Professional Documents
Culture Documents
CZĘŚĆ PIERWSZA
W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł
na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i
powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu. Na schodach
szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż
pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż
mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę, wraz z obiadem i
obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za każdym razem, gdy
wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na
oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec
doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i
wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać. Nie
znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego
czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii.
Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się
wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te
trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie
przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale gospodyni się
^łh&Bfrljsa^.&is "ISst^ihSłis-s^-.i^dl
uH^^^^gt^a -g-pfg-.s^l-s-lll^s-- s.l.ii li-
^ ^••aay§ §li |s S S S § ^••3 e^ •s-o"-R-s aS-.^sg-s N a^^BS-o g-•"l^^3!^^! o.
^3. saga ^s^isGgR-^-^NEs-gg ^ osgw-os" " § s o.^ś s § g ^ ^•8" a S 2'° y o-s
-s- R-5-R" s o •s' a a.- 3 s' •s-"-i0 ^3 l ;Sl;1'i
• H""
wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym
zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej
i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś
mimo woli przywykł już poczytywać "potworne" marzenie za realny plan, chociaż w
dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z
każdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej. Z zamierającym sercem, z
nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej
na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych
mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki,
jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej.
Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na
obydwu podwórkach. Pracowali tutaj trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo
był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z
bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, "kuchenne", ale on to
wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w
takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. "Jeżeli tak
się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?..." -
pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę
wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już
wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną.
"Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i
na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie -
staruchy... To dobrze... na wszelki wypadek..." - pomyślał znowu i zadzwonił do
drzwi staruszki. Dzwonek dżwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi.
Wszystkie mieszkania w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał
tego osobliwego dżwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypominało, coś jasno
ukazało... Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili
drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała
przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej
błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała
otuchy, 12
i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej
przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w
milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w
wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim,
spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone
włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej
nogi, była omotana jakimiś flanelowymi galgankami, a z ramion, mimo upału,
zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i
postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej
oczach mignęła naraz uprzednia nieufność. - Raskolnikow, student. Byłem już u
pani przed miesiącem - pośpieszył mruknąć młody człowiek z półuklonem,
przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym. - Pamiętam, mój dobrodzieju,
bardzo dobrze pamiętam, żeś już był - dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie
spuszczając pytających oczu z jego twarzy. - Więc właśnie... I znowu w takiej
sprawie... - ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością
starej. "A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem" -
pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem. Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem
usunęła się i wskazawszy drzwi do pokoju, rzekła puszczając gościa naprzód : -
Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i
muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony
zachodzącym słońcem. "Więc i wtedy także będzie świeciło słońce!..." -
mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko
w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie
było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się
kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między
oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy
groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z
ptaszkami w ręku - oto i wszystko. W kącie przed 13
niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader
schludne: mebte i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. "To robota
Lizawicty - pomyślał młodzieniec. - Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu.
Tylko u'złych i starych wdów bywa tak czysto" - ciągnął w duchu Raskolnikow i
ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej
izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał.
Cale mieszkanie składało się z tych dwu pokoi. - O co chodzi? - surowo rzekła
stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz. -
Przyniosłem zastaw, proszę! - I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny
zegarek.' Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy. - Ale przecież
już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc. - Zapłacę
pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości. - A,
mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też
zaraz sprzedać tę twoją rzecz. - Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
- Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam d zeszłym
razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla. -
Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce
dostanę pieniądze. - Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
- Półtora rubla! - zawołał młodzieniec.
- Jak się panu podoba. - I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek
wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść, lecz natychmiast się
pomiarkowal na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj
jeszcze w jednej sprawie. - Niech pani daje!-rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę.
Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował.
Usłyszał, jak stara otwiera komodę. "To zapewne górna szuflada - medytował. - A
więc klucze nosi w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym pęku, na stalowym
kółeczku... Jeden z kluczy jest 14
ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od
komody... To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka... To ciekawe.
Skrzynki zawsze miewają takie klucze... Swoją drogą, jakie to wszystko podłe..."
Stara wróciła. - Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od
rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A
za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry
dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za
zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są. - Jak to! Więc teraz tylko
rubel piętnaście?
- Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie
spieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko
sam nie wiedział, co mianowicie... - Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych
dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... ładną... papierośnicę... jak
tylko zwróci mi ją przyjaciel... Zmieszał się i umilkł.
- Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
- Żegnam panią... A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? - zapytał
możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki. - A co ci do niej, mój dobrodzieju?
- Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz... Do widzenia, Alono
Iwanowno! Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się
potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka
zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął: - O Boże! Jakie to wszystko
obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja... Nie, to nonsens, to
niedorzeczność!- dorzucił stanowczo. - I czy rzeczywiście coś tak okropnego
mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje
serce! Bo to przede wszystkim podle, paskudne, wstrętne, wstrętne!... A ja,
przez cały miesiąc... Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego
wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i tra-15
pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do
takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się
podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i
potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się,
spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po
schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków;
podtrzymując się wzajemnie .i wymyślając sobie, gramolili- się na ulicę.
Niewiele myśląc Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie
wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało
go palące pragnienie. Zachciało mu się Wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje
nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za
lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę.
Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. "Wszystko to są głupstwa - rzekł
sobie z otuchą - i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu
osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka - i oto w jednej
chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu,
jakież to wszystko marne!..." Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już
wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie
mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to
optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe. W szynkowni o tej porze
pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na
schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z
dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronne.
Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu
mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno
zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu,
zaczynał strzelać z palców rozstawiwszy ręce i podrzucać górną częścią tułowia
nie Wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć
sobie wiersze w rodzaju: Cały rok pieściłem żonę, Ca-ły rok pieś-ci-łem żo-nę...
16
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem...
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na
wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek,
wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał
jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony. II
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i jakeśmy już powiedzieli, unikał
wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go
nagle do ludzi. Dokonywało się w nim coś nowego, a zarazem budziła się potrzeba
obcowania z ludźmi. Tak go wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i ponurego
podniecenia, że chciał bodaj przez chwilę zaczerpnąć powietrza w innym świecie,
jakimkolwiek bądź; i bez względu na całe niechlujstwo otoczenia z przyjemnością
siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej,
skądś do niej zstępując po schodkach, przy czym ukazywały się najsampierw jego
eleganckie lakierowane buty z dużymi czerwonymi wyłogami. Miał na sobie
spencerek i okropnie zapuszczoną czarną, atłasową kamizelkę, był bez krawata, a
cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby żelazna kłódka. Za szynkwasem stal
czternastoletni może wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec, usługiwał, gdy
goście czego zażądali. Stały talerzyki z mizerią, czarnymi sucharkami i na
dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco. Nieznośnie
duszne powietrze sprawiało, że trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak
przepojone odorem okowity, że miało się wrażenie, iż od samego tego zaduchu
można w ciągu pięciu minut stać się pijanym. Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie
nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś
raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwie-Liczna
dawną, jej własną, nie moją; mieszkamy zaś w zimnym kącie, tak że tejże zimy
przeziębiła się i zaczęła kaszleć, już krwią. A drobnych dziatek mamy troje i
Katarzyna Iwanowna »c»t zaharowana od rana do nocy, szoruje, pucuje, dzieci
myje, albowiem od maleńkości przywykła do ochędóstwa, a pieri ma słabą, skłonną
do suchot, i ja to odczuwam. Czyż me odczuwam? Owszem. Im więcej piję, tym
więcej odczuwam. Właśnie dlatego piję, że w trunku tym szukam współczucia i
serca. Nie wesela szukam, lecz jedynie boleści... Piję, albowiem pragnę
dotkliwiej cierpieć! I jakby w rozpaczy, oparł głowę o stół.
- Młodzieńcze - podjął, znów się wyprostowawszy - z twojej twarzy czytam niejaką
boleść; jak tylko wszedłeś, wyczytałem to i dlatego zwróciłem się od razu do
ciebie. Komunikując bowiem panu dzieje żywota mego nie pragnę wystawić się na
pośmiewisko tych oto próżniaków, którzy i tak o wszystkim już wiedzą, lecz
szukam człowieka czułego i wykształconego. Wiedz tedy, że moja małżonka
pobierała edukację w szlacheckim gubernialnym instytucie dla dobrze urodzonych
panien i że po końcowym egzaminie tańczyła z szalem w obecności gubernatora i
innych osobistości, za co też otrzymah złoty medal oraz świadectwo uznania na
piśmie. Medal... ha, medal sprzedaliśmy... już dawno... hm... świadectwo zaś
przechowuje dotychczas w swoim kufrze i świeżo pokazywała je gospodyni
mieszkania. Bo jakkolwiek między nią a tą gospodynią na j nieustannie j
wywiązują się niesnaski, ale zachciało się jej przed kimkolwiek poszczycić,
kogokolwiek powiadomić o szczęśliwych dniach przeszłości. I ja nie potępiam, nie
potępiam, jako że to jedno jej pozostało we wspomnieniach, cała zaś reszta
poszła w rozsypkę! Tak, tak-dama to porywcza, dumna i nieugięta. Sama szoruje
podłogę, żywi się razowcem, ale nikomu nie pozwoli na brak szacunku dla siebie.
Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie zechciała puścić płazem jego
ordynarności, a gdy ją zajo pan LebieziatnłkowJMłturbo--wał, rozchorowala^się-me
tyle z powodu razów, ile z powodu urażonych uczuć. Ja ją poślubiłem już jako
wdowę z dwojgiem dziatek - jedno mniejsze od drugiego. Po raz pierwszy wyszła za
mąż za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża
kochała nadmiernie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak
już zmarł. Pod koniec C.7
bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i
na podstawie dokumentów, wszelakoż dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i
mnie go stawia za wzór; a ja się desze, cieszę, że przynajmniej w wyobraźni
widzi ale szczęśliwą niegdyś... I została po nim z dwojgiem nieletnich dzieci w
powiecie dalekim i bandyckim, gdzie i ja się podów-•-.as znajdowałem; została w
takiej beznadziejnej nędzy, że chociaż bywałem w życiu w różnorakich opałach,
ale nawet nie jestem w stanie tego opisać. Wszyscy zaś krewni odstrych-nęli się.
Bo też była dumna, nad miarę dumna... I otóż wtedy, szanowny panie, wtedy ja,
również wdowiec, z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, oświadczyłem
się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan może z tego sądzić,
do jakiego stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i
wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała się wyjść za mnie! Ale wyszła!
Płacząc i łkając, załamując' ręce - wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan
rozumie, czy pan rozumie, łaskawy panie, co to znaczy, kiedy człowiek nie ma już
gdzie pójść? Nie! Tego pan jeszcze nie rozumie... I przez cały rok spełniałem
swą powinność po bożemu i święcie, nie tykałem tego - tu szturchnął palcem
butelkę - albowiem serce mam. Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem
scracilem posadę-takoż nie z własnej winy, tylko wskutek przesunięć personelu; i
wówczas dotknąłem!... Już temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i
licznych niedolach, w tej oto stolicy wspanialej i niezliczonymi pomnikami
uświetnionej. Tutaj dostałem posadę... Dostałem i znów strąkiem. Rozumie pan?
Tutaj już straciłem z własnej winy, albedem opętało mnie to... zamieszkujemy
teraz kątem u gospodyni, Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś żyjemy i z
czego płacimy - nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami... Najniemożliwsza
Sodoma... Hm... tak... A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa,
ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, •i tym
zamilczę. Bo aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama
porywcza, drażliwa, i czasem... Tik! No, ale nie ma o czym wspominać K Edukacji,
jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzymała. Przed jakimi oaerema laty
próbowałem przechodzić z nią geografię i hi-yfię powszechną; ale że i sam byłem
w tej dziedzinie nie-23
kucnąwszy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok starszy od niej chłopak drżał w
kącie jak liść i płakał. Widocznie dostał tylko co w skórę. Starsza dziewczynka,
mająca jakie dziewięć lat, wysoka i cieniutka jak zapałka, stała w kącie,
objąwszy małego braciszka za szyję długim, wyschniętym jak szczapa ramieniem.
Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miejscach dziurawą koszulinę, a na
gołych ramionach narzucony wyświechtany płaszczyk dradedamowy, który zapewne
sprawiono jej dwa lata temu, bo teraz nie sięgał nawet do kolan. Starała się
utulić brata, coś mu szeptała do ucha, pocieszała, jak mogła, żeby czasem nie
zachlipał znowu, a równocześnie ze strachem wodziła za matką ogromnymi ciemnymi
oczami, które zdawały się jeszcze większe w jej chudej i przerażonej twarzyczce.
Marmieładow, nie .wchodząc do pokoju, uklęknął tuż na progu, a Raskolnikowa
popchnął naprzód. Na widok nieznajomego kobieta z roztargnieniem zatrzymała się
przed nim, ocknąwszy się na mgnienie i jak gdyby zastanawiając się: po co tu
wszedł? Ale snadź pomyślała sobie zaraz, że gość idzie do dalszych izb, bo ta
była przechodnia. Zmiarkowawszy to i już nie zwracając na niego uwagi, podeszła
do drzwi od sieni, żeby je domknąć-i nagle krzyknęła ujrzawszy na progu
klęczącego męża. -A!-wrzasnęła w zapamiętaniu-wróciłeś! Kajda-niarzu!
Wyrzutku!... A gdzież pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I garnitur nie ten!
Gdzie twój garnitur? gdzie pieniądze? Gadaj-!... I rzuciła się na niego, chcąc
go zrewidować. Marmieładow natychmiast rozłożył ręce potulnie i kornie, żeby jej
ułatwić przetrząśnięcie kieszeni. Nie znalazła ani kopiejki. -Gdzie są
pieniądze?-krzyczała.--O Boże, czyżby wszystko przepił! Przecie w kuferku było
jeszcze dwanaście rubli!...-I raptem, z wściekłością, chwyciła go za włosy i
powlokła do pokoju. Marmieładow sam ułatwiał jej te wysiłki, ulegle czołgając
się za nią na klęczkach. - I to mi jest rozkoszą! I to mi jest nie bólem, lecz
roz-ko--szą, sza-now-ny pa-nie! - pokrzykiwał, szarpany za włosy, a nawet raz
wyrżnąwszy łbem o podłogę. Śpiące na podłodze dziecko obudziło się i zapłakało.
Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadygotał, krzyknął i rzucił się ku siostrze w
okropnym 32
przestrachu, nieomal w ataku. Starsza dziewczynka drżała jak liść. - Przepił!
wszystko, wszystko przepił! - rozpaczliwie łkała nieszczęśliwa kobieta. - I
ubranie na nim inne. Głodni, głodni! - i załamując ręce wskazywała na dzieci. -
O, po trzykroć przeklęte życie! A pan, pan wstydu nie ma - cisnęła się nagle na
Raskolnikowa. - Z szynku! Tyś także z nim pił? Piłeś z nim także! Precz mi stąd!
Młodzieniec pokwapił się wyjść nie mówiąc ani słowa. Zwłaszcza że otworzyły się
wewnętrzne drzwi, spoza których zajrzało kilku ciekawych. Wyciągnęły się
obleśnie roześmiane gęby, z papierosami, z fajkami, w myckach na głowie. Jakieś
postacie w rozchełstanych szlafrokach, sprośnie roznegliżowane, niektóre z
kartami w ręku. Z największym ubawieniem śmiali się wtedy, gdy Marmieładow,
wleczony za włosy, krzyczał, że mu to sprawia rozkosz. Ba, zaczęli wchodzić do
pokoju. W końcu rozległ się złowrogi jazgot: to nadciągała-sama Amalia
Lippewechsel, ażeby po swojemu dokonać rozprawy i po raz setny nastraszyć
nieszczęsną kobietę okraszonym przekleństwami rozkazem, żeby się zaraz nazajutrz
stąd wynosili. Na odchodnym Raskolnikow zdążył wygrzebać z kieszeni ileś tam
miedziaków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i niepostrzeżenie położyć
je na oknie. Potem, już na schodach, pomiarkował się i chciał wrócić. "Co za
głupie fanaberie wyczyniam - skarci) siebie. - Przecie oni mają tę swoją Sonię,
a ja muszę sam o sobie myśleć." Lecz wziąwszy na rozum, że tych pieniędzy
wycofać już nie sposób i że tak czy owak nie zrobiłby tego, machnął ręką i
ruszył do siebie. "Przede Sonia musi sobie kupić po-madki! - ciągnął dalej,
krocząc ulicą i zjadliwie się uśmiechając. - Taka schludność kosztuje... Hm!
Zresztą kto wie, może i sama Sonieczka dzisiaj denko przędzie, boć to zawsze na
dwoje babka wróżyła, rzecz przypadku... niby łowy na grubszego zwierza... albo
szukanie ukrytych skarbów... A w takim razie bez tych moich pieniędzy osiedliby
jutro na lodzie... Górą Sonia! potrafili sobie stworzyć źródło dochodów! I
korzystają! Bo przecie korzystają! Przyzwyczaili się. Najpierw popłakali,
później przywykli. Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka!" Zamyślił się.
33
donoszę Ci całą prawdę, gdyż Pan Bóg wszystko teraz zmienił na lepsze, i żebyś
wiedział, jak Ciebie Dunia kocha i jakie ma złote serce. Rzeczywiście, pan
Swidrygajłow z początku traktował ją bardzo ordynarnie, pozwalał sobie na różne
nie-grzeczności i kpinki przy stole... Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie
przykre detale, żeby Cię nie irytować bez potrzeby, kiedy już wszystko się
ułożyło. Krótko mówiąc, mimo że Marfa Pietrowna^ małżonka pana Swidrygayowa, i
wszyscy domownicy traktowali Dunię bardzo dobrze i szlachetnie, Duni było nader
ciężko, szczególniej kiedy pan Swidrygajłow, wedle dawnego pułkowego
przyzwyczajenia, znajdował się pod wpływem Bachusa. Ale cóż się później okazało?
