Professional Documents
Culture Documents
OMINĄĆ ŚWIĘTA
(Przełożył: Jan Krasko)
ROZDZIAŁ 1
Chociaż autorem planu był Luter, ogniową próbę jako pierwsza przeszła Nora. W
piątek rano, nazajutrz po Dniu Dziękczynienia, zadzwonił do nich pewien wścibski osobnik,
za którym nie przepadała. Nazywał się Aubie i był właścicielem Gorczycy, małego,
przesadnie wystawnego sklepu piśmienniczego o głupiej nazwie i absurdalnych cenach.
Przekazawszy Norze obowiązkowe życzenia, od razu przeszedł do rzeczy.
- Martwię się trochę o państwa karty - powiedział, udając, że bardzo go to trapi.
- Dlaczego? - spytała Nora. Nie podobało jej się, że nagabuje ją zrzędliwy sklepikarz,
który przez resztę roku ledwie raczy się do niej odzywać.
- Zawsze wybiera pani najpiękniejsze. Musimy zamówić je już teraz. - Marny był z
niego pochlebca. Powtarzał to każdemu klientowi.
Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na świąteczne karty trzysta
osiemnaście dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, że chyba trochę przesadzili. Trzysta
osiemnaście dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli? Luter kategorycznie odmawiał
pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu znaczków, dostawał białej gorączki, ilekroć
pytała go, czy wciągnąć na listę kogoś nowego lub skreślić kogoś starego. Nie chciał oglądać
kart, które otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyznać, że i jej sprawiały coraz mniejszą
radość.
Dlatego wyprostowała się i powiedziała:
- W tym roku nie zamawiamy kart. - Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo.
- Że co proszę?
- To, co pan słyszał.
- Czy mogę spytać dlaczego?
- Nie, absolutnie pan nie może.
Aubie zapomniał języka w gębie. Wyjąkał coś niezrozumiałego, odłożył słuchawkę, a
Nora przez chwilę odczuwała ogromną dumę. Szybko jednak przestała być dumna, gdy
pomyślała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, żona pastora, przyjaciółki z
komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osiedla dla emerytów prędzej czy
później wszyscy spytają, dlaczego nie wysłała im kart.
Nie miała czasu? Zawieruszyły się na poczcie?
Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie wysyłaliśmy. Blair wyjechała, a my płyniemy
na Karaiby. Jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wyślemy wam dwie.
Z filiżanką świeżo zaparzonej kawy w ręku zadała sobie pytanie, ile osób z jej listy
zauważy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiąt, choć z każdym
rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich napisać, a kto nie.
Czy w świątecznym pandemonium ktoś zawraca sobie głowę kartą, która nie wiedzieć czemu
nie przyszła?
Tu pomyślała o czymś, na co Luter wprost uwielbiał narzekać: o zapasie awaryjnym.
Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzieć na nieoczekiwaną kartę.
Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie nie znali, oraz co najmniej kilka
od osób, które nigdy dotąd do nich nie pisały. W takim wypadku w ciągu dwudziestu czterech
godzin musiała wysłać im pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, choć
własnoręcznie napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha.
No, rzeczywiście, to trochę głupie.
Doszła do wniosku, że nie będzie jej brakowało rytuału świątecznych kart. Nudnego
wypisywania tych wszystkich krótkich życzeń, ręcznego adresowania setki kopert, naklejania
znaczków, wysyłania, zamartwiania się, czy o kimś nie zapomniała, wagi codziennej poczty
w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert i sztampowych życzeń od ludzi równie
zabieganych, jak ona.
Po przejściu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukając u niego
wsparcia. Jak zwykle w piątek po Dniu Dziękczynienia Luter był w pracy, podobnie jak inni
szefowie Wileya i Becka. Nora streściła mu przebieg rozmowy z Aubiem.
- A to glista - mruknął. - Moje gratulacje - dodał, gdy skończyła.
- To wcale nie było trudne - westchnęła podniecona Nora.
- Pomyśl tylko o tych plażach, które na nas czekają.
- Co jadłeś?
- Nic. Trzymam się trzystu kalorii.
- Ja też.
Odłożywszy słuchawkę, Luter na powrót zajął się pracą. Tego dnia zamiast jak zwykle
zmagać się z liczbami i kwestionariuszami z urzędu skarbowego, pisał list do kolegów. Swój
pierwszy świąteczny list. Delikatnie wyjaśniał w nim, dlaczego nie weźmie udziału w
bożonarodzeniowej celebrze i prosił, żeby dali mu święty spokój. Nie zamierzał kupować
żadnych prezentów ani żadnych prezentów przyjmować. Nie zamierzał przychodzić na
uroczystą kolację ani brać udziału w powszechnym pijaństwie, które nazywano biurowym
przyjęciem. Nie chciał ani koniaku, ani szynki, którą klienci wciskali wszystkim
kierownikom. Ale oczywiście nie będzie zły, jeśli ktoś złoży mu życzenia wesołych świąt.
Po prostu omija Boże Narodzenie. I zamiast je obchodzić, płynie na Karaiby.
Większą część tego spokojnego poranka spędził nad listem i własnoręcznie przepisał
go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powielić, a kopie rozłożyć na wszystkich
biurkach w kancelarii.
Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobić, dotarły do nich z całą mocą trzy dni
później, tuż po kolacji. Owszem, można było radować się świętami bez świątecznych kart,
bez przyjęć i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych prezentów i wielu innych rzeczy,
którymi z jakiegoś powodu czczono dzień narodzin Chrystusa. Ale czy można obchodzić
święta bez choinki?
Nie, tylko nie choinka, myślał Luter. Damy odpór tym z choinką i może nam się uda.
Właśnie sprzątali ze stołu, chociaż niewiele mieli do sprzątania, bo resztki pieczonego
kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u drzwi, a Luter był
wciąż głodny.
- Otworzę - powiedział.
Przez okno od ulicy zobaczył płaską przyczepę i już wiedział, że czeka go kwadrans
nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy uśmiechnięte twarze. Stało przed nim
dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za nimi pan Scanlon, ich
odwieczny komendant. On też był w mundurze.
- Dobry wieczór - zaczął Luter.
- Dobry wieczór - powiedział wyższy z chłopców. - Nazywam się Randy Bogan. W
tym roku też sprzedajemy choinki.
- Pańska leży na przyczepie - dodał ten niższy.
- W zeszłym roku kupił pan kanadyjski świerk - dorzucił pan Scanlon.
Luter zerknął na długą przyczepę załadowaną dwoma równiutkimi rzędami choinek.
Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych domach.
- Ile? - spytał Luter.
- Dziewięćdziesiąt dolarów - odrzekł Randy. - Musieliśmy trochę podnieść cenę, bo
dostawca też ją podniósł.
W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiąt. - Niewiele brakowało i Luter powiedziałby
to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepnęła:
- Jakie śliczne.
Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochotę spytać. Chryste, dlaczego nie została w
kuchni i nie pozwoliła mu przebrnąć przez to samemu?
Uśmiechnął się szeroko i oświadczył:
- Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki.
Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny jęk Nory. Patrząc
na chłopców i czując na szyi oddech żony, Luter Krank wiedział, że nadszedł przełomowy
moment. Pękną i tama runie. Kupią choinkę, ubiorą ją, a potem dojdą do wniosku, że choinka
bez sterty prezentów nie jest prawdziwą choinką.
Trzymaj się, stary, pomyślał, a Nora szepnęła:
- O Boże.
- Ciii... - syknął.
Chłopcy gapili się na niego, jakby wyjął im z kieszeni ostatnie dziesięć centów.
- Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę - powiedział smutno Randy.
- Zarabiamy na nich mniej niż w zeszłym roku - dodał skwapliwie pan Scanlon.
- Nie chodzi o cenę, chłopcy - odparł Luter ze sztucznym uśmiechem. - W tym roku
odpuszczamy sobie święta. Wyjeżdżamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękujemy za
fatygę.
Skauci wbili wzrok w ziemię jak małe urażone dzieci, a pan Scanlon robił wrażenie
człowieka, któremu właśnie pękło serce. Nora żałośnie jęknęła, już po raz drugi, i w tym
momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny pomysł.
- O ile dobrze pamiętam - powiedział - w sierpniu jeździcie na wielką wyprawę.
Gdzieś na zachód, do Nowego Meksyku, tak?
Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwnęli głowami.
- Więc zróbmy tak: ja nie kupię choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam wam
sto dolarów na wyprawę.
Randy Bogan wykrztusił: “Dzięki”, ale tylko dlatego, że czuł się do tego zobligowany.
Nagle chłopcy zapragnęli odejść.
Luter powoli zamknął drzwi. Czekał. Skauci postali chwilę na schodach, a potem,
oglądając się przez ramię, zeszli na podjazd.
Dotarłszy do ciężarówki, przekazali dziwaczną nowinę innemu komendantowi w
mundurze. Wiadomość błyskawicznie objęła resztę skautów i ruch wokół przyczepy nagle
ustał, gdyż wszyscy chłopcy zbili się w gromadę na końcu podjazdu i gapili na dom Kranków,
jakby na ich dachu wylądowali kosmici.
Luter przykucnął i ostrożnie wyjrzał zza zasłony.
- Co robią? - szepnęła Nora, też przykucnięta.
- Nie wiem. Patrzą.
- Może trzeba było kupić.
- Nie.
- Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać.
- Cicho.
- Moglibyśmy trzymać ją za domem.
- Oj, przestań wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom.
- Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz się za zasłoną.
Luter wstał i zasunął story. Harcerze poszli dalej za powoli sunącą ciężarówką, żeby
sprzedać choinki pozostałym mieszkańcom Hamlock Street.
Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, żeby poczytać o podatkach. Był sam,
ponieważ Nora znowu się odęła. Wiedział, że do rana jej przejdzie.
Skoro potrafił stawić czoło skautom, czego miał się bać? Nie ulegało wątpliwości, że
czeka go więcej takich spotkań. Między innymi właśnie dlatego tak bardzo nie lubił Bożego
Narodzenia. Wszyscy coś sprzedawali, wszyscy zbierali pieniądze na jakiś szczytny cel,
wszyscy czekali na napiwek, na premię, na coś, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz
większe oburzenie i czuł się coraz lepiej.
Godzinę później wymknął się z domu i bez pośpiechu ruszył przed siebie. Było
chłodno i rześko. Przystanął przed skrzynką pocztową Beckerów i spojrzał w okno ich salonu.
Właśnie ubierali choinkę. Niemal słyszał, jak się przy tym kłócą. Ned balansował
niebezpiecznie na najwyższym szczeblu małej drabiny, rozwieszając lampki, a Jude stała
obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła również jej matka, wiecznie młody cud
natury, kobieta jeszcze bardziej przerażająca niż Jude. Ona też wydawała rozkazy, z tym że
były one sprzeczne z poleceniami córki. Powieś je tam, powieś je tu. Na tej gałęzi. Nie, na
tamtej. Nie widzisz, że tam jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich
dwudziestoletni syn, który wyleciał z college'u, siedział na sofie z puszką czegoś do picia w
ręku i naśmiewał się z nich, udzielając rad, które matka, ojciec i teściowa najwyraźniej
ignorowali. Ale tylko jemu było do śmiechu, tamtym nie.
Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go dumą i wzmocniła jego wiarę
w słuszność tego, co postanowili zrobić.
Poszedł dalej, wciągając w płuca chłodne powietrze, szczęśliwy, że pierwszy raz w
życiu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanął dwa domy dalej,
żeby popatrzeć, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie dwuipółmetrowej wysokości drzewko.
Pan Frohmeyer wniósł do małżeństwa dwoje dzieci z poprzedniego związku. Pani Frohmeyer
wniosła troje swoich, po czym spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sześciorgu, z
których najstarsze nie skończyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i
kolorowe świecidełka. Jedna z sąsiadek mawiała, że ich choinka wygląda okropnie: Luter
słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło.
Bez względu na to, czy choinka wyglądała okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie się
bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie - plotka głosiła, że zarabia sto dziesięć tysięcy
dolarów rocznie - ale z sześciorgiem dzieci na karku nie miał się czym pochwalić. Jak co
roku, na pewno rozbierze choinkę ostatni.
Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned leżał na sofie z workiem lodu na ramieniu, a
Jude krążyła wokół niego, gniewnie perorując i grożąc mu palcem. Teściowa pochylała się
nad drabiną. Nieważne, dlaczego drabina się przewróciła: Luter wiedział, że cała wina i tak
spadnie na biednego Neda.
Świetnie, pomyślał. Przez najbliższe cztery miesiące będę musiał wysłuchiwać
szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker już raz spadł z drabiny, pięć,
może sześć lat temu. Zwalił się prosto na choinkę. Przewrócił ją i zmiażdżył bezcenne
ozdóbki żony. Jude chodziła nadęta przez cały rok.
Obłęd.
ROZDZIAŁ 4
Nora i jej przyjaciółki zajęły stolik w swoim ulubionym barku mieszczącym się w
dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie można było kupić wymyślne
kanapki i kawę po trzy dolary za filiżankę. Jak zwykle w południe barek był przepełniony, a
długa kolejka przyciągała jeszcze więcej klientów.
Był to lunch służbowy. Candi i Merry też należały do komitetu nadzorującego aukcję
w muzeum - aukcję na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sąsiednich stolikach trwały
ożywione rozmowy na podobne tematy.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, że
zapomniała go wyłączyć, ale Merry uznała, że nie ma sprawy; w barku ćwierkało ich tyle, że
czuły się niemal jak w ptaszarni.
To był znowu Aubie. Norę początkowo zaskoczyło, że zna jej numer, ale szybko
przypomniała sobie, że daje go dosłownie wszystkim.
- To Aubie - wyjaśniła przyjaciółkom, wciągając je do rozmowy. Candi i Merry bez
zainteresowania kiwnęły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwyższe ceny na świecie,
dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebić każdego, przynajmniej pod
względem jakości papeterii i artykułów piśmienniczych.
- Zapomnieliśmy omówić sprawę zaproszeń na przyjęcie - powiedział Aubie i Norze
zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzić tej rozmowy w obecności
Merry i Candi.
- Ach tak, rzeczywiście.
Merry nawiązała rozmowę z wolontariuszką z sąsiedniego stolika. Candi natychmiast
wodziła wokoło wzrokiem, żeby sprawdzić, kogo brakuje.
- Ich też nie potrzebujemy.
- Nie będzie przyjęcia? - spytał wyraźnie zaciekawiony Aubie.
- Przyjęcia? Nie, w tym roku nie będzie.
- Cóż...
- Dziękuję za pamięć - powiedziała cicho Nora i szybko wyłączyła telefon.
- Czego nie potrzebujecie? - spytała Merry, nagle przerywając rozmowę.
- Nie urządzacie przyjęcia? - rzuciła Candi, świdrując ją czujnymi niczym radary
oczami. - Co się stało?
Nora zacisnęła zęby. Pomyśl o plażach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej, słonej
wodzie, o dziesięciu dniach w raju.
- Przyjęcia? - powtórzyła. - Ach, przyjęcia... Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair
wyjechała. Chcemy odpocząć.
W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak się jej wydawało. Candi i Merry ze
zmarszczonymi czołami trawiły nowinę. Pamiętając o słowach Lutra, Nora odważnie parła
naprzód.
- Dziesięć dni na pokładzie “Wyspiarskiej Księżniczki”; to taki luksusowy statek.
Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam już prawie półtora kilograma - dodała
filuternie.
- Nie urządzacie świąt? - spytała z niedowierzaniem Merry.
- Tak. - Merry miała cięty język i bardzo lubiła osądzać innych, dlatego już przed laty
Nora nauczyła się jej odgryzać. Zesztywniała, czekając na złośliwy komentarz.
- Jak można nie urządzać świąt?
- Można. Wystarczy je sobie odpuścić, i tyle - powiedziała, jakby słowa te wszystko
wyjaśniały.
- To cudowne - wtrąciła Candi.
- A co będziemy robić w Wigilię? - spytała Merry.
- Na pewno coś wymyślicie - odparła Nora. - Są inne przyjęcia.
- Ale nie takie jak twoje.
- Jesteś słodka.
- Kiedy wyjeżdżacie? - spytała Candi, marząc o plażach bez stada okupujących je
przez tydzień krewnych.
- W pierwszy dzień świąt. Koło południa.
Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, że to trochę dziwna pora. “Mój drogi,
powiedziała, skoro już mamy ominąć święta, dlaczego nie wyjedziemy wcześniej?
Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania”. - “A jeśli zadzwoni Blair? -
powiedział”. Poza tym Biff załatwiła sporą zniżkę - aż trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć
dolarów - ponieważ dwudziestego piątego grudnia podróżuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej,
wycieczka była już zarezerwowana i opłacona, i Nora wiedziała, że nic tego nie zmieni.
- Więc dlaczego nie wydajecie przyjęcia w Wigilię? - drążyła Merry, bojąc się, że pod
nieobecność przyjaciółki będzie musiała zorganizować coś u siebie.
- Bo nie chcemy. Robimy sobie przerwę. Rok przerwy. Żadnych świąt. Ani choinki,
ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniądze i odpoczywamy na Karaibach.
Jasne?
- Jasne - odrzekła Candi. - Chciałabym, żeby Norman coś takiego zrobił. Ale on nawet
by o tym nie pomyślał. Miałby zrezygnować z kręgli? Przenigdy. Tak ci zazdroszczę, Noro...
Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. Żując, zaczęła
rozglądać się po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz myśli. Komu powiedzieć
pierwszemu? Krankowie bojkotują święta! Nie wydają przyjęcia! Nie kupują choinki! Całą
forsę chcą przepuścić na Karaibach!
Nora też jadła, zdając sobie sprawę, że kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek zatrzęsie
się od plotek i do kolacji mieszkańcy jej światka o wszystkim się dowiedzą. No i co z tego? -
myślała. Przecież to nieuniknione, zresztą co to za sensacja? Połowa przyjaciółek dołączy do
obozu Candi, umierając z zazdrości i marząc o plażach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta
zatrwożona myślą, że można tak po prostu ominąć święta, na pewno poprze Merry, ale Nora
podejrzewała, że i wśród nich znajdą się takie, które spalą się z zawiści.
A za trzy miesiące kogo to będzie obchodziło?
Po kilku kęsach odłożyły kanapki i wyjęły dokumenty. Nie było już mowy o Bożym
Narodzeniu, przynajmniej w obecności Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra z
wieścią o najnowszym zwycięstwie.
Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka, pięćdziesięcioletnia
zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiąc, że będzie chyba musiała kupić sobie tanie
perfumy sama, skoro Święty Mikołaj zastrajkował. Dwa razy już nazwano go Sknerusem,
czemu towarzyszył głośny wybuch śmiechu. Bardzo oryginalne, myślał Luter.
Przed południem odwiedził go Yank Slader. Wpadł do gabinetu, jakby ścigało go
stado rozjuszonych klientów. Wyjrzał na korytarz, zamknął drzwi i usiadł.
- Jesteś geniuszem, stary - powiedział to prawie szeptem. Był specjalistą od
amortyzacji, bał się własnego cienia i uwielbiał wprost pracować osiemnaście godzin na dobę,
ponieważ miał wredną żonę.
- Oczywiście - odrzekł Luter.
- Wczoraj wieczorem wróciłem do domu, zaciągnąłem do łóżka żonę i zrobiłem to
samo co ty. Pokazałem jej zestawienia, rachunki, i tak dalej, i wyszło mi prawie siedem
tysięcy. U ciebie?
- Sześć z hakiem.
- Niewiarygodne. I co z tego mamy? Nic. Rzygać mi się chce.
- Jedźcie na Karaiby - odparł Luter, dobrze wiedząc, że żona Yanka nigdy nie zgodzi
się na takie szaleństwo. Boże Narodzenie zaczynało się dla niej już pod koniec października i
powoli nabierając rozpędu, kulminację osiągało podczas dziesięciogodzinnego maratonu
pierwszego dnia świąt, kiedy to wraz ze stadem gości zjadała cztery monstrualne posiłki.
- Na Karaiby - mruknął Yank. - Trudno wyobrazić sobie coś gorszego. Dziesięć dni
sam na sam z Abigail. Wyrzuciłbym ją za burtę.
I nikt nie miałby ci tego za złe, pomyślał Luter.
- Siedem tysięcy dolarów - powtórzył Yank.
- Absurdalne, prawda? - rzucił Luter i przez chwilę obaj księgowi boleli w duchu nad
bezsensowną stratą ciężko zarobionych pieniędzy.
- Płyniecie pierwszy raz? - spytał Yank.
- Tak.
- Nigdy na czymś takim nie byłem. Ciekawe, czy zabierają na pokład samotnych
pasażerów.
- Na pewno. Nikt nie wymaga, żebyś z kimś podróżował. Myślisz o wypadzie na
Karaiby?
- Nie myślę, Luter, tylko marzę. - Yank odpłynął. Powędrował myślami hen, w
nieznane. W jego zapadniętych oczach pojawiło się coś w rodzaju nadziei, radości, coś, czego
Luter nigdy dotąd w nich nie widział. Wyfrunął z gabinetu i przez chwilę szalał po Karaibach
w cudownej samotności bez Abigail.
Luter milczał, pozwalając mu marzyć, wkrótce jednak ogarnęło go zażenowanie. Na
szczęście zadzwonił telefon i na powrót przeniósł Yanka do surowego świata tabel
amortyzacyjnych i kłótliwej żony. Wydawało się, że wyjdzie bez pożegnania. Jednak przy
drzwiach przystanął i powiedział:
- Jesteś moim bohaterem.
Vic Frohmeyer dowiedział się o wszystkim od komendanta Scanlona, od siostrzenicy
swojej żony, która wynajmowała pokój z dziewczyną pracującą na pół etatu w sklepie
Aubiego, i od kolegi z uniwersytetu, którego brat załatwiał sprawy podatkowe u kogoś od
Wileya i Becka.
Trzy niezależne źródła, więc w plotce musiało być wiele prawdy. Krank mógł sobie
robić, co chciał, ale Vic i reszta mieszkańców ulicy nie zamierzali na to bezczynnie patrzeć.
Frohmeyer był samozwańczym, acz powszechnie akceptowanym przywódcą Hamlock
Street. Dzięki stosunkowo łatwej i dochodowej pracy na uniwersytecie, miał sporo czasu, a
jego niewyczerpana energia wypędzała go na ulicę, gdzie organizował wszelkiego rodzaju
akcje i przedsięwzięcia. Miał sześcioro pociech, dlatego jego dom był ulubionym miejscem
zabaw wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Drzwi stały zawsze otworem, zawsze coś się tam
działo, dlatego chociaż Vic wkładał dużo pracy w utrzymanie kwietników, to trawnik przed
domem był w dość opłakanym stanie.
To właśnie on zwoził na Hamlock Street kandydatów startujących w różnych
wyborach, to on smażył z nimi hamburgery na podwórzu. To właśnie Frohmeyer puszczał w
obieg przeróżne petycje do władz, chodził od drzwi do drzwi, organizując protest przeciwko
niesprawiedliwemu zaborowi takiego czy innego terenu, przeciwko budowie nowej
czteropasmowej autostrady wiele kilometrów od Hamlock, organizował akcję wykupu
obligacji szkolnych czy budowę nowego systemu kanalizacyjnego. To on dzwonił do urzędu
oczyszczania miasta, kiedy przed domem któregoś z sąsiadów nie został opróżniony pojemnik
na śmieci, a ponieważ Frohmeyer był Frohmeyerem, sprawę załatwiano błyskawicznie.
Przybłąkał się do nich pies z sąsiedniej ulicy? Jeden telefon od Vica i na miejscu zjawiali się
ludzie ze schroniska dla zwierząt. Ktoś zobaczył na ulicy zabłąkanego wyrostka, z długimi
włosami, tatuażami i twarzą młodocianego przestępcy? Vic podnosił słuchawkę i po chwili
policjanci dźgali ulicznika palcem w pierś, zasypując go gradem pytań.
Jeśli któryś z mieszkańców Hamlock Street trafiał do szpitala, Frohmeyerowie
sporządzali wykaz odwiedzin, organizowali choremu jedzenie, a nawet zajmowali się jego
trawnikiem. Gdy ktoś umarł, załatwiali kwiaty na pogrzeb i stałą opiekę nad grobem. Każdy
sąsiad w potrzebie mógł zwrócić się do nich o pomoc w dowolnej sprawie.
To właśnie Vic wpadł na pomysł akcji ze Śniegurkiem, ale ponieważ widział podobną
na przedmieściach Evanston, nie mógł przypisać sobie pełnych praw autorskich. Jednakowy
bałwan na każdym domu przy Hamlock Street: wysoki na dwa i pół metra, z głupawym
uśmiechem na twarzy, czarnym cylindrem na głowie, grubym wałkiem plastikowego tłuszczu
na plastikowym brzuchu, a wszystko to podświetlone od środka dwustuwatową żarówką
wkręconą gdzieś w okolicy odbytu. Pierwsza akcja ze Śniegurkiem, zorganizowana przed
sześcioma laty, była oszałamiającym sukcesem. Dwadzieścia jeden domów po jednej stronie
ulicy, dwadzieścia jeden po drugiej: dwa idealnie równe rzędy bałwanów świecących na
wysokości dwunastu metrów nad ziemią. Na pierwszej stronie miejscowej gazety
zamieszczono kolorowe zdjęcie i sympatyczny artykuł. Dwie stacje telewizyjne przekazywały
z ulicy transmisję. Na żywo!
Rok później w ich ślady poszła Stanton Street, na południe od Hamlock, i Ackerman
Street, ta na północ. Ci ze Stanton ustawili na dachu renifery, ci z Ackerman srebrne dzwony i
od tamtego czasu, na wniosek Frohmeyera, rada miejska zaczęła przyznawać doroczne
nagrody za świąteczny wystrój ulicy.
Przed dwoma laty dotknęła ich wielka klęska, gdy potężny podmuch wiatru zmiótł
bałwany z dachów i porozsiewał je po dzielnicy. Ale Frohmeyer się nie załamał: ponownie
skrzyknął sąsiadów i już rok później ulicę ozdobiła nieco niższa wersja Śniegurka. W akcji
nie brały udziału tylko dwa domy.
Vic corocznie wyznaczał datę wskrzeszenia bałwanów, dlatego usłyszawszy plotkę o
Kranku i jego wyprawie na Karaiby, postanowił, że Śniegurki zawitają na dach już
następnego dnia. Po kolacji wystukał na maszynie krótki list do sąsiadów - robił to co
najmniej dwa razy w miesiącu - sporządził czterdzieści jeden kopii i kazał swoim dzieciom
roznieść je po wszystkich domach przy Hamlock Street. List brzmiał następująco: “Drogi
sąsiedzie, jutro powinna być ładna pogoda: to znakomity moment na wskrzeszenie Śniegurka.
W razie potrzeby proszę dzwonić po pomoc do Marty'ego, Judda lub do mnie. Vic
Frohmeyer”.
Luter przyjął list z rąk uśmiechniętego dzieciaka.
- Kto to?! - zawołała z kuchni Nora.
- Frohmeyer.
- O co chodzi?
- O Śniegurka.
Nora weszła do salonu. Luter patrzył na list, jakby było to urzędowe pismo wzywające
go do stawienia się w sądzie i uczestnictwa w pracach ławy przysięgłych. Wymienili
zalęknione spojrzenia. Luter powoli pokręcił głową.
- Musisz - powiedziała Nora.
- Nie, nic nie muszę - odparł stanowczo Luter, czując, że z każdym słowem ogarnia go
coraz większy gniew. - Nie muszę. Vic Frohmeyer nie będzie mi rozkazywał.
- Przecież chodzi tylko o Śniegurka.
- O nie, chodzi o wiele więcej.
- O co?
- O zasady, Noro. Nie rozumiesz? Cholera jasna...
- Nie klnij.
- Mamy prawo ominąć święta, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota i nikt, nawet
sam Vic Frohmeyer, nie może nam tego zabronić. - Mówił coraz głośniej. - Nikt, nikt mnie do
tego nie zmusi! - Jedną ręką wskazywał sufit, drugą, tą z listem, gwałtownie wymachiwał.
Nora zrejterowała do kuchni.
ROZDZIAŁ 5
Policjant nazywał się Salino i przychodził do nich co roku. Był krępy i przysadzisty,
nie nosił ani broni, ani kamizelki, ani pałki, ani kajdanek, ani radia, ani żadnych innych
gadżetów, które jego koledzy po fachu uwielbiali przytraczać sobie do pasa i ciała. W
mundurze wyglądał fatalnie, ale ponieważ prezentował się tak od wielu lat, nikt nie zwracał
na to uwagi. Patrolował południowo-wschodnią część miasta, Hamlock Street i sąsiadujące z
nią ulice, a więc rejon, w którym jedynym przestępstwem bywała kradzież roweru czy
przekroczenie dozwolonej prędkości.
Tego wieczoru jego partnerem był młody, muskularny byczek o kurczowo
zaciśniętych zębach i potężnie umięśnionej szyi w obcisłym kołnierzyku granatowej koszuli.
Nazywał się Treen i dźwigał na sobie wszystko to, czego nie nosił Salino.
Kiedy Luter zobaczył przez okno, że stoją na schodach i dzwonią do drzwi,
natychmiast pomyślał o Frohmeyerze; na jego wezwanie policja zjawiała się szybciej niż na
wezwanie burmistrza.
Otworzył drzwi i po obowiązkowym powitaniu - “Dobry wieczór”, “Jak się macie?” -
zaprosił ich do środka. Nie chciał ich zapraszać, ale wiedział, że nie odejdą, dopóki nie
wypełnią swego rytualnego obowiązku. Treen trzymał białą tubę z kalendarzem.
Nora, która zaledwie kilka sekund przedtem oglądała wraz z mężem telewizję, nagle
znikła, chociaż Luter wiedział, że jest tuż obok, że ukryła się za kuchennymi drzwiami, żeby
nie uronić ani słowa z ich rozmowy.
Mówił tylko Salino. Luter podejrzewał, że jego muskularny partner ma dość
ograniczone słownictwo. Policyjne Towarzystwo Dobroczynne po raz kolejny stawało do
wytężonej wałki, żeby zapewnić miejscowej społeczności same najcudowniejsze rzeczy.
Zabawki dla maluchów. Świąteczne koszyki dla tych, którym się w tym roku nie
poszczęściło. Wizyty Świętego Mikołaja. Przygody na lodowisku. Wycieczki do zoo. Poza
tym jego członkowie rozdawali prezenty pensjonariuszom domów pogodnej starości i
schorowanym policyjnym kombatantom. Salino przedstawił problem po mistrzowsku. Luter
już to kiedyś słyszał.
Żeby zmniejszyć tegoroczne koszty tego jakże chlubnego przedsięwzięcia, Policyjne
Towarzystwo Dobroczynne po raz kolejny zaprojektowało piękny kalendarz, zawierający
sceny z życia policjantów służących mieszkańcom miasta. Jak na komendę Treen
błyskawicznym ruchem wyjął kalendarz, rozwinął go i zaczął przerzucać wielkie kartki, które
Salino dokładnie opisywał. Ilustracją na styczeń był policjant z drogówki. Z ciepłym
uśmiechem wstrzymywał ruch, żeby przedszkolaki mogły bezpiecznie przejść przez ulicę.
Policjant z lutego był jeszcze bardziej umięśniony niż Treen: pomagał strapionemu kierowcy
zmienić koło samochodu i mimo wielkiego wysiłku, zdołał uśmiechnąć się do aparatu.
Marzec ilustrowała pełna napięcia scena z nocnego wypadku, taka ze światłami błyskającymi
na dachach radiowozów i trzema policjantami o zmarszczonych czołach.
Miesiąc mknął za miesiącem, a Luter bez słowa podziwiał zdjęcia i ich oprawę
plastyczną.
Miał ochotę spytać: a gdzie są faceci w cętkowanych majtkach? A gdzie zdjęcia z
łaźni? Albo ratownik w ręczniku na biodrach. Przed trzema laty Policyjne Towarzystwo
Dobroczynne uległo modnym trendom i wydało kalendarz ze zdjęciami młodych, szczupłych
i zupełnie nagich policjantów, z których jedni uśmiechali się głupkowato do obiektywu, a inni
prezentowali udręczoną minę z cyklu: “Jak ja nienawidzę tego nowoczesnego pozowania”.
Zdjęcia były niemal obsceniczne i w gazetach zrobił się szum.
Szum, a raczej wielkie zamieszanie. Mieszkańcy miasta zasypali ratusz skargami i
burmistrz wpadł w furię. Dyrektor PTD został natychmiast zwolniony. Kalendarze, których
nie zdążono rozprowadzić, spalono przed kamerami miejscowej stacji telewizyjnej. Podczas
transmisji na żywo!
Nora trzymała swój w piwnicy i potajemnie cieszyła nim oczy aż do września.
Pomysł z nagim kalendarzem okazał się finansową klęską dla wszystkich
zainteresowanych, ale przyczynił się do zwiększenia popytu rok później. Sprzedaż wzrosła
niemal dwukrotnie.
Luter kupował kalendarz co roku, ale robił to tylko po to, żeby spełnić oczekiwania
miejscowej społeczności. Dziwne, ale nie było na nim ceny, przynajmniej na tych
egzemplarzach, które roznosili osobiście Salino, Treen czy im podobni. Osobiste
zaangażowanie tych osób znacznie podbijało cenę, wymagało okazania dobrej woli, którą
ludzie tacy jak Luter po prostu musieli okazać tylko dlatego, że tak wypadało. Było to
wymuszenie, jawna łapówka, a Luter potępiał łapownictwo. W ostatnie święta dał im czek na
sto dolarów, ale w tym roku postanowił nie dać nic.
Kiedy prezentacja dobiegła końca, wyprostował się dumnie i oznajmił:
- Nie potrzebuję kalendarza.
Salino przekrzywił głowę, jakby go nie zrozumiał. Obwód szyi Treena powiększył się
co najmniej o dwa centymetry.
Na ustach Salina zagościł szyderczy uśmieszek. Może pan nie potrzebuje - mówił ten
uśmiech, ale i tak pan kupi.
- Dlaczego?
- Już mam kalendarz na przyszły rok. - Nora, która podsłuchiwała, wstrzymując
oddech i obgryzając paznokcie, nic o tym nie wiedziała.
- Nie, to nie tak - wykrztusił Treen.
Salino spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: “Zamknij gębę!”
- Mam dwa kalendarze w biurze i dwa na biurku - mówił dalej Luter. - Przy telefonie
w kuchni też mamy kalendarz. Zegarek zawiadamia mnie, jaki mamy dzień i rok, komputer
też. Od lat nie wypadł mi z życia ani jeden dzień.
- Zbieramy pieniądze na kalekie dzieci, panie Krank. - Salinowi zmienił się głos. Był
teraz cichy i chrapliwy. Nora poczuła, że zaraz się rozpłacze.
- Kalekie dzieci już je od nas dostają - odparował Luter. - Za pośrednictwem United
Way, kościoła i podatków na wszelkiego rodzaju potrzebujących.
- Nie jest pan dumny ze swojej policji? - wtrącił bezpardonowo Treen, który
najpewniej zasłyszał tę kwestię z ust Salina.
Luter zacisnął zęby i zaczekał, aż wzbierze w nim gniew. Kupno kalendarza nie może
być miarą dumy z miejscowej policji. Podobnie dawanie łapówki we własnym salonie nie jest
dowodem na to, że Luter Krank stoi murem za dzielnymi chłopcami w granatowych
mundurach.
- W zeszłym roku zapłaciłem miastu trzysta dolarów podatku - wycedził,
błyszczącymi oczami patrząc na Treena. - Część tych trzystu dolarów poszła na wasze pensje.
Kolejna część na pensje strażaków, kierowców karetek pogotowia, nauczycieli, kanalarzy,
śmieciarzy, burmistrza, jego rozbuchanego personelu, sędziów, woźnych sądowych,
strażników więziennych, urzędników z ratusza, pielęgniarek i lekarzy naszego szpitala. Robią
dobrą robotę. Pan też. Jestem dumny z pracowników naszego miasta. Ale co ma z tym
wspólnego wasz kalendarz?
Treen, któremu jak dotąd nikt nie wyłuszczył tego w tak logiczny sposób, zapomniał
języka w gębie. Salino też. Zapadła pełna napięcia cisza.
Nie mogąc wymyślić żadnej inteligentnej riposty, Treen poczerwieniał jak burak i
postanowił, że spisze numer rejestracyjny samochodu Kranka, zastawi na niego zasadzkę i
wlepi mu mandat za przekroczenie prędkości albo za niezatrzymanie się przed znakiem stopu.
Każe mu zjechać na pobocze, rzuci sarkastyczną uwagę, wyciągnie go z wozu, rozpłaszczy na
masce, na oczach innych kierowców zakuje w kajdanki i zawiezie do aresztu.
