You are on page 1of 275

tytuł: "ZBRODNIA I KARA"

autor: FIODOR DOSTOJEWSKI


PRZEŁOŻYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIEC-KOZŁOWSKI

WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY


Tytuł oryginału: "źPRIESTUPLENIJE I NAKAZANIJE"
Okładkę i obwolutę projektował TADEUSZ PIETRZYK
Opracowanie typograficzne WACŁAW WYSZYŃSKI
(c) Copyright for the Polish edirion by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
1955, 1957, 1964. ISBN 83-06-00889-8
ZBRODNIA I KARA
POWIEŚĆ W SZEŚCIU CZĘŚCIACH Z EPILOGIEM

CZĘŚĆ PIERWSZA

W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł
na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i
powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu. Na schodach
szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż
pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż
mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę, wraz z obiadem i
obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za każdym razem, gdy
wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na
oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec
doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i
wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać. Nie
znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego
czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii.
Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się
wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te
trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie
przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale gospodyni się

^łh&Bfrljsa^.&is "ISst^ihSłis-s^-.i^dl
uH^^^^gt^a -g-pfg-.s^l-s-lll^s-- s.l.ii li-
^ ^••aay§ §li |s S S S § ^••3 e^ •s-o"-R-s aS-.^sg-s N a^^BS-o g-•"l^^3!^^! o.
^3. saga ^s^isGgR-^-^NEs-gg ^ osgw-os" " § s o.^ś s § g ^ ^•8" a S 2'° y o-s
-s- R-5-R" s o •s' a a.- 3 s' •s-"-i0 ^3 l ;Sl;1'i
• H""

wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym
zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej
i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś
mimo woli przywykł już poczytywać "potworne" marzenie za realny plan, chociaż w
dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z
każdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej. Z zamierającym sercem, z
nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej
na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych
mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki,
jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej.
Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na
obydwu podwórkach. Pracowali tutaj trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo
był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z
bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, "kuchenne", ale on to
wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w
takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. "Jeżeli tak
się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?..." -
pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę
wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już
wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną.
"Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i
na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie -
staruchy... To dobrze... na wszelki wypadek..." - pomyślał znowu i zadzwonił do
drzwi staruszki. Dzwonek dżwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi.
Wszystkie mieszkania w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał
tego osobliwego dżwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypominało, coś jasno
ukazało... Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili
drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała
przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej
błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała
otuchy, 12
i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej
przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w
milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w
wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim,
spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone
włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej
nogi, była omotana jakimiś flanelowymi galgankami, a z ramion, mimo upału,
zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i
postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej
oczach mignęła naraz uprzednia nieufność. - Raskolnikow, student. Byłem już u
pani przed miesiącem - pośpieszył mruknąć młody człowiek z półuklonem,
przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym. - Pamiętam, mój dobrodzieju,
bardzo dobrze pamiętam, żeś już był - dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie
spuszczając pytających oczu z jego twarzy. - Więc właśnie... I znowu w takiej
sprawie... - ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością
starej. "A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem" -
pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem. Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem
usunęła się i wskazawszy drzwi do pokoju, rzekła puszczając gościa naprzód : -
Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i
muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony
zachodzącym słońcem. "Więc i wtedy także będzie świeciło słońce!..." -
mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko
w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie
było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się
kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między
oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy
groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z
ptaszkami w ręku - oto i wszystko. W kącie przed 13

niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader
schludne: mebte i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. "To robota
Lizawicty - pomyślał młodzieniec. - Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu.
Tylko u'złych i starych wdów bywa tak czysto" - ciągnął w duchu Raskolnikow i
ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej
izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał.
Cale mieszkanie składało się z tych dwu pokoi. - O co chodzi? - surowo rzekła
stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz. -
Przyniosłem zastaw, proszę! - I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny
zegarek.' Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy. - Ale przecież
już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc. - Zapłacę
pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości. - A,
mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też
zaraz sprzedać tę twoją rzecz. - Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
- Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam d zeszłym
razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla. -
Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce
dostanę pieniądze. - Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
- Półtora rubla! - zawołał młodzieniec.
- Jak się panu podoba. - I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek
wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść, lecz natychmiast się
pomiarkowal na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj
jeszcze w jednej sprawie. - Niech pani daje!-rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę.
Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował.
Usłyszał, jak stara otwiera komodę. "To zapewne górna szuflada - medytował. - A
więc klucze nosi w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym pęku, na stalowym
kółeczku... Jeden z kluczy jest 14
ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od
komody... To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka... To ciekawe.
Skrzynki zawsze miewają takie klucze... Swoją drogą, jakie to wszystko podłe..."
Stara wróciła. - Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od
rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A
za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry
dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za
zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są. - Jak to! Więc teraz tylko
rubel piętnaście?
- Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie
spieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko
sam nie wiedział, co mianowicie... - Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych
dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... ładną... papierośnicę... jak
tylko zwróci mi ją przyjaciel... Zmieszał się i umilkł.
- Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
- Żegnam panią... A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? - zapytał
możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki. - A co ci do niej, mój dobrodzieju?
- Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz... Do widzenia, Alono
Iwanowno! Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się
potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka
zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął: - O Boże! Jakie to wszystko
obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja... Nie, to nonsens, to
niedorzeczność!- dorzucił stanowczo. - I czy rzeczywiście coś tak okropnego
mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje
serce! Bo to przede wszystkim podle, paskudne, wstrętne, wstrętne!... A ja,
przez cały miesiąc... Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego
wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i tra-15

pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do
takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się
podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i
potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się,
spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po
schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków;
podtrzymując się wzajemnie .i wymyślając sobie, gramolili- się na ulicę.
Niewiele myśląc Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie
wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało
go palące pragnienie. Zachciało mu się Wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje
nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za
lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę.
Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. "Wszystko to są głupstwa - rzekł
sobie z otuchą - i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu
osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka - i oto w jednej
chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu,
jakież to wszystko marne!..." Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już
wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie
mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to
optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe. W szynkowni o tej porze
pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na
schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z
dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronne.
Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu
mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno
zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu,
zaczynał strzelać z palców rozstawiwszy ręce i podrzucać górną częścią tułowia
nie Wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć
sobie wiersze w rodzaju: Cały rok pieściłem żonę, Ca-ły rok pieś-ci-łem żo-nę...
16
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem...
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na
wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek,
wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał
jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony. II
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i jakeśmy już powiedzieli, unikał
wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go
nagle do ludzi. Dokonywało się w nim coś nowego, a zarazem budziła się potrzeba
obcowania z ludźmi. Tak go wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i ponurego
podniecenia, że chciał bodaj przez chwilę zaczerpnąć powietrza w innym świecie,
jakimkolwiek bądź; i bez względu na całe niechlujstwo otoczenia z przyjemnością
siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej,
skądś do niej zstępując po schodkach, przy czym ukazywały się najsampierw jego
eleganckie lakierowane buty z dużymi czerwonymi wyłogami. Miał na sobie
spencerek i okropnie zapuszczoną czarną, atłasową kamizelkę, był bez krawata, a
cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby żelazna kłódka. Za szynkwasem stal
czternastoletni może wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec, usługiwał, gdy
goście czego zażądali. Stały talerzyki z mizerią, czarnymi sucharkami i na
dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco. Nieznośnie
duszne powietrze sprawiało, że trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak
przepojone odorem okowity, że miało się wrażenie, iż od samego tego zaduchu
można w ciągu pięciu minut stać się pijanym. Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie
nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś
raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwie-Liczna

my. Właśnie takie wrażenie wywari na Raskolnikowie ów gość, który siedział


opodal i przypominał emerytowanego urzędnika. Później młodzieniec kilkakrotnie
uprzytomnił sobie to pierwsze wrażenie, ba, przypisywał je przeczuciu.
Ustawicznie popatrywał na urzędnika naturalnie i z tego powodu, że tamten
również uparcie na niego patrzał i najwidoczniej miał chętkę wdać się z nim w
rozmowę. Na resztę zaś obecnych, nie wyłączając i gospodarza, urzędnik patrzał z
obojętnością i nawet ze znudzeniem, a jednocześnie z odcieniem jakiejś
lekceważącej wyższości, niby na ludzLnizszego stanu i poziomu, z którymi nie
warto się zadawaćaBył to człowiek już po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i
krępej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, z twarzą nalaną wskutek ciągłego
pijaństwa, żółtą, aż zielonkawą, z nabrzmiałymi powiekami, spoza których
błyszczały malutkie jak szparki, ale żywe, przekrwione oczki. Lecz było w nim
coś bardzo dziwnego; w jego wzroku świeciła jakaś egzaltacja - kto wie, może by
się znalazła i roztropność, i rozum - ale zarazem migało chwilami jak gdyby
szaleństwo. Ubrany był w stary, do cna obszarpany frak, z poobrywanymi guzikami;
tylko jeden trzymał się jeszcze z biedą, i na ten jeden guzik urzędnik się
zapinał, widać przez resztkę dbałości o pozory. Spod nankinowej kamizelki
sterczał półkoszulek, zmię-toszony, wybrudzony i zalany. Twarz była po
urzędniczemu ogolona, lecz tak już dawno, że gęsto zaczynała występować sinawa
szczeć. A i w jego sposobie bycia zaznaczała się rzeczywiście jakaś urzędnicza
stateczność. Ale teraz był w rozterce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu
ruchem przygnębienia ujmując głowę obiema rękoma, kładł dziurawe łokcie na
zalanym i lepkim stole. W końcu spojrzał na Raskolnikowa wprost, po czym
przemówił głośno i dobitnie: - A czy mi wolno, łaskawy panie, zwrócić się do
niego z rozmową pełną przyzwoitości? Albowiem jakkolwiek nie wygląda pan teraz
imponująco, wszelakoż moje doświadczenie wyróżnia w panu człowieka
wykształconego i do trunków nie-nawykłego. Sam zawsze czciłem wykształcenie,
połączone z zaletami serca, ponadto zaś mam honor być radcą tytularnym.
Marmieładow - takie nazwisko; radca tytularny. Ośmielę się zapytać: pan był w
służbie państwowej? - Nie, studiuję... - odparł młody człowiek, trochę zdziwiony
i tym osobliwym górnolotnym stylem, i okolicznością, 18
że się do niego zwrócono tak wręcz, prosto z mostu. Choć niedawno pragnął
przelotnie jakiegokolwiek bądź zetknięcia się z ludźmi, jednak teraz przy
pierwszym istotnie zwróconym do siebie słowie nagle poczuł znowu zwykłą, gniewną
i przykrą odrazę do każdego obcego, który się otarł albo dopiero chciał się
otrzeć o jego osobowość. - Więc student lub były student!-wykrzyknął urzędnik.-
Właśnie tak sobie pomyślałem! Doświadczenie, szanowny panie, niejednokrotne
doświadczenie! - i na znak uznania przytknął sobie palec do czoła. - Był pan
studentem, czyli zgłębiał dziedzinę wiedzy! Pan pozwoli... Tu wstał, zachwiał
się, zagarnął swą butelkę, szklaneczkę i przysiadł się do młodzieńca, nieco na
ukos od niego. Był pijany, ale mówił potoczyście i wartko, z rzadka tylko tracąc
tu i ówdzie wątek i kołując.. Na Raskolnikowa rzucił się wprost zachłannie, jak
gdyby i on także przez cały miesiąc z nikim nie rozmawiał. - Łaskawy panie -
zagaił niemal uroczyście - ubóstwo nie jest występkiem, to fakt. Wiem "dobrze,
że i pijaństwo nie jest cnotą; tym ci gorzej. Ale nędza, szanowny panie, nędza -
to występek. W biedzie człowiek jeszcze zachowuje szlachetność wrodzonych uczuć,
natomiast w nędzy - nikt i nigdy. Za nędzę-nie powiem nawet, by kijem wypędzano,
ale wprost miotłą wymiatają z ludzkiego towarzystwa, ku tym większej zniewadze.
I słusznie, albowiem w nędzy ja pierwszy gotów jestem sam siebie znieważać. I
stąd trunkowość! Szanowny panie, przed miesiącem małżonkę moją obił pan Le-
bicziatnikow, a moja małżonka-to nie to, co ja! Rozumie pan? Pozwolę sobie
zapytać jeszcze, ot, po prostu z ciekawości: czy szanownemu panu zdarzało się
nocować na Newie, na bcriinkach z sianem? - Nie, nie zdarzało się - odparł
Raskolnikow. - Cóż to takiego? - No, a ja właśnie stamtąd, i to już piątą noc...
Nalał sobie do szklaneczki, wypił i zamyślił się. W rzeczy samej, na jego
ubraniu i nawet we włosach widniały gdzieniegdzie żdziebelka siana. Było bardzo
prawdopodobne, że od pięciu dni nie rozbierał się i nie myl. Zwłaszcza ręce miał
brudne, zasmolone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Jego gadanina ściągnęła na
siebie ogólną uwagę, zresztą
19

ospałą. Smarkacze za szynkwasem zachichotali. Gospodarz specjalnie bodaj zeszedł


z górnego pokoju, żeby posłuchać "żartownisia", i siadł opodal, ziewając
leniwie, lecz z dostojeństwem. Widocznie Marmieładow był tu znany od dawna. A i
zamiłowania do hałaśliwych rozpraw nabył przypuszczalnie wskutek częstych
szynkownianych rozmów z różnymi nieznajomymi.' Czasem ten nawyk przeistacza się
u alkoholików w prawdziwą potrzebę, szczególnie zaś u tych, których w domu
traktuje się szorstko i którymi się pomiata. Dlatego też w kompanii pijaków
usiłują oni zawsze jakby zdobyć sobie usprawiedliwienie, gdy się zaś uda, to i
szacunek. - Ty, żartowniś! - gromko rzekł gospodarz. - A czemu nie pracujesz,
czemu nie służysz, skoroś urzędnik? - Czemu nie służę, szanowny panie? -
podchwycił Marmieładow zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on
zadał mu pytanie - czemu nie jestem w służbie? A czyż serce moje nie boleje nad
tym, że się czołgam bezowocnie? Gdy przed miesiącem pan Lebieziatnikow
własnoręcznie pobił moją małżonkę, a ja leżałem pijaniuteńki, czyżem nie
cierpiał? Daruj, młodzieńcze: czy d się trafiało... hm... na przykład zabiegać o
pożyczkę beznadziejnie? - Owszem... ale niby jak to: beznadziejnie?
- To znaczy z beznadziejnością całkowitą, z góry wiedząc, że z tego nic nie
będzie. Oto na przykład pan wie z góry i niezachwianie, że ten a ten człowiek,
ten a ten wysoce prawo- myślny i wysoce użyteczny obywatel za żadne skarby
pieniędzy panu nie da, bo i po cóż - pytam - miałby dać? Przecie wie, że mu nie
zwrócę. Ze współczucia? Ależ pan Lebieziatnikow, który śledzi rozwój mych myśli,
tłumaczył świeżo, że w naszych czasach współczucie zostało zakazane nawet przez
naukę, i tak się już dzieje w Anglii, gdzie panuje ekonomia polityczna. Więc po
cóż, pytam, miałby dać? Otóż, z góry wiedząc, że nie da, pan mimo to wybiera się
w drogę i... - W jakimże celu? - wtrącił Raskolnikow.
- Dobrze, a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Przecie
koniecznie trzeba, żeby każdy człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem
bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść, choć gdziekolwiek bądź! Gdy
córka moja po raz pierwszy wyszła z żółtym biletem, i ja także poszedłem
wtedy... gdyż moja córka legitymuje się żółtym bile-20
tem... - dodał nawiasowo, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. - To nic,
łaskawy panie, to nic! - dorzucił skwapliwie i z pozornym spokojem, gdy obaj
chłopcy parsknęli śmiechem, a i sam gospodarz się uśmiechnął. - To nic! Tego
kiwania głowami nie biorę sobie do serca, albowiem już wszystkim wiadomo i
cokolwiek było tajne, na jaw wychodzi; a mam się do tego nie ze wzgardą, lecz z
pokorą. Niech tam! niech tam! "Ecce homo!" Daruj, młodzieńcze: czy możesz... Ale
nie, trzeba to powiedzieć mocniej i wyraziściej: nie czy możesz, lecz czy się
ośmielisz, spoglądając w tej chwili na mnie, orzec twierdząco, żem nie świnia?
Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
- Owóż - ciągnął dalej mówca statecznie i nawet ze spotęgowaną tym razem
godnością, przeczekawszy, aż umilkną ponowne chichoty. - Owóż, niech będę
świnią, ale ona jest damą! Ja stworzony jestem na podobieństwo zwierzęcia, lecz
Katarzyna Iwanowna, moja małżonka, jest osobą wykształconą, córką oficera
sztabowego. Niechaj, niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest i wzniosłego
serca, i pełna uczuć wyszlachetnionych przez edukację. A tymczasem... o, gdybyż
ona mnie pożałowała! Szanowny panie, szanowny panie, przecież trzeba, żeby każdy
człowiek miał bodaj jedno takie miejsce, gdzie by go pożałowano! A Katarzyna
Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale niesprawiedliwą... I chociaż sam
rozumiem, że kiedy mię targa za kudły, to targa je nie inaczej, tylko z żałości
serdecznej (albowiem, powtarzam to bez fałszywego wstydu, ona mnie targa za
kudły, młodzieńcze - potwierdził z tym większą godnością, znowu słysząc prze-
śmiechy), ale, mój Boże, gdybyż ona choć jeden raz... Lecz nie! nie! wszystko to
nadaremnie i nie ma o czym gadać! nie ma o czym gadać!... Albowiem już nieraz
zdarzało się to upragnione, już nieraz żałowano mnie, lecz... lecz taki już jest
rys mego charakteru: jestem urodzone bydlę! - Ja myślę - zauważył gospodarz
ziewając. Marmieładow z determinacją stuknął pięścią w stół. - Taki już rys mego
charakteru! Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, żem przepił nawet
jej pończochy? Nie trzewiki, bo ta by jeszcze choć trochę przypominało zwykłą
kolej rzeczy, ale przepiłem jej pończochy, pończochy! Chusteczkę jej z koziej
wełny także przepiłem - darowaną, 21

dawną, jej własną, nie moją; mieszkamy zaś w zimnym kącie, tak że tejże zimy
przeziębiła się i zaczęła kaszleć, już krwią. A drobnych dziatek mamy troje i
Katarzyna Iwanowna »c»t zaharowana od rana do nocy, szoruje, pucuje, dzieci
myje, albowiem od maleńkości przywykła do ochędóstwa, a pieri ma słabą, skłonną
do suchot, i ja to odczuwam. Czyż me odczuwam? Owszem. Im więcej piję, tym
więcej odczuwam. Właśnie dlatego piję, że w trunku tym szukam współczucia i
serca. Nie wesela szukam, lecz jedynie boleści... Piję, albowiem pragnę
dotkliwiej cierpieć! I jakby w rozpaczy, oparł głowę o stół.
- Młodzieńcze - podjął, znów się wyprostowawszy - z twojej twarzy czytam niejaką
boleść; jak tylko wszedłeś, wyczytałem to i dlatego zwróciłem się od razu do
ciebie. Komunikując bowiem panu dzieje żywota mego nie pragnę wystawić się na
pośmiewisko tych oto próżniaków, którzy i tak o wszystkim już wiedzą, lecz
szukam człowieka czułego i wykształconego. Wiedz tedy, że moja małżonka
pobierała edukację w szlacheckim gubernialnym instytucie dla dobrze urodzonych
panien i że po końcowym egzaminie tańczyła z szalem w obecności gubernatora i
innych osobistości, za co też otrzymah złoty medal oraz świadectwo uznania na
piśmie. Medal... ha, medal sprzedaliśmy... już dawno... hm... świadectwo zaś
przechowuje dotychczas w swoim kufrze i świeżo pokazywała je gospodyni
mieszkania. Bo jakkolwiek między nią a tą gospodynią na j nieustannie j
wywiązują się niesnaski, ale zachciało się jej przed kimkolwiek poszczycić,
kogokolwiek powiadomić o szczęśliwych dniach przeszłości. I ja nie potępiam, nie
potępiam, jako że to jedno jej pozostało we wspomnieniach, cała zaś reszta
poszła w rozsypkę! Tak, tak-dama to porywcza, dumna i nieugięta. Sama szoruje
podłogę, żywi się razowcem, ale nikomu nie pozwoli na brak szacunku dla siebie.
Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie zechciała puścić płazem jego
ordynarności, a gdy ją zajo pan LebieziatnłkowJMłturbo--wał, rozchorowala^się-me
tyle z powodu razów, ile z powodu urażonych uczuć. Ja ją poślubiłem już jako
wdowę z dwojgiem dziatek - jedno mniejsze od drugiego. Po raz pierwszy wyszła za
mąż za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża
kochała nadmiernie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak
już zmarł. Pod koniec C.7
bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i
na podstawie dokumentów, wszelakoż dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i
mnie go stawia za wzór; a ja się desze, cieszę, że przynajmniej w wyobraźni
widzi ale szczęśliwą niegdyś... I została po nim z dwojgiem nieletnich dzieci w
powiecie dalekim i bandyckim, gdzie i ja się podów-•-.as znajdowałem; została w
takiej beznadziejnej nędzy, że chociaż bywałem w życiu w różnorakich opałach,
ale nawet nie jestem w stanie tego opisać. Wszyscy zaś krewni odstrych-nęli się.
Bo też była dumna, nad miarę dumna... I otóż wtedy, szanowny panie, wtedy ja,
również wdowiec, z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, oświadczyłem
się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan może z tego sądzić,
do jakiego stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i
wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała się wyjść za mnie! Ale wyszła!
Płacząc i łkając, załamując' ręce - wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan
rozumie, czy pan rozumie, łaskawy panie, co to znaczy, kiedy człowiek nie ma już
gdzie pójść? Nie! Tego pan jeszcze nie rozumie... I przez cały rok spełniałem
swą powinność po bożemu i święcie, nie tykałem tego - tu szturchnął palcem
butelkę - albowiem serce mam. Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem
scracilem posadę-takoż nie z własnej winy, tylko wskutek przesunięć personelu; i
wówczas dotknąłem!... Już temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i
licznych niedolach, w tej oto stolicy wspanialej i niezliczonymi pomnikami
uświetnionej. Tutaj dostałem posadę... Dostałem i znów strąkiem. Rozumie pan?
Tutaj już straciłem z własnej winy, albedem opętało mnie to... zamieszkujemy
teraz kątem u gospodyni, Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś żyjemy i z
czego płacimy - nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami... Najniemożliwsza
Sodoma... Hm... tak... A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa,
ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, •i tym
zamilczę. Bo aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama
porywcza, drażliwa, i czasem... Tik! No, ale nie ma o czym wspominać K Edukacji,
jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzymała. Przed jakimi oaerema laty
próbowałem przechodzić z nią geografię i hi-yfię powszechną; ale że i sam byłem
w tej dziedzinie nie-23

tęgi, a przyzwoitych podręczników nie miałem, bo książki, jakieśmy posiadali...


no, słowem, nie ma już tych książek, więc na tym cała nauka się skończyła.
Przerwaliśmy na Cyrusie l Perskim. Potem, gdy już przyszła do lat, przeczytała
kilkoro f ksiąg treści romansowej, a niedawno, za pośrednictwem pana
Lebieziatnikowa, z wielkim zajęciem przewertowała jedno dzieło. Fizjologie
Lewesa1 (szanowny pan to zna?), i nawet S urywkami na głos nam udzielała, oto
i cała jej oświata. Teraz j zaś, szanowny mój panie,, we własnym imieniu
skieruję do pana pytanie prywatne: czy, zdaniem pańskim, panna uboga, lecz
uczciwa, dużo może zarobić własną uczciwą pracą?.'. Ani piętnastu kopiejek
dziennie nie zarobi, proszę pana, jeżeli jest uczciwa i nie posiada specjalnych
talentów; a i to pod warunkiem, że ręce sobie urobi! Na domiar radca Klopstock,
Iwan Iwanowicz (szanowny pan słyszał o nim?), nie dość, że dotychczas nie uiścił
należności za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, lecz owszem, w sposób
obrażliwy wyrzucił ją, tupiąc nogami i piętnując nieprzystojnym przezwiskiem,
pod pozorem, jakoby kołnierz koszuli uszyto nie wedle miary i krzywo. A
tymczasem dzieciarnia głodną... A 'tymczasem Katarzyna, załamując ręce, chodzi
po poko/u, na policzkach jej ukazują się wypieki - jak to zawsze bywa w tej
chorobie. Że niby: "Mieszkasz tu u nas, darmozjadzie jeden, jesz, pijesz,
korzystasz z ciepła..." Bogiem zaś a prawdą, cóż ona tam "je i pije", kiedy w
domu chuda fara, że nawet dziatwa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba
jfLeżalem wtedy... ha, nie będę obwijał w bawełnę! leżałem pijaniusieńki, a wtem
słyszę, jak moja Sonia mówi (cichutka jest taka, głosik ma taki potulny...
blondyneczka, liczko zawsze blędienifkiei,cbudziut-kie), słyszę, jak mówi:
"Więcjakże, Katarzyno Iw-anowno? Czyż mam się puścić na taką rzecz ?" A trzeba
panu wiedzieć, że niejaka Daria Francowna, niewiasta złej woli i policji
wielokrotnie znana, już ze trzy razy dopytywała się przez gospodynię. "Ha -
odpowiada Katarzyna z przekąsem - o cóż masz się drożyć? To mi dopiero skarby!"
Ale niech pan nie wini, panie szanowny, niech pan nie wini! Powiedziane to było
nie przy zdrowych zmysłach, lecz przy uczuciach wzburzonych, w chorobie, przy
płaczu dzieci o chleb, zresztą zostało to powiedziane raczej dla obrazy niż w
ścisłym znaczeniu... Albowiem małżonka moja taki już ma charakter, że gdy się 24
dzieci rozpłaczą, chociażby z głodu, natychmiast zaczyna je bić. I oto widzę o
jakiej szóstej godzinie: Sonieczka wstała, włożyła chusteczkę, włożyła paletko i
wyszła z mieszkania, a o dziewiątej wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny
i w milczeniu kładzie przed nią na stole trzydzieści rubli. Ani słówka przy tym
nie pisnęła, nie spojrzała nawet, tylko wzięła nasz duży, dradedamowy, zielony
pled (mamy taki wspólny pled, z dradedamu), nakryła nim głowę i twarz i położyła
się na łóżku, twarzą do ściany, że tylko ramionka i ciało dygocą... Ja zaś
leżałem w takimże stanie jak uprzednio... I widziałem wówczas, młodzieńcze,
widziałem, jak później Katarzyna, również ani słowa nie mówiąc, podeszła do
łóżeczka Soni i cały wieczór przeklęczała przy niej, nogi jej całowała, nie
chciała wstać, a potem obydwie razem zasnęły objąwszy się... obydwie...
obydwie... tak... a ja... leżałem pi-janiuteńki. Marmieładow umilkł, jakby mu
głos odebrało. Potem po-rywczo nalał sobie, wypił, odchrząknął. - Od tego czasu,
panie mój - ciągnął dalej po chwili milczenia - od tego czasu, wskutek pewnego
niepomyślnego wydarzenia i na podstawie doniesień osób złej woli - w czym brała
najczynniejszy udział Daria Francowna, ponoć za to, że jej uchybiono w należytym
szacunku - od tego czasu córka moja Zofia zmuszona była wyrobić sobie żółty
bilet i z tej racji nie może już przebywać z nami. Albowiem i gospodyni, Ama-lia
Fiodorowna, nie chciała na to pozwolić (choć przedtem sama szła na rękę owej
Darii), a i pan Lebieziatnikow... hm... właśnie o -Sonię wywiązało się to
zajście między nim a moją małżonką. Przedtem on sam molestował Sonieczkę, a
teraz wbił się raptem w ambicję: "Jak to! ja, człowiek tak oświecony, mam
przebywać w jednym mieszkaniu z taką?..." A Katarzyna tego nie przełknęła, ujęła
się... No i wybuchło... Teraz Sonieczka bywa u nas tylko o zmierzchu, stara się
pomóc Katarzynie, w miarę sil i możności dostarcza środków... Mieszka zaś u
krawca Kapernaumowa, podnajmuje u nich stancję! a Kapernaumow jest kulawy i ma
kluski w ustach, i cała jego liczna rodzina także ma kluski w ustach. Kluski w
ustach ma też jego żona... Gnieżdżą się w jednym pokoju, a Sonia ma swój,
osobny, z przepierzeniem... Hm, tak... Ludzie to wielce ubodzy i z utrudnioną
wymową... tak... Jakem tylko wstał 2 Doslojewsiki,
25

wówczas nazajutrz, wdziałem łachmany moje, ramiona wzniosłem ku niebu i udałem


się do jego ekscelencji Iwana Afana-siewicza. Szanowny pan zna jego ekscelencję
Iwana Afana-siewicza?... Nie? W takim razie nie zna pan bożego człowieka! Jest
to wosk... wosk przed obliczem Pańskim, jako wosk tający!... Raczył wszystkiego
wysłuchać i nawet łzę uronił. "Ha, Marmieładow! Już raz mnie zawiodłeś... Biorę
ciebie raz jeszcze na swoją osobistą odpowiedzialność - tak się właśnie wyraził
- żako no tuj to sobie - powiada - ruszaj!" Ucałowałem proch u stóp jego-
myślowo, bo w rzeczywistości nie pozwoliłby będąc dostojnikiem i mężem nowych,
państwowotwórczych i oświeconych poglądów. Wróciłem do domu, a kiedym
oświadczył, żem znowu zaliczony do personelu i pobieram pensję-o Boże, cóż to
wówczas było!... Marmieładow znowu przerwał, mocno przejęty. W tej chwili weszła
z ulicy cała kompania opojów, już urżniętych; za drzwiami rozległy się dźwięki
wynajętej katarynki, a dziecięcy, zerwany siedmioletni głosik zaśpiewał Futwek.
Wszczął się harmider. Gospodarz i służba zajęli się nowo przybyłymi.
Marmieładow, nie zwracając uwagi na przybyszów, podjął swe opowiadanie. Zdaje
się, że bardzo osłabł, lecz im bardziej rozbierała go wódka, tym się stawał
gadatliwszy. Wspomnienia o świeżym sukcesie biurowym ożywiły go i nawet odbiły
się na jego twarzy jakąś promiennością. Raskolnikow słuchał uważnie. - Działo
się to, panie łaskawy, przed pięcioma tygodniami. Tak... Skoro tylko dowiedziały
się obie, Katarzyna i So-nieczka - o Boże, jakbym się przeniósł do raju
niebieskiego. Dawniej, bywało, leży człowiek jak bydlę i słyszy tylko wymysły. A
teraz chodzą na paluszkach, uciszają dzieci: "Ojciec zmęczył się w biurze,
odpoczywa, cyt!" Przed wyjściem do biura poją mnie kawą, grzeją śmietankę!
Zaczęły się starać o prawdziwą śmietankę, słyszy pan! Skąd wytrzasnęły
jedenaście rubli pięćdziesiąt kopiejek na przyzwoite umundurowanie dla mnie -
pojęcia nie mam. Buty, świeże pótkoszulki - jak najwspanialsze, madapolamowe,
uniform, mundur frakowy, wszystko za jedenaście i pół rubla w najprzedniejszym
gatunku. Pierwszego dnia przychodzę przed południem z biura, patrzę: Katarzyna
przyrządziła dwa dania, zupę i peklo-winę z chrzanowym sosem, o jakich to
rzeczach nie było przed-26
tem słuchu ani duchu. Sukienek nie ma ona żadnych... ale to co się zowie
żadnych, a tu raptem, jak gdyby się wybierała w odwiedziny, wystroiła się, i to
nie byle jak; z niczego potrafi wszystko zrobić - uczesze się, jakiś tam
czyściutki kołnierzy-j czek, mankieciki - i patrzcie mi, zupełnie inna
osoba, od-' młodniała, wyprzystojniała. Sonieczka, ptaszyna moja,
wspierała tylko pieniędzmi, mnie zaś samej - powiada - nie wypada teraz bywać u
was często, chyba dopiero o zmierzchu, ,, żeby nikt nie widział. Słyszy
pan, słyszy pan? Po obiedzie przyszedłem się zdrzemnąć-i cóż pan myśli? Małżonka
moja nie wytrzymała: nie dalej niż przed tygodniem naurągały sobie z gospodynią,
z Amalią Fiodorowną, na czym świat stoi, a teraz zaprosiła ją na filiżankę kawy.
Przesiedziały dwie go-j dziny i ciągle szu-szu między sobą. 2e niby:
"Teraz mąż '•• mój jest na posadzie, bierze pobory, chodzi do samego
eksce-( lencji, a ekscelencja wyszedł do niego osobiście, wszystkim kazał
czekać, a męża wziął pod rękę i przy wszystkich zaprowadził do gabinetu." Słyszy
pan, słyszy pan? "Siemionie Za-» charyczu - powiada - ja naturalnie pamiętam o
pańskich zasługach i chociaż pan hołduje tej lekkomyślnej słabostce, ale
ponieważ teraz dałeś obietnicę, a ponadto nam tu bez dębie : szło kulawo
(słyszy pan, słyszy?), więc polegam na twoim szlachetnym słowie." Czyli,
powiadam panu, wszyściuteńko wyssała z palca, i to nawet nie z trzpiotowatości,
dla próżnej przechwałki! nie, sama we wszystko wierzy, własnymi urojeniami bawi
siebie, jak Boga kocham! A ja nie potępiam; nie, tego ja nie potępiam! Gdy zaś
przed sześciu dniami przyniosłem, nic nie uszczknąwszy, pierwszą swoją pensję,
dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek-nazwala mnie dziub-dziusiem.
"Dziubdziusiu ty mój!"-powiada. I to na osobności, rozumie pan? Zdawałoby się,
że cóż we mnie miłego, i że jakiż tam ze mnie mąż! Otóż nie; uszczypnęła
mnie w policzek i powiada: "Dziubdziusiu ty mój!" Marmieładow umilkł, chciał się
uśmiechnąć, ale nagle broda '"' zaczęła mu się trząść. Jednak opanował
się. Ten szynk, twarz nosząca ślady rozpusty, pięć nocy na barkach z sianem, ta
' butelka, a zarazem ta chorobliwa miłość do żony i rodziny - ^
wszystko to zbijało z tropu jego słuchacza. Raskolnikow słuchał w napięciu, lecz
z dotkliwą przykrością. Był zły na siebie, że tu przyszedł. 27

- Szanowny panie, szanowny panie! - zawołał Marmie-ładow otrząsnąwszy się - o


szanowny mój panie, może pana to wszystko śmieszy, jak i innych, może nudzę pana
głupotą tych wszystkich mizernych szczególików domowego życia mego; ale mnie
jest nie do śmiechu! Albowiem ja to wszystko odczuwam... I cały ten rajski dzień
żywota mego, i cały ów wieczór spędziłem w polotnych marzeniach: jak ja to
wszystko urządzę i dzieciarni sprawię przyodziewek, i jej zapewnię spokój, i
córkę swą jednorodzoną dźwignę z otchłani upadku z powrotem na łono rodziny... I
różne takie różności... To przecie wolno, proszę pana. Aliści, laskawco mój (tu
Marmie-ladow drgnął znienacka, podniósł głowę i wpatrzył się prosto w swego
słuchacza), aliści już nazajutrz po wszystkich tych rojeniach (czyli dokładnie
przed pięcioma dobami), pod wieczór, za pomocą podstępnego fortelu, jak złodziej
nocny, przywłaszczyłem sobie klucz od kuferka małżonki mojej, wydobyłem
wszystko, co zostało z przyniesionej pensji, już nie pamiętam ile mianowicie -
no i proszę spojrzeć na mnie! Pięć dni, jak wyszedłem z domu, a tam mnie
szukają, z posadą amen, mundur leży w szynkowni przy moście Egipskim, za co też
otrzymałem w zamian to oto obleczenie. Wszystko skończone! Marmieładow uderzył
się pięścią w czoło, zaciął zęby, zamknął oczy i mocno oparł się łokciem na
stole. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła; z jakimś udanym kpiarstwem, z
wymuszoną bezczelnością popatrzył na Raskolnikowa, zaśmiał się i powiedział: - A
dzisiaj byłem u Soni, poprosiłem o gotóweczkę na poprawiny! Che-che-che! - Chyba
nie dała?-krzyknął ze strony któryś z nowo przybyłych, krzyknął i zarechotał na
cale gardło. - Ta oto butelka została nabyta za jej pieniądze - ciągnął
Marmieładow zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. - Dała mi trzydzieści
kopiejek własną rączką, ostatnie, wszystko, co miała, sam widziałem... Nie
powiedziała nic, tylko w milczeniu przyjrzała mi się... To nie na ziemi, ale tam
- boleją nad ludźmi w taki sposób, opłakują, a wyrzutów nie robią, nie robią! I
tym boleśniej, tym boleśniej, że nie robią wyrzutów!... Trzydzieści kopiejek,
tak jest. A przecież i jej samej one teraz potrzebne, nie? Jak pan sądzi, panie
mój kochany? 28
Przecie teraz musi dbać o schludność. A schludność, taka, wie pan, specjalna,
kosztuje. Rozumie pan? Chociażby te jakieś pomadki, bo i jakże? Halki
krochmalone, trzewiczki takie figlarniejsze, żeby można było pokazać nóżkę,
kiedy wypadnie przeskakiwać kałużę. A rozumie pan, rozumie, co znaczy taka
schludność? Otóż ja, rodzony ojciec, capnąłem te trzydzieści kopiejek na
poprawiny w szynku! I piję! I już przepiłem!... Więc któż pożałuje takiego jak
ja? hę? Czy pan mnie teraz żałuje, .czy nie żałuje? Mów pan: żałujesz czy nie?
Che-che-che-che! Chciał sobie dolać, ale nic z tego. Flaszka była próżna.
- A za co ciebie żałować?-krzyknął gospodarz, który znowu znalazł się obok nich.
Rozległ się śmiech i nawet polajanki. Śmiali się i wymyślali zarówno ci, co
słyszeli, jak i ci, co nie słyszeli - ot, na sam widok emerytowanego urzędnika.
- Żałować! Za co mnie żałować! - wrzasnął z naglą Marmieładow wstając z
wyciągniętą ręką, w istnym natchnieniu, jak gdyby tylko czekał na te słowa. - Za
co mnie żałować, powiadasz? Racja! Mnie żałować nie ma za co! Ukrzyżować mnie
trzeba, do krzyża przybić, a nie żałować! Więc ukrzyżuj, sędzio, ukrzyżuj, lecz
ukrzyżowawszy pożałuj! A wówczas ja sam przyjdę do ciebie, żebyś mię ukrzyżował,
albowiem szukam nie wesela, jeno łez i boleści... Czy ci się zdaje, przekupniu,
że ta twoja butelka słodką mi była? Boleści, boleści szukałem na jej dnie,
boleści i łez; jakoż znalazłem je, zakosztowałem ich; a pożałuje nas Ten, który
ulitował się nad wszystkimi, który wszystkich -i wszystko rozumiał. On też jeden
jest sędzią. Nastanie dzień i On zapyta: "A gdzie jest córa owa, która macosze
złej i suchotniczej, która działkom obcym i nieletnim złożyła siebie w ofierze?
Gdzie córa owa, która pożałowała rodzica swego ziemskiego, pijanicy
nieużytecznego, nie brzydząc się jego zezwierzęceniem ?" I powie:, ,Przyjdź! Już
ci raz odpuściłem... Przebaczyłem ci raz... A i teraz odpuszczone ci są twoje
mnogie grzechy, albowiem wieleś umiłowała..." I przebaczy mojej Soni, już wiem,
że przebaczy... Odczułem to w sercu moim, gdym u niej był ostatnio... I osądzi
wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym... A
gdy już skończy ze wszystkimi, naonczas przemówi i do nas: "Chodźcie i wy! -
powie. - Chodźcie, 29

pijaniuteńcy! chodźcie, słabiutcy! chodźcie, zasromani!" I my wszyscy


przyjdziemy nie wstydząc się, i staniemy przed Nim. A On powie: "Świnie
jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i.wy też!" Wówczas
rzekną mądrzy, rzekną roztropni: "Panie! przecz dopuszczasz tych oto?" A On
powie: "Dlatego ich dopuszczam, o mądrzy, dlatego ich dopuszczam, o roztropni,
że z nich żaden nie poczytywał siebie nigdy za godnego tej laski..." I wyciągnie
ku nam prawicę swoją, a my przypadniemy... i zapłaczemy... i wszystko
zrozumiemy! Wtedy zrozumiemy wszystko!... i wszyscy zrozumieją... Katarzyna...
także zrozumie. Panie, przyjdź królestwo Twoje! Opadł na ławkę, wycieńczony i
osłabły, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o otoczeniu, i głęboko się
zadumał. Jego słowa wywarły pewne wrażenie; na chwilę zaległa cisza, lecz
niebawem dały się znowu słyszeć śmiechy i urągania: - Powiedział, co wiedział!
- Mądrala!
- Urzędnik!
I tak dalej, i tak dalej.
- Chodźmy, panie - rzekł nagle Marmieładow podnosząc głowę i zwracając się do
Raskolnikowa. - Niech pan mnie odprowadzi... Kamienica Kozela, oficyna. Pora...
do Katarzyny Iwanowny... Raskolnikow już dawno miał ochotę wyjść, o tym zaś,
żeby mu pomóc, już i sam myślał. Okazało się, że Marmieładow ma nogi daleko
słabsze niż język; ciężko się oparł o młodego człowieka. Mieli przejść jakie
dwieście, trzysta kroków. Im bliżej domu, tym większy lęk i wstyd ogarniał
pijaka. - Nie Katarzyny Iwanowny boję się teraz - bąkał, zalte-rowany - ani
tego, że mi się wczepi we włosy. Co tam włosy!... furda włosy! Ja ci to mówię.
Nawet lepiej, żeby się wczepiła, i wcale nie tego się boję... Boję się... jej
oczu... lak... oczu... Wypieków boję się także... i tego... jej oddechu się
boję... Widziałeś, jak się oddycha w tej chorobie... przy wzburzonych uczuciach?
I boję się jeszcze płaczu dzieci... Bo, uważasz, jeżeli Sonia ich nie nakarmiła,
to... już nie wiem! nie wiem! A wytuzowania nie boję się... Wiedz, mój panie, że
mi wyżej wspomniane tuzy nie przyczyniają bólu, lecz, owszem, są mi rozkoszą...
Żyć bez tego nie mogę. Tak jest lepiej... Niech mnie pobije, niech sobie ulży...
tak jest lepiej... A oto i dom. 30
Kamienica Kozela. Ślusarza, Niemca bogatego... Prowadź!
Weszli od podwórza i jęli się wspinać na czwarte piętro. Im wyżej, tym schody
były ciemniejsze. Zbliżała się jedenasta, i chociaż w Petersburgu o tej godzinie
jeszcze nie ma prawdziwej nocy, ale u szczytu schodów było zupełnie mroczno. Na
najwyższym piętrze, u wylotu schodów, małe, zasmolone drzwiczki stały otworem.
Ogarek oświetlał najnędzniejszy w świecie pokój, jakie dziesięć kroków długi i w
całości widoczny z sieni. Wszystko tu było porozrzucane w nieładzie, zwłaszcza
różne dziecięce gałganki. Kąt w głębi zawieszono dziurawym prześcieradłem, za
którym prawdopodobnie mieściło się łóżko. W samym zaś pokoju były tylko dwa
krzesła i ceratowa, mocno obszarpana kanapa, przed którą stal stary stół
kuchenny z surowej sośniny, niczym nie przykryty. Na brzeżku stołu dopalał się
ogarek lojówki w blaszanym lichtarzu. Okazało się, że rodzina Marmieładowa
mieszka w osobnym pokoju, a nie kątem, lecz pokój ich był przechodni. Drzwi do
dalszych pomieszczeń czy klitek, z których się składało mieszkanie Amalii
Lippewechsel, były uchylone. Panował tam hałas i rwetes. Ktoś śmiał się głośno.
Widocznie grano w karty i*'pito herbatę. Niekiedy dolatywały wyrazy zgoła
nieparlamentarne. Raskolnikow od razu poznał I^ajarzynęlwanownę. łByła to
straszliwie wychudzona kobieta, gibka, dosyć wysoka i zgrabna, że ślicznymi
jeszcze, .ciemnoblond włosami i, w rzeczy samej, z ceglastymi wypiekami na
twarzy. Chodziła tam i sam po swym niewielkim pokoju, skuliwszy ręce na piersi,
z zaciśniętymi, spieczonymi wargami; oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej
błyszczały jak w gorączce, ale spojrzenie było ostre i nieruchome; przykre
wrażenie sprawiała ta suchot-nicza, wzburzona twarz, po której pełgały ostatnie
odblaski dogorywającej łojówki. Raskolnikow uznał, że ma ze trzydzieści lat i że
istotnie nie stanowi dobranej pary z Marmie-ładowem... Wchodzących nie słyszała
i nie zauważyła, rzekłbyś, że jest otumaniona, nic nie widzi, nic nie słyszy. W
izbie było duszno, lecz okna nie otworzyła; ze schodów bił zaduch, jednak drzwi
na schody były uchylone; z wewnętrznych pokoi przez nie domknięte drzwi
napływały fale dymu tytoniowego, Marmieładowa kaszlała, ale drzwi nie zamknęła.
Najmłodsza dziewczynka,- sześcioletnia może, spała na podłodze, przy-31

kucnąwszy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok starszy od niej chłopak drżał w
kącie jak liść i płakał. Widocznie dostał tylko co w skórę. Starsza dziewczynka,
mająca jakie dziewięć lat, wysoka i cieniutka jak zapałka, stała w kącie,
objąwszy małego braciszka za szyję długim, wyschniętym jak szczapa ramieniem.
Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miejscach dziurawą koszulinę, a na
gołych ramionach narzucony wyświechtany płaszczyk dradedamowy, który zapewne
sprawiono jej dwa lata temu, bo teraz nie sięgał nawet do kolan. Starała się
utulić brata, coś mu szeptała do ucha, pocieszała, jak mogła, żeby czasem nie
zachlipał znowu, a równocześnie ze strachem wodziła za matką ogromnymi ciemnymi
oczami, które zdawały się jeszcze większe w jej chudej i przerażonej twarzyczce.
Marmieładow, nie .wchodząc do pokoju, uklęknął tuż na progu, a Raskolnikowa
popchnął naprzód. Na widok nieznajomego kobieta z roztargnieniem zatrzymała się
przed nim, ocknąwszy się na mgnienie i jak gdyby zastanawiając się: po co tu
wszedł? Ale snadź pomyślała sobie zaraz, że gość idzie do dalszych izb, bo ta
była przechodnia. Zmiarkowawszy to i już nie zwracając na niego uwagi, podeszła
do drzwi od sieni, żeby je domknąć-i nagle krzyknęła ujrzawszy na progu
klęczącego męża. -A!-wrzasnęła w zapamiętaniu-wróciłeś! Kajda-niarzu!
Wyrzutku!... A gdzież pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I garnitur nie ten!
Gdzie twój garnitur? gdzie pieniądze? Gadaj-!... I rzuciła się na niego, chcąc
go zrewidować. Marmieładow natychmiast rozłożył ręce potulnie i kornie, żeby jej
ułatwić przetrząśnięcie kieszeni. Nie znalazła ani kopiejki. -Gdzie są
pieniądze?-krzyczała.--O Boże, czyżby wszystko przepił! Przecie w kuferku było
jeszcze dwanaście rubli!...-I raptem, z wściekłością, chwyciła go za włosy i
powlokła do pokoju. Marmieładow sam ułatwiał jej te wysiłki, ulegle czołgając
się za nią na klęczkach. - I to mi jest rozkoszą! I to mi jest nie bólem, lecz
roz-ko--szą, sza-now-ny pa-nie! - pokrzykiwał, szarpany za włosy, a nawet raz
wyrżnąwszy łbem o podłogę. Śpiące na podłodze dziecko obudziło się i zapłakało.
Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadygotał, krzyknął i rzucił się ku siostrze w
okropnym 32
przestrachu, nieomal w ataku. Starsza dziewczynka drżała jak liść. - Przepił!
wszystko, wszystko przepił! - rozpaczliwie łkała nieszczęśliwa kobieta. - I
ubranie na nim inne. Głodni, głodni! - i załamując ręce wskazywała na dzieci. -
O, po trzykroć przeklęte życie! A pan, pan wstydu nie ma - cisnęła się nagle na
Raskolnikowa. - Z szynku! Tyś także z nim pił? Piłeś z nim także! Precz mi stąd!
Młodzieniec pokwapił się wyjść nie mówiąc ani słowa. Zwłaszcza że otworzyły się
wewnętrzne drzwi, spoza których zajrzało kilku ciekawych. Wyciągnęły się
obleśnie roześmiane gęby, z papierosami, z fajkami, w myckach na głowie. Jakieś
postacie w rozchełstanych szlafrokach, sprośnie roznegliżowane, niektóre z
kartami w ręku. Z największym ubawieniem śmiali się wtedy, gdy Marmieładow,
wleczony za włosy, krzyczał, że mu to sprawia rozkosz. Ba, zaczęli wchodzić do
pokoju. W końcu rozległ się złowrogi jazgot: to nadciągała-sama Amalia
Lippewechsel, ażeby po swojemu dokonać rozprawy i po raz setny nastraszyć
nieszczęsną kobietę okraszonym przekleństwami rozkazem, żeby się zaraz nazajutrz
stąd wynosili. Na odchodnym Raskolnikow zdążył wygrzebać z kieszeni ileś tam
miedziaków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i niepostrzeżenie położyć
je na oknie. Potem, już na schodach, pomiarkował się i chciał wrócić. "Co za
głupie fanaberie wyczyniam - skarci) siebie. - Przecie oni mają tę swoją Sonię,
a ja muszę sam o sobie myśleć." Lecz wziąwszy na rozum, że tych pieniędzy
wycofać już nie sposób i że tak czy owak nie zrobiłby tego, machnął ręką i
ruszył do siebie. "Przede Sonia musi sobie kupić po-madki! - ciągnął dalej,
krocząc ulicą i zjadliwie się uśmiechając. - Taka schludność kosztuje... Hm!
Zresztą kto wie, może i sama Sonieczka dzisiaj denko przędzie, boć to zawsze na
dwoje babka wróżyła, rzecz przypadku... niby łowy na grubszego zwierza... albo
szukanie ukrytych skarbów... A w takim razie bez tych moich pieniędzy osiedliby
jutro na lodzie... Górą Sonia! potrafili sobie stworzyć źródło dochodów! I
korzystają! Bo przecie korzystają! Przyzwyczaili się. Najpierw popłakali,
później przywykli. Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka!" Zamyślił się.
33

- A jcżelim zełgał?-zawołał nagle mimo woli-jeżeli w rzeczywistości człowiek nie


jest podły... człowiek w znaczeniu ogólnym, w znaczeniu całego rodzaju
ludzkiego... w takim razie cala reszta - to zabobony, wymyślone strachy, i nie
istnieją żadne nieprzekraczalne granice, i nie powinny istnieć!... III
Nazajutrz obudził się późno, po niespokojnym śnie, który go nie pokrzepił.
Obudził się w nastroju żółciowym, rozdrażniony, zły, i z nienawiścią spojrzał na
swoją dupkę. Była to ma-luteńka klitka, jakie sześć kroków długa, żałośnie
wyglądająca ze swoją żółtawa, zakurzoną, poodlepianą tapetą, a tak niska, że
człowiek choć trochę słuszniejszy czul się tu nieswojo, co chwila czekając, że
zawadzi głową o sufit. Umeblowanie było odpowiednie: trzy stare, koślawe
krzesła, zabejcowany stół, na którym leżało kilka zeszytów i książek-gruba
warstwa kurzu świadczyła, że od dawna nie dotykała ich niczyja ręka - wreszcie
pokraczna, duża sofa, zajmująca bez mała całą ścianę i połowę szerokości
izdebki, niegdyś obita kretonem, teraz obdarta i zastępująca Raskolnikowowi
łóżko. Często sypiał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, okrywając się starym,
zniszczonym płaszczem studenckim, z głową na jednej malej poduszeczce, pod którą
wtykał wszystką swoją bieliznę, czystą i brudną, aby mieć wyższe wezgłowie.
Przed sofą stal stoliczek. Trudno było o większe zaniedbanie i niechlujstwo;
lecz Raskolnikowowi, w jego obecnym usposobieniu, to nawet dogadzało. Odgrodził
się od całego świata, schował się jak żółw w skorupie, tak że nawet twarz
służącej, której obowiązkiem było mu posługiwać i która czasem zaglądała do jego
pokoju, przyprawiała go o napady złości i konwulsje. Tak bywa z mo-nomanami, gdy
się nadmiernie skupią na jednym przedmiocie. Gospodyni już od dwóch tygodni
przestała mu przysyłać jedzenie, a jemu do głowy nie przyszło, żeby się z nią
rozmówić na ten temat, choć siedział bez obiadu. Anastazja - kucharka i jedyna
służąca gospodyni-po części była rada z takiego nastroju lokatora i zupełnie
zaniechała sprzątania i zamiata-34
nią, ot, chyba tak sobie, raz na-tydzień, od niechcenia przejechała miotłą. To
właśnie ona obudziła go teraz.
-- Wstawaj, dosyć tego spania!-wrzasnęła mu nad uchem. - Już dziesiąta.
Przyniosłam d herbaty, chcesz? Pewnikiem czczo d jest? Lokator otworzył oczy,
drgnął i poznał Anastazję.
-To gospodyni przysyła herbatę? czy co?-zapytał, powoli i z wyrazem cierpienia
unosząc się na sofie. - Jaka tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny nadpęknięty imbryk z denka herbatą i położyła dwie
żółtawe kostki cukru. - Masz, ;• Anastazy weź, proszę de - rzekł szukając w
kieszeni (śpaT bowiem w ubraniu) i wyciągając parę miedziaków - idź i kup mi
bułkę. A u masarza weź choć kilka plasterków kiełbasy, tej tańszej. - Bulkę
przyniosę d zaruteńko^ a co do kiełbasy, to może byś wolał barszczu? Dobry
barszcz, wczorajszy. Wczoraj zostawiłam dla ciebie, aleś późno wródł. Dobry
barszcz. Gdy mu przyniosła barszcz i gdy-się doń zabrał, Anastazja usiadła obok
na krześle i zaczęła paplać. Była to baba wiejska i bardzo gadatliwa. - Nasza
pani chce ciebie zaskarżyć do policji--powiedziała. Skrzywił się.
- Do policji? O cóż jej chodzi?
- Nie pładsz komornego, z mieszkania się nie wyprowadzasz. Wiadomo, o co jej
chodzi. - Tylko tego brakowało - warknął zgrzytając zębami. - Nie, teraz mi
to... nie na rękę... Głupia jest!-dorzucił głośno. - Wstąpię dzisiaj do niej,
rozmówię się. - Głupia bo głupia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak
tłumok, po próżnicy. Mówiłeś, żeś przedtem chodził uczyć dzieci; czemu teraz nic
nie robisz? - Robię... - odpowiedział Raskolnikow niechętnie i surowo. - Co
robisz?
- Pracuję...
- Co to za praca?
- Myślę - odparł poważnie po chwili milczenia.

Anastazja aż się zatoczyła ze śmiechu. Była śmieszka i gdy ja co ubawiło,


zaczynała się śmiać bezgłośnie, trzęsąc się całym dałem, aż ją samą zamroczyło.
- I dużoś uciułał pieniędzy tym myśleniem?-wykrztusiła wreszcie. - Bez butów nie
można iść na korepetycje. Zresztą gwiżdżę na to. - Gwizdaniem się nie najesz.
- Za korepetycje płacą grosze. Wielka mi pociecha z tych kilku kopiejek! -
ciągnął niechętnie, jakby odpowiadając na własne myśli. - A ty byś od razu
chciał cały majątek? Popatrzał na nią dziwnie. - Tak, cały majątek - rzekł z
mocą po chwili milczenia.
- Oj, wolnego, wolnego, bo mi napędzisz strachu, że ha! - zadrwiła.-Więc jakże?
mam iść po bulkę? - Jak chcesz.
- Aha, byłabym zapomniała. Wczoraj, jak cię nie było, przyniesiono list do
ciebie. • - List! Do mnie! Od kogo?
- Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listonoszowi z własnej kieszeni. Chyba
zwrócisz mi, co? - Dawajże, na miłość boską! - zawołał Raskolnikow, mocno
przejęty.-O Jezu! Po chwili przyniosła list. A jakże! od "matki, z guberni r-
skiej. Aż pobladł biorąc go. Dawno nie otrzymywał listów; lecz teraz z innego
jeszcze powodu ścisnęło mu się serce. - Anastazjo, zlituj się, idź sobie; masz
tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prędzej! List
drżał mu w ręku. Nie chciał rozrywać koperty przy niej; pragnął pozostać z tym
listem sam na sam. Po wyjściu Anastazji szybko podniósł go do ust i ucałował;
następnie długo się wpatrywał w litery adresu, w znajome i tak mu miłe, drobne i
skośne pismo matki, która go kiedyś uczyła czytać i pisać. Zwlekał, nawet jakby
się czegoś bał. Nareszcie rozdarł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa
łuty; dwa duże arkusze listowego papieru były zapisane gęsto i drobno. "Mój
drogi Rodia - pisała matka - oto już przeszło dwa miesiące, jak nie gawędziłam z
Tobą listownie, co i mnie samą przyprawiało o cierpienie, tak że czasem myśli
całą noc 36
nie dawały mi oka zmrużyć. Ale Ty na pewno nie masz mi za złe tego mimowolnego
milczenia. Wiesz, jak Cię kocham; ja i Dunia mamy tylko Ciebie; Tyś nasze
wszystko, nasza jedyna nadzieja i otucha. Co się ze mną działo, gdyś mi napisał,
że przed kilkoma miesiącami porzuciłeś uniwersytet nie mając z czego żyć, że się
skończyły korepetycje i inne źródła dochodu! Cóż mogłam zrobić .dla Ciebie ze
swoimi stu dwudziestoma rublami rocznej emerytury? Te piętnaście rubli, które Q
posłałam cztery miesiące temu, pożyczyłam, jak Ci wiadomo, na rachunek tejże
emerytury, od tutejszego naszego kupca, Wasilia Wachruszyna. Dobry to człowiek,
przyjaźnił się jeszcze z Twoim ojcem. Ale ponieważ upoważniłam go do podjęcia
emerytury w moim imieniu, więc musiałam czekać, aż się dług wyrówna, a to stało
się dopiero teraz, tak że przez cały ten czas nie mogłam Ci nic posłać. Lecz
teraz, Bogu dzięki, zdaje się, będę mogła znów Ci przysłać, i w ogóle możemy się
pochwalić, że się nam poszczęściło, o czym też śpieszę Ci donieść. Po pierwsze,
czybyś się domyślił, drogi mój Rodia, że Twoja siostra już od sześciu tygodni
mieszka tu ze mną i na przyszłość już się nie rozstaniemy. Chwała Bogu
Najwyższemu, skończyły się jej udręki, ale opowiem Ci wszystko kolejno, żebyś
wiedział, jak to było i cośmy dotychczas ukrywały przed Tobą. Gdyś mi pisał dwa
miesiące temu, że słyszałeś od kogoś, że podobno Dunia znosi wiele przykrości
wskutek ordynarnego obejścia w domu państwa Swidrygajłfc. wów, i gdy żądałeś ode
mnie szczegółów-cóż miałam ...Ci odpowiedzieć? Gdybym napisała szczerą prawdę,
tobyś, kto wie, rzucił wszystko i przyszedł do nas bodaj piechotą, bo przecież
znam Twój charakter i serce, że nie pozwoliłbyś krzywdzić siostry. Byłam w
rozpaczy, ale cóż miałam począć? Zresztą i sama nie znałam wszystkiej prawdy.
Najfatalniejsze to, że Dunieczka, godząc się do nich w zeszłym roku za
guwernantkę, z góry pobrała aż sto rubli, które miano potrącać jej co miesiąc z
pensji, więc przecie nie mogła porzucić posady nie uiściwszy tego długu. Tę zaś
kwotę (teraz mogę ci wszystko wytłumaczyć, ukochany mój Rodia) wzięła głównie
dlatego, żeby móc posłać Ci sześćdziesiąt rubli, których tak pilnie
potrzebowałeś i które też dostałeś od nas zeszłego roku. Myśmy Cię wówczas
oszukały, napisałyśmy, że to poprzednio przez Dunieczkę poczynione oszczędności,
ale tak nie było, a teraz 37

donoszę Ci całą prawdę, gdyż Pan Bóg wszystko teraz zmienił na lepsze, i żebyś
wiedział, jak Ciebie Dunia kocha i jakie ma złote serce. Rzeczywiście, pan
Swidrygajłow z początku traktował ją bardzo ordynarnie, pozwalał sobie na różne
nie-grzeczności i kpinki przy stole... Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie
przykre detale, żeby Cię nie irytować bez potrzeby, kiedy już wszystko się
ułożyło. Krótko mówiąc, mimo że Marfa Pietrowna^ małżonka pana Swidrygayowa, i
wszyscy domownicy traktowali Dunię bardzo dobrze i szlachetnie, Duni było nader
ciężko, szczególniej kiedy pan Swidrygajłow, wedle dawnego pułkowego
przyzwyczajenia, znajdował się pod wpływem Bachusa. Ale cóż się później okazało?
Wystaw sobie, że szalona pała już dawno zapłonął afektem do Duni, lecz ukrywał
to pod pozorami gburowatości i lekceważenia. Może i sam się wstydził i
przerażał, że on, człowiek w latach i ojciec dzieciom, żywił takie płoche
nadzieje, i właśnie dlatego mimo woli złościł się na Dunię. Ale i to możliwe, że
chciał swoim grubiaństwem i drwinami zasłonić przed wszystkimi istotną prawdę.
Lecz w końcu nie wytrzymał i poważył się zrobić Dum niedwuznaczną a haniebną
propozycję obiecując jej złote góry i że ponadto przeniesie się z nią do innej
wsi. albo i za granicę. Wyobrażasz sobie jej cierpienia! Z miejsca rzucić posady
nie mogła, nie tylko z racji długu pieniężnego, ale również przez wzgląd na
Marfę Pietrownę, która by mogła powziąć podejrzenia, co by popsuło ich pożycie.
Zresztą nie obeszłoby się bez wielkiego skandalu i dla Duni. Było tutaj dużo
różnych powodów, tak że przed upływem sześciu tygodni Dunia w żaden sposób nie
mogła liczyć na wyrwanie się z tego okropnego domu. Naturalnie, znasz Dunię,
wiesz, jaka ona mądra i jaki ma silny charakter. Dunieczka potrafi wiele znieść
i w najtrudniejszych nawet okolicznościach zdobyć się na tyle męstwa, żeby nie
stracić hartu ducha. Nic mi o tym nie doniosła, nie chcąc mnie martwić, a
przecie myśmy często pisywały do siebie. Rozwiązanie zaś tej historii przyszło
niespodzianie. Marfa Pietrowna niechcący podsłuchała, jak jej mąż molestuje
Dunieczkę w ogrodzie, zrozumiała wszystko na opak, zwaliła wszystko na nią,
sądząc, że to ona nawarzyła tego piwa. Tu, w ogrodzie, wynikła okropna awantura:
Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała niczego słuchać, chociaż sama
wrzeszczała całą 38
godzinę, i wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do mnie do miasta zwykłym
wozem drabiniastym, na który rzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki,
jak popadło, nie związane i nie spakowane. Na domiar lunął ulewny deszcz i
Dunia, zelżona i okryta hańbą, musiała jechać z chłopem aż siedemnaście wiorst
furką bez budy. Powiedz sam, cóż mogłam Ci napisać w odpowiedzi na Twój list,
otrzymany dwa miesiące temu, o czym pisać? Byłam w rozpaczy; napisać Ci prawdy
nie miałam odwagi, bo Ty byś był bardzo nieszczęśliwy, struty i oburzony, a cóż
byś mógł poradzić? Jeszcze byś, broń Boże, zrobił sobie co złego, a i Dunieczka
mi zakazała, wypełniać zaś listu bagatelami i byle czym, kiedy w sercu taki żal
- nie mogłam. Przez cały miesiąc u nas tutaj krążyły po mieście plotki o tej
historii i doszło do tego, żeśmy obie z Dunia nie mogły się pokazać w cerkwi ze
względu na pogardliwe spojrzenia i szepty, a nawet głośne w naszej obecności
takie różne powiedzenia. Wszyscy znajomi odżegnali się od nas, wszyscy przestali
się kłaniać i miałam zupełnie pewną wiadomość, że subiekci sklepowi i niektórzy
kanceliści zamierzają wyrządzić nam nikczemną obelgę smarując dziegciem wrota
naszego domu, tak że gospodarz zażądał, byśmy się wyprowadziły. Wszystko to
zawdzięczałyśmy Marfie Pietrownie, która zdążyła zaszargać i błotem obrzucić
Dunię we wszystkich domach. Ona tutaj zna wszyściuteńkich i tamtego miesiąca
przyjeżdżała raz po raz do miasta, a że jest cokolwiek gadatliwa i lubi
rozpowiadać o swoich sprawach domowych, a zwłaszcza skarżyć się na męża wszem
wobec i każdemu z osobna, co jest bardzo nieładne, więc też rozniosła całą
historię w krótkim czasie nie tylko w mieście, lecz i po całym powiecie.
Rozchorowałam się, ale Dunieczka miała więcej hartu niż ja i szkoda, żeś nie
widział, jak ona wszystko znosiła i jeszcze mnie pocieszała, dodawała otuchy!
Prawdziwy anioł! Lecz Bóg miłosierny ulitował się i położył kres naszym
strapieniom: pan Swidrygajłow opamiętał się, poczuł skruchę, widocznie zrobiło
mu się żal Duni i przedstawił żonie całkowity i oczywisty dowód, że Dunia Bogu
ducha winna, a mianowicie: list, który Dunia, zanim jeszcze Marfa Pietrowna
zaszła ich w ogrodzie, była zmuszona napisać i przesłać mu, ażeby uchylić
osobiste rozmowy i potajemne schadzki, których się napierał, a który to list po
wyjeździe Dunieczki pozostał w ręku 39

pana Swidrygajlowa. W tym liście wyrzucała mu jak najgoręcej i z wielkim


oburzeniem właśnie jego nieszlachetny stosunek do Marfy Pietrowny, kładąc mu
przed oczy, że przecie jest ojcem i małżonkiem, i wreszcie, że jaka to podłość z
jego strony - nękać i unieszczęśliwiać dziewczynę, już i tak nieszczęśliwą i
bezbronną. Słowem, kochany mój Rodia, list ten jest napisany tak szlachetnie i
wzruszająco, żem się spłakała przy czytaniu, a i dotychczas nie mogę go .czytać
bez łez. Ponadto na usprawiedliwienie Duni złożyły się zeznania służby, która,
jak to zwykle bywa, widziała i wiedziała daleko więcej, niż sobie wyobrażał sam
Swidrygajłow. Marfa Pietrowna źbyla piorunem rażona», jak sama nam wyznała, ale
za to upewniła się zupełnie o niewinności Duriieczki i zaraz nazajutrz, w
niedzielę, przyjechała wprost do soboru, gdzie na klęczkach i ze łzami w oczach
błagała Najświętszą Pannę o siły do zniesienia tego nowego dopustu i do
spełnienia obowiązku. Potem prosto z soboru, do nikogo nie wstępując,
przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, płakała gorzko i z wielką skruchą
brała Dunię w objęcia, prosząc o przebaczenie. Tegoż poranku, bez żadnej zwłoki,
prosto od nas udała się do wszystkich domów w mieście i wszędzie w słowach dla
Du-nieczki najpochlebniejszych, wylewając łzy, stwierdzała jej niewinność,
szlachetność jej serca i postępowania. Nie dość tego: pokazywała wszystkim i
głośno odczytywała własnoręczny list Dunieczki do Swidrygajłowa, a nawet kazała
porobić odpisy (co już uważam za przesadę). Tak więc była zmuszona kilka dni z
rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, bo niektórzy czuli się dotknięci, że dała
innym pierwszeństwo, i w ten sposób powstała cała kolejka, tak że w każdym domu
już z góry wiedziano, iż takiego to dnia Marfa Pietrowna będzie tam odczytywała
ten list, i na każde czytanie zbierali się nawet ci, co ten list już kilka razy
słyszeli i u siebie, i u znajomych, kolejno. Ja uważam, że bynajmniej,
bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale taka już jest Marfa Pietrowna.
No, ale przynajmniej w pełni zwróciła Dunieczce honor, a cała szka-rada tej
sprawy legła niezatartym piętnem hańby na jej mężu, jako głównym winowajcy, tak
że nawet mi go szkoda: aż za surowo postąpiono z tym postrzeleńcem. Duni zaraz
zaczęto proponować, lekcje w niektórych domach, ale odmówiła. W ogóle zaczęto ją
naraz traktować ze szczególnym szacunkiem 40
To wszystko w znacznym stopniu przyczyniło się do tego nieoczekiwanego
zdarzenia, które teraz, że tak powiem, zmienia cały nasz los. Dowiedz się, drogi
mój Rodia, że o Dunię zaczął się starać kawaler i że już nawet są po słowie, o
czym też śpieszę zakomunikować O co rychlej. I chociaż to się zdecydowało bez
poradzenia się Ciebie, jednak przypuszczam, że nie będziesz miał żalu do mnie,
ani do siotry, bo zaraz się przekonasz, żeśmy żadnym sposobem nie mogły czekać i
odkładać aż do otrzymania odpowiedzi od Ciebie. Zresztą i Ty byś nie zdołał z
daleka wszystkiego szczegółowo rozważyć. Więc słuchaj, jak to było. On już jest
radcą dworu-Piotr Pietrowicz Łużyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, która niemało
przyczyniła się do tej rzeczy. Zaczął od tego, że poprzez nią wyraził życzenie
zawarcia z nami znajomości; myśmy go przyjęły jak należy, poczęstowałyśmy go
kawą, a już nazajutrz nadesłał list, w którym bardzo grzecznie się oświadczył i
prosił o szybką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to poważny, ma wiele zajęć i
pilno mu teraz do Petersburga, tak że każda chwila jest mu droga. Ma się
rozumieć, byłyśmy zrazu zupełnie oszołomione, ponieważ to wszystko stało się
bardzo nagle i niespodzianie. Naradzałyśmy się obydwie i namyślały przez cały
dzień. Człowiek to budzący zaufanie, majętny, ma dwie posady i już odłożył spory
grosz. Co prawda ma już czterdzieści pięć lat, ale jest dosyć miłej
powierzchowności i jeszcze może się podobać kobietom, i w ogóle człowiek bardzo
solidny, przyzwoity, tylko że troszeczkę posępny i jak gdyby wyniosły. Ale może
to tylko tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam Cię, kochany Rodia,
kiedy się z nim zobaczysz w Petersburgu, co stanie się bardzo niedługo, nie sądź
go zbyt pochopnie, jak to masz w zwyczaju, o ile przy pierwszym spotkaniu coś Ci
się w nim niezupełnie spodoba. Mówię to na wszelki wypadek, choć jestem pewna,
że wywrze na Tobie wrażenie dodatnie. Bo też w ogóle, chcąc kogoś poznać
należycie, trzeba zbliżać się do niego stopniowo i ostrożnie, żeby nie wpaść w
pomyłkę i uprzedzenie, które później bardzo trudno naprawić i zatrzeć. A Piotr
Pietrowicz - przynajmniej z wielu oznak sądząc - zupełnie zasługuje na szacunek.
Zaraz za pierwszą bytnością oświadczył nam, że jest człowiekiem solidnym, lecz
pod niejednym względem podziela, jak sam się wyraził, (zapatrywania naszij nowej
generacji* i jest wrogiem wszelkich przesądów. 41

Dużo mówił też innych rzeczy, gdyż jest jak gdyby cokolwiek próżny i bardzo
lubi, żeby go słuchano, ale to przede nieznaczna przywara, prawda? Ja,
oczywiście, mato co rozumiem, lecz Dunia mi wytłumaczyła, że człowiek to chociaż
bez wielkiego wykształcenia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz usposobienie
siostry, Rodia. To dziewczyna rozsądna, dla siebie surowa, dziewczyna cierpliwa
i wielkoduszna, choć serca zapalczywego, które tak dobrze poznałam. Ma się
rozumieć, ani z jej, ani z jego strony szczególniejszej miłości tu nie ma, lecz
Dunia jest nie tylko dziewczyną mądrą, ale także istotą szlachetną jak anioł i
ma sobie za powinność zapewnić szczęście mężowi, który by ze swej strony dbał o
jej szczęście, o tym zaś wątpić nie mamy na razie większych powodów, chociaż, co
tu gadać, trochę za prędko to poszło. Na dobitkę, człowiek to bardzo roztropny
i, naturalnie, sam pozna, że jego własne szczęście małżeńskie będzie tym
pewniejsze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A że tam jakieś drobne usterki
charakteru, jakieś zadawnione nawyki czy nawet pewna rozbieżność poglądów (czego
przecież i w najbardziej dobranych stadłach nie da się uniknąć), to na ten temat
Dunieczka powiedziała mi sama, że polega na sobie; że nie ma się o co frasować i
że ona potrafi dużo znieść, pod warunkiem, żeby przyszłe pożycie było uczciwe i
prawe. Na przykład on mi się z początku wydał jakby trochę szorstki; ale to
wszak może pochodzić właśnie stąd, że jest człowiekiem prostolinijnym; tak, na
pewno stąd. Na przykład za drugą wizytą, już mając jej zgodę, wyraził się_w
trakcie rozmowy, że już dawniej, przed poznaniem Duni, (postanowił sobie
poślubić pannę uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosztowała biedy;
bo, jego zdaniem, mąż nie powinien nic zawdzięczać żonie i daleko jest lepiej,
jeżeli żona uważa męża za swego dobro-czyńcę^Dodam, że on to wysłowił nieco
miękcej i łagodniej, niż ja napisałam, bo dokładne jego zwroty wyleciały mi z
głowy, zapamiętałam tylko sens, a przy tym powiedział to wcale nie z rozmysłu -
widocznie wyrwało mu się w zapale konwersacji, tak że później starał się nawet
sprostować i złagodzić, tak czy owak, mnie się to wydało jakby trochę szorstkim
i później mówiłam o tym Duni. Lecz ona z niezadowoleniem odpowiedziała, że źco
innego słowa, co innego czyny* - i, naturalnie, miała świętą rację. Przed
powzięciem decyzji Dunieczka nie 42
spała całą noc i sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc modliła się
przed obrazem, a nazajutrz rano oświadczyła mi, że się zdecydowała. Wspomniałam
Ci już, że Piotr Pietrowicz udaje się do Petersburga. Ma tam duże interesy, chce
otworzyć w Petersburgu publiczną poradnie adwokacką. Od dawna chodzi koto
różnych" pozwów i podań i właśnie "ostatnio wygrał jeden znaczniejszy proces. Do
Petersburga musi teraz koniecznie pojechać i dlatego, że ma w senacie jedną
poważną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i Tobie może być wielce pomocny w
niejednym, a właściwie we wszystkim, i myśmy obie ź Duntą. umyśliły sobie, że
już z dniem dzisiejszym mógłbyś, rozpocząć na dobre swoją przyszłą karierę i
uważać dalsze swoje losy za wyraźnie wytknięte. Och, gdybyż to się ziściło!
Byłoby to takie wspaniale, że trzeba by to uznać za szczególniejszą nad nami
opiekę Opatrzności. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzięłyśmy na odwagę i już
powiedziałyśmy Piotrowi Piettowiczowi kilka słów w tej mierze. Odpowiedział
oględnie, zaznaczając, że ponieważ, naturalnie, on sobie nie da rady bez
sekretarza, więc, ma się rozumieć, lepiej jest płacić pensję nie obcemu, tylko
krewniakowi, o ile ten okaże zdolności (Ty byś miał nie okazać zdolności!), lecz
od razu zastrzegł się, że ma obawy, czy studia uniwersyteckie zostawią Q dosyć
czasu na pracę w jego biurze. Na tym się na razie skończyło, ale Dunia obecnie o
niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni, jest jak w gorączce i ułożyła sobie
cały plan, że w przyszłości możesz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem
Piotra Pietro-wicza w jego sprawach sądowych, tym bardziej że jesteś na wydziale
prawniczym. Ja zaś, Rodia, całkiem się z nią zgadzam i podzielam wszystkie jej
plany i nadzieje, które wydają mi się zupełnie realne; bez względu więc na
obecną, całkiem zrozumiałą powściągliwość Piotra Pietrowicza (gdyż on Ciebie
jeszcze nie zna) Dunia jest przekonana, że dopnie wszystkiego przez swój dobry
wpływ na przyszłego męża, i jest tego pewna. Ma się rozumieć, aniśmy napomknęły
Piotrowi Piettowiczowi o tych dalszych naszych marzeniach, a szczególnie o tym,
że będziesz jego wspólnikiem. Jest człowiekiem solidnym, więc mógłby to przyjąć
bardzo obojętnie, ponieważ wszystko wydawałoby mu .się czczym rojeniem. Podobnie
obie z Dunia nie puściłyśmy pary z ust o naszej niezłomnej nadziei, że on nam 43

pomoże zasilać Cię pieniężnie, dopóki jesteś na uniwersytecie. Nie wspomniałyśmy


o tym dlatego,' że'po pierwsze, to się zrobi samo przez się w przyszłości, i
Piotr Pietrowicz na pewno bez próżnego gadania sam to zaproponuje (tego by tylko
brakowało, żeby odmówił Dunieczce!), zwłaszcza że możesz się stać jego prawą
ręką w kancelarii i otrzymać od niego tę zapomogę nie jako dobrodziejstwo, ale
jako należne Ci wynagrodzenie. Tak właśnie Dunieczka chce to urządzić, ja się z
nią zupełnie zgadzam. Po wtóre, nie wspominałyśmy o tym dlatego, że ogromnie
chciałabym postawić Ciebie, przy waszym rychłym spotkaniu, na równej z nim
stopie. Gdy mu Dunia mówiła o Tobie z entuzjazmem, odrzekł, że każdego człowieka
trzeba nasamprzód obejrzeć samemu jak naj skrupulatniej, żeby móc o nim sądzić,
i że zamierza, poznawszy Ciebie, urobić sobie własny sąd. Wiesz co, mój
złocisty? Mnie się zdaje z różnych względów (które zresztą bynajmniej nie
dotyczą Piotra Pietrowicza, lecz ot tak sobie, dla różnych moich własnych,
osobistych, może nawet staruszkowskich, babskich kaprysów) - mnie się zdaje, że
może lepiej zrobię, jeżeli po ich pobraniu się zamieszkam osobno, tak jak teraz,
a nie razem z nimi. Jestem'przeświadczona, że będzie o tyle szlachetny i
delikatny, iż sam mnie zaprosi i zaproponuje, bym się już nie rozstawała z
córką, a jeżeli dotychczas nie mówił o tym, to naturalnie dlatego, że to się
rozumie bez słów; ale ja odmówię. Już nieraz w życiu widziałam, że teściowe
niekoniecznie przypadają zięciom do gustu, ja zaś nie tylko nie chcę być nikomu
najmniejszym nawet ciężarem, ale też i dla siebie pragnę zupełnej swobody,
dopóki mam własny kawałeczek chleba, no i takie dzieci jak Ty i Dunieczka.
Jeżeli to będzie możliwe, zamieszkam w pobliżu obojga - bo, Rodia, rzecz
najprzyjemniejszą odłożyłam na sam koniec listu. Otóż dowiedz się, mój
najmilszy, że może w bardzo już krótkim czasie spotkamy się i uściskamy wszyscy
troje po trzyletniej prawie rozłące! Już postanowiono na pewno, że i ja i Dunia
jedziemy do Petersburga, kiedy mianowicie - nie wiem, lecz w każdym razie
bardzo, bardzo ,niedługo, może nawet za tydzień. Wszystko zależy od decyzji
Piotra Pietrowicza, który natychmiast po rozejrzeniu się w Petersburgu da nam
znać. Z pewnych względów chciałby możliwie przyśpieszyć ceremonię ślubu i gdyby
się udało- wyprawić wesele już teraz, w mięsopuście, jeśli zaś to się nie 44
da zrobić wskutek zbyt krótkiego terminu, no to zaraz po Uspieńskim poście. Och,
z jakim uszczęśliwieniem przytulę Cię do serca. Dunia nie posiada się z radości
na myśl o zobaczeniu Ciebie i kiedyś powiedziała mi żartem, że choćby dlatego
wyszłaby za Piotra Pietrowicza. Twoja siostra to anioł! Dzisiaj nie dopisuje się
do tego listu, tylko kazała mi napisać, że ma z Tobą tyle, tyle do pomówienia,
iż teraz pióro wypada jej z ręki, bo w kilku linijkach nic powiedzieć nie można,
tylko bez potrzeby człowiek się zdenerwuje, kazała uściskać Cię mocno i przesłać
Ci od niej sto tysięcy pocałunków. Lecz chociaż może bardzo już niedługo
zobaczymy się osobiście, ja Ci w najbliższych dniach prześlę, ile tylko będę
mogła, pieniędzy. Teraz, kiedy się wszyscy dowiedzieli, że Dunieczka wychodzi za
Piotra Pietrowicza, mój kredyt wzrósł raptownie i nie wątpię, że teraz Afanasij
Iwanowicz zgodzi się dać mi na rachunek emerytury do siedemdziesięciu pięciu
rubli, tak że, być może, prześlę Ci ze dwadzieścia pięć rubli albo i
trzydzieści. Posłałabym i więcej, ale boję się, czy wystarczy na koszta podróży.
I chociaż Piotr Pietrowicz był tak poczciwy, że wziął na siebie część wydatków
związanych z naszą jazdą do stolicy, a mianowicie, sam się ofiarował własnym
sumptem przewieźć nasz bagaż i duży kufer (ma jakieś możliwości przez
znajomych), lecz i tak musimy coś mieć, bo nie można przyjechać do Petersburga
bez grosza, trzeba coś mieć przynajmniej na pierwsze dnie. Zresztą myśmy z
Dunieczka już wszystko obmyśliły najdokładniej; i wypadło, że podróż wyniesie
niewiele. Do stacji kolejowej mamy zaledwie dziewięćdziesiąt wiorst i na wszelki
wypadek jużeśmy umówiły jednego znajomego chlopka-woźnicę; a dalej sypniemy
sobie z Dunieczka trzecią klasą. Toteż może prześlę Ci nie dwadzieścia pięć
rubli, tylko'trzydzieści-nawet na pewno trzydzieści wysupłam. Ale basta; dwa
arkusze zapisałam szczelnie i już nie ma miejsca; cała nasza historia; ale bo
też tyle nagromadziło się wydarzeń ! A teraz, mój Ty najzłocistszy, ściskam Cię,
do rychłego zobaczenia, i przesyłam Ci swoje macierzyńskie błogosławieństwo.
Rodia, kochaj Dunię, siostrę swoją; kochaj tak, jak ona Ciebie kocha, i wiedz,
że ona Cię kocha bezgranicznie, więcej niż siebie samą. To anioł, Rodia; Ty zaś
- Tyś nasze wszystko, nasza nadzieja i cała otucha. Bądź tylko szczęśliwy, a i
my będziemy szczęśliwe. Rodia, czy Ty się po dawnemu 45

modlisz i czy wierzysz w nieskończoną dobroć Stwórcy i Zbawiciela naszego? Drży


moje serce, czy i Tyś się nie zaraził modną dzisiaj niewiarą? Jeżeli tak, to ja
się za Ciebie modlę. Przypomnij sobie, kochany, jak w dzieciństwie, jeszcze za
żyda ojca, szczebiotałeś paciorek na moich kolanach i jacyśmy wtedy byli wszyscy
szczęśliwi! Żegnaj, a raczej do widzenia! Ściskam Cię mocno, mocno i całuję
niezliczoną ilość razy.
Twoja do grobu Pulcheria Raskolnikowa"
W trakcie całego prawie czytania listu, od pierwszych słów, Raskolnikow miał
twarz mokrą od łez; lecz kiedy skończył,. twarz ta była blada, ściągnięta
skurczem, a ponury, śledzien-niczy, zły uśmiech wykrzywił mu wargi. Położył się
na wznak z głową na płaskiej, wybrudzonej poduszce, i myślał, długo myślał.
Mocno biło mu serce, mocno kotłowały się jego myśli. Wreszcie zrobiło mu się
duszno i ciasno w tej żółtej izdebce, podobnej do szafy czy skrzyni. Wzrok i
myśli domagały się otwartej przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem
już nie obawiając się żadnego spotkania na. schodach: wyleciało mu to z pamięci.
Skierował się w stronę Wyspy Wasi-lewskiej poprzez Aleję W-ską, jakby śpiesząc
tam w pilnej sprawie, lecz swoim zwyczajem szedł nic nie widząc, szepcząc do
siebie, a nawet głośno gadając, czym wielce zadziwiał przechodniów. Wielu brało
go za pijanego. IV
List matki znękał go. Lecz co do najważniejszego, kapitalnego punktu-nie wahał
się ani chwili, nawet w trakcie odczytywania listu. Co się tyczy istoty rzeczy,
decyzja już w nim zapadła, decyzja nieodwołalna: "Ten ślub nie odbędzie się,
dopóki ja żyję, i niech diabli porwą pana Łużyna!" "Bo to jest rzecz oczywista-
mruczał w duchu, uśmiechając się i ze złośliwym tryumfem przewidując sukces
swego postanowienia. - Nie, mamo, nie, Duniu, na plewy mnie nie weźmiecie!... A
jeszcze przepraszają, że nie zasięgnęły mojej rady i powzięły decyzję beze mnie!
Dobre sobie! Są pewne, że 46
teraz już klamka zapadła; ano zobaczymy, zapadła czy nie zapadła! I co za
przepyszne tłumaczenie: Piotr Pietrowicz ma takie interesy, takie interesy, że
nawet ożenić się nie może inaczej, tylko łapu-capu, omal że nie w pociągu. Nie,
Du-nieczko, ja wszystko widzę i wiem, o czym to masz ze mną tyle, tyle do
mówienia; wiem także, o czym myślałaś, całą noc chodząc po pokoju, i o co się
modliłaś przed Matką Boską Kazańską, która stoi w maminej sypialni. Bo na
Golgotę wstąpić niełatwo. Hm... A więc postanowiono nieodwołalnie:! Awdotia
Romanowna wychodzi za wyznawcę racjonalizmu,! za człowieka interesów, który ma
kapitalik (już ma kapitalik -i to brzmi solidniej, bardziej imponująco), który
ma dwie posady i który podziela zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze
mama), wreszcie który źzdaje się, jest dobry», jak to zauważyła sama Dunieczka.
To zdaje się jest najpa-radniejsze! I taż sama Dunieczka idzie za mąż za owo
zdaje się!... Wyborne! wyborne! ...Swoją drogą, jestem ciekaw, po co mi mama
napisała o źnowej generacji*? Czy po prostu dla chara^erystyki osoby, czy z
ukrytym zamiarem zjednania mnie panu Łużynowi? O przebiegłości! Warto by
wyjaśnić jeszcze jedną okoliczność: w jakiej mierze one były ze sobą szczere
owego dnia i owej nocy oraz w całym okresie następnym? Czy padły między nimi
wszystkie słowa, czy też obie zrozumiały, że jedna i druga ma to samo na sercu i
na myśli, tak że już nie ma o czym mówić głośno, bo jeszcze człowiek gotów się
wygadać. Przypuszczam, że po części tak właśnie było. Z listu to widać: mamie on
się wydał szorstki - troszeczkę - więc w naiwności ducha poszła do Dum jak w dym
ze swymi spostrzeżeniami. A Dunia, rzecz prosta, rozgniewała się i źodparła z
niezadowoleniem*! Ja myślę, każdy by się wściekł, kiedy i bez naiwnych uwag
sprawa jest jasna jak dzień i kiedy człowiek postanowił, że nie ma o czym gadać.
I dlaczego pisze mi: źRodia, kochaj Dunię, ona ciebie kocha więcej niż siebie
sarną* ? Czyżby i mamę ruszyło sumienie, że zgodziła się-poświęcić córkę dla
syna? źTyś nasza nadzieja, tyś nasze wszystko!* Oj, mamusiu!..." Coraz
gwałtowniej wrzał w nim gniew i gdyby w tej chwili spodcal pana Łużyna, gotów
byłby go zabić! "Rta, to prawda-ciągnął dalej, idąc za biegiem swych
47

myśli, które w dzikim pędzie kołowały mu w głowie-to prawda, że do człowieka


źtrzeba się zbliżać stopniowo i ostrożnie, by go poznać*; ale pan Łużyn jest aż
nadto przejrzysty. Grunt, że to (człowiek interesu i, zdaje się, dobry». Nie
byle co: wziął na siebie przewiezienie bagażu i dużego kufra! Więc czyż nie
dobry? One zaś obie, narzeczona i matka, umówiły sobie chłopka-wożnicę i furkę
przykrytą rogoża (przecie i ja tak jeździłem)! To nic! Wszak to tylko
dziewięćdziesiąt wiorst, źa dalej sypniemy sobie trzecią klasą» tysiąc wiorstek.
Bardzo rozsądnie: wedle stawu grobla; ale co pan na to, panie Lużyn, hm? Przecie
to pańska narzeczona... I pan nie mógł nie wiedzieć, że matka na tę podróż
zapożycza się pod zastaw emerytury. Naturalnie, macie wspólny obrót handlowy,
przedsiębiorstwo' oparte na obopólnych korzyściach i na równych udziałach, więc
też i rozchody po połowie; jak w przysłowiu: chleb i sól - razem, tytoń - każdy
dla siebie. Ale i tu człowiek interesu z lekka je naciągną): przewóz bagażu
kosztuje taniej niż ich przejazd, a jak dobrze pójdzie, to i za
darmochę.''Więc(pkże? Czy one tego nie widzą, czy też umyślnie zamykają oczy? A
w dodatku są zadowolone, dialibóg! I pomyśleć, że to dopiero początek; że im
dalej w las, tym więcej drzew! Bo o co mi chodzi? Mniejsza o skąpstwo, mniejsza
o liczykrupstwo, grunt to ten ton wszystkiego. Przecie to zapowiedź tonu
późniejszego, tonu po ślubie... I z jakiej to racji mama się zrobiła taka
szczodra? Z czym przybędzie do Petersburga? Z trzeba rublami czy z dwoma
źpapierkami», jak mówi... tamta... starucha... hm! Na co liczy, z czego zamierza
.żyć w Petersburgu? Przecie na podstawie jakichś oznak już zrozumiała, że z
Dunią nie będzie mogła mieszkać pa,jej za-mążpójściu, nawet na początek.
Przyjemniaczek widocznie źwygadał się», dał poznać po sobie, choć mama się tego
wypiera z całych sił: źJa sama odmówię.* Więc na co i na kogo liczy? na sto
dwadzieścia rubli emerytury, z potrąceniem należności Afanasja Iwanowicza? Robi
na drutach jakieś tam zimowe chusteczki, wyszywa mankieciki, psuje stare swoje
oczy. Ale chusteczki dodają do owych stu dwudziestu rubli wszystkiego
dwadzieścia rubli na rok, przecież wiem. Więc mimo wszystko rachuje na
szlachetne uczucia pana Łużyna: źSam zaproponuje, będzie się napraszał.»
Nadstawiaj kieszeni! I to zawsze tak bywa z tymi schillerowskimi pięknoduchami:
48
do ostatniej chwili stroją człowieka w pawie piórka, do ostatniej chwili
oczekują dobra, nie zła; i choć czują pismo nosem, za nic w świecie nie powiedzą
sobie prawdy zawczasu; skrec'.i;q się na samą taką myśl; oburącz opędzają się
prawdzie - iż do momentu, gdy upiększony przez nich człowiek własnoręcznie puści
im finfę w nos. Ciekawe, czy pan Lużyn ma ordery? Założę się, że ma order Anny i
że go wkłada idąc na obłud do przedsiębiorców lub kupców. Może i na swój ślub go
włoży! Zresztą pal go diabli!... ...No, mama jak mama. Bóg z nią, taka już jest;
lecz jakże Dunia? Dunieczko, kochanie, przecie ja ciebie znam! Przecie miałaś
już dwudziesty rok, kiedyśmy się widzieli ostatnio; już wtedy cię rozgryzłem.
Mama pisze, że "Dunieczka weie potrafi znieść». Ja to wiedziałem, moja pani. Ja
to wiedziałem już póltrzecia roku temu i od tego czasu przez dwa i pól roku"
myślałem o tym, o tym właśnie, że źDunieczka wiele znieść potrafi*. Skoro
potrafiła znieść pana Swidrygajlowa, z cwym dobrodziejstwem inwentarza, to już
wystarczający dowód, ?e istotnie potrafi znieść wiele. A teraz ubrdsA sobie z
mamą, że można znieść również i pana Łużyna, który wykłada teorię o zaletach żon
wyciągniętych z nędzy i wszystko mężom zawdzięczających, a na dobitkę wykłada to
omal że nie przy pierwszej bytności. Ha, przypuśćmy, że się "wygadał'', choć to
wyznawca racjonalizmu (wobec czego sądzę jednak, '/e wcale się nie wygadał,
lecz, owszem, chciał od razu postawić rzecz jasno); ale Dunia, Dunia? Przecie
ona go widzi na wy!,'? i przecie z tym człowiekiem ma żyć. Wiem, '/.e ona si?
racyi;' zgodzi jeść tylko czarny chleb i popijać wodą niż zaprzedać duszę'; a
swej moralnej niezależności nie odda za żadne wygi'"-'y życiowe; za księstwo
udzielne, za cały Szlezwik-Hoiszryn2 jej nie odda, cóż dopiero za pana Łużyna.
Nie, Dunia była nie, taka, o ile ją znałem, no i... na pewno nie zmieniła się i
teraz. Swidrygajłowowie są ciężcy, ani słowa!... Ciężko jest za dwieście rubli
rocznie cale życie kołatać się jako guwernantka od dworu do dworu, ale ja i tak
wiem, że moja siostra raczej służyłaby )ak Murzynka u plantatora, jak Łoiy^zka u
bałtyckiego Niemca, niżby upodliła swą duszę i poczucie moralne związkiem z
człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego-związkiem na
wieki, jedynie dla swej osobistej korzyści ! Chociażby pan Łużyn był ze
szczerego złota, chociażby 3 Dostoiewski, i. I
49

był brylantowy, ona i wtedy nie zgodzi się zostać ślubną nałożnicą pana Luzy na!
Więc czemuż teraz się zgadza? W czym tu sęk? Gdzie rozwiązanie tej zagadki?
Sprawa prosta jak drut: nie sprzedałaby siebie dla własnej wygody, nawet dla
ocalenia siebie od śmierci, lecz dla kogo innego - gotowa się sprzedać! Sprzeda
się dla miłego, dla ubóstwianego człowieka! W tym też tkwi cały sęk: dla brata,
dla matki zaprzeda siebie, zaprzeda wszystko! O, tutaj, w razie konieczności,
gotowiśmy wziąć w łyka nasze poczucie moralne; naszą wolność, spokój, nawet
sumienie - wszystko, wszystko poniesiemy na targ. Niechaj przepada życie! byleby
tylko te nasze najukochańsze istoty byty szczęśliwe. Nie dość tego: wynajdziemy
własną kazuistykę, sięgniemy po naukę do jezuitów i na pewien czas, kto wie,
uspokoimy sami siebie, wmówimy sobie, że właśnie tak być powinno, bo cel jest
dobry. Oto jacy jesteśmy - wszystko tu jasne jak dzień. Jasne, że tym, o kogo tu
chodzi, kto stoi na pierwszym planie, jest nie kto inny, tylko Rodion Romanowicz
Raskolnikow. Bo i jakże? Dunia może mu stworzyć szczęście, tożyć na jego
uniwersytet, zrobić go współwłaścicielem koncelarii, zapewnić mu karierę; nie
wykluczone, że w przyszłości będzie bogaczem, umrze zaś jako człowiek szanowany,
honorowany, może nawet sławny! Matka? Matce chodzi o Rodię, nieoszacowanego
Rodię, o pierworodne dziecię! Czyż można dla takiego pierworodnego nie poświęcić
nawet takiej córki? O miłe, o niesprawiedliwe serca! Ha, w razie czego gotowiśmy
się zgodzić nawet na los Sonieczki! Sonieczka, Sonieczka Marmieladowa, wiekuista
Sonieczka, dopóki świat światem! Ale czyście w pełni zgłębiły tę ofiarę? Co? Czy
sił wystarczy? Czyż to pożyteczne? Rozsądne? Czy wiesz, Du-nieczko, że los Soni
zgoła nie jest gorszy od losu przy boku pana Łużyna? ź0 miłości nie ma tu mowy»
- pisze mama. Dobrze, ale jeśli nie tylko o miłości, lecz i o szacunku nie ma
mowy, a za to już teraz jest odraza, pogarda, wstręt - cóż wtedy? Wtedy się
okaże, że trzeba będzie "dbać o schludności). Może nie? Czy rozumiesz, czy
rozumiesz, co oznacza owa źschludność»? Czy rozumiesz, że schludność Luży-nowska
jest tym samym co i schludność Sonina, a może nawet gorsza, plugawsza,
podlejsza, bo mimo wszystko ty, Dunie-rAn. rarhniesz iednak na pewną. nadwyżkę
zbytku, a tam Dunieczko, kosztuje' schludność owa! A jeżeli później nie starczy
ci sil? Jeżeli pożałujesz? Ileż wtedy bólu, smutku, przekleństw, łez w ukryciu!
bo jednak ty nie jesteś Marfą Pietrowną. A co będzie wtedy z matką? Wszak ona
już dziś jest niespokojna, już dziś się trapi, a wtedy gdy wszystko przejrzy?
No, a ze mną?... Na litość boską, co ty o mnie myślisz? Nie chcę twojej ofiary,
Dunieczko, nie chcę, mamusiu! To się nie stanie, póki ja żyję, nie stanie, nie
stanie! Nie przyjmuję !" Ocknął się nagle i zatrzymał.
"Nie stanie? A cóż ty zdziałasz, żeby to się nie stało? Zabronisz? A czy masz
prawo po temu? Co możesz im przyrzec ze swej strony, ażeby posiąść takie prawo?
Może obiecasz im poświęcić całą swą przyszłość, całe życie? Gdy ukończysz nauki
i otrzymasz posadę? Jużeśmy to słyszeli, ale to przecie gołąb na sęku, a co
dziś? Toż tutaj trzeba coś zrobić natychmiast, rozumiesz czy nie rozumiesz? A co
ty teraz robisz? Siedzisz im na karku. Skąd one biorą pieniądze? Pod zastaw
sturublowej emerytury, pod zastaw znajomości z panami Swidrygajłowami! A w jaki
sposób ty je obronisz od Swidrygajłowów, od Afanasja Wachruszyna, przyszły
milionerze, Zeusie rozrządzający ich losem? Za dziesięć lat, powiadasz? Ależ za
dziesięć lat matka zdąży oślepnąć od chusteczek, jeżeli nie od łez; zmarnieje z
niedojadania. A siostra? Spróbuj się domyślić, co może stać się z siostrą za
dziesięć lat albo w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?" Tak oto dręczył
siebie i jątrzył tymi pytaniami, nawet z pewną lubością. Zresztą nie były to
pytania nowe ani nagle, lecz owszem, dawne, dobrze znane, bolesne. Już dawno
zaczęły go nękać i stargały mu serce na nic. Od niepamiętnych czasów zrodziła
się w nim ta cała obecna udręka, narastała, wzbierała, a ostatnio dojrzała i
skupiła się, przybierając kształty okropnego, dzikiego i urojonego pytania,
które zamęczyło mu serce i umysł, natrętnie żądając rozwiązania. Teraz list
matki uderzył w niego jak piorun. Było jasne, że teraz należy nie utyskiwać, nie
cierpieć biernie, nie rozmyślać z bólem, że te pytania są nierozwiązalne, lecz
konie.cznie coś przedsięwziąć - i to zaraz, natychmiast. Za wszelką cenę trzeba
się na coś zdecydować albo...

pa.-rnętaniu. - Pokornie przyjąć los, jaki się nastręczy, raz p-a zawsze, i
stłamsić w sobie wszystko, zrzec się wszelkiego pi-wa do działania, życia i
miłości! "Czy pan rozumie, czy pan rozumie, panie szanowny, co to znaczy, gdy
już nie ma dokąd pójść? - przypomniało mu si? znienacka wczorajsze pytanie
Marmieladowa. - Albowiem trzsba, żeby każdy człowiek miał jakiekolwiek miejsce,
dokąd by mógł pójść..." Wzdrygnął się: pewna myśl, również wczorajsza, śmignęła
mu w głowie. Lecz drgnął nie dlatego, że śmignęła ta myśl. Przecie wiedział,
przeczuwał, że "śmignie" ona nieuchronnie, i / góry je; czekał; a na dobrą
sprawę myśl ta bynajmniej nw byia wczorajsza. Z tą jednak różnicą, że przed
miesiącem, ba, leszcze wczoraj, byia tylko majakiem, teraz zaś... teraz iA.^ala
sit nagle nie jako majak, lecz w jakiejś nowej, groźnej i zgolą mu jeszcze nie
znanej postaci, a on nagle uprzytomnił •^. .obie... Krew uderzyła mu do głowy, w
oczach pociemniało. Rozejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść,
wi,,:^ szukał ławki; szedł zaś bulwarem K-skim. Zobaczył :';:'A;s< o ;,to kroków
przed sobą. Ruszył możliwie najprędzej; \w po drodze przytrafiła mu się drobna
przygoda, która na kilka minut pochłonęła całą jego uwagę. \,';,l'atri.ijąc
ławeczki zauważył o jakie dwadzieścia kroków przed sobą idącą kobietę, ale zrazu
nie zwrócił na nią uwagi, j,A nie zwracał )ej dotychczas na żadne otaczające go
przedmioty. Na przykład wielokrotnie mu się zdarzało wrócić do domu i zupełnie
nie pamiętać, którędy szedł, i już się przyzwyczaił tak chodzić. Jednak w tej
kobiecie było coś tak dziwnego, coś tak rzucającego się w oczy od pierwszego
spojrzenia, że stopniowo uwaga Raskolnikowa zaczęła do niej przywie-rai. - z
początku niechętnie i jakby opornie, potem coraz mocniej a mocniej. Zapragnął
naraz zrozumieć, co mianowicie ,;•: w tej kobiecie takie dziwne? Po pierwsze, ta
prawdopo--i, 'r;ie dziewczyna, i to bardzo młodziutka, szła w taki skwar bi..
kapelusza, ócz parasolki i bez rękawiczek, jakoś śmiesznie Kołysząc rękami.
Miała na sobie sukienkę z lekkiego jedwabiu - "n-iarerialną" - lecz i ta
sukienka była cudacznie włożona, ;t:d-,vie pozapinana, a z tylu, w pasie, gdzie
się zaczyna spód-n;ca, rozdarta tak, że cały strzęp odstawal i fruwał. Na gołą
s.yię miała narzuconą chusteczkę, lecz i ta sterczała jakoś 52
krzywo, bokiem. Na domiar dziewczyna szła niepewnie, potykając się i nawet
zataczając. To spotkanie pobudziło wres;';i<; wszystką uwagę Raskolnikowa.
Zetknął się z dziewczyną LUZ przy ławce, lecz ona, zaledwie dotarłszy do ławki,
padia na niq w kąciku, odrzuciła głowę na oparcie i zamknęła oczy, widocznie
wyczerpana do ostateczności. Spojrzawszy na nią pojął od razu, że jest zupełnie
pijana. Dziwny i niesamowity widok. Przyszło mu nawet do głowy, że może się
pomylił. Miał przed sobą twarz młodziuteńką, twarz dziewczyny szesnaste- Sub
może dopiero piętnastoletniej - drobną, okoloną wiosam; blond, ładniutką, lecz
rozpaloną i jak gdyby obrzmiałą. Zdaje się, że dziewczyna była .już ledwie
przytomna, zarzuciła nogę na nogę, wystawiając ją przy tym na widok znacznie
ponad utarte zwyczaje; wszystko wskazywało, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest
na ulicy. Raskolnikow nie usiadł i nie chciał odejść; ot, sta! przed nią
zafrasowany. Na tym bulwarze było zawsze pusto; tera/: zaś, o drugiej po
południu i w taki upał, nie było prawie żywej duszy. A tymczasem opodal, o jakie
piętnaście kroków, na krawężniku bulwaru zatrzymał się jeszcze jeden jegomość,
który najwidoczniej miał także wielką ochotę podejść do dziewczyny, w wiadomych
sobie zamiarach. Prawdopodobnie ' on także zobaczy! ją z daleka i ścigał, lecz
przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał na niego złe spojrzenia, starając się
jednak, by tego nie zauważył, i niecierpliwie oczekiwał swojej kolei, gdy
uprzykrzony obdartus odejdzie. Sprawa była jasna. Jegomość ten miał ze
trzydzieści lat, był krępy, tłuściutki - krew 'Ł mlekiem, różowe wargi, mały
wąsik; ubrany był bardzo elegancko. Raskolnikow się rozjuszył; nagle przyszła mu
ochota obrazić strojnego tłuścioszka. Na chwilę porzucił dziewcsyni; i podszedł
do jegomościa.
- Ej, mój panie Swidrygajłow! Czego pan tu szuka'' - krzyknął zaciskając pięści
i śmiejąc się spienionymi ze wściekłości ustami. - Co to ma znaczyć?-ostro
zapyta! jegomość marszcząc brwi i wyniośle się dziwiąc. - Fora ze dwora, ot, co
to znaczy!
- Jak śmiesz, kanalio!...
i I zamierzył siy "laseczką. Raskolnikow runął na niego z pięściami, nie
rozważywszy nawet, że ów krępy jegomość mógł S1

sobie łatwo poradzić z dwoma takimi jak on. Ale w tej chwili ktoś mocno uchwycił
go z tyłu. Między nimi stał policjant. - Panowie, dajcież pokój, nie wolno się
bić w miejscach publicznych. Czego panu potrzeba? coś pan za jeden?-surowo
zwrócił się do Raskolnikowa widząc jego łachmany. Raskolnikow przyjrzał mu się
bacznie. Była to poczciwa żołnierska twarz, z siwym wąsem i bokobrodami, o
roztropnym spojrzeniu. - Właśnie was mi potrzeba - zawołał chwytając go za rękę.
-Jestem byłym studentem. Raskolnikow... Tego i pan może się dowiedzieć - zwrócił
się do jegomościa. - A wy chodźcie no tu, coś wam pokażę... I pociągnął
stójkowego za rękę do ławeczki.
- Patrzcie: zupełnie pijana, tylko co szła bulwarem- nie wiadomo, co za jedna,
lecz nie wygląda na zawodową. Najpewniej spojono ją gdzieś i skrzywdzono... po
raz pierwszy... rozumiecie? a potem wypuszczono na ulicę. Patrzcie, jaka
rozdarta sukienka, spójrzcie, jak włożona; widać, że ktoś ją ubierał, nie sama
się ubierała, ubierały ją zaś ręce niewprawne, męskie. To widać. A teraz
spójrzcie tu: ten facet, z którym miałem się bić, jest mi nie znany, pierwszy
raz go widzę, ale on także wziął ją na oko po drodze, przed chwilą - pijaną,
nieprzytomną - i teraz okropnie mu się chce podejść i złapać ją, ponieważ ona
jest w takim stanie, i gdzieś zawieźć!.;. Na pewno jest tak, jak mówię, wierzcie
mi, że się nie mylę. Sam widziałem, jak ją obserwował i śledził, tylko że mu
popsułem szyki, więc teraz czeka, żebym się wyniósł. Ot i teraz odszedł
troszeczkę, stoi, udaje, że skręca sobie papierosa... Co mamy zrobić, żeby mu
jej nie dać ? Jak mamy ją odprawić do domu, zastanówcie no się! Stójkowy w mig
wszystko pojął i zmiarkował. Co do tęgiego jegomościa, nie było co się wahać,
oczywiście; lecz pozostawała dziewczyna. Stary żołnierz pochylił się nad nią,
przyjrzał badawczo i szczere współczucie odbiło się w jego rysach. - Ach, pożal
się Boże! - rzekł kiwając głową - zupełne jeszcze dziecko. Skrzywdził ją, jak
amen w pacierzu. Proszę pani! - zaczął ją budzić - gdzie pani mieszka?
Dziewczyna otworzyła zmęczone, osowiałe oczy, tępo popatrzyła na pytających i
machnęła ręką. - Słuchajcie-rzekł Raskolnikow-weźcie to-poszu-
S4
kał w kieszeni i jakimś cudem znalazł dwudziestkę - zawołajcie dorożkę i każcie
odstawić ją wedle adresu. Musimy koniecznie dowiedzieć się adresu! - Panienko,
hej, panienko! -podjął stójkowy biorąc pieniądze - zaraz zawołam dorożkę i sam
panienkę odwiozę. Dokąd pani każe, co? Gdzie pani zamieszkuje? - Od...czepcie
się!...-wymamrotała dziewczyna i znowu opędziła się ręką. - Ach, ach, jak
nieładnie! Ach, jaki wstyd, panienko, jaki wstyd! - Znów pokiwał głową wstydząc
ją, żałując jej i oburzając się. - To mi orzech do zgryzienia! - rzekł do
Raskolnikowa, przy czym znowu obejrzał go nieznacznie od stóp do głów. Widać i
on także wydał mu się dziwny: obszarpaniec, a szasta pieniędzmi! - Daleko stąd
znalazł ją pan?-zagadnął.
- Przecie mówię: szła przede mną, zataczając się, tu na bulwarze. Kiedy podeszła
do ławki, zaraz się zwaliła. - Ach, jaka to teraz sromota rozpleniła się na
świecie. Panie święty! Taka smarkata, a już pijana! Skrzywdzili ją, jak Bóg w
niebie! I sukienka rozdarta... Ach, co to za rozpusta dzisiaj!... Może nawet ze
szlachty, z jakiejś podupadłej... Teraz dużo takiej się namnożyło. Wygląda mi na
delikatniejszą, niby prawdziwa panienka. - I znów pochylił się nad nią. Może i
on sam miał dorastające córki - "niby prawdziwe panienki, z tych
delikatniejszych" z pretensjami do dobrego wychowania i ze wszelkimi nabytymi
już fochami... - Grunt - troskał się Raskolnikow - to, żeby jej nie dać temu
podlecowi! Gotów do reszty ją zbezcześcić. Widać na wylot, czego mu się
zachciewa; patrzcie go, drania jednego: nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i bez ceregieli wskazywał na niego ręką. Tamten
usłyszał i chciał się rozgniewać, ale dał pokój i poprzestał na wzgardliwym
spojrzeniu. Potem wolniutko odszedł jeszcze z dziesięć kroków i przystanął. -
Nie dać mu jej, owszem, to można - odparł w zadumie były sierżant. --Żeby tylko
powiedziała, gdzie ją odstawić, no bo tak... Panienko, hej, panienko!-pochylił
się znowu. Wcem otworzyła oczy szeroko, uważnie spojrzała, jakby pojęła coś,
wstała z ławki i ruszyła z powrotem tam, skąd przyszła.

- Tfu, bezwstydni, czepiają się! - mamrotała, raz jeszcze opędzając się ręką.
Szła szybko, ale zataczając się jak przedtem. Elegant podążył za nią, lecz po
drugiej stronie Alei, i nie spuszczał jej z oczu. - Niech pan będzie spokojny,
nie dam jej - stanowczo zapowiedział wąsal i poszedł za nimi. - Ech, jaka to
teraz rozpusta! - powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakby giez uciął
Raskolnikowa; jakby go coś błyskawicznie odmieniło. - Hola, słuchajcie no tam! -
krzyknął za odchodzącym wąsalem. Ten się obrócił. - Dajcie pokój! Co wam do
tego? Zostawcie! Pal go licho, niech się .zabawi - wskazał na eleganta. - Czy to
wasz interes? Policjant nie rozumiał i wytrzeszczał na niego oczy. Raskol-nikow
zaniósł się śmiechem. - Et-et!-mruknął stójkowy, machnął ręką i podążył za
gagatkiem i dziewczynką, prawdopodobnie biorąc Raskolnikowa bądź za wariata,
bądź za coś jeszcze gorszego. - Moje dwadzieścia kopiejek wziął-ze złością
bąknął Raskolnikow zostawszy sam. - Teraz niech weźmie również od tamtego
ananasa, później niech puści z nim dziewczynkę i na tym wszystko się skończy...
Po co się wtrącałem z pomocą! Śliczny ze mnie pomocnik, nieprawdaż? Czy ja mam
prawo pomagać? Choćby się nawzajem połykali żywcem - co mi do tego? I kto mi
pozwolił wydać te dwadzieścia kopiejek? Czyż one są moje?
^ Mimo te czupurne słowa zrobiło mu się bardzo ciężko na duszy. Usiadł znowu na
ławce. Myśli jego były w rozsypce. W ogóle trudno mu było myśleć w tej chwili o
czymkolwiek. Rad by odrętwieć do dna, zapomnieć o wszystkim, potem się obudzić i
zacząć zupełnie na nowo... - Biedne dziewczątko! - rzekł spojrzawszy na
opuszczone przez nią miejsce na ławce. - Wyczmucha się, popłacze, potem matka
się dowie... Najpierw uderzy, potem wychlosta boleśnie i hańbiące, a może i
wypędzi... Jeżeli zaś nie wypędzi, to i tak zwąchają różne takie Darie
Francowny, no i dziewczynka pójdzie w obroty, tędy, owędy... Zaraz potem
lecznica (zawsze tak bywa z takimi, które mieszkają z bardzo uczciwymi matkami i
swawolą w ukryciu przed nimi), a potem... a potem znowu lecznica... wódka...
szynczki... i znów lecznica... Po dwóch lub trzech latach - kaleka; tak że
całego jej życia, od urodzenia, będzie dziewiętnaście, może osiemnaście lat
całej parady... Czyż nie widywałem takich? A jak się to staje? Oto właśnie tak
się staje jak tutaj... Tfu! Niech tam! Podobno tak być powinno. Powiadają, że
taki a taki procent musi rokrocznie odpadać... dokądś tam... przypuszczalnie do
diabła, ażeby reszcie nie przeszkadzać i tę resztę odświeżać. Procent! Jak Boga
kocham, oni mają doskonale słóweczka, takie uspokajające, naukowe. Skoro padł
termin: procent, więc widocznie nie ma się czym turbować. Gdyby użyć innego
słowa, a, to inna sprawa... i wówczas, być może, wyglądałoby to mniej
przyjemnie... A jeżeli, na psa urok, Dunieczka również trafi do procentu?!...
Nie do tego, to do innego?... "Ale dokąd ja idę? - pomyślał nagle. - Dziwne.
Przecie szedłem w jakimś celu. Zaraz po przeczytaniu listu wyruszyłem... Aha,
już wiem: szedłem na Wyspę Wasiliewską, do Razumichina; teraz... przypomniałem
sobie. Dobrze, ale po co? Czemu właśnie teraz strzeliło mi do głowy, żeby pójść
do Razumichina? To ciekawe." Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego
byłych kolegów uniwersyteckich. Godne uwagi, że Raskolnikow za pobytu w
uniwersytecie z nikim prawie nie przestawał, stronił od wszystkich, nikogo nie
odwiedzał, a u siebie przyjmował niechętnie. Toteż niebawem wszyscy się od niego
odstrychnęli. Nie brał udziału ani we wspólnych zebraniach^, ani w rozmowach,
zabawach,^w_niczym. Uczył się zażarcie, nie szczędząc siebie - szanowano go za
to, lecz nikt go nie lubił. Był bardzo ubogi, a przy tym odstręczajSjCO 'dumny,-
zamknięty w sobie: jakby miał coś do ukrywania. Niektórzy koledzy mieli
włażenie, że patrzy na nich wszystkich jak na dzieci, z wysoka, jakby ich
wszystkich wyprzedził i w rozwoju, i w wiedzy, i w przekonaniach, toteż na ich
przekonania i zainteresowania spogląda jak na coś niższego. Z Razumichinem zaś
zbliżył się z jakiegoś powodu; może nawet nie tyle się zbliżył, lecz był z nim
troszeczkę rozmowniej-szy, szczerszy. Zresztą do Razumichina nie sposób było
inaczej się ustosunkować. Był to chłopiec nadzwyczaj wesoły i wy-57

lewny, poczciwy aż do prostoduszności. Wszelako pod tą prostotą tkwiła i głębia,


i godność. Najlepsi spośród kolegów rozumieli to, wszyscy go lubili.
iByt'"calkiem nieglupi, choć niekiedy w rzeczy samej naiwny. Miał
charakterystyczną powierzchowność - wysoki, chudy, czarnowłosy, zawsze nie
dogolony. Czasem wyprawiał brewerie i uchodził za osiłka. Kiedyś w nocy w
wesołej kompanii jednym uderzeniem pięści unieszkodliwił olbrzymiego stróża
bezpieczeństwa. Pić potrafił jak smok, ale mógł też i nie pić wcale; czasem
broił niedopuszczalnie, lecz potrafił wcale nie broić. Ponadto Razu-michin
odznaczał się tym, że żadne niepowodzenia go nie peszyły, i zdawało się, iż
najgorsze tarapaty nie dadzą mu rady. Mógł mieszkać chociażby na dachu, znosić
piekielną głodówkę i podbiegunowe mrozy. .Ubogi był jak mysz, sam jak palec; z
niczyjej pomocy nie korzystaTzdobywając^rodki utrzymania różnymi pracami. Znał
co niemiara źródeł zarobków - uczciwych, naturalnie. Którejś zimy ani razu nie
palił w piecu i twierdził, że to nawet przyjemnie, bo w zimnym pokoju lepiej się
śpi. Obecnie on także był zmuszony opuścić uniwersytet, ale me na długo, i
wyłaził ze skóry, ażeby poprawić swoją sytuację materialną i móc na nowo podjąć
naukę. Raskolnikow nie był u niego już ze cztery miesiące, a Razumichin nawet
nie wiedział, gdzie on miesgka_}Raz spotkali się na ulicy przed jakimiś dwoma
miesiącami, lecz Raskolnikow odwrócił się i nawet przeszedł na drugą stronę,
żeby go kolega nie spostrzegł. Razumichin wprawdzie go spostrzegł, ale poszedł
dalej, nie chcąc wprawiać w zakłopotanie przyjaciela. V
"To prawda, jeszcze niedawno chciałem prosić Razumichina, żeby mi pomógł dostać
pracę, jakie lekcje czy coś... - badał siebie Raskolnikow - ale teraz w czymże
mi on może być pomocny? Dajmy na to, że wystara mi się o korepetycje,'dajmy na
to, że się podzieli ostatnią kopiejką, o ile tę kopiejkę ma, tak że będę mógł
sprawić sobie nawet buty i dać garnitur do reperacji, żeby było w czym chodzić
na lekcje... hm... Dobrze, ale co dalej? Co ja zdziałam za parę groszy? Czyż
tego mi teraz potrzeba? Doprawdy, to aż śmieszne, że postanowiłem iść do
Razumichina..." 58
Kwestia, czemu się teraz udał do Razumichina, niepokoiła go więcej, niż sam
zdawał sobie z tego sprawę; trwożnie doszukiwał się jakiegoś złowróżbnego dla
siebie znaczenia w tym na pozór tak zwykłym postępku. "Czyi rzeczywiście
zamierzałem wszystkiemu zaradzić samym tylko Razumichinem? Czy w Razumichinie
upatrywałem wyjście z całej sytuacji?" - zapytywał siebie ze zdumieniem.
Rozmyślał, tarł sobie czoło i, rzecz dziwna, jakoś ni stąd, ni zowąd, z nagła,
jakby sama przez się, po bardzo długiej zadumie przyszła mu do głowy pewna
najosobliwsza myśl. - Hm... do Razumichina - powiedział naraz zupełnie
spokojnie, jak gdyby powziąwszy ostateczną decyzję - do Razumichina pójdę, to
pewna, lecz... nie teraz... Pójdę do niego... nazajutrz po tamtym, gdy tamto
będzie już skończone i gdy wszystko się potoczy nową koleiną... Nagle się
opamiętał.
- Po tamtym?-krzyknął, zrywając się z ławki.-'Ale czyż tamto się stanie? Czyż ma
się stać naprawdę? Opuścił ławkę i ruszył, nieomal pobiegł; zamierzał wracać do
siebie, ale raptem myśl powrotu do domu przejęła go okropnym wstrętem: przecie
to tam, w tym kącie, w tej obmierzłej szafie, wylęgło się tamto i dojrzewało już
przeszło miesiąc. Zaczął iść, gdzie oczy poniosą. Nerwowy dreszcz zmienił się w
jakieś febryczne drżenie. Zaczęło go nawet ziębić: w taki upal zrobiło mu się
zimno. Z wysiłkiem, prawie nieświadomie, ale pod naciskiem wewnętrznej
konieczności, jął się wpatrywać we wszystkie napotykane przedmioty, jak gdyby
dla rozerwania myśli; ale nie bardzo mu się to udawało i raz po raz wpadał w
zadumę. Kiedy zaś, drgnąwszy, znowu podnosił głowę i rozglądał się dookoła,
natychmiast zapominał, o czym przed chwilą myślał i nawet którędy szedł. W taki
sposób minął całą Wyspę Wasiliewską, dotarł nad Małą Newę, przeszedł most i
zawrócił ku Wyspom. Zieleń i świeżość zrazu podobała się jego zmęczonym oczom,
nawykłym do miejskiego kurzu, wapna i do olbrzymich, napierających i
przytłaczających kamienic. Tutaj nie było ani duszności, ani smrodu, ani
szynków. Lecz wkrótce i te nowe, przyjemne wrażenia stały się bolesne i
drażniące. Czasami przystawał przed jaką willą tonącą w zieloności, zaglądał
przez sztachetki, widział w oddali, na gankach i tarasach, strojne kobiety 59

i biegające po ogrodach dzieci. Zwłaszcza pociągały go kwiaty, na nie też


patrzał najdłużej. Spotykał również zbytkowne powozy albo konno jadących panów i
panie; ciekawie odprowadzał ich wzrokiem a zapominał o ich istnieniu, zanim
zdążyli zniknąć mu z oczu. Raz zatrzymał się i porachował pieniądze: miał około
trzydziestu kopiejek. "Dwadzieścia stójkowemu, trzy Anastazji za list - a zatem
wczoraj dałem Marmie-ładpwom jakie czterdzieści siedem lub pięćdziesiąt" -
pomyślał, nie wiedzieć po co czyniąc ten rachunek, ale po chwili już zapomniał
nawet, po co w ogóle dobył sakiewkę z kieszeni. Przypomniał to sobie dopiero
wtedy, gdy mijał jakiś zakład gastronomiczny, w rodzaju garkuchni, i poczuł, że
jest głodny. Wstąpiwszy tam, wypił kieliszek wódki i zjadł kawał pieroga z
nadzieniem. Dojadał go już na ulicy. Od bardzo dawna nie pił wódki, więc teraz
poczuł od razu jej działanie, choć to był tylko jeden kieliszek. Nogi stały się
jak z ołowiu, uczuł nie-przemożoną senność. Ruszył ku domowi; ale gdy już był
przy Wyspie Pietrowskiej, zatrzymał się doszczętnie wyczerpany, zszedł z drogi,
wlazł między krzaki, rzucił się na murawę i natychmiast usnął. W stanach
chorobliwych sny częstokroć odznaczają się niezwykłą plastyką, wyrazistością i
nadzwyczajnym podobieństwem do rzeczywistości. Niekiedy powstaje obraz potworny,
lecz otoczenie i cały przebieg inscenizacji bywają przy tym tak łudząco
prawdopodobne, pełne szczegółów tak subtelnych, nieoczekiwanych, artystycznie
zaś tak odpowiadających całokształtowi obrazu, że nigdy by ich nie wymyślił
tenże śniący, chociażby takim był artystą jak Puszkin czy Turgieniew. Sny tego
rodzaju, chorobliwe sny, zawsze są długo pamiętne i wywierają silne wrażenie na
rozstrojonym i już podnieconym organizmie człowieka. __
Straszny sen przyśnił się Raskolnikowowj. Przyśniło mu się dzieciństwo w
rodzinnym jeszcze miasteczET Ma ze siedem lat i w dzień świąteczny, przed
wieczorem, przechadza się z ojcem za miastem. Zaczyna się szarówka, dzień jest
duszny, okolica zupełnie taka jak ta, co przetrwała w jego pamięci; ale nie: w
pamięci zatarła mu się daleko bardziej niż to, co teraz miał przed sobą we śnie.
Miasteczko stoi na wydmuchu, niby na dłoni, dookoła ani krzaczka; gdzieś bardzo
daleko, aż na skraju widnokręgu, czernieje lasek. O kilka kroków za ostatnim 60
miejskim warzywnikiem stoi szynk, duży szynk, który zawsze robił na nim jak
najprzykrzejsze wrażenie i nawet budził w nim strach, kiedy go mijał w
towarzystwie ojca. Panował tam zawsze zgiełk, ścisk, ktoś wrzeszczał, śmiał się,
sadził diabłami, ludzie śpiewali szkaradnie i ochryple, ba, często wodzili się
za łby. Wokół szynku szwendały się zawsze pijackie i straszne gęby... Przy
spotkaniu z nimi mocno się tulił do ojca i drżał cały. Około szynku - opłotki,
droga zawsze pełna kurzu, a kurz na niej zawsze taki czarny. Biegnie ta dróżka
przeklęta, a o jakie trzysta kroków stąd skręca w prawo, okalając miękki
cmentarz. Pośrodku cmentarza""- murowana cerkiew z zieloną banią; do tej cerkwi
chodził dwa razy do roku z ojcem i matką na nabożeństwo, kiedy odprawiano modły
żałobne za babkę, która zmarła już dawno i której nigdy nie widział. W takich
razach brali zawsze ze sobą kutię na białym półmisku, w serwecie; kutia była
słodka, z ryżu, z rodzynkami powtykanymi do ryżu tak, że tworzyły krzyż. Lubił
tę cerkiew i stare w niej obrazy, przeważnie bez ram, i starego popa z trzęsącą
się głową. Obok babuninego grobu, na którym widniała płyta, był malutki grób
jego młodszego brata, który umarł jako sześciomiesięczne dziecko i którego
również wcale nie znał ani mógł pamiętać; powiedziano mu jednak, że miał kiedyś
maleńkiego brata, więc za każdym razem, gdy odwiedzał cmentarz, pobożnie i z
uszanowaniem żegnał się nad mogiłką, bił pokłony i całował ziemię... Otóż śni mu
się: idą z ojcem drogą wiodącą na cmentarz, mijają szynk. Trzyma ojca za rękę i
ze strachem ogląda się na szynk. Szczególniejsza okoliczność przyciąga jego
uwagę: tym razem odbywa się tu jakaś zabawa-ciżba wy-fiokowanych mieszczek,
wiejskich bab, ich mężów i wszelkiej hołoty. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają, a
pod gankiem szynku stoi wóz, lecz wóz to osobliwy: taki duży wóz, zaprzężony w
wielkie konie pociągowe i służący do przewożenia towarów oraz beczek okowity.
Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie, z długą grzywą, z nogami jak słupy -
konie idące spokojnie, miarowym krokiem i ciągnące za sobą istną górę bez
żadnego wysiłku, owszem, tak jakby z wozami było im lżej niż bez wozów. Ale
teraz, rzecz dziwna, do takiego dużego wozu zaprzężono szkapinę małą, chłopską
bułankę, chudą, jedną z tych, które (widywał to często-gęsto) robią bokami
wlokąc wysoki wóz drew czy siana, zwłaszcza gdy furmanka 61

ugrzężnie w błocie lub utknie w koleinie, przy czym woźnica zawsze je bije tak
dotkliwie, czasem nawet po łbie i po oczach, a jemu tak żal, tak żal na ten
widok, że gotów się rozpłakać, a mamusia zawsze odciąga go od okna. Wtem
powstaje harmi-der. Z szynku wychodzą - z krzykiem, z pieśniami, z bała-bajkami
- pijani, ogromni chłopi w czerwonych i niebieskich koszulach, w jermakach
zarzuconych na ramiona. - Wsiadajcie, wsiadajcie wszyscy! - krzyczy jeden z
nich, młody jeszcze, z takim grubym karkiem i z twarzą mięsistą, czerwoną jak
marchew. - Wszystkich powiozę, wsiadajcie! Rozlega się śmiech i okrzyki:
- Taka chabeta, gdzież ona powiezie!
- Mikołka! Czy ty masz dobrze w głowie: taką szkapinę założyłeś do takiego wozu!
- Nie inaczej, tylko ta hulanka ma dobre dwadzieścia lat, chłopcy! - Wsiadajcie,
wszystkich powiozę! - woła znów Mikołka, pierwszy wskakuje na wóz, ujmuje lejce
i staje wyprostowany na przodku. - Gniadego wziął wczoraj Matwiej! - krzyczy z
wozu.-A ta kobyłka, braciszkowie, tylko krew mi psuje; z ochotą zamordowałbym
cholerę, darmo żre obrok. Wsiadajcie, mówię! Puszczę ją w cwał! cwałować będzie!
I bierze w ręce bicz, z rozkoszą gotując się do okładania hulanki. - No to
wsiadajmy, czemu nie! - śmieje się ciżba. - Słyszycie: będzie cwałowała! -
Pewnikiem nie cwałowała już z dziesięć lat.
- Teraz pocwałuje!
- Nie żałujcie, chłopcy, niech każdy bierze batog, przygotujcie się! - Racja!
Rżnijcie ją!
Wszyscy się gramolą na wóz Mikołki ze śmiechem i konceptami. Wlazło ze sześciu;
jeszcze jest miejsce. Biorą ze sobą jedną babę, pulchną i rumianą. Ma na sobie
czerwony kaftanik, kieckę z paciorkami, na nogach miękkie ciżmy; gryzie orzeszki
i z cicha chichocze. Tłum zrywa boki ze śmiechu, bo i jakże się nie śmiać: taka
kobyłka od siedmiu boleści ma cwałem ciągnąć taki ciężar! Dwa parobczaki na
wozie od razu ujmują baty, by pomagać Mikołce. Rozlega się: "Wio!", szkapina
szarpie z całej siły, ale nie tylko w cwał, lecz nawet 62
stępa ledwie-ledwie rusza, przebiera nogami, postękuje i przysiada pod ciosami
trzech batów, sypiących się na nią jak groch. Śmiech na wozie i w tłumie
potęguje się, lecz Mikołka jest zły i ze wściekłości smaga, coraz gęściej smaga
kobyłkę, jakby istotnie sądził, że będzie mogła pójść w cwał. - Bracia,
zabierzcie i mnie! - rozochocił się któryś pa- ' robek spośród tłumu. -
Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! - krzyczy Mikołka. - Ona wszystkich powiezie.
Zamorduję! -i grzmoci, grzmoci, już sam nie wie, czym bić - tak się zapamiętał.
- Tatusiu, tatusiu!-woła mały'Rodion do ojca-tatusiu, co oni robią! Tatusiu,
biją biednego konika! - Chodźmy, chodźmy!-mówi ojciec.-Pijani, durnie,
awanturują się; chodźmy, nie patrz. - I chce go odciągnąć, lecz on mu się wyrywa
i jak nieprzytomny biegnie do konia. Ale z nieszczęsnym konikiem już się marnie
dzieje. Dyszy ciężko, przystaje, znów szarpie, omal nie pada. - Smagaj na
śmierć!-wrzeszczy Mikołka.-Było nie było. Zakatrupię! - Cóż to, diable wcielony,
nie chrzczono ciebie czy jak? - ' wola staruszek z tłumu. - Słyszane rzeczy,
żeby taki koniczek wlókł taki ciężar! - dorzuca drugi. - Zamęczysz go! - krzyczy
trzeci.
- Cicho bądźcie! To moja klacz. Co zechcę, to zrobię. Wsiadajcie! Wszyscy
wsiadajcie! Chcę, żeby poszła w cwał!... Nagle śmiech wybucha jak salwa i
pokrywa wszystko:
kobyłka nie wytrzymała coraz gęstszych razów i z rozpaczy zaczęła wierzgać.
Nawet staruszek nie utrzymał powagi, uśmiechnął się. No, bo proszę: takie byle
co, a wierzga! Jeszcze dwóch parobków z tłumu chwyta bicze"! podbiega do konika,
by go okładać z boków. Każdy nadbiega ze swej strony. - Po łbie ją, po ślepiach,
po ślepiach! - wrzeszczy Mikołka. - Zaśpiewajmy, bracia! - proponuje ktoś w
wasągu, a wszyscy podchwytują. Rozlega się hulaszcza pieśń, dzwonią dzwoneczki,
śpiewający przygwizdują. Babinka gryzie orzeszki i z cicha chichocze. ' ...Malec
biegnie obok szkapiny, zabiega od przodu, widzi, 63

jak ją smagają po oczach, po samych oczach! Plącze. Serce podstępuje mu do


gardła, płyną Izy. Jeden z bijących zadrasnął go po twarzy; on tego nie czuje,
łamie ręce, krzyczy. Rzuca się do staruszka z siwą brodą, który kiwa głową,
potępiając tę całą hecę. Jedna z kobiet bierze go za rękę i chce odciągnąć, ale
on się wyrywa i znów biegnie do szkapy. Ta już goni resztkami sił, lecz jeszcze
raz próbuje wierzgnąć. - A niech cię wszyscy diabli"! - ryczy rozjuszony
Mikołka. Odrzuca bat, pochyla się i wyciąga z dna wozu długą, grubą holoblę,
oburącz bierze ją za jeden koniec i z wysiłkiem podnosi nad hulanką. - Ukatrupi!
- wołają wszyscy.
- Zabije!
- Moja klacz! - krzyczy Mikołka i z rozmachem spuszcza hołoblę. Rozlega się
ciężki cios. -Grzmoćcie ją, grzmoćcie! co się gapicie?-padają głosy z tłumu. A
Mikołka zamierza się po raz drugi i oto drugi cios z całego rozmachu pada na
grzbiet nieszczęśliwej szkapy. Ona przysiada całym zadem, ale się podrywa i
szarpie, szarpie ze wszystkich sił, targa w różne strony, żeby wóz wyciągnąć;
zewsząd jednak chloszcze ją sześć bieży, a holobla znowu się podnosi i spada po
raz trzeci, potem po raz czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołka szaleje ze
wściekłości, że nie może jej zabić od pierwszego ciosu. - Uparta bestia!-krzyczą
dookoła.
- Zaruteóko padnie na pewno, bracia! Przyszła na nią kreska! - krzyczy ktoś z
tłumu. - Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu! - poddaje trzeci. - Et, co
się będę cackał! Rozstąpić się! -wrzeszczy Mikołka jak wariat, odrzuca hołoblę,
znowu się schyla i z dna wasągu wydobywa żelazny drąg... - Uwaga! -krzyczy i co
sit ogłusza z rozmachu biednego konika. Cios lomotnął: kłaczka się zachwiała,
przysiadła, chciała znów szarpnąć, ale łom powtórnie pada z rozmachem na jej
grzbiet; szkapina wali się na ziemię, jakby jej kto podciął wszystkie cztery
nogi naraz. - Dobijać ją!-ryczy Mikołka i jak opętany zeskakuje z wozu. Kilku
parobków, również czerwonych i pijanych, chwyta, co wpadnie pod rękę - bicze,
kije, hołoblę, i biegnie 64
ku zdychającej kobyłce. Mikołka staje z boku i na oślep zaczyna bić ją po
grzbiecie. Szkapa wyciąga łeb, ciężko wzdycha i umiera. - Zadręczył!-wołają z
ciżby.
- A czemu nie chciała pójść w cwał!
- Moja klacz! - krzyczy Mikołka z łomem w ręku, z krwią nabiegłymi oczami. Stoi,
jakby żałując, że już nie ma kogo katować. - Widać naprawdę nie masz Boga w
sercu! - padają z tłumu coraz liczniejsze głosy. Lecz biedny chłopczyk już jest
jak nieprzytomny. Z krzykiem przedziera się przez ciżbę do bułanki, zarzuca
ramiona na jej martwy, skrwawiony łeb i całuje, całuje w oczy, w pysk... Później
nagle zrywa się i w zapamiętaniu rzuca się z piąstkami na Mikołkę. W tej chwili
ojciec, który od dawna biegł za nim, porywa go wreszcie i wynosi z tłumu. -
Chodźmy! chodźmy! - powiada - chodźmy do domu!
-Tatusiu! Za cóż oni... biednego konika... zabili?- chlipie mały, lecz traci
oddech i słowa wyrywają mu się ze zdławionej piersi jako krzyk. - To pijacy...
awanturnicy... nie nasza rzecz, chodźmy sobie! - mówi ojciec. Chłopiec okala
jego szyję ramionami, ale na piersi mu ciężko, ciężko. Chce zaczerpnąć tchu, coś
wykrzyknąć - i budzi się. Raskolnikow obudził się cały w potach, z mokrymi
włosami, zziajany. Uniósł się przerażony. - Bogu dzięki, że to tylko sen! -
rzekł siadając pod drzewem i głęboko zaczerpując powietrza. - Ale co to jest?
Może początek gorączki? Taki ohydny sen! Ciało miał jak pobite, w duszy zamęt i
mrok. Oparł łokcie na kolanach i obydwiema rękoma ujął głowę. - Boże! - zawołał
- czyż ja naprawdę, rzeczywiście wezmę siekierę, zacznę walić po głowie,
zmiażdżę jej czaszkę... będę się ślizgał w lepkiej, cieplej krwi, wyłamywał
zamek, kradł, dygotał? Czyż będę się ukrywał, cały zalany krwią... z
siekierą?... Jezus Maria, czyżby? Mówiąc to, drżał jak liść.
- Ale o czym ja bredzę! - ciągnął dalej, kładąc się znowu i ,jak gdyby w
głębokim zdumieniu. - Wiedziałem przecie, że temu nie podołam, więc czemużem
dotychczas siebie drę-
czył? Przecie już wczoraj, wczoraj, kiedym szedł robić tę... próbę, przecie już
wczoraj zrozumiałem w pełni, że nie sprostam... Więc dlaczego teraz?... Czemu
dotychczas miałem wątpliwości? Przecie już wczoraj zstępując ze schodów
powiedziałem sobie, że to podle, plugawe, nikczemne, nikczemne... Przecie sama
myśl o tym na jawie przyprawiła mnie o mdłości i przejęła grozą... Nie, nie
podołam, nie podołam! Choćby nawet nie było najmniejszej wątpliwości w tej całej
rachubie, choćby to wszystko, com sobie przez ten miesiąc umyślił, było jasne
jak dzień i bezbłędne jak arytmetyka. Jezu! Toż ja i tak się nie zdecyduję!
Przecie nie zniosę, nie zniosę!... Więc czemu, czemu dotychczas... Wstał,
rozejrzał się w osłupieniu, jakby się dziwił temu nawet, że tu przyszedł, i
ruszył ku mostowi T-mu. Był blady, oczy go paliły, czuł słabość we wszystkich
członkach, ale zaczął jakby lżej oddychać. Miał wrażenie, że zrzucił z siebie to
okropne brzemię, które go gniotło od tak dawna, i na duszy zrobiło mu się nagle
lekko i spokojnie. "Boże! - modlił się - ukaż mi moją drogę, a ja się wyrzeknę
tego przeklętego... marzenia!" Idąc przez most, cicho i spokojnie patrzał na
Newę, na jarzący zachód jarzącego, czerwonego słońca. Mimo osłabienia wcale nie
czul się zmęczony w tej chwili. Jak gdyby wrzód na sercu, nabierający przez cały
miesiąc, pękł nagle. Wolność, wolność! Jest teraz wolny od tych czarów, guseł,
od zaklęcia, od opętania! Gdy sobie później przypomniał ten okres i wszystko, co
się z nim działo w owych dniach, minuta po minucie, punkt po punkcie, szczegół
po szczególe, zawsze aż zabobonnie uderzała go jedna okoliczność, w gruncie
wcale nie taka niezwykła, ale która później ustawicznie mu się wydawała jakby
jakimś przeznaczeniem. Mianowicie: w żaden sposób nie mógł pojąć ani wytłumaczyć
sobie, czemu on, taki zmęczony, wyczerpany, zamiast wracać do domu najkrótszą
drogą, wrócił przez plac Sienny, którędy bynajmniej nie musiał iść. Wprawdzie
niewiele nałożył przez to drogi, ale nałożył niewątpliwie i bez żadnej potrzeby.
Zapewne, dziesiątki razy zdarzało mu się wracać do domu nie pamiętając ulic,
jakimi szedł. Ale dlaczego - pytał siebie zawsze - dlaczego takie ważne, takie
dla niego rozstrzygające, a jednocześnie takie najzupełniej przypadkowe
spotkanie na placu Siennym (którędy wcale nie był zmuszony iść) trafiło mu się
akurat o tej godzinie, o tej minucie w jego życiu, akurat w takim nastroju i w
takich okolicznościach, w których tylko, a nie w żadnych innych, mogło ono, to
spotkanie, wywrzeć na cały jego los wpływ jak najbardziej decydujący i
ostateczny? Można by pomyśleć, że to spotkanie świadomie czekało tu na niego!
Zbliżała się godzina dziewiąta, kiedy miiaL-plac -Sienny. Wszyscy handlarze przy
straganach, w budkach, w sklepach i sklepikach zamykali, swoje lokale lub
zdejmowali i chowali towar i podobnie jak klientela rozchodzili się do domów.
Pod garkuchniami, na dolnych piętrach, na brudnych i cuchnących podwórkach
kamienic przy Siennym, zwłaszcza zaś koło szynków, tłoczyło się mnóstwo
wszelakiego ludu roboczego i łachmaniarzy. Raskolnikow zawsze lubił bywać w tych
miejscach oraz w przyległych zaułkach, gdy wychodził z domu bez celu. Tutaj nikt
nie patrzył z góry na jego łachmany: mógł sobie chodzić w dowolnym stroju,
nikogo nie gorsząc. Tuż u wylotu .zaułka K-go, na rogu, jakiś mieszczanin i jego
baba sprzedawali na dwóch straganach swój towar: nici, tasiemki, perkali-kowe
chustki i tym podobne. Oni także mieli już wracać, lecz zagadali się ze znajomą.
Tą znajomą była Lizawieta Iwanowna, czyli, jak ją wszyscy nazywali, po prostu
Lizawieta, młodsza siostra tej staruchy, Alony Iwanowny, wdowy po registratorze
kolegialnym i lichwiarki, do której Raskolnikow chodził wczoraj, by zastawić
zegarek i dokonać próby swojej próby... Od dawna wiedział wszystko o tej
Lizawiecie, a i ona trochę go. znała. Było to wysokie, niezgrabne, pokorne i
nieśmiałe panni-sko trzydziestopięcioletnie, omal nie idiotka; całkowicie
zawojowana przez siostrę, pracowała dla niej dzień i noc, drżała przed nią,
cierpliwie znosiła nawet bicie. Teraz stała zamyślona, z zawiniątkiem w ręku,
przed tamtymi dwojgiem i uważnie słuchała. Ci gorąco jej coś przekładali. Gdy ją
Raskolnikow niespodzianie zobaczył, przejęło go jakieś dziwne uczucie, podobne
do najgorszego zdumienia, choć przecie to spotkanie nie miało w sobie nic
osobliwego. - Niechby Lizawieta Iwanowna zadecydowała osobiście - głośno mówił
straganiarz. - Proszę przyjść jutro o jakiej siódmej. Tamci także przyjdą. ,.
67

- Jutro?...-rzekła Lizawieta przeciągle, w zamyśleniu, jakby niezdolna do


decyzji. - A to dopiero ma pani boja przed siostrą! - zaterkotała żona
handlarza, babina rezolutna. - Patrzę na panią i myślę sobie: prawdziwe dziecko.
Przecie to nawet nie rodzona panina siostra, tylko przyrodnia, a chodzi pani u
niej jak w dyszlu. - Ja radzę: tym razem proszę nic nie mówić Alonie Iwa-nownie
- przekładał mąż. - Niech pani wstąpi do nas nie opowiadając się. To interes
korzystny. Później i panina siostrzyczka sama zmiarkuje. . - Może naprawdę
wstąpić?... - O siódmej, jutro; i tamci także przybędą; pani postanowi
osobiście. - I herbatką poczęstujemy - dodała żona.
- Dobrze, przyjdę - powiedziała Lizawieta, wciąż jeszcze zamyślona, i z wolna
jęła się zabierać do odejścia. Raskolnikow wyminął ich i nic już więcej nie
słyszał. Szedł był powoli, chyłkiem, starając się nie uronić ani jednego słowa.
Jego początkowe zaskoczenie stopniowo ustępowało miejsca zgrozie: skóra mu
cierpła. Oto się dowiedział, dowiedział się nagle, raptownie i zupełnie
niespodzianie, że jutro, punktualnie o siódmej wieczór, Lizawieta - siostra
staruchy i jedyna jej współmieszkanka •--wyjdzie z domu i że zatem stara punkt o
siódmej wieczór zostanie w domu sama. ^ Do siebie miał już tylko parę kroków.
Wszedł do pokoju jak skazaniec. O niczym nie myślał i byłby zgoła niezdolny
myśleć; ale całym jestestwem poczuł nagle, że już nie posiada swobodnego sądu
ani wolnej woli, że zapadła ostateczna, nieodwołalna decyzja. Naturalnie, gdyby
nawet całe lata oczekiwał na sposobność, to przecież, mając powzięty zamiar, nie
mógłby liczyć z pewnością na bardziej niezawodny krok ku urzeczywistnieniu owych
zamiarów niż ten, który mu się właśnie nastręczał. W każdym razie byłoby trudno
dowiedzieć się w przeddzień, i to na pewno, z największą dokładnością a z
najmniejszym ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych wypytywań i poszukiwań, że
jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka starucha, na którą przygotowuje
się zamach, będzie w domu samiu-teńka. 68
VI
Później Raskolnikow dowiedział się kiedyś przypadkowo, w jakim mianowicie celu
straganiarz i jego żona zaprosili do siebie Lizawietę. Była to sprawa jak
najblahsza, nie mająca w sobie nic osobliwego. Przyjezdna, zubożała rodzina
chciała sprzedać rzeczy: odzież (wyłącznie damską) i tak dalej. Ponieważ na
targu jest niekorzystnie sprzedawać, więc szukano jakiejś handlarki, a Lizawieta
trudniła się tym: brała polecenia, pośredniczyła w transakcjach i miała dużą
klientelę, .była bowiem bardzo uczciwa i zawsze dawała najlepsze ceny; skórom
zaproponowała jaką cenę, mogłeś być pewny, że lepszej nie uzyskasz. Na ogół była
małomówna i jakeśmy już wspomnieli, nader cichutka i płochliwa. Lecz ostatnio
Raskolnikow zrobił się przesądny. Jeszcze długo potem przetrwały w nim ślady tej
przesądności, prawie nie do usunięcia. I zawsze później był skłonny dopatrywać
się w tej całej sprawie czegoś dziwnego, zagadkowego, jak gdyby obecności
tajemniczych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze w zimie znajomy student,
Pokoriew, wyjeżdżając do Charkowa podał mu w rozmowie adres starej Alony Iwanow-
ny - na wypadek, jeżeli Raskolnikow będzie chciał co zastawić. Długo się do niej
nie wybierał, gdyż miał jeszcze lekcje i jakoś wiązał koniec z końcem. Półtora
miesiąca temu przypomniał sobie ów adres: miał dwie rzeczy nadające się do
zastawu - stary srebrny zegarek ojca i mały złoty pierścionek z jakimiś trzema
czerwonymi kamyczkami, który mu na od-jezdnym podarowała siostra "na pamiątkę".
Postanowił zanieść pierścionek. Odszukawszy staruchę, od pierwszego wejrzenia,
właściwie nic jeszcze o niej nie wiedząc, powziął do niej nieprzepartą odrazę.
Wziął od niej dwa "papierki", a w drodze powrotnej wstąpił do marniutkiej
traktierni, kazał sobie podać herbaty, usiadł i głęboko się zamyślił. Dziwna
myśl, niby pisklę z jajka, wykluwala mu się w głowie i wielce, wielce go
pochłaniała. Prawie tuż koło niego, przy drugim stoliku, siedzieli: student,
którego wcale nie znał i nie pamiętał, oraz młody oficer. Właśnie skończyli
partię bilardu i zasiedli do herbaty. Wtem usłyszał, że student mówi oficerowi o
lichwiarce Alonie Iwa-nownie, wdowie po urzędniku, i podaje mu jej adres. Już to
69

samo wydało się Raskolnikowowi jakieś dziwne: właśnie wraca stamtąd, a ci o niej
gadają. Przypadek, rzecz oczywista, ale on właśnie się bije z pewną
niepowszednią myślą, a tu, rzekłbyś, ktoś usłużnie mu sekunduje: student począł
nagle udzielać swemu rozmówcy różnych szczegółów o tej Alonie Iwanownie. - Zacna
niewiasta - prawił - zawsze można u niej dostać pieniędzy. Bogata jak Żyd,
potrafi od razu dać na rękę pięć tysięcy, ale nie wzgardzi też rublowym
zastawem. Dużo naszych kolegów tam bywa. Tylko że to okropne ścierwo... I jął
opowiadać, że jest zła, ma muchy w nosie; że wystarczy prześlepić termin o jeden
bodaj dzień, a zastaw przepada. Daje czterokrotnie mniej, niż rzecz jest warta,
a zdziera siódmą skórę, żąda po pięć, ba, po siedem procent miesięcznie itd.
Student się rozgadał i opowiedział ponadto, że stara ma siostrę, Lizawietę,
którą ona - taka drobna i niewydarzóna - bije co chwila i trzyma w całkowitej
niewoli, niby małe dziecko, gdy tymczasem Lizawieta jest wyższa od niej przeszło
o głowę... - Fenomenalne! - zakonkludował student i wybuchnął śmiechem. Zaczęli
rozmawiać o Lizawiecie. Student gada) o niej z jakimś osobliwszym upodobaniem i
wciąż się śmiał; oficer słuchał bardzo uważnie, a wreszcie poprosił, by mu
student przysłał tę Lizawietę, gdyż ma bieliznę do cerowania. Raskolni-kow nie
przegapił ani słówka i wszystkiego naraz się dowiedział: Lizawieta jest młodszą,
przyrodnią (z innej matki) siostrą starej, ma już trzydzieściJnęć lat. Haruje
dla siostry od świtu do nocy, zastępuje jej kuchark"ęTpraczkę, a ponadto szyje
na sprzedaż, ba, wynajmuje się do mycia podłóg, a wszystkie zarobki oddaje
siostrze. N,ie wolno jej przyjąć żadnego zamówienia ani żadnej pracy bez
pozwolenia starej. A stara już zrobiła testament, o czym wie Lizawieta, która na
mocy tegoż testamentu nie ma dostać ani Złamanego szeląga, tylko ruchomości, jak
krzesła i tym podobne; wszystkie zaś pieniądze przeznaczone są dla pewnego
monasteru w guberni n-skiej na intencję wiecznego pokoju duszy testatorki.
Lizawieta była zapisana w poczet prostych mieszczan, nie zaś do klasy
urzędniczej; była to panna nad podziw nieforemna, rażąco wysokiego wzrostu o
długich, wielkich, jakby wykrzywionych nogach, zawsze obutych w trzewiki z
kozłowej skóry; 70
nosiła się nader czysto. Ale co najbardziej dziwiło i śmieszyło studenta, to, że
Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę... - Przecie powiadasz, że to monstrum -
wtrącił oficer.
- Ano, smagła taka, zupełnie niby przebrany żołnierz, ale wiesz? wcale nie
monstrum. Tak dobrze patrzy jej z oczu i twarzy. Bardzo. Najlepszy dowód to, że
wielu w niej gustuje. Taka cicha, łagodna, potulna, na wszystko się godzi. A
uśmiech ma nawet bardzo ładny. - Ho-ho, toć ona i tobie się podoba! - roześmiał
się oficer. - Bo taka dziwna. Słuchaj, wiesz, co ci powiem? Ja bym tę przeklętą
starą babę zabił i obrabował, i bądź pewien, że zrobiłbym to bez najmniejszych
wyrzutów sumienia - dodał student z zapałem. Oficer znów parsknął śmiechem, a
Raskolnikow drgnął. Jakie to dziwne! - Pozwól, chcę ci zadać jedno pytanie na
serio - gorączkował się student. - Przed chwilą zażartowałem, naturalnie, lecz
pomyśl: z jednej strony - głupia, bezmyślna, nic niewarta, zła, chora baba,
nikomu niepotrzebna, owszem, szkodliwa, która sama nie wie, po co żyje, a która
jutro i tak wyzionie ducha. Rozumiesz? Rozumiesz? - No tak, rozumiem - odparł
oficer, bacznie się wpatrując w swego podnieconego towarzysza. f"- Słuchaj
dalej. Z drugiej strony - młode, świeże siły, ginące bez wsparcia, i to
tysiącami, i to na każdym kroku! Sto, tysiąc dobrych poczynań można by poprzeć i
zrealizować za pieniądze tej staruchy, które się zaprzepaszczą w monaste-rze!
Setki, może tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę;
dziesiątki rodzin ocalić od nędzy, rozkładu, zguby, od rozpusty, od wenerycznych
szpitali - i to wszystko za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z tym
że na-. stępnie z ich pomocą poświęcisz się służbie dla całej ludzkości, dla
dobra powszechnego: jak sądzisz, czy tysiące dobrych czynów nie zmazą jednej
drobniuteńkiej zbrodni? Za jedno życie - tysiąc żywotów uratowanych od gnicia i
rozkładu. Jedna śmierć w zamian za sto żywotów - przecież to prosty rachunek!
Zresztą, co waży na ogólnej szali życie tego suchot-niczego, głupiego i złego
babsztyla? Nie więcej niżli życie wszy, karalucha, a nawet mniej, bo to
sekutnica szkodliwa. 71