Wystaw sobie, że szalona pała już dawno zapłonął afektem do Duni, lecz ukrywał
to pod pozorami gburowatości i lekceważenia. Może i sam się wstydził i
przerażał, że on, człowiek w latach i ojciec dzieciom, żywił takie płoche
nadzieje, i właśnie dlatego mimo woli złościł się na Dunię. Ale i to możliwe, że
chciał swoim grubiaństwem i drwinami zasłonić przed wszystkimi istotną prawdę.
Lecz w końcu nie wytrzymał i poważył się zrobić Dum niedwuznaczną a haniebną
propozycję obiecując jej złote góry i że ponadto przeniesie się z nią do innej
wsi. albo i za granicę. Wyobrażasz sobie jej cierpienia! Z miejsca rzucić posady
nie mogła, nie tylko z racji długu pieniężnego, ale również przez wzgląd na
Marfę Pietrownę, która by mogła powziąć podejrzenia, co by popsuło ich pożycie.
Zresztą nie obeszłoby się bez wielkiego skandalu i dla Duni. Było tutaj dużo
różnych powodów, tak że przed upływem sześciu tygodni Dunia w żaden sposób nie
mogła liczyć na wyrwanie się z tego okropnego domu. Naturalnie, znasz Dunię,
wiesz, jaka ona mądra i jaki ma silny charakter. Dunieczka potrafi wiele znieść
i w najtrudniejszych nawet okolicznościach zdobyć się na tyle męstwa, żeby nie
stracić hartu ducha. Nic mi o tym nie doniosła, nie chcąc mnie martwić, a
przecie myśmy często pisywały do siebie. Rozwiązanie zaś tej historii przyszło
niespodzianie. Marfa Pietrowna niechcący podsłuchała, jak jej mąż molestuje
Dunieczkę w ogrodzie, zrozumiała wszystko na opak, zwaliła wszystko na nią,
sądząc, że to ona nawarzyła tego piwa. Tu, w ogrodzie, wynikła okropna awantura:
Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała niczego słuchać, chociaż sama
wrzeszczała całą 38
godzinę, i wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do mnie do miasta zwykłym
wozem drabiniastym, na który rzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki,
jak popadło, nie związane i nie spakowane. Na domiar lunął ulewny deszcz i
Dunia, zelżona i okryta hańbą, musiała jechać z chłopem aż siedemnaście wiorst
furką bez budy. Powiedz sam, cóż mogłam Ci napisać w odpowiedzi na Twój list,
otrzymany dwa miesiące temu, o czym pisać? Byłam w rozpaczy; napisać Ci prawdy
nie miałam odwagi, bo Ty byś był bardzo nieszczęśliwy, struty i oburzony, a cóż
byś mógł poradzić? Jeszcze byś, broń Boże, zrobił sobie co złego, a i Dunieczka
mi zakazała, wypełniać zaś listu bagatelami i byle czym, kiedy w sercu taki żal
- nie mogłam. Przez cały miesiąc u nas tutaj krążyły po mieście plotki o tej
historii i doszło do tego, żeśmy obie z Dunia nie mogły się pokazać w cerkwi ze
względu na pogardliwe spojrzenia i szepty, a nawet głośne w naszej obecności
takie różne powiedzenia. Wszyscy znajomi odżegnali się od nas, wszyscy przestali
się kłaniać i miałam zupełnie pewną wiadomość, że subiekci sklepowi i niektórzy
kanceliści zamierzają wyrządzić nam nikczemną obelgę smarując dziegciem wrota
naszego domu, tak że gospodarz zażądał, byśmy się wyprowadziły. Wszystko to
zawdzięczałyśmy Marfie Pietrownie, która zdążyła zaszargać i błotem obrzucić
Dunię we wszystkich domach. Ona tutaj zna wszyściuteńkich i tamtego miesiąca
przyjeżdżała raz po raz do miasta, a że jest cokolwiek gadatliwa i lubi
rozpowiadać o swoich sprawach domowych, a zwłaszcza skarżyć się na męża wszem
wobec i każdemu z osobna, co jest bardzo nieładne, więc też rozniosła całą
historię w krótkim czasie nie tylko w mieście, lecz i po całym powiecie.
Rozchorowałam się, ale Dunieczka miała więcej hartu niż ja i szkoda, żeś nie
widział, jak ona wszystko znosiła i jeszcze mnie pocieszała, dodawała otuchy!
Prawdziwy anioł! Lecz Bóg miłosierny ulitował się i położył kres naszym
strapieniom: pan Swidrygajłow opamiętał się, poczuł skruchę, widocznie zrobiło
mu się żal Duni i przedstawił żonie całkowity i oczywisty dowód, że Dunia Bogu
ducha winna, a mianowicie: list, który Dunia, zanim jeszcze Marfa Pietrowna
zaszła ich w ogrodzie, była zmuszona napisać i przesłać mu, ażeby uchylić
osobiste rozmowy i potajemne schadzki, których się napierał, a który to list po
wyjeździe Dunieczki pozostał w ręku 39
Dużo mówił też innych rzeczy, gdyż jest jak gdyby cokolwiek próżny i bardzo
lubi, żeby go słuchano, ale to przede nieznaczna przywara, prawda? Ja,
oczywiście, mato co rozumiem, lecz Dunia mi wytłumaczyła, że człowiek to chociaż
bez wielkiego wykształcenia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz usposobienie
siostry, Rodia. To dziewczyna rozsądna, dla siebie surowa, dziewczyna cierpliwa
i wielkoduszna, choć serca zapalczywego, które tak dobrze poznałam. Ma się
rozumieć, ani z jej, ani z jego strony szczególniejszej miłości tu nie ma, lecz
Dunia jest nie tylko dziewczyną mądrą, ale także istotą szlachetną jak anioł i
ma sobie za powinność zapewnić szczęście mężowi, który by ze swej strony dbał o
jej szczęście, o tym zaś wątpić nie mamy na razie większych powodów, chociaż, co
tu gadać, trochę za prędko to poszło. Na dobitkę, człowiek to bardzo roztropny
i, naturalnie, sam pozna, że jego własne szczęście małżeńskie będzie tym
pewniejsze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A że tam jakieś drobne usterki
charakteru, jakieś zadawnione nawyki czy nawet pewna rozbieżność poglądów (czego
przecież i w najbardziej dobranych stadłach nie da się uniknąć), to na ten temat
Dunieczka powiedziała mi sama, że polega na sobie; że nie ma się o co frasować i
że ona potrafi dużo znieść, pod warunkiem, żeby przyszłe pożycie było uczciwe i
prawe. Na przykład on mi się z początku wydał jakby trochę szorstki; ale to
wszak może pochodzić właśnie stąd, że jest człowiekiem prostolinijnym; tak, na
pewno stąd. Na przykład za drugą wizytą, już mając jej zgodę, wyraził się_w
trakcie rozmowy, że już dawniej, przed poznaniem Duni, (postanowił sobie
poślubić pannę uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosztowała biedy;
bo, jego zdaniem, mąż nie powinien nic zawdzięczać żonie i daleko jest lepiej,
jeżeli żona uważa męża za swego dobro-czyńcę^Dodam, że on to wysłowił nieco
miękcej i łagodniej, niż ja napisałam, bo dokładne jego zwroty wyleciały mi z
głowy, zapamiętałam tylko sens, a przy tym powiedział to wcale nie z rozmysłu -
widocznie wyrwało mu się w zapale konwersacji, tak że później starał się nawet
sprostować i złagodzić, tak czy owak, mnie się to wydało jakby trochę szorstkim
i później mówiłam o tym Duni. Lecz ona z niezadowoleniem odpowiedziała, że źco
innego słowa, co innego czyny* - i, naturalnie, miała świętą rację. Przed
powzięciem decyzji Dunieczka nie 42
spała całą noc i sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc modliła się
przed obrazem, a nazajutrz rano oświadczyła mi, że się zdecydowała. Wspomniałam
Ci już, że Piotr Pietrowicz udaje się do Petersburga. Ma tam duże interesy, chce
otworzyć w Petersburgu publiczną poradnie adwokacką. Od dawna chodzi koto
różnych" pozwów i podań i właśnie "ostatnio wygrał jeden znaczniejszy proces. Do
Petersburga musi teraz koniecznie pojechać i dlatego, że ma w senacie jedną
poważną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i Tobie może być wielce pomocny w
niejednym, a właściwie we wszystkim, i myśmy obie ź Duntą. umyśliły sobie, że
już z dniem dzisiejszym mógłbyś, rozpocząć na dobre swoją przyszłą karierę i
uważać dalsze swoje losy za wyraźnie wytknięte. Och, gdybyż to się ziściło!