Na tę myśl Treen wykrzywił usta w uśmiechu. Salino nie uśmiechał się. Słyszał, że
Krankowie chcą zrezygnować ze świąt. Frohmeyer mu powiedział. Poprzedniego wieczoru
przejechał Hamlock Street i widział nieozdobiony lampkami domek bez Śniegurka, cichy i
spokojny, dziwnie niepasujący do tych oświetlonych i przystrojonych.
- Przykro mi, że pan tak uważa - powiedział ze smutkiem. - Po prostu próbujemy
zebrać trochę pieniędzy na biedne dzieci.
Nora chciała wpaść do salonu i krzyknąć: “Oto czek! Dajcie kalendarz!” Ale nie
wpadła i nie krzyknęła, gdyż następstwa tego kroku byłyby fatalne.
Luter jeszcze mocniej zacisnął zęby i nie mrugnąwszy okiem, kiwnął głową, a
wówczas Treen dramatycznym gestem zaczął zwijać kalendarz, który musieli teraz wcisnąć
komu innemu. Pod ciężarem jego wielkich łap kalendarz marszczył się, trzeszczał, robił się
coraz mniejszy i cieńszy, i w końcu, kiedy stał się cienki jak kij od szczotki, Treen włożył go
do białej tuby, a tubę zatkał kapturkiem. Koniec ceremonii. Pora iść dalej.
- Wesołych świąt - rzucił Salino.
- Czy nadal sponsorujecie drużynę softballową z sierocińca? - spytał Luter.
- Oczywiście - powiedział Treen.
- Przyjdźcie do mnie na wiosnę, dam wam sto dolarów na stroje sportowe.
Ale to ich nie udobruchało. Nie zdobyli się nawet na krótkie: “Dziękuję”. Kiwnęli
tylko głową i wymienili spojrzenia.
Podeszli do drzwi sztywno, w milczeniu i głuchej ciszy, którą przerywał jedynie
irytujący odgłos postukiwania kartonową tubą o nogę. Postukiwał oczywiście Treen, niczym
znudzony gliniarz z pałką, taki, co to tylko się rozgląda, komu by tu przyłożyć w łeb.
- To tylko sto dolarów - warknęła Nora, wchodząc do salonu. Luter wyglądał przez
szparę w żaluzjach, sprawdzając, czy policjanci już poszli.
- Nie, moja droga - odrzekł przebiegle, jakby sytuacja była bardzo skomplikowana, i
jakby tylko on nad nią panował. - Chodzi o dużo więcej. Masz ochotę na jogurt?
Głodny myśli tylko o jedzeniu. Co wieczór dogadzali sobie małym pojemnikiem
odtłuszczonego jogurtu, namiastki prawdziwego jogurtu owocowego, którym delektowali się
jak ostatnim posiłkiem w życiu. Luter zrzucił ponad trzy kilogramy, Nora dwa kilogramy i
siedemdziesiąt gramów.
Objeżdżali okolicę furgonetką, szukając ofiar. Było ich dziesięcioro; siedzieli na
belach siana i śpiewali. Pod łaciatą narzutą trzymali się za ręce i macali po udach, ale nie
robili nic zdrożnego, przynajmniej nie w tej chwili. Ostatecznie byli luteranami. Ich
przywódczyni siedziała za kierownicą, mając obok siebie żonę pastora, która podczas
porannej mszy w niedzielę grała również na organach.
Samochód skręcił w Hamlock Street. Szybko znaleźli to, czego szukali:
nieprzystrojony lampkami dom Kranków. Zwolnili. Mieli szczęście, gdyż po drugiej stronie
ulicy zobaczyli Scheela. Scheel szarpał się z elektrycznym kablem, prawie dwa i pół metra za
krótkim, żeby dało się wyprowadzić go z garażu i podłączyć do czterystu nowiutkich lampek,
którymi starannie ozdobił krzewy bukszpanu. Ponieważ Luter nie przystrajał domu, Walt
postanowił zrobić to z wyjątkowym pietyzmem.
- Czy tam ktoś jest? - spytała siedząca za kierownicą kobieta, ruchem głowy
wskazując dom Kranków.
- Jest. A o co chodzi?
- O nic. Jeździmy z kolędami. Mamy tu grupę młodzieży ze świętego Marka.
Walt uśmiechnął się i rzucił kabel. Cudownie, pomyślał. Krank myśli, że uda mu się
uciec od Bożego Narodzenia.
- Czy oni są żydami? - spytała kobieta.
- Nie.
- Buddystami albo kimś takim?
- Ależ skąd. Są metodystami. W tym roku chcą ominąć święta.
- Co takiego?
- To, co mówię. - Walt podszedł bliżej i stanął przy drzwiach od strony kierowcy. -
Dziwak z niego. Bojkotuje święta, żeby zaoszczędzić pieniądze na rejs na Karaiby.
Siedzące w szoferce kobiety popatrzyły wojowniczo na dom Kranków. Kolędnicy
przestali śpiewać i zastrzygli uszami. Machina poszła w ruch.
- Myślę, że kilka kolęd dobrze by im zrobiło - dodał usłużnie Scheel. - Śmiało,
zaczynajcie.
Chórzyści ze świętego Marka zeskoczyli na chodnik i przystanęli przy skrzynce
pocztowej Kranków.
- Podejdźcie bliżej! - krzyknął Scheel. - Nie będą mieli nic przeciwko temu.
Kolędnicy ustawili się przed domem obok ulubionego kwietnika Lutra. Walt wpadł do
domu i kazał żonie zadzwonić do Frohmeyera.
Gdy buchnęła świąteczna pieśń, Luter wyskrobywał łyżeczką boki pojemnika po
jogurcie. Chórzyści zaatakowali szybko i głośno, pierwszą zwrotką Niechaj Bóg was ukoi i
Krankowie schowali się za stół. Potem - wciąż nisko pochyleni, Luter przodem, Nora tuż za
nim - wbiegli do salonu. Wyhamowali przy oknie. Na szczęście zasłoniętym.
Luter wyjrzał na ulicę. Zrobił to bardzo ostrożnie, a mimo to tamci dostrzegli go i
entuzjastycznie pomachali mu ręką.
- Kolędnicy - syknął, cofając się o krok. - Tuż za drzwiami, obok jałowców.
- Jakie to urocze - powiedziała cichutko Nora.
- Urocze? Wdarli się na naszą posesję. To pułapka.
- Nikt się tu nie wdarł.
- Oczywiście, że się wdarł. Weszli na trawnik bez pozwolenia, ktoś ich nasłał. Pewnie
Frohmeyer albo Scheel.
- Kolędnicy nie są przestępcami - upierała się szeptem Nora.
- Ja wiem lepiej.
- To zadzwoń do swoich kumpli z policji.
- Może i zadzwonię. - Luter ponownie wyjrzał na ulicę.
- Zdążysz jeszcze kupić kalendarz.
W ich stronę pędził cały klan Frohmeyerów - na czele jechał Spike na desce - lecz
uprzedzili ich Trogdonowie, którzy usłyszawszy hałas, natychmiast dołączyli do tłumu na
podjeździe. Niebawem nadbiegli również Beckerowie, ciągnąc za sobą teściową i Rocky'ego,
tego, co wyleciał z college'u.
Po Niechaj Bóg was ukoi przyszła kolej na Jingle Bells w głośnej, żywiołowej
interpretacji, niewątpliwie zainspirowanej ogarniającym kolędników podnieceniem.
Dyrygentka poprosiła sąsiadów, żeby przyłączyli się do chóru. Radośnie spełnili tę prośbę i
kiedy przed domem Kranków rozbrzmiała Cicha noc, liczba kolędników wzrosła co najmniej
do trzydziestu. Chórzyści ze świętego Marka śpiewali czyściutko, sąsiedzi byle jak, ale mieli
to gdzieś. Najważniejsze, żeby śpiewać jak najgłośniej, żeby stary Luter wił się tam jak
rozdeptana dżdżownica.
Po dwudziestu minutach Nora nie wytrzymała i poszła wziąć prysznic. Luter siedział
w fotelu i udawał, że czyta, ale ponieważ każda następna kolęda brzmiała głośniej niż
poprzednia, zirytowany zaczął cicho kląć. Kiedy ostatni raz wyglądał przez okno, na trawniku
roiło się od roześmianych i rozkrzyczanych sąsiadów.
Gdy zaczęli śpiewać Wesołego bałwanka, zszedł do gabinetu, żeby napić się koniaku.
ROZDZIAŁ 8
Mieszkał przy Hamlock Street od osiemnastu lat i od osiemnastu lat ani razu nie
zmienił porannych nawyków. Wstawał o szóstej, wkładał kapcie i szlafrok, parzył kawę i
wychodził przez garaż na podjazd po gazetę, którą roznosiciel gazet, chłopak imieniem
Milton, zostawiał godzinę wcześniej. Wiedział nawet, ile jest kroków z kuchni na podjazd i
liczył je w pamięci, myląc się najwyżej o dwa lub trzy. Potem wracał. Filiżanka kawy z
odrobiną śmietanki, dział sportowy, miejski, finansowy i, zawsze na końcu, dział wiadomości
z kraju i ze świata. W połowie działu z nekrologami zanosił żonie kawę, zawsze w tej samej
lawendowej filiżance i zawsze z dwiema kostkami cukru.
Nazajutrz po występie kolędników wyszedł rozespany na podjazd i już miał schylić się
po gazetę, gdy kątem lewego oka dostrzegł wielką, kolorową plamę. Na kiju pośrodku
trawnika wisiała tablica, a na tablicy widniał napis sporządzony wielkimi, czarnymi literami.
Głosił on: UWOLNIĆ ŚNIEGURKA. Niech to szlag. Karton naklejony na białą tekturę,
czerwono-zielona obwódka i rysunek skrępowanego łańcuchami bałwana na strychu, bez
wątpienia na strychu Kranków. Kiepskie dzieło dorosłego artysty, który ma za dużo wolnego
czasu, albo całkiem niezła praca jakiegoś dzieciaka i zaglądającej mu przez ramię mamusi.
Nagle poczuł, że obserwują go czyjeś oczy, mnóstwo oczu. Niedbałym gestem
wetknął gazetę pod pachę i bez pośpiechu ruszył do domu, jakby niczego nie zauważył.
Nalewając kawę, zrzędliwie mruczał, siadając na krześle, łagodnie klął. Lektura działu
sportowego i miejskiego nie sprawiła mu żadnej przyjemności, jego uwagi nie przykuły nawet
nekrologi. I nagle uświadomił sobie, że Nora zdecydowanie nie może zobaczyć plakatu.
Zmartwiłaby się jeszcze bardziej niż on.
Z każdą nową próbą pogwałcenia jego obywatelskich praw, które pozwalały mu robić,
co chce, Luter był coraz bardziej zdeterminowany, żeby zbojkotować święta. Ale niepokoił
się o Norę. Wiedział, że nie pęknie, ale bał się o nią. Gdyby uwierzyła, że do protestu
sąsiadów dołączyły dzieci, mogłaby się załamać.
Zaatakował błyskawicznie: wymknął się przez garaż, wysoko podnosząc nogi - trawa
była mokra i oszroniona - przeciął trawnik, wyrwał szkaradztwo z ziemi i wrzucił je do pralni
z postanowieniem, że zajmie się tym później.
Zaniósł Norze kawę i usiadł przy kuchennym stole, próbując skupić się na lekturze.
Na próżno. Był zły i miał przemarznięte stopy.
Pojechał do pracy.
Kiedyś orędował na rzecz zimowej przerwy od połowy grudnia do Nowego Roku. I
tak nikt wtedy nie pracuje, argumentował podczas narady w tej sprawie. Sekretarki muszą
zrobić zakupy, więc wychodzą wcześniej na lunch, wracają spóźnione i już godzinę później
wychodzą na kolejną serię zakupów. Zmuśmy wszystkich do grudniowego urlopu, nawoływał
z całą mocą. Niech wezmą dwa tygodnie urlopu, oczywiście płatnego. Ilość spraw i tak w tym
czasie spada, argumentował, potwierdzając to wykresami i diagramami. Klienci uciekają z
biur i wracają do nich dopiero w pierwszym tygodniu stycznia. Nasza kancelaria, mówił,
mogłaby zaoszczędzić parę dolarów, unikając bożonarodzeniowego przyjęcia w biurze.
Rozdał im nawet kopie artykułu z “Wall Street Journal” na temat dużej firmy w Seattle, która
zastosowała taką politykę z wyśmienitymi rezultatami, przynajmniej według gazety.
To była naprawdę znakomita prezentacja. Wniosek nie przeszedł - padły dwa głosy za
i jedenaście przeciw - i Luter złościł się przez miesiąc. W gniewie wspierał go jedynie Yank
Slader.
Tego dnia pracował machinalnie, krążąc myślami wokół wieczornego koncertu przy
jałowcach i plakatu protestacyjnego na trawniku. Lubił Hamlock Street. Dobrze żył z
sąsiadami, nawet z Waltem Scheelem, dlatego czuł się nieswojo, że stał się celem ataku
bliskich mu ludzi.
Nastrój odmieniła mu Biff, agentka z biura podróży. Ledwie zapukawszy do drzwi - ta
zołza Dox, jego sekretarka, siedziała z nosem w stercie świątecznych katalogów - tanecznym
krokiem weszła do gabinetu, żeby wręczyć mu bilety na rejs, pięknie oprawiony plan podróży
oraz najnowszą broszurę reklamową “Wyspiarskiej Księżniczki”. Kilka sekund później już jej
nie było, czego Luter bardzo żałował, gdyż podziwiając jej figurę i opaleniznę, nie mógł się
powstrzymać od marzeń o niezliczonych stringach i kostiumach bikini, które wkrótce miał
oglądać. Zamknął drzwi na klucz i pogrążył się w błękitnych wodach Karaibów.
Po raz trzeci w tym tygodniu tuż przed lunchem wymknął się z biura i pojechał do
centrum handlowego. Zaparkował najdalej jak mógł - chciał jak najwięcej chodzić: zrzucił już
trzy kilogramy i sześćdziesiąt trzy gramy i był w znakomitej formie. Wraz z setkami innych
klientów robiących popołudniowe zakupy znalazł się w pasażu. Z tym, że on przyszedł się
zdrzemnąć.
Włożył ciemne okulary i wślizgnął się do przybytku Wiecznej Opalenizny.
Miedzianoskórą Daisy zastąpiła Daniella, blada, rudowłosa dziewczyna, której liczne piegi -
niewątpliwie dzięki nieustannemu naświetlaniu - powiększyły się i rozlały niemal po całej
twarzy. Podbiła mu karnet, przydzieliła kabinę numer dwa i z miną doświadczonego
dermatologa powiedziała:
- Dzisiaj powinno wystarczyć dwadzieścia pięć minut, Luter. - Była co najmniej
trzydzieści lat młodsza i bez żadnych oporów mówiła mu po imieniu. Pracowała tu dorywczo
za parę dolarów tygodniowo, ale do głowy jej nie przyszło, żeby zwracać się do niego per
pan.
Omal na nią nie warknął. Dlaczego akurat dwadzieścia pięć? Dlaczego nie
dwadzieścia sześć albo dwadzieścia cztery?
Mruknął coś pod nosem i wszedł do dwójki.
Łóżko było chłodne: dobry znak. Nie mógł znieść myśli, że kładzie się na nim tuż po
wyjściu poprzedniego klienta. Szybko użył płynu do odkażania, z furią wytarł łóżko,
sprawdził zamek u drzwi, rozebrał się wstydliwie, jakby ktoś mógł go tam zobaczyć i
ostrożnie wczołgał się do środka.
Wyciągał się, rozciągał i poprawiał, dopóki nie ułożył się wygodnie, potem zamknął
wieko, wcisnął przycisk i zaczął się smażyć. Nora była tu dwa razy, ale nie wiedziała, czy
przyjdzie po raz trzeci, ponieważ w połowie ostatniej sesji ktoś stukał do drzwi i bardzo się
przestraszyła. Coś wybełkotała - ze strachu nie pamiętała dokładnie co - i gwałtownie wstając,
uderzyła mocno głową w wieko łóżka.
Oczywiście całą winę zrzuciła na męża. Luter wyśmiał ją, co nie polepszyło jego
sytuacji.
Niebawem odpłynął w sen, marząc o “Wyspiarskiej Księżniczce”, jej sześciu
basenach, leżących wokół nich szczupłych, opalonych na brąz ciałach, białych, piaszczystych
plażach Jamajki i Kajmanów i ciepłych, spokojnych wodach Karaibów.
Do rzeczywistości przywrócił go natarczywy dźwięk dzwonka. Minęło dwadzieścia
pięć minut. Luter miał już za sobą cztery wizyty. Stanąwszy przed zniszczonym lustrem na
ścianie, nareszcie zauważył pewną różnicę w swoim wyglądzie. Wiedział, że jeszcze dzień
czy dwa i w biurze zaczną to komentować. Tak bardzo mu zazdrościli.
Gdy spiesznie wracał do pracy - skórę miał jeszcze ciepłą, a ponieważ nie zjadł
kolejnego lunchu, zmniejszył mu się brzuch - zaczął padać deszcz ze śniegiem.
Przyłapał się na tym, że boi się wracać do domu. Wszystko było dobrze, dopóki nie
skręcił w Hamlock Street. Becker ozdabiał krzaki dodatkowymi lampkami i celowo wieszał
ich najwięcej na skraju trawnika, tuż przy garażu Lutra. Trogdon nie miał już chyba miejsca
na dodatkowe lampki, lecz Luter podejrzewał, że jakoś je znajdzie. U Walta Scheela też
przybywało lampek, i to codziennie. Pomyśleć tylko, że przed rokiem rozwiesił tylko jeden
marny sznur.
Swade Kerr, ich najbliższy sąsiad od wschodniej strony, który nagle uległ
przedświątecznemu nastrojowi, z pasją owijał karłowate krzewy bukszpanu sznurami
nowiutkich, rozmruganych, czerwono-zielonych lampek. Kerrowie uczyli dzieci w domu i
zwykle trzymali je pod kluczem w piwnicy. Nie głosowali, ćwiczyli jogę, jedli tylko
warzywa, zimą nosili sandały i grube skarpety, unikali stałej pracy i twierdzili, że są
ateistami. Byli sąsiadami bardzo drażliwymi, ale w sumie nie można było na nich narzekać.
Żona Swade'a, Shirley, miał nazwisko z myślnikiem i żyła z funduszów powierniczych.