Zżera cudze życie: to jędza, niedawno ze złości ugryzła Liza-wietę w palec - już
miano amputować! - Naturalnie, nie zasługuje na życie - potwierdził oficer - ale
tu wchodzi w grę przyroda. - Et, bracie, przecie my przyrodę wciąż naprawiamy i
na-prostowujemy; inaczej, musielibyśmy ugrzęznąć w zabobonach. Inaczej, nie
byłoby ani jednego wielkiego człowieka. Mówi się: "obowiązek, sumienie"; ja nic
nie mam przeciw sumieniu i obowiązkowi i-ale jakże my je pojmujemy? Czekaj,
zadam ci jeszcze jedno pytanie: Słuchaj! - Nie, to ty czekaj, bo ja tobie zadam
pytanie: Słuchaj!
- No?
- Przemawiasz teraz jak orator, lecz powiedz mi po prostu, czy ty byś sam zabił
tę starą, czy nie? - Ma się rozumieć, że nie! Ja obstaję za słusznością... Nie o
mnie tu idzie... - A ja tak uważam: skoro sam się nie decydujesz, to nie ma tu
żadnej słuszności! Jeszcze partyjkę! Raskolnikow był niezmiernie przejęty.
Niewątpliwie, wszystko to były najzwyklejsze, najczęstsze młodzieńcze rozmowy i
myśli, które słyszał już nieraz, może tylko w innym ujęciu i na inne tematy.
Lecz czemu akurat teraz musiał wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, teraz,
gdy we własnej jego głowie zalęgły się... dokładnie te same myśli? Dlaczego
akurat teraz, gdy wrócił od starej z zalążkiem owej myśli, musiał trafić akurat
na rozmowę o tejże starej?... Nader zastanawiającym wydawał mu się zawsze ten
zbieg okoliczności. Owa błaha rozmowa w traktierni wywarła na niego przemożny
wpływ w dalszym rozwoju wydarzeń: rzec by można, że istotnie tkwiło tutaj jakieś
przeznaczenie, wskazówka... Po powrocie z placu Siennego rzucił się na kanapę i
całą godzinę przesiedział bez ruchu. Tymczasem zapadł zmierzch; świecy nie miał,
zresztą nie przyszłoby mu do głowy ją zapalić. Później nigdy nie mógł sobie
przypomnieć: czy myślał wtedy o czym? Wreszcie poczuł, jak przedtem na murawie,
gorączkę i dreszcze; z rozkoszą uprzytomnił sobie, że na kanapie można nie tylko
siedzieć, lecz i położyć się. Wkrótce ciężki, ołowiany sen zwalił się na niego i
jakby go przytłoczył. Spał niezwykle długo i bez marzeń sennych. Anastazja,
•72
która przyszła do niego o dziesiątej nazajutrz rano, ledwie się go dobudzila.
Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata była znowu w jej własnym imbryku i znowu
lurowata. - Jak suseł! - zawołała z oburzeniem - wciąż śpi a śpi! Podniósł się z
wysiłkiem. Bolała go głowa; wstał, obrócił się w swej ciasnej izdebce i znów
opadł na kanapę. - Znowu będziesz spał! - krzyknęła Anastazja. - Chory jesteś
czy co? Milczał. - Herbaty chcesz?
- Później - bąknął z trudem, na nowo zamykając oczy i obracając się do ściany.
Anastazja chwilę postała nad nim. - Może naprawdę chory - rzekła, po czym
odwróciła się i wyszła. O drugiej przyszła znowu, tym razem z zupą. Leżał jak
przedtem. Herbata stała nietknięta. Anastazję to ubodło; gniewnie jęła go
szturchać.
- Co się wałkonisz! - sarknęła spoglądając nań z obrzydzeniem. Dźwignął się i
usiadł, lecz nie powiedział nic i tępo patrzał w podłogę. - Choryś czy nie chory
? - zapytała Anastazja, znów bez odpowiedzi z jego strony. - Wyszedłbyś na ulicę
- poradziła po chwili milczenia - niechby cię wiatrem obwialo. Będziesz jadł? -
Później...-wymamlal słabo.-Idź sobie!-i machnął ręką.
| Postała jeszcze trochę, popatrzyła na niego ze współczuciem j i odeszła.
Po kilku minutach podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i zupę. Następnie
wziął chleb, ujął łyżkę i począł jeść. Zjadł niewiele, bez apetytu, może trzy,
może cztery łyżki, jak gdyby odruchowo. Głowa mniej dokuczała. Posiliwszy się,
na nowo się wyciągnął na kanapie, ale zasnąć już nie mógł, tylko leżał
nieruchomo, na brzuchu, z twarzą wetkniętą w poduszkę. Wciąż mu się coś marzyło,
a wszystkie te zwidzenia byty cudaczne. Najczęściej zdawało mu się, że jest
gdzieś w Afryce, w Egipcie, w jakiejś oazie. Karawana wypoczywa, cicho leżą
wielbłądy; palmy dookoła rosną całym pierścieniem. Wszyscy jedzą obiad, on zaś
wciąż pije wodę wprost ze strumienia! który tuż obok płynie i szemrze. Jest tak
chłodno, taka 4 Doslojewski, l. l
73

cudowna, cudowna, modra, zimna woda płynie po różnobarwnych kamieniach i po


takim czystym piasku ze złotymi cętkami... Wtem usłyszał wyraźnie, że bije
zegar. Wzdrygnął się, ocknął, uniósł głowę, wyjrzał oknem, zdał sobie sprawę z
cza-i su i nagle wstał na równe nogi, całkowicie przytomny, jakby 'i go kto
poderwał z kanapy. Podszedł na palcach do drzwi, uchy-\ lił cichutko i jął
nasłuchiwać, co słychać niżej na schodach. Serce waliło jak młotem. Ale na
klatce schodowej panowała zupełna cisza, jakby wszyscy już spali... Dziwaczne i
niesamowite wydało mu się, że mógł przespać od wczorajszego wieczoru w takim
zamroczeniu, że nic jeszcze nie zdziałał, nic nie przygotował... A przecie może
to już szósta wybiła... I oto dotychczasową senność i odrętwienie wyparła
nadzwyczajna, gorączkowa, bezwładna chęć czynu. Zresztą przygo-; towań było
niewiele. Skupił całą uwagę, żeby wszystko sko-; jarzyć, o niczym nie zapomnieć,
a serce tłukło się, tłukło tak, ; że z trudem oddychał. Po pierwsze należy
zrobić pętlę i przy-' szyć do palta - to sprawa jednej minuty. Sięgnął pod
poduszkę i pośród stłamszonej tam bielizny znalazł starą, całą w strzępach, nie
praną koszulę. Od tego łacha oddari pasek płótna, jeden werszek szeroki, osiem
werszków długi. Złożył ten pasek we dwoje, zdjął obszerny, mocny płaszcz letni z
jakiejś grubej materii bawełnianej (jedyne swoje zwierzchnie okry-; cię) i jął
przyszywać obydwa końce tej taśmy pod lewą pachą wewnątrz. W trakcie szycia
dygotały mu ręce, ale dal sobie rady, i gdy znowu włożył płaszcz, z zewnątrz nic
nie było widać. Igłę i nici miał przygotowane od dawna, leżały w stoliku, w
papierku. Co się tyczy pętli, był to jego własny, nader pomysłowy wynalazek:
pętla była przeznaczona na siekierę. Boć na ulicy niepodobna nieść siekiery w"
ręku. Gdyby zaś ukryć ją pod płaszczem, to i tak trzeba by przytrzymywać ją
łokciem, a ta by zwracało uwagę. Teraz zaś, mając tę pętlę, wystarczy włożyć w
nią obuch siekiery, a będzie wisiała spokojnie, pod pachą wewnątrz, przez całą
drogę. Wsunąwszy zaś rękę w boczną kieszeń płaszcza mógł też przytrzymywać sty-
lisko, żeby się siekiera nie kołysała; a ponieważ płaszcz był bardzo luźny -
istny worek, więc od zewnątrz nie można będzie zauważyć, że coś przytrzymuje
ręką przez kieszeń. Tę pętlę również obmyślił już przed dwoma tygodniami. 74
Skończywszy z tym, wsunął palce w małą szparkę pomiędzy otomaną a podłogą,
pomacał około lewego rogu i wyciągnął od dawna przygotowany i ukryty zastaw. Po
prawdzie nie był to wcale zastaw, tylko zwykła, drewniana, gładziutko ostru-gana
deseczka, mniej więcej tej wielkości i grubości, co srebrna papierośnica. Tę
deseczkę znalazł przypadkowo, podczas jednej ze swych przechadzek, na podwórzu
kamienicy, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już później dodał do
niej gładką i cienką tafelkę żelazną - prawdopodobnie odłamek czegoś większego -
którą również znalazł podówczas na ulicy. Złożywszy obydwie tafelki, z których
żelazna była mniejsza od drewnianej, mocno związał je razem nicią, na krzyż;
następnie skrzętnie i ozdobnie owinął je w czysty biały papier i związał
cieniutką tasiemeczką, również na krzyż, przy czym węzełek zasupłał tak, żeby
rozwiązywanie zajęło trochę czasu. A to w tym celu, by na minutę odwrócić uwagę
staruszki, gdy ta zacznie porać się z węzełkiem, i tym sposobem móc obrać
dogodną chwilę. Żelazną tafelkę dodał tylko dla wagi, żeby stara nie od razu
zmiarkowała, iż "rzecz" jest drewniana. Wszystko to przechowywał do czasu pod
kanapą. Ledwie zdążył wydobyć "zastaw", gdy nagle gdzieś na dziedzińcu rozległ
się czyjś okrzyk: - Już dawno siódma!
- Dawno! O mój Boże! .
Rzucił się ku drzwiom, posłuchał, chwycił kapelusz i jął schodzić w dół po
swoich trzynastu stopniach, ostrożnie, bez szmeru, jak kot. Miał przed sobą,
rzecz najdonioślejszą: ukraść siekierę z kuchni. To, że czynu należy dokonać
siekierą, zdecydował już dawno. Wprawdzie miał składany nóż ogrodniczy, lecz na
tym nożu, szczególnie zaś na swoich siłach, bynajmniej nie polegał, wobec czego
zatrzymał się ostatecznie przy siekierze. Zaznaczmy mimochodem pewną rzecz
osobliwą na temat wszystkich ostatecznych decyzji, jakie już był powziął. Miały
one jedną dziwną cechę: im stawały się ostateczniejsze, tym bardziej nabierały
dlań nagle znamienia czegoś niedorzecznego, czegoś ni w pięć, ni w dziewięć.
Mimo całą, tak dręczącą walkę wewnętrzną nigdy, ani na jedną chwilę przez cały
ten czas, nie mógł uwierzyć w ziszczalność swoich zamiarów. I gdyby się nawet
złożyło kiedyś tak, że oto już wszyściutko 75

do najdrobniejszych szczegółów przemyślał i zadecydował ostatecznie, tak że już


nie mogło być żadnych, wątpliwości- to chyba właśnie wtedy odrzuciłby to
wszystko jako nonsens, potworność i niemożliwość. Jednak istniało jeszcze
mnóstwo punktów nie rozstrzygniętych. Co się tyczy kwestii, skąd wziąć siekierę,
to ta błahostka wcale go nie niepokoiła, ponieważ nie było nic łatwiejszego.
Cała rzecz w tym, że Anastazji, zwłaszcza wieczorami, co chwila nie było w domu:
to poleci do sąsiadów, to znów do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia otworem. Był
to jedyny powód wiecznych kłótni z gospodynią. Toteż wystarczało wejść po
cichutku, gdy przyjdzie czas, i wziąć z kuchni siekierę, następnie zaś, po
godzinie (kiedy już będzie po wszystkim), znowu wejść i położyć z powrotem. Lecz
zachodziły też wątpliwości. Przypuśćmy, że Raskolni-kow przyjdzie po godzinie,
ażeby zwrócić siekierę, a tu Anastazja jest w domu, wróciła. Naturalnie, trzeba
przejść mimo i zaczekać, aż wyjdzie na nowo. Dobrze, lecz jeśli ona tymczasem
spostrzeże brak siekiery, zacznie szukać, narobi krzyku - ot i masz podejrzenie
albo przynajmniej możliwość podejrzeń. Ale to były drobnostki, nad którymi się
jeszcze nie zastanawiał, bo też nie miał czasu po temu. Myślał o rzeczy głównej,
szczególiki zaś odkładał aż do chwili, kiedy sam przekona siebie o wszystkim.
Cóż, kiedy to ostatnie zdawało się wprost nieosiągalne. Przynajmniej sam tak
myślał. Na przykład nie potrafił w żaden sposób wyobrazić sobie, że kiedyś
skończy obmyślać, wstanie i - po prostu pójdzie tam... Nawet niedawną swoją
próbę (to znaczy wizytę w celu ostatecznego obejrzenia miejsca) on przecie tylko
spróbował zrobić, wcale nie na serio, tylko ot tak sobie, że to niby: "Co mam
roić, a roić, lepiej pójdę i rozejrzę się!" No i od razu nie wytrzymał,
zaniechał i uciekł, wściekły na siebie. A przecie zdawałoby się, że już skończył
z analizą w znaczeniu moralnej oceny i rozstrzygnięcia; swą kazuistykę wyostrzył
jak brzytwę, a w sobie już nie znajdował świadomych kontrargumentów. Lecz w tym
ostatnim wypadku po prostu nie wierzył sobie i uparcie, niewolniczo szukał
zastrzeżeń na boku, po omacku, jak gdyby ktoś go przymuszał i zniewalał do tego.
Wczorajszy zaś dzień, który przyszedł tak nieoczekiwanie i o wszystkim naraz
zadecydował, podziałał na Raskolnikowa prawie całkiem 76
mechanicznie: jakby ktoś go wziął za rękę i powlókł za sobą, nieodparcie, na
ślepo, z niewiarygodną silą, bez możności sprzeciwu. Jak gdyby zahaczył połą
ubrania o tryby maszyny i ta zaczęła go wciągać. Zrazu - ale to już było dawno -
zajmowało go jedno pytanie : dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo
wychodzą na jaw i zostają wytropione? dlaczego tak wyraźnie znać ślady
wszystkich prawie zbrodniarzy? Stopniowo doszedł do wielorakich i ciekawych
wniosków. Był zdania, że główna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej
niemożliwości ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; to sam zbrodniarz -
prawie każdy- w chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi,
których miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca lekkomyślność w tym
właśnie momencie, gdy najkonieczniej-sza jest rozwaga i przezorność. Był
przekonany, że to zaćmienie rozwagi i upadek woli ogarnia człowieka jak choroba,
rozwija się stopniowo i osiąga swój punkt szczytowy na krótko przed dokonaniem
zbrodni; trwa w niezmienionej postaci w samej chwili zbrodni i pewien czas po
niej, zależnie od jednostki; po czym mija, jak mijają inne choroby. Kwestii zaś:
czy to choroba rodzi zbrodnię, czy też samej zbrodni, na mocy właściwej jej
natury, zawsze towarzyszy coś w rodzaju choroby -nie czuł się jeszcze na siłach
rozstrzygnąć. Wysunąwszy takie wnioski zawyrokował, że jemu osobiście, w tej
jego sprawie, nie mogą się przytrafić takie objawy chorobowe; że rozwaga i wola
będą mu służyły nieodstępnie przez cały czas spełniania tego, co zamierzał, i to
wyłącznie z tej racji, że jego zamiar - "nie jest zbrodnią"... Pomińmy cały ten
proces myślowy, który go doprowadził do tego ostatniego przekonania; bo już i
tak zanadtośmy wybiegli naprzód... Dodajmy tylko, że faktyczne, czysto
materialne trudności odgrywały w jego umyśle rolę całkiem drugorzędną. "Trzeba
tylko zachować panowanie nad wolą i rozsądkiem, a te trudności będą we właściwym
czasie pokonane, skoro mi wypadnie poznać do najdrobniejszych szczegółów
wszelkie okoliczności sprawy..." Jednak sprawa się nie rozpoczynała. W dalszym
ciągu najmniej ufał swoim ostatecznym decyzjom i kiedy wybiła godzina, wszystko
wzięło obrót zgoła odmienny, jakiś nieprzewidziany i nawet nieoczekiwany. Pewna
bardzo błaha okoliczność zbiła go z tropu, zanim
•7-7

jeszcze zeszedł ze schodów. Znalazłszy się na wprost kuchni gospodarzy, stojącej


jak zawsze na oścież, ostrożnie zapuścił żurawia, by się uprzednio przekonać:
czy pod nieobecność Anastazji nie ma tam samej gospodyni, a jeśli nie ma, to czy
dobrze są domknięte drzwi jej pokoju, żeby czasem nie wyjrzała stamtąd, gdy on
wejdzie po siekierę? Jakież było jego zaskoczenie, gdy raptem ujrzał, że tym
razem Anastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, lecz na dobitkę zajęta jest
pracą: wyciąga z kosza bieliznę i rozwiesza na sznurach! Spostrzegłszy go,
przestała rozwieszać, obróciła się ku niemu i patrzała nań przez cały czas, gdy
przechodził. Odwrócił wzrok i minął kuchnię, jak gdyby nic nie zauważył. Ale
wszystko wzięło w łeb: siekiery nie ma! Był jak rażony gromem. "Czemu sobie
ulrdałem - myślał kierując się do bramy - dlaczegom sobie ubrdał, że jej na
pewno nie będzie w domu w tej chwili? Dlaczego, dlaczego? dlaczego byłem taki
przeświadczony o tym?" Poczuł się zmiażdżony, ba, poniżony. Ze złości chciało mu
się śmiać ze siebie... Zawrzała w nim tępa, bestialska zawziętość. W zadumie
przystanął pod bramą. Na myśl o tym, żeby ot tak, dla pozoru, iść na ulicę i
spacerować, brała go odraza; jeszcze gorsza odraza - na myśl o powrocie. "Taką
sposobność przegapić na zawsze!" - wyszeptał stojąc bez celu w bramie, na wprost
ciemnej komórki stróża, również otwartej na ście-żaj. Nagle drgnął od stóp do
głów. Ze stróżówki, znajdującej się o dwa kroki od niego, spod ławki na prawo
coś błysnęło mu w oczy... Rozejrzał się dookoła: nikogo, Na palcach podszedł do
stróżówki, zeszedł w dół po dwóch schodkach i cicho zawołał na stróża. "A co!
Nie ma go w domu! Zresztą jestpa pewno gdzieś blisko, na podwórku, bo drzwi
zostawił otwarte." Błyskawicznie rzucił się do siekiery (gdyż była to siekiera)
i wyciągnął ją spod ławki, gdzie leżała 'pomiędzy dwoma polanami; tuż na
miejscu, nie wychodząc, przymocował ją do pętli, obydwie ręce wsadził w
kieszenie i wyszedł ze stróżówki. Nikt nie zauważył! "W braku rozwagi dopomógł
diabeł!" ^~ pomyślal z dziwnym uśmiechem. Ten przypadek ogromnie dodał mu
otuchy. •Szedł ulicą wolno i statecznie, bez pośpiechu, żeby nie nasuwać żadnych
podejrzeń. Na przechodniów patrzał mało, nawet starał się wcale nie patrzeć na
twarze, a samemu jak naj-78
mniej zwracać na siebie uwagę. Wtem przypomniał mu się kapelusz. "O Boże!
przecie onegdaj miałem, pieniądze - czemu nie kupiłem sobie kaszkietu!"
Przekleństwo wydarło mu się z duszy. Zajrzawszy przygodnie, jednym okiem, do
mijanego sklepiku, zobaczył, że tam na ściennym zegarze jest już dziesięć minut
po siódmej. Należało jednocześnie i śpieszyć się, i zarazem zrobić koło: podejść
do domu od drugiej strony... Dawniej, gdy mu się zdarzało wyobrażać sobie to
wszystko, przypuszczał niekiedy, że bardzo będzie się bał. Ale teraz bał się nie
bardzo, właściwie wcale się nie bał. Pochłaniały go w tej chwili jakieś uboczne
myśli, tylko że nie na długo. Idąc mimo Ogrodu Jusupowa zajął się myślą o
urządzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jakby one dobrze odświeżały powietrze,
gdyby je zainstalowano na wszystkich placach. Stopniowo przeszedł do pomysłu, że
gdyby Ogród Letni rozszerzyć na całe Pole Marsowe, a nawet połączyć go z
pałacowym Ogrodem Michajlowskim, byłaby to piękna i bardzo pożyteczna ozdoba
miasta. Tu zaprzątnęło go pytanie: dlaczego we wszystkich dużych miastach
człowiek nie z konieczności, ale z własnej ochoty skłonny jest osiedlać się i
przebywać akurat w takich dzielnicach, gdzie nie ma ani ogrodów, ani
wodotrysków, gdzie panuje brud i zaduch, i wszelakie paskudztwo. Wtem
przypomniały mu się własne przechadzki po placu Siennym - i ocknął się na
chwilę. "Co za banialuki! - pomyślał. - Nie, z dwojga złego już lepiej nie
myśleć o niczym!" "Prawdopodobnie ci, których prowadzą na stracenie, tak właśnie
przyklejają się myślami do wszystkich przedmiotów napotkanych w drodze"-mignęło
mu w głowie, ale tylko mignęło, niczym błyskawica; on sam czym prędzej zgasił tę
myśl... Lecz oto już jest blisko, oto kamienica, oto brama. Gdzieś zegar uderzył
jeden raz. "Jak to? Czyżby pół do ósmej? To niemożliwe, zapewne zegar śpieszy
się!" Na jego szczęście w bramie wszystko poszło jak z płatka. Ba, jak gdyby
naumyślnie, akurat w tej chwili, tuż przed nim wtoczył się do bramy olbrzymi wóz
siana, który całkowicie zasłonił go, gdy szedł przez bramę, a skoro tylko wóz
zdążył wjechać z bramy na podwórko, Raskolnikow w mig przemknął się na prawo.
Słyszał, jak po tamtej stronie wozu kilka głosów krzyczało i kłóciło się, ale
jego nikt nie zauważył, nikt mu się

nie nawinął po drodze. Liczne okna, wychodzące no ten ogromny kwadratowy


dziedziniec, były otwarte, lecz on nie podniósł głowy: nie starczyło mu sił.
Schody wiodące do starej były tuż, od bramy na prawo. Oto już jest na
schodach... Zaczerpnął oddechu, przycisnął ręką rozdygotane serce, namacal i
jeszcze raz poprawił siekierę, po czym jął ostrożnie i .cicho wstępować na
schody, raz po raz nasłuchując. Lecz i tutaj nie było teraz nikogo; wszystkie
drzwi pozamykane; nie spotkał żywego ducha. Wprawdzie na drugim piętrze jedno
niezajęte mieszkanie stało otworem i pracowali tam malarze, lecz ciiani się
obejrzeli. Postał, pomyślał i ruszył dalej. "Naturalnie byłoby lepiej, żeby ich
tu wcale nie było, lecz... ponad nimi są jeszcze dwa piętra." Oto już i czwarte
piętro, i drzwi, i to nie zajęte mieszkanie naprzeciwko. Wszystko zdawało się
świadczyć, że na trzecim piętrze, tuż pod staruchą, mieszkanie jest również
puste: wizytówka, dawniej przybita pluskiewkami," teraz była zdjęta:
wyprowadzili się!... Tchu mu brakło. Na ułamek sekundy mignęła mu w głowie myśl:
"A może by odejść?" Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać pod
mieszkaniem starej: grobowa cisza. Następnie jeszcze raz posłuchał, czy nie
idzie kto po schodach, wsłuchiwał się długo, pilnie... Potem obejrzał się raz
ostatni, skupił się w sobie, znów namacal siekierę w pędi. "Czym nie bardzo...
blady?-pomyślał- nie zanadto zalterowany? Jest nieufna... Może by jeszcze
zaczekać... aż serce się?..." Ale serce się nie uspokajało. Owszem, jakby
umyślnie waliło coraz mocniej, mocniej, mocniej... Nie wytrzymał, wolno
wyciągnął rękę i zadzwonił. Po upływie pół minuty zadzwonił ponownie, trochę
głośniej. Nic, żadnej odpowiedzi. Dobijać się hałaśliwie nie miało sensu,
zresztą i niezbyt uchodziło. Stara siedzi niewątpliwie w domu, ale jest
podejrzliwa, no i sama. Po części znał jej zwyczaje... Raz jeszcze przyłożył
ucho szczelnie do drzwi. Czy to, że jego zmysły były tak wyostrzone (jednak to
mało prawdopodobne), czy też istotnie szmery były wyraźne, dosyć, że nagle
rozróżnił jakby ostrożne przesuwanie ręką koło klamki i jak gdyby szelest sukni
o drzwi. Ktoś ukradkiem stał tuż i zupełnie tak samo, jak on tu, na zewnątrz,
nasłuchiwał od wewnątrz, kryjąc się i bodaj również przykładając ucho do drzwi.
Rozmyślnie się poruszył i mruknął coś głośniej, ażeby nie wyglądało, że się
chowa; potem zadzwonił trzeci raz, lecz cicho, statecznie, bez żadnej
niecierpliwości. Później przypomniało mu się to jasno, wyraźnie; ta minuta na
wieki utrwaliła się w nim. Nie mógł zrozumieć, skąd wziął tyle przebiegłości,
zwłaszcza że chwilami rozum jakby mu się mroczył, a własnego ciała nie czul
prawie wcale... Jeszcze mgnienie i dało się słyszeć odsuwanie rygla. VII
Drzwi, jak i poprzednim razem, uchyliły się na malutką szparkę i znowu dwoje
ostrych, nieufnych oczu wpatrzyło się weń z ciemności. Tu Raskolnikow się
stropił i popełnił ciężką pomyłkę. W obawie, że się stara przestraszy, że są
sami, a nie licząc na to, by jego widok miał ją uspokoić, uchwycił drzwi i
pociągnął ku sobie, żeby starej nie przyszło do głowy znowu ich zamknąć. Stara
nie szarpnęła drzwi z powrotem, lecz zarazem nie wypuściła z rąk klamki, tak że
Raskolnikow omal nie wywlókł jej razem z drzwiami na schody. Ponieważ zaś stała
w progu, zagradzając mu wejście, ruszył wprost na nią. Uskoczyła, nastraszona,
chciała coś powiedzieć, ale jak gdyby nie zdobyła się na to i tylko patrzyła w
niego bacznie. - Moje uszanowanie - zaczął możliwie najswobodniej, lecz głos go
zawiódł, zerwał mu się 'i zadrżał. - Przyniosłem pani tę rzecz... Ale podejdźmy
tutaj... do światła... - I nie czekając, bez zaproszenia, wszedł do pokoju.
Stara pomknęła za nim; język jej się rozwiązał. - O Jezu! Czego pan?... Kto
zacz? Czego panu potrzeba?
- Ależ, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskolnikow... Przyniosłem zastaw,
jak zapowiedziałem... - I podawał jej ów zastaw. Stara spojrzała przelotnie, ale
natychmiast znów utkwiła wzrok prosto w oczy nieproszonego gościa." Patrzała
bacznie, gniewnie i niedowierzająco. Upłynęła może minuta; wydało mu się nawet,
że dostrzega w jej oczach coś w rodzaju drwin,

jakby się już wszystkiego domyśliła. Czuł, że traci grunt pod nogami, że mu się
robi straszno, tak straszno, że kto wie, gdyby jeszcze z pól minuty patrzała
tak, nie wymawiając ani słowa, może by od niej uciekł. - Cóż to pani tak patrzy,
jakby mnie nie poznawała? - rzucił nagle, również z gniewem. - Chce pani, to
proszę brać, nie, to nie - pójdę do kogo innego, nie mam czasu. Wcale nie
zamierzał tego powiedzieć, jakoś samo to się powiedziało. Stara opamiętała się,
a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej otuchy. - Czemuż to pan tak
obcesowo... Cóż to jest?-spytała patrząc na zastaw. - Srebrna papierośnica;
przecie mówiłem zeszłym razem. Wyciągnęła rękę: - Czemu to pan taki blady? i
ręce panu drżą? Przeziębiłeś się w łaźni, dobrodzieju, czy co? - Gorączka... -
odparł urywanie. - Trudno mieć piękne rumieńce:.. kiedy nie ma co jeść - dodał,
ledwie wykrztuszając słowa. Znów zabrakło mu sił. Jednak odpowiedź brzmiała
przekonywająco; stara wzięła zastaw. - Co to jest? - zagadnęła, raz jeszcze
oglądając Raskol-nikowa i ważąc zastaw na dłoni. - Rzecz... papierośnica...
srebrna... Niech pani obejrzy. - Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna...
Patrzcie, jak na-obwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do
okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach),
spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. Rozpiął płaszcz,
wydobył siekierę z pętli, lecz jeszcze nie wyjął jej całkiem, tylko
przytrzymywał ręką pod okryciem. Ręce okropnie mu osłabły; wyraźnie czul, jak z
każdą chwilą mdleje coraz bardziej i drętwieją. Bał się, że upuści siekierę na
podłogę... W głowie mu się raptem zakręciło... - Co on tu nasuplał! -
niecierpliwie zawołała stara i poruszyła się w jego stronę. Nie miał już ani
chwili do stracenia-^Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czu)ąć własne
istnienie* i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę
starej. »•?.
Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz
siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała
chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące -włosy, jak
zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek
rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego
się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na
podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W
jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała "zastaw". Wtedy Ras-kolnikow z całej siły
uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła" jak z
wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i
natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone,
jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona
skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej
kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z
której ona zeszłym razem wyjęła klucze. Był zupełnie trzeźwy, zamroczeni i
zawrotów już nie doznawał, lecz ręce drżały w dalszym ciągu. Przypominał sobie
później, że był wówczas bardzo uważny, przezorny, ciągle usiłował nie zawalać
się... Klucze znalazł zaraz; podobnie jak wtedy, wszystkie były w jednym pęku,
na jednym stalowym kółku. Od razu pobiegł z nimi do sypialni. Był (o pokój
bardzo niewielki, z mnóstwem świętych obrazów na ścianie. Naprzeciw stało duże
łóżko, bardzo schludnie zastane, z watowaną kołdrą, uszytą ze skrawków atlasu.
Pod trzecią ścianą stała komoda. Rzecz dziwna: ledwie zaczął dobierać klucze do
komody, ledwie usłyszał ich brzęk, gdy nagle od stóp do głowy przebiegł go
dreszcz. Znowu przyszła mu ochota wszystko rzucić i odejść. Ale trwało to tylko
sekundę; na ucieczkę było za późno. Poczuł śmieszność tego, gdy znienacka inna,
trwożna myśl uderzyła mu do głowy. Uroiło mu się nagle, że może stara jeszcze
żyje i gotowa się ocknąć. Zaniechawszy kluczy i komody pobiegł z powrotem do
ciała, chwycił siekierę i znów się zamierzył nad staruszką - lecz nie uderzył.
Nie było wątpliwości, że jest martwa. Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając
zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę
skręcona w bok. -Chciał pomacać m

palcem, lecz odszarpnął rękę; zresztą i tak było widać. A tymczasem krwi
naciekla już cala kałuża. Wtem zauważył na szyi staruszki sznureczek, szarpnął,
lecz sznureczek był mocny i nie zerwał się; na domiar nasiąkł krwią. Spróbował
wyciągnąć go silą zza pazuchy, ale coś uwięzie i przeszkadzało.
Zniecierpliwiony, znowu podniósł siekierę, żeby przerąbać sznurek wprost na
ciele, od góry, ale się nie odważył i z trudem, walając sobie ręce i siekierę,
po dwu minutach szarpaniny rozciął sznureczek, nie dotykając ciała siekierą, i
zdjął. Nie pomylił się: sakiewka. Na sznurku były dwa krzyżyki, jeden z
cyprysowego drzewa, drugi miedziany, ą ponadto emaliowany medalik; niż obok nich
wisiała niewielka, zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalową skuwką i
kółeczkiem. Sakiewka była szczelnie wypchana. Raskolnikow wsunął ją sobie do
kieszeni nie oglądając, krzyżyki rzucił na pierś staruszki i, tym razem biorąc
ze sobą siekierę, znów pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał
klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie
chciały wejść do zamków. Nie, żeby mu ręce bardzo drżały, ale wciąż się mylił;
na przykład widzi, że klucz jest nie ten, nieodpowiedni, a jednak wtyka. Wtem
przypomniał sobie i zmiarkował, że ten duży klucz z karbowanym piórkiem, który
dynda tuż obok małych, na pewno nie jest wcale od komody (jak mu to i za
poprzednią bytnością przyszło na myśl), tylko od jakiejś skrzynki, i że
prawdopodobnie w tej skrzynce schowane jest wszystko co cenniejsze. Porzucił
komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj
trzymają skrzynki pod łóżkami. "A jakże!" Oto spora skrzynka, ponad arszyn
długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana
stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. Z wierzchu, pod
białym prześcieradłem, leżało zajęcze futerko z czerwonym pokryciem, pod nim -
jedwabna suknia, dalej szal, a dalej, w głębi chyba, same tylko łachy. Przede
wszystkim zaczął wycierać skrwawione ręce w czerwone pokrycie futerka. "To
czerwone, a na czerwonym krwi nie znać"-rozważał, lecz nagle otrzeźwiał: "Boże!
czy ja wariuję?" - pomyślał z przestrachem. Gdy tylko poruszył owe łachy, raptem
spod -futerka wyśliznął , się-.zloty zegarek. Gorączkowo jął wszystko
przewracać. Jakoż istotnie, wgt-ódlachów poukrywane były złote rzeczy - praw-84
dopodobnie same zastawy, wykupione i nie wykupione -- bransoletki, łańcuszki,
kolczyki, szpilkLj tak dalej. Niektóre były w futerałach, inne po prostu
zawinięte w papier gazetowy, lecz skrzętnie i troskliwie, w podwójne arkusze,
oraz związane ta-siemeczkami. Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie
nimi kieszenie spodni [ palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie
otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć... Nagle wydało mu się, że w
pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywnial jak trup.
Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki
okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa
cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc;
lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju
stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą
siostrę-biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego
Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej
skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem,
poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż
nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą.
Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają
czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się
zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na
zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych
okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera
uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą
rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie,
jak gdyby odsuwając napastnika. Cios.spadł wprost na"czaszkę, ostrzem, i od razu
rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła sięjak-kieda.
Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go odrzucił i
pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym
drugim, zgoła nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. I
gdyby teraz był w stanie dokładniej widzieć i rozumować; gdyby tylko mógł zdać
sobie sprawę ze 85

wszystkich trudności swego położenia, z całej beznadziejności, całej szkarady i


całego bezsensu sytuacji; gdyby przy tym był zdolny zrozumieć, ile jeszcze
przeszkód wypadnie mu pokonać, a może i przestępstw popełnić, zanim się stąd
wyrwie i dotrze do domu - to może porzuciłby wszystko i natychmiast sam poszedł
się oskarżyć, i to nawet nie ze strachu o własną osobę, lecz z samej zgrozy i
obrzydzenia do tego, co uczynił. Zwłaszcza obrzydzenie wzbierało w nim i rosło z
minuty na minutę. Za nic w świecie nie zbliżyłby się teraz do kuferka, a nawet
nie wszedłby do pokojów. Lecz stopniowo jęło go ogarniać jakieś roztargnienie,
jak gdyby zaduma; chwilami jakby tracił przytomność albo raczej zapomniał o
rzeczy głównej, a czepiał się drobiazgów. Niemniej jednak, zajrzawszy do kuchni,
widząc na ławce wiadro, do połowy pełne wody, nie omieszkał umyć rąk i siekiery.
Ręce miał lepkie od krwi. Siekierę zanurzył wprost do wody, chwycił leżący na
oknie, na stłuczonym spodku, kawałeczek mydła i zaczął tuż w wiadrze myć sobie
ręce. Skończywszy z tym, wyjął siekierę, umył żelazo.,! długo, ze trzy minuty,
tarł drzewo tam, gdzie się ono zakrwawiło, używając nawet mydła. Następnie
osuszył wszystko bielizną, która jakby specjalnie na to wisiała na sznurkach
przeciągniętych przez kuchnię, po czym długo i uważnie oglądał siekierę przy
oknie. Śladów nie pozostało, tylko toporzysko było jeszcze wilgotne. Starannie
włożył siekierę do pętli pod płaszczem. Potem, o ile na to pozwalało światło w
mrocznej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka jak gdyby
nic z wierzchu nie było, tylko na butach widniały plamy. Zwilżył ścierkę i otarł
buty. Zresztą wiedział, że ogląda nienależycie, że być może, jest coś, co rzuca
się w oczy, a czego nie dostrzega. Stanął, zamyślony, pośrodku izby. Dręcząca,
ponura myśl wzbierała w nim - myśl, że dostaje obłędu i że w tej chwili nie jest
zdolny ani rozumować, ani obronić siebie, że może trzeba robić wcale nie to, co
teraz robi...-Mój Boże! Uciekać, uciekać!-wybełkotał i rzucił się do sionki. Ale
tutaj czekało na niego takie przerażenie, jakiego, rzecz prosta, nigdy jeszcze
nie przeżywał. Stał, patrzył i nie wierzył własnym oczom: drzwi wejściowe, z
przedpokoju na schody, te same drzwi, do których niedawno dzwonił i przez które
wszedł, były odemknięte, a nawet uchylone na szerokość dłoni; ani zamka, ani
rygla przez ten czas, 86
przez cały ten czas! Stara nie zamknęła za nim, może z ostrożności. Lecz, o rany
Boskie! przecie potem widział Lizawjetę! I jakże mógł, jak mógł się nie
domyślić, że musiała jakoś wejść-nie przez ścianę przecie! Rzucił się ku drzwiom
i założył rygiel. - Ale nie, to znowu nie to! Trzeba iść, iść... Zdjął rygiel,
otworzył drzwi i jął nasłuchiwać na schodach. Wsłuchiwał się długo. Gdzieś
daleko, na dole, prawdopodobnie w bramie, głośno i piskliwie krzyczały jakieś
dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. "O co im chodzi?..." Czekał
cierpliwie. W końcu wszystko ucichło naraz, jak ręką uciął: rozeszli się. Już
miał wyjść, gdy wtem, o piętro niżej, hałaśliwie otwarły się drzwi na schody i
ktoś zaczął zstępować, nucąc jakąś melodię. "Czemu oni wciąż tak hałasują!" -
przeleciało mu przez myśl. Znowu przymknął drzwi za sobą i czekał. Wreszcie
wszystko umilkło: ani żywego ducha. Postawił nogę na progu, kiedy raptem znów
usłyszał kroki. Kroki te rozległy się bardzo daleko, aż gdzieś na dole schodów,
lecz pamiętał jak najlepiej i jak najwyraźniej, że już przy pierwszym ich
odgłosie, natychmiast, zaczął dlaczegoś podejrzewać, że to na pewno tutaj ktoś
idzie, na czwarte piętro, do starej. Dlaczego? Czyżby odgłosy były jakieś
osobliwe, szczególniejsze? Były to kroki ciężkie, równe, niespieszne. Oto on już
minął pierwsze piętro, już idzie wyżej - coraz głośniej a głośniej! Słychać było
ciężkie sapanie idącego. Oto już początek trzeciego piętra... Tak, tutaj idzie!
I nagle mu się wydało, że cały skostniał, że to zupełnie jak w koszmarnym śnie,
kiedy ci się śni, że cię dopędzają, już są blisko, nastają na twe życie, a tyś
przyrósł do miejsca, ani ręką ruszyć nie możesz. Dopiero kiedy gość jął
wstępować na czwarte piętro - dopiero wtedy Raskolnikow otrząsnął się i mimo
wszystko zdążył szparko i zgrabnie wśliznąć się na powrót z sionki do mieszkania
i przymknąć za sobą drzwi. Następnie chwycił rygiel i cicho, bezgłośnie wsunął
go w skobel. Dopomagał mu instynkt. Skończywszy z tym wszystkim, przywarował bez
oddechu tuż u drzwi. Nieproszony gość był już także pode drzwiami. Teraz obaj
stali na wprost siebie, jak niedawno on i starucha, kiedy to drzwi ich dzieliły
i kiedy podsłuchiwał. Gość parokrotnie z trudem zaczerpnął powietrza. "Zapewne
87

korpulentny i duży" - pomyślał Raskolnikow ściskając w ręku siekierę. Doprawdy,


to wszystko chyba się śni. Gość uchwycił za dzwonek i mocno szarpnął. Skoro
tylko brzęknął blaszany dźwięk dzwonka, nawiedziło go nagle urojenie, że w
pokoju ktoś się poruszył. Tak dalece, że przez kilka sekund nasłuchiwał zupełnie
serio. Nieznajomy znów zadzwonił, znów poczekał i wtem, straciwszy cierpliwość,
zaczął co sił targać za klamkę. Z przerażeniem spoglądał Raskolnikow na
podskakujący rygiel i z tępym strachem oczekiwał, że oto lada chwila i sam
rygiel wyskoczy. Jakoż zdawało się to możliwe, bo szarpano nader silnie.
Skorcilo go, by przytrzymać rygiel dłonią, lecz tamten mógłby się domyślić. Znów
uczuł jakby zawrót głowy. "Zaraz upadnę!"-mignęło mu w umyśle, lecz nieznajomy
zagadał i Raskolnikow od razu wytrzeźwiał. - Śpią, do cholery, czy kto je
pozarzynał? Niech je licho porwie!-zadudnił przybysz jak z beczki.-Hop, hop,
Alono Iwanowno, stara wiedźmo, Lizawieto, przecudna kobieto! Otwórzcie!
Pozasypiały, do stu piorunów, czy co, u diabła? Rozwścieczony, dziesięć razy z
rzędu, z całej siły targnął za dzwonek. Musiał to być człowiek władczy i krótko
trzymający swoich domowników. W tejże chwili rozległy się drobne, pośpieszne
kroki nie opodal na schodach. Jeszcze ktoś się zbliżał. Raskolnikow zrazu nawet
nie dosłyszał. - Czyżby nikogo nie było? - dźwięcznie i wesoło krzyknął nowo
przybyły zwracając się wprost do pierwszego gościa, który nie przestawał mocować
się z dzwonkiem. - Dzień dobry, panie Koch! "Sądząc po głosie, pewnie zupełnie
młody" - pomyślał Raskolnikow. -- A cholera je wie! omal nie wyłamałem zamka
-odparł Koch. - Skądże to pan mnie zna? - Masz tobie! Nie dalej jak onegdaj w
"Gambrynusie", na bilardzie, wygrałem od pana trzy partie z rzędu. - Ahaaa...
- Więc nie ma ich? Dziwne. I okropnie głupio się składa. Gdzie się stara
zawieruszyła? Mam do niej interes. - I ja mam interes, mój panie.
88
- Więc co zrobimy? W tył zwrot i odmaszerować? A, psia! Chciałem dostać forsy! -
zawołał młody człowiek. - Pewno, że odmaszerować; ale po co kazała przyjść? Sama
wyznaczyła mi godzinę, jędza jedna. To przecie szmat drogi. I gdzie, u diabła,
się wałęsa, w głowę zachodzę? Calutki rok marynuje się w domu, narzeka na nogi,
a tu raptem zachciało jej się spaceru! - Może zapytać stróża?
- O co?
- Dokąd poszła i kiedy wróci?
- Hm... Psiakrew... zapytać... Ależ ona nigdzie nie chadza... - I znów szarpnął
za klamkę. - Cholera, nie ma rady, trzeba się wynosić! - Stój pan!-nagle zawołał
młodszy.-Proszę patrzeć:
widzi pan, jak drzwi odstają, kiedy się szarpie?
- To co?
- To znaczy, że nie są zamknięte na klucz, tylko na skobel! Słyszy pan, jak
rygiel szczęka? - Więc co?
- Że też pan nie rozumie! Znaczy to, że któraś z nich jest w domu. Gdyby wyszły
obydwie, to zamknęłyby na klucz od zewnątrz, a nie od wewnątrz na skobel. A tu -
słyszy pan, jak szczęka? Na to zaś, by się od wewnątrz zaryglować, trzeba być w
domu, to chyba jasne? Z tego wniosek, że siedzą w domu, tylko nie odmykają! -
Słowo daję, ma pan rację!-wykrzyknął zdziwiony Koch.-Więc cóż by to znaczyło?-I
jak opętany zaczął targać drzwi. - Czekaj pan! - ozwał się młodszy - proszę nie
szarpać. Tu coś się święci... Przecie pan dzwonił, szarpał - nie otwierają: więc
albo obydwie zemdlały, albo... - Co?
- Ot, co: chodźmy no po stróża; niech on sam je obudzi.
- Racja!
Obaj ruszyli na dół.
- Stop! Niech pan zostanie tutaj, a ja polecę po stróża.
- Dlaczegóż mam zostać?
- Bo czy to wiadomo?...
- Może i słusznie...
- Wszak się przygotowuję do kariery sędziego śledczego!

Tutaj najwidoczniej, naj-wid-docz-cz-niej coś jest nie w porządku ! - z zapałem


wykrzyknął młodszy i pędem puścił się w dół po schodach. Koch pozostał, znów
cichutko poruszył za dzwonek, który brzęknął jeden raz; potem ostrożnie, jak
gdyby namyślając się i oglądając, jął przesuwać ręką po klamce, naciskać i
puszczać, by się ponownie przeświadczyć, że drzwi nie są zamknięte na klucz.
Następnie, sapiąc, pochylił się i zajrzał przez dziurkę, ale ponieważ klucz był
wetknięty od wewnątrz, nic nie było widać. Raskolnikow stał i ściskał siekierę.
Był jak w malignie. Gotował się nawet do bójki, gdy tamci wejdą. Podczas gdy się
dobijali i umawiali, kilkakrotnie miał ochotę skończyć z tym wszystkim od razu i
krzyknąć do nich spoza drzwi. To znów chciało mu się ich łajać, przekomarzać się
z nimi, zanim otworzą. "Niechby już prędzej!" - mignęło mu w głowie. - Gdzież
ten psubrat?...
Czas upływał, minuta, dwie minuty - nikt nie wracał. Koch się poruszył. - Nie ma
go, psubrata! - wrzasnął nagle, zniecierpliwiony; porzucił swoją wartę i również
udał się na dół, śpiesząc i waląc w schody obcasami. Kroki zacichły. - Boże, co
począć!
Raskolnikow odsunął rygiel, uchylił drzwi: nic nie słychać. Wtem, już o niczym
zgoła nie myśląc, wyszedł, możliwie naj-szczelniej zamknął drzwi za sobą i
puścił się na dół. Zeszedł już z trzech kondygnacji, gdy nagle dał się słyszeć
łoskot na dole. Gdzie się podziać? Nie było gdzie się ukryć. Pobiegł z powrotem
ku mieszkaniu lichwiarki. - Ej tam, cholera, psiakrew! Trzymaj, lapaj! Ktoś z
krzykiem wypadł na dole z mieszkania i już nie pobiegł, ale jakby runął w dół po
schodach wrzeszcząc wniebogłosy: - Mitka! Milka! Mitka! Mitka! Mitka! Bodajbyś
skonał! Krzyk zakończył się piskliwym dyszkantem; ostatnie zgłoski dochodziły
już ze dworu; wszystko umilkło. Ale w tymże okamgnieniu kilku ludzi, głośno i
wartko rozmawiających, zaczęło z harmidrem wspinać się po schodach. Było ich
trzech lub czterech. Rozpoznał dźwięczny głos młodego człowieka. "To oni!" 90
W zupełnej rozpaczy ruszył wprost na nich: niech będzie, co będzie! Jeżeli go
zatrzymają-wszystko przepadło; jeżeli puszczą - również wszystko przepadło, bo
zapamiętają go sobie. Już się do siebie zbliżali; dzieliło ich tylko jedno
piętro. Wtem - ocalenie! O kilka stopni przed sobą, na prawo, miał puste i na
oścież otwarte mieszkanie, to samo mieszkanie na drugim piętrzę, gdzie
pracowali-malarze i skąd teraz, jakby naumyślnie, odeszli. To ź pewnością oni
wybiegli przed chwilą z takim rwetesem. Podłogi świeżo pomalowane, pośrodku
pokoju stoi kubełek, a obok czerepek z farbą i kwaczem. Momentalnie wśliznął się
przez otwarte drzwi i ukrył za ścianą. Najwyższy czas: tamci stali już na
podeście. Potem zawrócili na górę i podążyli na czwarte piętro, głośno
rozmawiając. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł w dół. Na schodach nie ma
nikogo! W bramie również. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo. Wiedział
wybornie, wiedział przewybornie, że oni w tej chwili są już w mieszkaniu, że
ogromnie się dziwią, zastawszy drzwi otwarte, gdy parę minut temu były
zamknięte; że już patrzą na ciała i najdalej za minutę zmiarkują wszystko i
połapią się, że tylko co był tutaj morderca, który zdążył gdzieś się schować,
prześliznąć obok nich i zbiec; może się nawet domyśla, że siedział w pustym
mieszkaniu, gdy oni szli na górę. A tymczasem pod żadnym pozorem nie było mu
wolno iść prędzej, choć do pierwszego zakrętu zostawała jaka setka kroków. "Może
by wpaść do której bramy i przeczekać gdzieś na klatce schodowej? Nie, to na
nic! I może wyrzucić gdzieś siekierę? Zawołać dorożkę? Źle! źle!" Oto nareszcie
boczna uliczka. Skręcił w nią jak nieżywy;
tutaj był już na pół uratowany i zdawał sobie z tego sprawę: mniej podejrzeń, a
przy tym snuje się tutaj mnóstwo ludzi, wśród których zatracał się niby ziarenko
piasku. Lecz te wszystkie męczarnie wycieńczyły go tak dalece, że ledwie ruszał
nogami. Pot spływał z niego ciurkiem, kark był jakby z wody wyjęty. - Cię go,
jak sobie facet dogodził! - krzyknął ktoś do niego, gdy doszedł nad kanał. Był
teraz mało przytomny - a im dalej, tym mniej. Jednakowoż pamiętał, jak dotarłszy
nad kanał, nagle przestraszył się, że tu za mało ludzi, wobec czego jest się
bardziej na widoku,

i chciał powrócić w uliczkę. Chociaż walił się prawie z nóg, nałożył jednak
drogi i wrócił do domu z zupełnie innej strony. Nie całkiem przytomny wszedł do
bramy swojej kamienicy:
w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał
przed sobą nader ważne zadanie: położyć ją na miejsce i to możliwie
niepostrzeżenie. Naturalnie, już nie był w stanie pojąć, że może najlepiej
byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją,
chociażby później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka.
Drzwi stróżówki były przymknięte, ale nie zamknięte na klucz; więc
najprawdopodobniej stróż był w domu. Ale Raskolnikow do takiego stopnia
postradał zdolność rozumienia czego bądź, że podszedł wprost do stróżówki i
otworzył. Gdyby go dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo możliwe, że od razu
podałby mu siekierę. Jednak dozorcy nie było,' więc zdążył położyć siekierę na
poprzednim miejscu pod ławką. A nawet przykrył ją znowu polanom. Aż do swojej
stancyjki nie spotkał nikogo, ani żywej duszy; drzwi gospodyni były zamknięte.
Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spal, ani też nie
był przytomny. Gdyby kto wszedł wówczas do jego pokoju, zerwałby się z krzykiem.
Strzępki i urywki jakichś myśli wirowały mu w głowie, jednak żadnej nie potrafił
uchwycić, żadnej pomimo wysiłku nie potrafił przytrzymać... CZĘŚĆ DRUGA

Przeleżał tak bardzo długo. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach
spostrzegał, że to już dawno noc, lecz nie przychodziło mu na myśl, by wstać.
Wreszcie zauważył, że to już jasność dzienna. Leżał na kanapie na wznak, jeszcze
oszołomiony niedawnym zamroczeniem. Ostro dolatywały do niego straszne,
rozpaczliwe wrzaski z ulicy, których zresztą musiał wysłuchiwać każdej nocy pod
swoim oknem, około trzeciej nad ranem. Właśnie one go teraz zbudziły. "Aha! to
już pijacy wychodzą z szynków - pomyślał - trzecia godzina." I nagle skoczył,
jakby go kto poderwał z kanapy. "Jak to! już trzecia!" Usiadł na kanapie - i oto
wszystko mu się przypomniało! Raptownie, w jednym okamgnieniu, przypomniał sobie
wszystko! W pierwszej chwili sądził, że zwariuje. Zrobiło mu się okropnie zimno;
wprawdzie to zimno pochodziło i od gorączki, która zaczęła go trapić już dawno,
we śnie. Teraz zdjęły go nagle takie dreszcze, że mu ząb na ząb nie trafiał i aż
podrzucało go całego. Otworzył drzwi i jął nasłuchiwać: w domu jak makiem
zasiał. Ze zdumieniem oglądał siebie samego, pokój i nie pojmował, jak mógł
wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi na haczyk i rzucić się na kanapę nie tylko
w ubraniu, ale i w kapeluszu, który teraz się stoczył i leżał na podłodze obok
poduszki. "Gdyby kto wstąpił, cóż by pomyślał? Żem pijany? Ale..."

Poskoczył ku oknu. Było wystarczająco widno, więc co rychlej zaczął oglądać się
cały, od stóp do głowy, całą swoją odzieży czy nie ma śladów? Ale tak nic się
nie dało zrobić. Wstrząsany dreszczami, począł rozbierać się zupełnie i na nowo
wszystko oglądać. Powywracał wszystko do ostatniej nitki, do ostatniego skrawka,
po czym, nie dowierzając sobie, powtórzył tę czynność trzykrotnie. Zdaje się, że
nic, żadnych śladów; jedynie w tym miejscu, gdzie się spodnie postrzępiły u dołu
i zwisały jak frędzle, na frędzlach tych widniały gęste skrzepy krwi. Schwycił
swój spory nóż składany i odciął te strzępy. Ponoć nic więcej nie było. Nagle
przypomniał sobie, że sakiewka i rzeczy, które wyciągnął z kuferka staruszki,
wszystkie leżą dotychczas w jego kieszeniach! Dotychczas nie pomyślał o tym,
żeby to wyjąć i schować! Nie przypomniał sobie o tym nawet teraz, kiedy oglądał
ubranie! Co się z nim dzieje ? Co tchu począł wszystko wydobywać i rzucać na
stół. Wydostawszy wszystko, nawet wywróciwszy kieszenie, by się upewnić, że nic
już nie zostaje, przeniósł cały ten stos do kąta. Tam, w samym kąciku, na dole,
w pewnym miejscu była rozdarta, odstająca od ściany tapeta: momentalnie jął
wszystko wpychać do tej dziury pod tapetą. Zmieściło się! "Wszystko precz z
oczu! Sakiewkę także!" -myślał z radością, wstając i tępo patrząc w kąt, na
dziurę, która się teraz jeszcze bardziej wystoperczyła. Wtem drgnął ze zgrozy. -
Boże - szeptał z rozpaczą - czy ja mam dobrze w głowie? Czyż to jest ukryte?
czyż tak się ukrywa rzeczy? Prawda i to, że nie liczył na rzeczy; przypuszczał,
że znajdzie tylko pieniądze, i dlatego nie przygotował zawczasu odpowiedniego
schowanka. "Ale teraz, teraz, czemu się cieszę - myślał w rozterce. - Czyż tak
się rzeczy chowa? Naprawdę, rozum postradałem!" Jak z krzyża zdjęty, siadł na
kanapie i w tejże chwili znowu zaczęły nim wstrząsać nieznośne dreszcze.
Odruchowo sięgnął po leżące na krześle swoje dawne studenckie palto zimowe,
ciepłe, lecz dzisiaj prawie w łachmanach; przykrył się nim, a sen i majaczenie
ogarnęły go natychmiast. Stracił poczucie rzeczywistości. Najdalej po pięciu
minutach zerwał się na nowo i na nowo jak oszalały rzucił się do swej odzieży.
"Jakże mogłem zasnąć, gdy nic nie zostało zrobione! No, proszę, no, proszę:
dotychczas nie odprułem spod pachy owej pętli! Zapomniałem, za-96
pomniałem o takiej rzeczy! O takiej poszlace!" Odszarpnął pętlę i czym prędzej
darł ją na strzępki, które wpychał między bieliznę pod poduszką. "Strzępy
podartego płótna w żadnym razie nie wzbudzą podejrzeń; zdaje się, że nie, zdaje
się, że nie!"-powtarzał stojąc pośrodku pokoju i z napiętą aż do bólu uwagą jął
wypatrywać dookoła, na podłodze, wszędzie, czy jeszcze o czym nie zapomniał?
Pewność, że opuszcza go wszystko, nawet pamięć, nawet zwykła zdolność
rozumowania - dręczyła go nieznośnie. "Czyżby to się już zaczynało? czyżby to
już przyszła kara? A co, a co, czyż tak nie jest?!" W rzeczy samej, zrzynki
odcięte od spodni poniewierały się na podłodze, na środku pokoju, żeby mógł je
ujrzeć pierwszy lepszy, kto wejdzie! "Cóż to się ze mną dzieje!" - wykrzyknął
znowu, jak nieswój. Tu przyszła mu do głowy dziwna myśl: że kto wie, może i cała
jego odzież jest we krwi, że może jest dużo plam, tylko on ich nie widzi, nie
dostrzega, ponieważ jego władze umysłowe osłabły, rozklekotały się, przyćmiły...
Naraz sobie przypomniał, że i na sakiewce była krew. "Och! To znaczy, że i w
kieszeni musi być krew, bo przecie wsunąłem wtedy do kieszeni sakiewkę jeszcze
mokrą!" Błyskawicznie wywrócił kieszeń i rzeczywiście na podszewce kieszeni były
ślady, plamy! "Widocznie jeszcze niezupełnie straciłem rozum, jeszcze coś
pamiętam i miarkuję, skoro sam się zreflektowałem! - pomyślał z tryumfem,
głęboko i radośnie oddychając pełną piersią. - To po prostu osłabienie z
gorączki, przelotna nieprzytomność" - i wydarł całą podszewkę z lewej kieszeni
spodni. W tej chwili promień słońca oświetlił jego lewy but: na skarpetce
prześwitującej przez dziurawe obuwie znaczyły się jakieś ślady. Zzuł but.
"Istotnie są ślady! cały czubek skarpetki jest przepojony krwią." Prawdopodobnie
wdepnął wówczas niebacznie w tę kałużę... "Ale co teraz z tym począć? Gdzie
podziać tę skarpetkę, zrzynki, kieszeń?" Zgarnął wszystko do ręki i stał
pośrodku'pokoju. "Do pieca? Ale w piecu będą szukali przede wszystkim. Spalić?
Dobrze, lecz czym? Nawet zapałek nie mam. Nie, lepiej wyjść gdzieś i wszystko
wyrzucić. Tak! lepiej wyrzucić! - powtarzał, znów siadając na kanapie - i to
zaraz, natychmiast, bez zwłoki!..." Cóż, kiedy ciężka głowa znowu opadała na
poduszkę, znowu przeszył go lodowaty dreszcz; znowu Raskolnikow wciągnął ^
rtnctnicwskl. t. T 97

na siebie palto. I długo, w ciągu kilku godzin, roiło mu się od czasu do czasu,
że "trzeba zaraz, nie odwlekając, pójść gdzieś i wszystko wyrzucić, prędzej,
prędzej się tego pozbyć!" Kilkakrotnie próbował wstać z kanapy, lecz już nie był
w stanie. Nareszcie obudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. - Otwieraj,
jeśliś żyw! Ciągle się wyleguje!-krzyczała Anastazja grzmocąc pięścią w drzwi. -
Calusieńkie dni wysypia się jak nie przymierzając pies! Dalibóg jak pies!
Otwieraj, mówię. Już po dziesiątej. - A może go nie ma w domu! -nadmienił głos
męski. "Ba! to głos stróża... Czegóż mu potrzeba?" Zerwał się i usiadł na
kanapie. Serce tak mu się tłukło, że aż czuł ból. - Mądryś! A któż zamknął na
haczyk?-obruszyła się Anastazja. - Widzicie go: będzie się zamykał! Boisz się,
żeby cię samego nie ukradli? Otwieraj, fujaro, zbudź się! "Czego oni chcą? po co
ten stróż? Już wszystko wiedzą. Stawić opór czy otworzyć? Lepiej otworzyć! Raz
kozie śmierć..." Uniósł się na kanapie, podał się w przód i zdjął haczyk.
Apartament jego był takich rozmiarów, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z
posłania. Nie inaczej: stróż i Anastazja.
Anastazja jakoś dziwnie mu się przyjrzała. Raskolnikow z wyzywającą i desperacką
miną spojrzał na stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, we dwoje złożony
papier, zapieczętowany ordynarnym lakiem. - Wezwanie, z biura - rzekł wręczając
mu papier.
- Z jakiego biura?...
- Wzywają na policję. Wiadomo, z jakiego biura.
- Na policję!... Po co?...
- Skąd mam wiedzieć? Każą, to iść, i już. -Pilnie popatrzał na niego, rozejrzał
się wokół i zabierał się do wyjścia. - Na dobreś się rozchorował?-rzuciła
Anastazja - nie spuszczając zeń oczu. Również i stróż na chwilę obrócił głowę -
Od wczoraj ma gorączkę - dodała. Raskolnikow nie odpowiadał i trzymał w ręku
papier nie odpieczętowuj ąc. - Ta już nie wstawaj! - ciągnęła Anastazja
żałośliwie,
98
widząc, że spuszcza nogi z kanapy. - Kiedyś chory, to nie wychodź; przecie się
nie pali. A co to masz w ręce? Spojrzał: w prawej ręce ma owe zrzynki, skarpetkę
i strzępy wydartej kieszeni. Spał z nimi. Już później, rozmyślając o tym,
przypomniał sobie, że nawet we śnie, gdy się budził zgorącz-kowany, mocno
zaciskał to wszystko w garści i znowu z tym zasypiał. - Uzbierał sobie jakichś
galganków i śpi z nimi, niczym ze skarbem!... - Tu Anastazja zaniosła się swym
chorobliwym nerwowym śmiechem. Raskolnikow co rychlej wsunął to wszystko pod
płaszcz i utkwił w niej nieruchomy wzrok. Chociaż w tej chwili bardzo niewiele
mógł pomyśleć sensownie, jednak czuł, że nie tak będą się obchodzić z
człowiekiem, gdy go przyjdą aresztować. "Ale... policja?" - Napiłbyś się
herbaty? Chcesz? Mogę przynieść; w kuchni trochę zostało... - Nie... pójdę;
zaraz pójdę-bąkał wstając.
- Toż ty ani ze schodów zejść nie poradzisz.
- Pójdę...
- Jak chcesz...
Odeszła za stróżem. Raskolnikow natychmiast rzucił się ku oknu - oglądać
skarpetki i zrzynki. "Plamy są, lecz nie bardzo znaczne; wszystko się
zabrudziło, zatarło i już wyblakło. Kto z góry nie wie - nic nie dojrzy. Więc i
Anastazja nie mogła z daleka nic dostrzec. Bogu dzięki!" Dopiero teraz z
drżeniem serca odpieczętował wezwanie i zaczął czytać. Długo, długo czytał,
zanim zrozumiał. Było to zwyczajne wezwanie policyjne: ma się stawić dzisiaj o
wpół do dziesiątej w biurze komisarza dzielnicowego. "Co to ma znaczyć? Nigdy
nie miałem nic wspólnego z policją ! I dlaczego akurat dzisiaj ? - myślał z
dręczącym zdumieniem. -O Boże, żebyż to już prędzej!" Padł na kolana, by się
pomodlić, lecz roześmiał się - nie z modlitwy, tylko z siebie. Pośpiesznie
zaczął się ubierać. "Ginąć, to ginąć, wszystko jedno! Trzeba włożyć skarpetkę! -
pomyślał ni stąd, ni zowąd - jeszcze więcej się zatrze w kurzu, i ślady znikną."
Nie zdążył jednak jej włożyć, a już zszarpnął ją z przerażeniem i wstrętem.
Zszarpnął, ale zmiarkowawszy, że innej nie posiada, wciągnął ją na nowo -- i na
nowo się roześmiał. "Wszystko to jest umowne, wszystko to względne, wszystko

to są czcze formy - mignęło mu w głowie samym tylko brzeżkiem myśli; a tymczasem


drżał na całym ciele-bo przecie choć się wzdragałem, alem włożył! Skończyło się
na tym, że włożyłem!" Niemniej przeto śmiech od razu ustąpił miejsca rozpaczy.
"Nie, nie podołam..." Nogi mu drżały. "To ze strachu" - mruczał do siebie.
Gorączka przyprawiała go o ból i zawrót głowy. "To podstęp! Chcą fortelem mnie
przynęcić i znienacka stropić - ciągnął w duchu, wyszedłszy na schody. -
Najgorsze, że jestem prawie nieprzytomny..', jak nic mogę strzelić bąka..." Na
schodach przypomniał sobie, że zostawia wszystkie rzeczy ot tak, w dziurze pod
tapetą, "a tymczasem oni mogą naumyślnie zrobić rewizję bez niego" - przypomniał
to sobie i zatrzymał się. Lecz ogarnęła go nagle taka rozpacz, taki - powiedzmy
- straceńczy cynizm, iż machnął ręką i ruszył dalej. "Byle prędzej!..."
Na ulicy znowu nieznośna kanikuła; ani kropelki dżdżu przez te wszystkie dnie.
Znowu kurz, cegły i wapno, znowu fetor ze sklepików i szynków, znowu co krok
pijacy, Łotysze--przekupnie i gruchoty-dorożki. Słońce jaskrawo łysnęlo mu w
twarz, aż oczy zabolały i w głowie mu się zakręciło na dobre - jak to zawsze
bywa, gdy ktoś w gorączce wyjdzie na ulicę w bardzo słoneczny dzień. Doszedł do
rogu wczorajszej ulicy, z dręczącym niepokojem zajrzał w nią, popatrzył na
tamten dom... i natychmiast odwrócił wzrok. "Jeżeli mnie zapytają, może wszystko
powiem" - pomyślał zbliżając się do biura. Biuro policyjne mieściło się o jakie
ćwierć wiorsty od kamienicy Raskolnikowa. Świeżo właśnie przeniesiono je do
nowego lokalu, w nowym domu, na czwartym piętrze. W poprzednim lokalu
Raskolnikow był kiedyś przelotnie, lecz już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy,
zobaczył na prawo klatkę schodową, z której wyłonił się człowiek z księgą pod
pachą. "Widocznie stróż; to znaczy, że urząd jest tutaj."
I na chybi! trafił zaczął się wspinać na górę. Nie miał ochoty nikogo o nic
pytać. "Wejdę, padnę na kolana i wszystko wyśpiewam..." - pomyślał wstępując na
czwarte piętro. Schody były wąziutkie, strome i zanieczyszczone pomy-
100
jami. Wszystkie kuchnie wszystkich mieszkań na wszystkich czterech piętrach
wychodziły na te schody i prawie cały dzień stały otworem. Toteż było tutaj
okropnie duszno. Na górę i na dół wchodzili i schodzili stróże z księgami pod
pachą, różni petenci i interesanci płci obojga. Również drzwi do biura byty
szeroko otwarte. Wszedł i zatrzymał się w poczekalni. Tutaj stali, czekając,
jacyś chłopi. Także i tu było niemożliwie duszno, a na domiar złego aż mdliło,
aż w nosie wierciło od zjelczałego pokostu i nie wyschniętej jeszcze farby,
którą świeżo pomalowano te izby. Trochę poczekawszy umyślił przepchać się dalej,
do następnego pokoju. Były to wszystko izdebki malutkie i niskie. Straszna
niecierpliwość ciągnęła go dalej a dalej. Nikt nań nie zważał. W drugim pokoju
siedzieli i piórem wodzili jacyś pisarczykowie, ubrani niewiele lepiej niż on i
dosyć dziwnie wyglądający. Zwrócił się do jednego z nich. - Czego chcesz?
Pokazał mu wezwanie urzędowe.
- Student?-zagadnął ów spojrzawszy na druczek.
- Tak jest, były student.
Pisarczyk obejrzał go, zresztą bez cienia ciekawości. Był to jakiś niesamowicie
rozwichrzony jegomość, z wyrazem fiksata we wzroku. "Od niego nic się nie
dowiem, bo mu wszystko jedno" - pomyślał Raskolnikow. - Idź pan tam, do
sekretarza - powiedział pisarz i wskazał palcem przed siebie, na ostatni pokój w
głębi. Wszedł więc do tej izby (czwartej z rzędu), ciasnej i szczelnie zapchanej
publicznością - ludźmi odzianymi nieco schludniej niż w tamtych pokojach. Wśród
interesantów były dwie panie. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy
stole na wprost sekretarza i coś pisała pod jego dyktandem. Druga zaś pani,
nader tęga, z purpurowymi rumieńcami, okazała niewiasta, aż nadto strojna, z
broszką wielkości spodka na piersi, stała na uboczu i oczekiwała. Raskolnikow
podał sekretarzowi swój papierek. Ów zerknął, powiedział: "Niech pan zaczeka", i
dalej dyktował damie w żałobie. Raskolnikow odetchnął lżej. "To na pewno nie o
to chodzi!" Zrobiło mu się raźniej; z całej siły nakazywał sobie spokój i
opanowanie.

"Lada fraszka, lada drobna nieoględność, a mogę się zdradzić! Hm... szkoda, że
tu nie ma powietrza... Duszno... W głowie jeszcze bardziej się kręci... w umyśle
też..." Czul w sobie okropny nieład. Bał się, że nie potrafi nad sobą zapanować.
Próbował uczepić się jakiejkolwiek, zupełnie ubocznej myśli, lecz bez
powodzenia. Zresztą ogromnie go interesował sekretarz: pragnął wyczytać coś z
jego twarzy, "rozgryźć" go. Był to człowiek bardzo młody, najwyżej
dwudziestodwu-letni, miał twarz smagłą i ruchliwą, starszą nad wiek; był modnie
wysztafirowany, z rozdziałkiem na głowie, wyczesany i wypomadowany, z mnóstwem
pierścionków na białych, szczotką wyczyszczonych palcach i ze złotymi
łańcuszkami na kamizelce. Do jednego z obecnych tu cudzoziemców powiedział nawet
ze dwa słowa po francusku, i to całkiem poprawnie. - Luizo Iwanowno, może by
pani usiadła - rzucił od niechcenia purpurowej strojnisi, która wciąż stała,
jakby nie mając odwagi siąść bez zaproszenia, jakkolwiek krzesło było tuż. - Ich
danke* - rzekła cicho, spływając na krzesło z jedwabnym poszumem. Jej suknia
bladoniebieska, z białym koronkowym przybraniem, rozdęła się wokół krzesła niby
balon i zajęła omal nie pół pokoju. Zapachniały perfumy. Lecz damę widocznie
onieśmielało, że oto zajęła pół pokoju i że tak biją od niej perfumy; uśmiechała
się tchórzliwie i zarazem bezczelnie, ale z wyraźnym niepokojem. Pani w żałobie
skończyła wreszcie i zabierała się do wyjścia. Wtem, nie bez hałasu, nader
zuchowato i jakoś osobliwie poruszając ramionami za każdym krokiem, wszedł
oficer, rzucił czapkę z bączkiem na stół i rozsiadł się. Okazała dama aż
podskoczyła z miejsca na jego widok i z niebywałym rozanieleniem jęła dygać; ale
oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś już nie śmiała usiąść w
jego obecności. Był to porucznik, pomocnik komisarza cyrkułu; miał rudawe wąsy,
poziomo sterczące w obie strony, oraz nadzwyczaj drobne rysy twarzy, które nie
wyrażały nic prócz pewnej dozy czelności. Z ukosa i po części z oburzeniem
spojrzał na Raskolnikowa: ten ostatni był nad miarę podle ubrany, a
jednocześnie, mimo swego - liri^kuję.
nędznego wyglądu, zachowywał się w sposób nie licujący z jego strojem;
Raskolnikow bowiem dopuścił się tej nieostrożności, że zbyt długo i wprost
popatrzył na oficera, czym też go uraził. - Czego chcesz? - krzyknął porucznik,
zapewne zdziwiony, że taki obdartus ani myśli rozpłynąć się w powietrzu pod jego
piorunowym spojrzeniem. - Kazali mi przyjść... mam wezwanie...-wydukał
Raskolnikow. - To w sprawie należności pieniężnej od tego pana... od studenta-
skwapliwie wyjaśnił sekretarz odrywając się od swych papierzysk. - Proszę! - i
przerzucił Raskolnikowowi zeszyt, wskazawszy odpowiednią rubrykę - niech pan
przeczyta! "Należność pieniężna? jakież to pieniądze?-myślał Raskolnikow - ależ
w takim razie to już na pewno nie tamto!" Drgnął z radości. Raptem zrobiło mu
się niewiarogodnie, niewypowiedzianie lekko. Kamień z serca! - A o której
godzinie kazano panu przyjść, mój panie? - krzyknął porucznik, coraz bardziej
obrażony nie wiedzieć czym. - Tu stoi jak wół, że o dziewiątej, a teraz już
prawie dwunasta! - Doręczono mi to zaledwie przed kwadransem - głośno i przez
ramię odparł Raskolnikow, który także rozgniewał się z nagła i niespodziewanie
dla siebie, w czym nawet znajdował niejaką przyjemność. - Wystarczy, że
przyszedłem, choć jestem chory i mam gorączkę. - Zechce pan nie krzyczeć!
- Wcale nie krzyczę, mówię bardzo spokojnie, to pan krzyczy na mnie; ja zaś
jestem studentem i nikomu nie pozwolę krzyczeć na siebie. Porucznika tak
zatkało, że w pierwszej minucie nic nie potrafił wykrztusić, tylko jakieś bryzgi
wylatywały mu z ust. Porwał się z miejsca. - Proszę mi-il-czeć! Jest pan w
urzędzie. Bez grubiaństw, mój panie! - I pan także jest w urzędzie-zawołał
Raskolnikow- i nie dość tego, że pan krzyczy, ale jeszcze pali papierosa, czyli
że uchybia nam wszystkim. - Co rzekłszy Raskolnikow doznał niebiańskiej
błogości. 101

Sekretarz patrzył na nich z uśmiechem. Zapalczywy porucznik był widocznie zbity


z tropu. - To nie pańska rzecz!--wrzasnął w końcu, jakoś nienaturalnie gromko. -
Będzie pan łaskaw napisać zaświadczenie, którego się od pana żąda. Aleksandrze
Grigoriewiczu, proszę mu pokazać. Skarżą pana! Nie płaci pan pieniędzy! To mi
dopiero jaśnie królewicz, no, proszę! Ale Raskolnikow już nie słuchał i
zachłannie chwycił papier, czym prędzej szukając rozwiązania zagadki. Przeczytał
raz, drugi raz i nie zrozumiał. - Cóż to jest?-zagadnął sekretarza.
- Ma pan zapłacić pieniądze .na podstawie weksla. Pan musi albo Uiścić wszystko
wraz z kosztami, karami za zwłokę i tak dalej, albo oświadczyć na piśmie, kiedy
będzie mógł zapłacić, a jednocześnie zobowiązać się, że aż do uregulowania długu
nie opuści stolicy i nie będzie sprzedawał ani ukrywał swego mienia. Natomiast
wierzycielowi wolno sprzedać pańskie mienie, a z panem postąpić wedle praw
obowiązujących. - Ale ja... nikomu nie jestem winien!
- To już nas nie obchodzi. Do nas wpłynął nie wykupiony w terminie i należycie
zaprotestowany weksel, opiewający na sto piętnaście rubli, który to weksel pan
dał przed dziewięciu miesiącami wdowie po asesorze kolegialnym Zamicynie; wdowa
zaś przekazała go radcy Czebarowowi do ściągnięcia; wezwaliśmy pana celem
wyjaśnień w tej sprawie. - Przecie to moja gospodyni.
- Więc cóż stąd?
Sekretarz spozierał na niego z wyrozumiałym uśmiechem politowania, a
jednocześnie z pewnym tryumfem, jak na nowicjusza, któremu po raz pierwszy dają
powąchać prochu - że niby: "No, co słychać? Jak się teraz czujesz?" Ale cóż, cóż
go teraz obchodził jakiś weksel, jakieś pretensje! Czy to było teraz warte
najmniejszego bodaj niepokoju, najmniejszej choćby uwagi! Stał, czytał, słuchał,
odpowiadał, nawet sam zadawał pytania, ale wszystko machinalnie. Tryumfalna
radość z ocalenia, z ratunku po niedawnym niebezpieczeństwie - oto co w tej
chwili napełniało całą jego istotę, bez oglądania się na przyszłość, bez
analizy, bez domysłów i zgadywań, bez wątpliwości ani pytań. Był to moment
całkowitej bezpośred-104
niej, czysto zwierzęcej radości. Lecz w tejże chwili w biurze zaszło coś w
rodzaju burzy piorunowej. Porucznik, jeszcze cały wstrząśnięty okazanym mu
brakiem szacunku, cały płonący chęcią poratowania nadwerężonej ambicji, cisnął
wszystkie swe gromy na nieszczęsną "okazałą damę", która od momentu jego wejścia
patrzyła na niego z najgłupszym w świecie uśmiechem. - A, ty taka, siaka i
owaka! - ryknął znienacka, aż szyby zadzwoniły (dama w żałobie już była
wyszła).-Co to się u ciebie działo zeszłej nocy, hę? Znowu haniebna rozpusta, że
cała ulica o tym wie. Znowu bijatyka i pijaństwo. My cię potrafimy poskromić!
Przecie już ci mówiłem, uprzedzałem cię dziesięć razy, że za jedenastym razem
nie daruję. A ty znowu, taka, siaka, owaka! Papier wypadł Raskolnikowowi z rąk.
Ze zdumieniem patrzał na okazałą damę, którą tak bezceremonialnie sztorcowano.
Niebawem wszakże zmiarkował, o co chodzi, i natychmiast ta cała historia zaczęła
go nawet bardzo bawić. Słuchał z przyjemnością - tak dalece, że chciało mu się
rechotać, rechotać, rechotać... Skakały w nim wszystkie nerwy. - Panie
poruczniku - spróbował zapobiegliwie sekretarz, ale dał pokój i czekał na
sposobniejszą chwilę, wiedział bowiem z własnego doświadczenia, że
zacietrzewionego porucznika niepodobna powstrzymać inaczej niż za ręce. Co się
tyczy okazałej damy, to z początku zadygotała pod nawałnicą piorunów, ale rzecz
dziwna: im gęstsze i dosadniej sze sypały się na nią połajanki, tym jej mina
robiła się uprzej-miejszą, tym czarowniej uśmiechała się do groźnego porucznika.
Przebierała nóżkami i ustawicznie dygała, niecierpliwie czekając, rychłoż i jej
dadzą wtrącić słówko. Wreszcie się doczekała. - Żaden hałas i bijatyka u mnie
nie był, panie kapiten - zaterkotała, jakby kto grochem sypnął; mówiła z silnym
niemieckim akcentem, choć zresztą wcale potoczyście. - I żaden, żaden szkandal,
a oni przyszet pijana, i ja to wszystko rozpowie, panie kapiten, a ja nie
winien... Mój dom eleganty, panie kapiten, i obchodzenie elegante, panie
kapiten, i ja zawsze, zawsze sama nie chciał żaden szkandal. A oni'zupełnie
przyszet pijana i potem znów kazali trzy putelki, a potem jeden podniosła nogi i
zaczel nogom grać fortepian, i to jest zupełnie nieładnie ins

w eleganty dom, i on ganz* fortepian połamał i zupełnie, zupełnie tu nie ma


nijaki manir, i ja to powiedział. A on wziol putełke i zacznie wszystkich z tylu
putelką szturchnąć. I tu ja prędko zawołał stróż, i Kar! przyszet, a on wziol
Kar! i podbił oko, i Henriet także podbił oko, a mnie pięć razy bil twarz. I to
tak niedelikatnie w eleganty dom, panie kapiten, i ja krzyczał. A on otworzył
okno i zaczol przez okno kwiczał jak mała świnia, i to wstyd. Czy można przez
okno na ulic kwiczał jak mała świnia? Pfuj-pfuj-pfuj! I Kar! jego z tylu za frak
ciągał od okno, i przy tym, to prawda, panie kapiten, jemu zajn rok** podarł. I
wtedy on krzyczał, że jemu piętnaście rubli mań mus sztraf*** płacie. I ja sama,
panie kapiten, pięć rubli jemu zajn rok płaciła. I to niewdzięczna gość, panie
kapiten i robi różna szkandal! Mówił: na was duży satir gedrikt**** będzie, bo
ja we wszystkie gazety mogę na was wszystko napisał. - Więc to pisarz?
- Tak, panie kapiten, i jąkasz niewdzięczna gość, panie kapiten, jeżeli w
eleganty dom... - No, dosyć tego, dosyć! Jużem ci mówił, mówił, przecie mówiłem
ci... - Panie poruczniku! -znów wdał się sekretarz znacząco. Porucznik szybko
spojrzał na niego; sekretarz z lekka kiw-nąl głową. - ...Otóż, czcigodna Lawizo,
moja ostateczna i najosta-teczniejsza przestroga - ciągnął dalej porucznik. -
Jeżeli w twoim eleganckim domu choć jeszcze jeden raz wybuchnie taka chryja, to
wpakuję cię do ciupy, jak się mówi w stylu uroczystym. Zrozumiałaś? Więc pan
literat, autor, wziął sobie w "eleganckim domu" pięć rubeliansów za oddartą połę
fraka! Oto jacy oni są, ci autorzy!-Tu rzucił wzgardliwe spojrzenie na
Raskolnikowa. - Przedwczoraj w traktierni podobnaż historia; najadł się facet, a
płacić nie chce. "Ja was za to w satyrze opiszę" - powiada. W zeszłym tygodniu
na statku inny znowuż zwymyślał od ostatnich czcigodną rodzinę radcy stanu, żonę
jego i córkę. Z cukierni przed kilku dniami wypchano takiego na zbity łeb. Oto
jacy oni są, ci autorowie, W orys.pisownia fonetyczna; sein Rock -jego surdut.
W oryg. pisownia fonetyczna; mań muss... Strofę - trzeba... karę. W
oryg.pisownia fonetyczna; gedruekl - wydrukowana.
106
literaci, studenci, krzykacze... tfu! A ty mi się wynoś! Zaczekaj, niech no sam
do ciebie zajrzę... będziesz się miała z pyszna! Rozumiesz? Luiza Iwanowna ze
zdwojoną uprzejmością poczęła przysiadać w dygach i, dygając na wsze strony,
cofała się aż do drzwi; ale na progu ugodziła tyłem w postawnego oficera o
świeżej, szczerej twarzy i przepięknych, gęstych blond bokobrodach. Był to sam
Nikodem Fomicz, komisarz cyrkułu. Luiza Iwanowna pośpieszyła dygnąć nieomal do
podłogi, po czym, drobiąc malutkimi kroczkami i podskakując, wyleciała z biura.
- Znowu łoskot, znowu błyskawice i pioruny, cyklon, huragan! - uprzejmie i po
przyjacielsku zwrócił się Nikodem Fomicz do liii Pietrowicza - znowu
sforsowaliśmy sobie serce, znowuśmy wybuchnęli! Już na schodach słyszałem. - Et,
co tam! - rzekł Ilia Pietrowicz ze szlachetną nie-dbalością (a nawet nie: co,
lecz jak gdyby: ca-a tam!), przechodząc z jakimiś papierami do drugiego stołu i
malowniczo poruszając ramionami za każdym krokiem: prawa noga - prawe ramię,
lewa noga - lewe ramię. - Uważasz: pan autor, przepraszam, pan student, były
student, nie uiszcza należności, nawystawiał weksli, mieszkania nie zwalnia,
wciąż mamy skargi na pana studenta, a pan student zgłasza pretensję, że
zapaliłem papierosa w jego obecności! Pan student dopuszcza się zberezeństw, a
potem... ale spójrz sam: oto pan student we własnej ujmującej postaci! - Ubóstwo
nie hańbi, mój drogi, zresztą co tam! Człowiek się uniósł, wziął na ambit. Pan
się prawdopodobnie o coś obraził i trochę sobie pofolgował?-ciągnął dalej
Nikodem Fomicz, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa. - Naj-niesłuszniej,
proszę pana: to człowiek wysoce szlachetny, proszę mi wierzyć, ale gorączka,
dynamit! Wybuchnie, zakipi, spłonie-i nie ma! Po chwili nic zgoła, a pozostaje
tylko złote serce! Nawet w pułku przezwano go: Porucznik-Proch... - A pułk był
nie od parady! - zawołał Ilia Pietrowicz, wielce rad, że go tak mile połechtano,
ale wciąż jeszcze z dą-sem. Raskolnikow ni stąd, ni zowąd zapragnął powiedzieć
im coś nadzwyczaj przyjemnego. - Ależ, panie kapitanie - zaczął bardzo
swobodnie, zwracając się nagle do Nikodema Fomicza - proszę wejść w moją 107

sytuację... Jestem nawet gotów przeprosić pana porucznika, jeślim mu ubliżył.


Jestem biedny i chory student, znękany ubóstwem (właśnie tego wyrazu użył:
"znękany"). Właściwie jestem byłym studentem, bo teraz nie mam na utrzymanie,
ale dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w r-skiej guberni... Przyślą mi i
ja... zapłacę. Moja gospodyni jest dobrą kobietą, ale tak ją złości to, że
straciłem lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że przestała mi nawet
przysyłać obiady... Absolutnie nie rozumiem, co to za weksel! Żąda teraz ode
mnie pieniędzy za ten weksel, ale skądże mam wziąć, niech pan sam powie!... -
Przecież to nie nasza rzecz... - powtórnie zauważył sekretarz. - Przepraszam,
przepraszam! najzupełniej się z panem zgadzam, lecz niechże mi będzie wolno
wyjaśnić - podjął Raskolnikow zwracając się nie do sekretarza, ale do Nikodema
Fomicza, jednak z całej siły starając się zwracać również i do zastępcy, choć ów
uparcie udawał, że szuka czegoś w papierach i że pogardliwie nie zwraca na niego
uwagi. - Niechaj mi będzie wolno ze swej strony wyjaśnić, że mieszkam u niej już
blisko trzy lata, od mojego przyjazdu z prowincji, i że przedtem... przedtem...
Zresztą dlaczego bym nie miał wyznać ze swej strony, że od razu na początku
przyrzekłem ożenić się z jej córką-była to obietnica słowna, zupełnie nie
wiążąca... To była dziewczyna... zresztą, owszem, nawet mi się podobała...
chociaż nie byłem zakochany... Słowem, młodość, a raczej chciałem powiedzieć, że
podówczas gospodyni chętnie mi kredytowała, ja zaś poniekąd pędziłem taki tryb
życia... byłem bardzo lekkomyślny... - Nikt od pana nie żąda takich poufnych
szczegółów, mój panie, a zresztą nie mamy czasu - wpadł mu w słowo Ilia
Pietrowicz grubiańsko i z tryumfem, lecz Raskolnikow przerwał mu zapalczywie,
choć nagle mówienie zaczęło mu ogromnie ciążyć. - Ale niechże panowie pozwolą,
niech mi pozwolą, żebym poniekąd... opowiedział wszystko... jak to było i... ze
swej strony... chociaż zgadzam się, że to opowiadanie jest zbyteczne, ale -
przed rokiem ta panna umarła na tyfus, a ja w dalszym ciągu pozostałem w
charakterze sublokatora, a gospodyni, kiedy się przeniosła do obecnego
mieszkania, powiedziała mi... powiedziała po przyjacielsku... że najzupełniej mi
108
ufa i wszystko.., ale że może bym chciał dap jej ten weksel na sto piętnaście
rubli, bo uważała,, że tyle jestem jej winien. Przepraszam! Właśnie powiedziała,
że skoro tylko dam jej ten papier, ona mi znowu będzie kredytowała, ile chcę, i
że nigdy, nigdy, ze swej strony - to są jej własne słowa - nie zrobi użytku z
tego weksla, dopóki ja sam nie zapłacę... A raptem teraz, kiedy straciłem lekcje
i nie mam co jeść, ona go oddaje do realizacji... Cóż mam na to powiedzieć? - Te
wszystkie rzewne szczegóły nas nie dotyczą, mój panie - czelnie rąbnął Ilia
Pietrowicz - ma pan dać zobowiązanie na piśmie, to zaś, że pan był zakochany, i
wszystkie te tragiczne epizody to wcale nie nasza rzecz. - No wiesz, to
trochę... okrutnie...-bąknął Nikodem Fomicz siadając przy stole i również
zabierając się do podpisywania. Poczuł jakiś wstyd. - Niechże pan pisze -
polecił sekretarz Raskolnikowowi.
- Co?-spytał ów z rozmyślną szorstkością.
- Podyktuję.
Raskolnikow miał wrażenie, że po jego spowiedzi sekretarz zaczął go traktować
wzgardliwiej i bardziej lekceważąco. Ale rzecz dziwna: wszystkie ludzkie opinie
zobojętniały mu z kretesem, a zmiana ta dokonała się w jednej chwili, w jednym
oka mgnieniu. Gdyby chciał trochę się zastanowić', to naturalnie, byłby
zdziwiony, że zaledwie przed minutą mógł z nimi tak rozmawiać i nawet narzucać
im się ze swymi uczuciami. I skąd się te uczucia wzięły? Natomiast teraz, gdyby
pokój napełnił się naraz nie urzędnikami policyjnymi, tylko najserdeczniejszymi
jego przyjaciółmi, to bodaj i wówczas nie znalazłby dla nich ani jednego
ludzkiego słówka - tak dalece wywiało mu wszystko z serca... Duszy jego objawiła
się nagle ponura świadomość dręczącego, bezgranicznego osamotnienia i obcości.
To nie nikczemność jego serdecznych wynurzeń wobec liii Pietrowicza ani
nikczemność tryumfu porucznika nad nim - tak raptownie przenicowała jego serce.
Och, cóż go teraz obchodzi własne poniżenie, wszystkie te ambicje, porucznicy,
Niemki, pretensje, biura i tak dalej, i tak dalej. Gdyby go skazano w tej chwili
na stos, zapewne nie ruszyłby palcem, może nawet nie wysłuchałby uważnie wyroku.
Działo się z nim coś zgoła mu nie Znanego, nowego, nagłego i nigdy nie bywałego.
Nie, żeby rozumiał, ale wyraźnie doznawał całą 109

potęgą doznania, że już nie tylko z jakąś sentymentalną wylewnością jak przed
chwilą, lecz w ogóle z niczym już mu nie wolno zwracać się do tych ludzi w
biurze cyrkułu i że chociażby to byli rodzeni bracia i siostry, a nie urzędnicy
policji, to i tak już by nie miało żadnego sensu zwracać się do nich w żadnej a
żadnej okoliczności życia. Dotychczas nigdy nie doświadczył tak dziwnego i
okrutnego doznania. A co najgorsze, najbardziej męczące - to właśnie, że było to
raczej doznanie niż świadomość, niż pojęcie: doznanie bezpośrednie, doznanie
najbardziej torturujące ze wszystkich doznań, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek
przeżyć. Sekretarz począł mu dyktować utarty wzór tego rodzaju oświadczeń, to
znaczy: zapłacić nie mogę, przyrzekam wtedy a wtedy (kiedykolwiek) uiścić
należność, z miasta nie wyjadę, mienia ani sprzedawać, ani rozdarowywać nie będę
i tym podobne. - Ależ pan nie może pisać, pióro wypada panu z rąk - zauważył
sekretarz, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. - Pan chory? - Tak... w głowie
mi się kręci... Niech pan dyktuje.!
- To już koniec. Proszę podpisać.
Sekretarz wziął od niego papier i zajął się innymi interesantami. Raskolnikow
odłożył pióro, lecz zamiast wstać i odejść, wsparł się łokciami na stole i
ścisnął głowę oburącz. Jakby mu kto wbijał gwóźdź w ciemię. Raptem nawiedziła go
myśl dziwna: Wstać zaraz, podejść do Nikodema Fomicza i opowiedzieć wszystko, co
było wczoraj, wszystko do najdrobniejszych szczegółów, potem udać się razem z
nimi do siebie i pokazać im te rzeczy w kącie, w dziurze. Pokusa była tak silna,
że ulegając jej, już się podniósł na krześle. "A może zastanowić się choć przez
minutę?-mignęło mu w głowie.-Nie, lepiej się nie zastanawiać, tylko ot, z pieca
na łeb!" Nagle zatrzymał się jak wryty. Nikodem Fomicz zapalczywie mówił coś do
porucznika i Raskolnikow usłyszał: - Nie ma mowy, obaj zostaną zwolnieni! Po
pierwsze, wszystko temu przeczy. Bo uważaj: po co by. mieli wołać stróża, gdyby
to była ich sprawka?.-.. Żeby siebie pogrążyć, co? Albo dla fortelu? Nie, to by
już był fortel przemędrkowany! A wreszcie, studenta Piestriakowa widzieli w
bramie obaj stróże i jedna 110
baba akurat w chwili, kiedy wchodził. Szedł w towarzystwie trzech kolegów i
rozstał się z nimi już przed samą bramą; wypytywał stróżów o lokatorów jeszcze w
obecności tych swoich przyjaciół. Któż by wypytywał o lokatorów, gdyby szedł w
takich zamiarach? Co zaś do Kocha, to ten przed pójściem do starej pół godziny
siedział na dole u złotnika i dopiero dokładnie kwadrans przed ósmą wyszedł od
niego na górę do starej. Więc sam pomyśl... - Za pozwoleniem, skądże taka
sprzeczność: sami twierdzą, że się dobijali i że drzwi były zamknięte, a po
trzech minutach, kiedy wrócili ze stróżem, okazuje się, że drzwi otwarte? - W
tym ci sęk: morderca na pewno tam siedział i zaniknął się na haczyk; nakryliby
go jak amen w pacierzu, gdyby Koch nie pokpił sprawy i nie poszedł sam po
stróża. On zaś właśnie w tymże czasie zdążył zbiec ze schodów i jakoś się
prześliznąć mimo nich. Koch nie wie, jak Bogu dziękować, żegna się prawą i lewą
ręką. "Gdybym tam pozostał - powiada - on by wypadł i zabił mnie siekierą." Chce
dać na prawosławną mszę, che-che!... - A mordercy nikt nie widział?
- Skądże znowu! Ta kamienica - to jak arka Noego - wtrącił sekretarz, który się
przysłuchiwał ze swego miejsca. - Sprawa jasna, sprawa jasna! - gorąco powtórzył
Nikodem. - Nie, sprawa bardzo niejasna - stanowczo rzekł porucznik. Raskolnikow
wziął kapelusz i ruszył ku drzwiom. Ale do drzwi nie doszedł... Gdy
oprzytomniał, zobaczył, że siedzi na krześle, że z prawej strony podtrzymuje go
jakiś człowiek, a z lewej stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką pełną żółtej
wody, że Nikodem Fomicz stoi przed nim i bacznie mu się przygląda. Powstał z
krzesła. - Co to? Pan chory?-dosyć ostro zagadnął Nikodem Fomicz.
- Ten pan już podpisując ledwie piórem wodził - zaznaczył sekretarz Siadając i
znowu biorąc, się do papierów. - Pan dawno choruje?-krzyknął porucznik ze swego
miejsca, również segregując papiery. On także, rzecz prosta,

patrzał na chorego, póki ów trwał w omdleniu, lecz natychmiast odszedł, gdy


tamten oprzytomniał. - Od wczoraj...-mruknął Raskolnikow w odpowiedzi.
- A wczoraj wychodził pan z domu?
- Wychodziłem.
- Chociaż chory?
- Chociaż chory.
- O której?
- Po siódmej wieczór.
- Dokąd, jeśli wolno zapytać?
- Na ulicę.
- Przynajmniej krótko i jasno.
Raskolnikow odpowiadał szorstko, urywanie, blady jak chusta, i nie spuszczał
swych czarnych zgorączkowanych oczu pod spojrzeniem liii Pietrowicza. - Przecie
ledwie stoi na nogach, a ty... -spróbował Nikodem Fomicz. - Nie szko-dzi!-z
jakąś szczególną intonacją wycedził porucznik. Nikodem Fomicz chciał coś jeszcze
dodać, ale spojrzawszy na sekretarza, który również patrzał nań bardzo pilnie,
zachował milczenie. Wszyscy naraz umilkli. Było dziwnie. - No dobrze -
zakonkludowal Ilia Pietrowicz - nie zatrzymujemy pana. Raskolnikow wyszedł.
Słyszał jeszcze, jak po jego wyjściu rozpoczęła się nagle ożywiona rozmowa, przy
czym najdobitniej rozlegał się pytający głos Nikodema Fomicza... Na ulicy ocknął
się całkowicie. "Rewizja, rewizja, zaraz rewizja! - powtarzał w duchu, bardzo
się śpiesząc. - Zbóje! Podejrzewają!" Poprzedni strach ogarnął go na nowo, od
stóp do głów. II
"A jeżeli rewizja już była? Jeżeli akurat zastanę ich u siebie?" Lecz oto i jego
pokój. Nic i nikogo-nikt nie zaglądał;
nawet Anastazja n-ie tknęła sprzątania. Lecz Boże! jak mógł zostawić wszystkie
te rzeczy tam, w dziurze? Rzucił się do kąta, wsunął dłoń pod tapetę, jął
wydobywać rzeczy i wtykać je sobie do kieszeni. Okazało się, że wszystkiego jest
osiem sztuk: dwa małe puzdereczka z kolczykami czy 112
czymś w tym rodzaju (nie przyjrzał się należycie), dalej - cztery niewielkie
futeraliki safianowe; jeden łańcuszek był po prostu owinięty w papier gazetowy;
jeszcze coś w gazetowym papierze, zdaje się, że order... Powsuwał wszystko do
różnych kieszeni w palcie i do pozostałej, prawej kieszeni spodni, usiłując, by
to było jak najmniej widoczne. Także i sakiewkę wziął razem z rzeczami. Po czym
wyszedł z pokoju, tym razem zostawiając drzwi zupełnie na oścież.
^ Szedl krokiem raźnym, pewnym i chociaż czul się jak połamany, jednak
przytomność go nie odbiegała. Bał się pościgu, bał się, że za pół godziny, za
kwadrans, już wydadzą, być może, nakaz tropienia go; toteż za wszelką cenę
należy co rychlej zatrzeć ślady. Trzeba zdążyć, dopóki się jeszcze ma trochę sił
i choć trochę trzeźwości umysłu... Dokądże iść? Ta sprawa była już dawno
zdecydowana: "Wrzucić wszystko do kanału i niech już raz będzie koniec."
Postanowił tak jeszcze w nocy, w malignie, podczas tych chwil, kiedy - pamiętał
dobrze - kilkakrotnie próbował wstać i iść "prędzej, prędzej, żeby wszystko
wyrzucić". Lecz okazało się, że z tym wyrzuceniem sprawa jest bardzo trudna.
Błądził nabrzeżem Kanału Jekateryńskiego już z pół godziny albo i dłużej i kilka
razy spoglądał na napotykane przęsła schodków wiodących z ulicy nad wodę. Lecz
ani mowy o spełnieniu zamiaru, gdyż albo tuż u schodków stały tratwy, na których
kobiety prały bieliznę, albo były przycumowane łódki, no i wszędzie snuli się
ludzie, zresztą zewsząd, z nabrzeża, z każdej strony, było się widocznym;
podejrzanie by wyglądało, gdyby człowiek umyślnie zeszedł, przystanął i coś
wrzucał do wody. A jeżeli futerały nie utoną, tylko zaczną pływać? Ba, na pewno
tak będzie. Każdy to zobaczy. Już i tak wszyscy przechodnie patrzą na niego jak
na raroga - jakby on jeden ich obchodził. "Czemu się to dzieje? A może tak mi
się tylko wydaje?"- myślał. Wreszcie przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie
pójść gdzieś nad Newę. Bo i ludzi tam mniej, i nie tak się będzie rzucał w oczy,
i poręczniej mu będzie, grunt zaś - że dalej od domu. Aż się zdziwił: oto już
pól godziny łazi, pełen troski i niepokoju, w tak niebezpiecznej okolicy, a
dopiero teraz przychodzi mu ten pomysł! Wyłącznie dlatego stracił bez-n-ł

płodnie pól godziny, że powziął raz taką decyzję we śnie, w majaczeniu! Zrobił
się strasznie roztargniony i roztrzepany i wiedział o tym. Stanowczo należy się
pośpieszyć! Ruszył ku Newie Aleją W-ską; lecz po drodze zaświtała mu nowa myśl:
"Po co nad Newę? Po co do wody? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, ot,
chociażby na Wyspy, i gdziekolwiek-w ustronnym miejscu, w lesie, pod krzakiem-
wszystko to zakopać, a drzewo dobrze sobie zapamiętać?" I jakkolwiek czul, że
nie jest w stanie wszystkiego tego jasno i zdrowo rozważyć w tej chwili,
jednakże myśl wydala mu się bezbłędną. Ale i na Wyspy nie było mu sądzone się
dostać; natomiast rzecz wzięła inny obrót. Idąc z Alei W-skiej na plac, nagle
ujrzał po lewej ręce wejście na podwórko, zupełnie na głucho zabudowane. Z
prawa, tuż od bramy, daleko w głąb podwórka szedł ślepy, nietynkowany mur
sąsiedniej czteropiętrowej kamienicy. Z lewa, równolegle do ślepego muru i
również od samej bramy, biegi drewniany parkan na jakie dwadzieścia kroków w
głąb dziedzińca i dopiero dalej skręcał pod kątem na lewo. Było to na głucho
odgrodzone miejsce, gdzie leżał zwalony jakiś budulec. Nieco dalej, w
zagłębieniu podwórka, zza parkanu wyzierał węgieł niskiej, zasmolonej murowanej
szopy, prawdopodobnie część jakichś warsztatów. Zapewne mieścił się tu zakład
ślusarski czy stelmachowski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie prawie tuż od bramy
poczynając, gęsto czerniały kupki węglowego miału. "Oto gdzie można by podrzucić
- i w nogi!" - pomyślał. Nie widząc nikogo na podwórku, wstąpił do bramy i
zobaczył tuż koło wrót urządzenie często spotykane'w kamienicach, gdzie mieszka
dużo robotników, rzemieślników, woźniców itd., mianowicie przylegającą do
parkanu rynnę ściekową, na parkanie widniał nieunikniony w takich razach dowcip,
wypisany kredą: "Tótej zaczymywać się nie Wolno." Miało to już tę dobrą stronę,
że wstąpienie tu i zatrzymanie się nie mogło budzić podejrzeń. "Zrzucić od razu
wszystko na kupę i uciekać!"
Jeszcze raz się obejrzał i już wkładał rękę do kieszeni, gdy wtem pod murem
zewnętrznym, pomiędzy bramą a rynną ' w przesmyku nie szerszym nad jeden arszyn,
zauważył duży nie ociosany kamień, który ważył z półtora puda i przylegał do
muru od ulicy. Za tym murem biegł chodnik, słychać 114
było, jak kroczą przechodnie, których tutaj jest zawsze sporo; lecz za bramą
nikt go nie mógł dojrzeć, chyba żeby kto wszedł z ulicy; co zresztą było bardzo
prawdopodobne, toteż należało się śpieszyć. Pochylił się nad kamieniem, mocno
oburącz uchwycił go za wierzchołek, natężył wszystkie siły i przewrócił głaz.
Pod głazem powstało niewielkie zagłębienie, do którego jął czym prędzej wyrzucać
wszystko z kieszeni. Sakiewka znalazła się na samym wierzchu, ale i tak w
zagłębieniu zostało jeszcze miejsce. Następnie znów uchwycił kamień i od razu
obrócił go z powrotem; kamień zajął dokładnie poprzednie położenie, może tylko
wydawał się odrobineczkę wyższy. Raskolnikow podgarnąi. trochę ziemi i
przydeptał dookoła nogami. Nic nie można było zauważyć. Wówczas wyszedł i
podążył w stronę placu. Znów na moment porwała go wszechwładna, trudna do
zniesienia radość, jak przedtem w biurze. "Ślady zatarte! Komuż, komuż przyjdzie
do głowy szukać pod tym kamieniem? Może on tu leży od chwili zbudowania
kamienicy i przeleży drugie tyle. A gdyby nawet znaleziono: czemuż mają pomyśleć
o mnie? Skończone! Nie ma poszlak!" I zaśmiał się. Tak jest; przypominał sobie
później, że się roześmiał nerwowym drobnym, bezgłośnym, długim śmiechem i wciąż
się śmiał, śmiał się cały czas, idąc przez plac. Ale kiedy wszedł na bulwar K-
ski, gdzie przedwczoraj spotkał ową dziewczynę, śmiech go nagle opuścił. Inne
myśli wtargnęły mu do mózgu. Poczuł nagle, że przejście mimo tej ławki, na
której wtedy, po odejściu dziewczyny, siedział i rozmyślał, budzi w nim teraz
okropny wstręt oraz że okropnie mu będzie ciężko spotkać znów wąsala, któremu
dal wtedy dwudziestkę. "Pal go diabli!" Szedł rozglądając się dokoła gniewnie i
z roztargnieniem. Wszystkie jego myśli wirowały obecnie wokół jakiegoś głównego
punktu, czuł, że to jest rzeczywiście punkt główny i że teraz, właśnie teraz,
pozostał sam na sam z tym głównym punktem - i to pierwszy raz po tych dwóch
miesiącach. "Niechże to wezmą wszyscy diabli! - pomyślał raptem w napadzie
niewysłowionej złości. - Stało się i nie odstanie, niech więc diabli porwą i ją,
i to nowe życie! Boże, jakie to głupie!... Ile ja dzisiaj nalgałem i
nałajdaczyłem! Jakżem obmierzle merdał ogonem i przymilał się do tego paskudnego

liii Pietrowicza. Zresztą i to furda! Gwiżdżę na nich wszystkich, jak i na to,


żem merdał i przymilal się! Nie w tym sęk, wcale nie w tym!..." Wtem zatrzymał
się; nowe, całkiem nieoczekiwane i nad wyraz proste pytanie zbito go z tropu i
wprawiło w gorzkie zdumienie: "Jeżeli rzeczywiście wszystko to było zrobione
świadomie, a nie po bałwańsku, jeżeli rzeczywiście miałeś określony i wyraźny
cel, to jakże wytłumaczyć, żeś natychmiast nie zajrzał do sakiewki i nie masz
pojęcia, coś zdobył, za coś wziął na siebie tę całą męczarnię, po coś się
zdecydował na taką podłą, plugawą, haniebną rtecz? Ba, przecie chciałeś dopiero
co wrzucić tę sakiewkę do wody razem ze wszystkimi rzeczami, których również
nawet nie obejrzałeś... Cóż to ma znaczyć?" Tak jest, tak jest, nie inaczej.
Zresztą wiedział o tym już dawniej, to wcale nie nowe dla niego pytanie; i gdy w
nocy powziął decyzję wrzucenia wszystkiego do wody, to powziął ją bez żadnych
wahań i roztrząsań - jakby tak właśnie być musiało, jakby inaczej być nie
mogło... Tak, on to wszystko rozumie i pamięta; kto wie nawet, czy nie
postanowił tego wczoraj, w chwili gdy przysiadł nad kuferkiem i wydobywał
futerały... Owszem, nie inaczej!... "To dlatego, że jestem bardzo chory -
stwierdził wreszcie posępnie. - Sam siebie zamęczyłem, zadręczyłem, dlatego nie
wiem, co czynię... Dręczyłem siebie i wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten
czas... Gdy wyzdrowieję... przestanę się dręczyć... A jeżeli w ogóle nie
wyzdrowieję? Boże! jak mi to wszystko zbrzydło!..." Szedł nie zatrzymując się.
Miał ogromną chęć na jakąś rozrywkę, nie wiedział jednak, co zrobić, co
przedsięwziąć. Nowe, nieodparte wrażenie opanowywało go coraz bardziej, nieomal
z minuty na minutę: wrażeniem tym był bezgraniczny, prawie cielesny wstręt do
wszystkiego, co spotykał i co go otaczało, wstręt uparty, zły, nienawistny.
Mierzili go wszyscy przechodnie, mierziły go nawet ich twarze, chód, ruchy. Zda
się, że oplułby, ugryzłby każdego, kto by do niego przemówił... Przystanął, gdy
dotarł na nabrzeże Małej Newy, na Wyspie Wasilewskiej, około mostu. "Tutaj
mieszka, w tej kamienicy-pomyślał.-Masz ci los! Czyżbym przyszedł umyślnie do
Razumichina? Powtarza się ta sama historia co wtedy... HA
Ogromniem ciekaw: czy przyszedłem celowo, czy też po prostu szedłem przed
siebie, no i zabmąłem tutaj? Mniejsza o to. Mówiłem... przedwczoraj... że
przyjdę do niego nazajutrz po tym. Otóż przyszedłem! Czyż ja nie mam teraz prawa
iść, gdzie mi się podoba?..." Ruszył na piąte piętro do Razumichina.
Razumichin był w domu, w swej izdebce. Pracował w tej chwili, coś pisał; sam mu
otworzył. Nie widzieli się dobre cztery miesiące. Razumichin siedział u siebie w
podartym na strzępy szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, rozmamłany, nie
ogolony i nie umyty. Twarz jego wyraziła zdziwienie. - Co ci jest? - zawołał
oglądając kolegę od stóp do głów; później umilkł i gwizdnął. - Czyżby już było
tak źle? Bra-chu, toż ty prześcignąłeś nawet mnie - dodał spozierając na
łachmany Raskolnikowa. - Siadajże, pewnieś zmęczony! - I gdy ów opadł na
ceratową otomanę, jeszcze podlejszą od jego własnej, Razumichin dostrzegł od
razu, że jego gość jest niezdrów. - Tyś przecie poważnie chory; wiesz o tym?-
Chciał zmierzyć mu puls; Raskolnikow wyrwał rękę. - Daj pokój - rzekł. -
Przyszedłem... słuchaj, nie mam żadnych korepetycji... więc chciałem... A
zresztą nie potrzeba mi korepetycji. - No wiesz? Przecie gadasz od rzeczy!-
wtrącił Razumichin obserwując go badawczo. - Nie, nie od rzeczy...
Raskolnikow wstał z otomany. Idąc do Razumicbina nie pomyślał o tym, że przecie
znajdzie się z nim twarzą w twarz. Dopiero teraz w jednej chwili zdał sobie
sprawę, już na podstawie doświadczenia, że nie ma na całym świecie rzeczy,
której by pragnął mniej niż znaleźć się twarzą w twarz z kim bądź. Zakipiała w
nim żółć. Ledwie przestąpił próg Razumichina, omal się. nie zachłysnął
wściekłością na siebie. - Do widzenia! - rąbnął i ruszył ku drzwiom.
- Czekajże, wariacie!
- Nie potrzeba!...-powtórzył ów, znowu wyszarpując rękę.
- To po kiego diabła przyszedłeś! Sfiksowałeś czy co? Przecie to... obrażliwe.
Ja cię tak nie puszczę. - Więc słuchaj: przyszedłem tutaj, bo poza tobą nie znam

nikogo, kto by mi dopomógł... rozpocząć... bo ty jesteś od nich wszystkich


lepszy, chciałem powiedzieć; rozsądniejszy, i potrafisz zrozumieć... Ale teraz
widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz? absolutnie nic... niczyich usług i
współczuć... Ja sam... I basta! Dajcie mi święty spokój! - Zaczekaj że chwilkę,
małpo zielona! Wariat, jak mi Bóg miły, mnie jest wszystko jedno. Uważasz:
lekcji i ja teraz nie mam, zresztą pluję na to; natomiast na bazarze ma
księgarnię Cheruwimow, który sam stanowi coś w rodzaju lekcji. Ja bym go teraz
nie odstąpił ani za pięć korepetycji u kupieckich synków. Sporządza takie
wydańka, puszcza w świat takie przy-rodniczo-naukowe książeczki, które się
rozchodzą, że buzi dać! Już od samych tytułów oko bieleje! Zawsze twierdziłeś,
żem głupi; otóż, brachu, są głupsi ode mnie, jak Boga kocham! Teraz zachciało mu
się "nowego kierunku". Sam ani be, ani me, ja zaś popieram, ma się wiedzieć.
Patrz: oto przeszło dwa arkusze niemieckiego tekstu; moim zdaniem, jest to
najgłupsza w świecie szarlataneria: krótko rzekłszy, autor rozważa, czy kobieta
jest człowiekiem, czy nie jest? No i, ma się rozumieć, rozstrzyga uroczyście,
iż, owszem, jest człowiekiem. Cheruwimow przygotowuje to w dziale kwestii
kobiecej; ja - tłumaczę. On te dwa i pól arkusza rozciągnie na sześć, potem
rąbniemy wspaniały tytuł na pół stronicy - i puścimy po pół rubelka. Przełkną i
to! Za tłumaczenie biorę sześć rubli od arkusza, czyli za całość wypadnie
piętnaście rubli, sześć zaś wziąłem d canto. Gdy to skończymy, zaczniemy
tłumaczyć o wielorybach, następnie już sobie zakreśliłem w drugiej części
Confenssions* jakąś nudną jak flaki z olejem gadaninę, również będziemy to
tłumaczyli, bo Cheruwimowo-wi ktoś powiedział, że Rousseau to coś w rodzaju
Radiszcze-wa3. Ja oczywiście nie zaprzeczam, pal go licho! Otóż, czy chcesz
tłumaczyć drugi arkusz arcydzieła "Czy kobieta jest człowiekiem"? Jeżeli chcesz,
to zaraz bierz tekst, bierz pióra, papier (wszystko to mam od księgarza) i masz
na łapę trzy ruble, bo ponieważ ja za cały przekład, za pierwszy i drugi arkusz,
wziąłem zaliczki sześć rubli, więc trzy przypada na twój udział. Jak skończysz
arkusz - dostaniesz jeszcze trzy ruble. Tylko zlituj się, nie uważaj tego za
jakąś przysługę z mo-* Wyznań
118
jej strony. Przeciwnie, jak tylko wszedłeś, obliczyłem sobie, że możesz mi
pomóc. Po pierwsze, z pisownią u mnie nietęgo, po wtóre, po niemiecku ja czasem
ani w ząb, tak że przeważnie komponuję od siebie i tylko tym się pocieszam, że
to wychodzi książce na dobre. Ale diabli wiedzą: może nie na dobre, lecz właśnie
na gorsze... Więc bierzesz czy nie bierzesz? Raskolnikow wziął w milczeniu
kartki niemieckiego artykułu, wziął trzy ruble i wyszedł bez słowa. Razumichin
ze zdziwieniem popatrzył za nim. Ale już dotarłszy do pierwszej przecznicy
Raskolnikow nagle zawrócił, znowu poszedł na górę do Razumichina i położywszy na
stole niemieckie kartki i trzy ruble, znów wyniósł się bez stówka. - Chyba na
głowę upadłeś czy co! - ryknął rozwścieczony nareszcie Razumichin. - Co ty mi tu
za komedie wyprawiasz! Nawet mnie samego zmyliłeś... Po kiego licha przyła-ziłeś
w takim razie, diable rogaty! - Nie potrzeba... przekładów...-mruknął
Raskolnikow już na schodach. - Więc jakiejże ci cholery potrzeba?-wołał
Razumichin z góry. Tamten w milczeniu szedł dalej. - Te! Powiedz przynajmniej,
gdzie mieszkasz? Odpowiedzi się nie doczekał. - No to idź sobie do czar-r-
rta!...
Lecz Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Niko-łajewskim raz jeszcze
ocknął się zupełnie wskutek pewnego zajścia, wielce dlań niemiłego. Mocno
ściągnął go batem po plecach któryś woźnica za to, że omal nie wlazł pod konie,
jakkolwiek ów woźnica trzy czy cztery razy ostrzegł go krzykiem. Uderzenie
biczem tak Raskolnikowa rozzłościło, że odskoczywszy pod barierę (gdyż nie
wiedzieć czemu szedł środkiem mostu, jezdnią, nie zaś chodnikiem), gniewnie
zgrzytnął i zaszczekał zębami. Naturalnie, dokoła rozległ się śmiech. - Ma za
swoje!
- Jakiś cwaniak.
- Wiadomo: odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać
odszkodowanie. - Zawodowo to robią, panie ładny, zawodowo... Ale w chwili gdy
stał pod barierą i wciąż jeszcze bezmyślnie, ze złością patrzał za oddalającym
się powozem, rozcierając 119

sobie grzbiet, poczuł nagle, że ktoś mu wtyka do ręki pieniądze. Obejrzał się:
leciwa jakaś kupcowa, w stroiku na głowie i w kozłowych trzewikach, a przy niej
dziewczyna w kapeluszu i z zieloną parasolką; widocznie jej córka. "Weź to,
kochanecz-ku, w imię Boże." Wziął, a one poszły dalej. Moneta była dwudziestką.
Sądząc po ubraniu i wyglądzie, łatwo mogły go wziąć za żebraka, za prawdziwego
ulicznego zbieracza groszy, jałmużnę zaś w wysokości aż dwudziestu kopiejek
zawdzięczał z pewnością chlaśnięciu biczem, które wzbudziło w nich współczucie.
Zacisnął pieniążek w ręce, zrobił jakie dziesięć kroków i zwrócił się twarzą do
Newy, w kierunku pałacu. Na niebie ani chmurki, woda prawie błękitna - rzecz w
Newie tak rzadka. Kopuła soboru4 - która z żadnego punktu nie zarysowuje się
lepiej, niż gdy na nią patrzeć stąd, z mostu, o dwadzieścia kroków od kaplicy -
aż promieniała, a przeźrocze powietrze pozwalało dojrzeć każdy jej ornament. Ból
od smagnięcia uśmierzył się i Raskolnikow zapomniał o zajściu; niepodzielnie
pochłaniała go teraz pewna myśl trwożna i nie całkiem jasna. Stał i patrzał w
dal - długo, uważnie; to miejsce było mu szczególnie znajome. Kiedy chodził na
uniwersytet, zdarzyło mu się ze sto razy - najczęściej w drodze powrotnej do
domu - przystawać w tym właśnie miejscu, pilnie się wpatrywać w tę rzeczywiście
przepyszną panoramę" i dziwić się mętnemu i nierozwikłanemu wrażeniu, które go
za każdym prawie razem ogarniało. Jakiś niewytłumaczony chłód wiał zawsze na
niego od tej wspaniałej panoramy; ten cudny obraz był dlań głuchy, milczący...
Za każdym razem był zaskoczony tym ponurym, zagadkowym wrażeniem; nie ufając
sobie, odkładał rozwiązanie tej zagadki na później. Teraz ostro mu się nagle
przypomniały te jego dawniejsze pytania i zdziwienia; i wydało mu się, że nic
bez kozery przypomniał je sobie właśnie teraz. Już to samo było dzikie i
cudaczne, że oto przystanął w tym miejscu co dawniej, jak gdyby naprawdę
wyobraził sobie, że może myśleć teraz o tym samym co dawniej, interesować się
tymi samymi tematami i widokami, jakimi się interesował... tak jeszcze niedawno.
Omal go to nie rozśmieszyło, a zarazem pierś ścisnęła mu się aż do bólu. Jak
gdyby w jakiejś bezdennej otchłani, gdzieś tak głęboko w dole, że ledwie widać,
przebywa teraz cała ta miniona 120
przeszłość i minione myśli, i minione zagadnienia, i minione tematy, i minione
wrażenia, i ta cała panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... A on,
Raskolnikow, ulatuje gdzieś do góry i wszystko znika mu z oczu... Przy jakimś
mimowolnym geście poczuł zaciśniętą w pięści dwudziestkę. Rozprostował palce,
bacznie.,.spojrzal na pieniążek j z rozmachem'cisnął go do wody; następnie
odwrócą "się i ruszył do domu. Miał wrażenie, że w tej chwili odciął się od
wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami. Przyszedł do domu już pod wieczór,
czyli że snuł się po mieście dobre sześć godzin.jJak i którędy wracał - nie
pamiętał. Rozebrał się i drżąc cały, niby zajeżdżony do szczętu koń, padł na
kanapę, przykrył się paltem i natychmiast usnął. Już Byt zupełny zmierzch, gdy
go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. Boże, co to za krzyk! Takich
nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i
przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się
zmieścić takie rozbestwienie, taka zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i
siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami. Tymczasem burda,
ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. Aż oto, ku najwyższemu swemu
zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła,
pośpiesznie, skwapliwie opuszczając wyrazy, tak że nie można było nic pojąć, o
coś błagała - naturalnie o to, by przestano ją bić, bo ktoś bezlitośnie okładał
ją na schodach. Glos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, że
już tylko charczał, lecz mimo to ów bijący także coś mówił, i to także prędko,
niewyraźnie, z pośpiechem, z zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak
liść: poznał ten głos; był to glos porucznika. Ilia Pietrowicz jest tutaj i bije
gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie - to niewątpliwe, słychać to po
odgłosach, po wrzasku, po ciosach! Cóż to jest? Świat się wali czy co? Słychać,
jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej gromadzi się ciżba,
słychać: ach! i och! okrzyki... ludzie biegną, stukają, zatrzaskują drzwi,
tłoczą się. "Ale za cóż, za cóż? I do czego to podobne!"-powtarzał, już na serio
myśląc, że dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!... Lecz w takim razie
przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo "to na pewno z tegoż powodu, z powodu tego,
co było wczoraj... 6 Dostojewski, t.
121

O Boże!" Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie... Zresztą,
cóż by to pomogło! Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił...
Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający dobre dziesięć minut, stopniowo
ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąż jeszcze odgrażał się
i wymyślał... W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go już nie słychać.
"Czyżby sobie poszedł! Boże!" Tak jest, oto odchodzi również gospodyni, wciąż
jeszcze jęcząc i płacząc... Oto jej drzwi się zatrzasnęły... Oto gawiedż się
rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią jeden
przez drugiego, już to podnosząc głos aż do wrzasku, już to zniżając do szeptu.
Musiało ich tu być wielu, prawie cały dom się zbiegł. "Ale, mój Boże, czyż to
wszystko możliwe! I po co, po co on tu przychodził!" Raskolnikow upadł jak kłoda
na kanapę, ale już nie mógł zmrużyć oka; przeleżał z pół godziny w takiej
udręce, w takim stężeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie
doświadczył. Wtem w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i
talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uważnie i widząc, że nie śpi, postawiła
świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyżkę.
- Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię
trzęsie. - Anastazjo... za co bili gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. - Kto
bil gospodynię?
- Tylko co... pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na
schodach... Za co tak ją zbił? I... po co przychodził? Anastazja w milczeniu i
ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała. Pod jej
wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. - Anastazjo, czemu
milczysz? - spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. - To krew - odparła w
końcu cicho i jakby do siebie samej mówiąc. - Krew!... Jaka krew?...-jąkał
blednąc-i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąż patrzała na niego bez słowa.
- Nikt gospodyni nie bił -.rzekła znów głosem surowym i stanowczym. 122
Spozierał na nią, ledwie dysząc.
- Ja sam słyszałem... nie spałem... usiadłem na łóżku- bąknął jeszcze pokorniej.
- Słuchałem długo... Przychodził zastępca komisarza... Na schody zbiegli się
wszyscy, ze wszystkich mieszkań... - Nikt nie przychodził. To krew w tobie
krzyczy. Jak krew nie ma już nijakiego wyjścia i już zsiada się na wątpiach -
wtenczas się człowiekowi przywidiue,... Będziesz jadł czy nie? Nie odpowiedział.
Anastazja wciąż stała nad nim, bacznie na niego patrzała i nie odchodziła. - Daj
mi pić... Nastieńka.
Poszła na dół i po paru minutach wróciła z wodą w białym fajansowym kubku; lecz
on już nie pamiętał, co było potem. Pamiętał tylko, że łyknął haust zimnej wody,
a reszta rozlała mu się z kubka na pierś. Potem stracił przytomność. III
Nie można jednak powiedzieć, by przez cały czas choroby był zupełnie
nieprzytomny: był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i
pólprzytomnością. Niejedno przypomniał sobie później. To mu się zdawało, że
skupia się przy nim dużo ludzi, chcą go wziąć i gdzieś wynieść, sprzeczają się
na jego temat i kłócą. To znów jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boją się go i
tylko z rzadka uchylają drzwi, by na niego popatrzeć, grożą mu, umawiają się,
śmieją i drażnią się z nim. Pamiętał, że często widywał przy_sohie Anastazję;
rozróżniał jeszcze kogoś - człowiek ten był jak gdyby doskonale mu znany, lecz
kto mianowicie, tego w żaden sposób nie mógł sobie uprzytomnić, trapił się tym i
nawet płakał. Czasami mu się zdawało, że leży już z miesiąc; to znowu - że wciąż
trwa ten sam dzień. Lecz o tamtym-o tamtym zapomniał doszczętnie, natomiast co
chwila przypominał sobie, że zapomniał o czymś, czego zapominać nie wolno;
dręczył się, męczył, usiłując przypomnieć sobie, jęczał, wpadał we wściekłość
lub w okropny, niemożliwy do zniesienia lęk. Wówczas zrywał się, chciał uciekać,
ale zawsze ktoś go powstrzymywał przemocą, a wtedy znowu popadał w bezwład i
nieprzytomność. Wreszcie odzyskał zmysły całkowicie. IM

Stało się to z rana, o dziesiątej., O tej porannej godzinie w pogodne dni słońce
zawsze podłużna smugą przesuwało się po prawej ścianie i oświetlało kąt koło
drzwi. Przy jego łóżku stała Anastazja i jeszcze jeden człowiek, zupełnie
nieznajomy i przyglądający mu się ciekawie. Był to młody zuch w spen-cerku, z
bródką, wyglądający^ na oficjalistę. Przez uchylone drzwi zaglądała gospodyni.
Raskolnikow uniósł się na posłaniu. - Kto to jest, Anastazjo? - spytał wskazując
na młodego człowieka. - Patrzajcie, ocknął się! - rzekła.
- Ocknął - potwierdził oficjalista. Widząc, że się ocknął, gospodyni,
zaglądająca przez drzwi, natychmiast je przymknęła i ukryła się. Była to kobieta
wstydliwa; krępowały ją wszelkie rozmowy i tłumaczenia; miała czterdzieści lat,
była korpulentna i tłusta, czarnobrewa i czarnooka, dobra wskutek tuszy i
lenistwa; przy tym bardzo nieszpema. Wstydliwa zaś ponad miarę. - Wyście...
kto?-pytał Raskolnikow dalej, zwracając się do samego młodzieńca. Lecz w tejże
chwili drzwi otworzyły się na oścież i wszedł - nieco się pochylając, gdyż był
wysokiego wzrostu - student Razumichiri. - Kajuta, jak mrBogTmłyT- zawołał
wchodząc - zawsze muszę wyrżnąć łbem. I to się nazywa mieszkanie! Ale, ale,
brachu, ocknąłeś się? Mówiła mi właśnie Paszeńka. - Tylko co się ocknął - rzekła
Anastazja.
- Tylko co się ocknął - znów potaknął oficjalista z uśmieszkiem. - A pan co za
jeden? - zapytał Razumichin, nagle zwracając się do niego.-Co do mnie, tom
Wrazumichin: nie Razumichin, jak mnie wszyscy tytułują, tylko Wrazumichin,
student, szlachecki syn, a to mój przyjaciel. Pan zaś kto? - Ja w naszym
kantorze za oficjalistę służę, przyszlem tu w interesie od kupca Szełopajewa. -
Niech pan siada na tym krześle-wskazał mu Razu-michin, a sam usiadł na drugim,
po drugiej stronie stolika. _ Bardzoś dobrze uczynił, brachu, żeś oprzytomniał -
prawił do Raskolnikowa. - Już czwarty dzień bez mała nie jesz i nie pijesz. Jak
Boga kocham, poiliśmy cię herbatą z łyżeczki. Dwa razy przyprowadzałem do ciebie
Zosimowa. Pamiętasz 124
Zosimowa? Zbadał cię dokumentnie i od razu powiada, że to głupstwo - do głowy
ciJiderzylo czy coś tam takiego. Jakaś nerwowa bagatela; wikt był kiepski,
powiada, mało dostawał piwa i chrzanu, stąd. chetoba, ale że to nic, minie, nie
pozostanie śladu ani popiołu. Zuch Zosimow! Wyszedł na łebskiego lekarza. Otóż
ja pana nie zatrzymuję - zwrócił się znów do oficjalisty. - Może pan wyjaśni, o
co chodzi? Uważasz, Rodia: z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko że
poprzednio przychodził nie ten, ale jakiś inny i myśmy się z nim rozmówili. Kto
to przychodził tutaj przed panem? - Niby pozawczoraj, prawda? To był Aleksy
Siemio-nowicz; także służy u nas w kantorze. - On jakiś bardziej rozgarnięty od
pana, co? jak pan sądzi? - Owszem, solidniejszy będzie.
- Chwalebny obiektywizm. No, cóż dalej?
- To wedle tego, że przez kupca Afanasja Wachruszyna, o którym pan pewnikiem
nieraz słyszeli, na życzenie pańskiej mamy, przez nasz.lantot^przekaz dla pana-
mówił oficjalista zwracając się wprost do Raskolnikowa. - Wedle tego, że jeżeli
pan już znajdują się przy pojęciu - mam panu doręczyć trzydzieści pięć rubli,
jako że pan Szelopajew, na życzenie pańskiej mamy, tymże sposobem co przedtem
otrzymał o tym zawiadomienie od kupca Wachruszyna. Pan wiedzą? - Tak...
pamiętam... Wachruszyn... -powiedział Raskolnikow w zadumie. - Słyszycie! Zna
kupca Wachruszyna! - zawołał Razumichin. - Najlepszy dowód, że jest "przy
pojęciu"! Zresztą teraz widzę, że i z pana człowiek do rzeczy. Mów pan dalej.
Mądrych słów z przyjemnością się słucha. - Wedle tego, że ten kupiec Wachruszyn,
na życzenie pańskiej mamy, która tymże sposobem przez niego już panu raz
przesyłała... więc on i teraz nie odmówił, i w tych dniach zawiadomił pana
Szełopajewa, żeby panu doręczyć trzydzieści pięć rubli w oczekiwaniu czegoś
lepszego. - Wie pan, ten zwrot "w oczekiwaniu czegoś lepszego" udał się panu
najładniej; niezła jest również ta "pańska mama". Więc jakże pan sądzi: przy
zdrowych jest on zmysłach czy nie przy zdrowych, hę? - Ano cóż... Tylko jak
będzie z podpisem?
125

- Naskrobie, nie bój się pan! Pan ma księgę, co?


- I owszem.
- Dawaj pan. No, Rodia, dźwigaj się. Ja cię podtrzymam;
machnij no tu tego "Raskolnikowa"; bierz pióro, bracie, bo dla nas teraz
pieniądze słodsze od patoki. - Nie potrzeba - rzekł Raskolnikow odsuwając pióro.
- Czego nie potrzeba?
- Nie podpiszę.
- Tfu, do kaduka! Jakże bez podpisu?
- Nie potrzeba... pieniędzy...
- Pieniędzy nie potrzeba?! E, bracie, wolne żarty; gotów jestem zaświadczyć!
Bądź pan spokojny, mój panie, to on tylko tak sobie... wojażuje. Zresztą i na
jawie to mu się przytrafia... Z pana człowiek rozsądny; we dwóch pokierujemy
jego losem, czyli, mówiąc po prostu, pokierujemy jego ręką i on podpisze. No,
panie, do dzieła! - Ja bym mógł przyjść kiedy indziej.
- Nie, nie, po cóż pan się ma fatygować. Jesteś pan człowiekiem rozsądnym... No,
Rodia, nie każ gościowi czekać. - I Razumichin zupełnie poważnie zabierał się do
kierowania ręką Raskolnikowa. - Daj pokój, ja sam... - mruknął ów, ujął pióro i
podpisał się w książce. Oficjalista wypłacił pieniądze i odszedł. - Brawo! A
teraz, bracie, chcesz jeść?
- Chcę.
- Macie zupę?
- Wczorajszą - odparła Anastazja, która cały ten czas stała tuż obok. - Z
kartoflami i ryżem?
- Z kartoflami i ryżem.
- Już na pamięć to umiem. Przytarabań tę zupę, a i herbaty podaj także. - Zaraz
przyniosę.
Raskolnikow patrzał na wszystko w głębokim zdumieniu i z tępym, bezmyślnym
strachem. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej? "Zdaje się, że nie
jestem w malignie - dumał - zdaje się, że to rzeczywistość..." Po dwu minutach
Anastazja wróciła z zupą i zapowiedziała, że zaraz będzie herbata. Razem z zupą
przybyły dwie łyżki, dwa talerze i cała zastawa: solniczka, pieprz, musztarda do
126
gotowanej wołowiny i tak dalej; pokój Raskolnikowa już dawno nie oglądał takich
zbytków. Obrusik był czysty. - Nie zawadziłoby, Nastieńko, żeby Praskowia
Pawłowna odkomenderowała nam dzisiaj ze dwie butelczyny piwka. Wypilibyśmy. -
Patrzcie, czego mu się zachciewa! - bąknęła Anastazja i poszła spełnić to
zlecenie. Raskolnikow nie przestawał wpatrywać się dziko i z wytężeniem.
Tymczasem Razumichin usiadł przy nim na kanapie, niezdarnie, niby niedźwiedź,
uniósł lewą ręką jego głowę, mimo że i on sam mógłby się podnieść, prawą zaś
podał mu do ust łyżkę zupy, kilkakrotnie przedtem podmuchawszy na nią, żeby
chory się nie sparzył. Ale zupa była ledwie ciepła. Raskolnikow łapczywie
przełknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Lecz dawszy mu kilka łyżek,
Razumichin nagle zatrzymał się i oświadczył, że co do dalszego ciągu należy
zasięgnąć rady Zosimowa. Weszła Anastazja niosąc dwie butelki piwa.
- A herbaty chcesz?
- Chcę.
- Czym prędzej leć po herbatę. Anastazjo, bo chyba co do herbaty można się
obejść bez opinii wydziału lekarskiego. Ale otóż i piwko. Przesiadł się na
krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął zajadać z takim apetytem, jak
gdyby od trzech dni w ustach nic nie miał. - Ja teraz, bracie, codziennie tak u
was obiaduję - bełkotał, o ile mu na to pozwoliły pełne mięsa usta - to
Paszeńka, twoja gosposiunia, tak się krząta, z całej duszy mnie'podejmuje.
Oczywiście ja się nie napieram, ale i protestów nie zgłaszam. Aha, oto i
Anastazja z herbatą. Zuch kobiecina! Anastazjo, piwka golniesż? ' - Odczep się,
szaławiło!
- A herbatki?
- Herbaty mogę.
- No to nalewaj. Czekaj, ja ci sam naleję; siadaj do stołu. Wnet się zawinął,
nalał, potem jeszcze jedną filiżankę, porzucił swe śniadanie i znów się
przesiadł na kanapę. Jak i poprzednio, lewą ręką uniósł głowę chorego,
podżwignąl go i zaczął poić herbatą z łyżeczki, nieustannie i ze szczególną 127

gorliwością dmuchając na łyżeczkę, jak gdyby na tym właśnie dmuchaniu polegał'


główny i najbardziej zbawienny zabieg leczniczy. Raskolnikow milczał i nie
sprzeciwiał się, jakkolwiek czuł się zupełnie wystarczająco mocny na to, by
samemu się podnieść, siedzieć na kanapie bez niczyjej pomocy i nie tylko bez
żadnego trudu trzymać w ręku łyżkę czy filiżankę, lecz, być może, nawet i
chodzić. Ale jakaś dziwna, prawie zwierzęca przebiegłość podszepnęia mu nagle,
żeby do czasu zataić swe siły, przyczaić się, w razie potrzeby udawać nawet, że
jeszcze nie wszystko rozumie, a tymczasem słuchać i spenetrować, co się tutaj
dzieje. Jednak nie potrafił opanować wstrętu: przełknąwszy z dziesięć łyżeczek
herbaty, raptownie wyzwolił głowę z objęć Razumichina, grymaśnie odepchnął łyżkę
i znów opadł na poduszkę. Bo teraz rzeczywiście miał pod głową prawdziwe
poduszki - puchowe, w czystych poszewkach; zauważył ten szczegół i zakonotował
go sobie. - Trzeba, żeby Paszeńka zaraz dzisiaj przysłała nam malinowych
konfitur: przyrządzimy mu napój-powiedział Razumichin siadając na swym krześle i
znowu zabierając się do rosołu i piwa. - A skądże ona ci wytrzaśnie malin?-
zapytała Anastazja trzymając na pięciu rozcapierzonych palcach spodek z nalaną
herbatą, którą wchłaniała poprzez trzymaną w ustach kostkę cukru. - Skąd
wytrzaśnie malin? Ze sklepiku, moja droga. Uważasz, Rodia, tutaj bez ciebie
wydarzyła się cala historia. Gdyś ode mnie zwiał tak po zbójecku, nie
zostawiając adresu, rozeźliłem się okrutećznie,"postańowilem odszukać cię i
wykonać na tobie wyrok śmierci. Tegoż dnia wziąłem się do dzieła. Chodziłem,
łaziłem, wypytywałem! O tym twoim teraźniejszym mieszkaniu zapomniałem; na dobrą
sprawę, nie pamiętałem o nim nigdy, bom go w ogóle nie znal. Co zaś do
poprzedniego - pamiętałem tylko, że TO przy Pięciu Węgłach - dom Charłamowa.
Szukałem d ja, szukałem tego domu Char-łamowa-no, a później się okazało, że to
wcale nie Charłamowa, tylko Bucha; jak to się czasem człowiekowi myli! Złość
mnie wzięła. Z tej złości, było nie było, sypię nazajutrz do biura adresowego i
wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut wyszukano mi cię tam. Jesteś u nich
zanotowany. 128
- Zanotowany!
- A jakże. Natomiast adresu generała Kobielewa ani rusz nie mogli przy mnie
odszukać. No, ale co mam długo gadać. Jak tylko wtargnąłem tutaj, wnet się
zapoznałem ze wszystkimi twoimi sprawami; ze wszystkimi, bracie, ze wszyściuteń-
kimi; wszystko wiem. Jak nie wierzysz, to jej zapytaj: poznałem i Nikodema
Fomicza, i Ilię Pietrowicza, i stróża, i pana Aleksandra ZamiotówBi sekretarza
tutejszego biura policji, a wreszcie i Paszeńkę - to już było ukoronowanie
wszystkiego. Niech Anastazja d powie... - Jakby jej miodu zadał - mruknęła
Anastazja, szelmowsko się uśmiechając. - Czemu, Anastazjo Nikiforowno, nie
wrzuci pani sobie cukru do szklanki? - Pies cię lizał! - krzyknęła Anastazja i
parsknęła śmiechem. - Wcale nie jestem Nikiforowna, tylko Pietrowna -
sprostowała po chwili, uporawszy się ze śmiechem. - Tę cenną wiadomość zachowamy
w pamięci. Otóż, bracie, krótko mówiąc, zrazu chciałem puścić tu powszędy prąd
elektryczny, ażeby za jednym zamachem radykalnie wykorzenić wszystkie zabobony w
tutejszej okolicy; ale Paszeńka odniosła zwycięstwo. Wcalem się nie spodziewał,
brachu, żeby ona była taka... niczegowata... hę? jak ci się zdaje? Raskolnikow
milczał, choć ani na chwilę nie odrywał od niego zatrwożonych oczu, i teraz
uporczywie się weń wpatrywał. - Wcale, wcale - ciągnął Razumichin, bynajmniej
nie speszony tym milczeniem i jak gdyby potwierdzając otrzymaną odpowiedź - ze
wszech miar jak się patrzy. - A, hycel jeden! - znów pisnęła Anastazja, którą ta
rozmowa snadż napawała niewysłowioną rozkoszą. - Źle, bracie, żeś na samym
początku nie zdołał wziąć się do rzeczy. Z nią trzeba było zupełnie inaczej. Toż
to jest, że się tak wyrażę, charakter zgoła nieoczekiwany! No, ale o charakterze
później... Tylko jakże mogłeś doprowadzić do tego, .żeby ona śmiała nie
przysyłać d obiadów? Albo chociażby ten weksel? Zwariowałeś czy co, żeby weksle
wystawiać! Albo znowuż owe plany matrymonialne, kiedy jeszcze żyła jej córka,
Natalia... Wszystko wiem! Zresztą widzę, że to

struna drażliwa i żem osioł; wybacz mi, bracie. Ale skoro się zgadało o
głupocie: jak sądzisz? ta Praskowia Pawłowna wcale nie taka głupia, jakby można
pomyśleć na pierwszy rzut oka, co? - Uhum... - wycedził Raskolnikow patrząc w
bok, ale zdając sobie sprawę, że korzystniej jest rozmowę podtrzymać. -
Nieprawdaż? - zawołał Razumichin, wyraźnie ucieszony, że mu chory odpowiada -
ale znowu i nie nazbyt mądra, co? Zgoła, zgoła nieoczekiwany charakter! Po
części tracę orientację, słowo daję... Czterdziestkę ma na pewno. Ona powiada,
że trzydzieści sześć, i ma do tego święte prawo. Zresztą przysięgam, że wydaję o
niej sądy wyłącznie na podstawie rozumowej, metafizycznej. Tu się zawinęła taka
kontrafałda, że bez algebry ani rusz! Jestem jak tabaka w rogu. Ale to wszystko
bzdury; dość na tym, że ona, widząc, że już nie jesteś studentem, żeś postradał
korepetycje i przyodziewek, tudzież że po śmierci panienki nie ma powodu
utrzymywać cię tutaj na stopie krewniaka - spłoszyła się nagle. A że ty ze swej
strony wlazłeś w mysią dziurę i na dawne tematy ani mru-mru, więc umyśliła wylać
cię z mieszkania. Zamiar ten żywiła od dawna, tylko pożałowała wekselka. Bo na
dobitkę sam twierdziłeś, że mamusia zapłaci... - Mówiłem to tylko z podłości...
Moja matka omal sama nie chodzi po prośbie... Kłamałem po to, żeby mnie nie
wyrzucono z mieszkania i... żeby mnie karmiono - oświadczył Raskolnikow głośno i
dobitnie. - Owszem, to było rozsądnie. Tylko w tym sęk, że wówczas napatoczył
się imć pan Czebarow, nadworny doradca i człowiek interesów. Bez niego Paszeóka
nic by nie wymyśliła-zanadto jest wstydliwa. Natomiast człowiek interesów
wstydliwy nie jest i przede wszystkim, ma się rozumieć, zadał pytanie: czy jest
nadzieja realizacji wekselka? Odpowiedź: owszem, albowiem jest taka mamusia,
która, mając sto dwadzieścia pięć rubli emerytury, raczej sama przestanie jeść,
ale syneczka poratuje, oraz jest taka siostrzyczka, która za braciszka gotowa
skoczyć w ogień. Na tym oparł swe rachuby... Czemu się zżymasz? Przeniknąłem
teraz wszystkie twe najskrytsze tajemnice: nie darmo tyś się wywnętrzał Pa-
szeńce, kiedyś jeszcze pozostawał na stopie krewniackiej; a to, co teraz mówię,
mówię z czystej przyjaźni... Tak to zwykle bywa: człowiek uczciwy i uczuciowy
bawi się w szczerość, człowiek zaś interesów nastawia ucha, a potem przy okazji
pożera cię z kościami. Owóż Paszeńka odstąpiła ów wekselek wyżej wspomnianemu
Czebarowowi jakoby dla wypłaty; on zaś bez żenady zaprotestował go formalnie.
Gdym się tego wszystkiego dowiedział, chciałem, ot tak, dla ulżenia sumieniu,
również w niego puścić prąd elektryczny, lecz akurat wtedy zapanowała między mną
a Paszeńka harmonia, toteż rozkazałem rzecz tę umorzyć, przejąć ją, że tak
powiem, w zarodku, poręczając mianowicie, że zapłacisz. Słyszysz, brachu?
Poręczyłem za ciebie. Sprowadziło się Czebarowa, zatkało mu się dziób
dziesięcioma rublami, a dokument wziąłem z powrotem i teraz mam zaszczyt
doręczyć jaśnie panu; obecnie wierzą panu na słowo. Oto jest, proszę bardzo;
naddarlem go jak należy. -Razumichin położył, na stole weksel;
Raskolnikow zerknął i me mówiąc ani słowa odwrócił się do ściany. Nawet
Razumichin poczuł się dotknięty. - Widzę, bracie - zauważył po chwili milczenia
- żem się znowu wystrychnął na dudka. Myślałem, że cię rozerwę, zabawię swą
paplaniną, ale zdaje się, żem tylko wzburzył w tobie żółć. - Czy to ciebie nie
poznawałem w gorączce? - zagadnął Raskolnikow po krótkim milczeniu i nie
obracając się do niego. - Tak jest, mnie; i nawet wpadłeś we wściekłość,
zwłaszcza kiedym tu raz przyprowadził Zamiotowa. - Zamiotowa?... Sekretarza...
Po co? - Raskolnikow obrócił się żwawo i wbił oczy w Razumichina. - Co ci
jest... Czemu się żachnąłeś? Chciał poznać ciebie; sam tego zapragnął, bośmy o
tobie dużo rozmawiali... Inaczej, od kogóż bym tyle się o tobie dowiedział? To
porządny chłop, bracie, pyszne chłopisko... w swoim rodzaju, oczywista. Teraz
jesteśmy przyjaciółmi, prawie co dzień się widujemy. Bo trzeba ci wiedzieć, żem
się przeniósł m w sąsiedztwo; jeszcześ nie wiedział? Dopiero co się przeniosłem.
Spotkałem go ze dwa razy u Lawizy. Pamiętasz Lawizę? - Bredziłem co?
- Jeszcze jak! Goniłeś w piętkę,
o. 131

- O czym bredziłem?
- A- to-dóbre! O czym bredziłeś? Wiadomo, o czym się bredzi... Ale teraz,
bracie, nie traćmy czasu.. Wstał z krzesła "i sięgnął po czapkę. - O czym
bredziłem?
- A to się uczepił! Może drżysz o jaki sekret? Uspokój się: na temat hrabiny nic
nie wypaplałeś. Natomiast było co niemiara o jakimś buldogu, o kolczykach
jakichś i łańcuszkach, o Wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o Nikodemie
Fomiczu, o liii Pietrowiczu, zastępcy komisarza. Ponadto zaś bardzo się pan
interesował własna swoją skarpetką - ale to bardzo! Prosiłeś tak rzewnie: dajcie
mi skarpetkę, dajcie. Zamiotow łaził na bałyku po kątach, szukając tych
skarpetek, i własnymi różowymi rączkami w pierścionkach podawał d to świństwo.
Dopiero wtedy się uspokoiłeś i calutką dobę trzymałeś to paskudztwo w garści,
nie dałeś go sobie wyrwać. Ręczę, że i teraz leży gdzieś u ciebie'pod kołdrą.
Albo znów napierałeś się strzępków od spodni, i to ze łzami w oczach, jak Boga
kocham! Wypytywaliśmy, o jakie strzępki ci idzie, lecz nie sposób było nic
wyrozumieć... No, więc do rzeczy! Oto trzydzieści pięć rubli; z tej sumy biorę
dziesięć, a za jakie dwie godzinki złożę d sprawozdanie ze sposobu ich użycia.
Tymczasem dam znać Zosimowowi, choć właściwie i sam powinien tu być dawno,
albowiem już po jedenastej. A panna Nastieńka niech tu beze mnie zagląda jak
najczęściej, czy jaśnie pan nie zażąda napoju lub czego innego... Paszeńce zaś
sam zaraz powiem, co potrzeba. Do widzenia! - Nazywa ją Paszeńka! Ach ty, mordo
prześcipna!- wykrzyknęła Anastazja; następnie otworzyła drzwi i jęła
podsłuchiwać, lecz nie wytrzymała i zbiegła na dół. Okropnie była dekawa, o czym
on tam gada z gospodynią; w ogóle widać było, że Razumichin oczarował ją
całkowicie. Ledwie się drzwi zamknęły za nią, chory odrzucił kołdrę i jak
szalony wyskoczył z łóżka. Z palącą, spazmatyczną niecierpliwością oczekiwał, aż
wyjdą, by natychmiast przystąpić do działania. Lecz do jakiego działania? - tego
nie mógł sobie uprzytomnić. "Boże! powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą o
wszystkim, czy nie wiedzą? A jeżeli już wiedzą i tylko udają, igrają sobie ze
mną, dopóki leżę, potem zaś wejdą znienacka i oświadczą, że wszystko od dawna
wiadomo i że 132
oni tylko tak sobie... Co mam teraz począć? Zupełnie zapomniałem, jak na złość;
dopiero co pamiętałem, a teraz wszystko mi z głowy uciekło!..." Stał pośrodku
pokoju i patrzał wokoło w dręczącej rozterce; podszedł do drzwi, otworzył,
wytężył słuch, lecz to było nie to. Raptem, jak gdyby przypomniawszy sobie,
rzucił się w. kąt, tam gdzie pod tapetą była dziura, począł wszystko oglądać,
wsunął rękę do zagłębienia, pomacał; ale i to także nie to. Zbliżył się do
pieca, otworzył i jął grzebać w popiele: zrzynki od spodni i strzępki podartej
kieszeni wciąż się tu walają, jak je wówczas rzucił; to znaczy, że nikt nie
zaglądał! Tu przypomniał sobie o skarpetce, o której Razumichin opowiadał mu
przed chwilą. Jakoż istotnie, leży tutaj na kanapie, pod kołdrą, ale od tego
czasu tak dalece się zatarła i zbrukala, że naturalnie Zamiotow nic nie mógł
dostrzec. - Ba, Zamiotow!... biuro!... Czemu to wzywają mnie na policję? gdzie
to wezwanie? Ba!... plączę: to wtedy mnie wzywano! Wtedy również oglądałem
skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. Czemu przychodził Zamiotow? po co go
Razumichin przyprowadzał?...-bąkał, w wyczerpaniu siadając znów na kanapie. -
Cóż to jest? Czy w dalszym ciągu bredzę? czy to majaki, czy rzeczywistość? Zdaje
się, że rzeczywistość... Aha, teraz pamiętam: uciekać! czym prędzej uciekać,
koniecznie, koniecznie uciekać! Dobrze... ale dokąd? Gdzie moje ubranie? Nie ma
butów! Zabrali! Schowali! Ha, rozumiem! Lecz płaszcz-przegapili! Oto i pieniądze
na stole. Bogu dzięki! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i. .pójdę, wynajmę sobie
inne.-mieszkanie, nie znajdą mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin
znajdzie. Lepiej uciec zupełnie... gdzieś daleko... do Ameryki, i plunąć na nich
wszystkich! Również weksel trzeba wziąć... przyda-mi się tam. Co jeszcze zabrać
ze sobą? Myślą, żem chory! Nie domyślają się, że mogę już chodzić, che-che-
che!... Odgadłem z ich oczu, że wszystko wiedzą! Byle zbiec ze schodów! A jeżeli
już obstawili schody stróżami, policjantami? Co to-herbata? A, oto i piwo
zostało-pół butelki-zimne! Chwycił flaszkę, w której pozostała jeszcze cala
szklanka, i z rozkoszą wychylił duszkiem, jak gdyby gasząc płomień w piersi.
Lecz już po minucie piwo uderzyło mu do głowy, a na grzbiecie uczuł lekkie i
nawet przyjemne dreszcze. Położył 133

się i wciągną) na siebie kołdrę. Myśli jego, już i tak chore i bez związku,
gmatwały się coraz bardziej; niebawem zapadł w lekką, milą drzemkę. Z rozkoszą
wyszukał sobie głową wygodną pozycję na poduszce, szczelniej się otulił miękką
watowaną kołdrą, którą miał teraz na sobie zamiast swego podartego płaszcza,
cicho westchnął i usnął głębokim, mocnym, uzdrawiającym snem. Zbudził się
usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego; otworzył oczy i zobaczył Razumichina,
który rozchylił drzwi na oścież i stał w progu nie wiedząc: wejść czy nie?
Raskolnikow dźwignął się raźno na kanapie i patrzał nań, jakby usiłując coś
sobie przypomnieć. - Aha, nie śpisz? Otom i ja! Anastazjo, dawaj tu węzełek ! -
krzyknął Razumichin na dół. - Zaraz zdam ci sprawę... - Która godzina ? -
zapytał Raskolnikow, trwożnie się oglądając. - Porządnie uciąłeś sobie
chrapickiego; już wieczór, będzie pewnie szósta. Spałeś przeszło sześć godzin...
- Boże! Cóż to się ze mną dzieje!...
- Albo co? Na zdróweczko! Tak ci pilno? Masz jaką randkę czy co? Jesteśmy teraz
panami swego czasu. Już od trzech godzin czekam na ciebie; wstępowałem dwa razy,
a tyś ciągle spał. Dwukrotnie dowiadywałem się o Zosimowa; "nie ma w domu", i
basta! Ale to nic, przyjdzie!... Także i we własnych interesach chodziłem.
Przecie dzisiaj się przeniosłem, przeniosłem się na dobre, z wujaszkiem. Ze mną
teraz wujaszek mieszka... No, ale pal sześć, do rzeczy!... Na-stieńko, dawaj
tobołek. My tu zaraz... A jakże się czujesz, bracie? - Zdrów jestem, już nie
chory... Razumichin, tyś tu dawno ? - A toż mówię, ze trzy godziny czekam.
- Nie, ale przedtem.
- Co przedtem?
- Od kiedy przychodzisz tutaj?
- Przecież gadałem d wszystko; nie pamiętasz? Raskolnikow się zamyślił. To, co
było z rana, roiło mu się jak przez sen. O własnych siłach nie mógł sobie
przypomnieć i pytająco patrzał na Razumichina.
- Hm! - powiedział ów - zapomniałeś! Już i wtedy
134
miałem wrażenie, żeś jeszcze niezupełnie tego... Teraz, jakeś się wyspał,
bardzoś wydobrzał... Jak Boga kocham, całkiem nieźle wyglądasz. Zuch! No, ale do
rzeczy! Wnet sobie przypomnisz. Patrz no tu, bracie luby! Zaczął rozwiązywać
zawiniątko, z którego widać bardzo był dumny. - Nie uwierzysz, brachu, jak mi to
leżało na sercu. Boć trzeba zrobić z ciebie człowieka. Zacznijmy od górnych
pięter. Widzisz ten kaszkiecik? - zagaił wydobywając z tobołka dosyć przyzwoitą,
ale, prawdę rzekłszy, najzwyklejszą w świecie, tanią ^czapkę-zmierzysz? -
Później, później - burknął Raskolnikow opryskliwie, odsuwając czapkę. - Co to,
to nie, Rodia, nie stawaj okoniem, potem będzie za późno; przy tym ja bym całą
noc nie zasnął, bom kupował bez miary, na oko. Jak ulał! - zawołał z tryumfem po
przymierzeniu-jak na obstalunek! Okrycie głowy to, brachu, szczegół
pierwszorzędny, swego rodzaju list polecający. Toł-stiakow, mój przyjaciel, musi
za każdym razem zdejmować swoją przykrywkę, kiedy wchodzi do publicznych lokali,
gdzie inni ludzie stoją w czapkach i kapeluszach. Wszyscy myślą, że to z powodu
jego niewolniczych uczuć, a tymczasem on się po prostu wstydzi swego wroniego
gniazda; niezmiernie wstydliwy facet! No, Nastieńko, proszę porównać dwa
nakrycia głowy: ten oto palmerston - tu wyjął z tobołka przekrzywiony okrągły
kapelusz Raskolnikowa, nie wiadomo czemu ochrzczony przezeń mianem palmerstona -
oraz to cacko jubilerskie! Oszacuj, Rodia; jak sądzisz, ile zapłaciłem?
Nastieńka? - zwrócił się do niej widząc, że kolega milczy. - Ze dwadzieścia
kopiejek beknąłeś, nie? - odparła Anastazja. - Dwadzieścia kopiejek, głupia! -
obruszył się Razumichin. - Za dwudziestkę nawet ciebie się dzisiaj nie kupi.
Osiemdziesiąt kopiejek! I to tylko dlatego, że używana. Co prawda, z umową: gdy
tę znosisz, na przyszły rok dostaniesz inną za darmo, jak Boga kocham! Z kolei
przystępujemy do Portugalii, jak się mówiło w naszej szkole. Uprzedzam: z tych
pantalonów jestem dumny! - I rozprostował przed Raskolnikowem szare spodnie z
lekkiej wełny. - Ani dziu-reczki, ani plameczki, a przecie to rzecz bardzo
przyzwoita,

choć używana; kamizelka tegoż koloru, jak wymaga moda. Że zaś używane, to po
prawdzie nawet lepiej: miększe, delikatniejsze... Uważasz, Rodia, ażeby zrobić
karierę w świecie, moim zdaniem, wystarcza zawsze przestrzegać sezonu; jeżeli w
styczniu nie każesz sobie podać szparagów, już zaoszczędziłeś parę rubli; to
samo dotyczy niniejszych zakupów. Mamy obecnie sezon letni, więc też poczyniłem
letnie sprawunki, gdyż pod jesień sezon i tak będzie wymagał cieplejszych
materiałów, toteż trzeba będzie wyrzucić... tym bardziej że do tego czasu
wszystko to samo zdąży rozwalić się w gruzy, jeśli nawet nie wskutek twoich
wygórowanych aspiracji, to wskutek wewnętrznej nietrwałośd ustrojowej. No, oceń!
Jak uważasz: ile? Dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że znowu z
taż umową: gdy znosisz to, za rok otrzymasz inne bezpłatnie! W kramie Fiediajewa
taki już obyczaj: zapłaciłeś raz i masz spokój na całe życie, bo po raz drugi
już cię tam nikt ani sznurami nie zaciągnie. A teraz - buty. Co o nich powiesz?
Pewnie, znać, że noszone, ale na jakie dwa miesiące wystarczą, bo to przecie
zagraniczna robota i towar zagraniczny: w zeszłym tygodniu spławił je na, targu
sekretarz ambasady angielskiej; nosił tylko sześć dni, ale na gwałt potrzebował
forsy. Cena: rubli jeden kopiejek pięćdziesiąt. Dobrze kupione? - A może nie
będą pasować?-wtrąciła Anastazja.
- Nie będą pasować?! A to co? - i wyjął z kieszeni stary, dziurawy but
Raskolnikowa, oblepiony zaskorupiałym błotem. - Zaniosłem model i według tego
cuda ustaliliśmy należyty rozmiar. Całą tę transakcję przeprowadziło się z
sercem. Co zaś do bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto, po
pierwsze, trzy koszule, płócienne, ale z modnym kołnierzem... Tak tedy:
osiemdziesiąt za kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć za resztę szat, razem trzy
ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt za buty (bo w doskonałym gatunku), razem
cztery ruble pięćdziesiąt pięć kopiejek tudzież pięć rubli za wszystką bieliznę
(transakcja ryczałtowa), razem dokładnie dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć
kopiejek. Reszty czterdzieści pięć kopiejek w miedzianych piątakach. Oto są,
raczy jaśnie pan przeliczyć. W ten sposób, Rodia, jesteś odrestaurowany
całkowicie, gdyż moim zdaniem, twoje palto nie tylko może jeszcze posłużyć, lecz
nawet dźwiga na sobie cechy szczególniejszej szlachetności; co to znaczy ubierać
się u Charmeura! Co się tyczy skarpetek i pozostałej etcetery, rządź się sam; w
kasie mamy jeszcze dwadzieścia pięć rubel-ków. Paszeńką i spłatą komornego nie
zaprzątaj sobie głowy; już ci mówiłem: masz kredyt najnieograniczeńszy. Teraz,
bracie, pozwól, że ci zmienimy bieliznę, bo kto wie, może teraz cała choroba
siedzi już tylko w koszuli... - Zostaw! nie chcę!-odepchnął go Raskolnikow,
który z odrazą wysłuchał sztucznie-krotochwilnego sprawozdania Razumichina z
zakupu odzieży. - Niepodobieństwo, bracie; po cóżem darł sobie zelówki ! -
nalegał Razumichin. - Nastieńko, nie sromaj się i pomóż mi; ot tak! - I nie
zważając na opór Raskolnikowa zmienił mu bieliznę. Tamten opadł na wezgłowie i
przez parę minut nie mówił ani słowa. "Kiedyż się odczepią!"-myślał. - Za jakie
pieniądze to wszystko kupione? - spytał w końcu, patrząc w ścianę. - Za jakie
pieniądze? Dobryś sobie! Ależ za twoje własne. Z rana był tu posłaniec od
Wachruszyna; mamusia d przysłała - czyżbyś i o tym zapomniał ? - Teraz
pamiętam... - rzekł Raskolnikow po długim i ponurym zamyśleniu. Razumichin
spochmurnial i popatrywał na niego z niepokojem. Drzwi się otworzyły i wszedł
wysoki, barczysty mężczyzna, który Raskolnikowowi wydał się również jak gdyby
trochę znajomy. - Zosimow! Nareszcie! - ucieszył się Razumichin.
IV
Zosimow był to słuszny, opasły człowiek, z twarzą nalaną, bezbarwne bladą,
gładko wygoloną, z płowymi, nie falującymi włosami, w okularach i z dużym złotym
pierścieniem na rozdętym od tłuszczu palcu. Miał ze dwadzieścia siedem lat.
Ubrany był w obszerny, elegancki lekki płaszcz, jasne letnie spodnie - wszystko
w ogóle było na nim obszerne, z igiełki; bielizna nienaganna, łańcuszek od
zegarka masywny. Sposób bycia - powolny, jakby niemrawy, a zarazem wyuczenie--
swobodny; pretensjonalność, choć starannie ukrywana, wyłaziła co chwila jak
szydło z worka. Wszyscy znajomi uważali 117

go za człowieka przykrego w pożyciu, lecz dodawali, że na rzeczy się zna. -


Zaglądałem do ciebie dwa razy, bracie... Widzisz:
oprzytomniał! -• zawołał Razumichin.
- Widzę, widzę. No, jakże się teraz czujemy, co? - zwrócił się Zosimow do
Raskolnikowa, bacznie mu się przyglądając i siadając przy nim w nogach na
kanapie, gdzie też nie omieszkał natychmiast się rozwalić w miarę możności. -
Melancholia nie mija - informował Razumichin. - Jakeśmy go przebierali w czystą
bieliznę, omal nie płakał. - Naturalnie. Z bielizną można było zaczekać, skoro
sam nie chce. Puls pierwsza klasa. Głowa wciąż jeszcze trochę boli, co? - Jestem
zdrów, jestem zupełnie zdrów!-z naciskiem i rozdrażnieniem rzucił Raskolnikow
podnosząc się nagle na kanapie i błyskając oczami, lecz po chwili znów się
zwalił na wezgłowie i odwrócił do ściany. Zosimow śledził go bacznie. - Bardzo
dobrze... wszystko w porządku - wycedził leniwie. -Jadł co? Opowiedziano mu i
zapytano, co wolno dawać.
- Ależ wszystko wolno dawać... Zupę, herbatę... Grzybów i ogórków, rzecz prosta,
nie dawać, no i wołowiny też nie potrzeba,'i... Ale o czym tu gadać!... -
zamienił spojrzenie z Ra-zumichinem. - Miksturę precz i wszystko precz; a jutro
zajrzę... Właściwie można by i dziś, ale... - Jutro wieczór prowadzę go na
spacer! - zdecydował Razumichin. - Do Ogrodu Jusupowa, a potem wstąpimy do
"Palais de Cristal". - Jutro ja bym go jeszcze nie ruszał, a zresztą...
troszeczkę... ale zobaczymy. - Ech, psiakość! Akurat dzisiaj wyprawiam
nowosiedliny, dwa kroki stąd. Jaka szkoda, że on... Żeby choć na kanapie po-
leżal w naszej kompanii! A ty będziesz?-zapytał wręcz Zosimowa. - Pamiętaj,
obiecałeś. - Kto wie... może później, wieczorkiem. Cóżeś tam na-szykował? - E,
nic: herbata, wódka, śledź. Będzie pieróg, zejdą się sami swoi. - Kto
mianowicie?
- Wszystko ludzie tutejsi i prawie sami nowi, słowo daję -it»
chyba z wyjątkiem starego wuja, ale i on jest nowy: dopiero wczoraj przyjechał
do Petersburga w jakichś tam swoich in-teresikach; widujemy się raz na pięć lat.
- Któż to taki?
- Ot, całe życie marynował się jako poczmistrz powiatowy... Pobiera emeryturkę,
ma sześćdziesiąt pięć lat, szkoda gadać... Zresztą, ja go lubię. Będzie Porfiry
Siemiono-wicz: tutejszy zastępca sędziego śledczego, prawnik. Ty go znasz... -
To także jakiś twój krewny?
- Dziesiąta woda po kisielu. Czemuś się nastroszył? Żeście się kiedyś połajali,
to już gotów jesteś nie przyjść? - Gwiżdżę na niego...
- Doskonale robisz. A poza tym - studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden
muzykus, oficer, Zamiotow... - Wytłumacz mi, proszę, co może być wspólnego
między tobą albo między nim - tu Zosimow skinął na Raskolnikowa - a jakimś tam
Zamiotowem. - Oj, zrzędy, zrzędy! Zasady!... cały siedzisz na zasadach jak na
sprężynach; ani jednego ruchu nie masz odwagi zrobić z własnego popędu. A u mnie
to tak: dobry człowiek czy nie? Jeżeli dobry, to o nic więcej pytać nie chcę.
Zamiotow to pocz-ciwina, chłop na schwał. - I bierze łapówy.
- A chociażby nawet, to co?!-krzyknął nagle Razumichin jakoś aż nadmiernie
podrażniony. - Czyż chwaliłem ci go za to, że bierze łapówki? Powiedziałem, że
jest dobry w swoim tylko rodzaju. Gdybyśmy chcieli szukać ludzi dobrych pod
każdym względem, to czy wielu byśmy znaleźli? Jestem pewien, że wówczas za mnie
całego, wraz z nadzieniem i z tobą, na dokładkę, dano by najwyżej jedną pieczoną
cebulę!... - Jedną? To skąpo. Ja bym za ciebie dal dwie...
- A ja za ciebie tylko jedną. Sadź się na dowcipy! Z Za-miotowa jeszcze
smarkacz, ja mu kiedy wytrę kapitułę, i właśnie dlatego trzeba go przygarniać, a
nie odtrącać. Odtrącaniem nie naprawi się żadnego człowieka, a już szczególniej
smarkacza. Z młodzikiem trzeba w dwójnasób oględniej. Ej, wy, postępowe
głuptasy, nie macie o niczym pojęcia! Kto pomiata innymi, ten sam siebie
postponuje... A zresztą jeśli

chcesz wiedzieć, to owszem, właśnie mam z nim jeden wspólny interes. - Ciekaw
jestem.
- Ano chodzi o tego malarza - oczywiście mam na myśli malarza pokojowego... Już
my go wylabudamy! Zresztą, teraz nie ma zmartwienia. Sprawa całkiem, całkiem
jasna! Musimy tylko dodać pary. - Jaki znów malarz?
- Jak to jaki? Czyż nie opowiadałem? Naprawdę? Aha, rzeczywiście, ja ci tylko
zacząłem opowiadać... no, wiesz, o morderstwie tej staruchy, lichwiarki, wdowy
po urzędniku... Otóż teraz wplątali i tego malarza... - O tym morderstwie
słyszałem wcześniej niż ty i nawet interesuję się tą sprawą... poniekąd... w
związku z pewną okolicznością... I w dziennikach czytałem o tym. Ale... -
Lizawietę także ukatrupili! - wypaliła nagle Anastazja zwracając się do
Raskolnikowa. Przez cały czas była tu w pokoju, oparta koło drzwi o ścianę, i
słuchała. - Lizawietę? - bąknął Raskolnikow ledwie dosłyszalnym głosem. - Adyć
Lizawietę, handlarkę, nie wiesz to? Przychodziła m na dół. Kiedyś naprawiała d
koszulę. Raskolnikow obrócił się do ściany, gdzie na brudnej żółtej tapecie w
białe kwiatuszki wybrał sobie jeden niezgrabny biały kwiat z jakimiś 'brązowymi
kreseczkami i jął oglądać: ile płatków i listków, ile na liściach ząbków, ile
kreseczek? Czuł, że mu odjęło ręce i nogi, ale nawet nie spróbował się poruszyć
i uporczywie patrzał na kwiat. - Więc cóż ten malarz?-zapytał Zosimow, ze
szczególnym niesmakiem przerywając paplaninę Anastazji. Ta westchnęła i umilkła.
- Z niego również zrobili mordercę! - podchwycił Ra-zumichin gorąco. - Są
poszlaki czy co?
- Diabła tam poszlaki! Albo raczej poszlaki są, tylko że ta poszlaka nie jest
poszlaką, oto co należy udowodnić! Kubek w kubek jak to, że zrazu uwzięli się
podejrzewać tamtych dwóch, jakże im... Kocha i Piestriakowa. Tfu, jak się to
wszystko głupio prowadzi! Nawet postronnego widza bierze obrzydzenie!
Piestriakow może będzie dziś u mnie... Ale, ale, Rodia, 140
ty już o tym słyszałeś? Zdarzyło się to akurat przed twoją chorobą, w wilię tego
dnia, gdyś zemdlał w biurze, gdy tam opowiadano o tym... Zosimow zerknął na
Raskolnikowa z ciekawością; ten się nie poruszył. - Wiesz co, Razumichin?
Przyglądam ci się i myślę: jaki z" ciebie niespokojny duch - zauważył Zosimow. -
Tak czy'owak, my go wylabudamy!-zawołał Razumichin uderzając pięścią w stół. -
Bo co mnie złości najbardziej? Wcale nie to, że oni kłamią; kłamstwo zawsze
można przebaczyć; kłamstwo-to rzecz pożyteczna, gdyż wiedzie do prawdy. Nie,
korci mię to, że kłamią, a na domiar własnemu kłamstwu biją bałwochwalcze
pokłony.. Ja Porfirego szanuję, ale... Na przykład, co ich na samym wstępie
zbiło z pan-tałyku? Drzwi były zamknięte, a gdy tamci wrócili ze stróżem-drzwi
otwarte; stąd wniosek, że to właśnie Koch i Piestriakow zabili! Oto jest ich
logika. - Nie bądź takim gorączką! Ich po prostu przyskrzynili, bo i jakże
inaczej... Ale, ale: ja tego Kocha spotykałem; podobno skupywał od starej różne
zastawy nie odebrane w terminie, co? - Tak, to jakiś opryszek! Skupuje również i
weksle. Drapichrust. Pal go diabli! Wiesz, co najgorzej mnie wścieka? Wścieka
mnie ich parszywa rutyna, zgrzybiała, marna, zaskrzepła... A tutaj, w tej jednej
sprawie, można odkryć cały nowy szlak. Na podstawie samych tylko danych
psychologicznych można wykazać, jak należy szukać właściwego śladu. Oni mówią:
"Mamy fakty w ręku!" Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa
zależy- od tego, czy się umie faktami operować! - A ty umiesz faktami operować?
- Toć niepodobna milczeć, kiedy człowiek czuje, czuje przez skórę, że mógłby
pomóc, gdyby... Et!... Czy ty znasz tę sprawę szczegółowo? - Ano, czekam o tym
malarzu.
- Racja! Więc słuchajże. Na trzeci dzień po zabójstwie, z rana, kiedy oni tam
jeszcze się niańczyli z Kochem i Pie-striakowem (choć ci wykazali każdziuteńld
swój krok; oczywistość jak na półmisku!), raptem wychodzi na jaw pewien fakt,
najzupełniej nieoczekiwany. Niejaki chłop Duszkin,

właściciel szynkowni na wprost tamtego domu, przychodzi na policję i przynosi


jubilerski futeralik ze złotymi kolczykami, po czym opowiada całą epopeję:
"Pozawczoraj, pod wieczór, gdzieś po ósmej" - dzień i godzina! kapujesz? -
"przybiega do mnie malarz Mikołaj, któren i przedtem zachodził do mnie tego
dnia, przynosi d te pudełko ze złotymi zausznicami i z kamyczkami i chce za nie
dwa ruble. Ja go pytam: gdzieś wzion? A on powiada, że znalazł na schodach. Ja
go więcej nie wypytywałem"-to słowa Duszkina, rozumiesz-"dałem mu papirek"-to
znaczy rubla-"bo myślę sobie: jak nie u mnie zastawi, to u kogo drugiego, i
wszystko jedno przepije, nie kijem go, to pałką, to niechta już lepiej u mnie
rzecz ta leży, a jakby przyszło co do czego albo jak, to weznę i za-niesę."
Oczywiście to są bajki dla dzieci, łże jak z nut; ja tego Duszkina znam, on
także jest lichwiarzem, przechowuje rzeczy kradzione i jeżeli zdmuchnął
Mikołajowi ten przedmiot wartości trzydziestu rubli, to jużci nie na to, żeby
"odnieść". Po prostu dostał pietra. No, mniejsza z nim, słuchaj dalej;
kontynuuje Duszkin: "A. chłopa tego, Mikołaja De-mentiewa, znam od maleńkości,
on z naszej guberni i powiatu, zarajskiego, bo i ja sam spod Riazania. A
Mikołaj, choć nie pijanica, ale golnąć lubi; i wiadomo mi było, że on w tem
samem domu robi, maluje we dwóch z Mitrejem, jako że oni oba z Mitrejem z jednej
som wsi. A jak dostał ode mnie ten papirek, to zarutko zmienił go na drobne,
wypił od razu dwa półkwaterki, wzion resztę i poszedł, a Mitreja ja z nim
wtenczas nie widziałem. A na drugi dzień posłyszałem, że Alonę Iwanownę i jej
siostrę Lizawietę zarąbali siekierą; a ja je znalem i zrobiło mi się nijako o te
zausznice - bo wiadomo mi było, że nieboszczka dawała pieniądze pod zastaw.
Poszłem do jeich domu i ostrożniutko się przewiaduję, co i jak, a naj-sampierw
pytam: czy jest Mikołaj? A Mitrej powiada, że Mikołaj zahulał, wrócił się do dom
o świcie pijany, w domu posiedział z dziesięć minut i znowu wyszedł, a Mitrej
już go później nie widział i robotę sam dokańcza. A jeich robota była na tych
samych schodach co nieboszczki, na drugim piętrze. To wszystko słyszący, ja
wtenczas nikomu nic nie objawiałem" - to są słowa Duszkina - "tylko wywiedziałem
się wszystkiego, co można, o zabójstwie, a jakem wrócił do siebie, cięgiem było
mi nijako. A dziś rano, o ósmej" - czyli na trzeci dzień, rozumiesz?-"patrzę,
wchodzi do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale i nie zanadto pijany, mowę ludzką
rozumiejący. Siadł na ławce, milczy. A oprócz niego był wtenczas w mojem handlu
tylko jeden gość postronny, no i jeszcze drugi spal na ławie po znajomości, no i
dwa moje chłopaki.źWidziałeś Mitreja ?»- pytam. źNie, powiada, nie widziałem.')
źI tuś nie był?» »Nie, powiada, nie byłem od poza-wczora.» źA dziś gdzieżeś
nocował ?» źNa Piaskach, powiada, u znajomków z Kołomny.» źA skądeś wzion
zausznice ?»- pytam go. źA na schodach znalazłem* - ale powiada on to jakoś
niepodobnie i na mnie nie patrzący. źA słyszałeś ty, pytam, że ot tak i tak,
tego samego dnia i tego samego wieczoru i godziny na tamtych schodach taka rzecz
się stała ?» źNie, powiada, nie słyszałem.') Słucha, oczy wybałusza i zbielał
jak nie przymierzając płótno. Ja mu opowiadam, patrzę się, a on za czapkę i
wstaje. źTrzeba cię zatrzymać') - myślę sobie. źSłuchaj, Mikołaju, pedam, a nie
wypiłbyś?* A tymczasem mrugam na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał, i wychodzę
zza szynkwasu. A on jak nie pryśnie ode mnie na ulicę i w nogi, potem w zaułek,
i tyłem go widział. Tu skończyły się moje myśli, bo jużci jego to sprawka, jak
amen w pacierzu..." - Ja myślę!...-rzekł Zosimow.
- Czekaj! dosłuchaj do końca! Naturalnie, w te pędy rzu.cili się szukać
Mikołaja; Duszkina zatrzymali i zrewidowali, Mitreja takoż; wzięli na spytki i
tych z Kołomny; aż tu na trzeci dzień przyprowadzają samego Mikołaja:
zaaresztowano go w pobliżu ...skich rogatek, w gospodzie. Przyszedł był tam,
zdjął z szyi srebrny krzyżyk, za ten krzyżyk zażądał półkwarcia. Dano mu. Po
kilku minutach baba poszła do obory, zagląda przez szczelinę: Mikołaj w
przyległej szopie przywiązał pasek do belki, zrobił pętlę, stanął na pieńku i
chce zarzucić stryczek na szyję. Baba narobiła wrzasku, zbiegli się ludzie. "Toś
ty taki!" A on: "Prowadźcie mnie do takiego a takiego cyrkułu, do wszystkiego
się. przyznam." Więc-dostawiono go ze wszelkimi honorami do "takiego a takiego
cyrkułu", czyli tutaj. No i tędy, owędy, kto zacz, w jaki sposób, ile masz lat -
"dwadzieścia dwa" - i tak dalej, i tak dalej. Pytanie: "Gdyście pracowali z
Mitrejem, czy nie widzieliście kogo na schodach o takiej a takiej godzinie?"
Odpowiedź: "Wiadomo, może i przechodzili jacy ludzie, ale 143

myśmy nie zwracali uwagi." "A nie słyszeliście czego? jakiego hałasu?" "Nic
osobliwego nie słyszeliśmy." A czy tobie, Mikołajowi, było w tenże dzień
wiadomo, że taką a taką wdowę, w takim to dniu, o takiej to godzinie, oraz jej
siostrę zabito i obrabowano?" "Nic nie wiem, nic nie słyszałem. Pierwszy raz
dowiedziałem się o tym dopiero na trzeci dzień, w szynku, od Afanasja
Pawłowicza." "A skądeś wziął kolczyki ?" "Znalazłem na schodach." "Czemuś
nazajutrz nie stawił się do pracy z Mitrejem?" "Borri się zahulał." "A gdzie
hulałeś?" "Tam a tam." "Dlaczegoś uciekł od Duszkina?" "Bom się mocno zląkł."
"Czego się bałeś?" "Że zasądzą." "Jakże mogłeś się tego lękać, jeżeli do żadnej
winy się nie poczuwasz?"... No, Zosimow, wierz czy nie wierz, ale to pytanie
zostało mu zadane ściśle tak, jak ci powtarzam, wiem to z całą pewnością, podano
mi to dokładnie! Cóż ty na to? Jak d się podoba? - No nie, są przecież i
poszlaki.
- Ależ ja teraz nie o poszlakach, tylko o tym pytaniu, o tym, jak oni rozumieją
swój proceder! Niech to diabli!... więc naciskali go, naciskali, przypiekali na
wolnym ogniu, aż wreszcie się przyznał: "Znalazłem nie na schodach, ino w
mieszkaniu, gdzieśmy z Mitrejem malowali." "Jakim sposobem?" "A takim sposobem,
żeśmy oba z Mitrejem robili tam cały dzień, do ósmej, i już mieliśmy wracać a tu
Mitrej chwycił za pędzel i chlapnął mnie farbą po pysku, i nogi za pas, a ja za
nim. Lecę za nim i wrzeszczę wniebogłosy; a jak już miałem wypaść ze schodów do
bramy-nalatuję z rozpędu na stróża i na panów, a ilu było panów z tym stróżem -
nie pamiętam, a ten stróż nadział mnie za to diabłami, a drugi stróż takoż mnie
rugnął, a'baba stróża wyszła i też nas rugnęła, i pan jeden, co wchodził w bramę
z panią, także nas rugnął, bośmy oba z Mitką legli w poprzek: ja Milkę chyciłem
za kudły, zwaliłem i dalejże go tuzować, a Mitka takoż, spode mnie, chwycił mnie
za włosy i też okłada, a robiliśmy to nie z zawziątku, ino z przyjacielstwa, dla
zbytków. A potem Mitka wyswobodził się - i na ulicę, a ja za nim, alem go nie
dopadł i wróciłem do mieszkania sam, boć trza było uprzątnąć. Sprzątam i.
czekam, a nuż przyjdzie Mitrej. Raptem w sieni, za ścianą, w kącie, nadepnąłem
na pudełeczko. Patrzę: leży sobie, zawinięte w papier. Zdjąłem ten papier, widzę
takie malusieńkie haczyki; pozdejmowałem te haczyki - a w pudełku są
kolczyki..." - Za drzwiami? za drzwiami leżało? za drzwiami?- krzyknął nagle
Raskolnikow patrząc na Razumichina mętnym, wystraszonym wzrokiem i wolno się
podniósł na kanapie podpierając się ręką. - Tak... albo co? Co tobie? Czegoś
tak?... - Razumichin również wstał z miejsca. -Nic!...-ledwie dosłyszalnie
odpowiedział Raskolnikow, znów opadając na wezgłowie i znów odwracając się do
ściany. Jakiś czas wszyscy milczeli. - Zadrzemal, coś mu się widać uroiło-rzekł
wreszcie Razumichin patrząc na Zosimowa pytająco; ów zaprzeczył lekkim ruchem
głowy. - No mów - nawiązał Zosimow - co dalej ?
- Cóż ma być dalej? Skoro tylko zobaczył kolczyki, wnet zapomniał o mieszkaniu,
o Mitce, schwycił czapkę, pobiegł do Duszkina i jak wiadomo, dostał od niego
rubla, jemu zaś skłamał, że znalazł na schodach; i zaraz poszedł na bomblerkę. A
na temat zabójstwa powtarza w kółko: "Nic nie wiem, nic nie słyszałem,
dowiedziałem się dopiero na trzeci dzień." "Więc czemuś dotychczas ukrywał?"
"Ze'strachu." "A dlaczego chciałeś się obwiesić?" "Przez pomyślunek." "Przez
jaki pomyślunek?" "A że zasądzą." Oto i cała historia. I jak d się zdaje, co oni
z tego wywnioskowali? - Nie ma się nad czym zastanawiać: trop jest; gorszy czy
lepszy, ale jest. Fakt. Chyba nie żądasz, żeby twojego malarza puścili na wolną
stopę? - Toż oni go wręcz wykierowali na mordercę! Już nawet nie mają żadnych
wątpliwości!... - E, bujasz; nie gorączkuj się. No, a kolczyki? Sam przyznasz,
że skoro tegoż dnia i godziny kolczyki przewędrowały z kufra staruszki do rąk
Mikołaja-to sam przyznasz, że jakoś musiały tam przewędrować, nie? To nie
przelewki w takim dochodzeniu. - Jak przewędrowały? Jak przewędrowały? -
krzyczał Razumichin. - Czyż naprawdę ty, lekarz, ty, który przede wszystkim masz
obowiązek poznania człowieka, który masz lepszą od innych sposobność
przeniknięcia ludzkiej natury - czy ty naprawdę nie widzisz na podstawie
wszystkich tych 144
Dostojcwski, t,
145

danych, jakiego rodzaju osobnikiem jest ten Mikołaj? Czy naprawdę nie widzisz od
razu, że wszyściuteńko, co zeznał przy badaniu, jest najświętszą prawdą?
Akuracik tak przewędrowały mu kolczyki do rąk, jak zeznał. Nadepnął pudełko i
podniósł! - "Najświętsza prawda!" Przecież sam wyznał, że za pierwszym razem
skłamał. - Słuchaj. Słuchaj uważnie. I stróż, i Koch, i Piestriakow, i drugi
stróż, i żona pierwszego stróża, i baba, która wtedy siedziała u niej w
stróżówce, i radca Kriukow, który właśnie wysiadł z dorożki i wchodził do bramy
pod rękę z jakąś damą - wszyscy, to znaczy ośmioro czy dziewięcioro świadków,
zeznają zgodnie, że Mikołaj przyparł Dymitra do ziemi, leżał na nim i okładał go
pięściami, a ten mu się wczepił we włosy i również go okładał. Leżą obaj w
poprzek drogi, zatarasowali przejście; ze wszystkich stron wymyślają im, oni zaś
"niby małe pędraki" (dosłowny zwrot świadków), leżą jeden na drugim, kwiczą,
czubią się i rechoczą, obydwaj rechoczą na wyprzódki; pyski przekomicznie
roześmiane, wypadli zaś na ulicę po to, żeby się ścigać jak dzieci. Słyszysz? A
teraz złóż sobie do kupy jak się patrzy: tam na górze ciała są jeszcze ciepłe,
słyszysz, cieple jeszcze, tak je znaleziono! Jeżeli to oni zabili albo tylko
Mikołaj, i przy tym zrabowali kufry z wyłamaniem zamków albo tylko uczestniczyli
w tej grabieży, to pozwól, że d zadam jedno jedyne pytanie: czy zgadza się taki
nastrój - to znaczy kwik, śmiech, dziecinna bójka w bramie - z siekierami, z
krwią, ze zbójecką przebiegłością, oględnością, rabunkiem? Dopiero co zabili,
najwyżej pięć czy dziesięć minut temu - bo przecie tak wynika; zwłoki są jeszcze
ciepłe - i raptem, porzuciwszy ciała, zostawiwszy mieszkanie otwarte, ba,
wiedząc, że tam przed chwilą przyszli ludzie, nie dość tego: porzuciwszy
zdobycz, obaj, jak małe dzieci, tarzają się na ulicy, rechoczą, ściągają na
siebie powszechną uwagę- co stwierdza dziesięcioro zgodnych świadków! -
Rzeczywiście, to dziwne! Rzeczywiście, to niemożliwe;
jednak...
- Nie, bracie, żadnego jednak. Jeżeli kolczyki, które tegoż dnia i godziny
znalazły się w ręku Mikołaja, istotnie stanowią ważny dowód rzeczowy - dający
się wytłumaczyć na podstawie jego zeznań, i dlatego będący obciążeniem spornym
-146
to przecież trzeba wziąć w rachubę również i fakty odciążające, tym bardziej że
te fakty są nieodparte. Otóż jak myślisz, znając charakter sądownictwa: czy oni
uznają albo czy są zdolni uznać taki fakt - oparty wyłącznie na samej tylko
niemożliwości psychologicznej, na samym tylko stanie ducha - za fakt nieodparty
i burzący wszystkie fakty rzeczowe, obciążające, jakiekolwiek by one były? Nie,
nie uznają, nie uznają za nic w świecie, bo, uważasz, znaleźli pudełeczko, a
Mikołaj chciał się powiesić, "co nie mogłoby mieć miejsca, gdyby się nie
poczuwał do winy"! Oto zagadnienie kapitalne, oto czemu się gorączkuję! Zrozum!
- Owszem, widzę, że się gorączkujesz. Czekaj, zapomniałem spytać, jaki jest
dowód, że futeralik zjeolczykami pochodzi rzeczywiście z kufra starej? - To jest
dowiedzione - odparł Razumichin pochmurnie i jakby niechętnie. - Koch rozpoznał
ten przedmiot i wskazał jego właściciela, ów zaś dowiódł niezaprzeczenie, że to
jego własność. - Kiepsko! Jeszcze jedno: czy nikt nie widział Mikołaja w czasie,
gdy Koch i Piestriakow szli na górę? i czy nie można jakoś tego udowodnić? - W
tym ci sęk, że nikt nie widział - burknął gniewnie Razumichin - właśnie to jest
najgorsze. Nawet Koch i Piestriakow nie zauważyli ich idąc na górę, choć zresztą
ich świadectwo niewiele by teraz ważyło. "Widzieliśmy - powiadają - że
mieszkanie otwarte, że tam prawdopodobnie pracują, lecz idąc mimo nie
zwrócilicmy uwagi i nie pamiętamy dokładnie, czy w owej chwili byli tam
robotnicy, czy nie." - Hm. Więc za cały dowód odciążający ma starczyć, że się
bili i śmiali. Owszem, to dowód mocny, ale... Pozwól: jakże ty sam to wszystko
tłumaczysz? Jak wyjaśnisz znalezienie kolczyków, jeżeli on je istotnie tak
znalazł, jak mówi? - Jak to wyjaśnię? Cóż tu wyjaśniać! Sprawa oczywista! A
przynajmniej trop, podług którego trzeba sprawę poprowadzić, jest jasny,
wyraźnie wskazany, a wskazuje nań właśnie owo pudełeczko. Upuścił te kolczyki
właściwy zabójca. Zabójca był na górze, kiedy Koch i Piestriakow się dobijali,
siedział tam zaryglowany. Koch się poszkapfl i zeszedł na dół; wtedy zabójca
wypadł i pobiegł także na dół, nie miał bowiem żadnego innego wyjścia. Ze
schodów, kryjąc się przed Ko-
chem, Piestriakowem i stróżem, wskoczył do próżnego mieszkania w sam raz wtedy,
gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli stamtąd; stal za drzwiami, kiedy stróż i tama szli
na górę, wyczekał, aż ucichną kroki, i jakby nigdy nic, zeszedł sobie na dół w
tejże chwili, gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli na ulicę i wszyscy się rozeszli, i
nikogo nie było. Może go i widziano, lecz nikt nie zauważył, bo, czy to mało
snuje się ludzi? Pudełko zaś upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami; nie
zauważył, że upuścił, bo nie to mu było w głowie. Właśnie pudełko stanowi
nieomylny dowód, że on tam stal. Oto i cały figiel! - Sprytnie! Nie, bracie, to
naprawdę sprytne! najspry-niejsze ze wszystkiego! - Niby czemuż to, czemu?
- Temu, że to aż nadto ładnie się składa i splata... niby w teatrze.
.'-••' - E-et!-zaczął Razumichin zniecierpliwiony,'lecz 010 drzwi się otwarły i
weszła nowa osoba, żadnemu z obecnych jeszcze nie znana. V
Był to pan podeszłych już lat, sztywny, postawny, z twarzą o wyrazie
powściągliwym i tetrycznym. Zaczął od tego, że przystanął w drzwiach,
rozglądając się dokoła z obraźliwie nie ukrywanym zdziwieniem i jak gdyby
pytając wzrokiem: "Gdzie ja właściwie trafiłem?" Nieufnie, ba, z afektacją
pewnego przestrachu, omal nic urażonej godności, mierzył spojrzeniem ciasną i
niską "kajutę" Raskotoikowa. Z tymże zdziwieniem przeniósł następnie wzrok i
wbił oczy w samego Ra-skolnikowa, który-rozebrany, rozczochrany, nie umyty-
leżał na swej mizernej, brudnej kanapce i także nieruchomo wpatrywał się w
niego. Potem, z taż powolnością, jął przyglądać się niechlujnemu, nie ogolonemu
i nie uczesanemu Ra-zumichinowi, który ze swej strony patrzał mu prosto w oczy
impertynencko, pytająco, nie ruszając się z miejsca. Kłopotliwe milczenie trwało
dobrą minutę; wreszcie, jak było do przewidzenia, zaszła drobna zmiana
dekoracji. Zmiarkowawszy widać, po niektórych, wcale zresztą dosadnych oznakach,
że przez nadmiertSFsurowość postawy nic się tutaj, w tej "kajucie", nie wskóra,
nowo przybyły pan cokolwieczek zmiękł i grzecznie, choć sztywno zwrócit się do
Zosimowa cedząc sylaby: - Pan student czy były student Rodion Raskolnikow?
Zosimow poruszył się leniwie i może by nawet odpowiedział, gdyby nie ubiegł go
nie proszony Razumichin: - A ot, leży tam na kanapie! O co panu chodzi? To
poufałe, "o co panu chodzi?" zacięło sztywnego pana jak biczem. Omal nie
przemówił do Razumichina, ale jakoś się pohamował i co rychlej zwrócił się do
Zosimowa. - Oto Raskolnikow! - wymamlał Zosimow wskazując ruchem głowy na
chorego, potem ziewnął, przy czym wykonał tę czynność, nader szeroko otwierając
usta i nader długo trzymając je w takim położeniu. Następnie powolutku sięgnął
do kieszonki w kamizelce, wydobył ogromny, wypukły złoty zegarek w podwójnej
kopercie, otworzył, spojrzał i tak samo marudnie i leniwie zaczął go chować z
powrotem. Raskolnikow leżał cały czas milcząc, na wznak, i uparcie, choć bez
żadnej myśli, patrzał na gościa. Twarz jego, teraz odwrócona od ciekawego kwiatu
na tapecie, była niezwykle blada i niosła wyraz ogromnego cierpienia, jak gdyby
był świeżo po ciężkiej operacji lub jakby go tylko co wypuszczono z katowni.
Lecz nowo przybyły pan zaczął stopniowo coraz bardziej budzić jego uwagę, potem
zdziwienie, potem nieufność i jakby nawet lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazując na
niego, powiedział: "Oto Raskolnikow", nagle podniósł się prędko, w jakimś
podrzucie, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale przerywanym i słabym
głosem oświadczył: - Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie życzy? Gość
spojrzał uważnie i dostojnie powiedział: - Jestem Piotr Pietrowicz Łużyn. Śmiem
tuszyć, że moje nazwisko nie jest już panu całkiem obce. Ale Raskolnikow, który
oczekiwał czegoś zupełnie innego, spojrzał nań w tępej zadumie i nic nie
odpowiedział, jakby rzeczywiście słyszał to nazwisko po raz pierwszy w życiu. -
Jak to? Czyż naprawdę pan dotychczas nie otrzymał jeszcze żadnych wiadomości?-
spytał Piotr Pietrowicz robiąc minę z lekka obrażoną. W odpowiedzi na to
Raskolnikow wolno opuścił się na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i jął patrzeć
w sufit. Na twarzy Łużyna odbił się smutek. Zosimow i Razumichin zaczęli 149

jeszcze ciekawiej wpatrywać się w niego, tak że wreszcie stracił rezon. -


Przypuszczałem i liczyłem na to - zamamrotal - że list wysłany przeszło dziesięć
dni temu, bodajże przed dwoma tygodniami... - Czemu pan stoisz tam w drzwiach? -
przerwał nagle Razumichin. - Jeżeli masz pan co do powiedzenia, to siadaj, bo
tam we dwoje z Anastazją jest wam ciasno. Nastieńko, usuń się, daj przejść!
Chodź pan tu bliżej, oto krzesło! Niechże pan włazi! Odsunął swe krzesło od
stołu, zrobił trochę miejsca między stołem a swymi kolanami i oczekiwał w nieco
niewygodnej pozycji, aż gość "przelezie" przez tę szparkę. Wytworzyła się taka
sytuacja, że żadną miarą nie można już było odmówić, toteż gość jął się gramolić
przez tę cieśninę, śpiesząc się i potykając. Dobiwszy do krzesła siadł i
niepewnie zerknął na Ra-zumichina. - Niech się pan nie konfunduje - rąbnął ów. -
Rodia jest chory już piąty dzień, i trzy dni majaczył, a dzisiaj się otrząsnął i
nawet jadł ze smakiem. Tam oto siedzi jego lekarz, tylko co go zbadał, a ja
jestem kolega Rodi, także były student, teraz go niańczę. Więc niech pan na nas
nie uważa, nie krępuje się i mówi, o co chodzi. - Dziękuję. Czy jednak nie znużę
chorego swoją obecnością i rozmową? -"spytał Piotr Pietrowicz Zosimowa. - N-
nie;;."Może nawet rozerwie go pan.-I Zosimow znowu ziewnął. - O, on od dawna
jest przytomny, od rana! - podjął Razumichin, którego poufałość była tak
naturalnie prosto-duszna, że Piotr Pietrowicz nabrał kontenansu, może po części
i dlatego, że ten zuchwały obszarpaniec podał się mimo wszystko za studenta. -
Pańska mama... - zaczął Łużyn.
- Hm!-głośno chrząkną) Razumichin. Łużyn spojrzał na niego pytająco. - To nic,
ja tak sobie. Wal pan dalej... Łużyn wzruszył ramionami. - ...pańska mama,
jeszcze za mojej tam bytności, zaczęła list do pana. Po przyjeździe do
Petersburga umyślnie zwlekałem parę dni i nie przychodziłem do pana, żeby już
mieć cał-150
kowitą pewność, iż jest pan o wszystkim powiadomiony. Wszelakoż teraz, ku memu
zdziwieniu... - Wiem, wiem! - rzekł nagle Raskolnikow z wyrazem jak najbardziej
niecierpliwej dezaprobaty. - To pan? epu-zer? No dobrze, w porządku!... 'i dosyć
o tym!... Piotr Pietrowicz obraził się do reszty, lecz milczał. Usilnie starał
się zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. Milczenie trwało jaką minutę.
Tymczasem Raskolnikow, który przy odpowiedzi był się ku niemu lekko obrócił,
naraz jął na nowo przypatrywać mu się pilnie, ze szczególniejszym
zaciekawieniem, jak gdyby uprzednio nie zdążył jeszcze obejrzeć go w calośd lub
jakby uderzyło go w nim coś nowego; aż uniósł się z poduszki specjalnie w tym
celu. Jakoż istotnie, ogólny wygląd Piotra Pie-trowicza uderzał czymś osobliwym,
mianowicie czymś, co zdawało się usprawiedliwiać miano "epuzera", tak
bezceremonialnie nadane mu przed chwilą. Po pierwsze, było znać, było znać aż
nadto wyraźnie, że Piotr Pietrowicz skwapliwie wyzyskał swój kilkudniowy pobyt w
stolicy, ażeby przystroić się i upiększyć w oczekiwaniu na narzeczoną - rzecz
skądinąd bardzo niewinna i dozwolona. Przez wzgląd na okoliczności można by mu
darować nawet poczucie - chociażby nieco nadmierne - własnej jakże miłej zmiany
na lepsze; boć Piotr Pietrowicz występował w roli narzeczonego. Wszystko, co
miał na sobie, wyszło świeżo od krawca, wszystko było jak należy, chyba tylko z
wyjątkiem tego, że wszystko było zanadto nowe i zbyt niedwuznacznie zdradzało
swe przeznaczenie. Nawet dandysowski, nowiuteńki, okrągły kapelusz świadczył o
tym celu: Piotr Pietrowicz traktował go bowiem z nadmiernym uszanowaniem i z
nadmierną ostrożnością trzymał go w rękach. Nawet para prześlicznych
glansowanych rękawiczek lila od Jouyina świadczyła o tym samym już chociażby
przez to, że właściciel nie wkładał ich, tylko trzymał w ręku dla parady. W
stroju Piotra Pietrowicza górowały barwy jasne i młodzieńcze. Miał na sobie
śliczną letnią marynarkę w odcieniu jasnobrązowym, lekkie jasne spodnie,
podobnąż kamizelkę, świeżo nabytą cienką bieliznę, zwiewną, lekką krawatkę w
różowe prążki, a co najdziwniejsza: we wszystkim było mu, owszem, do twarzy.
Twarz ta, nader świeża i nawet ładna, już i tak była młodsza od swoich
czterdziestu pięciu lat. Ciemne

bokobrody mile ją ocieniały z obu stron, niby dwa kotlety, i bardzo pięknie
zagęszczały się przy gładko wygolonym, połyskliwym podbródku. Nawet włosy -
leciutko zresztą siwiejące - uczesane i ukarbowane u fryzjera, nie nadawały mu
śmiesznego czy głupiego wyglądu, jaki zwykle towarzyszy ukarbowaniu, które
upodobnia nieuchronnie do Niemca wstępującego na ślubny kobierzec. Jeśli zaś w
tym dość przystojnym i statecznym obliczu było rzeczywiście coś nieprzyjemnego i
odśnieżającego, miało to całkiem inne przyczyny. Bez ceremonii obejrzawszy pana
Łużyna Raskolnikow uśmiechnął się jadowicie, znów opadł na poduszkę i ponownie
patrzał w sufit. Jednakże pan Łużyn opanował się i widać postanowił do czasu nie
dostrzegać tych wszystkich dziwactw. - Bardzo a bardzo ubolewam, że zastaję pana
w takim stanie - nawiązał, z wysiłkiem przerywając milczenie. - Gdybym wiedział
o pańskiej chorobie, byłbym przyszedł wcześniej. Ale, wie pan, kłopoty!... Na
domiar mam teraz w senacie nader ważną sprawę ze swojej praktyki adwokackiej.
Pomijam już to wszystko, czego pan sam się domyśla. Pań, to znaczy mamy i
siostry pana, oczekuję z godziny na godzinę. Raskolnikow poruszył się i chciał
coś powiedzieć; jego twarz wyraziła dziwną grę uczuć. Piotr Pietrowicz grzecznie
zawiesił głos, pomilczał, ale ponieważ nic nie nastąpiło, ciągnął więc dalej:
- ...Z godziny na godzinę. Wyszukałem dla nich tymczasowe mieszkanie... -
Gdzie?-słabo rzekł Raskolnikow.
- Bardzo niedaleko stąd, dom Bakalejewa...
- To na Wozniesieńskim - wtrącił Razumichin. - Są tam dwa piętra pokoi
umeblowanych; utrzymuje kupiec Juszyn: bywałem tam.
- Tak jest, pokoje umeblowane...
- Paskudztwo najokropniejsze: brud, zaduch, w ogóle lokal podejrzany; dzieją się
tam różne różności; diabli wiedzą, kto nie mieszka! I ja sam byłem tam w dosyć
skandalicznej sprawie. Ale za to tanio. - Ja, rzecz prosta, nie mogłem
zgromadzić tak szczegółowych danych, ponieważ i sam jestem człowiek nowy -
odparł Piotr Pietrowicz, urażony. - Ale skądinąd są to dwa bardzo czyściutkie
pokoiki, a ponieważ to na bardzo krótko... Wyszukałem już i właściwe, to znaczy
nasze przyszłe mieszkanie - poinformował Raskolnikowa - i teraz je odnawiam. Na
razie zaś cisnę się również w pokojach umeblowanych, dwa kroki stąd, u pani
Lippewechsel, w mieszkaniu mego młodego przyjaciela, Andrzeja Lebieziatnikowa;
to właśnie on polecił mi dom Bakalejewa... - Lebieziamikow? - przeciągnął
Raskolnikow, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. - Tak, Andrzej Lebieziamikow,
urzędnik ministerstwa. Pan go zna? - Tak... nie...-odparł Raskolnikow.
- Przepraszam, odniosłem takie wrażenie z pańskiego pytania. Byłem kiedyś jego
prawnym opiekunem... Bardzo miły młodzieniec... idący z duchem czasu... Ja zaś
rad obcuję z młodzieżą: człowiek dowiaduje się od niej o nowych prądach. - I
Piotr Pietrowicz z nadzieją w oczach powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. -
Niby w jakim znaczeniu?-spytał Razumichin.
- W najpoważniejszym, że się tak wyrażę - co do sedna rzeczy - podchwycił Piotr
Pietrowicz, jakby ucieszony tym zapytaniem. - Bo uważa pan, ja już dziesięć lat
nie bawiłem w Petersburgu. Wszystkie te nasze nowości, reformy, idee, wszystko
to musnęło i nas na prowincji; ale żeby wszystko widzieć i poznać jasno, trzeba
być w Petersburgu. Mój zaś pogląd jest taki, że najłatwiej wszystkiego się
dowiedzieć i we wszystkim zorientować obserwując naszą młodą generację. Jakoż
wyznaję: ucieszyłem się... - Z czego mianowicie?
- Zadał pan rozległe pytanie. Mogę się mylić, lecz mam wrażenie, iż obecnie
poglądy są bardziej określone, jest więcej, że tak powiem, krytycyzmu, więcej
rzeczowości... - To prawda - wycedził Zosimow.
- Zawracanie głowy, rzeczowości nie ma - rzucił się Razumichin. - Rzeczowość
jest trudna do nabycia, sama nie leci do gąbki jak pieczone gołąbki. A nas od
dwustu lat bez mała oducza się od wszelkich spraw... Idee może się i snują -
rzekł do Piotra Pietrowicza - dobra wola jest, choć wprawdzie dziecinna; może i
uczciwość się znajdzie, mimo że ostatnio na-
mnożyło się tu bez liku wszelkich oczajduszów; ale rzeczowości nie ma, i basta!
Rzeczowość chadza w grubych buciorach. - Nie mógłbym się z panem zgodzić -
zaoponował Piotr Pietrowicz z widoczną lubością. - Naturalnie, zdarza się
krańcowość, zdarzają się odchylenia, ale bądżmyż wyrozumiali: krańcowość
świadczy o zapale do sprawy i o tej niezdrowej sytuacji, w jakiej sprawa się u
nas znajduje. A jeśli zdziałano niewiele, to wszak niewiele było czasu. O
środkach już nie mówię. Ja osobiście sądzę zresztą, że coś niecoś się zrobiło:
rozkrzewiły się nowe, pożyteczne myśli, poszły w obieg niektóre nowe, pożyteczne
dzieła, w miejsce dawnych - marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera
dojrzalszego zabarwienia; wyrugowano i ośmieszono wiele szkodliwych uprzedzeń...
Słowem, bezpowrotnie odcięliśmy się od przeszłości, a ja uważam, że to już coś.
- Młóć, młóć pan słomę! Paraduj przed nami - znienacka rzekł Raskolnikow.
-Proszę?-zapytał Piotr Pietrowicz, lecz odpowiedzi nie otrzymał. - To wszystko
bardzo słuszne - pokwapil się wtrącić Zosimow. - Nieprawdaż?-nawiązał Piotr
Pietrowicz, mile spozierając na Zosimowa. - Zgodzi się pan - ciągnął zwracając
się do Razumichina, ale już z odcieniem niejakiego tryumfu i wyższości, tak że
omal nie dodał: "młodzieńcze"-iż są osiągnięcia, czyli jak się teraz mówi,
postęp, chociażby pod względem nauki i wiedzy gospodarczej... --EraJss!
-^Ńie, nie frazes! Jeżeli na przykład nakazywano mi dotychczas: "miłuj
bliźniego", i ja go umiłowałem, to jaki był skutek? - ciągnął dalej Piotr
Pietrowicz ze zbytnim, być może, pośpiechem. - Skutek był ten, żem rozdzierał
swoją opończę na pół, dzieliłem się z bliźnim, i obaj zostawaliśmy na wpół
nadzy, podług rosyjskiego przysłowia: "Kto ściga dwa zające naraz, ten nie
chwyta żadnego." Nauka zaś powiada: ukochaj przede wszystkim siebie, wszystko
bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej. Gdy ukochasz tylko siebie,
to i własne interesy poprowadzisz jak należy, i opończa twoja będzie cała. A
wiedza ekonomiczna dodaje, że im więcej bę-1<;4
dzie w społeczeństwie dobrze urządzonych interesów prywatnych oraz, że tak
powiem, całych kaftanów, tym fundamenty społeczeństwa są trwalsze i tym lepiej
się w nim gruntuje dobro powszechne. Tak tedy, zdobywając jedynie i wyłącznie
dla siebie, właśnie tym samym zdobywam niejako dla wszystkich i zmierzam do
tego, żeby mój bliźni dostał coś więcej niż rozdartą opończę, i to już nie z
racji prywatnej, jednostkowej szczodrobliwości, lecz wskutek ogólnego dobrobytu.
Myśl prosta, ale niestety zbyt długo nie rozumiana, przesłonięta egzaltacją i
marzycielstwem, jakkolwiek, zdawałoby się, niewiele trzeba dowcipu, żeby... -
Wybaczy pan, ja także jestem niedowcipny - szorstko przerwał mu Razumichin-i
dlatego dajmy lepiej pokój. Zacząłem tę rozmowę w pewnym celu, gdyż poza tym
cała ta gadanina, tokowanie, te wszystkie nie milknące, bezustanne komunały, w
kółko te same, w kółko te same, tak mi się przejadły w ostatnich trzech latach,
że, słowo daję, rumienię się nawet, kiedy kto inny zaczyna o tym przy mnie, cóż
dopiero ja sam. Pan, naturalnie, śpieszył popisać się swymi wiadomościami; rzecz
to do wybaczenia, bynajmniej nie potępiam. Natomiast ja chciałem się tylko
dowiedzieć, coś pan za człowiek, bo to, widzi pan, ostatnio do sprawy ogólnej
poprzycze-piało się takie mnóstwo spryciarzy, tak wykoślawili na swoją korzyść
wszystko, czego się tknęli, że beznadziejnie zapaskudzili rzecz całą. No i dosyć
o tym! - Łaskawy panie! - zaczął pan Łużyn sztywno i z niesłychaną godnością. -
Czyżby pan chciał w sposób tak bezceremonialny dać do zrozumienia, że i ja... -
Ale skądże, skądże... Gdzieżbym śmiał!... No i dosyć! - rąbnął Razumichin i
obcesowo powrócił do swej uprzedniej rozmowy z Zosimowem. Piotr Pietrowicz miał
tyle rozumu, żeby co rychlej dać wiarę temu tłumaczeniu. Zresztą i tak
zdecydował, że za dwie minuty odejdzie. - Spodziewam się, że zadzierzgnięta
teraz znajomość - powiedział do Raskolnikowa-po pańskim wyzdrowieniu i wobec
wiadomych panu okoliczności umocni się jeszcze bardziej... A szczególniej życzę
panu zdrowia... Raskolnikow nawet nie obrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał z
krzesła.