Byłoby to takie wspaniale, że trzeba by to uznać za szczególniejszą nad nami
opiekę Opatrzności. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzięłyśmy na odwagę i już
powiedziałyśmy Piotrowi Piettowiczowi kilka słów w tej mierze. Odpowiedział
oględnie, zaznaczając, że ponieważ, naturalnie, on sobie nie da rady bez
sekretarza, więc, ma się rozumieć, lepiej jest płacić pensję nie obcemu, tylko
krewniakowi, o ile ten okaże zdolności (Ty byś miał nie okazać zdolności!), lecz
od razu zastrzegł się, że ma obawy, czy studia uniwersyteckie zostawią Q dosyć
czasu na pracę w jego biurze. Na tym się na razie skończyło, ale Dunia obecnie o
niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni, jest jak w gorączce i ułożyła sobie
cały plan, że w przyszłości możesz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem
Piotra Pietro-wicza w jego sprawach sądowych, tym bardziej że jesteś na wydziale
prawniczym. Ja zaś, Rodia, całkiem się z nią zgadzam i podzielam wszystkie jej
plany i nadzieje, które wydają mi się zupełnie realne; bez względu więc na
obecną, całkiem zrozumiałą powściągliwość Piotra Pietrowicza (gdyż on Ciebie
jeszcze nie zna) Dunia jest przekonana, że dopnie wszystkiego przez swój dobry
wpływ na przyszłego męża, i jest tego pewna. Ma się rozumieć, aniśmy napomknęły
Piotrowi Piettowiczowi o tych dalszych naszych marzeniach, a szczególnie o tym,
że będziesz jego wspólnikiem. Jest człowiekiem solidnym, więc mógłby to przyjąć
bardzo obojętnie, ponieważ wszystko wydawałoby mu .się czczym rojeniem. Podobnie
obie z Dunia nie puściłyśmy pary z ust o naszej niezłomnej nadziei, że on nam 43
był brylantowy, ona i wtedy nie zgodzi się zostać ślubną nałożnicą pana Luzy na!
Więc czemuż teraz się zgadza? W czym tu sęk? Gdzie rozwiązanie tej zagadki?
Sprawa prosta jak drut: nie sprzedałaby siebie dla własnej wygody, nawet dla
ocalenia siebie od śmierci, lecz dla kogo innego - gotowa się sprzedać! Sprzeda
się dla miłego, dla ubóstwianego człowieka! W tym też tkwi cały sęk: dla brata,
dla matki zaprzeda siebie, zaprzeda wszystko! O, tutaj, w razie konieczności,
gotowiśmy wziąć w łyka nasze poczucie moralne; naszą wolność, spokój, nawet
sumienie - wszystko, wszystko poniesiemy na targ. Niechaj przepada życie! byleby
tylko te nasze najukochańsze istoty byty szczęśliwe. Nie dość tego: wynajdziemy
własną kazuistykę, sięgniemy po naukę do jezuitów i na pewien czas, kto wie,
uspokoimy sami siebie, wmówimy sobie, że właśnie tak być powinno, bo cel jest
dobry. Oto jacy jesteśmy - wszystko tu jasne jak dzień. Jasne, że tym, o kogo tu
chodzi, kto stoi na pierwszym planie, jest nie kto inny, tylko Rodion Romanowicz
Raskolnikow. Bo i jakże? Dunia może mu stworzyć szczęście, tożyć na jego
uniwersytet, zrobić go współwłaścicielem koncelarii, zapewnić mu karierę; nie
wykluczone, że w przyszłości będzie bogaczem, umrze zaś jako człowiek szanowany,
honorowany, może nawet sławny! Matka? Matce chodzi o Rodię, nieoszacowanego
Rodię, o pierworodne dziecię! Czyż można dla takiego pierworodnego nie poświęcić
nawet takiej córki? O miłe, o niesprawiedliwe serca! Ha, w razie czego gotowiśmy
się zgodzić nawet na los Sonieczki! Sonieczka, Sonieczka Marmieladowa, wiekuista
Sonieczka, dopóki świat światem! Ale czyście w pełni zgłębiły tę ofiarę? Co? Czy
sił wystarczy? Czyż to pożyteczne? Rozsądne? Czy wiesz, Du-nieczko, że los Soni
zgoła nie jest gorszy od losu przy boku pana Łużyna? ź0 miłości nie ma tu mowy»
- pisze mama. Dobrze, ale jeśli nie tylko o miłości, lecz i o szacunku nie ma
mowy, a za to już teraz jest odraza, pogarda, wstręt - cóż wtedy? Wtedy się
okaże, że trzeba będzie "dbać o schludności). Może nie? Czy rozumiesz, czy
rozumiesz, co oznacza owa źschludność»? Czy rozumiesz, że schludność Luży-nowska
jest tym samym co i schludność Sonina, a może nawet gorsza, plugawsza,
podlejsza, bo mimo wszystko ty, Dunie-rAn. rarhniesz iednak na pewną. nadwyżkę
zbytku, a tam Dunieczko, kosztuje' schludność owa! A jeżeli później nie starczy
ci sil? Jeżeli pożałujesz? Ileż wtedy bólu, smutku, przekleństw, łez w ukryciu!
bo jednak ty nie jesteś Marfą Pietrowną. A co będzie wtedy z matką? Wszak ona
już dziś jest niespokojna, już dziś się trapi, a wtedy gdy wszystko przejrzy?
No, a ze mną?... Na litość boską, co ty o mnie myślisz? Nie chcę twojej ofiary,
Dunieczko, nie chcę, mamusiu! To się nie stanie, póki ja żyję, nie stanie, nie
stanie! Nie przyjmuję !" Ocknął się nagle i zatrzymał.
"Nie stanie? A cóż ty zdziałasz, żeby to się nie stało? Zabronisz? A czy masz
prawo po temu? Co możesz im przyrzec ze swej strony, ażeby posiąść takie prawo?
Może obiecasz im poświęcić całą swą przyszłość, całe życie? Gdy ukończysz nauki
i otrzymasz posadę? Jużeśmy to słyszeli, ale to przecie gołąb na sęku, a co
dziś? Toż tutaj trzeba coś zrobić natychmiast, rozumiesz czy nie rozumiesz? A co
ty teraz robisz? Siedzisz im na karku. Skąd one biorą pieniądze? Pod zastaw
sturublowej emerytury, pod zastaw znajomości z panami Swidrygajłowami! A w jaki
sposób ty je obronisz od Swidrygajłowów, od Afanasja Wachruszyna, przyszły
milionerze, Zeusie rozrządzający ich losem? Za dziesięć lat, powiadasz? Ależ za
dziesięć lat matka zdąży oślepnąć od chusteczek, jeżeli nie od łez; zmarnieje z
niedojadania. A siostra? Spróbuj się domyślić, co może stać się z siostrą za
dziesięć lat albo w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?" Tak oto dręczył
siebie i jątrzył tymi pytaniami, nawet z pewną lubością. Zresztą nie były to
pytania nowe ani nagle, lecz owszem, dawne, dobrze znane, bolesne. Już dawno
zaczęły go nękać i stargały mu serce na nic. Od niepamiętnych czasów zrodziła
się w nim ta cała obecna udręka, narastała, wzbierała, a ostatnio dojrzała i
skupiła się, przybierając kształty okropnego, dzikiego i urojonego pytania,
które zamęczyło mu serce i umysł, natrętnie żądając rozwiązania. Teraz list
matki uderzył w niego jak piorun. Było jasne, że teraz należy nie utyskiwać, nie
cierpieć biernie, nie rozmyślać z bólem, że te pytania są nierozwiązalne, lecz
konie.cznie coś przedsięwziąć - i to zaraz, natychmiast. Za wszelką cenę trzeba
się na coś zdecydować albo...
pa.-rnętaniu. - Pokornie przyjąć los, jaki się nastręczy, raz p-a zawsze, i
stłamsić w sobie wszystko, zrzec się wszelkiego pi-wa do działania, życia i
miłości! "Czy pan rozumie, czy pan rozumie, panie szanowny, co to znaczy, gdy
już nie ma dokąd pójść? - przypomniało mu si? znienacka wczorajsze pytanie
Marmieladowa. - Albowiem trzsba, żeby każdy człowiek miał jakiekolwiek miejsce,
dokąd by mógł pójść..." Wzdrygnął się: pewna myśl, również wczorajsza, śmignęła
mu w głowie. Lecz drgnął nie dlatego, że śmignęła ta myśl. Przecie wiedział,
przeczuwał, że "śmignie" ona nieuchronnie, i / góry je; czekał; a na dobrą
sprawę myśl ta bynajmniej nw byia wczorajsza. Z tą jednak różnicą, że przed
miesiącem, ba, leszcze wczoraj, byia tylko majakiem, teraz zaś... teraz iA.^ala
sit nagle nie jako majak, lecz w jakiejś nowej, groźnej i zgolą mu jeszcze nie
znanej postaci, a on nagle uprzytomnił •^. .obie... Krew uderzyła mu do głowy, w
oczach pociemniało. Rozejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść,
wi,,:^ szukał ławki; szedł zaś bulwarem K-skim. Zobaczył :';:'A;s< o ;,to kroków
przed sobą. Ruszył możliwie najprędzej; \w po drodze przytrafiła mu się drobna
przygoda, która na kilka minut pochłonęła całą jego uwagę. \,';,l'atri.ijąc
ławeczki zauważył o jakie dwadzieścia kroków przed sobą idącą kobietę, ale zrazu
nie zwrócił na nią uwagi, j,A nie zwracał )ej dotychczas na żadne otaczające go
przedmioty. Na przykład wielokrotnie mu się zdarzało wrócić do domu i zupełnie
nie pamiętać, którędy szedł, i już się przyzwyczaił tak chodzić. Jednak w tej
kobiecie było coś tak dziwnego, coś tak rzucającego się w oczy od pierwszego
spojrzenia, że stopniowo uwaga Raskolnikowa zaczęła do niej przywie-rai. - z
początku niechętnie i jakby opornie, potem coraz mocniej a mocniej. Zapragnął
naraz zrozumieć, co mianowicie ,;•: w tej kobiecie takie dziwne? Po pierwsze, ta
prawdopo--i, 'r;ie dziewczyna, i to bardzo młodziutka, szła w taki skwar bi..
kapelusza, ócz parasolki i bez rękawiczek, jakoś śmiesznie Kołysząc rękami.