- Osaczyli nas - mruknął do siebie Luter. Wjechał do garażu, wbiegł do domu i
zamknął drzwi na klucz.
- Popatrz - powiedziała Nora ze zmarszczonym czołem, po tym, jak najpierw
poklepała go po policzku i jak co dzień spytała: “Jak minął dzień?”
Dwie pastelowe koperty. Oczywista sprawa.
- Co to? - warknął. Ostatnią rzeczą, jaką miał ochotę w tej chwili oglądać, były
świąteczne karty z krótkimi, fałszywymi życzeniami. Był głodny, a tego dnia mieli jeść rybę z
warzywami na parze.
Wyjął karty z kopert. Obydwie przedstawiały Śniegurka, obydwie były niepodpisane i
bez adresu zwrotnego. Świąteczne anonimy.
- Bardzo śmieszne - mruknął, rzucając je na stół.
- Myślałam, że ci się spodobają. Wysłano je z miasta.
- To Frohmeyer - powiedział Luter, ściągając krawat z szyi. -Uwielbia takie kawały.
W połowie kolacji zadzwonił dzwonek u drzwi. Luter mógłby pożreć rybę dwoma
dużymi kęsami, ale Nora wierzyła w cnotę powolnego jedzenia. Był strasznie głodny, kiedy
wstał, mamrocząc, kto to może być.
Strażak nazywał się Kistler, sanitariusz - Kendall. Obydwaj byli młodzi i szczupli,
obydwaj w znakomitej formie od niezliczonych godzin dźwigania ciężarów w strażackiej
siłowni - bez wątpienia na koszt podatnika, pomyślał Luter, zapraszając ich do środka i
przystając tuż za drzwiami. Czekał go kolejny rytuał: znakomity dowód na to, że z Bożym
Narodzeniem jest coś nie tak.
Kistler był w mundurze granatowym, Kendall - w oliwkowym. Żaden z tych
mundurów nie pasował do czerwono-białych czap Świętego Mikołaja, które mieli na głowie,
ale kogo to obchodziło?
Czapy były słodkie i cudaczne, lecz Luter nawet się nie uśmiechnął. Sanitariusz
trzymał przy nodze papierową torbę.
- Sprzedajemy keks - powiedział Kistler. -Jak co roku.
- Pieniądze pójdą na zabawki dla dzieci - dodał z wyczuciem Kendall.
- Chcemy zebrać dziewięć tysięcy dolarów.
- W zeszłym roku zebraliśmy ponad osiem.
- Ale w tym roku lepiej się staramy.
- Na Wigilię rozdamy zabawki sześciuset dzieciom.
- To olbrzymie przedsięwzięcie.
Raz jeden, raz drugi, raz jeden, raz drugi. Znakomicie zgrani, żonglowali słowami jak
w cyrku.
- Szkoda, że nie zobaczy pan tych dzieci.
- Za nic nie chciałbym stracić takiego widoku.
- Tak czy inaczej, musimy zebrać te pieniądze, i to jak najszybciej.
- Mamy tu wyśmienity keks. - Kendall machnął torbą w stronę Lutra, jakby sądził, że
będzie miał ochotę chwycić ją i zajrzeć do środka. - Keks od Mabel. To stara, sprawdzona
firma.
- Słynna na cały świat.
- Piekarnia Mabel mieści się w Hermansburgu w Indianie.
- Pracuje w niej pół miasta. Pieką tylko keksy. Biedni ludzie, pomyślał Luter.
- Stosują tajną recepturę i używają tylko najświeższych składników.
- I robią najlepsze keksy na świecie.
Luter nie znosił keksu. Tych wszystkich daktyli, fig, śliwek, orzechów, suchych,
podbarwianych i rozdrobnionych na kawałki owoców.
- I to już od osiemdziesięciu lat.
- To najlepiej sprzedający się keks w kraju. W zeszłym roku sprzedali sześć ton.
Luter ani drgnął. Stał zupełnie nieruchomo, przenosząc wzrok to na jednego, to na
drugiego.
- Nie zawiera żadnych chemikaliów ani konserwantów.
- Nie wiem, jak to robią, że tak długo zachowuje świeżość.
Dodają chemikalia i konserwanty, miał ochotę powiedzieć Luter.
Raptem zalała go fala ostrego głodu. Niewiele brakowało i ugięłyby się pod nim nogi,
omal nie wykrzywił nieprzeniknionej dotąd twarzy. Bardzo polepszył mu się węch, co
musiało być efektem ubocznym intensywnej diety, którą stosowali już od dwóch tygodni.
Może doszedł go zapach pysznego keksu Mabel - nie był tego pewien - w każdym razie
ogarnął go niepohamowany głód. Musiał coś zjeść. Nagle poczuł, że ma ochotę wyrwać
Kendallowi torbę, otworzyć ją i zapchać sobie usta keksem.
Ale po chwili głód złagodniał. Luter zacisnął zęby, odczekał chwilę i odprężył się.
Kistler i Kendall byli tak pochłonięci rutynową prezentacją, że niczego nie zauważyli.
- Mało ich dostajemy.
- Cieszą się taką popularnością, że musimy je reglamentować.
- W tym roku przyszło tylko dziewięćset porcji.
- Dycha za porcję i zbierzemy dziewięć tysięcy na zabawki.
- W zeszłym roku kupił pan pięć.
- W tym weźmie pan tyle samo?
Tak, przypomniał sobie Luter. Rzeczywiście, w zeszłym roku kupiłem pięć keksów.
Trzy zawiozłem do biura i potajemnie podrzuciłem kolegom. Pod koniec tygodnia od
ciągłego przenoszenia z biurka na biurko przetarły się papierowe torby. W końcu, tuż po
Wigilii, Dox wrzuciła je do kosza na śmieci.
Nora dała dwa keksy fryzjerce. Fryzjerka ważyła sto trzydzieści sześć kilo i zbierała je
tuzinami, dzięki czemu aż do czerwca nie musiała kupować żadnego ciasta.
- Nie - odparł w końcu Luter. - W tym roku sobie daruję. Zamilkli. Kistler spojrzał na
Kendalla, Kendall na Kistlera.
- Słucham?
- W tym roku nie chcę keksu.
- Czy pięć kawałków to za dużo? - spytał Kistler.
- Tak, o pięć - odrzekł Luter, powoli krzyżując ręce na piersi.
- Nie kupi pan ani jednego? - spytał Kendall z niedowierzaniem w głosie.
- Ani jednego.
Kendall i Kistler nie mogli wyglądać bardziej żałośnie.
- Nadal sponsorujecie zawody w łowieniu ryb dla niepełnosprawnych dzieci? - spytał
Luter. - Te czwartego lipca?
- Jak co roku - powiedział Kistler.
- Znakomicie. Przyjdźcie do mnie latem i dam wam sto dolarów na zawody.
Kistler zdołał wymamrotać coś w rodzaju: “Dziękujemy”.
Po kilku niezręcznych minutach wreszcie wyszli. Luter wrócił do kuchni, ale stół był
już pusty. Zniknęła i Nora, i jego talerz z dwoma ostatnimi kawałkami gotowanej na parze
ryby, i szklanka z wodą, nawet serwetka. Zniknęło dosłownie wszystko. Rozwścieczony
wpadł jak burza do spiżarni, gdzie znalazł słoik masła orzechowego i kilka czerstwych
krakersów.
ROZDZIAŁ 9
Ojciec Stanleya Wileya założył firmę w roku 1949. Beck umarł tak dawno, że nikt nie
wiedział, dlaczego nad drzwiami wciąż wisi tablica z jego nazwiskiem. Wiley i Beck: ładnie
to brzmiało, poza tym zmiana nagłówka na papierze firmowym byłaby zbyt kosztowna. To
zdumiewające, ale jak na spółkę istniejącą na rynku od pięćdziesięciu lat, prawie wcale się nie
rozrośli. W dziale podatkowym mieli dwunastu wspólników, a w rewizyjnym około
dwudziestu. Ich klientami były średniej wielkości spółki, które nie mogły sobie pozwolić na
zaangażowanie firmy o zasięgu krajowym
Gdyby przed trzydziestoma laty Stanley Wiley miał większe ambicje, Wiley i Beck
mogliby chwycić wiatr w żagle i stać się prawdziwą potęgą. Rzecz w tym, że Stanley ambicji
nie miał, dlatego wspólnikom nie pozostawało obecnie nic innego, jak udawać, że zadowala
ich status tak zwanej “firmy butikowej”.
Luter właśnie planował kolejny wypad do centrum handlowego, gdy nagle jak spod
ziemi wyrósł przed nim Stanley z długą kanapką, z której zwisała wystrzępiona sałata.
- Masz chwilę? - wymlaskał z pełnymi ustami.
I zanim Luter zdążył odrzec tak, nie, albo czy możemy załatwić to szybko, Stanley
usiadł w fotelu. Nosił komiczne muszki, a jego tanią, granatową marynarkę zdobiły plamy po
atramencie, majonezie i kawie. Był niechlujem, a jego gabinet czarną dziurą, w której
dokumenty przepadały bez śladu na wiele miesięcy. “Zajrzyj do Stanleya” - tak radzono tym,
którzy szukali zaginionych papierów bez nadziei, że kiedykolwiek je znajdą.
- Podobno rezygnujecie z naszej kolacji - powiedział, pracowicie żując. Lubił chadzać
korytarzami z kanapką w jednej i butelką wody mineralnej w drugiej ręce, jakby był zbyt
zajęty, żeby zjeść normalny lunch.
- Nie chcę nikogo urazić, ale w tym roku odpuszczamy sobie wiele rzeczy - odparł
Luter.
- A więc to prawda.
- Prawda. Nie będzie nas.
Stanley zmarszczył czoło, przełknął przeżuty kęs i spojrzał na kanapkę w
poszukiwaniu najbardziej apetycznego miejsca. Pełnił funkcję wspólnika zarządzającego, nie
szefa firmy, a Luter był wspólnikiem od sześciu lat. Nikt od Wileya i Becka nie mógł go do
niczego zmusić.
- Przykro mi to słyszeć. Jayne będzie rozczarowana.
- Napiszę do niej list.
Świąteczny wieczór w towarzystwie kolegów z firmy nie był nawet taki straszny: miła
kolacja w sali bankietowej na piętrze starej restauracji w centrum miasta, dobre jedzenie,
zacne wino, kilka przemówień, orkiestra i tańce do późnej nocy. Oczywiście obowiązywały
stroje wieczorowe i panie robiły wszystko, żeby dorównać koleżankom, jeśli chodzi o
biżuterię i suknie. Jayne Wiley była uroczą kobietą i zasługiwała na kogoś lepszego niż
Stanley.
- Robicie to z jakiegoś konkretnego powodu? - spytał z nieukrywanym
zainteresowaniem.
- Odpuszczamy sobie wszystko. Choinkę, prezenty, cały ten kram. Pieniądze
przeznaczamy na dziesięciodniowy rejs po Karaibach. Blair wyjechała i musimy trochę
odpocząć. Wszystkie zaległości nadrobimy w przyszłym roku, najdalej rok później.
- Święta są co roku, no nie?
- Fakt.
- Słyszałem, że schudłeś.
- Cztery i pół kilo. Plaże czekają.
- Świetnie wyglądasz. Podobno się opalasz.
- Tak, trochę. Inaczej nie wytrzymałbym na tamtejszym słońcu.
Wielki kęs bułki z szynką. Strzęp sałaty zawisł Stanleyowi między wargami. Ruch
szczęk. I słowa: “W sumie to niezły pomysł”. Albo coś w tym rodzaju.
Wileyowie wyjeżdżali na urlop do domku na plaży, starej rudery, w którą Stanley od
trzydziestu lat nie zainwestował ani jednego dolara. Luter i Nora spędzili tam kiedyś upiorny
tydzień jako goście Wileyów. Gospodarze zajęli główną sypialnię, a ich umieścili w
“apartamencie gościnnym”, kiszkowatym, nieklimatyzowanym pokoju z piętrową pryczą.
Stanley pił dżin z tonikiem od rana do późnego popołudnia, nie wystawiając na słońce ani
skrawka skóry.
Kilka minut później wyszedł z wypchanymi policzkami, ale zanim Luter zdążył
czmychnąć do miasta, do gabinetu wpadł Yank Slater.
- Cztery tysiące dwieście - oznajmił. - A końca nie widać. Abigail wydała właśnie
sześćset dolarów na suknię. Nie wiem, dlaczego nie może pójść na kolację w zeszłorocznej
albo w tej, którą miała na sobie dwa lata temu, ale po co się stawiać? Buty? Sto czterdzieści.
Torebka? Kolejne dziewięćdziesiąt. Szafy pękają od torebek i butów, ale lepiej mnie nie
podpuszczaj. W tym tempie jak nic przekroczymy pięć tysięcy. Błagam, zabierz mnie na
Karaiby.
Zainspirowany pomysłem Lutra, też zaczął prowadzić dokładne zestawienie
świątecznych strat. Dwa razy w tygodniu wpadał z najświeższymi doniesieniami. Nie było
pewne, co ostatecznie postanowi i co tak naprawdę zrobi. Najprawdopodobniej nic i dobrze o
tym wiedział.
- Jesteś moim bohaterem - powtórzył i wypadł równie szybko, jak przyszedł.
Wszyscy mi zazdroszczą, pomyślał Luter. Forsa płynie strumieniami, świąteczne
szaleństwo z każdym dniem przybiera na sile, więc zazdroszczą mi jak cholera. Jedni, jak
Stanley, nigdy się do tego nie przyznają. Inni, jak Yank, są ze mnie bardzo dumni.
Ponieważ było już za późno na wyjście, Luter stanął przy oknie, żeby popatrzeć na
miasto tonące w strugach zimnego deszczu. Szare niebo, nagie drzewa, kilka miecionych
wiatrem liści, zakorkowane ulice. Cudownie, pomyślał z satysfakcją. Poklepał się po płaskim
brzuchu i zszedł do biura podróży, żeby napić się z Biff coli bez cukru.
Zabrzęczał brzęczyk. Nora podniosła wieko, zerwała się z łóżka i chwyciła ręcznik.
Nie lubiła się pocić, dlatego wytarła się energicznie i bardzo dokładnie.
Miała na sobie kuse, czerwone bikini, które wyglądało znakomicie na młodej,
szczuplutkiej dziewczynie z katalogu. Wiedziała, że nigdy nie pokaże się w nim publicznie,
ale Luter gapił się na zdjęcie, napierał na nią i napierał, wreszcie zagroził, że zamówi je sam.
Nie było drogie, no i już je miała.
Zerknęła do lustra i zaczerwieniła się: ona w skąpym bikini. Owszem, bardzo schudła.
Owszem, była trochę opalona, ale żeby wyglądać dobrze w tym, co miała na sobie, musiałaby
głodować i intensywnie ćwiczyć przez pięć lat.
Ubrała się szybko, naciągnęła spodnie i sweter. Luter przysięgał, że opala się nago, ale
ona nie zamierzała się rozbierać.
Nawet w kostiumie czuła się jak dziwka. Obcisłe bikini uwierało ją w najbardziej
nieodpowiednich miejscach i kiedy szła, nie czuła się w nim najlepiej. Nie mogła już się
doczekać, aż wpadnie do domu, rzuci je w kąt i weźmie długą, gorącą kąpiel.
Oddaliwszy się bezpiecznie od solarium, skręciła za róg i stanęła oko w oko z
wielebnym Dougiem Zabriskie, pastorem. On był objuczony torbami, ona miała na ręku
jedynie palto. On był blady, ona zaczerwieniona i nadal spocona. On miał na sobie starą,
wygodną kurtkę i czarną koszulę z koloratką, ona to nieszczęsne bikini, które coraz bardziej
się kurcząc, odcinało dopływ krwi do pewnych części ciała.
Objęli się przyjaźnie na powitanie.
- W niedzielę bardzo nam was brakowało. - Irytujący zwyczaj. Mówił tak od roku.
- Jesteśmy tacy zajęci... - odrzekła, sprawdzając, czy ma spocone czoło.
- Dobrze się czujesz?
- Świetnie - warknęła.
- Jesteś zdyszana.
- To od szybkiego chodzenia - powiedziała, okłamując własnego pastora.
Nie wiedzieć czemu, zerknął na jej buty. Tego dnia nie włożyła adidasów.
- Moglibyśmy przez chwilę pogawędzić? - spytał.
- Naturalnie.
Przy barierce antresoli stała pusta ławka. Wielebny zaniósł tam torby i położył je na
posadzce. Kiedy Nora usiadła, skąpe, czerwone bikini przesunęło się i tuż nad biodrem coś
pękło - może pasek, a po chwili zaczęło się z niej ześlizgiwać. Miała na sobie luźne, nawet
bardzo luźne spodnie.
- Doszło mnie mnóstwo plotek - zaczął łagodnie wielebny. Miał denerwujący zwyczaj
zbliżania twarzy do twarzy rozmówcy. Nora skrzyżowała i rozkrzyżowała nogi, ale każdy
manewr tylko pogarszał sytuację.
- Jakie plotki? - spytała sztywno.
Wielebny nachylił się ku niej jeszcze bardziej i jeszcze bardziej zbliżył twarz do jej
twarzy.
- Cóż, szczerze mówiąc, z wiarygodnych źródeł wiem, że postanowiliście nie
obchodzić w tym roku świąt.
- Tak. Tak jakby.
- Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim. - Pastor powiedział to tak poważnie,
jakby Krankowie odkryli nowy rodzaj grzechu.
Nora znieruchomiała, ale nawet znieruchomiawszy, miała wrażenie, że wciąż wysuwa
się z ubrania. Na czoło wystąpiły jej świeże krople potu.
- Dobrze się czujesz? - spytał wielebny.
- Tak, i ja, i mój mąż. Nadal popieramy święta i pragniemy obchodzić narodziny
Chrystusa, ale w tym roku rezygnujemy z tych wszystkich głupstw. Blair wyjechała i
postanowiliśmy zrobić sobie przerwę.
Wielebny trawił to długo i w skupieniu, ona nieznacznie zmieniła pozycję.
- Jest w tym trochę szaleństwa, prawda? - spytał, patrząc na stertę toreb na posadzce.
- Owszem, jest. Posłuchaj, Doug. Czujemy się dobrze. Jesteśmy szczęśliwi i zdrowi,
postanowiliśmy tylko trochę się odprężyć. To wszystko.
- Powiadają, że wyjeżdżacie.
- Tak, na dziesięciodniowy rejs po Karaibach.