- Zabójcą jest na pewno jeden z jej klientów-apodyktycznie stwierdził Zosimow. -


Na pewno jeden z klientów! - potaknął Razumichin.- Porfiry nie zdradza się ze
3wymi myślami, ale swoją drogą klientów indaguje... - Indaguje klientów? -
głośno zapytał Raskolnikow.
- Tak; albo co?
- Nic.
- Skąd on ich bierze?-zagadnął Zosimow.
- Niektórych wskazał Koch, innych nazwiska były wynotowane na opakowaniach
zastawów, jeszcze inni sami się zgłaszają słysząc o tym... - No proszę, to
dopiero musiał być sprytny i szczwany szelma! Co za odwaga! Co za determinacja!
- Otóż to, że nie! - wpadł mu w słowo Razumichin. - To właśnie myli was
wszystkich. Ja zaś twierdzę: niedoświadczony, niesprytny, i ręczę, że to był
pierwszy jego krok! Przypuść spryt, przypuść wyrachowane szelmostwo, a całość
przedstawi się nieprawdopodobnie. Ale przypuść brak doświadczenia, a wnet się
okaże, że wyciągnął go z kabały tylko przypadek; przypadek zaś niejedno potrafi!
Człowieku, może on wcale nie przewidział żadnych trudności! I jakże się zabiera
do rzeczy? Chwyta dziesięcio-dwudziestorublowe przedmioty, wypycha sobie nimi
kieszenie, grzebie się w babskim kuferku, w gałgankach, gdy tymczasem w
komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, samych złotych monet znaleziono za
półtora tysiąca oprócz banknotów! Nawet ograbić nie umiał, potrafił tylko zabić.
Pierwszy krok, ja d to mówię, pierwszy krok; zaraz stracił głowę! i wykaraskał
się nie przez rachubę, tylko przez przypadek! - Panowie, zdaje się, mówią o tym
niedawnym zabójstwie starej lichwiarki?-zwrócił się Piotr Pietrowicz do Zosi-
mowa. Stał już z rękawiczkami i kapeluszem w ręku, ale przed odejściem chciał
rzucić jeszcze kilka mądrych słów. Widocznie zabiegał o korzystne wrażenie i
próżność wzięła górę nad rozwagą. , - Tak. Pan o
tym słyszał?
- A jakże, to przecie w sąsiedztwie...
- I szczegóły pan zna?
- Tego nie powiem, lecz interesuje mnie tutaj inna oko-
156
liczność, że się tak wyrażę - cale zagadnienie. Pomijam już, że w ostatnich
pięciu latach rozwielmożniły się zbrodnie wśród niższej warstwy, pomijam
nieustanne grabieże i pożary w całym kraju; najdziwniejsze jest dla mnie, że i w
wyższej klasie zbrodnie mnożą się w podobnyż sposób i że tak powiem -
równolegle. Tam a tam, jak słyszę, były student napadł pocztę na gościńcu; tam a
tam fałszują pieniądze ludzie przodujący pod względem stanowiska społecznego; w
Moskwie ujęto całą szajkę, która się trudniła podrabianiem obligacji ostatniej
pożyczki z loterią - i jednym z hersztów jest lektor historii powszechnej; tam a
tam zabijają sekretarza jednego z naszych poselstw zagranicznych, i to z
zagadkowych pobudek pieniężnych... I jeżeli teraz tę staruszkę-lichwiarkę
zamordował jeden z jej klientów, 10 z pewnością musiał to być członek sfer
raczej wyższych, ponieważ chłopi nie zastawiają złotych rzeczy. Jakże sobie
wytłumaczyć to rozluźnienie obyczajów cywilizowanej warstwy naszego
społeczeństwa? - Sporo zaszło przemian gospodarczych...-odezwał się Zosimow. -
Jak wytłumaczyć?-żachnął się Razumichin.-Wła<-śnie można by to wytłumaczyć
nazbyt zakorzenionym nieróbstwem. - Niby jakże to?
- A cóż odpowiedział w Moskwie ten pański lektor na pytanie, czemu podrabiał
bilety? "Wszyscy się wzbogacają na różne sposoby, więc i mnie się chciało czym
prędzej wzbogacić." Dokładnie słów nie pamiętam, ale sens taki, że na dar-mochę,
byle prędzej, bez pracy! Przyzwyczaili się żyć cudzym kosztem, chodzić o cudzych
szczudłach, jeść przeżutą strawę. A gdy nastała wy roczna godzina, każdy
pokazał, co ma za skórą... - Pięknie, ale moralność? I, że tak powiem, zasady- .
- Właściwie, o co pan sobie głowę suszy? - nieoczekiwanie wtrącił się
Raskolnikow. - Toż to w myśl pańskiej teorii! - Jak to w myśl mojej teorii?
- Proszę wysnuć ostateczne wnioski ze swych kazań, a wypadnie, że wolno zarzynać
ludzi... - Ależ co znowu! - obruszył się Łużyn.
- Nie, tak nie jest! -oświadczył Zosimow. Raskolnikow leżał blady, górna warga
mu drżała, oddychał z trudem. 157

- Wszystko ma swoją miarę - wyniośle podjął Łużyn. - Teoria gospodarcza to


jeszcze nie przyzwolenie na morderstwo; jeśli tylko przypuścimy... - A czy to
prawda, że pan - nagle przerwał znów Raskol-nikow głosem drżącym z gniewu i
pełnym jakiejś zlej radości-czy to prawda, że pan powiedział swej narzeczonej...
zaraz po uzyskaniu jej zgody... że najwięcej cię cieszy... z jej nędzy... gdyż
najkorzystniej jest brać sobie żonę spośród nę-dzarek, by później móc nad nią
panować... i wypominać jej swoje dobrodziejstwa?... - Proszę pana!-gniewnie i z
rozdrażnieniem zawołał Łużyn, czerwony i zmieszany - proszę pana!... żeby tak
przekręcić czyjąś myśl! Bardzo przepraszam, ale muszę stwierdzić, że słuchy,
które do pana dotarły lub raczej, które mu przekazano, są najzupełniej
bezpodstawne, i ja... domyślam się, kto... słowem... ta zatruta strzała...
słowem, pańska matka... Ona mi się od razu wyHała, przy swych skądinąd
najpiękniejszych zaletach, osobą o trochę egzaltowanym i romantycznym sposobie
myślenia. Lecz mimo to byłem o sto mil od przypuszczenia, by mogła zrozumieć i
przedstawić sprawę... w tak fantastycznie wypaczony... i wreszcie... wreszcie...
- A wie pan co?-wrzasnął Raskolnikow podnosząc się na poduszcze i patrząc na
niego uparcie, wzrokiem przeszywającym, roziskrzonym-wie pan co? - Co? - Łużyn
zatrzymał się i oczekiwał z miną obrażoną i wyzywającą. Milczenie trwało kilka
sekund. - To, że jeśli pan jeszcze raz... ośmieli się wspomnieć choć jednym
słówkiem... o mojej matce... zrzucę pana ze schodów na zbity łeb!... - Co d
jest? - krzyknął Razumichin.
- A, więc to tak!- Łużyn zbladł i zagryzł usta. - Niech pan słucha, mój panie
--rozpoczął dobitnie i hamując się z całych sił, a jednak głosem zdyszanym - ja
od razu, od pierwszego kroku, wyczułem pańską niechęć, lecz umyślnie pozostałem
tutaj, żeby jeszcze więcej się dowiedzieć. Mógłbym dużo puścić płazem choremu
człowiekowi i powinowatemu, ale teraz... ja panu... nigdy... - Nie jestem chory!
- krzyknął Raskolnikow.
- Tym gorzej...
- Idź pan do diabla!
158
^Lecz Łużyn jużJsam-.wychodził nie kończąc zdania, znowu się przeciskając między
stołem a krzesłem; tym razem Razumichin wstał, by go przepuścić. Na nikogo nie
patrząc i nawet nie kiwnąwszy głową Zosimowowi, który dawno dawał mu znaki, żeby
zostawił chorego w spokoju, Łużyn wyszedł, dla ostrożności unosząc kapelusz na
wysokość ramienia, gdy, pochylony, wychodził przez zbyt niskie drzwi. Nawet samo
wygięcie pleców zdawało się wyrażać, że unosi ze sobą straszliwą zniewagę. -
Jakżeś mógł, jakżeś mógł? - powtarzał niemile zdziwiony Razumichin kręcąc głową.
- Dajcie mi wszyscy święty spokój! - w zapamiętaniu krzyczał Raskolnikow. - Czy
nareszcie przestaniecie mnie męczyć? Nie boję się was! Nikogo, niczego nie boję
się teraz! Precz stąd! Chcę być sam, słyszycie? sam, sam, sam! - Chodźmy - rzekł
Zosimow do Razumichina.
- Bój się Boga, czyż można go teraz tak zostawić?
- Chodźmy! - z naleganiem ponowił Zosimow i wyszedł. Razumichin zastanowił się
chwilę i pobiegł za nim. - Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali - rzekł
Zosimow już na schodach. -Nie wolno go drażnić... - Co mu jest?
- Konieczny byłby jaki pomyślny bodziec! Zdawało się, że wraca do sił... Wiesz?
Jego coś nęka! Jakiś ciężar!... Tego bardzo się boję, a tak jest na pewno! -
Może to właśnie ten jegomość, ten Piotr Pietrowicz! Z rozmowy wynika, że ma się
ożenić z jego siostrą i że Rodia tuż przed swym zachorowaniem dostał list w tej
sprawie... - Tak, diabli go teraz przynieśli, kto wie, czy nie popsuł
wszystkiego. A czyś zauważył, że Rodia na wszystko jest obojętny. Milczy, jakby
wody do ust nabrał, tylko' jeden-punkt wyprowadza go z równowagi: owo
zabójstwo... - Tak, tak! - pochwycił Razumichin - bardzo nawet zauważyłem! To go
interesuje, płoszy. Nastraszono go przed samą chorobą, w biurze policji zemdlał.
- Opowiesz mi to wszystko szczegółowo wieczorem, a ja ci później coś powiem. On
mnie interesuje - bardzo! Za pół godziny zajrzę do niego... Ale zapalenia nie
będzie... - Bóg d zapłać! A ja tymczasem zaczekam u Paszeńki i będę się
dowiadywał przez Anastazję.

Po ich wyjściu Raskolnikow spojrzał na Anastazję z udręczoną niecierpliwością,


ona się jednak nie kwapiła z odejściem. - Może teraz napijesz się herbaty? -
zapytała.
- Później! Chcę spać! Zostaw mnie... I konwulsyjnym ruchem odwrócił się do
ściany. Anastazja wyszła. VI
Lecz gdy tylko wyszła, wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał paczkę z
odzieniem, którą przyniósł i znów zawiązał Razumichin, i począł się ubierać.
Rzecz dziwna: jak gdyby naraz odzyskał zupełny spokój; nie było już ani
wpółobłąka-nego majaczenia, jak niedawno, ani panicznego lęku, jak przez cały
ostatni czas. Była to pierwsza minuta dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał
dokładne i celowe, świadczące o jasno powziętym zamiarze. "Zaraz dzisiaj, zaraz
dzisiaj!..." - mruczał do siebie. Wprawdzie pojmował, że jeszcze jest slabyyttie
mocniejsze napięcie duchowe, dochodzące do spokoju, uo idee fixe, potęgowało
jego siły, dodawało pewności siebie; miał nadzieję, że na ulicy nie upadnie.
Całkowicie się ubrawszy we wszystko nowe, spojrzał na leżące na stole pieniądze,
zastanowił się i,.wziąl je do kieszeni. Było tego dwadzieścia pięć rubli. Zabrał
też i wszystkie miedziane piątaki - resztę z dziesięciu rubli, które Razumichin
wydał na odzież. Następnie, cicho podniósłszy haczyk, wyszedł z pokoju, zstąpił
ze schodów i zajrzał do otwartej na oścież kuchni: Anastazja stalą tyłem do
niego, i, pochylona, rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nic nie posłyszała.
Zresztą, czyż mogła przypuścić, że Raskolnikow wyjdzie? Po chwili był już na
ulicy. Zbliżała się ósma, słońce zachodziło. Skwar jeszcze nie sfol-gował; ale
Raskolnikow chciwie zaczerpnął w płuca powietrza cuchnącego, zakurzonego,
zarażonego wyziewami miasta. Trochę mu się zakręciło w głowie; jakaś dzika
energia błysnęła naraz w jego przekrwionych oczach i wychudłej, bladożółtej
twarzy. Nie wiedział ani się zastanawiał, dokąd ma iść; wiedział jedno: "Że
wszystko to trzeba skończyć dzisiaj jeszcze, za jednym zamachem, natychmiast; że
inaczej nie wróci do domu, ponieważ nie chce tak żyć." Jak skończyć, czym
skończyć? - o tym nie miał pojęcia, 4 i nie chciał o tym myśleć. Odpędzał myśli:
myśli go trapiły. Czuł tylko i wiedział, że to wszystko musi się koniecznie
zmienić, tak czy owak, "jakkolwiek bądź", powtarzał z desperacką niewzruszoną
pewnością siebie i stanowczością. Wiedziony zastarzałym nałogiem, ruszył utartym
szlakiem swych dawniejszych przechadzek - wprost ku placowi Siennemu. W pewnej
odległości od Siennego, na bruku, przed sklepikiem, stal młody czarnowłosy
kataryniarz i kręcił jakąś wielce sentymentalną melodię. Akompaniował stojącej
przed nim na chodniku dziewczynie, piętnastoletniej może, wystrojonej "jak
panienka": krynolina, mantylka, rękawiczki, słomkowy kapelusz z piórkiem
ognistego koloru - wszystko to było stare i zaszargane. Głosem ulicznym,
chrapliwym, jednak stosunkowo dość miłym i mocnym, wywodziła piosenkę w
oczekiwaniu na parę groszy ze sklepiku. Raskolnikow przystanął obok dwu czy
trzech słuchaczy, chwilę posłuchał, wyjął miedziaka i wetknął dziewczynie do
ręki. Ta raptem przerwała pieśń na najbardziej lirycznej i wysokiej nucie, jakby
kto nożem odciął; ostro rzuciła kataryniarzowi: "Dosyć!", i oboje podreptali
dalej, do następnego sklepiku. Niespodziewanie Raskolnikow zwrócił się do
jakiegoś, już niemłodego przechodnia, który stał obok niego koło katarynki i
wyglądał na szlifibruka: - Lubi pan ulicznych śpiewaków? Tamten popatrzył spode
łba i zdziwił się. - Bo ja lubię - podjął Raskolnikow, lecz z taką miną, jakby
mówił wcale nie o śpiewakach ulicznych. - Lubię śpiew pod melodię katarynki w
zimny, ciemny i wilgotny wieczór jesienny, ale koniecznie wilgotny, kiedy to
wszyscy przechodnie mają bladozielone i chorowite twarze; albo jeszcze lepiej,
kiedy prószy mokry śnieg, zupełnie prostopadle, bez wiatru, wie pan? a poprzez
śnieg błyskają gazowe latarnie... - Nie wiem... Pan wybaczy... - bąknął
jegomość, spłoszony zarówno pytaniem, jak i osobliwym wyglądem Raskolni-kowa i
przeszedł na drugą stronę ulicy. Raskolnikow ruszył wprost przed siebie i
znalazł się na tym rogu placu Siennego, gdzie stragan miała para mieszczan,
którzy wówczas rozmawiali z Lizawietą; ale ich teraz nie było.

Rozpoznawszy miejsce, zatrzymał się, rozejrzał i zwrócił do chłopca w czerwonej


koszuli, który ziewał w drzwiach sklepiku z mąką. - To ten mieszczanin z żoną ma
tutaj stragan na rogu, co? - Rozmaici ludzie handlują - odrzekł chłopiec, z góry
mierząc wzrokiem Raskolnikowa. - Jak mu na imię?
- Takie ma imię, jakie mu dali na chrzcie.
- Czyś ty czasem nie z Zarajska? z jakiej jesteś guberni? Chłopiec znów
popatrzał na Raskolnikowa. - Mamy nie gubernię, panie hrabio, tylko powiat. To
mój brat jeździł po świecie, a ja siedziałem w domu i dlatego nie wiem... Wasza
hrabiowska mość raczy wspaniałomyślnie przebaczyć. - Tam, na górze, jest
jadłodajnia?
- Traktiemia; mają tam bilard, a i księżniczki się znajdą... Buzi dać!
Raskolnikow przeciął plac. Na rogu stała zbita gromada ludzi, sami chłopi.
Wcisnął się w najgęstszy tłok i zazierał w twarze. Coś go korciło, żeby
wszystkich zaczepiać. Ale chłopi nie zwracali na niego uwagi i o czymś
perorowali zbijając się w niewielkie grupy. Postał, pomyślał i ruszył w prawo,
chodnikiem, w stronę W-go. Minąwszy plac znalazł się w bocznej uliczce... Nieraz
i dawniej bywał w tej króciutkiej uliczce, która skręch pod kątem prostym i
wiedzie z placu na Sadową. W ostatnich czasach, gdy mu się robiło zbyt
obrzydliwie na duszy, miał ochotę włóczyć się w tych miejscach, "żeby było
jeszcze obrzy-dliwiej". Dziś jednak przyszedł, o niczym nie myśląc. Jest tutaj
duża kamienica, wypełniona szynczkami i innymi spożywczo--trunkowymi zakładami;
raz po raz wybiegały stamtąd kobiety, ubrane tak, jak się chodzi "po kominkach"
- bez chustek na głowie i bez zwierzchnich okryć. W dwóch, trzech miejscach
tłoczyły się na chodniku gromadkami, przeważnie u wejść do sutereny, gdzie po
dwóch stopniach można było zejść do różnych nader wesołych lokali. W jednym z
nich odbywała się obecnie huczna zabawa - krzyk, hałas, brzęk gitary, pieśń,
słowem, wesołość co się zowie. Duża grupa kobiet cisnęła się u wejścia, jedne
siedziały na schodkach, inne na chodniku, inne stały i gwarzyły. Nie opodal, na
bruku, głośno miotając wyzwiska wałęsał się pijany żołnierz z papierosem;
zdawało się, że chciał gdzieś wejść, ale zapomniał, gdzie mianowicie. Jeden
obszarpaniec wymyślał drugiemu obszarpańcowi, a w poprzek ulicy leżał
śmiertelnie pijany drągal. JRaskolnikow przystanął koło dużej gromady kobiet.
Rozmawiały przepitymi glosami; wszystkie były w perkalikowych sukniach,
kozłowych trzewikach i bez chustek na głowie... Widziałeś tutaj
czterdziestoletnie i starsze, lecz widziałeś także siedemnastoletnie, a prawie
wszystkie miały podbite oczy. Dlaczegoś interesował go śpiew oraz cały ten
rwetes i har-mider tam, na dole... Słychać było stamtąd, jak wśród śmiechu i
pijackich wrzasków pod cieniutki falset brawurowego refrenu i przy dźwiękach
gitary ktoś wycina siarczyste pląsy, wybijając takt obcasami. Słuchał uważnie,
ponuro i w zadumie, nachylając się i ciekawie zaglądając z chodnika do sieni.
Mój ty stójka, pięknolicy, Nie bijże mnie po próżnicy! -
wywodził cieniuśki głos śpiewaka. Raskolnikow gwałtownie zapragnął usłyszeć, co
śpiewają - jak gdyby w tym właśnie było sedno wszystkiego. "Może by wstąpić ? -
pomyślał. - Śmieją się! Pijani. A co, gdybym i ja się upił?" - Nie wstąpisz,
miły panie? - spytała jedna z kobiet głosem dość dźwięcznym i niezupełnie
jeszcze ochrypłym. Była młoda i nawet nie odrażająca - ona jedna z tej całej
hałastry. - Ho-ho, jaka ladniutka! - odparł podnosząc głowę i spoglądając na
mówiącą. Uśmiechnęła się; komplement bardzo jej przypadł do smaku. - Pan także
jest ladniusieńki - powiedziała.
-Tylko jaki chudzielec!-zauważyła basem druga- może dopiro co ze szpitala, ni? -
Same generalskie córki, a nosy majom wszystkie jak pyrki! - wtrącił naraz jakiś
podochocony chłop w rozpiętej świtce i z chytrze roześmianą gębą. - Jakie mi to
wesołe! - Właź, skoroś przyszedł.

- Wlezę! Z przyjemnością! I słaniając "sięzeszedLna-dół. Raskolnikow ruszył w


dalszą drogę. - Słuchaj no pan! - krzyknęła za nim młódka.
- No? Zmieszała się.
- Zawsze, miły panie, jezdem gotowa spędzać z panem chwile, ale teraz jakoś mi
przy panu wstydno. Podaruj no mi, przyjemny kawalerze, sześć kopiejek na
wypitkę! Raskolnikow wyjął na chybił trafił: były to trzy piątaki. - Ach, jaki
poćciwy z kosciami pan!
- Jak ci na imię?
- Zapytasz pan o Duklidę.
- Ale cóż to znów takiego-wdała się raptem inna kobieta, strofująco kiwając
głową na Duklidę. - Jak mamę kocham, nie wiem, jak można tak prosić! Ja bym
cheba ze samego wstydu zapadła się pod ziemię... Raskolnikow ciekawie spojrzał
na mówiącą. Była to dziewka dziobata, lat trzydziestu, cała w siniakach, z
obrzmiałą górną wargą. Przemawiała i ganiła spokojnie, poważnie. "Gdzie to ja
czytałem - rozmyślał Raskolnikow idąc dalej - gdzie to ja czytałem, jak pewien
człowiek, skazany na śmierć, na godzinę przed straceniem mówi czy też myśli, że
gdyby mu wypadło żyć gdzieś na wyżynie, na skale, na takim wąziutkim upłazie, że
tylko dwie stopy się zmieszczą - a dokoła będą przepaści, ocean, wieczny mrok,
wieczna samotność i wieczna burza - i że ma tak pozostawać, stojąc na
kwadratowym łokciu przestrzeni, całe życie, tysiąc lat, wieczność - to lepiej-
tak żyć niżli zaraz umrzeć! Byle żyć, żyć i żyć! Jakkolwiek - byle żyć!...
Jakież to prawdziwe! Boże, jakie prawdziwe! Człowiek jest podły! I podły jest
ten, kto go za to zwie podłym" - dorzucił po chwili. Skręcił w inną ulicę: "Ba!
Pałac Kryształowy! Razumichin mówił dzisiaj o Kryształowym Pałacu. Dobrze, ale
czegom tu przyszedł? Aha, już wiem: żeby przeczytać!... Zosimow mówił, że czytał
w gazetach..." - Macie pisma?-spytał wchodząc do wcale przestronnej i nawet
schludnej restauracji o kilku pokojach, dosyć zresztą pustawych. Dwaj czy trzej
goście pili herbatę, a w odleglejszym pokoju siedziało towarzystwo złożone z
jakich czterech 164
osób i pito szampana. Wydało się Raskolnikowowi, że jest wśród nich Zamiotow.
Lecz z daleka trudno było dojrzeć. "Niech tam" - pomyślał. - Rozkaże pan
wódeczki?-spytał kelner.
- Herbaty. Aha, i przynieś mi stare dzienniki, z ostatnich pięciu ^Ini;
dani"anapiwek'; -Słucham. Oto dzisiejsze. A wódeczki też? Po chwili przyniósł
stare gazety i herbatę. Raskolnikow rozsiadł się i zaczął szukać: "Izler - Izler
- Aztekowie - Aztekowie - Izler - Bartola - Maximo - Aztekowie - Izler5... Tfu,
do diabla! Aha, oto i wypadki bieżące: spadla ze schodów - pijak spłonął żywcem
- pożar na Piaskach - pożar na Petersburskiej - znowu pożar na Petersburskiej-
jeszcze jeden pożar na Petersburskiej - Izler - Izler - Izler - Izler -Maximo...
Aha, jest..." Odszukał nareszcie to, o co.ipu chodziło, i jął czytać. Wiersze
pląsały mii"przed oczyma, jednak przeczytał całą notatkę i chciwie zaczął w
następnych numerach szukać uzupełnień późniejszych. Ręce mu latały z nerwowej
niecierpliwości, gdy przerzucał arkusze. Wtem ktoś usiadł obok niego, przy tymże
stoliku. Obejrzał się: Zamiotow, ten sam Zamiotow i w tej samej postaci, z
pierścionkami, z dewizkami, z rozdzialkiem w czarnych, kręcących się i
wypomadowanych włosach, w strojnej kamizelce, w trochę podniszczonym surducie i
nieświeżej bieliżnie. Był wesół, a przynajmniej uśmiechał się bardzo wesoło i
dobrodusznie. Smagła twarz nieco się zarumieniła od wypitego szampana. - Co! Pan
tutaj? - zagaił ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali kopę lat - a nie
dalej jak wczoraj mówił mi Razumichin, że pan wciąż jeszcze nieprzytomny. Jakie
to dziwne! Ja u pana byłem... Raskolnikow wiedział, że Zamiotow podejdzie.
Odłożył dzienniki i obrócił się do przybysza. Na ustach miał uśmieszek, przez
który przebijała jakaś nowa, rozdrażniona niecierpliwość. - Owszem, wiem, żeś
pan był u mnie - odparł - słyszałem, a jakże. Szukałeś mojej skarpetki... A wie
pan, Razu-^ michin jest panem zachwycony, powiada, żeście we dwóch byli u
Lawizy, u tej, którą pan wtedy tak starał się obronić, dawał pan znaki
porucznikowi Prochowi, a ten wciąż nie ro-
zumiał, pamięta pan? Zdawałoby się, czegóż tu nie rozumieć... rzecz jasna jak
dzień... co? - Ależ to szalona pala!
- Ten Proch?
- Nie, pański przyjaciel, Razumichin...
- Dobrze ri się żyje, panie Zamiotow; do najprzyjemniejszych lokali wstęp wolny!
Kto to pompował w was szampańskie? - Trochęśmy sobie... wypili... Czemu zaraz
"pompował"?!
-Honorarium!... dowody wdzięczności!-Raskolnikow roześmiał się. - To nic, mój
najmilejszy chlopyszku, to nic! - dodał klepiąc Zamiotowa po ramieniu - przecie
ja to mówię nie na złość, "ino z przyjacielstwa, dla zbytków", jak tłumaczył się
ten wasz malarz okładając Mitkę... w związku z tą sprawą staruszki. - A skąd pan
wie?
- Ba, może wiem więcej niż pan.
- Coś mi pan dziwnie wygląda... Może jeszcze bardzo chory. Nie trzeba było
wychodzić... - Więc wydaję się panu dziwnym?
- Tak. Pan czytał dzienniki?
- Dzienniki.
- Dużo się pisze o pożarach6.
- Nie, ja nie o pożarach. - Tu zagadkowo spojrzał na Zamiotowa, a drwiący
uśmieszek znów wykrzywił mu wargi. - Nie, ja nie o pożarach - ciągnął dalej,
mrugając do Zamiotowa. - Przyznaj się, miły młodzieńcze, że okropnie chce ci się
wiedzieć, o czym czytałem? - Wcale mi się nie chce, tak sobie zapytałem. Czyż
nie wolno zapytać? Czemu pan tak... - Słuchaj pan: jesteś człowiekiem
wykształconym, oczytanym, co? - Skończyłem sześć klas gimnazjum - odparł
Zamiotow nie bez godności. - Sześć klas! Ach, ty moja ptaszyno! Z rozdziałkiem,
z pierścionkami-bogaty człowiek! Boże, jaki milusieńki chłopaczek! - Tu
Raskolnikow parsknął nerwowym śmiechem wprost w twarz Zamiotowa. Ten cofnął
głowę, nie tyle obrażony, co bardzo zaskoczony. 1AA
- Boże, jaki pan dziwny! - powtórzył Zamiotow nader poważnie. - Mam wrażenie, że
pan wciąż jeszcze bredzi. - Bredzę? Ależ nie, ptaszyno!... Więc jestem dziwny? A
tyś mnie ciekaw, hę? ciekaw? - Owszem.
- Więc mam powiedzieć, o czym czytałem, czego szukałem? Bo spójrz no, iłem kazał
przynieść sobie numerów! To podejrzane, nie? - Dobrze, proszę powiedzieć.
- Zawiesiliśmy ucho na złotym gwoździu uwagi?
- Jaki znów złoty gwóźdź?
- O gwoździu będzie później, teraz zaś, mój kochaneńki, oznajmiam ci... nie,
lepiej tak: wyznaję... Nie, i to nie: składam zeznanie, a pan protokołuj - ot
tak! A zatem składam zeznanie, żem czytał... interesował się... wyszukiwał...
wyszukiwał... - Raskolnikow zmrużył oczy i zawiesił głos - wyszukiwał... i
właśnie w tym celu wstąpiłem tutaj... o zabójstwie staruszki-lichwiarki - rzekł
nareszcie prawie szeptem, zbliżając twarz tuż do twarzy Zamiotowa. Zamiotow
patrzał mu prosto w oczy, prosto, nie poruszając się nie cofając twarzy.
Najdziwniejszym wydawało się później Zamiotowowi, że milczenie ich trwało
dokładnie całą minutę i że dokładnie całą minutę patrzyli tak wzajem na siebie.
- No to co, że pań czytał! - zawołał wreszcie w zdumieniu i zniecierpliwieniu.-
Co mnie to obchodzi! Cóż to nadzwyczajnego ? - To ta sąnia staruszka - ciągnął
dalej Raskolnikow tymże szeptem i nie drgnąwszy na okrzyk Zamiotowa - ta sama
staruszka, o której, pamięta pan? zaczęto wtedy opowiadać w biurze, a ja
zemdlałem. No cóż, teraz pan rozumie? - Co?! Co mam "rozumieć"?-rzekł Zamiotow
prawie zatrwożony. Nieruchoma i poważna twarz Raskolnikowa przeobraziła się w
oka mgnieniu. Jakby zupełnie niezdolny zapanować nad sobą, zaniósł się tymże
nerwowym śmiechem. I naraz z niesłychaną żywością przypomniał sobie pewną
niedawną chwilę, kiedy to stał za drzwiami z siekierą w ręku, rygiel
podskakiwał, tamci wymyślali i dobijali się do drzwi, a jemu się sachciało wołać
do nich, kłócić się z nimi, pokazać im język, drażnić ich, śmiać się, śmiać się,
śmiać! 167

r
- Jest J»an albo wariatem, albo... - powiedział Zamio-tow... i urwał, jakby
nagle rażony myślą, która przemknęła mu przez głowę. - Albo? Co "albo"? No, cóż?
No, mówże pan!
- Nic! - popędliwie odparł Zamiotow. - Duby smalone!
Obaj umilkli. Po napadzie histerycznego śmiechu Raskol-nikow stał się naraz
zamyślony i smutny. Podparł głowę ręką, opierając: łokieć na stole. Rzekłbyś, że
całkiem zapomniał o Zamiotowie. Milczenie trwało dość długo. - Czemuż pan nie
pije herbaty? Wystygnie - odezwał się Zamiotow. - Hę? co? herbata... to
prawda... - Raskolnikow łyknął ze szklanki, wziął do ust kawałeczek chleba,
spojrzał na Za-miotowa i jakby przypomniał sobie nagle wszystko, otrząsną! się,
twarz jego znów przybrała poprzedni urągliwy wyraz. W milczeniu pił herbatę. -
Ostatnio namnożyło się tych przestępstw-rzekł Zamiotow. - Świeżo czytałem w
"Gazecie Moskiewskiej", że w Moskwie ujęto całą szajkę fałszerzy. Była ich cała
kompania. Podrabiali banknoty. - O, to już dawno! Czytałem o tym z miesiąc temu-
spokojnie odparł Raskolnikow.-Więc pan uważa ich za przestępców?-dorzucił z
uśmiechem. - Może nie?
- Oni? Toż to dzieciuchy, żółtodzioby, a nie przestępcy! Aż pół setki ludzi
stowarzysza się w takim celu! Widziane to rzeczy? Trzech byłoby aż za dużo, a i
to tylko w wypadku, gdyby każdy z nich był tak pewien rciizty jak samego siebie!
Przecie wystarczy, żeby jeden po pijanemu się wygadał, a wszystko diabli wzięli!
Żółtodzioby! Każą niepewnym ludziom wymieniać fałszywe banknoty w kantorach;
taką rzecz powierzać pierwszemu lepszemu! Nw-Ałhrze, przypuśćmy, że się udało
nawet z żółtodziobami, przypuśćmy, że każdy wymienił sofcie po milionie. Cóż
dalej? przez całe życie? Każdy ma całe życie zależeć od innych! To już lepiej od
razu się powiesić! A d nawet wymienić nie potrafili: zaczął taki jeden z drugim
wymieniać w kantorze, dostał pięć tysięcy - i ręce mu zadnfcały. Cztery tysiące
przeliczył, a piąty wziął nie rachując, na słowo, byleby co żywo do kieszeni i
dalejże w nogi. 168
Naturalnie, wzbudził podejrzenia. I wszystko wzięło w łeb przez jednego osła!
Czyż to możliwe? - Że ręce drgnęły? - podchwycił Zamiotow. - Owszem, to możliwe.
Owszem, jestem święcie przekonany, że to możliwe. Bywa, że człowiek nie
wytrzyma. - Takiej drobnostki?
- A pan by wytrzymał? Akurat! Co do mnie, to nie, nie wytrzymałbym! Za sto rubli
wynagrodzenia leźć na takie piekielne ryzyko! Iść z fałszywymi banknotami - i to
dokąd? do kantoru wymiany, gdzie urzędnicy zjedli na tym zęby! Nie, ja bym
stracił rezon. A pan nie? Raskolnikowowi zachciało się raptem znowu "pokazać mu
język". Wzdłuż grzbietu czuł chwilami dreszcze. - Ja bym postąpił inaczej -
rozpoczął klucząc z daleka. - Ja bym zrobił w taki sposób: przerachowałbym
pierwszy tysiąc, ot, ze cztery razy, na wszystkie boki i strony, wpatrując się w
każdy papierek, i zabrałbym się do drugiego; zacząłbym rachować, doliczyłbym do
połowy, później wyjąłbym jaką pięćdziesiątkę i pod światło ją, obracałbym tędy,
owędy, znów pod światło-czy aby nie fałszywa? "Uważacie, panowie, ja się boję;
moja kuzynka onegdaj straciła tym sposobem dwadzieścia pięć rubli", i tu
opowiedziałbym całą historyjkę. A zacząwszy przeliczać trzeci tysiąc - nagle:
"Ach, przepraszam, zdaje mi się, że tam, w drugim tysiącu, źle policzyłem siódmą
setkę, mam wątpliwości", porzuciłbym trzeci tysiąc i znów do drugiego; i tak
kolejno wszystkie pięć. A skończywszy wziąłbym z piątego i z drugiego po jednym
banknocie i znowu pod światło, i znowu: "Przepraszam, nie jestem pewien,
prosiłbym o inne" - doprowadziłbym kasjera do siódmego potuf żeby już sam nie
wiedział, jak się mnie pozbyć. Nareszcie skończyłbym wszystko, ruszył ku drzwiom
- i z powrotem: przepraszam bardzo... Spytałbym o coś, zażądał jeszcze jakiegoś
wyjaśnienia-oto jakbym zrobił! - Do licha, jakie straszne rzeczy pan opowiada! -
roześmiał się Zamiotow. - Tylko że to tak się mówi, a gdyby doszło co do czego,
na pewno powinęłaby się panu noga. Powiem szczerze: moim zdaniem, nie tylko pan
czy ^a, ale nawet szczwany lis, oczajdusza, nie może w takich sprawach ręczyć,
za siebie z góry. Niedaleko szukając, masz pan przykład: w naszym cyrkule
zamordowano staruszkę. Zdawałoby

się, że to desperat, bo w biały dzień poszedł na takie ryzyko, uratował się


tylko cudem, a przecież "ręce mu drgnęły": obrabować nie zdołał. Nie wytrzymał;
ze wszystkiego widać... Raskolnikow jakby się obraził. - Widać! No to złapcież
go teraz!-wykrzyknął złośliwie, podjudzając Zamiotowa. - Złapie się go, jakbyś
pan wiedział.
- Kto? wy? wy macie go złapać? Chciałbym to widzieć! Bo wasza cala mądrość
polega na tym: czy człowiek rzuca pieniędzmi, czy nie? Dawniej nie miał ani
grosza, a tu raptem robi wydatki - więc naturalnie to on! Toteż może was
wystrychnąć na dudków każdy, kto chce i kto nie chce. - W tym ci sęk, że oni
wszyscy tak robią - odpowiedział Zamiotow. - Zabije sprytnie, postawi życie na
jedną kartę, a zaraz po tym da się schwytać w szynku. Zawsze łapie się ich przy
wydatkach. Przecie nie każdy jest takim frantem jak pan. Pan by nie poszedł do
szynku, prawda? Raskolnikow ściągnął brwi i popatrzył na Zamiotowa badawczo. -
Zdaje się, rozłakomiłeś się pan i chcesz wiedzieć, jakbym ja się zachował?-
spytał nieprzychylnie. - Rad bym - potwierdził tamten z mocą i poważnie. Jakoś
aż za poważnie mówił teraz i patrzał. - Bardzo?
- Bardzo.
- Dobrze. Ja bym zrobił tak - rozpoczął Raskolnikow, znów zbliżając twarz do
twarzy Zamiotowa, znów patrząc mu prosto w oczy i mówiąc szeptem, tak że tamten
aż się wzdrygnął tym razem. - Ja bym zrobił tak: zabieram pieniądze i rzeczy i
zaraz po wyjściu, natychmiast, nigdzie nie wstępując idę gdzieś, gdzie miejsce
jest głuche, same tylko parkany, nikogo prawie nie ma-powiedzmy, jakiś ogród
warzywny czy coś w tym rodzaju. Już poprzednio upatrzyłbym sobie tam, na tym
dziedzińcu, jakiś głaz ważący z pud albo półtora, gdzieś w kącie, pod parkanem
głaz, który, być może, leży tam od zbudowania domu; odchylam ten kamień-pod nim
powinien być dołek; w ten właśnie dołek składam wszystkie rzeczy i pieniądze.
Składam i przywalam kamieniem, tak samo jak przedtem leżał; przyciskam go nogą i
idę sobie. Później nie biorę nic przez rok, nie biorę przez dwa lata, nie biorę
170
przez trzy-a wy sobie szperajcie! Szukajcie wiatru w polu! - Wariat - rzekł
Zamiotow, dlaczegoś także szeptem i dlaczegoś odsuwając się nagle od
Raskolnikowa. Temu zaiskrzyły się oczy, zbladł straszliwie, górna warga drgnęła
mu i załatała. Przysunął' się do Zamiotowa możliwie najbliżej i jął poruszać
ustami, nic nie wymawiając; trwało to z pół minuty. Zdawał sobie sprawę z tego,
co czyni, lecz nie mógł się powściągnąć. Straszne słowo, tak jak wówczas rygiel
u drzwi, podskakiwało na jego wargach: jeszcze chwila, a wyrwie się; jeszcze
chwila, a już się go nie zatrzyma! - A jeżeli to ja zabiłem staruchę i Lizawietę
- wycedził nagleT- opamiętał się. Zamiotow rzucił na niego dzikie spojrzenie i
zbielał jak chusta. Twarz wykrzywiła mu się w uśmiechu. - Czyż podobna? -
wyszeptał ledwie dosłyszalnie. Raskolnikow spojrzał na niego ze złością. -
Przyznaj się pan, żeś uwierzył. Tak? No? tak?
- Wcale nie! Teraz mniej niż kiedykolwiek wierzę! - skwapliwie upewnił Zamiotow.
- Tu cię mam! Nasz wróbelek wpadł w sidelka. Czyli żeś przedtem wierzył, skoro
teraz "wierzysz mniej niż kiedykolwiek"? - Ależ ani trochę! - zawołał Zamiotow,
wyraźnie skonfundowany. - Więc pan po to napędzał mi strachu, żeby mnie tak
podejść? - Zatem pan nie wierzy? A o czymżeście mówili wtedy, gdym wyszedł z
biura? I dlaczego porucznik Proch badał mnie po moim ocuceniu? Hej, kelner!-
zawołał wstając i biorąc czapkę - co płacę? - Trzydzieści pięć kopiejek-rzekł ów
podbiegając.
- Masz^tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na piwo. Widzi pan, ile pieniędzy! -
pokazał Zamiotow.owi banknoty w swej drżącej ręce - piątaki, dziesiątki:
dwadzieścia pięć rubli. Skąd? I skąd ten nowy garnitur? Wszak pan wie, żem
dawniej nie miał grosza przy duszy: jużeście z pewnością ciągnęli gospodynię za
język... No, basta! Asses cause*, do miłego zobaczenia... do najmilszego!...
Wyszedł, cały rozdygotany, z jakichś dzikich, histerycznych - dosyf róż mów y

wrażeń, w których atoli tkwiła i cząstka poczwarnej rozkoszy; ale był ponury,
niemiłosiernie wyczerpany. Twarz mu się wykrzywiała, jak gdyby po jakimś ataku,
znużenie rosło z każdą chwilą. Jego siły wzbierały teraz i napływały raptownie
za pierwszym bodźcem, za pierwszym drażniącym doznaniem, po czym również
raptownie odpływały, w miarę jak słabła podnieta. Zamiotow zaś, pozostawszy sam,
długo jeszcze siedział bez ruchu, w zadumie. Raskolnikow mimochcąc obalił
wszystkie jego przypuszczenia i wyklarował jego sąd ostatecznie. "Ilia
Pietrowicz-to jołop!"-zawyrokował nieodwołalnie.
Ledwie uchyliwszy drzwi na ulicę Raskolnikow tuż na ganku wpadł na wchodzącego
Razumichina. Jeszcze przed ułamkiem" Sekundy nie widzieli siebie wzajemnie, tak
że omal nie zderzyli się głowami. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin
był nieopisanie zdumiony, lecz naraz gniew, prawdziwy gniew groźnie zapłonął w
jego oczach. - Więc oto gdzie jesteś! - rozdarł się na całe gardło. - Z lóżkaś
mi uciekł! A ja go tam szukam nawet pod kanapą! Na strych włażę! Chciałem już
obić Anastazję za ciebie... A on sobie tutaj! Rodia! co to ma znaczyć? Gadaj!
Mów prawdę! Przyznawaj się, słyszysz? - Znaczy to, żeście mi wszyscy zbrzydli
śmiertelnie i że chcę być sam - odrzekł Raskolnikow ze spokojem. - Sam! Gdy
ledwie się trzymasz na nogach, gdy mordę masz jeszcze bladą jak kreda, gdy nie
możesz tchu złapać! Osioł!... Coś ty robił w "Kryształowym Pałacu"? Gadaj mi w
tej chwili! - Puszczaj! - powiedział Raskolnikow i chciał go wyminąć. To już
doprowadziło Razumichina do ostateczności; mocno ujął go za ramię.
- "Puszczaj"? Masz czoło mówić "puszczaj"-? A czy ty wiesz, co zaraz z tobą
zrobię? Wezmę cię na barana, zrobię z ciebie tobół i zaniosę do domu, pod klucz!
- Słuchaj, Razumichin - zaczął Raskolnikow cicho i na pozór całkiem spokojnie -
czy naprawdę nie widzisz, że ja nie chcę twoich dobrodziejstw? Co to za
przyjemność - świadczyć dobrodziejstwa komuś, kto... pluje na to? Słowem, komuś,
kto z trudem to znosi? Właściwie po coś mnie wytropił w początku choroby? Może
bardzo chciałem umrzeć. Czyż nie dość wyraźnie dałem d dziś do poznania, że mnie
męczysz, żeś mi się... sprzykrzył! Czy to taka przyjemność- dręczyć ludzi? Otóż
powiadam d serio, że to poważnie przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo nieustannie
mnie drażnisz. Przecież i sam Zosimow odszedł nie chcąc mnie drażnić! Więc, na
litość boską, odczep się i ty! Ostatecznie, kto cię upoważnił do zatrzymywania
mnie gwałtem? Chyba widzisz, że mówię teraz najzupełniej przytomnie? Powiedz mi,
jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, żebyś nareszcie przestał na-łazić mnie ze
swoimi dobrodziejstwami? Zgoda, jestem niewdzięczny, jestem nikczemny, tylko
odczepcież się wszyscy, na miły Bóg, odczepcie się! odczepcie! odczepcie! Zaczął
był spokojnie, zawczasu delektując się jadem, który będzie sączył, ale skończył
w zapamiętaniu i bez tchu, jak wtedy w rozmowie z Łużynem. Razumichin postał,
pomyślał i puścił jego rękę. - No, to wynoś się do diabła - rzekł cicho i prawie
w zamyśleniu. - Stop! - ryknął znienacka, kiedy Raskolnikow miał odejść-słuchaj
no. Oświadczam ci,, żeście wszyscy, co do jednego, marne paple i samochwały!
Niech tylko przyjdzie jakie cierpieńko, wnet nosicie się z nim jak kwoka z
jajkiem! Nawet w tym kopiujecie cudze wzory, robicie plagiaty. Nie macie w sobie
ani cienia samodzielnego życia. Zrobieni jesteście z jakiejś maści tranowej, a
zamiast krwi macie serwatkę! Nie ufam żadnemu z was! Pierwsza wasza troska w
każdych okolicznościach - to żeby nie być podobnymi do ludzi! Stóóój! - krzyknął
ze zdwojoną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znów się zabiera do odejścia -
wysłuchaj do końca! Jak ci wiadomo, zbierają się dziś u mnie na nowosiedliny,
może już nawet przyszli, ale ja tam wpadłem przed chwilą i kazałem wujaszkowi
przyjąć ich. Otóż gdybyś nie był durniem, kwadratowym durniem, durniem do
trzeciej potęgi, gdybyś nie był przekładem z obcych języków... uważasz, Rodia,
ja przyznaję, żeś chłop mądry, szkoda tylko, że taki dureń! Otóż gdybyś nie był
durniem, tobyś wstąpił dzisiaj do mnie, posiedział z nami wieczorkiem raczej niż
bez sensu drzeć buty. Skoroś wyszedł z domu, to już trudna rada! Wytrzasnął-
bym ci miękki fotel... gospodarze mają... Herbata, kompania... A jak nie, to
położę cię na kanapce - zawsze pobyłbyś między swoimi... Będzie też Zosimow. No,
przyjdziesz? - Nie.
- Terefere! - niecierpliwie sarknął Razumichin. - Skąd wiesz? Nie możesz
odpowiadać za siebie! Nie znasz się na tym... Ja tysiąc razy darłem koty z
różnymi ludźmi, a później przepraszałem się z nimi... Zrobi się człowiekowi
wstyd - i łagodzi sprawę. Więc pamiętaj: dom Poczynkowa, trzecie piętro... -
Widzę, panie Razumichin, że dla przyjemności opiekowania się kimś pan gotów
pozwolić nawet, żeby pana obito. - Kogo? mnie? Niechby kto spróbował! Będzie
potem zbierał zęby na chodniku. Dom Poczynkowa, numer 47, w mieszkaniu urzędnika
Babuszkina... -Nie przyjdę, Razumichin!-Raskolnikow odwrócił się i odszedł. -
Załóżmy się, że przyjdziesz... - krzyknął za nim Razumichin. - W przeciwnym
razie... w przeciwnym razie znać cię nie chcę! Hop, hop, stój! Zamiotow jest
tam? - Tam.
- Widziałeś go?
- Widziałem.
- I rozmawiałeś z nim?
- Rozmawiałem.
- O czym? A zresztą całuj psa w nos, nie mów, jeżeli nie masz ochoty. Dom
Poczynkowa 47, u Babuszkina, zapamiętaj ! Raskolnikow dotarł do Sadowej i
skręcił za róg. Razumichin patrzał za nim w zamyśleniu. Wreszcie machnął ręką,
wszedł do domu, lecz zatrzymał się w połowie schodów. - Psiakrew! - mruknął
prawie na głos. - Mówi niby do rzeczy, a zarazem... Bałwan ze mnie! Czyż
obłąkani nie mówią do rzeczy? A mam wrażenie, że Zosimow tego właśnie się lęka!
- Nakreślił sobie kółeczko na czole.-A jeżeli on... Jakże go teraz puścić
samego? Jeszcze się utopi... Oj, strzeliłem bąka! Nie, tak nie można tego
zostawić! 1^ pobiegł łapać Raskolnikowa, lecz nie było go już ani śladu. Splunął
i szybkim krokiem wrócił do "Kryształowego Pałacu", by co żywo wybadać
Zamiotowa. Raskolnikow udał się prosto na ...ski most, przystanął pośrodku,
obydwoma "łokciami oparł się o "balustradę i patrzał w dal. Po rozstaniu z
Razumichinem osłabł tak bardzo, że ledwie się tutaj dowlókł. Chętnie byłby gdzie
usiadł lub położył się wprost na ulicy. Pochylony nad wodą, machinalnie
spozierał na ostatni, rumiany odblask zachodu, na rząd domów ciemniejących w
coraz gęstszym zmierzchu, na odległe okienko którejś mansardy na lewym nabrzeżu,
ogniście pałające od ostatnich promieni, które uderzyły w nie przełomie, na
coraz mroczniej szą wodę kanałów; zdawało się, że się w wodę wpatruje ze
szczególną uwagą. Wreszcie zakręciły mu się przed oczyma jakieś czerwone koła,
domy się zachwiały, przechodnie, nabrzeża, pojazdy - wszystko zawirowało i
zatańczyło .wokół. Wzdrygnął się, być może uratowany od ponownego zemdlenia
przez dziką, niedorzeczną wizję. Eo.czyl, że ktoś stanął obok niego, tuż, po
prawej ręce; spojrzał- i zobaczył kobietą wysoką, w chustce na głowie, o twarzy
żółtej, pociągłej, przepitej i o czerwonawych, zapadłych oczach. Patrzyła wprost
na niego, ale snadż nic nie widziała, nikogo nie poznawała. Wtem wsparła się
prawą dłonią o balustradę, podniosła prawą nogę, przerzuciła ją przez kratę,
następnie lewą - i runęła do kanału. Brudna woda rozstąpiła się, wchłonęła swą
ofiarę, lecz po chwili topielica wypłynęła na powierzchnię i prąd poniósł ją
wolniutko, głową i nogami w wodzie, grzbietem do góry; spódnica rozpostarła się
i wzdęła, jak poduszka, ponad wodą. - Utopiła się! utopiła!-krzyczały dziesiątki
głosów;
ludzie się pozbiegali, obydwa nabrzeża zapełniły się widzami, na moście, wokół
Raskolnikowa, cisnął się tłum napierając i popychając go do tyłu. - O rety,
przecie to nasza Afrosinka! - rozległo się gdzieś nie opodal płaczliwe kobiece
zawodzenie. - Ludzie kochane, ratujcie! Ludzie kochane, wyciągnijcie ją! -
Łódkę! łódkę!-wołano z tłumu.
Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegł po schodkach nad kanał, zdjął
szynel, buty, i rzucił się do wody. Pracy miał niewiele, prąd niósł topielicę
zaledwie o kilka kroków od schodków; policjant prawą ręką schwycił ją za odzież,
lewą

zdążył złapać drąg, który mu podawał kolega, i po chwili de-speratka została


wyciągnięta. Położono ją na granitowych płytach. Ocuciła się rychło, dźwignęła,
usiadła i dalejże kichać a prychać, odruchowo wycierając dłońmi mokrą suknię.
Nic nie mówiła. - Do zielonych smoków upiła się, ludzie kochane, do zielonych
smoków - skowytał tenże kobiecy głos, teraz już koło Afrosinki - któregoś dnia
chciała się obwiesić, ledwieśmy zdjęli z powroza. Tera poszłam na chwilkę do
sklepiku, zostawiłam dziewuszkę, żeby dawała na nią pozór, a tymczasem stało się
takie nieszczęście! Mieszka tu niedaleko, drzwi w drzwi z nami, drugi dom stąd,
o tam... Ludzie się rozchodzili, stójkowi jeszcze się krzątali przy topielicy,
ktoś napomknął o biurze policji... Raskolnikow patrzał na wszystko z dziwnym
uczuciem obojętności i obcości. Zdjęło go obrzydzenie. "Nie, to za wstrętne...
woda... Nie, nie warto" - mruczał do siebie. "Nic się nie stanie - dorzucił-nie
mam na co czekać. Co to jest: biuro?... Czemu Zamiotow nie jest w biurze? Przed
dziesiątą biuro powinno być otwarte..." -odwrócił się plecami do bariery i
spozierał dookoła. - Ha, cóż! i owszem! - powiedział stanowczo i ruszył z mostu
w kierunku biura policji. W sercu miał pustkę i głuszę. Zastanawiać" się me
chciał. Nawet rozterka przeminęła; ani śladu tej energii, z jaką wyszedł był z
domu, "żeby kres wszystkiemu położyć!" Miejsce jej zajęła kompletna apatia. "Ha,
i to także jest wyjście!-myślał, wolno i opieszale krocząc wzdłuż nabrzeża. -
Skończę z tym dlatego, że tak chcę... Ale czy to naprawdę jest wyjście? Et,
wszystko jedno! Kwadratowy łokieć przestrzeni będę miał - he-he! Jakiż to jednak
koniec? I czy koniec? Powiem im czy nie? A... do licha! Przy tym jestem
zmęczony; gdyby tak czym prędzej położyć się gdzie albo usiąść! Najbardziej mi
wstyd, że tak to okropnie głupio. Zresztą pluję i na to. Tfu, co,za banialuki
przychodzą mi do głowy..." Do biura należało iść prosto, a na drugim rogu
skręcić w lewo; stamtąd było już dwa kroki. Lecz dotarłszy do pierwszego rogu
zatrzymał się, pomyślał, skręcił w ulicę i poszedł drogą okólną, o dwie ulice
dalej - może zupełnie bezcelowo, a może w tej myśli, żeby odwlec jeszcze bodaj
minutę i zyskać na czasie. Szedł ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Naraz jakby mu
kto szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i zobaczył, że stoi przy tym domu, tuż u
bramy. Od tamtego wieczoru nie bywał tutaj i nie przechodził mimo. Pociągnęła go
chęć nieodparta, niewytłumaczona. Wstąpił do domu, minął bramę, potem skierował
się do drzwi na prawo i zaczął się wspinać znajomymi schodami na czwarte piętro.
Na tych ciasnych i stromych schodach "było- -bardzo ciemno. Przystawał na każdym
podeście i rozglądał się ciekawie. Na podeście pierwszego piętra rama okienna
była wyjęta. "Wówczas tego nie było" - pomyślał. Oto i mieszkanie na drugim
piętrze, gdzie wtedy pracowali Nikołaszka i Mitka. "Zamknięte; drzwi odnowione,
na nowo pomalowane; to znaczy, że mieszkanie jest do wynajęcia." Oto i trzecie
piętro... i czwarte... "Tutaj!" Zdziwił się: drzwi do tego mieszkania stały
otworem, byli tam jacyś ludzie, dochodziły głosy; tego nie spodziewał się
bynajmniej. Po krótkim wahaniu przebył ostatnie schody i wszedł do mieszkania.
Tu również odbywał się remont, pracowali dwaj robotnicy;
to go jak gdyby zdumiało. Wyobrażał sobie dlaczegoś, że zastanie tutaj wszystko
tak, jak pozostawił, że nawet, być może, trupy będą leżały w tychże miejscach na
podłodze. A teraz: gołe ściany, żadnych sprzętów; jakoś dziwnie! Podszedł do
okna i usiadł na parapecie. Wszystkiego było dwóch robotników, obaj młodzi,
jeden trochę starszy, drugi zupełnie młodziutki. Wyklejali ściany nowymi
tapetami, białymi w kwiatuszki lila, zamiast poprzednich żółtych, podartych i
zaszarganych. Raskolnikowo-wi to się czemuś okropnie nie spodobało; popatrywał
na te nowe tapety wrogo, jakby żałował, że wszystko tak przeinaczono. Robotnicy
widocznie się zapóżnili i teraz na łeb na szyję zwijali swoje rulony i wybierali
się do domu. Wejście Raskol-nikowa prawie nie zwróciło ich uwagi. O czymś
rozmawiali. Raskolnikow skrzyżował ręce i przysłuchiwał się. - Przychodzi do
mnie, prawda, z rana-prawił starszy do młodszego - raniutenieczko, wystrojona,
że ha. "Cóżeś to, powiadam, tak się dla mnie wycytryniła, cóżeś się tak,
powiadam, wypomarańczowała?" "A to dlatego, Tit Wasilicz, powiada, że od dzisiaj
mam życzenie być z panem w komplet-177

nym posłuszeństwie i zgodzie." Więc to tak, uważasz! A wy-czupirzona, powiadam


ci! Żurnal, bracie, istny żurnal! - A co to jest żurnal, wujku? - zapytał
młodszy. Snadż czerpał wiedzę od "wujka". - Żurnal, bracie, to, prawda, takie
obrazki namalowane, a przychodzą one tutaj, od naszych krawców, w każdą sobotę
pocztą z zagranicy, i stoi tam pokazane, jak kto ma prawo ubierać się: osobno
pleć męska, a podobnież tak samo i płeć damska. Takie obrazeczki. Męska pleć po
największej części chadza w bekieszach, no a damska, bracie, to już w takich
kontredansach, że choćbyś sto lat karkulowal, nic lepszego nie wykarkulujesz! -
Rany, czego nie ma w tym Pitrze! - unosił się młodszy. - Okrom ojca-matki
wszyściuteńko jezd! - Okrom nich, bracie, wszyściutko się znajduje -
sentencjonalnie potwierdził starszy. Raskolnikow wstał i wszedł do przyległego
pokoju, gdzie dawniej stał kuferek, łóżko i komoda; pokoik wydał mu się
zadziwiająco malutki bez mebli. Tapet jeszcze nie zmieniono; w kącie jaskrawo
zaznaczało się na tapecie to miejsce, gdzie przedtem była szafka na święte
obrazy. Przyjrzał się i wrócił na swój parapet. Starszy robotnik z ukosa rzucił
na niego spojrzenie. - Pan w jakiej sprawie? - zwrócił się nagle do Raskol-
nikowa. Zamiast odpowiedzi Raskolnikow wstał, wyszedł do sieni, ujął za dzwonek
i szarpnął. Tenże dzwonek, tenże blaszany dźwięk! Szarpnął drugi, trzeci raz;
wsłuchiwał się i przypominał sobie. Dawne, dręcząco-straszne, pokraczne uczucia
odnawiały się w nim coraz żywiej i ostrzej; wzdrygal się za każdym brzękiem,
przy czym robiło mu się coraz przyjemniej, coraz przyjemniej. - Czego chcesz?
Coś za jeden?-krzyknął robotnik zbliżając się do niego. Raskolnikow znowu wszedł
do pokoju. - Chcę wynająć mieszkanie - rzekł. - Oglądam.
- Któż wynajmuje mieszkanie w nocy? I trzeba było przyjść ze stróżem. - Widzę,
że podłoga wyszorowana; będziecie malowali? - ciągnął Raskolnikow. - Krwi już
nie ma? - Jakiej krwi?
- Przecie zamordowano tu starą i jej siostrę. Była tutaj cała kałuża. - Dobrze,
ale ktoś ty taki ? - niespokojnie zawołał robotnik. - Ja?
- Tak.
- Chciałbyś wiedzieć?... Chodźmy na policję, tam powiem.
Robotnicy patrzeli na niego w osłupieniu.
- Czas na nas, już późno. Chodźmy, Aloszka. Trza zamykać - odezwał się wreszcie
starszy. - Zgoda, chodźmy! - odparł Raskolnikow i ruszył przodem, bez pośpiechu
zstępując ze schodów. - Hej tam, stróż! - krzyknął wychodząc przez bramę. Kilka
osób stało u samego wejścia, od strony ulicy, gapiąc się na przechodniów: obaj
stróże, baba, mieszczuch w szlafroku, jeszcze ten i ów. Raskolnikow skierował
się ku nim. - Co pan uważa? - zapytał jeden ze stróżów.
- Byłeś już z meldunkami w biurze?
- Tylko co byłem. Co pan uważa?
- Jeszcze otwarte?
- Otwarte.
- I zastępca komisarza jest?
- Był dopiero co. Co pan uważa? Raskolnikow nie odpowiedział i stanął przy nich,
zamyślony. - Przychodził obejrzeć mieszkanie - rzekł starszy robotnik
idąc~lnimo. - Jakie mieszkanie?
- A te, gdzie pracujem. "Po coście zmyli krew?-powiada. - Tutaj, powiada, belo
zabójstwo, a ja przyszłem wynająć." I jak nie zacznie szarpać za dzwonek, mało
nie urwał. "Chodźmy na policję, powiada, tam wszystko zaświar-czę." - Przyczepił
się. Stróż nieufnie i chmurnie oglądał Raskolnikowa.
- Któż pan jesteś, pytam?-zawołał nieco groźniej.
- Jestem Rodion Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Schiela, w zaułku,
niedaleko stąd, w mieszkaniu numer 14. Zapytaj stróża... on mnie zna. -
Raskolnikow wy-i2* 179

mówi! to wszystko z jakąś leniwą zadumą, nie obracając się i nieruchomo patrząc
na ciemną teraz ulicę. - Ale czegoś pan chodził do mieszkania?
- Obejrzeć.
- Co tam jest do oglądania?
- A gdyby go tak pod rączki i na posterunek?-poddał nagle mieszczanin i umilkł.
Raskolnikow zerknął na niego z ukosa, przez ramię, bardzo uważnie, po czym rzekł
tak samo cicho i leniwo : - Chodźmy.
- Racja, trzeba tak zrobić! - podjął mieszczanin nabierając fantazji. - Czemu
wypytywał oto? Co ma na myśli, hę?
- Pijany, nie pijany, kto go tam wie - mruknął robotnik.
- Ale co pan uważa ? - znowu krzyknął stróż, który na dobre zaczął się gniewać -
czego nałazisz ? - Stchórzyłeś? Boisz się iść na policję?-szyderczo rzucił mu
Raskolnikow. - Co mam tchórzyć! Czegoś się przyczepił?
- Drapichrust jakiś! - krzyknęła baba.
- Co mamy się z nim długo migdalić - zawołał drugi stróż, olbrzymie chłopisko w
porozpinanym kabacie i z kluczami za pasem. -wynocha!... Dobrześ rzekła, że
drapich-rust... Wynoś się! I schwyciwszy Raskolnikowa za ramię, pchnął go na
ulicę. Ten zatoczył się, lecz nie upadł, złapał równowagę, w milczeniu popatrzał
na wszystkich i ruszył dalej. - Cudaczny facet-zauważył robotnik.
- Cudaczny je tera naród - powiedziała baba.
- Warto by go jednak na posterunek - dodał mieszczanin.
- Szkoda mitręgi - odrzekł olbrzymi stróż. - Jakiś kanciarz. Sam się naprasza;
wiadomo, zacząć z takim, to później się człek nie odczepi. "Więc pójść czy nie
pójść?"-rozmyślał Raskolnikow przystanąwszy na jezdni u skrzyżowania ulic i
rozglądając się dookoła, jak gdyby oczekiwał, że ktoś mu poda ostateczną
decyzję. Ale znikąd nic się nie odezwało: wszystko było głuche i martwe - niby
te kamienie, po których stąpał - martwe dla niego, tylko dla niego jednego...
Wtem gdzieś daleko, 180
o jakie dwieście kroków, u wylotu ulicy, w gęstniejących ciemnościach dojrzał
tłum, usłyszał glosy, krzyki... Pośród natłoku stał jakiś pojazd... Rozbłysło
światełko. "Co to jest?" Raskolnikow zawrócił na prawo i ruszył w kierunku
tłumu. Jak gdyby wszystkiego się chwytał; zimno uśmiechnął się na tę myśl, bo
teraz już postanowił nieodwołalnie pójść do biura i wiedział na pewno, że
wkrótce wszystko się skończy. VII
Na środku jezdni stał elegancki pański powozik, zaprzężony w parę ścigłych
siwków, nikogo w nim nie było, a stangret, zsiadłszy z kozła, stał obok, konie
trzymano przy pysku. Dokoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, na samym przedzie
policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę i pochylając się
oświetlał nią coś leżącego na bruku, tuż przy kołach. Wszyscy głośno mówili,
krzyczeli, pojękiwali. Stangret zdawał się być w rozferce i od czasu do czasu
powtarzał: - To ci dopiero! Chryste Panie, to ci dopiero! Raskolnikow przepchał
się możliwie najbliżej i wreszcie dostrzegł przedmiot tej całej ciekawości i
powód skweresu. Na ziemi leżał tylko co przejechany człowiek, nieprzytomny,
ubrany bardzo lic&ó, ale "z' waszecia", cały we krwi. Krew spływała mu z twarzy,
z głowy; twarz miał potłuczoną, poranioną, pokiereszowaną. Znać było, że został
poturbowany nie na żarty. - O Jezusie!-trapił się stangret-czy to ja winien!
Żebym gnał na oślep albo żebym nie wołał, no, to nie mówię; ale jazem jechał ze
statkiem, pomiernie. Wszyscy widzieli - a teraz bij zabij na mnie. Wiadomo: kto
upilnuje pijanego!... Widzę, przechodzi przez ulicę, zatacza się, mało nie wali
się z nóg - krzyczę na niego raz, drugi, trzeci i ściągam lejce, a on
prościuteńko bęc pod konie! Z umysłu to zrobił czy co, albo bardzo sobie
podochocii... Koniki młode, płochliwe, szarpnęły, a on w krzyk; one jeszcze
gorzej... no i masz d biedę. - Święta prawda! - rozległ się w tłumie czyjś
przyświadczający okrzyk. - Prawdę mówi, trzy razy wołał-odezwał się dffgi głos.
181

- Tak, tak, trzy razy, wszyscyśmy słyszeli!-krzyknął


ktoś trzeci.
Zresztą stangret nie był zanadto przybity ani wystraszony. Widocznie ekwipaż
należał do bogatego i wpływowego człowieka, który gdzieś oczekiwał na jego
przybycie. Policjanci dokładali wszelkich starań, by czym prędzej zlikwidować to
zajście. Ofiarę wypadku należało zidentyfikować i odstawić do szpitala. Nikt nie
wiedział, kto to zacz. Tymczasem Raskolnikow przecisnął się jeszcze bliżej i
nachylił. Wtem latarka jaskrawiej oświetliła twarz nieboraka; poznał go.
- Ja go znam, znam! - wykrzyknął torując sobie drogę łokciami - to urzędnik,
emeryt, radca tytularny, Marmie-ladow! Mieszka tutaj, blisko, w domu Kozela...
Prędzej doktora! Ja zapłacę, proszę - wyjął z kieszeni pieniądze i pokazywał je
stójkowemu. Był niezwykle przejęty. Policjanci się ucieszyli, że teraz wiedzą,
kim jest ten ranny. Raskolnikow podał swoje nazwisko oraz adres i, jakby tu
chodziło o rodzonego ojca, wyłaził ze skóry chcąc ich skłonić, żeby co rychlej
przenieśli nie dającego znaku życia Marmieładowa do jego mieszkania. - To tutaj,
o trzy domy - prawił zaaferowany - kamienica Kozela, Niemca, bogatego...
Widocznie szedł pijany do domu. Ja go znam. To pijak... Tam w domu ma rodzinę,
żonę, dzieci, córkę. Do szpitala świat drogi, a tu, w domu, z pewnością znajdzie
się lekarz! Ja zapłacę, zapłacę!... Zawszeć swoi zajmą się nim od razu,
zaopiekują... A zanim do szpitala, gotów nam umrzeć... Zdążył nawet ukradkiem
posmarować -łapę policjantowi;
zresztą sprawa była czysta, legalna, a w każdym razie pomoc tu bliższa.
Poturbowanego dźwignięto i poniesiono - znaleźli się chętni. Dom Kozela był o
jakie trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymując głowę
biedaka i wskazując drogę. - Tędy, tędy! Na schody trzeba go nieść głową
naprzód. Zawróćcie... ot tak! Ja zapłacę, ja podziękuję - powtarzał gorączkowo.
Katarzyna Iwanowna, ilekroć miała wolniejszą chwilę, wnet zaczynała chodzić po
swym małym pokoiku, od okna do pieca i z powrotem, szczelnie przyciskając do
piersi skrzy-182
żowane ręce, gadając do siebie i kaszląc. Ostatnimi czasy coraz częściej i
więcej rozmawiała ze starszą córeczką, dziesięcioletnią Polunią, która, choć
wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, za to zrozumiała doskonale, że jest matce
potrzebna, i dlatego wciąż za nią wodziła wielkimi, mądrymi oczętami i brała się
na różne sposoby, aby udać, że wszystko pojmuje. Teraz Polunią rozbierała i
miała położyć do łóżka małego braciszka, który cały dzień kwękał. Oczekując, aż
mu zmienią koszulkę (brudną trzeba będzie uprać tejże nocy), chłopczyk siedział
na krześle w milczeniu, z poważną miną, sztywno i nieruchomo, z wysuniętymi
naprzód nóżkami, które mocno ściskał, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie.
Przysłuchiwał się rozmowie mamusi i siostrzyczki wydawszy policzki,
wytrzeszczywszy oczki i nie ruszając się - ściśle tak, jak zawsze powinien
siedzieć grzeczny chłopczyk, gdy się go rozbiera przed snem. Jeszcze mniejsza od
niego dziewczynka, w rozpaczliwych łachmanach, stała koło parawanu i oczekiwała
swojej kolejki. Drzwi na schody były otwarte - stanowiło to mało skuteczny, ale
jedyny ratunek od kłębów tytoniowego dymu, które napływały z innych pokoi i raz
po raz pobudzały biedną suchomicę do długiego, męczącego kaszlu. Zdawało się, że
przez ten tydzień Katarzyna Iwanowna jeszcze bardziej wychudła, a wypieki
jeszcze czerwieniej płonęły na jej policzkach. - Nie uwierzysz, nie zdołasz
sobie wyobrazić, Polusiu - mówiła chodząc po pokoju - jaki wesoły i okazały był
tryb życia w domu twego dziadunia i jak ten pijaczysko zaprzepaścił mój i wasz
los! Dziadunio był urzędnikiem cywilnym w randze pułkownika i już prawie
gubernatorem; pozostawał mu do zrobienia tylko jeden jakiś krok, tak że wszyscy
przyjeżdżali do niego i mówili; "Iwanie Michajłyczu, my już pana uważamy za
naszego gubernatora." Kiedy ja... kche! kiedy ja... kche-kche-kche... o,
przeklęte życie!-krzyknęła wykrztuszając flegmę i chwytając się za pierś - kiedy
ja... Ach, kiedy na ostatnim balu... u marszałka szlachty... zobaczyła mnie
księżna Biezziemielna (która mi później udzieliła błogosławieństwa, kiedy
wychodziłam za twego tatusia. Polu), to zaraz spytała: "Czy to nie ta miła
panienka, która tańczyła z szalem na popisie?..." (Tę dziurę trzeba zaszyć; może
byś wzięła igłę i od razu zacerowała, jak uczyłam cię, bo jutro... kche...
jutro... kche-kche-kche! jeszcze gorzej się rozedrze! -
wrzasnęła łapiąc oddech.) W tym czasie przyjechał właśnie do Petersburga
kamerjunkier książę Szczegolski. Zatańczył ze mną mazura i zaraz nazajutrz
chciał do nas przyjechać z oświadczynami; ale ja sama podziękowałam w
pochlebnych słowach i powiedziałam, że moje serce od dawna należy do kogo
innego. Tym innym był twój ojciec, Polu. Dziadunio okropnie się gniewał... Czy
woda gotowa? No, daj koszulkę; a pończoszki?... Lido - zwróciła się do malutkiej
- dzisiaj będziesz musiała przespać się bez koszuli, to trudno... A pończoszki
połóż na krześle... Wypierze się za jednym zachodem... Gdzie się zawieruszył ten
łachmaniarz, pijanica? Zapaskudził koszulę niby ścierkę do podłogi, podarł na
strzępy... Byłoby już lepiej wszystko za jednym zachodem niż mordować się dwie
noce z rzędu! O Boże! Kche-kche-kche! Znowu! Co to?-krzyknęła spojrzawszy na
tłum w sieni i na ludzi, którzy się przeciskali do jej pokoju, coś dźwigając.-Co
oni niosą? Boże! - Gdzież tu położyć? - pytał stójkowy rozglądając się, gdy już
wniesiono do pokoju broczącego krwią i sztywnego Marmieładowa. - Na kanapie!
kładźcie go od razu na kanapie, głową tutaj - pokazywał Raskolnikow. -
Przejechali go na ulicy! pijanego! -poinformował ktoś z sieni. Katarzyna
Iwanowna stała blada, bez tchu. Dzieci się wystraszyły. Maleńka Lideczka
pisnęła, rzuciła się do Poluni, objęła ją i cała się zatrzęsła. Złożywszy
Marmieładowa Raskolnikow podbiegi do Katarzyny Iwanowny. - Na miłość Boga,
proszę się uspokoić, proszę się nie przerażać! - mówił pośpiesznie. - Szedł
ulicą, wpadł pod wóz, proszę się nie bać, przyjdzie do siebie, kazałem go tu
przynieść... byłem kiedyś u państwa, pani pamięta... On przyjdzie do siebie, ja
zapłacę! - Doigrał się! - rozpaczliwie krzyknęła Katarzyna Iwanowna i rzuciła
się do męża. Raskolnikow rychło się przekonał, że ta kobieta nie należy do
takich, co łatwo mdleją. W mig pod głową rannego znalazła się poduszka - o czym
dotychczas nikt nie pomyślał; Katarzyna Iwanowna jęła go rozbierać, oglądać,
krzątała się za-184
pobiegliwie, zapominając o sobie, zagryzając drżące usta, żeby stłumić
wyrywający się z piersi krzyk. Raskolnikow ubłagał kogoś, by pobiegł po lekarza.
Okazało się bowiem, że lekarz mieszka o jeden dom stąd. - Posłałem po doktora -
mówił w kółko do Katarzyny Iwanowny. - Proszę być spokojną, ja zapłacę. Czy nie
ma wody?... I dajcie serwetę, ręcznik, cokolwiek, tylko prędzej; jeszcze nie
wiadomo, co to za rany... Jest ranny, ale nie zabity, upewniam panią... Co powie
doktor? Katarzyna Iwanowna podbiegła do okna: tam, na dziurawym krześle w
kąciku, stała duża gliniana miska z wodą przygotowaną do nocnego prania bielizny
dzieci i męża. To nocne pranie wykonywała Katarzyna Iwanowna własnoręcznie, co
najmniej dwa razy na tydzień, a niekiedy częściej, gdyż nędza ich doszła do
tego, że bielizny na zmianę nie było już prawie wcale: każdy członek rodziny
posiadał po jednym tylko "egzemplarzu", Katarzyna Iwanowna zaś nie znosiła
niechlujstwa i z dwojga złego wolała po nocach, gdy wszyscy śpią, zamęczać się
nad siły, by zdążyć wysuszyć mokrą bieliznę na sznurach i z rana dać im czystą,
niż widzieć w domu brudy. Chciała schwycić miskę i nieść ją na żądanie Raskolni-
kowa, lecz omal nie runęła razem ze swym ciężarem. Jednak Raskolnikow zdążył już
"znaleźć ręcznik, zamoczył go w wodzie i jął obmywać zakrwawioną twarz
Marmieładowa. Katarzyna Iwanowna stała obok, oddychając z bolesnym wysiłkiem i
przyciskając rękami serce. Jej także przydałaby się pomoc. Raskolnikowowi
zaświtało, że może źle zrobił nalegając na przyniesienie rannego tutaj. Również
i policjant kręcił głową. - Polu! - krzyknęła Katarzyna Iwanowna - leć do Soni,
co tchu. Jeżeli nie zastaniesz jej w domu, wszystko jedno, powiedz, że ojciec
wpadł pod konie i żeby natychmiast przyszła tu... jak tylko wróci. Prędzej,
Polu! Masz, otul się chustką! - Płędzej leć! - znienacka zawołał chłopczyk ze
swego krzesła, co rzekłszy, na nowo się pogrążył w swym "grzecznym czekaniu":
oczki wytrzeszczone, nóżki wyprostowane, piętami na zewnątrz, czubkami do
siebie. A tymczasem pokój tak się napełnił, że szpilki byś nie wetknął.
Policjanci odeszli, z wyjątkiem jednego, który chwilowo pozostał i usiłował z
powrotem wyrzucić na schody wciskających się stamtąd gapiów. Za to z pokoi
wewnętrznych wylegli

wszyscy bez mała lokatorowie Frau Lippewechsel; zrazu tłoczyli się tylko w
drzwiach, lecz potem wpadli do pokoju. Katarzynę Iwanownę chwycił szał. - Ani
umrzeć spokojnie nie dadzą!-wrzasnęła na całą tę czeredę - znaleźliście sobie
widowisko! Z papierosami w zębach! Kche-kche-kche! Szkoda, że nie w
kapeluszach!... Ale owszem, jeden jest w kapeluszu... Precz! Moglibyście
przynajmniej uszanować zwłoki. Dławił ją kaszel, lecz nauczka poskutkowała.
Katarzyny Iwanowny snadź bano się tu nawet; lokatorowie jeden po drugim jęli się
wycofywać - z tym dziwnym wewnętrznym uczuciem zadowolenia, jakie się zawsze
daje zauważyć nawet u najżyczliwszych, gdy nagle nieszczęście spadnie na
bliźniego, od którego to zadowolenia nie jest wolny ani jeden człowiek, bez
wyjątku, pomimo nawet najszczersze współczucie i współubolewanie. Niemniej
przeto za drzwiami dały się słyszeć napomknienia o szpitalu oraz uwagi, że w
prywatnym domu nie godzi się wprowadzać takiego zamętu. - Czyli że nie godzi się
umierać! - huknęła Katarzyna Iwanowna i już miała otworzyć drzwi, żeby cisnąć na
tamtych pioruny, ale w progu zderzyła się z samą panią Lippewechsel, która
dopiero teraz posłyszała o nieszczęściu i leciała zrobić porządek. Była to nad
wyraz roztrzepana i postrzelona Niemka. - Ach, mój Boże! - załamała ręce. - Pani
monż pijana koń podeptał. -W szpital go! ja tu gospodynią. - Amalio Ludwigowno!
Będzie pani łaskawa liczyć się ze słowami - zaczęła Katarzyna Iwanowna wyniośle
(do gospodyni zawsze przemawiała wyniosłym tonem, ażeby ta "znała swoje
miejsce"; nawet teraz nie mogła sobie odmówić tej przyjemności) - Amalio
Ludwigowno... - Ja pani powiedział raz-na-wszystkie, żeby pani nigdy nie śmiał
mówić mnie Amalia Ludwigowna. Ja jestem Amelia Iwanowna! - Nie Amelia Iwanowna,
tylko Amalia Ludwigowna, a ponieważ nie należę do liczby paninych lizusów i
pochlebców jak Lebieziatnikow, który w tej chwili śmieje się za drzwiami
(istotnie za drzwiami rozległ się śmiech i okrzyk: "Pożarły się!"), więc zawsze
będę panią nazywała Amalia Ludwigowna, jakkolwiek absolutnie nie pojmuję, czemu
się pani ta nazwa nie podoba. Pani widzi, co się przytrafiło memu mężowi: jest
umierający. Proszę natychmiast zamknąć te drzwi i nikogo tu nie wpuszczać.
Dajcie mu choć umrzeć w spokoju! Upewniam panią, że w przeciwnym razie o jej
postępku będzie jutro wiedział sam generał-gubernator. Książę zna mnie jeszcze z
panieńskich moich czasów i doskonale pamięta Siemiona Za-charowicza, któremu
niejednokrotnie świadczył różne dobrodziejstwa. Wszystkim wiadomo, że Siemion
Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, od których sam się odsunął
wskutek szlachetnej dumy, poczuwał się bowiem do opłakanego nałogu. Ale teraz
(wskazała na Raskolnikowa) pomaga nam pewien wielkoduszny młody człowiek,
majętny i ustosunkowany, którego Siemion Zacharowicz znał jeszcze dzieckiem; i
może pani być pewna, Amalio Ludwigowno...
Wszystko to zostało wypowiedziane w niesłychanie szybkim tempie i z każdą chwilą
coraz szybciej, lecz nagle kaszel położył kres krasomówstwu Katarzyny Iwanowny.
Wtem dogorywający ocknął się i jęknął; podbiegła więc do niego. Chory otworzył
oczy i jeszcze nic nie pojmując i nikogo nie poznając, jął się wpatrywać w
stojącego nad nim Raskolnikowa. Dyszał mozolnie, głęboko, rzadkimi
westchnieniami; w kącikach ust wystąpiła krew, a na czole pot. Nie poznawszy
Raskolnikowa, niespokojnie powiódł oczyma. Katarzyna Iwanowna patrzała na niego
smutno, lecz surowo, a z oczu płynęły jej łzy. - Boże! ma całą pierś zmiażdżoną!
Ile krwi, ile krwi! - rzekła z rozpaczą. - Trzeba z niego zdjąć zwierzchnie
odzienie ! Obróć się trochę, jeśli możesz, Siemionie - krzyknęła do niego.
Marmieładow ją poznał.
- Popa!-wycharczał.
Katarzyna Iwanowna podeszła do okna, przytknęła czoło do ramy i z desperacją
zawołała: - Przeklęte, przeklęte życie!
- Popa! - po minucie milczenia powtórzył konający.
- Poszli już-krzyknęła na niego Katarzyna Iwanowna;
spokomial i umilkł. Frasobliwym, tęsknym wzrokiem szukał jej po pokoju; znów
podeszła do niego i stanęła u wezgłowia. Trochę się uspokoił, lecz nie na długo.
Wkrótce wzrok jego

zatrzymał się na malej Lideczce, jego ulubienicy, która w swym kąciku drżała jak
w ataku i patrzała na ojca zdziwionymi, po dziecięcemu bacznymi oczami. - A...
a... - wskazywał na nią z niepokojem. Pragnął coś powiedzieć. - Czego tam znowu?
- burknęła Katarzyna Iwanowna.
- Bosiutka! bosiutka!-bełkotał, półprzytomnym wzrokiem wskazując na nie obute
nóżki dziewczynki. - Cicho mi bądź! - zaperzyła się Katarzyna Iwanowna. - Sam
wiesz najlepiej, dlaczego jest "bosiutka"! - Bogu dzięki, doktor! - zawołał
Raskolnikow z ulgą. Wszedł lekarz, schludny staruszeczek, Niemiec; rozejrzał się
nieufnie, zbliżył do chorego, zbadał tętno, uważnie pomacał głowę, z pomocą
Katarzyny Iwanowny rozpiął mokrą od krwi koszulę i obnażył pierś pacjenta. Cała
pierś była pogruchotana, potłuczona, poszarpana. Z lewej strony, nad samym
sercem, widniało złowieszcze, duże, żółtawoczarne piętno - okrutny ślad kopyta.
Lekarz się zasępił. Policjant opowiedział mu, że nieszczęśnik zahaczył odzieżą o
jedno z kół, które też, tocząc się, wlokło go ze trzydzieści kroków po bruku. -
Dziw, że oprzytomniał - cicho szepnął lekarz do Ra-skolnikowa. - Cóż pan doktor
sądzi?
- Zaraz umrze.
- Czyż naprawdę nie ma żadnej nadziei?
- Najmniejszej! To już agonia... Przy tym głowa niebezpiecznie zraniona... Hm...
Można by spróbować puścić krew... ale... to będzie bezcelowe. Za pięć lub
dziesięć minut niechybnie i tak umrze. - Może by jednak pan doktor puścił krew!
- Mogę spróbować... ale uprzedzam, że to nie będzie miało żadnego skutku.
Rozległy się kroki, tłum w sieni rozstąpił się i na progu stanął z olejami
świętymi pop - siwy staruszek. Za nim szedł policjant, który mu towarzyszył z
ulicy. Lekarz natychmiast ustąpił mu miejsca, zamieniwszy z nim znaczące
spojrzenie. Raskolnikow uprosił doktora, by choć trochę jeszcze zaczekał. Ów
wzruszył ramionami i pozostał. Wszyscy się cofnęli. Spowiedź trwała bardzo
niedługo. Umierający niewiele chyba rozumiał, a wydawać potrafił tylko jakieś
urywane, bełkotliwe dźwięki. Katarzyna Iwanowna wzięła Lideczkę, zdjęła
chłopczyka z krzesełka, odeszła z nimi w kąt przy piecu, uklękła, a dzieciom
kazała klęknąć przy sobie. Dziewuszka drżała tylko, natomiast chłopczyk, klęcząc
na gołych kolankach, miarowo podnosił rączynę, zamaszyście się żegnał i bił
pokłony aż do ziemi, stukając czołem o podłogę, co widocznie sprawiało mu
szczególniejszą przyjemność. Katarzyna Iwanowna gryzła usta wstrzymując łzy; ona
się także modliła, z rzadka poprawiając dziecku koszulinę; nie wstając z klęczek
i nie przerywając modlitwy sięgnęła do komody po chustkę, którą zarzuciła na
zbyt obnażone ramiona dziewczynki. Tymczasem drzwi od pokoi wewnętrznych znów
uchylili ciekawscy. W sieni coraz ciaśniej tłoczyli się widzowie - lokatorzy z
wszystkich pięter - nie wchodzili jednakże za próg pokoju. Jeden jedyny ogarek
oświetlał tę całą scenę. W tej chwili z sieni szybko przepchnęła się Polunia,
która biegała po siostrę. Weszła, zziajana od prędkiego biegu, zdjęła z siebie
chustkę, wyszukała wzrokiem matkę, podeszła do niej i rzekła: - Idzie! Spotkałam
ją na ulicy!
Matka położyła jej rękę na ramieniu i zmusiła uklęknąć koło siebie. Z tłumu
bezgłośnie i nieśmiało wysunęła się dziewczyna; dziwnie wyglądało jej raptowne
ukazanie się w tej izbie, na tle nędzy, łachmanów, śmieci i rozpaczy. jQha także
była w łachach; miała na sobie strój groszowy, lecz po ulicznemu ozdobny, wedle
smaku i reguł obowiązujących w jej odrębnym świecie, z niedwuznacznie i hańbiące
zaznaczonym celem. Sonia zatrzymała się w przedsionku, tuż przy progu, lecz za
próg nie weszła; patrzała, oszołomiona, nie zdając sobie zapewne sprawy z
niczego, zapominając i o swej jedwabnej, z czwartej ręki nabytej, kolorowej,
nieprzystojnej tutaj sukni z niezmiernie długim, śmiesznym trenem i o
rozłożystej kry-nolinie, doszczętnie zagradzającej drzwi, i o jasnych bucikach,
i o umbrelce, niepotrzebnej w nocy, a którą jednak wzięła ze sobą, i o
śmiesznym, słomkowym, okrągłym kapeluszu z jaskrawym, płomiennym piórkiem. Spod
lego kapelusza, zaczepnie włożonego na bakier, wyglądało chude, blade,
wylęknione liczko o ustach otwartych i o nieruchomych ze zgrozy oczach. Sonia
była osiemnastoletnią blondyneczką, małego wzrostu, szczuplutką, ale dosyć
niebrzydką; miała wspaniałe szafirowe

oczy. Pilnie patrzyła na posłanie, na popa; ją także szybki chód pozbawił tchu.
W końcu do jej świadomości dotarły szepty i jakieś słowa padające z tłumu.
Spuściła wzrok, przekroczyła próg i stanęła w pokoju, ale tuż przy drzwiach.
Było już po spowiedzi i komunii. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do męża. Pop
usunął się i chciał na odchodnym powiedzieć jej parę słów ku nauce i
pocieszeniu. - A co mam robić z nimi? - przerwała szorstko, z rozdrażnieniem,
wskazując na drobne dzieci. - Pan Bóg jest miłosierny; trzeba polegać na pomocy
Najwyższego - zaczął kapłan. - E-et! Miłosierny, tylko nie dla nas!
- To grzech, grzech, proszę pani - zauważył pop kręcąc głową. - A to nie
grzech ? - krzyknęła Katarzyna Iwanowna i wskazała na konającego. - Być może ci,
którzy się stali mimowolnym powodem, zgodzą się wynagrodzić państwu, chociażby
utratę dochodów... - Ojciec mnie nie rozumie! - zawołała rozjątrzona i machnęła
ręką. - Zresztą, za co mają wynagradzać? Toż on sam, pijany, wlazł pod konie!
Jakie tam dochody? Nie dochody miałam od niego, tylko męczarnię. Przecie ten
opój wszystko przepijał! Nas okradał i niósł do szynku, w szynku zaprzepaścił
moje i ich życie! Chwała Bogu , że umiera! Mniej będzie rujnacji! - Należałoby
przebaczyć w przedśmiertnej godzinie; to grzech, proszę pani, takie uczucia są
ciężkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krzątała się przy chorym, dawała mu pić,
ocierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki, a gdy z rzadka mogła się na
okamgnienie oderwać od tych zabiegów, rozmawiała z popem. Teraz napadła go
znienacka jak błędna: - Ej, proszę ojca! To są słowa i tylko słowa! Przebaczyć!
Ot, gdyby go nie przejechali, wróciłby dzisiaj ululany - w koszuli, jedynej
koszuli, zbrukanej, w strzępach - zwaliłby się spać, a ja bym do świtu się
babrała, prała szmaty jego i dzieci, później suszyłabym za oknem, a o pierwszym
brzasku siadłabym cerować i łatać - taka jest moja noc!... Więc co tu prawić o
jakichś przebaczeniach!... Przebaczam, czemu nie! Głęboki, okrutny kaszel
przerwał jej słowa. Splunęła do
chusteczki i pokazała popu, z bólem przyciskając drugą ręką pierś. Chustka była
cała we krwi. Pop zwiesił głowę i nic nie powiedział.
Marmieladow dogorywał; nie spuszczał oka z twarzy Katarzyny Iwanowny, która się
znowu schyliła nad nim. Wciąż usiłował coś jej powiedzieć, zaczął nawet, z
mozołem poruszając językiem i bełkocząc niezrozumiale, lecz żona, która pojęła,
że chce ją prosić o przebaczenie, natychmiast ofuknęła go rozkazująco: - Milcz!
Nie potrzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... Chory umilkł, lecz w tejże
chwili błądzący jego wzrok padł na drzwi - i zobaczył Sonię. Dotychczas jej nie
zauważył: stała w kąciku, w cieniu.
- Kto to? kto to?-zaharczal nagle, rwącym się głosem, z trwogą, ba, z
przerażeniem wskazując oczyma na drzwi, gdzie stała córka, i próbując się
dźwignąć. - Leż! Le-e-eż!-chciała go sterroryzować Katarzyna Iwanowna. Ale on z
ogromnym wysiłkiem zdołał oprzeć się na ręce. Jakiś czas patrzał dziko i
nieruchomo na córkę, jakby jej nie poznając. Co prawda nigdy jej jeszcze nie
widział w takim stroju. Nagle poznał ją - poniżoną, przybitą, wyeleganto-waną i
zawstydzoną, kornie czekającą, aż i jej będzie wolno pożegnać umierającego ojca.
Bezgraniczne cierpienie odbiło się na jego twarzy. - Soniu! córko! daruj! -
krzyknął i chciał wyciągnąć do niej rękę, lecz, pozbawioriy*wparcia, stracił
równowagę i rym-nąl z kanapy na podłogę, wprost na twarz. Rzucono się do niego,
podżwignięto i złożono na posłaniu, lecz on już oddsf wał ducha., Sonia cicho
krzyknęła, podbiegła, objęła ge-.i-za-marła w tym objęciu. Skonał na jej ręku, -
Doigrał się! - zawołała Katarzyna Iwanowna widząc, że już nie żyje. - Dobrze, i
cóż mam teraz począć? Za jakie pieniądze go pochowamy? A ich, ich - czym jutro
nakarmię? . Raskolnikow podszedł do niej. - Katarzyno Iwanowno - rozpoczął - w
zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi o całym swoim życiu i o
wszystkich okolicznościach... Upewniam panią, że mówił o niej z podziwem i
szacunkiem. Od tego wieczoru, gdym się dowiedział, jaki on wszystkim państwu
oddany i jak 191

zwłaszcza panią, Katarzyno Iwanowno, czcił i kochał pomimo swój nieszczęsny


nałóg - od tego wieczoru zadzierzgnęła się między nami przyjaźń... Niechże mi
pani teraz pozwoli... przyczynić się... spłacić dług memu umarłemu
przyjacielowi... Oto... dwadzieścia rubli, zdaje mi się; jeżeli to może chwilowo
poratować panią, to ja... słowem, wstąpię jeszcze - wstąpię na pewno... może już
jutro wstąpię... Żegnam panią! I wyszedł z pokoju, pośpiesznie przeciskając się
przez ciżbę na schody; ale w sieni natknął się na Nikodema Fomicza, który
dowiedział się o nieszczęściu i zechciał osobiście wydać zarządzenia. Od owej
sceny w biurze nie widzieli się ani razu, jednak Nikodem Fomicz poznał go
natychmiast. - A to pan?-rzucił.
- Umarł! - odparł Raskolnikow. - Był doktor, był pop, wszystko w porządku. Niech
pan zanadto nie dręczy tej biednej kobiety; ma suchoty. Jeśli to możliwe, niech
pan jakoś doda jej ducha... Przecie z pana dobry człowiek, ja wiem... - dorzucił
z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. - Jak się pan zawalał krwią! - zauważył
Nikodem Fomicz, który w świetle latami dostrzegł kilka świeżych plam na
kamizelce Raskolnikowa. - A tak, zawalałem się... jestem cały we krwi!-rzekł
Raskolnikow z jakąś osobliwą miną, potem uśmiechnął się, kiwnął głową i jął
zstępować ze schodów. Schodził wolno, bez pośpiechu, zgorączkowany i - lubo nie
zdawał sobie z tego sprawy - pełen jednego, nowego, nieograniczonego poczucia
nagłej pełni i potęgi życia. To doznanie przypominało może uczucie skazanego na
śmierć człowieka, któremu-niespodziewanie odczytują akt ułaskawienia. W połowie
schodów dopędził go pop wracający do domu; Raskolnikow w milczeniu puścił go
naprzód, zamieniwszy z nim bezsłowny ukłon. A gdy już miał zejść z ostatnich
schodków, usłyszał poza sobą czyjeś pośpieszne kroki. Ktoś go do-pędzał.''Była
to Polunia^ biegła za nim i wolała: - Proszę pana! Proszę pana!
Obrócił się do niej. Wówczas zbiegła z ostatniego półpiętrza i zatrzymała się
tuż przed nim, o jeden schodek wyżej niż on. Z dworu sączyła się mętna poświata.
Raskolnikow dojrzał chu-dziutkie, lecz miłe liczko dziewczynki uśmiechającej się
do niego i spoglądającej nań wesoło, po dziecinnemu. Przybie-192
gła ze zleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało. - Proszę pana,
jak pan się nazywa?... Aha, i gdzie pan mieszka ? - spytała skwapliwie,
zdyszanym głosikiem. Położył obie ręce na jej ramionach i przyglądał jej się z
jakimś uczuciem szczęścia. Tak mu było przyjemnie patrzeć na nią - sam nie
wiedział dlaczego. - A kto panieneczkę przysyła?
- Przysyła mnie siostra, Sonia - odparła dziewczynka uśmiechając się jeszcze
weselej. - Byłem pewien, że przysyła cię siostra Sonia.
- Także mama mnie przysyła. Kiedy Sonia kazała mi lecieć, mamusia także podeszła
i powiedziała: "Leć prędziutko, Poluniu!" - Lubisz Sonię?
- Kocham ją najwięcej ze wszystkich! - z niezwykłą mocą oświadczyła Polunia, a
uśmiech jej stal się nagle poważny. - A mnie będziesz lubiła?
Zamiast odpowiedzi dziewczynka zbliżyła twarzyczkę, usteczka naiwnie wyciągnęły
się do pocałunku. Wtem jej ramiona, cieniutkie jak zapałki, objęły go mocno,
mocno, główka pochyliła się na jego ramię i dziewczynka cicho zapłakała, coraz
bliżej tuląc się do niego. - Szkoda mi tatusia! - rzekła po chwili, podnosząc
zapłakaną twarzyczkę i ocierając łzy rękami. - Teraz chodzą po ludziach takie
nieszczęścia - dodała niespodziewanie, z tą stateczną miną, którą przybierają
dzieci, gdy pragną mówić "jak dorośli". - Tatuś was kochał?
- Najwięcej z nas wszystkich kochał Lideczkę - ciągnęła bardzo serio, bez
uśmiechu, teraz już zupełnie tak, jak mówią dorośli:-najwięcej kochał ją
dlatego, że najmniejsza, i dlatego także, że chora, i zawsze przynosił jej
gościńce, a nas uczył czytać, a mnie - gramatyki i religii - uzupełniła z
godnością - a mamusia nic nie mówiła, lecz wiedzieliśmy, że ona to lubi, i tatuś
wiedział, a mamusia chce mnie uczyć po francusku, bo już pora, żebym otrzymała
wykształcenie. - A modlić się umiecie?
- Ma się rozumieć, że umiemy! Już dawno. Ja jestem duża,

więc modlę się sama, a Kola i Lideczka - razem z mamą, głośno; najpierw
odmawiają Pozdrowienie Anielskie, potem jeszcze jedną modlitwę: "Boże, odpuść i
pobłogosław naszej siostrze Soni", potem jeszcze: "Boże, odpuść i pobłogosław
naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten przecie był
drugim tatusiem i my się za niego także modlimy. - Poluniu, na imię jest mi
Rodion; pomódlcie się kiedy i za mnie: "za grzesznego Rodiona" - nic więcej. -
Całe życie będę się modlić za pana - gorąco upewniła dziewuszka i raptem znów
się zaśmiała, rzuciła się ku niemu, znowu uściskała go mocno. Raskolnikow podał
jej swe nazwisko, adres i przyrzekł, że nazajutrz na pewno wstąpi. Dziewczynka
odeszła, bezgranicznie nim zachwycona. Było już po dziesiątej, gdy wyszedł na
ulicę. W pięć minut później stał na moście, dokładnie w tym miejscu, skąd
rzuciła się kobieta. "Basta! - zadecydował stanowczo i uroczyście. - Precz z
majakami, precz z urojonymi strachami, precz z upiorami!... Życie jest! Czyż ja
przed chwilą nie żyłem? Życie moje nie umarło razem ze starą lichwiarką! Panie,
świeć nad jej duszą i- dosyć! Pora ci, moja paniusiu, na wieczne odpoczywanie!
Teraz nastaje królestwo rozsądku i światła, i... woli, i siły... Jeszcze
zobaczymy, kto silniejszy! Teraz się jeszcze zmierzymy ! - dodał buńczucznie,
jakby się zwracał do jakichś mrocznych potęg i wyzywał je. - A już byłem gotów
żyć chociażby na kwadratowym łokciu przestrzeni!" "...W tej chwili jestem bardzo
słaby, ale... zdaje się, że choroba minęła. Już wychodząc z domu czułem, że tak
będzie. Ale, ale: dom Poczynkowa jest o dwa kroki. A choćby i nie o dwa kroki,
to do Razumichina trzeba nieodzownie... niechaj wygra zakład!... Niech mu tam
będzie, pal go sześć!... Potrzebne są siły, siły; bez sił nic człowiek nie
wskóra; siłę zaś zdobywa się również siłą, oto czego oni nie wiedzą" - dodał z
dumną przechwałką i, ledwie powłócząc nogami, zeszedł z mostu. Duma i pewność
siebie wzmagała się w nim nieustannie, każdej następnej minuty był już innym
człowiekiem niż moment przedtem. A ostatecznie cóż to zaszło, co go tak
odmieniło? Ba, sam nie wiedział. Niby komuś, kto się uchwycił brzytwy, wydało mu
się nagle, że "i on może żyć, życie jeszcze 194
jest, życie jego nie umarło razem ze starą lichwiarką". Możliwe, że wysnuł ten
wniosek nazbyt pochopnie, lecz o tym nie myślał.
"A jednak poprosiłem o modlitwę za grzesznego Rodiona - przemknęło mu przez myśl
- no, ale to tak sobie... na wszelki wypadek!" - dorzucił i zaraz się roześmiał
ze swego sztubackiego wybryku. Był w doskonałym humorze. 'Razumichina odszukał
łatwo: w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i dozorca od razu wskazał mu
drogę. Już w połowie schodów można było dosłyszeć zgiełk i ożywioną rozmowę
sporej gromady. Drzwi na schody były szeroko otwarte, dolatywały okrzyki i
dyskusje. Pokój Razumichina był wcale duży, a zebrało się w nim z piętnaście
osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tutaj, za przepierzeniem, dwie
służące właścicieli mieszkania krzątały się około dwóch wielkich samowarów,
około butelek, talerzy i półmisków z pieczonym pierogiem i przystawkami,
'przyniesionych z kuchni gospodarzy. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ów
przyleciał uszczęśliwiony. Od pierwszego wejrzenia znać było, że nie wylewał za
kołnierz, i jakkolwiek Ra-zumichin nigdy bodaj nie mógł się upić na dobre, tym
razem jego podochocenie dawało się zauważyć. - Słuchaj - zagadał Raskolnikow -
przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie, nigdy nie
trzeba ręczyć za siebie. Ale wstąpić do ciebie nie mogę: tak opadłem z sil, że
lada chwila z nóg się zwalę. Toteż witaj i żegnaj! A jutro wpadnij do mnie. -
Wiesz co? odprowadzę cię do domu! Bo skoro sam powiadasz, że ci słabo, to... - A
goście? Kto jest ten kędzierzawy, który tylko co zaglądał tutaj? - Ten? A diabli
go wiedzą! Pewnie jaki znajomy wujaszka, a może tak sobie przyszedł... Zostawię
z nim wuja; to złoty człowiek; szkoda, że się z nim zaraz nie możesz poznajomić.
A zresztą, pal ich wszystkich licho! Ja im teraz nie w głowie, przy tym muszę
koniecznie przewietrzyć się, boś ty, bracie, przyszedł w samą porę; jeszcze dwie
minuty, a byłbym wszczął bójkę, jak Boga kocham! Plotą jak na mękach... Nie masz
pojęcia, do jakiego stopnia człowiek może bujać, kiedy się zagalopuje! A
zresztą, dlaczego nie .miałbyś mieć pojęcia? 101

Czyż my sami nie bujamy? Et, niech sobie bujają: za to później bujać nie będą.
Posiedź tu momencik, zaraz ściągnę Zosimo-wa. Zosimow rzucił się na Raskolnikowa
aż z jakąś zachłannością; widać było, że go piecze ciekawość. Po chwili
rozpogodziła mu się twarz. - Niezwłocznie do łóżka! - zaordynował obejrzawszy
pacjenta, ile się dało - a na noc warto by coś zażyć. Zażyje pan ? Mam tutaj
przy sobie... proszeczek taki. - Nawet dwa - przystał Raskolnikow. I od razu
zażył proszek. - To bardzo dobrze, że sam go odprowadzisz - pochwalił Zosimow
Razumichina. - Co będzie jutro, to się okaże, ale dzisiaj jest wcale-wcale: od
rana duża zmiana na lepsze. Nie spodziewałem się tego... - Czy wiesz, co mi
szepnął Zosimow na odchodnym ? - wygarnął Razumichin, jak tylko znaleźli się na
ulicy. - Bracie, powiem ci wszystko bez ogródek, bo to są durnie. Zosimow kazał
mi gadać z tobą po drodze i zmusić ciebie do gadania, a potem powtórzyć mu, bo
przyszła mu taka myśl, żeś ty... wariat albo bliski wariactwa. No, wyobraź
sobie! Po pierwsze: tyś od niego trzykroć mądrzejszy; po wtóre: jeżeli nie masz
fioła, to możesz gwizdać na to, że ubrdai sobie takie dyrdymałki; po trzecie:
ten kloc, i w dodatku chirurg, dostał kręćka na punkcie chorób umysłowych; co
się zaś ciebie tyczy, to go przekonała ostatecznie twoja dzisiejsza rozmowa z
Zamiotowem. - Zamiotow wszystko ci opowiedział ?
- Wszystko, i wybornie zrobił. Ja teraz rozumiem doskonale i Zamiotow
zrozumiał... No, słowem, Rodia... chodzi o to, że... W tej chwili jestem krzynkę
pod gazem... Ale to nic... chodzi o to, że ta myśl... kapujesz? istotnie
nawijała im się... kapujesz? Właściwie nie ośmielili się wyjeżdżać z tym głośno,
boć to niestworzone brednie, a zwłaszcza teraz, gdy przyskrzyniono tego malarza,
wszystko to pękło, wygasło na wieki. A oni po to właśnie są durniami, żeby tak
bredzić. Ja wówczas troszeczkę porachowałem kości Zamiotowowi - ale to między
nami, bracie; broń Boże, nie pokaż, że wiesz; zauważyłem, że jest drażliwy;
rzecz ta miała miejsce u Lawi-zy... Ale dzisiaj, dzisiaj, wszystko się
wyjaśniło. Najlepszy to 196
ten Ilia Pietrowicz! Skorzystał wówczas z twego zemdlenia w biurze, lecz później
sam się wstydził, ja przecie wiem... Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin po
pijanemu puścił farbę. - Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i cuchnęło
pokostem - rzekł Raskolnikow. - Będziesz jeszcze tłumaczył! Pokost swoją drogą,
a swoją drogą już od miesiąca groziło ci zapalenie mózgu; Zosimow świadkiem! Ale
żebyś widział, jak się ten smarkacz Zamiotow teraz gryzie! "Nie jestem wart
małego palca tego człowieka!"- powiada. Czyli twojego. On, bracie, miewa dobre
odruchy. Ale nauczka, nauczka, którąś mu dzisiaj dał w "Kryształowym Pałacu", to
szczyt doskonałości! Z początku przeraziłeś go tak, że omal nie dostał
konwulsji. Toż ty prawie zmusiłeś go na nowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną
banialukę, a potem, nagle, zagrałeś mu na nosie: "Masz, spojrzyj, co złapałeś na
wędkę!" Kapitalne! On jest teraz zmiażdżony, rozpłaszczony, zabity! Mistrz z
ciebie, jak Boga kocham, i dobrze im tak! Oj, że też mnie tam nie było! Dzisiaj
czekał ciebie jak kania dżdżu. Porfiry także pragnie cię poznać. - A... już i
ten... A czemuż zawdzięczam awans na wariata? - Wariata, nie wariata... Zdaje
się, że mam trochę za długi język, niepotrzebnie ci naplotłem... Uważasz,
Zosimowa uderzyło, że ciebie tylko ten jeden punkt interesuje... Teraz powód
jest jasny, skoro poznaliśmy wszystkie okoliczności... i jak to ciebie drażniło,
i jak się zbiegło z chorobą... Mam trochę w czubie, bracie, ale licho go wie, on
ma jakiś tam swój pomysł... Przecie mówię ci: sfiksował na punkcie chorób
umysłowych. Ale ty na to gwiżdż... Milczeli pół minuty.
- Słuchaj, Razumichin - podjął Raskolnikow -chcę ci powiedzieć prosto z mostu:
byłem dopiero co w domu nieboszczyka... zmarł bowiem urzędnik... ja tam oddałem
wszystkie swoje pieniądze... a oprócz tego, tylko co całowała mnie jedna istota,
która, choćbym nawet kogo zabił, również by... Słowem, widziałem tam drugą
jeszcze istotę... z ognistym piórkiem... a zresztą mącą mi się myśli; bardzo mi
słabo, podtrzymaj mnie... oto już schody... - Co tobie? Co tobie?-dopytywał
zaniepokojony Razumichin. ł07

- Troszkę w głowie rtii się kręci, ale nie o to chodzi, tylko o to, że mi tak
smutno, tak smutno! niby kobiecie... doprawdy! Patrz, co to? patrz! patrz! - Co?
- Czyż nie widzisz? Światełko w moim pokoju, widzisz? przez szparę... Stali już
u wstępu na trzecią kondygnację, przy drzwiach gospodyni; w rzeczy samej, widać
było z dołu, że się w izdebce Raskolnikowa świeci. - Dziwne! Może to Anastazja-
zauważył Razumichin.
- Nigdy nie bywa u mnie o tej porze, z pewnością już dawno śpi; ale... jest mi
wszystko jedno. Żegnaj! - Co znowu! Zaprowadzę cię, razem wejdziemy!
- Wiem, że wejdziemy razem, ale ja chcę tutaj uścisnąć ci rękę i tutaj się z
tobą pożegnać. No, dawaj rękę, bądź zdrów! - Co ci jest, Rodia?
- Nic; idźmy; będziesz świadkiem.
Ruszyli na górę i Razumichinowi błysnęła myśl, że może jednak Zosimow miał
słuszność. "Och! zdenerwowałem go swoją paplaniną!"-mruknął do siebie. Nagle,
podchodząc do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy. - Cóż to się dzieje?-zawołał
Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę i otworzył drzwi na oścież; otworzył-i
stanął na progu jak wryty. Matka i siostra siedziały u niego na kanapie i
oczekiwały już półtorej godziny. Czemuż spodziewał się ich najmniej ze
wszystkich i najmniej o nich myślał, kiedy nie dalej niż dzisiaj potwierdzono mu
wiadomość, że już wyruszyły w drogę, jadą, rychło przybędą ? Przez półtorej
godziny na wyprzódki wypytywały Anastazję, która i teraz stała przed nimi i już
zdążyła opowiedzieć wszystkie ploteczki. Nie posiadały się ze strachu na
wiadomość, że Rodia "zbiegł dzisiaj", chory i, sądząc z opowieści, niezupełnie
przytomny! "Boże, co się z nim dzieje!" Obydwie płakały, obydwie przeszły
krzyżową mękę przez te sześć kwadransów oczekiwania. Raskolnikowa powitał
radosny, wniebowzięty krzyk. Obie rzuciły się ku niemu. Lecz on stał jak słup;
piorunem poraziła go raptowna, niemożliwa do zniesienia świadomość. Jego ramiona
nie chciały, nie mogły podnieść się do uścisku. Matka 198
i siostra dusiły go w objęciach, całowały, śmiały się, szlochały... Cofnął się o
krok, zachwiał i runął na podłogę bez zmysłów. Popłoch, krzyk, przerażenie,
jęki... Razumichin, stojący w progu, wpadł do pokoju, porwał chorego potężnymi
rękoma i w mig położył go na kanapie. - To nic, to nic! - wołał do matki i
siostry przyjaciela - to zemdlenie, to wierutne głupstwo! Pięć minut temu doktor
powiedział, że mu daleko lepiej, że już zupełnie zdrów! O, już przychodzi do
siebie, o, już się ocknął!... I chwytając Dunię za rękę, tak że omal nie
wywichnął jej stawów, pochylił ją i kazał zobaczyć, że "już się ocknął". Matka i
siostra patrzyły w Razumichina jak w tęczę, z rozczuleniem i wdzięcznością. Już
wiedziały od Anastazji, czym był dla ich Rodi przez cały ciąg choroby ten
"roztropny młodzieniec", jak go później nazwała, tegoż wieczoru, w poufnej
rozmowie z Dunią sama Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa.

CZĘŚĆ TRZECIA

Raskolnikow dźwignął się i usiadł na kanapie.


Słabo skinął na Razumichina, by przerwać potok żarliwych a bałamutnych
pocieszeń, skierowanych do matki i siostry, wziął je za ręce i ze dwie minuty
milczał wpatrując się to w jedną, to w drugą. Matkę wzrok jego przeraził.
Widniało w tym wzroku jakieś aż do bólu stężone uczucie, lecz zarazem tkwiło w
nim coś nieruchomego, coś nieledwie szalonego. Pulcheria Aleksandrowna się
rozpłakała. Awdotia Romanowna była blada; dłoń jej drżała w dłoni brata. -
Idźcie do siebie... z nim - bąknął przerywanym głosem, wskazując na Razumichina
- do jutra; jutro wszystko... Dawnoście przyjechały? - Wieczorem, Rodia -
odrzekła Pulcheria Aleksandrowna - pociąg okropnie się spóźnił. Ale, Rodia, ja
za nic w świecie nie odejdę teraz od ciebie! Przenocuję tutaj... - Nie dręcz
mnie! - sarknął opryskliwie i machnął ręką.
- Ja zostanę przy nim! - huknął Razumichin - ani na chwilę go nie odstąpię, a
moi goście niech się dadzą wypchać! Honory domu może robić wujaszek. - Kiedy, w
jaki sposób ja się panu odwdzięczę - zaczęła Pulcheria Aleksandrowna, znów
ściskając dłoń Razumichina, lecz Raskolnikow i tym razem jej przerwał:

- Nie mogę, nie mogę - powtarzał w rozdrażnieniu - nie dręczcie mnie! Dosyć,
idźcie sobie... Nie mogę!... - Chodźmy, mamusiu, trzeba przynajmniej wyjść na
chwilę z pokoju - szepnęła strwożona Dunia - my go męczymy, to przecie widoczne.
- Czyż rzeczywiście i mnie nie wolno popatrzeć na niego, po tych trzech latach!
- zalkala Pulcheria Aleksandrowna. - Czekajcie! - znowu zatrzymał je - ciągle mi
przerywacie, a ja mam zamęt w głowie... Widziałyście Łużyna? - Nie, Rodia, ale
on już wie o naszym przyjeździe. Słyszałyśmy, że Piotr Pietrowicz był tak dobry
i odwiedził cię dzisiaj - dość lękliwie dodała Pulcheria Aleksandrowna. -
Owszem... był tak dobry... Duniu, zapowiedziałem Łu-żynowi, że go zrzucę ze
schodów, i przepędziłem go do diabła... - Rodia, bój się Boga! Z pewnością...
nie chcesz powiedzieć... - spróbowała wystraszona Pulcheria Aleksandrowna, lecz
dała pokój spojrzawszy na Dunię. Awdotia Romanowna przyglądała się bratu bacznie
i czekała dalszego ciągu. Obie już były powiadomione o kłótni przez Anastazję, o
ile ta zdołała zrozumieć i powtórzyć; obie też przeżywały udrękę niepewności i
oczekiwania. - Duniu - z wysiłkiem podjął Raskolnikow - ja sobie tego małżeństwa
nie życzę, toteż masz zaraz jutro, przy pierwszym słowie, odpalić Łużyna tak,
żeby nam się więcej na oczy nie pokazywał. - O mój Boże! - jęknęła matka.
- Rodia, zastanów się, co mówisz! - porywczo zaczęła Dunia, ale wnet się
pohamowała. - Może teraz nie jesteś w stanie... zmęczyłeś się - rzekła łagodnie.
- Że niby majaczę? Bynajmniej... Wychodzisz za Łużyna dla mnie. Ja zaś tej
ofiary nie przyjmuję. I dlatego dziś jeszcze napisz list... z odmową... Jutro
rano dasz mi go przeczytać, i kropka. - Tego nie mogę zrobić! - obruszyła się
urażona dziewczyna. - Jakim prawem... - Dunieczko, tyś także popędliwa, daj
pokój, jutro... Czyż nie widzisz... - spłoszyła się matka podbiegając do Duni. -
Oj, już lepiej chodźmy sobie! - Bredzi! - krzyczał podchmielony Razumichin - bo
jakżeby się ośmielił! Jutro wszystek ten dur wyparuje mu ze łba... A dzisiaj
istotnie wypędził go. Tak było. A tamten się pogniewał... Gadał tutaj, roztaczał
przed nami swą wiedzę, później wyniósł się wziąwszy ogon pod siebie... - Więc to
prawda?-biadała Pulcheria Aleksandrowna.
- Do jutra, Rodia - ze współczuciem rzekła Dunia. - Chodźmy, mamo... Do
widzenia, Rodia! - Słyszysz, Duniu? - powtórzył dobywając ostatnich sił. -Ja nie
bredzę; to małżeństwo byłoby podłością. Niech ja będę łajdakiem, ale tyś nie
powinna... wystarczy ktoś jeden... i choć jestem łajdakiem, lecz takiej siostry
nie uznam za siostrę. Albo ja, albo Łużyn r Idźcie, już... - Ależ zwariowałeś!
Despota!-ryknął Razumichin, jednak Raskolnikow już nie odpowiedział, może nawet
nie miał sił odpowiedzieć. Położył się na kanapie i odwrócił, wyczerpany do
szczętu. Dunia ciekawie zerknęła na Razumichina; błysnęły czarne jej oczy.
Razumichina aż ciarki przeszły pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna
stała jak gromem rażona. - Za nic nie mogę odejść! - szeptała do Razumichina,
bliska rozpaczy - zostanę tutaj, gdziekolwiek; niechaj pan odprowadzi Dunię. - I
wszystko pani popsuje! - również szeptem żachnął się Razumichin. - Wyjdźmy
przynajmniej na schody. Anastazjo, poświeć!! Przysięgam - ciągnął dalej
półszeptem, już na podeście - że z rana o mało nas nie pobił, to znaczy doktora
i mnie! Rozumie pani? samego doktora! I doktor ustąpił, by go nie drażnić, i
odszedł, ja zaś na dole zostałem na straży, a on tymczasem ubrał się i drapnął.
Jeżeli panie będą go drażniły, to i teraz, w nocy, drapnie i coś sobie zrobi...
- Ach, co pan mówi!
- Przy tym Awdotii Romanownie żadną miarą nie wypada iść do tego zajazdu samej!
Proszę pomyśleć, gdzie się panie zatrzymały! Czyż ten hycel. Piotr Pietrowicz,
nie mógł przyzwoitszego mieszkania... Przepraszam, jestem trochę wstawiony i
dlatego... tak na niego powiedziałem! proszę nie zwracać uwagi... - Ależ ja
pójdę tutaj do gospodyni - nastawała Pulcheria Aleksandrowna-ubłagam ją, żeby
mnie i Duni dała kącik na tę noc. Nie mogę go tak zostawić, nie mogę! Tak
rozmawiając stali na schodach, na podeście, tuż pod

drzwiami gospodyni. Anastazja im świeciła stojąc o schodek niżej. Razumichin był


nadzwyczaj podniecony. Pół godziny temu, odprowadzając Raskolnikowa do domu, był
wprawdzie zanadto gadatliwy, z czego też zdawał sobie sprawę, ale całkiem rześki
i bez mała przytomny, pomimo olbrzymią ilość wypitych tego wieczoru trunków.
Natomiast teraz stan jego przypominał jakieś zachwycenie, a równocześnie
rzekłbyś, że wszystek wypity trunek na nowo, raptownie i ze zdwojoną siłą rzucił
mu się do głowy. Stal koło obu pań, trzymając je za ręce, namawiając,
przekładając im swoje racje ze zdumiewającą otwartością i, prawdopodobnie dla
tym snadniejszego przekonania ich, prawie przy każdym słowie mocno, jak w
obcęgach, aż do bólu ściskał ich dłonie oraz bez najmniejszej żenady chłonął
wzrokiem Awdotię Romanownę. Od czasu do czasu sykały z bólu i próbowały wyrwać
ręce z jego olbrzymiej, kościstej łapy, lecz on nie tylko nie spostrzegał, o co
chodzi, ale jeszcze mocniej przyciąga! je do siebie. Gdyby w tej chwili
zażądały, by się dla oddania im usługi rzucił ze schodów na złamanie karku,
natychmiast by spełnił ten rozkaz, bez namysłu i wahania. Pulcheria
Aleksandrowna, zalterowana niepokojem o syna, czuła wprawdzie, iż ten
młodzieniec jest dość ekscentryczny i nieco zbyt dotkliwie ściska jej rękę, ale
ponieważ jednocześnie był to dla niej człowiek opatrznościowy, więc wolała nie
dostrzegać tych wszystkich ekscentrycznych szczegółów. Dunia natomiast,
jakkolwiek również niespokojna o brata i przy tym bynajmniej nie płochliwa,
reagowała zdumieniem i nieledwie przestrachem na spojrzenia jego przyjaciela,
płonące dzikim ogniem; jedynie dzięki bezgranicznej ufności, jaką w niej
wzbudziły opowieści Anastazji o tym dziwnym człowieku, opierała się pokusie, by
uciec od niego i pociągnąć za sobą matkę. Rozumiała też, że teraz może by nawet
nie mogły od niego uciec. Zresztą, po upływie dziesięciu minut znacznie się
uspokoiła: Razumichin miał tę właściwość, że niezależnie od nastroju od razu się
wypowiadał w całej pełni, że jego rozmówca rychło zdawał sobie sprawę, z kim ma
do czynienia. - Do gospodyni iść niepodobna, i byłoby to strasznie głupio! -
gorliwie perswadował Pulcherii Aleksandrownie. - Chociaż pani jest matką, jednak
w razie pozostania tutaj doprowadzi go pani do wściekłości, a wtedy diabli
wiedzą co '•xvi
będzie! Proszę słuchać, zrobimy tak; teraz posiedzi u niego Anastazja, ja panie
odprowadzę, bo same nie powinnyście chodzić po mieście: u nas w Petersburgu pod
tym względem nie ten-tego... No, mniejsza o to!... Potem zaraz znowu lecę tutaj
i po kwadransie, pod słowem honoru, przynoszę meldunek: jak się ma? śpi czy nie
śpi? i tak dalej. Potem - słuchajcie, panie! potem znowu w te pędy do siebie
(mam tam gości, wszyscy pijani), chwytam Zosimowa (to ten doktor, który go
leczy; siedzi teraz u mnie, nie pijany; ten nigdy nie jest pijany!), wlokę go do
Rodi i potem znowu do pań, czyli że w ciągu godziny będziecie panie miały dwie
wiadomości o nim - i to, rozumieją panie, od samego doktora; a jego zdanie jest
chyba cenniejsze od mego! Jeżeli kiepska sprawa, przysięgam, że sam przyprowadzę
panie tutaj, ale jeżeli wszystko w porządku, proszę kłaść się spać. Ja zaś
przenocuję tutaj, w sieni, on nawet nie usłyszy, a Zosimowowi każę przenocować u
gospodyni, żeby był pod ręką. Same panie powiedzcie, co dla niego lepsze: wy czy
doktor? Jasna rzecz, że doktor. Toteż proszę iść do siebie! A do gospodyni-
niepodobna; ja-owszem, ale panie-w żaden sposób; nie wpuści pań, ponieważ...
ponieważ jest głupia. Jeżeli chcecie wiedzieć, nabiła sobie mną głowę i będzie
zazdrosna o Awdotię Romanownę, i o panią także, Pulcherio Aleksandrowno... Ale o
Awdotię Romanownę to już jak amen w pacierzu. Jest to zupełnie, zupełnie
nieoczekiwany charakter! Co prawda, to i ja jestem dureń... Mniejsza o to!
Chodźmy! Ufacie mi, panie? No? ufacie, czy nie? - Chodźmy, mamusiu - powiedziała
Dunia. - Pan Razumichin zapewne zrobi tak, jak przyrzeka. Przecie prawie
wskrzesił Rodię, a jeżeli to prawda, że lekarz zgodzi się tu przenocować, cóż
może być lepszego? - Ha, pani... pani... pani mnie rozumie, dlatego że pani jest
- aniołem! - krzyknął Razumichin z zachwytem. - Chodźmy! Anastazjo! marsz na
górę i siedź tam przy nim ze światłem; ja będę za kwadrans... Pulcheria
Aleksandrowna, choć niezupełnie przekonana, nie sprzeciwiała się dłużej.
Razumichin wziął je obie pod rękę i pociągnął ze schodów. On także ją niepokoił:
"Chociaż i roztropny, i poczciwy, ale czy będzie mógł spełnić, co obiecuje? Jest
w takim stanie!..."

- Aha, rozumiem, panie myślą, że jestem trochę tego!... - przerwał Razumichin


jej myśli, odgadłszy je i stawiając sied-miomilowe kroki na chodniku, tak że
obie z trudem nadążały, czego on zresztą wcale nie dostrzegał. - To androny!
Albo właściwie... owszem, jestem urżnięty jak bela, lecz nie w tym sensie;
pijany jestem nie od trunku. Padło mi na mózg, kiedy was zobaczyłem... No, ale
nie o mnie chodzi! Proszę na mnie nie zważać; plotę trzy po trzy; jestem pani
niegodzien... W najwyższym stopniu jestem niewart pani!... Jak tylko odprowadzę
was do domu, natychmiast, tu nad kanałem, wyleję sobie na łeb dwa kubły wody, i
dobra nasza... Żebyście tylko panie wiedziały, jak kocham was obie!... Nie
śmiejcie się i nie gniewajcie! Na wszystkich się panie gniewajcie, tylko nie na
mnie!... Jestem jego przyjacielem, więc i waszym też. Tak chcę... Przeczuwałem
to... już w zeszłym roku, była jedna taka chwila... A właściwie wcale nie
przeczuwałem, boście dziś spadły jak z nieba. Kto wie, może całą noc nie będę
spał... Ten Zosimow obawiał się, żeby Rodia nie zwariował... Oto dlaczego nie
należy go drażnić... - Co pan mówi! - przeraziła się matka.
- Czy rzeczywiście pan doktor tak mówił ? - spytała przestraszona Dunia. -
Owszem, mówił, ale to nie to, wcale nie to. Dał mu nawet takie lekarstwo,
proszek, sam widziałem, a raptem panie przyjechały... Eh! Lepiej by było,
gdybyście przyjechały jutro! Dobrze, żeśmy sobie poszli. A za godzinę sam
Zosimow złoży wam o wszystkim raport. Ten-ci nie jest pijany! Ja także nie będę
pijany... A dlaczego tak się urżnąłem? Dlatego, że te psubraty wciągnęły mnie do
dyskusji! Ślubowałem, że nie będę dyskutował!... Plotą duby smalone! O mało się
z nimi nie poczubiłem! Zostawiłem tam wujaszka w roli gospodarza... Proszę sobie
wyobrazić: domagają się kompletnej bezosobowości i w tym upatrują największy
smak! Żeby tylko jak najmniej być sobą, żeby jak najmniej być podobnym do
siebie! U nich to uchodzi za najwyższy postęp. I żebyż przynajmniej kłamali na
własne kopyto, ale oni... - Proszę pana - nieśmiało wtrąciła Pulcheria Aleksan-
drowna, lecz to tylko dolało oliwy do ognia. - Cóż pani sobie myśli?-krzyczał
Razumichin, jeszcze bardziej podnosząc glos. - Myśli pani, że mam im za złe to,
że kłamią? Ani mi się śni! Ja lubię, kiedy ludzie kłamią! - Kłamstwo - to jedyny
człowieczy przywilej wobec wszystkich innych organizmów. Kto kłamie, ten dociera
do prawdy! Gdybym nie kłamał, nie byłbym człowiekiem. Ani jednej prawdy nie
dociekł, kto przedtem nie skłamał czternaście razy, może nawet sto czternaście,
i jest to rzecz w swoim rodzaju chlubna, lecz my nawet kłamać nie umiemy wedle
własnych wzorów! Łżyj mi, ale łzy j po swojemu, a ja cię uściskam. Zełgać po
swojemu - to nieomal lepsze niż powtórzyć prawdę za kim innym; w pierwszym
wypadku jest się człowiekiem, w drugim tylko papugą! Prawda nie ucieknie, a
życie bardzo łatwo okaleczyć; już bywały przykłady. Czymże teraz jesteśmy? My
wszyscy, wszyscy bez wyjątku, jeżeli chodzi o naukę, rozwój, ciągłość myśli,
wynalazki, ideały, dążenia, liberalizm, rozsądek, doświadczenie i wszystko,
wszystko, wszystko, wszystko, wszystko - tkwimy dotychczas w przedwstępnej
klasie gimnazjum! Zasmakowało nam żyć cudzym rozumem i trzymamy się tego jak
pijany płotu! Dobrze mówię, co? Dobrze mówię? -wrzeszczał Razumichin potrząsając
i ściskając ręce obu pań-dobrze mówię? - O Boże, nie wiem - jęknęła biedna
Pulcheria Aleksan-drowna. -Owszem, owszem... chociaż nie pod każdym względem
zgadzam się z panem - poważnie dodała Dunia i nagle syknęła, tak boleśnie
ścisnął jej tym razem dłoń. - Owszem? Pani mówi, że owszem? No więc jest pani...
jest pani... - zachłystywał się podziwem - jest pani źródłem dobroci, czystości,
rozumu i... doskonałości! Proszę mi dać rękę, proszę... I pani także niech mi da
swoją, chcę pocałować wasze ręce - tutaj, zaraz, na klęczkach! Padł na kolana
pośrodku chodnika, gdzie na szczęście nikogo teraz nie było. - Niech pan
przestanie, zaklinam, co pan wyrabia? - wołała Pulcheria Aleksandrowna,
zatrwożona nie na żarty. - Proszę wstać, proszę wstać! - śmiała się i frasowała
Dunia. - Za nic w świecie nie wstanę, póki mi panie nie dacie rąk! Ot tak,
dobrze, teraz dosyć, teraz wstaję i chodźmy! Nieszczęsny osioł ze mnie, jestem
niegodzien pani i pijany... i wstyd mi... Kochać panią jestem niegodzien, ale
wielbić - to obo-
wiązek każdego, kto nie jest wierutnym bydlęciem! Toteż wielbię... Oto i ten
zajazd. Słusznie zrobił Rodion, że wypędził waszego Piotra Pietrowicza. Jak ten
Lużyn śmiał ulokować panie w takich pokojach? Skandal! Wiecie, kogo się tutaj
wpuszcza? A pani jest przecie jego narzeczoną! Narzeczoną, prawda? No, to powiem
pani, że ten pani narzeczony jest łajdakiem! - Mój panie Razumichin, pan się
zapomina...-spróbowała Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, tak, racja, przepraszam,
wstyd mi! - zreflektował się Razumichin - ale... ale... panie nie mogą się na
mnie gniewać za to, że tak mówię! Bo ja mówię szczerze, a nie dlatego, że... Hm!
To by była podłość; słowem, nie dlatego, że ja panią, Awdotio Romanowno...
hm!..; no dobrze, dobrze, nie powiem dlaczego; nie mam odwagi!... Myśmy wszyscy
zrozumieli, skoro tylko wszedł, że to nie jest człowiek naszego autoramentu. Nie
dlatego, że zafundował sobie loczki u fryzjera, nie dlatego, że śpieszył popisać
się przed nami swoim rozumem, tylko dlatego, że to szalbierz i spekulant,
dlatego, że to filut o żydowskiej duszy, i znać to po nim. Panie myślą, że jest
mądry? Ależ nie, to dureń, dureń! Czyż to mąż dla pani? O Boże! Bo to, proszę
pań, jest tak - zatrzymał się nagle, już na hotelowych schodach - choć oni tam u
mnie wszyscy pijani, lecz za to wszyscy uczciwi, i chociaż łżą i jedni, i drudzy
(boć i ja łżę), ale w końcu dochrapiemy się prawdy, ponieważ jesteśmy na
szlachetnej drodze, a Piotr Pietrowicz jest... nie na szlachetnej drodze.
Prawda, że pr,zed chwilą łajałem ich na czym świat stoi, ale szanuję ich
wszystkich; nawet Zamioto-wa-wprawdzie nie szanuję, ale lubię, bo to-szczeniak!
Nawet tego bydlaka Zosimowa, bo - uczciwy i zna się na rzeczy... Ale basta,
wszystko zostało powiedziane i wybaczone. Wybaczone, prawda? No chodźmy. Znam
ten korytarz, bywałem tutaj; oto tu, pod trzecim numerem, była burda... Więc
gdzież panie mieszkają? Który numer? Ósmy ? To niechże się panie zamkną na noc i
nikogo nie wpuszczają. Za kwadrans wrócę z wiadomością, a potem jeszcze, w pół
godziny później, zobaczycie mnie z Zosimowem! Do widzenia, pędzę! - Ó Boże,
Dunieczko, co to będzie?-rzekła Pulcheria Aleksandrowna, niespokojnie i
płochliwie zwracając się do córki. - Niech się mama uspokoi - odparła Dunia
zdejmując kapelusz i mantylkę - sam Bóg zesłał go nam, chociaż ten młody
człowiek przyszedł wprost z jakiejś bibki. Ale na nim można polegać, jestem tego
pewna. I wszystko to, co już zrobił dla Rodi... - Ach, Dunieczko, Bóg raczy
wiedzieć, czy przyjdzie! Jak ja mogłam zostawić Rodię!... I zupełnie, zupełnie
inaczej wyobrażałam sobie spotkanie z nim! Taki był surowy, jakby nierad nam...
Łzy napełniły jej oczy.
- Nie, nie, mamusiu. Nie przyjrzałaś się, wciąż płakałaś. Jest bardzo
rozstrojony po ciężkiej chorobie - oto cały powód. - Ach, ta choroba! Co to
będzie, co to będzie! I jak on z tobą rozmawiał. Duniu!-rzekła matka, nieśmiało
zaglądając córce w oczy, by wyczytać wszystką jej myśl, i już na poły pocieszona
tym, że sama Dunia staje w jego obronie, a więc widocznie przebaczyła mu. Jestem
pewna, że się jutro opamięta - dorzuciła, żeby wywołać ostateczne wyjaśnienie. -
A ja jestem pewna, że i jutro będzie mówił to samo... o tej sprawie - ucięła
Dunia i zabiła tym ćwieka matce, bo to właśnie był punkt, który Pulcheria
Aleksandrowna bała się teraz poruszać. Dunia podeszła i ucałowała matkę. Ta w
milczeniu uściskała ją mocno. Potem siadła w trwożnym oczekiwaniu na powrót
Razumichina i lękliwym wzrokiem wodziła za córką, która, skrzyżowawszy ramiona i
również oczekując, w zamyśleniu chodziła po pokoju. Takie zadumane chodzenie z
kąta w kąt stanowiło zwyczaj Duni i matka zawsze bała się w takich chwilach
przerywać jej zadumę. Naturalnie, Razumichin był śmieszny ze swoją raptowną, po
pijanemu wybuchłą namiętnością do Awdotii Romanowny, ale spojrzawszy na Dunię,
szczególnie teraz, gdy ze skrzyżowanymi rękoma chodziła po pokoju, smutna i
zamyślona, może niejeden by mu darował, zwłaszcza uwzględniając jego wyjątkowy
stan. Awdotia Romanowna była bardzo ładna: wysoka, nad podziw zgrabna, silna,
pewna siebie, co przebijało ze wszystkich jej ruchów, wcale jednak nie
uszczuplając ich miękkiego wdzięku. Z twarzy przypominała brata, lecz wielu nie
zawahałoby się nazwać ją pięknością. Włosy miała ciemno-blond, nieco jaśniejsze
niż brat, oczy prawie czarne, błyszczą-
ce, dumne, a zarazem, chwilami, pełne niezwykłej dobroci. Była blada, lecz nie
chorobliwie; rysy jej tchnęły hożością i zdrowiem. Usta miała cokolwiek za małe,
a dolna warga,- świeża i pąsowa, odrobinę wystawała naprzód, jak i podbródek -
jedyna nieregularność tej ślicznej twarzyczki, co jednak czyniło ją tym bardziej
charakterystyczną i jak gdyby trochę hardą. Wyraz jej bywał zwykle raczej
poważny i skupiony; za to jak ładnie wyglądał uśmiech, jak ładnie dżwięczal jej
śmiech, wesoły, młody, niefrasobliwy! Nie dziw, że płomienny, otwarty, prosty,
uczciwy, silny jak atleta, no i podpity Razumichin, który nigdy nic podobnego
nie oglądał, o3T razu stracił głowę. Na domiar przypadek zrządził, jakby
umyślnie, że pierwszy raz ujrzał Dunię w cudnej chwili miłości i radości ze
spotkania z bratem. Potem widział, jak malutka dolna warga drgnęła oburzeniem w
odpowiedzi na czelne i niewdzięcznie-okrutne rozkazy brata, i został podbity.
Zresztą powiedział prawdę, gdy się po pijanemu wygadał na schodach, że
postrzelona gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Pawłowna, poweżmie o niego
zazdrosną niechęć nie tylko do Awdotii Romanowny, lecz bodaj i do samej
Pulcherii Aleksan-drowny. Mimo że Pulcheria Ałeksandrowna miała już czterdzieści
trzy lata, twarz jej wciąż jeszcze nosiła ślady dawnej urody; przy tym i
wyglądała na daleko młodszą, jak to prawie zawsze bywa z kobietami, które do
starości zachowują jasność umysłu, bezpośredniość odczuć i czysty, uczciwy
płomień serca. Dodajmy nawiasem, że zachowanie tych wszystkich cech to jedyny
sposób, by nie postradać piękności nawet w sędziwym wieku. Jej włosy już
zaczynały siwieć i rzednąć, małe gwiazdki zmarszczek już dawno ukazały się koło
oczu, policzki zapadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak ta twarz była
piękna. Z wyjątkiem nie wysuniętej naprzód dolnej wargi była portretem
Dunieczki, tylko starszej o dwadzieścia lat. Pulcheria Ałeksandrowna była
uczuciowa, jednak nie ckliwie sentymentalna; nieśmiała i ustępliwa, lecz tylko
do pewnych granic: w niejednym mogła ustąpić, zgodzić się na niejedno, nawet gdy
to było sprzeczne z jej zapatrywaniami, ale zawsze istniała taka granica
uczciwości, zasad i niezbitych przekonań, do której przekroczenia nie
potrafiłyby jej zmusić żadne okoliczności. Dokładnie w dwadzieściaH3MWI PO
odejściu Razumichina
rozległy się dwa niegłośne, lecz pośpieszne pukania do drzwi: powrócił.
- Nie wejdę, nie mam czasu! - zatrajkotał, gdy mu otworzono. - Śpi jak suseł,
doskonale, spokojnie i, da Bóg, prześpi tak z dziesięć godzin. Przy nim jest
Anastazja; kazałem jej tam siedzieć aż do mojego powrotu. Teraz przyciągnę tutaj
Zosimowa, złoży paniom meldunek, a potem - grzecznie do łóżeczek, bo widzę, że
panie ledwie żyją... I już znowu pędził korytarzem.
- Co za roztropny i... oddany młody człowiek!-zawołała niezmiernie ucieszona
Pulcheria Ałeksandrowna. - Zdaje mi się, że to dodatni typ! - wcale pochopnie
potwierdziła Dunia zaczynając znowu chodzić po pokoju. Dopiero po godzinie dały
się słyszeć kroki na korytarzu i ponowne pukanie do drzwi. Obydwie kobiety
oczekiwały, tym razem całkowicie już wierząc w obietnicę Razumichina; jakoż,
istotnie, zdążył sprowadzić Zosimowa. Zosimow od razu zgodził się opuścić
biesiadę i pójść rzucić okiem na Raskolnikowa, natomiast do pań szedł ociągliwie
i z wielkim niedowierzaniem, gdyż nie ufał pijanemu Razumichinowi. Jednak jego
miłość własna została wnet uspokojona i nawet połechtana: ujrzał, że go tu
rzeczywiście czekają jak wyroczni. Posiedział dokładnie dziesięć minut i zdołał
w pełni przekonać i uspokoić Pulcherię Aleksandrownę. Przemawiał z całą
życzliwością, lecz powściągliwie, z wypracowaną powagą, zupełnie jak
dwudziestosiedmioletni doktor podczas ważnej konsultacji; ani jednym słóweczkiem
nie zboczył od przedmiotu i nie ujawnił najmniejszej chęci wdania się w bardziej
osobistą i nieurzędową komitywę z tymi paniami. Zobaczył już w chwili wejścia,
jak olśniewająco ładna jest Awdotia Romanowna, więc od razu postarał się wcale
nie spoglądać w jej stronę i w trakcie swej wizyty zwracał się wyłącznie do
Pulcherii Aleksandrowny. Wszystko to napawało go ogromnym wewnętrznym
zadowoleniem. Co do chorego, wyraził się, że w chwili obecnej jest z niego
całkiem rad. Z jego spostrzeżeń wynika, że choroba pacjenta, poza kiepskimi
warunkami materialnymi w ostatnich miesiącach, ma nadto niektóre przyczyny
natury moralnej, "stanowi, że tak powiem, wytwór wielu złożonych, moralnych i
materialnych wpływów, obaw, niepokojów, kłopotów, pewnych myśli... et caetera".
Dostrzegłszy kącikiem oka, że Awdo-
tia Romanowna zaczęła słuchać ze szczególną pilnością, Zosi-mow nieco szerzej
rozwinął ten temat. Na trwożne zaś i nieśmiałe zapytanie Pulcherii
Aleksandrowny, że "podobno zachodzą podejrzenia zaburzeń umysłowych", odparł ze
spokojem i otwartym uśmiechem, że widocznie słowa jego uległy niesłusznemu
przejaskrawieniu; że, naturalnie, u chorego daje się zauważyć jakąś natrętną
myśl, coś, co świadczy o mono-manii (bo on, Zosimow, nader sumiennie studiuje
teraz tę bardzo ciekawą gałąź medycyny), ale przecież należy pamiętać, że chory
prawie do dziś dnia był nieprzytomny i... naturalnie przyjazd krewnych pokrzepi
go, rozerwie i wywrze skutek zbawienny, "o ile tylko da się uniknąć nowych
nadmiernych wstrząsów" - dodał znacząco. Potem wstał, złożył stateczny i
uprzejmy ukłon i odprowadzony błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością,
błaganiami, a nawet (bez jego starań) uściskiem rączki Awdotii Romanowny,
wyszedł ogromnie zadowolony ze swych odwiedzin, jeszcze zaś bardziej z siebie
samego. - A gadać będziemy jutro; teraz proszę koniecznie kłaść się spać! -
zakonkludował Razyrnichin wychodząc razem z Zosimowem. - Jutro jak najwcześniej
przyjdę do pań z raportem. - Jaka to zachwycająca dziewczynka z tej Awdotii
Romanowny - omal się nie oblizując zauważył Zosimow, gdy obaj wyszli na ulicę.
-Zachwycająca? Powiedziałeś: zachwycająca?-ryknął Razumichin, rzucił się na
Zosimowa i chwycił go za gardło. - Jeżeli mi się jeszcze kiedyś poważysz...
Rozumiesz? rozumiesz? - krzyczał potrząsając nim za kołnierz i przypierając do
ściany. - Słyszałeś? - Puszczaj, pijany czorcie! - wyrwał się Zosimow, a gdy ów
już go puścił, popatrzał na niego bacznie i nagle aż się zatoczył ze śmiechu.
Razumichin stał przed nim ze zwieszonymi rękami, w ponurej i poważnej zadumie. -
Oczywiście, jestem osioł - bąknął, zasępiony jak chmura-ale przecież... ty
także... - Nie, nie, bracie, wcale nie "także". Ja o głupstwach nie roję. Szli
bez słowa i dopiero gdy się znaleźli przed domem Raskolnikowa, Razumichin, mocno
zatroskany, przerwał milczenie. - Słuchaj - rzekł do Zosimowa - miły z ciebie
chłop, ale że już pominę wszystkie twoje przywary, jesteś świntuch, wiem o tym,
i na dobitkę z tych plugawszych. Jesteś nerwowy, nędzny śmieć, jesteś szusowaty,
zapłynąłeś tłuszczem i nie potrafisz niczego sobie odmówić; ja zaś nazywam to
pluga-stwem, gdyż to prostą drogą do plugastwa wiedzie. Do takiego stopnia
rozpuściłeś siebie, że doprawdy nie pojmuję, jakim sposobem przy tym wszystkim
możesz być dobrym i nawet ofiarnym eskulapem. Sypia na piernacie (i to się
nazywa doktor!), a nocami wstaje na wezwanie chorego! Za trzy lata już nie
będziesz wstawał na wezwanie chorego... Ale mniejsza, nie o to chodzi, tylko o
to, że dzisiaj nocujesz w mieszkaniu gospodyni (ledwie ją ubłagałem), a ja w
kuchni. Oto macie sposobność do zawarcia bliższej znajomości! Bo nie jest tak,
jak myślisz! Ani cienia, bracie... - Ja też wcale nie myślę.
- Tu, bracie, mamy wstydliwość, milkliwość, skrępowanie, zaciekłą cnotę, a przy
tym wszystkim - westchnienia, serduszko jak wosk, powiadam ci, jak wosk!
Wykaraskaj mnie od niej, ratuj, zaklinam cię na wszystkie diabły świata! Jest
prze-milusienieczka!... A ja ci się odwdzięczę, choćby głową przyszło nałożyć!
Zosimow śmiał się do rozpuku.
- A to mu dojadło! Ale po lichaż mi ona?
- Daję ci słowo, kłopotu będzie niewiele: gadaj tylko kli-tuś-bajduś, siadaj
tylko przy niej i gadaj. W dodatku jesteś lekarzem, leczże ją od czegokolwiek
bądź. Przysięgam, że nie będziesz żałował. Ma klawikord! jak ci wiadomo, ja
trochę brzdąkam; znam taką piosenkę rosyjską, autentyczną: "Zaleję się łzami
gorzkimi..." Ona przepada za autentycznymi... od piosenki też wszystko się
zaczęto. A ty przecie, co do fortepianu, jesteś mistrz, wirtuoz, Rubinstein...7
Przysięgam, że nie pożałujesz ! - Naobiecywałeś jej czy co, u diaska? Spisałeś
cyrograf? Przyrzekłeś się ożenić? - Nic, nic, absolutnie nic! Zresztą ona wcale
nie taka;
chciał do niej smalić cholewki Czebarow...
- No ro puść ją kantem!
- E, nie przystoi!
- Czemuż to nie przystoi?