Miała na sobie sukienkę z lekkiego jedwabiu - "n-iarerialną" - lecz i ta
sukienka była cudacznie włożona, ;t:d-,vie pozapinana, a z tylu, w pasie, gdzie
się zaczyna spód-n;ca, rozdarta tak, że cały strzęp odstawal i fruwał. Na gołą
s.yię miała narzuconą chusteczkę, lecz i ta sterczała jakoś 52
krzywo, bokiem. Na domiar dziewczyna szła niepewnie, potykając się i nawet
zataczając. To spotkanie pobudziło wres;';i<; wszystką uwagę Raskolnikowa.
Zetknął się z dziewczyną LUZ przy ławce, lecz ona, zaledwie dotarłszy do ławki,
padia na niq w kąciku, odrzuciła głowę na oparcie i zamknęła oczy, widocznie
wyczerpana do ostateczności. Spojrzawszy na nią pojął od razu, że jest zupełnie
pijana. Dziwny i niesamowity widok. Przyszło mu nawet do głowy, że może się
pomylił. Miał przed sobą twarz młodziuteńką, twarz dziewczyny szesnaste- Sub
może dopiero piętnastoletniej - drobną, okoloną wiosam; blond, ładniutką, lecz
rozpaloną i jak gdyby obrzmiałą. Zdaje się, że dziewczyna była .już ledwie
przytomna, zarzuciła nogę na nogę, wystawiając ją przy tym na widok znacznie
ponad utarte zwyczaje; wszystko wskazywało, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest
na ulicy. Raskolnikow nie usiadł i nie chciał odejść; ot, sta! przed nią
zafrasowany. Na tym bulwarze było zawsze pusto; tera/: zaś, o drugiej po
południu i w taki upał, nie było prawie żywej duszy. A tymczasem opodal, o jakie
piętnaście kroków, na krawężniku bulwaru zatrzymał się jeszcze jeden jegomość,
który najwidoczniej miał także wielką ochotę podejść do dziewczyny, w wiadomych
sobie zamiarach. Prawdopodobnie ' on także zobaczy! ją z daleka i ścigał, lecz
przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał na niego złe spojrzenia, starając się
jednak, by tego nie zauważył, i niecierpliwie oczekiwał swojej kolei, gdy
uprzykrzony obdartus odejdzie. Sprawa była jasna. Jegomość ten miał ze
trzydzieści lat, był krępy, tłuściutki - krew 'Ł mlekiem, różowe wargi, mały
wąsik; ubrany był bardzo elegancko. Raskolnikow się rozjuszył; nagle przyszła mu
ochota obrazić strojnego tłuścioszka. Na chwilę porzucił dziewcsyni; i podszedł
do jegomościa.
- Ej, mój panie Swidrygajłow! Czego pan tu szuka'' - krzyknął zaciskając pięści
i śmiejąc się spienionymi ze wściekłości ustami. - Co to ma znaczyć?-ostro
zapyta! jegomość marszcząc brwi i wyniośle się dziwiąc. - Fora ze dwora, ot, co
to znaczy!
- Jak śmiesz, kanalio!...
i I zamierzył siy "laseczką. Raskolnikow runął na niego z pięściami, nie
rozważywszy nawet, że ów krępy jegomość mógł S1
sobie łatwo poradzić z dwoma takimi jak on. Ale w tej chwili ktoś mocno uchwycił
go z tyłu. Między nimi stał policjant. - Panowie, dajcież pokój, nie wolno się
bić w miejscach publicznych. Czego panu potrzeba? coś pan za jeden?-surowo
zwrócił się do Raskolnikowa widząc jego łachmany. Raskolnikow przyjrzał mu się
bacznie. Była to poczciwa żołnierska twarz, z siwym wąsem i bokobrodami, o
roztropnym spojrzeniu. - Właśnie was mi potrzeba - zawołał chwytając go za rękę.
-Jestem byłym studentem. Raskolnikow... Tego i pan może się dowiedzieć - zwrócił
się do jegomościa. - A wy chodźcie no tu, coś wam pokażę... I pociągnął
stójkowego za rękę do ławeczki.
- Patrzcie: zupełnie pijana, tylko co szła bulwarem- nie wiadomo, co za jedna,
lecz nie wygląda na zawodową. Najpewniej spojono ją gdzieś i skrzywdzono... po
raz pierwszy... rozumiecie? a potem wypuszczono na ulicę. Patrzcie, jaka
rozdarta sukienka, spójrzcie, jak włożona; widać, że ktoś ją ubierał, nie sama
się ubierała, ubierały ją zaś ręce niewprawne, męskie. To widać. A teraz
spójrzcie tu: ten facet, z którym miałem się bić, jest mi nie znany, pierwszy
raz go widzę, ale on także wziął ją na oko po drodze, przed chwilą - pijaną,
nieprzytomną - i teraz okropnie mu się chce podejść i złapać ją, ponieważ ona
jest w takim stanie, i gdzieś zawieźć!.;. Na pewno jest tak, jak mówię, wierzcie
mi, że się nie mylę. Sam widziałem, jak ją obserwował i śledził, tylko że mu
popsułem szyki, więc teraz czeka, żebym się wyniósł. Ot i teraz odszedł
troszeczkę, stoi, udaje, że skręca sobie papierosa... Co mamy zrobić, żeby mu
jej nie dać ? Jak mamy ją odprawić do domu, zastanówcie no się! Stójkowy w mig
wszystko pojął i zmiarkował. Co do tęgiego jegomościa, nie było co się wahać,
oczywiście; lecz pozostawała dziewczyna. Stary żołnierz pochylił się nad nią,
przyjrzał badawczo i szczere współczucie odbiło się w jego rysach. - Ach, pożal
się Boże! - rzekł kiwając głową - zupełne jeszcze dziecko. Skrzywdził ją, jak
amen w pacierzu. Proszę pani! - zaczął ją budzić - gdzie pani mieszka?
Dziewczyna otworzyła zmęczone, osowiałe oczy, tępo popatrzyła na pytających i
machnęła ręką. - Słuchajcie-rzekł Raskolnikow-weźcie to-poszu-
S4
kał w kieszeni i jakimś cudem znalazł dwudziestkę - zawołajcie dorożkę i każcie
odstawić ją wedle adresu. Musimy koniecznie dowiedzieć się adresu! - Panienko,
hej, panienko! -podjął stójkowy biorąc pieniądze - zaraz zawołam dorożkę i sam
panienkę odwiozę. Dokąd pani każe, co? Gdzie pani zamieszkuje? - Od...czepcie
się!...-wymamrotała dziewczyna i znowu opędziła się ręką. - Ach, ach, jak
nieładnie! Ach, jaki wstyd, panienko, jaki wstyd! - Znów pokiwał głową wstydząc
ją, żałując jej i oburzając się. - To mi orzech do zgryzienia! - rzekł do
Raskolnikowa, przy czym znowu obejrzał go nieznacznie od stóp do głów. Widać i
on także wydał mu się dziwny: obszarpaniec, a szasta pieniędzmi! - Daleko stąd
znalazł ją pan?-zagadnął.
- Przecie mówię: szła przede mną, zataczając się, tu na bulwarze. Kiedy podeszła
do ławki, zaraz się zwaliła. - Ach, jaka to teraz sromota rozpleniła się na
świecie. Panie święty! Taka smarkata, a już pijana! Skrzywdzili ją, jak Bóg w
niebie! I sukienka rozdarta... Ach, co to za rozpusta dzisiaj!... Może nawet ze
szlachty, z jakiejś podupadłej... Teraz dużo takiej się namnożyło. Wygląda mi na
delikatniejszą, niby prawdziwa panienka. - I znów pochylił się nad nią. Może i
on sam miał dorastające córki - "niby prawdziwe panienki, z tych
delikatniejszych" z pretensjami do dobrego wychowania i ze wszelkimi nabytymi
już fochami... - Grunt - troskał się Raskolnikow - to, żeby jej nie dać temu
podlecowi! Gotów do reszty ją zbezcześcić. Widać na wylot, czego mu się
zachciewa; patrzcie go, drania jednego: nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i bez ceregieli wskazywał na niego ręką. Tamten
usłyszał i chciał się rozgniewać, ale dał pokój i poprzestał na wzgardliwym
spojrzeniu. Potem wolniutko odszedł jeszcze z dziesięć kroków i przystanął. -
Nie dać mu jej, owszem, to można - odparł w zadumie były sierżant. --Żeby tylko
powiedziała, gdzie ją odstawić, no bo tak... Panienko, hej, panienko!-pochylił
się znowu. Wcem otworzyła oczy szeroko, uważnie spojrzała, jakby pojęła coś,
wstała z ławki i ruszyła z powrotem tam, skąd przyszła.