Pastor potarł brodę, jakby nie był pewien, czy ma ten krok pochwalić, czy nie.
- Ale na pasterkę chyba przyjdziecie? - spytał z uśmiechem.
- Niczego nie obiecuję, Doug.
Poklepał ją po kolanie i pożegnali się. Nora odczekała, aż wielebny zniknie jej z oczu i
wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby wstać. Ściskając nogi, wyszła z centrum, przeklinając
Lutra i jego bikini.
Najmłodsza córka kuzynki żony Vica Frohmeyera była aktywistką kościoła
katolickiego, a w kościele tym działał duży chór, którego członkowie lubili kolędować na
mieście. Wystarczyły dwa telefony i sprawa została nagrana.
Od początku koncertu padał lekki śnieg. Chórzyści ustawili się półkolem przy lampie
gazowej na podjeździe i na znak dyrygenta zaśpiewali Miasteczko Betlejem. Kiedy Luter
wyjrzał przez szparę w zasłonach, pomachali mu ręką.
Niebawem za nimi zebrał się mały tłumek: okoliczne dzieciaki, Beckerowie i cała
rodzina Trogdonów. Dzięki anonimowemu cynkowi, przybył również reporter miejscowej
gazety, który postał tam chwilę, a w końcu wziął się w garść i zadzwonił do drzwi Kranków.
Luter szarpnął klamką, gotów dać mu w twarz.
- O co chodzi?
W tle rozbrzmiewały dźwięki White Christmas.
- Pan Krank? - spytał reporter.
- Tak, a pan kto?
- Brian Brown z “Gazette”. Czy mogę o coś spytać?
- O co?
- O ten bojkot świąt.
Luter spojrzał na tłum ciemnych sylwetek na podjeździe. Któryś z nich go wsypał.
Któryś z sąsiadów zadzwonił do redakcji. Albo Vic Frohmeyer, albo Walt Scheel.
- Nic nie powiem - odparł i zatrzasnął drzwi. Nora znowu brała prysznic, więc zszedł
do piwnicy.
ROZDZIAŁ 10
Powoli wszedł do kuchni, gdzie jego żona siedziała przy stole, sporządzając listę
spraw do załatwienia.
- Możemy o tym porozmawiać? - poprosił błagalnie.
- O tym? - warknęła. - To znaczy o czym?
- Powiedzmy jej prawdę.
- Jeszcze jeden głupi pomysł.
- Prawda jest zawsze lepsza.
Nora przestała pisać i przeszyła go wzrokiem.
- Prawda? Prawda jest taka, że zostało nam sześć godzin na przygotowanie świąt.
- Powinna była zadzwonić wcześniej.
- Nie, bo założyła, że jak zawsze czekamy tu z kolacją i choinką. Komu przyszłoby do
głowy, że dwoje dorosłych, rozsądnych ludzi postanowi zrezygnować z Bożego Narodzenia i
wyjechać na Karaiby?
- Może moglibyśmy jeszcze wyjechać.
- Kolejny głupi pomysł. Blair wraca do domu z narzeczonym. Czy to do ciebie
dociera? Na pewno zostaną tu cały tydzień. Przynajmniej taką mam nadzieję. Zapomnij o
złocistych plażach. Mamy na głowie większy problem.
- Ale Śniegurka nie ustawię.
- Owszem, ustawisz. I powiem ci coś jeszcze. Blair nigdy się nie dowie o Karaibach,
jasne? Byłaby zdruzgotana, gdyby odkryła, że niechcący pokrzyżowała nam plany.
Zrozumiałeś mnie, Luter?
- Tak, proszę pani. Rzuciła mu kartkę papieru.
- Oto nasz plan, mądralo. Ty kupisz choinkę. Ja zdejmę ze strychu bombki i lampki.
Kiedy będziesz ubierał choinkę, pojadę do miasta, żeby zobaczyć, czy w sklepach zostało coś
do kupienia.
- Na kolację? A kto na nią przyjdzie?
- O tym jeszcze nie myślałam. A teraz ruszaj. Tylko się przebierz. Wyglądasz
idiotycznie.
- Czy Peruwiańczycy nie mają ciemnej skóry?
Nora znieruchomiała. Wymienili spojrzenia i oboje uciekli wzrokiem w bok.
- To już bez znaczenia - odrzekła.
- Ona chyba nie zamierza za niego wyjść - powiedział Luter z niedowierzaniem w
głosie.
- Tym będziemy martwić się po świętach.
Luter wskoczył za kierownicę, odpalił silnik, wrzucił wsteczny i wyprowadził
samochód na ulicę. Wyjazd do miasta był łatwy. Powrót będzie bolesny.
Ruch gęstniał, bo wszyscy się dokądś spieszyli, a on siedział nieruchomo i klął, kipiąc
złością. Jeszcze przed godziną cieszył się spokojnym porankiem: sączył trzecią kawę, i tak
dalej, i tak dalej. A teraz proszę: znowu był jednym z tysięcy zagubionych na ulicy kretynów,
znowu próbował prześcignąć czas.
Skauci sprzedawali choinki na parkingu przed sklepem Krogera. Luter gwałtownie
zahamował i wyskoczył z samochodu. Zobaczył tylko jednego skauta, jednego komendanta i
tylko jedną choinkę. Święta za pasem - zamykali interes.
- Wesołych świąt, panie Krank. - Komendant wyglądał dziwnie znajomo. - Joe
Scanlon. Ten sam, który kilka tygodni temu przywiózł panu choinkę.
Luter słuchał, nie odrywając wzroku od ostatniego drzewka, chudej, pokrzywionej,
karłowatej sosenki, której z oczywistych powodów nikt nie chciał.
- Biorę ją - powiedział.
- Naprawdę?
- Tak. Ile?
Na opartej o ciężarówkę tablicy widniały ręcznie wypisane ceny: zaczynały się od
siedemdziesięciu pięciu dolarów i w miarę upływu godzin szybko spadały, by zatrzymać się
na piętnastu dolarach. Wszystkie, łącznie z tą ostatnią, przekreślono.
Scanlon zawahał się i odparł:
- Siedemdziesiąt pięć.
- To zdzierstwo.
- To pieniądze dla skautów.
- Dam piętnaście.
- Siedemdziesiąt pięć albo nic z tego.
Luter wręczył mu pieniądze. Komendant i jego podwładny położyli spłaszczone
kartonowe pudło na dachu lexusa, dźwignęli choinkę i przywiązali ją sznurkiem do
bagażnika. Luter obserwował ich uważnie, co chwilę zerkając na zegarek.
Ledwie choinka spoczęła na dachu, maskę i kufer samochodu zasypał deszcz suchych
igieł.
- Trzeba ją podlać - powiedział skaut.
- Myślałem, że państwo wyjeżdżają - dodał komendant.
- Wesołych świąt - burknął Luter, wsiadając do samochodu.
- Na pana miejscu nie jechałbym za szybko.
- Dlaczego?
- Te igły są strasznie delikatne.
Luter zsunął się w fotelu jak najniżej i nie rozglądając się na boki, pojechał do domu.
Na światłach stanęła obok niego ciężarówka z napojami. Usłyszał, że ktoś do niego krzyczy,
więc spojrzał w lewo i lekko opuścił szybę. Szczerzyło do niego zęby dwóch dostawców o
byczych karkach.
- Hej, stary! - wrzasnął ten siedzący bliżej. - To najbrzydsza choinka, jaką
kiedykolwiek widziałem!
- Są święta, puść trochę szmalu! - wrzasnął facet siedzący za kierownicą i obaj ryknęli
śmiechem.
- Gubi igły szybciej niż pies sierść! - rzucił ten pierwszy. Luter podkręcił szybę, a
mimo to wciąż słyszał ich śmiech.
Przed skrętem w Hamlock Street serce zabiło mu szybciej. Kto wie, może przy
odrobinie szczęścia nikt go nie zobaczy? Szczęścia? Jak mógł mieć nadzieję choćby na łut
szczęścia?
A jednak. Z rykiem silnika śmignął przez ulicę, na dwóch kołach skręcił na podjazd i z
poślizgiem wyhamował pod wiatą. I nie zobaczył przy tym ani żywego ducha! Wyskoczył z
wozu, szarpnął za sznurek, raptem znieruchomiał i z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
Choinka była zupełnie naga: pozostały tylko rachitycznie poskręcane gałęzie, których nie
zdobił ani jeden skrawek zieleni. Miecione wiatrem igły zasypały pewnie całą trasę między
sklepem Krogera i Hamlock Street.
Leżące na spłaszczonym pudle drzewko, martwe niczym wyrzucony przez morze
badyl, przedstawiało sobą żałosny widok.
Luter rozejrzał się, zlustrował wzrokiem ulicę, jednym szarpnięciem ściągnął drapaka
z dachu i wyniósł go za dom, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć. Przez chwilę zastanawiał się,
czy nie trzasnąć zapałką i nie wybawić jej z nieszczęścia, ale nie miał czasu na smętne
ceremonie.
Na szczęście Nora już wyjechała. Wszedł do domu i niemal wpadł na pudła, które
ściągnęła ze strychu. Wszystkie były oznakowane: nowe ozdoby, stare ozdoby, girlandy,
lampki choinkowe, lampki zewnętrzne. W sumie dziewięć pudeł, które miał opróżnić, by ich
zawartością ozdobić świąteczne drzewko. Trwałoby to kilka dni.
Zresztą jakie drzewko?
Na ścianie nad telefonem Nora zostawiła mu kartkę z nazwiskami czterech małżeństw,
do których miał zadzwonić. Wszyscy byli bliskimi przyjaciółmi, takimi, którym mógł wyznać
prawdę i powiedzieć: “Posłuchajcie, zawaliliśmy. Blair wraca. Przebaczcie nam i przyjdźcie
na kolację”.
Nie, zadzwoni do nich później. Ale Nora napisała, żeby zadzwonić natychmiast. Luter
wystukał numer Gene'a i Annie Lairdów, swoich najstarszych przyjaciół. Słuchawkę podniósł
Gene. Musiał krzyczeć, bo w domu panował straszny harmider.
- To wnuki! - wyjaśnił. - Cała czwórka! Znajdziesz dla mnie miejsce na tym waszym
statku?
Luter zazgrzytał zębami, szybko opowiedział mu co i jak i zaprosił ich na kolację.
- Ale numer! - wrzasnął Gene. - Wraca do domu?
- Tak.
- Z Peruwiańczykiem?
- Właśnie. To szok, Gene, prawdziwy szok. Możecie nam pomóc?
- Przykro mi, stary. Mamy tu rodzinę z pięciu stanów.
- Ich też zapraszam. Im więcej gości, tym lepiej.
- Dobra, pogadam z Annie.
Luter trzasnął słuchawką, spojrzał na dziewięć wielkich pudeł i nagle doznał olśnienia.
Pomysł był pewnie zły, ale lepszy nie przychodził mu do głowy. Wbiegł pod wiatę i spojrzał
na dom Trogdonów po drugiej stronie ulicy. Na podjeździe parkował wypełniony bagażami
minibus z nartami na dachu. Z garażu wyszedł Wes z plecakiem. Luter przebiegł przez
trawnik Beckerów i krzyknął:
- Hej, Wes!
- Cześć, Luter - powiedział Becker nerwowo. - Wesołych świąt!
- Tak, tak, wzajemnie. - Spotkali się za minibusem. Luter wiedział, że musi się
spieszyć. - Posłuchaj, mam mały kłopot.
- Luter, jesteśmy spóźnieni. Powinniśmy wyjechać dwie godziny temu. - Zza
samochodu wypadł jeden z małych Trogdonów, strzelając z kosmicznego lasera do
niewidzialnego celu.
- Zajmę ci tylko chwilę - odparł Luter, próbując zachować spokój i nienawidząc siebie
za to, że musi błagać o pomoc. - Godzinę temu dzwoniła Blair. Wieczorem będzie w domu.
Potrzebuję choinki.
Zestresowana, rozgorączkowana twarz Wesa złagodniała, potem wykwitł na niej lekki
uśmiech, a jeszcze potem Wes parsknął śmiechem.
- Wiem, wiem - mruknął zrezygnowany Luter.
- Co zrobisz z tą opalenizną? - spytał, chichocząc Wes.
- Przestań, dobra? Posłuchaj: potrzebuję choinki. W mieście już ich nie ma. Mogę
pożyczyć waszą?
Z garażu dobiegł ich krzyk Trish:
- Wes! Gdzie jesteś?
- Tutaj! - odkrzyknął Wes. - Chcesz pożyczyć naszą choinkę?
- Tak. Zwrócę ją, zanim wrócicie. Przysięgam.
- To czysty absurd.
- Wiem, ale nie mam wyboru. Wszyscy będą siedzieć przy choince i dzisiaj, i jutro.
- Mówisz poważnie?
- Oczywiście. Pomóż mi, Wes.
Wes wyjął z kieszeni pęk kluczy i zdjął z kółeczka klucz do garażu.
- Tylko nie mów Trish.
- Przysięgam, nic jej nie powiem.
- Jeśli zbijesz choćby jedną bombkę, zakatrupi nas obu.
- Trish nigdy się o niczym nie dowie, masz moje słowo.
- Wiesz, w sumie to komiczne.
- Tak, tylko dlaczego jakoś się nie śmieję?
Uścisnęli sobie ręce i Luter spiesznie ruszył do domu. Był już na podjeździe, gdy
wtem wyrósł przed nim Spike Frohmeyer na rowerze.
- O czym rozmawialiście? - spytał.
- Słucham?
- Pan i pan Trogdon.
- Nie twoja... - Nagle Luter dostrzegł szansę i ugryzł się w język. Potrzebował
sojuszników, nie wrogów, a Spike nadawał się na sojusznika jak nikt inny.
- Spike, przyjacielu - powiedział ciepło i serdecznie - potrzebuję twojej pomocy.
- O co chodzi?
- Trogdonowie wyjeżdżają i muszę zaopiekować się ich choinką.
- Po co?
- Choinki często się zapalają, zwłaszcza te z mnóstwem lampek. Pan Trogdon boi się
pożaru, dlatego na kilka dni przenoszę ich drzewko do nas.
- Przecież wystarczy zgasić lampki.
- Niby tak, ale wiesz, te wszystkie kable i kabelki są niebezpieczne. Mógłbyś mi
pomóc? Dam ci cztery dychy.
- Cztery dychy! Zgoda.
- Musimy mieć jakiś wózek.
- Pożyczę od Clemów.
- Byle szybko. I nikomu ani słowa.
- Dlaczego?
- To jeden z warunków umowy, dobra?
- Jasne, nie ma sprawy.
Spike popędził po wózek. Luter odetchnął głęboko i rozejrzał się po ulicy. Wiedział,
że go obserwują, śledzą już od dwóch tygodni. Jak to się stało, że mieli go za łajdaka?
Dlaczego tak trudno jest choć raz na jakiś czas zrobić coś po swojemu? Coś, czego nikt inny
zrobić nie śmie. Skąd ta niechęć u ludzi, których od tylu lat znał i lubił?
Poprzysiągł sobie, że bez względu na to, co zdarzy się w ciągu kilku następnych
godzin, nie będzie błagał sąsiadów, żeby przyszli na przyjęcie, że się do tego nie zniży. Po
pierwsze, i tak by nie przyszli, ponieważ byli już gdzieś zaproszeni. Po drugie, nie zamierzał
dawać im satysfakcji powiedzenia: “nie”.
ROZDZIAŁ 14
Kilka minut po jej wyjściu zadzwonił telefon. Luter chwycił słuchawkę. Może to
znowu Blair. Powie jej całą prawdę. Powie to, co leżało mu na wątrobie: że jej
niespodziewany przyjazd jest bezmyślny, a ona, to znaczy Blair, bardzo samolubna. Urazi ją,
tak, ale córka na pewno to przeżyje. Chciała wyjść za mąż i wiedział, że będzie potrzebowała
ich bardziej niż przedtem.
- Halo - warknął.
- Mówi Mitch Underwood - zadudniło w słuchawce i Luter miał ochotę wsadzić głowę
do piekarnika.
- Cześć, Mitch.
- Wesołych świąt. Posłuchaj, dzięki za pamięć, ale nie damy rady was wcisnąć. Mamy
mnóstwo zaproszeń.
Tak, tak, Underwoodowie byli najważniejszymi i najczęściej zapraszanymi gośćmi w
mieście. Wszyscy łaknęli nieznośnych tyrad Mitcha na temat podatków od nieruchomości i
wydzielania stref miejskich.
- O rany, szkoda - powiedział Luter. - Może w przyszłym roku?
- Jasne, zadzwoń.
- Wesołych świąt, Mitch.
Liczba gości spadła z dwunastu do ośmiu, lecz dezerterów wciąż przybywało. Zanim
zdążył zrobić krok w stronę drzwi, zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał niepewny głos
jego sekretarki.
- To ja, Dox.
- Jak się masz.
- Przykro mi z powodu tych Karaibów, i w ogóle...
- Już mi to mówiłaś.
- No właśnie... Bardzo pana przepraszam, ale chodzi o to, że coś mi wypadło.
Chłopak, z którym się spotykam, zrobił mi niespodziankę i zaprosił mnie na kolację do
Tanner Hall. Taką z szampanem, kawiorem, i w ogóle. Zarezerwował stolik miesiąc temu. Po
prostu nie mogę mu odmówić.
- Ależ oczywiście, że nie możesz.
- Wynajął nawet limuzynę, i w ogóle. Jest bardzo kochany.
- Na pewno.
- Nie zdążymy do państwa wpaść, ale bardzo chciałabym zobaczyć się z Blair.
Blair wyjechała ledwie przed miesiącem. Dox nie widziała jej dwa lata.
- Na pewno jej o tym powiem.
- Jeszcze raz bardzo przepraszam.
- Nie ma sprawy, Dox.
Było ośmioro, zostało sześcioro. Troje Kranków, Enrique, wielebny Zabriskie i jego
żona. Chciał zadzwonić do Nory, żeby przekazać jej złe nowiny, ale doszedł do wniosku, że
to bez sensu. Biedactwo, i tak już ledwo żyła. Zapłakałaby się na śmierć, i po co? Po co
miałby dawać jej kolejny powód do złości i wyśmiewania go za wspaniały pomysł, który nie
wypalił?
Miał coraz większą ochotę na koniak. Większą nawet, niż chciałby przyznać.
Spike Frohmeyer zdał dokładne sprawozdanie ze wszystkiego, co widział i słyszał.