- Ot, jakoś nie przystoi, i już! Takie rzeczy wciągają, bracie. - To po coś ją
uplatał?
- Wcale nie uplatałem, owszem, może sam się uplatałem przez głupotę, jej zaś
będzie najzupełniej wszystko jedno, ty czy ja, byleby kto siedział bliziutko i
wzdychał. Tutaj, bracie... Hm, nie umiem się wyjęzyczyć, hm... Dobrze znasz
matematykę i wiem', że i teraz studiujesz... Otóż, zacznij jej wykładać całki,
jak Boga kocham nie żartuję, mówię serio, jej będzie zupełnie wszystko jedno;
będzie na ciebie patrzała i wzdychała, i tak przez okrągły rok. Ja jej kiedyś
opowiadałem bardzo długo, dwa dni z rzędu, o pruskiej Izbie Panów (bo o czymże z
nią gadać?) - otóż ona tylko wzdychała i pociła się! Ale, pamiętaj, o miłości
ani mru-mru, bo wstydliwa aż do spazmów, tylko udawaj, że nie masz sił odejść -
to wystarczy. Komfort nadzwyczajny, zupełnie jak u siebie w domu: możesz sobie
czytać, siedzieć, leżeć, pisać... nawet pocałować wolno, tylko z ostrożna. - Ale
po co mi ona?
- Ot, zakuta pałko! Uważasz, dobraliście się w korcu maku. Już przedtem myślałem
o tobie... Przecie ty na tym skończysz ! Więc czy ci nie wszystko jedno,
wcześniej czy później ? Bracie, tutaj tkwi taki pierwiastek piernatowy - ech! i
nie tylko piernatowy! To wciąga; to koniec świata, kotwica, cicha przystań,
pępek ziemi, trzechrybna ostoja wszechświata," kwintesencja blinów, tłustych
pasztecików, wieczornego samowara, tęsknych wzdychań i ciepłych serdaczków, i
nagrzanych poduszek... Ot, jakbyś już umarł, a równocześnie żył: obydwie
korzyści naraz! Ale basta, bracie, zaczynam pleść od rzeczy, pora do łóżka!
Słuchaj: ja się czasem w nocy budzę, więc pójdę zajrzeć do niego. Zresztą to
zawracanie głowy, wszystko będzie najlepiej. Ty się także nie niepokój zanadto,
a jeżeli zechcesz, zajrzyj tam jeden raziczek. Lecz gdybyś cokolwiek zauważył,
na przykład majaczenie albo gorączkę, albo co - natychmiast zbudź mnie. Ale nic
nie będzie... II
Zafrasowany i poważny był Razumichin, gdy się nazajutrz obudził o ósmej. Znalazł
w sobie wiele nowych i nieprzewidzianych trosk. Dawniej ani sobie wyobrażał, że
się kiedyś lin
zbudzi w takim nastroju. Do najdrobniejszych szczegółów pamiętał wszystko, co
było wczoraj, i zdawał sobie sprawę, że stało się z nim coś niezwykłego, że
wchłonął nowe, dotąd mu nie znane wrażenie, niepodobne do żadnych dawniejszych.
Zarazem uświadamiał sobie jasno, że marzenie, które rozgorzało w jego głowie,
jest w najwyższym stopniu nieziszczalne - tak dalece nieziszczalne, że aż się go
zawstydził i czym prędzej poszedł do innych, bardziej powszednich kłopotów i
rozterek, które mu zostawił w spadku "przeklęty dzień wczorajszy".
Najokropniejszym wspomnieniem było to, że musiał wydać się wczoraj "nikczemnym i
obrzydliwym", nie wyłącznie dlatego, że by! pijany, lecz dlatego, że wyzyskując
przymusową sytuację dziewczyny, a powodowany głupio-natarczywą zazdrością,
wyrażał się przy niej obelżywie o jej narzeczonym, choć nie znal nie tylko ich
wzajemnych zobowiązań i stosunków, lecz nawet tego człowieka nie znal
dostatecznie. Jakie miał prawo sądzić o nim tak lekkomyślnie i pochopnie? kto go
prosił na sędzię? I czyż taka istota, jak Awdotia Romanowna, byłaby zdolna oddać
się za pieniądze niegodnemu człowiekowi? Widocznie i on ma swoje zalety. Pokoje
umeblowane? A właściwie skądże miał wiedzieć, że są takie pokoje? Toż on
przygotowuje mieszkanie... Fe, jakie to wszystko szpetne! Tłumaczyć się tym, że
się było pijanym? Głupia wymówka, która go jeszcze bardziej pogrąża! Mówią, że w
winie tkwi prawda; otóż prawda wylazła jak szydło z worka - "wszystko błoto jego
zawistnego, grubiańskiego serca wyszło na jaw"! I czyż jemu, Razumichinowi, nie
są kategorycznie wzbronione tego rodzaju marzenia? Kim on jest w porównaniu z
taką dziewczyną - on, urżnięty sowizdrzał, awanturnik, wczorajszy samochwał?
"Czyż podobna robić takie cyniczne i śmieszne zestawienia?" Ognie nań wystąpiły
przy tej myśli, a tymczasem, na dobitkę, w tej samej chwili przypomniało mu się
jasno, jak to wczoraj mówił im stojąc na schodach, że gospodyni będzie zazdrosna
o niego i Awdotię Romanownę... Nie, K) już me do zniesienia; Co sił grzmotnął
pięścią w piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wytrącił jedną cegłę.
"Oczywiście-mruczał do siebie po upływie minuty, z uczuciem jakiegoś poniżenia -
oczywiście, tych wszystkich brewerii nie da się już wygładzić i zamalować ani
dzisiaj, ani nigdy... Toteż nie ma co myśleć o tym, tylko po prostu trzeba 10
Dostojewski, t. I
217

się tam stawić w milczeniu i... spełnić swoje obowiązki... również milcząco i...
i nie przepraszać, nic nie mówić i... i oczywiście teraz wszystko wzięło w łeb!"
Niemniej przeto, ubierając się, obejrzał swoją odzież staranniej niż zazwyczaj.
Innego garnituru nie miał, a chociażby nawet, to i tak by go chyba nie
przywdział - "ot, na złość samemu sobie" nie przywdziałby go. Swoją drogą, nie
powinien uchodzić za cynika i flejtucha: nie ma prawa obrażać uczuć innych osób,
tym bardziej że i te inne osoby same mają do niego interes i same kazały mu
przyjść. Skrzętnie wyszczotko-wał ubranie. Bieliznę zaś miał na sobie zawsze
znośną: pod tym względem był nader staranny. Wyszorował się tego poranku za
wszystkie czasy. U Anastazji znalazło się mydło, więc umył sobie głowę, szyję, a
szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do rozstrzygnięcia kwestii: zgolić swoją
szczecinę czy nie (Praskowia Pawłowna miała wyborne brzytwy, pozostałość po
nieboszczyku panu Zarnicynie), załatwił to odmownie nawet nie bez pewnej
zaciekłości. "Niech tam! Gotowe pomyśleć, żem się ogolił dla... I z pewnością
tak pomyślą! Nie, za nic w świecie się nie ogolę!" Grunt, że jest taki gminny,
niechlujny, wzięcie ma karczemne i... Dajmy na to, że nawet jest człowiekiem
jako tako przyzwoitym, no to cóż? Cóż to za zasługa? Każdy powinien być
przyzwoitym człowiekiem, i to nawet we wznioślejszym znaczeniu, no i... Bądź co
bądź Razumichin pamięta, że zrobił to i owo, że ma na sumieniu różne sprawki...
nie żaden kryminał oczywiście, ale jednak!... A jakie miewało się niekiedy
pomyślenia - fiu-fiu!... I to wszystko postawić obok Awdotii Romanowny! Do
kroćset! "Niech tam! właśnie że na przekór sobie samemu będę taki brudny,
zaszargany, karczemny, owszem, jeszcze bardziej! Gwiżdżę na to!..." W trakcie
takich monologów zastał go Zosimow, który przenocował w saloniku Praskowii
Pawlowny. Śpieszył do domu, ale przed odejściem chciał rzucić okiem na chorego.
Razumichin go poinformował, że ów śpi jak suseł. Zosimow kazał nie przerywać mu
snu, aż sam się obudzi. Przyrzekł zajrzeć do niego około jedenastej. - O ile go
zastanę - dorzucił. - Kuruj, człowieku, pacjenta, który nic sobie nie robi z
twoich zaleceń! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy też tamte przyjdą
tutaj? 218
- Myślę, że tamte - odparł Razumichin, w lot zmiarkowawszy cel tego pytania. -
Naturalnie, będą rozmawiali o swych sprawach rodzinnych. Ja sobie pójdę. Ty,
jako lekarz, masz niewątpliwie większe prawa niż ja. - No, spowiednikiem nie
jestem; przyjdę tylko na chwilę;
mam i bez nich dosyć pracy.
- Jedno mnie niepokoi-wtrącił Razumichin pochmurniejąc. - Wczoraj po pijanemu
niepotrzebnie nagadałem mu różnych różności, gdyśmy szli razem... Między innymi
i to, że ty uważasz... że grozi mu obłęd... - Paniom również wygadałeś się
wczoraj na ten temat.
- Wiem, wiem i wstydzę się! Zasłużyłem na cięgi! Ale czy rzeczywiście ma jakąś
idee /Mce? - E, gadanie; jaka tam znów idee fixe\ Sam mi go opisałeś jako
monomana, kiedyś mnie przyprowadził do niego... A wczoraj jeszcześmy dolali
oliwy do ognia, raczej ty dolałeś tym opowiadaniem... o malarzu; śliczny temat,
jeśli się zważy, że może właśnie na tym punkcie zbzikował! Gdybym był wiedział
dokładnie, co wtedy miało miejsce w biurze policji i że go tam jakiś psubrat...
znieważył tym podejrzeniem... Hm... nie dopuściłbym wczoraj do takich rozmów.
Toż ci maniacy robią z muchy słonia, miewają sny na jawie. O ile pamiętam,
wczorajsza opowieść Zamiotowa wyjaśniła mi połowę tego wszystkiego. Phy! Znam
wypadek, gdy pewien hipochondryk, człowiek czterdziestoletni, nie mogąc przy
posiłkach znieść codziennych docinków ośmioletniego smarkacza - zarżnął go!
Tutaj zaś: łachmany na grzbiecie, początek choroby, bezczelny komisarz i takie
podejrzenie! Podejrzenie rzucone na kogóż? na oszalałego hipochondryka. I to
przy próżności wściekłej, wyjątkowej! Kto wie, czy nie w tym tkwi punkt wyjścia
całej choroby! No, trudno!... Ale, ale, ten Za-miotow to rzeczywiście miły
chłopiec, tylko, hm... niepotrzebnie opowiedział to wczoraj. Gaduła niemożliwy!
- Komuż opowiedział? mnie i tobie?
- I Porfiremu.
- To cóż, że Porfiremu.
- A propos: czy masz jaki wpływ na tamte? na matkę i siostrę? Powinny by dziś z
nim trochę ostrożniej... - Dogadają się!-niechętnie odpowiedział Razumichin.
- I właściwie czemu tak jedzie na tego Łużyna? Facet
219

przy pieniądzach, w niej podobno nie budzi wstrętu... a one przecie nie mają
złamanego szeląga? hę? - Cóż to za indagacja! - zacietrzewił się nagle Razumi-
chin - skąd mam wiedzieć, złamany szeląg czy nie złamany? Spytaj sam, skoroś
ciekaw... - T fu, jakiś ty czasem głupi! Jeszcze d się kurzy ze łba wczorajsza
siwucha... Do widzenia, podziękuj ode mnie za nocleg swojej Praskowii Pawłownie.
Zamknęła się na klucz; nie odpowiedziała na moje bmjour przez drzwi, wstała zaś
o siódmej rano, samowar przyniesiono jej korytarzem z kuchni... Nie zostałem
zaszczycony oglądaniem jej twarzą w twarz. Punktualnie o dziesiątej Razumichin
stawił się w hoteliku Bakalejewa. Obie panie czekały go od dawna z nerwową
niecierpliwością. Wstały o siódmej czy nawet wcześniej. Wszedł, posępny jak noc,
ukłonił się niezgrabnie, co też od razu wtrąciło go w złość - na siebie, rzecz
jasna. Wszystko zaś ułożyło się inaczej, niż sobie wykalkulował: Pulcheria
Aleksandrowna rzuciła się na niego, chwyciła za obie dłonie i omal nie
pocałowała w rękę. Nieśmiało zerknął ku Awdotii Romanownie; lecz i na tej hardej
twarzy widniała teraz taka wdzięczność i serdeczność, wyraz tak całkowitego i
niespodzianego szacunku (zamiast drwiących spojrzeń! zamiast mimowolnej, źle
ukrywanej pogardy!), że doprawdy już by mu było lżej, gdyby go powitano
wymysłami; bo tak, konfuzja była zbyt dotkliwa. Na szczęście miał gotowy wątek,
którego też uchwycił się czym prędzej. Słysząc, że "jeszcze sięgnie obudził",
ale "wszystko doskonale", Pulcheria Aleksandrowna oświadczyła, że to nawet
lepiej, "ponieważ koniecznie, koniecznie, koniecznie musi przedtem pogadać". Czy
Razumichin już pił herbatę? Nie? One także; wypiją więc razem. Dunia zadzwoniła,
na wezwanie zjawił się obdarty brudas, wysłuchał zamówienia i po długim czasie
przyniósł herbatę, podaną jednak tak niechlujnie i nieprzyzwoicie, że panie się
zawstydziły. Razumichin dosadnie wyraził swe zdanie o tym zajeździe, lecz
przypomniawszy sobie o Łużynie zamilkł, stropiony, i strasznie się ucieszył, gdy
pytania Pulcherii Aleksandrowny jęły się nareszcie sypać nieprzerwaną strugą.
Odpowiedź jego na nie trwała trzy kwadranse; raz po raz przerywano mu i kazano
powtarzać, jednak zdołał podać 220
wszystkie najważniejsze i najniezbędniejsze fakty z ubiegłego roku życia Rodiona
Raskolnikowa, jakie tylko znal; zakończył dokładnym sprawozdaniem z przebiegu
choroby. Co prawda pominął niejedno, co pominąć należało, między innymi nie
powiedział o scenie w biurze ze wszystkimi jej następstwami. Słów jego słuchano
zachłannie; lecz gdy sądził, że już skończył i zaspokoił swe słuchaczki, wyszło
na jaw, że, ich zdaniem, dopiero zaczął mówić. - Niech mi pan powie, niech mi
pan powie, jak panu się zdaje, panie... ach, przepraszam, dotychczas nie znam
pana imienia? - mówiła pospiesznie Pulcheria Aleksandrowna. - Dymitr Prokpficz.
- Otóż, Dymitrze Prokoficzu, ja bym bardzo, bardzo chciała wiedzieć... jak się
on w ogóle... teraz zapatruje... to znaczy, niech mnie pan zrozumie, jakże to
wyrazić, albo inaczej : co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki
rozdrażniony ? Jakie ma życzenia i że tak powiem, marzenia?... Co mianowicie ma
teraz na niego szczególniejszy wpływ? Słowem pragnęłabym... - Ach, mamusiu,
jakże można tak z miejsca odpowiedzieć na to wszystko! - wtrąciła Dunia. - O mój
Boże, myślałam, że go zastanę w zupełnie, zupełnie innym usposobieniu, Dymitrze
Prokoficzu. - To rzecz całkiem zrozumiała - odparł Razumichin. - Ja nie mam
matki, ale mój wujaszek zjeżdża tu rokrocznie i prawie za każdym razem "nie
poznaje" mnie nawet z wyglądu, choć to człowiek rozumny; a podczas państwa
trzyletniej rozłąki upłynęło wody niemało. Cóż mam powiedzieć? [Znam Rodiona od
półtora roku. Jest posępny, ponury, wyniosły i dumny; ostatnio (a może i
dawniej) stał się imaginatykiem i hipochondrykiem. Wielkoduszny i dobry. Ze
swymi uczuciami nie lubi się zdradzać i już raczej popełni okrucieństwo, niżby
miał w słowach wyrazić serdeczność. A znów kiedy indziej - wcale nie
hipochondryk, tylko po prostu zimny i nieczuły, ba, wręcz nieludzki, doprawdy,
można by powiedzieć, że dwa przeciwstawne charaktery zmieniają się w nim
kolejno. Czasami-okropnie nierozmowny; wciąż "nie ma czasu", wciąż mu
"przeszkadzają", a tymczasem leży nic nie robiąc. Nie jest szyderczy, i to nie
dla braku dowcipu, lecz jakby żałował czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje do
końca, gdy 221

do niego mówić. Nigdy się nie interesuje tym, czym w danej chwili interesują się
wszyscy. Nadzwyczaj górnie trzyma o sobie, i chyba nie bez podstawy. Cóż
jeszcze?... Zdaje mi się, że przyjazd pań wywrze wpływ jak najzbawienniejszy. -
Och, dałby Bóg! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna, zgnębiona sylwetką syna
nakreśloną przez Razumichina. Razumichin zaś spojrzał wreszcie raźniej na
Awdotię Ro-manownę. Często zerkał na nią podczas rozmowy, ale przelotnie, na
jedno tylko mgnienie, i natychmiast odwracał wzrok. Dunia to siadała przy stole
i słuchała uważnie, to znów wstawała i zaczynała swoim zwyczajem chodzić z kąta
w kąt ze skrzyżowanymi rękoma i zaciśniętymi ustami, z rzadka rzucając pytanie,
nie przerywając przechadzki, wpadając w zamyślenie. Ona również miała zwyczaj
nie słuchać do końca, kiedy się do niej mówiło... Miała na sobie jakąś ciemną
sukienczynę z lekkiej tkaniny, a na szyi biały koronkowy szal. Razumichin
zorientował się bez trudu, że warunki materialne obu tych pań są nader
ubożuchne. Gdyby Dunia była wystrojona jak królowa, prawdopodobnie wcale by się
jej nie bał; natomiast teraz, może właśnie dlatego, że była taka biedna i że
zauważył całą tę biedę z nędzą, obleciał go strach i drżał o każde swoje słowo,
o każdy gest - rzecz może krępująca dla człowieka, który i tak nie był w sobie
zadufany. - Powiedział pan wiele ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i...
powiedział bezstronnie. Te dobrze; sądziłam, że pan ma dla niego bezkrytyczny
podziw - rzekła Dunia z uśmiechem. - I to chyba racja, że byłaby mu potrzebna
opieka kobiety. - Ja tego nie powiedziałem; ale zresztą może pani ma słuszność,
tylko... - Tylko co?
- On nikogo nie kocha; może nawet nie pokocha nigdy - wypalił Razumichin. • -
Czyli że jest niezdolny pokochać?
- Wie pani, Awdotio Romanowno, że pani jest ogromnie podobna do brata, i to pod
każdym względem! - wyrwało mu się nagle, niespodzianie dla niego samego; lecz
przypomniawszy sobie natychmiast, co przed chwilą mówił jej o bracie, spiekł
raka i zmieszał się najokropniej. Na ten widok Dunia nie zdołała powstrzymać się
od śmiechu. 222
- Co do Rodi, może się oboje mylicie - rzekła Pulcheria Aleksandrowna,
draśnięta. - Mówię nie o dzisiejszych sprawach, Dunieczko. To, co pisze Piotr
Pietrowicz w swoim liście... i cośmy obydwie przypuszczały... może nie być
prawdą, ale pan nie ma pojęcia, Dymitrze Prokoficzu, jaki on chimeryczny i, że
tak powiem, kapryśny. Miał charakter nieobliczalny, nawet jako piętnastoletni
chłopak. Jestem przekonana, że i teraz może raptem zrobić coś takiego, co nikomu
innemu ani w myśli by nie postało... Niedaleko szukając: czy panu wiadomo, jak
on mnie półtora roku temu zdumiał, oszołomił, omal do grobu nie wpędził, kiedy
mu przyszło do głowy żenić się z tą," jakże jej... z córką tej Zarnicyny, jego
gospodyni? -Czy pan wie coś szczegółowego o tej historii?-zapytała Dunia. -
Myśli pan - żarliwie podjęła Pulcheria Aleksandrowna - że powstrzymałyby go
wtedy moje łzy, moje prośby, moja choroba, może moja śmierć z udręki, nasza
nędza? Najspokojniej przeszedłby do porządku nad wszystkimi przeszkodami. A
czyżby on nas nie kochał, czyżby nie kochał? - Nigdy nic mi p tej historii nie
opowiadał - odparł Razumichin oględnie - lecz coś niecoś słyszałem od samej pani
Zarnicyny, która również, w swoim rodzaju, nie należy do plotkarek. To zaś, com
słyszał, jest rzeczywiście troszkę dziwne... - A co, co pan słyszał ? -
równocześnie zapytały obie.
- Nic, nic tak dalece osobliwego. Dowiedziałem się tylko, że to małżeństwo,
dokładnie już umówione i niedoszłe do skutku jedynie wskutek śmierci
narzeczonej, było samej pani Zarnicynie mocno nie w smak... Na domiar narzeczona
była podobno nieładna... właściwie zupełnie brzydka... i podobno wciąż kwękająca
i... i dziwaczna... a zresztą ponoć miała niektóre zalety. Z pewnością musiała
je mieć, bo inaczej jakże to wszystko wytłumaczyć... Posagu żadnego, przy tym on
by się na posag nie połaszczył. W ogóle o takich sprawach trudno sądzić. -
Jestem pewna, że to była wartościowa dziewczyna- zwięźle wtrąciła Dunia. -Panie
Boże odpuść, ale ja się wtedy ucieszyłam z jej śmierci, chociaż nie wiem, które
z nich byłoby zwichnęło życie drugiemu: on jej czy ona jemu? - przypieczętowała
Pulcheria 991

Aleksandrowna; potem ostrożnie, z przystankami i ustawicznym popatrywaniem na


Dunię, co tej ostatniej sprawiało widoczną przykrość, zaczęła znów wypytywać o
wczorajszą scenę między Rodią a Łużynem. Widać to zajście trapiło ją najwięcej
ze wszystkiego, aż do strachu, aż do palpitacji. Razu-michin na nowo powtórzył
wszystko ze szczegółami, lecz tym razem dołączył i własny komentarz: wręcz
oskarżał RaskoJni-kowa o rozmyślną obrazę Piotra Pietrowicza i teraz prawie go
nie tłumaczył chorobą. - Jeszcze przed zachorowaniem uplanował to sobie.
- I ja tak myślę - rzekła Pulcheria Aleksandrowna, struta. Jednak bardzo ją
uderzyło, że tym razem Razumichin wypowiedział się o Piotrze Pietrowiczu tak
powściągliwie i nawet jakby z pewnym uszanowaniem. Uderzyło to również Dunię. -
A, więc pan jest takiego zdania o Piotrze Pietrowiczu? - rzekła Pulcheria
Aleksandrowna współpytająco, nie mogąc się od tego powstrzymać. - O przyszłym
mężu pani córki nie mogę być innego zdania - odparł Razumichin z mocą i zapałem
- i to nie ze zdawkowej grzeczności tak mówię, tylko dlatego, dlatego... no,
chociażby dlatego, że Awdotia Romanowna sama, dobrowolnie, zaszczyciła tego
człowieka swoim wyborem. Jeżeli zaś wczoraj tak mu naubliżałem, to z racji, że
wczoraj byłem pijany i... szalony; tak jest, szalony, bez głowy, zwariowany do
szczętu... i dzisiaj wstyd mi!... Poczerwieniał i umilkł. Dunia spłonęła, lecz
nie przerwała milczenia. Nie puściła pary z ust od chwili, gdy zaczęto rozmawiać
o Łużynie. A tymczasem Pulcheria Aleksandrowna, nie czując jej poparcia, jawnie
traciła grunt pod nogami. Nareszcie, jąkając się i raz po raz spoglądając na
córkę, oświadczyła, że ogromnie ją teraz niepokoi pewna okoliczność. - Widzi
pan, Dymitrze Prokoficzu... - zaczęła. - Du-nieczko, będę z panem zupełnie
otwarta, prawda? - Ależ naturalnie, mamusiu - przyzwoliła córka poważnie.
- Więc rzecz jest taka - podjęła pośpiesznie, jakby kamień spadł jej z serca, że
może podzielić się swą troską. - Dzisiaj raniuteńko dostałyśmy od Piotra
Pietrowicza liścik w odpowiedzi na nasze wczorajsze zawiadomienie o przy-224
jeździe. Bo to, widzi pan, miał nas oczekiwać, jak przedtem obiecał, na dworcu.
Jednakże na dworcu spotkał nas jakiś lokaj, dał nam adres tych pokoi
umeblowanych, pokazał drogę i oznajmił, że Piotr Pietrowicz odwiedzi nas tutaj
dziś z rana. Tymczasem zamiast niego przyszedł dziś ten bilecik... Najlepiej
niech pan sam przeczyta; jest tu jeden punkt, który mnie mocno niepokoi... pan
zaraz sam zobaczy, co to za punkt, i... proszę mi otwarcie powiedzieć, co pan o
tym sądzi, Dymitrze Prokoficzu! Pan najlepiej zna charakter Rodi i najlepiej
może poradzić. Uprzedzam, że Dunieczka już wszystko zadecydowała z miejsca, ale
ja, ja jeszcze nie wiem, jak postąpić i... wciąż oczekiwałam pana. Razumichin
wydobył z koperty bilecik noszący datę wczorajszą i przeczytał co następuje:
"Wielce Szanowna Pani!
-Mam zaszczyt Panią zawiadomić, że wskutek nieprzewidzianych
przeszfeód'mem"óglem powitać Pań na dworcu i w tym celu posłałem człowieka nader
rozgarniętego. Podobnież odmówię sobie zaszczytu zobaczenia się z Paniami jutro
rano, wskutek pilnych spraw w senacie oraz żeby nie przeszkadzać podczas
familijnego spotkania Szanownej Pani z Jej synem tudzież Awdotii Romanowny z
bratem. Natomiast będę miał zaszczyt złożyć Paniom wizytę i szacunek z całą
pewnością w dniu jutrzejszym, punktualnie o godzinie ósmej po południu, przy
czym ośmielam się prosić usilnie i - dodam - nalegać, ażeby przy naszym, to
znaczy moim i Pań, widzeniu się pan Raskolnikow już nie asystował, ponieważ w
sposób bezprzykładny i uwłaczający obraził mnie, kiedym go wczoraj odwiedził w
chorobie, i ponieważ oprócz tego mam do osobistego i nieodzownego omówienia z
Paniami wiadomy punkt, co do którego pragnę usłyszeć własne ich zapatrywanie.
Mam zaszczyt z góry uprzedzić, że jeśli wbrew powyższej prośbie zastanę pana
Raskolnikowa, będę zniewolony odejść niezwłocznie, a wówczas niech Panie
narzekają już tylko na siebie. Kreślę zaś to z tym przeświadczeniem, że pan
Raskolnikow, który podczas moich odwiedzin wydawał się ciężko chory, w dwie
godziny później wyzdrowiał znienacka, a więc, skoro wychodzi z domu, może
przybyć i do Pań. Przekonałem się o tym na własne oczy w mieszkaniu jednego,
przez konie stratowanego pijaka, który też z tego umarł, a którego córce,
pannie ostatniego prowadzenia, wypłacił wczoraj dwadzieścia pięć rubli pod
pozorem pogrzebu, co mnie wysoce zdziwiło, wiem bowiem, z jakim trudem Pani tę
kwotę ciułała. Łączę wyrazy wysokiego poważania dla Szanownej Awdotii Romanowny
i proszę przyjąć uczucia szacunku i oddania. Sługa uniżony , P. Łużyn"
- Co mam teraz począć, Dymitrze Prokoficzu? - mówiła Pulcheria Aleksandrowna,
bliska płaczu. - Jakże mam powiedzieć Rodi, żeby nie przychodził? Wczoraj tak
natarczywie żądał rekuzy dla Piotra Pietrowicza, a tu raptem jemu samemu
zamykają drzwi! Ależ on umyślnie przyjdzie, skoro się dowie, i... co wtedy? -
Niech panie postąpią tak, jak zdecydowała Awdotia Ro-manowna - odparł Razumichin
spokojnie i bez wahania. - O mój Boże! Ona mówi... Ona mówi Bóg wie co i nie
podaje mi powodów! Powiada, że będzie lepiej... ba, nawet nie "lepiej", tylko że
dlaczegoś trzeba koniecznie, żeby Rodia właśnie przyszedł umyślnie dzisiaj o
ósmej wieczór i żeby się koniecznie spotkali... A chciałam mu wcale nie pokazać
listu i jakoś tak chytrze, za pańskim pośrednictwem, urządzić, żeby nie
przyszedł... bo taki jest popędliwy... I nic zgoła nie rozumiem, jaki tam umarł
pijak, jaka tam córka i w jaki sposób mógł oddać tej córce wszystkie ostatnie
grosze, które... - Które zdobyłaś z takim mozołem, mamusiu - dodała Dunia. - Był
wczoraj nieswój - rzekł Razumichin w zamyśleniu. - Żeby panie wiedziały, co on
ponawyprawial wczoraj w traktierni, choć wprawdzie z rozumnym celem... hm! O
jakimś nieboszczyku i o jakiejś pannie mówił coś i mnie także, gdyśmy wracali do
domu, lecz nie zrozumiałem ani słówka... Gdyż Bogiem a prawdą ja sam wczoraj...
- Najlepiej, mamusiu, chodźmy do niego same; nie wątpię, że tam od razu
zmiarkujemy, co zrobić. Zresztą już czas... O Boże! jedenasta - zawołała
spojrzawszy na śliczny złoty zegareczek emaliowany, który nosiła na misternym
weneckim łańcuszku, rażąco niedopasowany do reszty stroju. "Od narzeczonego" -
pomyślał Razumichin. - O tak, czas, Dunieczko, czas, wielki czas! - zakrząmęła
się Pulcheria Aleksandrowna. - Gotów pomyśleć, że się jeszcze dąsamy za to, co
było wczoraj, i dlatego tak długo nie przychodzimy. Ach, Boże! Mówiąc to,
pośpiesznie wkładała mantylkę i kapelusz, Dunieczka ubrała się także. Rękawiczki
jej były nie tylko znoszone, lecz i podarte, co też Razumichin zauważył; jednak
to ubóstwo stroju dodawało obu paniom nawet jakiejś godności, jak to zawsze bywa
u osób, które umieją nosić ubogą odzież. Razumichin patrzał na Dunieczkę z
nabożeństwem i był dumny, że będzie ją prowadził. "Ta królowa-mówił sobie w
duchu -która w więzieniu cerowała swoje pończochy, na pewno wyglądała wtedy jak
prawdziwa królowa, i to nawet bardziej niż podczas najprzepyszniejszych uczt i
recepcji." - Mój Boże! - wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna - czy ja myślałam,
że będę się lękać spotkania z synem, z moim kochanym, drogim Rodią, jak teraz
się lękam!... Bo ja się boję, Dymitrze Prokoficzu - dorzuciła patrząc na niego
nieśmiało. - Nie bój się, mamusiu - rzekła Dunia całując ją - raczej wierz w
niego. Bo ja wierzę. - Ach, Boże mój drogi! Ja wierzę także, ale całą noc nie
zmrużyłam oka! - poskarżyła się nieboraczka. Wyszli na ulicę. - Wiesz,
Dunieczko? Kiedym się przed świtem zdrzemnęła na chwilę, przyśniła mi się raptem
nieboszczka Marfa Pietrowna... cala w bieli... podeszła do mnie, wzięła mię za
rękę i kiwa głową, tak surowo, surowo, surowo, niby z wyrzutem... Czy to dobry
znak? Ach, Boże, Dymitrze Prokoficzu, pan jeszcze nie wie: Marfa Pietrowna
umarła! - Nie, nie wiem; kto to Marfa Pietrowna?
- Umarła nagle! I proszę sobie wyobrazić...
- Później, mamusiu - przerwała Dunia - przecie pan jeszcze nie wie, kto to jest
Marfa Pietrowna. - Ach, pan nie wie? A ja myślałam, że pan już wszystko wie.
Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Prokoficzu, w ostatnich dniach literalnie mąci mi
się rozum. Doprawdy, ja pana mam za naszą opatrzność i dlatego byłam przekonana,
że pan już wszystko wie. Uważam cię za krewnego, Dymitrze Prokoficzu... Nie
gniewaj się, że tak mówię. Ach, Boże, co to z pańską prawą ręką! Skaleczyłeś
się? - Tak, skaleczyłem - bąknął uszczęśliwiony Razumichin.

- Czasami zanadto gadam prosto z serca, tak że Dunia mnie reflektuje... Ale,
Boże, w jakiej dupce on mieszka! Czy się już obudził? I ta kobieta, jego
gospodyni, uważa to za pokój? Dymitrze Prokoficzu, mówisz, że on nie lubi
serdecznych wylewów, więc może ja mu się naprzykrzam swoimi... słabostkami?...
Poucz mnie, Dymitrze Prokoficzu! Jak się mam zachować? Chodzę, wiesz, jak
błędna. - Proszę go zanadto nie wypytywać, gdy pani zobaczy, że się krzywi;
zwłaszcza o zdrowie nie za wiele go pytać: nie lubi tego. - Ach, Dymitrze
Prokoficzu, jak to ciężko być matką! Lecz oto-i schody... Co za okropne schody!
- Mamusiu, aż pobladłaś, uspokój się, moja złota - powiedziała pieszczotliwie
Dunia. - Rodion powinien być szczęśliwy, że mamę widzi, a mama tak się zadręcza
•- dodała z błyskiem oka. - Niech panie zaczekają, ja najpierw zajrzę, czy już
nie śpi. Panie powolutku szły za Razumichinem, a gdy już były na czwartym
piętrze przed mieszkaniem gospodyni, spostrzegły, że drzwi są troszkę uchylone i
że z ciemności dwoje bystrych czarnych oczu wpatruje się w nie bacznie. Kiedy
spojrzenia się spotkały, drzwi naglę zatrzaśnięto, i to z takim hałasem, że
Pulcheria Aleksandrowna aż się wzdrygnęła z przestrachu. III
- Zdrów, zdrów! - wesoło krzyknął do wchodzących Zo-simow. Był już tutaj z
dziesięć minut; siedział, jak i wczoraj, w rożku kanapy. Raskolnikow siedział w
przeciwległym rogu, zupełnie ubrany, ba, starannie umyty i uczesany, co mu się
od dawna nie zdarzało. W pokoju zrobiło się ciasno, lecz Anastazja i tak zdążyła
wśliznąć się za gośćmi i nastawiła ucha. Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów,
zwłaszcza w porównaniu z wczorajszym stanem, tylko że był bardzo blady,
roztargniony i osowiały. Wyglądał na rannego albo na człowieka, który cierpi
silny ból fizyczny: brwi miał nastroszone, wargi zaciśnięte, wzrok
zgorączkowany. Mówił mało i niechętnie, jakby ze wzdraganiem czy przymusem, a w
jego ruchach widniał chwilami niepokój. Brakowało jedynie temblaka na szyi lub
opatrunku z gazy na ręku, a byłby zupełnie podobny do kogoś, komu boleśnie
obiera się palec albo dolega zraniona ręka, czy coś w tym rodzaju. Lecz i ta
blada, posępna twarz rozjaśniła się przelotnie, gdy weszły matka i siostra; ale
z tym jedynie skutkiem, że miejsce poprzedniego markotnego roztargnienia zajęła
tym bardziej skupiona udręka. Rozjaśnienie minęło rychło, udręka zaś pozostała-i
Zosimow, który Obserwował i studiował swego pacjenta z całym młodzieńczym
zapałem zaczynającego dopiero praktykować lekarza, ze zdziwieniem zauważył u
niego, z chwilą wejścia krewnych, nie radość, lecz jakby ciężką, tajoną
determinację, że oto trzeba będzie godzinę lub dwie znosić torturę, której już
się nie da uniknąć. Widział następnie, jak niemal każde stówko rozmowy zdawało
się dotykać jakiejś rany pacjenta i rozjątrzać ją; ale zarazem podziwiał też
poniekąd, że wczorajszy maniak, o lada słowo wpadający we wściekłość, dziś
potrafi tak panować nad sobą i zatajać swe uczucia. - Tak, ja sam teraz widzę,
żem prawie zdrów - powiedział Raskolnikow całując matkę i siostrę z taką
życzliwością, że Pulcheria Aleksandrowna "aż rozpromieniała.-A mówię to już nie
po wczorajszemu-dorzucił zwracając się do Razumichina i po przyjacielsku
ściskając mu dłoń. - Mnie on dzisiaj aż zadziwił - zaczął Zosimow wielce rad z
przybycia gości, bo przez te dziesięć minut stracił już był wątek rozmowy z
chorym. - Jeżeli tak dalej pójdzie, to za dwa, trzy dni będzie już całkiem taki
jak przedtem, to znaczy jak przed miesiącem czy dwoma... czy nawet trzema. Bo na
to się od dawna, zanosiło, co? Niech się pan teraz przyzna, że może pan sam był
trochę winien? -dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze bal się go czym
rozdrażnić. - Bardzo możliwe - zimno odparł Raskolnikow.
- Mówię to dlatego - ciągnął zachęcony Zosimow - że całkowity powrót do zdrowia
zależy teraz wyłącznie od pana. Obecnie, gdy już z panem można rozmawiać,
chciałbym podkreślić, że nieodzownie należy usunąć pierwotne, że się tak wyrażę,
zasadnicze czynniki, które wpłynęły na zaistnienie pańskiego chorobliwego stanu;
wówczas się pan uleczy, w prze-
ciwnym zaś razie będzie jeszcze gorzej. Tych pierwotnych czynników ja nie znam,
lecz panu muszą one być wiadome. Jesteś pan człowiekiem rozumnym i niewątpliwie
obserwował pan siebie. Mam wrażenie, że początek pańskiego rozstroju łączy się
poniekąd z opuszczeniem uniwersytetu. Nie wolno panu pozostawać bez zajęć, toteż
praca tudzież jasno wytknięty sobie cel mogłyby, sądzę, ogromnie panu dopomóc. -
Tak, tak, ma pan kompletną rację... Co żywo wstąpię na uniwersytet i wtedy
wszystko pójdzie... jak z płatka... Zosimow, który swych mądrych rad udzielał
częściowo dla efektu wobec tych dam, był trochę niemile zaskoczony, gdy
skończywszy swą mowę i spojrzawszy na słuchacza dostrzegł w wyrazie jego twarzy
niedwuznaczną drwinę. Zresztą trwało to tylko chwilę. Pulcheria Aleksandrowna
natychmiast jęła dziękować Zosimowowi, szczególnie za wczorajszą jego bytność w
hotelu... - Jak to? był u was i w nocy? - spytał Raskolnikow, jak gdyby z
niepokojem. - Więc wy także nie spałyście po podróży? - Ach, Ródia, toż to było
tylko do drugiej. Dunia i ja w domu także nie kładłyśmy się nigdy przed drugą. -
Ja też nie wiem, jak mu dziękować - podjął Raskolnikow, raptownie się zasępiając
i spuszczając oczy. - Że już pominę kwestię pieniędzy, pan daruje, że o tym
wspomniałem - zwrócił się do Zosimowa - nie wiem doprawdy, czym sobie zasłużyłem
na taką specjalną troskliwość. Po prostu nie rozumiem... i... i to mi nawet
ciąży, właśnie dlatego, że nie rozumiem; otwarcie mówię to panu. - Niechże się
pan nie rozstroją - rzekł Zosimow z wymuszonym śmiechem - proszę przypuścić, że
jest pan pierwszym moim pacjentem; wiadomo, że my, dopiero zaczynający
praktykować lekarze, kochamy swych pierwszych pacjentów jak rodzone dzieci,
czasem nawet zakochujemy się w nich. A ja przecie zanadto w pacjentów nie
opływam. - Już nie mówię o nim - dorzuca Raskolnikow wskazując na Razumichina -
a on także nic ode mnie nie miał prócz impertynencji i kłopotów. - Patrzcie go!
kłamie jak z nut! Jesteś dzisiaj w sentymentalnym nastroju czy co? - krzyknął
Razumichin. Gdyby był przenikliwszy, widziałby, że sentymentalnego
nastroju nie ma tu bynajmniej, natomiast jest coś wprost przeciwnego. Awdotia
Romanowna spostrzegła to. Śledziła brata wzrokiem pilnym i niespokojnym. - O
tobie zaś, mamo, nie śmiem nawet mówić - ciągnął dalej, jak wyuczoną zawczasu
lekcję. - Dopiero dzisiaj zdołałem uświadomić sobie, coście wczoraj musiały tu
przeżywać oczekując na mój powrót. Rzekłszy to wyciągnął nagle rękę do siostry,
milcząco i z uśmiechem. Ale w uśmiechu jego odbiło się tym razem prawdziwe,
niekłamane uczucie. Dunia skwapliwie chwyciła i uścisnęła podaną sobie dłoń,
ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej
sprzeczce. Twarz matki zajaśniała zachwytem i szczęściem na widok tej
ostatecznej i bezsłownej zgody rodzeństwa. - Właśnie za to go lubię! -
energicznie obracając się na krześle szepnął Razumichin, zawsze skłonny do
wyolbrzymiania wszystkiego.-Miewa takie odruchy!... "Jak to wszystko ładnie u
niego wychodzi - medytowała matka w duchu - jakie ma szlachetne porywy, z jaką
prostotą i delikatnością załatwił całe to wczorajsze nieporozumienie z siostrą -
przez zwykłe podanie ręki w takiej chwili i przez poczciwe spojrzenie... Jakie
piękne ma oczy i jak piękna jest jego twarz!... Może nawet przystojniejszy od
Dunieczki... Może nawet przystojniejszy od Dunieczki... Ale mój Boże, cóż to za
garnitur! jak okropnie jest ubrany! Wasia, chłopak na posyłki w sklepie
Wachruszyna, ubiera się lepiej!... Ach, rzuciłabym się do niego, objęłabym go
i... zapłakała - lecz boję się, boję... Boże, jaki on jest!... Niby nawet mówi
łagodnie, a ja się boję! Właściwie czego się boję?..." - Ach, Rodia - podjęła
znienacka, śpiesząc odpowiedzieć na jego uwagę - nie uwierzysz, jakieśmy wczoraj
były z Du-nieczką... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło
się, gdyśmy wszyscy znowu szczęśliwi - mogę opowiedzieć. Wyobraź sobie:
biegniemy tutaj, omal nie wprost z wagonu, żeby cię prędzej uściskać, a ta
kobieta (aha, ona jest tu! Dzień dobry, Anastazjo...) powiada nam ni z tego, ni
z owego, że leżysz w malignie, żeś tylko co ukradkiem uciekł przed doktorem, w
gorączce, na ulicę i że ktoś pobiegł ciebie szukać. Nie uwierzysz, co się z nami
działo! Od razu stanęło mi w oczach, jak tragicznie zginął porucznik
Potanczykow,

nasz znajomy, przyjaciel twego ojca - ty go nie pamiętasz, Rodia - także w


malignie i tak samo wybiegł z domu, a na dworze wpadł do studni, dopiero
nazajutrz zdołano go wydobyć. No a my, naturalnie, jeszcześmy bardziej
egzagerowały. Chciałyśmy lecieć szukać Piotra Pietrowicza, żeby choć jego się
poradzić... bośmy przecie były same, zupełnie same- przeciągnęła żałosnym tonem
i wtem przygryzła sobie język na myśl, że napomykać o Piotrze Pietrowiczu jest
jeszcze dość niebezpiecznie, mimo iż "wszyscy są znowu zupełnie szczęśliwi". -
Tak, tak... wszystko to jest bez wątpienia... niemiłe... - bąknął w odpowiedzi
Raskolnikow, ale z miną tak roztargnioną i prawie nieuważną, że Dunieczka
spojrzała nań ze zdumieniem.-Co to ja jeszcze chciałam powiedzieć...-ciągnął, z
wysiłkiem sobie przypominając. - Aha: mamusiu i ty, Du-nieczko, proszę, nie
myślcie, żem nie chciał dzisiaj przyjść do was pierwszy i że czekałem, aż wy
przyjdziecie. - Ale cóż znowu, Rodia! - zawołała Pulcheria Aleksan-drowna,
zdziwiona także. "Odpowiada nam z obowiązku czy co?-pomyślała Dunieczka - i rękę
wyciąga do zgody, i prosi o przebaczenie, tak jakby wydawał lekcję lub pełnił
powinność." - Tylko co się obudziłem i miałem iść, ale zatrzymało mnie ubranie;
wczoraj zapomniałem powiedzieć jej... Anastazji... żeby wywabiła tę krew...
Dopiero teraz zdążyłem się ubrać. -Krew! jaką krew?-zatrwożyła się Pulcheria
Alek-
sandrowna.
- Nic... niech się mama nie niepokoi. Ta krew jest stąd, że wczoraj, kiedym się
błąkał nie całkiem przytomny, natknąłem się na jednego stratowanego człowieka...
urzędnika... - Nie całkiem przytomny? Przecie wszystko pamiętasz - przerwał
Razumichin. -: To prawda - z jakąś osobliwą dokładnością odrzekł na to
Raskolnikow - pamiętam wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, lecz swoją
drogą: po co ja to robiłem, po co chodziłem tam, po co gadałem? tego nie mogę
należycie wytłumaczyć. - Zjawisko aż nazbyt dobrze znane - wdał się Zosimow. -
Niekiedy wykonanie bywa mistrzowskie, arcyprzemyślne, lecz kierowanie
postępkami, pobudka postępków - ulega rozstrojowi i zależy od różnych
chorobliwych wrażeń. Niby we śnie. "Może to i lepiej, że uważa mnie nieledwie za
wariata" - pomyślał Raskolnikow. - Ale w takim razie, również i zdrowi... -
wtrąciła Dunieczka, z niepokojem patrząc na Zosimowa. - Wcale trafna uwaga -
odparł ów. - W pewnym sensie, istotnie, my wszyscy, i to wcale nierzadko,
jesteśmy jak obłąkani z. tą tylko drobną różnicą, iż "chorzy" są od nas
troszeczkę bardziej obłąkani, i dlatego należy koniecznie rozróżniać tę granicę.
Ludzie zaś zupełnie harmonijni wewnętrznie nie istnieją prawie, to prawda, na
dziesiątki, może nawet i na wiele setek tysięcy, zdarza się jeden taki okaz, a i
to w dosyć mizernych osobnikach... Gdy Zosimowowi, który dosiadł ulubionego
konika, niebacznie wyrwało się słowo "obłąkany", wszyscy się zmarszczyli.
Raskolnikow siedział jakby nie zwracając uwagi, zamyślony, z dziwnym uśmiechem
na bladych wargach. Coś sobie w dalszym ciągu rozważał. - No więc jakże z tym
przejechaniem? Przerwałem ci! - czym prędzej zawołał Razumichin. - Co?-ocknął
się tamten-aha... więc zawalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do
mieszkania... Ale, ale, mamo, palnąłem wczoraj głupstwo nie do darowania;
rzeczywiście musiałem nie być przy zdrowych zmysłach. Wszystkie pieniądze,
któreś mi przysłała, dałem wczoraj... jego żonie... na pogrzeb. Jest teraz
wdową... to suchotnica, nieszczęśliwa kobieta... troje malutkich sierot...
głodne... w domu pustki... i jest jeszcze jedna córka... Może i ty byś dała te
pieniądze, gdybyś zobaczyła... Zresztą przyznaję, nie miałem prawa tego zrobić,
zwłaszcza wiedząc, z jakim trudem je zdobyłaś. Ażeby wspierać innych, trzeba
najpierw mieć do tego prawo, bo w przeciwnym razie: "Crwez, chiens, si vow
n'etes pas con-tents.'*-Roześmiał się.-Nieprawdaż, Duniu? - Nie, nieprawda -
odparła Dunia z mocą.
- Ba! przecież i ty masz swoje... zamiary!...-burknął spojrzawszy na .nią omal
nie z nienawiścią i uśmiechając się z przekąsem. - Powinienem był o tym
pomyśleć... Ha, to - Zdychajcie, psy, jeśli jesteście niezadowoleni l 9-33

nawet chwalebne; tobie samej będzie z tym lepiej... dotrzesz do takiej granicy,
że gdy jej nie przeskoczysz - będziesz nieszczęśliwa, a gdy przeskoczysz - może
jeszcze nieszczę-śliwsza... Zresztą to wszystko koszalki opałki! - dodał z
rozdrażnieniem, zły na siebie za TO uleganie nastrojom. - Chciałem tylko
powiedzieć, mamo, że cię przepraszam - rzucił szorstko i urwał.
- Daj pokój, Rodia, jestem pewna, że wszystko, co robisz, jest piękne i mądre.
- Nie bądź tego pewna - odrzekł z kwaśnym uśmiechem.
Zapadło milczenie. Było coś wymuszonego i w całej tej rozmowie, i w milczeniu, i
w zawarciu zgody, i w przebaczeniu - wszyscy to czuli. "Wygląda na to, że się
mnie boją""-myślał Raskolnikow, spod oka patrząc na matkę i siostrę. Jakoż
rzeczywiście, Pul-cheria Aleksandrowna im dłużej milczała, tym większy lęk ją
ogarniał.
"Pod ich nieobecność zdawało mi się, że tak je kocham!" -
mignęło mu w głowie.
- Wiesz, Rodia? Marfa Pietrowna umarła! - wyrwała się
raptem Pulcheria Aleksandrowna.
- Co za Marfa Pietrowna?
- Ach, Boże, no Marfa Pietrowna! pani Swidrygajłow!
Tak dużo pisałam d o niej.
- A-a-a, tak, pamiętam... Więc umarła? Ach, naprawdę? - otrząsnął się nagle jak
ze snu. - Naprawdę, umarła? I z czegóż? - Wystaw sobie: nagła śmierć! -
śpieszyła Pulcheria Aleksandrowna, pokrzepiona jego zaciekawieniem - i to akurat
w tym samym czasie, gdym ci wysłała ten list, nawet akurat w ten sam dzień!
Wyobraź sobie, ów okropny człowiek był, zdaje się, powodem jej śmierci. Podobno
straszliwie ją zbił. - Czyż u nich tak bywało?-spytał zwracając się do
siostry.
- Nie, wręcz przeciwnie. W stosunku do niej był zawsze bardzo cierpliwy, nawet
ugrzeczniony. W wielu wypadkach bywał może aż nadto wyrozumiały na jej
charakter, przez całe siedem lat... Jakoś nagłe stracił cierpliwość. - Zatem
wcale nie jest taki okropny, skoro aż siedem lat
fW,
trzymał się w ryzach? Widzę, Dunieczko, że go usprawiedliwiasz, co? - Nie, nie,
to okropny człowiek! Nic okropniejszego nie mogę sobie wyobrazić - prawie z
dreszczem odparła Dunia, zasępiła się i zamyśliła. - Zdarzyło się to z rana-
pośpiesznie ciągnęła dalej Pulcheria Aleksandrowna. - Po tym kazała natychmiast
zakładać konie, żeby zaraz po obiedzie jechać do miasta. Bo zawsze w takich
razach jeździła do miasta. Mówią, że przy obiedzie jadła z wielkim apetytem... -
Obita?!
- ...Zawsze miała ten... zwyczaj i jak tylko skończyła obiad, zaraz poszła, żeby
nie opóźnić jazdy, do łazienki... Bo wiesz, ona się od czegoś tam kurowała
kąpielami; mają u siebie zimne źródło, gdzie się też kąpała regularnie co dzień,
i jak tylko weszła do wody - nagle udar! - Ja myślę! - rzekł Zosimow.
- Dotkliwie ją pobił?
- Czyż to nie wszystko jedno-odezwała się Dunia.
- Hm! Ale że też, mamo, masz ochotę opowiadać o takich bzdurach - rzucił
Raskolnikow z nagłym rozdrażnieniem i jakby wbrew woli. - Ach, moje dziecko, ja
już sama nie wiem, jaki obrać temat-wyrwało się Pulcherii Aleksandrownie. - Co
to ma znaczyć? wy się mnie wszyscy boicie, co? - zapytał z krzywym uśmiechem. -
Tak jest, zgadłeś - oświadczyła Dunia, surowo patrząc bratu prosto w oczy. -
Idąc tutaj, mama na schodach aż się przeżegnała ze strachu. Jakieś drgawki
przebiegły mu po twarzy.
- Ach, Duniu, co ty mówisz! Proszę ciebie, nie gniewaj się, Rodia... Duniu, po
cóż to! -mówiła zmieszana Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, to prawda, gdym tutaj
jechała, cały czas marzyłam sobie w wagonie: jak to my się zobaczymy, jak
nawzajem opowiemy sobie wszystko... i taka byłam szczęśliwa, żem ani zauważyła
drogi! Zresztą, co ja plotę! Przecie i teraz jestem szczęśliwa... Duniu,
niepotrzebnieś... Szczęśliwa jestem już chociażby dlatego, że cię widzę,
Rodia... - Co znowu, mamusiu... - bąkał zakłopotany, nie patrząc na nią i
ściskając jej rękę-jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, stropił się nagle i pobladł: znowu jedno niedawne, straszliwe
uczucie śmiertelnym chlodem musnęło mu duszę; znowu zrozumiał jasno i wyraźnie,
że to, co rzekł przed chwilą, jest okropnym kłamstwem; że nie tylko już nigdy
nie będzie mógł "nagadać się jeszcze", ale że teraz już w ogóle nie wolno mu
nigdy, z nikim, o niczym mówić. Wrażenie tej dręczacejimyśli było tak silne, że
na chwilę zapomniał się prawie zupefine, wstał z miejsca i na nikogo nie patrząc
zmierzał ku drzwiom. ~ - Co tobie? - krzyknął Razumichin chwytając go za
rękę. Usiadł znowu i jął się rozglądać w milczeniu; wszyscy na niego-pafrzyli ze
zdumieniem.
- Czemuście wszyscy tacy osowiali!-zawołał najnie-spodziewaniej.-Powiedzcież
co!. Cóż mamy tak siedzieć! No, mówcież! Rozmawiajmy... Zebraliśmy się tutaj i
milczymy... No, cokolwiek bądź! - Bogu dzięki! A ja już myślałam, że się z nim
rozpoczyna coś takiego jak wczoraj - rzekła Pulcheria Aleksandrowna i
przeżegnała się.
- Co d jest. Rodła? - niedowierzająco zapytała Dunia.
- Nic, nic, przypomniał mi się jeden kawał - odparł
i raptem się zaśmiał.
- Ha, skoro kawał, to w porządku! Bo już zaczynałem
sądzić i ja... - mruknął Zosimow wstając z kanapy. - No, ale na mnie czas; może
jeszcze wstąpię... jeżeli zastanę... Ukłonił się i wyszedł.
-Jaki to wspaniały człowiek!-zauważyła Pulcheria
Aleksandrowna.
- Tak, wspaniały, zacny, wykształcony, rozumny - mówił Raskolnikow
nadspodziewanie szybko i z jakimś dotychczas niebywałym ożywieniem - już nie
pamiętam, gdziem go spotykał przedtem, przed chorobą... Bo, zdaje się, że go
spotykałem... I to także jest dobry człowiek! - kiwnął głową w kierunku
Razumichina. - Podoba d się, Duniu? - zagadnął siostrę znienacka; nie wiedzieć
czemu, roześmiał Się.
- Bardzo - odparła Dunia.
-Tfu, jakiś ty... świntuch!-jęknął Razumichin, naj-fatalniej skonfundowany i
czerwony, po czym wstał z krzesła. 236
Pulcheria Aleksandrowna uśmiechnęła się z lekka, a Raskolnikow wybuchnął
hałaśliwym śmiechem. - Dokądże ty?
- Ja także... muszę iść.
- Wcale nie musisz; zostań! Zosimow wyszedł, więc i ty "musisz". Nie idź...
Która to godzina? Dwunasta już? Jaki masz milutki zegarek, Duniu! Czemuście
znowu nabrali wody w usta? Wciąż tylko ja i ja gadam!... - To podarunek od Marfy
Pietrowny-odparła Dunia.
- Strasznie drogi - uzupełniła jej matka.
- A-a-a! jaki duży, prawie nie damski.
- Lubię takie - oświadczyła Dunia.
"Więc nie od narzeczonego" - pomyślał Razumichin i nie wiedzieć czemu ucieszył
się. - A ja myślałem, że to dar Łużyna - zauważył Raskolnikow. - Nie, on jeszcze
nic nie ofiarował Dunieczce.
- A-a-a! Mamusiu, pamiętasz, że byłem-zakochany i chciałem się żenić - rzekł z
nagła, patrząc na matkę, zdumioną i nieoczekiwanym zwrotem, i tonem, którym to
powiedział.
- Ach, moje dziecko, tak! - Pulcheria Aleksandrowna wymieniła spojrzenie z
Dunieczką i Razumichinem. - Hm! Tak! Cóż wam_oppwiem? Niewielenawet pamiętam.
Była to taka chorowita 'dzieweczka - podjął, znowu wpadając w zadumę i
spuszczając wzrok-zupełnie chora; lubiła rozdawać jałmużnę, wciąż marzyła o
monasterze i kiedyś zalała się łzami, gdy zaczęła mi o tym mówić; tak, tak...
pamiętam... bardzo dobrze pamiętam. Brzydulka taka... Słowo daję, nie wiem,
dlaczego się wtedy przywiązałem do niej - chyba dlatego, że zawsze była chora...
gdyby w dodatku była kulawa lub garbata, pewnie jeszcze bym ją bardziej
pokochał... (Uśmiechnął się znacząco.) Tak... było to jakieś wiosenne
majaczenie... - Nie, wcale nie samo tylko wiosenne majaczenie - żywo zaprzeczyła
Dunieczką. Z natężoną uwagą spojrzał na siostrę, ale nie dosłyszał czy nawet nie
zrozumiał jej słów. Następnie w głębokim zamyśleniu wstał, podszedł do matki,
ucałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.

- Jeszcze teraz ją kochasz! - rzekła wzruszona Pulcheria


Aleksandrowna.
- Ją? teraz? Ach, tak... mama o niej! Niel Teraz to wszystko jakby na tamtym
świecie... od dawna. Zresztą i wszystko dookoła mnie dzieje się jak gdyby nie
tutaj. Przyjrzał im się bacznie.
- Ot i na was... patrzę jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale diabli wiedzą,
po co o tym mówimy! I po co wypytywać?-sarknął z rozjątrzeniem i umilkł, znów
się zamyślił i obgryzał paznokcie.
- Jakie masz liche mieszkanie, Rodia, istna trumna -
rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna, by przerwać przykre milczenie. - Jestem
przekonana, że mieszkanie jest w połowie winne temu, że wpadłeś w melancholię. -
Mieszkanie?... - powtórzył z roztargnieniem. - Tak, mieszkanie przyczyniło się
niemało... ja także myślałem o tym... Żebyś wiedziała, mamusiu, jaką dziwną myśl
wypowiedziałaś przed chwilą! - dodał z osobliwym uśmiechem. Jeszcze trochę, a
towarzystwo to, ta rodzina po trzyletniej rozłące, ten serdeczny ton rozmowy
przy całkowitej niemożności mówienia o czymkolwiek istotnym - stałyby się dla
niego wreszcie zgoła nie do zniesienia. Była jednak pewna pilna sprawa, którą
koniecznie należało tak czy owak załatwić dziś jeszcze - postanowił to sobie
zaraz po przebudzeniu. Teraz aż się ucieszył z tego interesu, niby z deski
ratunku. - Słuchaj, Duniu - zaczął serio i sucho - naturalnie, przepraszam cię
za wczorajsze wybryki, ale mam sobie za obowiązek przypomnieć, że od istoty
rzeczy nie odstąpię. Alboją, albo Luzyn._Moze ja jestem podły, lecz ty nią być
nie powinnaś, wystarczy ktoś jeden. Otóż, jeżeli wyjdziesz za Lużyna,
natychmiast przestanę uważać cię za siostrę. - Rodia, Rodia! Przecież to to samo
co wczoraj -z bólem wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna. - I dlaczego wciąż
nazywasz siebie podłym? Ja tego znieść nie mogę! Wczoraj było tak samo...
- Rodionie - odparła Dunia z mocą i również sucho - w tym wszystkim tkwi pomyłka
z twojej strony. Myślałam o tym w nocy i wytropiłam pomyłkę. Chodzi, zdaje mi
się, o to, że przypuszczasz, że komuś i dla kogoś składam siebie w ofierze.
Wcale tak nie jest. Wychodzę za mąż dla siebie, po prostu dlatego, że mi samej
ciężko; później będę oczywiście rada, jeżeli mi się uda być pożyteczną krewnym,
jednak w mojej decyzji nie to gra główną rolę. "Kłamie! - myślał gryząc
paznokcie z gniewu. - Honorna! Nie chce się przyznać, że pragnie świadczyć
dobrodziejstwa!... Ambicja! O, nikczemne charaktery! Ci ludzie nawet kochają
tak, jakby nienawidzili... O, jakże ja ich wszystkich... nienawidzę!" - Słowem -
ciągnęła dalej Dunieczka - wychodzę za Piotra Pietrowicza dlatego, że z dwojga
złego wybieram mniejsze. Zamierzam uczciwie spełnić wszystko, czego się po mnie
spodziewa, więc go nie oszukuję... Czemu się uśmiechasz? Zapłoniła się również i
oczy zabłysły jej gniewem.
- Wszystko spełnisz ? - zapytał z jadowitą ironią.
- Do pewnych granic. Sposób i forma, w jakiej Piotr Pietrowicz starał się o moją
rękę, pokazały mi od razu, czego mu potrzeba. Niewątpliwie, on siebie ceni, może
nawet za wysoko, ale myślę, że ceni i mnie także... Czemu znów się
uśmiechnąłeś ? - A ty czemu znów czerwieniejesz? Kłamiesz, siostrzyczko,
umyślnie kłamiesz, wyłącznie z kobiecego uporu w kłamstwie, byleby postawić
wobec mnie na swoim... Nie możesz szanować Lużyna: widziałem go i rozmawiałem z
nim. A zatem sprzedajesz się za pieniądze, a zatem tak czy siak postępujesz
haniebnie - i rad jestem, że przynajmniej potrafisz się rumienić! - Nieprawda,
ja nie kłamię! - zawołała Dunieczka tracąc całą swą zimną krew - nie wyjdę za
niego bez przekonania, że ceni mię i dba o mnie; nie wyjdę za ryego bez mocnego
przekonania, że i ja mogę go szanować. Na szczęście mam sposób, by się o tym
przekonać na pewno, i to już dzisiaj. Takie zaś małżeństwo nie jest podłością,
jak ty to nazywasz! A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym się rzeczywiście
zdecydowała na nikczemność, czyż z twojej strony nie jest okrucieństwem - mówić
do mnie w taki sposób? Czemu wymagasz ode mnie bohaterstwa, którego nie ma może
i w tobie? To despotyzm, to przemoc! Jeżeli kogo zgubię, to tylko siebie.
Jeszcze nikogo nie zarżnęłam!... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemuś tak
pobladł? Rodia, co d jest? Rodia! Mój drogi! -?io

- Boże! doprowadziłaś go do omdlenia! - krzyknęła matka. ^----


Ni& nic... glu_Dstffio^_nic mi nie jest... Lekki zawrót głowyF Wcale
nie'zemdlalem... Macie kręćka z tymi zemdleniami!... Hm! tak... więc co to ja
chciałem? Aha, w jakiż to sposób przekonasz się dziś jeszcze, że możesz go
szanować i że on ciebie... ceni, czy jak się wyraziłaś? Powiedziałaś, zdaje mi
się, że dzisiaj? czy też przesłyszało mi się?
- Mamusiu, pokaż mu list Piotra Pietrowicza-rzekła
Dunieczka.
Pulcheria Aleksandrowna drżącymi rękoma podała mu list.
•Wziął go z wielką ciekawością, lecz przed wyjęciem go z koperty z nagłym
zdziwieniem popatrzał na Dunieczkę. - Dziwne... - wycedził z wolna, jakby
uderzony nową jakąś myślą - o co ja się tak rozbijam? O co ten cały krzyk? Ależ
wychodź sobie, za kogo chcesz!
Mówił niby do siebie, lecz wypowiedział te słowa głośno i jakiś czas spoglądał
na siostrę, jak gdyby zaskoczony. W końcu rozprostował arkusik, wciąż z tym
samym wyrazem zaskoczenia, następnie powoli, uważnie zaczął czytać i przeczytał
dwa razy. Pulcherię Aleksandrownę trapił silny niepokój; a i w ogóle wszyscy
czekali czegoś osobliwszego. - To mnie dziwi - zaczął po chwili namysłu i oddał
list matce nie zwracając się do nikogo w szczególności-prowadzi sprawy sądowe,
jest adwokatem, w rozmowie ma pewne... zacięcie, a tymczasem pisze jak
analfabeta. Wszyscy się poruszyli; oczekiwali zgoła czego innego.
- Toż oni wszyscy tak piszą - przerwał milczenie Ra-
zumichin.
- - Czytałeś?
- Tak.
- Pokazywałyśmy panu, Rodia... radziłyśmy się - bąkała
zmieszana Pulcheria Aleksandrowna.
- Jest to właśnie styl sądowniczy - wtrącił Razumichin -
sądowe papiery dotychczas tak się pisze.
- Sądowniczy? Tak, właśnie: sądowniczy, kancelaryjny... Nie ze wszystkim
ignorancki, ale i nie ze wszystkim literacki; kancelaryjny!
- Piotr Pietrowicz nie ukrywa bynajmniej, że uczył się za ciężko zdobyte grosze,
i nawet się szczyci, że sam torował sobie '740 drogę - zauważyła Dunia, nieco
dotknięta nowym tonem brata. - Ha, jeżeli się szczyci, to ma czym - ja nie
oponuję:
Duniu, uraziło cię podobno, że z całego listu wysnułem takie płoche
spostrzeżenie, i sądzisz, że umyślnie gadam o takich błahostkach, by wywrzeć na
tobie złość. Otóż przeciwnie, ten styl nasunął mi pewne spostrzeżenie, które
wcale nie jest od rzeczy w tym wypadku. W liście jest taki zwrot: "Niech Panie
mają za złe tylko sobie samym", zwrot nader znamienny i wyraźny: oprócz tego zaś
jest groźba, że natychmiast odejdzie, gdybym przyszedł. Ta groźba odejścia równa
się groźbie, że porzuci was obydwie, jeżeli nie będziecie mu posłuszne, i to
porzud teraz, kiedy już ściągnął was do Petersburga. Otóż jak d się zdaje: czy
ten zwrot pod piórem Łużyna jest tak samo obraźliwy, jak gdyby napisał ta on
(wskazał na Ra-zumichina) albo Zosimow, albo kto z nas? - N-nie - odrzekła
Dunieczka żywo - doskonale zrozumiałam, że to tylko zostało zbyt naiwnie
wysłowione i że może po prostu jest nieszczególnym stylistą... Dobrześ to
osądził, Rodia. Nawet się nie spodziewałam... - Zostało to wyrażone po sądowemu,
a po sądowemu inaczej napisać nie sposób, i wypadło to grubiej, niż może chciał.
Skądinąd muszę cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jeden zwrot,
jedno oszczerstwo pod moim adresem, i to wcale paskudniutkie. Pieniądze dałem
wczoraj wdowie, suchoiniczej i strapionej kobiecie, przy tym nie "pod pozorem
pogrzebu", tylko wprost na pogrzeb, i nie na ręce córki - panny, jak on pisze,
"ostatniego prowadzenia" (widziałem ją wczoraj pierwszy raz w życiu), lecz samej
wdowie. W tym wszystkim upatruję zbyt pochopną chęć osmarowania mnie i
poróżnienia z wami. Wyrażono to zaś znowuż po sądowemu, to znaczy ze zbyt
jaskrawym ujawnieniem celu i z pośpiechem nader naiwnym. Człowiek to rozumny,
jednak na to, by rozumnie postępować - sam rozum nie wystarcza. Wszystko to
określa człowieka, i... nie myślę, żeby tak bardzo cię cenił. A komunikuję d to
wyłącznie ku pouczeniu, ponieważ szczerze życzę ci dobrze... Dunieczka nie
odpowiedziała; decyzję powzięła już przedtem, czekała tylko wieczoru. -Więc
jakże postanawiasz, Rodia?-spytała Pulcheria

Aleksandrowna, jeszcze bardziej zaniepokojona jego nowym, nieoczekiwanie


rzeczowym tonem. - Niby co mam "postanowić"?
- Piotr Pietrowicz pisze, żeby ciebie nie było wieczorem i że on odejdzie...
gdybyś przyszedł. No więc jakże?... będziesz? - O, tu decyzja należy już nie do
mnie, tylko, po pierwsze, do ciebie, mamo, jeżeli taki warunek Piotra
Pietrowicza mamy nie obraża, po wtóre zaś, do Duni, o ile ona także nie czuje
się obrażona. A ja zrobię jak będziecie chciały - dorzucił oschle. - Dunieczka
już postanowiła i ja się z nią zupełnie zgadzam - skwapliwie powiedziała
Pulcheria Aleksandrowna. - Postanowiłam prosic_ciebięi .Rodia, a nawet nastawać,
żebyś koniecznie był dziś y nas - rzekła Dunia. - Przyjdziesz? - Przyjdę.
- Pana także prosiłabym do nas o ósmej - zwróciła się do Razumichina. - Mamo,
pana zapraszam także. - To świetnie, Dunieczko. Jak zdecydujecie, niech już tak
będzie. Dla mnie to nawet ulga; nie cierpię udawać i kłamać; lepiej mówmy
wszyscy prawdę... Jeżeli Piotr Pietrowicz się pogniewa, no to trudno! IV
W tej chwili drzwi uchyliły się cicho i do pokoju weszła, lękliwie się
oglądając, jakaś dziewczyna. Wszyscy obrócili się do niej ze zdziwieniem i
ciekawością. Raskolnikow zrazu jej nie poznał. Była to Zofia Siemionowna
Mannieladow. Wczoraj widział ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takich
okolicznościach i w takim stroju, że w pamięd jego utrwalił się obraz innej
zupełnie osoby." Teraz była to dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo
jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o skromnych i przyzwoitych manierach, z
twarzą jasną, lecz jak gdyby trochę wystraszoną. Miała na sobie nader prościutką
domową sukienkę, na głowie zaś stary kapelusz, jakie noszono dawniej; tyle
tylko, że w ręku trzymała i teraz parasolkę. Widząc pokój pełen ludzi nie
skonfundowała się po prostu, lecz wręcz się stropiła, przelękła jak małe dziecko
i nawet chciała się cofnąć. - Ach... to pani?-rzekł Raskolnikow nad wyraz
zdziwiony i nagle sam się zmieszał. Od razu uprzytomnił sobie, że matka i
siostra już przelotnie wiedzą z listu Łużyna o niejakiej pannie "ostatniego
prowadzenia". Tylko co protestował przeciw insynuacji Łużyna i wspomniał, że
dziewczynę widział po raz pierwszy wczoraj. Uświadomił sobie również, że wcale
nie zaprotestował przeciw epitetowi: "ostatnie prowadzenie". Wszystko to
mgliście a błyskawicznie przemknęło mu przez myśl. Lecz spojrzawszy uważniej,
zobaczył, iż ta poniżona istota jest poniżona tak dalece, że naraz zrobiło mu
się jej żal. Gdy zaś wykonała ruch, jakby miała uciec ze strachu - coś nim
targnęło. - Wcale się pani nie spodziewałem - rzekł pośpiesznie, wstrzymując ją
wzrokiem. - Będzie pani łaskawa usiąść. Zapewne od Katarzyny Iwanowny?...
Przepraszam, nie tu, proszę usiąść tutaj... Gdy Sonia weszła, Razumichin, który
siedział na jednym z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuż przy drzwiach, wstał, by
dać jej drogę. Zrazu Raskolnikow wskazał jej miejsce w rogu kanapy, gdzie
przedtem siedział Zosimow, ale zdawszy sobie sprawę, że ta kanapa jest miejscem
zbyt familiarnym i służy mu za posłanie, czym prędzej podsunął jej krzesło
Razumichina. - A ty siadaj tu - rzekł do kolegi sadzając go tam, gdzie siadywał
Zosimow. Sonia usiadła drżąc ze strachu i nieśmiało zerknęła na panie. Znać
było, że sama nie pojmuje, jak mogła zająć miejsce obok nich. Zmiarkowawszy to,
tak się przeraziła, że raptem wstała znów i w zupełnej kontuzji zwróciła się do
Raskolnikowa. - Ja... ja... wstąpiłam- tylko na chwilę, przepraszam, że fatyguję
- jąkała. - Przychodzę od Katarzyny Iwanowny, nie miała kogo posłać... A
Katarzyna Iwanowna kazała bardzo prosić, żeby pan był jutro^ia^eremonii
żałobnej, z rana... po nabożeństwie...-na cmentarzu__Mlttofanijewskim, a potem u
nas... u niej... na śniadaniu... Żeby pan zrobił jej honor... Kazała prosić.
Sonia zacięła się i umilkła.
>»• 243

- Postaram się na pewno... na pewno... - odparł Raskol-nikow, wstał także i


także jąkał się, nie kończył zdań. - Proszę z łaski swojej usiąść - powiedział
nagle. - Muszę z panią porozmawiać. Proszę... Może pani się śpieszy, ale proszę
mi ofiarować dwie minuty... I bliżej przysunął krzesło. Sonia znów usiadła i
znów niepewnie, lękliwie, przelotnie spojrzała na obie panie, po czym spuściła
oczy. Blada twarz Raskolnikowa spłonęła rumieńcem; przebiegł go skurcz, oczy mu
zapłonęły. - Mamo - rzekł twardo, z naleganiem - to Zofia Sie-mionowna
Marmieładow, córka tego nieszczęśliwego pana Marmieładowa, którego wczoraj w
moich oczach stratowały konie i o którym już ci mówiłem... Pulcheria
Aleksandrowna popatrzyła na Sonię i z lekka zmrużyła powieki. Pomimo cale
zmieszanie, w jakie ją wprawiał nakazujący i wyzywający wzrok syna, w żaden
sposób nie mogła odmówić sobie tej przyjemności. Dunieczka poważnie, bacznie
popatrzyła prosto w twarz biednej dziewczynie i ze zdziwieniem ją oglądała.
Słysząc tę prezentację Sonia podniosła oczy, lecz w tejże chwili jeszcze mocniej
się stropiła. - Chciałem panią zapytać - pośpiesznie zwrócił się do niej
Raskolnikow-co tam dziś słychać u państwa? Nikt się państwu nie naprzykrzał?...
na przykład policja? - Nie, proszę pana, nic takiego... Przecie powód śmierci aż
nazbyt oczywisty; nikt się nie naprzykrzał; tylko lokato-rowie gniewają się. -
Za co?
- Że ciało długo leży... teraz przecie upał, więc zapach... Tak że dzisiaj pod
wieczór przeniosą na cmentarz, do kaplicy, aż do jutra. Katarzyna Iwanowna z
początku nie chciała, ale teraz widzi sama, że nie sposób... - A zatem dzisiaj?
- Prosi, żeby pan zrobił nam zaszczyt i był jutro na nabożeństwie w cerkwi, a
potem przybył do niej na wspominki. - Urządza wspominki?
- Tak, proszę pana, przekąskę; kazała bardzo panu dziękować, że pan nas wczoraj
wspomógł... bez pana zupełnie by nie było za co pochować. - Wargi i broda
drgnęły jej nagle, 244
lecz pohamowała się, nie zapłakała, tylko czym prędzej znowu spuściła oczy.
Podczas rozmowy Raskolnikow badawczo jej się przyglądał. Była to twarz
chudziutka, zupełnie chudziutka i blada, o rysach dosyć nieregularnych, o nazbyt
spiczastym małym nosku i podbródku. Nie można jej było nawet nazwać ladniutką,
lecz za to jej błękitne oczy były takie świetliste, a gdy się ożywiały, wyraz
jej twarzy stawał się tak poczciwy i szczery, że mimo woli zjednywała każdego. W
jej rysach, a i w całej postaci, była nadto jedna jeszcze charakterystyczna
cecha: pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką, o wiele
młodszą, niż była w istocie, dzieckiem prawie - i to się czasem aż pociesznie
zaznaczało w niektórych ruchach. - Ale czyż Katarzyna Iwanowna potrafiła opędzić
wszystkie wydatki tak drobną kwotą i nawet zamierza urządzić wspominki... -
zapytał Raskolnikow, usilnie przedłużając rozmowę. - Trumna będzie skromna... i
wszystko będzie skromne, więc niedrogo... wszystkośmy obliczyły z Katarzyną
Iwanowna, tak że zostanie na wspominki... a Katarzyna Iwanowna bardzo by
chciała, żeby tak było. Bo jakżeż... To dla niej pociecha... ona taka jest,
przecie pan wie... - Rozumiem, rozumiem... naturalnie... Ogląda pani mój pokój?
Mama powiada, że przypomina trumnę. - Pan nam wczoraj wszystko oddał! - naglę
powiedziała Sonieczka jakimś natężonym, pośpiesznym szeptem i znowu mocno się
zarumieniła. Wargi i broda znów jej drgnęły. Już od dłuższej chwili była
uderzona tym, jak biednie Raskolnikow mieszka, a teraz słowa, te wyrwały jej się
mimo woli. Zaległo milczenie. Oczy Dunieczki jakoś pojaśniały, a nawet Pulcheria
Aleksandrowna spojrzała na Sonię raczej przychylnie. - Rodia - rzekła wstając -
obiad jemy oczywiście razem. Dunieczko, chodźmy... a tobie, Rodia, bardzo bym
radziła wyjść, trochę pospacerować, później odpocząć, pole-żeć; potem przychodź
do nas, nie spóźnij się... Boję się, żeśmy cię zmęczyli... - Tak, tak, przyjdę -
odparł i wstał pośpiesznie. - Co prawda mam interesy... -Co? Czyżbyś chciał jeść
obiad osobno?-krzyknął

Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa. - Cóż to za pomysł? -


Owszem, owszem, przyjdę, naturalnie, naturalnie... A ty zostań tu na chwilę.
Mamo, on wam teraz niepotrzebny? czy może zabieram go wam? - Och, nie, nie! A
pan, Dymitrze Prokoficzu, przyjdzie na obiad? będzie pan taki dobry? - Proszę,
niech pan przyjdzie-poparła Dunia. Razumichin ukłonił się i rozpromienił. Na
krótką chwilkę wszyscy jakoś dziwnie się zakłopotali. - Żegnaj, Rodia, raczej do
widzenia; nie cierpię mówić "żegnaj". Żegnaj, Anastazjo... Ach, znowu
powiedziałam "żegnaj !"... Pulcheria Aleksandrowna chciała skinąć głową również
i Sonieczce, lecz to się jej nie udało, więc tym spieszniej wyszła z pokoju.
Natomiast Dunia jakby czekała na swoją kolej i idąc za matką mimo Soni, skłoniła
jej się z całą uprzejmością i uszanowaniem. Sonieczka się zmieszała, ukłoniła z
wystraszoną skwapliwością, a na jej twarzy odbiło się jakieś aż bolesne uczucie;
zdawać by się mogło, że atencja i uprzejmość Awdotii Romanowny ciąży jej, męczy
ją. - Duniu, pożegnajże się ze mną! -zawołał Raskolnikow już w sieni - podajże
mi rękę. - Przecie już podawałam, zapomniałeś ? - odrzekła Dunia, łagodnie a
niezgrabnie obracając się do niego.. - No to podaj jeszcze raz!
I mocno ścisnął jej paluszki. Dunieczka uśmiechnęla się, zarumieniła, co żywo
wyrwała rękę i poszła za matką, nie wiedzieć czemu również pełna szczęścia.
-Ślicznie!-rzekł do Soni, wracając z przedsionka, i spojrzał na nią pogodnie.
-Wieczny odpoczynek racz duszom zmarłym dać, Panie, żywi zaś muszą jeszcze
pożyć! Prawda? prawda? Sonia nie bez zdziwienia patrzyła na jego nagle
rozpogodzoną twarz; od kilku chwil przyglądał jej się milcząco i pilnie:
przypominał sobie teraz wszystko, co mu o niej opowiedział jej nieboszczyk
ojciec... - O Boże, Dunieczko!-mówiła Pulcheria Aleksandrowna, gdy tylko wyszły
na ulicę. - Cieszę się teraz, żeśmy sobie poszły; jakoś mi lżej. No powiedz,
czyż myślałam wczoraj w pociągu, że będę rada z takich rzeczy! - Znów powtarzam
ci, mamusiu: jest jeszcze bardzo chory. Czyż tego nie widzisz? Może właśnie
tęsknota za nami wpędziła go w taki stan. Trzeba być wyrozumiałym, a wtedy
wiele, wiele można darować... - A ty właśnie nie byłaś wyrozumiała! -
natychmiast odrzekła Pulcheria Aleksandrowna gorąco i zazdrośnie. - Wiesz,
Duniu? Przyglądałam się wam obojgu i myślałam sobie, żeś jego wykapany portret,
nawet nie tyle z twarzy, co z duszy: oboje jesteście melancholikami, oboje
posępni i po-pędliwi, oboje wyniośli i oboje wielkoduszni... Dunieczko, przecie
nie ma mowy o tym, żeby był samolubem? co?... A kiedy pomyślę, że ma być u nas
dziś wieczór, aż mi się serce ściska. - Nie niepokój się, mamo, będzie, co
będzie.
- Dunieczko. Zastanów się tylko, w jakim położeniu jesteśmy teraz! Przypuśćmy,
że Piotr Pietrowicz zrezygnuje? - niebacznie powiedziała biedna Pulcheria
Aleksandrowna. - W takim razie cóż będzie wart! -ostro i wzgardliwie
odpowiedziała Dunieczka. - Dobrześmy zrobiły, żeśmy teraz wyszły - przerwała
matka, skwapliwie zmieniając temat - on gdzieś śpieszy w interesie; niechaj się
przejdzie, niech pooddycha powietrzem... u niego tak okropnie duszno... ale
gdzie tu powietrze?... Tutaj nawet na ulicach jest jak w pokoju bez lufcików.
Boże, co to za miasto!... Uważaj, potrącą cię, niosą coś! Fortepian dźwigają...
doprawdy rozpychają się jak dzikusy... Tej pannicy także boję się bardzo... --
Jakiej pannicy, mamusiu?
- Ano tej, tej, co tam była...
- Dlaczegóż?
- Mam takie przeczucie, Duniu. Wierz albo nie wierz, ale powiadam ci, że jak
tylko weszła, pomyślałam sobie: oto gdzie tkwi sedno... - Żadnego sedna tu nie
ma! - zniecierpliwiła się Dunia. - Że też mama wiecznie ze swoimi przeczuciami!
Dopiero wczoraj ją poznał, tak że dzisiaj, kiedy przyszła, nie wiedział, kto to.
- Dobrze, zobaczysz sama!... Aż się przeraziłam: patrzy

na mnie, patrzy, takie oczyska... ledwie usiedziałam na krześle, pamiętasz,


kiedy Rodła nam ją przedstawiał? Dziwne: Piotr Pietrowicz tak o niej pisze, a on
ją nam prezentuje... Nam jak nam, ale tobie! Widocznie jest mu droga! - Mało co
się pisze! O nas także niejedno mówiono i pisano, nie pamięta mama? Co do mnie,
jestem przekonana, że to... najzacniejsza dusza, a tamto wszystko... banialuki.
- Daj Boże.
- A Piotr Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem - rąbnęła Dunieczka. Pulcheria
Aleksandrowna aż się skurczyła. Rozmowy nie dato się już nawiązać. - Więc mój
interes do ciebie jest tego rodzaju...-rzeki Raskolnikow ciągnąc Razumichina do
okna. - Zatem powiem Katarzynie Iwanownie, że pan przyjdzie - pośpiesznie
żegnała się Sonia. - Chwileczkę, Zofio Siemionowno, nie mamy tajemnic, pani nam
nie przeszkadza... Chciałbym pani jeszcze dwa słowa... Słuchaj-przerwał sobie
znowu, nie kończąc zdania. -Zdaje mi się, że znasz tego..: jak mu tam?...
Porfirego? - Miałbym go nie znać! Toż to mój krewniak! Albo co? - spytał
Razumichin w jakimś porywie ciekawości. - Przecie on teraz prowadzi... tę
sprawę... no, w związku z tym zabójstwem... coście wczoraj mówili... - Tak...
Więc? - I Razumichin wytrzeszczył oczy.
- Badał właścicieli zastawów, a-_tam są moje zastawy również, ot, lichotka, ale
w każdym razieT pierścionek siostry - dała mi go na pamiątkę, kiedym^wyjeżdżal
tu, do Petersburga - i srebrny zegarek ojca. Całej parady za pięć czy sześć
rubli, ale dla mnie ma to wartość jako pamiątka. Więc cóż mam teraz zrobić?- Nie
chciałbym, żeby te rzeczy zginęły, zwłaszcza zegarek. Truchlałem, że mama będzie
chciała nań spojrzeć, kiedy zagadano o Duninym zegarku. To jedyna rzecz, która
ocalała po ojcu. Matka się rozchoruje, jeśli go sprzedadzą. Kobiety! Więc
poradź, co mam począć! Wiem, że należałoby zameldować w komisariacie. Ale czy
nie lepiej samemu Por-firemu, co? Jak myślisz? Byłaby to szybsza sprawa.
Zobaczysz, że jeszcze przed obiadem mama zapyta. - Żadną miarą nie w
komisariacie, koniecznie Porfire-
aml:.- wykrzyknął Razumichin, niesłychanie przejęty. - Och, ^ak się cieszę! Po
co mamy marudzić, to dwa kroki stąd, chodźmy od razu, na pewno go zastaniemy! -
Hm... może istotnie?...
- On zaś będzie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo rad poznać ciebie. Różnymi czasy
dużo mu o tobie mówiłem... Wczoraj mówiłem także. Chodźmy!... Więc znałeś tę
starą? Teraz jestem w domu... To wszystko wspa-nia-le się ułożyło!... Ach,
prawda... Zofia Iwanowna... - Zofia Siemionowna - sprostował Raskolnikow. -
Zofio Siemionowno, to mój przyjaciel, Razumichin, dobry człowiek... - Jeżeli
panowie muszą już iść... - zaczęła Sonia ani spojrzawszy na Razumichina, co
teraz skonfundowało ją jeszcze bardziej. - Chodźmy! - zdecydował Raskolnikow. -
Wstąpię do pani dziś jeszcze, Zofio Siemionowno, proszę mi tylko powiedzieć,
gdzie pani mieszka. Nie tylko tracił wątek, ile raczej śpieszył i unikał jej
wzroku. Sonia podała swój adres i zarumieniła się przy tym. Wyszli wszyscy
razem. - Nie zamykasz na klucz? - zagadnął Razumichin wychodząc za nimi na
schody. - Nigdy!... Zresztą już od dwu lat chcę sprawić sobie zamek - dodał od
niechcenia. - Szczęśliwi są ludzie, którzy nie mają co zamykać, prawda? -
zwrócił się ze śmiechem do Soni. Na ulicy przystanęli koło bramy.
- Pani na prawo, Zofio Siemionowno? Ale, ale: jak pani mnie znalazła ? - spytał
w taki sposób, jakby pragnął powiedzieć jej coś zupełnie innego. Chciał patrzeć
w jej pogodne, jasne oczy, a wciąż mu się to nie udawało... - Przecie pan
wczoraj podał adres Poluni.
- Pola? Ach, tak... Polunia. To ta... mała... to pani siostra? Więc dałem jej
swój adres? - Czy pan zapomniał?
- Nie... pamiętam...
- A ja słyszałam o panu jeszcze wtedy, od tatusia... Tylko, że wtenczas nie
znałam jeszcze pańskiego nazwiska, a i on także nie znał... Teraz przyszłam... a
że wczoraj dowiedziałam się nazwiska pana... więc dzisiaj zapytałam: gdzie tu
mieszka 249

pan Raskolnikow?... Bo nie wiedziałam, że pan podnajmuje od lokatorów... Do


widzenia... Ja teraz do Katarzyny Iwanowny... Była niezmiernie rada, że
nareszcie odeszła; szła szybko, żeby jak najprędzej zejść im z oczu, jak
najprędzej zrobić te dwadzieścia kroków do rogu, gdzie skręcało się na prawo, i
pozostać wreszcie samą, a wówczas, idąc pośpiesznie, na nikogo nie patrząc, nic
nie zauważając - myśleć, wspominać, rozważać każde wypowiedziane słowo, każdy
szczegół. Jeszcze nigdy, nigdy nie doznała nic podobnego. Cały nowy świat
bezwiednie i mgliście spłynął do jej duszy. Przypomniała sobie naraz, że
Raskolnikow z własnego popędu chciał wstąpić do niej dziś jeszcze, może nawet z
rana, może zaraz. - Tylko nie dzisiaj, na Boga, nie dzisiaj! - bąkała z
zamierającym sercem jakby kogoś błagając jak przestraszone dziecko.-Boże! Do
mnie... do tego pokoju... on zobaczy... o Boże! Toteż, rzecz prosta, nie mogła w
owej chwili zauważyć nieznajomego pana, który śledziła pilnię^szedł za nią trop
w trop. Eskortow^jątaK^od jej wyjścia z bramy. Gdywszyscy troje -'• Razumichin,
Raskolnikow i ona - przystanęli na dwa słowa u bramy, przechodzień ten, mijając
ich, drgnął nagle, gdy w przelocie usłyszał przypadkięm_słowa_SoaLL ,,Spytałam:
gdzie tu mieszka pan Raskolnikow ?"._Szybkimi lecz uważnym spojrzeniem
obrzucjLcała_trójkę, szczególnie- zaś Raskolniko-wa, do którego zwracała się
Sonia; następnie popatrzył na kamienicę i zapamiętał ją sobie. Wszystko to
zaszło w oka mgnieniu, przelotnie, i nieznajomy pan usiłując nie dać po sobie
nic poznać ruszył dalej, wolniejszym już krokiem i jakby się ociągając. Czekał
na Sonię; widział, jak się żegnali, i wiedział, że Sonia zaraz pójdzie do
siebie. "Ale gdzie do siebie? Już kiedyś widziałem tę twarz- medytował
uzmysławiając sobie rysy Soni. - Trzeba się dowiedzieć." Dotarłszy do zakrętu
przeszedł na drugą stronę ulicy, obrócił się i stwierdził, że Sonia już idzie za
nim, tą samą drogą, l że nic nie zauważyła. Na rogu. zawróciła w też ulicę.
Ruszył jej śladem, nie spuszczając z niej oka; szedł przeciwległym chodnikiem.
Zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków wrócił znowu na tę stronę, którą zdążała Sonia»
dopędził ją i szedł za nią w odległości pięciu kroków. 250
Był to-eztowięk lat pięćdziesięciu, wzrostu powyżej średniego, dorodny, szeroki
w barach, nieco jakby przygarbiony. Był ubrany elegancko, wytwornie i wyglądał
na pana całą gębą. W ręku trzymał ładną laseczkę, którą za każdym krokiem
postukiwał w chodnik, a na rękach miał nowiutkie rękawiczki. Szeroka twarz o
wystających kościach jarzmowych była dosyć przyjemna, cera zaś świeża,
niepetersburska. Jego włosy, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie płowe, ledwie
przyprószone siwizną, rozłożysta zaś, gęsta broda, zasłaniająca mu szyję jak
wachlarz, była w jaśniejszym jeszcze odcieniu. Oczy miał niebieskie, patrzące
zimno, pilnie i przenikliwie; usta pąsowe. W ogóle ten doskonale zakonserwowany
człowiek wyglądał na młodszego o wiele niż był. Gdy Sonia przyszła nad kanał,
znaleźli się we dwoje na jednym chodniku. Obserwując ją, zdążył zauważyć jej
zamyślenie i roztargnienie. Dotarłszy do swego domu Sonia weszła do bramy, a on,
jakby trochę zdziwiony, za nią. Z dziedzińca Sonia skręciła na prawo, w
róg,^gkąd^schody wiodły do jeji^ mieszkania. "Phi!""'-mruknął nieznajomy pan i
ruszył zan^-po"schodach. Dopiero teraz Sonia go spostrzegła. Na trzechn-
piętrze^skręciła w korytarz i zadzwoniła do numeru 9, gdzie na drzwiach widniał
napis kredą: Kapernaumow - krawiec. "Phi!" powtórzył nieznajomy, zaskoczony
dziwnym zbiegiem okoliczności, i zadzwonił tuż obok, do numeru 8. Jedne drzwi
były o sześć kroków od drugich. - Pani mieszka u Kapemaumowa! - rzekł patrząc na
Sonię i śmiejąc się. - Przerabiał mi wczoraj kamizelkę. A ja tuż obok, u madame
Ressiich, Gertrudy Ressiićh. Jaki zbieg okoliczności. Sonia spojrzała na niego
uważnie.
- Jesteśmy sąsiadami - ciągnął dalej ze szczególną wesołością. - Przyjechałem do
Petersburga dopiero przedwczoraj. No, na razie do widzenia. Sonia nie
odpowiedziała; otworzono jej i wśliznęła się do siebie. Czemuś zawstydziła się i
przelękła... W drodze do Porfirego Razumichin był w niezwykle podnieconym
nastroju. - To świetnie, bracie - powtarzał raz po raz - tak się cieszę, tak się
cieszę!

"Cóż to tak ciebie cieszy?" - myślał Raskolnikow.


- Wcale nie wiedziałem, że i ty zastawiałeś rzeczy u tej starej. I... i...
dawnoż to było? to znaczy: dawnoś ją widział ostatni raz? "Co za naiwny
głuptas!"
- Kiedy ją widziałem... - zatrzymał się Raskolnikow, rzekomo szukając w pamięci
••- ano, chyba ze trzy dni przed jej śmiercią byłem u niej. Zresztą ja przecież
teraz idę nie po to, żeby wykupić te rzeczy - podjął ze skwapliwą i szczególną
troską o zastawy - przecie ja teraz znowu mam zaledwie jednego rubla srebrem...
przez ten przeklęty wczorajszy wybryk!... O wybryku wspomniał z nader
przekonywającą intonacją.
- No tak, no tak - z pośpiechem i nie wiadomo co potwierdzał Razumichin - więc
to dlatego tak cię wtedy... przejęło... Bo wiesz, nawet w malignie wciąż
napomykałeś o jakichś pierścionkach i łańcuszkach... no tak, tak... To jasne,
wszystko teraz jasne. "Proszę! Jak się ta myśl porozpelzała wśród nich. Przecie
ten człowiek dałby się za mnie ukrzyżować, a jednak bardzo się cieszy, że się
wyjaśniło, czemu w malignie wspomniałem o pierścionkach! Kołkiem utkwiło to im
wszystkim w głowach..." - Zastaniemy go ? - zapytał głośno.
- Zastaniemy, zastaniemy - upewniał Razumichin. - To byczy chłop, bracie,
zobaczysz! Trochę niedżwiedzio-waty-nie, właściwie to człowiek światowy, ale ja
w innym znaczeniu nazwałem go niedźwiedziowatym. Mądrala, mądrala, ho, ho,
całkiem niegłupi, tylko sposób myślenia trochę swoisty... Nieufny, sceptyk,
cynik... lubi nabierać ludzi - raczej nie nabierać, tylko brać na fundusz... No
i ta dawna metoda dowodu rzeczowego... Ale na rzeczy się zna, zna... Zeszłego
roku wytropił jedną, taką sprawę... zabójstwo, gdzie prawie wszystkie ślady były
zatarte. Bardzo, bardzo, bardzo pragnie cię poznać! - Czemuż to tak bardzo?
- Może źle się wyraziłem... Uważasz, ostatnio, kiedy zachorowałeś, często i dużo
zdarzało mi się mówić o tobie... A on słuchał... i gdy się dowiedział, żeś był
na prawie, a nie mogłeś ukończyć nauk wskutek trudności finansowych, powiedział:
jaka szkoda! Stąd wnioskuję... a właściwie ze wszystkiego razem, nie z tego
jednego. Wczoraj Zamiotow... Bo widzisz, Rodia, ja ci wczoraj po pijanemu
gadałem, gdyśmy szli do domu... więc widzisz, bracie, boję się, żebyś tego sobie
nie wyolbrzymił... - Że co? Że mają mnie za wariata? Może to i prawda.
Uśmiechnął się z przymusem. -- Tak, tak... to jest tfu, nie!... Słowem,
wszystko, co plotłem (nie tylko o tym...), wszystko to bzdury, pijackie brednie.
- Co się tak gęsto tłumaczysz! Och, jak mi to wszystko zbrzydło! - krzyknął
Raskolnikow z rozdrażnieniem, które po części udawał. - Wiem, wiem, rozumiem.
Bądź pewien, że rozumiem. Aż wstyd o tym mówić... - Skoro wstyd,- to nie mów!
Umilkli obaj. Razumichin był więcej niż zachwycony i Raskolnikow ze wstrętem to
odczuwał. Korciło go i to, co Razumichin powiedział przed chwilą o Porfirym.
"Przed nim także będę musiał strugać wariata-myślał blednąc i czując skurcz
serca - strugać jak najnaturalniej. Najnaturalniej byłoby nie strugać wcale.
Usilnie nic nie strugać. Nie, usilnie byłoby znowuż nienaturalnie... Ha, jakoś
to będzie... zobaczymy... zaraz... Czy to dobrze, czy niedobrze, że tam idę? Ćma
sama led na świecę. Serce wali - co to, to niedobrze..." - W tej szarej
kamienicy - rzekł Razumichin. "Grunt to, czy Porfiry wie, czy nie wie, że
wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedźmy i że... pytałem o krew? W mig trzeba to
zbadać, od pierwszego kroku, jak tylko wejdę, muszę to poznać z jego twarzy, bo
i-na-czej... Choćbym zginął, dowiem się." - Wiesz co ? - zwrócił się nagle do
Razumichina z szelmowskim uśmiechem-zauważyłem dzisiaj, brachu, żeś od rana
nadzwyczajnie żal torowany? Nie? - Zalterowany? Ani mi się śni - żachnął się
Razumichin.
- Gadaj zdrów, bracie; to widoczne. Siedziałeś na krześle tak, jak nigdy nie
siadujesz, na samym brzeżku, i raz po raz drgałeś. Zrywałeś się ni w pięć, ni w
dziewięć. Siedzi zły jak

pies, a raptem pysk robi mu się słodszy od karmelka. I czerwieniłeś się;


zwłaszcza kiedy cię zaproszono na obiad, poczerwieniałeś okrutnie. - Nic
podobnego, bujasz jak najęty! Co masz na myśli?
- Wymigujesz się jak uczniak. Tfu, do licha, znowu poczerwieniał ! - Swoją
drogą, co za świnia z ciebie.
- Czego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, powtórzę to dziś tu i ówdzie, cha-cha-cha!
Toż dopiero ubawię mamę... i jeszcze kogoś... - Słuchaj, słuchaj, słuchaj,
przecie to poważne... przecie to... Przecie to, psiakość... - ostatecznie
zaplątał się Razumi-chin drętwiejąc z przerażenia. - Co im opowiesz? Ja,
bracie... Tfu, jakaś ty świnia! - Wiosenna różyczka, jak ulał! Szkoda, że nie
widzisz, jak ci z tym do twarzy. Romeo dwumetrowego wzrostu. A jak się dziś
wyszorowałeś, paznokcie wyczyściłeś, co? Słyszane to rzeczy? Słowo daję,
nasmarowałeś się pomadą. Nachyl no się. - Świnia!!!
Raskolnikow zanosił się niepowstrzymanym na pozór śmiechem; i wśród tych
wybuchów wesołości wkroczyli do mieszkania Porfirego Pietrowicza. O to właśnie
chodziło Raskolni-kowowi: z pokojów można było słyszeć, że wtargnęli ze śmiechem
i wciąż jeszcze śmieją się w przedsionku. - Ale tu ani stóweczka o tym, bo...
rozwalę ci łeb! - szepnął Razumichin z pasją, chwytając Raskolnikowa za ramię. V
Raskolnikow już wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie
wysiłki, żeby czasem nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą,
czerwony jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł skonfundowany Razumichin.
Twarz jego i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i
usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony,
ukłonił się stojącemu pośrodku pokoju i pytająco patrzącemu na nich
gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń - w dalszym ciągu jakby
dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą wesołość i wydusić z siebie
bodaj par? słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać poważną minę i coś
tam mruknąć - wtem, niby niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem już
nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym gwałtowniej, im usilniej
powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował ten
"serdeczny" śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości i,
co więcej, naturalności. A Razumichin, jak na zamówienie, dołożył jeszcze
cegiełkę: - Psiakrew! - ryknął, machnął ręką, zawadził o mały okrągły stolik, na
którym stała szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało. - Po cóż
niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla skarbu państwa! - wesoło
zawołał Porfiry Pietrowicz. Scena przedstawiała się, jak następuje: Raskolnikow
śmiał się jeszcze, zapomniawszy swej ręki w ręce gospodarza, lecz znając miarę,
czekał na sposobną chwilę, żeby skończyć z tym jak najrychlej i jak
najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i
stłuczeniem szklanki, posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął i ostro
zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa, z groźnie nachmurzoną
twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i
chciał się śmiać, lecz widać było, że czeka wyjaśnień. W kącie na krześle
siedział Zamiotow; teraz, przy wejściu gości, podniósł się i stał w oczekiwaniu,
rozciągnąwszy wargi do uśmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z
niedowierzaniem spozierając na całą scenę, na Raskolnikowa zaś - aż z pewnym
pomieszaniem. Niespodziewana obecność urzędnika uderzyła Raskolnikowa. "Muszę to
sobie wytłumaczyć!"-pomyślał.
- Najmocniej przepraszam - zaczął siląc się na zakłopotanie - Raskolnikow
jestem... - Co "znowu, bardzo mi przyjemnie, przy tym panowie weszli tak
sympatycznie... Cóż to, on się nawet nie chce przywitać? - skinął Porfiry
Pietrowicz na Razumichina. - Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł.
Powiedziałem mu tylko po drodze, że jest podobny do Romea i... dowiodłem mu
tego; więcej, zdaje się, nic nie było. - Świnia! - odezwał się Razumichin nie
obracając głowy.
255

- Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno sióweczko tak go
rozgniewało - zaśmiał się Porfiry. - A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!...
Zresztą niech was wszystkich kule biją! - odciął Razumichin i nagle, sam się
roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego
Pietrowicza. - Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion
Romanowicz Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać;
po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się?
od dawna? "Masz tobie" - przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się
zmieszany, ale nie zanadto. - We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj
- rzeki swobodnie. - Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym
tygodniu .okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem
zwąchaliście się beze mnie... Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz był po
domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był
to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, tęgawy, nawet z
brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko ostrzyżonymi włosami na
dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna,
księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą,
lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby
nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały
gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z
całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie
więcej powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia.
Usłyszawszy, że gość ma do niego "interesik", Porfiry Pietrowicz niezwłocznie
poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył
się w gościa - oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy - z tą aż nazbyt
wytężoną i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się
znają i zwłaszcza gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w
żadnym stosunku do tej okazy-256
wanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłusz-czył swą sprawę jasno i
dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że
zdążył wcale dobrze obejrzeć Porfirego^-Porfiry Pietrowicz również ani razu nie
spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził
rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na
drugiego, aż trochę przebierając miarkę. "Głupiec!"-wyłajał go w duchu
Raskolnikow.
- Powinien pan ^glosyLpolicji - nader rzeczowo odparł Porfiry - że.
dowiedziawszy się o takim a takim zajściu, to znaczy o tyin_^abółstwie^pte6i-pan
o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te
a te rzeczy należą do pana i że pan pragnie je wykupić... czy też... Słowem, oni
wystylizują to panu. - Kiedy właśnie o to chodzi - silił się Raskolnikow na
możliwie największe skrępowanie - że ja w tej chwili... nie bardzo mam
pieniądze... nawet na taki drobiazg nie starczy... Ja bym, proszę pana, na razie
chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że gdy tylko będę miał pieniądze...
- To obojętne - odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na
temat sytuacji finansowej. - Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do
mnie, w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o
takich a takich moich rzeczach, upraszam... - Chyba na zwyczajnym papierze ? -
pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów. - O, na
najzwyczajniejszym!-I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego,
spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało Raskol-
nikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym
rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli
wiedzą, w jakim celu. "Wie!"-śmignęło w nim jak błyskawica.
- Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami-ciągnął dalej, nieco zbity z tropu -
moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie
drogie, jako pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo
się przestraszyłem, kiedym usłyszał...

- Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, że Porfiry
bada właścicieli zastawów! - wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To
już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekle
spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał. -
Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie?- zwrócił się do niego z dobrze
udanym rozdrażnieniem. - Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą - jak ci
się zdaje - lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę
ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą.
Już ci mówiłem, że ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą,
która mi pozostała po ojcu. Możesz się ze mnie śmiać, ale - tu zwrócił się nagle
do Porfirego - przyjechała do mnie matka i gdyby się dowiedziała - znów obrócił
się żywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by głos mu drgnął - że ten
zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby w rozpaczy. Kobiety! - Ależ ja wcale nie
w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie ! - wołał zmartwiony Razumichii. "Czy
dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem?- drżał Raskolnikow.-Po co
powiedziałem: kobiety?" - Więc przyjechała do pana matka?-poinformował się
dlaczegoś Porfiry Pietrowicz. - Tak.
- Kiedyż to?
- Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
- Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć _ podjął spokojnie i chłodno.
- Już dawno czekałem tu na pana. I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać
popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z
papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze
zaprzątnięty papierosem Razumichina. - COT-&? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, ze i
on tam zastawiał?-krzyknął RazumicKiń. Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do
Raskolnikowa:
- Obydwie pańskie .rzeczy^ pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden
p.apięręk, o na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko,
jak również dzień, w którym otrzymała to od pana... - Że też pan taki
spostrzegawczy?... - niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu
prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał: - Powiedziałem to dlatego, że
prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo... tak że panu trudno ich
wszystkich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich
sobie wszystkich i... i... "Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał."
- Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas
się nie zgłaszał -odparł Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii. -
Niezupełnie byłem zdrów.
- O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś
rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady. - Wcale nie blady...
przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! - przeciął Raskolnikow brutalnie i ze
złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować.
"A właśnie w złości wygadam się! - mignęło mu znowu. - Czemu oni mnie
dręczą!..." - "Zupełnie zdrów!" - podchwycił Razumichin. -A to mi się podoba. Do
wczoraj bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się trzymał na
nogach, a jak tylkośmy się odwrócili - to znaczy ja i Zosimow - ten się ubrał na
chybcika, drapnął chyłkiem i szwęndał się gdzieś do północy - i to, powiadam ci,
w kompletnej malignie; możesz to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy. -
Doprawdy? W kompletnej malignie? No proszę!- pokiwał głową Porfiry jakoś po
babsku. - Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! - wyrwało
się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby
nie dosłyszał tych dziwnych słów. - Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? -
gorąco prawił Razuroichin. - Po coś wyszedł? na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy
to się nazywa być przy zdrowych zmysłach?

Teraz, kiedy cale niebezpieczeństwo już minęło, mówię ci to wprost. - Znudzili


mnie wczoraj jak flaki z olejem - rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego z
bezczelnie wyzywającym uśmier chem - więc uciekłem od nich, chciałem wynająć
sobie mieszkanie, żeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan
Zamiotow widział te pieniądze. Cóż, panie Zamiotow, byłem wczoraj czy nie byłem
w malignie? Proszę rozstrzygnąć nasz spór. Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa,
tak bardzo TOU się nie podobało jego milczenie i jego wzrok. - Moim zdaniem,
mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był pan drażliwy -
oświadczył Zamiotow sucho. - A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz - wtrącił Porfiry
•- że spotkał pana wczoraj bardzo późno, w mieszkaniu pewnego urzędnika,
stratowanego przez konie... - Właśnie! Ot, chociażby ten urzędnik - pochwycił
Ra-zumichin -: no powiedz sam, czyś nie był zwariowany u tego urzędnika?
Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb! Zachciało ci się miłosierdzia -
ślicznie, daj piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie; a
tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć! - Skąd wiesz, że nie znalazłem gdzieś
skarbu? Może właśnie dlatego byłem wczoraj taki szczodry... Ot, na przykład pan
Zamiotow wie, że znalazłem skarb... Proszę darować - drżącymi ustami rzeki do
Porfirego - że od pół godziny zanudzamy pana takimi bzdurami. Pan ma nas dosyć,
co? - Ale skądże, przeciwnie, prze-ciw-nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan
interesuje. Z ciekawością i patrzę, i słucham... i, wyznam, tak się cieszę, że
pan nareszcie zechciał mnie odwiedzić. - Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie
poczęstować. W gardle mi zaschło! - huknął Razumichin. - Wyborna myśl. Może i
panowie raczą się przyłączyć do towarzystwa. A może chcesz... coś solidniejszego
przed herbatą, hę? - Idź do licha.
260
Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty. W głowie
Raskolnikowa myśli wirowały jak cyklon. Był okropnie rozdrażniony. "Ba, nawet
nie ukrywają, nawet nie. chcą robić ceregieli. Z jakiego to powodu, mój panie,
mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, że już nie
chcą ukrywać, że mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz! -
dygotał z furii. - W takim razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą.
Przecież to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, może ja na to nie pozwolę!...
Raptem wstanę i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami
gardzę!... - Z trudem odetchnął. - A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to
ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z braku doświadczenia i nie umiem odegrać,
swojej podłej roli? Może z ich strony nie było żadnego zamiaru? Wszystkie ich
słowa są najzwyczajniejsze, jednakże coś w nich tkwi... Wszystko to można zawsze
powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost: u niej? Dlaczego
Zamiotow dodał, że mówiłem przebiegle? Dlaczego mówią takim tonem? Tak... ton...
Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuż jemu nic się nie wydaje?
Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje... Znów gorączka!...
Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu miałby
mrugać? Chcą mi działać na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko to
miraż, albo-wiedzą!... Nawet Zamiotow jest impertynencki... Czy rzeczywiście
Zamiotow jest impertynencki ? Zamiotow zmienił pogląd przez noc. Przeczuwałem,
że tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu.
Porfiry nie uważa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się
na pewno z mego powodu. Przed naszym przyjściem mówili na pewno o mnie... Czy
wiedzą o mieszkaniu? Żebyż już prędzej!... Kiedy powiedziałem, żem wczoraj
pobiegł szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego... Swoją
drogą zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się to później!... Że niby w
malignie!... Cha, cha, cha! Wie o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe
mamy nie wiedział!... A ta jędza wypisała ołówkiem nawet i datę!...
Niedoczekanie wasze, nie 261
dam się. To wszystko jeszcze nie są fakty, to dopiero miraże! Nie, panowie,
prosimy o fakty. Mieszkanie również nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co
mam im mówić... Czy wiedzą o mieszkaniu? Nie wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po
co przyszedłem? To zaś, że się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu, jaki ze
mnie nerwus! A może to i lepiej: wyglądam na bzika... Porfiry mnie wymacuje.
Będzie próbował zbić mnie z tropu. Po co przyszedłem?" Wszystko to śmignęło mu
przez głowę jak błyskawica. Porfiry Pietrowicz wrócił prędko; jakoś poweselał
naraz. - Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi łeb... I w
ogóle rozkleilem się - rzekł ze śmiechem do Ra-zumichina, całkiem innym już
tonem. - I cóż? było co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym
miejscu. Kto zwyciężył? - Nikt, oczywiście. Zjechali na wiekuiste zagadnienia,
bujali w obłokach. - Wyobraź sobie, Rodia^najakie tematy zjechali wczoraj:
czyzbrodnia istnieje, czy nie ? Toż mówię ci,~zeŚHły-gadali do
nieprzytomności."' - Nic dziwnego.. Zwykłe zagadnienie społeczne-odparł
Raskolnikow z roztargnieniem. - Pytanie zostało nie tak sformułowane - zauważył
Porfiry. - Niezupełnie tak, to prawda - od razu przystał Razu-michin i ciągnął
dalej gorąco, po swojemu. - Widzisz, Ro-dionie: posłuchaj i powiedz mi swoje
zdanie. Chodzi mi o to. Wczoraj wyłaziłem ze skóry, żeby ich przekonać, czekałem
też na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, że masz przyjść...
Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciw
niemoralnemu ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i żadnych innych
przyczyn się nie dopuszcza, i nic... - Przekręcasz! - zawołał Porfiry
Pietrowicz. Ożywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po raz,
czym jeszcze dodawał mu ostrogi. -. N-nic się nie dopuszcza! - z zapałem
przerwał Ra-zumichin-nie przekręcam... Mogę ci pokazać ich książki; wszystko u
nich pochodzi stąd, 'że "środowisko spaczyło człowieka" - i nic j^-ięcej.
Ulubiony ich frazes. Stąd prosty 262
wniosek, że gdyby dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną
od razu, jak zdmuchnął, i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie
liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury nie potrzeba! U nich nie jest tak, że
ludzkość, rozwijając się aż do końca historyczną, żywą drogą, sama przez się
zmieni się wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz odwrotnie, system społeczny,
wyszedłszy z jakiejś matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w
mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, przed wszelkim żywym procesem, bez
żadnej dziejowej i żywej drogi. Dlatego też tak instynktowo nie lubią historii:
"zawiera ona same łotrostwa i głupstwa" - wszystko się u nich tłumaczy jedynie
głupotą, dlatego również tak nie lubią żywego procesu życia: nie potrzeba żywej
duszy. Żywa dusza zażąda życia, żywa dusza nie usłucha mechaniki, żywa dusza
jest podejrzana, żywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego oni chcą, trąci
wprawdzie truposzem, wprawdzie można to zrobić z kauczuku, ale za to jest to
nieżywe, za to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W
rezultacie wszystko się sprowadza do układania cegiełek, do planowania korytarzy
i pokoi w falan-sterach! Falanster, owszem, gotów, ale natura wasza nie jest
gotowa do falansteru, pragnie życia, nie dokonała życiowego przebiegu, nie kwapi
się na cmentarz! Z pomocą samej tylko logiki nie da się przeskoczyć natury!
Logika przewidzi trzy wypadki, a wypadków jest milion! Odciąć więc cały milion i
wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze rozwiązanie! Kusząca
jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, że nie potrzeba myśleć! Cała tajemnica
żywota mieści się na dwu kartkach druku! - Proszę, jak cwałuje, jak bębni!
Trzeba, go przytrzymać za ręce - śmiał się Porfiry, po czym zwrócił się do
Raskolni-kowa: - Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju wczoraj wieczorem: w
jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu-może pan to sobie
wystawić? Nie, bracie, za pozwoleniem: "środowisko" gra w zbrodni dużą rolę,
obstaję przy tym. - To wiem i bez ciebie, ale ty mi powiedz taką rzecz:
czterdziestoletni mężczyzna zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to
środowisko przynagliło go do tego? - Kto wie, ściśle biorąc, może i środowisko -
z wielką

powagą zauważył Porfiry. - Zbrodnię, popełnioną na dziewczynce, bardzo a bardzo


dobrze można tłumaczyć "środowiskiem". Szal porwał Razumichina.
- Chcesz, to ci zaraz wydedukuję-ryknął-że masz białe rzęsy wyłącznie dlatego,
że Iwan Wielki liczy sobie trzydzieści pięć sążni wysokości, a wydedukuję to
jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym zabarwieniem. Podejmuję się. No,
chcesz się założyć? - Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego dowiedzie. -
Udajesz, do jasnej cholery! - krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką. -
Nie warto z tobą gadać. Toż on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz,
Rodia! A i wczoraj stanął po ich stronie tylko po to, żeby wszystkich nabrać. Co
on wczoraj wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!... Potrafi
dwa tygodnie z rzędu tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, że
idzie do mo-nasteru: dwa miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się
twierdzić, że się żeni, że już wszystko gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie
nowy garnitur. Jużeśmy mu winszowali. Tymczasem-ani narzeczonej, ani w ogóle
nic; gadanie, i już! - Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie przedtem. Właśnie z
powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, żeby z was zażartować. - Pan
rzeczywiście jest takim aktorem ? - spytał Raskol-nikow niedbale. - A cóż pan
myślał? Proszę zaczekać, pana także nabiorę. Cha, cha, cha! Nie, nie, powiem
panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni, środowiska,
dziewczynek - przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to
interesowało, pewien pański artykulik: O zbrodni... czy jak to tam było u pana,
zapomniałem tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące temu miałem satysfakcję
przeczytać to w "Słowie Periodycznym". -MÓJ artykuł? W "Słowjg^ Periodycznym" ?-
spytał zdziwiony Raskolnikowr-Przedpól rokiem, porzuciwszy uniwersytet,
rzeczywiście napisałem artykuł z powodu pewnej książki, ale zaniosłem go do
redakcji "Słowa Tygodniowego", a nie "Periodycznego". -• Trafił zaś do
"Periodycznego".
- Przecie "Słowo Tygodniowe" przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie
wydrukowali wtenczas... - To prawda; lecz przestając wychodzić "Słowo
Tygodniowe" połączyło się ze "Słowem Periodycznym", stąd też pański artykulik
ukazał się przed dwoma miesiącami w "Słowie Periodycznym". Pan nie wiedział?
Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.
- Bój się pan Boga, toż pan może zażądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie
dziwne usposobienie: żyje pan w takim zamknięciu, że nie wie o rzeczach
bezpośrednio pana dotyczących. To przecie fakt. - Brawo, Rodia! Ja także nie
wiedziałem! - zawołał Razumichin. - Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i każę
sobie dać ten numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko jedno, i tak
znajdę. No, no, no! A ten milczy! - Skąd się pan dowiedział, że to mój artykuł?
Podsygno-wany był jedną literą. - Przypadkowo i dopiero przed paru dniami. Przez
redaktora; znam go osobiście... Bardzo się zainteresował. - O ile pamiętam,
rozważałem stanJOsychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni. -
Tafc^estsipodkresIalpanTnaciskiem, że aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy
choroba. Nader, nader oryginalne, lecz... mnie właściwie zaciekawiła nie ta
część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl, rzucona pod koniec artykułu, ale
którą pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno... Słowem, jeśli
pan pamięta, jest tam aluzja, że podobno istnieją na świecie niektóre osoby,
które mogą... nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo popełniać wszelkie
łotrostwa i przestępstwa i że jakoby kodeks ich nie obowiązuje. Raskolnikow
uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei. - Co? Jak?
Prawo do zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że "środowisko spaczyło człowieka"?-
poinformował się Razumichin aż z jakimś przestrachem. - Nie, nie, niezupełnie
dlatego - odparł Porfiry. - Cała rzecz w tym, że podług artykułu pana
Raskolnikowa wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na "zwykłych" i "niezwykłych". 12
Dostojewski, t.
265

Zwykli powinni żyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego,


uważasz, że są zwykli. Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i
wykroczeń, mianowicie dlatego, że są niezwykli. Zdaje się, że tak było u pana?
nie mylę się? . - Cóż to jest? Nie może być, żeby tak tam było! -bąkał
Razumichin w rozterce. Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się
święci i na co chcą go nakierować: pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć
rękawicę. - U mnie jest niezupełnie tak - zaczął prosto i skromnie.- Przyznaję
zresztą, że pan wyłożył moją myśl prawie ściśle, a może nawet i zupełnie
ściśle... (Zdawało się sprawiać mu przyjemność, że może dodać owo: "zupełnie
ściśle"). Zachodzi tylko ta różnica, że bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie
niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani wyczyniać wszelakie łotrostwa,
jak pan to nazwał. Sądzę nawet, że takiego artykułu nie ogłoszono by drukiem. Po
prostu napomknąłem, że człowiek "niezwykły" ma prawo... właściwie nie prawo
urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie...
niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie jego
idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć,
że mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę
możności. Chyba się nie pomylę przypuszczając, że właśnie tego pan chce; służę.
Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś okoliczności,
żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia
jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej ludzi, którzy by temu odkryciu
przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem,
byłby obowiązany... usunąć tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość
zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał
prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej,
o ile pamiętam, snuję w swym artykule myśl, że wszyscy... na przykład prawodawcy
i założyciele fundamentów ludzkości, poczynając od najstarożytniejszych, poprzez
Likurgów, So-lonów, Mahometów aż do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do
jednego byli przestępcami już choćby przez to, że dając nowe prawo, tym samym
naruszali dawne, święcie czczone 266
przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach - no i nie wzdragali się przed
rozlewem krwi, jeśli tylko ta krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko
przelana w obronie dawnego prawa) mogła im być pomocna. Jest nawet rzeczą
zastanawiającą, że w większości wypadków ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości
najsrożej przelewali krew. Słowem, wywodzę, że wszyscy - nie tylko najwięksi,
lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś
nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być przestępcami - w stopniu
większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by im było wydobyć się z
koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuż wskutek swej
natury, a dodam od siebie, że nawet obowiązani są nie zgodzić się na to. Jak pan
widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic szczególnie nowego. Było to tysiąc
razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na zwykłych i
niezwykłych, zgadzam się, że jest on trochę dowolny, ale ja przede nie obstaję
przy ścisłych liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym,
że ludzie podług prawa przyrody dzielą się ogólnie na dwie klasy: na klasę ludzi
niższych, będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do
wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy
posiadających dar czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku nowe
słowo. Oczywiście, podklas jest tu bez liku, ale znamiona wyróżniające obu klas
są dość ostre: klasa pierwsza, czyli materiał, to ogólnie biorąc ludzie z
przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli i swą uległość miłujący. Uważam
też, że powinni być ulegli, bo do tego są przeznaczeni i nie ma w tym nic zgoła,
co by ich poniżało. Ludzie należący do drugiej klasy - wszyscy przekraczają
prawo, są burzycielami albo są do tego skłonni, zależnie od uzdolnień.
Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej
domagają się oni w najróż-norodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego
stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu człowiekowi dla ziszczenia jego idei
wypadnie stąpać chociażby po trupach, przez krew,-to sadzę, że może on
wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem, zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew
- co zresztą zależy od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować.
Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule o ich prawach

do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii jurydycznej.)


Ale powodów do wielkiego niepokoju nie ma: ogól prawie nigdy nie przyznaje im
tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub więcej) i w ten sposób, całkiem
słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie - z zastrzeżeniem jednak, że w
następnych generacjach tenże ogól wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza
ich czcią (mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią
teraźniejszości, druga klasa - władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i
pomnażają go liczebnie; drudz.y-.pchają świat naprzód, i kierują go ku
oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie równe prawo istnieć. Słowem, u
mnie wszyscy posiadają prawo równomocne, i - vive la guerre eternelle* - aż do
Nowego Jeruzalem, rzecz jasna. - Więc w Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?
- Wierzę-odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej
tyrady, patrzał w ziemię, obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie. - I-i-i w
Boga pan wierzy? Przepraszani za taką natarczywość. - Wierzę - powtórzył
Raskolnikow podnosząc wzrok na Porfirego. - I-i-i we wskrzeszenie Łazarza?
- Wie-wierzę. Po co to panu?
- Wierzy pan dosłownie?
- Dosłownie.
- Aha... Tak sobie, byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, że nawrócę do
tematu. Tamtych przecie nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie... - Tryumfują
za życia? O tak, niektórzy osiągają cel za życia i wówczas... - Sami zaczynają
ścinać?
- O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest
dowcipna, owszem. - Dziękuję. Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróżniać
tych niezwykłych od zwykłych? Może przy urodzeniu są znaki, co? Chodzi mi o to,
że tu by nie zawadziła trochę większa dokładność, że tak powiem, więcej
określoności ze-* niech żyje wiekuista wojna
wnętrznej; proszę mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i
prawomyślnego, lecz czyby tu nie można wprowadzić na przykład jakiego uniformu,
kazać im nosić odznaki albo cechować ich?... Bo sam się pan zgodzi, że jeśli
wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej klasy ubrda sobie, że należy do
drugiej, i zacznie "usuwać wszelkie zapory", jak się pan nader fortunnie
wyraził, toć... - O, to bywa bardzo często. I ta pańska uwaga jest jeszcze
dowcipniejsza od poprzedniej... - Bardzo dziękuję...
- Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, że omyłka jest możliwa tylko ze strony
pierwszej klasy, czyli ze strony ludzi "zwykłych" (jak ich nazwałem, może bardzo
niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a wskutek pewnej naturalnej
przekory, której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią
poczytywać się za ludzi przodujących, za "burzycieli", i pakować się w "nowe
słowo" - a czynią to z najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie
rozpoznają oni ludzi rzeczywiście nowych, ba, gardzą nimi jako osobnikami
przestarzałego pokroju i poniżającego sposobu myślenia. Mnie się jednak zdaje,
że żadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie grozi, i doprawdy może się pan nie
turbo-wać, ponieważ ci ludzie nigdy nie posuwają się daleko. Za nadmiar ochoty
można im czasem spuścić lanie, i owszem, żeby im przypomnieć właściwe ich
miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami spuszczą sobie lanie,
bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę nawzajem, drudzy
sami sobie własnoręcznie... Poczuwają się przy tym do różnych publicznych kajań
- wypada to ładnie i wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się pan frasować...
Takie jest prawo. - Ha, przynajmniej pod tym jednym względem pan mnie troszkę
uspokoił. Cóż, kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć: dużo jest tych
"niezwykłych", którym wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić
czoła, ale pan się zgodzi, że robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być
bardzo dużo, co? - O, co do tego, niech pan również będzie spokojny - tymże
tonem ciągnął dalej Raskolnikow. - Na ogół ludzi posiadających nową myśl, ludzi
choć odrobinkę zdolnych powie-
dzieć coś choć odrobinkę nowego, rodzi się nadzwyczaj mało, aż dziw jak mało.
Jedno tylko jest jasne: że tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas i
podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i niezachwianym prawem przyrody.
Zapewne, prawo to jest nie znane obfcnrb, ale wierzę, że istnieje i z czasem
może być poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie,
żeby nareszcie przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie
procesu, przez jakieś krzyżowanie plemion i ras natężyć się i wydać w końcu na
świat - ot, choćby jednego na tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego
człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością rodzi się może jeden na dziesięć
tysięcy (mówię przykładowo, poglądowo). Z jeszcze szerszą - jeden na sto
tysięcy. Genialni ludzie - jeden na miliony; wielkie zaś geniusze, korony
ludzkości - może jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na
ziemi. Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie
zaglądałem. Lecz określone prawo na pewno jest i być musi, nie może tu być
przypadku. - Kpicie obaj czy co, u licha?-wykrzyknął wreszcie Razumichin. -
Nabieracie się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę!
Nie mówisz chyba poważnie, Rodia? Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego
bladą, smutną prawie twarz i nic nie odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i
smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała nieukrywana, natrętna, drażniąca
i niegrzeczna dokuczliwość Porfirego. - Bo, bracie, jeślł ty to na serio...
Zapewne, masz słuszność mówiąc, że to nienowe, że to przypomina wszystko, cośmy
tysiąc razy czytali i słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście
oryginalne-co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że
ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew zgodnie z sumieniem, i to, wybacz, aż z
jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu.
Takie zezwolenie na krew zgodnie z sumieniem to... według mnie, to
straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew... - Zupełna
racja, to straszniejsze - potwierdził Porfiry.
- Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja
07/»
sobie przeczytam... Zagalopowałeś się! Nie możesz tak myśleć... Przeczytam. - W
artykule tego wszystkiego nie ma, są tylko napomknienia - oświadczył
Raskolnikow. - Tak, tak, tak, tak - nie mógł usiedzieć Porfiry - teraz widzę
prawie jasno, jak się pan zapatruje na zbrodnię; ale... proszę wybaczyć moje
natręctwo (zanadto się panu naprzykrzam, aż mi samemu wstyd)!, lecz... bardzo
mnie pan uspokoił co do pomyłkowych wypadków pomieszania tych dwu klas;
jednakże... mnie tu znowu trapią różne konkretne względy. Ot, przypuśćmy, że
jakowyś mąż lub młodzian ubrda sobie, że jest Likurgiem czy Mahometem... in spe,
oczywista... i dalejże usuwać wszelkie ku temu zawady... Pomyśli: mam przed sobą
daleką wyprawę, do wyprawy potrzebne są pieniądze... I nuże zdobywać pieniądze
na wyprawę... Co? Zamiotow nagle parsknął ze swego kąta. Raskolnikow ani
spojrzał na niego. - Muszę się zgodzić - odrzekł spokojnie - że takie wypadki są
rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próżni ludzie łatwo połykają ten haczyk,
zwłaszcza młodzież. - No widzi pan. A wtedy jakże?
- Wtedy "nijakże" - uśmiechnął się Raskolnikow - nie moja to wina. Tak jest i
zawsze będzie. On na przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, że
zezwalam na krew. To i cóż? Społeczeństwo wybornie się obwarowało więzieniami,
sędziami śledczymi, katorgami - czegóż się martwić? Możecie tropić złoczyńcę...
- A jeżeli go wytropimy?
- Dobrze mu tak.
- Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?
- Co to pana obchodzi?
- Ano, po prostu z poczucia ludzkości.
- Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie
mu to karą-obok katorgi. - A ci prawdziwie genialni - spytał nachmurzony
Razumichin - ci, którym wolno wyrzynać innych, ci nie powinni wcale cierpieć,
nawet za przelaną krew? - Po co tu słowo: powinni? Nie ma tu miejsca na
pozwolenia i zakazy. Niechaj cierpi, jeżeli się lituje nad ofiarą...

Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca.


Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek
- dodał z nagłą zadumą, w tonie nie harmonizującym z całą rozmową. Podniósł
oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był
zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to.
Wszyscy powstali. - Ha, niech mnie pan laje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy
nie, dość że nie mogę wytrzymać - podjął znów Porfiry Pietrowicz. - Niech mi
będzie wolno zadać jeszcze jedno pytanko (okropnie pana nudzę!); chciałbym
wysnuć jedną malutką idejkę-wyłącznie dlatego, żeby nie zapomnieć... - Zgoda,
mów pan swoją idejkę. - Raskolnikow stał przed nim, poważny i blady, oczekując.
- Bo to, widzi pan... doprawdy nie wiem, jak najtrafniej wyrazić... idejka moja
jest zbyt figlarna... psychologiczna... Kiedy pan pisał swój artykulik,
niepodobna przecie, che-che! żeby pan siebie nie poczytywał - ot, choć tycio,
tyćko - również za człowieka "niezwykłego", przynoszącego nowe słowo, podług
pańskiej terminologii... Nieprawdaż? - Bardzo być może-pogardliwie odparł
Raskolnikow. Razumichin się poruszył. - A skoro tak, to czyż naprawdę pan sam by
się zdecydował - dajmy na to wskutek jakichś życiowych niepowodzeń i ograniczeń
albo dla przyśpieszenia postępu całej ludzkości - na przekroczenie zapór?... Na
to na przykład, by zamordować i ograbić?... I nagle znowu mrugnął do niego lewym
okiem i roześmiał się bezgłośnie - kubek w kubek jak przedtem. - Gdybym nawet
przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział - z wyzywającą, wyniosłą
wzgardą odrzekł Raskolnikow. - Ależ nie, ja sobie tylko tak... interesuję się
dla tym lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego
stanowiska, "Tfu, jak wyraźnie i bezczelnie" - pomyślał Raskolnikow z odrazą. -
Zechce pan zauważyć - odparł sucho - że nie mam siebie za Mahometa ani za
Napoleona... ani za nikogo takiego; toteż nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu
zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił. - Hola, dajże pan pokój, któż u nas
na Rusi nie ma się dziś za Napoleona?-ze straszną poufałością rzucił nagle
Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło tym razem coś do
przesady jaskrawego. - Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym
tygodniu ukatrupił siekierą naszą Alonę Iwanownę?-znienacka wygarnął Zamiotow z
kąta. Raskolnikow milczał i twardo, badawczo patrzał na Porfi-rego. Razumichin
spochmurniał do szczętu. Już przedtem coś mu zaczynało świtać. Rozejrzał się
gniewnie. Zaległa minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do drzwi. -
Już pan odchodzi! - łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając
mu rękę. - Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej
prośby, może pan być całkiem pewny. Proszę napisać tak, jak radziłem. Najlepiej
niech pan wstąpi do mnie tam... któregoś dnia... chociażby jutro. Będę tam koło
jedenastej, na pewno. Załatwimy wszystko... pogawędzimy... Pan, jako jeden z
ostatnich, którzy tam byli, może będzie mógł coś nam powiedzieć... - dorzucił z
naj dobrodusznie j szą miną. - Zamierza pan badać mnie urzędowo, z całym
ceremoniałem?-szorstko spytał Raskolnikow. - Po cóż? to na razie zgoła
niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan, nie pomijam żadnej
sposobności i... i już rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami zastawów...
spisałem zeznania niektórych... pan zaś, jako ostatni... Ale, ale, dobrze, żem
sobie przypomniał! - wykrzyknął, czymś nagle ucieszony - jakże mogłem
zapomnieć!... - zwrócił się do Razumichina - tyś mi ciągle kładł wtedy w uszy o
tym Nikołaszce... Przecie wiem dobrze, wiem dobrze-mówił znowu do Raskolnikowa -
że ten chłopiec Bogu ducha winien, ale cóż, trudno; Mitkę także musiałem
pofatygować... Bo, widzi pan, chodzi o to: idąc wtedy po schodach...
Przepraszam: pan był tam o ósmej, prawda? - O ósmej - odparł Raskolnikow i w
tejże sekundzie uczuł z przykrością, że przecie mógł tego nie powiedzieć. - Otóż
idąc tam o ósmej godzinie po schodach, czy pan nie widział na drugim piętrze, w
otwartym mieszkaniu - pan

pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie
zauważył pan? To dla nich bardzo, bardzo ważne!... - Malarzy? Nie, nie
widziałem...-odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a
zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej
odgadnąć, gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?...-Nie, nie
widziałem, a nawet nie zauważyłem,żadnego otwartego mieszkania... Natomiast na
czwartym piętrze (teraz już w pełni zdał sobie sprawę z potrzasku i tryumfował)
- pamiętam, i owszem, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania...
naprzeciwko Alony Iwanowny... pamiętam... to pamiętam wyraźnie... żołnierze
wynosili kanapę i przyparli mnie do muru... Malarzy zaś - nie, nie pamiętam,
żeby tam byli malarze... A i otwartego mieszkania nigdzie tam, zdaje się, nie
było. Tak jest, nie było... - O czym ty gadasz! - krzyknął raptem Razumichin,
jakby śię^opanuętaTT coś zmiarkował.-Przecie robotnicy malowali.w dniu
mordersOKay-a-orTtanrbyi trzy dni wcześniej ? Więc po cóż~go-pytasz? - Tfu!
Pokiełbasilem!-klasnął się Porfiry w czoło.- Do licha, ta cała sprawa pomieszała
mi klepki! - tłumaczył się Raskolnikowowi. - Ogromnie zależy nam na wiadomości,
czy kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz,
że może pan mógłby powiedzieć... Po-kielbasiłem z kretesem! - Nie zawadzi być
trochę przytomniejszym - posępnie skarcił go Razumichin. Te ostatnie słowa padły
już w przedpokoju. Porfiry Pie-trowicz odprowadził ich aż do drzwi nad wyraz
uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym
milczeniu. Raskolnikow odetchnął głęboko... VI
- Nie wierzę! nie mogę uwierzyć! -powtarzał skonsternowany Razumichin, ze
wszystkich sił starając się zbić argumenty Raskolnikowa. Już się zbliżali do
zajazdu Bakalejewa, gdzie Pulcheria Aleksandrowna i Dunia dawno ich czekały.
Razumichin co chwila przystawał na drodze w zapale rozmowy, wzburzony i
zmieszany już tym chociażby, że oto po raz pierwszy mówią o tym bez obslonek. -•
Możesz nie wierzyć! - odparł Raskolnikow z oziębłym i niedbałym uśmiechem. -
Swoim zwyczajem nic nie spostrzegałeś, natomiast ja ważyłem każde słówko. -
Ważyłeś każde słówko, boś imaginatyk... Hm... Masz rację, ton Porfirego był
rzeczywiście dość dziwny, a zwłaszcza ten psubrat Zamiotow!... Istotnie, w nim
coś było-ale dlaczego, dlaczego? - Zmienił zdanie w ciągu nocy.
- Ależ przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę wariacką myśl, toby ze wszystkich
sił starali się ją zataić, ukryć swoje karty, żeby później z nagła przyłapać...
Tak zaś-to i nieostrożnie, i bezczelnie! - Gdyby mieli w ręku fakty, to znaczy
fakty prawdziwe albo choć trochę uzasadnione podejrzenia, wówczas, rzeczywiście,
usiłowaliby skryć swoją grę, w nadziei, że jeszcze więcej wygrają (zresztą już
dawno zrobiliby rewizję!). Ale faktów nie mają» ani jednego - same majaki, same
kije o dwóch końcach, jakiś ulotny domysł - toteż starają się stropić mnie
bezczelnością. A może on się złości, że nie ma faktów, i ze złości wygadał się.
A może ma jaki zamiar... To, zdaje się, człowiek rozumny... Może chciał
przestraszyć mnie tym, że wie... Bracie, oni mają swoją specjalną psychologię...
Ale mierzi mnie tłumaczenie ci tego. Daj pokój! - To zniewaga, zniewaga!
Rozumiem cię doskonale! Lecz... ponieważ mówimy, już teraz otwarcie (to
świetnie, że otwarcie teraz mówimy, cieszę się!) - więc wyznam ci po prostu, że
od dawna zauważyłem u nich tę myśl, cały czas - naturalnie w bardzo niewyraźnej,
zamazanej postaci - ale przecie i w zamazanej nie powinni! Niech się nie ważą!
Skąd, skąd im się to wzięło? Gdybyś wiedział, jak się wściekałem! Bo spójrzmy
trzeźwo: ubogi student, wykolejony przez nędzę i hipochondrię, w przeddzień
ciężkiej choroby z maligną, która może już wtedy się zaczynała (zauważ to
sobie!), drażliwy, ambitny, znający swoją wartość, od sześciu miesięcy nikogo
nie widujący w swej klitce, stoi w łachmanach i dziurawych butach przed jakimiś
stupajkami, znosi ich naigrawa-nie, a na dobitkę podtykają mu pod nos
niespodziany dług,

weksel zaprotestowany przez pana radcę Czebarowa; stęchły pokost, trzydzieści


stopni Reaumura, zastałe powietrze, kupa ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby,
u której się było w wilię, i wszystko to-o suchym pysku! Któż by nie zemdlał? I
na tym, na tym wznosić cały gmach! Do diabła! Rozumiem, że to irytacja, lecz na
twoim miejscu, Rodia, parsknąłbym im w ślepia albo jeszcze lepiej: na-plul-bym w
pysk, i to tak zawiesiście, potem rozdałbym ze dwa tuziny trzaśnięć w mordę -
roztropnie, podług rang i zasług, i na tym skończył. Gwiżdż na to wszystko! uszy
do góry! wstydź się! "Swoją drogą, dobrze to ujął"-pomyślał Raskolnikow.
- Gwiżdż? A jutro znów badanie! -rzekł z goryczą. - Może mam się wdawać w
wyjaśnienia? Już i tak żałuję, żem się wczoraj w traktiemi poniżył do
Zamiotowa... - Pal ich sześć l Sam pójdę do Porfirego! Nie bój się, potrafię go
nacisnąć tak, wiesz po krewniacku: niech mi bestia wszyściutko wyśpiewa! A tego
Zamiotowa... "Nareszcie poszedł po rozum do głowy!"-pomyślał Raskolnikow. -
Stój! - krzyknął Razumichin chwytając go za ramię - stój! Poszkapił się! Teraz
jestem w domu: poszkapil się! Więc to ma być podstęp? Mówisz, że pytanie o
malarzy było podstępem? Ależ zrozum: gdybyś ty to popełnił, to czyż mógłbyś się
wygadać, żeś widział, jak odnawiano mieszkanie... i żeś widział robotników?
Wprost przeciwnie: "nikogo nie widziałem", choćbyś nawet widział! Bo któż zechce
świadczyć przeciwko sobie? - Gdybym ja tę rzecz popełnił, to na pewno
powiedziałbym, że widziałem i malarzy,-! mieszkanie - niechętnie i z widoczną
odrazą mówił Raskolnikow. - Po cóż zeznawać na własną niekorzyść?
- Bo tylko chłopi albo najbardziej niedoświadczeni frajerzy na badaniach przeczą
wszystkiemu w czambuł. Człowiek, choć odrobinę rozgarnięty i w świecie otarty,
koniecznie i w miarę możności stara się przyznać wszystkie fakty zewnętrzne i
nieodparte, tylko że wyszukuje dla nich inne powody, a nagle wtrąca jakąś
niespodziewaną, osobliwą krese-czkę, która nadaje im zgoła odmienne znaczenie i
wszystko stawia w innym świetle. Porfiry mógł właśnie liczyć, że na pewno będę
tak odpowiadał i na pewno powiem, dla prawdo podobieństwa, żem widział, a przy
tym wtrącę jakieś wyjaśnienie... - Przecie zaraz by ci powiedział, że na dwa dni
przedtem nie mogło tam być robotników, więc żeś chodził tam akurat w dniu
morderstwa, o ósmej godzinie. Trafiłby kulą w płot! - Właśnie na to rachował, że
nie zdążę zmiarkować i co rychlej odpowiem w sposób prawdopodobny, zapominając,
że dwa dni przedtem robotników być nie mogło. -Jakże to zapomnieć?
- Nic łatwiejszego! Sprytnym ludziom właśnie na takich głupstwach powija się
noga. Im człowiek sprytniejszy, tym mniej podejrzewa, że spróbują łapać go na
plewy. Człowieka najsprytniejszego trzeba właśnie na plewy łapać. Porfiry nie
jest taki głupi, jak ci się zdaje. :- W takim razie łajdak!
Raskolnikow roześmiał się mimo woli. Lecz w tejże chwili dziwnym mu się wydało
własne ożywienie i ochota, z jaką dał to ostatnie tłumaczenie, gdy tymczasem
całą poprzednią rozmowę prowadził z posępnym wstrętem, tylko z konieczności,
celowo. "Widocznie zaczynam gustować w niektórych punktach!"- pomyślał w duchu.
Jednak od razu niemal zaniepokoił się, jakby go uderzyła myśl nieoczekiwana i
trwożna. Niepokój wzrastał... Już doszli do zajazdu Bakalejewa. - Idź sam -
odezwał się nagle Raskolnikow - ja zaraz wrócę. - Dokąd ty?... Toż już
przyszliśmy!
- Muszę, mam interes... Przyjdę za pół godziny... Powiedz im o tym. - Jak sobie
chcesz, ale idę z tobą!
- Co, i ty pragniesz mnie zamęczyć?-zawołał z tak gorzkim rozdrażnieniem, z taką
rozpaczą we wzroku, że Ra-zumichinowi opadły ręce. Jakiś czas stał na ganeczku i
patrzał ponuro, jak tamten szybko zmierza w kierunku swojej uliczki. Wreszcie
zaciął zęby, zacisnął pięści, poprzysiągł sobie, że jeszcze dziś wyżmie
Porfirego jak ścierkę, i ruszył na górę uspokajać Pulcherię Aleksandrownę, mocno
już zatroskaną ich długą nieobecnością. Gdy Raskolnikow przyszedł przed swój dom
- skronie jego

były mokre od potu, oddychał z trudem. Pośpiesznie wspiął się po schodach,


wszedł do swej stancyjki i natychmiast zamkną^ drzwi na haczyk. Potem w szalonym
popłochu rzucił się do kąta, do tej dziury pod tapetą, gdzie wówczas leżały
rzeczy, wsunął rękę i kilka minut starannie obmacywał nie omijając żadnej
szparki, żadnej fałdki tapet. Nic nie znalazłszy wstał i głęboko odetchnął. Gdy
podchodził już był do ganku Ba-kalejewa, wyobraził sobie raptem, że któraś
rzecz, któryś łańcuszek, spinka czy chociażby papierek z notatką, zrobioną
pismem staruchy, mógł się jakoś wyśliznąć, ugrzęznąć w jednej ze szczelin, a
później ukazać się przed nim znienacka jako niespodzianka i niezbita poszlaka.
Stał w zadumie, a dziwny, wstydliwy, gapiowaty uśmiech błądził na jego wargach.
Wreszcie wziął czapkę i cicho wyszedł z pokoju. Myśli mu się plątały. Zamyślony,
zeszedł do bramy. --O, tp.wtaśmeten pan! -krzyknął ktoś gromko. Podniósl głowę..
Stróż stal w drzwiach swej izby i wskazywał wprost na niego jakiemuś
niewysokiemu człowiekowi, odzianemu z waszecia w kaftan i kamizelkę, z daleka
bardzo przypominającemu babę. Jego głowa w zatłuszczonej czapce zwieszała się, a
i cała postać była przygarbiona. Zwiotczałe rysy, niezliczone zmarszczki mówiły
o pięćdziesiątce; małe, za-płynięte oczy spozierały podstępnie, surowo i z
niezadowoleniem. - Co tam? - zapytał Raskolnikow podchodząc do stróża.
Mieszczanin spojrzał na niego z ukosa, obejrzał go uważnie, pilnie, bez
pośpiechu, potem zawrócił wolno i bez słowa wyszedł z bramy na ulicę. - Gadajże,
o co chodzi! - zawołał Raskolnikow.
- Ten jakiś pytał, czy tu mieszka student, podał nazwisko pana, pytał, u kogo
pan mieszka. Pan zeszedł, ja mu pokazałem, a on wziął i wyszedł. Bóg go tam wie.
Stróż był trochę zdziwiony, lecz nie bardzo; kapkę zastanowił się jeszcze,
odwrócił się i znowu wlazł do swej budy. Raskolnikow pognał za mieszczaninem i
zaraz go zobaczył, idącego drugą stroną ulicy tym samym miarowym, niespiesznym
krokiem, z oczami utkwionymi w ziemi i jakby coś obmyślającego. Wkrótce go
dopędził, lecz jakiś czas szedł z tyłu, w końcu zrównał się z nim i zajrzał mu w
twarz z boku. Ów ?.78
natychmiast go zauważył, bystro obejrzał, ale znów spuścił oczy; tak szli dobrą
minutę, jeden obok drugiego bez słowa. - Pytał pan o mnie... stróża?-rzekł
nareszcie Raskolnikow, lecz jakoś bardzo nieglośno. Mieszczanin nie udzielił
żadnej odpowiedzi, nawet nie spojrzał. Znowu milczeli. - Cóż to znaczy... pan
przychodzi, pyta... i milczy... Cóż to jest? - Głos Raskolnikowa rwał się, słowa
nie chciały dać się wyraźnie wymówić. Tym razem mieszczanin podniósł oczy i
popatrzył na Raskolnikowa złowieszczym, ponurym wzrokiem. - Morderca!.--wycedził
nagle cichym, ale wyraźnym, dobitnym głosem... Raskolnikow szedł obok niego;
Nogi strasznie mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na
mgnienie, potem załomotało jak opętane. Tak szli ze sto kroków, obok siebie, w
całkowitym milczeniu. Mieszczanin nie patrzał na niego.
- O czym pan... co... Kto jest "mordercą?-wyjąkał Raskolnikow ledwie
dosłyszalnie. - Tyś morderca-rzekł tamten jeszcze dobitniej, dosadniej, z
uśmiechem jakiegoś nienawistnego tryumfu i znów spojrzał prosto w bladą twarz
Raskolnikowa, w jego zmartwiałe oczy. Obaj zbliżali się do skrzyżowania ulic.
Mieszczanin skręcił na lewo i szedł nie oglądając się. Raskolnikow pozostał na
miejscu i długo patrzał za nim. Zobaczył, jak tamten uszedłszy już z
pięćdziesiąt kroków obrócił się i spojrzał na niego, wciąż jeszcze stojącego
nieruchomo w tymże miejscu. Nie było widać wyraźnie, lecz wydało się
Raskolnikowowi, że tamten również tym razem uśmiechnął się swym zimno-nie-
nawistnym, tryumfującym śmiechem. Powolnym, słabym krokiem, z drżącymi kolanami,
dygocąc jak z zimna, wrócił Raskolnikow do siebie i wspiął się do swej klitki.
Zdjął czapkę, położył na stole i dziesięć minut stał obok, bez ruchu. Potem
bezsilnie położył się na kanapie i z wątłym, chorobliwym jękiem wyciągnął się na
niej; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny. Nie myślał o niczym. Ot,
snuły się jakieś myśli czy strzępki myśli, jakieś przedmioty bez ładu ni składu
- twarze ludzi widzianych jeszcze w dzieciństwie albo gdzieś spotkanych

jeden tylko raz, o których nigdy by sobie nie przypomniał! dzwonnica W-skiej
cerkwi; bilard w jakiejś gospodzie, jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w
trafice w suterenie, szyn-kownia, kuchenne schody zupełnie ciemne, zalane
pomyjami, zaśmiecone skorupkami jajek, a skądś dochodzą dzwony niedzielne...
Przedmioty zmieniały się i wirowały jak gnane wichrem. Niektóre nawet mu się
podobały, więc czepiał się ich, lecz one gasły; coś wewnątrz dusiło go, ale nie
zanadto. Chwilami było nawet przyjemnie; lekkie dreszcze nie mijały, i to
również było prawie przyjemne. Usłyszał pośpieszne kroki i głos Razumichina;
zamknął oczy i udał, że śpi. Razumichin otworzył drzwi i jakiś czas stal na
progu, jakby rozmyślając. Potem cicho wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się
do kanapy. Rozległ się szept Anastazji : - Nie trza go ruszać, niechta się
wyśpi, później sobie poje. - Racja - potwierdził Razumichin.
Oboje wyszli cichutko, przymykając drzwi. Minęło znów pół godziny. Raskolnikow
podniósł powieki, rzucił się na wznak, z rękoma pod głową... "Kim on jest? Kim
jest ten wychodzący spod ziemi człowiek? Gdzie był i co widział? Widział
wszystko, to nie ulega wątpliwości. Gdzie wtedy stał i skąd patrzał? Czemu
dopiero teraz wyskakuje ze swej zapadni? I jak mógł widzieć-czy to możliwe?...
Hm-ciągnął dalej Raskolnikow wzdrygając się lodowato -a futeralik, który Mikołaj
znalazł za drzwiami: czyż to było możliwe? Poszlaki! Przeoczyłeś stutysięczną
cząstkę milimetra - no i masz poszlakę wielkości egipskiej piramidy!
Przelatywała mucha - i to ona widziała! Czyż to możliwe?" Z obrzydzeniem poczuł
nagle, jak bardzo osłabł, fizycznie osłabł. - "Powinienem był to wiedzieć -
dumał z gorzkim uśmiechem.-Czyż miałem prawo, znając siebie, przeczuwając
siebie, wziąć siekierę i pokrwawić się! Było moim obowiązkiem wiedzieć z
góry...-Et! Właśnie z góry!..."-wyszeptał z rozpaczą. Chwilami zatrzymywał się
nieruchomo przed jakąś myślą:
"Nie, tamci ludzie są z innej gliny; prawdziwy władca,
któremu wszystko wolno, gromi Tulon, urządza rzeź w Paryżu, zapomina swej armii
w Egipcie, traci pół miliona ludzi w wyprawie moskiewskiej - i kwituje to
kalamburem w Wilnie; i jeszcze mu po śmierci stawiają pomniki - czyli że
wszystko mu dozwolone. Nie! Tacy ludzie są widocznie ze spiżu, nie z ciała!"
Naraz prawie rozśmieszyła go pewna uboczna myśl: ^Ńapoleon,~piramidy, Waterioo -
i chuda, plugawa wdowa po regestratorze, babsztyl, lichwiarka z czerwonym
kuferkiem pod łóżkiem-przebóg! jakże taki Porfiry Pietrowicz ma to strawić!...
To dla nich nie do strawienia!... Na przeszkodzie stają względy estetyczne:
źCzyż Napoleon wlazłby pod łóżko staruchy!» Tfu, do licha!..." Od czasu do czasu
czuł, że zaczyna bredzić, wpadł w gorączkową egzaltację. "Mniejsza o staruchę!
-myślał febrycznie i porywczo. - Starucha jest może pomyłką i nie o nią chodzi!
Starucha była tylko chorobą... Chciałem przekroczyć co rychlej... nie zabiłem
człowieka, zabiłem zasadę! Tak, zasadę zabiłem, ale czy przekroczyłem? Nie,
pozostałem po tej stronie... Potrafiłem tylko zabić! Właściwie, jak się okazuje,
nie potrafiłem nawet i tego... Zasada? Za cóż to głuptas Razumichin strofował
socjalistów? Ludziska to pracowici i handlowi: trudnią się (powszechną
szczęśliwością*... Nie, dano mi tylko jedno i niepowtarzalne życie; nie chcę
czekać z założonymi rękoma na źpowszechną szczęśliwości). Ja sam pragnę żyć,
inaczej wolę już nie żyć wcale. Cóż? Po prostu nie chciałem mijać głodnej matki,
zaciskając w kieszeni własnego rubla w oczekiwaniu na (powszechną szczęśliwość*.
Że to niby: źNiosę swoją cegiełkę na szczęśliwość powszechną i dlatego mam
spokojne sumienie.') Cha-cha! Więc czemuż pominęliście mnie? Toć ja tylko raz
żyję, toć ja także chcę... Et, estetyczna wesz ze mnie, i basta! - dodał raptem,
śmiejąc się jak obłąkaniec. - Tak, rzeczywiście jestem wesz - ciągnął dalej, ze
złą radością czepiając się tej myśli, grzebiąc się w niej, igrając i bawiąc się
nią - już chociażby z tej racji, że po pierwsze, rozmyślam teraz o tym, że
jestem wesz; po wtóre, z racji, żem przez cały miesiąc zanudzał dobrotliwą
Opatrzność przywołując ją na świadka, że przedsiębiorę tę rzecz nie dla
dogodzenia grzesznemu ciału i jego zachceniem, tylko dla wspa-
nialego i chlubnego celu-cha-cha!... Po trzecie, z racji, żem postanowił
przestrzegać przy wykonaniu jak największej sprawiedliwości, wagi i miary, i
arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej bezużyteczną, a po
zabójstwie umyśliłem wziąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok,
ani mniej, ani więcej (czyli że reszta i tak by poszła na monaster zgodnie z
testamentem! cha-cha!)... Dlatego, dlatego stanowczo jestem wesz - dodal
zgrzytając zębami - dlatego, że sam jestem może haniebniejszy i plugawszy niż
zabita wesz i z góry przeczuwałem, że powiem to sobie już po zabójstwie! Czyż z
taką okropnością da się cokolwiek porównać! O szkarado! o podłości!... Och,
jakże rozumiem źproroka», z szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być
posłuszny, źdrżący» stworze! Słuszność, słuszność ma źprorok», kiedy gdzieś w
poprzek ulicy stawia dobr-r-rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie
racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drżący stworze, i nie pragnij, bo-
to nie twoja rzecz!... O, za nic, za nic nie daruje, tej starej!" Włosy miał
mokre od potu, spieczone wargi drgały, nieruchomy wzrok był utkwiony w sufit.
"Matka, siostra - jakże je kochałem! Czemuż teraz nienawidzę ich? Tak, ja ich
nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich obecności przy mnie...
Podszedłem do matki i pocałowałem ją, pamiętam... Ściskać ją i myśleć, że gdyby
się dowiedziała, to... A może powiedzieć jej? Po mnie tego można się
spodziewać... Hm! ona jest zapewne taka sama jak ja - dodał myśląc z wysiłkiem,
jakby się borykał z nacierającą nieprzytomnością. - O, jakże teraz nienawidzę
staruchy! bodaj zabiłbym ją po raz drugi, gdyby ożyła! Biedna Lizawieta! Po co
się nawinęła!... To jednak dziwne: czemu prawie nie myślę o niej, jakbym jej w
ogóle nie zabił?... Liza-wieta! Sonia! biedne, łagodne, z łagodnymi oczami...
Miłe!... Czemu nie płaczą? Czemu nie jęczą?... Gotowe wszystko oddać...
spoglądają łagodnie i cicho... Soniu, Soniu! cicha So-niu!..." Stracił poczucie
rzeczywistości; dziwnym mu się wydało, że nie pamięta, jak się nagle znalazł na
ulicy. Był już późny wieczór. Zmrok gęstniał, księżyc w pełni świecił coraz
jaśniej, ale w powietrzu była jakaś duszność. Ludzie tłoczyli się na ulicach;
rzemieślnicy, robotnicy rozchodzili się d(r) domów, inni przechadzali; pachniało
wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł,..smutny i zatroskany: dobrze
pamiętał, że z domu wyszedł z jakimś zamiarem, że powinien coś pośpiesznie
załatwić, lecz co mianowicie - zapomniał. Wtem przystanął i zobaczył, że po
drugiej stronie ulicy, na chodniku, stoi jakiś człowiek i macha
do""niego_reka^.Rziszył ku niemu na przełaj, lecz tamten nagle skręcił i odszedł
jakby nigdy nic, zwiesiwszy głowę, nie obracając się, nie dając poznać po sobie,
że go wzywał. "Może wcale nie wzywał?" - pomyślał Raskolnikow, a mimo to puścił
się za nim. Gdy już był o jakie dziesięć kroków, poznał go znienacka i -
przestraszył się: był to ów mieszczanin, w tym samym kaftanie i tak samo
przygarbiony. Raskolnikow szedł z dala, serce mu łomotało; skręcił w uliczkę -
tamten wciąż się nie odwracał. "Czy wie, że idę za nim?"-myślał Raskolnikow.
Mieszczanin wszedł do bramy dużej kamienicy- Raskolnikow co żywo zbliżył się do
bramy i zajrzał, czy tamten się nie zatrzyma i nie zawoła. Jakoż minąwszy bramę
i już wstępując na dziedziniec tamten się odwrócił i znów jak gdyby machnął
ręką. Raskolnikow natychmiast poszedł na dziedziniec, lecz mieszczanina już tam
nie było. Czyli że wszedł od razu na pierwsze schody. Raskol-. nikow rzucił się
za nim. Istotnie, o dwa piętra wyżej rozlegały się jeszcze czyjeś miarowe,
niespieszne kroki. Dziwne: schody są jakby znajome! Oto okno na pierwszym
piętrze; smutno i tajemniczo sączy się przez szyby księżycowa poświata; oto i
drugie piętro. Ba! To przecie to samo mieszkanie, gdzie pracowali malarze... Że
też od razu nie poznał! Kroki idącego przodem człowieka ścichły: "To znaczy, że
gdzieś przystanął albo się chowa." Oto trzecie piętro; czy iść dalej? I jaka tam
cisza! aż straszno... Jednak poszedł. Odgłos własnych kroków straszył go i
płoszył: Boże, jak ciemno! Mieszczanin prawdopodobnie przyczaił się w jakim
kącie. A! mieszkanie jest otwarte na oścież. Zastanowił się chwilę i wszedł. W
przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani żywego ducha, jak wymiotło;
cichutko, na palcach, wszedł do bąwialni; pokój był cały zalany światłem
księżyca; wszystko tu takie jak dawniej : krzesło, lustro, żółta kanapa i obrazy
w ramach. Olbrzymi, okrągły, miedzianoczerwony miesiąc zaglądał prosto w okna.
"To od księżyca płynie taka cisza - pomyślał Ras-
komików-zapewne układa teraz jakąś zagadkę." Stal i czekał, czekał długo, a im
cichszy był księżyc, tym mocniej waliło serce, aż do bólu. I wciąż ta cisza.
Wtem rozległ się krótki, suchy trzask, jakby kto przełamał łuczywko, i ponownie
wszystko zamarło. Obudzona mucha z rozpędu uderzyła o szybę i żałośnie
zabzykała. W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś
jakby wiszącą na ścianie salopę. "Dlaczego tu salopa?-zastanowił się-przecie nie
było jej tu przedtem." Zbliżył się cicho i odgadł, że za salopa ktoś się ukrywa.
Ostrożnie odchylił salopę ręką i zobaczył, że tu stoi krzesło, a na krześle w
kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, tak w-saa-mss-
aie mógł dojrzeć jej twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. "Boi się!"-
pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął starą po ciemieniu raz,
drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z
drzewa. Przestraszył się, pochylił niżej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła
głowę jeszcze niżej. Wówczas przytknął głowę aż do podłogi, zajrzał od dołu w
jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i śmiała się, aż się
zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle
wydało mu się, że drzwi sypialni leciutko uchylono i że tam również śmieją się,
rozmawiają szeptem. Porwała go furia: z całej siły jął bić staruchę po głowie,
ale za każdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni coraz
wyraźniej, staruszka zaś aż się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale
sień już pełna ludzi, drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach,
niżej - wszędzie ludzie, głowa przy głowie, wszyscy patrzą, ale wszyscy się
czają, czekają, milczą... Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w
ziemię... Chciał krzyknąć - i zbudził się. Ciężko odetchnął - ale, rzecz dziwna,
sen zda się trwać dalej: drzwi są szeroko otwarte, w progu stoi zupełnie nie
znany mu człowiek i bacznie mu się przygląda. Raskolnikow nie zdążył jeszcze
otworzyć oczu na dobre i w mig zamknął je znowu. Leżał na wznak bez ruchu. "Czy
to sen trwa, czy nie?" - myślał i odrobinkę, niedostrzegalnie, uniósł powieki,
żeby spojrzeć; nieznajomy stal w tym samym miejscu i wciąż wpatrywał się w
niego. Wtem ostrożnie przekroczył próg, starannie przymknął za sobą drzwi,
podszedł 284
do stołu, z minutę czekał, przez cały czas nie spuszczając zeń oka, i cichutko,
bez szmeru, usiadł na krześle koło kanapy; kapelusz położył obok, na podłodze,
wsparł się oburącz na lasce, podbródek oparł o ręce. Znać było, że się gotuje do
długiego czekania. O ile Raskolnikow mógł dostrzec przez rzęsy, był to człowiek
już nie pierwszej młodości, barczysty, z gęstą, jasną, nieledwie białą brodą...
Upłynęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, lecz zapadał już wieczór. W
pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów nie dolatywał żaden szmer. Tylko
jakaś duża mucha bzykała i wirowała, z rozpędu uderzając o szybę. W końcu stało
się to nie do zniesienia. Raskolnikow dźwignął się nagle i siadł na kanapie. -
No, proszę mówić, czego pan chce?
- Hm, wiedziałem, że pan nie śpi, tylko udaje - dziwnie odparł nieznajomy
śmiejąc się spokojnie. - Arkadiusz Swi-drygajłow, do usług...

CZĘŚĆ CZWARTA

"Czyżby to wciąż był sen ?" - raz jeszcze pomyślał Raskol-nikow. Ostrożnie i
nieufnie przyglądał się niespodziewanemu gościowi. - Swidrygajtow? Gadanie! to
być nie może!-odezwał się wreszcie głośno, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zdawało
się, że gościa bynajmniej nie zdziwił ten okrzyk. - Przyszedłem do pana dla
dwóch powodów: po. pierwsze, pragnąłem zawrzeć znajomość osobistą, ile że od
dawna słyszałem o panu nader ciekawe i korzystne opinie; po wtóre, marzę sobie,
że pan, być może, nie odmówi mi pomocy w pewnym przedsięwzięciu, bezpośrednio
dotyczącym pańskiej siostry, Awdotii Romanowny. Samego mnie, bez poleceń, może
by teraz nie wpuściła na próg, żywi bowiem do mnie uprzedzenia; natomiast przy
pańskiej pomocy liczę, że... - Źle pan liczy - przerwał Raskolnikow.
- Przyjechały dopiero wczoraj, jeśli mi wolno zapytać? Raskolnikow milczał. -
Tak, wczoraj, ja wiem. Ja również jestem w Petersburgu zaledwie od przedwczoraj.
Więc oto co pragnę powiedzieć panu na ten temat, Rodionie Romanowiczu;
usprawiedliwianie się uważam za zbędne, ale niechże i mnie będzie wolno zapytać:
właściwie cóż w tym wszystkim jest tak dalece zbrodniczego z mojej strony?
Oczywiście, jeśli odrzucimy przesądy, jeśli będziemy sądzili trzeźwo?

Raskolnikow przyglądał mu się w milczeniu.


- Czy to, żem w swoim domu napastował bezbronną dziewczynę i "uwłaczał jej
sromotnymi propozycjami", co? (Sam formułuję oskarżenie!) Ale niech pan tylko
założy, że i ja jestem człowiekiem, et nihii humanum*... Słowem, że i ja jestem
zdolny upodobać sobie i pokochać (boć to nie od nas zależne), a wówczas wszystko
się wytłumaczy w sposób jak najbardziej naturalny. Trzeba rozstrzygnąć: czym ja
potwór, czy też ofiara? Może właśnie ofiara? Wszak proponując bogdance ucieczkę
ze mną do Ameryki lub Szwajcarii mogłem żywić najszacowniejsze uczucia oraz
pragnąć obopólnego szczęścia! Wszak rozum jest sługą namiętności; bardziej niż
ją gubiłem może siebie!... - Ale wcale nie o to chodzi - z odrazą przerwał
Raskolnikow. - Najprościej w świecie, mają do pana wstręt niezależnie od
pańskiej słuszności czy braku słuszności, nie chcą pana znać, unikają go - więc
niech pan da za wygraną, i basta!... Swidrygajłow zaniósł się śmiechem.
- Oho, ależ pan... ależ pana niełatwo otumanić! -zawołał śmiejąc się z
najszczerszą miną. - Chciałem troszkę po-cy ganić, ale gdzie tam! Pan od razu
przejrzał mnie na wylot! - W tej chwili pan także cygani.
- To i cóż? To i cóż? - powtarzał Swidrygajtow śmiejąc się poczciwie - przecie
to jest borne guerre**, fortel w najwyższym stopniu dozwolony!... Swoją drogą,
pan mi przerwał; tak czy owak, stwierdzam znowu: nie byłoby żadnych subiekcji,
gdyby nie to zajście w ogrodzie. Moja żona... - Mówią, że i żonę pan wykończył -
brutalnie wtrącił Raskolnikow. - Już i o tym pan słyszał? Zresztą nic
dziwnego... Hm, co do pańskiego pytania, naprawdę nie wiem, jak panu
odpowiedzieć, choć własne moje sumienie jest najzupełniej spokojne w tej mierze.
Tylko proszę nie myśleć, żebym się obawiał różnych różności, wszystko się odbyło
we wzorowym porządku, wedle wszelkich reguł: oględziny lekarskie stwierdziły
udar apoplektyczny wskutek kąpieli bezpośrednio po * i nic, co ludzkie... **
uczciwa wojna
obfitym obiedzie z całą prawie flaszką wina; bo też nic innego stwierdzić nie
mogły... Nie, w duchu roztrząsałem przez pewien czas co innego... podczas
podróży, siedząc w pociągu: czym się do tego... nieszczęścia nie przyczynił
moralnie przez swe rozdrażnienie lub coś w tym rodzaju? Ale doszedłem do
wniosku, że to stanowczo wykluczone. Raskolnikow wybuchnął śmiechem. - Czy warto
było tak się turbować?
- Czemu pan się śmieje? Proszę wziąć pod uwagę: uderzyłem tylko dwa razy
szpicrutką, nawet śladów nie było... Z laski swej niech mnie pan nie ma za
cynika; wiem wybornie, jak to było podle z mej strony, i tak dalej; lecz
niemniej dobrze wiem, że żona mogła się nawet ucieszyć z tego mojego - że tak
powiem - uniesienia. Historia z powodu pańskiej siostry dopaliła się i wygasła.
Żona już trzy dni musiała siedzieć w domu: nie miała z czym pokazywać się w
miasteczku, gdzie skądinąd zbrzydła wszystkim dokumentnie z tym swoim listem (o
odczytywaniu listu pan słyszał?). I raptem te dwa muśnięcia szpicrutą spadają
jak z nieba! W te pędy kazała zaprzęgać!... Już pomijam, że u kobiet bywają
wypadki, kiedy jest bardzo a bardzo przyjemnie czuć się skrzywdzoną, i to mimo
całe pozorne oburzenie. To zdarza się wszystkim; w ogóle człowiek niezmiernie
lubi czuć się pokrzywdzonym, nie uważa pan ? Ale kobiety szczególnie.
Powiedziałbym nawet, że tylko tym żyją. Przez chwilę Raskolnikow miał ochotę
wstać, wyjść i w ten sposób położyć kres rozmowie. Powstrzymała go jednak
ciekawość, a może po części i wyrachowanie. - Pan jest amatorem bijatyki? -
spytał niedbale.
- Nie, nie bardzo - spokojnie odparł Swidrygajłow. - Z żoną nie czubiliśmy się
prawie wcale. Żyliśmy nader zgodnie, na ogół była ze mnie zawsze zadowolona.
Przez cale siedem lat pożycia uciekłem się do szpicruty tylko dwa razy (jeśli
nie rachować jeszcze jednego, trzeciego wypadku, bardzo dwuznacznego skądinąd):
po raz pierwszy - w dwa miesiące po ślubie, zaraz po naszym przyjeździe na wieś,
a teraz - w tym niedawnym zajściu. A pan już myślał, że ze mnie taki potwór,
wstecznik, pańszczyźniany despota? Che--che... Aha, czy pan sobie przypomina,
Rodionie Romanowi-czu, jak to przed kilku laty, jeszcze za czasów błogosławionej
19* 291

wolności druku, w całym kraju w całej prasie piętnowano u nas pewnego szlachcica
- zapomniałem nazwiska! - który w pociągu oćwiczyl Niemkę-pamięta pan? Było to
wtedy, bodaj w tymże roku, gdy się wydarzył Ohydny postępek "Wieku"'. (Egipskie
noce, publiczne czytanie, pan pamięta? czarne oczy! O, gdzieżeś, gdzieżeś,
niepowrotna młodości nasza!) Owóż moje zdanie jest takie: z jegomościem, który
wysmagał Niemkę, głęboko się nie solidaryzuję, boć rzeczywiście... jakże się tu
solidaryzować! Atoli nie mogę nie nadmienić, że zdarzają się poniektóre "Niemki"
tak dalece jątrzące, że sądzę, w stosunku do nich ani jeden postępowiec nie
mógłby ręczyć za siebie. Nikt wówczas nie spojrzał na sprawę z tego punktu
widzenia, a tymczasem ten właśnie punkt jest, jako żywo, najprawdziwiej
humanitarny! To rzekłszy Swidrygajłw nagle znów się roześmiał. Ras-kolnikow nie
wątpił, że to człowiek nie w ciemię bity i mocno na coś zdecydowany. -
Prawdopodobnie pan przez kilka dni z rzędu z nikim nie rozmawiał?-zapytał. -
Prawie. Bo co? pan się dziwi, że ze mnie taki układny człowiek? - Nie,
podziwiam, że pan jest człowiekiem aż zanadto układnym. - Czy dlatego, że nie
biorę do serca brutalności pańskich pytań? Co? Hm... po cóż się obrażać? Jak pan
pytał, tak odpowiadałem - dodał z wyrazem najpoczciwszej prostodusz-ności. -
Właściwie ja się prawie niczym nie interesuję specjalnie, daję słowo - ciągnął z
jakąś zadumą. - Zwłaszcza teraz nic a nic nie robię... Zresztą panu wolno
podejrzewać, że się przypochlebiam dla jakiejś rachuby - tym bardziej że, jak
sam stwierdziłem,' mam_ interes do pańskiej siostry. Ale ja panu szczerze
powiem: bardzo mi nudno! "Szczególnie w ostatnich trzech dniach, tak że nawet
bardzo się ucieszyłem... Proszę się nie gniewać, Rodionie Romanowiczu, ale
dlacze-goś pan sam wydaje mi się ogromnie dziwny. Jak pan sobie chce, ale coś
siedzi w panu; i to właśnie teraz... właściwie nie akurat w tej oto chwili, lecz
w ogóle teraz... No dobrze, dobrze, już nie będę, proszę się nie dąsać! Ja
przecie nie jestem takim niedźwiedziem, jak pan myśli. Raskolnikow spojrzał na
niego chmurnie.
292
- Pan może wcale nie jest niedźwiedziem - rzekł. - Zdaje mi się nawet, że pan
jest z bardzo dobrego towarzystwa albo przynajmniej, że gdy trzeba, potrafi pan
być porządnym człowiekiem. - W tym sęk, że się specjalnie nie interesuję niczyją
opinią - odparł Swidrygajtow sucho, a nawet jakby z odcieniem wyniosłości - a
przeto czemuż czasem nie miałbym być ordy-nusem, skoro w naszym klimacie to
przebranie jest takie wygodne... a zwłaszcza skoro się ma do tego wrodzoną
Skłonność - dorzucił i znów się roześmiał. - Słyszałem jednak, że pan ma tutaj
dużo znajomych. Przecie jest pan tak zwanym "człowiekiem nie bez koligacji".
Więc po cóż ja jestem panu potrzebny, jeżeli nie dla jakichś rachub ? - Bardzo
słusznie pan powiedział, że mam znajomych - podchwycił Swidrygajłow nie
odpowiadając na istotne pytanie - wielu już spotkałem, bo przecie od
przedwczoraj się szwendam; i )a się kłaniam, i oni się mnie kłaniają. Nic
dziwnego: (ubrany jestem przyzwoicie, uchodzę za człowieka niebiednego. Nawet
reforma włościańska nas oszczędziła; lasy, zależą... więc dochody nie uległy
uszczupleniu. Ale... ja do nich nie pójdę: już i dawniej sprzykrzyli mi się...
już trzeci dzień chodzę i nikomu się nie przyznaję, że jestem. A w dodatku-
miasto! Jak się to nasze miasto ukształtowało, no, proszę! Miasto kancelistów i
najprzeróżniejszych seminarzystów! Słowo daję, wielu szczegółów wcale nie
dostrzegłem, kiedym się tu wałęsa! przed ośmiu laty... Jedyną nadzieję pokładam
teraz w anatomii, jak mi Bóg miły! - W jakiej anatomii?
- Ano te wszystkie kluby, Dussoty, pointe'y,10 może również postęp... ale nie,
postęp niech się obejdzie bez nas - ciągnął dalej, znów nie zauważywszy pytania.
- I czyż to takie przyjemne - być szulerem? - Szulerem był pan także?
- Nie inaczej, nie inaczej. Była nas tu cala kompania, naj-przyzwoitsza, osiem
lat temu. Spędzaliśmy czas wesoło, i wie pan, byli to tylko ludzie z dobrymi
manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle u nas, w rosyjskim towarzystwie,
najlepsze maniery mają ci, którzy swego czasu brali po karku - pan to zauważył?
Dopiero na wsi schlopiałem. Swoją drogą, wsadzili

mnie wtedy do więzienia za długi - jeden taki Greczynek z Nieżyna. Nawinęła się
wtedy Marfa Pietrowna, targ w targ i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy
srebrników. (Cały mój dług wynosił siedemdziesiąt tysięcy.) Wzięliśmy legalny
ślub i natychmiast powiozła mnie do siebie na wieś, niby skarb jaki. Była o pięć
lat starsza ode mnie. Bardzo kochała. Siedem lat nie wytknąłem nosa ze wsi. I
wie pan? całe życie przechowywała dokument przeciwko mnie, weksel na trzydzieści
tysięcy, na cudze nazwisko, tak że gdybym tylko pomyślał o buncie, zaraz bym
wpadł w wilczy dół. Zrobiłaby to na pewno! Bo przecież u kobiet to wszystko
mieści się razem. - Gdyby zaś nie dokument, dałby pan dęba?
- Doprawdy nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie
krępował. Nigdzie mnie nie ciągnęło, a za granicę sama Marfa Pietrowna
zapraszała mnie dwukrotnie, widząc, że się nudzę. Ale co tam! Za granicę
jeździłem dawniej, i zawsze wyć mi się tam chciało. Nie żeby coś takiego, ale
ot: wschód słońca. Zatoka Neapolitańska, morze... człowiek patrzy i jakoś robi
się smutno. Najobrzydliwsze to, że naprawdę jakaś tęsknota! Nie, już lepiej w
ojczyźnie: tutaj przynajmniej można całą winę składać na innych, a siebie
usprawiedliwiać. Może bym teraz wybrał się z wyprawą na biegun północny, bo j'ai
le vin mauvais*, picie napełnia mnie wstrętem, a poza piciem cóż pozostaje?
Próbowałem... Podobno w niedzielę Berg ma w Ogrodzie Jusupowa lecieć olbrzymim
balonem i za opłatą będzie brał ze sobą chętnych? Czy to prawda? - I cóż,
poleciałby pan?
- Ja? Nie... tak sobie spytałem...-bąknął Swidrygajlow, jakby rzeczywiście
wpadając w zadumę. "Czyżby szczerze mówił?" - pomyślał Raskolnikow.
- Nie, dokument mnie nie krępował - podjął tamten w zamyśleniu - sam nie
chciałem wyjeżdżać ze wsi. Zresztą już rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi na
imieniny ten dokument, a nawet dodała na omastę bardzo pokaźną kwotę. Miała
własne pieniądze. "Widzisz, Arkadiuszu, jak ci ufam!" - naprawdę tak się
wyraziła. Pan nie wierzy, że się tak wyraziła ? A wie pan: na wsi zrobił się ze
mnie dobry gospodarz, znają mnie w okolicy. Sprowadzałem sobie też książki.
Marfa Pie-- upijam się na ponuro
trowna z początku patrzała na to przychylnie, lecz potem wciąż się bała, że
wpadnę w wielką uczoność. - Zdaje się, że pan mocno tęskni za żoną?
- Ja? Możliwe. Daję słowo, to możliwe. Ale, ale: pan wierzy w duchy? - W jakie
znów duchy?
- W zwyczajne: jak to "w jakie"!
- A pan wierzy?
- Hm, może i nie, pow vous plaire*... Właściwie, niezupełnie, nie... - Ukazują
się panu?
Swidrygajłow spojrzał na niego jakoś dziwnie.
- Marfa Pietrowna jest tak łaskawa, że mnie nawiedza - wycedził krzywiąc usta w
osobliwym uśmiechu. - Niby jakże to?
- Już trzy razy przychodziła. Pierw.szy.raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w
godzinę po powrocie, z cmentarza. Było to w przeddzień mego wyjazdu tutaj, do
Petersburga. Drugi raz - przed trzema dniami w drodze, o świcie, na stacji Mała-
Wiszera; trzeci raz--dwie godziny temu w moim obecnym mieszkaniu, w pokoju:
byłem sam. - Na jawie?
- Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przychodzi, gawędzi z minutę i
wychodzi przez drzwi; zawsze przez drzwi. Mam nawet wrażenie, że słyszę. -
Dlaczego pomyślałem sobie, że z panem na pewno dzieje się coś w tym rodzaju?-
rzekł nagle Raskolnikow i w tejże chwili zdziwił się, że to powiedział. Bardzo
był podniecony. - Na-praw-dę? pan tak pomyślał? - ze zdziwieniem spytał
Swidrygajłow. - Czy być może? Ba, a nie mówiłem, że między nami jest coś
wspólnego! - Nigdy pan tego nie mówił! - szorstko i porywczo odparł Raskolnikow.
- Nie mówiłem?
- Nie!
- Zdawało mi się, że mówiłem. Jak tylko tu wszedłem i ujrzałem, że pan leży z
zamkniętymi oczami, udając śpiącego-zaraz powiedziałem sobie: "To on!" ź żeby
zrobić panu przyjemność

- Co ma znaczyć "to on"? O czym pan mówi? - zawołał Raskolnikow. - O czym ?