- Tfu, bezwstydni, czepiają się! - mamrotała, raz jeszcze opędzając się ręką.
Szła szybko, ale zataczając się jak przedtem. Elegant podążył za nią, lecz po
drugiej stronie Alei, i nie spuszczał jej z oczu. - Niech pan będzie spokojny,
nie dam jej - stanowczo zapowiedział wąsal i poszedł za nimi. - Ech, jaka to
teraz rozpusta! - powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakby giez uciął
Raskolnikowa; jakby go coś błyskawicznie odmieniło. - Hola, słuchajcie no tam! -
krzyknął za odchodzącym wąsalem. Ten się obrócił. - Dajcie pokój! Co wam do
tego? Zostawcie! Pal go licho, niech się .zabawi - wskazał na eleganta. - Czy to
wasz interes? Policjant nie rozumiał i wytrzeszczał na niego oczy. Raskol-nikow
zaniósł się śmiechem. - Et-et!-mruknął stójkowy, machnął ręką i podążył za
gagatkiem i dziewczynką, prawdopodobnie biorąc Raskolnikowa bądź za wariata,
bądź za coś jeszcze gorszego. - Moje dwadzieścia kopiejek wziął-ze złością
bąknął Raskolnikow zostawszy sam. - Teraz niech weźmie również od tamtego
ananasa, później niech puści z nim dziewczynkę i na tym wszystko się skończy...
Po co się wtrącałem z pomocą! Śliczny ze mnie pomocnik, nieprawdaż? Czy ja mam
prawo pomagać? Choćby się nawzajem połykali żywcem - co mi do tego? I kto mi
pozwolił wydać te dwadzieścia kopiejek? Czyż one są moje?
^ Mimo te czupurne słowa zrobiło mu się bardzo ciężko na duszy. Usiadł znowu na
ławce. Myśli jego były w rozsypce. W ogóle trudno mu było myśleć w tej chwili o
czymkolwiek. Rad by odrętwieć do dna, zapomnieć o wszystkim, potem się obudzić i
zacząć zupełnie na nowo... - Biedne dziewczątko! - rzekł spojrzawszy na
opuszczone przez nią miejsce na ławce. - Wyczmucha się, popłacze, potem matka
się dowie... Najpierw uderzy, potem wychlosta boleśnie i hańbiące, a może i
wypędzi... Jeżeli zaś nie wypędzi, to i tak zwąchają różne takie Darie
Francowny, no i dziewczynka pójdzie w obroty, tędy, owędy... Zaraz potem
lecznica (zawsze tak bywa z takimi, które mieszkają z bardzo uczciwymi matkami i
swawolą w ukryciu przed nimi), a potem... a potem znowu lecznica... wódka...
szynczki... i znów lecznica... Po dwóch lub trzech latach - kaleka; tak że
całego jej życia, od urodzenia, będzie dziewiętnaście, może osiemnaście lat
całej parady... Czyż nie widywałem takich? A jak się to staje? Oto właśnie tak
się staje jak tutaj... Tfu! Niech tam! Podobno tak być powinno. Powiadają, że
taki a taki procent musi rokrocznie odpadać... dokądś tam... przypuszczalnie do
diabła, ażeby reszcie nie przeszkadzać i tę resztę odświeżać. Procent! Jak Boga
kocham, oni mają doskonale słóweczka, takie uspokajające, naukowe. Skoro padł
termin: procent, więc widocznie nie ma się czym turbować. Gdyby użyć innego
słowa, a, to inna sprawa... i wówczas, być może, wyglądałoby to mniej
przyjemnie... A jeżeli, na psa urok, Dunieczka również trafi do procentu?!...
Nie do tego, to do innego?... "Ale dokąd ja idę? - pomyślał nagle. - Dziwne.
Przecie szedłem w jakimś celu. Zaraz po przeczytaniu listu wyruszyłem... Aha,
już wiem: szedłem na Wyspę Wasiliewską, do Razumichina; teraz... przypomniałem
sobie. Dobrze, ale po co? Czemu właśnie teraz strzeliło mi do głowy, żeby pójść
do Razumichina? To ciekawe." Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego
byłych kolegów uniwersyteckich. Godne uwagi, że Raskolnikow za pobytu w
uniwersytecie z nikim prawie nie przestawał, stronił od wszystkich, nikogo nie
odwiedzał, a u siebie przyjmował niechętnie. Toteż niebawem wszyscy się od niego
odstrychnęli. Nie brał udziału ani we wspólnych zebraniach^, ani w rozmowach,
zabawach,^w_niczym. Uczył się zażarcie, nie szczędząc siebie - szanowano go za
to, lecz nikt go nie lubił. Był bardzo ubogi, a przy tym odstręczajSjCO 'dumny,-
zamknięty w sobie: jakby miał coś do ukrywania. Niektórzy koledzy mieli
włażenie, że patrzy na nich wszystkich jak na dzieci, z wysoka, jakby ich
wszystkich wyprzedził i w rozwoju, i w wiedzy, i w przekonaniach, toteż na ich
przekonania i zainteresowania spogląda jak na coś niższego. Z Razumichinem zaś
zbliżył się z jakiegoś powodu; może nawet nie tyle się zbliżył, lecz był z nim
troszeczkę rozmowniej-szy, szczerszy. Zresztą do Razumichina nie sposób było
inaczej się ustosunkować. Był to chłopiec nadzwyczaj wesoły i wy-57
ugrzężnie w błocie lub utknie w koleinie, przy czym woźnica zawsze je bije tak
dotkliwie, czasem nawet po łbie i po oczach, a jemu tak żal, tak żal na ten
widok, że gotów się rozpłakać, a mamusia zawsze odciąga go od okna. Wtem
powstaje harmi-der. Z szynku wychodzą - z krzykiem, z pieśniami, z bała-bajkami
- pijani, ogromni chłopi w czerwonych i niebieskich koszulach, w jermakach
zarzuconych na ramiona. - Wsiadajcie, wsiadajcie wszyscy! - krzyczy jeden z
nich, młody jeszcze, z takim grubym karkiem i z twarzą mięsistą, czerwoną jak
marchew. - Wszystkich powiozę, wsiadajcie! Rozlega się śmiech i okrzyki:
- Taka chabeta, gdzież ona powiezie!
- Mikołka! Czy ty masz dobrze w głowie: taką szkapinę założyłeś do takiego wozu!
- Nie inaczej, tylko ta hulanka ma dobre dwadzieścia lat, chłopcy! - Wsiadajcie,
wszystkich powiozę! - woła znów Mikołka, pierwszy wskakuje na wóz, ujmuje lejce
i staje wyprostowany na przodku. - Gniadego wziął wczoraj Matwiej! - krzyczy z
wozu.-A ta kobyłka, braciszkowie, tylko krew mi psuje; z ochotą zamordowałbym
cholerę, darmo żre obrok. Wsiadajcie, mówię! Puszczę ją w cwał! cwałować będzie!
I bierze w ręce bicz, z rozkoszą gotując się do okładania hulanki. - No to
wsiadajmy, czemu nie! - śmieje się ciżba. - Słyszycie: będzie cwałowała! -
Pewnikiem nie cwałowała już z dziesięć lat.
- Teraz pocwałuje!
- Nie żałujcie, chłopcy, niech każdy bierze batog, przygotujcie się! - Racja!
Rżnijcie ją!
Wszyscy się gramolą na wóz Mikołki ze śmiechem i konceptami. Wlazło ze sześciu;
jeszcze jest miejsce. Biorą ze sobą jedną babę, pulchną i rumianą. Ma na sobie
czerwony kaftanik, kieckę z paciorkami, na nogach miękkie ciżmy; gryzie orzeszki
i z cicha chichocze. Tłum zrywa boki ze śmiechu, bo i jakże się nie śmiać: taka
kobyłka od siedmiu boleści ma cwałem ciągnąć taki ciężar! Dwa parobczaki na
wozie od razu ujmują baty, by pomagać Mikołce. Rozlega się: "Wio!", szkapina
szarpie z całej siły, ale nie tylko w cwał, lecz nawet 62
stępa ledwie-ledwie rusza, przebiera nogami, postękuje i przysiada pod ciosami
trzech batów, sypiących się na nią jak groch. Śmiech na wozie i w tłumie
potęguje się, lecz Mikołka jest zły i ze wściekłości smaga, coraz gęściej smaga
kobyłkę, jakby istotnie sądził, że będzie mogła pójść w cwał. - Bracia,
zabierzcie i mnie! - rozochocił się któryś pa- ' robek spośród tłumu. -
Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! - krzyczy Mikołka. - Ona wszystkich powiezie.