Miał w kieszeni czterdzieści dolarów i przyrzekł dochować tajemnicy, dlatego początkowo
trochę się wahał, ale ponieważ na Hamlock Street roiło się od plotkarzy, po kilku kuksańcach
od ojca wyśpiewał dokładnie wszystko.
Opowiedział, jak to pan Krank zapłacił mu za wyniesienie i wywiezienie choinki z
domu Trogdonów, jak pomagał mu ustawić ją w salonie, jak zarzucili drzewko kilogramami
świątecznych ozdóbek i setkami lampek, jak pan Krank telefonował ukradkiem do
znajomych, chcąc zaprosić ich na zaimprowizowane w ostatniej chwili przyjęcie, na które
żaden z nich nie chciał przyjść. Nie, nie wiedział, dlaczego nagle postanowili je urządzić ani
dlaczego urządzali je tak pospiesznie, ponieważ Krank dzwonił z kuchni i mówił bardzo
cicho. Natomiast pani Krank ganiała po mieście i co dziesięć minut wydzwaniała do męża.
Krótko mówiąc, w ich domu panowała bardzo napięta atmosfera.
Vic Frohmeyer natychmiast zatelefonował do Neda Beckera, zaalarmowanego
uprzednio przez Walta Scheela, i wkrótce rozmawiali już we trzech, z tym że Walt i Ned
utrzymywali stały kontakt wzrokowy z domem Kranków.
- Właśnie gdzieś pojechała - meldował Walt. - Nigdy dotąd nie widziałem, żeby tak
szybko pędziła.
- A Luter? - spytał Frohmeyer.
- Siedzi w domu - odrzekł Walt. - Zdaje się, że już ubrali choinkę. Ale u Trogdonów
wyglądała dużo lepiej.
- Coś się tam dzieje - stwierdził Ned Becker.
Nora miała w wózku karton wina, sześć butelek białego i sześć czerwonego, chociaż
nie bardzo wiedziała, po co im tyle alkoholu. Bo niby kto to będzie pił? Pewnie tylko ona.
Wybrała najdroższe, żeby Luter posiniał ze złości, kiedy dostanie rachunek. Chcieli
zaoszczędzić trochę pieniędzy, no i proszę, w co się wpakowali.
Sprzedawca zaciągał żaluzje i zamykał drzwi. Samotny kasjer pospiesznie obsługiwał
ostatnich klientów. Przed Norą stało ich trzech, za Norą jeden. W kieszeni palta zadzwonił
telefon.
- Halo - rzuciła szeptem.
- Nora? Tu Doug.
- Dzień dobry, pastorze - odrzekła, czując, że uginają się pod nią nogi. Ten głos,
zdradził go głos.
- Mamy tu mały kłopot - zaczął smutno Zabriskie. - Sama wiesz, świąteczne
zamieszanie. Wszyscy biegają we wszystkie strony naraz. Przed chwilą wpadła do nas ciotka
Beth z Toledo. Przyjechała zupełnie nieoczekiwanie, co jeszcze bardziej pogorszyło sprawę.
Boję się, że nie będziemy mogli przyjść i zobaczyć się z Blair.
Powiedział to tak, jakby nie widział jej od lat.
- Jaka szkoda - wykrztusiła Nora, próbując zawrzeć w tych słowach chociaż odrobinę
żalu. Miała ochotę zakląć i jednocześnie się rozpłakać. - Cóż, na pewno będzie jeszcze
okazja.
- Nie pokrzyżujemy wam planów?
- Nie, skąd.
Życzyli sobie wesołych świat, pożegnali się i Nora zagryzła drżącą wargę. Zapłaciła
za wino, dźwignęła karton i wyzywając w duchu męża od najgorszych, zataszczyła pudło do
samochodu, który zaparkowała prawie kilometr dalej. Potem poszła piechotą do Krogera i
przebiwszy się przez tłum w drzwiach, ruszyła wzdłuż półek w poszukiwaniu karmelu.
Zadzwoniła do Lutra, ale nie podniósł słuchawki. Pewnie był już na dachu.
Spotkali się przy maśle orzechowym i spojrzeli na siebie jednocześnie. Rude kłaki na
głowie, pomarańczowosiwa broda, małe, czarne okularki - chyba skądś go znała, ale za nic
nie mogła przypomnieć sobie jego nazwiska. Tymczasem on natychmiast złożył jej życzenia.
- Wesołych świąt, Noro.
- Wzajemnie - odrzekła szybko z ciepłym uśmiechem.
Coś złego przytrafiło się jego żonie. Tak, albo umarła na jakąś chorobę, albo uciekła z
młodszym kochankiem. Poznali się przed kilkoma laty na jakimś balu. Potem dowiedziała się
o żonie. Jak on się nazywa? Może pracuje na uniwersytecie? Był dobrze ubrany; pod
eleganckim płaszczem miał rozpinany sweter.
- Jeszcze biegasz? - spytał. - O tej porze? - W ręku trzymał pusty koszyk.
- Wiesz, ostatnie zakupy... A ty? - Odniosła wrażenie, że on nie robi nic, że przeciska
się przez stada klientów tylko po to, żeby pobyć między ludźmi, że jest samotny.
Co, u licha, przytrafiło się jego żonie? Nie miał obrączki.
- Chciałem kupić parę drobiazgów. Jutro wielkie obżarstwo, co? - spytał, zerkając na
masło orzechowe.
- Już dzisiaj. Córka wraca z Ameryki Południowej, organizujemy małe przyjęcie.
- Blair?
- Tak.
On znał Blair!
I wykonując samobójczy skok, odruchowo dodała:
- Może wpadniesz?
- Poważnie?
- Oczywiście. Będzie luźno i swobodnie, można przyjść i wyjść, kiedy się chce.
Mnóstwo ludzi, mnóstwo dobrego jedzenia... - Pomyślała o wędzonym pstrągu i zrobiło jej
się niedobrze. Jak on ma na imię? To nic, na pewno sobie przypomni, nagle i
niespodziewanie.
- O której? - spytał wyraźnie zachwycony.
- Im wcześniej, tym lepiej. Powiedzmy o wpół do siódmej. Spojrzał na zegarek.
- Za niecałe dwie godziny.
Już za dwie godziny! Nora miała zegarek, ale w jego ustach zabrzmiało to strasznie.
Za niecałe dwie godziny!
- No, muszę pędzić - powiedziała.
- Mieszkacie przy Hamlock, tak?
- Tak. Hamlock Street czternaście siedemdziesiąt osiem. - Boże, kto to jest?
Wybiegła ze sklepu, modląc się o nagłe olśnienie. Znalazła karmel, krem i spody do
ciasta.
Kolejka do kasy ekspresowej - maksymalnie dziesięć artykułów - sięgała działu z
mrożonkami. Nora stanęła na końcu. Ledwo widziała kasjera, bała się spojrzeć na zegarek.
Stała tam jak na skraju przepaści, w której czyhała całkowita rezygnacja.
ROZDZIAŁ 17
Zwlekał, dopóki mógł, chociaż nie miał ani sekundy czasu. Mrok zapadał szybko i
gwałtownie, mniej więcej o wpół do szóstej. W jego rozgorączkowanym umyśle zalągł się
szaleńczy pomysł wystawienia Śniegurka po ciemku. Wiedział, że plan nie wypali, ale w
takich chwilach trudno o racjonalne myślenie.
Przez kilka minut starannie analizował sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że atak musi
nastąpić od podwórza: ani Walt Scheel, ani Vic Frohmeyer, ani nikt inny w żadnym wypadku
nie mógł zobaczyć go w akcji.
Zwlókł Śniegurka ze strychu, nie uszkadzając przy tym ani siebie, ani jego, ale
ciągnąc go na patio, klął na czym świat stoi. Potem wytaszczył z szopy drabinę. Jak dotąd nikt
go nie zobaczył, a przynajmniej nie sądził, by go widziano.
Dach był lekko wilgotny, tu i ówdzie pokryty lodem. I było tam o wiele zimniej niż na
dole. Przewiązawszy się w pasie nylonową liną centymetrowej średnicy, przerażony wspinał
się ukradkiem po asfaltowych dachówkach na szczyt. Wystawił głowę: dokładnie
naprzeciwko niego stali Scheelowie. Naprzeciwko, tyle tylko że daleko w dole.
Owinął linę wokół komina i zaczął się ostrożnie cofać. Natrafił na oblodzoną
dachówkę i zjechał kilkadziesiąt centymetrów w dół.
Odzyskał równowagę, znieruchomiał i odczekał, aż zacznie mu bić serce. Przerażony
spojrzał pod nogi. Gdyby zrządzeniem tragicznego losu nie zdążył wyhamować, najpierw
spadałby przez króciutką chwilę, a potem wylądował na metalowych meblach stojących na
ceglanym chodniku. Nie zginąłby na miejscu, o nie. Cierpiałby męki i gdyby nawet nie umarł,
wyszedłby z tego ze złamanym karkiem, a może też z uszkodzonym mózgiem.
Kompletny absurd. Pięćdziesięcioczteroletni chłop, który wygłupia się na dachu
własnego domu.
Najbardziej przerażającą rzeczą było ustawienie na dachu drabiny: dokonał tego,
wczepiając się paznokciami w dachówki i dyndając nogami za rynną. W końcu stanął na
ziemi, odetchnął głęboko i pogratulował sobie udanej wyprawy.
Śniegurek składał się z czterech części: szerokiej, okrągłej podstawy, przymocowanej
do podstawy kuli, korpusu, od którego odchodziły ręce - jedną machał, a drugą opierał na
biodrze - i ozdobionej czarnym cylindrem głowy, na której wymalowano roześmianą twarz.
Mamrocząc pod nosem, Luter spiął wszystkie elementy. Potem wkręcił w korpus żarówkę,
podłączył dwudziestoczterometrowej długości kabel, obwiązał bałwana w pasie i ustawił go
przed drabiną.
Za kwadrans piąta. Jego córka wraz ze swoim nowym narzeczonym miała wylądować
dokładnie za godzinę i piętnaście minut. Dojazd na lotnisko zajmował dwadzieścia minut, a
parkowanie, dojście do terminalu, przepychanie się i rozpychanie jeszcze dłużej.
Miał ochotę rzucić wszystko i upić się.
Mimo to pociągnął za obwiązaną wokół komina linę i bałwan ruszył do góry. Luter
wspinał się po drabinie razem z nim, inaczej Śniegurek nie mógłby pokonać wypustu rynny i
nie wszedłby na dach. Pociągnął znowu i bałwan przesuwał się kilkanaście centymetrów do
góry. Ważył najwyżej dziewiętnaście kilogramów, ale wkrótce stał się jakby cięższy. O wiele
cięższy. Powoli, ramię w ramię, wdrapywali się na dach, Luter na czworakach, Śniegurek na
plecach.
Zmrok wciąż nie zapadał, niebo nie chciało im pomóc. Luter wiedział, że na szczycie
będzie go widać jak na dłoni. Musi stanąć, przyciągnąć bałwana bliżej, przywiązać go do
komina i zapalić dwustuwatową żarówkę, a gdy ją zapali, Śniegurek dołączy do czterdziestu
jeden kolegów na dachach pozostałych domów i wszyscy mieszkańcy Hamlock Street
dowiedzą się, że Krank wreszcie się ugiął. Dlatego tuż pod szczytem odpoczął i próbował
sobie wmówić, że nie dba o to, co myślą i mówią o nim sąsiedzi. Przytrzymał linę, położył się
na plecach, spojrzał w chmury i uświadomił sobie, że jest zlany potem i że bardzo mu zimno.
Wiedział, że będą się z niego śmiali i szydzili, że będą opowiadali tę historię przez wiele lat,
że stanie się pośmiewiskiem całej ulicy, ale czy naprawdę było to takie ważne?
Blair będzie szczęśliwa. Enrique zobaczy amerykańskie Boże Narodzenie. Nora
złagodnieje, przynajmniej taką miał nadzieję.
I wtedy pomyślał o “Wyspiarskiej Księżniczce”, która jutro miała wypłynąć z Miami
lżejsza o dwoje pasażerów, by wziąć kurs na jego wytęsknione plaże i wyspy.
Poczuł, że zaraz zwymiotuje.
Walt Scheel był w kuchni, gdzie Bev kończyła robić ciasto, i siłą nawyku podszedł do
okna, żeby spojrzeć na dom Kranków. Początkowo niczego nie dostrzegł, ale zaraz potem
dosłownie zamarł. Zobaczył Lutra, który ostrożnie wyglądał zza komina, a chwilę później zza
krawędzi dachu wychynął czarny cylinder i roześmiana twarz Śniegurka.
- Bev! - wrzasnął.
Luter podciągnął się, rozejrzał jak wystraszony włamywacz, zaparł się o komin i
zaczął wciągać bałwana na szczyt dachu.
- Żartujesz. - Bev wytarła ręce w ścierkę do talerzy. Walt za bardzo się śmiał, żeby
cokolwiek powiedzieć. Chwycił słuchawkę i zatelefonował do Frohmeyera.
Kiedy Śniegurek dotarł na szczyt, Luter przesunął go do przodu i wypchnął przed
komin, gdzie miał stanąć. Zamierzał przytrzymać go chwilę, wyjąć pięciocentymetrowej
szerokości płócienną taśmę, owinąć nią bałwana w pasie i mocno przywiązać go do komina.
Tak jak przed rokiem. Wtedy wszystko poszło dobrze.
Vic Frohmeyer zbiegł do piwnicy, gdzie dzieci oglądały świąteczny film w telewizji.
- Krank wystawia Śniegurka. Idźcie popatrzeć, ale zostańcie na chodniku.
Piwnica opustoszała.
Po drugiej stronie dachu, tuż przy kominie, było kilka oblodzonych dachówek, których
Luter po prostu nie mógł zauważyć. Bałwan stał już na miejscu i Luter miał właśnie odwiązać
nylonową linę, napiąć elektryczny kabel i przymocować go do komina - był to najbardziej
niebezpieczny manewr całej operacji - gdy nagle usłyszał na dole czyjś głos. Odwrócił się,
żeby spojrzeć w tamtą stronę, stanął na oblodzonej dachówce i wszystko się zwaliło.
Bałwan pochylił się do przodu i szybko zjeżdżał z dachu. Nic go nie powstrzymywało,
ani lina, ani taśma, ani kabel. Tuż za nim sunął po stromym dachu Luter, który na szczęście
zdołał zaplątać się we wszystko to, w co nie zaplątał się Śniegurek. Mknął głową naprzód,
wrzeszcząc tak głośno, że usłyszeli go Walt i Bev w swojej kuchni, pędził ku pewnej śmierci
niczym lawina.
Później stwierdził - naturalnie tylko w duchu - że wszystko doskonale pamięta. Na
dachu od strony ulicy musiało być więcej lodu niż od strony podwórza. Poczuł się jak krążek
hokejowy. Pamiętał, że mknął głową naprzód, i że na dole czekał na niego betonowy podjazd.
Słyszał też huk roztrzaskującego się Śniegurka, choć niczego nie widział. Potem poczuł ostre
szarpnięcie i nagle przestał spadać: kabel rozwinął się na całą długość, boleśnie zacisnął na
kostkach i gwałtownie nim targnął, bez wątpienia ratując mu życie.
Patrząc na Lutra, który sunął na brzuchu, ścigając po dachu podskakującego
Śniegurka, Walt Scheel omal nie pękł ze śmiechu. Zgięty wpół, rechotał bez opamiętania. Bev
obserwowała widowisko z przerażeniem w oczach.
- Zamknij się, Walt! - krzyknęła. - Zrób coś!
Luter zwisał głową w dół, bezradnie obracając się wokół własnej osi. Wisiał wysoko,
parę metrów nad podjazdem, a stopy miał tuż pod rynną.
Wisiał tak huśtając się i wirując, ale po kilku obrotach kabel i lina splotły się ze sobą i
wirowanie ustało. Lutrowi zrobiło się niedobrze i na chwilę zamknął oczy. Jak można
wymiotować, wisząc do góry nogami?
Po raz drugi tego dnia Walt wystukał dziewięćset jedenaście i zameldował, że na
Hamlock Street doszło do wypadku, że jest tu ranny, może nawet umierający, że potrzebna
jest natychmiastowa pomoc. Potem wypadł z domu i przebiegł na drugą stronę ulicy, gdzie
pod wiszącym Lutrem zbierały się dzieci Frohmeyera. Pędził już ku nim Vic, a z sąsiedniego
domu wysypywał się właśnie klan Beckerów.
- Biedny Śniegurek - powiedziało któreś z dzieci.
Śniegurek, cholera, pomyślał Luter.
Nylonowa lina wpijała mu się w kostki. Bał się poruszyć, gdyż w każdej chwili mogła
puścić. Od ziemi wciąż dzieliło go dwa, dwa i pół metra i upadek z tej wysokości byłby
fatalny w skutkach. Dyndając do góry nogami, próbował ochłonąć i odzyskać oddech.
Doszedł go tubalny głos Frohmeyera. Czy ktoś mógłby mnie zastrzelić? Bardzo proszę.
- Luter, nic ci nie jest?
- Ależ skąd, Vic. Czuję się świetnie, a ty? - Powiał lekki wiatr i Luter znowu zaczął się
obracać, tyle że teraz robił to bardzo powoli. Kiedy znowu ustawił się twarzą do ulicy,
zobaczył sąsiadów, ostatnich ludzi, których miał ochotę oglądać.
- Przynieście drabinę - powiedział któryś z gapiów.
- Czy on wisi na kablu?
- Gdzie przywiązałeś linę?
Wszystkie głosy były znajome, ale Luter nie potrafił ich rozróżnić.
- Zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście - powiedział Scheel.
- Dzięki, Walt - rzucił głośno Luter w stronę tłumu, lecz nie zdążył powiedzieć nic
więcej, gdyż wiatr obrócił go twarzą do domu.
- Śniegurek chyba nie żyje - mruknął do kolegi jakiś chłopak.
Wisiał tak i czekał na śmierć - lina mogła w każdej chwili puścić, a wtedy
grzmotnąłby głową w beton. Poczuł, że z nową pasją odżywa w nim nienawiść do Bożego
Narodzenia. W co on się przez te święta wpakował?
Tak, wszystko przez te nieszczęsne święta.
Sąsiadów też nienawidził, wszystkich, i młodych, i starych. Na podjeździe wciąż ich
przybywało. Obracany wiatrem słyszał, jak nadciągają, widział, jak biegną ulicą, żeby go
zobaczyć.
Lina i kabel puściły i znów osunął się w dół. Gwałtowne szarpnięcia zatrzymały go
kilkanaście centymetrów niżej. Tłum głośno sapnął; niektórzy gapie mieli pewnie ochotę
zaklaskać.