Doprawdy nie wiem, o czym - odpowiedział Swidrygajłow z zupełną szczerością, jak
gdyby sam zawstydzony, że stracił wątek. Milczeli dobrą chwilę. Obaj pilnie
patrzyli sobie w oczy. - Wszystko to banialuki! - z irytacją wykrzyknął
Raskolnikow. -Cóż ona panu mówi, gdy przychodzi? - Ona? Wystaw pan sobie: o
najblahszych głupstwach, i-jakże dziwny jest człowiek!-właśnie to mię gniewa. Po
raz pierwszy weszła (wie pan, byłem zmęczony: pogrzeb, nabożeństwo żałobne,
Wieczny odpoczynek, potem stypa, przekąska - nareszcie zostałem sam w gabinecie,
zapaliłem cygaro, zamyśliłem się)... więc weszła przez drzwi. "Arkadiuszu-
powiada-miałeś dziś tyle kłopotów, żeś zapomniał nakręcić zegar w jadalni." A
rzeczywiście przez te siedem lat ja sam każdego tygodnia nakręcałem ten zegar,
gdy zaś czasem zaniedbałem tego, zawsze mi przypominała. Nazajutrz jadę już
tutaj. Wszedłem o świcie na dworzec (w nocy trochę się zdrzemnąłem, jestem jak
połamany, oczy pieką), kazałem podać sobie kawy. Patrzę: nagle siada obok mnie
Marfa Pie-trowna, w ręku ma talię kart. "Może chcesz, Arkadiuszu, bym ci
powróżyła przed podróżą?" Była z niej świetna kabalarka. Nigdy sobie nie daruję,
żem nic nie zamyślił! Nastraszyłem się, uciekłem, zresztą już i pociąg
gwizdał... Dzisiaj siedzę po strasznie podłym obiedzie w jadłodajni, w żołądku
czuję ołów, siedzę sobie, palę-raptem znowu Marfa Pietrowna; wchodzi,
wystrojona, w nowej zielonej sukni, jedwabnej, z bardzo długim trenem: "Dzień
dobry, Arkadiuszu! Jakże ci się podoba moja suknia ? Aniśka tak by nie uszyła."
(Aniśka - to nasza wiejska krawcowa, z dawnych poddanych, była w Moskwie na
nauce, niczegowata dziewuszka.) Stoi, kręci się przede mną. Obejrzałem suknię,
potem uważnie, uważnie popatrzyłem jej w twarz: "Że też ci się chce, Marfo,
fatygować do mnie z takim głupstwem." "O mój Boże, już mi nie wolno pofatygować
ciebie, mój drogi?" By się z nią podręczyć, powiadam: "Chcę się żenić, Marfo."
"To do ciebie podobne, Arkadiuszu. Ślicznie, ślicznie: nie zdążyłeś pochować
jednej żony, a już jedziesz po drugą. I gdybyś przynajmniej zrobił dobry wybór,
ale przecie wiem: ani sobie, ani -?OA
jej nie dasz szczęścia; funta kłaków niewarte." I poszła sobie. Słyszałem, zdaje
się, szelest trenu. Banialuki, co? - Może pan to wszystko kłamie?-odezwał się
Raskolnikow.
- Rzadko kłamię-odparł Swidrygajlow z zamyśleniem i jakby wcale nie dostrzegając
grubiaństwa Raskolnikowa. - A czy przedtem, dawniej, nie widywał pan nigdy
upiorów? - Ow...szem, widziałem tylko raz w życiu, sześć lat temu. Miałem na wsi
sługę, Filka mu było na imię. Właśnie go pochowano, a ja zapomniałem i wołam:
"Filka, fajkę!" Wszedł, idzie wprost do szafeczki gdzie trzymałem fajki. Siedzę
sobie, myślę: "To przez zemstę", bo przed samą jego śmiercią mocnośmy się
pokłócili. "Jak śmiesz, hultaju-powiadam- wchodzić do mnie z dziurą na łokciu!
Precz mi stąd!" Odwrócił się, wyszedł i więcej go nie widziałem. Żonie wówczas
nie wspomniałem o tym. Chciałem dać na mszę za jego duszę, alem się wstydził. -
Proszę pójść do doktora.
- Wiem i bez pana, żem niezdrów, choć doprawdy nie rozumiem," na co miałbym być
chory; uważam, żem pięć razy zdrowszy od pana. Bynajmniej nie .pytałem: czy pan
wierzy, czy nie wierzy, że duchy się ukazują? Spytałem: czy pan wierzy, że duchy
istnieją. - Nie, nigdy w to nie uwierzę! - krzyknął Raskolnikow aż z jakąś
złością. - Bo jak się zwykle mówi?-mruknął Swidrygajłow jak gdyby do siebie,
patrząc w bok i trochę przekrzywiwszy głowę.-Mówią: "Tyś chory, a zatem
wszystko, co ci się ukazuje, jest tylko nie istniejącym majakiem!" Ja w tym nie
widzę ścisłej logiki. Zgadzam się, że duchy tylko chorym się ukazują; lecz
wszakże to stanowi jedynie dowód tego, że duchy mogą się ukazywać wyłącznie
chorym, wcale zaś nie tego, że one w ogóle nie istnieją. - Oczywiście nie
istnieją!-nastawa! rozjątrzony Raskolnikow. - Nie? pan tak sądzi?-ciągnął
Swidrygajłw spojrzawszy nań bez pośpiechu. - No dobrze, a jeśli będziemy
rozumowali tak (proszę mi pomagać): "Duchy są to, że tak powiemy, strzępki i
ułamki innych światów, ich zaczątek. Na-297

turalnie, człowiek zdrowy po cóż by je miał widywać, bo człowiek zdrowy jest


człowiekiem najbardziej ziemskim, toteż powinien żyć wyłącznie życiem tutejszym,
gwoli pełni i porządku. Natomiast jak tylko zachoruje, jak tylko zostanie
naruszony normalny ziemski lad w organizmie, wnet się zaznaczy możliwość innego
świata, a im bardziej człowiek chory, tym więcej ma kontaktów z innym światem,
tak że gdy umrze zupełnie, to wprost przechodzi do tamtego innego świata." Ja o
tym od dawna medytowałem. Jeśli pan wierzy w przyszłe życie, to i temu
rozumowaniu można dać wiarę. - Nie wierzę w przyszłe życie-rzekł Raskolnikow.
Swidrygajłow siedział zamyślony. - A co będzie, jeżeli tam są tylko pająki albo
coś w tym rodzaju-powiedział znienacka. "Wariat" - pomyślał Raskolnikow. -
Wieczność zawsze nam się przedstawia jako idea, której niepodobna pojąć, jako
coś olbrzymiego, olbrzymiego! Ale czemuż koniecznie olbrzymiego? Proszę sobie
wyobrazić, że raptem, zamiast tego wszystkiego, będzie tam jedna izdebka, coś
jak wiejska łaźnia, zakopcona, a we wszystkich kątach- pająki; i oto masz pan
całą wieczność. Mnie się to czasem przy-widuje, wie pan. - I czyż naprawdę,
naprawdę, nie wyobraża pan sobie czegoś bardziej pocieszającego,
sprawiedliwszego?-zawołał Raskolnikow z uczuciem dotkliwej przykrości. -
Sprawiedliwszego? A skądże wiemy? może właśnie to jest sprawiedliwość; i wie
pan, ja bym koniecznie zrobił tak właśnie!-odparł Swidrygajłow z niewyraźnym
uśmiechem. Ta poczwarna odpowiedź przejęła Raskolnikowa nagłym zimnem.
Swidrygajłow podniósł głowę, bacznie mu się przyjrzał i raptem wybuchnął
śmiechem. - Nie, to paradne - śmiał się. - Przed pól godziną na oczyśmy się
jeszcze nie widzieli, mamy się za wrogów, jest między nami nie roztrzygnięta
sprawa; my tę sprawę usuwamy na bok, a sami wdeptujemy w taką literaturę! No,
czym niesłusznie powiedział, żeśmy się dobrali w korcu maku? - Toteż prosiłbym -
z rozdrażnieniem podjął Raskolnikow - żeby pan był łaskaw powiedzieć mi
nareszcie, 298
czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin... i... i... pilno mi, muszę wyjść
z domu... - Bardzo proszę, bardzo proszę. Siostra pańska, Awdo-tia Romanowna,
wychodzi za pana Łużyna, za Piotra Pie-trowicza Łużyna? - Czyby nie można
pominąć całkowicie mojej siostry i nie wspominać jej imienia? Prawdę mówiąc, nie
rozumiem czemu pan się waży mówić o niej, jeżeli pan rzeczywiście jest
Swidrygajłowem? - Ależ przyszedłem po to właśnie, by o niej mówić, więc jakże o
niej nie wspomnieć? - Zgoda, proszę mówić, ale prędko!
-/Jestem pewien, że o tym panu Łużynie, moim powinowatym przez żonę, pan już
sobie urobił zdanie, jeżeli widział go choć pół godziny albo słyszał o nim coś
pewnego i dokładnego. To nie partia dla Awdotii Romanowny. Podług mnie, Awdotia
Romanowna w tej całej sprawie nader wielkodusznie i nierozważnie składa siebie w
ofierze dla... dla rodziny. Na podstawie wszystkiego, com o panu słyszał, mam
wrażenie, że i pan ze swej strony bardzo byłby rad, gdyby te plany się
rozchwiały, bez niczyjej krzywdy. Teraz zaś, poznawszy pana osobiście, już nawet
o tym nie wątpię. - To wszystko jest z pana strony bardzo naiwne, przepraszam,
chciałem powiedzieć: bezczelne - rzekł Raskolnikow. - Innymi słowy, pragnie pan
dać do poznania, że zabiegam o własne korzyści. Pan się myli, Rodionie Roma-
nowiczu; gdybym był interesowny, nie mówiłbym tak bez ogródek; ostatecznym
durniem znowuż nie jestem. Na ten temat odsłonię panu pewną psychologiczną
osobliwość.(Przed chwilą, tłumacząc się panu ze swej miłości do pańskiej
siostry, powiedziałem, żem sam był ofiarą. Otóż wiedz pan, że teraz żadnej
miłości nie odczuwam, żad-niu-sień-kiej, tak że aż sam się dziwię, bo wszak
dawniej coś rzeczywiście odczuwałem... - Z próżniactwa i rozpusty - przerwał
Raskolnikow.
- Istotnie, próżniak ze mnie i rozpustnik. Skądinąd, siostra pańska posiada tyle
zalet, że nie mogłem i ja nie ulec pewnemu wrażeniu. Ale to wszystko głupstwa,
jak teraz widzę.

- Dawno pan to spostrzegł?


- Zacząłem spostrzegać już przedtem, ostatecznie zaś przekonałem się o tym
onegdaj, nieomal z chwilą przyjazdu do Petersburga. Już w Moskwie wyobrażałem
sobie, że jadę dobijać się o rękę Awdotii Romanowny i rywalizować z panem
Łużynem. - Przepraszam, że przerywam, ale czy pan nie byłby łaskaw streścić się
i przejść od razu do celu swej wizyty? Ja się śpieszę, muszę wyjść z domu... - Z
najmilszą chęcią. Przybywszy tutaj i postanowiwszy teraz przedsięwziąć pewien...
wojaż, zapragnąłem poczynić nieodzowne zarządzenia przedwstępne. Moje dzieci
pozostały u ciotki; są bogate, ja osobiście jestem im niepotrzebny. Zresztą, co
tam ze mnie za ojciec! Dla siebie wziąłem tylko to, co mi przed rokiem
podarowała Marfa Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przejdę do sedna
rzeczy. Przed wojażem, który, być może, istotnie dojdzie do skutku, chciałbym
skończyć z panem Łużynem. Nie, żebym tak znów bardzo go nie znosił, lecz bądź co
bądź to przez niego wywiązała się ta moja kłótnia z Marfą Pietrowna, kiedym
posłyszał, że to ona zabawiła się w swatkę. Pragnę teraz zobaczyć się z Awdotią
Romanowną za pana wstawiennictwem i może nawet w jego obecności wytłumaczyć jej
po pierwsze, że z pana Łużyna nie tylko nie będzie miała najmniejszej korzyści,
lecz owszem, na pewno dozna niemałej ujmy. Następnie, przeprosiwszy ją za te
wszystkie niedawne przykrości, spytałbym, czy mi raczy pozwolić, bym jej
ofiarował dziesięć tysięcy rubli i w ten sposób ułatwił zerwanie z panem
Łużynem, które to zerwanie, nie wątpię, byłoby i po jej myśli, gdyby isię
nadarzyła możliwość. - Ale pan jest w rzeczy samej wariatem! - zawołał
Raskolnikow, nie tyle nawet zagniewany, co zdziwiony. - Jak pan śmie to mówić. -
Wiedziałem, że pan się oburzy, ale po pierwsze, choć jestem niebogaty, te
dziesięć tysięcy są mi zupełnie, ale to zupełnie zbędne. Jeżeli ich Awdotią
Romanowną nie przyjmie, kto wie, czy nie rozporządzę nimi jeszcze głupiej. To
raz. Po wtóre, sumienie mam całkiem czyste, propozycja moja jest
bezinteresowna.' Może pan wierzyć lub nie wierzyć, lecz w przyszłości przekona
się i pan, i Awdotią Romanowną. Chodzi o to, żem istotnie przysporzył trochę
kłopotu i nieprzyjemności wielce szanownej pańskiej siostrze; toteż, czując
szczerą skruchę, serdecznie pragnę - nie: wykupić się, nie: zapłacić za
przykrości, tylko po prostu uczynić coś dla niej korzystnego, na tej podstawie,
żem przecie nie zabiegał o przywilej wyrządzania samego tylko zła. Gdyby w mojej
propozycji tkwiła bodaj milionowa część wyrachowania, to nie proponowałbym tak
bez ogródek; przy tym nie proponowałbym wszystkiego dziesięć tysięcy, skoro nie
dalej niż pięć tygodni temu ofiarowywałem jej więcej. Dodam, że, być może, w
najbliższej już przyszłości poślubię pewną panienkę, a to chyba musi uchylić
wszelkie podejrzenia co do zakusów na szkodę Awdotii Romanowny. Na zakończenie
powiem, że wychodząc za pana Łużyna, Awdotią Romanowną bierze te same pieniądze,
tylko z innej strony... Niech się pan nie gniewa, drogi panie, proszę to
rozważyć spokojnie i na zimno. Mówiąc to Swidrygajłow był nadzwyczaj spokojny i
zrównoważony. - Niech pan kończy - rzekł Raskolnikow. - W każdym razie jest to
impertynencja nie do darowania. - Żadną miarą. Bo to by znaczyło, że na tym
świecie człowiek może człowiekowi robić tylko zło i nie ma prawa wyświadczyć ani
krzty dobra, a to z racji czczych konwenansów. Bzdury. Gdybym, dajmy na to,
zmarł i tę kwotę zapisał siostrze pańskiej w testamencie, czyżby i wtedy
odmówiła przyjęcia? - Bardzo być może.
- E, co to, to nie. No, ale trudno; nie, to nie. Zwrócę tylko uwagę, że dziesięć
tysięcy - to rzecz, która bardzo a bardzo może się przydać. Tak czy owak,
prosiłbym o powtórzenie mojej propozycji siostrze. - Nie, nie powtórzę.
- Wobec tego, Rodionie Romanowiczu, będę zmuszony sam się starać o widzenie
osobiste, czyli - utrudzać. - A jeśli jej powtórzę, pan nie będzie się starał o
widzenie osobiste? - Nie wiem doprawdy, co mam panu odpowiedzieć. Zobaczyć ją
choć jeden raz bardzo bym pragnął. - Proszę na to nie liczyć.

- Szkoda. Zresztą pan mnie nie zna. Kto wie, może się zbliżymy. - Pan sądzi, że
możemy się zbliżyć?
- Czemu nie? - z uśmiechem odpral Swidrygajlow, wstał i wziął kapelusz. - Nie
powiem, żebym tak straszliwie chciał pana fatygować, idąc zaś tutaj nawet nie
bardzo rachowałem... choć co prawda pańska twarz bardzo mnie uderzyła z rana...
- Gdzie mnie pan rano widział? - z niepokojem zagadnął Raskolnikow. -
Przygodnie... Wciąż mi się wydaje, że w panu jest coś podobnego do mnie... Ale
proszę się nie lękać, nie jestem natrętny; i z szulerami umiałem żyć, i księciu
Swir-bejowi, arystokracie, dalekiemu memu krewnemu, nie naprzykrzałem się, i o
Madonnie Rafaela potrafiłem coś napisać w albumie pani Pryłukowej, i z Marfą
Pietrowną przesiedziałem siedem lat kamieniem, i w domu Wiaziemskiego na Siennym
nocowałem swego czasu, i z Bergiem polecę może balonem. - No dobrze. Czy wolno
zapytać, kiedy pan wyrusza w podróż? - W jaką podróż?
- No w ten "wojaż"... Przecie pan sam mówił.
- W wojaż? Ach, tak!... rzeczywiście, mówiłem panu o wojażu... Hm, to temat
rozległy... Gdyby pan wiedział, o co pan pyta! - i nagle wybuchnął głośnym,
krótkim śmiechem. - Zamiast wojażu może się ożenię; swatają mi pannę. - Tu?
- Tak.
- Już pan zdążył?
- Ale z Awdotią Romanowną raz się zobaczyć pragnę bardzo. Serio proszę o to. No,
do widzenia... Ach, prawda, byłbym zapomniał! Rodionie Romanowiczu, proszę
zakomunikować siostrze, że w testamencie Marfy Pietrowny figuruje zapis dla
niej, opiewający na trzy tysiące. To fakt. Marfa Pietrowną zarządziła te na"
tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie siostra
pańska będzie mogła otrzymać te pieniądze. - Prawdę pan mówi?
- Prawdę. Proszę jej powtórzyć. No, moje uszanowanie. Mieszkam tu bardzo
niedaleko. Wychodząc Swidrygajłow zetknął się w drzwiach z Ra-zumichinem. II
Była już blisko ósma; obaj śpieszyli do Bakalejewa, żeby przyjść przed Łużynem.
- Któż to był? - zapytał Razumichin, skoro wyszli na ulicę. - To był
Swidrygajłow, ten ziemianin, w którego domu obrażono moją siostrę, kiedy
pracowała u nich, jako guwernantka. Przez jego amory musiała ich opuścić,
wypędzona przez jego żonę, Marfę Pietrownę. Ta Marfa Pietrowną później
przepraszała Dunię, a teraz nagle umarła. To o niej mówiła mama. Nie wiem czemu,
ale ja się tego człowieka boję. Przyjechał bezpośrednio po pogrzebie żony.
Bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Zdaje się coś wiedzieć... Trzeba strzec
przed nim Duni... oto, co chciałem ci powiedzieć, słyszysz? - Strzec! Cóż on
może zrobić Awdotii Romanownie? Słuchaj, Rodia, dziękuję ci, że tak do mnie
mówisz... Będziemy, będziemy strzegli!... Gdzie mieszka? - Nie wiem.
- Czemuś nie zapytał? Ej, szkoda! Ale i tak się dowiem.
- Widziałeś go? - spytał Raskolnikow po chwili milczenia. - Owszem,
zapamiętałem, dobrze zapamiętałem.
- Dokładnie go widziałeś? Wyraźnie? - nastawał Raskolnikow. - Ma się rozumieć; z
tysiąca go poznam - łatwo zapamiętuję twarze. Znów chwilę milczeli.
- Hm... to dobrze... - mruknął Raskolnikow. - Bo wiesz... pomyślałem sobie...
wydało mi się... że może to tylko fantazja? - O czym mówisz? Niezupełnie
rozumiem.
-Wszyscy powiadacie - ciągnął Raskolnikow krzywiąc
303

usta w uśmiechu - żem wariat; cóż, wydało mi się teraz, że może jestem
rzeczywiście wariatem i oglądałem tylko widmo? - Co ty pleciesz?
- Któż może wiedzieć! Może ze mnie obłąkaniec, i wszystko, co się działo przez
te dni, wszystko jest może tylko płodem wyobraźni... - Oj, Rodia, znów cię
zdenerwowali!... Właściwie, co on mówił, po co przychodził? Raskolnikow nie
odpowiedział; Razumichin się zastanowił.
- Siuchajże mego raportu - rozpoczął. - Wstępowałem do ciebie, tyś spał. Potem
jedliśmy obiad, następnie poszedłem do Porfirego. Zamiotow ciągle tam tkwi.
Chciałem zacząć, ale nic nie wyszło. Ani rusz nie mogłem gadać jak należy.
Uważam, że oni nie rozumieją i zrozumieć nie mogą, jednak wcale nie tracą
rezonu. Zaciągnąłem Porfirego do okna i zacząłem gadać, lecz znowu jakoś nie
tak! on patrzy w bok, ja patrzę w bok. Wreszcie podniosłem mu pięść do gęby i
obiecałem, że mu rozkwaszę pysk po familijnemu. On tylko spojrzał na mnie.
Splunąłem więc, wyszedłem, i tyle. Bardzo głupio. Z Zamiotowem ani słówka. Ale,
uważasz: 'myślałem, żem pokpil sprawę, na schodach jednak przyszła mi do głowy
pewna myśl, po prostu olśniła mnie: właściwie, o co się turbu-jemy? Bo gdyby ci
zagrażało jakie niebezpieczeństwo czy coś, no to rozumiem. Ale tak?! Tyś Bogu
ducha winien, więc pluj na nich; jeszcze się z nich zdrowo uśmiejemy; na twoim
miejscu umyślnie bym ich mistyfikował. Dopie-roż będą się potem wstydzili! Pluj
na to; kiedyś później można ich będzie obić, ale teraz śmiejmy się! - Masz
świętą rację! - odrzekł Raskolnikow. "A co zaśpiewasz jutro?" - dodał w duchu. -
Rzecz dziwna: dotychczas ani razu jeszcze nie przychodziło mu do głowy: "Co
pomyśli Razumichin, gdy się dowie?" Pomyślawszy to Raskolnikow spojrzał na niego
badawczo. Teraźniejsze zaś sprawozdanie Razumichina z wizyty u Porfirego bardzo
mało go obeszło: od tego czasu tak wiele ubyło i tak wiele przybyło!... Na
korytarzu wpadli na Łuzyna; stawił się punktualnie o ósmej i właśnie szukał
numeru, tak że wszyscy trzej weszli 304
razem, ale nie patrząc na siebie i nie witając się. Młodzi koledzy weszli
pierwsi. Piotr Pietrowicz zaś, gwoli przyzwoitości, nieco zamarudzit w
przedpokoju zdejmując płaszcz. Pulcheria Aleksandrowna zaraz wybiegła na jego
spotkanie. Dunia witała się z bratem. Piotr Pietrowicz wszedł i dość uprzejmie,
aczkolwiek ze zdwojoną statecznością, ukłonił się damom. Co prawda wyglądało, że
jest nieco zbity z tropu i jeszcze nie odnalazł właściwego tonu. Pulcheria
Aleksandrowna, również trochę zmieszana, co żywo jęła ich rozsadzać przy
okrągłym stole, na którym kipiał samowar. Dunia i Łużyn zajęli miejsce naprzeciw
siebie, po dwu stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow usiedli na wprost
Pulcherii Aleksandrowny: Razumichin bliżej Łuzyna, Raskolnikow koło siostry.
Zaległa chwila milczenia. Piotr Pietrowicz nie śpiesząc dobył batystowej,
woniejącej perfumami chusteczki i wytarł sobie nos z miną człowieka cnotliwego
wprawdzie, ale nieco dotkniętego na honorze i mocno zdecydowanego zażądać
wyjaśnień; W przedpokoju przychodziło mu na myśl: nie zdjąć palta, odjechać i w
ten sposób surowo a dobitnie ukarać obie panie, żeby od razu poczuły, co się
święci. Lecz nie zdecydował się. Przy tym człowiek ten nie lubił niepewności, a
tu należało wyprowadzić rzecz na czystą wodę: skoro tak jawnie pogwałcono jego
rozkaz, coś w tym musi tkwić i przeto lepiej dowiedzieć się zawczasu; na
ukaranie zawsze będzie pora, ponieważ ma ich wszystkich w ręku. - Spodziewam
się, że podróż była pomyślna? - zwrócił się oficjalnie do Pulcherii
Aleksandrowny. - Dzięki Bogu, Piotrze Pietrowiczu.
- Cieszę się bardzo. I Awdotia Romanowna się nie zmęczyła ? - Jestem młoda i
silna, nie męczę się, natomiast mamie bardzo było ciężko - odparła Dunieczka. -
Ha, trudno, nasze szlaki narodowe nader są długie. Wielka jest tak zwana
"Mateczka Rosja"... Ja zaś mimo szczerych chęci w żaden sposób nie mogłem
wczoraj pań powitać. Żywię jednak nadzieję, że się obeszło bez specjalnych
kłopotów? - Oj, nie. Piotrze Pietrowiczu, byłyśmy bardzo zdekoncentrowane - z
osobliwą intonacją pośpieszyła oświad-
czyć Pulcheria Aleksandrowna - i gdyby sam Bóg nie zesłał nam wczoraj Dymitra
Prokoficza, przepadłybyśmy z kretesem. Dymitr Prokoficz Razumichin - dodała
prezentując go Łużynowi. - A jakże, miałem przyjemność... wczoraj - burknął
Łużyn, nieprzyjaźnie zerkając na Razumichina, po czym nachmurzył się i umilkł. W
ogóle Piotr Pietrowicz należał do ludzi, którzy na pozór są ogromnie mili w
towarzystwie i specjalnie podkreślają swoją uprzejmość, lecz skoro tylko coś im
się choć trochę nie spodoba, momentalnie tracą wszystkie swe zalety i stają się
podobniejsi do worków mąki niż do swobodnych kawalerów salonowych. Wszyscy znów
ucichli: Raskolnikow milczał uparcie, Dunia do czasu nie chciała przerywać
milczenia. Razumichin nie miał co. powiedzieć, tak że Pulcheria Aleksandrowna
znowu się zakłopotała. . - Marfa Pietrowna umarła, słyszał pan? - zagaiła
uciekając się do swego niezawodnego tematu. - A jakże, słyszałem. Zawiadomiono
mnie natychmiast;
a nawet przyjeżdżam teraz, by panie ostrzec, że Arkadiusz Swidrygajłow od razu
po pogrzebie małżonki udał się pośpiesznie do Petersburga. "Przynajmniej tak by
wynikało z informacji, które z całą dokładnością... - Do Petersburga? Tutaj? -
niespokojnie zapytała Du-nieczka i zamieniła spojrzenie z matką. - Nie inaczej;
i, oczywista, nie bez celu, jeśli się uwzględni pospieszność wyjazdu oraz w
ogóle wszystkie okoliczności poprzedzające. - Boże! Czyżby i tutaj nie dał
Dunieczce spokoju?- biadała Pulcheria Aleksandrowna. - Sądzę, że specjalnie ani
pani, ani Awdotia Roma-nowna nie ma czym się niepokoić - o ile, rzecz prosta,
panie same nie zechcą nawiązać z nim jakichkolwiek bądź stosunków. Co do mnie,
to śledzę z uwagą i teraz próbuję się dowiedzieć, gdzie zamieszkał... - Ach,
Piotrze Pietrowiczu, nie uwierzysz, do jakiego stopnia przestraszyłeś mnie teraz
- martwiła się Pulcheria Aleksandrowna. -Widziałam go tylko dwa razy i wydał mi
się okropny, okropny. Jestem pewna, że to on stał się przyczyną śmierci
nieboszczki Marfy Pietrowny. - Tego twierdzić nie można. Jestem w posiadaniu do-
tOft
kładnych danych. Nie przeczę: być może, przyśpieszył bieg rzeczy przez, że tak
powiem, moralny wpływ zniewagi; ale co się tyczy jego postępowania i w ogóle
moralnej charakterystyki tego człowieka - podzielam pani zdanie. (NJ? wiem, czy
jest teraz bogaty ani co mianowicie pozostawiła mu żona; o tym będę powiadomiony
w bardzo krótkim terminie; co jednak nie ulega wątpliwości, to że tutaj, w
Petersburgu, jeżeli będzie rozporządzał niewielkimi bodaj zasobami pieniężnymi,
nie omieszka wrócić do dawnych swoich obyczajów. Spośród ludzi tego pokroju jest
to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach pławiący się człowiek. Mam poważne
podstawy do przypuszczeń, że Marfa Pietrowna, która miała nieszczęście tak go
pokochać i z długów wykupić przed ośmiu laty, oddała mu usługę w innym jeszcze
względzie: jedynie wskutek jej starań i ofiar w zarodku ukręcono łeb sprawie
gardłowej, z przymieszką fantastycznego, że tak się wyrażę, bestialstwa, która w
wysokim stopniu mogła mu grozić przespacerowaniem się na Sybir. Oto więc jaki to
człowiek, jeżeli panie chcą wiedzieć. - O Boże! - załamała ręce Pulcheria
Aleksandrowna. Raskolnikow słuchał czujnie. - Czy naprawdę ma pan o tym dokładne
wiadomości? - spytała Dunia surowo i dobitnie. - Mówię tylko to, co sam pod
sekretem słyszałem od nieboszczki Marfy Pietrowny. Trzeba zaznaczyć, że ze
stanowiska prawniczego jest to sprawa nader niejasna. Mieszkała tutaj, a bodajże
i teraz mieszka, niejaka Ressiich, cudzoziemka i ponadto drobna lichwiarka,
która się trudni. innymi też sprawkami. Z tą oto Ressiich pan Swidrygajłow od
dawna miał nader bliskie i zagadkowe stosunki. Mieszkała przy niej daleka
krewna, podobno siostrzenica, głuchoniema dziewczynka, lat piętnastu czy nawet
czternastu, której owa Ressiich bezgranicznie nienawidziła, wypominała jej każdy
kąsek, ba, nieludzko ją biła. Kiedyś znaleziono ją na strychu powieszoną.
Zostało to uznane za samobójstwo. Po zwykłej procedurze na tym się skończyło,
jednak później wpłynął donos, że dziewczynka została... okrutnie znieważona
przez Swidrygajłowa. Wprawdzie wszystko to było niejasne, donos pochodził od
innej Niemki, kobiety bezecnej i na wiarę nie zasługującej. Wreszcie, wskutek
zabiegów i pieniędzy

Marfy Pietrowny, na dobrą sprawę i donosu nie było, krążyły tylko słuchy. Bądź
co bądź, jednak była to plotka znamienna. Pani zaś, Awdotio Romanowno, z
pewnością słyszała u nich również o historii z niejakim Filipem, który zmarł
zakatowany sześć lat temu, jeszcze za poddaństwa. - Przeciwnie, słyszałam, że
ten Filip sam się powiesił.
- Zapewne; lecz przymusiła lub raczej skłoniła go do odebrania sobie życia
metoda bezustannych napaści i pastwienia się ze strony pana Swidrygajłowa. - O
tym nic nie wiem - sucho odparła Dunia - słyszałam tylko jakąś bardzo dziwną
historię, że ów Filip był hipochondrykiem, czymś w rodzaju domorosłego filozofa,
służba mówiła, że się "zaczytał", a powiesić się miał raczej z powodu drwin, nie
zaś przez kije pana Swidrygajłowa. Przy mnie obchodził się ze służbą dobrze i
ludzie lubili go nawet, choć rzeczywiście oni także przypisywali mu winę śmierci
Filipa. - Widzę, Awdotio Romanowno, że pani raptem stała się skłonna orędować za
nim - rzucił Łużyn krzywiąc wargi w dwuznacznym uśmiechu. - Istotnie, to
człowiek sprytny i umiejący zjednywać sobie płeć piękną, czego żałosnym
przykładem tak dziwnie zmarła Marfa Pietrowna. Pragnąłem tylko służyć pani i jej
matce radą wobec jego nowych prób, które niewątpliwie nastąpią. Co do mnie,
jestem przeświadczony, że ten człowiek niechybnie znowu zniknie w więzieniu dla
dłużników. Marfa Pietrowna jako żywo nie miała nigdy zamiaru nic mu zapisywać,
chodziło jej bowiem o dzieci; jeśli więc coś mu zostawiła, to chyba tylko coś
najbardziej nieodzownego, małej wartości, znikomego, co człowiekowi z jego
nawykami nie wystarczy nawet na rok. - Piotrze Pietrowiczu, bardzo proszę -
rzekła Dunia - niech pan porzuci ten temat. Mocno mnie to nudzi. - Tylko co był
u mnie - oświadczył znienacka Ras-kolnikow, po raz pierwszy przerywając
milczenie. Zewsząd zrozległy się okrzyki, wszyscy zwrócili się do niego. Nawet
Piotr Pietrowicz był przejęty. - Półtorej godziny temu^. kiedy spałem, wszedł,
zbudził mnie i przedstawił mi się - ciągnął Raskolnikow. - Był dosyć swobodny,
wesoły i pełen nadziei, że się z nim inź
zbliżę. Między innymi, bardzo pragnie zobaczyć się z tobą, Duniu, i prosił,
żebym mu to ułatwił. Ma dla ciebie pewną propozycję; zapoznał mnie z nią. Poza
tym oznajmił mi, że Marfa Pietrowna na tydzień przed zgonem zdążyła zapisać ci,
Duniu, trzy tysiące rubli i że te pieniądze będziesz teraz mogła podnieść w
bardzo krótkim terminie. - Bogu dzięki! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna i
przeżegnała się. - Duniu, módl się za nią, módl. - Tak, to prawda - wyrwało się
Łużynowi.
- I co, co dalej ? - piliła Dunieczka.
- Następnie powiedział, że sam jest niezamożny, że cały majątek przeszedł na
jego dzieci, które są teraz u ciotki. Dalej, że zatrzymał się gdzieś niedaleko
mnie, lecz gdzie? nie wiem, nie spytałem. - Ależ cóż to, cóż chce zaproponować
Dunieczce? - badała spłoszona Pulcheria Aleksandrowna. - Mówił ci? - Owszem,
mówił.
- Cóż?
- Później powiem. - Raskolnikow umilkł i zajął się swą szklanką herbaty. Piotr
Pietrowicz wydobył zegarek i spojrzał na godzinę.
- Mam pilne interesy, toteż nie będę przeszkadzał - rzekł z miną lekko dotkniętą
i wstał z krzesła. - Proszę zostać. Piotrze Pietrowiczu - rzekła Dunia - przecie
pan zamierzał spędzić z nami wieczór. Przy tym pan sam pisał, że chce o czymś
pomówić ze mną. - Tak jest, Awdotio Romanowno - z naciskiem powiedział Piotr
Pietrowicz, znów siadając na krześle, lecz nie wypuszczając z rąk kapelusza - w
rzeczy samej, pragnąłem pomówić i z panią, i z jej czcigodną matką, a to o
wielce doniosłych punktach. Ponieważ jednak brat pani nie może przy mnie mówić o
niektórych propozycjach pana Swidrygajłowa, więc i ja nie chcę i nie mogę
mówić... przy wszystkich... o niektórych wielce a wielce doniosłych punktach.
Zaznaczę też, że nie została spełniona moja najusilniejsza i najbardziej
kapitalna prośba... Tu Łużyn przybrał minę rozgoryczoną i zamilkł efektownie. -
Pańska prośba, żeby przy naszym spotkaniu nie był obecny mój brat, nie została
spełniona wyłącznie na moje 309

żądanie - powiedziała Dunia. - Pan pisał, że mój brat pana obraził; uważam, że
trzeba to niezwłocznie wyjaśnić i że panowie muszą się pogodzić. Jeżeli Rodia
rzeczywiście obraził pana, to musi i nie omieszka przeprosić. Piotr Pietrowicz z
miejsca nabrał fantazji. - Istnieją zniewagi, Awdotio Romanowno,. których przy
najlepszej nawet chęd nie da^się puścić w niepamięć. Są granice, których
przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem, wrócić już
niepodobna. - Właściwie nie o tym mówiłam, Piotrze Pietrowiczu - przerwała
Dunia, trochę zniecierpliwiona. - Proszę dobrze zrozumieć, że cała nasza
przyszłość zależy teraz od tego, czy to się wszystko wyjaśni i załagodzi
możliwie najprędzej, czy nie. Powiadam panu wręcz, od razu, że inaczej
zapatrywać się na to nie mogę, i jeżeli panu bodaj trochę zależy na mnie, to,
choć rzecz jest niełatwa, cała ta historia musi dziś jeszcze się skończyć.
Powtarzam: jeśli brat jest winien, będzie musiał przeprosić. - Dziwię się, że
pani tak stawia kwestię, Awdotio Romanowno - mówił Łużyn z coraz większą
irytacją. - Ceniąc i, że tak powiem, adorując panią, mogę jednocześnie bardzo a
bardzo nie lubić kogoś z jej domowników. Zabiegając o szczęście poślubienia pani
nie mogę jednak brać na siebie zobowiązań nie licujących... - Ach, proszę dać
spokój tej obrażliwości, Piotrze Pietrowiczu - impetycznie wtrąciła Dunia. -
Niech pan będzie tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za; jakiego zawsze pana
uważałam i uważać pragnę. Dałam panu ważką obietnicę, jestem pańską narzeczoną;
niechże mi pan zaufa w tej sprawie i uwierzy, że potrafię się zdobyć na
bezstronność. To, że biorę na siebie rolę sędziego, jest dla mego brata taką
samą niespodzianką jak dla pana. Kiedy dzisiaj, po pańskim liście, prosiłam,
żeby koniecznie przyszedł na to spotkanie, nic mu nie powiedziałam o swych
zamiarach. Proszę zrozumieć, że jeżeli nie dojdzie do zgody, będę zmuszona
wybierać między wami: 'albo pan, albo on. Taki warunek padł i z pańskiej, i z
jego strony. Nie chcę i nie powinnam pomylić się w wyborze, dla pana muszę
zerwać z bratem, dla brata muszę zerwać z panem. Chcę i mogę stwierdzić teraz na
pewno: czy jest mi bratem? A co do pana: 310
czy panu na mnie zależy? czy pan mnie ceni? czy mam zostać pańską żoną? -
Awdotio Romanowno - zżymał się Łużyn - słowa pani są dla mnie zbyt wieloznaczne,
powiem więcej: uwłaczające, wobec położenia, jakie mam zaszczyt zajmować w
stosunku do pani. Już pominę dziwne i obraźliwe zestawienie mnie na jednym
poziomie z... aroganckim młodzikiem; ale słowa pani zdają się dopuszczać
możliwość cofnięcia danej mi obietnicy. Mówiąc: "albo pan, albo on", jasno mi
pani pokazuje, jak niewiele znaczę w jej oczach... Nie mogę na to pozwolić
wobec... danego słowa... i zobowiązań istniejących między nami. - Jak to! -
żachnęła się Dunia. - Stawiam pana w jednym rzędzie ze wszystkim, co mi
dotychczas było drogie w życiu, co dotychczas stanowiło cale moje życie, a pan
się raptem obraża, że za mało go cenię. Raskolnikow uśmiechnął się milcząco i
jadowicie, Ra-zumichina aż skręciło; lecz Piotr Pietrowicz nie uwzględnił
argumentu: przeciwnie, z każdym słowem stawał się coraz bardziej zaczepny i
zjadliwy, jakby nabierając apetytu. - Miłość do przyszłego towarzysza życia, do
małżonka, winna górować nad miłością do brata - orzekł sentencjonalnie - w
każdym zaś razie nie mogę stać na jednym poziomie... Aczkolwiek mówiłem, że w
obecności brata pani nie życzę sobie i nie mogę wykładać wszystkiego, z czym
przybyłem, niemniej zamierzam teraz zwrócić się do czcigodnej matki pani celem
wyjaśnienia pewnego kapitalnego, dotkliwie mnie obrażającego punktu. Syn pani -
zwrócił się do Raskolnikowej - wczoraj, w obecności pana Razsudkina (czy też...
zdaje się, że tak? przepraszam, zapomniałem pańskiego nazwiska - uprzejmie
skłonił się Razumichinowi), znieważył mnie wypaczeniem mej myśli, którą
zakomunikowałem pani podówczas w rozmowie prywatnej, przy kawie, a mianowicie,
że ożenek z panną ubogą, która już zakosztowała biedy, jest, moim zdaniem, z
punktu widzenia moralnego korzystniejszy dla pożycia niż małżeństwo z osobą
zepsutą dobrobytem. Syn pani rozmyślnie przejaskrawił znaczenie moich słów aż do
zupełnej niedorzeczności, a to, jak sądzę, na podstawie własnoręcznych listów
pani. Będę szczęśliwy, Pulcherio Aleksandrowno, jeżeli pani dobrodziejka zdoła

zachwiać tym moim przeświadczeniem i w ten sposób znacznie mię uspokoić. Niechże
mi pani powtórzy, w jakich mianowicie zwrotach oddała pani moje słowa w swym
liście do Rodiona Romanowicza. - Nie pamiętam - stropiła się Pulcheria
Aleksandrow-na - powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co Rodia panu
powiedział... Możliwe, że trochę przesadził. - Nie mógłby przesadzić, gdyby go
pani odpowiednio nie usposobiła. - Piotrze Pietrowiczu - z godnością rzekła
Pulcheria Aleksandrowna - za dowód, żeśmy pańskich słów nie wzięły w bardzo złym
świetle, służy chociażby to, że jesteśmy tutaj. - Słusznie, mamusiu! -
pochwaliła Dunia.
- A zatem to znowu ja jestem winien! - uraził się Lużyn.
- Wciąż oskarża pan Rodiona, Piotrze Pietrowiczu, a przecie sam napisał pan o
nim nieprawdę w swoim liście - dodała ośmielona Pulcheria Aleksandrowna. - Nie
przypominam sobie, żebym pisał nieprawdę.
- Napisał pan - szorstko powiedział Raskolnikow nie obracając głowy do Łużyna -
żem wczoraj wręczył pieniądze nie wdowie stratowanego, jak to było w
rzeczywistości, tylko jego córce, której przed dniem wczorajszym nigdy nie
widziałem. Pan to napisał, żeby poróżnić mnie z rodziną, i w tym celu dodał pan
kilka szkaradnych stów o prowadzeniu się panny, której pan nie zna. Są to
nikczemne oszczerstwa. - Łaskawy pan daruje - drżąc z gniewu odparł Łu-żyn. -
Jeżeli w swym liście poruszyłem temat pańskiej osoby i postępków, to wyłącznie
na prośbę pana siostry i matki, żebym im pisał, jak pana zastałem i jakie wywarł
pan na mnie wrażenie. Co się zaś tyczy treśd mego listu, to proszę mi wytknąć
choć jedną niesłuszną linijkę, że mianowicie pan tych pieniędzy nie wydał oraz
że w tamtej rodzinie, chociażby najnieszczęśliwszej, nie ma osób niegodnych. -
Ja zaś uważam, że pan ze wszystkimi swymi zaletami niewart jest małego palca tej
nieszczęśliwej dziewczyny, w którą pan rzuca kamieniem. - Więc może pan by się
nie zawahał wprowadzić ją do towarzystwa swojej matki i siostry? - Już to
zrobiłem, jeśli pan ciekaw. Posadziłem ją dzisiaj obok mamy i Duni. - Rodia! -
zgorszyła się Pulcheria Aleksandrowna. Dunieczka poczerwieniała, Razumichin
ściągnął brwi. Łu-żyn uśmiechnął się szyderczo i wyniośle. - Sama pani widzi,
Awdotio Romanowno - rzekł - czy możliwe jest pojednanie? Spodziewam się teraz,
że ta sprawa jest skończona i załatwiona raz na zawsze. Odchodzę, żeby nie
zakłócać miłego nastroju familijnego i nie przeszkodzić zwierzeniom. - Wstał z
krzesła i wziął kapelusz. - Lecz na odchodnym pozwolę sobie nadmienić, że na
przyszłość prosiłbym o oszczędzenie mi tego rodzaju spotkań i że się tak wyrażę
- kompromisów. Prośbę tę zanoszę w szczególności do szanownej pani dobrodziejki,
tym bardziej że mój list był zaadresowany właśnie do pani, a nie do kogo innego.
Pulcherię Aleksandrownę trochę to ubodło.
- Jakoś pan już całkiem bierze nas na munsztuk. Piotrze Pietrowiczu. Dunia
powiedziała, dlaczego nie spełniłyśmy pańskiego życzenia: miała najlepsze
zamiary. A i pisze pan do mnie tak, jakby rozkazywał. Czy naprawdę mamy każdą
pańską wolę poczytywać za rozkaz? Ja bym uważała przeciwnie, że właśnie teraz
powinien nam pan okazywać szczególną delikatność i wyrozumiałość, bośmy wszystko
porzuciły, zaufały panu, przyjechały tutaj, czyli że już i tak jesteśmy prawie w
pańskiej mocy. - Niezupełnie to słuszne, proszę pani, a zwłaszcza w obecnej
chwili, gdy obwieszczono o zapisanych przez Marfę Pietrownę trzech tysiącach,
które są, zdaje się, bardzo na rękę, jeśli mam sądzić z nowego tonu, jakim się
teraz do mnie mówi - dodał zjadliwie. - Ta uwaga wskazuje, że pan rzeczywiście
rachował na naszą bezradność - rzuciła Dunia z rozdrażnieniem. - Bądź co bądź,
obecnie już na to liczyć nie mogę, a zwłaszcza nie chcę przeszkodzić
zakomunikowaniu tajnych propozycji Arkadiusza Swidrygajłowa, które zwierzył
bratu pani i które, jak widzę, mają dla państwa znaczenie kapitalne i może
niezmiernie przyjemne. - O mój Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
Razumichin ledwie mógł usiedzieć. na krześle.

- Czy ci teraz nie wstyd, Duniu? - spyta) Raskol-


nikow.
- Owszem, wstyd, Rodia - odparła. - Panie Łużyn, oto drzwi! - wskazała mu, blada
z gniewu. Piotr Pietrowicz chyba wcale nie oczekiwał takiego zakończenia.
Zanadto był pewien swego, swojej władzy, bezradności swych ofiar. Jeszcze i
teraz nie wierzył. Zbladł. Usta mu zadrgały. - Awdotio Romanowno, jeżeli teraz
wyjdę tymi drzwiami, po takim pożegnaniu, to - proszę się z tym liczyć - nie
wrócę już nigdy. Niech się pani dobrze zastanowi! Ja słowa nie cofnę. - Co za
bezczelność! - zawołała Dunia, porywczo wstając z miejsca - ależ ja wcale nie
chcę, żeby pan wrócił. - Co? Więc to t-a-k! - wykrzyknął Łużyn, który do
ostatniej chwili zgoła w to nie wierzył i dlatego zgłupiał teraz do szczętu -
więc to t-a-k! A czy pani wie, Awdotio Romanowno, że mógłbym też zaprotestować?
- Pan nie ma prawa tak do niej mówić! - gorąco ujęła się Pulcheria Aleksandrowna
- w jaki sposób mógłby pan zaprotestować? Jakież to uprawnienie pan posiada? I
takiemu jak pan człowiekowi miałabym dać moją Dunię! Niech pan sobie idzie.
Sameśmy winne, że dałyśmy się skłonić do tego wszystkiego, a najwięcej ja... -
Przyzna pani jednak, Pulcherio Aleksandrowno - nie posiadał się Łużyn ze
wściekłości - że panie związały mnie obietnicą, której się teraz odrzekają... i
że wreszcie... wreszcie zostałem narażony, że tak powiem, na wydatki. -Ta
ostatnia pretensja była tak daicic charakterystyczna dla Piotra Pietrowicza, że
Raskolnikow, blady z gniewu i z trudem się hamujący, nie wytrzymał i parsknął
śmiechem. Natomiast Pulcheria Aleksandrowna wybuchnęła. - Na wydatki? Na jakież
t.o. wydatki? Czy pan czasem nie ma na myśli naszego kufra? Ależ konduktor
przewiózł go panu za darmo. I to myśmy pana związały? Bój się pan Boga, Piotrze
Pietrowiczu: to pan nas zakuł w dyby, a 'nie my pana. - Dosyć, mamusiu, proszę,
dosyć! - przekładała Dunia. - Piotrze Pietrowiczu, niech pan już idzie! - Pójdę,
tylko jeszcze jedno ostatnie słówko! - powiedział, prawie, już wcale nie panując
nad sobą. - Matka pani zdaje się całkiem zapominać, że zdecydowałem się wziąć
panią pomimo famy, która krążyła w całej okolicy na temat pani reputacji.
Lekceważąc opinię publiczną i ratując pani sławę moglem"ze wszech miar liczyć na
odpłatę, a nawet zażądać od pani wdzięczności... I dopiero teraz łuski spadły mi
z oczu. Sam widzę, żem może postąpił ze wszech miar lekkomyślnie, zatykając uszy
na głos opinii publicznej... - Ależ on najwyraźniej szuka guza! - wrzasnął Ra-
zumichin zrywając się z krzesła i już się gotując do rozprawy. - Mamy i zły z
pana człowiek! - rzekła Dunia.
- Nic nie mów! nic nie mów! - krzyknął Raskolnikow powstrzymując Razumichina, po
czym, zbliżywszy się prawie tuż-tuż do Łużyna, wycedził cicho: - Wynoś się pan i
ani słowa więcej, bo... Piotr Pietrowicz kilka sekund patrzał na niego z twarzą
bladą, wykrzywioną ze złości; potem odwrócił się, wyszedł - i chyba rzadko się
zdarza, żeby kto miał do kogoś tyle zaciekłej nienawiści, co ten człowiek do
Raskolnikowa. Jego, i tylko jego, oskarżał o wszystko. Ciekawe że już zstępując
ze schodów wyobrażał sobie, że może nie wszystko jest jeszcze stracone i że
jeśli chodzi o same tylko panie, sprawa jest jeszcze "ze wszech miar" do
naprawienia. III
^Grrunt, że do ostatniej chwili bynajmniej nie spodziewał się takiego
zakończenia. Nadrabiał miną do ostatka, bo ani mu w głowie nie postało, że dwie
ubogie i bezbronne kobiety mogą się wyrwać spod jego władzy. Utwierdzała go w
tym przekonaniu próżność i ten stopień buty, który najtrafniej można by nazwać
zakochaniem w sobie. Będąc dorobkiewiczem Piotr Pietrowicz chorobliwie przywykł
zachwycać się sobą, górnie trzymał o własnym rozumie i zdolnościach, a gdy nie
było świadków, czasem nawet napawał się własnym widokiem w lustrze. Lecz
najbardziej w świecie kochał i cenił swoje pieniądze, zdobyte mozolnie i różnymi
sposobami: one go stawiały na równi ze wszystkim, co było wyższe od niego.

Z goryczą teraz wypominając Duni, że się zdecydował poślubić ją bez względu na


ludzkie języki, Łużyn mówił zupełnie szczerze, owszem, czuł głębokie oburzenie
na jej "czarną niewdzięczność". A przecież starając się wówczas o Dunię był już
całkiem pewien, że wszystkie te plotki nie mają sensu, bo i sama Marfa Pietrowna
odwołała je publicznie, i całe miasteczko dawno przestało w nie wierzyć stając
gorąco po stronie Duni. Zresztą i sam nie zaprzeczyłby obecnie, że wiedział o
tym podówczas. Niemniej, wysoko cenił swą gotowość podźwignięcia Duni i miał to
sobie za bohaterstwo. Wykłuwając tym oczy Duni dawał wyraź swej tajnej,
wypieszczonej myśli, w której już nieraz się lubował, i nie mógł pojąć, że inni
go nie podziwiają. Idąc odwiedzić Raskolnikowa wszedł wówczas do niego z
uczuciem dobroczyńcy mającego zbierać plony w postaci najsłodszych komplementów.
Teraz, na schodach, poczytywał siebie za pokrzywdzonego w najwyższym stopniu i
najniesłuszniej. Dunia była mu wprost nieodzowna, nie mógł pomyśleć o
wyrzeczeniu się jej. Już dawno, już przed kilku laty, z lubością marzył o
ożenku, lecz ciągle ciułał grosz i wyczekiwał. Z upojeniem, w głębokiej
tajemnicy, roił o pannie cnotliwej i ubogiej (koniecznie ubogiej), bardzo
młodej, bardzo ładnej, szlachetnej i wykształconej, mocno zahukanej, ciężko
doświadczonej przez los, najzupełniej uległej, takiej, która by cale życie
uważała go za zbawcę, modliła się do niego, ślepo go słuchała, podziwiała jego i
nikogo więcej. Ileż scen, ile rozkosznych epizodów stworzył w wyobraźni na ten
ponętny i płochy temat, odpoczywając w cichości po pracy. I oto marzenie wielu
lafżaczęło nabierać rumieńców życia: uderzyła go uroda i wykształcenie Awdotii
Romanowny; trudna zaś jej sytuacja niesłychanie dodała mu bodźca. Było to nawet
coś więcej, niż marzył: to dziewczyna dumna, z charakterem, pełna cnót, bardziej
wykształcona i (czuł to) lepiej wychowana od niego; i taka istota będzie mu
przez całe życie niewolniczo wdzięczna, będzie się przed nim nabożnie poniżała,
on zaś, on, będzie bezgranicznie i niepodzielnie panował... Jakby umyślnie,
niedługo przedtem, po wielorakich kombinacjach i wyczekiwaniach, postanowił
nareszcie zmienić karierę, wstąpić w rozległy krąg działalności, a tym samym -
wejść w wyższe towarzystwo, o którym już od dawna i łakomie roił... 316
Słowem, postanowił spróbować Petersburga. Wiedział, że kobiety potrafią być "ze
wszech miar" przydatne. Urok pięknej, wykształconej, dobrze ułożonej kobiety
będzie mógł zadziwiająco przyozdobić jego drogę, wynieść go na świecznik,
otoczyć go aureolą... i raptem, masz d los! To nagłe, do niczego niepodobne
zerwanie odczuł jak grom z jasnego nieba. To jakiś kiepski kawał,
niedorzeczność! Troszkę tylko pofolgował sobie, nie zdążył nawet wygadać się;
ot, po prostu pożartował, poharcowal sobie, a rzecz wzięła taki poważny obrót.
Zresztą na swój sposób już nawet kochał Dunię, już nad nią panował w snach, aż
tu raptem... Nie! Jutro, najdalej jutro trzeba to wszystko odbudować, zagoić,
wyrównać, przede wszystkim zaś - unicestwić tego zuchwałego młokosa, który
nawarzył takiego piwa. Z żywą przykrością i jakoś mimo woli przypomniał mu się
Razumichin... Jednak z tym rychło się uporał. Brakowało, by jeszcze i tego
stawiano na równi z nim, Łużynem! Kogo natomiast bal się nie na żarty - to
Swidrygajłowa... Słowem, zapowiadało się wiele kłopotów. - Nie, najbardziej
zawiniłam ja - mówiła Dunieczka ściskając i całując matkę. - Połaszczyłam się na
jego pieniądze, ale przysięgam, Rodia, żem sobie nie wyobrażała, by to był taki
niegodziwy człowiek. Gdybym go przejrzała wcześniej, nigdy bym się nie
złakomiła. Nie wiń mnie, Rodia. - Pan Bóg uchronił. Pan Bóg uchronił! - bąkała
Pul-cheria Aleksandrowna dość nieprzytomnie, jak gdyby to, co się stało,
niezupełnie jeszcze doszło do jej świadomości. Wszyscy byli radzi, po pięciu
minutach śmiali się nawet. Tylko Dunieczka czasem bladła i marszczyła brwi
przypominając sobie o zajściu. Pulcheria Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, że i
ona się cieszy: nie dalej niż dziś rano zerwanie z Łużynem byłoby się jej wydało
straszną katastrofą. Za to Razumichin był u szczytu szczęścia. Jeszcze nie śmiał
w pełni tego okazać, lecz cały drżał jak w febrze, jak gdyby z serca spadł mu
pięciopudowy ciężar. Teraz ma prawo oddać im całe swe życie, służyć im... Teraz
- ba, teraz! Swoją drogą, jeszcze lękliwiej odpędzał dalekosiężne myśli i bal
się własnej wyobraźni. Tylko Raskolnikow siedział jak przedtem, 317

prawie ponury i nawet nieuważny. On, który najwięcej na-stawał, by Łużyna


odpalono, teraz zdawał się najmniej ze wszystkich interesować tym, co zaszło.
Dunia mimo woli pomyślała, że brat wciąż jeszcze bardzo się na nią gniewa.
Pulcheria Alek-sandrowna zaś popatrywała nań bojażliwie. - Cóż ci powiedział
Swidrygajłow? - zagadnęła Dunia podchodząc do niego. - Ach, tak, tak! -
podchwyciła Pulcheria Aleksandro-wna.
Raskolnikow podniósł głowę:
- Chce koniecznie podarować ci dziesięć tysięcy rubli i przy tym zgłosił chęć
zobaczenia się z tobą jeden raz w mojej obecności. - Zobaczenia się z nią! Za
nic w świecie! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna. - I jak śmie proponować jej
pieniądze! Następnie Raskolnikow, powtórzył (dosyć sucho) swą rozmowę z
Swidrygajłowem; o widmie Maiły Pietrowny nie wspomniał, żeby się nie wdawać w
niepotrzebne szczegóły, bo czuł nieprzepartą odrazę do wszelkiej rozmowy poza
najkonieczniejszą. - Cóżeś mu odpowiedział? - spytała Dunia.
- Zrazu powiedziałem, że ci nic nie powtórzę. Wtedy oświadczył, że wobec tego
będzie sam na wszelkie sposoby dobijał się spotkania. Upewniał, że jego
namiętność do ciebie była przelotnym szałem i że teraz nic do ciebie nie
czuje... Nie chce, byś wyszła za Łużyna... W ogóle zaś mówił bałamutnie. - Jak
ty go sobie tłumaczysz, Rodia? Jak ci się wydał?
- Wyznam, że właściwie nic nie rozumiem. Proponuje dziesięć tysięcy, a sam
stwierdza, że jest niezamożny. Zapowiada, że zamierza gdzieś jechać, a po
dziesięciu minutach nie pamięta, że o tym mówił. Nagle wyjeżdża z tym, że ma się
żenić i że mu już swatają pannę... Niewątpliwie ma jakieś zamiary, i to
najprawdopodobniej - złe. Z drugiej jednak strony trudno przypuścić, żeby tak
głupio brał się do rzeczy, jeżeli ma jakieś zakusy na ciebie... Oczywiście
odmówiłem, w twoim imieniu, przyjęcia tych pieniędzy - raz na zawsze. Na ogół
wydal mi się bardzo dziwny... kto wie nawet... czy zupełnie zdrów na umyśle.
Zresztą mogę się mylić; może 318
ten człowiek po prostu coś kręci. Zdaje się, że jest pod wrażeniem śmierci Marfy
Pietrowny... - Panie, świeć nad jej duszą! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna -
wiecznie, wiecznie będę się za nią modliła. Pomyśl, Duniu, co by z nami teraz
było, gdyby nie te trzy tysiące. Boże, to nam literalnie spada z nieba! Ach,
Rodia, dzisiaj z rana miałyśmy już zaledwie trzy ruble, i łamałyśmy sobie z
Dunia głowę, gdzie by można najprędzej zastawić zegarek, aby tylko nie brać od
tego, dopóki sam nie zaproponuje. Dunię propozycja Swidrygajłowa dziwnie
oszołomiła. Nie mogła się otrząsnąć z zadumy. - On coś knuje okropnego! -
wyszeptała do siebie, omal się nie wzdrygając. Raskolnikow zauważył ten jej
nadmierny przestrach.
- Zdaje się, że mi wypadnie jeszcze nieraz z nim się widzieć - rzekł do Duni. -
Będziemy go mieli na oku! Już ja go wytropię! - energicznie zapowiedział
Razumichin. - Będę go pilnował. Rodia mnie upoważnił. Sam mi powiedział: "Strzeż
mojej siostry." A pani pozwoli, prawda, Awdotio Romanowno? Dunia uśmiechnęła się
i podała mu rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna
popatrywała na nią lękliwie; inna sprawa, że owe trzy tysiące uspokajały ją
widocznie. Po kwadransie wszyscy rozmawiali z największym ożywieniem. Nawet
Raskolnikow, choć sam nie mówił, jakiś czas słuchał uważnie. Perorował
Razumichin. - Po co, po co miałyby panie odjeżdżać! - tokował w upojeniu. - Co
mają panie robić w tej swojej mieścinie? Grunt, żeście teraz wszyscy razem tutaj
i że jesteście potrzebni jedni drugim - nieodzownie potrzebni, wierzcie mi.
Przynajmniej na jakiś czas... Mnie zaś przyjmijcie na Wspólnika i przyjaciela, a
daję państwu słowo, że założymy świetne przedsiębiorstwo. Słuchajcie,
szczegółowo wszystko wam_ wyluszczę-cały projekt. Już dziś rano, kiedy nic się
jeszcze nie wydarzyło, przyszła mi taka myśl... Rzecz jest tego rodzaju: mam
wujaszka (poznajomię państwa: arcyprzyzwoity i arcyszanowny staruszek!), a ten
wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, utrzymuje się zaś z emerytury i nic 319

mu nie potrzeba. Już drugi rok czepia się, żebym wziął od niego ten tysiąc, a
jemu wypłacał po sześć procent. Wiem, że to fortel: po prostu chce mi dopomóc;
ale zeszłego roku nie potrzebowałem, teraz zaś postanowiłem wziąć i tylko
czekałem na jego przyjazd. Wy mi dacie drugi tysiąc, z tych swoich trzech, i to
na razie wystarczy, połączymy swe kapitały. A co będziemy robili? Tu Razumichin
począł rozwijać swój plan i dużo gadał o tym, jak to prawie wszyscy nasi
księgarze i wydawcy kiepsko się znają na swoim towarze i przeto są zazwyczaj
marnymi wydawcami, gdy tymczasem staranne wydawnictwa są na ogól popłatne,
niekiedy nawet dają wyborny zysk. Właśnie o działalności wydawniczej marzył
Razumichin, który już dwa lata wysługiwał się innym, nieźle znal trzy
europejskie języki, a jeśli przed sześcioma dniami powiedział Raskolnikowowi, że
jest "nietęgi w niemczyżnie", to tylko po to, by go zmusić do wzięcia połowy
przekładu i trzech rubli zaliczki: skłamał podówczas i Raskolnikow wiedział o
tym. - Czemuż, czemuż nie skorzystać ze sposobności, skoro mamy obecnie w ręku
jeden z głównych atutów, mianowicie - własne pieniądze? - z zapałem prawił
Razumichin. - Oczywiście, trzeba będzie zakasać rękawy, toteż będziemy
pracowali, pani, Awdotia Romanowna, ja, Rodion... Niektóre wydawnictwa dają
teraz świetny dochód. Co zaś najważniejsze to że będziemy wiedzieli, co
mianowicie tłumaczyć. Będziemy i tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się - wszystko
razem. Teraz mogę być przydatny, ponieważ mam doświadczenie. Oto już blisko dwa
lata, jak myszkuję wśród wydawców, i poznałem ten interes na wyrywki: nie święci
garnki lepią, proszę m; wierzyć. I czemuż, czemu nie połknąć tego, co samo włazi
do ust? Wiem (i trzymam w tajemnicy,' o dwóch czy trzech takich książkach, że za
sam pomysł ich przełożenia można dostać po sto rubli od sztuki, a pomysłu
przetłumaczenia jednej z nich me sprzedałbym ani za pięćset rubli, l cóż pań-
SŁWO myślą? Gdybym to zaproponował któremu ~i. wydawców, gotów by się wahać:
takie to zakute pały! A co hię tyczy drukarń, papieru, sprzedaży - proszę
polegać na. mnie! Znam to jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku. dojdziemy do
wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie
wyjdziemy na swoje, 320
Duni błyszczały oczy.
- To co pan mówi, bardzo mi się podoba, Dymitrze Prokuficzu - powiedziała. - Ja
naturalnie pojęcia o tym nie mam - mitygowała Pulcheria Aleksandrowna - może to
i bardzo dobrze, ale Bóg raczy wiedzieć. Jakieś to bardzo nowe, niewiadome.
Oczywiście, musimy tu koniecznie pozostać, choć na jakiś czas... Spojrzała na
Rodię. - Jak myślisz, Rodia? - zapytała Dunia.
- Sądzę, że to bardzo dobry .pomysł - odparł. - O własnej firmie marzyć za
wcześnie, ale pięć lub sześć książek, to pewna, można wydać bez ryzyka. Sam wiem
o jednym dziele, które by miało zapewnione powodzenie. Co się zaś tyczy tego, że
on potrafi interes poprowadzić, to nie ulega wątpliwości; zna się na rzeczy...
Zresztą jeszcze zdążycie się dogadać... - Hura!-huknął Razumichin.-Ą .teraz
czekajcie, jest tu do wynajęcia mieszkanie, w tym samym domy, od tychże
właścicieli. Osobne, oddzielne, z tymi numerami nie komunikuje się - umeblowane,
cena przystępna, trzy pokoiki. Możecie je wynająć na początek. Wasz zegarek
zastawię jutro, pieniądze wam przyniosę, a potem wszystko się urządzi. Grunt, że
teraz możecie zamieszkać wszyscy troje razem. Rodia z wami... Rodia. dokądże ty?
- Jak to, już idziesz? - spytała Pulcheria Aleksandrowna aż z przestrachem. - W
takiej chwili! •-- krzyknął Razumichin. Dunia patrzyła na brata z
niedowierzającym zdumieniem. Miął czapkę w ręku; gotował się do wyjścia. - Macie
takie miny, jakbyście mnie chowali albo żegnali na wieki - zauważył jakoś
dziwnie. Niby uśmiechnął się, ale może to i nie był uśmiech.
- Zresztą, kto wie, może widzimy się ostatni raz - dorzucił odruchowo. Chcia!
pomyśleć to w duchu, lecz słowa same wypowiedziały się głośno, - Co tobie? -
zawołała matka.
- Dokąd idziesz, Rodia? - osobliwym tonem zagadnęła Dunia. - Ot... muszę,
koniecznie - odpowiedział nieokreślenie,
321

jakby niepewny, co chciał rzec. Ale jego blada twarz wyrażała jakąś
determinację. -^Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć tobie,
mamusiu... i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie widywać. Marnie się
czuję, jestem niespokojny... później przyjdę, przyjdę sam, kiedy... będę mógł.
Pamiętam o was i kocham... Zostawcie mnie! Dajcie mi pobyć samemu! Tak
postanowiłem już przedtem... Postanowiłem nieodwołalnie... Cokolwiek się ze mną
stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam. Zapomnijcie o mnie zupełnie. Tak
będzie lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Kiedy będzie trzeba, sam przyjdę
albo... Was sprowadzę. Możliwe, że wszystko zmartwychwstanie!... Ale teraz,
jeżeli mnie kochacie - zaniechajcie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję
to... żegnajcie! - Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
I matka, i siostra były przerażone; Razumichin także.
- Riodia, Rodia. Pogódź się z nami, niech będzie po dawnemu! - zaklinała biedna
matka. Wolno ruszył ku drzwiom i otworzył je. Dunia go do-pędziła. - Rodia! Co
ty wyprawiasz z matką! - szepnęła, a wzrok jej pałał oburzeniem. Ponuro
popatrzał na nią. - Nic, nic, przyjdę, będę przychodził - mruknął półgłosem,
jakby nie całkiem zdawał sobie sprawę, co chce powiedzieć, i wyszedł z pokoju. -
Bez serca, zły egoista! - żachnęła się Dunia.
- 0-błą-ka-ny, a nie bez serca. To wariat! Czyż wy tego nie widzicie? W takim
razie to pani jest bez serca... - gorąco wyszeptał Razumichin tuż nad jej uchem
i mocno ścisnął jej dłoń. - Zaraz wrócę! - krzyknął zwracając się do zmartwiałej
Pulcherii Aleksandrowny i wybiegł za próg. Raskolnikow czekał u wylotu
korytarza. - Wiedziałem, że przybiegniesz - ozwal się. - Wracaj do nich i bądź z
nimi... Jutro bądź u nich także... i zawsze. Ja... może przyjdę... jeżeli będę
mógł. Żegnaj! I nie podając mu ręki odszedł.
- Ależ dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ci jest? Do cze-
322
goż to podobne!... - bąkał Razumichin, zupełnie zbity z tropu. Raskolnikow
przystanął. - Raz na zawsze: nigdy o nic mnie nie pytaj. Nie mam nic do
powiedzenia... Nie przychodź do mnie. Może przyjdę tutaj... Zostaw mnie, a
ich... nie zostawiaj. Czy mnie zrozumiałeś ? W korytarzu było ciemno; stali pod
lampą. Chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin cale życie
pamiętał tę chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowa zdawał się
potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do do świadomości. Nagle
Razumichin drgnął. Coś dziwnego przemknęło między nimi... Jakaś myśl
prześliznęła się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z
obu stron... Razumichin pobielał jak trup. - Teraz rozumiesz ? - rzekł znienacka
Raskolnikow z wykrzywioną twarzą. - Wracaj, idź do nich - dodał i szybko się
odwróciwszy wyszedł z domu... Nie będę teraz opisywał, co się tego wieczoru
działo u Pulcherii Aleksandrowny, jak wrócił do nich Razumichin, jak je
uspokajał, jak się zaklinał, że trzeba dać Rodionowi odpocząć po chorobie,
przysięgał, że Rodia przyjdzie na pewno, będzie przychodził co dnia, że jest
bardzo, bardzo roztrzęsiony, więc nie należy go drażnić; że on, Razumichin,
będzie go miał na oku, sprowadzi/mu dobrego doktora, najlepszego, całe
konsylium... Słowem, tego wieczoru Razumichin stał się ich synem i bratem. IV
A Raskolnikow udał się wprost do domu nad kanałem, gdzie (mieszkała Sonia. Była
to kamienica dwupiętrowa, stara, na zielono pomalowana. Wyszukał stróża i
otrzymał od niego dosyć niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Ka-
pernaumow. Gdzieś w rogu podwórka znalazł wejście na wąskie i ciemne schody,
wspiął się wreszcie na piętro i wszedł na galeryjkę, obiegającą dom od strony
podwórza. Gdy brnął w mroku, nie wiedząc, gdzie tu było wejście do Kapernaumowa,
nagle o trzy kroki od niego otworzyły się drzwi; machinalnie chwycił za klamkę.
21. -^.i

- Kto to? - trwożnie zapytał kobiecy glos


- To ja... do pani - odparł Raskolnikow i wszedł do maluteńkiej sionki. Tu na
dziurawym krześle, w koślawym mosiężnym lichtarzu, paliła się świeca. - To pan!
O Boże! - słabo wykrzyknęła Sonia stojąc jak wryta. - Którędy się wchodzi?
tutaj? I Raskolnikow, usiłując nie patrzeć na nią, co rychlej wszedł do pokoju.
Po chwili weszła z lichtarzem Sonia, postawiła świecę i stanęła przed nim,
całkiem stropiona, niewymownie przejęta i widocznie wystraszona jego
nieoczekiwaną wizytą. Wtem ognie uderzyły na drobną jej twarz, aż w oczach
ukazały się łzy... Było jej i nijako, i wstyd, i słodko... Raskolnikow obrócił
się szybko i usiadł na krześle przy stole. Przelotnie zdążył obrzucić pokój
spojrzeniem. Był to pokój duży, ale nadzwyczaj niski - jedyny, który
Kapernaumowowie odnajmowali; zamknięte drzwi do ich mieszkania znajdowały się w
ścianie na lewo. W ścianie przeciwległej, na prawo, były jeszcze drugie drzwi,
zawsze na głucho zamknięte. To już było inne, sąsiednie mieszkanie, pod innym
numerem. Pokój Soni przypominał mansardę, miał ksztah bardzo nieprawidłowego
czworokąta, co sprawiało jakieś pokraczne wrażenie. Ściana o trzech oknach,
wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, skutkiem czego jeden kąt,
niesamowicie ostry, umykał gdzieś w głąb, tak że przy lichym oświetleniu trudno
go było dobrze widzieć; za to przeciwległy kąt był szkaradnie rozwarty. W całym
tym dużym pokoju prawie nie było sprzętów. W kącie na prawo mieściło się łóżko;
obok niego, bliżej drzwi, krzesło. Pod ścianą, gdzie stało łóżko, tuż przy
drzwiach do sąsiedniego mieszkania widniał prosty kuchenny stół, przykryty
niebieskawą serwetą; przy stole dwa plecione fotele. Dalej, pod przeciwległą
ścianą, w pobliżu ostrego kąta, stała niewielka komoda z surowego drzewa,
rzekłbyś, zagubiona w pustce. Oto i cale umeblowanie pokoju. Żółtawe, odrapane i
zasmolone tapety poczerniały we wszystkich załomkach; snadź w zimie bywało tu
wilgotno i zimno. Bieda w oczy; nawet łóżko nie miało firaneczek. Sonia w milcz-
eniu patrzała na gościa, który tak pilnie
124
i bezceremonialnie oglądał jej pokój, wreszcie zaczęła drżeć ze strachu, jak
gdyby stała przed sędzią mającym zadecydować o jej losach. - Późno przychodzę...
Jedenasta już jest? - spytał, wciąż jeszcze nie podnosząc na nią oczu. - Jest -
bąknęła Sonia. - Ach tak, jest! - dorzuciła skwapliwie, jakby tu właśnie był jej
ratunek - dopiero co u gospodarzy bił zegar... sama słyszałam... - Przychodzę do
pani po raz ostatni - posępnie rzeki Raskolnikow, choć przecie był tu pierwszy
raz - może już nigdy pani nie zobaczę... - Pan... wyjeżdża?
- Nie wiem... Wszystko jutro...
- Więc jutro nie będzie pan u Katarzyny Iwanowny? - Głos Soni zadrżał. - Nie
wiem. Wszystko jutro rano... Ale nie o to chodzi:
przyszedłem powiedzieć jednosłowo...
Podniósł na nią zamyślony wzrok i naraz zdał sobie sprawę, że siedzi, a
dziewczyna wciąż jeszcze stoi przed nim. - Czemuż, pani stoi? Proszę usiąść -
powiedział zmienionym nagle, cichym i łagodnym głosem. Usiadła. Patrzał na nią
chwilę życzliwie, prawie ze współczuciem. - Jaka pani chudziutka, jaką pani ma
rękę. Zupełnie przezroczystą. Palce jak u umarłej. Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła
się słabo.
- Zawszem taka była.
- Nawet za pobytu w domu?
- Tak.
- Ha, nic dziwnego! - rzucił urywanie i naraz znowu się zmienił wyraz jego
twarzy, brzmienie głosu. Raz jeszcze rozejrzał się. - Pani podnajmuje od
Kapernaumowa?
- Tak, proszę pana...
- Mieszkają tam, za tymi drzwiami?
- Tak... Mają taki sam pokój.
- Wszyscy w jednym?
- W jednym, proszę pana.
-Ja bym się w pani pokoju bał po nocach - zauważył ponuro.

- Gospodarze bardzo poczciwi, bardzo użyci - odparła Sonia, jakby się jeszcze
nie opamiętała i nie doszła do ładu ze sobą - wszystkie meble i wszystko...
wszystko należy do gospodarzy. Są bardzo dobrzy, dzieci także przychodzą do mnie
często... - To ci... z wadą wymowy?
- Tak, proszę pana... On się zacina, no i kuleje. Żona także... Właściwie nie
jąka się, tylko nie wszystko wymawia. Jest dobra, bardzo. A on - byty poddany
parobek. Dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta... po
prostu chore, ale się nie jąkają... A skąd pan o nich wie? - zagadnęła nie bez
zdziwienia. - Opowiadał mi wówczas ojciec pani. Wszystko mi o pani
opowiedział... Również o tym, jak pani wtedy wyszła o szóstej, a wróciła o
dziewiątej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna klęczała przy łóżku pani. Sonia się
zmieszała.
- Mam wrażenie, że widziałam go dzisiaj - szepnęła z wahaniem. - Kogo?
- Ojca. Szłam ulicą, tu niedaleko, na rogu, po dziewiątej, a on jak gdyby szedł
przede mną. Zupełnie niby on. Już chciałam wstąpić do Katarzyny Iwanowny. - Pani
się przechadzała?
- Tak - cicho bąknęła Sonia, znów się zmieszała, znów spuściła oczy. - Kiedy
pani mieszkała u ojca, Marmieładowa bijała panią, co? - Ach, nie, skądże, co pan
mówi, nie! - Sonia spojrzała na niego aż z jakimś przestrachem. - Więc pani ją
lubi?
- Ją? No prze-e-cie! - przeciągnęła Sonia żałośnie i z wyrazem cierpienia
złożyła nagle ręce. - Ach, pan jej... Gdyby pan ją znał! Toż ona zupełnie jak
dziecko... Toż jej się rozum pomieszał... z tych bied. A jaka była mądra... jaka
wielkoduszna... jaka dobra! Pan nic, nic nie wie... ach! Sonia wymówiła to jakby
z rozpaczą, łamiąc ręce, przejęta i cierpiąca. Jej blade policzki znów się
zarumieniły, w oczach odbiła się męczarnia. Znać było, że swym pytaniem
strasznie ją poruszył, że strasznie chciała coś wypowiedzieć, 326
wyjaśnić, stanąć w obronie. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli wolno tak
rzec, wyraziło się nagle w rysach jej twarzy. - Biła! Ale cóż pan mówi! Mój
Boże, biła! A choćby nawet biła, to i cóż? Co z tego? Pan nic, nic nie wie... To
taka nieszczęśliwa... ach, jaka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka
sprawiedliwości... Jest czysta. Tak bardzo wierzy, że we wszystkim musi być
sprawiedliwość, więc żąda... Choćby ją zakatowąć, nic niesprawiedliwego nie
zrobi. Ona nie rozumie, że przecie nie sposób, żeby między ludźmi była
sprawiedliwość, i to ją jątrzy... Jak dziecko, jak dziecko. Jest sprawiedliwa,
sprawiedliwa. - A co będzie z panią? Spojrzała na niego pytająco.
- Przecie oni wszyscy spadną pani na kark. Co prawda, to i przedtem wszystko
wisiało na pani, a nieboszczyk nawet po pieniądze na poprawiny po wypitce
przychodził tutaj. No dobrze, ale co będzie teraz? - Nie wiem - zasmuciła się
Sonia.
- Pozostaną tam?
- Nie wiem. Są winni za komorne; ale podobno gospodyni mówiła dzisiaj, że chce
im wymówić, a Katarzyna Iwanowna, że i tak nie zostałaby tam ani chwili. -
Skądże to taka hardość? Liczy na panią?
- Ach, nie, proszę tak nie mówić!... Stanowimy jedno, razem żyjemy - znów się
wzburzyła i nawet rozdrażniła Sonia, co wyglądało, jakby się rozgniewał kanarek
lub inny drobny ptaszek. - Zresztą, cóż ma począć? Gdzie, gdzie ma się podziać?
- pytała z gorączkowym przejęciem. - Boże, ile ona dzisiaj wypłakała łez! Rozum
jej się miesza; pan nie zauważył? Miesza się. To jak małe dziecko troszczy się,
żeby jutro wszystko było przyzwoicie, żeby były przekąski i wszystko... to znów
załamuje ręce, pluje krwią, płacze, zaczyna raptem walić głową o ścianę - z tej
rozpaczy. Potem się znów pociesza, pokłada nadzieję w panu: mówi, że pan jest
teraz jej ucieczką, że ona gdzieś pożyczy trochę pieniędzy, pojedzie ze mną do
rodzinnego miasta, założy pensję dla dobrze urodzonych panien, mnie zrobi
przełożoną - i że zacznie się dla nas zupełnie nowe, wspaniałe życie; całuje
mnie, ściska, pociesza - i wierzył Tak wierzy w swoje fantazje! No i czyż można
jej się sprzeciwiać? A tymczasem calutki dzień myje 327

dzisiaj, pierze, czyści, lata, sama - taka słabiutka! - przyciągnęła nieckę do


pokoju, zziajała się, padła na łóżko jak nieżywa. Dziś rano we dwie chodziłyśmy
na targ kupić trzewiczki dla Poluni i Lenki, bo zupełnie się im rozlatują; tylko
że nie starczyło nam pieniędzy, bardzo dużo brakowało, a ona wybrała takie
milutkie buciczki, bo ma dobry gust, pan wie... Tuż w sklepiku rozpłakała się
przy kupcach, że nie wystarczyło pieniędzy... Ach, jak przykro było patrzeć. -
Teraz już się nie dziwię, że pani... tak mieszka - z goryczą uśmiechnął się
Raskolnikow. - A pan jej nie żałuje? nie żałuje? - żachnęła się So-nia. -
Przecie wiem: pan jej dał ostatnie grosze, choć jeszcze nic nie wiedział. Gdyby
zaś pan zobaczył wszystko, o Boże! A ileż, ileż razy doprowadzałam ją do płaczu!
Nie dalej jak w zeszłym tygodniu! Och, ja! Niespełna tydzień przed jego
śmiercią. Postąpiłam wtedy okrutnie! Ileż, ileż razy to robiłam. Ach, jakże mi
teraz było ciężko wspominać o tym cały dzień! Mówiąc to aż załamała ręce, tak ją
bolały te wspominki.
- To niby pani ma być okrutna?
- Tak, ja, ja! Przyszłam wtedy - ciągnęła dalej z płaczem-a nieboszczyk powiada:
"Soniu, powiada, poczytaj mi, głowa mnie boli, poczytaj mi, dziecko... oto
książka", miał jakąś tam książkę, wziął od Andrzeja Siemionycza, od pana
Lebieziatnikowa - on tam mieszka - zawsze brał takie śmieszne książki. A ja mu
na to. "Już muszę iść", i nie chciałam mu poczytać, wstąpiłam zaś do nich
właściwie po to, żeby pokazać Katarzynie Iwanownie kołnierzyki: Lizawieta,
handlarka, tanio przyniosła mi kołnierzyki i mankieciki, ładne, nowiutkie, z
deseniem. Katarzynie Iwanownie bardzo się spodobały, włożyła je, przejrzała się
w lustrze i bardzo, bardzo jej się podobały. "Soniu, powiada, podaruj mi to,
proszę ciebie." Proszę ciebie - powiedziała, bo taką straszną miała na nie
ochotę. A tymczasem dokądże ma się tak ubrać? Ot, przypomniały jej się dawne,
szczęśliwe czasy! Przegląda się w lustrze, zachwyca, a przecie nie ma żadnych,
żadnych sukien, żadnych rzeczy - już tyle lat! I n^gdy nikogo nie poprosi o nic;
dumna jest, raczej sama odda ostatni grosz. lecz tym razem poprosiła - bo
strasznie jej się spodobało! A ja i tego poskąpiłam. "Katarzyno Iwanowno -
powiadam - po cóż d to?" Tak prosto z mostu: po cóż? Co jak co, 328
ale tego nie powinnam była jej mówić! Popatrzyła na mnie i tak się jej zrobiło
ciężko, ciężko, żem odmówiła, i tak smutno było to widzieć... Nawet już nie o
kołnierzyki, tylko zmartwiła ją moja odmowa, widziałam to. Teraz tak bym chętnie
wszystko to cofnęła, odrobiła, wszystkie te twarde słowa... Och, ja!... Zresztą,
co tam!... Panu przecie wszystko jedno! - Więc pani znała tę handlarkę
Lizawietę?
- Owszem... Czyżby pan także? - z pewnym zdziwieniem spytała Sonia. - Katarzyna
Iwanowna ma suchoty, złośliwe suchoty;
niebawem umrze -- rzekł Raskolnikow po chwili milczenia, nie odpowiadając na
pytanie. - Och, nie, nie, nie - i Sonia bezwiednym ruchem chwyciła go za obie
ręce, jakby zaklinając, żeby "nie". - Przecie lepiej, by umarła.
- Nie, nie lepiej, nie lepiej, wcale nie lepiej! - powtarzała odruchowo i z
przestrachem. - A dzieci? Dokądże je pani zabierze, jeżeli nie tutaj?
- Och, już nie wiem!...-zawołała prawie z rozpaczą i schwyciła się za głowę.
Znać było, że ta myśl niejednokrotnie już ją nawiedzała i że on tylko na nowo
przywołał tę myśl. - A co będzie, jeżeli jeszcze za życia Katarzyny Iwanowny
pani zachoruje, zostanie odwieziona do szpitala? Co wtedy będzie? - nastawał
bezlitośnie. - Ach, co pan mówi, co pan mówi! To niemożliwe! - i twarz Soni
wykrzywiła straszna trwoga. - Czemu niemożliwe? - ciągnął Raskolnikow z cierpkim
uśmiechem. - Jakąż to pani ma asekurację? A wtedy co się z nimi stanie? Całą
gromadą wyjdą na ulicę, ona będzie kaszleć, żebrać, tłuc głową gdzieś o mur, jak
dziś rano, a dzieci płakać... Później upadnie, odwiozą ją do cyrkułu, do
szpitala, tam umrze, a dzieci... - Och, nie!... Pan Bóg tego nie dopuści! -
wyrwało się wreszcie ze zdławionej piersi Soni. Słuchała, błagalnie patrząc nań
i składając ręce w niemej prośbie, jak gdyby wszystko zależało od niego.
Raskolnikow wstał i jął chodzić po pokoju. Upłynęła minuta. Sonia stała ze
zwieszoną głową i rękami, w okrutnej zgryzocie. - Oszczędzać niepodobna?
Odkładać na czarną godzinę? - spytał zatrzymując się nagle przed nią. ^9

- Nie - wyszeptała.
- Oczywiście, że nie! Ale pani próbowała? - dodał z drwiną prawie. - Próbowałam.
- I figa? Rzecz jasna! Głupie pytanie!
Znów chodził po pokoju, znów upłynęła minuta.
- Nie każdego dnia coś wpływa? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej i ponownie
oblała się pąsem. - Nie - wyszeptała z dręczącym wysiłkiem.
- Z Polunią będzie na pewno to samo - rzekł znienacka.
- Nie! nie! to nie może być, nie! - jak opętana krzyknęła głośno Sonia, niby
nożem żgnięta. - Pan Bóg, Pan Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!... - Już
nieraz pozwalał.
- Nie, nie! Bóg ją obroni. Bóg!... - powtarzała obłędnie. - A może Boga wcale
nie ma - ze złą uciechą odparł Raskolnikow, zaśmiał się i spojrzał na nią. Rysy
Soni naraz zmieniły się strasznie; przebiegły po nich skurcze. Z niewysłowionym
wyrzutem spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, lecz nic nie potrafiła
wykrztusić i tylko gorzko, gorzko zapłakała chowając twarz w dłoniach. - Pani
mówi, że Katarzynie Iwanownie rozum się miesza;
pani także rozum się miesza - rzekł po chwili milczenia.
Upłynęło pięć minut. Wciąż chodził tam i z powrotem, milcząc, nie patrząc na
nią. Wreszcie podszedł do niej; oczy mu błyszczały. Oburącz ujął ją za ramiona i
zajrzał wprost w jej spłakaną twarz. Wzrok jego był suchy, zgorączkowany, ostry,
wargi drgały spazmatycznie... Wtem schylił się szybko, przypadł do podłogi i
pocałował nogę dziewczyny. Sonia z przerażeniem odskoczyła od niego jak od
wariata. Bo też wyglądał zupełnie jak wariat. - Co pan robi, co pan robi? Przede
mną! - bełkotała blednąc, a serce skurczyło jej się nieznośnym bólem. Wstał od
razu. - Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu -
rzekł jakoś dziko i odszedł do okna. - Słuchaj - dodał wracając do niej po
minucie - niedawno powiedziałem jednemu zuchwalcowi, że niewart twego 330
małego palca... i że zrobiłem swojej siostrze zaszczyt sadzając ją dzisiaj koło
ciebie. - Ach, jakże pan mógł to powiedzieć! i to przy niej! - przeraziła się
Sonia. - Siedzieć koło mnie! zaszczyt! Przecie ja jestem... bez czci, jestem
wielka, wielka grzesznica! Ach, cóż to pan powiedział! - Nie za to, żeś
grzesznica, nie za to, żeś pohańbiona, powiedziałem tak o tobie, lecz za wielkie
twoje cierpienie. A żeś grzeszna, to prawda - dodał nieomal w natchnieniu - a
najgorszy twój grzech to, żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie. To
najokropniejsze, że żyjesz w tym brudzie, którego nienawidzisz, a zarazem wiesz
sama (bo wystarczy mieć oczy), że nikomu tym nie pomagasz i nikogo przez to nie
ocalasz! I powiedzże mi nareszcie - mówił zapamiętale - jakim sposobem taka
hańba i taka nikczemność mieści się w tobie tuż obok wręcz przeciwnych, świętych
uczuć? Przecie słuszniej, tysiąc razy słuszniej i rozumniej byłoby rzucić się do
wody i za jednym zamachem skończyć z tym wszystkim! - Aż nimi co będzie? - słabo
spytała Sonia spozierając nań męczeńsko, lecz jednocześnie jakby się zgoła nie
dziwiąc jego słowom. Raskolnikow przyjrzał jej się osobliwie. Wszystko wyczytał
z jednego jej spojrzenia. A więc rzeczywiście już i ona miewała tę myśl. Może
niejednokrotnie i poważnie rozmyślała z rozpaczą o samobójstwie - tak bardzo
poważnie, że teraz prawie jej nie zdziwiła jego sugestia. Nie zauważyła nawet
okrucieństwa jego słów (sensu wyrzutów i zwłaszcza jego poglądu na jej hańbę
również nie zauważyła, widział to wyraźnie). Lecz zrozumiał w pełni, w jak
potwornie bolesnym stopniu zadręczała ją od dawna już myśl o własnym upadku i
sromocie. Więc cóż, cóż, rozmyślał, powstrzymywało ją dotychczas od chęci
odebrania sobie życia? Dopiero teraz pojął w całej pełni, czym dla niej były te
biedne, małe dzieci--sieroty i ta żałosna, wpółobłąkana Katarzyna Iwanowna, ze
swą gruźlicą, ze swoim tłuczeniem głową o mur. Niemniej jasne było dla niego, że
Sonia ze swoim charakterem i tą bądź co bądź trochą wykształcenia, jakie
otrzymała, żadną miarą nie mogła pozostawać w tej sytuacji. Ale było dlań
zagadką, czemu tak długo mogła w tej sytuacji trwać i nie zwariować, jeśli już
brakło jej sił, żeby skoczyć w wodę. Rozumiał naturalnie, że położenie Soni w
społeczeństwie jest zjawi-331

skiem przypadkowym, choć, niestety, bynajmniej nie odosobnionym ani wyjątkowym.


Lecz właśnie ta przypadkowość, ta trocha wykształcenia i całe jej poprzednie
życie powinny były, zdawałoby się, zabić ją przy pierwszym kroku na tej
odrażającej drodze. Więc cóż ją powstrzymywało? Chyba nie wyuzdanie? Snadź cała
ta hańba musnęła ją tylko mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze się nie
wsączyła do jej serca ani jedną kroplą: widział to, stała przed nim na jawie...
"Ma przed sobą trzy drogi - rozmyślał - skoczyć do kanału, zostać mieszkanką
szpitala dla wariatów albo... albo wreszcie rzucić się w rozpustę, która
otumania rozum i wysusza serce." Ta ostatnia myśl przejmowała go największym
wstrętem; ale już był sceptykiem, był młody, abstrakcyjny i dlatego okrutny,
toteż nie mógł nie uwierzyć, że wyjście ostatnie, czyli rozpusta, jest
najprawdopodobniejsze. "Ale czyż to prawda - zawołał w duchu - czyż rzeczywiście
ta istota, która jeszcze zachowała czystość serca, świadomie da się wciągnąć na
koniec w to plugawe, cuchnące bagno? Czy naprawdę owo wchłanianie już się
rozpoczęło i tylko dlatego mogła dotychczas wytrzymać, że występek już się jej
nie wydaje takim wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! - wołał tak jak niedawno
Sonia - nie, od samobójstwa powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni,
tamci... Jeżeli zaś dotychczas nie zwariowała... Ale któż mi powiedział, że nie
zwariowała? Czyż jest przy zdrowych zmysłach? Czy podobna mówić tak jak ona? Czy
można tak siedzieć nad przepaścią, tuż nad smrodliwym bagnem, co już ma ją
wchłonąć, i machać ręką, zatykać uszy, gdy się jej mówi o niebezpieczeństwie?
Chyba nie oczekuje cudu? Owszem, właśnie że oczekuje. A czy to wszystko nie są
oznaki "obłędu"? Z uporem zatrzymał się na tej myśli. To tłumaczenie podobało mu
się nawet bardziej od innych. Zaczął bacznie się jej przyglądać.
- Więc gorliwie modlisz się do Boga, Soniu? - zapytał. Sonia milczała; stal przy
niej i czekał na odpowiedź. - Czymże ja bym była bez Boga? - szybko, energicznie
wyszeptała, przelotnie obrzucając go spojrzeniem roziskrzonych nagle oczu i
mocno ściskając jego rękę. "A co!" - pomyślał.
332
spytał ciągnąc dalej swe
- I cóż ci Bóg za to daje? - badanie.
Sonia długo milczała, jakby nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Wątlutka jej
pierś falowała od wzburzenia. - Proszę milczeć! Proszę nie pytać! Pan nie
zasługuje!... -krzyknęła nagle, patrząc na niego surowo i gniewnie. "Ano
właśnie! ano właśnie!" - uparcie powtarzał sobie w duchu. - Wszystko daje! -
szepnęła pośpiesznie, znów spuszczając, oczy. "Oto i wyjście! Oto i tłumaczenie
wyjścia!" - zdecydował w myśli, obserwując ją z zachłanną ciekawością. Z nowym,
osobliwym, prawie bolesnym uczuciem wpatrywał się w to blade, chude,
nieprawidłowe i kanciaste liczko, w te łagodne błękitne oczy, które umiały
zaiskrzyć się takim ogniem, takim surowym, energicznym wyrazem, w to drobne
ciało, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu - i wszystko to wydawało mu się coraz
dziwniejszym, prawie niemożliwym. "Nawiedzona! Nawiedzona!" - powtarzał sobie.
Na komodzie leżała jakaś książka. Przemierzając pokój widział ją za każdym
razem; teraz wziął i spojrzał-na tytuł. Był to Nowy Testament w rosyjskim
przekładzie. Książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. - Skąd to? -
zawołał do Soni poprzez pokój. Stała w tymże miejscu, o trzy kroki od stołu. -
Przynieśli mi - odparła, jakby przełamując wewnętrzny opór i nie patrząc na
niego. - Kto przyniósł?
- Lizawieta przyniosła, prosiłam ją.
"Lizawieta! dziwne!"-pomyślał. Wszystko u Soni stawało się dla niego coraz
dziwniejsze i cudaczniejsze z każdą minutą. Podszedł z książką bliżej świecy i
jął kartkować. - Gdzie tu o Łazarzu? - zapytał znienacka. Sonia uparcie patrzyła
w ziemię i nie odpowiadała. Stała trochę bokiem do stołu. - O wskrzeszeniu
Łazarza gdzie tu jest? Znajdź mi to, Soniu. Popatrzyła na niego z ukosa.
- Pan nie tam patrzy. . W czwartej Ewangelii... - szepnęła surowo, nie zbliżając
się do niego. 333

- Znajdź i przeczytaj mi - powiedział; usiadł, postawił łokcie na stole, podparł


głowę ręką i posępnie utkwił gdzieś wzrok, przygotowując się do słuchania. "Za
jakie trzy tygodnie proszę nas odwiedzić u czubków! Bo zdaje się, że i ja tam
będę, jeżeli nie w jakim gorszym miejscu" - wymamrotał w duchu. Nieufnie
spełniając dziwne życzenie Raskolnikowa, So-nia niezdecydowanie podeszła do
stołu. Ale książkę wzięła jednak.
- Czyż pan nie czytał? - zagadnęła patrząc na niego ukradkiem poprzez stół. Glos
jej brzmiał coraz surowiej. - Dawno... Jeszcze w szkole. Czytaj!
- A w cerkwi pan słyszał?
- Ja... nie chodziłem. A ty często chodzisz?
- N-nie - wyszeptała Sonia. Raskolnikow uśmiechnął się.
- Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca nie pójdziesz jutro? - Pójdę. I w zeszłym
tygodniu byłam... Na nabożeństwie żałobnym. - Za kogo?
- Za Lizawietę. Zamordowano ją siekierą. Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa.
Doznawał zawrotu głowy. - Przyjaźniłaś się z Lizawietą?
- Tak... Była sprawiedliwa... przychodziła do mnie... Z rzadka... bo nie
wypadało. Czytałyśmy razem... i rozmawiały. Będzie oglądała Boga twarzą w twarz.
Dziwnie zabrzmiały mu w jej ustach te książkowe zwroty;
i nowa niespodzianka: jakieś tajemnicze spotkania z Lizawietą; i obie - opętane.
"Tutaj człowiek i sam gotów sfiksować! To zaraźliwe" - pomyślał. - Czytaj! -
zawołał niecierpliwie i rozkazująco. Sonia wciąż 'się- -wahała. Serce się
tłukło. Jakoś nie miała odwagi mu czytać. On nieledwie z udręką patrzał na tę
"nieszczęsną obłąkaną". - Po co to panu? Przecie pan niewierzący?... - szepnęła
cicho, zdyszanym głosem. - Czytaj! Tak chcę! - nalegał. - Lizawiecie wszak
czytałaś. iSonia otworzyła książkę i odszukała rozdział. Drżały jej 334
ręce, tchu brakło. Dwukrotnie zaczynała, a pierwsza sylaba wciąż nie chciała dać
się wymówić. - "I był niektóry chory Łazarz z Bethanii..." - wy-bąkaia wreszcie
z wysiłkiem, lecz już przy trzecim słowie głos załamał się i zerwał, niby
przeciągnięta struna. Coś przecięło jej oddech, zdławiło pierś. Raskolnikow
rozumiał po części, dlaczego Sonia nie decyduje się mu czytać, a im lepiej
rozumiał, tym niecierpliwiej i jakby brutalniej nastawal. Aż nadto dobrze
pojmował, jak ciężko było jej teraz uzewnętrzniać swoją najskrytszą własność.
Rozumiał, że te uczucia w rzeczy samej stanowią prawdziwą i już dawną, być może,
tajemnicę jej, być może - od najwcześniejszej młodości, spędzonej w rodzinie,
przy boku nieszczęśliwego ojca i wariującej w niedoli macochy, wśród głodnych
dzieci, szkaradnych wrzasków i wypomnień. Lecz zarazem wiedział teraz, wiedział
na pewno, że choć się wzdraga, choć się czegoś okropnie boi przystępując do
czytania, to jednocześnie jej samej okropnie chce się czytać, mimo całą mękę i
obawę, i to właśnie jemu, aby słyszał, i koniecznie teraz - "bez względu na to,
co się później stanie!"... Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał to z jej wzburzonej
egzaltacji... Sonia przemogła się, opanowała spazm gardła, który na początku
wersetu zdławił jej głos, i ciągnęła dalej lekturę XI rozdziału Ewangelii podług
św. Jana. Tak dobrnęła do 19 wersetu. - "A przyszło było wiele Żydów do Marty i
Maryi, aby je cieszyli po bracie ich. Marta tedy, skoro usłyszała, że Jezus
idzie, zabieżała Mu; a Marya doma siedziała. Rzekła tedy Marta do Jezusa: Panie!
byś tu był, nie umarłby był brat mój; lecz i teraz wiem, że o cokolwiek będziesz
Boga prosił, da Ci Bóg." Tu zatrzymała się znowu, wstydliwie przeczuwając, że
znowu drgnie i zerwie się jej głos... - "Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie
brat twój. Rzekła mu Marta: Wiem, iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w
ostatni dzień. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we Mnie
wierzy, choćby i umarł, żyw będzie; a wszelki, który żywię a wierzy we Mnie, nie
umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu: : (i jakby z bólem
chwytając oddech, Sonia przeczytała
115

wyraźnie i z mocą, jak gdyby to ona sama wyznawała wszem wobec) Iście, Panie!
jam uwierzyła, żeś Ty jest Chrystus, Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł."
Zatrzymała się, szybko podniosła oczy na niego, lecz co żywo przemogła się i
jęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomo, nie obracając się,
trzymając łokcie na stole, patrząc w bok. Doczytali do 32 wersetu: - "Marya
tedy, gdy przyszła, kędy był Jezus, ujrzawszy Go, przypadła do nóg Jego i rzekła
Mu: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój. Jezus tedy, gdy ją ujrzał
płaczącą i Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące, rozrzewnił się w duchu i
wzruszył sam siebie; i rzekł; Gdzieżeście go położyli? Powiedzieli Mu: Panie!
pójdź a oglądaj! I zapłakał Jezus. Mówili tedy Ży dowie: Oto jako go miłował. A
niektórzy z nich mówili: Nie mógł Ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego,
uczynić, żeby był ten nie umarł?" Raskolnikow obrócił się do niej i patrzał na
nią, przejęty. Tak, właśnie tak! Już nią całą wstrząsała prawdziwa, rzeczywista
gorączka. Oczekiwał tego. Oto zbliżała się do słowa o największym, niesłychanym
cudzie i zdjęło ją uczucie wielkiego tryumfu. Głos jej nabrał metalicznej
dźwięczności; brzmiała w nim i wzmacniała go radość i tryumf. Wiersze druku
mieszały się przed nią, bo ciemniało jej w oczach, lecz umiała tekst na pamięć.
Przy ostatnim wersecie: "Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego..."
- Sonia, zniżając glos, gorąco i namiętnie oddała zwątpienie, wyrzut i naganę
niewierzących, zaślepionych Żydów, którzy wnet, za chwilę, jak gromem rażeni,
padną na ziemię, zaszlochają i uwierzą... "I on, on-także zaślepiony i
niewierzący, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! zaraz,
natychmiast" - marzyło jej się, więc drżała w radosnym oczekiwaniu. - "Jezus
tedy, rozrzewniwszy się znowu sam w sobie, przyszedł do grobu; a była jaskinia,
a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odejmijcie kamień. Rzekła Mu Marta,
siostra tego, który był umarł: "Panie! jużci cuchnie, bo mu już czwarty dzień."
Słowo "czwarty" wypowiedziała z naciskiem.
- "Powiedział jej Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwie-336
rżysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień, a Jezus, podniósłszy oczy swe w
górę rzekł: Ojcze! dziękuję Tobie, żeś Mnie wysłuchał. A Jamci wiedział, że Mnie
zawsze wy-sluchiwasz; alem rzekł dla ludu, który około stoi, aby wierzyli, iżeś
Ty Mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź z grobu! I
natychmiast wyszedł, który był umarły... (głośno, w zachwyceniu odczytała drżąc
i martwiejąc, jakby oglądała to na własne oczy) ...mając ręce i nogi związane
chustkami, a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go i
puśćcie, aby szedł. Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryi i Marty, a
widzieli, co uczynił Jezus, uwierzyli Weń." Dalej już nie czytała, nie mogła
czytać, zamknęła księgę i szybko wstała z krzesła. - Tyle o wskrzeszeniu
Łazarza-ucięła surowym szeptem, i stanęła bez ruchu, odwrócona, nie śmiać i jak
gdyby wstydząc się podnieść na niego wzrok. Jej febryczne dreszcze nie ustawały.
W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej
nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w
czytaniu wiecznej księgi. Minęło pięć minut, może więcej. - Przyszedłem w
interesie - nagle rzekł Raskolnikow głośno F chmurnie. Wstał i podszedł do Soni.
Ona milcząc podniosła na niego oczy. Wzrok jego był szczególnie surowy, a
odbijała się w nim jakaś dzika stanowczość. - Porzuciłem dzisiaj krewnych -
rzeki - matkę i siostrę. Już do nich nie pójdę. Wszystko tam zerwałem. - Czemu?
- spytała Sonia jak oszołomiona. Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą
wywarło na niej wrażenie nadzwyczajne, aczkolwiek dla niej samej niejasne.
Wiadomości o zerwaniu wysłuchała nieledwie ze zgrozą. - Mam teraz tylko dębie -
dodał. - Będziemy szli razem... Przyszedłem do ciebie. ;0bojeśmy przeldęci,
wspólnie też pójdziemy! (-.-.; --". Oczy mu pałały. "Niby
niespełna rozumu!" - z kolei pomyślała Sonia. - Gdzie mamy iść? - spytała w
strachu i bezwiednie cofnęła się. 15 Dostoiewski, t. I
337

- Czy ja wiem? Wiem tylko, że jedną pójdziemy drogą, to wiem na pewno - tylko
tyle. Wspólny cel! Spozierała na niego nic nie rozumiejąc. Zdawała sobie sprawę
tylko z tego, że okropnie, bezgranicznie jest nieszczęśliwy. - Nikt z tamtych
nie zrozumie nic, jeśli będziesz im mówiła - ciągnął dalej - ja zaś zrozumiałem.
Potrzebna mi jesteś, dlatego też przyszedłem do ciebie. - Nie rozumiem...
-wywecotah.
- Zrozumiesz później. Czyżeś nie uczyniła tego samego? Tyś także przekroczyła...
Zdołałaś przekroczyć. Podniosłaś rękę na siebie, zaprzepaściłaś życie... własne
(ale to wszystko jedno!). Byłabyś mogła żyć duchem i rozumem, a skończysz na
placu Siennym... Lecz ty wytrzymać nie możesz i jeżeli pozostaniesz sama,
zwariujesz, jak i ja. Już i teraz jesteś ;ak błędna, a zatem musimy iść razem,
jedną drogą! Idźmy! - Dlaczego? Dlaczego pan to mówi! - bąknęła Sonia, dziwnie i
buntowniczo przejęta jego słowami. - Dlaczego? Bo tak pozostać nie może - oto
dlaczego! Przecież nareszcie trzeba rozważyć serio i śmiało, a nie dziecinnie
płakać i wołać, że Bóg nie dopuści! Pomyśl, co będzie, jeżeli w rzeczy samej
zabiorą cię jutro do szpitala? Tamta jest bezrozumna, ma gruźlicę, wkrótce umrze
- a dzieci? Czyż Polunia nie zginie? Czyż nie widujesz na wszystkich rogach
dzieci, które ich matki wysyłają na żebry? Dowiadywałem się, gdzie te matki
mieszkają i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mogą być dziećmi Tam siedmioletni
malec jest rozpustnikiem i złodziejem. A wszak dzieci są obrazem Chrystusa: "Ich
jest Królestwo Boże." On kazał czcić i miłować, one są przyszłą ludzkością... -
Cóż więc, cóż począć? - powtarzała Sonia, histerycznie płacząc i załamując ręce.
- Co począć? Strugać, co jest do strugania; raz na zawsze, i basta; i wziąć na
siebie cierpienia! Co? Nie rozumiesz? Później zrozumiesz... Wolńość.Twładza,
przede wszystkim władza! Nad całym dygotliwym stworzeniem i nad całym
mrowiskiem!... Oto cel! To rozumtTó mój wiatyk dla ciebie! Może rozmawiam z tobą
ostatni raz. Jeżeli nie przyjdę- jutro, usłyszysz o .mnie sama, a wówczas
przypomnij sobie te moje teraźniejsze słowa. Kiedyś, polem, po upływie lat, z
biegiem 338
życia, pojmiesz może, co te słowa znaczyły. Jeżeli zaś jutro przyjdę, to d
powiem, kto zabił Lizawietę. Żegnaj! Sonia wzdrygnęła się z przesfracnur-- A czy
pan wie, kro zabił? - spytała lodowaciejąc z przerażenia i dziko patrząc na
niego. - Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej! Ciebie wybrałem. Przyjdę do
ciebie nie o przebaczenie prosić, tylko po prostu powiem. Obrałem cię dawno, by
ci to powiedzieć - już wtedy, gdy ńii twó) ojciec mówiło tobie i kiedy Lizawieta
jeszcze żyła, umyśliłem to sobie. Żegnaj. Ręki mi nie podawaj Jutro! Szedł ku
drzwiom. Sonia patrzała na niego jak na obłąkanego; zresztą i sama czuła się jak
błędna. Doznawała zawrotów. "Jezu! Skąd on wierkto-zabitUzawietę? co znaczyły te
słowa? To straszne!" Lecz jednocześnie ta myśl nie przychodziła jej go głowy.
Żadną miarą! Żadną miarą!... O, on musi być okropnie nieszczęśliwy!... Porzucił
matkę i siostrę. Czemu? Co tam zaszło? I jakie żywi zamiary? Co on jej mówił?
Pocałował ją w nogę i mówił... mówił (tak, wyraźnie to powiedział), że bez niej
żyć już nie może... Chryste Panie! W gorączce i majaczeniu spędziła cala noc.
Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znów wpadała w gorączkowe
sny, a śniła się jej Polunia, Katarzyna Iwanow-na i Lizawieta, czytanie
Ewangelii i on, on ze swoją bladą twarzą, z pałającymi oczyma... Całuje nogi
jej, płacze... O Boże! Za drzwiami na prawo, za tymi właśnie drzwiami, które
oddzielały pokój Soni od mieszkania Gertrudy Ressiich, mieścił się pokój
przechodni, od dawna pusty, przynależny do mieszkania pani Reasiich i przez nią
odnajmowany, o czym też wieściły nalepki na bramie i papierki na szybach okien
wychodzących na kanał. Sonia z dawna przywykła uważać ten pokój za nie
zamieszkany. A tymczasem pod drzwiami pustego pokoju stal pan Swidrygajłowi
czając się podsłuchiwał. Gdy Raskolnikow wyszedł, pan Swidrygajtów postał,
pomyślał, udał się na palcach do własnego pokoju, sąsiadującego z tym pustym,
wziął krzesło i bez szmeru ustawił je tuż pod drzwiami wiodącymi do pokoju Soni,
Rozmowa wydala mu się zajmująca i znamienna i bardzo, bardzo mu się spodobała,
spodobała tak dalece, że przyniósł sobie krzesło, by w przy-29»
-WO

szlośd ot, powiedzmy jutro - już się nie narażać na przykrość stania na nogach
przez cała godzinę, lecz, owszem, urządzić się z komfortem i w ten sposób mieć
pod każdym względem całkowitą przyjemność. V
Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu ...skiego
komisariatu, do wydziału spraw śledczych, i poprosił,, by go zameldowano
Porfiremu Pietrowiczowi - był aż zdziwiony, że go tak długo nie przyjmują;
upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, że powinni
na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła
snuli się różni ludzie, których, widać, nie .obchodził wcale. W następnym
pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało kilku urzędników, i było
rzeczą oczywista, że żaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow.
Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma
w pobliżu jakiego tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go
i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie było; widział tylko same
kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których
żaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie każdej chwili wynieść
się na cztery wiatry. Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, że gdyby
rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten upiór, co wyskoczył spod
ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu,
Raskolnikowo-wi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby
tu do jedenastej, aż jemu samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, że
albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo... albo po prostu on również nic
nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiż sposób miał widzieć?), a
zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuż jest tylko
majakiem, wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł
począł się w nim umacniać już wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy.
Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do nowego boju, uczuł naraz, że
drży - i zawrzał z oburzenia na myśl, iż 340
drży ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego
było - znowu się spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez
granic, i bał się nawet, że go ta nienawiść zdemaskuje. Tak silne było jego
oburzenie, iż od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną,
zuchwałą miną, dał sobie słowo, że będzie możliwie najwięcej milczał, przyglądał
się i przysłuchiwał, i przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą
chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej chwili wezwano go do Porfirego
Pietrowicza. Okazało się, że Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie sam.
Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duży stół kancelaryjny
przed ceratową kanapą, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł - wszystko to
własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy. W kącie, w tylnej ścianie
lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli że tam dalej, za
przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu
Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał
gościa z najweselszą na pozór i najżyczliwszą miną; dopiero po upływie kilku
chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby pomieszanie -
jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności. -
A, mój łaskawca! Witamy, witamy... w naszych pieleszach... - zaczął Porfiry
Pietrowicz wyciągając do niego obie ręce. - No, siadajże, panie bracie! A może
pan nie lubi tych wszystkich "łaskawco", "panie bracie", ot tak, tout coMrr*?
Proszę tego nie uważać za poufałość... Ot, tutaj, na kanapce. Raskolnikow usiadł
nie spuszczając zeń oka.
"W naszych pieleszach", przeprosił za poufałość, francuskie słówko "tout court"
i tak dalej, i tak dalej - wszystko to były oznaki charakterystyczne. "Swoją
drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak żadnej mi nie podał, cofnął
zawczasu" - mignęło w nim podejrzeliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć
spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok. po
proctu

- Przyniosłem panu ten papierek... o zegarku... oto jest. ETobrze napisane, czy
znowu wypadnie przepisać? - Co? Papierek? Tak, tak... w porządku, zupełnie
dobrze - rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i dopiero po powiedzeniu
tego wziął papier i przejrzał. - Tak, w porządku. -Nic więcej nie potrzeba -
potwierdził równie skwapliwie i położył papier na stole. Później, po chwili, gdy
już mówili o czym innym, znowu wziął papier ze stołu i przełożył na swoje
biurko. - Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać... urzędowo...
o moją znajomość z tą... zabitą? - zagaił Raskoinikow. - "Po co, u licha,
wsadziłem to zdaje się?"-przemknęło mu w głowie jak błyskawica. "Czemu niepokoję
się tym, że wsadziłem to zdaje się?" - natychmiast mignęła druga myśl jak
błyskawica. I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia się z Por-firym
Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń drażliwość jego rozrosła
się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów... i że to jest okropnie
niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. "Źle! Źle!..; Znów się
sypnę!" - Tak-tak-tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas - mruczał Porfiry
Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie,
rzucając się to do okna, to' do biurka, to znów do stołu, raz unikając
podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i patrząc mu
prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka,
okrągła figurka, niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od
każdej ściany i kąta. - To nie ucieknie, to nie ucieknie!... Pan pali? Ma pan
wlasne? Oto papierosik - ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. - Wie pan,
przyjmuję pana tutaj, a .przede rnoje mieszkanie jest tuż, za przepierzeniem...
mieszkanie służbowe, ja zaś chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić
niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe... Służbowe mieszkanie, wie pan, to
dobra rzecz, co? jak pan sądzi? - Owszem, dobra rzecz - odparł Raskoinikow
patrząc na niego nieomal z drwiną. - Dobra rzecz, dobra rzecz - powtarzał
Porfiry Pie-
342
trowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym - aha, dobra rzecz! -
prawie wykrzyknął wreszcie i wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa
kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie, że mieszkanie służbowe
jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z poważnym,
myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa. Ale to
jeszcze srożej rozjątrzyło złość Raskolnikowa, tak że już w żaden sposób nie
mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć nieoględnego wyzwania. - A wie pan co?
- spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się delektując
własnym zuchwalstwem - podobno ismieje taka prawnicza reguła, taki chwyt
prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek,
albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem,
ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, naj-
nieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i
groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia
we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach? - Tak, tak... Więc cóż, pan
myśli, że ja pana tym służbowym mieszkaniem ten-tego, hę?... - I rzekłszy to
Porfiry Pietrowicz zmrużył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego przemknęło
po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy
rozciągnęły - i naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym
ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowa. Ów z początku także się zaśmiał z
pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc, że gość też się śmieje, jął
tak się pokładać, że aż spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do
porządku nad wszelką ostrożnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i
nienawistnie patrzał na Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez
cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie przewlekanego śmiechu. Zresztą
nieostrożność była obustronna: zdawało się, że Porfiry Pietrowicz kpi w żywe
oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z
tej okoliczności. To ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, że
Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie

zmieszał się bynajmniej, że to przeciwnie on sam, Raskolnikow, dal się może


schwytać w potrzask; że tu z całą pewnością istnieje coś, czego on nie wie -
jakiś cel; że może wszystko już jest gotowe i zaraz, wnet, za chwilę, ujawni
się, runie mu na głowę... Natychmiast przystąpił do rzeczy; wstał z kanapy i
wziął czapkę. - Proszę pana - zaczął stanowczo, lecz z dosyć silnym
rozdrażnieniem - wyraził pan wczoraj chęć, żebym do niego przyszedł celem
jakichś badań. (Specjalnie podkreślił słowo: badań.) Przyszedłem, i jeżeli panu
czego potrzeba, to proszę pytać, jeśli zaś nie, proszę mi pozwolić odejść.
Spieszę się, mam zajęcia... Muszę być na pogrzebie tego stratowanego przez konie
urzędnika, o którym... pan także wie... - dodał, wnet poczuł gniew na siebie za
ten dodatek, wobec czego jeszcze bardziej się rozjątrzył. - Mnie to wszystko
zbrzydło, słyszy pan? i to już dawno... poniekąd to mnie wpędziło w chorobę...
Słowem - krzyknął prawie, czując, że wspomnienie o chorobie wypadło ni w pięć,
ni w dziewięć - słowem, będzie pan łaskaw albo pytać, albo puścić mnie... jeśli
zaś pytać, to nie inaczej jak tylko formalnie! Inaczej nie zgadzam się; toteż na
razie żegnam, bo teraz nie mamy co tu robić we dwóch. - Mój Boże! Czemu się pan
gniewa! O cóż mam pana pytać?-zagdakał Porfiry Pietrowicz, z miejsca zmieniając
i ton, i minę, od razu przestając się śmiać. - Ależ to wszystko głupstwa,
kochany panie - powtarzał, znów rzucając się na wszystkie strony lub raptem
zaczynając obserwować Raskolnikowa.- mamy czas, mamy czas, wszystko to furda.
Ja, przeciwnie, tak się cieszę, że pan nareszcie przybył do nas... Przyjmuję
pana jako gościa. A ten przeklęty śmiech daruj mi, Rodionie Romanyczu. Bo na
imię panu Ro-dion, nieprawdaż?... Nerwowy ze mnie człowiek, okropnie mię
rozśmieszyłeś celnością swej uwagi; czasem, jak Boga kocham, zaczynam się trząść
jak gumelastyka i z pół godziny się trzęsę... Taki ze mnie śmieszek. Przy mojej
kompleksji może to nawet grozić udarem. Ale siadajże pan nareszcie... Bardzo
proszę, łaskawco, bo pomyślę, że się gniewasz. Raskolnikow milczał, słuchał i
obserwował, wciąż jeszcze
344
gniewnie nachmurzony. Siadł wprawdzie, ale czapki z rąk nie wypuścił. - Powiem
ci, kochany Rodionie Romanowiczu, jedną rzecz o sobie, że się tak wyrażę: dla
ogólnej charakterystyki - ciągnął Porfiry Pietrowicz latając po pokoju i
unikając po dawnemu spotkania się ze wzrokiem gościa. - Jestem, wie pan,
kawaler, nietowarzyski i nieznany, na dobitkę skończony już człowiek, skostniały
człowiek, w słup poszedłem i... i... i... czy zauważył pan, drogi Rodionie
Romanowiczu, że u nas - to znaczy u nas w Rosji, a zwłaszcza w naszych
petersburskich kółkach - gdy się zejdą dwaj rozumni ludzie, jeszcze nie bardzo
się .znający, ale którzy, że tak powiem, mają dla siebie wzajemny szacunek, jak
na przykład pan i ja w tej chwili - to przez pół godziny ani rusz nie mogą
znaleźć tematu; drętwieją jeden przed drugim, siedzą, obydwaj zmieszani. Wszyscy
mają wątek do rozmowy, na przykład panie... na przykład światowcy z wyższych
sfer... zawsze mają temat na podorędziu, c'est de rigueur*, tymczasem ludzie ze
średnich warstw, jak my - zawsze są skrępowani i nierozmowni... mówię o
myślących ludziach, oczywiście. Czymże się to dzieje, drogi panie? Czy to brak
zainteresowań społecznych? Albo też jesteśmy za uczciwi i nie chcemy tumanić
jeden drugiego? Hę, nie wiem. Hę? jak pan sądzi? Ale odłóż że pan czapeczkę, bo
to wygląda, jakbyś chciał odejść, aż przykro patrzeć, doprawdy... Ja,
przeciwnie, tak się cieszę... Raskolnikow odłożył czapkę, w dalszym ciągu
milcząc i poważnie, pochmurnie wsłuchując się w czczą, bałamutną paplaninę
Porfirego Pietrowicza. "Czyżby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym głupim
gadaniem?" - Kawką nie śmiem częstować, bo tu nie wypada, ale pięć minutek
czemuż nie posiedzieć z przyjacielem, ot, dla rozrywki - terkotał Porfiry
Pietrowicz - i wic pan, wszystkie te służbowe obowiązki... Ale nie gniewaj się,
kochany, że tak łażę po pokoju, bardzo przepraszam, za nic bym nie chciał
uchybić panu, tylko że ruch jest mi wręcz nieodzowny. Ciągle siedzę kołkiem,
więc tak miło pochodzić pięć minut... hemoroidy... wciąż myślę o leczniczej
gimnastyce; podobno * to już koniecznie

tam generałowie, dostojnicy wysokich i najwyższych rang raźno skaczą przez


sznureczek... Tak to, tak... postęp nauki... w naszym stuleciu... ta-ak... Co
zaś do tutejszych obowiązków indagacji, całej tej formalistyki... to, coś przed
chwilą wspomniał na temat badań... to rzeczywiście, Rodionie Romano-wiczu,
wszystkie te badania niekiedy bardziej zbijają z tropu badającego niż
badanego... Co to, to bardzo, bardzo słusznie i dowcipnie zwróciłeś na to uwagę.
(Żadnej uwagi tego rodzaju Raskolnikow nie wygłaszał;) Łatwo się zaplątać, słowo
daję, łatwo! I wciąż to samo w kółko, w kółko to samo, niby pozytywka. Teraz
kroi się na reformę", więc przynajmniej inne tytuły będziemy mieli, che-che-che!
A co się tyczy naszych prawniczych chwytów, jak pan dowcipnie się wyraził - to
najzupełniej, najzupełniej się z panem zgadzam. Pomyśl pan: któryż podsądny -
niechby to nawet było ostatnie chamisko od gnoju - nie wie, na przykład, że
zrazu będą go usypiali (wedle szczęśliwej pańskiej przenośni!) ubocznymi
pytaniami, a potem nagle łup w ciemię jak obuchem, che-che-che! w samiutkie
ciemię, jak pan doskonale powiedział, che-che! Więc pan istotnie pomyślał, że ja
tym mieszkaniem chciałem pana... che-che! Ironista z pana! No, już nie będę.
Ale, ale d propos, jedno słówko przywołuje drugie, jedna myśl drugą wzywa - otóż
pan wspomniał o formie - wie pan, co do tego badańka... Co tam forma! forma, wie
pan, w wielu wypadkach jest głupstwem. Czasem wystarczy pogadać po
przyjacielsku, i basta. Forma nie zając, nie ucieknie, może pan być spokojny;
zresztą czymże jest w gruncie forma, pytam ja pana? Forma nie powinna na każdym
kroku krępować badacza. Zawód sędziego śledczego - to przecież w swoim rodzaju
zawód wolnego artysty czy coś w tym guście... che-che-che!... Porfiry Pietrowicz
odetchnął. Niezmordowanie sypał - to bezsensowne puste frazesy, to nagle
puszczał jakieś -zagadkowe słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą
gadaninę. Teraz już prawie biegał po pokoju, coraz szybciej drobiąc tłustymi
nóżkami, z oczami spuszczonymi, z prawą ręką za plecami, lewą zaś nieustannie
wymachiwał i wykonywał różne gesty, zawsze rażąco nieodpowiednie do treści stów.
Raskolnikow zauważył naraz, że biegając po pokoju Porfiry Pietrowicz dwukrotnie
jakby przystanął koło drzwi, na moment, i jakby nastawił ucha... "Czeka na
coś?..." - Ma pan rzeczywiście kompletną słuszność - podjął wesoło, z niezwykłą
prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (co sprawiło, że ów drgnął i w mig
stanął w pogotowiu) - kompletną ma pan rację, że sobie tak dowcipnie szydzi z
naszych prawniczych form, che-che! Bo też te nasze (niektóre, oczywista) głęboko
psychologiczne chwyty są niesłychanie śmieszne, a przy tym i nieskuteczne, gdyż
są zbyt skrępowane przez formalistykę. Ta-ak... znowu zagadałem o formie.
Przypuśćmy, że upatruję... albo raczej podejrzewam tego, drugiego, trzeciego, że
tak powiem, o zbrodnię w jakiejś spraweczce, mnie zleconej... Nieprawdaż, pan
studiuje prawo, Rodionie Romanowiczu? - Tak, studiowałem...
- Otóż masz pan tutaj, że tak powiem, przykladzik na przyszłość - tylko proszę
czasem nie pomyśleć, że się ośmielam uczyć pana, który pisuje takie, ho-ho,
artykuły o zbrodniach! Broń Boże, ot tak tylko, jako fakt, ośmielam się
przedstawić przykladzik... Więc dajmy na to, iż uważam tego, drugiego, trzeciego
za zbrodniarza; po cóż, pytam, miałbym go przed czasem płoszyć, nawet jeżeli mam
poszlaki przeciw niemu? Owszem, zdarza się taki człowiek, którego jestem
obowiązany przyaresztować czym prędzej, lecz bywa i człowiek o zupełnie innym
charakterze; a w takim razie czemuż mu nie pozwolić, żeby sobie pospacerował po
mieście, che-che! Nie, widzę, że pan niezupełnie rozumie, toteż postaram się
wyłuszczyć trochę jaśniej. Przypuśćmy, że go przedwcześnie wsadzę do więzienia;
to przecież ja mu w ten sposób dostarczę, kto wie, moralnego oparcia. Che-che!
Pan się śmieje? (Raskolnikow ani myślał się śmiać: siedział z zaciśniętymi
ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirego Pietrowicza.) A
tymczasem tak właśnie jest, zwłaszcza z niektórymi ludźmi, bo przecie ludzie są
bardzo rozmaici, a traktuje się ich na jedno kopyto. Na przykład pan teraz mówi:
poszlaki; no jużci, poszlaki, drogi panie, po większej części mają dwa końce, a
ja jestem sędzia śledczy, czyli człek ułomny, wyznaję ze skruchą: chciałbym
przedstawić śledztwo, że tak powiem, z matematyczną jasnością, 347

chciałbym wytrzasnąć taką poszlakę, która by przypominała dwa razy dwa cztery!
Która by przypominała jawny i bezsporny dowód rzeczowy! Tymczasem, jeżeli go
przyskrzynię przedwcześnie, choćbym nawet był pewien, że to on - to kto wie,
może sam pozbawię się środka do późniejszego zdemaskowania go? Dlaczego? -
dlatego, że tak powiem, iż postawię go w wyraźnej sytuacji, psychologicznie go
zdeterminuję i uspokoję, a wtedy on się schowa do swej skorupy: zrozumie
nareszcie, że jest aresztantem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po Almie12, mądrzy
ludzie okrutnie się bali, że nieprzyjaciel zaatakuje w czołowym natarciu i od
razu zdobędzie Sewastopol; gdy zaś ujrzeli, że nieprzyjaciel zdecydował się na
regularne oblężenie i kopie pierwszą linię, to podobno strasznie się ucieszyli,
i uspokoili ci mądrzy ludzie: co najmniej dwumiesięczną mamy odwlokę - pomyśleli
- bo ileż to czasu trwa regularne oblężenie! Znów się pan śmieje, znów nie
wierzy? No, oczywiście, słuszność ma i pan także. Racja, racja. Wszystko to są
wypadki poszczególne, zgadzam się z panem; przytoczony wypadek jest rzeczywiście
poszczególny. Tylko niech pan, najmilszy Rodionie Romanowiczu, zauważy, co
następuje: wszak wypadek ogólny, ten, do którego przymierza się wszystkie
prawnicze formy i reguły, ten, wedle którego są one obliczone i zapisane w
książkach, nie istnieje wcale, a to z tej prostej przyczyny, że wszelka sprawa,
wszelka, powiedzmy zbrodnia, skoro tylko zajdzie w rzeczywistości, od razu
przeistacza się w wypadek całkowicie poszczególny, i to czasem w jaki, phi, phi-
phi! w wypadek niepodobny do żadnych poprzednich. Zdarzają się w tym zakresie
rzeczy przekomiczne. Ba, jeśli tego lub owego jegomościa zostawię samopas, jeśli
go nie tykam i nie turbuję, ale, tak, żeby on wiedział każdej godziny i każdej
minuty albo przynajmniej podejrzewał, że ja wszystko wiem, wszystko co do joty,
że dniem i nocą śledzę go, nieustannie tropię, jeśli jest świadom wiecznych
podejrzeń i niebezpieczeństwa z mojej strony - to, jak Boga kocham, dostanie
kołowacizny, sam przyjdzie, a na dobitkę spłata coś takiego, co już całkiem
będzie podobne do dwa razy dwa cztery, coś, co będzie miało, że tak powiem,
wygląd matematyczny, a mnie w to graj. Może się to przytrafić nawet chłopu w
łapciach, a cóż dopiero inteligentowi, nowocześnie-rozumnemu człowiekowi, zwła-
348
szcza o pewnym jednostronnym rozwoju. Bo uważasz, drogi panie, figiel polega na
tym, by zrozumieć w którą stronę człowiek jest rozwinięty? No, a nerwy, nerwy- o
nerwach pan zapomina? Wszak dzisiaj to wszystko jest chore, wymi-zerowane,
skołatane!... A ileż w nich wszystkich żótó, mój panie, żółci. Proszę mi
wierzyć: niekiedy to dla nas istna kopalnia złota. I ja miałbym się frasować o
to, że chodzi bez kajdan po mieście? Ależ niechaj, niechaj pospaceruje na razie,
niechaj; przecie ja i tak wiem, że jest moją ofia-reczką i że nigdy mi nie
ucieknie. Bo i gdzież ma uciekać, che-che! Może za granicę?. Za granicę ucieknie
Polak, ale nie on, tym bardziej że ja go śledzę, że ja zarządziłem kroki. Więc
może da nura w głąb ojczystej ziemi 1'Ba^'kiedy tam mieszkają chłopi,
autentyczni, odwieczni, rosyjscy; a wszak nowocześnie--rozwinięty człowiek już
raczej będzie wolał pójść pod klucz niż żyć wśród takich cudzoziemców jak nasi
kmiotkowie, che-che! Lecz to wszystko głupstwa, powierzchnia rzeczy. Co to
znaczy: "ucieknie"? To zewnętrzna forma; rdzeń tkwi gdzie indziej: on mi nie
ucieknie nie tylko dlatego, że nie ma gdzie uciec; on mi psychologicznie nie
ucieknie, che-che! Ładny zwrocik, co? Prawo natury, "nie pozwoli mu zbiec ode
mnie, choćby nawet było gdzie uciekać. Widziałeś pan ćmęprzed-swiecą? Otóż i on
wciąż będzie, wciąż będzie krążył koło mnie jak koło świecy; wolność mu
obmierznie; pocznie się zamyślać, gmatwać, sam siebie zapłacze niby w sieć,
zatrwoży się na śmierć... Nie dość tego: sam mi przyrządzi jakąś matematyczną
sztuczkę w rodzaju dwa razy dwa cztery - jeżeli mu tylko dam nieco dłuższy
antrakt... I wciąż będzie, wciąż będzie zataczał kręgi wokół mnie, coraz to
skrócą jąć a skrócaj ąc promień, i - klap! Wprost do ust mi wleci, a ja go
połknę, i to już będzie bardzo przyjemne, che-che-che! nie wierzy pan?
Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady, nieruchomy, wciąż z tymże napięciem
wpatrując się w twarz Porfirego. "Nauczka co się zowie! - myślał kostniejąc z
zimna. - To już nawet nie kot z myszką, jak było wczoraj. Nie jest to też
popisywanie się swoją silą ani... podpowiadanie mi; na to on o wiele za mądry...
tkwi w tym inny cel; jakiż? Ej, bratku, wolne żarty! Straszysz mnie i chytrzysz.
Nie posiadasz dowodów, a ten wczorajszy mieszczanin nie istnieje. Po •łdO

prostu chcesz mnie stropić, chcesz mnie przedwcześnie rozdrażnić i oszołomionego


połknąć, ale niedoczekanie twoje, niedoczekanie. Tylko po cóż, po cóż aż tak
bardzo mi podpowiadasz?... Nie bratku, nic z tego, nie wskórasz nic, chociaż coś
tam narządziłeś... Dobrze, zobaczymy, coś narządził." I z całej siły wziął się w
ryzy, przygotowując się do jakiejś strasznej, niewiadomej katastrofy. Chwilami
brała go chętka, by się rzucić i na miejscu udusić Porfirego Pietrowicza. Już
wchodząc tutaj, obawiał się tej swojej złości. Czuł, że mu zaschły wargi, serce
się tłucze, piana zapieka się na ustach. Mimo to postanowił milczeć, słówka nie
pisnąć do czasu. Zrozumiał, że to w jego sytuacji najlepsza taktyka, bo tym
trybem nie tylko się nie wygada, lecz przeciwnie, milczeniem rozjątrzy wroga,
który może sam się zdradzi. Przynajmniej taką żywił nadzieję. - Nie, jak widzę,
pan nie wierzy, pan wciąż myśli, że się bawię w niewinne żarciki - podjął
Porfiry Pietrowicz weselejąc z każdą chwilą, raz po raz chichocąc z zadowolenia
i znów zaczynając krążyć po pokoju. - Naturalnie, ma pan rację; sam Pan Bóg
obdarzył mnie taką postacią, która u bliźnich wywołuje komiczne myśli. Tremiś
jestem; lecz oto co d powiem i raz jeszcze powtórzę: jesteś, Rodionie Romano-
wiczu (wybacz mnie, staremu), człowiekiem jeszcze młodym, człowiekiem, że tak
powiem, pierwszej młodości, i dlatego, jak wszyscy młodzi, ponad wszystko cenisz
ludzki rozum. Olśniewa cię błyskotliwa gra umysłu i abstrakcyjne argumenty
rozumu. Kubek w kubek jak dawny austriacki Hofkriegsrat - o ile, oczywiście,
wolno mi sądzić o sprawach wojskowych: na papierze jakże on ślicznie Napoleona
rozbił, wzięli do niewoli, jakże tam w swoim gabinecie dowcipnie wszystko wy-
kalkulowali i ułożyli-a potem raptem ni stąd, ni zowąd generał Mack poddaje się
z całą armią13, che-che-che! Widzę, widzę, kochany Rodionie Romanowiczu,
śmiejesz się ze mnie, że ja, taki zabity cywil, wciąż wybieram przykladziki z
historii wojen. Cóż robić - słabostka! Lubię sztukę wojenną,. strasznie lubię
czytać te wszystkie wojenne sprawozdania... stanowczo rozminąłem się z
powołaniem. Powinienem był służyć w wojsku, jak Boga kocham. Napoleonem może bym
i nie został, ale majorem bym był, che-che-che! Owóż teraz, 350
mój złocisty, powiem ci całą prawdę o tym, hm, poszczególnym wypadku:
rzeczywistość oraz natura, dobrodzieju mój, są to rzeczy ważne i och! jakże one
czasem podcinają najprzezorniejszą rachubę. Doprawdy, usłuchaj starego, serio to
mówię, Rodionie Romanowiczu. (Mówiąc to Porfiry Pietrowicz, człowiek zaledwie
trzydziestopięcioletni, istotnie jakby się nagle postarzał: cały zgiął się w
kabłąk, nawet głos mu się zmienił.) W dodatku człowiek ze mnie otwarty...
Otwarty ze mnie człowiek czy nie? Jak pan sądzi? Chyba że tak, chyba że zupełnie
tak: za darmo komunikuję panu ta'kie rzeczy i nie żądam żadnej nagrody, che-che!
Otóż ciągnę dalej: moim zdaniem, dowcip to rzecz wspaniała, to, że tak powiem,
uroda natury, pocieszenie w życiu; dowcip potrafi niekiedy płatać takie kawały,
że, mój Boże, gdzież je rozwikłać biedaczynie sędziemu śledczemu, który na
dobitkę daje się ponosić własnej fantazji, co jest przywarą ogólnoludzką i
nieuniknioną. Ale w tym sęk, że natura śpieszy z pomocą biedaczynie sędziemu
śledczemu. A o tym właśnie zapomina młodzież olśniona dowcipem, "krocząca
poprzez wszystkie przeszkody" (jak się pan wyraził nadzwyczaj dowcipnie i
sprytnie). Dajmy na to, że on, czyli ów człowiek, owo incognito, ów poszczególny
wypadek, skłamie, i to skłamie znakomicie, najprzemyślniej w świecie; więc
zdawałoby się: tryumf! rozkoszuj się owocami swego dowcipu! a on tymczasem bęc!
i w najciekawszym, w najdrażliwszym miejscu pada zemdlony. Oczywiście: choroba,
czasem tak bywa duszno w pokojach, ale jednak, jednak nastręczył domysł. Skłamał
bosko, tylko nie wziął w rachubę natury. Oto gdzie tkwi ironia losu! Albo znów,
dając się uwieść błyskotliwości swego dowcipu, zacznie brać na fundusz
podejrzewającą go osobę, zblednie niby to z rozmysłu, niby to dla zabawy, ale
zblednie zanadto naturalnie, w sposób zbyt podobny do prawdy - no i znów
podsunął domysł! Zrazu wystrychnął tamtego na dudka, ale tamten, jeśli nie w
ciemię bity, porozmyśla sobie w nocy i zmiarkuje to i owo. Tak to bywa na każdym
kroku. Ba, sam będzie się wysforo-wywal, wyrastał, gdzie go nie posiano, zacznie
nieustannie gadać o tym akurat, o czym należałoby milczeć, będzie podpuszczał
różne alegorie, che-che! sam przyjdzie i będzie się naprzykrzał, że niby: "Czemu
tak długo mnie nic przyskrzy-niacie?" Che-che-che! I to się przytrafia
najdowcipniejszemu

^ h^-r-f
człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura jest zwierciadłem, jako żywo
zwierciadłem, najdokładniejszym! Wystarczy w to zwierciadło patrzeć, i basta!
Czemu pan tak zbladł, Ro-dionie Romanowiczu? Może panu duszno? może otworzyć
okieneczko? - O, proszę się nie fatygować - zawołał Raskolnikow i nagle
wybuchnął śmiechem - niech się pan nie fatyguje, bardzo proszę. Porfiry
Pietrowicz zatrzymał się na wprost niego, zaczekał i raptem roześmiał się także,
za jego przykładem. Raskolnikow wstał z kanapy, gwałtownie urwał swój śmiech,
całkiem już podobny do ataku histerii. - Proszę-pana!-rzekł głośno i dobitnie,
choć ledwie stal na drżących nogach-nareszcie _ widzę wyraźnie, że pan mnie
^podejrzewa. o _ząbójstwo tej staruszjtu i jej siostry Lizawiety. Ze swej
strony, oświadczampanu, że mam tego wszystkiego wyżej uszu; Jeżeli jest pan
zdania, że ma prawo ścigać mnie legalnie, proszę ścigać; że aresztować, to
proszę aresztować. Ale kpić w żywe oczy i pastwić się nade mną - nie pozwolę...
Wtem wargi mu drgnęły, oczy zapałały wściekłością, hamowany dotychczas głos
zadzwonił. - Nie pozwolę! - wrzasnął i z całych sił wyrżnął pięścią w stół - pan
to słyszy. Porfiry Pietrowiczu? Nie pozwolę ! - O Boże, cóż to znowu! - zawołał
Porfiry Pietrowicz, na pozór bardzo przejęty. - Mój zloty Rodionie Romanowiczu!
Serdeńko! Co ci jest? - Nie pozwolę! - po raz wtóry krzyknął Raskolnikow.
- Kochanie, ciszej! Mogą posłyszeć, przylecą tutaj! Cóż im wtedy powiemy, no sam
pomyśl - ze zgrozą wyszeptał Porfiry Pietrowicz zbliżając twarz tuż do twarzy
Raskol-nikowa. - Nie pozwolę, nie pozwolę! - machinalnie powtórzył Raskolnikow,
jednak również zniżając głos do szeptu. Porfiry Pietrowicz szybko się odwrócił i
pobiegł otworzyć okno. - Trzeba wpuścić powietrze, świeże powietrze. I
powinieneś, mój zloty, napić się wody, przecież to prawdziwy atak. I rzucił się
ku drzwiom, by kazać przynieść wody, lecz szczęśliwie zobaczył w rogu karafkę. -
Kochany, napij się - szeptał podbiegając doń z karafką - a nuż pomoże... -
Przestrach i troskliwość Por-firego Pietrowicza były tak dalece naturalne, że
Raskolnikow zamilkł i z dziką ciekawością jął mu się przyglądać. Wody jednak nie
przyjął. - Rodionie Romanowiczu! mój złoty! ależ ty się w ten sposób
doprowadzisz do obłędu, jak Boga kocham! E-ch, a-ch! Napijże się! Ależ napij się
choć trochę! Mimo wszystko zmusił go do wzięcia szklanki. Raskolnikow odruchowo
podniósł ją do ust, lecz opamiętał się i z odrazą odstawił na stół. - Tak, to
był ataczek. Mój zloty, tym sposobem możesz znów się wpędzić w chorobę -
zagdakał Porfiry Pietrowicz z przyjacielskim współczuciem i, po prawdzie, z
dosyć stropioną miną. - Boże! Jakże można tak się nie oszczędzać? Przychodził do
mnie wczoraj Dymitr Prokoficz; wyznaję, wyznaję, mam charakter obrzydliwy,
złośliwy - no i patrzcie, co ci dwaj z tego wysnuli!... O Boże! Przyszedł
wczoraj, już po panu, razem -jedliśmy obiad, on gadał, gadał, ja zaś tylko
mogłem ręce rozłożyć. "Niech-no!..."-myślę sobie! Ach, Boże! Przyszedł na pańską
prośbę czy jak! Ależ siadaj pan, siadaj, na miłość boską. - Nie, nie na moją
prośbę.. Ale wiedziałem, że idzie do pana, i wiedziałem, w jakiej sprawie -
ostro rzekł Raskolnikow. - Wiedział pan?
- Wiedziałem. To i cóż z tego?
- To z tego, miły mój Rodionie Romanowiczu, że wiem o jeszcze paradnie j szych
pańskich łamańcach; wszystkiegom świadom. Toż ja wiem, jakeś pan poszedł
wynajmować mieszkanie późnym wieczorem, omal nie w nocy, i targał za dzwoneczek,
i wypytywał o krew, i durzy) stróżów i robotników. Dobrze rozumiem ówczesny
pański nastrój... ale swoją drogą, pan w ten sposób doprowadzi siebie do obłędu,
jak mi Bóg miły! Skołowacieje pan! Zanadto kipi w panu oburzenie, szlachetne
oburzenie, wskutek doznanych krzywd, najpierw ze strony losu, potem ze strony
policji, więc też miotasz się pan jak kot z pęcherzem, ażeby, że tak powiem,
zmusić ich

wszystkich do gadania i nareszcie skończyć z tym wszystkim, bo strasznie panu


zbrzydły te głupstwa, te bezsensowne podejrzenia. Nieprawdaż? dobrze odgadłem
stan pańskiego ducha?... Tylko że tym trybem pan może również i Razu-michinowi
napytać kręćka; sam pan wie, że 10 zanadto dobry człowiek do takich spraw. Z
pańskiej strony - choroba, z jego strony - prostoduszność i poczciwość, toteż
jemu bardzo łatwo choroba może się udzielić... Mój zloty, coś ci powiem, gdy
przyjdziesz do równowagi... Ale siadajże, na miłość boską, siadaj, kochanie;
jesteś jak z krzyża zdjęty. No siadajże. Raskolnikow usiadł; dreszcze go
opuściły, w całym ciele czuł gorączkę. W głębokim zdumieniu, z napięciem słuchał
przestraszonego Porfirego Pietrowicza, który tak po przyjacielsku się o niego
troszczył. Lecz nie wierzył mu ani trochę, choć zarazem doznawał jakiejś dziwnej
skłonności, by mu uwierzyć. Nieoczekiwane słowa Porfirego Pietrowicza o
mieszkaniu wprawiły go w osłupienie: "Jak to! Więc wie o mieszkaniu? - mignęło
mu w głowie - i sam mi o tym mówi?" - Tak, był jeden prawię ścisłe podobny
wypadek, psychologiczny, chorobliwy wypadek w naszej praktyce sądowej - terkotał
dalej Porfiry Pietrowicz. - Ów jegomość również oskarżył siebie o zabójstwo, i
to jak oskarżył! istna halucynacja, przedstawił fakty, opowiedział wszystkie
okoliczności z osobna; a z jakiej racji? Bo on najzupełniej niechcący stał się
po części powodem zabójstwa, lecz tylko po części; gdy zaś dowiedział się o tym,
że niejako nastręczył mordercom sposobność - wpadł w melancholię, dostał fioła,
zaczęło mu się zwidywać, sfiksowal na szczęt i sam w siebie wmówił, że to on
jest mordercą! Na szczęście, sąd najwyższy rozwikłał sprawę, nieszczęśnik został
uniewinniony i oddany pod dozór lekarski. Cześć i chwała najwyższemu sądowi.
Och-och, aj-aj-aj! Jakże tak można, mój drogi? Wpędzisz się w malignę; kiepsko,
kiedy człowiek tak dalece ulega przewrotnej chęci drażnienia własnych nerwów, że
chodzi po nocach targać za dzwonki i wypytywać o krew. Och, ja tę psychologię
dobrze poznałem w swej praktyce. Czasem coś człowieka pcha, żeby skoczyć z okna
lub z dzwonnicy, i pokusa ta bywa dziwnie nęcąca. Albo znów dzwonki... To
choroba, Rodionie Romanowiczu, choroba. Zbyt lekce pan sobie l'»4
waży swoją chorobę. Powinieneśr zasięgnąć rady doświadczonego lekarza, bo co ten
wasz tłuścioch!... To maligna! Od początku do końca wierutna maligna i nic
więcej... Przez chwilę wszystko wirowało dokoła Raskolnikowa. "Czyżby, czyżby i
teraz kłamał? - przelatywato mu przez myśl. - Niepodobieństwo, niepodobieństwo!"
- odpychał tę możliwość czując zawczasu, do jakiej furii i wściekłości to
przypuszczenie może go doprowadzić, czując, że ze wściekłości może zwariować. -
To nie było w malignie, to było na jawie! - krzyknął wytężając wszystkie siły
rozumu, by przejrzeć grę Porfirego Pietrowicza.-Na jawie, na jawie! Słyszy pan?
- Owszem, rozumiem i słyszę. Wczoraj • także mówił pan, że nie w malignie, a
nawet szczególniej bił pan na to, że nie w malignie. Wszystko, cokolwiek może
pan powiedzieć, ja z góry rozumiem. E-et! Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju mój,
no proszę cię, uwzględnij bodaj taką okoliczność. Dajmy na to, żeś istotnie,
rzeczywiście jest przestępcą albo też w jakikolwiek sposób zamieszany w tę
przeklętą sprawę; otóż czyżbyś, zlituj się, czyżbyś sam wpierał, żeś to wszystko
robił nie w malignie, tylko, owszem, przy zdrowych zmysłach? Czyżbyś z takim
szczególnym uporem nalegał?... Czyżby tak mogło być, zlituj się, czyżby mogło
tak być? Ależ wręcz przeciwnie. Gdybyś pan do czegkolwiek się poczuwał, powinien
byś nastawać, że właśnie wszystko było w malignie. Co? może nie? Coś chytrego
zabrzmiało w tym pytaniu. Raskolnikow odrzucił się aż na poręcz kanapy od
schylającego się ku niemu Porfirego Pietrowicza i milcząc, w rozterce,
uporczywie mu się przyglądał. - Albo znów co do pana Razumichina... co do tego,
czy przyszedł wczoraj z własnego popędu, czy z pańskiego pod-uszczenia. Właśnie
powinien by pan obstawać, że przyszedł z własnej inicjatywy, a ukryć, że z
pańskiego poduszczenia! Tymczasem pan wcale nie ukrywa. Przeciwnie, pan nastaje,
że z pańskiego poduszczenia! Raskolnikow nigdy tego nie twierdził. Mróz
przeszedł mu po grzbiecie. - Pan wszystko to kłamie - rzekł wolno i słabo, z
ustami wykrzywionymi bolesnym uśmiechem - chce mi pan do-
wieść. Je przejrzał cala moją grę, że z góry przewiduje pan wszystkie moje
odpowiedzi - mówił zdając sobie sprawę, że już nie waży swych stów jak należy -
pan chce mnie zastraszyć... albo po prostu kpi sobie ze mnie... Mówiąc to nie
przestawał patrzeć na niego i nagle w jego oczach znów błysnęła bezgraniczna
pasja. - Wszystko pan kłamie! - krzyknął. - Pan sam wie doskonale, że najlepszym
dla zbrodniarza wykrętem jest: w miarę możności mówić wszystką prawdę... w miarę
możności nic nie taić, czego można nie zataić. Nie wierzę panu. - Ach, co za
wiercipięta! - chichotał Porfiry Pietro-wicz - ależ z tobą, złotko, nie sposób
dojść do ładu; to jakaś monomania. Więc mi pan nie wierzy? A ja d powiadam, że
właśnie wierzysz, żeś mi już uwierzył na ćwierć łokcia, ja zaś dokażę, że mi
uwierzysz na cały łokieć, bo szczerzenie lubię i szczerze pragnę twego dobra.
Wargi Raskolnikowa zadrżały.
- Tak, dobrze d życzę i powtarzam raz jeszcze - ciągnął Porfiry Pietrowicz,
lekko, po przyjacielsku ujmując Raskolnikowa za rękę - raz jeszcze powtarzam:
zwróć uwagę na swą chorobę. Na domiar przyjechały teraz do pana matka i siostra;
nie zapominaj pan' ó tyni. Trzeba je uspokoić, przy-hołubić, a pan tylko je
straszy... "• - Co panu do tego? Skąd pan wie? Czemu to pana interesuje? To
znaczy, że pan mnie tropi i chce mi to unaocznić? - Mój złoty, ależ od pana, od
pana samego dowiedziałem się o tym. Jesteś tak podniecony, że ani widzisz, iż
wszystko sam mówisz, nie pytany, i mnie, i innym. Od pana Razu-michina - od
Dymitra Prokoficza - również posłyszałem wczoraj sporo ciekawych szczegółów. Hm,
przerwał mi pan, a ja twierdzę, że mimo cały swój. dowcip, a wskutek imaginacji
postradał pan trzeźwy pogląd na rzeczy. Ot, chociażby znów na ten temat, na
temat dzwonków: taki klejnocik, taki cacany fakcik (bo to przecie niezbity
fakt!) ja d oddaję w ręce, ja, sędzia śledczy. I to dla pana nic nie znaczy?
Ależ gdybym pana podejrzewał choć ociupinkę, czyżbym tak postępował? Przeciwnie,
powinien bym najpierw uśpić pańską podejrzliwość, wcale nie okazać, że już wiem
o tym fakcie, skierować pańską uwagę w inną wręcz stronę i znienacka, jak
obuchem w ciemię (wedle własnej pańskiej przenośni), ogłuszyć. "A cóżeś to, mośd
panie, porabiał w pokoju nieboszczki o dziesiątej wieczorem, ha, prawie o
jedenastej ? A po coś targał za dzwonek ? A po coś wypytywał o krew? A po coś
durzył stróżów i niby to chciał z nimi iść na policję?" Oto jak powinien bym
postępować, jeślibym choć krzynkę pana podejrzewał. Powinien bym przeprowadzić
formalną indagację, zrobić rewizję, no i, kto wie, aresztować pana. .Widocznie
więc nie żywię żadnych podejrzeń, skórom postąpił inaczej. Pan zaś stracił
trzeźwy pogląd i nic nie widzisz, powtarzam! Raskolnikow cały się wzdrygnął, tak
że Porfiry Pietrowicz aż nazbyt wyraźnie to spostrzegł. - Kłamie pan! - zawołał
- nie wiem, w jakim celu, ale wszystko to pan kłamie... Poprzednio mówił pan w
innym znaczeniu, nie mogę się mylić... Pan kłamie! - Kłamię? - podchwycił
Porfiry Pietrowicz gorączkując się snadż, lecz zachowując minę jak najweselszą ł
drwiącą, bynajmniej ponoć nie przejęty tym, jakie ma o nim zdanie pan
Raskolnikow. - Kłamię?... Dobrze; więc jakimże cudem (ja, sędzia śledczy) tak
się zabieram do rzeczy, iż sam panu sufleruję, podsuwam sposób obrony, poddaję
całą tę psychologię: "Choroba, maligna, doznane krzywdy; a melancholia, a
policjand", i tak dalej? Hę? che-che-che! Choć zresztą muszę przyznać, że
wszystkie te psychologiczne chwyty obrończe, wykręty, wymigi są nader zawodne i
o dwu końcach. "Choroba, maligna, koszmary, zwidywało mi się, nie pamiętam" -
wszystko to bardzo ładnie, tylko czemuż, mój zloty, w tej chorobie i malignie
takie akurat zwidują d się koszmary, a nie inne? Bo mogły wszak być i inne, nie?
Che-che-che-che! Raskolnikow spojrzał nań dumnie i pogardliwie.
- Słowem - powiedział głośno, z naciskiem, wstając i z lekka przy tym odpychając
Porfirego Pietrowicza - słowem, pragnę wiedzieć; czy pan mnie bezwarunkowo uważa
za wolnego od podejrzeń, czy nie? Mów pan. Porfiry Pietrowiczu, mów stanowczo i
ostatecznie, i to zaraz, natychmiast. - To mi dopiero tarapaty? Oj, mam ja z
panem - zawołał Porfiry z miną wesołą, filuterna, ani trochę nie zaniepokojoną.
- Po co chcesz pan wiedzieć, po co chcesz

tak dużo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak
dziecko: dajcie mi do rączek ten rozżarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje?
Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co? Che-che-che! - Powtarzam -
wrzasnął rozjuszony Raskolnikow - że dłużej nie mogę tego znieść!... - Czego?
Niepewności?-przerwał Porfiry Pietrowicz.
- Niech pan nie tnie jak żmija. Ja nie chcę... Powiadam panu: nie chcę... Nie
mogę i nie chcę... Słyszy pan, słyszy! - krzyknął, znów waląc pięścią w stół. -
Ależ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! Poważnie ostrzegam: niech się pan
oszczędza. Nie żartuję! - szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz
jego już nie miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego
wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz rozkazywał, surowo chmurząc brwi i jakby za
jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i dwuznaczności. Ale trwało
to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne
zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć
był w prawdziwym paroksyzmie wściekłości. - Nie dam się dręczyć! - szepnął po
dawnemu, z bólem i nienawiścią uświadamiając sobie, że nie może nie usłuchać
rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroższą jeszcze pasję - aresztujcie mnie,
rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie
waż się pan... - Dajże pan pokój - wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając
się filuternie i jakby nawet z lubością obserwując Raskolnikowa - zaprosiłem cię
teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po przyjacielsku. - Nie potrzeba aa
pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i wychodzę.
No, cóż ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować? Chwycił czapkę i zmierzał ku
drzwiom.
- A czyż nie chcesz pan. zobaczyć niespodzianeczki ? - zachichotał Porfiry
Pietrowicz, znów go ujmując nieco powyżej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór
był coraz weselszy i figlarniejszy, czym też doprowadził Raskolnikowa do
ostateczności. - Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? - spytał
zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza. -
Niespodzianeczka siedzi tu u mnie za drzwiami, Che-che-che! (Wskazał palcem na
zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego służbowego mieszkania.)
Zamknąłem ją na klucz, żeby nie zbiegła. - Co? gdzie? co?... - Raskolnikow
zbliżył się do drzwi i chciał otworze, lecz były zamknięte. - Zamknięta, a oto i
klucz!
Jakoż wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.
- Wszystko łżesz! - ryknął zupełnie już opętany Raskolnikow - łżesz, przeklęty
blaźnie! - I rzucił się na rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie
tchórzącego gospodarza. - Wszystko, wszystko rozumiem! - posko-czył ku niemu. -
Łżesz i jątrzyszJnniaE»jiehym_się zdradził... - Ależ więcej się zdradzić
niepodobna, złocisty mój Ro-dionie Romanowiczu. Przecież wpadłeś w szał. Nie
krzycz pan, bo zawołam ludzi. - Łżesz, nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi!
Widziałeś, żem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aż do szaleństwa, bym się
zdradził - oto twój cel. Ale wolne żarty! Wskaż fakty. Wszystko zrozumiałem.
Faktów nie posiadasz, masz tylko mamę, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!...
Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić mnie do zapamiętania, a potem z
nagła ogłuszyć różnymi klechami i delegatami... Ich to czekasz, co? Na co
czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu! - Ależ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu
delegaci. Co on sobie uroił! Przecież forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie
pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy, serdeńko... Forma nie
ucieknie, sam zobaczysz... - mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi.
Istotnie, w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer. -
Aha, idą! - krzyknął Raskolnikow - posłałeś po nich!... Czekałeś ich! obliczyłeś
sobie... Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz...
dawaj. Jestem gotów, gotów!... Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego
stopnia nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, że ani Raskolnikow, ani Porfiry
Pietrowicz nie mogli liczyć na taki finał. 359

VI
Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu
się, jak następuje: Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka
uchylono. - Co tam? - z irytacją zawołał Porfiry Pietrowicz. - Przecie
mówiłem... Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, że za drzwiami jest kilka
osób i że kogoś jakby odpychają. - Cóż tam się dzieje? - niespokojnie powtórzył
Porfiry Pietrowicz. - Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja - ozwal się czyjś
głos. - Nie potrzeba. Precz! Później!... Czego tu przylazł? Co za
niesubordynacja! - wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom. - A bo
on... - zaczął tenże głos i naraz urwał.
Ze dwie sekundy, nie dłużej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś
kogoś odepchnął silą i po chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza
wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek. Na pierwszy rzut oka wyglądał nader
dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego
oczach pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz,
jakby go tu przyprowadzili na stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z
lekka. Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z ludu, wzrostu
średniego, szczupły, z okrągło przystrzyżoną grzywką, z drobnymi, jakby
wysuszonymi rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy
wpadł za nim do pokoju i zdążył schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz
Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze'raz mu się wyrwał. W drzwiach stłoczyło się
kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu. -
Wynoś mi się, jeszcze nie czas! Czekaj, aż cię zawołają... Częmuście go
przyprowadzili wcześniej? - bąkał Porfiry Pietrowicz, strasznie nierad i, zda
się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana. -łfiO
- Czego chcesz?! - krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem. - Jestem winien!
Moj_ to grzech! Jestem zabójca! - rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadycKując,
ale dość donośnym głosem. Milczenie trwało z dziesięć sekund, jakby wszyscy
osłupieli; nawet konwojent się odsądził i już nie podchodził do Mikołaja, tylko
cofnął się i stanął jak wryty. - Co?! - zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając
się z chwilowego zdrętwienia. - Jestem... zabójca... - powtórzył Mikołaj po
krótkim milczeniu. - Jak to... ty... jak... Kogo zabiłeś? Porfiry Pietrowicz
wyraźnie stracił kontenans. Mikołaj znów milczał chwileczkę. - Alonę Iwanownę i
ichnią siostrę^ Lizawietę Iwanow-nę, ja... zabiłem... siekierą. W zamroczeniu
jakimdś... - dodał i nagle znów zamilkł. Wciąż klęczał. Porfiry Pietrowicz stal
kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął się znowu i gestem dłoni wypędził
nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem spojrzał na
stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył
ku niemu, lecz naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na
Mikołaja, znowu na Raskolnikowa, znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie,
znów się rzucił ku Mikołajowi. - Czego mi się wyrywasz ze swoim zamroczeniem! -
warknął ze złością prawie. - Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie
zamroczyło... Gadaj: tyś zabił?
- Jam zabójca... przyszłem zaświadczyć... - rzekł Mikołaj. - E-ch! Czym zabiłeś?
- Siekierą. Wziąłem był ze sobą.
- Wolnego! Sam? Mikołaj nie pojął pytania.
- Sam zabiłeś?
- Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie mia-wszy.
- Nie wyjeżdżaj mi z tym Mitką: e-ech!... Więc jakżeż,

jakżeż to zbiegłeś wtedy ze schodów? Toć stróże spotkali was obu? - Bo ja


tylko... dla zmylenia... wtedy... biegiem z Mit-ką - skwapliwie odrzekł Mikołaj,
jakby z góry przygotowaną lekcję. - Otóż to! - z gniewem krzyknął Porfiry
Pietrowicz - powtarza cudze słowa! - mruknął jakby do siebie i nagle znów
spostrzegł Raskolnikowa. Widocznie tak się przejął Mikołajem, że na chwilę
zapomniał nawet o Raskolnikowie. Teraz się opamiętał, a nawet zmieszał... -
Rodionie Romanowiczu! Proszę wybaczyć - zwrócił się doń - ale tak nie można;
proszę bardzo... nic tu po panu... zresztą ja sani... Pan widzi, co za
niespodzianki!... Proszę bardzo!... I biorąc go za rękę pokazał mu drzwi.
- Paiu zdaje się, tego nie oczekiwał? - sarknął Ras-kolnikow, który, naturalnie,
nic jeszcze nie rozumiał jasno, ale już zdążył nabrać rezonu. - Kochany pan
także nie oczekiwał. Jak nam drżą rączyny, che-che! - I pan drży. Porfiry
Pietrowiczu.
- I ja drżę: nie spodziewałem się!... Stali już na progu. Porfiry Pietrowicz
czekał niecierpliwie, by Raskolnikow wyszedł pierwszy. - Więc niespodzianeczki
pan mi ostatecznie nie pokaże? - szyderczo spytał Raskolnikow. - No proszę!
Mówi, a ząbki w buzi aż mu jeszcze dzwonią, che-che! Ironista z pana! No, do
widzenia. - Ja bym raczej powiedział, żegnam!
- Jak Bóg da, jak Bóg da! - bąknął Porfiry Pietrowicz z dosyć kwaśnym uśmiechem.
Idąc- przez kancelarię Raskolnikow zauważył, że wielu obecnych przygląda mu się
badawczo. W poczekalni, wśród ciżby, dojrzał obu Stróżów z tamtego domu, których
podówczas w nocy zapraszał ze sobą na posterunek. Stali i na coś czekali. Lecz
skoro tylko wyszedł na schody, nagle znów usłyszał za sobą glos Porfirego
Pietrowicza. Obróciwszy się zobaczył, że go tamtendopęazaTbeź tchu. - Sióweczko,
Rodionie Romanowiczu. Co do reszty, to
jak Bóg da, ale swoją drogą parę formalnych pytań będę jednak zmuszony "panu
zadać... więc'~się jeszcze' zobaczymy, tak-tak! I Porfiry Pietrowicz stanął
przed nim z uśmiechem. - Tak-tak - powtórzył.
Można było przypuścić, że ma ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie
zdobywa na to. - Porfiry Pietrowiczu, proszę mi darować to, co zaszło...
Uniosłem się nieco. - Raskolnikow tak dalece nabrał ducha, że poczuł nieodpartą
chętkę, by trochę poigrać. - Nie ma za co, nie ma za co - prawie radośnie
podchwycił tamten. - Właściwie i ja także... Jadowite mam usposobienie, kajam
się, kajam! Ale jeszcze się zobaczymy. Da Bóg, jeszcze na pewno, na pewno się
zobaczymy!... - I wówczas poznamy się nawzajem do głębi? - poddał Raskolnikow. -
I wówczas poznamy się nawzajem do głębi - potaknął Porfiry Pietrowicz, zmrużył
powieki i spojrzał na niego bardzo serio. - Teraz na imieniny? - Na pogrzeb.
- Ach, prawda, na pogrzeb! Powtarzam: dbaj pan o zdrowie, o zdrowie... - Ja zaś
już nawet nie wiem, czego mam panu życzyć ze swej strony! - odparował
Raskolnikow. Zaczął już schodzić ze stopni, ale wtem zwrócił się ponownie do
Porfirego Pietrowicza. - Życzyłbym większych sukcesów, ale sam pan widzi, jak
komiczny jest pański fach! - Czemuż to komiczny? - od razu nastawił ucha Porfiry
Pietrowicz, który już także zabierał się do 'odejścia. - No bo jakże! Wyobrażam
sobie, jak pan dręczył i męczył - psychologicznie, po swojemu! - tego nieboraka
Mi-kołkę, żeby się przyznał; z pewnością perswadował mu pan dzień i noc: "Tyś
mordercą, tyś mordercą..." No a teraz, gdy się już przyznał, pan na nowo będzie
go przypiekał na wolnym ogniu: "Kłamiesz, nie ty jesteś mordercą! Nie możesz nim
być! Cudze słowa powtarzasz!" Więc czyż nie zabawny fach? - Che-che-che! Czyli
że pan zauważył jednak, żem mówił do Mikołaja. "Powtarzasz cudze słowa"? -
Jakżem mógł nie zauważyć?
363

- Che-che! Dowcipnyś pan, o, dowcipny. Wszystko zauważy! Prawdziwie błyskotliwy


umysł! Umie pan wyłowić najucieszniejszy szczególik... che-che! Wśród pisarzy to
podobno Gogol posiada tę zdolność w najwyższym stopniu. - Tak jest, Gogol.
- Tak jest, Gogol... Do miłego zobaczenia.
- Do miłego zobaczenia...
Raskolnikow udał się wprost, da siebie. Czuł w głowie taki zamęt, że
przyszedłszy już do domu i padłszy na kanapę siedział kwadrans, odpoczywając
tylko i usiłując choć trochę zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie próbował
rozmyślać, czuł, że jest jak porażony: że w wyznaniu Mikołaja tkwi coś
niepojętego, zdumiewającego, coś, czego teraz nie zrozumie za nic w świecie. Ale
wyznanie Mikołaja stanowiło fakt rzeczywisty. Następstwa tego faktu stały mu się
natychmiast jasne: kłamstwo musi wyjść na jaw, a wówczas tamci znów się wezmą do
niego. Lecz przynajmniej do tego czasu jest wolny i musi nieodzownie
przedsięwziąć coś, gdyż groźba wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Tak, ale w
jakim stopniu? Sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Przypominając sobie w zarysie, w
ogólnym rzucie, całą tę scenę z Porfirym Pietrowiczem, raz jeszcze wzdrygnął się
z przerażenia. Oczywiście, jeszcze nie znał wszystkich jego zamiarów, nie mógł
przejrzeć wszystkich jego rachub. Atoli część gry ujawniła się i naturalnie nikt
lepiej niż on nie mógł zrozumieć, jak straszne było dlań to "posunięcie" w grze
Porfirego Pietrowicza. Jeszcze trochę, a mógł zdradzić się całkowicie i już
nieodwołalnie. Znając jego chorobliwe usposobienie, na pierwszy rzut oka trafnie
go oceniwszy, Porfiry Pietrowicz działał - zbyt obcesowo wprawdzie, lecz prawie
na pewniaka. Bezsprzecznie, Raskolnikow już się nadmiernie skompromitował, lecz
do faktów bądź co bądź nie doszło, wszystko to jest jeszcze dopiero względne.
Ale czy rzeczywiście tak jest? czy on się dobrze w tym rozeznaje? czy się nie
myli? Do jakich mianowicie rezultatów zmierzał dziś Porfiry Pietrowicz? Czy
istotnie miał coś w zanadrzu? I co mianowicie? Czy naprawdę oczekiwał czegoś,
czy nie? Jakby się byli dziś rozstali, gdyby nie ta niespodziewana katastrofa w
postaci Mikołaja? Porfiry Pietrowicz ujawnił prawie całą swoją grę; zary-
364
zykowal, to prawda, lecz ujawnił - i (tak mówił sobie Raskolnikow) gdyby
rzeczywiście miał coś więcej, ujawniłby i to także. Co to miała być za
"niespodzianka" ? Kpiny czy nie? Czy to coś znaczyło, czy nic? Czy mogło się pod
tym kryć coś bodaj trochę podobnego do faktu, do konkretnego obciążenia?
Wczorajszy mieszczanin? Gdzież się on zawieruszył? Gdzie był dzisiaj? Przecie
jeżeli Porfiry Pietrowicz posiada jakieś konkretniejsze dane, to nie inaczej,
tylko w związku z wczorajszym mieszczaninem... Siedział na kanapie, z głową
zwieszoną nisko, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach. W dalszym ciągu
czul nerwowe dreszcze w całym ciele. Wstał w końcu, wziął czapkę, pomyślał i
ruszył ku drzwiom. Miał jakieś przeczucie, że przynajmniej dziś może prawie na
pewno uważać się za bezpiecznego. Raptem uczul w sercu nieledwie radość:
zapragnął co rychlej iść do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb spóźnił się,
oczywista, lecz na wspominki jeszcze zdąży i tam zaraz zobaczy Sonię. Zatrzymał
się, pomyślał - i bolesny uśmiech wykrzywił mu wargi. "Dzisiaj! dzisiaj! -
powtarzał w duchu - tak, dziś jeszcze! Tak trzeba..." Chciał otworzyć drzwi,
tymczasem drzwi same jęły się otwierać. Zadrżał i odskoczył. Drzwi oraderały--
się-wolno i cicho i nagle ukazała się postać - wczorajszego człowieka spod
ziemi. Człowiek zatrzymał się w progu, milcząc popatrzał na Raskolnikowa i~żYób3
krok do pokoju. Był zupełnie taki jak wczoraj - ta sama figura, ta sama odzież,
lecz w twarzy jego i w spojrzeniu zaszła ogromna zmiana: wzrok jego był teraz
posępny. Postał chwilę i głęboko westchnął. Brakowało tylko, by przyłożył sobie
dłoń do policzka i przekrzywił głowę trochę na bok, a kubek w kubek byłby
podobny do baby. - Czego chcecie? - spytał zmartwiały Raskolnikow. Człowiek
milczał i nagle pokłonił mu się nisko, prawie do ziemi. W każdym razie dotknął
podłogi palcem prawej
ręki.
- Czego chcecie? - krzyknął Raskolnikow.
- Przepraszam - cicho rzekł człowiek.
- Za co?