Zamorduję! -i grzmoci, grzmoci, już sam nie wie, czym bić - tak się zapamiętał.
- Tatusiu, tatusiu!-woła mały'Rodion do ojca-tatusiu, co oni robią! Tatusiu,
biją biednego konika! - Chodźmy, chodźmy!-mówi ojciec.-Pijani, durnie,
awanturują się; chodźmy, nie patrz. - I chce go odciągnąć, lecz on mu się wyrywa
i jak nieprzytomny biegnie do konia. Ale z nieszczęsnym konikiem już się marnie
dzieje. Dyszy ciężko, przystaje, znów szarpie, omal nie pada. - Smagaj na
śmierć!-wrzeszczy Mikołka.-Było nie było. Zakatrupię! - Cóż to, diable wcielony,
nie chrzczono ciebie czy jak? - ' wola staruszek z tłumu. - Słyszane rzeczy,
żeby taki koniczek wlókł taki ciężar! - dorzuca drugi. - Zamęczysz go! - krzyczy
trzeci.
- Cicho bądźcie! To moja klacz. Co zechcę, to zrobię. Wsiadajcie! Wszyscy
wsiadajcie! Chcę, żeby poszła w cwał!... Nagle śmiech wybucha jak salwa i
pokrywa wszystko:
kobyłka nie wytrzymała coraz gęstszych razów i z rozpaczy zaczęła wierzgać.
Nawet staruszek nie utrzymał powagi, uśmiechnął się. No, bo proszę: takie byle
co, a wierzga! Jeszcze dwóch parobków z tłumu chwyta bicze"! podbiega do konika,
by go okładać z boków. Każdy nadbiega ze swej strony. - Po łbie ją, po ślepiach,
po ślepiach! - wrzeszczy Mikołka. - Zaśpiewajmy, bracia! - proponuje ktoś w
wasągu, a wszyscy podchwytują. Rozlega się hulaszcza pieśń, dzwonią dzwoneczki,
śpiewający przygwizdują. Babinka gryzie orzeszki i z cicha chichocze. ' ...Malec
biegnie obok szkapiny, zabiega od przodu, widzi, 63
samo wydało się Raskolnikowowi jakieś dziwne: właśnie wraca stamtąd, a ci o niej
gadają. Przypadek, rzecz oczywista, ale on właśnie się bije z pewną
niepowszednią myślą, a tu, rzekłbyś, ktoś usłużnie mu sekunduje: student począł
nagle udzielać swemu rozmówcy różnych szczegółów o tej Alonie Iwanownie. - Zacna
niewiasta - prawił - zawsze można u niej dostać pieniędzy. Bogata jak Żyd,
potrafi od razu dać na rękę pięć tysięcy, ale nie wzgardzi też rublowym
zastawem. Dużo naszych kolegów tam bywa. Tylko że to okropne ścierwo... I jął
opowiadać, że jest zła, ma muchy w nosie; że wystarczy prześlepić termin o jeden
bodaj dzień, a zastaw przepada. Daje czterokrotnie mniej, niż rzecz jest warta,
a zdziera siódmą skórę, żąda po pięć, ba, po siedem procent miesięcznie itd.
Student się rozgadał i opowiedział ponadto, że stara ma siostrę, Lizawietę,
którą ona - taka drobna i niewydarzóna - bije co chwila i trzyma w całkowitej
niewoli, niby małe dziecko, gdy tymczasem Lizawieta jest wyższa od niej przeszło
o głowę... - Fenomenalne! - zakonkludował student i wybuchnął śmiechem. Zaczęli
rozmawiać o Lizawiecie. Student gada) o niej z jakimś osobliwszym upodobaniem i
wciąż się śmiał; oficer słuchał bardzo uważnie, a wreszcie poprosił, by mu
student przysłał tę Lizawietę, gdyż ma bieliznę do cerowania. Raskolni-kow nie
przegapił ani słówka i wszystkiego naraz się dowiedział: Lizawieta jest młodszą,
przyrodnią (z innej matki) siostrą starej, ma już trzydzieściJnęć lat. Haruje
dla siostry od świtu do nocy, zastępuje jej kuchark"ęTpraczkę, a ponadto szyje
na sprzedaż, ba, wynajmuje się do mycia podłóg, a wszystkie zarobki oddaje
siostrze. N,ie wolno jej przyjąć żadnego zamówienia ani żadnej pracy bez
pozwolenia starej. A stara już zrobiła testament, o czym wie Lizawieta, która na
mocy tegoż testamentu nie ma dostać ani Złamanego szeląga, tylko ruchomości, jak
krzesła i tym podobne; wszystkie zaś pieniądze przeznaczone są dla pewnego
monasteru w guberni n-skiej na intencję wiecznego pokoju duszy testatorki.
Lizawieta była zapisana w poczet prostych mieszczan, nie zaś do klasy
urzędniczej; była to panna nad podziw nieforemna, rażąco wysokiego wzrostu o
długich, wielkich, jakby wykrzywionych nogach, zawsze obutych w trzewiki z
kozłowej skóry; 70
nosiła się nader czysto. Ale co najbardziej dziwiło i śmieszyło studenta, to, że
Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę... - Przecie powiadasz, że to monstrum -
wtrącił oficer.
- Ano, smagła taka, zupełnie niby przebrany żołnierz, ale wiesz? wcale nie
monstrum. Tak dobrze patrzy jej z oczu i twarzy. Bardzo. Najlepszy dowód to, że
wielu w niej gustuje. Taka cicha, łagodna, potulna, na wszystko się godzi. A
uśmiech ma nawet bardzo ładny. - Ho-ho, toć ona i tobie się podoba! - roześmiał
się oficer. - Bo taka dziwna. Słuchaj, wiesz, co ci powiem? Ja bym tę przeklętą
starą babę zabił i obrabował, i bądź pewien, że zrobiłbym to bez najmniejszych
wyrzutów sumienia - dodał student z zapałem. Oficer znów parsknął śmiechem, a
Raskolnikow drgnął. Jakie to dziwne! - Pozwól, chcę ci zadać jedno pytanie na
serio - gorączkował się student. - Przed chwilą zażartowałem, naturalnie, lecz
pomyśl: z jednej strony - głupia, bezmyślna, nic niewarta, zła, chora baba,
nikomu niepotrzebna, owszem, szkodliwa, która sama nie wie, po co żyje, a która
jutro i tak wyzionie ducha. Rozumiesz? Rozumiesz? - No tak, rozumiem - odparł
oficer, bacznie się wpatrując w swego podnieconego towarzysza. f"- Słuchaj
dalej. Z drugiej strony - młode, świeże siły, ginące bez wsparcia, i to
tysiącami, i to na każdym kroku! Sto, tysiąc dobrych poczynań można by poprzeć i
zrealizować za pieniądze tej staruchy, które się zaprzepaszczą w monaste-rze!
Setki, może tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę;
dziesiątki rodzin ocalić od nędzy, rozkładu, zguby, od rozpusty, od wenerycznych
szpitali - i to wszystko za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z tym
że na-. stępnie z ich pomocą poświęcisz się służbie dla całej ludzkości, dla
dobra powszechnego: jak sądzisz, czy tysiące dobrych czynów nie zmazą jednej
drobniuteńkiej zbrodni? Za jedno życie - tysiąc żywotów uratowanych od gnicia i
rozkładu. Jedna śmierć w zamian za sto żywotów - przecież to prosty rachunek!
Zresztą, co waży na ogólnej szali życie tego suchot-niczego, głupiego i złego
babsztyla? Nie więcej niżli życie wszy, karalucha, a nawet mniej, bo to
sekutnica szkodliwa. 71
Zżera cudze życie: to jędza, niedawno ze złości ugryzła Liza-wietę w palec - już
miano amputować! - Naturalnie, nie zasługuje na życie - potwierdził oficer - ale
tu wchodzi w grę przyroda. - Et, bracie, przecie my przyrodę wciąż naprawiamy i
na-prostowujemy; inaczej, musielibyśmy ugrzęznąć w zabobonach. Inaczej, nie
byłoby ani jednego wielkiego człowieka. Mówi się: "obowiązek, sumienie"; ja nic
nie mam przeciw sumieniu i obowiązkowi i-ale jakże my je pojmujemy? Czekaj,
zadam ci jeszcze jedno pytanie: Słuchaj! - Nie, to ty czekaj, bo ja tobie zadam
pytanie: Słuchaj!
- No?
- Przemawiasz teraz jak orator, lecz powiedz mi po prostu, czy ty byś sam zabił
tę starą, czy nie? - Ma się rozumieć, że nie! Ja obstaję za słusznością... Nie o
mnie tu idzie... - A ja tak uważam: skoro sam się nie decydujesz, to nie ma tu
żadnej słuszności! Jeszcze partyjkę! Raskolnikow był niezmiernie przejęty.
Niewątpliwie, wszystko to były najzwyklejsze, najczęstsze młodzieńcze rozmowy i
myśli, które słyszał już nieraz, może tylko w innym ujęciu i na inne tematy.