Frohmeyer wydawał rozkazy, jakby codziennie miał do czynienia z takimi sytuacjami.
Z lewej i z prawej strony Lutra ustawiono dwie drabiny. Ned Becker krzyknął z patio, że
znalazł to, co przytrzymywało linę i kabel, i głosem doświadczonego eksperta dodał, że jego
zdaniem to coś zaraz puści.
- Podłączyłeś kabel do prądu? - spytał Frohmeyer.
- Nie - powiedział Luter.
- Zdejmiemy cię, dobra?
- Tak, bardzo proszę.
Vic wszedł na jedną drabinę, Ned na drugą. Luter wiedział, że na podjeździe stoi
Swade Kerr, Ralph Brixley, Judd Galdy oraz kilku innych starszych mieszkańców Hamlock
Street.
Moje życie jest w ich rękach, pomyślał i zamknął oczy. Ważył prawie siedemdziesiąt
dziewięć kilo - przygotowując się do rejsu, zrzucił pięć - dlatego nie bardzo wiedział, jak
zamierzali wyplątać go z lin i opuścić na ziemię. Ratowali go mężczyźni w średnim wieku,
którzy jeśli w ogóle uprawiali sport, to grając w golfa. A już na pewno nie było wśród nich
sztangistów. Swade Kerr, drobny, kruchy wegetarianin, z trudem podnosił gazetę, a teraz stał
na podjeździe i chciał go podtrzymać.
- Vic, masz jakiś plan? - Trudno mu było mówić z nogami w górze. Przyciągana siłą
grawitacji krew spłynęła w dół i pulsowała w głowie.
Vic zawahał się. No tak. Nie mieli żadnego planu.
Luter nie widział wszystkiego. Nie widział na przykład tych, którzy stanęli dokładnie
pod nim, żeby zamortyzować siłę ewentualnego upadku.
Ale wszystko słyszał i nagle jego uszu dobiegł czyjś krzyk.
- Jest Nora!
A potem gdzieś w oddali zawyła syrena.
ROZDZIAŁ 18
Tłum rozstąpił się, żeby przepuścić karetkę pogotowia. Zatrzymała się trzy metry
przed drabinami, przed zwisającym do góry nogami mężczyzną i jego niedoszłymi
ratownikami. Z samochodu wyskoczyło dwóch sanitariuszy i strażak. Odsunęli drabiny,
odpędzili Frohmeyera i jego pomagierów. Karetka ostrożnie podjechała pod Lutra.
- Luter, co ty tam robisz?! - krzyknęła Nora, przeciskając się przez tłum.
- A jak myślisz?! - odkrzyknął i pulsująca krew omal nie rozniosła mu głowy.
- Nic ci nie jest?
- Nie, czuję się cudownie.
Sanitariusze i strażak weszli na dach samochodu, szybko podnieśli Lutra do góry,
rozplatali kabel i linę, po czym ostrożnie posadzili go na masce. Ktoś zaklaskał, ktoś wydał
radosny okrzyk, ale większość gapiów zareagowała dość obojętnie.
Sanitariusze zbadali mu puls, pomogli zejść na ziemię i wnieśli go do karetki. Miał
zdrętwiałe stopy i nie mógł stać. Mocno drżał, więc jeden z sanitariuszy okrył go
pomarańczowym kocem. Siedział w karetce, patrząc na ulicę i starał się nie zwracać uwagi na
tłum gapiów, którzy bez wątpienia radowali się jego poniżeniem. Odczuwał jedynie ulgę.
Jazda głową w dół po śliskim dachu była krótka, lecz przerażająca. Miał szczęście, że jak
dotąd nie stracił przytomności.
Niech patrzą. Niech się gapią. Był zbyt obolały, żeby się tym przejmować.
Nora wyrosła przed nim. Też chciała go obejrzeć. Rozpoznała więc strażaka Kendalla
i sanitariusza Kistlera, dwóch dzielnych młodzieńców, którzy przed dwoma tygodniami
chcieli im sprzedać świąteczny keks. Podziękowała im za uratowanie męża.
- Chce pan jechać do szpitala? - spytał Kendall.
- Tak na wszelki wypadek - dodał Kistler.
- Nie, dziękuję - odparł Luter, szczękając zębami. - Kości mam całe. - I rzeczywiście,
kości miał całe, ale zdawało mu się, że wszystko inne rozpadło się na kawałki.
Nadjechał policyjny radiowóz i błyskając światłami - jakżeby inaczej? - gwałtownie
zahamował przed podjazdem. Treen i Salino przebili się przez tłum, żeby obejrzeć go sobie z
bliska.
Frohmeyer, Becker, Kerr, Scheel, Brixley, Kropp, Galdy, Belling-ton - wszyscy
skupili się wokół Kranka i jego żony. Był wśród nich i Spike. Luter siedział tam, liżąc rany i
odpowiadając na głupie pytania dzielnych chłopców w granatowych mundurach. Ku nim
cisnęli się niemal wszyscy mieszkańcy Hamlock Street.
Wysłuchawszy krótkiej opowieści, Salino spytał:
- Śniegurek? Przecież w tym roku mieliście państwo ominąć święta. A tu proszę.
Najpierw pożycza pan choinkę, teraz to...
- Co się dzieje, Luter?! - zawołał głośno Frohmeyer. Pytał w imieniu wszystkich.
Wszyscy czekali na odpowiedź.
Luter spojrzał na żonę i zrozumiał, że Nora nie powie ani słowa. I że to on musi się
wytłumaczyć.
- Blair wraca - powiedział, rozcierając lewą kostkę.
- Blair wraca - powtórzył głośno Frohmeyer i tłum zafalował. Bez względu na to,
jakimi uczuciami sąsiedzi darzyli teraz Lutra, jego córkę dosłownie uwielbiali. Widzieli, jak
dorastała, wysłali ją do college'u i co lato czekali na jej powrót. Była nianią niemal
wszystkich młodszych dzieci z Hamlock Street: jako jedynaczka traktowała je jak członków
rodziny, a one uważały ją za starszą siostrę.
- Z narzeczonym - dodał Luter i tłum ponownie zafalował.
- Kto to jest Blair? - spytał Salino jak detektyw z wydziału zabójstw, badający ważną
poszlakę.
- Moja córka - wyjaśnił Luter niewtajemniczonym. - Miesiąc temu wyjechała z
Korpusem Pokoju do Peru i miała wrócić dopiero za rok, a przynajmniej tak myśleliśmy.
Zadzwoniła dziś w południe, z Miami. Chciała zrobić nam niespodziankę i postanowiła
przyjechać na święta. W dodatku z narzeczonym, z lekarzem, którego tam poznała. - Nora
przysunęła się bliżej i wzięła męża za łokieć.
- I pewnie chce zobaczyć choinkę - powiedział Frohmeyer.
- Tak.
- I Śniegurka.
- Oczywiście.
- I chce zaprosić narzeczonego na wigilijne przyjęcie.
- Na pewno.
Nie zważając na coraz bardziej napierający tłum, Frohmeyer popadł w zadumę.
- O której przyjeżdża?
- Samolot ląduje o szóstej.
- O szóstej!
Setka ludzi spojrzała na zegarki. Luter rozcierał prawą kostkę. Swędziały go stopy. To
dobry znak: w żyłach znowu zaczynała krążyć krew.
Vic Frohmeyer cofnął się o krok i powiódł wzrokiem po twarzach sąsiadów.
Odchrząknął, zadarł brodę i rzekł:
- Dobra, posłuchajcie, oto plan. Zorganizujemy u Kranków świąteczne przyjęcie
powitalne dla Blair. Jeśli możecie, rzućcie to, co w tej chwili robicie, i pomóżcie. Noro, masz
indyka?
- Nie - wyznała nieśmiało. - Wędzonego pstrąga.
- Wędzonego pstrąga?
- Niczego innego nie mogłam znaleźć.
- Wędzonego pstrąga? - powtórzyło ze zgrozą kilka kobiet.
- Kto z was ma zapasowego indyka? - spytał Frohmeyer.
- My mamy dwa - powiedziała Jude Becker. - Oba są w piekarniku.
- Świetnie - powiedział Frohmeyer. - Cliff, weź paru chłopaków i lećcie do Broxleya
po Śniegurka. I po lampki; rozwiesimy je na bukszpanach. Pozostali niech wracają do domu,
przebiorą się, wezmą coś do jedzenia i przyjdą tu za godzinę. Vick przeniósł wzrok na Salina
i Treena.
- A wy, panowie, jedźcie na lotnisko.
- Po co? - spytał Salino.
- Po Blair. Trzeba ją odebrać.
- Nie wiem, czy możemy...
- Mam zadzwonić do burmistrza?
Treen i Salino ruszyli do radiowozu. Otrzymawszy instrukcje od Frohmeyera, sąsiedzi
zaczęli się rozchodzić. Wszyscy szli szybkim, zdecydowanym krokiem, by po chwili zniknąć
w swoich domach.
Nora spojrzała na męża ze łzami w oczach, a Lutrowi też chciało się płakać. Skórę na
kostkach miał zdartą do krwi.
- Ilu gości się spodziewacie? - spytał Frohmeyer.
- Nie wiem - odrzekła Nora, spoglądając na pustą ulicę.
- Będzie ich mniej, niż myśleliśmy - mruknął Luter. - Underwoodowie się odwołali.
Dox też.
- I wielebny - dodała Nora.
- Underwoodowie? - spytał Vic. - Ci od Mitcha?
- Tak, ale on nie przyjdzie.
Co za małe, smętne przyjęcie, pomyślał Frohmeyer.
- Więc ilu chcecie gości?
- Ilu się da - odrzekł Luter. - Zapraszamy całą ulicę.
- Tak, całą ulicę - potwierdziła Nora. Frohmeyer spojrzał na Kistlera.
- Ilu ludzi macie na posterunku?
- Ośmiu.
- Strażacy i sanitariusze też mogą przyjść? - spytał Vic.
- Oczywiście - powiedziała Nora.
- I policjanci - dodał Luter.
- Będzie tłum.
- Tym lepiej, prawda?
Luter owinął się szczelniej kocem.
- Tak, Blair uwielbia duże przyjęcia.
- A kolędnicy? - rzucił Frohmeyer. - Kolędników też chcecie zaprosić?
- Byłoby miło - odparła Nora.
Pomogli Lutrowi wejść do domu, ale zanim dotarli do kuchni, wstał i poszedł sam,
chociaż mocno utykając. Kendall dał mu plastikową kulę, której Luter poprzysiągł sobie
nigdy nie używać.
Usiedli z Norą w salonie przy choince Trogdonów, by nacieszyć się chwilą spokoju.
W kominku płonął ogień, a oni rozmawiali o Blair. Na próżno próbowali przywyknąć do tego,
że córka ma narzeczonego, że narzeczony wkrótce zostanie jej mężem, a ich zięciem. Luter
znowu zdenerwował się na myśl o Enrique'u: nie dawał mu spokoju kolor jego skóry, lecz nic
na ten temat nie powiedział. Właśnie odnajdywał w sobie nową pokorę i powoli zapominał o
bucie.
Solidarność sąsiadów niewymownie ich wzruszyła. O Karaibach nie wspomnieli ani
słowem.
Nora spojrzała na zegarek i wstała, żeby się przebrać.
- Szkoda, że nie miałam aparatu - powiedziała, wychodząc. - Mój mąż zwisa z dachu
głową w dół na oczach połowy mieszkańców miasta. - Przestała się śmiać dopiero w sypialni.
ROZDZIAŁ 19
W hali przylotów nikt nie czekał i Blair trochę się zirytowała. To prawda, że
zawiadomiła rodziców w ostatniej chwili, na lotnisku było tłoczno, a mama i tatuś mieli na
głowie świąteczne przyjęcie, ale przecież przywiozła im ukochanego. Mimo to nic nie
powiedziała: szli długim korytarzem, ramię w ramię, krok w krok, i manewrując z wdziękiem
w tłumie ludzi, cały czas patrzyli tylko na siebie.
Przy karuzeli z bagażami też nikt na nich nie czekał, ale kiedy taszczyli walizy w
stronę wyjścia, zobaczyła dwóch policjantów z kartką, na której widniały pospiesznie
skreślone słowa: “Blair i Enriqe”.
Błędnie napisali jego imię, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.
Zawołała i policjanci natychmiast wkroczyli do akcji, odbierając im walizki i torując drogę
wśród tłumu. Kiedy wyszli przed terminal, Salino wyjaśnił, że burmistrz przydzielił im
eskortę. Witajcie w domu!
- Już tam na was czekają - powiedział, wkładając walizki do bagażnika wozu
policyjnego parkującego niezgodnie z przepisami na krawężniku przed postojem taksówek.
Obok stał drugi radiowóz.
Jako mieszkaniec Ameryki Południowej, Enrique miał pewne naturalne opory przed
dobrowolnym zajęciem miejsca w policyjnym samochodzie.
Rozejrzał się nerwowo, popatrzył na kłębiących się ludzi, na sunące zderzak w
zderzak taksówki i autobusy, na rozwrzeszczanych ludzi, gwiżdżących portierów. Przez
głowę przemknęła mu myśl o ucieczce. Ale zaraz potem jego wzrok ponownie spoczął na
pięknej twarzy ukochanej dziewczyny.
- Chodź - rzuciła Blair i szybko wsiedli. Poszedłby za nią do piekła.
Zamigotały światła i radiowozy ruszyły, błyskawicznie włączając się do ruchu i
spychając samochody na skraj jezdni.
- Czy u was tak zawsze? - spytał szeptem Enrique.
- Nie, nigdy - powiedziała Blair. Jakie to miłe z ich strony, pomyślała.
Treen prowadził jak furiat, a Salino uśmiechał się, myśląc o Kranku wiszącym do góry
nogami na oczach wszystkich sąsiadów. Ale nie zamierzał nic mówić, trzymał język za
zębami. Zgodnie z rozkazem Vica Frohmeyera, który zadzwonił w końcu do samego
burmistrza i był bliskim przyjacielem naczelnika policji, Blair nie mogła dowiedzieć się
prawdy.
Im bliżej przedmieść, tym ruch był mniejszy. Zaczął prószyć śnieg.
- Podobno ma napadać aż dziesięć centymetrów - rzucił przez ramię Salino. - Czy w
Peru jest śnieg?
- W górach - powiedział Enrique. - Ale ja mieszkam w Limie, w stolicy.
- Mój kuzyn był raz w Meksyku - odparł Salino i zamilkł, ponieważ nie miał nic
więcej do dodania. Kuzyn omal tam nie umarł, i tak dalej, lecz Salino mądrze zdecydował nie
opowiadać im horrorów z krajów trzeciego świata.
- Padało już, czy to pierwszy raz? - szybko wtrąciła nadopiekuńcza Blair, która
postanowiła za wszelką cenę chronić narzeczonego i jego ojczyznę. - Chyba trochę za
wcześnie.
Pogoda była najbezpieczniejszym tematem.
- W zeszłym tygodniu napadało z pięć centymetrów, no nie? - powiedział Salino,
zerkając na Treena, który zaciskał ręce na kierownicy tak mocno, że zbielały mu kłykcie, a
wszystko po to, żeby utrzymać radiowóz w odległości nie większej niż półtora metra od
radiowozu jadącego przed nim.
- Raczej dziesięć - odrzekł autorytatywnie.
- Ale skąd, pięć.
- Dziesięć - burknął Treen, kręcąc głową, co bardzo zirytowało Salina. W końcu poszli
na kompromis i przystali na trzy centymetry śniegu.
Blair i Enrique siedzieli z tyłu i patrzyli na rzędy pięknie przystrojonych domów.
- Już prawie jesteśmy - powiedziała cicho Blair. - To jest Stanton Street, następna
będzie Hamlock.
Na rogu ulicy czuwał Spike. Błysnął dwa razy zielonym światłem skautowskiej latarki
i zaczęło się.
Luter boleśnie wkuśtykał do sypialni, gdzie Nora po raz setny poprawiała swój
makijaż. Od dwudziestu minut rozpaczliwie eksperymentowała ze wszystkim, co tylko mogła
znaleźć, to znaczy z podkładami, pudrami i z różami. Spod ubrania wystawała jej tylko
opalona szyja i dłonie, no i twarz, którą postanowiła wybielić.
Niestety, bezskutecznie.
- Zmizerniałaś - powiedział szczerze Luter. Wokół jej głowy unosiły się kłęby pudru.
On nie przejmował się opalenizną - za bardzo bolały go nogi. Zgodnie z życzeniem
Nory - twierdziła, że im ciemniejsze ubranie, tym jaśniej wygląda skóra - ubrał się na czarno,
w czarny rozpinany sweter, czarny golf i ciemnoszare spodnie. Sweter miał na sobie tylko raz
i na szczęście był to prezent urodzinowy od Blair. Golf włożył pierwszy raz w życiu i ani on,
ani Nora nie mogli sobie przypomnieć, skąd go ma.
Czuł się jak mafioso.
- Daj spokój - nie mógł patrzeć, jak Nora żongluje pudełkami, gotowa cisnąć w niego
którymś z nich.
- Zaraz - warknęła. - Blair nie może dowiedzieć się o Karaibach, rozumiesz?
- W takim razie nic jej o tym nie mów. Powiedz, że lekarz zalecił ci opalanie, bo masz
za mało witaminy... Jaka to witamina?
- C, ale witaminę C wytwarza słońce, a nie szwedzkie łóżka. Kolejny głupi pomysł.
- To powiedz jej, że było wyjątkowo ciepło i dużo czasu spędzaliśmy w ogrodzie.
- To się nie uda. Blair nie jest ślepa. Spojrzy na klomby i od razu zobaczy, że nie
tykaliśmy ich od miesięcy.
- Ups.
- Masz jeszcze inne błyskotliwe pomysły?
- Szykujemy się do wiosny i wykupiliśmy abonament do solarium.
- Bardzo śmieszne.
- Zaraz, czekaj, mam. Ponieważ wychodzi za mąż za Peruwiańczyka, postanowiliśmy
się trochę opalić. Co ty na to? Dwie blade twarze na ślubnym zdjęciu? Rzucalibyśmy się w
oczy.
Poirytowana Nora wstała i wyszła z sypialni, ciągnąc za sobą welon pudru.
Luter wziął swoją nową, plastikową kulę i pokuśtykał do zatłoczonego salonu, skąd
dobiegł go czyjś krzyk:
- Jadą!