- Za złe myśli.
Patrzyli jeden na drugiego.
-Nijako mi było. Jak pan wtenczas przyszedł, może pod alkoholem, i ciągnął
stróżów do cyrkułu, i pytał o krew - nijako mi się zrobiło, że puścili pana
wolno, wziąwszy za pijanego. Tak nijako, żem snu się zbył. A zapamiętawszy
adres, przychodziliśmy tu wczoraj i wypytywali... - Kto przychodził? - przerwał
Raskolnikow, błyskawicznie zaczynając sobie przypominać. - Niby ja. Skrzywdziłem
pana.
- Więc jesteście z tamtego domu?
- Toż ja tam wtedy razem z nimi stałem ;v bramie, nie pamięta to pan? Tam też
mamy swe rękodzieło z dawien dawna. Chałupnik jestem, mieszczanin, robotę
bierzem do domu... A najgorzej, że mi było nijako... Naraz jasno przypomniała
się Raskolnikowowi cała onegdaj-sza scena pod bramą; zmiarkował, że prócz
stróżów stało tam podówczas jeszcze kilka osób, stały również kobiety.
Przypomniał sobie jeden głos, który radził, by go zaraz odprowadzić na
posterunek. Twarzy nie uprzytamniał sobie, a i teraz nie poznawał, lecz
pamiętał, że coś mu wtedy odpowiedział, że zwrócił się do niego... Więc'oto jak
się rozwiązuje ta cała wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie
omal nie zginął, omal nie zaprzepaścił siebie z powodu takiej błahostki. A
zatem, poza rozmowami o wynajmie mieszkania i o krwi, człowiek ten nic nie może
opowiedzieć. A zatem Porfiry Pietrowicz także nie posiada nic, nic oprócz tego
biedzenia - żadnych faktów, nic, tylko tę psychologię, zawsze mającą dwa końce -
nic konkretnego. A zatem, jeżeli nie wypłyną żadne nowe fakty (a nie powinny już
wypłynąć, nie powinny, nie powinny!), to... to cóż oni mogą mu zrobić? W jaki
sposób mogliby go definitywnie zdemaskować, nawet gdyby zaaresztowali? A zatem
Porfiry Pietrowicz dopiero teraz, niedawno, dowiedział się o mieszkaniu,
dotychczas zaś nie wiedział o tym. - Więc to wyście powiedzieli dziś Porfiremu
Pietrowi-czowi... że przychodziłem? - zawołał, rażony nagłą myślą. - Jakiemu
Porfiremu Pietrowiczowi?
- Zastępcy sędziego śledczego.
- Ja. Stróże nie chcieli wtedy pójść, więc ja poszedłem.
- Dzisiaj?
- Na chwileczkę przed panem, .1. wszystkom słyszał, wszystko, jak on
pana.,tyrpał. - Gdzie? Co? Kiedy?
- Ano tam, za przepierzeniem, caluchny czas tam stałem.
- Jak to? Więc to wyście byli niespodzianką? Ale jakże to być mogło, bójcie
się"Bog'a? - Widzący - zaczął mieszczanin - jako stróże nie chcą mnie usłuchać i
pójść, bo, powiadają, już za późno i jeszcze gotów się jurzyć, czemu nie
przyszli wcześniej - zrobiło mi się nijako i snu się zbyłem, i zacząłem
penetrować. A spenetrowawszy wczora, dziś-em poszedł. Przychodzę pierwszy raz -
nie ma go. Przeczekałem godzinę, idę drugi raz - nie przyjmują, idę trzeci raz -
wpuścili. Zacząłem mu meldować wszystko akuratnie, a on wziął latać po pokoju i
bil się pięścią po piersi: "Zbóje, powiada, co wy ze mną wyrabiacie? Jakbym ja
wiedział tę rzecz, tobym go kazał dostawić pod konwojem!" Później wyleciał,
zawołał któregoś i zaczął z nim rozmawiać w kącie, a potem znów na mnie wpadł,
wypytuje, diabłami mnie nadziewa. I bardzo mnie buzował; a ja mu doniosłem o
wszystkim i mówiłem, że na moje wczorajsze słowo pan nic mi nie śmiał
odpowiedzieć i że pan mnie nie poznał. On znowu wziął biegać i cięgiem bił się
po piersi, i jurzyl się, i biegał,'a jak zameldowali pana to: leż, powiada, za
przegródkę, siedź na razie, nie ruszaj się, choćbyś nie wiem co usłyszał; i sam
przyniósł mi tam krzesło, i zamknął mnie; może cię przywołam, powiada. A jak
przywiedli Mikołaja, wyprowadził mnie po panu: jeszcze, powiada, każę ri przyjść
i jeszcze będę de badał... - A Mikołaja badał przy tobie?
- Jak odprawił pana, zaraz odprawił i mnie, a zaczął badać Mikołaja. Mieszczanin
zatrzymał się i nagle ponownie się pokłonił dotykając palcem podłogi. -
Oszkalowanie i złość moją proszę odpuścić.
- Bóg d odpuśd - odparł Raskolnikow i skoro tylko wyrzekł te słowa, mieszczanin
pokłonił .mu się, lecz już nie do ziemi, tylko w pas. Odwrodl aewQlno-i--
w36BzedŁ,Ł4lokoju. "Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa koń-

cc" - powtarzał Raskolnikow i raźnie) niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju. - Teraz


zmierzymy się jeszcze - mruknął z urągliwym uśmiechem, schodząc na dół.
Urągliwość kierował do siebie samego; ze wzgardą i wstydem wspominał swoją
"małoduszność". CZĘŚĆ PIĄTA

Poranek, który nastąpił po fatalnej dla Piotra Pietrowicza rozmowie z Dunieczką


-i Pulcherią Aleksandrowną, wpłynął na niego również otrzeźwiająco. Ku swej
największej przykrości musiał rad nierad uznać za fakt dokonany i nieodwołalny
to, co wczoraj jeszcze wydawało mu się zdarzeniem prawie fantastycznym, a choć
zaszłym, przecież jak gdyby niemożliwym. Czarna żmija urażonej ambicji całą noc
kąsała mu serce. Wstawszy z łóżka Piotr Pietrowicz natychmiast przejrzał się w
lustrze. Obawiał się, czy aby w nocy nie dostał żółtaczki. Jednak pod tym
względem wszystko na razie było w porządku; obejrzawszy więc swe szlachetne,
białe i w ostatnich czasach nieco przytyk oblicze, Pjptr Pietrowicz na chwilę
się. pocieszył, święcie przekonany, że znajdzie wbie -narzeczoną gdzie indziej,
i to, kto wie, może jeszcze lepszą. Lecz po chwili opamiętał się i zamaszyście
splunął, czym wywołał milczący, lecz sarkastyczny uśmiech młodego swego druha i
współmieszkańca, Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa. Uśmiech ten Piotr
Pietrowicz zauważył i w duchu wstawił go natychmiast do rachunku młodego
przyjaciela. Ostatnimi czasy sporo już powstawial do rachunku pana
Lebieziatnikowa. Gniew jego wzrósł w dwójnasób, kiedy zdał sobie sprawę, że
właściwie nie należało wczoraj komunikować Andrzejowi Siemionowiczowi o tym, co
zaszło. To już była druga z rzędu pomyłka wczorajsza, popełniona na gorąco,
wskutek nadmiernej wylewności i rozdrażnienia... Następnie przez cały ten
poranek, jakby naumyślnie,

jedna po drugiej sypały się przykrości. Nawet w senacie czekało go jakieś


niepowodzenie w sprawie, o którą tam zabiegał. Najbardziej zirytował go
właściciel mieszkania, które był wynajął ze względu na rychły ożenek i które
odnawiał własnym sumptem: właściciel ten, wzbogacony niemiecki rzemieślnik, nie
chciał słyszeć o rozwiązaniu dopiero co zawartej umowy i żądał całej kwoty,
przewidzianej w kontrakcie na wypadek niedotrzymania, i to mimo że Piotr
Pietrowicz oddawał mu mieszkania prawie całkiem odnowione. Podobnie i w sklepie
meblowym za nic nie chcieli zwrócić ani rubla z zadatku za sprzęty zakupione,
lecz jeszcze nie przewiezione do mieszkania. "Może mam się żenić specjalnie dla
mebli!" - zżymał się w duchu Piotr Pietrowicz, a równocześnie raz jeszcze
zaświtała mu straceńcza nadzieja. "Czyżby naprawdę wszystko to już tak zupełnie
i bezpowrotnie'przepadło? Czy naprawdę nie można jeszcze raz spróbować?" Myśl o
Dunieczce jeszcze raz kusząco żgnęła go w serce. Z trudnością przebolał tę
minutę - i zaiste, gdyby można było zaraz, przez samo życzenie, uśmiercić
Raskolnikowa, Piotr Pietrowicz niezwłocznie wypowiedziałby to życzenie. "Błąd
mój polegał jeszcze i na tym, że nie dawałem im ani grosza - medytował, smętnie
wracając do izdebki Le-bieziatnikowa. - Jak mogłem zżydzieć do tego stopnia? Nie
było tu nawet żadnego wyrachowania. Chciałem potrzymać je o suchym pysku i
doprowadzić do tego, by patrzyły we mnie jak w tęczę, a tymczasem masz!...
Tfu!... Nie, gdybym przez ten czas był im dał, powiedzmy, półtora tysiąca na
wyprawę i podarki, na te różne puzderka, nesesery, koronki, materiały i na te
wszystkie łachy od Knopa i z magazynu angielskiego-sprawa byłaby lepsza i...
mocniejsza! Nie tak by łatwo odprawiono mnie teraz z kwitkiem. To są ludzie
takiego pokroju, że na pewno poczuwaliby się, w razie odmowy, do zwrócenia mi
podarków i pieniędzy; a zwrócić byłoby i trudno, i szkoda! A i sumienie by
podbechtywało: jakże tak ni stąd, ni zowąd przepędzić człowieka, który był
dotychczas taki szczodrobliwy i wcale delikatny?... Hm! Strzeliłem bąka!" I
znowu zgrzytnąwszy zębami Piotr Pietrowicz obdarzył siebie tytułem osła - w
duchu, ma się rozumieć. Po wysnuciu takiego wniosku wrócił do domu jeszcze
bardziej rozdrażniony i zły niż przedtem, gdy wychodził. 172
Przygotowania do stypy w pokoju Katarzyny Iwanowny częściowo ściągnęły na siebie
jego ciekawość. Już wczoraj słyszał coś niecoś o tych wspominkach; przypominało
mu się nawet, że i jego zaprosili, miał jednak tyle własnych kłopotów na głowie,
że wszystko inne puszczał mimo uszu. Teraz skwapliwie się poinformował u pani
Lippewechsel, która w zastępstwie Katarzyny Iwanowny (ta bowiem udała się na
cmentarz) krzątała się około zastawy stołu; dowiedział się, że stypa będzie
uroczysta, że zaproszono wszystkich prawie lokatorów, w tej liczbie nawet
nieznajomych nieboszczykowi, że zaproszony został nawet Andrzej Siemionycz
Lebieziatnikow, pomimo owej kłótni z Katarzyną Iwanowną; wreszcie że on sam.
Piotr Pietrowicz, nie tylko został zaproszony, lecz owszem, jest oczekiwany z
wielką niecierpliwością, jako że należy do najdostojniejszych lokatorów. Amalię
Iwa-nownę także proszono z wielkimi honorami, puszczając w niepamięć wszystkie
minione urazy, toteż nieomal z rozkoszą gospodarowała teraz i krzątała się; była
wystrojona od stu diabłów, w żałobie wprawdzie, ale we wszystko nowe, w sajety -
i pyszniła się tym. Wszystkie te fakty i informacje poddały Piotrowi
Pietrowiczowi pewną myśl, tak że poszedł do swego pokoju, to znaczy do pokoju
Andrzeja Lebieziat-nikowa, w niejakiej zadumie. Chodzi o to, jź dowiedział się
również, że w liczbie"zaproszonych figuruje Raskolnikow. Z jakiegoś powodu
Andrzej Siemionowicz siedział cale to przedpołudnie w domu. Między tym
jegomościem a Piotrem Pietrowiczem nawiązały się dość dziwne, choć może i
naturalne stosunki. Piotr Pietrowicz gardził nim i nienawidził go aż do
przesady, od pierwszego prawie dnia, gdy u niego zamieszkał, lecz zarazem zdawał
się troszeczkę go bać. Po przyjeździe do Petersburga stanął u niego nie tylko z
małostkowego sknerstwa, bo chociaż to był powód główny, istniał jednak jeszcze
jeden powód. Już na prowincji słyszał o Andrzeju Siemionowiczu, swoim byłym
pupilu, jako o jednym z przodujących młodych postępowców, który nawet miał
odgrywać znaczną rolę w tych i owych fantastycznie interesujących koteriach.
Uderzyło to Piotra Pietrowicza. Bo te potężne, wszystkowiedzące, wszystkimi
pomiatające i wszystkich demaskujące kółka już od dawna przejmowały go
szczególniejszym, choć całkiem nieokreślonym strachem.

O własnych siłach, i to w dodatku na prowincji, nie potrafiłby, rzecz prosta,


urobić sobie zdania w przybliżeniu bodaj ścisłego o sprawach tego rodzaju.
Słyszał, jak wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy,
nihiliści, demaskatorzy i tak dalej, i tak dalej; lecz podobnie jak wielu
innych, wyolbrzymiał i wypaczał aż do niedorzeczności sens i znaczenie tych
nazw. Najsrożej bał się, już od szeregu lat, zdemaskowania - i tu właśnie tkwił
główny powód jego stałych, przesadnych niepokojów, szczególnie gdy marzył o
przeniesieniu swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był, jak się to
mówi, wystraszony, jak czasem wystraszone bywają małe dzieci. Przed kilku laty,
na prowincji, gdy dopiero rozpoczynał karierę, w okrutny sposób zostały
zdemaskowane dwie dosyć znaczne osobistości guber-nialne, których klamki on się
do owej chwili trzymał i które go protegowały. Jeden z tych wypadków skończył
się dla zdemaskowanego bardzo skandalicznie, drugi omal się nie skończył czymś
jeszcze mniej miłym od skandalu. Oto dlaczego Piotr Pietrowicz postanowił, że
natychmiast po przyjeździe do Petersburga musi w tym wszystkim się rozpatrzyć i
w razie potrzeby, na wszelki wypadek, uciec się do przezorności, wkręcając się
do "naszej młodej generacji". Liczył przy tym na Andrzeja Siemionycza; i na
przykład podczas wizyty u Raskolnikowa potrafił już błysnąć paru okrągłymi
frazesami wiadomego pochodzenia... Naturalnie, rychło się zorientował, że
Andrzej Siemio-nycz jest całkiem tuzinkowym i głupiutkim człeczyną. AŻe to
bynajmniej nie zreflektowało Piotra Pietrowicza ani go nie uspokoiło. Gdyby
nawet stwierdził, że wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptasami, również i
wtedy nie uśmierzyłyby się jego niepokoje. Bogiem a prawdą, ani trochę go nie
obchodziły wszystkie te prądy, doktryny, systemy (którymi go zasypywał Andrzej
Lebieziatnikow). Miał swój własny cel. Pragnął tylko spenetrować czym prędzej,
natychmiast: co i jak dzieje się tutaj? Czy ci ludzie są, czy nie są wpływowi?
Czy on, właśnie on, ma czego się obawiać, czy nie? Czy go zdemaskują, o ile
przedsięweżmie to a to, czy też nie zdemaskują? Jeżeli zaś zdemaskują, to za co
mianowicie, i w ogóle za co się demaskuje teraz? Nie dość na tym; czy nie można
by jakoś się do nich przylepić, a przy tej sposobności ż lekka ich podskubać?
Warto czy nie warto? Czy na przykład nie dałoby się uzyskać czego dla własnej
kariery za ich pośrednictwem? Słowem, nastręczyły się setki zagadnień. Ów
Andrzej Siemionowicz był to jakiś urzędniczy na, człowiek mizerny i
skrofuliczny, małego wzrostu, aż zabawnie Inianowłosy, z bokobrodami, którymi
bardzo się szczycił, w kształcie kotletów. Prawie ustawicznie bolały go oczy.
Serca był dosyć miękkiego, ale w mowie - pełen swady, czasem wręcz arogancki, co
przy drobnej jego figurce niemal zawsze wypadało uciesznie. Amalia Iwanowna
zaliczała go do wielce szanownych lokatorów, ile że się nie upijał, a komorne
uiszczał regularnie. Wbrew tym wszystkim cnotom Andrzej Siemonowicz istotnie był
głupawy. Przystał do postępowców i "naszej młodej generacji" - z namiętności.
Był to jeden z nieprzebranego i różnomastnego zastępu zdechlaczków, śmiesznych
nieuków, którzy wszystkiego liznęli po wierzchu i którzy momentalnie przywierają
do najmodniejszej obiegowej idei, żeby w mig ją spospolitować, żeby od razu
skarykaturować wszystko, czemu służą czasem z najszczerszym oddaniem. Skądinąd
Lebiezatnikow, mimo że był bardzo poczci-wiutki, także już zaczynał poniekąd nie
cierpieć swego współ-lokatora i byłego opiekuna. Piotra Pietrowicza. Stało się
to z obu stron jakoś niedostrzegalnie i wzajemnie. Nawet głupiutkiemu Andrzejowi
Siemionowiczowi zaczęło stopniowo świtać, że Piotr Pietrowicz nabiera go i
skrycie nim gardzi oraz że to "niezupełnie taki człowiek, jak się zdawało".
Spróbował wykładać mu doktrynę Fouriera i teorię Darwina, lecz Piotr Pietrowicz
od niedawna słuchał go z trochę zbyt wyraźnym sarkazmem, w ostatnich zaś dniach
- nawet urągliwie. Chodzi o to, że Lużyn instynktownie poczuł, że Lebieziatnikow
nie tylko jest tuzinkowym i tępawym, człowieczkiem, lecz może także kłamczuchem;
że nie ma żadnych wpływów nawet we własnym kółku, tylko zasłyszał piąte przez
dziesiąte z trzecich ust; że na dobitkę nawet na własnej roli propagandzisty nie
zna się porządnie, bo jakoś zbyt często zapomina języka w gębie - więc gdzież mu
być demaska-torem! Skoro się zgadało, zaznaczmy mimochodem, że przez te półtora
tygodnia Piotr Pietrowicz (zwłaszcza z początku) chętnie przyjmował od
Lebieziatnikowa wcale nawet dziwne 375

pochwały, czyli że nie protestował na przykład i milczał, gdy mu Andrzej


Siemionowicz przypisywał gotowość przyczynienia się do rychłej budowy nowej
"komuny" gdzieś przy ulicy Mieszczańskiej albo gdy na przykład twierdził, że
Łużyn nie będzie przeszkadzał Dunieczce, jeśli ta po miesiącu pożycia zechce
wziąć sobie kochanka, albo że nie ochrzci swych przyszłych dzieci - itd., itd. w
tym rodzaju. Swym zwyczajem Piotr Pietrowicz nie oponował, kiedy mu przyznawano
te zalety, owszem, pozwalał nawet na tego rodzaju pochwały - do takiego stopnia
lubił pochwały w ogóle. Piotr Pietrowicz, który tego rana w jakimś celu zmienił
kilka pięcioprocentowych obligacji, siedział za stołem i przeliczał paczki
banknotów i seryj. Andrzej Siemionowicz, prawie nigdy nie miewający pieniędzy,
chodził po pokoju i udawał przed sobą, że patrzy na te wszystkie paczki
obojętnie i nawet z lekceważeniem. Piotr Pietrowicz za nic by nie uwierzył, że
Andrzej Siemionowicz istotnie może spozierać obojętnie na takie pieniądze; ten
zaś ze swej strony myślał z goryczą, że wszak Piotr Pietrowicz istotnie jest
zdolny tak o nim pomyśleć, a może nawet jest rad ze sposobności podręczenia
młodego swego przyjaciela tymi porozkładanymi paczkami banknotów, które mają mu
uprzytomnić jego nicość i rzekomo zachodzącą między nimi dwoma różnicę.
Stwierdził, że tym razem Łużyn jest niebywale poirytowany i nieuważny, mimo że
on, Lebieziatnikow, właśnie zaczął rozwijać przed nim swój ulubiony temat o
wprowadzeniu nowej, specjalnej "komuny". Krótkie odpowiedzi i uwagi które się
wyrywały Piotrowi Pietrowiczowi w przerwach między postukiwaniem na liczydłach,
tchnęły zupełnie jawną i z rozmysłu gburowatą drwiną. Ale "humanitarny" Andrzej
Siemionowicz kładł ten nastrój Piotra Pietrowicza na karb wczorajszego zerwania
z Dunieczką i pałał chęcią poruszenia czym prędzej tego wątku: miał na ten temat
do powiedzenia coś postępowego i propagandowego, co mogłoby pocieszyć jego
szanownego przyjaciela i "niezawodnie" przyczynić się do dalszego rozwoju jego
umysłu. - Co to tam za stypa szykuje się u tej... u wdowy? - zagadnął nagle
Piotr Pietrowicz przerywając swemu rozmówcy w najciekawszym miejscu. - Niby pan
nie wie! Wczoraj mówiłem panu o tym i roz-
376
wijałem swe poglądy na te wszystkie obrzędy... Zresztą ona i pana zaprosiła,
słyszałem. Pan sam mówił z nią wczoraj... - jako żywo nie spodziewałem się, że
ta nędzarka i idiotka łupnie na stypę wszystkie pieniądze, które dostała od tego
drugiego idioty... Raskolnfls6wa~~Aż "się zdziwiłem przed chwilą, gdy
tam'wszedłem...Piwfiu,-co za przygotowania, co za wina!... Zaprosili kilka osób,
diabli widzą co! - ciągnął dalej Piotr Pietrowicz, tak nakierowując rozmowę,
jakby do czegość zmierzał. - Co? Mówi pan, że i mnie zaproszono? - dodał nagle,
podnosząc głowę. - Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą nie pójdę. Co tam po mnie?
Po prostu wspomniałem jej wczoraj mimochodem, że jako uboga wdowa, może by mogła
otrzymać roczną pensję w formie jednorazowej zapomogi. Czy aby za to mnie
zaprasza? che-che! - Ja także nie zamierzam tam iść - oświadczył Lebieziatnikow.
- Ja myślę! Po własnoręcznym pobiciu. Chętnie wierzę, że trochę wstyd, che-che-
che! - Kto pobił? Kogo? - żachnął się Lebieziatnikow i nawet poczerwieniał.' -
Ależ pan Katarzynę Iwanownę, z miesiąc temu! Mówiono mi wczoraj. Oto są
postępowe przekonania!... No i z tym feminizmem jakoś nietęgo. Che-che-che! I
Piotr Pietrowicz, jakby pocieszony, znowu jął stukać na liczydłach. - To
wszystko "buida. Joszczerstwo! - wybuchnął Lebieziatnikow, który stale miał
stracha na wspomnienie o tej historii-zupełnie nie tak było! Było inaczej... Źle
panu powtórzono: plotki! Po prostu stanąłem wówczas w obronie własnej. Pierwsza
rzuciła się na mnie z pazurami... Wydarła mi cały baczek... Spodziewam się, że
każdemu człowiekowi wolno bronić .własnej osoby. Przy tym ja nikomu nie pozwolę
na przemoc względem mnie. Z zasady. Boć to już prawie despotyzm. Może miałem
stać przed nią jak bałwan? Odepchnąłem ją tylko. - Che-che-che! - złośliwie
śmiał się Łilżyn.
- To pan zadziera ze mną dlatego, że jest zdyshumoro-wany i zły... A to wszystko
są bzdury i nic, nic nie ma to wspólnego z feminizmem! Pan źle rozumie; myślałem
nawet, że skoro się uznaje, iż kobieta jest równa mężczyźnie pod każdym

względem, nawet pod względem siły (bo i to już twierdzą), więc i tu powinna być
równość. Naturalnie, zmiarkowałem później, że taka kwestia nie powinna istnieć,
bo i bójka w ogóle nie powinna istnieć, i że w społeczeństwie przyszłości
wypadki' bójek są nie do pomyślenia... i że, oczywiście, dziwnie jest szukać
równości w bójce. Nie takim głupi... Chociaż właściwie bójka istnieje...
chciałem powiedzieć, że w przyszłości nie będzie istniała, lecz na razie
istnieje... Tfu, do diabła! 'Pan zawsze musi mnie zmylić! Nie dlatego nie pójdę
na stypę, że zaszła ta nieprzyjemna sprawa. Nie pójdę po prostu dla zasady,
ażeby nie brać udziału w haniebnych zabobonach wspominków, ot co! Właściwie
mógłbym nawet pójść, ot tak, żeby się pośmiać... Szkoda tylko, że nie będzie
klechów. Gdyby byli, poszedłbym koniecznie. - Innymi słowy: siąść, przyjąć czyjś
poczęstunek i od razu napluć na to, a przy tej sposobności na tych również,
którzy pana zaprosili. Czy tak? - Wcale nie napluć, tylko zaprotestować. W
pożytecznym celu. Mogę pośrednio przyczynić się do rozwoju i propagandy. Każdy
człowiek jest obowiązany rozwijać i propagować - i może w im ostrzejszy sposób,
tym lepiej. Mogę zasiać ideę, ziarno... Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czyż ja ich
krzywdzę? Naprzód się obrażą, później sami zobaczą, • że było to dla nich z
pożytkiem. Na przykład u nas zarzucano Terebiowównie (tej, co teraz jest w
komunie), że kiedy porzuciła rodzinę i... oddała się, to napisała do matki i
ojca, że nie chce żyć wpośród zabobonów i wstępuje w związek cywilny - i że niby
to było zbyt grubiańskie w stosunku do rodziców, że mogła ich oszczędzić,
napisać łagodniej. Ja uważam, że to wszystko furda, i wcale nie trzeba
łagodniej, przeciwnie, przeciwnie, właśnie tu trzeba protestować. Ot, taka
Warens przeżyła z mężem siedem lat, porzuciła dwoje dzieci i wprost rąbnęła
mężowi w liście: "Zdałam sobie sprawę, że nie mogę być z Panem szczęśliwa. Nigdy
Panu nie daruję, że mnie Pan oszukiwał kryjąc przede mną, iż istnieje inny
ustrój społeczny, mianowicie komuna. Świeżo dowiedziałam się o tym od pewnego
wielkodusznego człowieka, któremu się też oddałam, i wspólnie z nim wprowadzam
komunę. Mówię bez osłonek, gdyż oszukiwanie Pana uważałabym za nieuczciwość.
Może Pan robić, co się Panu podoba. Proszę nie liczyć na mój powrót; już za
późno. Życzę szczęścia." Oto jak się pisze tego rodzaju listy! - A ta
Terebiowówna to chyba ta sama, o której mi pan wówczas mówił, że żyje w trzecim
cywilnym małżeństwie? - W drugim dopiero, jeśli zdrowo na to spojrzeć! A choćby
nawet w czwartym, a choćby nawet w piętnastym, to co? Jeżeli kiedy żałowałem, że
mój ojciec i matka już nie żyją, to właśnie teraz. Już kilkakrotnie marzyłem o
tym, że gdyby jeszcze żyli, oparzyłbym ich teraz protestem jak wrzątkiem!
Umyślnie tak bym urządził... Co mi tam jakieś ceregiele, tfu! Ja bym im pokazał!
Już bym potrafił ich zadziwić! Doprawdy, szkoda, że nie ma nikogo! - Żeby
zadziwić? Che-che! No, to są pańskie sprawy- przerwał Piotr Pietrowicz - ale
niech no mi pan lepiej powie: pan zna córkę nieboszczyka, tę szczuplutką taką?
Czy to prawda, co o niej mówią, hę? , - To i cóż stąd? Moim zdaniem, czyli
według moich osobistych przekonań, właśnie to stanowi najnormalniejsze położenie
kobiety. Czemu nie? Właściwie - distinguons*. W dzisiejszym społeczeństwie,
oczywiście, to niezupełnie normalne, bo wymuszone, ale w przyszłym - całkiem
normalne, bo wolne. Zresztą i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej
fundusz, że tak powiem, jej kapitał, którym miała całkowite prawo rozporządzać.
Naturalnie, w przyszłym społeczeństwie fundusze będą niepotrzebne; ale rola
kobiety będzie określona w innym znaczeniu, będzie uwarunkowana harmonijnie i
racjonalnie. Co się zaś tyczy Zofii Siemionowny, to ja i teraz patrzę na jej
postępek jako na energiczny, uosobiony protest przeciw ustrojowi społecznemu, i
głęboko ją za to poważam, a nawet cieszę się na jej widok! - A mnie mówiono, że
to właśnie pan ją stąd wygryzł! Lebieziatnikow się rozjuszył. - Znowu plotka! -
wrzasnął. - Zupełnie, zupełnie inaczej rzecz się miała! Ale to całkiem inaczej!
To wszystko nakłamała wtedy Katarzyna Iwanowna, dlatego że nic nie zrozumiała! I
bynajmniej nie przystawiałem się do Zofii Siemionowny! Najprościej w świecie
starałem się o rozwój jej umysłu, całkiem bezinteresownie, usiłując pobudzić ją
- rozróżnijmy

do protestu... Wyłącznie o protest mi chodziło, a Zofia Siemio-nowna sama przez


się nie mogła pozostać dłużej w tych pokojach umeblowanych! - Ciągnął ją pan do
komuny?
- Pan ciągle kpi, i to bardzo nieudatnie, pozwolę sobie zaznaczyć. Nic pan nie
rozumie! W komunie takich ról nie ma. Komunę właśnie po to się urządza, żeby
takich ról nie było. W komunie ta rola całkowicie zmieni swoją teraźniejszą
istotę, i to, co tutaj jest głupie, tam będzie mądre, to co tutaj, w
dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalne, tam będzie zupełnie naturalne.
Wszystko zależy od tego, w jakim otoczeniu i środowisku człowiek przebywa.
Środowisko - to wszystko, sam człowiek jest niczym. Z Zofią Siemionowną zaś
jestem obecnie w dobrych stosunkach, i to może posłużyć panu za dowód, że nigdy
nie poczytywała mnie za swego wroga i krzywdziciela. Owszem! Namawiam ją teraz
do komuny, tylko że na zupełnie, zupełnie innych podstawach! Co pana tak
śmieszy? Chcemy urządzić swoją, specjalną komunę, lecz na szerszych podstawach
niż dawniejsze. Posunęliśmy się dalej w swych przekonaniach. Więcej rzeczy
negujemy. Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, ja bym się z nim spierał. A
Bielińskiego zapędziłbym w kozi róg!14 Tymczasem zaś w dalszym ciągu pracuję nad
rozwojem Zofii Siemionowny. To cudna, cudna natura. - N8 i na tej cudnej naturze
pań sobie używa, co? Che-che! - Nie, nie! O, nie! przeciwnie!
- Cha-cha-cha, "przeciwnie"! Che-che-che! Powiedział, co wiedział! - Ależ proszę
mi wierzyć! Zresztą z jakiej racji, pytam, miałbym ukrywać przed panem!
Przeciwnie, aż sam się dziwię, że ona w stosunku do mnie jest jakoś w dwójnasób,
jakoś bojażliwie cnotliwa i wstydliwa! - I pan rozwija jej intelekt, ma się
rozumieć... che-che! Dowodzi jej pan, że wszystkie te wstydliwośd to
dyrdymałki?..; - Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie, jak pan nawet
głupio, przepraszam, pojmuje słowo: rozwój! N-nic pan nie rozumie! O Boże, jaki
pan jeszcze... niedojrzały! Zabiegamy o wolność kobiety, pan zaś ciągle ma na
myśli jedno... Całkowicie pomijając kwestię cnoty i kobiecej wsty-dliwości, jako
rzeczy same w sobie czcze i nawet zabobonne, w całej pełni uznaję jej cnotliwość
w stosunku do mnie, bo w tym tkwi jej wolna wola, jej prawo. Naturalnie, gdyby
sama powiedziała mi: "Chcę ciebie mieć", miałbym to sobie za wielki sukces, bo
dziewczyna bardzo mi się podoba, lecz teraz, teraz przynajmniej, na pewno nikt i
nigdy nie traktował jej grzeczniej i przyzwoiciej niż ja, z większym szacunkiem
dla jej godności... Czekam, żywię nadzieję-i nic poza tym! - Niech pan lepiej
coś jej podaruje. Założę się, że o tym pan wcale nie pomyślał. - Już
powiedziałem, że pan n-nic nie rozumie! Oczywiście, w jej sytuacji... Ale to
zupełnie inna kwestia! zupełnie inna! Pan po prostu nią gardzi. Widząc fakt,
który pan mylnie uważa za godny pogardy, pan od razu odmawia istocie ludzkiej
humanitarnego poglądu na nią. Pan jeszcze nie wie, jaka to natura. Bardzo mi
tylko przykro, że ostatnio zupełnie przestała czytać i już nie bierze ode mnie
książek. Dawniej brała czasem. Szkoda też, że przy całej energii i gotowości do
protestu (czego już raz dowiodła) ma jak gdyby trochę za mało samodzielności, że
tak powiem: niezawisłości, za mało negacji, ażeby się całkowicie wyzwolić z
niektórych przesądów i... głupstw. Mimo to znakomicie rozumie pewne zagadnienia.
Na przykład wybornie zrozumiała kwestię całowania w rękę, czyli że mężczyzna
uwłacza kobiecie nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. Ta kwestia była u nas
rozważana i natychmiast jej zakomunikowałem. Również o zrzeszeniach robotników
we Francji słuchała z uwagą. Teraz wyluszczam jej kwestię swobodnego wchodzenia
do pokoju w przyszłym społeczeństwie. - A to co znowu?
- Rozstrząsaliśmy ostatnio kwestię: czy członek komuny ma prawo wchodzić do
pokoju innego członka, mężczyzny lub kobiety, w każdym czasie... No i
ustaliliśmy, że ma prawo... - A jeżeli ów lub owa załatwia w tej chwili
nieodzowne potrzeby, che-che! Andrzej Siemionowicz rozgniewał się.
- Pan ciągle swoje! Pan by tylko w kółko o tych przeklętych "potrzebach"! -
zawołał z nienawiścią. - Tfu, jak żałuję i złoszczę się, że wtedy, wykładając
panu system, wspomniałem przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do diabla!
Jest to kamień obrazy dla wszystkich ludzi pańskiego 381

pokroju. Najgorsze to, że bierzecie na języki, nic jeszcze nie skapowawszy! I


jeszcze chełpicie się, jak mi Bóg miły! Tfu! Kilkakrotnie twierdziłem, że tę
ca1" kwestię można nowicjuszom- wykładać dopiero na końcu, gdy się już
przekonali do systemu, kiedy już są rozwinięci i nakierov-a.ni. I niechże mi pan
powie, co pan widzi tak dalece sromotnego i godnego pogardy chociażby w dołach
kloacznych? Ja pierwszy, ja, gotów jestem wyczyścić, jaką pan chce, kloakę! Nie
ma w tym nawet żadnej ofiary! To po prostu, szlachetna, społecznie pożyteczna
działalność, warta każdej innej i z pewnością daleko wyższa na przykład od
działalności takiego Rafaela czy Puszkina, gdyż pożyteczniejsza! - I
szlachetniejsza, szlachetniejsza, che-che-che!
- Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie rozumiem takich słówek, gdy chodzi o
określenie działalności ludzkiej. "Szlachetniej", "wielkoduszniej" - wszystko to
bajki, nonsensy, stare zabobony, które odrzucam! Cokolwiek jest dla ludzkości
pożyteczne, to szlachetne. Rozumiem jedno tylko słowo: pożyteczne! Może pan
sobie chichotać, ale jest tak!
Piotr Pietrowicz śmiał się do rozpuku. Już skończył przeliczać i schował
pieniądze; na stole pozostawił w jakimś celu tylko część ich. Owa "kwestia
kloak" już kilka razy, mimo swą błahość, stawała się kością niezgody między
Piotrem Pietrowiczem a młodym jego przyjacielem. Najgłupsze było to, że Andrzej
Siemionowicz serio się gniewał, Łużyn zaś wywierał w ten sposób swe dyshumory, a
w chwili obecnej szczególnie mu się chciało pozłościć Lebieziatnikowa. - To
wskutek wczorajszych swych niepowodzeń jest pan taki zły i czepialski - wyrwało
się nareszcie Lebiezia-tnikowowi, który wbrew całej swej "niezawisłości" i
wszystkim swym "prostestom" jakoś nie miewał odwagi oponować Piotrowi
Pietrowiczowi i na ogól traktował go z nałogowym, pozostałym z dawnych lat
uszanowaniem. - Lepiej niech no mi pan powie - wyniośle i oprysKli-wie przerwał
Piotr Pietrowicz - czy może pan... Albo raczej, czy rzeczywiście jest pan na
takiej stopie z wyżej wspomnianą młodą osobą, żeby móc poprosić ją tutaj, zaraz,
na minutę, do tego pokoju? Zdaje się, że już wszyscy wrócili z cmentarza...
Słyszę, zetam chodzą... Muszę się z nią zobaczyć-z tą osobą. 382
- W jakim celu? - zdziwił się Lebieziatnikow.
- No, słowem - muszę. Nie dziś, to jutro wyprowadzam się stąd, więc chciałbym ją
zawiadomić... A zresztą może pan tu być podczas naszej rozmowy. To. nawet
lepiej. Bo jeszcze gotów jesteś Bóg wie co sobie pomyśleć. - Zgoła nic nie
pomyślę, i jeżeli, pan. Jna . jakiś interes, to nic łatwiejszego niż sprowadzić
ją tutaj. Zaraz idę. Zaraz idę. I może paa-bye-pewien, że przeszkadzać nie będę.
Jakoż po pięciu minutach Lebieziatnikow wrócił z So-nieczką. Weszła ogromnie
zdziwiona i, swym zwyczajem, onieśmielona. Zawsze traciła śmiałość w takich
razach i bardzo się bała nowych osób, nowych znajomości - bała się od dawna, od
dzieciństwa, teraz zaś tym bardziej... Piotr Pietrowicz powitał ją "łaskawie i
grzecznie", choć nie bez odcienia jakiejś wesołej poufałości, która, jego
zdaniem, była odpowiednia ze strony tak szanownego i statecznego człowieka jak
on wobec istoty tak młodej i w pewnym sensie interesującej jak ona. Pośpieszył
"ośmielić" ją i posadził przy stole na wprost siebie. Sonia usiadła, rozejrzała
się, popatrzyła na Lebieziatnikowa, na leżące na stole pieniądze, potem znów na
Piotra Pietrowicza - i już nie odrywała oczu od niego, jakby przykuta.
Lebieziatnikow ruszył ku drzwiom. Piotr Pietrowicz wstał, dał znak Soni, żeby
siedziała, a Lebieziatnikowa zatrzymał na progu. - Ten Raskolnikow jest tam?
Przyszedł?-zapytał go szeptem. ----.... - Raskolnikow? Owszem. Albo
co? Owszem, jest... Tylko co przyszedł, widziałem... Albo co? - W takim razie
specjalnie proszę, żeby pan pobył tutaj z nami i nie zostawiał mnie sam na sam z
tą... panną. To wszystko funta kłaków niewarte, a oni gotowi zrobić z igły
widły. Nie chcę, żeby Raskolnikow naplotkowal tam... Pan rozumie, o czym mówię?
- A, rozumiem, rozumiem! - domyślił się nagle Lebieziatnikow. - Owszem, pan ma
prawo... Oczywiście, jeśli mierzyć wedle moich osobistych przekonań, obawy
pańskie są przesadne, lecz... pan jednak ma prawo. Zgoda, mogę zostać; Stanę
przy oknie i nie będę przeszkadzał. Tak, sądzę, że pan ma prawo... Piotr
Pietrowicz wrócił na kanapę, usiadł naprzeciw Soni,

bacznie na nią spojrzał i naraz przybrał niesłychanie solidną, nawet nieco


surową minę, mającą znaczyć: "Żebyś i ty sama, moja panno, nie wyobraziła sobie
czegoś takiego." Sonia zmieszała się do reszty. - Po pierwsze, zechce mnie pani
wytłumaczyć, Zofio Siemionowno, wobec swej szanownej mamusi... Zdaje się tak,
nieprawdaż? Katarzyna Iwanpwna. zastępuje pani matkę? - zagaił Piotr Fietrowicż
nader solidnie, choć zresztą dość łaskawie. Znać było, że żywi najprzyjażniejsze
zamiary. - Tak, proszę, tak jest, zastępuje matkę - skwapliwie i lękliwie
potwierdziła Sonia - Otóż wytłumaczy mnię...paai-,przed nią, że wskutek
niezależnych ode mnie"'okoliczności muszę zrobić zawód i nie będę dziś u pań na
blinach... chciałem rzec na stypie, mimo miłych zaprosin paninej mamy. - Tak,
proszę, powtórzę jej, w tej chwili - i Sonieczka co żywo zerwała się z krzesła.
- To jeszcze nie wszystko - zatrzymał ją Piotr Pie-trowicz uśmiechając się z jej
naiwnej nieznajomości konwenansów-i pani, droga Zofio Siemionowno, mało mnie
zna, skoro mogła pomyśleć, że dla tak błahego, mnie tylko dotyczącego powodu
fatygowałem osobiście i do siebie ściągałem taką osobę jak pani. Cel mój jest
inny'. Sonia pośpiesznie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze
stołu, znów zamigotały przed nią, lecz co rychlej odwróciła się od nich i
podniosła wzrok na Piotra Pietrowicza; naraz wydało jej się rzeczą strasznie
nieprzy-stojną, by ona, właśnie ona, patrzyła na cudze pieniądze. Utkwiła więc
wzrok w złote lorgnon Piotra Pietrowicza, które trzymał w lewej ręce, a zarazem
w duży, masywny, niepospolicie piękny pierścionek z żółtym kamieniem, widniejący
na palcu tejże ręki - po chwili jednak odwróciła oczy również od tego i już nie
wiedząc, gdzie podziać spojrzenie, skończyła na tym, że znowu wpatrzyła się
wprost w źrenice Piotra Pietrowicza. On zaś, pomilczawszy jeszcze solidniej niż
przedtem, ciągnął dalej: - Zdarzyło mi się wczoraj, mimochodem, zamienić dwa
słowa z nieszczęsną Katarzyną Iwanowną. Dwa słowa wystarczyły, by stwierdzić, że
jest ona w sytuacji - prze-ciwnaturalnej, jeżeli wolno tak się wyrazić... - Tak,
proszę... w przeciwnaturalnej - pośpiesznie przytakiwała Sonia. - Albo też,
mówiąc prościej i zrozumiałej, w sytuacji chorej. -Tak, proszę, prościej i
zrozum... tak, jest chora.
- Mm-tak. Otóż, powodowany uczuciem humanitamośd i-i-i-i, że tak powiem,
współubotewaniem,:::pragnąłbym ze swej strony przyczynić się niejako...
przewidując nieuchronnie nieszczęsną jej dolę. Zdaje się, że i cala ta uboga
rodzina zależy teraz wyłącznie "od pani: -- -----. - Najmocniej przepraszam
- wstała nagle Sonia - pan był łaskaw mówić jej wczoraj o możliwości emerytury?
Bo ona mi wczoraj powiedziała, że pan się ofiarował wyrobić jej emeryturę. Czy
to prawda? - Żadną miarą, i jest to poniekąd nonsens. Napomknąłem jedynie o
tymczasowym wsparduL.dla. w-dowy..po urzędniku zmarłym w służbie czynnej - o ile
tylko będzie protekcja; ale mam wrażenie, że nieboszczyk rodzic pani nie tylko
nie wysłużył lat, lecz w ostatnich czasach nie pracował w ogóle. Słowem,
nadzieje mogłyby nawet być, ale nader efemeryczne, gdyż właściwie mówiąc żadnych
praw do zapomogi w tym wypadku nie ma, a nawet wręcz przeciwnie... Ona zaś już
uroiła sobie emeryturę? Che-che-che! Rezolutna jejmość! - Tak, emeryturę... Bo
ona jest łatwowierna i dobra, i przez tę swoją dobroć wszystkiemu wierzy i...
i... i... ma taki rozum... Tak... przepraszam - rzekła Sonia, znowu zabierając
się do odejścia. - Ależ pani jeszcze nie dosłuchala.
- Tak. jest, nie dostuchałam - bąknęła Sonia.
- To niechże pani siada.
Sonia skonfundowała się okropnie, usiadła znowu, po raz trzeci. - Widząc taką
jej sytuację, z nieszczęsnymi nieletnimi dziećmi, pragnąłbym, jak już
wspomniałem, przyczynić się w miarę możności... otóż to: w miarę możności, nie
więcej. Możną by na przykład urządzić zbiórkę na jej intencję albo, że tak
powiem, loterię... albo coś w tym rodzaju... jak to zwykle w takich razach robią
ludzie bliscy lub nawet i postronni, lecz w ogóle pragnący dopomóc. O tym
właśnie zamierzałem Pani nadmienić. To by było do zrobienia. 17 Dostoiewski. l-
I

- Tak, dobrze, proszę pana... Bóg panu za to... - jęknęła Sonia nie spuszczając
oczu z Piotra Pietrowicza. - Do zrobienia... lecz... o tym potem... właściwie
można by nawet i dzisiaj. Wieczorem zobaczymy się, pogadamy i rzucimy, że się
tak wyrażę, podwaliny. "Niech pani do mnie wstąpi tutaj gdzieś koło siódmej.
Spodziewam się, że i Andrzej Siemionowicz zechce wziąć "udział... Ale... jest tu
pewna okoliczność, o której należy przedwstępnie i dokładnie wspomnieć. Dlatego
też fatygowałem panią, Zofio Siemionowno. Mianowicie jestem zdania, ze.nie można
- i nawet byłoby niebezpiecznie-dawać pieniędzy do rąk samej Katarzynie
Iwanownie; dowodem - chociażby ta dzisiejsza stypa. Nie posiadając, że tak
powiem, ani kęsa strawy powszedniej na dzień jutrzejszy, ani... hm, obuwia, ani
nic, kupuje się dzisiaj rum jamajka i nawet podobno maderę i-i-i kawę. Widziałem
idąc przez pokój. A jutro wszystko znów się zwali na panią, aż do ostatniego
kęsa chleba; to naprawdę nonsens. Toteż i zbiórka, moim. osobistym, zdaniem,-
powinna odbyć się tak, by nieszczęsna wdowa, ze taJ^_DQSKienu wcale nie
wiedziała o tych pieniądzach, by wiedziała, na przykład, tylko pani. Mam rację?
- Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w życiu... bardzo chciała uczcić
pamięć, uszanować... ona zaś jest bardzo mądra. Zresztą jak pan uważa, i ja
bardzo, bardzo, bardzo będę... oni wszyscy także będą panu... i Bóg pana... i
sieroty... Tu Sonia utknęła i zapłakała.
- Mm-tak. Więc proszę to mieć na względzie; teraz zaś zechce pani przyjąć na
rzecz swej krewnej,, na opędzenie pierwszych potrzeb, skromną kwotę ode mnie
osobiście. Bardzo a bardzo życzę sobie,"by moje' nazwisko nie zostało
wymienione. Oto... Mając, że tak powiem, własne kłopoty, więcej nie jestem w
stanie... Piotr Pietrowicz podał Soni dziesięciorublowy banknot, starannie go
rozłożywszy. Sonia wzięła, spłonęła rumieńcem, zerwała się, coś bąknęła i co
rychlej pożegnała ich. Piotr Pietrowicz uroczyście odprowadził ją do drzwi.
"Wypadła nareszcie z pokoju, zalterowana, wymęczona i wróciła do Katarzyny
Iwanowny całkiem oszołomiona. Przez cały czas tej sceny Andrzej Siemionowicz to
stal przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać roz-386
mowy, kiedy zaś Sonia wybiegła, podszedł do Piotra Pietrowicza i solennie podał
mu rękę. - Wszystko słyszałem i wszystko widziałem - rzekł kładąc specjalny
nacisk na "ostatnim wyrazie. - To szlachetnie... właściwie chciałem rzecT
liumamtamie! Pragnął pan uniknąć wdzięczności, widziałem!''I chociaż - wyznam -
zasadniczo nie pochwalam dobroczynności prywatnej, gdyż ona nie tylko nie usuwa
zła radykalnie, lecz owszem, jeszcze je wzmaga, niemniej przeto muszę wyznać, że
patrzałem na pański uczynek z przyjemnością - tak, taE, mnie się to podoba. --E,
wszystko to głupstwa! - mruczał Piotr Pietrowicz, nieco wzburzony, jakoś dziwnie
popatrując na Lebie-ziatnikowa. - Nie,, nie głupstwa! Człowiek dotknięty i
zirytowany, jak pan, tym, co zaszło wczoraj, a równocześnie zdolny myśleć o
niedolach innych-taki człowiek... jakkolwiek dopuszcza się błędu społecznego...
niemniej przeto... zasługuje na szacunek! Nawet się tego nie spodziewałem po
panu. Piotrze Pietrowiczu, tym bardziej że wskutek pańskich pojęć... O, jak panu
jeszcze przeszkadzają pańskie pojęcia! Na przykład, jak pana wzburza to
wczorajsze niepowodzenie - wolał poczciwy Andrzej Siemionowicz, znowu czując
przypływ życzliwości w stosunku do Piotra Pietrowicza. - I po co, po co panu
koniecznie ten ślub, ten legalny ślub, najzacniejszy i najmilszy Piotrze
Pietrowiczu? Po co panu koniecznie ta legalność małżeństwa? Bij mnie pan, jeśli
chcesz, ale ja jestem rad, rad, że to nie doszło do skutku, że pan jest wolny,
że jeszcze niezupełnie jest pan stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzi pan:
szczerze się wypowiedziałem! - Pan pyta: po co? Po to, że nie chcę w waszym
cywilnym małżeństwie nosić rogów i hodować cudzych dzieciy oto po co mi jest
potrzebny ślub legalny-odparł Łużyn na od-czepnego. Był zamyślony i mocno czymś
zaprzątnięty. - Dzieci? wspomniał pan o dzieciach? - drgnął Andrzej
Siemionowicz, niby koń bojowy na dźwięk pobudki wojennej. - Dzieci - to
zagadnienie społeczne, zagadnienie pierwszorzędnej doniosłości, zgoda; lecz
zagadnienie dzieci zostanie inaczej rozstrzygnięte. Niektórzy w ogóle odrzucają
dzieci, jako mające związek z rodziną. O dzieciach pomó-
wimy później, na razie zaś zajmijmy się rogami! Wyznam, że to moja słaba strona.
To paskudne, huzarskie, puszki-nowskie stówko jest nie do pomyślenia w słowniku
przyszłości. Bo i cóż to są rogi? O, jakież zbłąkanie! Co za rogi? Po co rogi?
Smalone duby! Przeciwnie, właśnie w cywilnym związku nie będzie ich! Rogi - to
tylko skutek naturalny wszelkiego małżeństwa legalnego, że tak powiem: poprawka,
protest, tak że w tym sensie nie są one zgoła niczym poniżającym... Jeżeli
kiedykolwiek (przypuśćmy na chwilę tę niedorzeczność) zawrę ślub legalny, to
nawet będę się cieszył z tych waszych przeklętych rogów; powiem wtedy żonie:
"Moja droga, dotychczas tylko kochałem ciebie, teraz zaś szanuję cię, ponieważ
potrafiłaś zaprotestować!" Pan się śmieje? To dlatego, że nie stać pana na
zerwanie z przesądami! Do licha, wszak ja rozumiem, w czym mianowicie tkwi
przykrość, kiedy człowieka oszukują w legalnym małżeństwie; ale to przecie tylko
podłe następstwa podłego faktu, gdzie oboje są poniżeni. Gdy zaś rogi przypina
się otwarcie, jak w związku cywilnym, wówczas one już nie istnieją, są nie do
pomyślenia i nawet tracą miano rogów. Owszem, pańska żona dowiedzie panu tylko,
jak pana szanuje, uważając go za niezdolnego sprzeciwić się jej szczęściu i za
dość kulturalnego, żeby się na niej nie mścić za jej nowego męża. Do licha,
niekiedy marzę, że gdyby mię wydano za mąż, tfu! gdybym się ożenił... (cywilnie
czy legalnie, wszystko jedno) chyba sam bym przyprowadził żonie kochanka, o ile
długo by się z tym ociągała. "Moja droga, rzekłbym jej, kocham cię, lecz ponadto
pragnę, żebyś ty mnie szanowała, więc masz!" Co? Dobrze mówię? Co? Piotr
Pietrowicz chichotał słuchając, ale bez wielkiego animuszu. Nawet nie bardzo
słuchał. Istotnie, obmyślał coś innego, i wreszcie nawet Lebieziamikow to
dostrzegł. Łu-żyn był zdenerwowany, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to
Andrzej Siemionowicz zmiarkował później i przypomniał sobie. II
Trudno było oznaczyć dokładnie powody, dla których w rozstrojonym umyśle
Katarzyny Iwanowny zrodził się pomysł tej bezsensownej stypy. Rzeczywiście,
szastnęła na to bez iźa
mała dziesięć rubli z tych przeszło dwudziestu, które Raskol-nikow dał jej
specjalnie na pogrzeb Marmieładowa. Może Katarzyna Iwanowna miała sobie za
obowiązek uczcić pamięć nieboszczyka "jak należy", by wiedzieli wszyscy
lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, że był "nie tylko nie gorszy od nich,
lecz może nawet daleko lepszy, proszę państwa" i że przeto nikt spośród nich nie
ma prawa "zadzierać przed nim nosa". Może największy wpływ wywierała tutaj ta
osobliwa duma ubogich, sprawiająca, że przy niektórych obrzędach, obowiązkowych
dla nas wszystkich i każdego z osobna, niejeden biedak wyłazi ze skóry i wyrzuca
ostatni zaoszczędzony grosz, aby się tylko "postawić" i aby "drudzy" nie mogli
nic "przyganić". Bardzo możliwe, że Katarzyna Iwanowna chciała, właśnie w tym
wypadku, właśnie teraz, gdy wyglądało, że opuścili ją wszyscy, pokazać "tym
wszystkim nędznym i lichym lokatorom", że ona nie tylko "umie żyć i umie przyjąć
gości", ale ponadto została wychowana jako żywo nie do takiej doli, została
wychowana "w szlachetnym - rzec nawet można - arystokratycznym domu
pułkownikowskim", gdzie z pewnością zaprawiono ją do czego innego niż do
zamiatania podłóg i prania dziecięcych łachów po nocach. Takie napady dumy i
próżności nawiedzają czasem ludzi najuboższych, najbardziej zahukanych i
niekiedy przeistaczają się u nich w drażliwą, niepohamowaną potrzebę. Katarzyna
Iwanowna zaś, na domiar, nie należała do zahukanych: okoliczności życiowe mogły
ją zabić na śmierć, lecz zahukać jej moralnie, to znaczy zastraszyć i podbić jej
wolę, niepodobna było. Ponadto So-nieczka mówiła o niej całkiem słusznie, że
rozum się jej pomieszał. Wprawdzie stanowczo tego stwierdzić jeszcze nie było
można, lecz istotnie w ostatnich czasach, przez cały ten ubiegły rok, biedny jej
umysł zanadto był udręczony, żeby się po części nie zmącić. Daleko posunięte
suchoty, jak utrzymują medycy, również się przyczyniają do upośledzenia władz
umysłowych. Win w liczbie mnogiej i w różnorakich gatunkach - nie było, m a der
y także nie, to przesada Łużyna; wino jednak było. Była też wódka^ rum j
lizbońskie - wszystko podłej jakości, lecz w dostatecznej ilości. Co do potraw,
to oprócz kutii, były trzy, czter^dąnia (w~tej liczbie bliny) - wszystko z
kuchni Amalii Iwanowny, nadto zaś nastawiono od razu dwa

samowary, gdy?, .poobiedzię miała być herbata i poncz. Sprawunkami zajęła się
Katarzyna Iwanowna 2 pomocą jednego lokatora, jakiegoś nieszczęsnego Polaczyny,
który Bóg wie czemu mieszkał u pani Lippewechsel, a teraz ofiarował się ze swymi
usługami Katarzynie Iwanownie, biegał cały wczorajszy dzień i dzisiejszy
poranek, z wywalonym językiem, przy czym szczególnie starał się o to, by ta
ostatnia okoliczność rzucała się wszystkim w oczy. O lada bagatelę przylatywał
co chwila do Katarzyny Iwanowny, nawet biegał szukać jej na rynku, nieustannie
zwracał się do niej "pani chorążyno" i w końcu obrzydł jej jak flaki z olejem,
choć z początku twierdziła, że bez tego "usłużnego i wielkodusznego" człowieka
przepadłaby z kretesem. Było to w charakterze Katarzyny Iwanowny pochopnie
ustroić pierwszego lepszego w najpiękniejsze, najbardziej tęczowe kolory,
zachwalić go tak, że jemu samemu robiło się głupio, wymyślać ku jego chwale
różne zgoła nie istniejące okoliczności, najszczerzej i naj-uczciwiej uwierzyć w
ich realność, a później raptem, ni stąd, ni zowąd, rozczarować się, osadzić go,
opluć i na zbity łeb wypędzić człowieka, przed którym zaledwie kilka godzin temu
leżała dosłownie plackiem. Z natury była skłonna do śmiechu, wesoła, lubiąca
zgodę, ale wskutek bezustannych nieszczęść i niepowodzeń zaczęła z taką pasją
żądać i wymagać, by wszyscy żyli w zgodzie i radości i nie ważyli się żyć
inaczej - że teraz najlżejszy dysonans, najbłahsze niepowodzenie wtrącało ją z
miejsca nieledwie w zapamiętanie; w mig, bezpośrednio po najbardziej
wygórowanych nadziejach i fantazjach, zaczynała przeklinać swą dolę, drzeć i
szarpać wszystko, co było pod ręką, tłuc głową o mur. Również Amalia Iwanowna
raptem nabrała niezwykłego znaczenia i zaskarbiła sobie niezwykły szacunek
Katarzyny Iwanowny - dlatego tylko, być może, iż zaprojektowano tę stypę i że
Amalia Iwanowna całym serź,em wzięła udział w trudach: ofiarowała się nakryć do
stołu, dostarczyć obrusów, serwetek, naczyń i tak dalej oraz przyrządzić
jedzenie w swej kuchni. Katarzyna Iwanowna wyposażyła ją w rozległe
pełnomocnictwa, dała jej wolną rękę we wszystkim, sama zaś wyruszyła na
cmentarz. Jakoż wszystko zostało przygotowane znakomicie: stół nakryty wcale
schludnie; talerze, widelce, noże, kieliszki, szklanki, filiżanki-wszystko to
naturalnie 390
stanowiło zbieraną drużynę różnych kształtów i kalibrów, pościąganą od różnych
lokatorów, jednak w oznaczonym czasie wszystko stało na swoich miejscach, a
Amalia Iwanowna, czując, że świetnie wywiązała się z zadania, nie bez pewnej
dumy powitała wracających z cmentarza - wy elegantowana, w stroiku z nowymi
żałobnymi wstążkami, w czarnej sukni. Duma ta, choć usprawiedliwiona, jakoś się
"nie spodobała Ka-tarzanie Iwanownie: "pomyślałby kto, że bez Amalii Iwanowny
już by nie umiano nakryć do stołu!" Nie spodobał się jej także czepek z nowymi
wstążkami: "czy się aby ta głupia Niemka nie chełpi tym, że jest panią domu i że
z łaski raczyła dopomóc ubogim lokatorom? Z łaski! No proszę! U papusia
Katarzyny Iwanowny, który był pułkownikiem i omal nie gubernatorem, do stołu
nakrywało się czasami na czterdzieści osób, tak że jakiejś Amalii Iwanowny czy
raczej Amalii Ludwigowny nie wpuściliby tam nawet do kuchni..." Jednak Katarzyna
Iwanowna do czasu nie ujawniła swych uczuć, chociaż postanowiła w duchu, że
Amalię Iwa-nownę koniecznie trzeba będzie dziś osadzić, przypomnieć jej właściwe
miejsce, bo jeszcze gotowa Bóg wie co sobie uroić; na razie zaś poprzestała na
tym, że przywitała się z nią zimno. Jeszcze jedna przykrość zwarzyła poniekąd
nastrój Katarzyny Iwanowny: spośród lokatorów zaproszonych na pogrzeb nikt się
prawie tam nie stawił, z wyjątkiem Polaćzka, który zdążył przylecieć również na
cmentarz; na wspominki zaś, to znaczy na poczęstunek, przybyli tylko
najpośledniejsi, najbiedniejsi, kilku niezupełnie nawet trzeźwych - ot, jakieś
tałatajstwo. Natomiast starsi i solidniejsi, jakby umyślnie, jakby zmówieni,
świecili nieobecnością. Na przykład Piotr Łużyn, ten, rzec można,
najsolidniejszy ze wszystkich lokatorów, nie przyszedł, a tymczasem Katarzyna
Iwanowna już wczoraj wieczorem..naopowiadała każdemu, kto żyw, to jest Amalii
Iwanownie, Poluni, Soni i Polaczkowi, że to najszlachetniejszy,
najwielkoduszniejszy człowiek, posiadający ogromne wpływy i majątek, dawny
przyjaciel jej pierwszego męża, mile widziany gość w domu jej rodziców, który
przyrzekł dołożyć wszelkich starań, ażeby wyrobić dla niej bardzo pokaźną
emeryturę. Tu zaznaczmy, że jeśli Katarzyna Iwanowna przechwalała się czyimiś
wpływami i dostatkami, to czyniła to nie dla korzyści, bez żadnego osobistego
wyrachowania, zgoła bezinteresownie - po prostu z przepełnionego serca, dla
samej rozkoszy chwalenia i wynoszenia pod niebiosa owej chwalonej osoby.
Podobnie jak Łużyn i "zapewne wzorując się na nim", nie stawił się "ten kiepski
hukaj, Lebieziatnikow". "A ten znów czego się puszy? Zaproszono go tylko z
laski, i to wyłącznie dlatego, że mieszka w jednym pokoju z Piotrem
Pietrowiczem, jest jego znajomym, więc nie wypadało nie zaprosić." Nie przyszła
także pewna dystyngowana dama i. jej córka, "przejrzała dziewica", które choć
mieszkały w umeblowanych pokojach Amalii Iwanowny dopiero od dwóch tygodni, już
kilka razy skarżyły się na zgiełk i krzyk w izbie Marmieładowów, zwłaszcza gdy
nieboszczyk wracał do domu pijany; o tych skargach nie omieszkała powiadomić
Katarzyny Iwanowny sama Amalia Iwanowna, gdy kłócąc się z nią i grożąc
wyrzuceniem całej rodziny za drzwi wrzeszczała co sił, że oni denerwują
"porządnych lokatorów, których bucika nie są warci". Katarzyna Iwanowna teraz
rozmyślnie postanowiła zaprosić tę damę i jej córkę, których "bucika nie jest
rzekomo warta", a to tym bardziej, że dotychczas, gdy się przypadkowo spotykały,
tamta wyniośle odwracała głowę; otóż niech wie, że tutaj "szlachetniej się myśli
i czuje, i zaprasza się nie pamiętając krzywd", niech zobaczą, że Katarzyna
Iwanowna "umie się znaleźć". Oczywiście wytłumaczy im się przy stole, jak
również wspomni się o gubernatorstwie świętej pamięci papusia, a równocześnie da
się im pośrednio do zrozumienia, że nie było powodu odwracać głowy przy
spotkaniach, że owszem, było to bardzo głupio. Nie stawił się również korpuletny
podpułkownik (w gruncie rzeczy emerytowany sztabskapitan), lecz okazało się, że
ten już od wczoraj rano leży "pijany w sztok". Słowem, zjawili się tylko:
Polaczek, potem jakiś mizerak-kancelista, milczący jak ryba, w zatłuszczonym
surducie, wągrowaty i plugawię cuchnący; potem jeszcze jeden głuchy i prawie
całkiem ślepy staruszek, który gdzieś kiedyś służył na poczcie, a za którego
ktoś od niepamiętnych czasów i w niewiadomym celu płacił u Amalii Iwanowny.
Przyszedł także pijany eks-porucznik, na dobrą sprawę - urzędnik intendentury,
rżący jak koń i, "proszę sobie wystawić", bez kamizelki! Jeden jakiś zasiadł
wprost do stołu nawet się nie ukłoniwszy Katarzynie Iwanownie; a wreszcie jakiś
osobnik w braku ubrania przybył w szlafroku - ale to już było do takiego stopnia
nieprzyzwoite, że staraniem Amalii Iwanowny i Polaczka udało się go spławić.
Zresztą Polaczek przyprowadził ze sobą jakichś dwóch innych Pola-czków, którzy
nigdy u Amalii Iwanowny nie mieszkali i których dotychczas oko ludzkie tu nie
oglądało. Wszystko to bardzo niemile dotknęło Katarzynę Iwanownę. "Ostatecznie
dla kogóż robiło się te wszystkie przygotowania?" By zaoszczędzić miejsca,
dzieci posadzono nie za stołem, który i tak zajął cały pokój, ale nakryto dla
nich w kącie na kufrze, przy czym dwoje mniejszych usadowiono na ławeczce,
Polunia zaś, jako "dorosła", miała je karmić, dozorować, wycierać im noski "jako
dzieciom z dobrego domu". Słowem Katarzyna Iwanowna, rada nierada, musiała
powitać wszystkich ze zdwojoną godnością i nawet wyższością. Dość surowo
powiodła okiem po niektórych gościach i wyniośle zaprosiła do stołu, uważając
dlaczegoś, że odpowiedzialność za wszystkie niestawiennictwa ponosi Amalia
Iwanowna, zaczęła ją naraz traktować zupełnie per noga, co też Amalia Iwanowna
dostrzegła od razu i co ją mocno ubodło. Taki początek nie rokował' pomyślnego
końca. Wreszcie wszyscy siedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej chwili,
gdy powrócili z cmentarza. Katarzyna Iwanowna strasznie się zeń ucieszyła, gdyż
po pierwsze, był TO jedyny "wykształcony" gość wśród obecnych i "jak wiadomo,
miał za dwa lata objąć katedrę profesora w tutejszym uniwersytecie", po wtóre
zaś, natychmiast i z całym szacunkiem przeprosił, że mimo najszczerszych chęd
nie mógł być na cmentarzu. Z punktu rzuciła się ku niemu; usadowiła-go za.
s.tołęm koło siebie^, po lewej ręce (po prawej siadła Amalia Iwanowna), i mimo
bez-bezustanną krzątaninę oraz dbałość o to, by potrawy obnoszono jak należy i
by wszyscy dostali, mimo męczący kaszel, który w ostatnich dwóch dniach bardzo
się pogorszył i teraz dusił ją co chwila - bez przerwy zwracała się do
Raskolnikowa i spieszyła półszeptem wytrząsnąć przed nim wezbrane w jej sercu
uczucia tudzież swe słuszne oburzenie na nieudaną stypę; przy czym oburzenie raz
po raz ustępowało najweselszemu, najbardziej nieokiełznanemu śmiechowi ze
zgromadzonych gości, głównie zaś z pani domu. - Wszystkiemu winna ta kukułka.
Pan rozumie, o kim

mówię: o niej, o niej!- i Katarzyna Iwanowna kiwnęła w stronę gospodyni. - Niech


pan patrzy: wybałuszyła oczy, czuje, że o niej mówimy, ale nie może zrozumieć,
więc tylko wytrzeszcza gały. Tfu, sowa! Cha-cha-cha! Kchy-kchy-kchy! I komu chce
zaimponować tym swoim wronim gniazdem? Kchy-kchy-kchy! Pan zauważył? wciąż
chciałaby, żeby ją traktowali jako główną osobę i myśleli, że robi mi zaszczyt
swoim przybyciem. Prosiłam ją jak kogo dobrego, żeby ściągnęła ludzi
przyzwoitych, naturalnie tylko znajomych nieboszczyka, a niech pan patrzy, kogo
mi ponasprowadzała: jakichś błaznów, mydłków! Proszę spojrzeć na tego z
krostowatą twarzą: toż to jakiś smark na dwóch nogach! A cTPolaczkowie... Cha-
cha-cha! Kchy-kchy-kchy! Nikt, nikt ich tu nigdy nie widział, ja też nigdy nie
widziałam; czemuż więc przyszli, pytam pana? Grzecznie siedzą w rzędziku.-Panie,
hej!- krzyknęła nagle do jednego z nich - wzięliście sobje blinów? weźcie
jeszcze! Piwa napijcie się, piwa! Wódki nie chcecie? Niech pan patrzy: zerwał
się, kłania, proszę patrzeć, proszę patrzeć: widocznie są całkiem wygłodzeni,
biedacy! Nic, niech sobie podjedzą! Przynajmniej nie awanturują się, tylko...
tylko, daję słowo, boję się o srebrne łyżki gospodyni!...- Amalio Iwanowna! -
zwróciła się raptem do niej, prawie głośno - gdyby przypadkiem poginęly panine
łyżki, nie odpowiadam za nie, uprzedzam zawczasu! Cha-cha-cha!- zaniosła się
śmiechem, znowu zwracając się do Raskolnikowa, znów wskazując mu kiwnięciem na
gospodynię, rada ze swego wybryku.-Nie zrozumiała, znowu nie zrozumiała! Siedzi
z rozdziawioną gębą, niech pan patrzy: sowa, prawdziwa sowa, sroka w nowych
wstążkach, cha-cha-cha! Tu śmiech znów się przeistoczył w nieznośny kaszel,
trwający pięć minut. Na chusteczce zostało trochę krwi, na czole wystąpiły
krople potu. Milcząc pokazała krew Raskol-nikowowi i, ledwie odetchnąwszy, znowu
jęła mu szeptać z nadzwyczajnym ożywieniem, z purpurowymi wypiekami : - Wie pan,
poleciłam jej rzecz najdelikatniejszą: zaprosić tę damę i jej córkę, pan
rozumie, o kim mówię? W takich sprawach należy postępować niezwykle subtelnie, w
sposób najkunsztowniejszy, ona zaś zrobiła tak, że ta przyjezdna idiotka, ta
zadufana w sobie stwora, ta marna prowincjałka... dlatego tylko, że jest jakąś
tam wdową po majorze i przyjechała starać się o emeryturę, wycierać kąty po
urzędach... dlatego, że mając pięćdziesiąt pięć lat pudruje się, blanszuje i
różuje (to rzecz wiadoma)... i taka oto kreatura nie tylko nie raczyła przyjść,
ale nawet nie przysłała przeprosin, skoro zjawić się nie mogła, jak tego wymaga
najprymitywniejsza grzeczność! W głowę zachodzę, czemu nie przyszedł Piotr
Pietrowicz? Ale gdzie Sonia? Dokąd poszła? A, otóż i ona nareszcie! Co to,
Soniu? Gdzie byłaś? Dziwne, że nawet na pogrzebie ojca jesteś taka
niepunktualna. Rodionie Romanowiczu, niech pan się trochę posunie. Oto twoje
miejsce, Sonieczko... jedz, co zechcesz. Nałóż sobie sałatki, to dobre. Zaraz
podadzą bliny. A dzieciom dano? Poluniu, macie tam wszystko? Kchy-kchy-kchy! No
dobrze. Bądź grzeczniutka. Lenko, a ty, Kola, nie machaj nóżkami, siedź, jak
powinno siedzieć dobrze wychowane dziecko. Co mówisz, Sonieczko? Sonia czym
prędzej powtórzyła jej przeprosiny^ Piotra Pietrowicza, starając się mówić
głośno, żeby wszyscy słyszeli, i kładąc mu w usta - nie całkiem zgodne z prawdą
- najbardziej wyszukane i pełne szacunku tłumaczenia. Dodała,. że pan Łużyn
kazał specjalnie powiedzieć, iż skoro tylko będzie mógł, niezwłocznie przyjdzie,
by sam na sam pomówić o interesach i razem się zastanowić, co będzie można
uczynić i przedsięwziąć na przyszłość, itd., itd. Sonia wiedziała, że to
uśmierzy i ukoi Katarzynę Iwa-nownę, pochlebi jej, a przede wszystkim jej duma
będzie zaspokojona. Usiadła obok Raskolnikpwa, któremu ukłoniła się krótko i
przelotnie, ciekawie nań spojrzała. Później już cały czas unikała jego wzroku i
rozmowy z nim. Zdawała się nawet roztargniona, chociaż patrzyła wprost na
Katarzynę Iwanownę, aby zrobić jej przyjemność. Ani ona, ani jej macocha nie
były w żałobie, gdyż nie posiadały czarnych strojów; Sonia miała na sobie jakąś
brązową, dość ciemną sukienkę, a Katarzyna Iwanowna - swoją jedyną, perkalową,
ciemną w pa-seczki. Z relacją o Piotrze Pietrowiczu poszło jak po maśle. Z godną
miną wysłuchawszy Soni Katarzyna Iwanowna z tąże godnością zapytała o zdrowie
Piotra Pietrowicza. Bezpośrednio potem i prawie na głos szepnęła Raskolnikowowi,
że tak szanowny i stateczny człowiek, jak pan Łużyn, istotnie czułby się dość
dziwnie "w tak niezwykłej kompanii", i to pomimo 395

cale swe oddanie jej rodzinie oraz zażyłą przyjaźń z świętej pamięci papusiem. -
Oto dlaczego jestem panu szczególnie wdzięczna, Ro-dionie Romanowiczu, że pan
nie pogardził moją gościnnością nawet w takim otoczeniu - dorzuciła prawie
głośno. - Zresztą jestem pewna, że tylko wielka przyjaźń dla biednego mego
nieboszczyka skłoniła pana do dotrzymania słowa. Potem raz jeszcze dumnie i z
dystynkcją obejrzała swych gości i nagle bardzo troskliwie, głośno, przez stół,
zapytała głuchego staruszka, "czy nie chce jeszcze pieczeni i czy mu nalano
lizbońskiego". Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł pojąć, o co chodzi,
chociaż sąsiedzi dla żartu zaczęli go poszturchiwać. Oglądał się tylko dokoła z
otwartymi ustami, czym jeszcze podsycił ogólną wesołość. - Co za jełop! Niech
pan patrzy, niech pan patrzy! I po co go tu przyprowadzili?... Co się zaś tyczy
Piotra Pietrowicza, zawsze byłam go pewna - ciągnęła dalej Katarzyna Iwano-wna -
bo zaiste nie jest podobny... - szorstko i głośno, z nader surową miną zwróciła
się do Amalii Iwanowny, tak że ta się aż zlękła - nie jest podobny do tych
wyfiokowanych czupiradel, których u papy nie zgodzono by nawet na kucharki, a
nieboszczyk mąż z pewnością wyświadczyłby im honor przyjmując je, a i to chyba
tylko wskutek swej niewyczerpanej dobroci. - O, tak, wypić lubił; o! że lubił,
to lubił! - znienacka krzyknął emeryt z intendentury osuszając dwunasty
kieliszek wódki. - Rzeczywiście, mój nieboszczyk mąż miał tę słabostkę -
wczepiła się w niego Katarzyna Iwanowna - ale był to człowiek dobry i
szlachetny, kochający i szanujący rodzinę; źle tylko, że wskutek swej dobroci
zanadto ufał wszelakim rozpustnikom i Bóg wie z kim nie pijał - z takimi, co nie
byli warci jego podeszwy! Niech pan sobie wystawi, Rodionie Romanowiczu, w jego
kieszeni znaleźliśmy piernikowego kogucika: szedł do domu pijany śmiertelnie,
ale o dzieciach pamiętał. - Ko-gu-ci-ka? Pani się wyraziła: ko-gu-ci-ka? -
krzyknął jegomość z intendentury. Katarzyna Iwanowna nie raczyła odpowiedzieć.
Zamyśliła się o czymś, westchnęła. 396
- Pan z pewnością uważa, jak zresztą wszyscy, że byłam dla niego zbyt ostra--
ciągnęła "dale j, zwracając się do Raskolnikowa. - Ale tak nie jest! .Szanował
mnie bardzo, bardzo mnie szanował! Był to człowiek zacnej duszy! I jakże czasem
było mi go żal! Niekiedy siedział sobie, patrzał na mnie ze swego kąta, a mnie
tak się go robi szkoda, chciałabym go przyhołubić, lecz zaraz sobie myślę:
"Przyholubię, a on się znów upije"; tylko surowością można go "było jako tako
utrzymać w ryzach. - Tak jest, zdarzało się wydzieranie kudłów, zdarzało się
niejednokrotnie! - znów ryknął tamten i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek. -
Nie tylko wydzieraniem kudłów, ale i pomiotłem nie wadziłoby poczęstować
niektórych bałwanów. Nie o nieboszczyku mówię w tej chwili - przycięła mu
Katarzyna Iwanowna. Czerwone wypieki płonęły coraz pąsowiej, pierś falowała.
Jeszcze chwila, a Katarzyna Iwanowna już gotowa była wszcząć awanturę. Wielu
chichotało; niejednemu było to snąć przyjemne. Intendenta zaczęto podjudzać, coś
mu szeptać. Widocznie chciano podszczuć tych dwoje na siebie. - Ra-a-aczy mi
pani powiedzieć, do czyjego to ogródka - nastroszył się intendent - do czyjego
ogródka pani ten kamyk... A zresztą nie potrzeba! głupstwo! Wdowa! wdówka!
Przebaczam... Pas! - i znowu golnął wódki. Raskolnikow siedział i słuchał.
w.,mUczeniu, ze wstrętem. Jadł tylko z grzeczności, ledwie dotykając kąsków,
które mu Katarzyna Iwanowna raz po raz kładła na talerzu; a i to raczej
pozorował, by jej nie urazić. Bacznie przyglądał się Soni. Lecz SoniaJhyla-
coraz-bardziej ńiespokoJnaTIzatroskana; ona też przeczuwała, że się ta stypa nie
skończy zgodnie, i ze strachem śledziła rosnące rozdrażnienie macochy. Między
innymi wiedziała, że głównym powodem, dla którego obydwie przyjezdne damy
lekceważąco potraktowały zaprośmy Mar-mieładowej, była ona, Sonia. Słyszała od
samej Amalii Iwanowny, że starsza z dwu dam obraziła się nawet za te za-prosiny
tudzież zadała pytanie: "Czy naprawdę, myślą, że mogłaby posadzić swoją córkę
obok tej panny?" Sonia czuła, że Katarzyna Iwanowna już skądś wie o tym i że
znieważenie Jej, Soni, boli macochę bardziej, niż gdyby obrażono ją osobiście,
397

jej dzieci, jej papusia - słowem, że była to zniewaga śmiertelna, i Sonia


wiedziała, że Katarzyna Iwanowna już się teraz nie uspokoi, "dopóki nie wykaże
tym czupiradłom, że one obydwie..." itd., itd. Jakby naumyślnie, ktoś z drugiego
końca stołu przysłał Soni talerzyk, na któ-rym leżały, z czarnego chleba
ulepione, dwa. serca, przeszyte strzałą, Katarzyna Iwanowna poczerwieniała i
głośno, na cały stół powiedziała, że autorem tego kawału jest oczywiście "jakiś
pijany osioł". Gospodyni, która również czuła, co się święci, a zarazem była do
głębi dotknięta wyniosłością Katarzyny Iwanowny - chcąc rozproszyć niemiły
nastrój towarzystwa, i przy tej sposobności podnieść siebie w ogólnej opinii, ni
stąd, ni zowąd zaczęła opowiadać, że jakiś jej znajomy, "Kar! z apteki", jeździł
w nocy dorożką, że "dorożkarz chciał jego zabijał i Kari jego bardzo, bardzo
prosił, żeby on jego nie zabijał, i płakał, i ręki złożył, i nastraszył, i od
strachu jemu serce pęknelo". Katarzyna Iwanowna uśmiechnęła się wprawdzie, ale
wnet dorzuciła, że frau Amalia nie powinna opowiadać anegdotek po rosyjsku. Ta
się obraziła jeszcze bardziej i odparła, że jej "fater aus Berlin* był bardzo,
bardzo ważna szlowiek i ciągle ręce po kieszeniach chodził". Śmiechliwa
Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała i zaniosła się gwałtownym śmiechem, tak że
Niemka zaczęła tracić resztki cierpliwości i ledwo mogła się powściągnąć. - A to
mi sowicha! - znów szeptała do Raskolnikowa Katarzyna Iwanowna, rozbawiona
prawie." - Chciała powiedzieć: chodził z rękami w kieszeniach, a 'wypadło, że
plądrował po cudzych kieszeniach, kchy-kchy! Czy pan zauważył, Rodionie
Romanowiczu, że ci wszyscy petersburscy cudzoziemcy, czyli Niemcy przeważnie,
którzy skądś przyjeżdżają do nas, wszyscy są od nas głupsi! Niechże pan sam
powie: czyż można bajać o tym, że "Kar! z apteki od strachu serce pęknął" i że
ten zdechlak, zamiast związać dorożkarza, "ręce złożył i płakał, i bardzo
prosił". Ach, co za dumica! Jeszcze sobie wyobraża, że to strasznie wzruszające,
nie podejrzewa nawet, jaka jest głupia. Ja uważam, że ten pijany intendent jest
daleko mądrzejszy od niej: przynajmniej widać, że to sowizdrzał, że utopił rozum
w alkoholu, * W oryg. pisownia fonetyczna; Yatcr aus Berlin - ojciec z Berlina.
398
gdy tymczasem tamci wszyscy są poważni, spokojni... Niech pan patrzy: siedzi,
wytrzeszczyła ślepia. Gniewa się! gniewa się! Cha-cha-cha! Kchy-kchy-kchy!
Rozweselona Katarzyna Iwanowna wnet się wdała w różne szczegóły i nagle zaczęła
mówić o tym, że po uzyskaniu emerytury na pewno otworzy w swym rodzinnym mieście
T. pensję dla dobrze urodzonych panien. Dotąd jeszcze nie wspominała o tym
osobiście Raskolnikowowi, więc teraz poczęła roztaczać jak najbardziej ponętne
perspektywy. Nie wiedzieć skąd, w jej rękach znalazł się raptem ów "list
pochwalny", o którym poinformował Raskolnikowa jeszcze nieboszczyk Mannieładow,"
gdy mu w szynkowni wykładał, że jego małżonka, Katarzyna Iwanowna, na balu po
końcowym egzaminie tańczyła z szalem "w obecności gubernatora i innych
osobistości". Ten list pochwalny miał widocznie służyć teraz za dowód, że i sama
Katarzyna Iwanowna ma prawo otworzyć pensję; głównie jednak trzymano go w
odwodzie z tą myślą, aby ostatecznie zmiażdżyć "obydwa wy-fiokowane czupiradla",
o ile by przyszły na stypę, i jasno im dowieść, że Katarzyna Iwanowna pochodzi z
nader wytwornego, "rzec nawet można - arystokratycznego domu, jest córką
pułkownika, bez cienia wątpliwości jest znacznie bardziej dobra od wielu
poszukiwaczek przygód, jakich tyle się namnożyło ostatnimi czasy". List
pochwalny natychmiast zaczął krążyć wśród pijanych gości, czemu Katarzyna
Iwanowna się nie sprzeciwiała, gdyż w nim istotnie stało wyraźnie, en toutes
lettres*, iż jest ona córką radcy dworu i kawalera, a przeto w rzeczy samej
córką "prawie pułkownika". Wpadłszy w ferwor Katarzyna Iwanowna zaczęła szeroko
się rozwodzić o wszystkich szczegółach przyszłego, spokojnego i zbytko-wnego
życia w T.: o profesorach gimnazjalnych, których poprosi o wykłady na pensji; o
pewnym czcigodnym staruszku, Francuzie Mangot, który swego czasu uczył
francuskiego samą Katarzynę Iwanownę, teraz dokonywa żywota w T. i z radością
zgodzi się na pracę u niej za umiarkowaną opłatą. doszło na koniec i do Soni,
"która uda się do T/ razem z Katarzyną Iwanowna i będzie jej tam we wszystkim
pomagała". Ale tu raptem ktoś parsknął na końcu stołu. Katarzyna Iwa-*
Pizenołnia: literami, czarno na białym.

nowna postarała się udać lekceważąco, iż nie zauważa tych śmiechów, lecz
niezwłocznie podniosła głos umyślnie i z ożywieniem jęła prawić o niewątpliwych
uzdolnieniach wychowawczych Zofii Siemionowny, "o jej łagodności, cierpliwości,
poświęceniu, szlachetności i wiedzy", przy czym pogładziła Sonię po twarzy,
nachyliła się do niej i dwa razy gorąco ucałowała. Sonia spiekła raka, a
Katarzyna Iwanowna rozpłakała się nagle i zaraz rzekła o sobie, że jest "idiotką
o słabych nerwach", że jest "zbyt rozstrzęsiona, że pora już kończyć, a ponieważ
wszyscy już skończyli jeść, więc można by podawać herbatę". W tej chwili Amalia
Iwanowna, już do reszty obrażona, że w tej całej rozmowie nie dają jej
najmniejszego udziału i zgoła jej nawet nie słuchają, znienacka zaryzykowała
ostatnią próbę i, tłumiąc nieśmiałość, odważyła się udzielić Katarzynie
Iwanownie pewnej niezmiernie głębokiej i celnej rady, a mianowicie, że w tej
przyszłej pensji należy zwracać szczególną uwagę na czystą bieliznę (di węszę)
panienek oraz że "koniecznie powinien być jedna taka dobri dama (di damę)*, co
by dobrze pilnował bielizna", jak również "żeby wszystkie młodi panienek
ukradkiem, po nocach nijakich romans nie czytał". Katarzyna Iwanowna, która
rzeczywiście była rozstrojona, bardzo już zmęczona i wyżej uszu miała tych
całych wspominków, natychmiast "odcięła" Amalii • Iwanownie, że "młóci słomę" i
nic nie rozumie, że troska o "di węszę" jest rzeczą gospodyni, a nie przełożonej
arystokratycznego zakładu naukowego; co się zaś tyczy czytania romansów, jest to
wręcz nieprzyzwoite, toteż Amalia Iwanowna zrobi dobrze, jeśli zamilknie. Niemka
poczerwieniała i, zupełnie już zła, zauważyła, że "tylko dobrze chciała", że
"bardzo dużo dobrze chciała", a tymczasem jej "za kwatera dawno nie płacił
geid". Katarzyna Iwanowna od razu "osadziła" ją, zarzucając kłamstwo co do owego
twierdzenia, jakoby "dobrze chciała", bo wszak nie dalej niż wczoraj, gdy
nieboszczyk leżał na katafalku, nękała ją o komorne. Na to frau Amalia
nadmieniła z wielką konsekwencją, że "ona zapraszała tamtych dam, ale tamte dam
nie przyszedł, dlatego że tamte dam są szlachetne dam i nie mogą przyszedł do
nieszlachetnych dam". Katarzyna Iwanowna z punktu "podkreśliła", że frau Amalia,
* W oryg. pisownia fonetyczna; Die Wwhe; Die Damę.
będąc hetką-pętelką, żadną miarą nie może wydawać sądów o tym, czym jest
prawdziwa szlachetność. Tego frau Amalia nie zniosła i z miejsca oświadczyła, iż
jej "fater aus Berlin był bardzo> bardzo ważny szlowiek, i obie ręki po
kieszeniach chodził i ciągle robił tak: puf, puf!" By tym obrazowiej przedstawić
swego fatera, Amalia Iwanowna zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do
kieszeni, wydęła policzki i nuże wydawać jakieś nieokreślone dźwięki - podobne
do puf-puf - przy głośnym rechocie wszystkich lokatorów, którzy rozmyślnie
zagrzewali ją swą aprobatą, z rozkoszą przewidując chryję. Ale tego już
Katarzyna Iwanowna nie mogła ścierpieć: bez zwłoki wszem wobec "wybębniła", że
być może frau Amalia nigdy w ogóle nie miała fatera; że jest ona po prostu
zapijaczo-ną petersburską Łotyszką, dawniej na pewno była gdzieś kucharką albo i
czymś gorszym. Niemka spąsowiała jak rak i zapiszczała, że to może Katarzyna
Iwanowna "zupełnie nie miał fater; ona zaś miała fater aus Berlin, i taki długi
nosił surdut, i ciągle robił: puf, puf, puf!" Katarzyna Iwanowna zaznaczyła
pogardliwie, że o jej własnym pochodzeniu wszystkim dobrze wiadomo, że w tym oto
liście pochwalnym stoi drukowanymi literami, iż jej ojciec był pułkownikiem;
natomiast ojciec frau Amalii (jeżeli w ogóle istniał) był z pewnością jakimś
petersburskim Łotyszem i sprzedawał mleko; najpewniej wszakże nie było go wcale,
bo przecież do dziś dnia nie wiadomo, jak się frau Amalia nazywa po ojcu:
Iwanowna czy Ludwigowna? Tu Amalia Iwanowna, rozjuszona do ostateczności,
wyrżnęła pięścią w stół i jęła piszczeć, że jest Amal-Iwan, nie zaś Amal-Ludwig,
że jej fater "nazywał Johan i był burmeister", fater zaś Katarzyny Iwanowny
"zupełnie nigdy był burmeister", Katarzyna Iwanowna wstała z krzesła i surowo,
głosem na pozór spokojnym (choć blada jak kreda i z falującą piersią)
zaznaczyła, że jeśli frau Amalia bodaj jeden tylko jeszcze raz ośmieli się
"jednym tchem wymienić swego obskurnego faterka z jej papusiem, wówczas ona,
Katarzyna Iwanowna, zerwie jej czepek z głowy i podepce nogami". Na to Niemka
zaczęła biegać po pokoju krzycząc wniebogłosy, że jest panią domu i żeby
Katarzyna Iwanowna "w tej fili wynosiła się z kwatera"; potem rzuciła się
zbierać ze stołu srebrne łyżki. Wszczął się zgiełk i rwetes: dzieci zaczęły
płakać. Sonia chciała mitygować Katarzynę Iwanownę;

ale gdy frau Amalia krzyknęła nagle coś na temat żółtego biletu, Marmieladowa
odtrąciła Sonię i runęła na panią Amalię Lippewechsel, aby bez zwłoki wprowadzić
w czyn swoją groźbę co do czepka. W te; chwili drzwi się otworzyły i na progu
ukazał się Łużyn. Stanął i Surowo, badawczo spoglądał na cale towarzystwo.
Katarzyna Iwanowna rzuciła się do niego. III
-Piotrze Pietrowiczu!-zawołała-niech choć pan mnie obroni! Proszę pouczyć tę
głupią kreaturę, że nie wolno tak traktować szlachetnej damy w niedoli, że na to
jest sąd... Ja do samego generala-gubematora... Ona mi odpowie za to... Pomnąc
na gościnę u mego ojca, niech pan stanie w obronie sierot. - Pani pozwoli...
łaskawa pani pozwoli, pani pozwoli - wzbraniał się Piotr Pietrowicz - jak pani
wiadomo, wcale nie miałem zaszczytu znać jej ojca... pani pozwoli! (Ktoś głośno
się roześmiał.) W bezustannych zaś pani swarach z Amalia Iwanowna nie zamierzam
uczestniczyć... Mam interes... i pragnę się rozmówić natychmiast z pani
pasierbicą-zdaje się Zofią Iwanowna, nieprawdaż? Zechce pani mnie puścić...
Piotr Pietrowicz, boczkiem wymijając Katarzynę Iwa-nownę, ruszył w przeciwległy
kąt pokoju, gdzie znajdowała się Sonia. -Marmieładowa stała na
miejscu, nieruchoma jak słup soli. W głowie się jej nie mieściło, że Piotr
Pietrowicz mógł zaprzeć się gościny u jej papusia. Zmyśliwszy raz tę gościnę,
sama święcie w nią uwierzyła. Zdumiał ją także ton Piotra Pietro-wicza -
rzeczowy, suchy, pełen nawet jakiejś wzgardliwej groźby. A i wszyscy inni
przycichli stopniowo, gdy wszedł. Już pomijając, że ten "rzeczowy i poważny"
człowiek zbyt jaskrawo nie harmonizował z tym całym towarzystwem - znać było, że
przyszedł z czymś ważnym, że prawdopodobnie tylko jakiś niepowszedni powód mógł
go skłonić do przyjścia tutaj i że przeto coś się na pewno stanie, coś zajdzie.
Baskol-nikow, który stał obok Soni, cofnął się, by dać mu przejść; AHO
wyglądało na to, że Łużyn wcale go nie zauważył. Po jakiej minucie w progu
stanął JLebieziatnikow; do pokoju nie wszedł, ale zatrzymał się również z jakąś
Osobliwą ciekawością, nie-ledwie ze zdziwieniem; słuchał, ale dłuższy czas
zdawał się nic nie rozumieć. - Przepraszam, że może przeszkadzam, ale rzecz jest
dosyć ważna - zagaił Piotr Pietrowicz jakoś ogólnie, nie zwracając się do nikogo
z osobna - nawet wolę przy wszystkich. Amalio Iwanowno, najmocniej panią proszę,
jako właścicielkę mieszkania, o uważne wysłuchanie mojej rozmowy z Zofią
Iwanowna. Zofio Iwanowno- kontynuował zwracając się wprost do niezmiernie
zdziwionej i już z góry wylękłej Soni - z mego stołu, w pokoju mego przyjaciela
"Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa, bezpośrednio, po wizycie pani znikł
należący do mnie banknot skarbu państwa, wartości stu rubli srebrem; Jeżeli w-
jakikelwlelf sposób pani wie i zechce nam wskazać, gdzie się on teraz znajduje,
to ręczę słowem honoru i wszystkich biorę na świadków, że na tym sprawa zostanie
umorzona. W przeciwnym 'natomiast razie zmuszony będę uciec się do kroków nader
poważnej natury, a wówczas... proszę mieć żal już tylko do siebie! W pokoju
zaległa kompletna cisza. Nawet dzieci przestały płakać. Sonia stała blada jak
trup i patrzała na Łużyna, niezdolna nic odpowiedzieć. Zdawało się, że jeszcze
nie rozumie. Upłynęło kilka sekund. - No, więc jakże? - spytał Łużyn lustrując
ją wzrokiem.
- Ja nie wiem... Ja nic nie wiem... - słabym głosem rzekła wreszcie Sonia. -
Nie? Nie wie pani? - powtórzył Łużyn i pomilczał jeszcze kilka sekund. - Proszę
się zastanowić, mademoi-selle - nawiązał surowo, lecz wciąż jeszcze • jakby
przemawiając jej do rozumu - proszę to rozważyć, gotów jestem dać pani jeszcze
trochę czasu^do.Joatny.słu. Bo, proszę pani, gdybym nie był tak pewien, to,
naturalnie, przy moim doświadczeniu nie zaryzykowałbym tak wręcz panią oskarżać;
albowiem za takie bezpośrednie i publiczne, lecz kłamliwe albo chociażby tylko
omyłkowe oskarżenie ja w pewnym stopniu jestem również odpowiedzialny. Wiem o
tym. "Dziś rano zmieniłem dla swych osobistych potrzeb, .kilka
pięcioprocentowych obligacji, opiewających na nominalną kwotę 26*
Aflt

trzech tysięcy rubli. Rachunki są w moim portfelu. Po powrocie do domu


(świadkiem pan Andrzej Lebieziatnikow) zacząłem rachować pieniądze i
przeliczywszy dwa tysiące trzysta rubli schowałem je do portfelu, portfel zaś -
do bocznej kieszeni surduta. Na stole pozostało około pięciuset rubli w
banknotach, wśród nich trzy sztuki po sto rubli każda. W tej chwili przyszła
pani (wezwana przeze mnie) - i przez całą swą bytność u mnie była nadzwyczaj
zmieszana, tak dalece, że trzy razy, wpół słowa, wstawała i dlaczegoś śpieszyła
się wyjść, aczkolwiek rozmowa nasza jeszcze nie była skończona. Andrzej
Siemionowicz może to wszystko poświadczyć. Zapewne i pani sama, mademoiselle,
nie będzie się wzdragała potwierdzić i oświadczyć, żem ją wezwał przez Andrzeja
Siemionowicza w tym wyłącznie celu, by porozmawiać o sieroctwie i bezradości jej
krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mogłem przyjść na stypę), tudzież o
tym, że należałoby urządzić dla niej jakąś zbiórkę, loterię czy coś podobnego.
Pani dziękowała mi, a nawet się rozpłakała (opowiadam wszystko ściśle tak, jak
było, żeby, po pierwsze, przypomnieć to pani, po drugie zaś dowieść, że w
pamięci mojej nie zatarł się ani najdrobniejszy szczególik). Następnie wziąłem
ze stołu banknot dziesięciorublowy i wręczyłem go pani osobiście jako tymczasowe
wsparcie dla jej krewnej. Wszystko to widział Andrzej Siemionowicz. Następnie
odprowadziłem panią do drzwi (przy czym pani wciąż była tak samo roztargniona),
później zostaliśmy sam na sam z Andrzejem Siemionowiczem, porozmawialiśmy jakie
dziesięć minut i Andrzej Siemionowicz wyszedł, ja zaś wróciłem do stołu i do
leżących na nim pieniędzy, ażeby przeliczywszy je, odłożyć osobno, jak to sobie,
z góry umyśliłem. Ku memu zdziwieniu jednego sturublowego banknotu zabrakło.
Niechże pani zważy: podejrzewać Andrzeja Siemionowicza jako żywo nie mogę;
wstydziłbym się nawet przypuścić coś podobnego. Omylić się w rachunku także nie
mogłem, boć minutę przed pani przybyciem sprawdziłem rachunek i wszystko się
zgadzało. Przyzna pani, że biorąc pod uwagę jej zakłopotanie, jej chęć odejścia
czym prędzej oraz to, że jakiś czas trzymała pani ręce na stole, uwzględniając
wreszcie społeczną jej sytuację i związane z tym nawyki, jestem, że tak powiem,
acz ze zgrozą i wbrew woli mojej, zmuszony zatrzymać się na podejrzeniu -
okrutnym, nie przeczę, ale uzasadnionym! Dodam jeszcze i powtórzę, że mimo całą
swoją oczywistą pewność rozumiem, iż jednak w obecnym moim oskarżeniu tkwi pewne
z mej strony ryzyko. Ale jak pani widzi, zdecydowałem się nie puścić tego
płazem, postanowiłem działać - i powiem pani dlaczego: wyłącznie, proszę pani,
wyłącznie z racji, czarnej jej niewdzięczności! Bo jakże? Ja panią zapraszam dla
dobra ubogiej jej krewnej, udzielam skromnej zapomogi w kwocie dziesięciu rubli,
a pani z punktu, tuż, zaraz, odpłaca mi za to wszystko takim postępkiem! Nie, to
już nieładnie! Nieodzowna jest nauczka. Proszę się zastanowić; owszem, jako
szczery przyjaciel (gdyż lepszego niż ja przyjaciela pani w tej chwili mieć nie
może) proszę: niech się pani opamięta! Bo jak nie - będę nieubłagany! Więc? -
Nic tam nie wzięłam - ze zgrozą wyszeptała Sonia - pan mi dał dziesięć rubli,
oto one, proszę je wziąć. - Sonia 'wyjęła z kieszeni związaną w węzełek
chusteczkę, rozsupłała, dobyła dziesięciorublowego papierka i wyciągnęła rękę do
Łużyna. - Do pozostałych stu rubli pani się zatem nie przyznaje? - rzekł karcąco
i z naleganiem, nie przyjmując banknotu. Sonia rozejrzała się dokoła. Wszyscy na
nią patrzyli z takimi strasznymi, surowymi, szyderczymi, nienawistnymi twarzami.
Spojrzała na Raskolnikowa... Stał pod ścianą skrzyżowawszy ramiona i spozierał
na nią płomiennym wzrokiem. - O Boże! - wyrwało się Soni.
- Amalio I wanowno, trzeba będzie dać znać na policję, toteż najusilniej proszę,
żeby na razie posłać po stróża - rzekł Łużyn cicho i nawet łagodnie; - Gon der
Barmherzige!* Ja zawsze myślał, że ona złodziejka! - zawołała frau Amalia z
tragicznym gestem. - Pani tak myślała? - podchwycił Łużyn. - Widocznie więc
musiała pani mieć jakieś po temu podstawy. Szanowna Amalio Iwanowno, proszę
zapamiętać te swoje słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach. Zewsząd rozległ
się naraz głośny rozgwar. Wszyscy się poruszyli. - Boże milosierny!

- Ja-a-a-k to! - krzyknęła Katarzyna Iwanowna otrząsając się z osłupienia i


jakby się urwała z łańcucha, wpadła na Łużyna. - Co! Pan ją oskarża o kradzież?
Kogo - Sonię? O łaj dakir łajdaki! - i rzuciwszy się do Soni wzięła ją w swe
chude ramiona niby w obcęgi. - Soniu! Jak mogłaś wziąć od niego te dziesięć
rubli! O głupiutka! Dawaj je, dawaj w tej chwili! I wyrwawszy Soni papierek,
zmiętosila go w kulkę i cisnęła w twarz Łużynówi. Pocisk trafił w oko i
odskoczył na podłogę. Anaalia Iwanowna Schyliła się co żywo, by podnieść
pieniądze. Piotr Pietrowicz się rozgniewał. - Trzymajcież tę wariatkę! -
zawołał. W tej chwili w drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukazało się jeszcze parę
osób, w tej liczbie obydwie przyjezdne panie. - Co! Wariatkę? To ja mam być
wariatką? Durrreń! - pisnęła Katarzyna Iwanowna. - Toś ty dureń, kauzyperda,
marny człowiek! Sonia, Sonia miała wziąć jego pieniądze! Sonia ma być
złodziejką! Ależ ona, durniu jeden, raczej tobie by dała! - I Katarzyna Iwanowna
zaniosła się histerycznym śmiechem. - Widzieliście durnia? - rzucała się na wsze
strony, pokazując wszystkim Łużyna. - Co! I ty też? - ujrzała nagle gospodynię -
i ty, kiełbasiarko, również potwierdzisz, że Sonia "złodziejka", ty podła pruska
kurza łapo w krynolinie! O łotry, łotry! Ależ ona nie opuszczała tego pokoju;
gdy wróciła od ciebie, szubrawcze, zaraz siadła tu obok mnie-wszyscy widzieli.
Usiadła koło Rodiona Romano-wicza!... Zrewidujcie. ią.L.Skoro nie oddalała się
nigdzie, więc pieniądze muszą być przy niej! Szukajże, szukaj, szukaj! Ale
jeżeli nie znajdziesz, kochasiu, to już daruj, odpowiesz mi za to! Do cesarza,
do samego cesarza pobiegnę, padnę do nóg miłościwego pana, dziś jeszcze, zaraź!
Sierota jestem! Mnie wpuszczą! Myślisz, że nie wpuszczą? Bardzo się mylisz,
dotrę tam, dotrę! Liczyłeś na to, że taka jest skromna i łagodna? Na tym
opierałeś nadzieję? Za to ja, bratku, jestem energiczna! Oberwiesz, ho, ho!
Szukajże! Szukaj, szukaj, no, szukaj! I Katarzyna Iwanowna w zapamiętaniu
szarpała Łużyna, ciągnąc go ku Soni. - Jestem gotów... Od odpowiedzialności się
nie uchylam... tylko niech się pani poskromi, moja pani, niech się Pani
poskromi! Aż zanadto widzę, że pani energiczna!... To... to... właściwie cóż to?
- mamrotał Łużyn. - Powinno to się robić przy policji... chociaż skądinąd i
teraz jest tu dosyć świadków... Jestem gotów... Ale bądź co bądź, dla mężczyzny
to krępujące... wobec odmiennej płci... Gdyby tak Amalia Iwanowna zechciała
pomóc... chociaż, z drugiej strony, tak się tego nie robi... No, bo jakżeż? -
Kogo chcecie! Kto chce, niechaj rewiduje! - wykrzykiwała Katarzyna Iwanowna. -
Soniu, wywróć kieszenie! Patrz, oczajduszo, oto próżna kieszeń, tu leżała
chusteczka, kieszeń jest próżna, widzisz! Oto druga kieszeń! Widzisz, widzisz! I
Katarzyna Iwanowna już nie wywróciła, ale wręcz wyszarpnęła, jedną po drugiej,
obydwie kieszenie na zewnątrz. Tymczasem z drugiej, prawejkieszeni nagle
wyskoczył papierek i opisawszy w powietrzu parabolę legł u stóp Łużyna. Wszyscy
to widzieli; kilka osób krzyknęło. Piotr Pietrowicz schylił się, ujął papierek w
dwa palce;"pódniósł tak', by wszyscy mogli zobaczyć, i rozwinął. Był to
sturublowy-banknot, złożony w ośmioro. Piotr Pietrowicz zatoczył okrągły ruch
ręką, pokazując wszystkim banknot. - Złodziejka! Precz z kwatera! Polis, polis!
- jazgotała frau Amalia. - Ich trzeba wypędzić do Sybir, precz! Ze wszystkich
stron posypały się okrzyki. Raskolnikow milczał nie spuszczając oczu z Soni, z
rzadka tylko, błyskawicznie, przenosząc je na Łużyna. Sonia stała w tym samym
miejscu, jak nieżywa. Nawet prawie nie była zdziwiona. Nagle pąs oblał jej
twarz, krzyknęła i rękoma zakryła sobie oczy. - Nie, to nie ja! Ja nie brałam!
Nic nie wiem! - krzyknęła rozdzierająco i rzuciła się do Katarzyny Iwanowny. Ta
chwyciła ją i mocno przytuliła, jak gdyby własną piersią chciała ją zasłonić od
wszystkich. - Soniu! Soniu! Ja nie wierzę! Widzisz, ja nie wierzę! - wołała
Katarzyna Iwanowna (mimo całej oczywistości faktu), tuląc ją w objęciach jak
dziecko, obsypując pocałunkami, chwytając jej ręce i przemocą całując je także.
- Ty miałabyś wziąć! O, cóż to za głupi ludzie! Boże! Głupiście, głupi -
krzyczała zwracając się do wszystkich - ależ wy jej nie znacie, nie wiecie, co
to za serce, co to za dziewczyna. Ona by wzięła, ona! Toż ona zdejmie ze siebie
ostatnią sukienkę, sprzeda, 407

będzie, chodziła bosa, a was wesprze, gdy będziecie w potrzebie - oto jaka jest!
Żółty bilet wzięta tylko dlatego, że moje dzieci ginęły z głodu, sprzedała
siebie dla nas!... O, nieboszczyku, nieboszczyku! Och, nieboszczyku,
nieboszczyku! Widzisz? widzisz? Oto masz wspominki! Boże! Ależ obrońcie ją,
czemu się gapicie! Rodionie Romanowiczu! czemuż pan się nie ujmie? Czyżby i pan
uwierzył? Wszyscy, wszyscy, wszyscy, wszyscy niewarci jesteście maSego Jej
palca! Boże, obrońże ją nareszcie! Płacz biednej, suchotniczej, opuszczonej
Katarzyny Iwa-nowny wywarł, zda się, silne wrażenie na obecnych. Było tyle
żałości, tyle cierpienia w tej wykrzywionej bólem, chudej, suchotniczej twarzy,
w tych ustach zbrukanych zapiekłą krwią, w tym ochryple krzykliwym glosie, w tym
łkaniu podobnym do dziecięcego płaczu, w tym ufnym, dziecinnym, a zarazem
rozpaczliwym błaganiu o obronę, że, jak się zdaje, wszyscy pożałowali
nieszczęsnej. W każdym razie Piotr Pie-trowicz natychmiast pożałował. - Proszę
pani! proszę pani! - przekładał - pani ten fakt nie dotyczy! Nikt się nie
ośmieli posądzić jej o inicjatywę czy współudział, tym bardziej że pani sama
zdemaskowała, wywróciwszy kieszeń: dowód, że nic pani nie podejrzewała. Bardzo a
bardzo żałuję, jeżeli, że tak powiem, to nędza pchnęła Zofię Siemionownę; ale
czemuż pani, mctdemoiselle, nie chciała się przyznać? Obawa hańby? Był to
pierwszy krok? Chwilowe zamroczenie? Rzecz zrozumiała, bardzo zrozumiała... Lecz
swoją drogą, jakże można się było puścić na takie sprawki! Proszę państwa! -
zwrócił się do wszystkich obecnych - proszę państwa! Czując litość i że się tak
wyrażę, współbolejąc, byłbym nawet skłonny przebaczyć, nawet teraz, teraz, mimo
doznanych afrontów. Obyż był nauczką na przyszłość, mademoiselle, ten obecny
wstyd - zwrócił się do Soni - resztę zaś puszczam płazem i że tak powiem,
stawiam na tym krzyżyk. Dosyć! Piotr Pietrowicz zerknął z ukosa na Raskolnikowa.
Spojrzenia ich spotkały się. Pałający wzrok Raskolnikowa gotów był go spopielić.
Tymczasem Katarzyna Iwanowna zdawała się nic już nie słyszeć: jak szalona
ściskała i całowała Sonię. Dzieci także objęły Sonię ze wszystkich stron
rączynami, a Polunia - nie bardzo rozumiejąca zresztą, o co chodzi -408
dosłownie tonęła w łzach, wstrząsana szlochem, i kryła w fałdach Soninego rękawa
spłakaną ladniutką twarzyczkę. - Co za nikczemność! - ozwał się nagle gromki
głos w drzwiach. Piotr Pietrowicz szybko się obejrzał.
- Co za nikczemność - powtórzył Lebieziatnikow, twardo patrząc mu w oczy. Piotr
Pietrowicz lekko drgnął; wszyscy to zauważyli (później była o tym mowa).
Lebieziatnikow wkroczył do pokoju. - I pan się waży brać mnie na świadka? -
rzekł podchodząc do Piotra Pletrówićźa. - Co to znaczy, Andrzeju Siemionowiczu?
O czym pan mówi? - burknął Łużyn. - To znaczy, żeś pan... potwarca. Oto, co
znaczą moje słowa! - zapalczywie rzekł Lebieziatnikow, surowo nań patrząc
kaprawymi oczkami. Był okropnie rozzłoszczony. Ras-kolnikow literalnie wpił się
w niego wzrokiem, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Ponownie zaległo
milczenie. Piotr Pietrowicz stropił się nieomal, zwłaszcza w pierwszej chwili. -
Jeżeli pan tak do mnie... - począł zająkliwie - ale co panu jest? Czyś pan przy
zdrowych zmysłach? - Owszem, przy zdrowych, natomiast pan... jes't łotrem! Ach,
jaka nikczemność! Słuchałem tu, umyślnie czekałem, by wszystko zrozumieć, bo
wyznam, że dotychczas wszystko to niezupełnie logiczne... Po co pan to zrobił -
nie pojmuję. - Co ja zrobiłem? Czy pan wreszcie przestanie mówić swymi
bezsensownymi zagadkami? A może masz pan w czubie? - To może pan, nikczemny
człowieku, pijasz, ale nie ja! Nigdy nie biorę do ust wódki, gdyż to się
sprzeciwia moim przekonaniom! Wyobraźcie sobie: on sarn^ sarn, własnoręcznie
wsunął ten sturublowy "banknot Zofii Siemionow-nie~'--ja" "wioEialem," mogę
źaswiadczyća^mcge. . przysiąc! On, on! - powtarzał Lebieziatnikow zwracając się
do wszystkich razem i do każdego z osobna. - Na głowę spadłeś, młokosie, czy co?
- pisną! Łużyn. - Ona tu sama, sama przed chwilą, wobec wszystkich przyznała, że
poza dziesięcioma rublami nic nie dostała ode mnie. Więc w jakiż sposób miałem
jej dać? 18 Dostoi^.k,- i T dna

- Widziałem, widziałem! - krzykliwie upierał się Le-bieziamikow - i choć to się


sprzeciwia moim przekonaniom, gotów jestem każdej chwili złożyć w sądzie.jaką
chcecie przysięgę, bo widziałem, jak pan je) ukradkiem podsunął! Tylko że ja,
głupi, myślałem, że to z dobroci serca! W drzwiach żegnając się z nią, kiedy się
odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę - drugą, lewą, włożyłeś jej
nieznacznie papierek do kieszeni. Widziałem! widziałem! Łużyn zbladł.
- Co pan kłamie! - krzyknął wyzywająco. - Zresztą jak mogłeś stojąc przy oknie
rozpoznać papierek? Przywidziało ci się... na twe kaprawe oczy. Bredzisz! - Nie,
nie przywidziało siej I chociaż stałem daleko, alem wszystko, wszystko widział,
i mimo że od okna jest rzeczywiście trudno rozpoznać papierek - co do tego masz
pan rację - jednak ja, wskutek szczególnej okoliczności, wiem na pewno, że to
był właśnie sturublowy banknot, bo gdyś dawał Zofii Siemionownie te dziesięć
rubli-sam widziałem - wziąłeś pan wtenczas ze stołu banknot sturublowy
(widziałem to, gdyż wtedy stałem blisko, a ponieważ błysnęła mi wtedy pewna
myśl, więc też nie zapomniałem, że masz w ręku banicnot). Złożyłeś go pan i
później cały czas trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Potem ja zapomniałem, ale
kiedyś wstawał z krzesła, przełożyłeś z prawej ręki do lewej, przy czym omal nie
upuściłeś; wówczas przypomniałem sobie znowu, bo znowu przyszła mi tamta myśl, a
mianowicie, że ukryć chcesz przede mną wyświadczane jej dobrodziejstwo. Możesz
pan sobie wyobrazić, jak pilnie jąłem śledzić - no i widziałem, że udało ci się
wsunąć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, gotów jestem złożyć przysięgę!
Lebieziatnikow ciężko dyszał. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki,
przeważnie okrzyki zdziwienia, ale w niektórych zabrzmiała już i groźba. Wszyscy
jęli napierać na Łużyna. Katarzyna Iwanowna rzuciła się do Lebieziatnikowa. -
Andrzeju Siemionowiczu1 Nie doceniałam dębie! Stań w jej obronie! Ty jeden
ująłeś się za nią! Jest sierotą. Bóg cię zsyła! Andrzeju Siemionowiczu, mój
drogi, ojcze mój rodzony! I jak nieprzytomna padła przed nim na kolana.
- Duby smalone! - wrzasnął Łużyn, rozwścieczony do
410
białej pasji - pleciesz pan jak na mękach, mój panie. "Zapomniałem,
przypomniałem sobie, przypomniałem, zapomniałem" - cóż to jest! Więc umyślnie
jej podsunąłem? Po co, na co, w jakim celu? Co ja mam wspólnego z tą... - Po co?
Tego właśnie nie rozumiem; ale że opowiadam szczerą prawdę - to fakt! Absolutnie
się nie mylę, nikczemny, zbrodniczy człowieku; właśnie pamiętam, że z tego
powodu zaraz mi przyszło do głowy pytanie, i to w chwili gdym panu dziękował i
ściskał rękę. Mianowicie, dlaczego wsunąłeś jej to ukradkiem do kieszeni?
Dlaczego właśnie ukradkiem? Czyżby tylko dlatego, żeś pan chciał ukryć przede
mną, wiedząc, iż hołduję wręcz odmiennym przekonaniom i odrzucam dobroczynność
prywatną, która nic nie naprawia radykalnie? No i powiedziałem sobie, że panu
rzeczywiście wstyd rozdawać przy mnie takie kwoty, a oprócz tego, być może -
pomyślałem sobie - on chce jej sprawić niespodziankę, kiedy ona znajdzie w swej
kieszeni aż sto rubli. (Bo niektórzy dobroczyńcy bardzo lubią rozmazywać w ten
sposób swoje dobrodziejstwa; wiem o tym.) Potem pomyślą^-łem również, że pan
chcesz ją doświadczyć, mianowicie: czy ona, znalazłszy, przyjdzie podziękować.
Później, że pan chce uniknąć wdzięczności i żeby, hm, jakże to się mówi? żeby
nie wiedziała... prawica... słowem, jakoś tak... Zresztą, czy to mało przyszło
mi wtedy myśli? Otóż postanowiłem wszystko to rozważyć później, ale swoją drogą
uznałem za niedelikamość okazać panu, że znam tę tajemnicę. Lecz zaraz mi
przyszło do głowy jeszcze jedno zagadnienie: że Zofia Siemionowna, zanim
znajdzie, gotowa zgubić pieniądze; oto dlaczego zdecydowałem się przyjść tutaj,
wywołać ją i uprzedzić, że włożono jej do kieszeni sto rubli. Przedtem jeszcze
wstąpiłem mimochodem do pokoju pań Kobylatnikow, żeby im zanieść Zarys ogólnej
metody pozytywnej i szczególniej polecić im artykuł Piderita (a także i
Wagnera); potem przychodzę tutaj - i zastaję już taką historię! Więc czyż
mogłem, czyż mogłem mieć te wszystkie myśli i rozważania, gdybym rzeczywiście
nie widział, że pan włożył jej do kieszeni sto rubli? Skończywszy swe rozwlekle
wywody, uwieńczone tak logicznym wnioskiem, poczuł okrutne zmęczenie, tak że aż
Pot kapał mu z czoła. Niestety! Nawet po rosyjsku nie umiał

poprawnie się wyjęzyczyć (żadnego innego języka nie znał wcale), toteż od razu
opadł z sil i nawet jakby schudł po swym wyczynie adwokackim. Niemniej przeto
mowa jego wywarła głębokie wrażenie. Prawił z takim animuszem, z takim
przeświadczeniem, że chyba wszyscy mu uwierzyli. Piotr Pietro-wicz poczuł, że
kiepska sprawa. - Co mnie obchodzi, że panu strzelają do głowy jakieś tam głupie
pytania! - zawołał. - To jeszcze nie dowód! To wszystko mogło się panu przyśnić,
mój panie! A ja powiadam wprost, żeś pan kłamca! Kłamiesz pan i szkalujesz ze
złości do mnie, mianowicie leży ci ba wątrobie, że się nie pisałem na pańskie
bezbożne, wolnomyślicielskie brednie społeczne, ot co! Ale tym wykrętem Piotr
Pietrowicz nic nie wskórał. Przeciwnie, dało się słyszeć szemranie. - Aha, teraz
próbujesz z tej beczki! - wrzasnął Le-bieziatnikow.-Nic z tego! Sprowadź
policję, a złożę przysięgę! Jednego tylko pojąć nie mogę: po co ryzykował tak
nikczemny czyn! O, nędzny, podły człowiek! - Ja mogę wytłumaczyć, po co
zaryzykował taki czyn, i w razie potrzeby sam złożę przysięgę! - ozwał się
wreszcie Raskolnikow twardo i wystąpił naprzód. Zdawał się być spokojny i
zdecydowany. Spojrzenie na niego wystarczyło, by dla wszystkich stało się rzeczą
jasną, że istotnie wie, o co chodzi, i że zbliża się rozwiązanie. - Teraz
doskonale wszystko rozumiem - ciągnął dalej Raskolnikow zwracając się wprost do
Lebieziatnikowa. - Już od początku tej histrii zacząłem podejrzewać, że tkwi w
tym jakiś haniebny podstęp; powziąłem podejrzenia wskutek kilku osobliwych
okoliczności, znanych tylko mnie, które też wnet państwu przedstawię, bo w nich
jest sedno rzeczy! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, ostatecznie mi wszystko
wyjaśnił przez swe cenne zeznanie. Proszę wszystkich o uwagę. Ten pan (wskazał
na Łużyna) niedawno starał się o rękę pewnej panny, mianowicie mojej siostry,
Awdotii Raskolnikow. Lecz po przyjeździe do Petersburga onegdaj przy pierwszym
naszym widzeniu pokłócił się ze mną, tak że wyrzuciłem go za drzwi, na co mam
dwóch świadków. To bardzo zły człowiek... Przedwczoraj wcale jeszcze nie
wiedziałem, że się zatrzymał tutaj, u pana, Andrzeju Sie-mionowiczu, i że zatem
tegoż dnia, gdyśmy się pokłócili, to znaczy onegdaj, był on świadkiem, że jako
przyjaciel nieboszczyka, pana Marmieładowa, dałem jego małżonce, Katarzynie
Iwanownie, trochę pieniędzySa pogrzeb. Niezwłocznie napisał o tym do mojej
matkfzawiadamiając, że dałem wszystkie pieniądze nie Katarzynie Iwanownie, tylko
Zofii Siemionownie, i przy tym w najszkaradniejszych słowach wspomniał o...
óćnarakterże ZófH Siemipnpwny, to fest napomknął o charakterze mojej z nią
znajomości. A to wszystko, rozumieją państwo, w tym celu, by poróżnić mnie z
matką i siostrą przez wmówienie im, że na brzydkie rzeczy trwonię ich ostatnie
grosze, którymi one mnie wspomagają. Wczoraj wieczór przy matce i siostrze, a w
jego obecności, ustaliłem prawdziwy stan rzeczy dowiódłszy, że pieniądze
wręczyłem pani Marmieladowej, na pogrzeb, a nie Zofii Siemionownie oraz że Zofii
Siemionowny przedwczoraj nie znałem jeszcze, a nawet nigdy jej nie widziałem.
Dodałem przy tym, że on, Piotr Łużyn, ze wszystkimi swoimi zaletami niewart jest
małego palca Zofii Siemionowny, o której tak źle się wyrażał. Na jego zaś
pytanie: czybym posadził Zofię Siemionownę obok mojej siostry, odparłem, że już
to uczyniłem, tegoż dnia. Rozzłoszczony, że matka i siostra nie chcą usłuchać
jego szczucia i powaśnić się ze mną, zaczął od słówka do słówka gadać im
oburzające impertynacje. Nastąpiło zerwanie ostateczne i wypędzenie go z domu.
Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczór. Obecnie proszę o chwilę szczególnej
uwagi. Otóż gdyby mu się teraz udało dowieść, że Zofia Siemionowna jest
złodziejką, to po pierwsze, wykazałby mojej siostrze i matce, że słuszne były
jego podejrzenia, że nie bez kozery rozgniewało go .moje stawianie Zofii
Siemionowny na jednym poziomie z siostrą; że napadając na -mnie bronił czci
mojej siostry a swojej narzeczonej. Krótko mówiąc, mógł w ten sposób na nowo
zwaśnić mię z moimi paniami i niezawodnie miał nadzieję, że znów się wśliżnie w
ich łaski. Już pomijam, że mścił się na mnie osobiście, ma bowiem powody do
przypuszczenia, że honor i szczęście Zofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto
cala jego rachuba! Oto jak pojmuję tę sprawę! 'Oto cały powód i innego być nie
może! Tak -albo prawie tak skończył Raskolnikow swe przemó-Wenie,
niejednokrotnie przerywane okrzykami obecnych,

którzy skądinąd słuchali nader uważnie. Nie bacząc na przerywanie mówił ostro,
spokojnie, dobitnie, jasno, z mocą. Twardy jego głos, wyraz przekonania i surowa
twarz wywierały na wszystkich bardzo silne wrażenie. - Tak, tak, to jest tak! -
z zachwytem potwierdzał Lebieziatnikow. - Niewątpliwie tak jest, bo jak tylko
Zofią Siemionowna weszła do naszego pokoju,--zaray mnie pytał, czy pan jest
tutaj 1 Czy nie widziałem pana w liczbie gości Katarzyny Iwanowny. Specjalnie w
tym celu odwołał mnie od okna i tam cichutko zapytał. Widać trzeba mu było
koniecznie, żeby pan był tutaj! Tak, tak, na pewno! Łużyn milczał i lekceważąco
się uśmiechał. Ale .bardzo był blady. Zdawał się obmyślać, jak się ma wykręcić.
Możliwe, że z przyjemnością porzuciłby wszystko i wyszedł, jednak w danej chwili
to już było prawie niewykonalne, bo to by znaczyło - wręcz przyznać, że zarzuty
były słuszne i że istotnie oczernił Zofię Siemionownę. Na domiar kompania,
dobrze podochocona, zbyt jawnie się burzyła. Jegomość z intendentury, choć co
prawda nie wszystko rozumiał, hałasował najgłośniej i zalecał różne wysoce dla
Łużyna niemiłe kroki. Ale byli i nie pijani; ludzie się poschodzili ze
wszystkich pokojów. Trzej Polaczkowie okropnie się kotłowali i raz po raz
krzyczeli mu: "Panie łajdak!", dodając również jakieś inne wyzwiska po polsku.
Sonia słuchała z napiętą uwagą, ale bodaj także nie wszystko pojmowała,
rzekłbyś, dopiero budziła się z omdlenia. Nie spuszczała tylko oczu z Raskol-
nikowa czując, że w nim jedynym ma ostoję, Katarzyna Iwa-nowna oddychała z
trudem, ochryple, bliska zupełnej prostracji. Najgłupiej wyglądała Amalia
Iwanowna, stojąca z otwartymi ustami, z wyrazem doszczętnego zbaranienia.
Widziała tylko, że Piotr Pietrowicz wpadł. Raskolnikow chciał jeszcze raz'prosić
o głos, ale już'nie-danomtt dokończyć: wszyscy krzyczeli i ławą parli na Łużyna
wymyślając mu i grożąc. Piotr Pietrowicz jednak nie stchórzył. "Widząc; Że
sprawa z oskarżeniem Soni spaliła na panewce, jął poczynać sobie zuchwale. -
Państwo pozwolą, państwo pozwolą, proszę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść -
mówił przeciskając się przez ciżbę - iż laski swojej - bez gróźb. Upewniam, że
nic nie wskóracie, nic mi nie zrobicie, nie taki ze mnie stra-chajło,
przeciwnie, to wy odpowiecie, moi państwo, za próbę osłonięcia sprawy
kryminalnej za pomocą gwałtu. Złodziejka została więcej niż zdemaskowana i będę
ją ścigał sądownie. Bo sędziowie nie są tak zaślepieni i... nie są pijani, toteż
nie dadzą wiary dwom notorycznym bezbożnikom, warchołom i wolnomyślicielom,
którzy z zemsty osobistej zarzucają mi to, do czego sami przyznali się w swej
głupocie... Państwo pozwolą! - W tej chwili fora z mego pokoju, wynoś mi się pan
i odtąd wszystko między nami Skończone F Pomyśleć, że ja ze skóry wyłaziłem całe
dwa tygodnie... by go oświecić!... - Ależ ja sam, Andrzeju Siemionowiczu, gdyś
mnie zatrzymywał, zapowiedziałem ci, że się wyprowadzam, teraz uzupełnię tylko,
żeś dureń. Życzę uzdrowienia pańskiemu mózgowi i kaprawym oczom. Puśćcie no,
państwo. Przeciskał się, ale jegomościowi z intendentury nie chciało się tak
łatwo go wypuścić poprzestając na wymysłach; chwycił więc ze stołu szklankę,
zamierzył się i cisnął ,w Piotra Pietro-wicza; ale szklanka przeleciała mimo i
ugodziła wprost w Ama-lię Iwanowna. Niemka wrzasnęła, a jegomość, który przy
rzucie stracił równowagę, ciężko rymnął pod stół. Piotr Pietrowicz udał się do
swego pokoju i w pół "godziny później już go w domu nie.h.ylo-. Sonia, nieśmiała
z natury, wiedziała zawsze, że ją łatwiej jest zniszczyć niż kogo bądź innego,
no a krzywdzić ją - mógł każdy niemal bezkarnie. Jednak aż do tej chwili zdawało
jej się, że tak czy owak można wymknąć się nieszczęściu - przez ostrożność,
łagodność, pokorę wobec wszystkich i każdego. Teraz spotkał ją ciężki zawód.
Oczywiście, mogła cierpliwie i prawie bez szemrania znieść wszystko, nawet to.
Ale w pierwszej chwili przygnębienie było zbyt silne. Choć odniosła zwycięstwo,
choć obalono oskarżenie - gdy minął pierwszy przestrach i pierwsza drętwota, gdy
jasno pojęła wszystko i zmiarkowała, poczucie bezradności i krzywdy boleśnie
ścisnęło jej serce. Dostała spazmów. Wreszcie nie mogąc się."pQwstrzymać wypadła
z pokoju i pomknęła do domu. Działo się to prawie tuż po wyjściu Łużyna. Amalia
Iwanowna, kiedy przy głośnym śmiechu obecnych ugodziła ją szklanka, również
miała już dosyć tego piwa, nie przez siebie nawarzonego. Z jazgotem, jak
opętana, rzuciła się na Katarzynę Iwanownę, którą miała za główną winowajczynię.
- Precz z kwatera! Już, marsz! - Z tymi słowy za-

częła porywać jedną za drugą wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny i ciskać na-
podłogę." Marmieładowa, już i tak ledwie żywa, na wpoi omdlała, zdyszana, blada
- porwała się z łóżka (na które przed chwilą padła wycieńczona) i skoczyła do
Niemki. Ale szansę były zbyt nierówne; Niemka odepchnęła ją jak piórko. - Co!
Nie dość, że nas bezbożnie oczerniono, jeszcze ta kreatura podnosi rękę na mnie!
Jak to! W dniu pogrzebu mego męża wyrzucają mnie z mieszkania, z sierotami, i to
zaraz po moim poczęstunku! Gdzie mam się podziać? - zanosiła się szlochem biedna
kobieta. - Boże! - krzyknęła nagle, błsnąwszy oczami - ale czy naprawdę nie ma
na świecie sprawiedliwości! Kogóż będziesz bronił. Boże, jeśli nie nas, sierot?
Ale zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawo, jest, i ja je znajdę! Czekaj,
czekaj, bezbożna maszkaro! Poluniu, zostań z dziećmi, ja wrócę. Czekajcie na
mnie, chociażby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie sprawiedliwość! I
zarzuciwszy na głp.w.ę.-.ów zielony szal dradedamowy, o którym w swych
opowiadaniach wspominał nieboszczyk Marmieladow, Katarzyna Iwanowna przepchała
się przez pijany tłum lokatorów, łkając i płacząc wybiegła na ulicę - w
nieokreślonym-zamiarze, by natychmiast, bez zwłoki i za wszelką cenę - znaleźć
sprawiedliwość. Polunia w strachu zaszyła się z dziećmi w kąt; siadła z nimi na
kufrze, cała drżąca, przytuliła dwoje małych i jęła oczekiwać na powrót matki.
Amalia Iwanowna buszowała po pokoju, z piskiem, zawodzeniem, rzucała na podłogę
wszystko, co wpadło jej w ręce, awanturowała się. Lokatorowie darli się bez ładu
ni składu; jedni komentowali dość bezsensownie cale zajście, drudzy kłócili się
i łajali, trzeci zaczęli śpiewać... "A teraz i na mnie czas! - pomyślał
Raskolnikow. - No, Zofio Siemionowno, zobaczymy, co teraz powiesz!" I ruszył do
mieszkania Soni.
IV
Raskolnikow był rzutkim i energicznym adwokatem Soni przeciw Łużynowi, mimo że
sam dźwigał w duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale tak dużo wycierpiawszy
rano, był poniekąd rad ze zmiany wrażeń, gdyż tamte stawały się wprost już nie
do zniesienia. Inna sprawa, że w jego chęci ujęcia się za Sonią było wiele uczuć
osobistych i serdecznych. Ponadto wisiało nad nim i strasznie go trwożyło,
zwłaszcza chwilami, umówione spotkanie z Sonią: musiał powiedzieć jej, kto
zamordował Lizawietę, i przewidywał okropną mękę, którą też zdawał się odpychać
obiema rękami. Więc gdy wychodząc od Katarzyny Iwanowny zawołał: "Zobaczymy, co
teraz powiesz, Zofio Siemionowno" - snadż znajdował się jeszcze pod wpływem
jakiegoś zewnętrznego nastroju podniecenia i rażnośd wskutek świeżego zwycięstwa
nad Łużynem. Ale rzecz osobliwa: kiedy dotarł do mieszkania Kapemaumowa, uczul
nagłą niemoc i lęk. W zadumie przystanął przed drzwiami z dziwnym pytaniem: "Czy
naprawdę trzeba powiedzieć, kto zabił Lizawietę?" Pytanie było dziwne, bo
równocześnie poczuł, że nie tylko nie może tego przemilczeć, lecz nawet nie
wolno odwlec tej chwili bodaj na krótko. Jeszcze nie wiedział, czemu nie wolno,
tylko odczuł to, i dręcząca świadomość własnej bezsiły wobec nieuniknionej
konieczności - zgnębiła go niemal. Żeby już nie rozważać i nie
nięczyć-.si.ei, .szybko otworzył drzwiiz.progu spojrzał na Sonię. Siedziała z
łokciami na Stoliku, z twarzą w dłoniach, lecz na widok Raskolnikowa wstała co
żywo i wyszła na jego spotkanie, jak gdyby go oczekiwała. - Co by się ze mną
stało, gdyby nie pan! - rzekła skwapliwie, witając go na środKu pokoju.
Widocznie to tylko pragnęła mu powiedzieć. Dlatego oczekiwała go. Raskolnikow
podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego wstała przed chwilą. Zatrzymała
się o dwa kroki przed nim, zupełnie tak jak wczoraj. - Cóż, Soniu? - ozwał się
nagle i poczuł, że glos mu drży. - Wszystko to było przecie oparte na twojej
"sytuacji społecznej i związanych z nią nawykach". Zrozumiałaś jego aluzję? Na
twarzy jej odbiło się cierpienie.
- Tylko niech pan nie mówi ze mną tak jak wczoraj! - przerwała. - Niech pan nie
zaczyna, proszę! I tak już dosyć męki... Natychmiast się uśmiechnęła, w obawie,
że ten wyrzut może mu się nie spodoba. 417

- Głupio zrobiłam, żem stamtąd uciekła. Co tam słychać teraz? Chciałam wrócić,
ale wciąż myślałam, że pan... wstąpi. Opowiedział jej, że gospodyni wypędza ich
z- domu i że Katarzyna Iwanowna poleciała gdzieś "szukać sprawiedliwości". - O
mój Boże! - jęknęła Sonia - chodźmy tam czym prędzej... I schwyciła swą
mantylkę.
- Wiecznie to samo! - opryskliwie fuknął 'Raskolni-kow. - O niczym nie myślisz,
tylko o nich! Pobądź ze mną. - A... Katarzyna Iwanowna?
- Nie bój się, Katarzyna Iwanowna z pewnością sama cię tu odwiedzi, skoro już
wyszła z domu. A gdyby cię nie zastała, będzie narzekać na ciebie... Sonia
siadła na brzeżku krzesła, dręczące niezdecydowana. Raskolnikow milczał, patrzył
w ziemię i coś ważył w myśli. - Dajmy na to, że Łużyn nie zechciał - rozpoczął
nie podnosząc oczu na Sonię. - Lecz jeśliby zechciał lub jeśliby to było w jego
interesie, mógł wpakować cię do więzienia, gdybym się nie nawinął ja i
Lebieziatnikow! co? - Tak - rzekła słabym głosem. - Tak! - powtórzyła z
roztargnieniem i niepokojem. - A ja przecie mogłem się nie nawinąć!
Lebieziatnikow zaś - to już zupełny przypadek. Milczała. - A gdyby do więzienia
- co wtedy? Pamiętasz, com ci wczoraj mówił? Znów nie odpowiedziała. Chwilę
czekał. - Już myślałem, że znowu zawołasz: "Ach, proszę nie mówić, proszę
przestać!" - zaśmiał się Raskolnikow, ale nieszczerze. - I cóż! znów milczenie?
- spytał po upływie minuty. - Przecież o czymś trzeba rozmawiać. Na przykład
byłbym teraz ciekaw, jakbyś rozstrzygnęła jedno "zagadnienie", mówiąc stylem
Lebieziatnikowa. (Sprawiało to wrażenie, że zaczyna się wikłać.) Nie, naprawdę,
mówię serio. Wyobraź sobie, Soniu, że z góry znasz wszystkie zamiary Łużyna,
wiesz (i to wiesz na pewno), że gdyby je urzeczywi-418
stnił, z kretesem przepadłaby Katarzyna Iwanowna, no i dzieci, no i ty na
dokładkę (za nic siebie masz, więc: na dokładkę). Polunia również... boć i przed
nią ta sama droga. Otóż - gdyby d nagle kazano zdecydować, kto ma żyć na
świecie: on czy oni? To znaczy, czy ma żyć i robić łajdactwa Łużyn, czy też ma
umrzeć Katarzyna Iwanowna? Więc jakbyś postanowiła? że które z nich ma umrzeć?
Pytam ciebie. Sonia spojrzała na niego niespokojnie: coś osobliwego zabrzmiało
jej w tym mętnym i z daleka kluczącym wypytywaniu. - Przeczuwałam, że pan
zagadnie o coś takiego - rzekła Sonia, badawczo mu się przyglądając. - Dobrze,
dobrze, ale jakżebyś rozstrzygnęła?
- Czemu pan pyta o rzeczy niemożliwe? - z odrazą otrząsnęła się Sonia. - Czyli:
niech lepiej Łużyn żyje i robi łajdactwa! Nawet tego nie śmiesz zadecydować? -
Ale ja przecież nie znam zamiarów Bożych... Czemu pan pyta o to, o co pytać nie
wolno? Po co są takie czcze pytania? Jakim sposobem miałoby to zależeć ode mnie?
I któż mi dal prawo rozsądzania, kto ma, a kto nie ma żyć? - Ba, skoro już wdała
się boska Opatrzność, to rzeczywiście pozostaje tylko założyć ręce - posępnie
burknął Raskolnikow. ; - Niech pan lepiej powie wprost, o co
panu chodzi! - z udręką zawołała Sonia.-Pan znowu do czegoś zmierza... Czyżby
pan przyszedł tylko po to, by mnie męczyć! Nie wytrzymała i raptem rozpłakała
się gorzko. W ponurej rozterce patrzył na nią. Upłynęło z pięć minut. - Soniu,
masz słuszność - rzekł wreszcie cicho. Zmienił się naraz; znikł jego ton
sztucznie zuchwały i bezsilnie wyzywający. Nawet głos mu nagle osłabł. - Sam
mówiłem ci wczoraj, że nie o przebaczenie przyjdę, prosić, .ą tymczasem
zaczynam, właśnie "jakby ód prośby o wybaczenie... O Łużynie i Opatrzności
mówiłem dla siebie... To była moja prośba o przebaczenie, Soniu... Chciał się
uśmiechnąć, lecz coś wątłego i ułomnego zaznaczyło się w tym bladym uśmiechu.
Zwiesił głowę i zakrył twarz rękami. Wtem dziwne, niespodziane wrażenie jakiejś
żrącej nie-
27- 419

nawiści do Soni napłynęło mu do serca. Zdziwiony sam i jakby przestraszony tym


wrażeniem, podniósł głowę i spojrzał na nią bacznie; ale spotkał jej spojrzenie
frasobliwe, aż do męki zatroskane o niego - pełne miłości. Jego nienawiść
pierzchła jak widmo. To było nie to; mylnie wziął jedno uczucie za drugie.
Znaczyło to tylko, że chwila nadeszła. Znowu zakrył twarz rękami i nisko spuścił
głowę. Raptem zbladł, wstał z krzesła, popatrzał na Sonię i nic nie mówiąc
przesiadł się machinalnie na jej łóżko. W jego doznaniu ta chwila była okropnie
podobna do owej, kiedy to stał za staruchą, z siekierą już wyjętą z pętli, i
poczuł, że "teraz nie ma ani sekundy do stracenia". - Co panu? - spytała
przerażona Sonia.
Nie mógł'wymówić słowa. Zupełnie inaczej zamierzał to oznajmić i teraz sam nie
pojmował, co się z nim dzieje. Cicho podeszła, siadła obok na łóżku i czekała
nie spuszczając zeń oka. Serce łomotało jej i zamierało. Stawało się to nie do
zniesienia. Zwrócił do niej swą trupio-bladą twarz; wargi bezwładnie mu się
wykrzywiały usiłując coś wysłowić. Zgroza skurczyła serce Soni. - Co panu? -
powtórzyła, trochę się odchylając od niego.
- Nic, Soniu. Nie bój się... Głupstwo! Doprawdy, jeśli się zastanowić -
głupstwo! - mamrotał jak ktoś majaczący w malignie. - Tylko po cóż przyszedłem
cię dręczyć? - dorzucił z nagła, patrząc na nią. - Rzeczywiście, po co? Wciąż
zadaję sobie to pytanie, Soniu... -Przed kwadransem może istotnie zadawał sobie
to pytanie, lecz teraz wymówił to w zupełnej bezsile, na wpół nieprzytomnie i
czując w całym ciele ustawiczne dreszcze. - Och, jak się pan męczy! - rzekła z
cierpieniem w glosie, wpatrując się w niego. - Głupstwo!... Słuchaj, Soniu -
dlaczegoś uśmiechnął się nagle, blady i wątły uśmiech trwał ze dwie sekundy -
pamiętasz, co ci wczoraj chciałem powiedzieć? Czekała niespokojnie. .
-^%ychodząc powiedziałem, że może na zawsze z tobą się żegnam, lecz że jeżeli
przyjdę dzisiaj, to d powiem... kto zabił Lizawietę. Zadygotała od stóp do
głowy.
420
- Otóż - przyszedłem powiedzieć.
- Więc pan wczoraj rzeczywiście... - wyszeptała z trudem. - Skądże pan wie? -
spytała szybko, jakby się opamiętała nagle. Oddychała teraz z wysiłkiem. Twarz
jej bladła coraz bardziej. - Wiem.
Milczała dobrą chwilę.
- Czyżby ujęli go ? - spytała nieśmiało.
- Nie, nie ujęli.
- To skądże pan to wie? - znów spytała ledwie do-słyszalnie i znów po minutowym
prawie milczeniu. Obrócił się .do niej i uparcie się w nią wpatrywał. - Zgadnij
- rzekł z tym samym kurczowym i wątłym uśmiechem. Coś jakby konwulsje
wstrząsnęło nią całą.
- Ależ pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? - powiedziała
uśmiechając się jak dziecko. - Widocznie jestem zażyłym jego przyjacielem...
skoro wiem - ciągnął Raskolnikow, uparcie wpatrując się w jej twarz, lak gdyby
już nie był w stanie oderwać oczu. -J3n tej Lizawiety... zabić nie chciał... On
ją... zabił przypadkowo... Chciał zabtfstar^gay^BySTamS.T." i przysźecB:;7"A~
nagle weszła Lizawieta... Więc on i ją zabił. •>. Jeszcze jedna okropna minuta.
Nie przestawali patrzeć na siebie. - Więc nie możesz się domyślić? - spytał
nagle z wrażeniem, jakby się rzucał w dół z dzwonnicy. - N-nie - szepnęła
bezgłośnie.
- Dobrze się .orzyjrzyj.
Ledwie to wyrzekł, znowu jedno dawne, znajome doznanie na lód ścięło mu duszę:
patrzał na Sonię i raptem w jej twarzy zobaczył jakby twarz Lizawiety. Dokładnie
zapamiętał twarz Lizawiety, gdy się wtedy zbliżał 2 siekierą, a Lizaw^eta cofała
się ku ścianie, wyciągając ręce przed siebie, z zupełnie dziecięcym przestrachem
w rysach, całkiem jak małe dzieci, gdy zaczynają się czego bać, trwożliwie i
nieruchomo patrzą na to, co je przejmuje strachem, cofają »ię i wyciągają przed
siebie rączkę, wnet gotowe się rozplałytó. Prawie tak właśnie działo się teraz z
Sonią: tak samo bezsilnie, z takim samym przestrachem patrzyła na niego jakiś
421

czas i naraz, wyciągnąwszy lewą rękę, z lekka, ledwie-ledwie, oparła się palcami
o jego pierś i wolno zaczęła się podnosić, coraz bardziej się odchylając od
niego, a jej utkwiony w nim wzrok stawał się coraz bardziej nieruchomy. Wtem jej
groza udzieliła się jemu: podobny strach odbił się na jego twarzy i on także
zaczął patrzeć na nią z tym nieomal dziecięcym uśmiechem. - Zgadłaś? - szepnął
wreszcie.
- Boże!'- wydarł się z jej piersi starszny krzyk. Jak kłoda upadła na łóżko,
.twarzą do poduszek. Lecz po chwili podniosła się szybko, szybko przysunęła do
niego, porwała go za obie ręce i ściskając je, niby w obcęgach, swymi szczupłymi
palcami,T poczęła znów nieruchomo wpatrywać się w jego twarz, jakby przywarła do
niej oczyma. Tym ostatnim, desperackim spojrzeniem chciała wyssać bodaj cień
nadziei. Ale nadziei nie było: żadna wątpliwość nie mogła się ostać: wszystko
było tak! Nawet potem, później, gdy Sonia przypomniała sobie tę chwilę, dziwnie
i cudacznie robiło jej się na myśl: czemu tak od razu .zobaczyła wówczas, że już
nie ma żadnej wątpliwości? Wszak nie mogła na przykład powiedzieć, by
przeczuwała coś w tym rodzaju. A tymczasem teraz, skoro tylko rzekł jej to,
wydało jej się raptem, że istotnie to właśnie przeczuwała. - Daj spokój, Soniu,
dosyć! nie męcz mniej - poprosił błagalnie. Wcale, wcale nie tak zamierzał jej
to wyznać, ale wypadło tak. Zerwała się jak nieprzytomna i załamując ręce szła
przez pokój; lecz pośpiesznie wróciła i ponownie siadła obok niego, prawie
dotykając ramieniem jego ramienia. Wtem, jakby mieczem przeszyta, drgnęła,
krzyknęła i. sama nie wiedząc, czemu to czyni, padła przed nim na kolana. -
Cóżeś, cóżeś sobie wyrządził! - rzekła z rozpaczą, porwała się z
klęczek,''rzuciła mu się na szyję, objęła i mocno, mocno ścisnęła ramionami.
Raskolnikow odchylił się i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. - Jakaś ty
dziwna, Soniu: ściskasz i całujesz, kiedy ci powiedziałem o tym. Zapominasz o
sobie. - Nie, na całym świecie nie ma dziś nikogo nieszczęśli-
422
wszego niż ty! - krzyknęła zapamiętale, nie słysząc jego słów, i nagle zatkała
spazmatycznie. Fala od dawna nie zaznanych uczuć wtargnęła mu do duszy i
raptownie ją zmiękczyła. Nie stawiał oporu: dwie łzy spłynęły mu z oczu i
zawisły na rzęsach. - Więc nie opuścisz_Jnnie»_Snnm? -mówił patrząc na nią
prawie z nadzieją. - Nie,,nie, nigdy i nigdzie! - zawołała Sonia. - Pójdę za
tobą, pójdę wszędzie' O Boże!... O ja nieszczęśliwa!... Ach, czemuż, czemużlrie-
znatam'cię wcześniej! CżeMMt dawniej nie przychodziłeś? O Boże! - Teraz
przyszedłem.
- Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! - powtarzała nieprzytomnie, znów
go ściskając - razem z tobą pójdę na katorgę! . Coś min szarpnęło;
poprzedni, nienawistny i prawie szyderczy uśmiech zaigrał na jego wargach. -
Skąd wiesz, Soniu, może wcaleJnre myślę. Jść-na-.katorgę - rzekł. Spojrzała na
niego bystro.
Po pierwszym namiętnym i dręczącym porywie współczucia dla nieszczęśliwca na
nowo ją poraziła straszna myśl o zabójstwie. W zmienionym tonie jego słów
dosłuchała się nagle mordercy. Ze zdumieniem popatrzyła na niego. Nic jeszcze
nie wiedziała - ani po co, ani jak, ani dlaczego to było. Teraz wszystkie te
pytania naraz zapłonęły w jej świadomości. I znów nie uwierzyła: "On, on ma być
mordercą! Czyż to do pomyślenia?" - Ależ cóż to jest! Co się ze mną dzieje! -
mamrotała w najgłębszym osłupieniu, jakby jeszcze nie oprzytomniała. - Ty, ty,
taki jak jesteś, mogłeś się na to poważyć?... Cóż to! - Ano, żeby ograbić!
Przestań, Soniu! - rzekł ze znużeniem i nawet jakby niecierpliwie. Stała w
oszołomieniu, lecz naraz krzyknęła:
- Byłeś głodny! Chciałeś... pomóc matce? tak?
- Nie, Soniu, nie - bąkał, odwracając się, ze zwieszoną głową - nie byłem znowu
taki głodny... Rzeczywiście chciałem dopomóc matce, ale... to niezupełnie jest
tak... Nie dręcz mnie, Soniu!

Załamała ręce.
- Ale czyżby, czyżby to mogła być prawda! Boże mój, cóż to za prawda? Któż by w
nią uwierzył?... Ty, ty, który rozdajesz ostatnie grosze, zabiłeś dla rabunku?
A!...- krzyknęła nagle. - Te pieniądze, które dałeś Katarzynie... j ( te
pieniądze... Boże, czyżby i one... • | - Nie, Soniu -
przerwał skwapliwie - to były inne pieniądze, uspokój się. Te pieniądze
przysłała mi matka przez jednego kupca, otrzymałem je, gdym był chory, tegoż.
dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... To on je odbierał... To są
pieniądze moje, moje własne, prawdziwie moje. Sonia słuchała go w rozterce i z
całej mocy starała się coś zmiarkować. - Tamte zaś pieniądze... zresztą,, nawet
nie wiem, .czy były tam .pieniądze --"dodał cicho i jakby w zamyśleniu - zdjąłem
jej z szyi sakiewkę, .zamszową... pełną, wypchana sakiewkę... ale nie zajrzałem
do środka, widać nie zdążyłem... A rzeczy, jakieś tam spinki, łańcuszki -
wszystkie te rzeczy i sakiewkę ukryłem zaraz nazajutrz w cudzym podwórku, przy
alei W-wskiej, pod kamieniem... I teraz wszystko tam leży. Sonia słuchała z
natężeniem. •
- Więc po cóż... jakże to? Pan powiedział: żeby ograbić, a nic pan nie wziął? -
spytała szybko, czepiając się tego źdźbła nadziei. - Nie wiem... Jeszcze nie
postanowiłem, czy te pieniądze, wezmę, czy nie - rzekł, znowu jakby w zadumie,
ale nagle się opamiętał i uśmiechnął szybko, przelotnie. - Plotę głupstwa,
prawda? Soni mignęła myśl: "Czy to nie wariat?" Lecz natychmiast ją odtrąciła:
nie, to coś innego. Ona nic, nic w tym wszystkim nie rozumie! - Wiesz, Soniu -
powiedział nagle w jakimś natchnieniu - wiesz, co ri powiem? Gdybym tylko zabił
z głodu - ciągnął podkreślając każdy wyraz i patrząc na nią-zagadkowo, lecz
szczerze - to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tym! - I cóż by d pomogło, cóż
by d pomogło - podjął po
424
chwili z rozpaczą - cóż by d pomogło, jeślibym się przyznał teraz, że źle
postąpiłem? Co d po tym głupim zwycięstwie nade mną? Ach, Soniu, czyż po to
przyszedłem teraz do dębie! Znów chdała coś rzec, lecz dała spokój.
- Dlatego też przywoływałem cię wczoraj, że ty jedna mi pozostałaś. - Dokąd mnie
wołałeś? - zagadnęła nieśmiało.
- Nie po to, by kraść i zabijać, nie bój się, nie po to - uśmiechnął się
zgryźliwie - zbyt różni jesteśmy... I wiesz, Soniu, dopiero teraz, dopiero teraz
pojąłem, dokąd przywoływałem ciebie wczoraj. Wczoraj zaś, przywołując, sam
jeszcze nie wiedziałem dokąd. Na tym jednym mi zależało, po to jedno
przychodziłem, żebyś mnie nie opuśdłai,...Nie opuścisz, Son,iu2_ Śdsnęła mu
rękę.
- Ach, po co, po co jej powiedziałem, po co jej to odkryłem! - z rozpaczą
zawołał po krótkiej przerwie, w nieskończonej meczami patrząc na nią. - Czekasz
wyjaśnień, Soniu, siedzisz i czekasz, ja to widzę, a cóż d powiem? Przede i tak
nic nie zrozumiesz, tylko zadręczysz się do reszty... przeze mnie! Otóż to:
płaczesz i znowu mię ściskasz. Za cóż ty mnie całujesz? Czy" za to, żem sam nie
udźwignął tego ciężaru i przyszedł zwalić na kogo innego: ."Cierp i ty, lżej mi
będzie!" Czy możesz kochać takiego łajdaka? - A czyż ty także się nie męczysz?!
- zawołała. Znów to samo uczude falą wtargnęło do jego duszy i znów na mgnienie
ją. zmiękczyło. - Soniu, mam serce złe, zapamiętaj to sobie: to wiele tłumaczy.
Dlatego właśnie przyszedłem, żem zły. Są tacy, którzy by nie przyszli. Ja zaś
jestem tchórz i... szubrawiec! Ale... niech tam! To wszystko nie to... Teraz
trzeba mówić, a ja nawet nie umiem zacząć. Zatrzymał się i zamyślił.
- Eee, zbyt różni jesteśmy! - powtórzył - niedobrani. I po cóż, po cóż
przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję! - Nie, nie, to dobrze, żeś przyszedł!
- wykrzykiwała Sonia. - Lepiej, że wiem! Daleko lepiej! Spojrzał na nią z bólem.

- Hm, rzeczywiście! - rzekł tak, jakby się namyślał - przecie tak właśnie było!
Słuchaj: chciałem zostać Napoleonem, dlatego też zabiłem... No, teraz rozumiesz?
- N-nie - naiwnie i lękliwie szepnęła Sonia - tylko... mów, mów! Ja zrozumiem,
jaw sobie wszystko zrozumiem! - nalegała. - Zrozumiesz? Dobrze, zobaczymy!
Umilkł i długo rozmyślał. - Chodzi o to, że kiedyś zadałem sotye takie pytanie:
dajmy na to, że na moim miejscu jest Napoleon i że nie ma dla rozpoczęcia
kariery arii Tulónu, am Egfptu; ani przeprawy przez Mont Blanc, tylko zamiast
tych wszystkich pięknych i monumentalnych rzeczy jest sobie po prostu jakaś
śmieszna staruszka, wdowa po regestratorze, którą na domiar trzeba zabić, aby z
jej kuferka sprzątnąć gotówkę (dla kariery! rozumiesz?) - no więc czyby on się
na to zdecydował, gdyby innego wyjścia nie było? Czy nie wzdragałby się, że to
trochę zanadto niemonumentalne i że to... grzech? Otóż powiadam ci, że nad tym
"zagadnieniem" przemęczyłem się okropnie długo, tak że okropnie wstyd mi się
zrobiło, kiedy (jakoś nagle) zmiarkowałem wreszcie, że nie tylko by się nie
wzdragał, lecz w ogóle do głowy by mu nie przyszło, że to niemonumentalne... i
nawet by nie pojął: czego się tu wzdragać? I gdyby rzeczywiście nie miał innej
drogi, zadusiłby ją tak, że pisnąć by nie zdążyła-i to bez żadnych mędrkowań!
Więc i ja... porzuciłem mędrkowanie... i zabiłem... wzorując się na
autorytecie... Mówię dokładnie tak, jak było. Ciebie to śmie- . czy? Tak jest,
Soniu, najśmieszniejsze to, że może naprawdę rzeczy właśnie tak się miały...
Soni bynajmniej nie było do śmiechu.
- Niech pan lepiej mówi wprost... bez przykładów - poprosiła jeszcze bardziej
nieśmiało, ledwie dosłyszalnie. Obrócił się do niej, smutno na nią spojrzał,
ujął ją za obydwie ręce. - Soniu, znowu masz słuszność. Bo to wszystko głupstwa,
czcza gadanina! Widzisz: wiadomo d przecie, że moja matka prawie nic nie
posiada. Siostra jakimś trafem otrzymała wykształcenie i jest skazana na
tułaczkę po kondycjach. Tylko we mnie pokładały nadzieję. Studiowałem, ale
zabrakło mi środków i na jakiś czas musiałem porzucić uniwerstytet. Gdyby się to
wlokło dalej, to mógłbym żywić nadzieję, że za jakie dziesięć, dwanaście lat (o
ile wszystko pójdzie pomyślnie) zostanę jakimś nauczycielem czy urzędnikiem z
pensją tysiąca rubli rocznie... (Mówił tak, jakby wydawał lekcję.) A do tego
czasu matka wyschłaby z nędzy i trosk, a ja i tak nie zdołałbym zapewnić jej
spokoju; siostra zaś... ha, siostrze mogło się przytrafić coś jeszcze
gorszego!... Zresztą czemuż mam całe życie wszystkiego się wyrzekać, od
wszystkiego odwracać, o matce zapomnieć, a krzywdę siostry, powiedzmy -
grzeczniutko ścierpieć? Po co? Czy po to, żeby pogrzebawszy te dwie istoty
obarczyć się nowymi - żoną i dziećmi, aby je także pozostawić później bez grosza
i bez kawałka chleba? Otóż... otóż postanowiłem zawładnąć pieniędzmi-statej-1
użyć ich na pierwsze lata, już nie dręczyć matki, zabezpieczyć sobie
uniwersyteti pierwsze krela po skończeniu uniwersytetu - a wszystko to zrobić
szeroko, radykalnie, tak by stworzyć sobie zupełnie już nową karierę, wstąpić na
nową, niezależną drogę... I oto... i oto Wszyśtko.ITWSęc^ zabiłem... Żem
zabiTtęttarą, to, ma się rozumieć, źle... ale dosyć o tym! 'Bezsilnie dowlókł
się do końca swej opowieści i zwiesił głowę. - Och, to nie to, nie to - jęknęła
udręczona - i czyż wolno... nie, to nie tak, nie tak! - Sama widzisz, że nie
tak!... A przede opowiedziałem d szczerze, wyznałem ci prawdę! - Taka to i
prawda! O Boże!
- Przede zabiłem tylko wesz, Soniu, bezużyteczną, plugawą, szkodliwą. -
Człowieka nazywasz wszą!
- Ha, ja wiem, że to nie wesz - odparł, dziwnie na nią patrząc. - Zresztą plotę,
Soniu - dorzudł - dawno już plotę... To wszystko nie tak; masz słuszność.
Całkiem, całkiem, całkiem inne są tu powody!... Od dawna z nikim nie
rozmawiałem, Soniu... Bardzo mnie teraz boli głowa... Oczy pałały mu gorączkowym
ogniem. Już prawie majaczył; niespokojny uśmiech błąkał mu się na ustach.
Poprzez nastrój podniecenia już przezierała straszna niemoc. Sonia zdała sobie
sprawę z tego, jak on się męczy. Sama też zaczynała czuć zawroty głowy. I jak on
dziwnie mówi: niby nawet

można coś zrozumieć, lecz... "jakże to! jakże! O Boże!" I w rozpaczy załamywała
ręce. - Nie, Soniu, to nie to! - nawiązał, znienacka podnosząc głowę, jak gdyby
nagły zwrot myśli uderzył go i znów podniecił. - To nie to! Raczej... przypuść
(tak! to rzeczywiście lepiej!), przypuść, że jestem ambitny, zawistny, zły,
podły i mściwy, i... i może na dobitkę skłonny do pomieszania zmysłów. (Niech
już będzie wszystko na raz! O wariactwie już dawniej napomykali, pamiętam!)
Wspomniałem ci przed chwilą, że nie stać mnie było na uniwersytet. Czy wiesz, że
to może nieprawda? Matka by mi przysłała na, czesne, a na buty, ubranie, na
chleb sam bym zarobił; na pewno! Nastręczały się korepetycje, proponowano po pół
rubla. Przecie Razumichin pracuje! Ale zeżiiłem się i nie zechciałem. Właśnie
zeźliłem się (dobre to słowo!). Zaszyłem się w kąt jak pająk. Przecie byłaś w
mojej psiej budzie, widziałaś! A czy wiesz, Soniu, że niskie powały i ciasne
pokoje dławią duszę i umysł ? Och, jakże nienawidzUem tego barłogu! Mimo to
wychodzić z niego nie chciałem. IJmyślnie nie chciałem! Całymi dniami i nocami
nie wychodziłem, pracować nie chciałem, nie chciałem nawet jeść, wylegiwałem się
wciąż. Jeśli Anastazja przyniesie- zjem, jeśli nie przyniesie '- to i tak dzień
zejdzie; umyślnie, na przekór nie upominałem się! W nocy nie ma światła, leżę po
ciemku, a na świece zapracować nie chcę. Trzeba się było uczyć, a ja wyprzedałem
książki; na moim stole, na skryptach i zeszytach, dotychczas leży warstwa kurzu
na palec gruba. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć. Ciągle myślałem... I wciąż
śniły mi się sny, różne dziwne sny - szkoda opowiadać jakie! I zaczęło mi się
przywidywać, że... Nie, nie tak! znów nie tak opowiadam. Widzisz, wciąż pytałem
siebie wówczas: czemu jestem tak głupi, że skoro inni są głupi i skoro już wiem
na pewno, że są głupi, czemu sam nie chcę być mądrzejszy? Później zrozumiałem,
Soniu, że jeśli czekać, aż wszyscy zmądrzeją, za długo to potrwa... Później
zrozumiałem jeszcze, że tego nigdy nie będzie, że ludzie się nie zmienią i nikt
ich nigdy nie przerobi, szkoda fatygi! Tak to jest, tak! To ich prawo... Prawo,
Soniu. Tak jest!... I teraz wiem, Soniu, że kto mocny i silny rozumem i duchem,
ten jest ich władcą. Kto na wiele się poważy, ten dla nich ma słuszność. Kto na
więcej rzeczy umie pluć, ten jest ich prawodawcą, a kto się ośmieli więcej niż
wszyscy inni, ten też ma najwięcej słuszności! Tak bywało dotychczas i tak
będzie zawsze. Chyba tylko ślepy tego nie widzfl Choć mówiąc to Raskolnikow
patrzył na Sonię, jednak już nie dbał, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka go
rozebrała. Był w jakimś mrocznym zachwyceniu. (Istotnie, zbyt długo z nikim nie
rozmawiał!) Sonia pojęła, że ten ponury katechizm stal się jego wiarą i prawem.
- Zrozumiałem wtedy, Soniu - ciągnął z egzaltacją - że władza tylko temu idzie
do rąk, kto śmie nachylić się po nią i wziąć. Jeden, jeden tylko warunek
obowiązuje: wystarczy odważyć się. Po raz pierwszy w życiu powziąłem wtenczas
jedną myśl, której przede mną nikt i nigdy nie powziął. Nikt! Nagle, jasno jak
słońce, ukazało mi się: czemuż dotychczas ani jeden człowiek nie ośmielił się i
nie ośmiela, idąc obok całej tej głupoty, najprościej w świecie porwać ją za
ogon i .wyrzucić do diabła! Ja... zapragnąłem poważyć się i zabiłem... Chciałem
się tylko poważyć^ Soniu, oto jedyny powód! -- O, milcz pan, milcz! -
krzyknęła Sonia podnosząc ręce.-Odstąpiłeś Boga i Bóg cię poraził, oddal
szatanowi!... - Aha, Soniu, kiedym wówczas leżał po ciemku, wciąż mi się
zdawało, że to chyba diabeł mnie nagabuje, co? - Milcz. Nie śmiej się,
bluźnierco, nic nie rozumiesz. O Chryste! On nic, nic nie pojmie. - Daj pokój,
Soniu, wcale się nie śmieję; wszak i sam wiem, że to diabeł mnie wlókł. Milcz,
Soniu, milcz! - powtarzała mroczną determinacją. - Wszystko wiem. Wszystko to
już przemyślałem i przeszeptalem sobie, gdym leżał wtedy po ciemku... Wszystko
to sam ze sobą przedyskutowałem aż do ostatniego najdrobniejszego szczególiku i
wiem wszystko, wszystko! Jakże mi obmierzła, och, jak obmierzła wtedy ta cała
gadanina! Wszystko chciałem zapomnieć i rozpocząć na nowo, Soniu, i przestać
giędzić! Czyż naprawdę sądzisz, że poszedłem, jak głupi, na złamanie karku?
Poszedłem jak człowiek roztropny i to mnie właśnie zgubiło! Czy sądzisz na
przykład, żem nie wiedział tego nawet, iż skoro już zacząłem pytali badać
siebie: czy mam prawo posiadać władzę? jest to dowód, że nie mam prawa posiadać
władzy. Albo skoro

zadaję pytanie: czy człowiek jest wszą? więc widocznie człowiek nie jest wszą
dla mnie, jest nią zaś dla takiego, komu to wcale nie przychodzi do głowy, i kto
działa wprost, bez pytania... Jeżeli już tyle dni się męczyłem: czy poszedłby na
to Napoleon, czy nie? ID z pewnością czułem wyraźnie, że Napoleonem nie
jestem... Całą, całą męczarnię tego giędzenia zniosłem, Soniu, i zapragnąłem
otrząsnąć się, zrzucić to z karku; zapragnąłem, Soniu, zabić bez kazuistyki,
zabić dla siebie, dla siebie tylko! Nie chciałem okłamywać nawet siebie. Zabiłem
nie po to, by wspierać matkę - to nonsens. Nie po to zabiłem, aby posiadłszy
środki i władzę stać się dobroczyńcą ludzkości. Bzdury! podrostu zabiłem;
zabiłem dla siebie, dla siebie tylko, a czy stałbym się później czyimś * tam
dobroczyńćąrczy-~te?cate życie, jak pająk, wciągałbym wszystkich w sieć i ze
wszystkich wysysał soki - to w onych chwilach musiało mi być obojętne!... I nie
pieniądze były mi potrzebne przede wszystkim, Soniu, kiedy zabiłem, nie tyle
pieniądze były mi potrzebne, jak co innego... Teraz wiem to wszystko... Zrozum:
może, idąc tą samą drogą, już bym nigdy nie powtórzył morderstwa. Czego innego
musiałem się dowiedzieć, co innego popychało mnie: musiałem się dowiedzeć wtedy,
dowiedzieć czym prędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem?!, Czy
potrafię przekroczyć zasady moralne, czy też nie potrafię P^Osmietę się schylić
po władzę czy nie? Czy jestem drżącą kreaturą, czy też mam prawo... - Zabijać?
Czy masz prawo zabijać? - załamała ręce.
- E-ej, Soniu! - rzucił opryskliwie, chciał coś tłumaczyć, ale z pogardą umilkł.
- Nie przerywaj mi, Soniu! Chciałem d jedno tylko wykazać: że wtedy powlókł mnie
diabeł, a dopiero później mi wyjaśnił, że nie miałem prawa tam iść, ponieważ
jestem taką samą wsz% jak inni! Natrząsnął się ze mnie diabeł, więc przyszedłem
do ciebie! Podejmuj gościa! Gdybym nie był wszą, to czyżbym przyszedł do ciebie?
Słuchaj: gdy wtenczas poszedłem do starej, poszedłem tylko spróbować...
Zapamiętaj to sobie. - I zabiłeś! zabiłeś!
- Ale jak zabiłem? Czyż tak się zabija? Czyż tak idzie się zabijać, jak ja
wówczas poszedłem! Kiedyś ci opowiem, jakem szedł... Czyż ja zabiłem staruchę?
Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu, żafcatnipiten siebie na-
wieki!... Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja... Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć!
Zostaw mirie-!--wytozyknąTHagle w spazmatycznej udręce- zostaw! Wsparł łokcie na
kolanach i jak w kleszczach ściskał sobie głowę dłońmi. - Och, co za męczarnia!-
wyrwało się boleściwie Soni.
- Więc co teraz począć, mów! - zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię
z twarzą straszliwie wykrzywioną cierpieniem. - Co począć! - zawołała, zerwała
się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez, roziskrzyły się nagle. - Wstań!
(Chwyciła go za ramię; podniósł się spozierając na nią ze zdumieniem.) Idź
zaraz, w tej chwili, stań na rozdrożu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię,
którą splugawiłeś, potem się pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i
powiedz wszystkim głośno: "To ja zamordowałem!" Wtedy Pan Bóg znowu ześle d
życie. Pójdziesz? Pójdziesz? - pytała go, cala drżąca jak w ataku, chwyciwszy go
za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem.
Zdumiał się, był prawie oszołomiony jej raptowną egzaltacją. - Soniu, masz na.
myśli katorgę? Tłzebar-żehyoEl. się oddał w ręce sprawiedliwości? - zapytał
posępnie. - Przyjąć cierpienie i odkupić się przez nie - oto co trzeba. - Nie.
Nie pójdę do nich, Soniu.
- A jakże, jakże żyć będziesz? Z czym będziesz żył? Czyż teraz to możliwe? W
jaki sposób będziesz rozmawiał z matką? (Och, z nimi, z nimi co się teraz
stanie!) Zresztą, co ja mówię! Wszak już porzudłeś matkę i siostrę. Otoś już
porzucił, porzucił, O Boże! - zawołała - przecież on to wszystko wie już sam!
Jakże, jakże więc żyć bez ludzi! Co teraz będzie z tobą? - Nie bądź dzieckiem,
Soniu - wyszeptał. - Jakaż jest moja wina wobec nich? Po co mam iść? Co im
powiem? To wszystko upiory tylko. Oni sami wyrzynają ludzi milionami i jeszcze
mają to sobie za zasługę. To buhaje i szubrawcy, Soniu... Nie pójdę. Cóż im
powiem? że zabiłem, a pieniędzy wciąć nie miałem odwagi, ukryłem pod głazem-
dodał z cierpką ironią. - Sami będą się ze mnie śmiali, powiedzą: 431

głupi, że nie wziął. Głupiec i tchórz! Nic, nic nie zrozumieją, Soniu, i nie są
godni zrozumieć. Po co mam iść? Nie pójdę, Soniu, nie bądź dzieckiem... -
Zamęczysz się, zamęczysz - powtarzała, z błagalną rozpaczą wyciągając do niego
ramiona. - Kto wie, może się jeszcze tylko oszkalowałem - zauważył ponuro, jakby
w zadumie - może jeszcze jestem człowiekiem, nie wszą, i zbyt pochopnie
potępiłem siebie... Jeszcze będę walczył. Na ustach jego ukazał się wyzywający
uśmieszek.
- Dźwigać taką mękę! I to całe życie, cale życie!...
- Przywyknę... - mruknął posępnie, w zamyśleniu. - Słuchaj - podjął po chwili -
dosyć łez, pomówmy trzeźwo. Przyszedłem d powiedzieć, że mnie teraz tropią,
łapią... - Ach! - przeraziła się Sonia.
- Czemu krzyczysz! Sama chcesz, żebym szedł na katorgę, a teraz się
nastraszyłaś? Ale wiedz: ja się im nie dam. Jeszcze z nimi będę walczył i nic mi
nie zrobią. Nie posiadają prawdziwych poszlak. Wczoraj byłem w wielkim
niebezpieczeństwie i myślałem, że już po mnie, lecz dzisiaj sprawy się
poprawiły. Wszystkie ich poszlaki są o dwóch końcach, to znaczy, że ich
oskarżenia mogę obrócić na moją korzyść - rozumiesz? - i obrócę: bo teraz już
umiem... Ale do więzienia wpakują mnie na pewno. Gdyby nie przypadek, to może
już i dzisiaj by mnie posadzili - tak, na pewno, a może nawet jeszcze posadzą
dzisiaj... Tylko że to nic, Soniu: posiedzę, później mię wypuszczą... gdyż nie
mają ani jednego prawdziwego dowodu i nie będą mieli, już ja ci ręczę. Na mocy
zaś tego, co oni mają, nie sposób człowieka skazać. No, dosyć... Ja tylko tak...
żebyś wiedziała. Z siostrą i matką postaram się zrobić jakoś tak, żeby nie
uwierzyły i nie przestraszyły się... Zresztą moja siostra, zdaje się, ma teraz
zapewniony byt... więc i matka... No, oto i wszystko. Swoją drogą bądź ostrożna.
Będziesz mnie odwiedzaia-w-wiezieniy ? -.OJbedę! będę!
Siedzieli obok siebie, smutni i przybici, niby dwoje rozbitków wyrzuconych po
burzy na pusty brzeg. Patrzał na Sonię i czuł, ile jej miłości skupiło się na
nim - i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że ktoś go tak
kocha. Tak, to było dziwne i okropne doznanie! Idąc 432
do Soni czuł, że w niej cala jego nadzieja i cala ucieczka, pragnął zwalić bodaj
część swej męczarni - a oto teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do niego,
uczuł naraz i uświadomił sobie, że jest nieporównanie bardziej nieszczęśliwy niż
przedtem. - Soniu - rzekł -Już lepiej nie przy,chQdź_.do. mnie, kiedy będę
siedział w więzieniu. Sonia nic nie odparła, płakała. Minęło kilka minut.
- Masz krzyżyk? - spytała znienacka, jakby coś sobie przypomniawszy." Zrazu nie
pojął pytania. -,Nie? prawda, że ntó? Weź, ten._.-z. drzewg cyprysowego. Mnie
pozostanie inny, miedziany, od Lizawiety. Zamieniłyśmy się z nią krzyżykami,
Lizawieta mi dala swój, a ja jej dałam medalik. Teraz będę nosiła, krzyżyk od
Lizawiety, a ten weź. Weź... przecie to mój! mój! - błagała go. - Razem nianiy
cierpieć, razem ten krzyż poniesiemy... - Da»-- powiedział Raskolnikow. Nie
chciał jej zmartwić. Lecz zaraz cofnął wyciągniętą po krzyżyk rękę. - Nie teraz,
Soniu. .Lepiej J»ezme._pożniej - dodał, by ją uspokoić. - Tak, tak, lepiej,
lepiej - podchwyciła z przejęciem. - Gdy pójdziesz na cierpienie, wtedy_go
włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej
chwili ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi.
- .Zofio Siemionowno, czy wolno? - rozległ się czyjś bardzo znajomy y uprzejmy
głos. Sonia w przestrachu rzuciła się do drzwi. Ukazała się w nich jasna głowa
pana Lebieziamikowa. V
Lebieziatnikow miał minę zafrasowaną.
- Ja do pani, Zofia-Siemionowno. Przepraszam... Byłem pewien, że pana tu zastanę
- zwrócił się naraz do Raskol-nikowa - to znaczy, nic nie myślałem takiego...
ale właśnie myślałem... Tam u nas Katarzyna Iwanowna zwariowała - rąbnął nagle
Soni, poniechawszy Raskolnikowa. Sonia się żachnęła.

- A właściwie... przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... Sami już nie wiemy, co
począć. Wróciła do domu... zdaje się, że ją skądś wypędzono, może nawet dano po
karku... Przynajmniej tak się zdaje... Latała do szefa nieboszczyka Siemiona
Zacharycza, nie zastała go w domu: był na obiedzie u jakiegoś także generała...
Proszę sobie wystawić, popędziła tam, gdzie był na obiedzie... do tego drugiego
generała, i proszę sobie wystawić; uparła się, wywołała szefa Siemiona
Zacharycza, tak jest, zdaje się wprost od stołu. Może pani sobie wyobrazić, co z
tego wynikło. Naturalnie, wyrzucono ją; ona zaś teraz opowiada, że to ona go
zwymyślała i czymś wyrżnęła w niego. To zupełnie możliwe... W głowę zachodzę,
czemu jej nie przyskrzynili. Teraz opowiada wszystkim. Amalia Iwanowna też,
tylko trudno zrozumieć, krzyczy i szaleje... Aha, prawda: powiada i krzyczy, że
ponieważ wszyscy ją teraz porzucili, więc zabierze dzieci i pójdzie-na ulicę z
katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć, i ona także, i pieniądze zbierać, i
dzień w dzień chodzić pod okna tego generała... "Niechaj widzi, powiada, jak
szlachetne dzieci wysokiego urzędnika chodzą w nędzy po podwórkach." Wciąż bije
dzieci, one płaczą. Lenkę uczy śpiewać Futorek, chłopaka - tańczyć. Paulinę
Michajłownę również; drze wszystkie suknie, robi dla nich jakieś czapeczki, jak
dla aktorów; sama chce nieść miednicę i bębnić w nią zamiast muzyki... Nic nie
słucha. Więc jakże to? Przecie to już do niczego niepodobne! Lebieziatnikow
gadałby dłużej, lecz Sonia, która słuchała z zapartym tchem, schwyciła nagle
mantylkę, kapelusz, i wypadła z pokoju ubierając się w biegu. Raskolnikow.
wyszedł za nią, Lebieziatnikow za Obojgiem. - Na pewno zwariowała! - mówił do
Raskolnikowa wychodząc z nim na ulicę - nie chciałem tylko straszyć Zofii
Siemionowny, więc powiedziałem "zdaje się", ale nie ma wątpliwości. Podobno przy
gruźlicy wyskakują na mózgu takie gruzelki; szkoda, że nie znam medycyny.
Usiłowałem jej perswadować, ale nic nie chce słyszeć. - Pan jej mówił o
gruzełkach?
- Wie pan, niezupełnie o gruzełkach. Przy tym nic by nie zrozumiała. Ja zaś
mówię: jeżeli człowieka przekonać logicznie, że właściwie nie ma czego płakać,
to przestanie płakać. To jasne. A pan jest zdania, że nie przestanie? - Zbyt
łatwo byłoby wówczas żyć - odparł Raskolnikow.
- Chwileczkę, chwileczkę; naturalnie, Katarzynie Iwa-nownie dość trudno
zrozumieć, ale czy panu wiadomo, że w Paryżu już się odbywały poważne
eksperymenty co do możliwości leczenia wariatów, działając na nich samą tylko
perswazją logiczną? Jeden tamtejszy profesor, niedawno zmarły, poważny uczony,
umyślił, że można tak leczyć. Zasadnicza idea jego jest taka, że w organizmie
wariatów nie ma żadnego specjalnego rozstroju, a obłęd - to, że tak powiem, błąd
logiczny, błąd w sądzeniu o rzeczach, wadliwe na rzeczy spojrzenie. Kolejno
zbijał twierdzenia chorego i niech pan sobie wystawi - osiągał podobno
rezultaty. Ale ponieważ stosował przy tym również natryski, to oczywiście wyniki
jego kuracji mogą być kwestionowane... Przynajmniej tak się zdaje... Raskolnikow
już dawno nie słuchał. Dotarłszy do swej kamienicy kiwnął głową
Lebieziatnikowowi i zawrócił do bramy. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał i
pobiegł dalej. Raskolnikow wszedł do siebie i stanął pośrodku klitki.
"Po com tu wrócił?" Powiódł wzrokiem po tych żółtawych, wystrzępionych tapetach,
po tym kurzu, po swej kanapce. Z dziedzińca dochodził jakiś ostry, nieustanny
stukot; gdzieś widocznie coś wbijano, może jaki gwóźdź... Zbliżył się do okna,
stanął na palcach i długo, na pozór z niesłychaną uwagą, szukał oczyma. Lecz
dziedziniec był pusty, tych, co stukali, nie było widać. Na lewo, w oficynie,
widać było czyjeś otwarte okna; na framugach widniały doniczki z ubożuchnym
geranium. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to umiał na pamięć. Odwrócił
się i siadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak okropnie
osamotniony ! Tak jest; poczuł raz jeszcze, że może znienawidzi Sonię istotnie,
i to właśnie teraz, gdy uczynił ją jeszcze nieszczę-śliwszą. "Czemu chodził do
niej, czemu napierał się jej łez? Czemu koniecznie musi niweczyć jej życie? O,
podłość!" - Zostanę sam! - rzekł naraz stanowczo. - Nie będzie przychodziła do
więzienia! Po jakich pięciu minutach podniósł głowę i dziwnie się
28- AW

uśmiechnął. Tak, była to dziwna myśl: "Może na katordze 'jest naprawdę lepiej?"
Nie pamiętał, jak długo przesiedział, u siebie z wirującą w głowie ciżbą
nieokreślonych myśli. Nagle drzwi się otwarły i weszła Dunia. Zrazu przystanęła
i popatrzyła na niego od progu, zupełnie tak, jak on niedawno patrzył na Sonię.
Potem weszła i siadła na wprost niego na krześle, na swym wczorajszym miejscu.
Spojrzał na nią milcząc i jakoś o niczym nie myśląc. - Nie gniewaj się,
Rodionie, ja tylko na chwilę - rzekła Dunia. Wyraz jej twarzy był zadumany, lecz
nie surowy. Wzrok miała jasny i spokojny. Widział, że i ta przyszła do niego z
miłością. - Rodia, wiem teraz wszystko, wszystko. Dymitr Pro-koficz wszystko mi
wyjaśnił i opowiedział. Prześladują cię i dręczą wskutek głupiego i bezecnego
podejrzenia... Dymitr Prokoficz mówił mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i
że niepotrzebnie przyjmujesz to z taką grozą. Ja Jestem innego zdania i
całkowicie rozumiem, jak się w tobie wszystko burzy oraz że to oburzenie może
pozostawić ślady na zawsze. Tego się boję, a za to, żeś nas porzucił, nie sądzę
ciebie i sądzić nie śmiem, przepraszam też, żem ci zrobiła wyrzuty. Sama czuję,
że gdybym miała taką wielką zgryzotę, również uciekłabym od wszystkich. Matce
nic o tym nie opowiem, lecz o tobie będę mówiła nieustannie i zapewnię w twoim
imieniu, że przyjdziesz bardzo rychło. Nie dręcz się o nią, ja ją uspokoję; lecz
i ty także jej nie zamęczaj - przyjdź choć raz, pamiętaj, że to matka! A teraz
przyszłam tylko powiedzieć (tu Dunia wstała z krzesła), że gdyby się zdarzyło,
iż mogłabym ci być potrzebna, albo gdyby mogło ci się przydać... całe moje
życie, albo coś... to zawołaj mnie, a przyjdę. Żegnaj! Odwróciła się nagle i
zmierzała ku drzwiom.
- Duniu,! - zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i podszedł do niej - ten Razumichin,
Dymitr, to bardzo dobry człowiek! Zarumieniła się lekko.
- No? - spytała zaczekawszy chwilę.
- To człowiek rzeczowy, pracowity, uczciwy i zdolny mocno pokochać. Żegnaj,
Duniu. Dunia poczerwieniała, potem zaniepokoiła się nagle:
436
l
- Cóż to, Rodia, czyżbyśmy się istotnie rozstawali na wieki, że mi dajesz
takie... polecenie? - Wszystko jedno..,--Żegnaj...
Odwrócił się od niej i podszedł do okna. Dunia postała, popatrzyła na niego z
troską i wyszła pełna trwogi. Nie, nie był z nią oziębły. Była jedna chwila (ta
najostat-niejsza), gdy strasznie chciał mocno ją uściskać i pożegnać się z nią,
i nawet powiedzieć jej; lecz nie zdecydował się nawet podać jej ręki. "Potem
gotowa się wzdrygnąć, gdy sobie przypomni, żem ją teraz obejmował, powie, że
ukradłem jej pocałunek!" "Czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? - dorzucił w duchu
po kilku minutach. - Nie, nie wytrzyma; takie nie mogą wytrzymać! Takie nigdy
nie wytrzymują..." I pomyślał o Soni.
Z okna powiało świeżością. Na dworze światło było już mniej jaskrawe. Wziął
nagle czapkę i wyszedł. Rzecz prosta, Raskolnikow ani mógł, ani chciał zwracać
uwagi na swój chorobliwy stan. Lecz ta ustawiczna trwoga, cała ta zgroza - nie
mogła minąć bez następstw. I jeżeli nie zwaliła go jeszcze prawdziwa choroba, to
może właśnie dlatego, że ten wewnętrzny, nieprzerwany niepokój trzymał go na
nogach, utrzymywał w stanie przytomności, ale jakoś sztucznie i tylko do czasu.
BładziL-bęz celu. Słońce zachodziło. Ostatnio zaczęło go nawiedzać jakieś
osobliwe przygnębienie. Nie było w tym czegoś szczególnego, żrącego, jadowitego,
lecz wciąż wiało stamtąd coś wiecznego, jakiś przedsmak nieskończonej kolei lat
zimnej, obezwładniającej tęsknoty, przeczucie jakiejś wiekuistości na
"kwadratowym łokciu przestrzeni". Pod wieczór wrażenie to poczynało zazwyczaj
męczyć go jeszcze silniej. - Pod wpływem takiej najgłupszej, czysto fizycznej
niemocy, zależnej od jakiegoś tam zachodu słońca - jakże tu nie palnąć głupstwa!
Ba! Nie tylko do Soni, lecz i do Duni gotów człowiek pójść! - burknął
nienawistnie. Ktoś go zawołał. Obejrzał się: pędził ku niemu. .Lebie-ziatników.
-- Wystaw pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wystaw pan sobie: spełniła swój
zamiar i zabrała dzieci'. Zofia Siemionowna i ja ledwieśmy ich znaleźli. Wali w
patelnię,

dzieci zmusza do śpiewu i tańca. Dzieci płaczą. Zatrzymuje się na rogach ulic i
pod sklepikami. Głupia gawiedź biegnie za nimi. Chodźmy. - A Sonia?... -
zaniepokoił się Raskolnikow śpiesząc za Lebieziatnikowem. - Oszalała. To znaczy,
nie Zofia Siemionowna, tylko Katarzyna Iwanowna; zresztą i Zofia Siemionowna
także oszalała. A Katarzyna Iwanowna jest w zupełnym szale. Powiadam panu: do
reszty sfiksowała. Zabiorą je na policję. Pan sobie wyobraża, jak to wpłynie...
Teraz są-nad kanałem u W-skiego mostu, bardzo niedaleko od Zofii Siemionowny.
Blisko. Nad kanałem, opodal mostu, o dwa kroki od domu, gdzie mieszkała Sonia,
stłoczyła-się. gromadka ludzi. Najwięcej Rozbiegało się wyrostków i dziewczynek.
Ochrypły, zdarty głos Katarzyny Iwanowny słychać było już z mostu. Jakoż było to
widowisko dziwaczne, zdolne zaciekawić ulicznych gapiów. Katarzyna Iwanowna, w
swej zniszczonej sukni, dradedamowej chustce i zgniecionym słomkowym kapeluszu,
_ cudacznie zsuniętym na bakier, była rzeczywiście w prawdziwym szale. Zmęczyła
się i zdyszała. Jej udręczona, suchotnicza twarz miała wyraz jeszcze bardziej
męczeński niż kiedykolwiek (przy tym suchomik zawsze zdaje się bardziej chory i
zmieniony na ulicy, w słońcu niż w domu); lecz podniecenie jej nie mijało i z
każdą chwilą była coraz bardziej rozdrażniona. Rzucała się do dzieci, krzyczała
na nie, coś perswadowała, tuz w oczach publiczności uczyła je, jak mają tańczyć,
i co śpiewać, zaczynała im przekładać, do czego to ma służyć, wpadała w rozpacz,
że są takie niepojętne, biła je... Potem, nie kończąc, rzucała się w stronę
publiczności; gdy tylko zauważyła kogoś, choć trochę przyzwoicie) ubranego, kto
przystanął i patrzył, natychmiast zaczynała mu tłumaczyć, że "oto do czego są
doprowadzone dzieci z domu szlacheckiego i rzec nawet można -
arystokratycznego". Gdy usłyszała w tłumie śmiech lub jakie zaczepne słówko,
natychmiast rzucała się na zuchwalców i zaczynała ich łajać. Niektórzy istotnie
się śmiali, inni kiwali głowami; wszystkich w ogóle zaciekawiał widok obłąkanej
kobiety i wystraszonych dzieci. Patelni, o której mówił Lebieziatnikow, nie
było, a przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; lecz zamiast walenia w
patelnię Katarzyna Iwanowna zaczynała miarowo klaskać w swe suche dłonie, gdy
kazała Poluni śpiewać, a Lence i Koli tańczyć; przy tym sama też
próbowata"przyśpiewywać, ale za każdym razem urywała na drugiej nudę, wskutek
dokuczliwego kaszlu, co ją znowu wprawiało w rozpacz, tak że klęła swój kaszel i
nawet płakała. Najbardziej wściekał ją płacz i strach Koli oraz Lenki. Znać
było, że istotnie usiłowała ubrać dzieci w takie stroje, jakie noszą uliczni
śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk mający udawać Turka dźwigał na głowie turban z
czegoś czerwonego i białego. Dla Lenki już nie starczyło przebrania; włożono jej
tylko na główkę pąsową, na drutach robioną czapeczkę (albo raczej kołpak)
nieboszczyka Siemiona Zacharycza; w czapeczkę zatknięty był ułamek strusiego
pióra należącego niegdyś do babki Katarzyny Iwanowny i dotychczas
przechowywanego w kufrze jako rarytas familijny. Polunia miała na sobie swą
codzienną sukienkę. Popatrywała na matkę lękliwie i pytająco, na krok się od
niej nie oddalała, usiłowała ukryć łzy, domyślała się matczynego obłędu i
niespokojnie się rozglądała. Mocno ją przeraził tłum i ulica. Sonia szła
nieodstępnie za Katarzyną Iwanowna płacząc i zaklinając co chwila, żeby wracała
do domu. Lecz Katarzyna była nieubłagana. -Daj pokój, Soniu, przestań!-
trajkotala pośpiesznie, tracąc oddech i kaszląc.-Sama nie wiesz, o co prosisz,
niby małe dziecko! Jużem ci mówiła, że nie wrócę do tej pijanej Niemki. Niechaj
widzą wszyscy, cały Petersburg, jak żebrzą 'dzieci szlachetnego ojca, który całe
życie służył wiernie i ofiarnie i rzec można, zmarł na posterunicu." (Katarzyna
Iwanowna już zdążyła to sobie uroić i teraz ślepo w to wierzyła.) Niechaj widzi
ten łajdaczyna generał. Niemądraś, Soniu: cóż mamy teraz jeść, sama powiedz?
Dosyć już dręczyliśmy ciebie, nie chcę dłużej! Ach, to pan, Rodionie Roma-nyczu!
- wykrzyknęła, widząc Raskolnikową i rzucając się ku niemu - niechże pan na miły
Bóg wytłumaczy tej głupiutkiej, że mądrzej nie mogłam teraz postąpić! Zarabiają
nawet kataryniarze, nas zaś od razu wszyscy odróżnią, poznają, żeśmy uboga
szlachecka rodzina, doprowadzona do nędzy; a ten generał od siedmiu boleści
straci posadę na pewno - zobaczy pan! Dzień w dzień będziemy przychodzili pod
jego okna, a gdyby jechał cesarz, uklęknę, ich wszystkich ustawie 4.10

przed sobą, wskażę mu na nich: "Ojcze, ratuj!" On jest ojcem dla sierot, jest
miłosierny, stanie w naszej obronie, zobaczy pan; a tego jakiegoś generałka...
Lenko! tenez-vous droite\* Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego
chlipiesz? Znowu się mazgai! Czegóż ty się boisz, głuptasku! Boże! Co mam z nim
począć, Rodionie Romanyczu! Gdyby pan wiedział, jacy oni głupi! Z takimi wprost,
nie wiadomo, co robić!... I sama omal nie plącząc (co zresztą nie przeszkadzało
jej terkotać bez przerwy) pokazywała mu chlipiące dzieci. Raskol-. nikow
spróbował namówić ją do powrotu i nawet, myśląc, że to podziała na jej miłość
własną, nadmienił, że jako przyszłej przełożonej pensji dla dobrze urodzonych
panien nie wypada jej chodzić ulicami, tak jak chodzą kataryniarze... - Pensja,
cha- cha- cha! Gruszki na wierzbie! - zawołała Katarzyna Iwanowna zanosząc się
to śmiechem, to kaszlem - nie, Rodionie Romanyczu, to rozwiane marzenia! Wszyscy
nas opuścili!... A ten generalina... Wie pan, Rodionie Romanyczu, rzuciłam w
niego kałamarzem - bo akurat w przedpokoju stał kałamarz na stole, obok arkusza,
gdzie się składa podpisy; podpisałam się, rzuciłam w niego kałamarz i uciekłam.
O podli, podli! Ale mniejsza o to; teraz będę ich żywiła sama, nikomu nie chcę
się kłaniać! Dość długo męczyliśmy ją! (Wskazała na Sonię.) Poluniu, ile-śmy
zebrali, pokaż no? Co? wszystkiego dwie kopiejki? O łotry! Nic nie dają, tylko
lecą za nami z wywalonym językiem! Czego na przykład śmieje się ten bałwan?
(Wskazała na kogoś w ciżbie.) To wszystko dlatego, że ten Kolka taki niepojętny,
co ja z nim mam! Czego chcesz, Poluniu? Mów do mnie po francusku, parle-moi
franfais. Przecie uczyłam ciebie, przecie umiesz kilka zdań!... Inaczej jakże
mają poznać, żeście ze szlacheckiej rodziny, dobrze wychowane dzieci, wcale nie
takie jak wszyscy kataryniarze! Toż my nie chodzimy po podwórkach z kukiełkami
na kijach, tylko zaśpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! cóż mamy zaśpiewać?
Ciągle mi przerywacie, a my... pan wie, Rodionie Romanyczu, zatrzymaliśmy się
tutaj, żeby obmyślić, co śpiewać - coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć, bo
my to wszystko, niech trzymaj się prosto!
440
pan sobie wyobrazi, zupełnie bez przygotowania... Trzeba się umówić,
najdokładniej odbyć próbę, a potem udamy się na Newski, gdzie jest daleko więcej
ludzi z wyższego towarzystwa i gdzie nas zaraz zauważą. Lenka umie Futor ek...
Ale cóż tak w kółko Futorek i Futerek - wszyscy to śpiewają! Powinniśmy
zaśpiewać coś daleko wytworniejszego... No, cóżeś obmyśliła. Polu? Przynajmniej
ty mogłabyś matce pomóc! Ach, gdyby nie ten mój zanik pamięci, coś bym sobie
przypomniała! Nie możemy przecie śpiewać Huzar, wsparlszy się na szabli} Aha,
zaśpiewamy po francusku Ciiuf sous\^Toż ja was tego uczyłam, uczyłam. Grunt, że
ponieważ to po francusku, wszyscy zaraz zobaczą, żeście szlacheckie dzieci, i to
będzie daleko bardziej wzruszające... Można by nawet: "Malbrough s'en va-t-en
guerre"\ bo to zupełnie dziecinna, zupełnie dziecinna piosenka i we wszystkich
arystokratycznych domach śpiewa się to dzieciom do snu: Malbrough s'en va-t-en
guerre, Ne sait quand reviendra...* zaczęła śpiewać. - Ale nie, lepiej Citiq
sous\ No, Kola, weź się pod boczki, żywiej, a ty. Lenko, kręć się także, ale w
przeciwną stronę, my zaś z Polunią będziemy przyśpiewywały i klaskały! Cinq
sous, cinq sous Pow monter notre menage.,.**
Kchy-kchy-kchy! (I zaniosła się kaszlem.) Popraw sobie sukienkę, Poluniu,
ramiączko ci opada - zauważyła wśród kaszlu, łapiąc oddech. - Specjalnie teraz
powinniście się zachowywać przyzwoicie i delikatnie, żeby wszyscy widzieli,
żeście szlacheckie dzieci. Już wtedy mówiłam, że staniczek trzeba skroić dłuższy
i przy tym w dwa bryty. Ty zawsze, Soniu, ze swoimi radami: "Krócej i krócej" -
no i masz! dziecko wygląda jak koczkodan... Ba! Znowu, wszyscy pła-* Matbrough
wyrusza na wojnę,
Nie wie, kiedy wróci... ź• Pięć sous, pięć sous
Na nasze gospodarstwo...
441

czecie? O co wam chodzi? głuptasy! No, Kola, zaczynaj, żywiej, żywiej, żywiej!
Och, co za nieznośny dzieciak!... Cing sous, cmq sous -
Znowu policjant! No, czego chcesz?
Rzeczywiście przez gawiedż przepychał się policjant.. Ale w tejże chwili jakiś
pan w mundurze i szynelu, stateczny urzędnik około pięćdziesiątki, z orderem na
szyi (ta ostatnia okoliczność była wielce miła Katarzynie Iwanownie i zrobiła
wrażenie na policjancie), zbliżył się i milcząc podał Katarzynie Iwanownie
zielonaJrzyrublówkę. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Katarzyna Iwanowna
przyjęła i ukłoniła mu się grzecznie, nawet ceremonialnie. - Dziękuję, łaskawy
panie - rzekła dość wyniośle. - Przyczyny, które nas zniewoliły... Poluniu, weź
pieniądze. Widzisz, są jeszcze ludzie szlachetni i wielkoduszni, natychmiast
gotowi pomóc biednej szlachciance w niedoli. Łaskawy panie, ma pan przed sobą
szlachetnie urodzone sieroty, rzec nawet można: sieroty z jak najbardziej
arystokratycznymi koligacjami... A ten generałek siedział i jadł jarząbki...
Zaczął tupać nogami, że go fatyguję... "Wasza ekscelencjo, powiadam, ratuj
sieroty, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka Siemiona Zacharycza i ponieważ
rodzoną jego córkę, w dniu jego śmierci, oszkalował najpodlejszy z podłych..."
Znowu ten żołdak! Niech pan mnie broni! - krzyknęła do urzędnika - czego ten
żołdak nalazi? Od jednego jużeśmy tu uciekli z Mieszczańskiej... Czego chcesz,
głupcze! - Na. ulicy nie wolno. Zechce pani nie awanturować się.
- Sameś awanturnik! Chodzę tak jakby z katarynką, więc o co ci chodzi? - Na...
katarynkę trzeba mieć pozwoleństwo, a pani bez niczego i takim sposobem
wprowadza pani publikę w błąd. Gdzie pani zamieszkuje? - Jak to: pozwolenie! -
wrzasnęła Katarzyna Iwanowna. - Męża dziś pochowałam, a ty mi z jakimiś
pozwoleniami ! - Proszę pani, proszę pani, proszę, się uspokoić - mitygował
urzędnik. - Chodźmy, odprowadzę 'panią... Tutaj w tłumie nie przystoi... Pani
jest niezdrowa. 442
- Łaskawy panie, łaskawy panie, nic pan nie wie! - krzyczała Katarzyna Iwanowna.
- Pójdziemy na Newski! Soniu, Soniu! gdzież ona? także płacze! Co się wam
wszystkim stało!... Kola, Lenko, wy dokąd? - krzyknęła nagle z przestrachem. -
O, głupie dzieci! Kola, Lenko! Dokądże oni! Bo stało się tak, że Kola i Lenka,
do ostateczności przerażeni tą ciżbą i wybrykami obłąkanej matki, wreszcie
widząc policjanta, który chciał ich wziąć i gdzieś prowadzić, raptem, jakby się
zmówili, chwycili się za ręce i rzucili do ucieczki. Z krzykiem i
szlochem'pomknęta.-za. nimi. biedoa-.-Katarzyna Iwanowna. Wstyd i żal było
patrzeć na nią - biegnącą, płaczącą, zziajaną. Sonia i Polunia rzuciły się za
nią w pościg. - Zawróć ich, zawróć, Soniu! O głupie, niewdzięczne dzieci!...
Polu, łap ich... Przecie ja to dla was... Potknęła się i upadła. - Zraniła się
do krwi; Boże! - krzyknęła Sonia schylając się nad --nią.---~--Wszyscy się
zbiegli, wszyscy jęli napierać. Raskolnikow i Lebieziatnikow dopadli jedni z
pierwszych, tuż za nimi urzędnik, a wreszcie i policjant, który mruknął: "E-
et!", i machnął ręką przewidując uprzykrzone korowody. - Rozejść się! rozejść! -
krzyczał na tłoczących się dokoła ludzi. - Umiera! - zawołał ktoś z tłumu.
- Zwariowała! - ozwał się ktoś inny.
- Boże uchowaj! - rzekła któraś kobieta żegnając się pobożnie. --Chłopaczka i
dziewuszkę złapali, nie? O, już ich prowadzą - starszeńka przychwyciła i
przywiędła... Biedne głupiątka! Ale gdy się lepiej przyjrzano Katarzynie
Iwanownie, stwierdzono, że wcale się nie skaleczyła o kamień, jak myślała Sonia,
ale że krew, która zaczerwieniła bruk, trysnęła jej gardłem z piersi. --Ja to
znam, widziałem - mamrotał urzędnik do Ras-kolnikowa i Lebieziatnikowa - to
suchoty, proszę panów; krew tak chluśnie i zadusi człowieka. Z jedną moją
krewną... niedawno byłem świadkiem... przynajmniej półtorej szklanki...
Raptem... Coś jednak trzeba zrobić, zaraz skona... -Tutaj, tutaj, do mnie!-
błagała Sonia. - Ja tutaj

mieszkam!... Do tego domu... tuż obok... Do mnie, prędzej, prędzej!... - miotała


się na wszystkie strony. - Poślijcie po doktora... O Jezu! Staraniem urzędnika
dało się to zrobić; nawet policjant pomagał nieść Katarzynę Iwanownę-. Do Soni
wniesiono ją prawie nieżywą i złożono na łóżku. Krwotok nie ustawał, ale zdawała
się wracać stopniowo do przytomności. Oprócz Soni do pokoju weszli jednocześnie
Raskolnikow, Lebieziat-nikow, urzędnik i policjant, który uprzednio rozpędził
gawiedż, bo ten i ów dotarł aż do drzwi. Polunia wprowadziła, trzymając ich za
ręce, Kolę i Lenkę, którzy drżeli i płakali. Przyszli również Kapernaumowowie:
on sam-dziwacznie wyglądający człowiek, kulawy i jednooki, ze szczeciniastymi,
sterczącymi włosami i bokobrodami, żona jego, zawsze zastraszona, i kilkoro ich
dzieci, z twarzami zdrętwiałymi od nieustannego zdumienia, z otwartymi ustami.
Wśród całej tej publiczności zjawił się też nagle Swidrygajłow. Raskolnikow
spojrzał na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, skąd się tu wziął, bo przedtem
wśród ciżby go nie było. Mówiono coś o doktorze i popie. Urzędnik wprawdzie
szepnął Raskolnikowowi, że lekarz nic już, zdaje się, nie ma tu do roboty, ale
kazał po niego posiać. Ofiarował się sam Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna
Iwanowna nabrała tchu, krwotok chwilowo liśtał. Patrzała chorobliwym, ale
badawczym i przenikliwym wzrokiem na bladą, rozdygotaną Sonię, która chustką
wycierała jej krople potu z czoła. Wreszcie poprosiła, by ją trochę podnieśli.
Usadowiono ją na łóżku, podtrzymując z obu stron. - Gdzie są dzieci? - spytała
słabym głosem. - Przyprowadziłaś je, Soniu? O, głupiutkie!... czegoście
uciekały... Och! Krew zasychała jej na cienkich wargach. Powiodła spojrzeniem,
rozglądając się. - Więc tak mieszkasz, Soniu! Ani razu nie byłam u ciebie... A
teraz jestem... Popatrzyła na nią boleściwie. - Wyssaliśmy cię, Soniu... Polu,
Lenko, Kola, chodźcie tu... Masz, Soniu, oto one - wszystkie, oddaję ci je z rąk
444
do rąk... Ja już mam dosyć!... Skończona feta! Ha!... opuśćcież mnie, dajcie
choć umrzeć spokojnie... Znów położono ją na poduszce. - Co? popa?... Nie
potrzeba... Macie pieniądze do wyrzucenia?... Ja grzechów nie mam!... Bóg i tak
musi mi przebaczyć... Sam wie,-ne-ctOTpiałam!... A jeżeli nie przebaczy, to
obejdzie się!... Bredziła coraz niespokojniej. Chwilami drgała, toczyła dookoła
wzrokiem, na krótko poznawała ^wszystkich, lecz wnet wpadała znowu w
nieprzytomność. Oddychała ochryple i mozolnie, zdawało się, że coś jej bulgoce w
gardle. - Mówię do niego: "Wasza ekscelencjo!..." - wykrzykiwała odpoczywając po
każdym słowie. - Ta frau Amalia... Ach, Lenko, Kola! Weź się pod boczki, żywiej,
żywiej, glissez, glissez, pas de Basque\* Stukaj obcasikami... Staraj się to
robić z wdziękiem. Du hast Diamanten und Perlon...**
Jak to dalej? Można by to zaśpiewać...
Du hast die schonsten Augen. Madchen, was wilist du mehr?...***1'" A jakże, a
jakże! Was wilist du mehr - idiotyczne pomysły!... - Aha, jeszcze to: W południe
skwar... w dolinie... Dagestanu...
Ach, jak ja lubiłam... do szaleństwa lubiłam ten romans, Poluniu!... Wiesz, twój
ojciec... jeszcze jako narzeczony, śpiewał... O, przeszłość! Ot, co byśmy mogli
zaśpiewać! Tylko jak to, jak?... zapomniałam... przypomnijcie mi, jak dalej?
Była okropnie podniecona, usiłowała dźwignąć się. W koń-
* posuwiście, posuwiście, pas de Basque! *• Ty masz brylanty i perły... *** Masz
najpiękniejsze oczy. Dziewczyno, czegóż ieszcze chcesz?...

cu strasznym, rzężącym, zrywającym się głosem, krzycząc i dysząc po każdym


wyrazie, zaczęła mówić ze wzmagającym się przestrachem: W południe skwar... w
dolinie... Dagestanu... Z pociskiem w piersi...16 - Wasza ekscelencjo! -
wrzasnęła naraz rozdzierająco i zalała się łzami.-Ratuj sieroty! Wspomnij na
gościny u nieboszczka Siemiona Zacharycza!... Rzec nawet można: z
arystokratycznego!... Ha! - wzdrygnęła się, opamiętała i z jakimś przerażeniem
obejrzała wszystkich, po chwili jednak poznała Sonię. - Soniu, Soniu! - rzekła
cicho i łagodnie, jakby zdziwiona, że ją widzi przed sobą - Soniu, miła moja, i
tyś tutaj? Znów ją dźwignięto.
- Dosyć!... Pora na mnie!... Żegnaj, nieboraczko!... Zajeżdżona szkapa!...
Zdarte siły-y-y!- krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie - i runęła na poduszkę.
Znowu zaczęła drzemać, ale ta ostatnia drzemka trwała niedługo. Bladożółta,
wyschła twarz zapadła się, usta rozwarły, nogi wyciągnęły konwulsyjnie.
Westchnęła głęboko, głęboko i skonała. Sonia padła na jej zwłoki, objęła
ramionami i jakby zamarła przylgnąwszy głową do suchej piersi nieboszczki. •
Polunia przypadła do nóg matki i całowała je szlochając w glos. Kola i Lenka,
jeszcze nie rozumiejąc, co się stało, ale przeczuwając coś bardzo strasznego,
chwycili się wzajem obiema rączkami za ramionka i patrząc sobie w oczy,
otworzyli raptem usta i zaczęli krzyczeć. Oboje byli jeszcze w przebraniu: on
miał na głowie turban, ona kołpaczek ze strusim piórem. Skąd, w jaki sposób
sławetny "list pochwalny" znalazł się naraz na posłaniu, koło Katarzyny
Iwanowny? Leżał tutaj, obok poduszki, Raskolnikow go widział. Podszedł do okna.
Przyskoczył do niego Lebieziatnikow.
- Umarła - rzekł Lebieziatnikow.
- Rodionie Romanowiczu, muszę panu powiedzieć parę stów - zaczął Swidrygajlow.
Lebieziatnikow natychmiast ustąpił mu miejsca i delikatnie się stuszował17.
Swidrygajłow odciągnął zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt. 446
- Tę całą historię, to znaczy pogrzeb i tam dalej, biorę na siebie. Pan wie:
kiedy się ma" gotówkę... a ja już panu mówiłem, że mam zbywające pieniądze.
Dwoje tych piskląt i tę Polunię umieszczę w jakich przyzwoitych sierocińcach i
dla każdego z nich złożę w banku aż do ich pełnoletności po tysiąc pięćset
rubli, żeby już Zofia Siemionowna mogła być zupełnie spokojna. Ją także wydobędę
z bagna, bo to poczciwa dziewczyna, co? Więc niechże pan poinformuje Awdotię
Romanownę, że w taki sposób rozporządziłem jej dziesięcioma tysiącami. - W
jakimże to celu pan się tak rozdobroczynnił ? - zapytał Raskolnikow. - Ech,
niewierny Tomasz! - roześmiał się Swidrygajłow. - Toż mówię wyraźnie, że to są
pieniądze zbywające. A że tak po prostu, z poczucia ludzkości - tego pan nie
uznaje? Przecież to (wskazał palcem w kierunku, gdzie leżała zmarła) nie jest
"wesz", jak jakaś tam staruszka lichwiar-ka. Przecież to zagadnienie z typu:
"czy Łużyn ma żyć i robić łajdactwa, czy też ona ma umrzeć?" No i gdybym nie
pomógł, to i "Polunia pójdzie tą samą drogą..." Powiedział to z jakąś mrużącą
oko, wesołą filuternością, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow
zbladł i zlodowaciał słysząc własne swoje słowa, powiedziane Soni. Cofnął się
gwałtownie i dziko spojrzał na Swidrygajlowa. - Skąd pan... wie? - wyszeptał,
ledwie dysząc.
- A toż ja rezyduję tutaj, o ścianę, u madame Ressłich. Tutaj Kapernaumow, a tam
madame Ressłich, odwieczna i niezmiernie mi oddana przyjaciółka. Sąsiad, do
usług. - Pan?
- Ja - mówił Swidrygajlow trzęsąc się ze śmiechu - i klnę się na honor,
najmilszy Rodionie Romanowiczu, że zainteresował mnie pan fenomenalnie. Wszak
mówiłem, że się zbliżymy, przepowiedziałem to panu - no i zbliżyliśmy się. I
jeszcze pan zobaczy, jaki ze mnie łatwy człowiek. Zobaczy pan, -że ze mną żyć
można.

CZĘŚĆ SZÓSTA

Dziwne czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła zamykając w
odosobnieniu ciężkim i bez wyjścia. Gdy sobie później, znacznie później,
przypomniał ten czas, zdawał sobie sprawę, że wówczas jego świadomość jakby
mierzchła niekiedy i że z pewnymi przerwami trwało to aż do końcowej katastrofy.
Wiedział na pewno, że często się wówczas mylił, na przykład co do dat i terminów
niektórych wydarzeń. A przynajmniej, gdy sobie później usiłował wyjaśnić
wspomnienia z tego okresu, niejednego dowiedział się o sobie nie bezpośrednio,
lecz z informacji otrzymanych od osób postronnych. Jedno zdarzenie mieszał z
innym; to zaś poczytywał za następstwo wydarzeń istniejących tylko w jego
wyobraźni.!Niekiedy ogarniała go chorobliwa dręcząca trwoga, czasem przechodząca
w paniczny strach. Lecz pamiętał również, że bywały minuty, godziny i może nawet
dni, pełne apatii spływającej nań jakby przez kontrast do poprzedniego lęku -
apatii podobnej do chorobliwie obojętnego nastroju u niektórych umierających. Na
ogół zaś w tych ostatnich dniach sam zdawał się jakby uciekać od jasnego i
całkowitego rozumienia swej sytuacji. Najbardziej ciążyły mu pewne powszechne
fakty domagające się natychmiastowego załatwienia; ale jakże byłby rad uwolnić
się i uciec od tych czy owych trosk, których zaniedbanie groziło jednak w jego
położeniu zupełną i nieuchronną zgubą.

Szczególniej go niepokoił Swidrygajiow, można by nawet powiedzieć, że niejako


zatrzymał się na Swidrygajlowie. Od czasu nazbyt groźnych dla niego i nazbyt
dobitnych słów Swidrygajłowa w pokoju Soni w chwilę po śmierci Katarzyny
Iwanowny- zwykły tok jego myśli został jakby zwichnięty. Lecz mimo ro, że ten
nowy fakt go niepokoił, Raskolnikowowi jakoś nie było pilno wyświetlić tej
sprawy. Gdy czasami zastawał siebie nagle gdzieś w odległej i odosobnionej
dzielnicy miasta, w jakimś nędznym szynku, samotnego, za stołem, w zadumie, i
gdy ledwie pamiętał, jak się tu znalazł, raptem przypominał sobie Swidrygajłowa;
aż nazbyt jasno i trwożnie spływała na niego świadomość, że należałoby możliwie
najprędzej dogadać się z tym człowiekiem i ostatecznie załatwić, co się da. Raz,
zabłądziwszy gdzieś za rogatki, uroił sobie nawet, że oczekuje tu na
Swidrygajłowa i że tutaj wyznaczyli sobie spotkanie. Kiedy indziej obudził się
przed brzaskiem gdzieś w krzakach, na ziemi, i prawie nie pamiętał, jakim
sposobem tu zabmąl. Zresztą w ciągu tych dwu czy trzech dni po śmierci Katarzyny
Iwanowny już dwukrotnie spotykał Swidrygajlpwa, zawsze w mieszkaniu Soni, gdzie
wstępował bez celu i tylko na chwilę. Wymieniali zawsze kilka krótkich słów i
ani razu nie potrącili o punkt kapitalny, jak gdyby sama przez się stanęła
między nimi ugoda, by milczeć o tym do czasu. Ciało Katarzyny Iwanowny
spoczywało jeszcze w trumnie. Swidrygajłow wydał rozporządzenie co do pogrzebu i
załatwiał wszystkie sprawy. Sonia także była bardzo zajęta. Za ostatnim
widzeniem z Raskolni-kowem Swidrygajłow powiedział mu, że sprawę dzieci
Katarzyny Iwanowny już załatwił, i to pomyślnie, że przez jakieś swoje stosunki
znalazł osoby, z których pomocą udało się całą trójkę sierot umieścić
natychmiast w zakładach całkiem dla nich odpowiednich; że odłożone dla nich
pieniądze również bardzo całą rzecz ułatwiły, gdyż sieroty z gotówką o wiele
łatwiej umieścić niż sieroty w nędzy. Powiedział coś również o Soni, obiecał, że
w najbliższych dniach wpadnie sam do Raskolnikowa, wspomniał, iż "koniecznie
chciałby się naradzić, że są pewne .sprawy, trzeba pogadać..." Ta rozmowa
toczyła się w sieni, koło schodków. Swidrygajłow badawczo patrzał Raskolnikowowi
w oczy, a nagle, po chwili milczenia, spytał zniżając głos: - Rodionie
Romanyczu, czemu pan taki nieswój? Do-prawdyF Patrzy pan i słucha, a jakby nie
pojmował. Uszy do góry! Chce pan, to sobie pogadamy; szkoda tylko, że tyle mam
spraw na głowie, cudzych i-wlasnych... Ech, Rodionie Romanyczu - dodał znienacka
- każdemu śmiertelnikowi potrzeba powietrza, powietrza, powietrza... Przede
wszystkim! Cofnął się, by dać drogę wstępującemu na schody popu i diaczkowi.
Przyszli odprawić egzekwie. Swidrygajłow zarządził, by panichidę odprawiano dwa
razy dziennie, punktualnie. Wyszedł teraz z domu_Raskolnikow postał, pomyślał, i
tuż za popem wszedł do pokoju Soni. Stanął w drzwiach. Rozpoczęło się
nabożeństwo - cicho, poważnie, smutno. W świadomości śmierci i w poczuciu
obecności śmierci zawsze, od najpierwszych lat dzieciństwa, tkwiło dla
Raskolnikowa coś ciężkiego i mistycznie okropnego; przy tym dawno już nie
słuchał panichidy. Nadto było tu jeszcze coś innego, nad miarę przeraźliwego i
niepokojącego. Patrzał na dzieci: wszystkie klęczały koło trumny, Polunia
płakała. Za nimi, płacząc cicho i jakby nieśmiało, modliła się Sonia. "Przez te
dni nie spojrzała na mnie ani razu, nie odezwała się do mnie ani słówkiem" -
przyszło mu nagle na myśl. Słońce jaskrawo oświetlało pokój; dym kadzidlany
unosił się kłębami; duchowny odmawiał: Wieczne odpoczywanie... Raskolnikow stał
do końca nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając się z nimi pop jakoś dziwnie się
rozglądał. Po nabożeństwje.,Raskolnikow podszedł do Soni. Wzięła go nagle za
obie ręce-i schyliła głowę na jego ramię.-TtB-krótki-pTzyjacielski gest aż
zdumiał Raskolnikowa, aż dziwnie mu było: jak to, najmniejszej odrazy,
najmniejszego wstrętu do niego? Nawet ręka jej się nie wzdrygnęła. To już był
jakiś bezmiar samoponiżenia. Tak przynajmniej to zrozumiał. Sonia nic nie
mówiła. Raskolnikow uścisnął jej rękę i wyszedł. Zrobiło mu się okropnie ciężko.
Gdyby w tej chwili mógł gdzieś odejść i zostać zupełnie sam, na całe życie
bodaj, uważałby to za szczęście. Ale w ostatnich czasach, choć prawie stale
bywał sam, żadną miarą nie mógł poczuć, że jest sam. Zdarzało się, że szedł za
miasto, wchodził na szosę; pewnego razu zapędził się nawet do jakiegoś
zagajnika; lecz im samotniejsze było miejsce, tym dosadniej czuł jakby czyjąś
bliską i trwożną obecność, niekoniecznie

straszną, ale jakoś nadmiernie doskwierającą, tak że czym prędzej wracał do


miasta, mieszał się z tłumem, wstępował do szynków, do piwiarni, szedł na
tandetę, na plac Sienny. Tu już bywało jakby lżej i nawet samotniej. W którejś
jadłodajni pod wieczór śpiewano pieśni; przesiedział tam całą godzinę,
słuchając, i pamiętał, że było mu bardzo przyjemnie. Lecz po jakimś czasie znów
poczuł niepokój; jakby sumienie zaczęło go gryźć. "Siedzę tu sobie, słucham
śpiewu, a czyż to właśnie powinienem robić?" - pomyślał. Zresztą od razu zdał
sobie sprawę, że nie to jedno go korci; było jeszcze coś, co wymagało
natychmiastowego załatwienia, lecz czego nie sposób było ani uświadomić sobie,
ani oddać w słowach. Ciągle się to zwijało w jakiś kłębek. "Nie, już lepiej
walka. Lepiej, żeby znowu Porfiry... albo Swidrygajłow... Gdyby już prędzej znów
jakie wyzwanie, czyjaś napaść... Tak! tak!" - myślał. Wyszedł z jadłodajni i
puścił się nieledwie pędem. Myśl o Duni i matce przejęła go czemuś panicznym
lękiem.,Tej oto nocy zbudził się przed świtem w krzakach na Wyspie
Krestowskie),' zzi?blBietyT"Skostmały, z dreszczami. Ruszył do domu i przyszedł
dopiero^ wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu dreszcze minęły, ale obudził
się późno: była już druga po południu. Przypomniał sobie, że tego dnia był
pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszył się, że nie wziął w tym udziału.
Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, niemal
łapczywie. Głowa była świeższa, w ogóle czuł się spokojniejszy niż w ostatnich
trzech dniach. Aż się przelotnie zdziwił minionemu napadowi panicznego strachu.
Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.
- Aha! je, wiec "me chory! - powiedział Razumichin, wziął krzesło i usiadł przy
stole na wprost Raskolnikowa. Był wzburzony i nie starał się tego ukryć. Mówił z
widoczną irytacją; lecz powoli i nie podnosząc głosu. Miało się wrażenie, że
mocno utkwił w nim jakiś osobliwy, ba, zgoła wyjątkowy zamiar. - Słuchaj -
zaczął stanowczo - diabła mi tam do was wszystkich, ale z tego, co widzę teraz,
widzę wyraźnie, że nic nie mogę zrozumieć. Bądź łaskaw, nie sądź, że przyszedłem
wypytywać. Gwiżdżę na to! Nie życzę sobie! Choćbyś sam zaczął mi teraz wszystko
odsłaniać, wszystkie wasze 454
sekrety - pytanie jeszcze, czybym zechciał słuchać; może bym splunął i odszedł.
Przyszedłem tylko sam dowiedzieć się ostatecznie: czy to prawda, po pierwsze,
żeś wariat? Bo widzisz, na twój temat istnieje przekoriaiffe (gdzie? mniejsza o
to), żeś, być może, wariat albo bardzo tego bliski. Przyznam d się, że i sam
mocno się skłaniałem do tego mniemania, sądząc przede wszystkim z twoich głupich
i po częśd świńskich postępków (niczym nie dających się wytłumaczyć), po wtóre
zaś, z twego obecnego zachowania się względem matki i siostry. Tylko potwór i
szubrawiec, jeżeli nie wariat, mógłby z nimi postąpić tak, jak ty postąpiłeś;
stąd wniosek, żeś wariat... - Dawno je widziałeś?
- Dopiero co. A ty od tego czasu, nie widziałeś? Powiedz mi, proszę, gdzie się
wałęsasz, już trzy razy wstępowałem do ciebie. Matka od wczoraj poważnie chora.
Wybrała się do ciebie; Awdotia Romanowna poczęła zatrzymywać; ona nic słyszeć
nie chce, powiada: "Jeżeli chory, jeżeli rozum mu się miesza, to któż mu pomoże,
jak nie matka?" Przyszliśmy tutaj wszyscy, bo jakże mieliśmy puścić ją samą. Aż
do twojego progu ciągleśmy prosili, żeby się uspokoiła. Wchodzimy - ciebie nie
ma; usiadła tutaj. Przesiedziała dziesięć minut, my stoimy nad nią, milczymy.
Wstała i mówi: "Skoro wychodzi z domu, więc widocznie jest zdrów, tylko
zapomniał o matce; więc matce wstyd i nie przystoi stać pode drzwiami i żebrać o
jego dobre słowo jak o miedziaka." Wróciła do domu i zachorowała; teraz leży w
gorączce: "Widzę, powiada, że dla tej swojej ma czas." Przypuszcza, że "tą
twoją" jest Zofia Siemionowna - twoja narzeczona czy kochanka, ja tam nie wiem.
Zaraz poszedłem do Zofii Siemionowny, bo chciałem, bratku, wszystkiego się
dowiedzieć. Przychodzę, patrzę: trumna, dzied płaczą, Zofia Siemionowna • mierzy
im żałobne sukienki. Ciebie nie ma. Popatrzyłem, przeprosiłem, wyszedłem - tak
też zameldowałem Awdotii Romanownie. Okazuje się, że to wszystko banialuki^ nie
ma tu żadnej "swojej", na j prawdopodobnie) - wariactwo. Ale oto siedzisz i
żresz gotowaną wołowinę, jakbyś trzy dni w ustach nic nie miał. Ha, zapewne,
wariad także jedzą, ale ty, choć słówka do mnie nie przemówiłeś, jednak... nie
jesteś wariat! mogę przysiąc... Grunt, że nie wariat. A zatem pal was wszystkich
diabli, bo w tym siedzi jakaś

tajemnica, jakiś sekret, a ja nad waszymi sekretami nie myślę sobie łamać głowy.
Wstąpiłem tylko po to, żeby cię zwymyślać - streścił wstając -- ulżyć sobie, i
teraz wiem, co mam robić. •-- Cóż więc chcesz teraz robić? - A co ci do tego, co
zamierzam robić?
- Słuchaj: będziesz pił?
- Skąd... z czego to poznałeś?
- No wiesz!
Razumichin milczał przez minutę.
- Zawsze byłeś bardzo roztropnym człowiekiem i ni-gdyś, nigdy nie był wariatem -
zauważył z raptownym zapałem. - Masz rację: będę pił! Żegnaj - i zabierał się do
odejścia. - Wczoraj... nie, zdaje się, przedwczoraj mówiłem z siostrą o tobie,
Razumichin. - O mnie! Ale... gdzież ty ją mogłeś widzieć przedwczoraj? -
zatrzymał się Razumichin i aż trochę pobladł. Znać było, że serce wolno i z
natężeniem zatłukło mu się w piersi. - Przychodziła tutaj sama, tu siedziała,
rozmawiała ze mną. - Ona!
- Tak, ona.
- Cóżeś jej mówił... to znaczy, co mówiłeś o mnie?
- Powiedziałem jej, że z ciebie bardzo dobry, uczciwy i pracowity człowiek. Że
ją kochasz, tego jej nie mówiłem, gdyż o rym wie sama. - Sama wie?
- Bagatela! Cokolwiek się ze mną stanie, gdziekolwiek się udam - ty byś przy
nich pozostał jako ich opatrzność. Poniekąd oddaję d ją, Razumichin. Mówię to,
bom przeświadczony, że ją kochasz, i jestem pewien czystości twego serca. Wiem
również, że i ona może ciebie pokochać, kto wie, czy już nie kocha. A teraz sam
decyduj: czy masz pić, czy nie. - Rodia... Widzisz... Ha... Ach, do kroćset! A
dokądże ty się wybierasz? Uważasz: jeżeli to wszystko jest sekret, no to niech.
Ale ja... ja sekret ten przeniknę... I nie wątpię, że to na pewno jakaś bzdura,
wierutne brednie i że tylko ty sam wszystko nakręciłeś. Skądinąd, pyszny z
ciebie chłop! Przepyszny chłop! - A ja właśnie chciałem dodać, tylko że mi
przerwałeś, że doskonałe było twoje postanowienie, by tych tajemnic i sekretów
nie badać. Daj pokój do czasu, nie turbuj się. W odpowiedniej chwili dowiesz się
wszystkiego, w sam raz wtedy, gdy trzeba będzie. Wczoraj powiedział mi jeden
człowiek, że każdemu trzeba powietrza, powietrza. Chcę zaraz pójść do niego i
wypytać, co przez to rozumiał. Razumichin stał zadumany, przejęty i coś sobie
kombinował. "To polityczny spiskowiec! Na pewno! I jest w przededniu jakiegoś
decydującego kroku, ha pewno! Inaczej być nie może i... Dunia wie" - pomyślał
nagle. - Więc do dębie przychodzi Awdotia Romanowna... - rzekł skandując słowa -
a ty sani chcesz się zobaczyć z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej
powietrza, powietrza, i... i... a zatem i ten list pozostaje w związku z tym
wszy-tkim... - zakonkludował tak, jakby mówił do siebie. - Jaki list?
- Otrzymała list dzisiaj - bardzo ją zaniepokoił. Bardzo. Aż zanadto. Chciałem
mówić o tobie, poprosiła, żebym dał pokój. Później... później powiedziała, że
może bardzo niedługo rozstaniemy się, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować,
potem poszła do siebie i zamknęła się. - Otrzymała list? - powtórzył Raskolnikow
w zamyśleniu.
- No tak; nie wiedziałeś? Hm. Obaj chwilę milczeli.
- Żegnaj, Rodionie. Ja, bracie... hm, był taki czas, że... a zresztą do
widzenia. Uważasz, ja w pewnej chwili... No, żegnaj! Już na mnie pora... Upijać
się nie będę. Teraz nie trzeba, nie, skądże! Śpieszył, ale już wychodząc, już
prawie zamknąwszy drzwi za sobą, uchylił je nagle i rzekł patrząc gdzieś w bok:
- Aha! Pamiętasz - to zabójstwo, no... ten Porfiry... staruchę? Otóż wiedz, że
morderca się znalazł, sam się przyznał i przedstawił wszystkie dowody. To jeden
z tych dwóch robotników... malarzy... Wyobraź sobie, pamiętasz, jak stawałem w
ich obronie ? Czy uwierzysz, że tę całą scenę śmiechu,

bójtd z kolegą na schodach, kiedy tamci szli na górę... dozorca i dwaj


świadkowie... on urządził naumyślnie, właśnie dla zmylenia. Co za spryt i
przytomność umysłu u takiego szczeniaka... aż wierzyć się nie chce; ale sam
wytłumaczył, sam do wszystkiego się przyznał! Ładnie się zbłaźniłem, co? Ha,
uważam, że to tylko geniusz udawania i pomysłowości, geniusz jurydycznego
wykrętu, więc właściwie nie bardzo jest się czemu dziwić! Czyż tacy nie mogą
istnieć? Że zaś nie wytrzymał do końca i przyznał się, to jeszcze bardziej
wzmacnia moją wiarę. Bo tak jest prawdopobodniej... Ale że ja się tak zbłaźniłem
wtedy! Ze skóry wyłaziłem w ich obronie! - Powiedz mi, proszę ciebie, skąd się
tego dowiedziałeś i dlaczego to cię tak interesuje?-z widocznym niepokojem
zapytał Raskolnikow. - No wiesz! Dlaczego mnie to interesuje? Dobryś sobie!...
Dowiedziałem się zaś między innymi od Porfirego, właściwie prawie wszystko od
niego wiem. - Od Porfirego?
- Od Porfirego.
- I cóż... cóż on? - zapytał z przestrachem.
- Wspaniale mi to wytłumaczył. Wyjaśnił psychologicznie, po swojemu. - On d
wyjaśnił?-Sam ci to wytłumaczył? . - Sam, sam. Do widzenia. Później jeszcze d
coś opowiem, ale teraz jestem zajęty. Tam... była taka chwila, że pomyślałem...
Zresztą szkoda gadać, później!... Po cóż teraz miałbym się upijać. Tyś mnie
spoił i bez wódki. Bo jestem przecie pijany. Rodła! Nie piłem, a jestem teraz
pijany, no ale do widzenia; wstąpię, bardzo niedługo. Wyszedł. '"TO spiskowiec
polityczny, jak amen w pacierzu! - ostatecznie zdecydował Razumichin, wolno
zstępując ze schodów. - Siostrę także w to wdągnął; to bardzo możliwe, z-
charakterem Awdotii Romanowny. Miewają jakieś schadzki... Ona mi robiła aluzje.
Z wielu jej słów... i słóweczek... i napomknień wynika, że jest tak właśnie.
Zresztą jakże inaczej wytłumaczyć tę całą plątaninę? Hm! A ja już myślałem... O
rany, czego ja nie myślałem! Tak, to było zamroczenie, zawiniłem wobec niego. To
on sam wówczas pod lampą, na korytarzu, wpędził mnie w to zamroczenie. Tfu! Co
za obrzydliwa, ordynarna, podła myśl z mojej strony! Zuch Mikołaj, że się
przyznał... I jakże teraz jasno się tłumaczy wszystko, co było przedtem! Ta jego
choroba wówczas, jego dziwne mimo wszystko postępowanie, nawet i przedtem,
przedtem, jeszcze w uniwersytecie - taki był zawsze ponury, zasępiony... Dobrze,
ale co teraz znaczy ten list? Coś w tym jest! Od kogo len list? Podefrźewam...
Hm! Nie, muszę to spenetrować." ... - • Przypomniał sobie o Dunieczce,
skojarzył jedno z drugim, i serce w nim zamarło. Z miejsca puścił się pędem.
Zaraz po odejściu Razumichina. Baskalnikow .wsiał, obrócił się do okna, obił się
o jedną ścianę, o drugą, jakby niepomny ciasnoty swej klitki, i - znów -usiadł..
naJfcanapce. Jakby się całkiem odrodził. Znowu walka - a więc znalazło się
wyjście. "Tak jest, znalazło się więc wyjście! Bo już wszystko zanadto się
zacieśniło, zakorkowało, dławiło dręczące, człowiek chodził w jakimś odurzeniu.
Od chwili sceny z Mikołką u Porfirego zaczął się dusić, bez wyjścia, w
ciasnoście. Po Mikołce tegoż dnia była scena u Soni; on ją poprowadził i
zakończył zgoła, zgoła nie tak, jakby sobie dawniej wyobrażał... Widocznie
osłabł - natychmiast i radykalnie. Od razu! Wszak przyznał wtedy słuszność Soni,
przyznał sam, przyznał szczerym sercem, że z taką sprawą na sumieniu nie będzie
już mógł żyć samotnie! A Swidrygajłow? Swi-drygajłow stanowi zagadkę...
Swidrygajłow go niepokoi, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze
Swidrygajłowem może także czeka go jeszcze walka. Może i Swidrygajłow jest swego
rodzaju wyjściem, lecz Porfiry - to co innego." "Więc Porfiry na dobitkę sam
wyjaśnił Razumichinowi, psychologicznie mu wyjaśnił! Znowu się zabrał do swojej
przeklętej psychologii! Porfiry?... Porfiry miałby uwierzyć choć na jedną
chwilę, że Mikołką jest winien? po tym, co między nimi zaszło wtedy, po tej
scenie w cztery oczy, przed przybyciem Mikołki - scenie, którą tylko w jeden
sposób można wytłumaczyć sensownie? (Kilkakrotnie w ostatnich dniach
przypominała mu się owa scena z Porfirym, ale urywkowo, strzępkami; w całości
nie mógł jej odtworzyć.) Padły wówczas między nimi takie słowa, zostały wykonane
takie ruchy i gesty, zamienili się takimi spojrzeniami, to i owo

zostało powiedziane takim głosem, dochodzili do takich granic, że po tym


wszystkim chyba nie jakiś Mikołka (którego Porfiry przejrzał na wylot od
pierwszej chwili), chyba nie jakiś Mikołka mógłby zachwiać samym trzonem jego
pewności." "No proszę! Nawet Razumichin zaczynał już podejrzewać! Widocznie
scena pod lampa, na korytarzu, nie spłynęła z niego jak woda po szkle. Poleciał
do Porfirego.;.. Ale z jakiej racji Porfiry go nabiera? Co on ma w tym, żeby
uwagę Ra-zumichina zwrócić na Mikołkę? Na pewno coś knuje; tkwi w tym jakiś
zamiar, ale jaki? Co prawda, od owego poranku minęło dużo czasu - zbyt, zbyt
dużo, a o Porfirym nie było ani słychu, ani dychu. Hm, właściwie to gorzej..."
Raskolnikow wziął czapkę, zamyślił się, potem wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy
od kilku dni czuł przynajmniej, że jest przy zdrowych zmysłach. "Trzeba skończyć
ze Swidrygajlowem - myślał - za wszelką cenę i możliwie najprędzej. Zdaje się,
że ten również czeka, bym sam do niego przyszedł." I oto w jego znużonym sercu
wezbrała nagle taka nienawiść, że mógłby chyba zamordować jednego z tych dwóch:
Swidrygajłowa albo Porfirego. Bądź co bądź poczuł, że jeśli nie teraz, to w
przyszłości byłby w stanie to zrobić. "Zobaczymy, zobaczymy" - powtarzał w
duchu. Lecz zaledwie otworzył drzwi do sieni, wpadł na Porfirego, który właśnie
wchodził. Raskolnikow osłupiał na chwilę, ale tylko na jedną chwilę. Rzecz
osobliwa: nie bardzo się zdziwił i prawie nie nastraszył. Drgnął tylko, lecz
momentalnie, błyskawicznie stanął w pogotowiu. "Może to już rozwiązanie. Ale
jakim sposobem podszedł tak cichutko jak kot, że nic nie słyszałem? Czyżby
podsłuchiwał?" - Nie spodziewał się pan gościa, Rodionie Romanowi-czu - zawołał
śmiejąc się Porfiry Pietrowicz. - Już dawno chciałem wstąpić, teraz
przechodziłem obok, myślę sobie: czemu nie wpaść na pięć minut? Pan się gdzieś
wybierał? Nie zatrzymam długo. Ot, na jednego papierosika, jeżeli wolno... -
Niechże pan siada. Porfiry Pietrowiczu, niechże pan siada - zapraszał
Raskolnikow z miną tak na pozór zadowoloną i przyjacielską, że doprawdy sam by
siebie podziwiał, gdyby mógł się widzieć. Gonił resztkami! Bywa czasem, że
człowiek cierpi śmiertelny strach przez pól godziny w towarzystwie rozbójnika,
ale gdy ten ostatecznie przystawia mu nóż do gardła, strach mija nagle. Usiadł
na wprost Porfirego i wpatrywał się weń bez drgnienia powiek. Porfiry zmrużył
oczy i jął zapalać papierosa. "No gadaj że, gadaj! - takie wyzwanie chciało
wyskoczyć z serca Raskolnikowa. - No, czemu,. czemu nie gadasz?" II
- Ach, te papierosiki! - przemówił wreszcie Porfiry Pietrowicz, gdy skończył
zapalać, i odsapnął. - Wiem, że to trucizna, czysta trucizna, a porzucić nie
mogę. Kaszlę, krztuszę się, początki astmy. Wie pan, tchórz ze mnie; kilka dni
temu pojechałem do B-na - on każdego pacjenta bada co najmniej pół godziny; aż
się roześmiał patrząc na mnie. Stukał, pukał. "Między innymi, powiada, nie służy
panu tytoń; rozedma płuc." Ślicznie, ale jakże mam porzucić? Czym zastąpię? Nie
piję, ot, w czym bieda, che-che-che, bieda w tym, że nie piję! Bo wszystko jest
względne, Rodionie Romanyczu, wszystko jest względne. "Cóż to? znowu rozpoczyna
swoją przeklętą grę?" - ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Przypomniała mu się
nagle cała niedawna scena ich ostatniego spotkania i ówczesne uczucie napłynęło
mu falą do serca. - Wstępowałem do. pana, onegdaj-, wieczorem; pan nie wie?
-"ciągnął Porfiry Pietrowicz oglądając pokój. -Wchodziłem Iutaj»,do.Jego"
pokoju. Tak samo jak dzisiaj szedłem sobie mimo pańskiego domu, pomyślałem:
trzeba wpaść, złożyć mu wizytę. Przychodzę, pokój na oścież; rozejrzałem się,
poczekałem, nawet nie zameldowałem się pańskiej służącej, wyszedłem. Pan nie
zamyka- na-.klucz ? Twarz Raskolnikowa chmurniała coraz bardziej. Porfiry jakby
odgadł jego myśli. -.Przyszedłem wytłumaczyć się, Rodionie Romanyczu, mój złoty,
wytłumaczyć się! Winien jestem panu wyjaśnienie - mowa z uśmieszkiem i nawet
leciutko trącił Raskol-
nikowa dłonią w kolano, ale prawie w tejże chwili twarz jego przybrała nagle
minę poważną, zatroskana, ba, ku zdziwieniu Raskolnikowa niemal smutną.
Raskolnikow jeszcze nigdy nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu
twarzy. - Dziwna scena nastąpiła wtedy między nami, Rodionie Roma-nyczu. Co
prawda, to i przy pierwszym naszym widzeniu zaszła również dziwna scena, lecz
wtedy... Ha, teraz wszystko się dopasowuje. Rzecz jest taka: może jestem wobec
pana bardzo nie w porządku, i sam to czuję. Bo jakżeśmy się rozstali? Pan
pamięta: nerwy pańskie dygoczą i kolana drżą, moje nerwy dygoczą i drżą kolana.
Wie pan, to już było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami, nie po
dżemelmeńsku. A wszak ostatecznie jesteśmy dżentelmenami; nawet przede wszystkim
dżentelmenami - trzeba to uwzględnić. A pan pamięta, do czego dochodziło...
Wręcz nieprzyzwoicie. "Właściwie za kogo on mnie ma?" - ze zdumieniem
zastanawiał się Raskolnikow podnosząc głowę i wpatrując się w Porfirego jak
urzeczony. - Zdecydowałem, że teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie
lepiej - ciągnął Porfiry Pietrowicz, z lekka odwracając głowę i spuszczając
oczy, jakby już nie chciał mieszać spojrzeniem swej niedawnej ofiary i jakby
porzucał wszystkie swe dawne chwyty i fortele. - Bo tego rodzaju podejrzenia i
tego rodzaju sceny długo trwać nie mogą. Wybawił nas wtedy Mikołka, bo Już sam
nie wiem, do czego by doszło między nami. Ten przeklęty mieszczuch siedział u
mnie wtedy za przepierzeniem-uwierzy pan? Pan naturalnie już o tym wie: mnie
także wiadomo, że później wstąpił do pana; ale tego, co pan wówczas przypuścił,
tego nie było: po nikogo nie posyłałem i nic jeszcze wtedy nie zarządziłem.
Spyta pan, dlaczego nie zarządziłem? Hm, jakże to powiedzieć? Mnie samego to
jakoś zaskoczyło. Nawet po stróżów nie bardzo posyłałem. (Stróżów pan z
pewnością zauważył przechodząc.) Mignęła mi wtenczas myśl jedna, prędko, jakby
błyskawica; bo uważa pan, Rodionie Romanyczu, diabelnie byłem wtedy przekonany.
Trzeba spróbować, myślałem sobie: wprawdzie na pewien czas wypuszczę jedno, ale
za to drugie schwycę za ogon; w każdym razie nie dam umknąć temu, co moje, co
moje. Strasznie jesteś nerwowy, Rodionie Romanyczu, aż do przesady - przy
wszystkich innych podstawowych cechach swego charakteru i serca, które,
pochlebiam sobie, częściowo poznałem. Oczywiście, nawet i wtedy powinienem był
wiedzieć, że przecież nie zawsze tak bywa, żeby człowiek raptem wstał i wygamąl
wszystko, co ma na sercu. Owszem, to się zdarza, zwłaszcza jeśli doprowadzić
człowieka do ostateczności, ale bądź co bądź rzadko. Powinienem to uwzględnić.
Ale widzi pan, bardzo mi się chciało mieć choć szczególiczek! choćby
maciuputenki, tylko bodaj jeden, lecz za to taki, żeby go można było wziąć do
rąk, żeby to już była rzecz, a nie w kółko tylko wciąż psychologia. Bo myślałem
sobie: jeżeli człowiek winien, to na pewno można z niego wycisnąć coś
konkretnego, wolno nawet liczyć na najbardziej nieoczekiwane rezultaty. Liczyłem
wtedy na pańskie usposobienie, Rodionie Romanowiczu, najbardziej na
usposobienie. Mocno liczyłem na pana. - Ależ pan... ależ dlaczego pan teraz
tak... - bąknął wreszcie Raskolnikow nie mogąc nawet porządnie sformułować
pytania. "O czym on mówi? - gubił się w domysłach. - Czyżby rzeczywiście brał
mnie za niewinnego?" - Czemu tak mówię? Bo przyszedłem się wytłumaczyć;
uważałem to'sobie, że tak powiem, za świętą powinność. Chcę panu wyłożyć
wszystko do cna, jak to było, całą historię tego, co się zdarzyło wtenczas,
powody tego, że tak powiem, zaćmienia umysłu. Dużo kazałem panu przecierpieć,
Rodionie Romanyczu. Nie jestem potworem. Rozumiem i ja, czym to było dla
człowieka udręczonego, ale dumnego, władczego i niecierpliwego przede wszystkim!
Tak czy owak, uważam, żeś panczlowiek najszlachetniejszy, może nawet z zadatkami
na wielkoduszność, choć bynajmniej nie wszystkie pańskie poglądy podzielam -
śpieszę to zaznaczyć, gdyż za nic nie chcę pana zwodzić. Poznawszy pana
przywiązałem się. Pana może te słowa śmieszą? Nic dziwnego. Wiem, że od
pierwszego wejrzenia pan mnie nie polubił, bo zresztą nie ma za co polubić.
Dlatego też, teraz ze swojej strony pragnę wszelkimi sposobami zatrzeć złe
wrażenie i dowieść, że i ja jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię
otwarcie. Tu Porfiry Pieirowicz zatrzymał się z godnością- Raskolnikow uczul
przypływ jakiegoś nowego lęku. Myśl, że Porfiry ma go za niewinnego, jęła go
nagle straszyć. - Chyba nie warto opowiadać kolejno, jak się to wszy-

stko wówczas rozpoczęło - podjął Porfiry Pietrowicz. - Sądzę, że to zbyteczne.


Zresztą nie potrafiłbym. Bo jakże to wyjaśnić porządnie? Najpierw rozeszły się
słuchy. O tym, co to były za słuchy i od kogo, i kiedy,,, i dlaczego mianowicie
skierowały się na pana - myślę, że także nie warto. U mnie zaś osobiście
rozpoczęło się od przypadku, od pewnego zupełnie przypadkowego przypadku, który
w najwyższym stopniu mógł być i mogło go nie być. Jaki przypadek? Hm, sądzę, że
także szkoda mówić. To wszystko, te słuchy i te przypadki, złączyło mi się
wtenczas w jedną myśl. Wyznaję otwarcie, bo jeżeli przyznawać się, to do
wszystkiego; otóż to ja pierwszy wpadłem wtedy na pana. Bo te jakieś notatki na
zastawach u staruszki, i tak dalej, i tak dalej - to wszystko furda. Takich
sztuczek można naliczyć setkę. Miałem również sposobność dowiedzieć się wówczas
szczegółowo o scenie w biurze policji - i to nie mimochodem, lecz od narratora
szczególniejszego, kapitalnego, który sam o tym nie wiedząc odmalował mi tę
sprawę znakomicie. I tak szczególik do szczególiku, szcze-gólik do szczególiku,
Rodionie Romanyczu, mój złoty! Więc jakże miałem nie zwrócić się w wiadomym
kierunku? Zapewne, mówi angielskie przysłowie, że ze stu królików nie da się
złożyć jednego konia, ze stu podejrzeń nigdy się nie złoży jednego dowodu; ale
to przecie dopiero rozsądek, a trzeba się liczyć z namiętnościami, boć
ostatecznie i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przypomniałem sobie wtedy o
pańskim artykuliku w tym piśmie, pamięta pan, już za pierwszej bytności pana
mówiliśmy o tym szczegółowo. Natrząsałem się wtedy, ale to po to, żeby z pana
wydobyć coś więcej: pan jest bardzo niecierpliwy i chory, Rodionie Romanyczu. Że
pan jest mężny, zuchwały, poważny i... czujący, wiele czujący - wszystko to
dawno wiedziałem. Mnie te wszystkie odczucia są znane, również pański artykulik
przeczytałem jak coś znanego. Podczas bezsennych nocy w jakimś zapamiętaniu lągł
się ten artykuł, z zamieraniem i łomotaniem serca, z tłumionym entuzjazmem.
Niebezpieczy jest ten tłumiony, dumny entuzjazm młodzieży. Natrząsałem się
wówczas, a teraz wyznam panu, że strasznie lubię w ogóle, to znaczy jako amator,
taką pierwszą, młodzieńczą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, we mgle dzwoni
struna. Artykuł pański' jest niedorzeczny i fantastyczny, ale przebłyskuje 464
w nim taka szczerość, jest w nim duma młoda i nie przekupiona, jest w nim odwaga
rozpaczy; posępny to artykuł, lecz to dobrze. Artykulik ten przeczytałem sobie
wtedy i odłożyłem, i.... odłożywszy, zaraz pomyślałem: "Ba, z tym człowiekiem
nie pójdzie tak łatwo!" A teraz niechże pan sam powie: czy mogłem po takim
wstępie nie dać się porwać dalszemu ciągowi? Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż
ja teraz coś twierdzę? Dopiero wtedy zauważyłem. Cóż to jest? pomyślałem. Nie ma
tu nic, zgoła nic, może w najwyższym stopniu nic. I zupełnie nie przystoi mnie,
sędziemu śledczemu, tak się za-galopowywać. Mam w ręku Mikołkę, mam fakty-bo jak
pan sobie chce, tam były fakty! On także miał swoją psychologię; muszę się nim
zająć, pomyślałem, boć tu chodzi o śmierć i życie. Po co teraz tłumaczę to panu?
Po to, żeby pan wiedział i ze swym rozumem i sercem nie miał za złe ówczesnego
złośliwego postępowania. Nie było ono złośliwe, szczerze mówiąc, che-che! Może
pan sobie wyobraża, że nie byłem wtedy u pana z rewizją? Byłem, byłem, che-che,
byłem, gdy pan tutaj leżał chóry w łóżeczku. Nie" urzędowo i nie pod własnym
nazwiskiem, ale byłem. Do ostatniego włoska wszystko się tu przetrząsnęło w.
pańskim mieszkaniu, ale - umsonst!* Myślałem sobie: teraz ten człowiek
przyjdzie, sam przyjdzie, i to bardzo prędko, jeżeli winien, to niechybnie
przyjdzie. Inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A czy pamiętasz, Rodionie
Romanyczu, jak "panRazumichin zaczął ci się wygadywać? Zrobiliśmy to w tym celu,
żeby cię zdenerwować; umyślnie puściliśmy słuchy, ażeby pan Razumichin wygada}'
się, boć to taki człowiek, który nie potrafi milczeć, kiedy jest oburzony. Panu
zaś Zamiotowowi przede wszystkim rzuciła się w oczy twoja szczera odwaga i twój
gniew. Bo któż to widział tak od razu wygarnąć w pJwiarni^uJazabiłem.!"!1 Oho,
pomyślałem sobie, śmiało! zbyt śmiało! Jeżeli on jest winien, to niebezpieczny z
niego przeciwnik. Tak sobie wtedy pomyślałem. I czekam. Czekam z całych sil - a
Zamiotowa pan wtedy literalnie zmiażdżył i... i w tym ci sęk, że ta cała
przeklęta psychologia ma dwa końce. Otóż czekam, wypatruję, a tu raptem Bóg mi
cię sprowadza: przychodzisz. Aż mi serce drgnęło. Ech! Po co pan wtedy
przyszedł? Śmiech, ten twój * aa próżno!

śmiech, kiedyście wówczas przyszli-pamiętasz pan? Właśnie wtedy przejrzałem cię


na wylot, jakbyś był ze szklą. A gdybym cię nie oczekiwał w taki szczególniejszy
sposób, to może bym nic nie dojrzał w twoim śmiechu. Oto co znaczy: być w
nastroju. A pan Razumichin wtedy... Ach, kąmieii»-kamień, pamięta pan, kamień,
no, _teni_pQd-ktorym_ukryte_sa_ rzeczy? Literalnie ]akbym go widział, gdzieś tam
w ogrodzie - bo pan powiedział Zamiotowowi, że w ogrodzie, prawda? A potem drugi
raz mnie? A kiedyśmy wtenczas zaczęli analizować ten pański artykuł, kiedy pan
zaczął- mi go wykładać! no! powiadam panu: każdziutkie słowo przedstawiło mi się
dwojako, j.akb.y pod każdym, z..nich siedziało drugie jeszcze znaczenie. I tak
oto, Rodionie Romanyczu, doszedłem aż do bslatńiego słupa i dopiero wtedy się
opamiętałem, gdy się weń trzasnąłem łbem. Hola, powiedziałem sobie, hola!
Przecie jeżeli chcieć, można to wszystko aż do ostatniego szczegółu wytłumaczyć
wręcz odwrotnie i bodaj że to wypadnie jeszcze naturalniej. Sam sobie
przyznawałem, że naturalniej wypadnie. Męczarnia! Nie, myślę sobie, już bym
wolał jaki szczególiczek... A jakem wówczas usłyszał o tym dzwonku, to aż
zamarłem cały, aż mnie ciarki przeszły! Aha, myślę, oto i nasz szczególiczek!
Jest! I już nawet nie rozumowałem, nie chciałem rozumować. Dałbym wtedy tysiąc
rubli ze swej kieszeni, żeby tylko móc na własne oczy widzieć, jak pan szedł
obok tego mieszczanina sto kroków (po tym, gdy cisnął ci w oczy: "Morderca!") i
przez te całe sto kroków nie odważyłeś się o nic go zapytać!... Albo te zimne
dreszcze wzdłuż kręgosłupa? Albo wciąż o tych dzwonkach - w chorobie, w
półmalignie? Więc jakże się po tym wszystkim dziwić, Rodionie Romano-wiczu, że
zacząłem wówczas tak żartować z tobą? I dlaczego sam przyszedłeś akurat w tej
minucie? Toż i ciebie jakby ktoś z tyłu popychał, słowo daję, i gdyby nie
rozładował atmosfery Mikotka, to... Mikołkę pan pamięta? Dobrze go pan
zapamiętał ? Przecie to był grom z jasnego nieba! Grom, piorun! A jak ja go
powitałem? Gromowi, piorunowi - ani tyćko nie uwierzyłem, sameś pan widział. Ba!
Nawet później, już po pańskim wyjściu, gdy mi na niektóre punkty odpowiadał
bardzo a bardzo składnie,-tak że aż się dziwiłem-nawet wtedy nie wierzyłem mu za
grosz! Bo moja pewność była 4A6
-^
twardsza od diamentu. Nie, myślę sobie, wolne żarty! Gadaj zdrów, Mikołka! -
Razumichin mówił mi przed chwilą, że pan i teraz oskarża Mikołaja i sam upewnił
o tym Razumichina... Zbrakło mu tchu, nie dokończył. Z niewypowiedzianą
alteracją słuchał, jak człowiek, który go "rozgryzł" całkowicie, teraz się
wycofuje. Bał się uwierzyć i nie wierzył. W tych dwuznacznych jeszcze słowach
chciwie szukał i dobadywał się czegoś dokładniejszego i bardziej
rozstrzygającego. - Pan Razumichin! - zawołał Profiry, rzekłbyś, ucieszony, że
milczący Raskolnikow wreszcie o coś pyta. - Che-che-che! Pana Razumichina
koniecznie trzeba było jakoś spławić: czy nam to źle we dwóch? Pan Razumichin
byłby tu piątym kołem u wozu... przy tym wpadł do mnie blady jak ściana... Ha,
Bóg z nim, mniejsza o niego. A co do Mikołki, czy chce pan wiedzieć, co to za
facet? jak ja go rozumiem? Przede wszystkim to jeszcze zupełny dzieciuch; tchórz
nie tchórz, ale coś w rodzaju artysty. Daję słowo. Proszę się nie śmiać, że tak
o nim mówię. Dusza niewinna i chłonna. Ma serce, fantasta. I do tańca, i do
śpiewu, a bajki opowiada podobno tak, że ludzie z daleka się schodzą. I do
szkoły chodzi, i do upadłego się zaśmiewa, gdy mu pokazać palec, i upija się jak
bela - wcale nie z nałogu, tylko ot tak, po dziecinnemu jeszcze, gdy go kto
spoi. Ukradł wówczas - a sam o tym nie wie, bo "skoro znalazłem na podłodze, to
gdzież tu kradzież?" A czy panu wiadomo, że on jest z raskolników19 - raczej nie
z raskolników, tylko po prostu sekciarz. Świeżo jeszcze u siebie na wsi przez
cale dwa lata był pod kierunkiem jakiegoś tam świątobliwego męża. Wiem o tym od
Mikołki i od jego kompanów. Nie dość tego! chciał zostać pustelnikiem. Był
gorliwy, trawił noce na modłach, czytał stare, "prawdę zawierające" księgi,
zaczytywał się nimi. Petersburg uderzył mu do głowy, zwłaszcza płeć nadobna, no
i trunki. Wrażliwy jest; zapomniał i o świątobliwym mężu, i o wszystkim. Wiem,
że go tu polubił jeden malarz, zaczął go odwiedzać - aż tu raptem to zdarzenie.
Chłopak oczywiście dostał stracha - nuże się wieszać, uciekać. Trudno zmienić
pojęcie, jakie sobie lud urobił na temat naszego sądownictwa. Przeraża ich samo
słowo "zasądzą". Kto temu winien? Może nowe sądy zmienią 467

tę opinię. Och, dalby Bóg... Otóż w więzieniu przypomniał mu się, widać,


świątobliwy starzec; wypłynęła również Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanyczu,
co dla niektórych z nich znaczy "przyjąć cierpienie"? Wcale nie za kogoś
określonego, tylko po prostu "trzeba przyjąć cierpienie", dobrowolnie wziąć je
na siebie - tym bardziej gdy ono przychodzi od władz. Za moich czasów siedział w
więzieniu pewien spokoj-niuteńki aresztant: cały rok czytał po nocach Biblię na
przypiecku, no i zaczytal się, ale to - wie pan - zaczytał się na amen, tak że
ni stąd, ni zowąd chwycił cegłę i cisnął w naczelnika, od którego żadnej krzywdy
nie doznał. Ale jak cisnął? umyślnie o cały arszyn w bok, żeby czasem nie
trafić. Ha, wiadomo, co czeka areszianta, który z bronią w ręku napada na
naczelnika: "przyjął cierpienie". Otóż podejrzewam teraz, że i Mikoika chce
"przyjąć cierpienie" czy coś w tym guście. Wiem to na pewno, na mocy faktów.
Tylko że on sam nie wie, że ja wiem. Może pan nie wierzy, że z ludu wychodzą
tacy fantaści? Ależ to rzecz zwykła. Znów się odezwał wpływ świątobliwego
starca, zwłaszcza po próbie powieszenia się. Zresztą on mi sam wszystko opowie;
przyjdzie. Myśli pan, że wytrzyma? Proszę zaczekać - jeszcze się wyprze! Z
godziny na godzinę czekam, że przyjdzie cofnąć zeznania. Ja tego Mikołkę
polubiłem i zbadam go na wskroś. Co pan myśli! Che-che! Na niektóre punkty
odpowiadał mi nader składnie, widocznie zdobył potrzebne informacje, ale co do
innych punktów - brnie jak kobyla w błoto, absolutnie nic nie wie, a przy tym
nie domyśla się, że nie wie! Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie
Mikołka! To sprawa fantastyczna, mroczna sprawa współczesna, w stylu naszego
stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje frazesem, że krew
"odświeża", kiedy się głosi życie ułatwione. Mamy tutaj książkowe rojenia, mamy
tutaj serce rozjątrzone teorią; widocznie tu jest zdecydowanie się na pierwszy
krok, ale zdecydowanie się osobliwego autoramentu: człowiek się zdecydował, ale
tak jakby runął z wysokiej góry, jakby spadł z dzwonnicy; poszedł popełnić
zbrodnię jakby nie na własnych nogach. Zapomniał przymknąć drzwi za sobą, a
zabił; dwie osoby zabił - dla teorii. Zabił, a pieniędzy wziąć nie potrafił, co
zaś zdążył porwać, to ukrył pod kamieniem. Nie dość mu było, że zniósł katusze,
kiedy siedział 468
za drzwiami, a do drzwi się dobijali, targali za dzwonek; nie, on potem,
wpółprzytomny, idzie do pustego już mieszkania, żeby przypomnieć sobie ten
dzwonek, żeby raz jeszcze doświadczyć lodowatych dreszczy wzdłuż kręgosłupa...
Pewno, można to ostatecznie tłumaczyć chorobą, lecz mamy i coś lepszego: zabił,
a poczytuje siebie za człowieka uczciwego, gardzi ludźmi, paraduje jak biały
anioł... Nie, mój złoty Rodionie Romanyczu, jaki tam Mikołka! To nie Mikołka! Te
ostatnie słowa po wszystkim co zostało powiedziane uprzednio i co tak
przypominało wycofanie się z pozycji były zbyt niespodziewane. Raskolnikow
zadrżał cały, jak grotem przeszyty. -Więc... któż... zabił?-spytał zdławionym
głosem, nie mogąc się pohamować. Porfiry Pietrowicz aż się odchylił na oparcie
krzesła, jak gdyby był zdumiony niespodziewanym pytaniem. - Jak to: kto
zabił?... - powtórzył, własnym uszom nie wierząc - ależ pan zabił, JSodionie-
Romanyczu! Pan zabił... - dodał prawie szeptem, tonem całkowitego
przeświadczenia. Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał kilka sekund i znów
usiadł bez słowa. Drobne skurcze przebiegły mu po twarzy. - Buzia znowu drga jak
wtedy - mruknął Porfiry Pietrowicz nieledwie ze współczuciem. - Widocznie,
Rodionie Romanyczu, .źle--mnie zrozumiałeś - dodał po krótkim milczeniu - i
dlatego tatuś zdumiony,. Przyszedłem po to właśnie, żeby już wszystko powiedzieć
i poprowadzić rzecz otwarcie. - To nie ja zabiłem, - wyszeptał Raskolnikow, jak
wystraszone małe dzieci, przyłapane na zbytkach. - Owszem, to pan, Rodionie
Romanyczu, pan, nikt inny - surowo i z przekonaniem rzekł Porfiry. Umilkli obaj
i milczenie trwało dziwnie długo, dobre dziesięć minut. Raskolnikow oparł się o
stół i milcząc burzył sobie palcami włosy. Porfiry Pietrowicz siedział cichutko
i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego wzgardliwie. - A pan znowu swoje.
Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, że też się panu nie sprzykrzy,
doprawdy! - E, daj pan pokój, co mi teraz po chwytach! Inna sprawa, 469

gdyby tu byli świadkowie, ale przecież szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam
pan widzi, że nie.po to przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się
przyznasz, czy nie - w tej chwili jest mi to obojętne. W duchu i tak mam
pewność. - Wobec tego po coś pan przyszedł? - rozzłościł się Raskolnikow. - Znów
zadam poprzednie pytanie: jeżeli ma mnie pan za winnego, czemuż nie bierzesz
mnie do więzienia? - A, to rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po
punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do aresztu byłoby dla mnie
niekorzystnie. - Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien...
-)Ba, cóż z tego, żem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po
co mam pana posadzić? żeby zabezpieczyć panu spokój? Pan- sam to wie, jeśli pan
się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę tego mieszczanina, żeby pana
zdemaskował, a pan mu powie: "Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą widział?
Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo też byłeś pijany." No i co ja wtedy na
to? zwłaszcza że pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niż jego, bo jego
zeznania zawierają tylko psychologię (co nawet niezbyt pasuje do jego
gęby),\'pan- natomiast, utrafia w sedno, bo ten lądaco rzeczywiście-pijajalT
cholera i aż nadto jesf^tego znany. Przy~txm^ż4riltekretiue_prżyznawałem się
panu szczerze, że cała ta psychologia ma dwa końce i że ten drugi koniec jest
dłuższy, daleko prawdopodobniej szy, a ponadto nie mam na razie nic przeciwko
panu. I chociaż mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem
(zupełnie inaczej niż to bywa), żeby z góryotyni uprzedzić, jednak mówię wprost
(także inaczej, niż to bywa), że dla mnie będzie to niekorzystne. Po
wtóreT^rżysżedłem dlatego... - Właśnie, właśnie, po wtóre? (Raskolnikow wciąż
jeszcze się dusił.) - Dlatego, że jak już przedtem mówiłem, uważam, iż winien
panu jestem wyjaśnienie. Nie chcę, żebyś mnie miał za potwora, tym bardziej że
ci jestem szczerze życzliwy •- możesz wierzyć lub nie wierzyć. Toteż; po
trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą propozycją, żebyś się
zgłosił jako winowajca. Będzie td 3Ta pana bez porównania korzy-470
smiejsze, a i dla mnie także: baba z wozu, koniom lżej. No cóż? jestem czy nie
jestem otwarty? Raskolnikow namyślał się z minutę. - Niech pan słucha. Porfiry
Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko psychologia, a teraz raptem wjeżdżasz w
matematykę. A co będzie, jeżeli się teraz mylisz? - Nie, Rodionie Romanyczu, ja
się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze
wtedy; Bóg mi go zesłał!
- Jaki szczególiczek?
- Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz już nie mam prawa
odwlekac^wJSiadzs.pana. Więc proszę rozważyć: mnie już teraz wszystko jedno, a
to znaczy, że ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham, tak będzie lepiej, Rodionie
Romanyczu! Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
- To już nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien
(czego wcale nie mówię), z»jakjejże to racji mam się zgłaszać jako winowajca,
skoro sam pan mówi, że'w więzieniu będę miał zapewniony spokój? - Ej, Rodionie
Romanyczu, nie każdemu słówku wierz;
może to i niezupełnie będzie spokój! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a
cóżem ja za autorytet? Kto wie, może i teraz coś przed panem ukrywam. Czyż
koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłożyć panu na stół, che-che! Po wtóre:
jak to "po co"? Czyż pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyż pan
się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny
wziął na siebie zbrodnię i zawikłał sprawę aż miło! Ja zaś przysięgam na Boga,
że wszystko "tam" panu zrobię i urządzę tak, że zgłoszenie się pańskie będzie
wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię, wniwecz
obrócę wszystkie ciążące na panu podejrzenia, tak że pańska zbrodnia będzie się
przedstawiała niby jakieś zamroczenie, bo też, sumiennie mówiąc, było to
zamroczenie. Uczciwy ze mnę człowiek, Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam.
Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i wreszcie uśmiechnął
się znów, lecz jego uśmiech był już łagodny i smutny. - Ech, nie trzeba! -
rzekł, jakby już wcale się nie

kryjąc przed Porfirym. - Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia! -
Otóż to, otóż to, tego się właśnie batem!-zapalczywie i jakby niechcący zawołał
Porfiry. - Właśnie tego się bałem, że nie trzeba panu naszego złagodzenia.
Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.
- Ej, nie lekceważ pan życia! - ciągnął dalej Porfiry - wiele go jeszcze
będziesz miał przed sobą. Jak to - "nie trzeba złagodzenia"! jak to - "nie
trzeba"! Niecierpliwy z pana człowiek! - Czego będzie wiele przede mną?
- Życia! Cóż to, pan jest prorokiem? tak dużo pan wie? Szukajcie a znajdziecie.
Może tego właśnie Bóg oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie...
- Przyjdzie ułaskawienie... - zaśmiał się Raskolnikow.
- Albo co? Możeś się pan przestraszył burżuazyjnego wstydu? Bardzo możliwe, żeś
się przestraszył, i sam o tym nie wiesz, boś miody! Swoją drogą, komu jak komu,
lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić skruchy. - Ech, pluję na to! -
szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby już nawet i mówić nie chciał.
Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną
rozpaczą. - Otóż to: "pluję"! Straciłeś ufność i myślisz, że d prostacko
pochlebiam; ale czyś tak pan długo żył? Dużo rozumiesz? Wymyślił sobie teorię i
wstyd mu się zrobiło, że wzięła w łeb, że wyszło aż zanadto nieoryginalnie!
Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem.
Wcale nie! Przynajmniej długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do
ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana mam? Mam pana ze jednego z
takich, co to - wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał na
oprawców, jeżeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc też znajdź, a będziesz żył.
Po pierwsze, już od dawna potrzeba d zmiany powietrza. Ha, cóż, cierpienie to
także rzecz dobra. Pocierp. Może Mikołka ma rację, że pragnie cierpienia. Wiem,
o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się życiu wprost, bez
rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na
jaki brzeg? Skądże mam wiedzieć! Wierzę tylko, że dużo jeszcze masz życia przed
sobą. Wiem, że słuchasz wszystkich moich słów jak wyuczonej lekcji; ale może
później przypomnisz je sobie, może d się kiedy przydadzą; po to też mówię.
Dobrze jeszcze, żeś pan żaba tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię,
to kto wie, może byś zrobił coś sto milionów razy szkaradniej szęgo jeszcze!
Może trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? może Bóg dlatego cię zachował. Miej
wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, że trzeba będzie spełnić wielką
ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro już uczyniłeś taki krok, to weź się w
garść. Tu już sprawiedliwość. Więc spełnij to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem,
że nie wierzysz, ale doprawdy życie cię wydżwignie. Kiedyś sam to sobie
upodobasz. Teraz tylko powietrza d trzeba, powietrza, powietrza! Raskolnikow aż
drgnął. - A kimże pan jest znowu? - zawołał - cóż to z pana za prorok? Z wyżyn
jakiego to majestatycznego spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa? - Ktom
ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. Może człowiek czujący i współczujący,
może wiedzący coś niecoś, ale już skończony, z kretesem. Pan zaś - to co innego;
panu Bóg życie przysposobił (kto wie zresztą, może i u pana wszystko się
rozejdzie po kościach i z wielkiej chmury będzie mały deszcz). Cóż z tego, że
przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim charakterem jak pan nie
będzie żałował wygodnego życia. Co z tego, że może zanadto długo nikt cię nie
będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a
wszyscy cię zobaczą. Słońce powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu- się pan
znów uśmiecha: że kroję na Schillera? Założyłbym się - sądzi pan, że się teraz
przypochlebiam! Ha, cóż, może rzeczywiście przypochlebiam się, che-che-che!
Rodionie Ro-manyczu, może to i lepiej, żebyś mi nie wierzył na słowo, żebyś
nigdy nie wierzył w całej pełni - już taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to
jedno: o ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba już sam
możesz teraz rozpoznać. - Kiedy zamierza mnie pan aresztować?
- Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie.
Zastanów się, mój złoty, pomódl. Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga
kocham - korzystniejsze. A7t

- A jeżeli ucieknę? - jakoś dziwnie uśmiechnął się Raskolnikow. - Nie, nie


uciekniesz. Ucieknie chłop, ucieknie modny sekciara, fagas cudzych myśli - bo
wystarczy mu pokazać mały palec, jak głupiemu Kubie, a w co chcąc uwierzy na
całe życie. Pan zaś już przecie nie wierzy w swoją teorię, więc z czymże
uciekniesz? I co ci po ucieczce? Zbiegowi żyfe się trudno i paskudnie, panu zaś
przede wszystkim trzeba życia i określonej sytuacji, odpowiedniego powietrza - a
czyż tam powietrze dla pana odpowiednie? Uciekniesz i sam wrócisz. Bez nas nie
możesz się obejść. Jeżeli natomiast wpakuję cię do więzienia, posiedzisz
..miesiąc, no dwa, no trzy, a później raptem przypomnisz sobie moje słowa, sam
się stawisz, i to jak! może w sposób niespodziewany dla siebie. Na godzinę
przedtem nie będziesz jeszcze wiedział, że się zgłosisz ze skruchą. Jestem nawet
pewien, że postanowisz "przyjąć cierpienie", na słowo mi teraz nie wierzysz,
lecz sam dojdziesz do tego. Bo cierpienie, Rodionie Romanyczu, to wielka rzecz.
Nic sobie z tego nie rób, że się roztyłem, to nic; za to wiem - nie śmiej się
pan: w cierpieniu jest idea. Mikolka ma słuszność. Nie, nie uciekniesz, Rodionie
Romanyczu. Raskolnikow wstał i wziął czapkę. Porfiry Pietrowicz również wstał. -
Na spacerek? Wieczór będzie tadny, żeby tylko obeszło się bez burzy. A może
nawet lepiej, gdyby się odświeżyło... On także wziął czapkę. - Porfiry
Pietrowiczu, tylko z laski swojej proszę sobie czasem nie uroić - z surowym
naciskiem rzekł Raskolnikow - że się panu dzisiaj przyznałem. Dziwny z pana
człowiek; słuchałem wyłącznie z ciekawości. A nie przyznałem się panu do
niczego... Zapamiętaj pan to sobie. -Dobrze, dobrze, wiem, zapamiętam.
Patrzajcie! Aż drży. Nie turbuj się, mój złoty, niech będzie, jak chcesz.
Pospaceruj sobie trochę; tylko że za długo nie można już spacerować. Na wszelki
wypadek mam do pana jeszcze jedną maleńką prośbę - dodał zniżając głos - sprawa
to drażliwa, lecz ważna: jeżeli... ot, na wszelki wypadek (czemu ja zresztą nie
wierzę i wcale pana o to nie posądzam), słowem, gdyby... no tak na wszelki
wypadek - gdyby w ciągu tych 474
czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin przyszła panu chętka zakończyć tę sprawę
w jakiś fantastyczny sposób, na przykład targnąć się na swe życie
(przypuszczenie niedorzeczne, no, ale proszę mi już to darować), to zostaw pan
krótką, lecz treściwą notatkę. Ot, dwie linijki, dwie tylko linijeczki... I o
kamieniu proszę tam wspomnieć: tak będzie szlachetniej. No, do widzenia... Życzę
dobrych myśli, zacnych poczynań! Porfiry wyszedł jakoś zgarbiony, jakby unikając
wzroku Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i czekał z rozdrażnioną
niecierpliwością na chwilę, gdy tamten, wedle jego rachuby, wyjdzie na ulicę i
oddali się od domu. Następnie i on sam pośpiesznie wyszedł z pokoju. III
Śpieszył do Swidrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka -- sam
nie wiedział. Ale w tym człowieku kryła się jakaś władza nad nim. Raz zdawszy
sobie z tego sprawę, już nie mógł się uspokoić, a teraz w dodatku nadszedł po
temu czas. W drodze szczególnie go dręczyło jedno pytanie: czy Swi-drygajłow był
u Porfirego? Sądził, i mógłby przysiąc, że nie, nie był! Zastanowił się jeszcze
i jeszcze; przypomniał sobie całą wizytę Porfirego, rozważał i zdecydował: nie,
nie był, oczywista, że nie był! A jeżeli jeszcze nie był, to czy pójdzie do
Porfirego, czy nie? Na razie zdawało mu się teraz, że nie pójdzie. Czemu? Nie
potrafiłby tego wyjaśnić, a choćby nawet potrafił, to w danej chwili nie
chciałby łamać sobie nad tym głowy. Wszystko to go męczyło, a zarazem było mu
jakoś nie do tego. Rzecz dziwna: może nikt by nie uwierzył, lecz o swe
teraźniejsze, bezpośrednie losy troszczył się jakoś mimochodem, bez przejęcia.
Nękała go inna sprawa, daleko ważniejsza, nadzwyczajna - dotycząca tylko jego i
nikogo więcej, sprawa najważniejsza. Przy tym czuł bezdenne znużenie moralne,
mimo że na ogół umysł jego działał dziś rano sprawniej niż w ciągu wszystkich
ostatnich dni. Czy zresztą warto teraz, po wszystkim, co zaszło, starać

się pokonywać te różne nowe, mizerne trudności? Czy na przykład warto


intrygować, by Swidrygajłow nie poszedł do Porfirego; badać, penetrować, tracić
czas na jakiegoś tam Swidrygajłowa! Och, jakże mu to wszystko zbrzydło!
Mimo to śpieszył jednak do Swidrygajłowa. Czyżby się po nim spodziewał czego
nowego, wskazówek, wyjścia? Przecie tonący chwyta się nawet brzytwy! Może to
los, może to jakiś instynkt pcha ich ku sobie? A może to tylko zmęczenie,
desperacja; może potrzebny był nie Swidrygajłow, lecz kto inny, Swidrygajłow zaś
nawinął się tylko pod rękę... Sonia? Po cóż by teraz miał iść do Soni? Znowu
żebrać o jej łzy? Zresztą bał się Soni. Sonia-to nieubłagany wyrok, niezmienne
postanowienie. U Soni jest tak: albo pójść jej drogą, albo jego. Nie, już raczej
wypróbować Swidrygajłowa: co to jest? I musiał sobie wyznać w duchu, że tamten
rzeczywiście od dawna jest mu jak gdyby na coś potrzebny. Jednakże co może być
między nimi wspólnego? Nawet ich lotrostwa nie mogą być jednakowe. W dodatku ten
człowiek jest nieprzyjemny, widocznie bardzo rozpustny, na pewno chytry i
zwodniczy, może bardzo zły. Mówi się o nim takie rzeczy... Wprawdzie zadbał o
dzieci Katarzyny Iwanowny, lecz nie wiadomo ani w jakim celu, ani co to ma
znaczyć. Człowiek ten wiecznie snuje jakieś plany i projekty. Przez te wszystkie
dni nawiedzała Raskolnikowa jeszcze jedna myśl i niepokoiła go strasznie, choć
usiłował ją odpędzać-tak bardzo mu ciążyła! Myślał czasami: Swidrygajłow ciągle
się kręcił koło niego, obecnie, kręci się także; Swidrygajłow poznał jego
tajemnicę; Swidrygajłow miał jakieś zakusy na Duńię. A jeżeli i teraz je ma?
Prawie z pewnością można twierdzić, że tak. A jeśli teraz, poznawszy jego
tajemnicę i w ten sposób zdobywszy nad nim władzę, zapragnie jej użyć jako oręża
przeciw Duni? Ta myśl dręczyła go niekiedy nawet w snach, ale tak jasno ukazała
mu się dopiero teraz, gdy szedł do Swidrygajłowa. Na samą tę myśl wzbierała w
nim ponura pasja. Po pierwsze, wszystko się wówczas zmieni nawet we własnej jego
sytuacji; trzeba będzie natychmiast odkryć tajemnicę Dunieczce. Może trzeba
złożyć siebie w ofierze, aby odciągnąć Dunieczkę od jakiegoś nieoględnego
kroku... List! Dzisiaj rano Dunia 476
otrzymała jakiś list! Od kogo mogła otrzymywać listy w Petersburgu? (Chyba
Łużyn?) Wprawdzie tam na straży stoi Razumichin, lecz Razumichin nic nie wie.
Może więc trzeba wtajemniczyć Razumichina! Raskolnikow pomyślał o tym z
dreszczem wstrętu. "Tak czy owak, Swidrygajłowa trzeba zobaczyć jak najprędzej -
postanowił w duchu. Bogu dzięki, chodzi tu nie tyle o szczegóły, co o istotę
rzeczy; lecz jeżeli... jeżeli on jest zdolny... jeżeli Swidrygajłow coś knuje
przeciw Duni, to..." Raskolnikow tak dalece się wymęczył przez ten cały czas,
przez cały ten miesiąc, że tego rodzaju kwestyj nie umiał już rozstrzygać
inaczej niż za pomocą jednej tylko decyzji. "To go zabiję" - pomyślał z zimną
rozpaczą. Ciężkie uczucie zdławiło mu serce. Zatrzymał się pośrodku ulicy i
rozejrzał: jaką to idzie drogą i gdzie zabmąl? Znajdował się na ...skiej, o
jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków od placu Siennego, który minął przed
chwilą. Całe drugie piętro domu na lewo zajmowała traktiernia. Wszystkie okna
były otwarte: sądząc z postaci, które się przesuwały za oknami, w traktierni
było nader tłoczno. W sali popisywali się pieśniarze, brzmiał klarnet i
skrzypce, dudnił turecki bęben. Słychać było kobiece piski. Raskolnikow chciał
wrócić, zdziwiony, czemu skręcił tutaj, lecz nagle w jednym'z'ostatnich
otwartych okien traktierni ujrzał siedzącego tuż koło framugi, nad szklanką, z
fajką w zębach - Swidrygajłowa. To go zdumiało okropnie, aż się przeraził.'
Swidrygajłow obserwował go milcząc i - co również uderzyło Raskolnikowa -
chciał, zdaje się, wstać, by cichutko zdążyć umknąć, póki go nie zauważono.
Raskolnikow natychmiast udał, że go nie dostrzegł i że w zamyśleniu patrzy
gdzieś w bok, a tymczasem w dalszym ciągu śledził go kącikiem oka. Serce zabiło
mu trwożnie. A jakże: Swidrygajłow najwidoczniej nie chce być widziany. Wyjął
fajkę z ust i już miał się ukryć, lecz gdy się podniósł i odsunął krzesło,
prawdopodobnie zauważył nagle, że Raskolnikow go obserwuje. Wywiązała się między
nimi scena podobna do tej, która miała miejsce podczas pierwszego ich spotkania
u Raskolnikowa, w czasie jego "snu". Na twarzy Swidrygajłowa wykwit! filuterny
uśmiech i coraz się rozszerzał... Obaj wiedzieli, że się widzą i śledzą. W końcu
Swidrygajłow wybuchnął głośnym śmiechem.

- No! no! proszę już wejść, jeśli pan chce; jestem tutaj! - krzyknął przez okno.
Raskolnikow poszedł na górę, do traktiemi. Swidrygajtowa zastał w bardzo małym,
bocznym, jedno-okiennym pokoju, przylegającym do dużej sali, gdzie przy
dwudziestu małych stolikach przy wrzasku brawurowego chóru pieśniarzy pili
herbatę kupcy, urzędnicy i co niemiara różnych innych ludzi. Skądś dochodził
stukot kuł bilardowych. Na stoliku Swidrygajtowa stała napoczęta butelka
szampana oraz szklanka do połowy napełniona winem. W pokoiku prócz Swidrygajtowa
był chlopczyk-kataryniarz z małymi organkami i tęga, rumiana dziewucha, w
popodtykanej pasiastej kiecce i tyrolskim kapeluszu z -wstążkami -
osiemnastoletnia może śpiewaczka, która, nie zwracając uwagi na chóralną pieśń w
przyległym pokoju, śpiewała przy akompaniamencie swego towarzysza dość ochrypłym
kontraltem jakąś podwórzową piosenkę... - No, dosyć! - rzucił jej Swidrygajłow
przy wejściu Raskolnikowa. Dziewczyna urwała niezwłocznie i stanęła w pełnym
szacunku oczekiwaniu. Swoje rymy śpiewała również z odcieniem powagi i szacunku
na twarzy. - Hej, Filipie, szklankę! - zawołał Swidrygajłow.
- Ją wina pić nie będę - uprzedził Raskolnikow.
- Jak pan chce, ja nie dla pana. Pij, Katia! Dzisiaj nie będziesz już potrzebna,
możesz iść! Nalał jej pełną szklankę wina i położył żółty banknocik. Katia
wypiła szklankę duszkiem, jak piją wino kobiety, to znaczy nie odrywając ust, w
dwadzieścia łyków. Wzięła banknocik, ucałowała Swidrygajtowa w rękę, na co ów
pozwolił nader serio, i wyszła z pokoju, za nią zaś powlókł się chłopak z
organkami. Oboje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow bawił w Petersburgu
niespełna tydzień, a już wszystko, wokół niego działo się na jakąś modłę
patriarchalną. Miejscowy garson, Filip, już także był "swoim człowiekiem" i
zachowywał się bardzo usłużnie. Drzwi do sali zamykało się: w tym pokoiku
Swidrygajłow czuł się jak we własnym domu i może spędzał tu całe dnie.
Traktiernia była brudna, licha, nawet nie średniej kategorii. - Szedłem do pana
- zaczął Raskolnikow - szukałem
478
go; ale czemu z placu Siennego skręciłem w ...ską? Nigdy tu nie skręcam i nie
bywam. Z Siennego zawracam na prawo. Zresztą do pana idzie się wcale nie tędy.
Ale ledwie zdążyłem skręcić - aż tu i pan! Dziwne! - Czemu pan nie powie wprost,
że to cud!
- Bo to może tylko przypadek.
- Oj, ludziska, ludziska! - zarechotał Swidrygajłow. - Taki się nie przyzna,
choćby wewnętrznie wierzył w cud! Przecie pan sam mówi, że to "może" tylko
przypadek. Jacy ludzie są marnie tchórzliwi w stosunku do własnego zdania - nie
ma pan pojęcia, Rodionie Romanyczu! Nie do pana piję. Pan posiada własne zdanie
i nie zląkł się go posiadać. Tym właśnie ściągnął pan moją ciekawość. - Niczym
więcej?
- Chyba i to wystarczy.
Swidrygajłow był snadż podochocony, ale bardzo nieznacznie; wypił zaledwie pół
szklanki wina. - Zdaje mi się, że pan przyszedł do mnie, zanim się jeszcze
dowiedział, że zdolny jestem posiadać to, co pan nazywa własnym zdaniem -
zauważył Raskolnikow. - Ha, wtedy była inna sprawa. Miewa się rozmaite pobudki.
Na temat zaś cudu dodam, że przez te ostatnie dwa czy trzy dni pan chyba spał.
Sam wyznaczyłem panu tę tra-ktiernię i żadnego cudu tuta? nie było, że pan
przyszedł wprost; dokładnie opisałem panu drogę, podałem miejsce, podałem
godziny, w których można mnie tu zastać. Pamięta pan? - Nie, zapomniałem - ze
zdziwieniem odparł Raskolnikow.
- Chemie wierzę. Dwa razy panu mówiłem. Adres wbił się panu w pamięć
machinalnie. I skręcił pan tutaj machinalnie, a zarazem ściśle podług adresu,
sam o tym nie wiedząc. Zresztą już wtedy, gdy to panu mówiłem, nie miałem
wrażenia, żeby pan rozumiał. Zanadto zdradza się pan, Rodionie Romanyczu. I
jeszcze jedno: jestem przekonany, że w Petersburgu wiele ludzi chodząc mówi do
siebie. Jest to miasto półwariatów. Gdyby u nas istniała nauka, to medycy,
prawnicy i filozofowie mogliby czynić nad Petersburgiem nader wartościowe
dociekania, każdy w swojej dziedzinie. Rzadko gdzie spotyka się tyle posępnych,
ostrych i cudacznych wpływów na duszę człowieka jak w Petersburgu. Już chociażby

same wpływy klimatyczne! A tymczasem jest to przecie ośrodek administracyjny


całej Rosji i jego charakter musi odbijać się na wszystkim. Ale nie o to chodzi
teraz, tylko o to, że się już kilkakrotnie przypatrywałem panu z boku.
Wychodzisz pan z domu i na razie trzymasz głowę prosto. Po dwudziestu krokach
już ją spuszczasz, ręce zakładasz w rył. Patrzysz, ale najoczywiściej nic już
nie widzisz ani przed sobą, ani obok siebie. Wreszcie zaczynasz poruszać ustami
i gadać do siebie, przy czym niekiedy wyswobadzasz jedną rękę i deklamujesz; w
końcu przystajesz w pół drogi, i to na długo. Bardzo to niedobrze; może pana
obserwuje kto inny, nie tylko ja, a to już niekorzystne. Właściwie jest mi
wszystko jedno i ja pana nie wyleczę, ale z pewnością rozumie pan, o czym mówię.
- A pan wie, że mnie śledzą? - spytał Raskolnikow patrząc na niego badawczo. -
Nie, nic nie wiem - rzekł Swidrygajłow jakby ze zdziwieniem. - No to na razie
zostawmy mnie w spokoju - burknął Raskolnikow marszcząc brwi. - Zgoda, zostawmy
pana w spokoju.
- Niech pan lepiej powie: skoro pan tu przychodzi pić i sam dwa razy wyznaczył
mi tu spotkanie, czemuż w takim razie pan teraz, kiedy patrzałem, w okno z
ulicy, chował się i chciał odejść? Bardzo dobrze to zauważyłem. - Che! che! A
czemu pan, gdy ja wówczas stałem w progu, czemu pan leżał na kanapce z
zamkniętymi oczyma i udawał, że śpi, skoro wcale nie spał? Bardzo dobrze to
zauważyłem. - Mogłem mieć... powody... pan wie o tym.
- I ja mogę mieć swoje powody, choć pan się o tym nie dowie. Raskolnikow
postawił prawy łokieć na stole, palcami prawej ręki podparł od dołu podbródek i
przenikliwie wpatrzył się w Swidrygajłowa. Dobrą minutę oglądał tę twarz, która
przedtem zawsze go uderzała. Była to dziwna jakaś twarz, przypominająca maskę:
biała, rumiana, z pąsowymi wargami, z jasnoblond brodą, ocieniona dosyć jeszcze
gęstymi blond włosami. Oczy były jakoś nad miarę błękitne, a ich spojrzenie nad
miarę ciężkie i nieruchome. • Było coś okropnie nieprzyjemnego w tej twarzy
przystojnej i uderzająco mło-480
dzieńczej jak na jego wiek. Odzież Swidrygajłowa była elegancka, letnia, lekka;
zwłaszcza dbał o ładną bieliznę. Na palcu miał ogromny pierścień z drogim
kamieniem. - Czyż naprawdę jeszcze i panem także mam sobie zawracać głowę! -
powiedział nagle Raskolnikow, ze spazmatyczną niecierpliwością odkrywając karty.
- Chociaż pan, jeżeli zechce bruździć, jest może najbardziej niebezpiecznym
człowiekiem, ale nie mam już ochoty przełamywać siebie. Zaraz panu dowiodę, że
nie tak się trzęsę nad sobą, jak pan może myśli. Wiedz pan, że przyszedłem
oświadczyć wręcz, iż jeśli pan nadal żywi swe dawne zamiary w stosunku do mojej
siostry i jeśli w tym celu chce pan wyzyskać coś z tego, co wyszło na jaw w
ostatnich czasach, to ja pana zabiję, zanim pan zdąży wsadzić mnie do więzienia.
Słowo moje jest pewne: pan wie, że zdołam go dotrzymać. Po wtóre, jeżeli chce mi
pan coś zakomunikować - bo cały czas miałem wrażenie, że pan chce mi coś
powiedzieć - to mów pan natychmiast, gdyż czas jest drogi i może bardzo rychło
będzie już za późno. - A dokądże to panu tak pitoo? - zapytał Swidrygajłow,
ciekawie go obserwując. - Miewa się rozmaite pobudki - ponuro i niecierpliwie
mruknął Raskolnikow. - Przed chwilą sam pan wzywał do szczerości, a na pierwsze
zaraz pytanie odmawia odpowiedzi - uśmiechnął się Swidrygajłow. - Ubrdałeś pan
sobie, że mam jakieś ukryte zamiary, i dlatego patrzysz na mnie podejrzliwie.
Ha, rzecz to całkiem zrozumiała w pańskim położeniu. Ale jakkolwiek bardzo
pragnę zbliżyć się z panem, jednak nie będę się fatygował, by to panu
wyperswadować. Jak Bozię kocham, gra niewarta świeczki, zresztą nic specjalnego
nie miałem panu do powiedzenia. - Wobec tego, czemuż byłem panu taki potrzebny?
Wszak pan zabiegał o mnie? - Potrzebny? Ano po prostu jako ciekawy okaz do
obserwacji. Pan mi się spodobał przez fantastyczność swego po-położenia - ot,
co! Ponadto jest pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła, a wreszcie, ja
swego czasu od tej właśnie osoby strasznie często i dużo słyszałem o panu i
wyciągnąłem stąd wniosek, że pan ma na nią znaczny wpływ. Czy to nie wystarcza?
Che-cbe-che! Zresztą wyznaję, że

pańskie pytanie jest wielce skomplikowane, i trudno mi na nie odpowiedzieć. Ot,


na przykład teraz pan przecie do mnie przyszedł nie tylko w interesie, ale także
po jaka nowinkę, nieprawdaż? Nieprawdaż? - nalegał Swidrygajłow z łobuzerskim
uśmiechem. - Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja sam jadąc tu, do Petersburga,
jeszcze w wagonie liczyłem na pana właśnie, że pan mi także powie jaką nowinkę i
że od pana uda mi się zaciągnąć pożyczkę! Oto jacy z nas bogacze! - Jaką
pożyczkę?
- Cóż mam powiedzieć? Czy ja wiem jaką? Pan widzi, że w tej dziurze spędzam cały
czas i że to mi dogadza, raczej nie tyle dogadza, co - trzeba przecie gdzieś
usiąść. Albo chociażby ta biedna Katia, widział pan?... Gdybym na przykład był
chociażby obżartuchem, klubowym gastronomem, ale pan widzi, co ja potrafię jeść!
(Wskazał palcem kąt, gdzie na małym stoliczku, na blaszanym półmiseczku,
widniały resztki rozpaczliwego befsztyka z kartoflami.) A propos: jadł pan
obiad? Ja już przekąsiłem i więcej nie chcę. Na przykład alkoholu nie pijam
wcale. Poza szampanem - nic, no i szampana jedną szklankę przez cały wieczór, a
już i tak głowa boli. Teraz kazałem sobie podać tylko na to, żeby się podkręcić,
gdyż wybieram się gdzieś, i pan mnie ogląda w szczególniejszym nastroju. Właśnie
dlatego chowałem się niby uczniak, że myślałem, iż mi pan przeszkodzi, ale zdaje
się (dobył zegarka), że mogę z panem zabawić godzinkę; jest wpół do piątej.
Powiadam panu: gdybyż mieć choć cośkolwiek, gdybyż być, czy ja wiem -
ziemianinem, ojcem, czy ja wiem - ułanem, fotografem, dziennikarzem... ale n-
nic, żadnej specjalności! Czasem aż się cni. Doprawdy sądziłem, że pan mi opowie
jaką nowinkę. - Ktoś pan zacz i po co tu przyjechałeś?
- Kto zacz? Pan przecie wie: szlachcic, dwa lata służyłem w kawalerii, potem
tutaj, w Petersburgu, wałęsałem się bez celu, potem poślubiłem Marfę Pietrownę i
mieszkałem na wsi. Oto mój życiorys! - Jest pan, zdaje się graczem?
- Nie, jakim znów graczem. Szuler to nie gracz.
- A pan był szulerem?
- Owszem, byłem i szulerem.
- I cóż, brał'pan po karku?
Zdarzało się. Albo co?
No, mógł pan wyzwać na pojedynek, zawsze byłoby urozmaicenie. - Nie chcę
oponować, przy tym z filozofowaniem u mnie nietęgo. Szczerze panu powiem:
przyjechałem tutaj głównie dla kobiet. - Zaraz po pogrzebie żony?
- Ano tak - uśmiechnął się Swidrygajłow ze zniewalającą otwartością. - To i cóż?
Pan, zdaje się, upatruje coś złego w tym, że tak mówię o kobietach? - Czyli pyta
pan, czy upatruję coś złego w rozpuście?
- W rozpuście? Ho, ho, pan sobie nie żałuje! Ano, kolejno odpowiem panu, przede
wszystkim na temat kobiety w ogóle; jestem, wie pan, w gadatliwym usposobieniu.
Czemu miałbym się powstrzymywać, proszę pana? Po co wyrzekać się kobiet, skoro
na nie tylko mam chętkę. To przynajmniej zajęcie. - Więc pan tutaj rachuje tylko
na rozpustę?
- No cóż, niech będzie na rozpustę! Uczepił się pan tej rozpusty. Ale tak czy
owak, podoba mi się, że to pytanie bezpośrednie. W tej rozpuście tkwi
przynajmniej coś stałego, coś, co się opiera-owszem-na przyrodzie i nie podlega
fantazji, coś, co wiecznie przebywa w krwi jak rozżarzony węgielek, coś, co
wiekuiście płonie i jeszcze długo, może nawet z biegiem lat nie da się ugasić.
Sam pan przyzna, że to swego rodzaju zajęcie. - Ale czy jest się z czego
cieszyć? Toż to choroba, choroba niebezpieczna. - A, tu cię boli? Zgoda, jest to
choroba, jak zresztą wszystko, co przekracza miarę - a tu nieuchronnie wypadnie
przekroczyć miarę; ale po pierwsze, u jednego tak, u drugiego inaczej, po wtóre
zaś, ma się rozumieć, we wszystkim trzeba zachować miarę, rachubę; choć to i
podle, ale cóż poradzić. Gdyby nie to, to przede przyszłoby chyba się
zastrzelić. Zapewne, człowiek porządny ma obowiązek nudzić się, ale swoją
drogą... - A pan mógłby się zastrzelić?
- Tfu, na psa urok! - ze wstrętem odparował Swidrygajłow. - Na litość boską, nie
mów pan o tym - dorzucił skwapliwie i już nawet bez tej fanfaronady, która
prześwity-3'* 483

wała ze wszystkich poprzednich jego stów. Aż się trochę zmienił na twarzy. -


Muszę się przyznać do niewybaczalnej słabostki, ale trudno: boję się śmierci i
nie lubię, gdy o niej mówią. Czy pan wie, że częściowo jestem mistykiem? - Aha!
widma Marfy Pietrowny! No cóż, przychodzą?
- Tfu, nie mów pan takich rzeczy, w Petersburgu jeszcze się nie ukazywały... Oby
je diabli wzięli! - wykrzyknął z wyrazem rozdrażnienia. - Nie, lepiej mówmy o
tamtym... a zresztą... Hm! Ej, szkoda, że mato czasu, nie mogę z panem dłużej
zabawić! Byłoby coś do powiedzenia. - Ma pan kobietę?
- Tak... kobieta... ot, przypadkowym trafem... Ale ja nie o tym. - A ohyda,
ohyda tego wszystkiego - już na pana nie działa? Już nie ma pan sił się
zatrzymać? - Więc pan i do sił pretenduje? Chc-che-che! Zdziwił mnie pan,
Rodionie Romanyczu, aczkolwiek z góry wiedziałem, że tak będzie. Prawisz mi o
rozpuście i o estetyce. Jesteś Schillerem, jesteś idealistą! Naturalnie,
wszystko to tak właśnie być powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej,
ale swoją drogą, hm, to jednak osobliwe... Ach, jaka szkoda, że tak mało czasu,
bo i pan sam jest strasznie ciekawym okazem! Dobrze, że się zgadało: lubi pan
Schillera? Ja pasjami lubię. - Co za blagier z pana! - nie bez odrazy rzucił Ra-
skolnikow. -• Ależ nie, jak Boga kocham, nie! - głośno roześmiał się
Swidrygajłow. - Zresztą, co mam się spierać: blagier to blagier. Czemuż nie
poblagować, skoro to nikomu nie szkodzi. Siedem lai mieszkałem na wsi u Marfy
Pietrowny, toteż gdy teraz wpadłem na mądrego człowieka jak pan - mądrego i w
najwyższym stopniu zajmującego - to po prostu rad jestem z nim pogawędzić,
pomijając już, żem wypił pół szklanki wina i że to mi odupinę uderzyło do głowy.
Grunt zaś to, że istnieje pewna okoliczność, która mnie mocno podkręciła, ale
którą... przemilczę. Dokąd to pan? - spytał nagle z przestrachem. Raskolnikow
wstawał"z krzesła. Zrobiło mu się i ciężko, i duszno, i jakoś głupio, że tu
przyszedł. Swidrygajłow ukazał mu się jako najmarniejszy i nąjpustszy łajdaczyna
w świecie. 484
- Ech! posiedź pan jeszcze, pozostań - prosił Swidrygajłow - i każ sobie podać
chociażby herbaty. No proszę posiedzieć, już nie będę plótł głupstw, nie będę
mówił o sobie. Coś panu opowiem. Chce pan? Opowiem, jak mnie kobieta - mówiąc
pańskim stylem-"ratowała". Będzie to nawet odpowiedź na pierwsze pana pytanie,
gdyż tą osobą jest pańska siostra. Czy mogę opowiedzieć? "W ten sposób zabijemy
czas. - Niechże pan opowiada, lecz mam nadzieję, że...
- O proszę się nie niepokoić! Przy tym nawet w człowieku tak marnym i czczym,
jak ja, Awdotia Romanowna może wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek. IV
- Pan może wie (zresztą sam panu opowiadałem) - zaczął Swidrygajłow-żem siedział
tu w więzieniu za olbrzymie długi nie mając najmniejszej nadziei, że będę mógł
je spłacić. Nie warto wdawać się w szczegóły, jak mnie wówczas wykupiła Marfa
Pietrowna. Czy pan wie, do jakiego stopnia otumanienia może dojść kochająca
kobieta? Była to kobieta uczciwa, całkiem niegłupia (chociaż zupełnie
niewykształcona). Otóż proszę sobie wyobrazić, że la zazdrosna i uczciwa
niewiasta zdecydowała się zniżyć po wielu okropnych scenach i wyrzutach do swego
rodzaju ugody ze mną, której też trzymała się przez cały czas naszego pożycia.
Chodzi o to, że była znacznie starsza ode mnie, a poza tym zawsze czuć jej było
z ust. Miałem w duszy tyle świństwa i swego rodzaju uczciwości, by oświadczyć
jej wręcz, że całkowicie wiernym jej - być nie mogę. To wyznanie wprawiło ją w
szał, ale zdaje się, że moja brutalna szczerość poniekąd jej się spodobała.
"Widocznie nie chce mnie oszukiwać - rzekła sobie - skoro sam uprzedza z góry",
a to dla kobiety zazdrosnej grunt. Po wielu łzach stanął między nami, że tak
powiem, układ: po pierwsze, nigdy nie porzucę Marfy Pietrowny i zawsze będę jej
mężem; po wtóre, bez jej upoważnienia nigdzie nie wyjadę; po trzecie, nigdy mieć
nie będę stałej kochanki; po czwarte, Marfa Pietrowna za to pozwoli mi czasami
smalić cholewki do dziewuch czeladnych, lecz nie inaczej, jak za Jej potajemną
wiedzą; po piąte, niech Bóg uchowa, żebym

pokochał kobietę z naszej sfery; po szóste, gdyby, broń Boże, nawiedziła mnie
jakaś namiętność wielka i poważna, mam o tym uświadomić Marfę Pietrownę. Co do
tego ostatniego punktu żona była zresztą dosyć spokojna przez cały czas; 'była
to kobieta rozumna, a przeto nie mogła patrzeć na mnie inaczej niż na
rozpustnika i wycierucha niezdolnego do poważnej miłości. Ale kobieta rozumna a
kobieta zazdrosna - to dwie rzeczy różne, i w tym cała bieda. Skądinąd, ażeby
bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba się z góry wyrzec tych i owych
utartych poglądów oraz swego przyzwyczajenia do zwykle nas otaczających ludzi i
przedmiotów. W tej mierze mam prawo polegać na pańskim sądzie bardziej niż na
czyimkolwiek innym. Może pan już dużo słyszał o niektórych bezsensownych i
ośmieszających cechach Marfy Piettowny. Istotnie, miała pewne zabawne nawyki;
ale powiem panu wprost, że szczerze żałuję tych niezliczonych goryczy, których
jej przyczyniłem. No, to chyba wystarczy jako bardzo przyzwoita oraism funebre*
nad grobem najczulszej żony najczulszego męża. Podczas naszych kłótni milczałem
najczęściej i nie rozdrażniałem się, a ta dżenteime-neria prawie zawsze osiągała
pożądany skutek: wywierała na nią wpływ i nawet podobała się jej; ba, bywały
wypadki, że się mną szczyciła. Ale pańskiej siostry mimo wszystko nie zniosła.
Jak się to stało, że zaryzykowała zgodzić do własnego domu w charakterze
guwernantki taką prześliczną panienkę? Tłumaczę to tym, że Marfa^Pietro^na była
kobietą płomienną! wrażliwą i że najprościej w świecie zakochała się -
dosłownie, zakochała - w pańskiej siostrze. No bo też ta Awdotia Romanówna! Od
pierwszego spojrzenia wybornie zrozumiałem, że krucho ze mną, i - co pan powie?
- postanowiłem ani patrzeć na nią. Lecz Awdotia Romanówna sama zrobiła pierwszy
krok - uwierzy pan? I czy pan uwierzy także, że doszło do tego, że Marfa
Pietrowna zrazu gniewała się na mnie za moje ustawiczne milczenie o pańskiej
siostrze, za to, żem taki obojętny na jej nieustanne i zakochane wypowiedzi na
temat Awdorii Romanowny? Nie pojmuję, czego chciała! Naturalnie, opowiedziała
Awdotii Romanownie wszyściuteńko o mnie. Miała ten opłakany zwyczaj, że abso-*
mowa pogrzebowa
lutnie każdemu opowiadała o wszystkich naszych tajemnicach familijnych i wciąż
żaliła się każdemu na mnie; jakże więc mogła pominąć nową i tak cudną
przyjaciółkę? Myślę, że o niczym innym nie było między nimi mowy, tylko o mnie,
i bez wątpienia Awdotia Romanówna została poinformowana o tych wszystkich
ponurych, zagadkowych bajdach, jakie się mnie przypisuje... Idę o zakład, że już
i pan słyszał coś z tej kolekcji? - Słyszałem. Łużyn twierdziy- ze • to pan był
przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda? -"Na miłość Boga, niech pan zaniecha
wszystkich tych banialuk - opryskliwie i z obrzydzeniem uchylił się Swi-
drygajłow. - Jeżeli pan tak koniecznie chce wiedzieć o tym głupstwie, opowiem
panu kiedyś osobno, teraz zaś... - Mówiono również o jakimś pańskim lokaju na
wsi i że pan rzekomo przyczynił się także... - Niech pan z łaski swojej
przestanie! - znowu przerwał Swidrygajłow z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Czy
to nie ten lokaj, który po śmierci przyszedł zapalić panu fajkę?..."Pańmi to
opowiadał - coraz bardziej rozjątrzał się Raskomikow. Swidrygajłow zerknął nań
uważnie i Raskolnikow miał wrażenie, że w tym wzroku mignął krótko, jak
błyskawica, złośliwy uśmieszek, lecz Swidrygajłow się przemógł i odparł nawet
grzecznie: • - Tak jest, ten sam. Widzę, że i pana to wszystko interesuje
ogromnie, będę więc sobie miał za obowiązek przy pierwszej nadarzonej
sposobności zaspokoić pańską ciekawość punkt po punkcie. Do diaska. Okazuje się,
że ja rzeczywiście mogę się komuś wydać postacią romantyczną. Niechże pan
osądzi, do jakiego stopnia powinienem być wdzięczny nieboszczce Marfie
Pietrownie za to, że nagadała o mnie pańskiej siostrze tyle rzeczy tajemniczych
i ciekawych. Nie śmiem orzekać o wrażeniu, lecz bądź co bądź, było to dla mnie
korzystne. Mimo całej swej zrozumiałej odrazy do mnie, mimo mego stale
zasępionego i odstręczającego wyglądu - zrobiło jej się na koniec żal mnie, żal
straceńca. A to już najgroźniejsze dla dziewczęcia, kiedy się jej sercu zrobi
żal. Wówczas nie-odzwonie powstaje chęć, by "uratować" i przywieść do
opamiętania, i wskrzesić, i powołać do szlachetniejszych celów,

i odrodzić ku nowemu życiu i działalności - zresztą wiadomo, ile można marzyć w


tym guście. W mig zmiarkowałem, że ptaszyna wlatuje mi sama w sidła, i z kolei
przygotowałem się. Rodionie Romanyczu, zdaje się, marszczysz brwi? Nie ma
powodu, przede pan wie, że skończyło się na niczym. (Do diaska, ile ja dzisiaj
piję!) Wie pan, zawsze żałowałem, od samego początku, że los nie kazał pańskiej
siostrze urodzić się gdzieś w drugim czy trzecim stuleciu naszej ery, urodzić
się córką udzielnego książątka albo jakiegoś tam wielkorządcy lub prokonsula w
Azji Mniejszej. Niewątpliwie byłaby jedną z tych, które przeszły męczeństwo, i
na pewno by się uśmiechała, podczas gdy przypiekano by jej piersi rozpalonymi
kleszczami. Umyślnie by na to poszła, w czwartym zaś lub piątym wieku udałaby
się na pustynię egipską i spędziłaby tam trzydzieści lat żywiąc się korzonkami,
zachwyceniami i wizjami. Sama tego tylko pożąda, koniecznie pragnie czym prędzej
cierpieć za kogoś i jeżeli nie dać jej okazji do tego męczeństwa - gotowa oknem
wyskoczyć. Słyszałem coś o jakimś panu Razumichuu.e,.,Ma to być chłop rozsądny
(na co wskazuje jego nazwisko; jest prawdopodobnie seminarzystą), niechże się
stara o pańską siostrę. Słowem, zrozumiałem ją, zdaje mi się, i poczytuję to
sobie za zaszczyt. Lecz wówczas, to znaczy w początku znajomości, pan wie:
człowiek zawsze bywa jakiś lekkomyślniej szy i głupszy, patrzy na rzeczy mylnie,
widzi nie to, co jest. Do diaska, czym ja winien, że jest taka piękna? Krótko
mówiąc, u mnie się to zaczęło od nieokiełznanego zmysłowego porywu. Awdotia
Romanowna jest cnotliwa przeokropnie, niesłychanie i niespotykanie. (Proszę
zwrócić uwagę, że mówię to panu o pańskiej siostrze jako fakt. Jest cnotliwa, aż
może chorobliwie; nie wyjdzie jej to na dobre.) A tu raptem nawinęła się pewna
dziewucha, Paraska, czarnooka Paraska, którą świeżo przywieziono z innej wsi,
dziewczyna czeladna, której jeszcze nigdy nie widziałem, tadniutka bardzo, lecz
fantastycznie głupia. Łzy, pisk na całe obejście - no i wynikł skandal. Kiedyś
poi obiedzie Awdotia Romanowna umyślnie przycupnęła mnie samego w alei w
ogrodzie i z roziskrzonym wzrokiem zażądała ode mnie, bym dał spokój biednej
Parasce. Była to bodaj pierwsza nasza rozmowa we dwoje. Naturalnie, miałem sobie
za honor uczynić zadość jej woli, postarałem się 488
o wygląd przejętego niezwykle, skonfundowanego - słowem, odegrałem swoją rolę
niezgorzej. Nawiązały się stosunki, rozpoczęły się zaklęcia, nauki moralne,
pouczenia, tajemne rozmowy, błagania, nawet łzy - czy pan uwierzy? łzy nawet!
Oto jak potężne bywa u niektórych dziewcząt pragnienie krzewienia moralności!
Rzecz jasna, zwaliłem wszystko na swój los, udałem, że łaknę i pragnę
oświecenia, w końcu zaś uruchomiłem wielki i niezachwiany sposób ku podbojowi
niewieścich serc, sposób, który nigdy nikogo nie zawiedzie i który oddziaływa na
wszyściuteńkie, co do jednej, bez żadnego wyjątku. Sposób to znany: pochlebstwo.
Nie ma w świecie nic trudniejszego od prostodusznośd i nie ma nic łatwiejszego
niż pochlebstwo. Jeśli w prostoduszności choć jedna setna tonu zabrzmi
fałszywie, to natychmiast następuje rozdźwięk, a za nim - klapa. Natomiast
pochlebstwo, nawet jeżeli wszystko, aż do ostatniej nuty, jest w nim fałszywe,
to i tak bywa ono miłe i słucha się go nie bez przyjemności; wprawdzie wulgarna
to przyjemność, ale przyjemność. I choćby pochlebstwo było naj wulgarni ej sze,
przynajmniej polowa wydaje się zawsze prawdą. Dotyczy to zaś każdego poziomu
rozwoju i każdej klasy społecznej. Nawet westalkę można uwieść za pomocą
pochlebstwa. Cóż dopiero - zwykłych ludzi. Nie potrafię bez śmiechu wspominać,
jak to kiedyś uwodziłem pewną paniusię, oddaną mężowi, dzieciom i własnym
cnotom. Jakież to było wesołe i jak mało żmudne! Paniusia była naprawdę
cnotliwa, przynajmniej na swoją modłę. Cala moja taktyka polegała na tym po
prostu, że każdej chwili byłem przytłoczony i padałem na twarz przed jej
czystością. Schlebiałem bez upamiętania; ledwie uzyskam uścisk dłoni lub choćby
spojrzenie, zaraz sobie wyrzucam, że wydarłem-jej to przemocą, że ona się
sprzeciwiała, sprzeciwiała tak, że na pewno nic bym nigdy nie dostał, gdybym sam
nie był taki zepsuty; że ona w swej niewinności nie przewidziała podstępu,
uległa bezwiednie - i tak dalej, i tak dalej. Słowem, osiągnąłem wszystko, a
moja paniusia pozostała w najwyższym stopniu przeświadczona, że jest niewinna,
cnotliwa, że spełnia wszystkie swe obowiązki i powinności, upadła zaś zgoła mimo
woli. I jakże się na mnie rozzłościła, kiedym jej w końcu oświadczył, że, moim
zdaniem, szukała rozkoszy, kubek w kubek Jak i ja. Biedna Marfa Pietrowna
również bardzo ledała na

pochlebstwa i gdybym tylko zechciał, niewątpliwie mógłbym jeszcze za jej życia


przepisać cały majątek na siebie. (Gwałtu, jak ja dużo piję i językiem mielę!)
Mam nadzieję, ze pana teraz nie urazi, jeśli powiem, że tenże efekt jął się
zaznaczać i na Awdotii Romanownie. Tylko że byłem głupi i niecierpliwy i sam
wszystko zepsułem. Awdotii Romanownie już kilkakrotnie przedtem (a zwłaszcza
jeden raz) okrutnie się nie spodobał wyraz moich oczu - czy pan uwierzy? Krótko
mówiąc, coraz mocniej i coraz nieoględniej pełgał w nich płomyk, który ją
straszył i który w końcu znienawidziła. Nie warto wdawać się w szczegóły,.aleśmy
się rozeszli. Tutaj znowu palnąłem głupstwo. Zacząłem jak najordynarniej
natrząsać się ze wszystkich tych propagand i nawracań. Paraska znowu wkroczyła
na scenę, i nie ona jedna - słowem. Sodoma i Gomora. Och, Rodionie Romanyczu,
żebyś choć raz w życiu widział oczęta swojej siostry, jak one czasem potrafią
się roziskrzyć! Nic to nie znaczy, żem teraz pijany i że wydudliłem całą
szklankę wina, mówię prawdę. Upewniam pana, że mi się ten wzrok śnił; doszło do
tego, że już nie mogłem znieść szelestu jej sukni. Jak Boga kocham, myślałem, że
dostanę padaczki. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mnie ogarnie takie szaleństwo.
Słowem, koniecznie trzeba było dojść do zgody, ale to już było niemożliwe. I
niech pan sobie wystawi, co wtedy zrobiłem? Do jakiego zamroczenia może
człowieka doprowadzić wściekłość! Rodionie Romanyczu, niech pan nigdy nie
przedsiębierze nic we wściekłości. Licząc na to, że Awdotia Romanowna jest w
gruncie rzeczy nędzarką (ach, pan daruje, przejęzyczyłem się... ale czy
ostatecznie nie wszystko jedno, jakim słowem ^określić to samo pojęcie?), więc
że żyje z pracy własnych rąk, że ma na utrzymaniu i matkę, i pana (ach, do
diabła, pan się znowu krzywi...), postanowiłem zaproponować jej wszystkie swe
pieniądze (do trzydziestu tysięcy mogłem wtedy zrealizować), 'nym, żeby
uciekła.ze mną choćby tu, do Petersburga. Ma się rozumieć, tutaj poprzysiągłbym
jej wieczną miłość, szczęście i tak dalej, i tak dalej. Czy pan uwierzy? tak się
wtenczas rozamorowalem, że gdyby mi rzekła: zarżnij lub otruj Marfę Piętrownę i
ożeń się ze mną - zrobiłbym to natychmiast! Ale wszystko się skończyło znaną już
panu katastrofą, więc niechże pan sam osądzi, do jakiej furii doszedłem na
wiadomość, że Marfa Pietrowna wy-490
trzasnęła skądś tego zakazanego oczajduszę Łużyna i omal nie skojarzyła
małżeństwa, które w rzeczywistości byłoby tym samym, co i ja proponowałem. Czyż
nie? Czyż nie? Nieprawda? Widzę, że pan jakoś zaczął słuchać coraz pilniej...
mój interesujący młodzieńcze... Swidrygajłow niecierpliwie huknął pięścią w
stół. Był czerwony na twarzy. Raskolnikow dostrzegał wyraźnie, że ta szklanka
czy półtorej szampana, którą wysączył popijając drobnymi łyczkami, podziałała na
niego chorobliwie - i postanowił wyzyskać sposobność. Swidrygajłow budził w nim
silne podejrzenia. - Ha, teraz już jestem całkowicie pewny, że pan tu przyjechał
z jakimiś widokami na moją siostrę - rzekł do Swi-drygajłowa wprost i bez
osłonek, żeby go tym bardziej pod-bechtać.
- Ależ co znowu -- jakby się nagle zreflektował Swidrygajłow - przecie mówiłem
panu... a zresztą pańska siostra nie znosi mnie. -Ja wiem, że nie znosi, lecz
teraz nie o to chodzi.
- Więc pan jest pewien, że nie znosi? (Swidrygajłow zmrużył oczy i uśmiechnął
się ironicznie.) Racja, ona mnie nie lubi; ale nich pan nigdy nie ręczy za to,
co się dzieje między mężem a żoną lub kochankiem a kochanką.'Tutaj zawsze jest
taki zakamarek, który całemu światu pozostaje nie znany, a znany jest tylko im
dwojgu. Pan ręczy, że Awdotia Romanowna patrzyła na mnie z odrazą? - Z
niektórych słów i słóweczek pańskiego opowiadania wnoszę, że pan i teraz ma
jakieś widoki i bardzo forsowne zamierzenia w stosunku do Duni - oczywiście
nikczemne. - Co! Wypsnęły mi się takie słowa i słóweczka? - naj-naiwniej
spłoszył się naraz Swidrygajiow, całkowicie ignorując epitet, jakim opatrzono
jego zamiary. - Owszem, a i teraz wyrywają się panu. Na przykład, czego się pan
tak lęka? Czemu się pan nagle przestraszył? - Ja się lękam, ja się przestraszam?
Pana się boję? Już raczej pan powinien bać się mnie, cher ami*. Jakież to
wszystko koszałki-opałki... Swoją drogą, mam w czubie, sam czuję; - drogi
przyjacielu

omal się znów nie wygadałem. Do diabla z winem! Służba, wody! Porwał butelkę i
bez ceremonii wyrzucił za okno. Filip przyniósł wody. - Wszystko to głupstwa -
rzekł Swidrygajłow zwilżając ręcznik i przykładając go sobie do czoła-mogę pana
osadzić jednym słówkiem i wniwecz obrócić wszystkie pańskie podejrzenia. Czy pan
wie na przykład, że się żenię? - Już dawniej mówił mi pan o tym.
-Tak? Zapomniałem. Ale wtenczas nie mogłem mówić pozytywnie, bom jeszcze nawet
nie widział panny, miałem tylko zamiar. A teraz już mam narzeczoną, rzecz jest
załatwiona, i gdyby nie pilne interesy, na pewno bym pana porwał i w tej chwili
do nich zawiózł, bo chcę prosić o pańską radę. Ech, do diaska! Pozostaje
zaledwie dziesięć minut. Ot, proszę, niech pan patrzy na zegarek. A jednak
opowiem panu, bo to bardzo ciekawa historia to moje małżeństwo - oczywiście w
swoim rodzaju. Dokąd pan? Znowu chce pan uciekać? Znowu chce pan uciekać? - Nie,
teraz już nie odejdę.
- Wcale J>an nie odejdzie? Zobaczymy! Zawiozę tam pana, jak Bóg w niebie, pokaże
narzeczoną, tylko nie teraz, bo teraz będzie wkrótce czas na pana. Pan na prawo,
ja na lewo. Tę Ressiichową pan zna? Tę samą Ressiichową, u której teraz
mieszkam, hę? Słyszy pan? Słowo daję, ta sama, o której mówią, że owa
dziewczynka... w wodzie, zimą... Słyszy pan? Słyszy? Więc to właśnie ona
zmajstrowała mi to wszystko. "Nudno ci - powiada - więc się pobaw." Bo ze mnie
człowiek ponury, znudzony. Pan myśli, że wesoły? Nie, ponury; nikomu nie
brużdżę, tylko siedzę w kącie, czasem po trzy dni ani pary z ust. A ta Ressiich
- to powiadam panu, szelma, kombinuje sobie taką rzecz: żona mi zbrzydnie,
wyjdę, a żona dostanie się jej, ona ją puści w obroty - w naszej sferze a i w
wyższych. "Jest - powiada - taki jeden schorowany ojciec, emeryt, siedzi w
fotelu, trzeci rok nie włada nogami. Jest i matka - powiada - damulka roztropna,
mamusia. Syn służy gdzieś w guberni, im nie pomaga. Córka wyszła za mąż, nie
odwiedza ich, a na karku mają dwoje nieletnich siostrzeńców (jakby własnych byto
za mało), a świeżo odebrali z gimnazjum, przed końcem nauk, dziewczynkę, 492
najmłodszą swoją córkę, dopiero za miesiąc kończy szesnaście lat, czyli za
miesiąc można ją wydać." Niby za mnie. Pojechaliśmy. Takie to u nich zabawne.
Przedstawiam się: ziemianin, wdowiec, nazwisko znane, takie a takie koligacje,
przy pieniądzach - cóż z tego, że po pięćdziesiątce, a tamta nie ma szesnastu?
Kto b_y się tym przejmował? A to przecie ponętne, nie? Prawda, że ponętne, cha,
cha! Szkoda, że pan nie widział, jak się rozmówiłem z tatusiem i mamusią! Warto
było zapłacić, żeby mnie oglądać w owej chwili. Przychodzi ona, dyga - no może
pan sobie wyobrazić, w krótkiej jeszcze sukience, nierozwinięty paczuszek,
czerwienieje, płoni się jak zorza (powiedzieli jej, naturalnie). Nie wiem, jak
pan co do kobiecych buż, ale, moim zdaniem, te szesnaście lat, te dziecinne
jeszcze oczki, ta nieśmiałość, łezki zawstydzenia - moim zdaniem, to lepsze od
urody, a ona w dodatku istne malowanie. Jasne włoski zaczesane w drobne loczki,
usteczka pulchne, czerwoniutkie, nóżki-palce lizać!... No, poznajomiliśmy się,
ja oświadczyłem, że się śpieszę na wieś, i tuż nazajutrz, to znaczy onegdaj,
pobłogosławiono nas. Odtąd ilekroć przyjeżdżam, zaraz biorę ją sobie na kolana i
już nie spuszczam... Płoni się jak zorza, ja zaś co chwila całuję; mamusia
klaruje, rzecz prosta, że "to przecie twój mąż", więc tak już być powinno;
słowem cukiereczek! I jak Boga kocham, ten teraźniejszy, narzeczeński stan jest
może lepszy od mężowskiego. Co się zowie: la naturę et la verite\* Cha! cha! Dwa
razy z nią rozmawiałem - wcale niegłupia dziewuszka. Niekiedy tak na mnie
zerknie ukradkiem, że aż gorąco się robi. A czy pan wie: ma twarzyczkę niby
Madonna Rafaela. Wszak Sykstyńska Madonna ma twarz fantastyczną, twarz pomylonej
cierpiętnicy - to się panu nie rzucało w oczy? Więc w tym oto rodzaju. Ledwie
nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz przywiozłem jej za półtora tysiąca: jeden
komplet brylantowy, drugi z pereł oraz srebrną damską szkatułkę na gotowal-nię -
ot, takiej wielkości, z różnymi- szykanami, tak że twarzyczka mojej madonny aż
pokraśniala. Posadziłem ją sobie na kolanach, ale widocznie jakoś bardzo
obcesowo: zarumieniła się, polały się łezki, nie chce się zdradzić, ale cała jak
w ogniu. Wszyscy na chwilę odeszli, zostajemy z nią sam na sam-* natura i prawda

wtem rzuca mi się na szyję (pierwszy raz sama), obejmuje obydwiema rączkami,
całuje i przysięga, że mi będzie posłuszna, będzie mi dobrą i wierną żoną, że da
mi szczęście, że poświęci cale swe życie, każdą życia minutę, odda mi wszystko,
wszystko, a za to pragnie ode mnie jedynie mego szacunku, nic ponadto. "Nic, nic
- powiada - nic mi nie trzeba, żadnych podarków!" Zgodzi się pan, że wysłuchać
takiego wyznania na osobności, z ust takiego szesnastoletniego aniołeczka w
tiulowej sukience, z loczkami, z rumieńcem dziewiczego wstydu, z łezkami
entuzjazmu w oczach - zgodzi się pan, że to wcale ponętne. Prawda, że ponętne?
To czegoś warte, nie? Warte, co? Słuchaj pan... jedziemy do mojej narzeczonej...
tylko nie w tej chwili! - Krótko mówiąc, ta monstrualna różnica wieku i rozwoju
podnieca pańską lubieżność! Czy rzeczywiście pan się ożeni? - Czemuż by nie? Na
pewno. Każdy sam dba o siebie, a najweselej jest temu, kto lepiej od innych
potrafi siebie nabrać. Cha! Cha! A pan na całego wyjeżdża w moralność? Ulituj
się, wielebny ojcze, nade mną grzesznym. Che-che-che! - Pan jednak zaopiekował
się dziećmi Marmieładowej. Zresztą... Zresztą pan miał własne powody... teraz
wszystko rozumiem. - Ja dzieci w ogóle lubię, bardzo lubię dzieci - pokładał się
Swidrygajlow ze śmiechu. - W tej mierze mogę nawet opowiedzieć panu arcyciekawy
epizod, który trwa dotychczas. Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe wybrałem się
do różnych spelunek. Nic dziwnego - po tych siedmiu latach! Prawdopodobnie pan
zauważył, że nie bardzo się kwapię do spotkania ze swą dawną kompanią, z
przyjaciółmi i kamratami. I możliwie najdłużej będę ich unikał. Wie pan: na wsi
u Marfy Pietrowny śmiertelnie mię zamęczały wspomnienia o tych wszystkich
tajemniczych miejscach i miejsce-czkach, gdzie świadomy rzeczy człowiek tak dużo
może znaleźć. Do diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzież wskutek
bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paćży się w
teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cala zaś reszta oddaje
się wyuzdaniu. Od razu, od pierwszych godzin, to miasto tchnęło na mnie znajomym
zapachem. Trafiłem na jeden tak zwany tańcujący -S l
wieczorek - spelunka okropna (ja w ogóle lubię co plugawsze spelunki). No,
oczywiście - kankan, i to taki, jakich w moim czasie nie bywało. Tak, widać i w
tym postęp. Nagle patrzę - dziewczynka, trzynastoletnia może, przemilutko
ubrana, tańczy z jakimś wirtuozem, a drugi pląsa vis-a-vis niej. Pod ścianą
siedzi na krześle jej matka. Ha, może pan sobie wyobrazić, jakiego rodzaju
kankan! Dzieweczka się miesza, czerwieni, wreszcie czuje się obrażona i zaczyna
płakać. Wirtuoz chwyta ją, kręci, wyprawia przed nią różne zakrętasy, wszyscy
dookoła w śmiech... i w takich chwilach lubię naszą publiczność, chociażby nawet
kankanową. Śmieją się i krzyczą: "Dobrze jej tak, dobrze! Nie przywozić dzieci!"
Ja na to gwiżdżę, co mi tam do tego, czy oni sami siebie pocieszają logicznie
czy nielogicznie! Wnet zrozumiałem, gdzie moje miejsce; podsiadam się do matki i
zaczynam o tym, że i ja także jestem przyjezdny, że co to wszystko za gbury, że
nie umieją odróżnić osób prawdziwie dystyngowanych ani okazać należnego
szacunku; dałem do zrozumienia, że mam dużo pieniędzy; zaofiarowałem się, że je
odwiozę własną karetą. Odwiozłem je do domu, zawarłem znajomość (odnajmują jakąś
klitkę od lokatorów, dopiero co przyjechały). Oświadczono mi, że matka i córka
uważają sobie znajomość ze mną za wielki zaszczyt; dowiaduję' się, że są biedne
jak myszy, że przyjechały starać się o coś tam w jakimś tam urzędzie; proponuję
swe usługi, pieniądze; proponuję, że ze swej strony przyczynię się do edukacji
młodej panny: język francuski, tańce. Przyjmują to z zachwytem, uważają za
honor, no i odtąd jesteśmy znajomi... Chce pan, jedźmy do nich - tylko nie
zaraz. - Zostaw pan, zostaw swoje nikczemne, podle, rozpasane anegdoty, marny,
lubieżny człowieku! - Schillerze, Schillerze nasz, Schillerku! Ou la vertu va-t-
elle se nicher?* Wie pan? umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, żeby
słyszeć pańskie okrzyki. Istna rozkosz! - Pewnie! Czyż ja sam dla siebie nie
jestem śmieszny w tej chwili? - ze złością wymamrotał Raskolnikpw. Swidrygajłow
zanosił się śmiechem; wreszcie zawołał Filipa, zapłacił i począł wstawać. Gdzie
też cnota się gnieździ?
495

- Ha, jestem pijany, Assez cause!* - rzekł. - Rozkosz!


- Jakżeby pan mógł nie czuć rozkoszy! - zawołał Ras-kolnikow wstając również. -
Czyż dla zdartego rozpustnika nie jest rozkoszą opowiadać o takich przygodach,
zwłaszcza gdy się ma na widoku jeszcze jakieś potworne zamiary w tymże rodzaju -
i na dobitkę w takich okolicznościach i takiemu człowiekowi jak ja-To podnieca.
- Ach, jeżeli tak - odparł Swidrygajłow nie bez zdziwienia, oglądając
Raskolnikowa - jeżeli tak, to i z pana cynik niezgorszy. A w każdym razie ma pan
w sobie pierwszorzędne zadatki. Dużo, dużo potrafi pan pojąć... a i zrobić dużo
pan potrafi. No, ale dosyć. Serdecznie żałuję, żeśmy tak mało porozmawiali, lecz
pan mi nie ucieknie... Ot, niech pan tylko zaczeka.
-Swidrygajłow opuścił traktiernię, Raskolnikow za nim. Jednak Swidrygajłow nie
bardzo miał w czubie, tylko na mgnienie uderzyło mu do głowy, teraz zaś
trzeźwiał z- każdą minutą. Mocno był czymś zatroskany, czymś ogromnie doniosłym,
i chmurzył się. Snadż denerwowało i niepokoiło go jakieś oczekiwanie. W stosunku
do Raskolnikowa zmienił się nagle, był coraz bardziej grubiański i sarkastyczny.
Raskolnikow to wszystko widział i był zaniepokojony także. Swidrygajłow budził
jego podejrzliwość; postanowił iść za nim. Wydostali się na ulicę.
- Panu na prawo, mnie na lewo, albo jeśli pan chce, odwrotnie; w każdym razie -
adieu, mon plaisir**, do miłego zobaczenia! I skręcił na prawo, ku Siennemu.
V
Raskolnikow ruszył za nim.
- Co to!- krzyknął Swidrygajłow oglądając się. Czyż nie powiedziałem... Co to
znaczy? - To znaczy, że teraz od pana nie odejdę.
- Co-o-o-o?
Dosyć tej rozmowy l Żegnaj* radoici moja.
496
Obaj przystanęli i chwilę patrzyli na siebie, jakby mierząc się wzrokiem. - Ze
wszystkich pańskich półpijackich opowiadań - szorstko odciął Raskolnikow-
wnioskuję niezbicie, że pan nie tylko się nie wyrzeknie swych łajdackich zakusów
co do mojej siostry, lecz owszem, nabijesz sobie nimi głowę więcej niż
kiedykolwiek. Wiadomo mi, że dziś rano siostrą otrzymała jakiś list. W traktiemi
pan ledwie mógT usiedzieć... Naturalnie, po drodze mógł pań uszczknąć sobie
jakąś żonę, ale to nie ma znaczenia. Chcę upewnić się osobiście. Raskolnikow
chybaby nie zdołał powiedzieć wyraźnie, czego mianowicie pragnął obecnie i o
czym chciał się upewnić osobiście. - Takie buty! A może pan chce, żebym zawołał
policję?
- Wołaj!
Znowu stali nieruchomo. W końcu wyraz twarzy Swi-drygajłowa zmienił się.
Stwierdziwszy, że Raskolnikow nie nastraszył się groźby, przybrał nagle minę jak
najweselszą i najbardziej przyjacielską. - To mi zuch! Umyślnie nie zaczepiałem
pana o pańską sprawę, choć oczywiście nęka mnie ciekawość. Sprawa fantastyczna.
Chciałem odłożyć to do innego razu, ale doprawdy pan i umarłego potrafi
zniecierpliwić... No dobrze, chodźmy, ale z góry uprzedzam: idę teraz do domu
tylko na chwilę, po pieniądze. Następnie zamykam mieszkanie na klucz, biorę
dorożkę i na cały wieczór jadę na Wyspy. Czy pan chce mi towarzyszyć? - Na razie
wstąpię, zresztą nie do pana, tylko do-Zofii Siemionowny ^ przeproszę;-żemnie
był na pogrzebie. - Jak się panu podoba, ale Zofii _ Siemionowny nie ma w domu,
'poprowadziła wszystkie dzieci do pewnej damy, do pewnej wielkiej damy -
staruszki, dawnej mojej znajomej, która dziś jest zarządzającą jakichś zakładów
dla sierot. Oczarowałem tę damę składając jej opłatę za całą trójkę piskląt
Katarzyny Iwanowny, a w dodatku złożyłem ofiarę na sierociniec; wreszcie
opowiedziałem jej historię Zofii Siemionowny bardzo szczegółowo, nic nie tając.
Wrażenie było nadzwyczajne. Oto dlaczego polecono Zofii Siemionownie stawić się
już dzisiaj w hotelu ...skim, gdzie czasowo po przyjeździe z letniska zatrzymała
się moja dama.

- Nie szkodzi, ja i tak wstąpię.


- Jak pan chce, tylko ja panu towarzyszyć nie będę, ale się nie sprzeciwiam! Oto
już dochodzimy.'Nieprawdaż? Jestem pewnien, że pan dlatego patrzy na mnie
nieufnie, że byłem o tyle delikatny i dotychczas nie nudziłem go wypytywaniem
o... pan rozumie? Panu się to wydało rzeczą niezwykłą. Idę o zakład, że jest tak
właśnie! I bądźże, tu, człowieku, delikatny! - I podsłuchujże, człowieku, pode
drzwiami!
- A, pan z tej beczki? - zaśmiał się Swidrygajlow. - Bardzo bym się dziwił,
gdyby pan po tym wszystkim nie rzucił takiej uwagi. Cha! cha! Chociaż coś niecoś
zrozumiałem z tego, co pan wówczas... tam... nabroił i sam Zofii Siemiono-wnie
opowiedział, ale właściwie cóż to jest? Kto wie, może jestem zupełnie już tępy i
już nic nie pojmuję. Mój złoty, wytłumacz mi' to! Oświeć mnie, wyłóż mi
najnowsze zasady. - Nic pan nie mógł słyszeć, kłamie pan, i basta!
- Ależ ja nie o tym, nie o tym (choć to i owo słyszałem), nie, ja tylko o tym,
że pan wciąż: och i ach! Raz po raz gorszy się w panu Schiller. Powiada pan: nie
podsłuchiwać pode drzwiami. Ha, skoro tak, to idź pan zaraz na policję, że oto
przytrafił mi się taki casus: zaszła malutka pomyłka w teorii. Skoro zaś pan
przekonany, że pode drzwiami podsłuchiwać nie wolno, natomiast wolno grzać
staruszki po łbie, czym popadło, ile dusza zapragnie, to niechże pan czym
prędzej wyjeżdża gdzieś do Ameryki! Uciekaj, młodzieńcze. Może jeszcze zdążysz.
Mówię ze szczerego serca. Może brak forsy? Dam na drogę. - Wcale o tym nie myślę
- przerwał Raskolnikow z obrzydzeniem. - Rozumiem (niech się pan zresztą nie
fatyguje; proszę dużo nie mówić, jeżeli nie ma pan ochoty), rozumiem, jakie
zaprzątają pana zagadnienia: moralne, prawda? problemy człowieka i obywatela? E,
pal je sześć, co ci teraz po nich? Che-che! Że niby w dalszym ciągu jest się
człowiekiem i obywatelem? W takim razie nie należało próbować... Nie trzeba
róść, gdzie nas nie posiano. Ha, zastrzel się pan! Co? nie bardzo się chce? -
Rozmyślnie usiłuje mnie pan rozjątrzyć, żebym się teraz odczepił. - Cudak z
pana; przecież już przyszliśmy, bardzo proszę na schody. Widzi pan, tu wejście,
do Zofii Siemionowny. Proszę patrzeć: nie ma nikogo! Pan nie wierzy? zapytaj
Kapemaumowa; ona u nich zostawia klucz. A oto i sama madame de Kapemaumow, co?
Hę? (Jest trochę głucha-wa.) Wyszła? Dokąd? No, teraz pan słyszał? Nie ma jej, a
wróci, być może, późnym dopiero • wieczorem. -Ślicznie, chodźmy teraz jdo. mnie.
Pan przecież chdał i mnie odwiedzić? Otóż jesteśmy u mnie. Madame Ressłićhnie"
ma w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, lecz to dobra kobieta, proszę mi
wierzyć... może kiedyś przyda się panu, jeśli pan będzie choć odrobinę
rozsądniejszy. Otóż widzi pan: biorę z biurka tę pięcioprocentową obligację (mam
ich jeszcze sporo!), która dziś pójdzie do wekslarza. No, widział pan? Teraz już
nie mam więcej czasu. Zamykamy biurko, zamykamy mieszkanie, i oto znów jesteśmy
na schodach. Chce pan? weźmiemy dorożkę, bo ja na Wyspy. Przejedziemy się,
dobrze? Biorę ten oto powozik i jedziemy na Jelagin, co? Pan odmawia? Nie
wytrzymał pan? E, przejedźmy się. Zdaje się, będzie deszcz, ale to nic, spuścimy
budę. Swidrygajłow już siedział w powozie. Raskolnikow doszedł do
wniosku',"ze"jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są nieuzasadnione. Nie
odpowiadając ani słowa zawrócił i ruszył z powrotem w kierunku placu Siennego.
Gdyby się choć raz obejrzał; .zdążyłby zobaczyć, że Swidrygajlow ujechawszy
najwyżej sto kroków zapłacił dorożkarzowi i wyskoczył na chodnik: tęczjużnie
mógł nic widzieć, bo skręcił za róg. Głęboka odraza gnała go precz od Swi-
drygajłowa. "Że też mogłem bodaj przez chwilę czegoś oczekiwać od tego
wulgarnego nicponia, tego rozpasanegó lubieżnika i szui!" - zawołał mimo woli.
Co prawda, ten sąd Raskolnikowa był nazbyt pochopny i lekkomyślny. W całej
atmosferze otaczającej Swidrygajłowa było jednak coś, co go choć trochę czyniło
oryginalniejszym, jeżeli nie tajemniczym. Co się zaś tyczy Duni, to Raskolnikow
nadal był przekonany, że Swidrygajłow nie zostawi jej w spokoju. Ale zbyt już
ciężko i nieznośnie mu było wciąż o tym myśleć!