Ze względu na brak płóciennej taśmy Ralph Broxley stał na dachu - na śniegu i zimnie
- i własnymi rękami przytrzymywał Śniegurka przy kominie. Nagle zobaczył zielone
światełko mrugające na końcu ulicy. “Jadą!” - wrzasnął w stronę patio, gdzie jego pomocnik,
Judd Bellington, próbował związać pękniętą taśmę.
Z wysoka, spod komina, roztaczał się piękny widok. Ralph patrzył z dumą, ale też z
lekkim rozdrażnieniem - było mu z każdą chwilą coraz zimniej - jak sąsiedzi zwierają szyki,
żeby pomóc jednemu ze swoich, nawet jeśli był nim Luter Krank.
Na podjeździe chór pod chaotyczną dyrekcją Ellen Mulholland zaczął śpiewać Jingle
Bells. Linda Galdy przyniosła cymbałki i do chóru dołączył naprędce zorganizowany zespół
instrumentalny. Na trawniku roiło się od dzieci, niecierpliwie czekających na Blair i jej
tajemniczego narzeczonego.
Kiedy policyjne radiowozy zwolniły przed podjazdem, maluchy wzniosły wesoły
okrzyk powitalny.
- Boże, co za tłum - powiedziała Blair.
Przed domem Beckerów parkował wóz strażacki, przed domem Trogdonów
jasnozielona karetka pogotowia i oba samochody jak na komendę zapaliły wszystkie światła.
Kiedy radiowozy wjechały na podjazd, Vic Frohmeyer gwałtownie otworzył tylne drzwi i
zadudnił:
- Wesołych świąt, Blair!
Znaleźli się na trawniku, gdzie przy dźwiękach Jingle Bells otoczyli ich
rozentuzjazmowani sąsiedzi. Blair przedstawiła wszystkim Enrique'a, który był chyba trochę
oszołomiony radosnym przyjęciem. Przebili się do drzwi i weszli do salonu, gdzie powitały
ich jeszcze głośniejsze okrzyki.
Na prośbę Nory, przed choinką czuwało czterech strażaków i trzech policjantów,
którzy stojąc ramię w ramię, mieli jak najskuteczniej zasłaniać drzewko.
Luter i Nora nerwowo czekali w sypialni na prywatne powitanie z córką i na
Enrique'a.
- A jeśli nam się nie spodoba? - wymamrotał Luter, siedząc na brzegu łóżka i
rozcierając kostki. W salonie robiło się coraz głośniej.
- Przestań. Wychowaliśmy bystrą córkę. - Nora nakładała na policzki ostatnią warstwę
pudru.
- Przecież dopiero co się poznali.
- To miłość od pierwszego wejrzenia.
- Bzdura.
- Być może. Ty zademonstrowałeś mi swoje możliwości dopiero trzy lata po pierwszej
randce.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegła Blair. Nora i Luter najpierw spojrzeli na nią,
a potem szybko przenieśli wzrok nieco dalej, żeby sprawdzić, czy skóra Enrique'a ma bardzo
ciemny odcień.
Była zupełnie biała! Co najmniej dwa razy bielsza niż skóra Lutra!
Objęli i wyściskali córkę, jakby nie widzieli jej od lat, a potem z wielką ulgą
przywitali się z przyszłym zięciem.
- Świetnie wyglądacie - powiedziała Blair, otaksowawszy ich spojrzeniem. Nora miała
na sobie obszerny sweter, gdyż pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią, chciała wyglądać na
grubszą. Luter stał przy niej niczym podstarzały żigolak.
- Odchudzamy się - powiedział, energicznie potrząsając ręką Enrique'a.
- Tatusiu, jaki jesteś opalony!
- Tak. Było wyjątkowo ciepło i w zeszłym tygodniu spiekłem się trochę przy
klombach.
- Chodźmy do gości - powiedziała Nora.
- Właśnie - dodał Luter, ruszając przodem. - Nie możemy pozwolić, żeby na nas
czekali.
- I co? - szepnęła Blair do matki. - Nie jest przystojny? - Enrique szedł krok przed
nimi.
- Bardzo - powiedziała z dumą Nora.
- Dlaczego tatuś kuleje?
- Skaleczył się w nogę, ale już wszystko w porządku.
Salon pękał w szwach, choć Blair zauważyła, że rodzice zaprosili innych gości niż
zwykle. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, tylko nie mogła zrozumieć, skąd wzięli się tam
strażacy i policjanci.
Enrique dostał kilka prezentów, które otworzył na środku pokoju. Ned Becker
podrzucił im czerwoną koszulkę golfową klubu. John Galdy dostał na gwiazdkę album ze
zdjęciami wiejskich gospod. Jego żona zapakowała go w nowy papier i podsunęła
Peruwiańczykowi, który wzruszył się do łez. Strażacy podarowali mu dwa keksy i Enrique
przyznał, że w Peru nie znają takich delikatesów. Od przedstawicieli Policyjnego
Towarzystwa Dobroczynnego dostał kalendarz.
- Znakomicie mówi po angielsku - szepnęła Nora do córki.
- Lepiej ode mnie - odszepnęła Blair.
- Mówiłaś, że nigdy nie był w Stanach.
- Kształcił się w Londynie.
- Proszę, proszę... - Enrique zdobył u Nory kolejny punkt. Przystojny, wykształcony za
granicą, lekarz, w dodatku prawie zupełnie biały. - Gdzie go poznałaś?
- W Limie, kiedy zapoznawali nas z terenem.
Goście wesoło krzyknęli i zaklaskali w dłonie: Enrique właśnie otworzył długie pudło
i wyjął z niego wysoką, kolorową lampę, którą podrzucili Bellingtonowie.
Kiedy rozdano prezenty, Luter zawołał:
- Kolacja! - i tłum ruszył do kuchni, gdzie stał stół zastawiony resztkami jedzenia z
całej ulicy, które układano i przekładano dopóty, dopóki nie zaczęły wyglądać świeżo i
świątecznie. Jessica Brixley, najlepsza kucharka z Hamlock Street, przybrała nawet
wędzonego pstrąga Nory.
Kolędnicy zmarzli na zimnie i śniegu. Gdy doszła ich wiadomość o przygotowanej
kolacji, wraz z dzwonnikami Lindy Galdy weszli do środka.
Mężczyzna z pomarańczową brodą, którego Nora spotkała przy maśle orzechowym u
Krogera, pojawił się w kuchni nie wiadomo skąd i zachowywał tak, jakby wszystkich bardzo
dobrze znał, chociaż nikt nie znał jego. Nora powitała go, po czym przez cały czas uważnie
obserwowała i w końcu usłyszała, jak się komuś przedstawia: Marty. Przyjęcie bardzo się
Marty'emu podobało, dlatego szybko się rozgrzał. Dopadł Enrique'a przy cieście i lodach i
natychmiast rozpoczęli długą rozmowę, ni mniej ni więcej, tylko po hiszpańsku.
- Kto to jest? - szepnął Luter, przechodząc obok.
- Marty - odszepnęła Nora, jakby go znała od lat.
Po kolacji, goście przeszli z powrotem do salonu i stanęli przed kominkiem, w którym
buzował ogień. Dzieci odśpiewały dwie kolędy, a potem z tłumu wyszedł Marty z gitarą.
Dołączył do niego Enrique, który oznajmił, że wraz ze swoim nowym przyjacielem zaśpiewa
dwie tradycyjne kolędy z Peru.
Marty z werwą uderzył w struny i zaśpiewali, tworząc bardzo zgrany duet. Słów
wprawdzie nikt nie rozumiał, lecz ich przesłanie było oczywiste: Boże Narodzenie to czas
radości i pokoju na całym świecie.
- I umie śpiewać - szepnęła Nora. Blair promieniała.
W przerwie między pieśniami Marty wyjaśnił, że kiedyś pracował w Peru, i że
śpiewając, bardzo za tym krajem zatęsknił. Oddał gitarę partnerowi, który wziął kilka cichych
akordów i miękkim, łagodnym głosem rozpoczął drugą kolędę.
Luter opierał się o kominek, od czasu do czasu przestępując z nogi na nogę, i
uśmiechał się wesoło. Właściwie wolałby paść na łóżko, zasnąć i spać przez sto lat. Powiódł
wzrokiem po twarzach oczarowanych śpiewem sąsiadów. Przyszli wszyscy, nie licząc
Trogdonów.
I Scheelów.
ROZDZIAŁ 20
W trakcie hucznej owacji dla duetu Marty'ego i Enrique'a, Luter wymknął się
niepostrzeżenie z kuchni i przez ciemną wiatę wyszedł z domu. W zimowym ubraniu - palto,
wełniana czapka, puchaty szalik, zimowe buty i grube rękawice - kuśtykał ulicą o plastikowej
kuli, której poprzysiągł sobie nigdy nie używać. Próbował nie krzywić się przy każdym
kroku, chociaż kostki u nóg wciąż miał spuchnięte i otarte.
W prawej ręce trzymał kulę, w lewej dużą kopertę. Śnieg ledwie prószył, ale wszędzie
było już biało.
Przystanął na chodniku i spojrzał w okna salonu. Dom pełen gości. Choinka, która z
odległości wyglądała całkiem nieźle. A na dachu wypożyczony Śniegurek.
Na Hamlock Street panowały cisza i spokój. Wóz strażacki i policyjne radiowozy
odjechały. Luter popatrzył w lewo, potem w prawo i nie dostrzegł żywego ducha. Większość
sąsiadów była teraz w jego domu - słyszał ich śpiew - ratując go z opresji. Wiedział, że długo
będą wspominali tę przygodę.
Dom Scheelów był jasno oświetlony z zewnątrz, lecz niemal zupełnie ciemny w
środku. Postukując kulą, bez której na pewno by sobie nie poradził, i czując, jak buty ocierają
mu bolące kostki, noga za nogą, Luter wkuśtykał na podjazd. Wspiął się schodami na ganek,
zadzwonił do drzwi i ponownie spojrzał na swój dom dokładnie po drugiej stronie ulicy. Zza
węgła wyszli właśnie Ralph Brixley i Judd Bellington i zaczęli pospiesznie rozwieszać lampki
na bukszpanach.
Zamknął na chwilę oczy, pokręcił głową i zerknął na swoje stopy.
Drzwi otworzył Walt.
- Witaj, Luter - powiedział miłym, ciepłym głosem. - Wesołych świąt.
- Wzajemnie, Walt - uśmiech Lutra był szczery.
- Zostawiłeś gości.
- Tylko na sekundę. Mogę wejść?
- Oczywiście.
Luter wszedł do holu i przystanął na wycieraczce. Na butach miał trochę śniegu i nie
chciał zostawiać śladów.
- Zdejmiesz palto? - spytał Walt. W kuchni coś się piekło i Luter uznał, że to dobry
znak.
- Nie, dzięki. Jak Bev?
- Dobrze, dziękuję. Miała dobry dzień. Już wychodziliśmy, żeby przywitać się z Blair,
ale zaczął padać śnieg. Jak jej narzeczony?
- To bardzo miły, młody człowiek.
Z salonu wyszła Bev, złożyli sobie życzenia. Była w odświętnym czerwonym swetrze
i Luter stwierdził, że wygląda tak samo jak zwykle. Plotka głosiła, że lekarz dawał jej pół
roku życia.
- Paskudny upadek - powiedział z uśmiechem Walt.
- Mogło być gorzej - odparł wesoło Luter, próbując cieszyć się z tego, że jest obiektem
żartów i drwin. Nie, nie, nie będziemy roztrząsać tego tematu, postanowił.
Głośno odchrząknął.
- Posłuchajcie. Blair zostanie tu dziesięć dni, więc nigdzie nie wyjeżdżamy. Dlatego
Nora i ja chcemy, żebyście pojechali za nas. - Podniósł kopertę i niezdarnie nią pomachał.
Zareagowali z opóźnieniem. Wymienili spojrzenia, próbowali myśleć: byli tak
oszołomieni, że na chwilę odebrało im mowę. Dlatego Luter parł naprzód.
- Samolot odlatuje jutro w południe. Musicie tam być trochę wcześniej, żeby
pozmieniać nazwiska na biletach, i tak dalej. To kłopot, wiem, ale warto. Dziesięć dni na
Karaibach, plaże, wyspy i cała reszta. Wymarzone wakacje.
Walt pokręcił głową, ale dość lekko i niepewnie. Bev miała wilgotne oczy. Długo się
nie odzywali, wreszcie Walt westchnął.
- Nie możemy tego zrobić - powiedział bez przekonania. - To nie w porządku.
- Nie bądź głupi. Nie ubezpieczyłem się od rezygnacji z podróży, więc jeśli nie
pojedziecie, bilety szlag trafi.
Bev popatrzyła na męża, który właśnie patrzył na nią, i kiedy ich oczy się spotkały,
Luter zrozumiał, o czym myślą. To czyste szaleństwo, ale czemu nie?
- Nie wiem, czy lekarz mi pozwoli - powiedziała cicho Bev.
- A ja mam na karku ten pilny kontrakt Lexxona... - mruknął Walt, drapiąc się w
głowę.
- I obiecaliśmy Shortom, że wpadniemy do nich w Nowy Rok - dodała w zamyśleniu
Bev.
- Poza tym Benny miał przyjechać. - Benny, ich najstarszy syn, nie był w domu od lat.
- No i co zrobilibyśmy z kotem? - spytała Bev.
Wahali się, zastanawiali, bili z myślami. Luter spokojnie czekał, a kiedy zabrakło im
wymówek, powiedział:
- To nasz prezent. Szczery, z serca płynący świąteczny dar dla dwojga ludzi, którzy
nie potrafią znaleźć przekonującej wymówki, żeby zostać w domu. Po prostu jedźcie, dobra?
- Nie wiem, czy mam odpowiednie ubranie - odrzekła zgodnie z przewidywaniami
Bev, na co Walt burknął:
- Nie bądź śmieszna.
Ponieważ ich opór szybko słabł, Luter postanowił przypuścić rozstrzygający szturm i
wcisnął Waltowi kopertę do ręki.
- Tu jest wszystko: bilety na samolot, bilety na statek, foldery i cała reszta, łącznie z
numerem telefonu agentki biura podróży.
- Ile to kosztuje? Jeśli zdecydujemy się pojechać, zwrócimy ci pieniądze.
- To jest prezent, Walt. Żadnych kosztów, żadnych zwrotów. Nie komplikujmy tego,
dobrze?
Walt rozumiał, ale duma wzięła w nim górę.
- Będziemy musieli porozmawiać o tym po powrocie.
No i proszę. Już wyjechali i wrócili.
- Kiedy wrócicie, porozmawiamy, o czym zechcesz.
- A co z naszym kotem? - wtrąciła Bev.
Walt szczypnął policzek i pogrążył się w zadumie.
- Tak, to poważny problem. Hotelu mu teraz nie załatwimy, za późno.
Jak na zawołanie do holu wślizgnął się wielki, czarny, puszysty kocur. Otarł się o
nogę Walta i posłał Lutrowi długie spojrzenie.
- Przecież nie możemy go tak po prostu zostawić - dodała Bev.
- Absolutnie - zgodził się z nią Walt. Luter nie znosił kotów.
- Moglibyśmy poprosić Jud Becker - myślała głośno Bev. Luter głośno przełknął ślinę.
- Nie ma sprawy, ja się nim zajmę - powiedział, doskonale wiedząc, że obowiązek ten
spadnie na Norę.
- Na pewno? - spytał odrobinę za szybko Walt.
- Jasne.
Kocur posłał Lutrowi kolejne spojrzenie i chyłkiem wyszedł z holu. Uczucie było
wzajemne.
Żegnali się o wiele dłużej, niż witali i kiedy Luter obejmował Bev, czuł, że biedaczka
zaraz się załamie. Pod obszernym swetrem kryło się ciało kruchej, schorowanej kobiety.
Policzki miała mokre od łez.
- Zadzwonię do Nory - szepnęła. - Dziękuję.
Zadziorny i twardy jak skała Walt też miał wilgotne oczy.
- Nie wiesz, ile to dla nas znaczy - powiedział, kiedy stali na schodach, ściskając sobie
ręce. - Dzięki, Luter.
Gdy drzwi się zamknęły, Luter ruszył do domu. Uwolniony od ciężaru koperty, od
kosztownych biletów, grubych folderów i samolubnej rozpusty, którą symbolizowały, szedł
raźniej i trochę szybciej niż poprzednio. Dał im prezent doskonały, dlatego przepełniony
satysfakcją, wyprostował się dumnie, zapominając, że powinien utykać.
Na chodniku przystanął i spojrzał przez ramię. W domu Scheelów, jeszcze do
niedawna ciemnym jak jaskinia, na górze i na dole rozbłysły światła. Pakują się, pomyślał. I
dobrze.
Z jego domu wychodzili właśnie rozbawieni Galdy'owie. Zza otwartych drzwi buchnął
śmiech i muzyka, której dźwięki poszybowały w górę i rozbrzmiały echem na całej ulicy.
Zapowiadało się długie przyjęcie.
Stał na krawężniku i nie zważając na zbierający się na czapce i kołnierzu śnieg, patrzył
na swój świeżo ozdobiony dom, w którym zebrali się niemal wszyscy sąsiedzi, i liczył
świąteczne prezenty. Wróciła Blair, przywożąc ze sobą bardzo miłego, przystojnego i dobrze
ułożonego młodzieńca, który za nią szalał. I który z Martym, tym z pomarańczową brodą, był
w tej chwili duszą całej imprezy.
On też miał dużo szczęścia, bo zamiast stać na chodniku, mógł spoczywać teraz w
domu pogrzebowym Franklina albo ze sterczącymi z ciała rurkami leżeć przykuty do łóżka na
oddziale intensywnej opieki medycznej w miejscowym szpitalu. Myśl o koszmarnej jeździe z
dachu głową naprzód wciąż napełniała go przerażeniem. Tak, miał naprawdę dużo szczęścia.
Bóg pobłogosławił go przyjaciółmi i sąsiadami, którzy zrezygnowali z wigilijnych
planów, żeby ratować go z opresji.
Spojrzał na dach, skąd obserwował go Śniegurek Brixleya. Okrągła, roześmiana twarz,
cylinder i fajka z kolby kukurydzy. Może był to tylko śnieg, ale zdawało mu się, że bałwan
puścił do niego oko.
Jak zwykle głodny, nagle nabrał ochoty na wędzonego pstrąga. Ruszył przez zaspę w
stronę domu.
- Kawałek keksu też zjem - mruknął pod nosem.
Ominąć święta. Idiotyczny pomysł.
Może w przyszłym roku.