Swoim zwyczajem, gdy pozostał sam - już po dwudziestu krokach wpadł w głęboką
zadumę. Uszedłszy na most, zatrzymał się u balustrady i zaczął patrzeć w wodę. A
tymczasem za nim stanęła -Awdotia Romahowna. Spotkał ją u wstępu na most, lecz
nie poznał i wyminął ją. Dunieczka jeszcze nigdy nie widziała go na ulicy
takiego i była zdumiona, prawie przestraszona. Stanęła nie wiedząc sama: wołać
go czy nie? Nagle spostrzegła Swidrygajłowa, który pośpiesznie szedł od placu
Siennego. Zdawał się jednak iść potajemnie i ostrożnie. Nie wszedł na most, lecz
zatrzymał się z boku, na chodniku, dokładając wszelkich starań, by go
Raskolnikow nie zobaczył. Dunię dojrzał dawno i zaczął dawać je? znaki. Miała
wrażenie, że tymi znakami pragnie ją skłonić, by nie wołała brata, by zostawiła
go w spokoju, a podeszła do niego, Swidrygajłowa. Tak też zrobiła. Cicho
wyminęła brata i zbliżyła się do Swidrygajłowa. - Chodźmy prędzej - szepnął. -
Nie chcę, żeby Rodion Romanycz wiedział o naszym spotkaniu. Ostrzegam, że
siedziałem tu z nim nie opodal, w traktiemi, gdzie sam mnie odszukał, i ledwie
się go pozbyłem. Wie skądś o moim liśde do pani i coś podejrzewa. Chyba nie pani
mu to wyjawiła? A skoro nie pani, to któż? - Już skręciliśmy za róg - przerwała
Dunia - Rodion nie może nas teraz zobaczyć. Oświadczam, że dalej z panem nie
pójdę. Proszę mi wszystko powiedzieć tutaj; wszystko to można powiedzieć i na
ulicy. - Po pierwsze, tego żadną miarą nie można powiedzieć na ulicy, po wtóre,
musi pani wysłuchać również Zofię Sie-mionownę, po trzecie, pokażę pani niektóre
dowody... Słowem, jeśli się pani nie zgodzi wstąpić do mnie, odmawiam wszelkich
wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przy tym proszę nie zapominać, że nader
interesująca tajemnica ukochanego pani braciszka znajduje się całkowicie w moich
rękach. Dunia przystanęła niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem patrzyła na
Swidrygajłowa. - Czego się pani boi?-rzucił ów spokojnie.-Miasto to nie wieś. A
i na wsi więcej krzywdy wyrządziła pani mnie niż ja pani; tutaj zaś... - Zofia
Siemionowna jest uprzedzona?
- Nie, ani słowa jej nie mówiłem i nawet nie bardzom pewien, czy jest teraz w
domu. Ale prawdopodobnie jest. Pochowała dziś krewną; nie taki to dzień, żeby
chodzić po kominkach. Do czasu nie chcę o tym mówić nikomu i nawet po części
robię sobie wyrzuty, żem powiedział pani. Tu najmniejsza nieopatrzność jest
równoznaczna z denuncjacją... Mieszkam tutaj, w tym domu, już dochodzimy. To
jest stróż naszej kamienicy; stróż bardzo dobrze mnie zna; kłania się, widzi, że
idę z damą, i na pewno już zdążył zapamiętać pani twarz, a to się pani przyda,
jeśli się pani bardzo boi i nie ufa mi. Przepraszam, że mówię tak ordynarnie.
Podnamuję pokój od lokatorów. Zofia Siemionowna mieszka o ścianę, także jako
sublokatorka. Całe piętro jest zajęte przez lokatorów. Czego ma się pani bać jak
dziecko? Czy aż tata jestem straszny? Twarz Swidrygajłowa wykrzywiła się w
pobłażliwym uśmiechu, lecz już nie było mu do uśmiechów. Serce mu łomotało,
piersiom brakło tchu. Umyślnie mówił głośno, żeby ukryć rosnące wzburzenie,
jednak Dunia już nie zdążyła zauważyć tej szczególniejszej alteracji; zanadto ją
rozdrażnił docinek, że się go boi jak dziecko i że jest dla niej straszny. -
Choć wiem, że pan jest człowiekiem... bez czci, ale nie lękanr-się
bynajmnie)r"Ntecn"pari idzie pierwszy - rzekła na pozór spokojnie, twarz jej
wszakże -była blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Soni.
- Pani pozwoli, że zapytam, czy jest w domu. Nie ma. To pech! Ale wiem, że może
przyjść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to chyba tylko do jednej damy w sprawie
sierot. Matka ich umarła. Ja się także wtrąciłem w to, poleciłem załatwić
niektóre sprawy. Jeśli Zofia Siemionowna nie wróci za dziesięć minut, to dziś
jeszcze, o ile pani chce, przyślę ją samą. Oto i mój numer. Oto moje dwa pokoje.
Za tymi drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Ressiich. Teraz proszę zajrzeć
tutaj, pokażę pani moje główne dowody: z mojej sypialni te drzwi prowadzą do
dwóch •zupełnie pustych pokoi, które się odnajmuje. Oto one... Na to musi pani
spojrzeć trochę uważniej... Swidrygajłow zajmował dwa umeblowane, dosyć
przestronne pokoje. Dunieczka rozglądała się nieufnie, lecz nie dostrzegła nic
osobliwego ani w umeblowaniu, ani w roz-sni

kładzie - choć właściwie można było to i owo zauważyć, jak na przykład, że


apartament Świdry gaj Iowa mieścił się pomiędzy dwiema prawie nie zamieszkanymi
stancjami. Wchodziło się do niego nie bezpośrednio z korytarza, tylko przez dwa
pokoje gospodyni, prawie puste. Ze swej sypialni, otworzywszy zamknięte na klucz
krzwi. Świdry gaj Iow pokazał Dunieczce puste również mieszkanie, będące do
wynajęcia. Dunieczka zatrzymała się w progu nie pojmując, czemu każe jej to
oglądać, lecz Świdry gajłow skwapliwie wyjaśnił: - Proszę zajrzeć tutaj, do tego
drugiego dużego pokoju. Niech pani" zauważy te drzwi, są zamknięte na klucz.
Koło drzwi stoi krzesło, jedno tylko krzesło w tych obu pokojach, To ja
przyniosłem je od siebie, żeby wygodniej słuchać. Zaraz tam za drzwiami stoi
stół Zofii Siemidńowny, siedziała tam i rozmawiała 'z Rodionem Romanyczem. Ja
zaś tutaj, siedząc na krześle, podsłuchiwałem dwa wieczory z rzędu, obydwa razy
po jakie dwie godziny - więc oczywiście mogłem coś niecoś usłyszeć, jak pani
sądzi? - Pan podsłuchiwał?
- Tak jest, podsłuchiwałem. Teraz chodźmy do mnie, tu nie ma nawet gdzie usiąść.
Poprowadził Awdotię Romanownę z powrotem do pierwszego swego pokoju, który mu
służył za bawialnię, i poprosił, by usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu,
co najmniej dwa metry od niej, ale widocznie w oczach jego już pałał ten
płomień, który Dunieczkę tak kiedyś nastraszył. Drgnęła i raz jeszcze rozejrzała
się nieufnie. Był to odruch mimowolny: nie chciała zdradzić się ze swym
niedowierzaniem. Lecz na koniec zdała sobie sprawę z odosobnienia apartamentu
Swi-drygajlowa. Miała ochotę zapytać, czy przynajmniej gospodyni jego jest w
domu, nie spytała jednak... z dumy. Przy tym miała na sercu inne, nierównie
większe cierpienie niżli strach o siebie. Przechodziła nieznośną mękę. - Oto
pański list - rzekła, kładąc arkusik na stole. - Czyż możliwe jest to, co pan
pisze? Napomyka pan o zbrodni, którą rzekórno popełnił mój brat. Napomknienia są
zbyt wyraźne - nie ma pan prawa teraz się wyprzeć. Otóż wiedz pan, że już i
przedtem słyszałam tę głupią bajkę i nie wierzę ani jednemu słówku. Jest to
haniebne i śmieszne po-502
dejrzenie. Znam tę historię, wiem, jak i skąd powstała. Nie może pan mieć
żadnych dowodów. Pan obiecał mi dowieść, więc proszę mówić! Ale z góry
zapowiadam, ze panu nie wierzę! Nie wierzę!... Dunieczka powiedziała to prędko,
pośpiesznie, i na mgnienie twarz jej oblała się rumieńcem. - Gdyby pani nie
wierzyła, to jakim cudem zaryzykowałaby przyjść do mnie sama? Po cóż pani
przyszła? Wyłącznie z ciekawości? - Proszę mnie nie dręczyć, mów pan, mów!
- Niepodobna zaprzeczyć, że dzielna z pani dziewczyna. Jak Boga kocham,
myślałem, że pani poprosi pana Ra-zumichina o towarzyszenie jej tutaj. Jednak
nie było go ani z panią, ani w pobliżu; dobrze patrzałem. Tak, to odwaga!
Widocznie chciała pani oszczędzić brata. Zresztą wszystko w pani jest boskie...
Co się zaś tyczy Rodiona Romanycza, cóż mam powiedzieć? Widziała go pani przed
chwilą sama. Ładnie wygląda, co? . - Chyba nie na
tym jednym pan buduje?
- Nie, nie na tym, na własnych jego słowach. Dwa wieczory z rzędu przychodził
tutaj do Zofii Siemionowny. Pokazywałem pani, gdzie siedzieli. Opowiedział jej
wszystko w całej rozciągłości. Jest mordercą. Zamordował staruszkę, wdowę po
urzędniku, lićhwiarlcę, u "której sam zastawiał rzeczy: zamordował także jej
siostrę handlarkę, niejaką Liza-wietę, która niespodzianie weszła podczas
zabójstwa siostry. Zabił je obie siekierą, którą z sobą przyniósł. Zabił w celu
rabunku, jakoż obrabował; zabrał pieniądze i niektóre rzeczy. Sam dosłownie
oświadczył to wszystko Zofii Siemionownie, która też jedna zna ten sekret, ale w
zabójstwie nie brała udziału ani słowem, ani uczynkiem, odwrotnie, przeraziła
się tak samo jak pani teraz. Może pani być spokojna, ona go nie wyda. - To być
nie może! - mamrotała Dunieczka bladymi, zmartwiałymi ustami; nie mogła tchu
złapać. - To niemożliwe, nie ma żadnej, najmniejszej przyczyny, żadnego
powodu... To kłamstwo'4 kłamstwo! - Ograbił --oto i cąjy.ESwód. Wziął pieniądze
i rzeczy. Co prawda, wedle własnego jego zeznania nie zrobił użytku ani z
pieniędzy, ani z rzeczy, ukrył je gdzieś pod głazem,

gdzie też leżą dotychczas. Ale to dlatego tylko, że niecna odwagi ich użyć. -
Ale czyż podobna, żeby mógł okraść, obrabować? Żeby mógł chociażby pomyśleć o
tym?-zawołała Dunia i zerwała się z krzesła. - Pan go przecie zna, widział go
pan! Czy .może być złodziejem? Zdawała się błagać Swidrygajłowa; zapomniała
doszczętnie o swoim lęku. - Awdotio Romanowno, tu są tysiące i miliony
kombinacji i pennutacji. Złodziej kradnie, ale wie, że jest opry-szkiem; jednak
słyszałem o pewnym szlachetnym człowieku, który rozbił pocztę. Otóż kto go tam
wie, może on rzeczywiście myślał, że dokonał przyzwoitego czynu! Naturalnie, ja
bym także, podobnie jak pani, nie uwierzył, gdybym słyszał z drugich ust. Ale
własnym uszom uwierzyłem. Natomiast Zofia Siemionowna nie uwierzyła nawet
własnym uszom, gdy jej wyłożył wszystkie powody, w końcu jednak musiała uwierzyć
swoim oczom, własnym swoim oczom. Przecie osobiście jej to mówił. - Jakież to...
powody?
- Długa to sprawa, Awdotio Romanowno. Jest tutaj... jakże by to pani wyrazić,
swego rodzaju teoria, podobna do racji, dla której ja na przykład uważam
poszczególny zły czyn za dopuszczalny, o ile główny cel jest dobry. Jeden czyn
zły, setka dobrych! A przy tym niemiło jest młodemu człowiekowi, zdolnemu i
niepomiernie ambitnemu, kiedy wie, że gdyby miał, powiedzmy, marne trzy tysiące,
cala jego kariera, cała przyszłość i plany życiowe ułożyłyby się inaczej, a tu
właśnie brak tych trzech tysięcy. Proszę dodać rozjątrzenie z powodu głodowania,
ciasnej stancji, łachmanów, jasnej świadomości swej wspaniałej sytuacji
społecznej, a zarazem sytuacji siostry i matki. Najgorsze zaś - próżność, duma i
próżność, przy dobrych... gdyż Bóg go raczy wiedzieć, może i dobrych
skłonnościach... Ja go przecież nie oskarżam, proszę czasem nie myśleć, i nie
moja to rzecz. Miał też pewną własną teoryjkę - taką sobie teorię, że ludzie się
dzielą, uważa pani, na tworzywo-i-na ludzi właściwych, to znaczy takich,
KiÓrychwskutęk ich wzniosłości prawo nie^ibowiązuje, przeciwnie, to oni sami
ustanawiają prawa dlą_ innych ludzi, dla^tegotworzywa^ d!a""śmieci. Ot, taka
sobie teoryjka; une theorie cmnmg. une (ytre* Strasznie mu zaimponował Na-
potaeń, a raczej zaimponowało mu to, że bardzo wielu genialnych ludzi, nie
oglądając się na krzywdę jednostki, bez namysłu kroczyło naprzód. Podobno
wyobraził sobie, że sam jest genialnym człowiekiem - przez jakiś czas był tego
pewien. Mocno cierpiał i teraz cierpi na myśl, że teorię wymyślić potrafił,
natomiast bez namysłu przekroczyć nie zdołał, więc widocznie genialnym
człowiekiem nie jest. A to dla ambitnego młodzieńca poniżające, szczególnie w
naszych czasach. - A wyrzuty sumienia? Więc pan mu odmawia wszelkiego poczucia
moralnego? Czyż on jest taki? - Ach, Awdotio Romanowno, dzisiaj, wszystko się
pogmatwało, a zresztą nigdy nie było w wielkim porządku. Rosjanie, Awdotio
Romanowno, mają w ogóle naturę szeroką, szeroką jak ich ziemia, i są niebywale
skłonni do fantazjowania, do nieładu; a szeroka natura bez szczególniejszej
genialności - to nieszczęście. Pamięta pani, jak wiele rozmawialiśmy na ten
temat we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie w ogrodzie, po kolacji. Pani mi
nawet wytykała tę szerokość. Kto wie, może mówiła to pani akurat w czasie, kiedy
on tu leżał i obmyślał tę swoją sprawę. Nasza warstwa ogładzona, Awdotio
Romanowno, nie posiada wszak żadnych świętszych tradycji; ot, chyba że kto ułoży
je sobie z książek... albo wysnuje z jakichś kronik. Ale to tylko uczeni i, wie
pani, swego rodzaju pedanci, tak że człowiekowi światowemu to nawet nie
przystoi. Zresztą moje poglądy pani na ogół zna. Nikogo absolutnie nie potępiam.
Sam jestem delikacik i tego się trzymam. Ale jużeśmy o tym mówili nieraz. Miałem
nawet to szczęście, że moje sądy panią interesowały... Bardzo pani blada,
Awdotio Romanowno. - Ja tę jego teorię znam. Czytałam w piśmie jego artykuł o
ludziach, którym wszystko wolno... Przynosił mi go Razu-michin... - Pan
Razumichin? Artykuł pani brata? W piśmie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem.
Jakie to'inusi być ciekawe! Ale dokądże pani, Awdotio Romanowno? - Chcę zobaczyć
się z Zofią Siemionowna - słabym
- teoria jak każda inna

głosem powiedziała Dunieczka. - Którędy idzie się do niey? Może już wróciła.
Koniecznie chcę ją widzieć natychmMKt; Niech ona...
;1 Nie mogła skończyć: oddech literalnie urwał się jej. - Zofia Siemionowna nie
wróci przez cala noc. Tak myślę. Miała przyjść bardzo prędko, skoro zaś nie
przyszła, to już chyba późno bardzo... ; - Ach, jak
ty kłamiesz! Widzę... kłamałeś... wciąż kłamałeś!... Nie wierzę ci, nie wierzę,
nie wierzę! - krzyczała Dunieczka w istnym zapamiętaniu, zupełnie tracąc głowę.
Prawie zemdlona, opadła na krzesło, które Swidrygajłow podsunął jej skwapliwie.
•'•" - Awdotio Romanowno, co pani jest, proszę się ocknąć! Tu jest woda, niech
pani wypije choć łyki... .'. Skropił ją wodą. Dunieczka drgnęła i
odzyskała przytonf ność. i -
Jakby w nią piorun strzelił!-mruczał do siebie Swn drygajłow marszcząc brwi. -
Awdotio Romanowno, proszę się uspokoić! Niech pani wie, że on ma przyjaciół.
Wyratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywiozę go za granicę? Mam pieniądze; -w
ciągu trzech dni zdobędę bilet. Że zaś zamordował, to nic; zrobi jeszcze dużo
dobrych uczynków^ tak że się wszystko zatrze. Proszę się uspokoić. Może będzie
wielkim człowiekiem. No, jakże? jak się pani czuje? - Niegodziwiec! jeszcze się
natrząsa. Puść mnie pan..*
- Dokąd? Dokądże pani?... •
- Do niego; Gdzie jest? Pan wie? Czemu te drzwi zamknięte? Weszliśmy tutaj-tymi
drzwiami, a teraz są na klucz zamknięte. Kiedy pan zdążył zamknąć je na klucz?
••'-- Na cały dom nie można było krzyczeć tego, o czym .myśmy tu mówili. Wcale
się nie natrząsam, tylko zbrzydło mi przemawiać takim językiem. Gdzież pani
pójdzie w takim stanie? chce go pani wydać? Pani go doprowadzi do furi4 i wyda
siebie sam. Proszę wiedzieć, że już go.tropią, już wpadli na ślad. Pani go tylko
zdradzi. Proszę zaczekać, widziałem go, mówiłem z nim przed chwilą, można go
jeszcze uratować. Niech pani zaczeka, proszę siąść, obmyślimy coś wspólnie.
Właśnie po to zaprosiłem panią, żeby pomówić na osobności i porządnie rzecz tę
obmyślić. Niechże pani siada nareszcie ! 506
- W jaki sposób miałby go pan uratować? Czy można go uratować? Usiadła.
Swidrygajłow usiadł obok niej.
- Wszystko to zależy od pani, od pani, tylko od pani - zaczął ż błyszczącymi
oczami, prawie szeptem, tracąc wątek i ze zdenerwowania nie wymawiając
niektórych słów. Dunia z przestrachem odsunęła się od niego. On także drżał
cały. - Pani... jedno twoje słowo, a będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam
pieniądze i przyjaciel. Zaraz go wyprawię, sam zaś wezmę paszport, dwa
paszporty. Jeden jego, drugi mój. Mam przyjaciół, mam wpływowych ludzi...
Chcesz? Wezmę paszport i dla ciebie... dla twojej matki... Po co ci Razumichin?
Ja także kocham... Kocham cię bezgranicznie. Daj mi pocałować rąbek swojej"sukm,
daj, daj! Nie mogę słyszeć jej szelestu. Rozkaż mi: "Zrób to a to" - w tej
chwili zrobię! Zrobię wszystko. Dokażę niepodobieństw. W co ty wierzysz, w to i
ja uwierzę. Wszystko, wszystko zrobię! Nie patrz, nie patrz tak na mnie! Czy
wiesz, że mnie zabijasz... Zaczynał już mówić od rzeczy. Zmienił się nagle,
jakby mu coś padło na mózg. Dunia poskoczyla i rzuciła się ku drzwiom. -
Otwórzcie! otwórzcie! - krzyczała mocując się z drzwiami. - Otwórzcie! Czy
nikogo nie ma? Swidrygajłow wstał i opamiętał się. Złośliwy i szyderczy uśmiech
wystąpił z wolna na jego drżących jeszcze wargach. - Nikogo nie m»-.w"dqmu -
rzekł cicho i dobitnie - gospodyni wyszła, ten cały krzyk jest daremnym trudem.
Niepotrzebnie się pani rozdrażniła. - Gdzie klucz? W tej chwili otwórz drzwi,
natychmiast, niegodziwcze! - Zgubiłem klucz i nie mogę go znaleźć.
- A? Więc to przemoc! - zawołała Dunia, zbladła jak śmierć i rzuciła się w kąt,
gdzie co rychlej zastawiła się stolikiem, który jej wpadł pod rękę. Nie
krzyczała, lecz wbiła wzrok w swego dręczyciela i bacznie śledziła każdy jego
gest. Swidrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej w
drugim końcu pokoju. Opanował się nawet, przynajmniej zewnętrznie. Ale twarz
miał bladą po dawnemu. Drwiący uśmiech nie schodził z jego ust.

- Pani wspomniała o "przemocy", Awdotio Romanowie. Ha, jeśli to przemoc, to sama


.pani przyzna, że się dobrze zabezpieczyłem. Zofii Siemionowny nie ma w domu, do
Ka-pemaumowów bardzo daleko, pięć zamkniętych pokojów. Wreszcie ja, skromnie
licząc, jestem dwukrotnie silniejszy od pani, a poza tym nie mam się czego bać,
bo pani. i tak nie może mnie później zaskarżyć: przecież pani nie zechce sama
wydać brata? Przy tym nikt pani nie uwierzy. Któż to słyszał, żeby młoda panna
'szła do mieszkania samotnego mężczyzny? Więc choćby nawet pani poświęciła
brata, nic jednak pani mi nie dowiedzie: gwałt bardzo jest trudno udowodnić,
Awdotio Romanowno. - Łotrze! - szepnęła Dunia z oburzeniem.
- Jak pani chce, lecz proszę zwrócić uwagę, że na razie mówiłem tylko w formie
przypuszczenia. Osobiście jestem święcie przekonany, że pani ma słuszność:
przemoc to łajdactwo. Mówiłem tylko w tym sensie, że sumienie pani żadnego zgoła
szwanku nie poniesie, gdyby nawet... nawet gdyby pani zechciała uratować brata
dobrowolnie, w taki sposób, jak} proponuję. Po prostu: poddała się
okolicznościom, no, ostatecznie niech będzie: sile, skoro już nie można się
obejść bez tego słowa. Proszę się zastanowić. Los brata i matki jest w rękach
pani. Ja zaś zostanę jej niewolnikiem... całe życie... Będę czekał tutaj...
Swidrygajlow usiadł na kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. Już nie miała
żadnej wątpliwości co do jego niezłomnej decyzji. Zresztą, znała go dobrze...
Nagle wyjęła z kieszeni rewolwer, odbezpieczyła go, a rękę z rewolwerem położyła
na stoliku. Świdrygajłow porwał się z miejsca. - Aha! Więc to tak! - zawołał ze
zdziwieniem, lecz złośliwie się uśmiechając. - Ha, to zupełnie zmienia postać
rzeczy! Awdotio Romanowno, pani sama ułatwiła mi sprawę nadzwyczajnie! Ale skąd
pani wzięła rewolwer! Czy to czasem nie pan Razumichin ? Ba! Toż to mój
rewolwer! Stary znajomy! Ileż go się wtedy naszukalem!... Widzę, że nasze
wiejskie lekcje strzelania, których miałem zaszczyt pani udzielać, nie poszły w
las. - To rewolwer nie twój, tylko Marfy Pietrowny, którą .zabiłeś, złoczyńco! W
jej domu nic nie było twoje. Wzięłam go sobie, gdy zączełamJiie^ domyślać, do
czego jesteś zdolny. Podejdź choć o kroky.»-płzysięgam,'że cię zabiję! Dunia
była jak nieprzytomna. Trzymała rewolwer w pogotowiu. - A jak będzie z bratem?
Pytam z ciekawości-rzekł Świdrygajłow, wciąż jeszcze stojąc w miejscu. -
Zadenuncjuj go, jeśli chcesz! Ani kroku! Stać, bo strzelę! Otrułeś żonę, wiem o
tym, sam jesteś mordercą!... - Pani wie na pewno, że to ja otrułem Marfę
Pietrownę?
- Ty! Sam mi o tym napomykałeś, mówiłeś mi o tru-ciżnie... Wiem, jeździłeś po
nią... Miateś-ją..na_podorędziu... To ty... Na pewno ty, łajdaku! - Gdyby to
nawet była prawda, to przecież przez ciebie... Tak czy owak, ty byś była
powodem. - Łżesz! Nienawidziłam ciebie zawsze, zawsze...
- E j że, Awdorio Romanowno! Widocznie zapominasz, jak w ogniu propagandy
skłaniałaś się już i omdlewałaś... Po oczętach widziałem... Pamiętasz
wieczory... przy księżycu, przy słowiczych trelach? - Łżesz! (W oczach Duni
błysnęła wściekłość.) Łżesz oszczerco! - Łżę?" Ha, może i łżę. Tak, skłamałem.
Kobietom o takich rzeczach przypominać nie należy. (Uśmiechnął się.) Wiem,
śliczna bestyjko, że wystrzelisz. Ano, strzelaj! Dunia podniosła rewolwer i
trupioblada, ze zbielałą, drżącą dolną wargą, z palającymi-fak ogień, wielkimi
czarnymi oczami patrzyła na niego, zdecydowana, mierząc go wzrokiem i oczekując
pierwszego ruchu z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej.
Płomień, któty-touchnąi-ł-je^-oczu, w chwili gdy podniosła rewolwer,-aż
gcTparzył-j-ser-ce. skurczyło mu się z bólu. Zrobił krok - padł strzał. Kula
otarła, mu się o włosy i utkwiła w ścianie. Zatrzymał-się-i cicho zaśmiał. -
Ucięła mnie, ssał - Mierzy prosto w głowę... Co to? Krew! - dobył chusteczki, by
wytrzeć krew, która cienką strużką płynęła po prawej jego skroni. Widocznie kula
drasnęła go z lekka po.skórze, Dunia opuściła rewolwerTpatrzała na
'Swiarygajłowa nie tyle w strachu, co w jakimś dzikim oszołomieniu. Zdawała się
sama nie pojmować, co uczyniła i co się tu dzieje! - Ha, cóż: pudło! Strzelaj-
jeszcze raz, ja czekam-
509

cicho rzekł Swidrygajłow uśmiechając się wciąż, lecz jakoi chmurnie - bo jeszcze
cię schwytam, zanim pociągniesz za cyngiel! Dunieczka drgnęła, szybko położyła
palec na cynglu i znów podniosła rewolwer. - Niech mnie pan zostawi! -
powiedziała z rozpaczą, -c-Przysięgam, że znów wystrzelę... Ja... zabiję! -
Oczywiście... o trzy kroki niepodobna chybić. Ale jeśli nie zabijesz... to... -
oczy mu się roziskrzyły, postąpił dwa kroki. Dunia strzeliła. Rewolwer się
zadął!
- Niedokładnie pani nabiła. To nic. Jest jeszcze zapasowy naboje Proszę
poprawić, ja zaczekam. Stal o dwa kroki prźed"ńią, oczekiwał i patrzał na nią z
dziką determinacją, wzrokiem ciężkim, gorączkowo-namiętnym. Dunia zrozumiała, że
Swidrygajłow raczej zginie, niżby ją miał puścić. "I... i naturalnie, ona go
teraz zabije - z dwóch kroków odległości!..." Wtem odrzuciła rewolwer.
- Rzuciła - ze zdziwieniem rzekł Swidrygajłow i głęboko odetchnął. Coś jakby mu
raptem spadło z serca, i może nie tylko ciężar śmiertelnego strachu; kto wie
zresztą, czy się lękał. Było to wybawienie od innych, boleściwszych i bardziej
ponurych uczuć, których sam nie potrafiłby określić w całej ich mocy. Podszedł
do Duni i łagodnie objął ją wpół ramieniem. Nie stawiała oporu, ale cala drżąc
jak liść patrzała na niego błagalnymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko
usta mu się wykrzywiły, nic wymówić nie mógł. - Puść mnie! - błagała Dunia.
Swidrygajłow drgnął: owo ty zabrzmiało już inaczej niż poprzednio. - Więc nie
kochasz? - zapytał z cicha. Zaprzeczyła ruchem głowy. - I... nie możesz?...
Nigdy? - szepnął z rozpaczą.
- Nigdy! - wyszeptała.
Zaległa chwila okropnej, niemej walki w duszy Swidry-gajłowa. Patrzał na nią w
sposób nie dający się wyrazić. Raptem cofnął rękę, odwrócił się, szybko podszedł
do okna i stanął tyłem do pokoju. 510
Upłynęła jeszcze chwila.
- Oto klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni palta i położył za sobą na stole, nie
patrząc i nie obracając się do Duni.) Proszę wziąć, i wyjść prędzej!...
Uporczywie patrzał przez okno.
Dunia podeszła do stołu, by wziąć klucz.
- Prędzej! Prędzej! - powtórzył Swidrygajłow, wciąż się nie ruszając i nie
obracając. Ale widocznie w tym "prędzej" zadźwięczała jakaś straszna nuta. Dunia
ją pojęła, chwyciła klucz, rzuciła się ku drzwiom, pośpiesznie je odemknęła i
wypadła z pokoju. J?o. chwili jak szalona, nieprzytomna,"wxbiegła_nad kanał i
pomknęła w kierunku ...skiego mostu. Swidrygajłow postał w oknie jeszcze ze trzy
minuty, w końcu obrócił się ociągliwie, obejrzał dokoła i z wolna przesunął
sobie dłonią po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu twarz, żałosny, smutny, wady
uśmiecha .uśmiech rozpaczy. Zasychająca już krew powalała mu rękę; spojrzał na
krew ze złością, następnie zwilżył ręćźniK_^_um33oble skroń. Nagle wpadł mu w
oczy rewolwer, który Dunia. odrzuciła i który leżał gdzieś koło drzwi. Podniósł
go i obejrzał. Był to mały, kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer przestarzałego
systemu. Zostały w nim dwa jeszcze naboje i jedna łuska. Raz można było
wystrzelić. Pomyśla4-w&uhąLre.wolwer.-do-kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. VI
Cały ten wieczór, aż do dziesiątej, spędził w różnych knajpach i spelunkach,
chodząc z jednej do drugiej. Skądś wzięła się Katia, która znów śpiewała inną
podwórzową piosenkę o tym, jak jakiś "łobuz i tyran" Począł Katię raz całować...
Swidrygajłow poił i Katię, i kataryniarza, i śpiewaków, i lokajów, i jakichś
dwóch pisarczyków. Z tymi pisarczykami zadawał się z tej racji, że obaj byli
krzywonosi: jeden miał nos skrzywiony w prawo, drugi w lewo. To uderzyło
Swidrygajłowa. Zaciągnęli go w końcu do jakiegoś ogródka 511

rozrywkowego, gdzie zapłacił i za wstęp, i za nich obu. W ogródku tym rósł jeden
cieniutki trzyletni świerczek i trzy krzaczki. Ponadto był tu wybudowany
"foksal", a właściwie piwiarnia, ale można było dostać również herbaty; stało tu
kilka zielonych stolików i krzeseł. Rozweselał publiczność chór marnych
śpiewaków i jakiś pijany monachijski Niemiec, coś w rodzaju błazna, z czerwonym
nosem, ale dlaczegoś niesłychanie markotny. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś
innymi pisarczykami i wszczęli bijatykę. Na sędziego powołano Swidrygajłowa.
Sądził ich już od kwadransa, ale krzyczeli tak, że żadną miarą nie można było
nic wyrozumieć. Chodziło, zdaje się, o to, że jeden z nich skradł coś i już
zdążył nawet odprzedać Żydowi, który się napatoczył; ale sprzedawszy nie chciał
się podzielić z kolegą. Wreszcie wyszło na jaw, że spieniężony przedmiot był
łyżeczką do herbaty, własnością "foksalu". W "foksalu" spostrzeżono jej
zniknięcie i sprawa zaczęła przybierać kłopotliwy obrót. Swidrygajłow zapłacił
za łyżeczkę, wstał i wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesiąta. Przez cały ten
czas nie wypił ani kropli wina, kazał tylko podać sobie w "foksalu" herbaty, a i
to raczej dla ludzkiego oka. Wieczór był duszny i przytłaczający. Około
dziesiątej nadciągnęły zewsząd groźne chmury, uderzył piorun, deszcz lunął jak z
cebra. Woda nie spadała kroplami, lecz całymi strumieniami chlustała na ziemię.
Raz po raz śmigały błyskawice, a trwały tak długo, że można było doliczyć do
pięciu. Przemokły do suchej nitki, wrócił do domu, zamknął się, otworzył,
biurko, wyjął wszystkie pieniądze i podarł parę papierów. Następnie wsunąwszy
pieniądze do kieszeni, zrazu chciał zmienić ubranie, ale spojrzał -przez okno,
posłuchał odgłosów burzy i deszczu, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł nie
zamykając mieszkania. Udał się wprost do Soni. Zastał ją w domu. Była nie sama:
dokoła niej tłoczyło się czworo mniejszych dzieci Kapemaumowów. Sonia poiła je
herbatą. W milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa, ze zdziwieniem
zerknęła na mokrą jego odzież, lecz nic nie rzekła. Dzieci natychmiast uciekły w
nieopisanej panice. Swidrygajłow zasiadł przy stole, a Sonię poprosił usiąść
obok. Sonia bojażliwie przygotowała się do słuchania. - Zofio Siemionowno, może
wyjadę do Ameryki - powiedział Swidrygajłow - a że prawdopodobnie widzimy 512
się po raz ostatni, więc przyszedłem wydać niektóre zarządzenia. No jakże?
Widziała panNdziś tę panią? Wiem, co mówiła, nie ma potrzeby mi powtarzać. (Bo
Sonia już otwierała usta; zaczerwieniła się i umilkła.) Znam zwyczaje tych
ludzi. Co się zaś tyczy pani siostrzyczek i braciszka, to są już ulokowani, a
pieniądze przeznaczone dla każdego z nich złożyłem, gdzie potrzeba, w niezawodne
ręce, za pokwitowaniem. Te pokwitowania niech pani weźmie na wszelki wypadek".
Oto, proszę! No więc z tym skończone. Oto trzy obligacje pięcioprocentowe, w
sumie na trzy tysiące. Weźmie to pani dla siebie, osobiście dla siebie, i niech
to już tak pozostanie między nami, żeby nikt nie wiedział, cokolwiek by pani
usłyszała. Przydadzą się pani, bo tak żyć jak dotychczas, Zofio Siemionowno,
byłoby brzydko, zresztą teraz nie ma już żadnej potrzeby. - Pan mi wyświadczył
tyle dobrodziejstw... i sierotom, i nieboszczce - skwapliwie podjęła Sonia - że
jeżeli dotychczas tak mało panu dziękowałam, to... proszę tego nie uważać za...
- E, co znowu, co znowu.
- A te pieniądze, proszę pana... -jestem bardzo wdzięczna, ale przecież teraz
ich nie potrzebuję. Na kawałek chleba dla siebie zarobię zawsze... Proszę nie
uważać tego za niewdzięczność, ale jeżeli pan taki łaskaw, to pieniądze te... -
Są dla pani, dla-.pani, Zofio Siemionowno, i bardzo bym prosS bez specjalnych
rozmów, bo nawet trochę mi pilno. A pani one się przydadzą. Ródion Romanowicz ma
przed sobą dwie drogi: albo kula w łeb, albo Sybir. (Sonia spojrzała na niego
dziko i zadrżała.) Proszę się nie niepokoić, wiem wszystko od niego, samego, a
gadułą nie jestem: nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziła wtedy, żeby sam się
zgłosił. Będzie to dla- niego, znacznie korzystniej. Otóż jeżeli nie kula w łeb,
to on na Sybir, a pani chyba za nim, co ? Prawda ? Prawda? A skoro tak, to
pieniądze się przydadzą. Nawet dla niego - rozumie pani? Dając je teraz,
poniekąd jemu je daję. Na dobitkę pani obiecała zapłacić Amalii Iwanownie
zaległe komorne, słyszałem; Po co pani, Zofio Siemionowno, tak pochopnie bierze
na siebie różne zobowiązania i umowy? Przecie dłużną tej Niemce była Katarzyna
Iwanowna, a nie pani, więc trzeba było napluć na tę Niemkę. W taki sposób
niedaleko pani zajedzie. No dobrze. Jeśli kiedy - powiedzmy

jutro czy pojutrze - będą pytać o mnie (a będą pytali na pewno), to niech pani o
tym, że dzisiaj tu wstąpiłem, nie wspomina i pieniędzy nie pokazuje, niech też
pani nie mówi nikomu, że je dałem. A teraz do widzenia. (Wstał z krzesła.)
Ukłony dla Rodina Romanycza. Aha» tymczasem niech pani trzyma pieniądze
chociażby u pana Razumichina. Pana Razumichina pani zna?'Oczywiście, że zna.
Niezły facet. Proszę je do niego zanieść jutro albo... gdy przyjdzie czas. A na
razie schować gdzieś głęboko. Sonia także zerwała się z krzesła i patrzyła na
niego wystraszona. Bardzo jej się chciało coś powiedzieć, o coś zapytać, ale w
pierwszej chwili nie śmiała, a i nie wiedziała, od czego zacząć. - Jakże pan...
jakże pan teraz w taki deszcz?
-Jechać do Ameryki, a deszczu się bać, che-che? Żegnaj, miła Soniu! Żyj, długo
żyj - będziesz innym potrzebna. Ale, ale... proszę powiedzieć panu
Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Dosłownie proszę tak powiedzieć:
Arkadiusz Swidrygajlow kłania się panu. Ale koniecznie! Wyszedł pozostawiając
Sonię zdumioną, przerażoną, z jakimś mglistym, a ciężkim przeczuciem. Okazało
się później, że tegoż wieczoru, około północy, złożył jeszcze jedną wielce
ekscentryczną i niespodzianą wizytę. Deszcz nie ustawał. Cały przemokły,
Swidrygajłow wszedł dwadzieścia po jedenastej do ciasnego mieszkania rodziców
swej narzeczonej, na Wyspie Wasiliewskiej, na trzeciej linii, przy alei Małej.
Ledwie się dokolatal do drzwi i zrazu wywołał wielkie zamieszanie; lecz
Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, był człowiekiem o nader zniewalającym
wzięciu, toteż sam przez się upadł początkowy (bardzo zresztą dowcipny) domysł
roztropnych rodziców panienki, że widocznie Arkadiusz Iwanowicz urżnął się
gdzieś do tego stopnia, że sam nie wie, na jakim jest świecie. Schorowanego
rodzica wtoczyła w fotelu czuła i roztropną matka narzeczonej i swoim zwyczajem
przystąpiła natychmiast do okólnych pytań. (Ta niewiasta nigdy nie zadawała
pytań bezpośrednich, zawsze rozpoczynała od uśmiechów i zacierania rąk, potem,
jeśli chciała się czegoś dowiedzieć koniecznie i na pewno, jak na przykład:
kiedy Arkadiusz Iwanowicz będzie łaskaw wyznaczyć termin ślubu, zaczynała
wypytywać z ogromną ciekawością, nieomal zachłannie, o Paryż, o tamtejsze życie
przy dworze, a dopiero później docierała kolejno do trzeciej linii Wyspy
Wasiliewskiej.) W innym czasie wszystko to, rzecz prosta, budziło wielki
szacunek, ale tym razem Arkadiusz Iwanowicz był jakiś bardzo niecierpliwy i
wręcz zażądał natychmiastowego zobaczenia się z narzeczoną, jakkolwiek
powiedziano mu na wstępie, że się już udała na spoczynek. Oczywiście, narzeczoną
się stawiła. Arkadiusz Iwanowicz oświadczył jej wprost, że zmuszony'lesr-na
pewien czas wyjechać z Petersburga w niezmiernie ważnym interesie i dlatego
przyniósł jej piętnaście tysięcy' w różnyeb-parderach; niech ona'to przyjmie od
niego jako prezent, bo już dawno zamierzał ofiarować jej tę drobnostkę przed
ślubem. Z tych wyjaśnień bynajmniej nie wynikał logiczny związek pomiędzy
podarkiem i natychmiastowym wyjazdem a nieodzowną koniecznością przyjścia tutaj
w deszcz i o północy, lecz mimo to wszystko poszło bardzo gładko. Nawet
najbardziej nieuchronne zachwyty, wypytywania i zdziwienia stały się naraz
niezwykle umiarkowane i powściągliwe; natomiast dano wyraz najpłomienniejszej
wdzięczności, którą nawet podkreśliły łzy najroztropniejszej z matek. Arkadiusz
Iwanowicz wstał, roześmiał się, ucałował narzeczoną, pogładził ją po buzi,
potwierdził, że przyjedzie niebawem, a widząc w jej oczkach dziecinną wprawdzie
ciekawość, lecz zarazem jakieś bardzo poważne, nieme zapytanie, pomyślał,
ucałował ją po raz drugi i - pożałował w duchu, że podarek znajdzie się
natychmiast pod kluczem arcyroztropnej matki.
Wyszedł zostawiając wszystkich w nadzwyczaj podnieconym nastroju. Ale czuła
mamusia bezzwłocznie, półszeptem i w szybkim tempie wyświetliła niektóre
najdonioślejsze kwestie, a mianowicie, że Arkadiusz Iwanowicz jest człowiekiem
nietuzinkowym, człowiekiem interesów, ustosunkowanym, bogatym - Pan Bóg raczy
wiedzieć, co on planuje, zechciał, więc wyjeżdża, zechciał, więc dał pieniądze,
czyli że właściwie nie ma się czemu dziwić. Naturalnie, jest rzeczą osobliwą, że
przyszedł mokry, ale na przykład Anglicy są jeszcze ekscentryczniej si, a i w
ogóle wszyscy d z wyższych sfer nie oglądają się na to, co kto może o nich
powiedzieć, i nie robią ceremonii. Może nawet umyślnie tak chodzi, by pokazać,
że się nikogo nie boi. Grunt, żeby nikomu o tym ani słówka, gdyż Bóg raczy
wiedzieć, co łaszczę z tego 33. 5"l5

wyniknie, pieniądze zaś-czym prędzej pod klucz; i ma się rozumieć, najlepsze w


tym wszystkim jest to, że Teodozja nie wyjrzała z kuchni, a przede wszystkim -
za nic, za nic, za nic nie trzeba mówić nic tej starej wydze Ressiichowej, i tak
dalej, i tak dalej. Siedzieli i szeptali do drugiej. Co prawda, narzeczona
poszła spać o wiele wcześniej, zdziwiona i nieco smutna. A Swidrygajłow
tymczasem punktualnie o północy szedł przez most T. w kierunku Strony
Petersburskiej. Deszcz ustal, ale szumiała wichura. Zaczynał drżeć i przez
chwilę z jakąś ciekawością, a nawet pytająco, patrzał na czarną wodę Malej Newy.
Wkrótce jednak wydało mu się, że bardzo jest zimno tak stać nad wodą; zawrócił i
ruszył ku ...ej Alei. Szedł nie kończącą się ...ą Aleją bardzo już długo, może z
pól godziny, nieraz potykając się w ciemności na drewnianej jezdni, lecz nie
przestając ciekawie szukać czegoś po prawej stronie Alei. Przejeżdżając tędy
niedawno, zauważył gdzieś u jej wylotu hotel drewniany, ale przestronny, którego
nazwa, o ile mógł sobie przypomnieć, brzmiała "Adrianopol" czy coś w tym
rodzaju. Nie pomylił się: w tym pustkowiu hotel stanowił punkt tak rzucający się
w oczy, iż niepodobna go było nie znaleźć nawet po ciemku. Był to długi,
sczerniały drewniany budynek, gdzie mimo późnej pory widniało jeszcze światło i
dawał się zauważyć ruch... Wszedł na korytarz i zażądał numeru od napotkanego
obdartusa. Obrzuciwszy Swidrygajłowa spojrzeniem, ob-dartus ocknął się i
natychmiast poprowadził go do odległego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś aż
na końcu korytarza, w rogu pod schodami. Lecz innego nie byto*.,wszystkie pokoje
już pozajmowano. Obdartus spozierał pytająco. -Herbatę macie?-zagadnął
Swidrygajlow.
- Mogę przynieść.
- Co jeszcze jest?
- Cielęcina, wódka, przekąski.
- Przynieś cielęciny i herbaty.
- Nic więcej nie będzie potrzeba? - nie bez zdziwienia zapytał obdartus. - Nic,
nic!
Obdartus wycofał się, zawiedziony.
"Śliczny musi to być lokal - pomyślał Swidrygajłow. - Że też nie wiedziałem.
Prawdopodobnie i ja wyglądam na takiego, co to wraca z cafe-chantant po jakiejś
grubszej awanturze. 516
Swoją drogą, ciekaw jestem, kto się tu zatrzymuje i nocuje?" Zapalił świecę i
obejrzał pokój dokładniej.--Była to klitka tak mała, że Swidrygajłow prawie-
sięgał głową powały. Bardzo brudne łóżko, prosty zabejcowany stół i krzesło
zajmowały całą niemal przestrzeń. Ściany zdawały się zbite z desek, tapety były
tak zakurzone i podarte, że ich koloru (żółtego) jeszcze można się było
domyślić, ale deseniu - żadną miarą. Część ściany i sufitu była ścięta na ukos,
jak zwykle w mansardach, lecz tutaj nad tym skosem szły schody. Swidrygajłow
postawił świecę, siadł na łóżku i zaduma! się. Niebawem jednak zwrócił jego
uwagę dziwny, nieustanny szept w sąsiednim pokoju, niekiedy przechodzący prawic
w krzyk. Ten Szept nie ustawał od chwili, kiedy Swidrygajtaw.....p.rzyszedl.
Nastawił-.ycha: ktoś łajał i nieledwie ze łzami czynił wyrzuty komuś drugiemu,
ale słychać było tylko jeden glos, Swidrygajłow wstał, zasłonił świecę ręką, i
na ścianie zaraz dala się widzieć szparka. Podszedł i zajrzał. W pokoju, nieco
większym od jego własnego, znajdowali się dwaj ludzie. Jeden z nich, bez
marynarki, o niepospolicie kędzierzawej głowiei ćżerwoneh rozpalonej twarzy,
stał w pozie krasomówcy, rozkraczywszy nogi dla utrzymania równowagi, i bijąc
się w piersi, patetycznie strofował drugiego za to, że tamten jest nędzarzem i
nawet nie ma żadnej rangi, że on go wydobył z bagna i może go wypędzić, kiedy
zechce, oraz że to wszystko widzi jedynie palec Przedwiecznego. Karcony
przyjaciel siedział na krześle i wyglądał na człowieka, który okropnie chce
kichnąć, lecz ani rusz mu się to nie udaje. Baranim i mętnym okiem popatrywał z
rzadka na krasomówcę, ale widocznie pojęcia nie miał, o co chodzi, i najpewniej
nic nie słyszał. Na stole dopalała się świeca, stała próżna prawie karafka z
wódką, kieliszki, chleb, ogórki i szklanki po dawno już wypitej herbacie. Pilnie
przyjrzawszy się temu obrazowi Swidrygajłow obojętnie odszedł od szpary i znowu
siadł na łóżku. Przyniósłszy herbatę i cielęcinę obdartus nie mógł. się
powstrzymać od zapytania raz jeszcze, "czy nic więcej nie będzie potrzeba". Na
ponowną przeczącą odpowiedź Swidrygajłowa wycofał się na dobre. Zziębnięty
Swidrygajłow rzucił się na herbatę i wypił szklankę, ale zjeść nie mógł ani
kawałeczka, bo doszczętnie stracił apetyt. Czuł, że dostaje gorączki. Zdjął
Palto, marynarkę, położył się na łóżku i otulił kołdrą. Był nie-517

rad: "Bądź co bądź, tym razem byłoby lepiej być zdrowym" - pomyślał i uśmiechnął
się. W pokoju było duszno, świeca paliła się mdło, na dworze huczał wicher,
gdzieś w kącie skrobała mysz, a i w całym pokoju czuć było myszami i niewyprawną
skórą. Leżał i coś mu się marzyło, jedna myśl wypierała drugą, Bardzo chciał się
uczepić czegokolwiek wyobraźnią. "Tam pod oknem jest zapewne ogród - pomyślał -
szumią drzewa; jakże nie cierpię szumu drzew w nocy, podczas burzy, w ciem*
ności - obrzydliwe wrażenie!" I przypomniał sobie, że gdy teraz mijał park
Pietrowski, myślał o nim aż ze wstrętem. Następnie przypomniał sobie most i Małą
Newę i znów zrobiło mu się zimno jak wtedy, gdy stał nad wodą. "Nigdy w życiu
nie lubiłem wody, nawet na pejzażach" - pomyślał znów i u-śmiechnął się ponownie
na pewną dziwną myśl: "Zdawałoby się, że teraz powinna mi być obojętna ta cala
estetyka i komfort, a tymczasem właśnie teraz zrobiłem się wymagający, zupełnie
jak zwierzę, które koniecznie wyszukuje odpowiednie miejsce... w takich właśnie
wypadkach. Przeciwnie, trzeba było wstąpić do parku! Ale pewnie wydało mi się
tam za ciemno, za zimno, co? che-che! Zachciało mi się miłych wrażeń!... A
propos: czemu nie gaszę świecy? (Zdmuchnął ją). Sąsiedzi poszli spać - pomyślał,
już nie widząc światła przez szparę. - Oto kiedy powinna byś przyjść, Marfo, bo
to i 'ciemno, i -miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. No, ale właśnie teraz
nie przyjdziesz..."
Czemuś przypomniał sobie nagle, jak to na godzinę przed wykonaniem zamiaru co do
Dunieczki polecał Raskolniko-wowi, by ją oddał pod opiekę Razumichina. "Kto wie,
może istotnie mówiłem to wyłącznie, żeby siebie samego podbe-chtać, jak to
odgadł Raskolnikow. Oj, szelma z tego Raskol-nikowa! Na taką rzecz się porwał. Z
czasem, kiedy zmądrzeje, może wyjść na wielkiego szelmę, ale teraz zanadto chce
mu się żyć! Na tym punkcie wszyscy d ludzie są dranie. Ale pal go diabli, niech
robi, co chce, nic mi do tego." Nie mógł usnąć. Z wolna począł się przed nim
zaryso* wywać obraz Dunieczki; przebiegł go dreszcz. "Nie, nie, to już trzeba
porzucić - pomyślał ocknąwszy się - powinienem zająć myśli czym innym. Dziwne i
zabawne: nigdy nie żywiłem do nikogo wielkiej nienawiści, nawet mścić się nigdy
nie miałem ochoty, a to przecie zły znak, zły znak! 518
Dysputować także nie lubiłem, nie przejmowałem się - to również kiepski znak! A
ileż ja jej naobiecywałem - tfu, do licha! Ba, kto wie, może by mnie jakoś
przekabaciła..." Umilkł i zacisnął zęby: postać Dunieczki znów stanęła przed
nim, zupełnie tak jak wtedy, gdy wystrzeliwszy pierwszy raz, przeraziła się
okropnie. Opuściła rewolwer, zmartwiała i patrzyła na niego, tak że dwa razy
zdążyłby ją schwytać, a ona aniby ręki nie podniosła w swej obronie, gdyby sam
jej nie przypomniał. Pomyślał, że wówczas zrobiło mu się jej na chwilę żal,
serce mu się ścisnęło... "Ej, do licha! Znowu te myśli; muszę tego zaniechać,
zaniechać!..." Tracił przytomność, dreszcze ustawały. Nagle jakby coś przebiegło
po jego ręce i nodze pod kołdrą. Wzdrygnął się: "Tfu, do diabła, to chyba mysz!
To dlatego, że zostawiłem na stole cielęcinę..." Strasznie nie miał ochoty
rozkrywać się, wstawać, marznąć, cóż, kiedy wtem coś na nowo otarło się niemile
o jego nogę. Zdarł z siebie kołdrę i zapalił świecę. Dygocąc od niezdrowych
dreszczy nachylił się, by obejrzeć pościel: nic nie było; strzepnął kołdrę i
raptem na prześcieradło wyskoczyła mysz. Zaczął ją łapać, ale mysz nie zbiegła z
łóżka, śmigała zygzakami na wszystkie strony, wyślizgiwała mu się spod palców,
biegała po ręce, a wtem dała nurka pod poduszkę. Odrzucił poduszkę, lecz w tejże
chwili poczuł, jak coś wskakuje mu w zanadrze, skrobie po ciele, już za plecami,
pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na
łóżku, otulony jak i przedtem w kołdrę, za oknem wył wiatr. "Co za paskudztwo!"
- pomyślał z irytacją. Wstał i usiadł na brzegu łóżka, tyłem do okna. "Z dwojga
zlego lepiej nie spać wcale" - postanowił. Z okna wiało chłodem i wilgocią; nie
wstając z miejsca, wciągnął na siebie kołdrę i opatulił się nią. Świecy nie
zapalał. O niczym nie myślał i myśleć nie chciał: ale rojenia snuły się same,
migały jakieś strzępki myśli, bez początku ani końca, bez związku. Zdawał się
zapadać w półdrzemkę. Czy to wskutek zimna, mroku, wilgoci, czy wskutek wiatru,
który wył za oknem i chwiał drzewami, zrodziła się w nim jakaś uparta,
fantastyczna skłonność i pragnienie - dość, że mu się roiły same kwiaty.
Zarysował się przed nim prześliczny ukwiecony krajobraz; jasny, ciepły, gorący
prawie dzień, dzień świąteczny, dzień Trójcy Świętej. Bogaty, zbytkowy wiejski
cottage w angiel-
skim stylu, dookoła wonne klomby kwiatów, rabatki okalające cały dom; ganek
zasnuty pnączami pośród klombów róż, jasne, chłodne schody, wysłane wspaniałym
dywanem, zastawione rzadkimi roślinami w chińskich wazach. Zwłaszcza zwróciły
jego uwagę, w wazonach z wodą, na oknach, pęki białych i delikatnych narcyzów,
które się pochylały na swych jaskrawozielonych, grubych i długich łodygach,
pachnąc aromatycznie. Nie chciało mu się od nich odchodzić, jednakże wstąpił po
schodach i wszedł do rozległej, wysokiej sali. Tutaj także, pod oknami, koło
drzwi otworzonych na taras, ha samym tarasie - wszędzie były kwiaty. Podłogi
usypano świeżo skoszoną, wonną trawą, okna stały otworem, świeże, lekkie,
chłodne powietrze przedostawało się do pokoju, za oknami ćwierkały ptaki, a
pośrodku sali, na stołach przykrytych białym atłasem, stała trumna. Trumna ta
była wybita białym grodenaplem i obszyta gęstą białą riuszą. Girlandy kwiatów
otaczały ją zewsząd. Tonąc w kwiatach leżała w niej' dziewczynka w białej
tiulowej sukni; ręce, jakby z marmuru toczone, miała skrzyżowane i przyciśnięte
do piersi. Ale }ef rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; na
skroni miała wianek z róż. Surowy i już kostniejący profil był także jakby
wyciosany z marmuru, lecz uśmiech na bladych wargach był pełen jakiegoś
niedziecięcego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swidrygajłow znał tę
dziewczynkę. Ani świętych obrazów, ani zapalonych gromnic nie było przy tej
trumnie i nie było słychać modlitw. Dzieweczka ta była samobójczynią-topielicą.
Miała dopiero czternaście lat, lecz było to już serce złamane; targnęła się na
siebie, przytłoczona zniewagą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dziecinną
świadomość, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko czystą duszę, wydarła z
jej piersi ostatni krzyk rozpaczy, którego nikt nie usłyszał, który haniebnie
zlekceważono w ciemną noc, w mrok, w ziąb, w wilgotną odwilż, kiedy wył
wicher... Swidrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i podszedł do okna. Omackiem
znalazł zasuwkę i otworzył .okno. Wiatr wściekle wdarł się do jego ciasnej
klitki i jakby mroźnym szronem oblepił mu twarz oraz pierś okrytą tylko koszulą.
Za oknem rzeczywiście był jakiś ogród-prawdopodobnie rozrywkowy; " ' ' ' '
'•.-----•> ";»wnkarze. a na stoliki Dodawano
herbatę. Teraz z drzew i krzaków leciały do okna bryzgi;
było czarno jak w lochu, tak że tylko z trudem można było rozróżnić jakieś
ciemne plamy - zarysy przedmiotów. Swidrygajłow nachylił się, oparł łokciami o
framugę i patrzał długo, dobre pięć minut, nie odrywając się, w tę mgłę. Wśród
mroku i nocy rozległ się strzał armatni, potem drugi. "Aha, sygnał! Woda
przybiera - pomyślał. - Nad ranem w niższych miejscach woda zatopi ulice, zaleje
sutereny i piwnice, z piwnic wypłyną szczury, wśród deszczu i wichru ludzie
zaczną przenosić swe rupiecie na wyższe piętra, mokrzy, wymyślając sobie
nawzajem... Która to może być godzina?" Ledwie zdążył o tym pomyśleć, gdzieś
blisko, tykając i jakby śpiesząc z całych sił, ścienny zegar wydzwonił trzecią.
"Oho, za godzinę będzie świtało! Na co czekam? Wyjdę zaraz, pójdę wprost do
parku Pietrowskiego, tam gdzieś wybiorę sobie duży krzak, cały zalany deszczem,
tak że przy lada dotknięciu miliony kropel opryskają mi głowę..." Zamknął okno,
odszedł, zapalił świecę, wciągnął na siebie kamizelkę, 'palto, włożył kapelusz i
ze świecą w. EęKiTwyszedł na korytarz. Chciał odszukać obdartusa, który
prawdopodobnie śpi gdzieś wśród śmieci i ogarków świec, zapłacić mu za numer i
wyjść z hotelu. "Chwila jak najbardziej odpowiednia, trudno marzyć o lepszej !"
Długo snuł się wąskim jak kiszka korytarzem, nikogo nie znajdując; chciał już
krzyknąć głośno, gdy nagle w ciemnym kącie, między starą szafą a drzwiami,
dostrzegł jakiś dziwny przedmiot, jakby coś żywego. Ze świecą w ręku pochylił
się i ujrzał dziecko - dziewczynkę najwyżej pięcioletnią, w sukiencźynie
przemokłej jak ścierka do podłogi, drżącą i płaczącą. Nawet się nie
przestraszyła Świdry gaj łowa, z tępym zdziwieniem patrzała nań wielkimi
czarnymi oczętami i pochlipywała z rzadka, jak dzieci, które długo płakały,
teraz Utuliły się już i nawet pocieszyły, a jednak od czasu do czasu Jeszcze
chlipią sobie. Dziewczynka miała twarz bladą i wycieńczoną; skostniała z zimna,
ale - "jakże Się tu dostała? Widocznie ukryła się tutaj i nie spała całą noc."
Począł ją wypytywać. Dziewczynka ożywiła się naraz i szybko, szybko Jęła
szczebiotać w swym dziecinnym języku. Było tam coś o "mamusi" i o tym, że
"mamusia da w skórę", o jakiejś stłuczonej "fizilance". Dziewczynka mówiła bez
przerwy;

z tych wszystkich opowiadań można było z biedą wyrozumieć, że to dziecko


niekochane, które jego matka, wiecz*-nie pijana kucharka, zapewne pracująca w
tymże hotelu, niemiłosiernie grzmod i zastrasza; że dziewczynka stłukła maminą
filiżankę i tak się przeraziła, że jeszcze wieczorem uciekła; prawdopodobnie
długo się kryła gdzieś na podwórku, w deszcz, w końcu wróciła tutaj, schowała
się za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna i wilgoci,
przestraszona ciemnością i perspektywą kary za to wszystko... Wziął ją na ręce,
zaniósł do siebie, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Dziurawe trzewiczki,
włożone na bose nogi, były tak mokre, jakby całą noc leżały w kałuży.
Rozebrawszy, położył ją do łóżka, nakrył i całą, z głową, otulił w kołdrę.
Zasnęła natychmiast. Skończywszy z tym wszystkim zamfc ślił się ponuro.
"Strzeliło mi do łba zajmować się tym dzieciakiem! - pomyślał z irytacją, z
ciężkim jakimś uczuciem. - Co za głupota!" Ze złością wziął świecę, żeby pójść,
koniecznie znaleźć obdartusa i co rychlej stąd się wynieść. "Ech, dzie-
wczynisko!" - burknął z przekleństwem, już otwierając drzwi; jednak wrócił raz
jeszcze spojrzeć na dziewczynkę i przekonać się, czy śpi i jak śpi. Ostrożnie
uchylił kołdry. Dziewczynka spała snem smacznym i błogim. Zagrzała się pod
kołdrą i na jej bladych policzkach ukazały się już kolorki. Dziwna jednak rzecz:
kolorki te zdawały się jaskrawsze i ciemniejsze niż zwykły dziecięcy rumieniec.
"To gorączkowe wypieki - pomyślał Swidrygajłow - podobne to do rumieńców po
winie, jak gdyby dano jej wypić całą szklankę. Pąsowe usteczka aż płoną, aż
pałają, lecz co to?" Wydało mu się raptem, że długie czarne rzęsy drgnęły i
migają, podnoszą się, a spod nich wygląda chytre, ostre, nie po dziecięcemu
mrugające oczko; rzekłbyś, że dziewczynka nie śpi, tylko udaje. Otóż to:
usteczka rozchylają się w uśmiechu, kąciki ust drżą, z trudem powściągane. Ale
oto zupełnie już przestała się powstrzymywać, jest to już śmiech, jawny śmiech.
Coś bezczelnego, wyzywającego lśni w tej wcale niedziecięcej twarzy: to
wyuzdanie, to twarz damy kameliowej, rozpasana twarz sprzedajnej Francuzicy.
Oto, całkiem już jawnie otwiera się dwoje oczu; obrzucają go one ognistym i
bezwstydnym spojrzeniem, przywołują go, śmieją się... Coś nieskończenie
szkaradnego i obrażającego było w tym śmiechu, w tych oczach, w całej tej
obrzydliwości na twarzy dziecka. "Jak to! Pięcioletnia! - w istnym przerażeniu
wyszeptał Swidrygajłow.-Cóż to... cóż to jest?" Ona zaś zupełnie już się obraca
do niego całą rozpaloną twarzyczką, wyciąga ręce... "Ach, przeklęta!" - krzyknął
ze zgrozą Swidrygajłow zamierzając się na nią ręką... Ale w tej chwili się
obudził. Siedzi na tym samym łóżku, tak samo otulony w kołdrę;
świeca nie zapalona, w oknach już" biele)e~d2ień;
"Koszmar przez całą noc!" Z gniewem się podniósł, czując się jak połamany;
bolały go kości. Na dworze gęsta mgła, że nic dojrzeć nie można. Zbliża się
szósta. Zaspał! Wstał, włożył surdut i palto, jeszcze wilgotne. Namacawszy w
kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił nabój; następnie" usiadł, dobył z
kieszeni notes i na kartce tytułowej,' najłatwiejszej do zauważenia, dużym
pismem nakreślił parę wierszy. Po ich odczytaniu zadumał się, oparty łokciem o
stół. "Rewolwer i notes leżały tuż obok. Zbudzone muchy oblepiły nie tkniętą
porcję cielęciny, stojącą tuż na stole. Długo patrzał na nie, wreszcie wolną
prawą ręką zaczął łapać jedną muchę. Męczył się jakiś czas, lecz ani rusz nie
mógł złapać. W końcu, zdyba-wszy się na tym mądrym zajęciu, ocknął się,
wzdrygnął, powstał i z determinacją wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy.
• •--•--•••• ••••••• -Gęsta mleczna mgła leżała nad miastem. Swidrygajłow
poszedł w kierunku Małej Newy ślizgając się na brudnym bruku z drewnianej
kostki. Wciąż mu się roiła wezbrana przez noc woda Małej Newy, Wyspa Pietrowska,
mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa i krzaki, a w końcu ów krzak... Ze
złością począł oglądać domy, żeby myśleć o czymś innym. Nie spotykał żadnego
przechodnia, jednego dorożkarza. Posępnie i niechlujnie wyglądały jaskrawożółte
domki z pozamykanymi okiennicami. Chłód i wilgoć przejęły go na wskroś, poczuł
dreszcze. Z rzadka trafiały mu się szyldy sklepików i owocami; starannie
odczytywał każdy z nich. Oto drewniany bruk już się skończył. Swidrygajłow mijał
duży murowany dom. Przebiegł mu drogę brudny, zziębnięty kundelek z podwiniętym
ogonem. Jakiś śmiertelnie pijany człowiek w szynelu leżał twarzą w dół w
.poprzek chodnika. Popatrzył na niego i ruszył dalej. Z lewej mignęła mu wysoka

wieżyczka. "Ba!-pomyślał-to dobre miejsce, po co ma iść do Pietrowskiego?


Przynajmniej-w obecności urzędowego świadka..." Omal się nie uśmiechnął na tę
nową myśl i skręcił w ulicę ...ską. Wznosił się tutaj duży dom z wieżyczką. U
wielkich, zamkniętych wrót domu, opierając się o nie plecami, stal niepozorny
człowieczek, otulony w szary płaszcz żołnierski, w mosiężnym achillesowskim
hełmie. Zaspanym wzrokiem, zimno, zerknął na zbliżającego się Swidrygajłowa. Na
twarzy jego widniał ten odwieczny zrzędny smutek, który się-tak kwaśno odbił na
wszystkich bez wyjątku twarzach żydowskiego plemienia. Obydwaj, Swidrygajłow i
"Achilles", jakiś czas patrzyli w milczeniu jeden na drugiego. "Achillesowi"
wreszcie wydało się nie w porządku, że oto człowiek nie pijany stoi o trzy kroki
przed nim, patrzy uparcie i nic nie mówi. - Nu, co to pan potsebuje patseć? -
rzekł, wciąż jeszcze się nie ruszając i nie zmieniając pozy. - Ano, nic, bracie;
dzień dobry! - odparł Swidrygajłow.
- Tuta nie miejsce.
- Jadę, bracie, w obce kraje.
- W obce kraje?
- Do Ameryki.
- Do Ameryki?
Swidrygajłow wyjął rewolwer i odwiódł kurek. "Achilles" podniósł brwi. - Aj, co
to za żarty? Tuta nie miejsce!
- Dlaczegóż nie miejsce?
- A dlatego, ze nie miejsce.
- No, bracie, wszystko jedno. Miejsce odpowiednie. Gdy cię będą pytali, powiedz
po prostu, żem wyjechał do Ameryki. Przystawił sobie rewolwer do prawej skroni.
- Nu, ruta nie można, ruta nie miejsce! - zżymnął się "Achilles", a jego źrenice
stawały się coraz szersze. Swidrygajłow spuścił kurek... VII
Tegoż dnia, lecz już wieczorem, gdzieś koło siódmej, Ras-kolnikow podchodził do
mieszkania matki i siostry - tego S9A
mieszkania w domu Bakalejewa, gdzie ulokował je Razu-michin. Na schody wchodziło
się z ulicy, Raskolnikow się zbliżał, wciąż jeszcze miarkując krok f "jakby
niepewny: wstąpić czy nie? Ale nie wróciłby za nic; jego decyzja była
nieodwołalna. "Zresztą wszystko jedno, one nic jeszcze nie wiedzą - myślał - a
mnie już dawno przywykły uważać za dziwaka..." Jego strój był okropny: brudny,
przemokły od całonocnego deszczu, podarty, zaszargany. Twarz miał zeszpeconą
przez wycieńczenie, znużenie fizyczne, słotę i prawie całą dobę trwającą walkę z
samym sobą. Całą tę noc spędził samotnie. Bóg raczy wiedzieć gdzie. Ale
przynajmniej powziął decyzję. Zapukał do drzwi; otworzyła mu matka. Dunieczki
nie było w domu. Pokojówka także gdzieś wyszła. Pulcheria Aleksandrowna zrazu
zaniemówiła z radosnego zdumienia, potem schwyciła go za rękę i zaciągnęła do
pokoju. - Otóż i ty! - mówiła jąkając się ze szczęścia. :- Nie gniewaj się na
mnie, Rodia, że cię witam tak głupio, ze łzami. Ja nie płaczę, ja się śmieję.
Myślisz, że płaczę? Nie, to radość; już taki mato głupi zwyczaj; zaraz łzy. To
już tak od śmierci twego ojca: płaczę z lada powodu. Siadaj, mój zloty, pewnie
jesteś zmęczony, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił. - Byłem wczoraj na
-deszczu, mamo... - zaczął Raskolnikow. - Ależ nie, ależ nie! - żachnęła się
Pulcheria Aleksandrowna 'przerywając mu - myślisz, że zaraz de zacznę wypytywać
swoim dawnym babskim zwyczajem, nie bój się. Ja przecie rozumiem, wszystko
rozumiem; już się teraz nauczyłam po tutejszemu i doprawdy widzę sama, że tutaj
jest mądrzej. Raz na zawsze powiedziałam sobie: jakże mam rozumieć twoje
rozmyślania i wymagać, żebyś mi wszystko tłumaczył, ze wszystkiego zdawał
sprawę? Może masz Bóg wie. jakie plany i projekty w głowie, może powstają jakie
nowe myśli, a ja miałabym szarpać cię za rękaw i naprzykrzać się: o czym
myślisz? Wiesz... Ha, Boże! Czego ja tak się rzucam z kąta w kąt jak
nieprzytomna... Wiesz, Rodia, już trzeci raz czytam twój artykuł w piśmie,
przyniósł mi Dymitr Pro-koficz. Aż mnie zatkało, kiedy zobaczyłam. O ja głupia!
myślę sobie, oto czym on się zajmuje, oto odpowiedź na wszystkie pytania! Uczeni
są zawsze tacy. Może on w tej chwili ma nowe

pomysły w głowie; rozmyśla nad tym, a ja go męczę i dręczę. Czytam, mój zloty, i
naturalnie wielu rzeczy nie rozumiem; zresztą tak powinno być, bo gdzież
mnie?...
- Pokaż no, mamo.
Raskolnikow wziął pismo i przelotnie rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek
było to w jaskrawym kontraście z jego obecnym stanem i położeniem, doznał jednak
tego osobliwego cierpko-słodkiego uczucia, jakiego zawsze doświadcza autor,
który po raz pierwszy widzi siebie w druku; przy tym doszły do głosu i jego
dwadzieścia trzy lata. Trwało to jedną chwilę. Przeczytawszy kilka wierszy
ściągnął brwi, a straszny żal ścisnął mu serce. Odżyła w nim naraz duchowa walka
kilku ostatnich miesięcy. Ze wstrętem i irytacją odrzucił artykuł na stół. -
Swoją drogą, Rodia, choć taka jestem głupia, jednakże rozumiem, że w bardzo
krótkim czasie będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym z naszych
uczonych. A tamci się ośmielili posądzić ciebie o obłęd. Cha-cha-cha! Ty nie
wiesz, ale oni tak myśleli! Ach, nikczemne robaki, skądże mają wiedzieć co to
rozum! No i Dunieczka, Dunieczka także omal nie uwierzyła! - co ty na to? Twój
nieboszczyk ojciec dwa razy posyłał do pism - najpierw wiersze (zachowały się u
mnie w kajeciku, kiedyś ci pokażę), a później już całą powieść (sama go
uprosiłam, żeby mi pozwolił ją przepisać), i Boże, jakżeśmy się oboje modlili,
żeby przyjęli - ale nie przyjęli! Jakie sześć czy siedem dni temu zamartwiałam
się, Rodia, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jesz i w czym chodzisz.
A teraz widzę, że to znów była moja głupota, bo jak tylko zechcesz, będziesz
miał wszystko od razu, dzięki swemu rozumowi i talentowi. Widocznie na razie nie
chcesz, boś zajęty daleko ważniejszymi sprawami. - Mamo, Duni nie ma w domu?
- Nie ma, Rodia. Bardzo często jej w domu nie widuję, zostawia mnie samą. Dymitr
Prokoficz, daj mu Boże zdrowie, wstępuje posiedzieć ze mną i wciąż mówi o tobie.
Lubi cię i szanuje, synu. O twojej siostrze nie mówię przecie, żeby już tak
bardzo była względem mnie bez szacunku. Ja się nie skarżę. Ona ma swój
charakter, ja mam swój; ma też obecnie jakieś sekrety, no a ja nie mam żadnych
tajemnic przed wami. Naturalnie, jestem głęboko przekonana, że Dunia jest bardzo
rozumna, no i kocha mnie i ciebie... ale już sama nie wiem, do czego to wszystko
dojdzie. Oto na przykład teraz uszczęśliwiłeś mnie, Rodia, żeś wstąpił, a ona to
przegapiła. Kiedy przyjdzie, powiem: pod twoją nieobecność był tu brat -
gdzieżeś się zawieruszyła? Zresztą, Rodia, zanadto mnie nie psuj. Masz czas - to
przyjdź, nie masz - trudno, mogę zaczekać. Przecież i tak wiem, że mnie kochasz;
to mi wystarcza. Będę czytała twoje dzielą, będę słyszała o tobie od wszystkich,
a jak ci wypadnie - przyjdziesz sam; czego mam jeszcze pragnąć? Ot, dzisiaj
przyszedłeś, żeby ucieszyć matkę, ja to rozumiem... Tu Pulcheria Aleksandrowna
rozpłakała się nagle.
- A ja znowu! Nie patrz na mnie, głupią! O Boże, siedzę sobie tutaj - zawołała
zrywając się z miejsca - przecie jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Oto, co
się nazywa: egoizm starej baby. Zaraz, zaraz! - Mamo, nie trzeba, za chwilę
odchodzę. Nie po to przyszedłem. Mamo, proszę, wysłuchaj mnie. Pulcheria
Aleksandrowna podeszła do niego nieśmiało.
- Mamuśko, cokolwiek się stanie, cokolwiek o mnie posłyszysz, cokolwiek powiedzą
ci o mnie, czy będziesz mnie kochała tak jak teraz? - zapytał nagle z głębi
sercay jakby nie myśląc ó swych-słowach i nie ważąc ich. - Rodia, Rodia, co
tobie? Jak możesz nawet pytać? I któż ma coś mi o tobie powiedzieć? Ależ ja
nikomu nie uwierzę, choćby nie wiedzieć kto przyszedł,- wyrzucę za drzwi po
prostu. - Przyszedłem cię upewnić, ze. zawsze ciebie kochałem, a teraz rad
jestem, żeśmy sami, rad nawet, że nie ma Du-nieczki - ciągnął dalej w tymże
porywie - przyszedłem powiedzieć d wprost, że choć będziesz nieszczęśliwa,
jednak wiedz, że twój syn kocha de teraz Więcej niż siebie i że wszystko, coś o
mnie myślała: żem okrutny i że cię nie kocham, wszystko to była nieprawda.
Ciebie nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć. Miałem wrażenie, że trzeba tak
zrobić i od tego zacząć... ' Pulcheria Aleksandrowna milcząc obejmowała go,
tuliła do piersi i cicho płakała. - Co d jest, Rodia, tego nie wiem - rzekła w
końcu. - Myślałam cały czas, że po prostu naprzykrzamy ci się, ale

teraz widzę ze wszystkiego, że wisi nad tobą wielki smutek i dlatego tak się
martwisz. Już dawno to przeczuwałam. Wybacz, że o tym mówię; wciąż o tym myślę i
nie sypiam nocami. Tej nocy twoja siostra także nie spała, majaczyła i wciąż
wymieniała twoje imię. Słyszałam coś piąte przea dziesiąte, lecz nie pojęłam
nic. Całe rano chodziłam jak przed ścięciem, oczekiwałam czegoś, przewidywałam.-
i oto doczekałam się! Rodia, Rodia, dokądże ty? Wyjeżdżasz gdzieś? - Wyjeżdżam.
- Tak myślałam! Ale przecie i ja z tobą mogę pojechać, jeśli trzeba. I Dunia:
ona cię kocha, bardzo kocha ciebie. A może i Zofia Siemionowna niech jedzie ź
nami, jeżeli trzeba. Wiesz, ja chętnie będę ją traktowała jak córkę. Dymitr Pro-
koficz pomoże nam się wybrać... ale... dokądże ty... jedziesz? - Bądź zdrowa,
mamuśko.
- Co! Już dzisiaj?!- zawołała, jakby go traciła na wieki. - Już muszę...
trzeba... bardzo mi pilno... .
- A ja z tobą nie mogę?
- Nie. Niech mama uklęknie i pomodli się za mnie. Może modlitwa mamy dotrze do
Boga. - Chodź, niech cię przeżegnam, niech cię pobłogosławię! Ot tak, ot tak.
Boże, Boże, co to się dzieje? Tak, był rad, bardzo był rad, że nikogo nie ma, że
jest sam z matką. Serce mu naraz zmiękło, jak gdyby za cały ten okropny czas.
Padł przed nią, całował jej nogi, potem oboje płakali objąwszy się. Tym razem
ani się dziwiła, ani wypytywała. Pojęła już dawno, że się z jej synem dzieje coś
straszliwego, a teraz przyszła nań jakaś okrutna godzina. - Rodia, mój miły, mój
jedynaczku - mówiła łkając - oto jesteś teraz taki, jak kiedyś był malutki, tak
samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś. Kiedyśmy
jeszcze żyli i biedowali z twoim ojcem, pociechą dla nas było już to, że cię
mamy, a gdym ojca pochowała - ileż razy, objąwszy się z tobą tak jak teraz,
płakaliśmy na jego grobie. A że od dawna płaczę, to dlatego że matczyne serce
przeczuło nieszczęście. Jak cię zobaczyłam pierwszy raz wtedy, wieczorem,
pamiętasz, gdyśmy dopiero co przyjechały tutaj, od razu odgadłam z twojego
wzroku, aż mi wtedy serce stanęło, 528
dzisia) zaś, jakem d .otworzyła drzwi, spojrzałam: no, myślę sobie, widać
nastała wyroczna chwila. Rodia, Rodia, przecie nie zaraz jedziesz? - Nie.
- Jeszcze przyjdziesz?
- Tak... przyjdę.
- Rodia, nie gniewaj się, ja nawet nie śmiem wypytywać. Wiem, że nie mam prawa,
ale ot tak tylko, dwa słóweczka mi powiedz: to daleko, gdzie ty jedziesz? -
Bardzo daleko.
- I cóż to? jakaś posada, kariera jakaś dla dębie?
- Co Bóg ześle... Tylko pomódl się za mnie... Raskolnikow ruszył ku drzwiom,
lecz uchwydła go za ramię i z rozpaczą patrzyła mu w oczy. Jej twarz wykrzywiła
się przerażeniem.
- Mamo, dosyć - rzekł Raskolnikow, gorzko żałując, że tu przyszedł. - Nie na
zawsze? Jeszcze nie na zawsze? Jeszcze przyjdziesz, przyjdziesz jutro? -
Przyjdę, przyjdę. Bądź zdrowa.
Wyrwał jej się nareszde.
Wieczór był świeży, depły i jasny; już od rana się wy-pogadzało. Raskolnikow
szedł do siebie, śpieszył. Pragnął skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do
tego zaś czasu chciałby nikogo nie spotkać. Idąc na górę do siebie, zauważył, że
Anastazja, odsunąwszy na chwilę samowar, pilnie go śledzi i odprowadza wzrokiem.
"Może u mnie ktoś jest?" - pomyślał. Wstrętem przejął go domysł, że to może
Porfiry. Ale dotarłszy do swego pokoju i otworzywszy drzwi zobaczył Dunieczkę.
Siedziała samiuteńka, w głębokiej zadumie, i widocznie dawno już na niego
czekała. Zatrzymał się w progu. Z-•przestrachem 'podniosła się z kanapy i
wyprostowała przed nim. Spojrzenie jej, nieruchomo w nim utkwione, wyrażało
zgrozę i nieutulony smutek. Z samego tego spojrzenia zrozumiał nagle, że siostra
wie o wszystkim. - Mam wejść czy się wynieść? - zapytał nieufnie.
- Cały dzień siedziałam, u-Zofii Siemionowny; obydwie czekałyśmy dębie.
Sądziłyśmy, że na pewno tam wstąpisz. Raskolnikow wszedł do pokoju rstedt
naTcrżeśle bez sił.

- Jakoś mi słabo, Duniu, bardzo się zmęczyłem; a prayr najmniej teraz chciałbym
panować nad sobą całkowicie, Nieufnie podniósł na nią oczy. - Gdzieżeś był całą
noc?
- Dobrze nie pamiętam. Widzisz, Duniu, chciałem się zdecydować ostatecznie i
wiele razy przeszedłem nad Newą; to pamiętam. Chciałem też skończyć tam, ale...
nie zdecydowałem się... - wyszeptał, znowu niedowierzająco po" patrując na
Dunię. ,,; - Bogu dzięki! A jakżeśmy się bały
tego właśnie, ja i Zofia Siemionowna! Znaczy to, że jeszcze wierzysz w życie.
Bogu dzięki. Bogu dzięki! Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
- Nie jestem wierzący, a tylko co płakałem razem z matką, w jej objęciach; nie
jestem wierzący, a prosiłem, żeby się pomodliła za mnie. Bóg wie, jak się to
dzieje, Dunieczko, ja tu nic zgoła nie rozumiem. - Byłeś u matki? Sam jej
powiedziałeś? - ze zgrozą żachnęła się Dunia. - Czy naprawdę odważyłeś się
powiedzieć? '- Nie, nie powiedziałem... słowami, ale zrozumiała niejedno.
Słyszała w nocy, jak majaczyłaś. Jestem pewien, że już na wpół pojmuje. Może źle
zrobiłem, żem do niej wstąpił. Sam już nie wiem nawet, dlaczego wstąpiłem. Podły
ze mnie człowiek, Duniu. - Podły człowiek, a na cierpienie gotów jesteś iść! Bo
przecie idziesz, prawda? - Idę. Zaraz. Właśnie żeby uniknąć tego wstydu,
chciałem się utopić. Duniu, pomyślałem jednak, stojąc już nad wodą, że jeśli
dotychczas miałem siebie za mocnego, to już i wstydu nie powinienem się teraz
bać - powiedział uprzedzając fakty. - Duniu, czy to duma? - Duma.
Jakby ogień błysnął w jego zagasłych oczach; jakby zrobiło mu się przyjemnie, że
jest jeszcze dumny. - A czy nie sądzisz, Duniu, że się po prostu nastraszyłem
wody? - zapytał z brzydkim uśmiechem, zaglądając jej w twarz. - Och, Rodia, daj
pokój! - zawołała z goryczą.
Ze dwie minuty trwało milczenie. Siedział ze spuszczoną
głową i patrzał w ziemię. Dunieczka stała przy drugim końcu stołu i z udręką
patrzyła na niego. Nagle wstał. - Późno już, czas na mnie. Zaraź- idęwydać
siebie. Ale nie wiem, po co idę siebie wydać. Grube łzy płynęły po jej
policzkach. - Płaczesz, siostro? A czy mogłabyś podać mi rękę?
- Ty o tym wątpisz? Mocno go objęła.
- Czyż idąc na cierpienie, tym.samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni?'--
wykrzyknęła ściskając go i całując. -r- Zbrodni? Jakiej zbrodni?! - huknął
znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. •-'Ze zabiłem plugawą, szkodliwą wesz,
babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną, za której zabicie czterdzieści
grzechów się maże, która z biedaków wysysała soki - to ma być zbrodnia? Nie
myślę o tej zbrodni i zmywać jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąż wytykają:
"Zbrodnia, zbrodnia!" Dopiero teraz jasno widzę cały nonsens mojej
małoduszności, teraz, kiedym już postanowił iść na ten niepotrzebny wstyd!
Decyduję się po prostu wskutek swej lichoty i nijakości, no i może jeszcze ze
względu na korzyść, jak mi to proponował... ten... Porfiry!... - Rodia, Rodia,
co ty mówisz! Przecie tyś przelał krew! - zawołała z rozpaczą Dunia. - Którą
wszyscy przelewają - podchwycił nieomal zapamiętale - która leje się i zawsze
się lała na świecie jak wodospad, która leje się jak szampan i za którą wieńczą
na Kapitelu i potem zwą dobroczyńcą ludzkości. Spójrzże uwa^ żniej i zrozum! Ja
sam chciałem dobra dla ludzi, spełniłbym setki, tysiące dobrych uczynków zamiast
tego jednego głupstwa, nie głupstwa nawet, tylko po prostu niezręczności, bo
cala ta myśl nie była wcale tak głupia, jak się wydaje teraz wskutek
niepowodzenia... (przy niepowodzeniu wszystko 'wydaje się głupim!). Przez to
głupstwo pragnąłem tylko osiągnąć niezależność, postawić pierwszy krok, zdobyć
środki, a później wszystko by się zatarło dzięki niewspółmiernie większemu
pożytkowi... Ale ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, ponieważ jestem
- podły! W tym cały sęk! A mimo to nie będę patrzał waszymi oczami; gdyby mi się
powiodło, włożono by mi wieniec, teraz zaś pchają mnie w żelaza! - To przecie
nie to, wcale nie to! Rodia, co ty mówisz!

- Aha! To nie ta forma, nie dość estetyczna, nie dofó ładna forma! Otóż
stanowczo nie rozumiem: dlaczego walić w ludzi pociskami, morzyć ich regularnym
oblężeniem - to ma być szacowniejsza forma? Lęk przed estetyką jest pierwszą
oznaką bezsilności. Nigdy, nigdy jaśniej nie zdawałem sobie z tego sprawy niż
teraz, mniej niż kiedykolwiek rozumiem tę moją "zbrodnię"! Nigdy, nigdy nie
byłem silniejszy ani bardziej przekonany niż teraz!... Rumieńce wystąpiły na
jego bladą, steraną twarz. Lecz wykrzykując ostatnie słowa, przypadkiem spotkał
wzrok Duni, i tyle, tyle udręki o niego było w tym wzroku, że się mimo woli
opamiętał. Poczuł, że mimo wszystko unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Mimo
wszystko on jest powodem.... - Duniu, moja miła! jeżelim winien, wybacz mi
(chociaż nie można mi wybaczyć, jeżeli jestem winien). Żegnaj! Nie spierajmy
się! Czas już, wielki czas. Nie idź za mną, błagam, Muszę jeszcze wstąpić... A
teraz idź i natychmiast siądź przy matce. Zaklinam cię o to! To moja ostatnia,
największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej przez cały ten czas. Zostawi-:
łem ją w rozterce, której bodaj nie przeżyje: albo umrze, albo zwariuje. Bądź
więc z nią! Razumichin będzie przy was, mówiłem mu... Nie płacz o mnie! Postaram
się być całe życie i mężny, i uczciwy, choć jestem zabójcą. Może kiedyś
posłyszysz moje imię. Nie zhańbię was, zobaczysz; jeszcze dowiodę... a na razie
do widzenia - pośpieszył skończyć, gdyż znowu zauważył przy ostatnich swych
słowach i obietnicach jakiś dziwny wyraz w oczach Duni. - Czemu tak płaczesz?
Nie płacz, nie płacz, przecie nie na zawsze się rozstajemy!... Ach, prawda!
Czekaj, zapomniałem!... Podszedł do Stołu, wziął gruby, zakurzony tom, otworzył
i wyjął spomiędzy kartek mały akwarelowy portrecik na słoniowej kości. Był to
portrecik córki gospodarzy, jego byle) narzeczonej, zmarłej w obłędzie - tej
dziwnej dziewczyny, która chciała iść do monasteru. Chwilę wpatrywał się w tę
wyrazistą i chorowitą twarzyczkę, ucałował portret i wręczyl go Dunieczce. - Z
nią dużo mówiłem o tym, z nią jedną - rzekł zamyślony - jej sercu powierzyłem
wiele z tego, co się później tak szpetnie urzeczywistniło. Nie bój się -
powiedział do Duni - ona, tak samo jak ty, nie zgadzała się ze mną i jestem rad,
że już jej nie ma. Najważniejsze, najważniejsze to, że teraz wszystko pójdzie po
nowemu, przełamie się na dwoje l - zawołał znienacka, powracając do swej katuszy
- wszystko, wszystko. A czy jestem na to gotów? Czy chcę tego sam? Powiadają, że
to potrzebne dla doświadczenia mnie! Po co, po co to bezsensowne doświadczenie?
Po co ono? Czy lepiej będę sobie zdawał sprawę wtedy, zmiażdżony męczarnią,
zidioceniem, w starczej niemocy po dwudziestoletniej katordze, niż zdaję sobie
sprawę teraz? I po co będę wtedy żył? Czemu teraz zgadzam się tak żyć? O,
wiedziałem, żem podły, kiedy dzisiaj o świcie stałem nad Newą! Wreszcie oboje
wyszli. Ciężko było Duni, ale kochała go! Poszła, lecz zrobiwszy z pięćdziesiąt
kroków obróciła się, by jeszcze raz na niego spojrzeć. Jeszcze było go widać.
Dotarłszy jednak do rogu, on także się obrócił; ostatni raz spotkały się ich
spojrzenia; ale widząc, że na niego patrzy, niecierpliwie, ba, z irytacją
machnął ręką, żeby szła, sam zaś szybko skręcił za róg. "Zły jestem, widzę to -
myślał po chwili, zawstydzony, że z taką opryskliwością machnął siostrze ręką. -
Ale dlaczego one tak mnie kochają, skórom tego niewart! Och, gdybym był sam
jeden i nikt mnie nie kochał, i gdybym ja także nigdy nikogo nie kochał! Nie
byłoby tego wszystkiego; ciekawe, czy naprawdę przez te przyszłe piętnaście,
dwadzieścia lat moja dusza tak się już skruszy, że będę pokornie chlipał wobec
ludzi; co drugie słowo nazywając siebie zbójem? Niewątpliwie! Po to właśnie
zsyłają mnie teraz, właśnie tego im potrzeba... Oto łażą sobie ulicami tam i z
powrotem, a przecie każdy z nich jest łotrem i zbójem już z samej natury; gorzej
- bo idiotą! Ale spróbujcie no nie zesłać mnie na Sybir, a wszyscy oni wściekną
się ze szlachetnego oburzenia! O, jak ich wszystkich nienawidzę!" Głęboko
zamyślił się nad tym: "Jaki to proces umysłowy może sprawić, że wreszcie, już
bez rozumowań, upokorzę się przed nimi wszystkimi, upokorzę z przekonania?
Czemuż by nie? Naturalnie, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat nieustannego
gnębienia nie dobije ostatecznie? Woda drąży opokę. I po cóż, po cóż żyć w takim
razie, po co idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko będzie właśnie tak jak
zapisane, tak, a nie inaczej!"

Od wczorajszego wieczoru zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny, lecz mimo
to - szedł. * VIII
Już zapadał zmierzch, kiedy wszedł do Soni. Przez cały dzień czekała go w
okropnym zdenerwowaniu. Czekały razem z" Do-nią. Dunia przyszła wczesnym
rankiem, pomna wczorajszych słów Swidrygajłowa, że Sonia "o tym wie"... Nie
będziemy opisywać szczegółów rozmowy, łez obu kobiet i jak się zt sobą zbliżyły.
Z tego pobytu Dunia wyniosła przynajmniej jedną pociechę, że brat jej nie będzie
sam; do niej pierwszej^ do Soni, przyszedł ze swą spowiedzią; w niej szukał
człowieka, kiedy człowiek stał mu się nieodzowny; ona też pójdzie za nim
gdziekolwiek zrządzą losy. Nie pytając nawet. Duma wiedziała, że tak będzie.
Patrzyła na Sonię aż z jakąś czdą i zrazu wtrąciła ją prawie w zmieszanie tym
okazywanym jej uczuciem czci. Sonia była bliska łez, gdyż, odwrotnie, uważała,
że jest niegodna nawet spojrzeć na Dunię. Cudowny obraz Duni, gdy się jej
skłoniła z takim szacunkiem podczas ich pierwszego widzenia się u Raskolnikowa,
na zawsze pozostał odtąd w jej duszy jako jedna z najpiękniejszych i
niedosiężnych wizji w jej życiu. W^keńcuDunieczka niewytrzymala i opuściła
Sonię, by oczekiwać brata w )ego pokoju; wciąż miała wrażenie, że on tam
przyjdzie najpierw. Zostawszy sama, Sonia natychmiart zaczęła truchleć" na myśl,
że może on rzeczywiście popehri samobójstwo. Tego samego bała się Dunia. Lecz
obydwie przez cały ten dzień przekonywały siebie, że to niepodobieństwo, i były
spokojniejsze, dopóki znajdowały się razem. Teraat jednak, skoro się tylko
rozstały, jedna i druga myślała jedynie o tym. Soni przypomniało się, jak
wczoraj Swidrygajłow powiedział jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi:
Sybir albo... Przy tym znała jego próżność, zuchwalstwo, wygórowaną ambicję i
niedowiarstwo. "Czyż naprawdę tylko małoduszność i lęk śmierci może teraz kazać
mu żyć?" -* pomyślała wreszcie z rozpaczą. Tymczasem słońce już zachodziło.
Smutna stała w oknie i nieruchomo patrzyła - ale przez to okno widać było tylko
szczytowy, nietynkowany ^ '
mur sąsiedniej kamienicy. W końcu, kiedy już doszła do zupełnej pewności, że
nieszczęśnik nie żyje - wszedł do jej pokoju. '»RadosnjTokrzyk wyrwał się-iei-g-
rnersi. Ale spojrzawszy bacznie na jego twarz, zbladła raptownie. - Ano, tak -
rzekł uśmiechając się Raskolnikow - przyszedłem_po twoje krzyżyki, Soniu.
Przecie sama kazałaś mt iść na rozstaje, a teraz, gdy przyszło co do czego,
stchórzyłaś, zdaje się? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Dziwnym wydał jej się
ten ton; wstrząsnęły nią dreszcze, ale po chwili zrozumiała, że i ten ton, i te
słowa - wszystko to było sztuczne. Nawet mówiąc do niej patrzał jakoś w kąt i
zdawał się unikać jej spojrzenia. - Uważasz, Soniu, umyśliłem sobie, ,.że może
tak będzie korzystniej. Jest pewna okoliczność... Ale o tym długo trzeba by
gadać, a nie warto. Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie gniew, że wszystkie
te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie zaraz, będą wybałuszać na mnie gały,
zadawać mi swoje idiotyczne pytania, na które trzeba odpowiadać, będą wytykać
palcami... Tfu! Wiesz, Jue_Jio_PorfiregQ_pójdę, sprzykrzył mi się. Wolę.Jaojsc
do mego przyjaciela, pprucznika-Procha - to dopiero go zdziwię, to dopiero wywrę
efekt w swoim rodzaju! A warto by mieć więcej zimnej krwi; jestem zanadto
żółciowy ostatnimi czasy. Czy dasz wiarę: tylko co pogroziłem siostrze omalże
nie pięścią za to jedynie, że się obejrzała, by na mnie spojrzeć ostatni raa. To
świństwo - być w takim stanie! Tfu, do czego doszedłem! No, gdzież tęJkrzyżyki?
Był jakby nieswój. Nie mógł ustać na miejscu ani chwili, na żadnym przedmiocie
nie mógł skupić uwagi. Myśli jego przeskakiwały jedna przez drugą, mówił od
rzeczy, ręce z lekka mu drżały. Sonia milcząc wyjęła z szuflady dwa krzyżyki,
cyprysowy i mosiężny, przezegnała_sie^t>rzeżegnala Raskolnikowa i włożyła mu na
pierś-eyprysewy krzyżyk. - Aha, to ma być symbol tego, że biorę na siebie krzyż,
che-che! Jak gdybym dotąd mało cierpiał! Cyprysowy, czyli zwyczajny; ten
mosiężny, który należał do Lizawiety,'bierzesz dla siebie. Pokaż no?! Więc ona
go miała na sobie... w tamtej chwili? Znam dwa podobne krzyżyki, srebrny

i z medalikiem. Rzuciłem je wtedy staruszce na piersi. Teraz by się przydały,


mógłbym je włożyć... Zresztą gadam trzy p(r) trzy, a zapomnę o interesie; jestem
jakiś roztargniony!... Uważasz.-Soniy^rzyszedłem właściwie po to,
żeby.cie.uprze-dzić, żebyś wiedziała... Oto i wszystko... Tylko w tym celu
przyszedłem. (Hm, swoją drogą, myślałem, że powiem coś więcej.) Wszak chciałaś
sama, żebym poszedł. Otóż teraz będę siedział w więzieniu, spełnią się twoje
chęci, czemu więc płaczesz? I ty także? Przestań, daj pokój, och, jak mi to
wszystko ciąży! Jednakże rodziło się w nim uczucie; patrzał na nią i serce mu
się ścisnęło. "Dlaczego, dlaczego i ona też? - pomyślał - czymże dla niej
jestem! Czemu płacze, czemu troszczy się o mnie, jak matka albo Dunia? Niańką mi
będzie!" - Przezegnaisie, pomódl choć raz - drżącym, nieśmiałym głosem poprosiła
"Sonia; - O, co to, to ile d się podoba! I z czystego serca to zrobię, Soniu, z
czystego serca... Co prawda chciał powiedzieć coś innego.
Przeżegnał się kilka razy. Sonia^schwycila chustkę i zarzuciła ją
sobie^glowęrByfitozielona dradedamowa chustka, prawdopodobnie ta sama,
"familijna", o której wówczas •wspominał Marmieładow. Raskolnikowowi mignęła
myśl o tym, ale nie zapytał. Rzeczywiście, czuł już sam, że jest okropnie
roztargniony i jakoś niemożliwie roztrzęsiony. To go przestraszyło; uderzyło go
i to również, że Sonia chce iść z nim razem. - Co to?Dokadtx?^_ Zostań, zostań!
Pójdę sam - zawołał z małoduszną irytacją i, prawie rozzłoszczony, ruszył ku
drzwiom. - Po co mi ta cala świta! - burczał wychodząc. Sonia zostala-^pośrodku
pokoJji_NawetJłjeJŁJaią nie pożegnał. Już o nie)zapoihńial.'7ątrząca,buntownicza
wątpliwość zakipiała w )ego duszy. "Czy to tak, czy to istotnie tak? - myślał na
nowo, zstępując ze schodów. - Czy rzeczywiście nie można się zatrzymać i
wszystkiego tego odrzucić... i nie iść?" A jednak szedł. Nagle wyczuł
ostatecznie, że nie ma po co zadawać sobie takidTpytań. Wyszedłszyna ulicę
przypomniał sobie, że się nie pożegnał-z-.Sonią, żezostala~pośrodku pokoju, w
swej zielonej chustce, wystraszona jego okrzykiem. Przystanął na krótko. A w
tejże chwili oślepiła go pewna myśl - jakby umyślnie czekająca, by go oszołomić
do reszty. "Po co, na co chodziłem do niej teraz? Powiedziałem jej, że w
interesie; jakiż to był interes? Żadnego interesu nie miałem. Czy po to, by jej
oświadczyć, że idę? No to cóż z tego? To mi dopiero interes! Czyżbym ją
pokochał? Przecież nie, nie? Przecież odpędziłem ją tylko co jak psa. Może
istotnie trzeba mi było jej krzyżyków? O, jakże nisko upadłem! Nie, trzeba mi
było jej łez, chciałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak boli i dręczy się
jej serce! Chciałem choć trochę się zaczepić, pomarudzić, popatrzeć na
człowieka! A jeszcze miałem czoło liczyć na siebie. Bóg wie co sobie wyobrażać -
ja, nędzarz i nędznik, ja szuja, szuja!" Sz^dl nabrzeżem kanału i był już
niedaleko celu. Cecz dotarłszy do mostu zatrzymał się i nagle skręcił na most, w
stronę placu Siennego. Chciwie rozglądał się na prawo i na lewo, z wytężeniem
wpatrywał w każdy przedmiot i na niczym nie mógł skupić uwagi: wszystko mu się
wyślizgiwało. "Za tydzień, za miesiąc będą mnie gdzieś wieźli więzienną karetką
po tym samym moście; jakże wtedy spojrzę na ten kanał? Warto sobie zapamiętać-
przemknęło mu przez myśl.-Oto jest szyld; jakże wtedy odczytam te same litery?
Napisano tu: S pułk a, przez źu»; muszę zapamiętać to źu», tę literę źu>>, i
spojrzeć na nią za miesiąc - na to samo źu». Jak wtedy na nie popatrzę? Co będę
wtedy odczuwał i myślał?... Boże, jakie to wszystko musi być nikczemne,
wszystkie te moje teraźniejsze... troski! Naturalnie, wszystko to musi być
ciekawe... w swoim rodzaju... (Cha-cha-cha! o czym ja myślę!) Dziecinnieję,
popisuję się sam przed sobą; ale dlaczego zawstydzam siebie? Tfu, jak d ludzie
potrącają! Na przykład ten grubas - Niemiec zapewne - który mnie potrądl: czyż
wie, kogo potrącił? Baba z dzieckiem prosi jałmużny; ciekawe, że uważa mnie za
szczęśliwszego od siebie. Ha, można by coś jej dać - ot, dla kawału. Oho,
zachował mi się w kieszeni piątak. Skąd?... Macie tu, matko... weźcie!" -
Szczęść ci Boże! - dał się słyszeć płaczliwy głos że-
braczki.
Wszedt-Ba,J)lac Sienny. Nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie było mu ocierać~się
o ludzi, a jednak szedł tam właśnie, 537

gdzie było najtłoczniej. Wszystko by oddal, żeby być sani, ale czul, że ani
jednej chwili nie wytrzyma w samotności; Wśród ciżby awanturował się jakiś
pijak: koniecznie chciał tańczyć, ale nie mógł utrzymać równowagi. Otoczono go
ze wszystkich stron. Raskolnikow przepchnął się przez tłum, przyglądał się
pijakowi i nagle parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Po chwili już zapomniał o
pijaku, nawet nie widział go, choć na niego patrzał. Wreszcie odszedł, już ani
pamiętając, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do połowy placu, targnął nim
pewien odruch, pewne uczucie owładnęło nim, od razu opanowało go całego, z duszą
i ciałem. Przypomniał-sobie naglę słQwa-S<?ni:_,^ldż..-na-rozstaje, pokłoń
sie._Judzioni, ^ucałuj ziemię, ponieważ popełniłeś grzech wobec niej, i głośno
powiedz całemu światu: jestem zabójcą.'"'Zadrżał przyponnriawszy~to~ioDie:~T~-
do--takiego stopnia zgnębiła go cała nieuleczalna rozterka i trwoga ostatnich
czasów, osobliwie zaś ostatnich godzin, że wprost runął w możliwość tego nowego,
pełnego, niepodzielnego doznania. Wezbrało w nim ono niby atak, zapłonęło mu w
duszy drobną iskierką i nagle, jak płomień, zagarnęło go ze wszystkim. Wszystko
się w nim naraz rozluźniło, z oczu trysnęły łzy. Jąk-pQdcietXi_powalił się_na
ziemię... Uklęknał_pośród placu, pokłonił się do złemu ucałował
tę bnidną-ziemię -TTozkoszą i Szczęściem! Wstał i pokłonił "się drugi raz. - A
to się urżnął! - zauważył nie opodal stojący chłopiec. Rozległ się śmiech.
- Wybiera się do Jerozolimy, bracia, żegna się z dziećmi, z ojczyzną, kłania się
całemu światu, całuje stołeczne miasto Sankt-Petersburg i jego grunt - dorzucił
jakiś podpity mieszczanin. - Chłopak jeszcze młodziutki! - wtrącił trzeci.
- Ze szlachty! - zaznaczył ktoś statecznym głosem.
- Kto ich tam dziś rozróżni, któren ze szlachty, a któren nie. Wszystkie te
okrzyki i rozmowy powstrzymały Raskol-nikowa, tak że wyrazy: "ja zabiłem", już
może gotowe wyrwać mu się z ust, zamarły w nim. Spokojnie jednak zniósł te wszy-
538 ;
stkie krzyki i nie- oglądając się^_u§zyt wprosL uliczką w stronę bmfa-Jolicji.
Pewien_widok uderzył go po drodze, ale go nie zdziwił. Raskolnikow już
przeczuwał, że tak być musi. Podczas gdy na placu Siennym kłaniał się do ziemi
po raz drugi - gdzieś na lewo, o pięćdziesiąt krokow_od_siebie, zobaczył
ŚoriTł^-ehowata^^^przed"!!!(tm)'"^ jednym z drewnianych •baraKów stojących na
placu, czyli że towarzyszyła mu w całej tej bolesnej pielgrzymce! Raskolnikow
uczuł i pojął w tej chwili raz na zawsze, że teraz Sonia jest już z nim na
wieki, że pójdzie za nim choćby na kraj świata, gdziekolwiek rzucą go losy.
Serce w nim zamarło... Ale - oto już dotarł do wyrocznego miejsca. Dosyć/ raźno,
wszedł na podwórko. Trzeba byle-, iść na trzecie piętro. "Będę^am^szedTdIugo" -
pomyślał. W ogóle zdawało mu się, że do fatalnej chwili jeszcze daleko, jeszcze
dużo zostaje czasu, dużo jeszcze można przemyśleć. Znów te same śmieci, te same
skorupki na krętych schodach, znowu drzwi mieszkań stoją na oścież, znowu te
same kuchnie, z których zalatuje swędem i smrodem. Od owego czasu Raskolnikow tu
nie był. Nogi mu mdlały, uginały się, lecz niosły go. Zatrzymał się na chwilę,
by złapać oddech, by ochłonąć, by wejść jak człowiek. "Ale po co? na co?-
pomyślał nagle, zdawszy sobie sprawę z tego odruchu. - Skoro już muszę wypić ten
kielich, to czyż nie wszystko jedno? Im paskudniej, tym lepiej." W jego
wyobraźni mignęła w tej chwili postać liii Pietrowicza Procha. "Czyż naprawdę do
niego? Czyż do kogo innego nie można? Czy nie można do Nikodema Fomicza? Ot,
zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego inspektora. Przynajmniej odbędzie
się to po domowemu... Nie, nie! Do Procha, do Procha! Jak już pić, to
duszkiem..." Zlodowaciał i prawie nieErzytomnyotworzyi_Jdrzwi do biara. Tym
razem było tu bardzo mało osób, stał jakiś stróż ri')esżcze^akiś człowiek z
gminu. Stróż nawet nie wyjrzał zza swej przegródki. Raskolnikow wszedł do
następnego pokoju. "Może jeszcze będę mógł nie mówić" -"migało mu w myśli. Tutaj
jakiś osobnik, widocznie skryba, w cywilnej marynarce, zabierał się do pisania
czegoś przy biurku. W kącie jeszcze Jakiś pisarczyk siadł przy stole. Zamiotowa
nie było. Nikodema Fomicza, rzecz prosta, nie było także.

- Nie ma nikogo? - zapytał Raskolnikow zwracając się do osobnika przy biurku. -


A do kogo pan?
- A-a-a! Kopę lat, ani widu, ani słychy... czy jakże to tam w bajkach...
zapomniałem! M-moje usz-szanowanie!- zawołał nagle znajomy głos. '
/ Ra.skolnikow_zadrzał_^Stal_^rzed nim Proch, który się naraz wyłonił z
sąsiedniego poko)o"Sam los" Tego chciał - pomyślał Raskolnikow. - Dlaczego jest
tutaj ?" - Do nas? W jakiej sprawie? - krzyczał Ilia Pietro-wicz.. (Był
najwidocznie w doskonałym humorze, nawet w cokolwiek podnieconym nastroju.)
Jeżeli w interesie, to troszkę za wcześnie pan przyszedł. Ja sam tu
przypadkowo... Zresztą gotów jestem do usług. Wyznam panu, panie... jak? jak?
Pan wybaczy... - Raskolnikow.
- Et, co tam Raskolnikow! Czyż pan sądzi, że zapomniałem! Niechże mnie pan nie
uważa za takiego zupełnie... Ro... Ro... Rodionycz, zdaje się. - Rodion
Romanycz.
- Tak, tak, tak! Rodion Romanycz, Rodion Romanycz! O to mi właśnie chodziło.
Nawet wielokrotnie dowiadywałem się. Bo wyznam, że od tego czasu szczerze się
martwiłem, żeśmy wtedy obaj... Później mi wytłumaczono, dowiedziałem się, że:
młody literat, nawet uczony... i że tak powiem pierwsze kroki... O Boże! któryż
z literatów i uczonych nie robił na początku oryginalnych kroków! Ja i moja żona
- oboje czcimy literaturę, a żona nawet do szaleństwa!... Literaturę i artyzm!
Byle człowiek był szlachetny, całą zaś resztę można zdobyć talentem, wiedzą,
rozsądkiem, geniuszem! Na przykład kapelusz - cóż to jest kapelusz? Kapelusz to
naleśnik, mogę go sobie kupić u Zimmermana; natomiast tego, co się kryje pod
kapeluszem, tego, co kapelusz osłania - tego już nie kupię!... Wyznam, żem nawet
chciał iść do pana wytłu-' maczyć się, ale pomyślałem sobie, że może pan... No
dobrze, ale nawet nie spytałem: czy pan rzeczywiście w jakimś interesie ?
Podobno zjechali do pana krewni? - Tak, matka i siostra.
- Miałem nawet honor i szczęście poznać pańską siostrę; wykształcona i czarująca
osoba. Wyznam: pożałowałem, żeśmy się wtedy obaj tak unieśli. Casus! Że zaś
wówczas z powodu pańskiego zemdlenia ja na pana tak... to później wszystko się
wyjaśniło olśniewająco! Fanatyzm i ciemnota! Rozumiem pańskie oburzenie. Może z
racji zwiększenia rodziny zmienia pan mieszkanie? - N-nie, ja tylko tak.
Przyszedłem zapytać... myślałem, że zastanę tu Zamiotowa. - Ach, tak! Panowie
się przecie zaprzyjaźnili, słyszałem. Nie, Zamiotowa u nas nie ma - nie zastał
go pan. Tak jest, postradaliśmy Aleksandra Grigoriewicza! Od dnia wczorajszego
już nie wchodzi w skład personelu. Zmienił posadę... i zmieniając pokłócił się z
nami wszystkimi... Nawet niegrzecznie... Lekkomyślny smarkacz, nic więcej;
rokował, owszem, nadzieje, ale to u nas zawsze tak z tą rokującą nadzieje
młodzieżą! Niby to ma zdawać jakiś egzamin, ale pan wie, jak to u nas: pogada
się, pochełpi, i na tym się skończy cały egzamin. Przecież to nie to, co dajmy
na to pan albo, powiedzmy, pan Razumichin, przyjaciel pański! Waszą karierą jest
uczoność i żadne niepowodzenia już was nie wysadzą z siodła! Dla pana wszystkie
te urody życia to, rzec można, nihii est*. Asceta, mnich, pustelnik!... Dla pana
- księga, pióro za uchem, uczone dociekania: oto gdzie szybuje pański duch! Ja
sam po części... Pamiętniki Livingstona" czytał pan? - Nie.
- A ja czytałem. Skądinąd rozmnożyło się obecnie co niemiara nihilistów; zresztą
to zrozumiale; bo pytam pana: w jakich czasach żyjemy? Co prawda ja z panem...
boś pan chyba nie nihilista, co? Odpowiedz pan otwarcie, otwarcie! - N-nie...
- Nie, wie pan, ze mną można otwarcie, niech się pan nie krępuje, tak jakbyś był
sam na sam ze sobą! Co innego służba, a co innego... Pan myślał, że chciałem
powiedzieć: drużba? Nie, nie zgadł pan! Nie drużba, tylko uczucie człowieka i
obywatela, uczucie ludzkości oraz umiłowanie Najwyższego. Mogę być osobą
urzędową, piastować stanowiska, ale człowieka i obywatela mam obowiązek czuć w
sobie i zdać sprawę... Na przykład wspomniał pan o Zamiotowie. Cóż to

jest Zamiotow? Narobi skandalów na francuską modlę w nieprzyzwoitym lokalu, przy


szklance szampana lub dońskiego - oto, czym jest pański Zamiotow! A ja, być
może, że się tak wyrażę, spłonąłem od ofiarności i wzniosłych uczuć, ponadto mam
znaczenie, rangę, pełnię funkcję! Jestem żonaty i mam dzieci. Spełniani
obowiązki obywatela i człowieka, on zaś, daruje pan, kimże jest? Traktuję pana
jako obywatela uszlachetnionego przez wykształcenie. Również babek położnych
rozmnożyło się nad wszelką miarę. Raskolnikow podniósł brwi pytająco. Słowa liii
Pietro-wicza, który snadź niedawno wstał od stołu, przeważnie brzęczały i sypały
się przed nim jak puste dźwięki. Jednak pewną część zrozumiał; patrzał pytająco
i nie wiedział, czym się to wszystko skończy. - Mówię o tych strzyżonych
pannicach - ciągnął dalej gadatliwy Ilia Pietrowicz. - Z własnego popędu
nazwałem je babkami położnymi i znajduję, że to zupełnie trafna nazwa. Che-che!
Lezą do akademii, uczą się anatomii20, ale niechże pan powie: gdybym zachorował,
to czyż sprowadzę sobie pannicę, żeby mnie leczyła? Che-che! Ilia Pietrowicz
zanosił się śmiechem, bardzo rad ze swych dowcipów. - Ha, zapewne: bezmierna
żądza oświaty; ale oświeć się i daj pokój. Czemuż nadużywać? Czemuż znieważać
szlachetne osobistości, jak to czyni ten hukaj Zamiotow? Czemu mnie znieważył,
pytam ja pana?... Albo znowuż ile się rozmnożyło samobójstw - pan nie ma
najmniejszego pojęcia. Wszystko to przeputa ostatnie grosze, a potem odbiera
sobie życie. Jakieś podlotki, smarkacze, starcy... Nie dalej niż dziś rano
doniesiono nam o jakimś panu, który niedawno przyjechał. Kolego, ej, kolego! Jak
nazwisko tego dżentelmena, o którym mamy doniesienie, że się zastrzelił na
Stronie Petersburskiej ? - Swidrygajłow - odezwał się ktoś z drugiego pokoju
ochryple i obojętnie. Raskolnikow drgnął. - SwidrygaJlowJ^SwidrygajiosŁ-sis
zastrzelił!-wykrzyknął. - Jak to! Pan zna Swidrygajłowa?
- Owszem... znam... niedawno przyjechał...
- Tak jest, niedawno przyjechał; stracił żonę; człowiek to awanturniczego
usposobienia, a raptem wziął i zastrzelił się - i to w sposób tak skandaliczny,
że nie ma pan pojęcia... W notesie zostawił kilka słów, że umiera przy zdrowych
zmysłach i prosi nikogo nie winić o jego śmierć. Podobno miał pieniądze. A pan
właściwie skąd wie o nim? - To mój... znajomy... moja siostra pracowała u nich
jako guwernantka... - Ba, ba, ba... W takim razie pan będzie mógł coś nam o nim
powiedzieć. A pan nawet nie podejrzewał? - Widziałem go wczoraj... pił...
wino... Nic nie wiedziałem. Raskolnikow czuł się tak, jakby coś runęło na niego
i przytłoczyło go. - Zdaje się, że pan znowu pobladł. Powietrze tu u nas takie
duszne... - Tak, na mnie czas - mamrotał Raskolnikow - przepraszam, że
fatygowałem... - Ale co znowu, zawsze jestem gotów do usług! Sprawił mi pan
przyjemność i rad jestem, że mogę oświadczyć... Ilia Pietrowicz podał mu nawet
rękę. - Chciałem tylko,^_do; Zamiotowa...
- Rozumiemy rozumiem. Sprawił mi pan przyjemność.
- Bardzo mi... muo"-_do widzenia... - uśmiechnął się Raskolitikow. Wyszedł
słaniając się. W głowie mu się kręciło. Nie czul, że stoi jeszcze nmogach.
Począł zstępować ze schodów, prawą ręką opierając się o ścianę. Miał wrażenie,
że stróż, który z księgą pod pachą szedł na górę do biura, potrącił go w
przejściu; że jakaś psina zaszczekała jazgotliwie gdzieś na niższym piętrze i że
jakaś kobieta rzuciła w nią kawałkiem drzewa i zaczęła krzyczeć. Zeszedł na dół
i wszedł na podwórko. Tu, na podwórku! nie opodal bramy, stała blada, zmartwiała
Sónia, popatrzyłana_mega-dziko, dziko. Zatrzymał sięprzed nią. Coś chorego i
udręczonego wy-raziio się w-icj-twarźy, coś rozpaczliwego. Załamała ręce.
Szkaradny, stropiony uśmiech wycisnął się na jego wargach. Postał, znów się
uśmiechnął, zawrócił i_ru§zyLz_jC'owrotem na górę, dobiura-policji. -"""
Ilia -Pietrowicz siedział przy stole i grzebał się w jakichś * 543

papierach. Przed nim stal stróż, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa na
schodach. - A-A-ai-Pan znewuł-etos" pan zapomniał, nie?... Ale co panu jest? Z
pobielałymi ustami, z nieruchomym wzrokiem, cicho zbliżył się Raskolnikow do
niego, podszedł tuż do stołu, oparł się ręką, chciał coś powiedzieć, ale nie
mógł: dawały się słyszeć tylko jakieś bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki. -
Panu słabo! Krzesło! Niech pan siądzie na krześle, niechże pan siądzie! Wody!
Raskolnikow opadł na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z twarzy bardzo niemile
zdziwionego liii Pietrowicza. Długą chwilę patrzyli wzajem na siebie i czekali.
Przyniesiono wody. • - To
ja... - zaczął Raskolnikow.
- Proszę się napić. > Raskolnikow odsunął
szklankę ręką i cicho, z przerwami, ale wyraźnie powiedział: - To ja wówczas
_zabiłem s^ara_l_ichwiaJkę i jej s i o s tre^J^ga'wiete_siekleJą i ograbiłem.
Ilia Pietrowicz otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie.
Raskolnikow powtórzył swoje zeznanie...
EPILOG
Syberia. Na brzegu 'szerokiej pustynnej rzeki leży miasto, jeden z ośrodków
administracyjnych Rosji; w mieście jest twierdza, w twierdzy więzienie. W tym
więzieniuJuż dziewięć miesięcy przebyć _kat"rżnik drugiej kategoni^-JJO-dion
Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku. ~" Rozprawa
sadowa--odbyła się bez większych trudności. Przestępca obstawał przy swym
zeznaniu dobitnie, dokładnie i jasno, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc
ich na swoją korzyść, nie zniekształcając faktów, nie zapominając o
najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział, najdokładniej cały przebieg
zabójstwa: wyświetlił tajemnicę zastawu (drewnianej deszczufld-z^płytą
metalową), który znaleziono w ręku zabitej staruszki; szczegółowo opowiedział o
tym, jak wziął klucze zabitej, opisał te Jklucze, opi»ł~^cuferek i czym był
napełniony; ba, wyliczył niektóre leżące w .nim poszczególne przedmioty;
wyjaśnił zagadkę zabójstwa Lizawiety; opowiedział o tym, jak przyszedł i jak się
dobijał Koch, a po nim student; powtórzył wszystko, o czym ci dwaj rozmawiali;
podał, jak to on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołki
i Mitki; jak się ukrył w pustym mieszkaniu, Jak wrócił do
demittrwresżcTe^wsEażałJkanueń-koto bramy na podwórku przy alei-Wożmesteństue)r
pod którym to kamieniem rzeczywiście znaleziono rzeczy i sakiewkę. Słowem sprawa
była jasna. Sędziów śledczych i trybunał bardzo zdziwiło między innymi to, że
ukrył sakiewkę i rzeczy pod głazem

nie korzystając z nich, najbardziej zaś to, że nie .tylko nie pamiętał
szczegółowo wszystkich rzeczy, jakie sobie przywłaszczył, lecz nawet pomylił się
co do ich liczby. Właśnie ta okoliczność, że ani razu nie otworzył sakiewki i
wcale nie wiedział, ile mianowicie znajduje się w niej pieniędzy, brzmiała
nieprawdopodobnie (w sakiewce znaleziono trzysta siedemnaście rubli srebrem oraz
trzy monetki dwudziestokopiej-kowe; niektóre najwartościowsze banknoty, leżące
długo pod kamieniem z wierzchu, uległy wielkiemu uszkodzeniu). Długo nalegano,
chcąc się dowiedzieć: dlaczego to podsądny kłamie na temat tej jednej
okoliczności, gdy tymczasem do cale) reszty przyznaje się dobrowolnie i
szczerze? W końcu niektórzy (d najskłonniejsi do psychologizowania) uznali
nawet, że może istotnie nie zajrzał do sakiewki i dlatego nie wie, co w niej
było; nie wiedząc o tym, zaniósł wszystko pod kamień. Ale stąd natychmiast
wysnuto wniosek, ze_zatem i zbrodnM została popełniona w stame^^żejściowego
zaćmienia umyshłj że tak powiemy pod wpływem-^oroonwej^nronornanii ztt* bójstwa
i grabieży dla samej grabieży i zabójstwa, bez dalszych widoków i bez rachuby
zysku. Tu, jak na zawołanie, przyszW najnowsza modna teoria chwilowego
obłąkania, którą w naszych czasach tak często próbuje się stosować do niektórych
przei stępców. Ponadto wielu świadków - doktor Zosimow, byli koledzy, gospodyni,
służąca - ^twierdziło od dawna trwa^ jacy hipochondryczny^śtarr Raskolnikowa.
Wszystko to walnft się przyczyniło do wniosku, że Raskoirykow^ niezupełna
przypomiaa zwykłego mordercfiT-zbója i rafiusia, że tu kryje się coś innego. Ku
największej irytacji osób popierających takie mniemanie sam przestępca prawie
nie próbował się bronić'} na ostateczne pytanie:' co mianowicie-mogło-go--
skłonić do, morderstwa-i. dlaczego popełnił rabunek, odpowiedział bardzo jasno,
z nader B'rntateą dokładnością, że przyczyna--wszy-" • stkiego była jego. zła
sytuacja_materiaina_i_nędza i bezradność} ' chęć utorowania sobie kariery
życiowej za pomocą trzech oo najmniej tysięcy rubli, które spodziewał się
znaleźć u zabitej; Zdecydował się na mord/aakutek swego lekkomyślnego i
małodusznego^ charakteru, będąc ponadto rozjątrzony prywac-jami i
niepowodzeniami. Na pytanie zaś, co mianowicie skłoniło go, że się przyznał do
winy, odparł bez ogródek, że szczera skrucha. Wszystko to było niemal
brutalne... 546 f
Wyipk okazał się jednak łagodniejszy, niż. można było przypuszczać"- może
właśnie dlatego, że przestępca -nie-tylko nie chciał się
usprawiedlisoc^J.ecz^flw.szęm, iak_sig_ zdaje, pragnął jeszcze więcej obciążyć
siebie. Uwzględniono wszystkie dziwne i osobliwe okolicznoścTtej sprawy.
Najmniejszej kwestii nie ulegał chorobliwy stan i kiepska sytuacja zbrodniarza
przed popełnieniem czynu. To, że nie skorzystał z zagrabionych rzeczy, położono
częściowo na karb wyrzutów sumienia, częściowo na karb niezupełnie normalnego'
stanu jego władz umysłowych w czasie dokonania zbrodni. Fakt niezamierzonego
zabójstwa Lizawiety posłużył nawet za dowód wzmacniający to ostatnie
przypuszczenie: bo i jakże? człowiek popełnia dwa zabójstwa, a zarazem nie
pamięta, że drzwi są otwarte! Wreszcie dobrowolne przyznanie się do winy w tym
akurat czasie, gdy się sprawa zawiklata beznadziejnie wskutek kłamliwych
samooskarżeń upadłego na duchu sekciarza (Mikołaja), na domiar wtedy, gdy
przeciw istotnemu sprawcy nie tylko nie było wyraźnych poszlak, lecz prawie
żadnych poważniejszych podejrzeń (Porfiry Pietro-wicz w całej pełni dotrzymał
słowa) - wszystke-KTwpłynęło ostatecznie_na_złagQdzerue losuoskarżonego.
Zupełnie niespodziewanie wyszły na jaw inne jeszcze okoliczności rzucające na
podsądnego wielce korzystne światło. Były student Razumichin wyszperał gdzieś
wiadomość i przedstawił dowody, że przestępca Raskolnikow za swego pobytu na
uniwersytecie--z-ostatnich groszy pomagał pewnemu ubogiemu koledze-studentowi,
gruźliKowi," i"prawie go utrzymywał -w-ciągu-jed^ego-~~pó^^Qcza. Gdy zaś kolega
umarł, oskarżony zajął się-pozestałym przy życiu, starym i schorowanym ojcem
zmarłego (kolega od trzynastego bodaj roku życia "zwlasnej pracy utrzymywał i
żywił ojca), ulokował w końcu tego starego w lecznicy, a po jego śmierci sprawił
mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości wywarły pewien wpływ dodatni na
rozstrzygnięcie losów Raskolnikowa. Była jego gospodyni, matka zmarłej
narzeczonej Raskolnikowa, wdowa Zarnicyna, zeznała również, że gdy jeszcze
mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węglach, Raskolnikow~-podczas pożaru nocnego
uratował z }.edaeg(Tz -mieszkań, które już się zajęło płomiemeHir-dwoje drobnych
dzieci, przy czym uległ poparzeniom. Fakt ten zbadano skrupulatnie, a
wiarygodność

jego potwierdziło wielu świadków. Słowem, skońfigyto__się na tym, że przestępcę


skazano na kalorge drugieiJategorii, na Os^an-.lat,zaleawle^•-'a-to z racji
przyznania się jego do winy oraz kilku innych okoliczności łagodzących. Matka
Rąskolnikowa rozchorowała się już w początku procesu. DumiRazuinicEmowi udało
się wywieźć ją z Petersburga na czas rozprawy. Razumichin obrał miasto leżące
przy kolei żelaznej w bliskiej odległości od Petersburga, ażeby móc regularnie
śledzić wszystkie fazy rozprawy, a zarazem jak najczęściej widywać się z Awdotią
Romanowną. Choroba Pulcherii Aleksandrowny była jakaś dziwna, nerwowa;
towarzyszyło jej coś w rodzaju rozstroju umysłowego- częściowego przynajmniej,
jeśli nie całkowitego. Po powrocie z ostatniego spotkania z bratem Dunia zastała
matkę zupełnie już chorą, w gorączce i malignie. Tegoż wieczoru umówiła się z
Razumichinem, co mianowicie ma odpowiadać matce na pytania o Rodiona, a nawet
razem z nim wymyśliła dla matki całą historię na temat wyjazdu Rąskolnikowa
gdzieś daleko, gdzie miał się rzekomo udać na pewne prywatne, zlecenie, które mu
nareszcie da i pieniądze, i sposobność wybicia się. Uderzyło ich jednak, że sama
Pulcheria Aleksandrowna ani wtedy, ani później o to wszystko się nie wypytywała.
Przeciwnie, okazało się, że ma całą własną historię o raptownym wyjeździe syna.
Ze łzami w oczach opowiadała, jak przyszedł się z nią pożegnać; napomykała przy
tym, że tylkó~ je) 'jednej znane są liczney nader doniosłe i tajemnicze fakty, a
także, że Rodia ma wielu potężnych wrogów, wobec czego musi się ukrywać. Co się
zaś tyczy przyszłej jego kariery, uważała ją za świetną i całkiem zapewnioną,
skoro tylko przeminą niektóre nieprzyjazne wpływy; ręczyła Razumichinowi, że z
czasem syn jej będzie wybitnym mężem stanu, czego dowodzi jego artykuł i
przepyszny talent literacki. Artykuł ów czytała nieustannie, niekiedy
odczytywała go nawet głośno, omal nie sypiała z nim - ale gdzie mianowicie
przebywa_teraz Rodia, prawie nie pytała, choć powinno było^b^zić-ier-
podejrzliwość już to, że najwidoczniepuftikancrrozmowy z nią na ten temat.
Wreszcie zaczęli się niepokoić tym dziwnym milczeniem Pulcherii Aleksandrowny na
niektóre tematy. Na przykład nie utyskiwała nawet na brak listów od niego, gdy
tymczasem dawniej, mieszkając w swojej mieścinie, żyła tylko nadzieją i
oczekiwaniem że rychło otrzyma list od ukochanego Rodi. Ta okoliczność była zbyt
już niewytłumaczona i mocno frasowała Dunię: przychodziło jej na myśl, że może
matka przeczuwa coś okropnego w losach syna i boi się pytać, ażeby nie
dowiedzieć się czegoś jeszcze okropniejszego. Tak czy owak, Dunia widziała
wyraźnie, że umysł Pulcherii Aleksandrowny nie jest w porządku.
Zresztą sama parokrotnie tak nakierowała rozmowę, że odpowiadając jej niepodobna
było nie wspomnieć o tym, gdzie mianowicie znajduje się teraz Rodia; kiedy zaś
odpowiedzi wypadły z konieczności niezadowalająco i podejrzanie, stała się nagle
ogromnie smutna, posępna i milkliwa. Trwało to bardzo długo. Dunia zobaczyła
nareszcie, że trudno jest kłamać i zmyślać, wobec czego doszła ostatecznie do
wniosku, że już lepiej milczeć całkowicie na niektóre tematy; jednak stawało się
coraz widoczniejszym, wręcz oczywistym, że biedna matka podejrzewa coś
straszliwego. Między innymi przypominały się Duni słowa brata, _ że matka
wsłuchiwała się w jej - Duni - majaczenie w nocy poprzedzającej ów ostami
wyroczny dzień, po scenie ze Swidrygajłowem: może wówczas coś dosłyszała?
Częstokroć, niekiedy po kilku dniach lub nawet tygodniach ponurego, zasępionego
milczenia i bezsłownych łez, chora ożywiała się jakoś histerycznie i ni stąd, ni
zowąd zaczynała mówić głośno, prawie nie zamykając ust, o swonn synu, o swych
nadziejach, o przyszłości... Fantastyczne jej pomysły bywały czasem bardzo
dziwne. Pocieszano ją, potakiwano -r może i sama wiedziała wyraźnie, że-
potakują, tylko by ją pocieszyć, lecz mimo to mówiła... W pięć miesięcy po
dobrowolnym zgłoszeniu się przestępcy' zapadł wyrok.__ Razumichin widywaL^ię-z-
Raskolni-kowem" w'więzieniu, ilekroć^BBSjanaLpozwolenie. Sonia także.
^teszcie~nastai~dżleń rozłąki. Dunia-przysięgata bratu, że nie~jest to rozstanie
na wieki; Razumichin rowmez^W mło-d'e(TzapaIonej^towi?Razumichina powstał
niezłomny projekt, by w ciągu trzech lub czterech najbliższych lat rzucić w
miarę możności bodaj podwaliny przyszłego mienia, uciułać choć trochę pieniędzy
i przenieść się na Syberię, gdzie grunt jest bogaty pod każdym względem,
natomiast pracowników, ludzi i kapitałów mało, tam się osicdHĆ~w-tymże_mieściey-
<dzie będzie- Redia,4".-_ wspólnie rozpocząć nowe życie. Przy po-
zegnaniu wszyscy płakali. W tych, ostatnich dniach Raskol-i nikow byt bardzo
zamyślony, ustawicznie wypytywał o matkę^ l wciąż się o nią troszczył. A nawet
dręczył się o nią tak bardzoj że to niepokoiło Dunię. Dowiedziawszy się
szczegółowa o chorobliwym nastroju matki, bardzo spochmumiał. Z Sonic był jakoś
szczególnie nierozmowny cały ten czas. .Soni»-kt0 korzystając z pieniędzy,
Jktórę_jei. zostawił Swidrygajłowg dawno już poc^niła~przygotowania-i wybierała
się ruszyć za tą partią aresztantów, w której onbędzie wysiany. Nc ten temat
nigdy nie~pyHo^5Tslówko między nią a RaskoM nikowem; jednakże oboje wiedzieli,
że tak właśnie będzie} Przy ostatnim pożegnaniu dziwnie się uśmiechał na
płomienne zapewnienia siostry i Razumichina co do ich szczęśliwego przyszłego
życia, gdy go wypuszczą z katorgi, przewidywali że chorobliwy stan matki wkrótce
skończy się katastrofąr Wreszcie on i Sonia wyruszyli w drogę.
••' W dyća miesiące r'A^n'?r--j">"nip<'?;lFa^Jgysitla 73 my z» Razumichina. Ślub
odbył się cicho i smutno. Ale w liczbie zaproszonych był Porfiry Pietrowicz i
Zosimow. W ostatnich czasach Razumichin miał minę człowieka mocno na coś
zdecydowanego. Dunia wierzyła ślepo, że spełni on wszystkie swoje zamiary, bo
też nie mogła nie wierzyć: w człowieku tym znać było żelazną wolę. Zaczął znów
chodzić na wykłady, ażeby skończyć uniwersytet. Oboje snuli wciąż płany na
przyszłość; oboje liczyli, że za pięć lat z całą pewnością przesiedlą się na
Syberię. Do tego zaś czasu polegali tam na Soni... Pulcheria Aleksandrowna z
radościąJwbłogosławiła małżeństwo coda-^fkazamfcbJiSem, ale po ślubie stała się
jakby jeszcze smutniejsza i bardzieFzatroskana. Chcąc dostarczyć jej choć jednej
milszej chwili Razumichin opowiedział jej między innymi o studencie i o
zgrzybiałym jego ojcu oraz o tym, że Rodła uległ poparzeniom i nawet trochę
chorował, gdy w zeszłym roku wyratował z płomieni dwoje małych dzieci. Te dwie
wiadomości doprowadziły Pulcherię Aleksan-drownę, już i tak rozstrojoną na
umyśle, do jakiegoś nieledwie ekstatycznego stanu. Mówiła o tym ustawicznie,
wdawała się w rozmowyo tym nawet na~ulićy (choć Dunia stale jej towarzyszyła). W
omnibusach, _w_ sklepikach, gdziekolwiek przychwyciła pierwszegoTepszego
słuchacza, zwracała rozmowę na swego syna, ną^jego artykuły aa -to,-Jak pomagał
SM
studentowi, jak się poparzył w pożarze i tak dalej. Dunieczka sama już nie
wiedziała, iak ją mitygować. Pomijając nawet niebezpieczeństwo takiego
egzaltowanego, chorobliwego nastroju, można się było obawiać, że ktoś sobie
przypomni nazwisko Raskolnikowa z odbytego niedawno procesu i zagada o tym.
Pulcheria Aleksandrowna wyszperała gdzieś adres matki dwojga uratowanych z
pożaru maleństw i chciała koniecznie ją odwiedzić. Wreszcie jej niepokój doszedł
do ostatecznych granic. Niekiedy zaczynała nagle płakać, często dostawała
gorączki i bredziła. Któregoś poranku oświadczyła wręcz, że podług jej irachuby
wkrótce powinien_przyjechać Rodia; ona dobrze pamięta, jak żegnając się z nią
zapowiedział, że mają go oczekiwać dokładnie pó~aziewięciu miesiącach. Jęła
wszystko porządkować wnueśzkamut przygotowywać się do powitania syna, sprzątać w
przeznaczonym dla niego pokoju (jej własnym),-xzyśać_mehlĄ_prać_i_zawieszać nowe
firanki i tak dalej. Duniasje^zaniepokeiła^ milczała jednak, a nawet pomagała
matce urządzać pokój na przyjazd brata. Po niespokójnynr~itnn.t,-spędzonym na
nieustannym fantazjowaniu, na radosnych marzeniach i łzach, Pulcheria
Aleksandrowna zachorowaławJlocyr-a-z-rana była już w gorączce i malignie.
Po"1:Iw5cEJ[ygo<|niactL umarła. W czasie nieprzytomności wyryBH>fy-Stę-
jej~stewar»-krórych~iBożna było sądzić, że domyślała się daleko więcej co do
okropnej doli syna, niż przypuszczali- --Raskolnikow długo
njg_wiedałał-e- śmierci matki, choć korespondencja z Petersburgiem nawiązała się
od razu po jego przybyciu na Syberię. Umożliwiła-to-Senia, która regularnie co
miesiąc pisała do Petersburga na ręce Razumichina i regularnie co miesiąc
otrzymywała z Petersburga odpowiedź. Zrazu listy Soni wydawały się Duni i
Razumichinowi suche i niezadowalające; ale potem uznali oboje, że inaczej pisać
niepodobna, gdyż w rezultacie z takich właśnie listów wyłaniał się pełny i
dokładny obraz losu nieszczęśliwego ich brata. \Listy Soni były wypełnione
najbardziej powszednią rzeczywistością, najbardziej prostym i jasnym opisem
całego życia Raskolnikowa na katordze. Nie znalazłbyś tu ani wyrazu własnych jej
nadziei, ani planów na przyszłość, ani sprawozdania z własnych jej uczuć.
Zamiast starać się odmalować nastrój jego ducha i w ogóle całe jego życie
wewnętrzne, po-
dawała same tylko fakty, to znaczy jego własne stówa, ścisK wiadomości o stanie
jego zdrowia, czego sobie życzył takiej a takiego dnia, gdy go odwiedziła, o co
ją prosił, co jej ziecfi i tak dalej. Wszystkie te wiadomości komunikowała
nadzwycżł) szczegółowo. Obraz nieszczęśliwego brata odmalował sbf w końcu sam
przez się, zaznaczy) się dokładnie i jasno; nie mogło tu być pomyłek, gdyż
wszystko to były pewne fakty; Niewiele wszakże otuchy mogli zaczerpnąć z tych
WMP domośd Dunia i jej mąż, zwłaszcza z początku. Sonia do" nosiła stale, że
jest pAsępny, małomówny i prawie wcale siy nie interesuje wieściami, które ona
mu przekazuje za każdym razem na podstawie otrzymanych listów; że niekiedy pyli
o'matkę; a gdy nareszcie, widząc, że już przeczuwa prawdę, zawiadomiłaJp-
ciśmieramatkir-ku jej zdziwieniu nie wywarte to na nim, zdaje-siiSisilniejszego
wrażenia, przynajmniej na to wygląflalaPisała między innymi, że choć z pozoru
tak stj w sobie zapadł i jakby zamknął przed wszystkimi, jednał nowe swe życie
traktuje bardzo prosto i bezpośrednio, wy6 raźnie rozumie swoją sytuację, nie
oczekuje nic lepszego, rat żywi żadnych lekkomyślnych nadziei (jak to zwykle
bywit w jego położeniu) i że go prawie nie dziwi żaden szczegół nowego
otoczenia, tak bardzo niepodobnego do poprzednie^ egzystencji. Pisała, że
zdrowie jego jest zadowalające. Chodzi na roboty, od których się nie uchyla i na
które się nie naprasza. Wikt jest mu prawie obojętny; ale wikt ten, z wyjątkiem
nie* dziel i dni świątecznych, tak jest podły, że Raskolnikow chętnie przyjął
wreszcie od niej, Soni, trochę pieniędzyTżeDsTmóC codziennie
pijaćJlerbatę^.o^całą zaś resztę prosił nie troszczyć się, zapewniając, że "te
"wszystkie starania drażnij go tylko. Następnie Sonia pisała, że w więzieniu
mieszka on wspólnie ze wszystkimi; wnętrza nie widziała, ale wnioskuje, że jest
tam ciasno, ohydnie i niezdrowo; Raskolnikow śpi na pryczy, podściela wojłok,
nic innego urządzić^obte nie chce. Ale że żyje tak prostacko i 6'iednie
bynajmniej nie w myśl jakiegoś z góry powziętego planu czy zamiaru, tylko po
prostu z nieuwagi i obojętności na swe zewnętrzne losy. Sonia pisała wprost, że
- z początku zwłaszcza - nie tylko się nie interesował jej odwiedzinami, lecz
prawie na nią gderał, był z nią milczący i nawet szorstki; pod koniec jednak te
odwiedziny weszły mu w zwyczaj, stały się nieomal potrzebą, tak że bardzo
tęsknił, gdy była przez kilka dni chora i nie mogła go odwiedzać. W święta
widuje go pod bramą więzienną i w kordegardzie, dokąd go do niej wywołują na
kilka minut; w dnie powszednie - na robotach, gdzie wstępuje do niego, albo w
warsztatach, albo w cegielniach, albo w drwalniach na brzegu Irtysza. O sobie
donosiła, że się jej udało nawiązać w mieście kilka znajomości, ba, zapewnić
sobie protekcję, że trudni się szyciem, a ponieważ w mieście prawie nie ma
szwaczek, więc w wielu domach stała się nieodzowną; nie wspominała tylko o tym,
że dzięki niej również i Raskolnikow cieszył się pewnymi względami władz, że mu
wyznaczono lżejsze prace et caetera. Wreszcie nadeszła wiadomość (już w paru
ostatnich listach Dunia zaobserwowała pewną trwogę), że Raskolnikow stroni od
wszystkich, że współwięźniowie go nie lubią, że milczy_całymi_dnteirT
staje^sje^oraz' bledszy. Nagle w ostatnim liście Sonia napisała, że zachorował
bardzo poważnie i przebywa w lecznicy, w oddziale aresżtantów... tli
Był chory od dawna; ale to nie okropności życia na katordze, nie ciężkie roboty,
nie jadło, nie ogolona głowa, nie zszyta z gałganów odzież złamały go: och! co
mu tam było do tych wszystkich mąk i udemiężeń! Owszem, był nawet rad z roboty:
zmęczywszy się fizycznie, przyaajmniej zdobywał sobie kilka godzin spokojnego
snu. I jakież znaczenie miała dla niego strawa - ta cienka lura z karaluchami?
Poprzednio, jako student, często nie miewał i tego. Odzież jego była ciepła i
dostosowana do trybu życia. Kajdan nawet nie czuł na sobie. Czy miał się
wstydzić ogolonej głowy i pstrej kurty? Wobec kogo? Wobec Soni? Sonia bała się
go, więc miałby się jej wstydzić ? A jednak! Wstydził się nawet Soni, którą też
gnębił za to pogardliwym i gburowatym traktowaniem. Ale nie ogolonej głowy i
kajdan się wstydził: dotkliwie zraniona była jego duma, i właśnie ze zranionej
dumy zachorował. O, jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł siebie winić! Zniósłby
wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Sądził siebie surowo, ale zatwardziałe jego
sumienie nie znajdowało w przeszłości

żadnej szczególnie okropnej winy, chyba tylko zwykle chybienie, które każdemu
mogło się przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on, Raskolnikow,
zaprzepaścił się tak na oślep, beznadziejnie, głucho i głupio, z jakiegoś wyroku
ślepego losu i teraz musi ukorzyć się i poddać "nonsensowi" jakiegoś tam
werdyktu, o ile chce uzyskać choć trochę spokoju. Udręka bezprzedmiotowa i
bezcelowa w teraźniejszości, w przyszłości jedna nieustanna ofiara,- przez która
nic się nie osiąga - oto, co mu pozostało na świecie. I cóż z tego, że za osiem
lat będzie miał dopiero trzydzieści dwa lata i ze można będzie zacząć żyć na
nowo! Po co ma żyć? Jakie wy-tknąć sobie cele? Do czego dążyć? Żyć, aby istnieć?
Ależ on i dawniej był tysiąc razy gotów oddać swoje istnienie dla idei, dla
nadziei, nawet dla ułudy. Samo istnienie nigdy mu nie wystarczało; zawsze chciał
czegoś więcej. Możejto właśnie ta jego siła pragnień kazała mu wtedy uwierzyć,
że jest człowiekiem, któremu wolno więcej niż innym. I gdybyż przynajmniej los
zesłał mu skruchę - skruchę palącą, która miażdży serce, odpędza sen, taką
skruchę, której okrutne męczarnie nasuwają myśl o stryczku lub o topieli! O, on
by się z niej ucieszył! Męczarnie i łzy - to przede także życie. Ale nie czuł
skruchy z powodu swej zbrodni. Mógłby się przynajmniej złościć na swą głupotę,
jak złościł się dawniej na niedorzeczne i głupie swe postępowanie, które go
doprowadziło do więzienia. Ale teraz, już w więzieniu, na wolności, ponownie
rozważył i przemyślał wszystkie swoje postępki i wcale nie uznał, by miały być
tak głupie i niedorzeczne, jak mu się zdawało dawniej, w owym strasznym czasie.
"Dlaczego, dlaczego - dumał - myśl moja była głupsza od innych myśli i teorii,
które się roją i zderzają jedna z drugą na świecie, odkąd ten świat istnieje?
Wystarczy tylko popatrzeć na sprawę spojrzeniem całkowicie niezależnym,
szerokim, wyzutym z utartych wpływów, a wtedy na pewno myśl moja wyda się
bynajmniej nie tak... dziwna. O wy, groszowi mędrcy i negatorzy, czemu się
zatrzymujecie w pół drogi!" "Dlaczego mój czyn wydaje im się tak szkaradny? -
pytał siebie.-Czy dlatego, że jest występny? Cóż oznacza słowo źwystępek»?
Sumienie mam spokojne. Zapewne, zostało do konane przestępstwo kryminalne;
zapewne, została naruszona litera prawa i przelana krew; ślicznie, weźcież za
literę prawa moją głowę... i basta! Naturalnie, w takim razie nawet liczni
dobroczyńcy ludzkości, którzy nie odziedziczyli władzy, tylko sami ją zagarnęli,
powinni byli być powieszeni od razu po pierwszych swych krokach. Ale tamci
ludzie potrafili to wytrzymać i dlatego mają słuszność, ja zaś nie wytrzymałem,
a przeto nie miałem prawa pozwolić sobie na ten krok." Upatrywał zbrodnię
jedynie w tym, że nie wytrzymał i że dobrowolnie zgłosił swą winę. Cierpienie
sprawiała mu również myśl: czemu podówczas nie odebrał sobie życia? Dlaczego
stał wtedy nad rzeką, aJe wolał się zgłosić? Czy rzeczywiście pragnienie żyda
jest tak silne i tak trudno je pokonać? Przecież pokonał je Swidrygajłow, który
bał się śmierci. Z udręką zadawał sobie to pytanie i nie mógł zrozumieć, że może
już nawet wtedy, gdy stal nad rzeką, wyczuwał w sobie i w swych przekonaniach
głęboki fałsz. Nie rozumiał, że to poczude mogło być zapowiedzią tego, co
przyjdzie w jego życiu, przyszłego zmartwychwstania, przyszłego nowego poglądu
na życie. Raczej upatrywał w tym tylko tępą przemoc instynktu, której ani
stargać nie był w stanie, ani jej przekroczyć (wskutek swej słabośd i nijakośd).
Patrzał na współwięźniów i podziwiał, że oni także kochają życie tak bardzo, tak
bardzo je cenią! Owszem, zdawało mu się, że w więzieniu kochają je, cenią, drżą
o nie jeszcze bardziej niż na wolności. Jakież męczarnie, jakie pastwienie się
przeżyli niektórzy z nich, na przykład włóczędzy? Czyż naprawdę może mieć dla
nich tak wielkie znaczenie jakiś jeden promień słońca, odwieczny bór, gdzieś w
nieznanej głuszy zimne źródełko, które spostrzegli może dwa, trzy lata temu i o
którego ponownym zobaczeniu włóczęga marzy niby o schadzce z kochanką, widzi je
w snach, widzi obok niego zieloną trawkę, a w krzakach śpiewającego ptaszka!
Pilniej się przyglądając widział przykłady jeszcze bardziej niewytłumaczone. W
więzieniu, w -otaczającym go środowisku, Raskolnikow, naturalnie, wielu rzeczy
nie zauważał, a i wcale nie chciał zauważyć. Żył jak gdyby ze spuszczonym
wzrokiem; patrzenie było dla niego wstrętne i nieznośne. Lecz ostatnio nie-•ws

jedna rzecz zaczęła go dziwić i jakoś mimo woli jął dostrzegać to, czego dotąd
ani podejrzewał. W ogóle zaś i najbardziej zdumiewała go ta straszliwa, ta
nieprzebyta otchłań, która się rozwierała pomiędzy nim a wszystkimi tymi ludźmi.
Jak gdyby on i oni należeli do różnych narodów. On i oni patrzyli na siebie
wzajem nieufnie i nieprzy jaźnie. Znał i rozumiał ogólne powody takiego
rozbratu, lecz nigdy dotychczas nie byłby się zgodził, że te powody mogą być
istotnie tak głębokie i silne. Między innymi w więzieniu odsiadywali karę
Polacy, przestępcy polityczni. Ci po prostu uważali tych ludzi za gburów, chamów
i gardzili nimi patrząc na nich z góry; natomiast Raskolnikow nie mógł tak na to
spojrzeć: widział wyraźnie, że ciemni d ludzie są pod niejednym względem
znacznie rozumniejsi od tychże Polaków. Byli tu również i tacy Rosjanie, którzy
zanadto pogardzali swym otoczeniem - jeden były oficer i dwaj seminarzyści.
Raskolnikow jasno widział także ich pomyłkę. ' Jego nikt nie lubił, wszyscy go
unikali. Ostatnio zaczęto go nawet nienawidzić. Za co? Tego nie wiedział.
Gardzili nim, drwili z niego, śmiali się z jego zbrodni tacy, którzy mieli na
sumieniu zbrodnie daleko cięższe. - Tyś pan! - mówili mu. - Czyż to dla ciebie -
iść z siekierą? Nie pański to interes. W drugim tygodniu wielkiego postu wypadła
jego kolejka przygotowywania się do komunii wraz ze swoim oddziałem. Chodził do
cerkwi i modlił się wspólnie z innymi. Sam nie wiedział, z jakiej racji kiedyś
wynikła kłótnia; wszyscy hurmem wpadli na niego zajadle: - Tyś bezbożnik! W Boga
nie wierzysz! - krzyczeli mu. - Warto by cię zakatrupić. Nigdy nie mówił z nimi
o Bogu i o wierze, a oto chcą go zabić jako bezbożnika; milczał i nie oponował.
Któryś ka-torżnik porwał się na niego zapamiętale. Raskolnikow oczekiwał
spokojnie i w milczeniu: nie zmrużył powiek, twarz mu nie drgnęła. Strażnik
zdążył stanąć pomiędzy nim a napastnikiem - inaczej krew by się polała. Nie do
rozwiązania była dla niego jeszcze jedna kwestia:
dlaczego oni wszyscy tak polubili Sonię? Nie starała się im przypodobać;
spotykali ją rzadko, czasami tylko na robotach, gdy przychodziła na krótką
chwilę, żeby się z nim WfL
zobaczyć. A tymczasem wszyscy już ją znali, wiedzieli o tym, że przyjechała tu
za nim, wiedzieli, gdzie mieszka, jak żyje. Pieniędzy im nie dawała, nie
świadczyła też szczególniejszych usług. Raz tylko, na Boże Narodzenie,
przyniosła dla nich wszystkich poczęstunek: pierogi i kołacze. Ale stopniowo
między nimi a Sonią ustaliła się bliższa komitywa: pisywała im listy do krewnych
i nadawała je na poczcie. Ich krewni i krewne, przyjeżdżając do miasta, na ich
prośbę zostawiali u Soni rzeczy dla nich, a nawet pieniądze. Ich żony i kochanki
znały ją i odwiedzały. I kiedy przychodziła do Raskolnikowa na miejsce pracy
albo gdy mijała oddział aresztantów udających się na roboty - wszyscy zdejmowali
czapki, wszyscy się kłaniali. "Zofio Siemionowno, opiekunko nasza poczciwa,
serdeczna!" - mówili d brutalni, napiętnowani katorżnicy do tej drobnej i
chudziutkiej istoty. Uśmiechała się, kiwała głową i wszyscy lubili, gdy się do
nich uśmiechała. Lubili nawet jej chód, obracali się, żeby za nią patrzeć,
chwalili ją, chwalili za to nawet, że taka jest malutka - sami już nie
wiedzieli, za co jeszcze ją pochwalić. Nawet' chodzili do niej się leczyć.
Przeleżał w szpitalu cały koniec postu i Wielki Tydzień. Będąc już na
wyzdrowieniu przypomniał sobie swoje sny z czasów gorączki i maligny. Zdawało mu
się w chorobie, w majaczeniu, że cały świat skazany jest na pastwę jakiejś
strasznej, niesłychanej i niewidzianej morowej zarazy, ciągnącej z głębi Azji na
Europę. Zginąć mają wszyscy oprócz kilku nader nielicznych wybrańców. Pojawiły
się jakieś nowe złośliwe drobnoustroje, które się zagnieżdżały w ciałach ludzi.
Lecz były to duchy obdarzone rozumem i wolą. Ludzie, którzy je przyjęli w
siebie, natychmiast dostawali obłędu i opętania. Ale nigdy, nigdy ludzie nie
poczytywali siebie za tak mądrych i niezachwianych w prawdzie, za jakich uważali
siebie d zarażeni. Nigdy nie mieli swych wyroków, swych wniosków naukowych,
swych przekonań moralnych i wierzeń za tak niezbite. Całe osiedla, całe miasta i
ludy ulegały zarazie i wariowały. Wszyscy byli w rozterce i nie pojmowali się
nawzajem, każdy sądził, że w nim jednym tkwi prawda. i dręczył się patrząc na
innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli, kogo i jak
»ądzić, nie umieli uzgodnić, co należy uważać za zło, a co za dobro. Nie
wiedzieli,

kogo oskarżyć, kogo usprawiedliwić. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś


niedorzecznej złości. Ruszali jedni na drugich całymi zastępami, ale te zastępy
już w czasie wyprawy zaczynały nagle szarpać się same, szeregi szły w rozsypkę,
rzucali się na siebie wzajem, kłuli bagnetami, wyrzynali, gryźli i pożerali
jedni drugich. Po miastach całymi dniami bito w dzwony: zwoływano wszystkich,
ale kto wzywa i po co - tego nikt nie wiedział, i wszyscy byli w trwodze.
Porzucono najzwyklejsze rzemiosła, gdyż każdy proponował nowe pomysły, własne
poprawki - i nie umiano się pogodzić. Ustala uprawa roli. Tu i ówdzie ludzie
zbijali się w kupy, postanawiali coś razem, przysięgali, że się nie rozstaną -
ale natychmiast rozpoczynali coś zupełnie innego, niż sami przed chwilą
zamierzali, odzywały się wzajemne oskarżenia, wywiązywały bójki i rzezie.
Wybuchły pożary, rozsrożył się głód. Ginęli wszyscy i wszystko. Choroba
potęgowała się i zagarniała coraz to nowe obszary. Na całym świecie mogło ocaleć
zaledwie kilku ludzi; ci byli czyści, wybrani, przeznaczeni do tego, by
zapoczątkować nowy rodzaj ludzki i nowe życie, oczyścić i odświeżyć ziemię, ale
nikt i nigdzie ludzi tych nie widział, nikt nie słyszał ich słów i głosów.
Męczyło Raskolnikowa, że wszystkie te bezsensowne majaki tak smutno i dręczące
odzywają się w jego wspomnieniach, że tak długo nie mija wrażenie tych
gorączkowych przywidzeń... Nastał drugi tydzień po Wielkanocy. Dnie były cieple,
pogodne, wiosenne; w oddziale aresztanckim pootwierano okna (zakratowane, pod
którymi przechadzał się wartownik). Przez cały czas jego choroby Sonia mogła go
odwiedzić w szpitalu tylko dwukrotnie: za każdym razem trzeba się było wystarać
o zezwolenie, a to było żmudne. Ale często przychodziła na dziedziniec
szpitalny, pod okna, zwłaszcza nad wieczorem, niekiedy tak sobie tylko, żeby
postać chwilę na dworze i bodaj z daleka popatrzeć na okna. Któregoś wieczoru
Raskolnikow, prawie całkiem już zdrowy, zasnął; po przebudzeniu podszedł do okna
i nagle zobaczył z daleka, u wrót szpitalnych - Sonię. Stała i jakby czegoś
oczekiwała. W tej chwili poczuł skurcz serca, drgnął i co rychlej odszedł od
okna. Nazajutrz Sonia nie przyszła, ani dnia następnego; zdał sobie sprawę, że
czeka jej z niepokojem. Wreszcie go wypisano. Przyszedłszy do więzienia do
wiedział się od towarzyszy, że Zofia Siemionowna zachorowała, leży u siebie w
domu i nigdzie nie wychodzi. Bardzo się zaniepokoił, posyłał do niej po
wiadomości. Wkrótce mu doniesiono, że jej choroba nie jest niebezpieczna. Sonia
ze swej strony, dowiedziawszy się, że on tak do niej tęskni i tak się o nią
troszczy, przysłała mu liścik napisany ołówkiem, gdzie zawiadamiała, że już się
ma znacznie lepiej, że to błahe zaziębienie i ze niedługo, bardzo niedługo
przyjdzie zobaczyć się z nim przy robocie. Gdy czytał ten liścik, serce tłukło
mu się mocno i boleśnie. Dzień był znowu pogodny i ciepły. Wczesnym rankiem, o
jakiej szóstej, Raskolnikow udał się na roboty, na brzeg rzeki, gdzie w szopie
urządzony był piec do wypalania alabastru i gdzie się ten alabaster kruszyło.
Przyszło tu wszystkiego trzech pracowników. Jeden z więźniów poszedł pod strażą
wartownika do twierdzy po jakieś narzędzia, drugi narąbał drew i począł je
nakładać do pieca. Raskolnikow wyszedł z szopy na brzeg, usiadł na złożonych pod
szopą bierwionach i patrzał na szeroką, pustą rzekę. Z wysokiego brzegu
roztaczał się rozległy widok. Z oddali, spoza rzeki, cichutko dolatywała jakaś
pieśń. Tam, na zalanym słońcem, bezkresnym stepie, niby ledwie dostrzegalne
punkciki czerniały jurty koczowników. Tam była wolność, żyli tam inni ludzie,
zgoła niepodobni do tutejszych, tam - zdawało się - sam czas stanął, jak gdyby
jeszcze nie\ minęły wieki Abrahama i jego stad. Raskbinikow siedział, spoglądał
nieruchomo, nie odrywając oczu; myśli roztapiały mu się w marzeniach, w
kontemplacji; właściwie o niczym nie myślał, ale wzruszała go i nękała jakaś
tęsknota. Naraz obok niego ukazała się Sonia. Podeszła niepostrzeżenie i usiadła
tuż przy nim. Było jeszcze bardzo wcześnie, poranny chłód jeszcze nie
złagodniał. Sonia miała na sobie swój biedny, stary płaszczyk i zieloną chustkę.
Twarz jej, chudsza, bledsza, wymizerowana, nosiła ślady przebytej świeżo
choroby. Życzliwie i radośnie uśmiechnęła się do niego, ale swoim zwyczajem
nieśmiało wyciągnęła rękę. Zawsze wyciągała do niego rękę nieśmiało, czasem
nawet nie podawała jej całkiem, jak gdyby w obawie, że on ją ode-
pchnie.tRaskolnikow zawsze brał jej dłoń jakby z obrazą, witał Ją zawsze jakby z
irytacją, czasami milczał uporczywie przez całą jej wizytę: Bywało, że truchlała
przed nim i odchodziła j

głęboko zasmucona. Teraz jednak ich ręce się nie rozłączały.; szybko, przelotnie
spojrzał na nią, nic nie powiedział i wbił oczy w ziemię. Byli sami, nikt ich
nie widział. Strażnik się odwrócił. Sam nie wiedział, jak to się stało, lecz
nagle coś jakby go poderwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i obejmował jej
kolana. Zrazu się przeraziła, twarz jej zmartwiała. Zerwała się z miejsca i
.patrzyła na niego drżąc. Ale natychmiast, w tejże chwili pojęła wszystko. W jej
oczach zajaśniało bezgraniczne szczęście: zrozumiała i już nie było dla niej
wątpliwości, że ją kocha, kocha ją nieskończenie, i że oto nareszcie przyszła
jednak ta chwila... -chcieli coś mówić, lecz nie mogli, łzy stanęły im w oczach.
Oboje byli bladzi i wychudli; ale w tych mizernych, bladych (/»'<Y twarzach już
promieniał świt odnowionej przyszłości, pełnego ^La. odrodzenia ku nowemu
życiu. Wskrzesiła ich miłość, serce /^**' każdego z nich miało w sobie
niewyczerpane źródło życia dla serca drugiego^ Postanowili czekać cierpliwie.
Pozostawało im jeszcze siedem lat; a do tego czasu - tyle nieznośnej udręki i
tyle bezgra-nicznego szczęścia! Ale zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to w
pełni całym odnowionym jestestwem, ona zaś - ona | przecież żyła tylko jego
życiem. Wieczorem tego dnia, gdy już zamknięto kazamaty. Ras-komików leżał na
pryczy i myślał o Soni. Tego dnia wydało mu się nawet, że wszyscy katorżnicy,
jego byli wrogowie, 1 już patrzą na niego inaczej. Sam nawiązywał z nimi
rozmowy, a oni mu odpowiadali przyjaźnie. .Zdał sobie z tego teraz sprawę; ale
tak właśnie powinno było być; czyż teraz nie musi się wszystko odmienić? Myślał
o niej. Przypomniał sobie, jak ją ustawicznie dręczyli •jak targał jej serce;
uprzytomnił sobie jej bladą, chudziutką twarzyczkę, lecz obecnie te wspomnienia
prawie go nie trapiły: wiedział, jaką nieskończoną miłością powetuje teraz
wszystkie jej cierpienia. Zresztą czymże są te wszystkie, wszystkie męczarnie
przeszłości? Wszystko, nawet jego zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie, wydawało mu
się teraz, w tym pierwszym porywie, jak gdyby faktem dziwnym, zewnętrznym, który
bodajże nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł tego wieczoru myśleć sftn
o czymkolwiek długo i wytrwale, nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby
teraz nic rozstrzygnąć świadomie -*-czuł tylko. Zamiast dialektyki przyszło
życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego. Pod jego
poduszką leżała Ewangelia. Wziął ją odruchowo. Książka ta należała do niej, była
tą samą z której kiedyś czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Na początku katorgi
przewidywał, że Sonia zamęczy go religią, będzie wciąż mówiła o Ewangelii i
wmuszała mu różne książki. Ale ku największemu jego zdziwieniu ona nie
napomknęła o tym ani razu, ani razu nawet nie zaproponowała mu Ewangelii. Sam ją
o nią poprosił na krótko przed swoją chorobą i Sonia bez słowa przyniosła mu tę
książkę. Dotychczas nie otwierał jej wcale. Nie otworzył jej i teraz także, lecz
pewna myśl mignęła mu w głowie: "Czyż jej przekonania mogą teraz nie być moimi
przekonaniami? A przynajmniej uczucia jej, jej dążności..." Ona także przez cały
ten dzień była bardzo przejęta - a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz była tak
bardzo szczęśliwa, i szczęśliwa tak nieoczekiwanie, że się nieomal przelękła
swego szczęścia. Siedem lat, tylko siedem lat! W początku swojego szczęścia
oboje byli chwilami skłonni patrzeć na te siedem lat jak na siedem dni. Jeszcze
nie wiedział o tym, że przecie nowe życie nie dostanie mu się za darmo, że
jeszcze drogo trzeba je będzie okupić, zapłacić za nie w przyszłości wielkim
czynem... - Ale tu już się rozpoczyna nowa historia, historia stopniowej odnowy
człowieka, historia stopniowego jego odradzania się, stopniowego przechodzenia z
jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas zupełnie nie znaną
rzeczywistością. Mogłoby to. się stać tematem nowego opowiadania - natomiast
niniejsze nasze opowiadanie jest skończone.

* * *

KONIEC

OD REDAKCJI
Pierwotny pomysł powieści, jej zasadnicza idea zajmowała Do-stojewskiego już w
r. 1848 i pewne ślady owego zainteresowahis • odnaleźć można w kilku redakcjach
utworu Białe noce (Bieiyje noczi), powstałych w r. 1848.
, Zbrodnię i karę (Priestuplienije i nakazanije) rozpoczął Dostojewśki ' pisać w
r. 1865. Dopiero jednak w lutym 1866 r. początkowe redakcji '. utworu przybrały
postać zbliżoną do tekstu ostatecznego. '; ; Powieść, zgodnie z zawartą
umową, miała być drukowana w czaso» i piśmie "Russkij Wiestnik". W liście
Dostojewskiego do Wrangi* ] z lutego 1866 r. czytamy:
; : "Siedzę nad robotą jak katorżnik. To ta powieść dla źRusskog» " Wiestnikar.
Powieść duża, w sześciu częściach. W końcu listopadł .| dużo już było napisane i
gotowe: wszystko spaliłem... Teraz mogp l się do tego przyznać. Mnie samemu się
nie spodobało... Z rachunku j wychodzi, że powinienem co miesiąc dostarczyć...
do 6 arkuszy dru» j karskich. To straszne, ale bym dostarczył, gdybym miał
swoboda | ducha. Powieść to rzecz poetycka, dla jej wykonania trzeba spokoju |
ducha i wyobraźni. A tu męczą wierzyciele grożąc, że mnie wsadzi) ' do
więzienia." , l W grudniu 1865
r. Dostojewśki rozpoczął przesyłanie arkuszy ', pisanej powieści do redakcji
"Russkogo Wiestnika". Jednocześnie, \ zobowiązawszy się już uprzednio wobec
innego wydawcy, Stellowskie- ' go, do napisania dziesięcioarkuszowej powieści,
Dostojewśki od i września do 31 października pracował nad Graczem figrok), po
czym 'i natychmiast przystąpił do dalszej pracy nad Zbrodnią i karą. "Russkij !
Wiestnik" zakończył druk utworu w numerze grudniowym rocznika 1866. Wkrótce
potem powieść ukazała się w wydaniu książkowym, l Tekst wydania książkowego
wskazuje na dalszą pracę pisarza nad 562
powieścią. Następnie, bez żadnych już zmian. Zbrodnia i kara ukazała się za
życia Dostojewskiego dwukrotnie w r. 1870 i w r; 1877. Powieść wywołała ożywione
dyskusje wśród czytelników rosyjskich, a następnie, przełożona na wszystkie
prawie języki europejskie, stała się jednym z najsłynniejszych dzieł literatury
światowej. Wydania polskie były następujące: Zbrodnia i kara, romans (!) w
sześciu częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, Biblioteka Romansów
i Powieści, t. I i II. Warszawa 1887-8. Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu
częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, wydanie przejrzane i
poprawione przez St. K. Łódź-Warszawa 1902. Zbrodnia i kara. Przełożył z
oryginału dr J. Zajączkowski' (Teodor Dostojewśki, Dzielą, seria I, t. I-II; t.
III-IV, pod redakcją Melchiora Wańkowicza, poprzedzone studium Andrzeja Struga.
Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1928.) Zbrodnia i kara, powieść w sześciu
częściach z epilogiem, tłumaczył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1955 (Z
pism F. Dosto-jewskiego, pod redakcją Pawła Hertza, Państwowy Instytut
Wydawniczy.)

PRZYPISY
' Mowa o znanym w Rosji w szóstym dziesiątka lat minionego wieku dziele George'a
Lewesa (1817-1878) Fizjologia życia codziennego. Była to popularyzacja idei
pozytywizmu. 8 Konflikt prusko-duński w sprawie przynależności Szlezwik--
Holsztynu, wcielonego w r. 1806 do Danii, ciągnął się przez cały prawie wiek XIX
ze szczególnym nasileniem w szóstym dziesiątku lat. 3 Aleksander Radiszczew
(1719-1802) - publicysta rosyjski, autor Podróży z Petersburga do Moskwy, w
której gwałtownie krytykował system poddaństwa. Confessians (Wyznania) -
autobiograficzne dzieło Jana Jakuba Rousseau. * Mowa o Pałacu Zimowym i o
soborze Isaakijewskim.
6 I z l er - pijalnia wód mineralnych na Wyspach w Petersburgu. Aztekowie - mowa
tu o dzieciach indiańskich, Bartola i Ma-ksimo, które pokazywano w Petersburgu
latem 1865 r. " Ogromne pożary nawiedziły w drugiej połowie maja 1862 szereg
miast rosyjskich, m. in. Petersburg. Władze carskie przypisywały je "Polakom i
rewolucjonistom", "...senator Zdanow, któremu powierzono śledztwo w sprawie
pożarów w Saratowie, przyszedł do przekonania, że wywołały je miejscowe żywioły
reakcyjne, żeby przestraszyć rząd widmem rewolucji..." (Ludwik Kulczycki,
Rewolucja rosyjska. Lwów 1909). ' Aluzja do znakomitej gry Antoniego Rubinsteina
(1829-1894), pianisty i kompozytora. 8 Zgodnie z ludowym wierzeniem rosyjskim
ziemia opiera się na trzech wielorybach. » Aluzja do głośnej w prasie
petersburskiej polemiki w sprawie zamieszczonej w lutym 1861 r. w "Gazecie
Sankt-Petersburskiej" ("Sankt-Pietierburgskije Wiedomosti") korespondencji z
Permu 564
o publicznym czytaniu opowiadania Puszkina Noce egipskie przez żonę jednego z
tamtejszych urzędników. Gazeta "Wiek" wyśmiała tę korespondencję. "Gazeta Sankt-
Petersburska" odpowiedziała felietonem Ohydny postępek "Wieku". 10 Mowa tu o
licznych w Petersburgu klubach. Dussot - nazwa znanej wówczas restauracji (od
nazwiska właściciela). Pointę - "cypel" wyspy Jełagina, wówczas poza obrębem
miasta, miejsce zabaw "złotej młodzieży" 11 Reforma sądownictwa nastąpiła w
wyniku zasadniczych reform 1861 roku. Ostatecznie dokonano jej w r. 1865 na
zasadzie "ukazu" cara Aleksandra II. Jednakże proces wprowadzenia ustaw sądowych
odbywał się stopniowo na obszarze całego cesarstwa. Za zwrotną datę uważa się
rok 1864, kiedy to ustawy sądowe zostały zatwierdzone przez cara. 12 Mowa tu o
pierwszej bitwie w wojnie krymskiej (20 września 1854) między wojskami państw
sojuszniczych: Anglii, Francji i Turcji, a wojskami rosyjskimi. Wiedząc o słabej
obronności Sewastopola od strony lądu, wojska sojusznicze postanowiły natrzeć od
tej właśnie strony na twierdzę. Wojska rosyjskie zajęły wtedy pozycje na lewym
brzegu rzeki Almy. Wynik bitwy nad Almą był niepomyślny dla armii rosyjskiej. "
Kari Mack von Lieberich (1752-1828)-generał austriacki. W r. 1805 podczas wojny
z Francją kapitulował w Ulm wraz z dwu-dziestotysięczną armią, za co wyrokiem
austriackiego sadu wojennego został pozbawiony stopnia wojskowego i orderów. lł
Dostojewski, polemizując z rewolucyjnymi demokratami, pokazuje w osobie
Lebieziamikowa karykaturę "postępowego" inteligenta, usiłującego prześcignąć
rewolucyjny program społeczny Bielińskiego i Dobrolubowa ("my więcej negujemy"),
" Niedokładny cytat z wiersza Heinego (Buch der Lieder, 62). Strofa ta brzmi: Du
hast Diamanten und Perlen, Hast alles, was Memchenbegehr, Und kast die schóniten
Augen - Mein Liebchen, was wiUst du mehr? '° Z wiersza Lermontowa Sen.
17 W oryginale: sluszewalsia. W swoim Dzienniku pisarza (Dmeafak pisatiela) za
rok 1877, listopad, rozdział I, cz. II, Dostojewski podaje obszerne wyjaśnienia
pochodzenia i używania słowa "stuszować się"; za czasów Puszkina słowo to nie
istniało, w latach siedemdziesiątych zaczęto używać go powszechnie. "Słowo to w
druku pojawiło się po raz pierwszy l stycznia 1846 r. w Onecze-stwiennych
Zapiskach* w mojej opowieści Sobowtór, przygody pana Goladkina. Słowo •stuszować
ue» zn»czy: zniknąć, unicestwić się, obrócić się, że tak powiem, wniwecz...
Chociaż użyłem go w literaturze po raz pierwszy, jednak nie ja je wynalazłem."
Dostojewski twierdzi, że wyrażenie to powstało w petersburskiej Głównej Szkole
Inżynieryjnej, gdzie studiował. " Od raskoł-rozszczepienie. Mowa o podziale w
cerkwi rosyjskiej, który oficjalnie istniał od r. 1667, w istocie jednak datuje
się od XV w. Raskolnicy tworzyli mnóstwo sekt prześladowanych przez carat. Za
panowania Aleksandra II zlikwidowano tajny komitet dla spraw raskolników, ale
raskolników zrównano w prawach dopiero w r. 1833. 19 Dawid Livingstone (1813-
1873) - niezwykle popularny w drugiej połowie XIX stulecia podróżnik angielski.
Opis podróży po Afryce południowej (1849-1855) był wydany w r. 1857 i
przetłumaczony na kilka języków, m.in. i na rosyjski. W latach 1858--1864
Livingstone odbył następną ekspedycję afrykańską, której opis wydał w r. 1865.
"' Na przełomie szóstego i siódmego dziesięciolecia ubiegłego wieku rozpoczął
się w Rosji silny ruch emancypacyjny kobiet. W r. 1859 dokonano zasadniczej
reformy w dawnych instytutach dla dziewcząt. Następnie powstały liczne tzw.
wyższe kursy dla kobiet w Petersburgu i w Moskwie. 21 Według ustawy o zesłańcach
z r. 1822 katorga, czyli ciężkie roboty, dzieliła się na dwie kategorie:
bezterminową i o czasie ograniczonym. Obie kategorie ciężkich robót połączone
były z zesłaniem i osiedleniem na Syberii. Według kolejnej ustawy z r. 1845
katorga jeszcze ściślej połączona była z zesłaniem na osiedlenie i dzieliła się
na kilka kategorii: ciężkie roboty w kopalniach, w twierdzach i w fabrykach. W
latach 1823-1861 na mocy wyroków sądowych i w drodze administracyjnej na katorgę
zesłano około 40000 mężczyzn i przeszło 4000 kobiet.

You might also like