Lecz czemu akurat teraz musiał wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, teraz,
gdy we własnej jego głowie zalęgły się... dokładnie te same myśli? Dlaczego
akurat teraz, gdy wrócił od starej z zalążkiem owej myśli, musiał trafić akurat
na rozmowę o tejże starej?... Nader zastanawiającym wydawał mu się zawsze ten
zbieg okoliczności. Owa błaha rozmowa w traktierni wywarła na niego przemożny
wpływ w dalszym rozwoju wydarzeń: rzec by można, że istotnie tkwiło tutaj jakieś
przeznaczenie, wskazówka... Po powrocie z placu Siennego rzucił się na kanapę i
całą godzinę przesiedział bez ruchu. Tymczasem zapadł zmierzch; świecy nie miał,
zresztą nie przyszłoby mu do głowy ją zapalić. Później nigdy nie mógł sobie
przypomnieć: czy myślał wtedy o czym? Wreszcie poczuł, jak przedtem na murawie,
gorączkę i dreszcze; z rozkoszą uprzytomnił sobie, że na kanapie można nie tylko
siedzieć, lecz i położyć się. Wkrótce ciężki, ołowiany sen zwalił się na niego i
jakby go przytłoczył. Spał niezwykle długo i bez marzeń sennych. Anastazja,
•72
która przyszła do niego o dziesiątej nazajutrz rano, ledwie się go dobudzila.
Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata była znowu w jej własnym imbryku i znowu
lurowata. - Jak suseł! - zawołała z oburzeniem - wciąż śpi a śpi! Podniósł się z
wysiłkiem. Bolała go głowa; wstał, obrócił się w swej ciasnej izdebce i znów
opadł na kanapę. - Znowu będziesz spał! - krzyknęła Anastazja. - Chory jesteś
czy co? Milczał. - Herbaty chcesz?
- Później - bąknął z trudem, na nowo zamykając oczy i obracając się do ściany.
Anastazja chwilę postała nad nim. - Może naprawdę chory - rzekła, po czym
odwróciła się i wyszła. O drugiej przyszła znowu, tym razem z zupą. Leżał jak
przedtem. Herbata stała nietknięta. Anastazję to ubodło; gniewnie jęła go
szturchać.
- Co się wałkonisz! - sarknęła spoglądając nań z obrzydzeniem. Dźwignął się i
usiadł, lecz nie powiedział nic i tępo patrzał w podłogę. - Choryś czy nie chory
? - zapytała Anastazja, znów bez odpowiedzi z jego strony. - Wyszedłbyś na ulicę
- poradziła po chwili milczenia - niechby cię wiatrem obwialo. Będziesz jadł? -
Później...-wymamlal słabo.-Idź sobie!-i machnął ręką.
| Postała jeszcze trochę, popatrzyła na niego ze współczuciem j i odeszła.
Po kilku minutach podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i zupę. Następnie
wziął chleb, ujął łyżkę i począł jeść. Zjadł niewiele, bez apetytu, może trzy,
może cztery łyżki, jak gdyby odruchowo. Głowa mniej dokuczała. Posiliwszy się,
na nowo się wyciągnął na kanapie, ale zasnąć już nie mógł, tylko leżał
nieruchomo, na brzuchu, z twarzą wetkniętą w poduszkę. Wciąż mu się coś marzyło,
a wszystkie te zwidzenia byty cudaczne. Najczęściej zdawało mu się, że jest
gdzieś w Afryce, w Egipcie, w jakiejś oazie. Karawana wypoczywa, cicho leżą
wielbłądy; palmy dookoła rosną całym pierścieniem. Wszyscy jedzą obiad, on zaś
wciąż pije wodę wprost ze strumienia! który tuż obok płynie i szemrze. Jest tak
chłodno, taka 4 Doslojewski, l. l
73
jakby się już wszystkiego domyśliła. Czuł, że traci grunt pod nogami, że mu się
robi straszno, tak straszno, że kto wie, gdyby jeszcze z pól minuty patrzała
tak, nie wymawiając ani słowa, może by od niej uciekł. - Cóż to pani tak patrzy,
jakby mnie nie poznawała? - rzucił nagle, również z gniewem. - Chce pani, to
proszę brać, nie, to nie - pójdę do kogo innego, nie mam czasu. Wcale nie
zamierzał tego powiedzieć, jakoś samo to się powiedziało. Stara opamiętała się,
a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej otuchy. - Czemuż to pan tak
obcesowo... Cóż to jest?-spytała patrząc na zastaw. - Srebrna papierośnica;
przecie mówiłem zeszłym razem. Wyciągnęła rękę: - Czemu to pan taki blady? i
ręce panu drżą? Przeziębiłeś się w łaźni, dobrodzieju, czy co? - Gorączka... -
odparł urywanie. - Trudno mieć piękne rumieńce:.. kiedy nie ma co jeść - dodał,
ledwie wykrztuszając słowa. Znów zabrakło mu sił. Jednak odpowiedź brzmiała
przekonywająco; stara wzięła zastaw. - Co to jest? - zagadnęła, raz jeszcze
oglądając Raskol-nikowa i ważąc zastaw na dłoni. - Rzecz... papierośnica...
srebrna... Niech pani obejrzy. - Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna...
Patrzcie, jak na-obwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do
okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach),
spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. Rozpiął płaszcz,
wydobył siekierę z pętli, lecz jeszcze nie wyjął jej całkiem, tylko
przytrzymywał ręką pod okryciem. Ręce okropnie mu osłabły; wyraźnie czul, jak z
każdą chwilą mdleje coraz bardziej i drętwieją. Bał się, że upuści siekierę na
podłogę... W głowie mu się raptem zakręciło... - Co on tu nasuplał! -
niecierpliwie zawołała stara i poruszyła się w jego stronę. Nie miał już ani
chwili do stracenia-^Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czu)ąć własne
istnienie* i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę
starej. »•?.
Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz
siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała
chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące -włosy, jak
zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek
rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego
się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na
podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W
jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała "zastaw". Wtedy Ras-kolnikow z całej siły
uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła" jak z
wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i
natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone,
jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona
skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej
kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z
której ona zeszłym razem wyjęła klucze. Był zupełnie trzeźwy, zamroczeni i
zawrotów już nie doznawał, lecz ręce drżały w dalszym ciągu. Przypominał sobie
później, że był wówczas bardzo uważny, przezorny, ciągle usiłował nie zawalać
się... Klucze znalazł zaraz; podobnie jak wtedy, wszystkie były w jednym pęku,
na jednym stalowym kółku. Od razu pobiegł z nimi do sypialni. Był (o pokój
bardzo niewielki, z mnóstwem świętych obrazów na ścianie. Naprzeciw stało duże
łóżko, bardzo schludnie zastane, z watowaną kołdrą, uszytą ze skrawków atlasu.
Pod trzecią ścianą stała komoda. Rzecz dziwna: ledwie zaczął dobierać klucze do
komody, ledwie usłyszał ich brzęk, gdy nagle od stóp do głowy przebiegł go
dreszcz. Znowu przyszła mu ochota wszystko rzucić i odejść. Ale trwało to tylko
sekundę; na ucieczkę było za późno. Poczuł śmieszność tego, gdy znienacka inna,
trwożna myśl uderzyła mu do głowy. Uroiło mu się nagle, że może stara jeszcze
żyje i gotowa się ocknąć. Zaniechawszy kluczy i komody pobiegł z powrotem do
ciała, chwycił siekierę i znów się zamierzył nad staruszką - lecz nie uderzył.
Nie było wątpliwości, że jest martwa. Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając
zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę
skręcona w bok. -Chciał pomacać m
palcem, lecz odszarpnął rękę; zresztą i tak było widać. A tymczasem krwi
naciekla już cala kałuża. Wtem zauważył na szyi staruszki sznureczek, szarpnął,
lecz sznureczek był mocny i nie zerwał się; na domiar nasiąkł krwią. Spróbował
wyciągnąć go silą zza pazuchy, ale coś uwięzie i przeszkadzało.
Zniecierpliwiony, znowu podniósł siekierę, żeby przerąbać sznurek wprost na
ciele, od góry, ale się nie odważył i z trudem, walając sobie ręce i siekierę,
po dwu minutach szarpaniny rozciął sznureczek, nie dotykając ciała siekierą, i
zdjął. Nie pomylił się: sakiewka. Na sznurku były dwa krzyżyki, jeden z
cyprysowego drzewa, drugi miedziany, ą ponadto emaliowany medalik; niż obok nich
wisiała niewielka, zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalową skuwką i
kółeczkiem. Sakiewka była szczelnie wypchana. Raskolnikow wsunął ją sobie do
kieszeni nie oglądając, krzyżyki rzucił na pierś staruszki i, tym razem biorąc
ze sobą siekierę, znów pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał
klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie
chciały wejść do zamków. Nie, żeby mu ręce bardzo drżały, ale wciąż się mylił;
na przykład widzi, że klucz jest nie ten, nieodpowiedni, a jednak wtyka. Wtem
przypomniał sobie i zmiarkował, że ten duży klucz z karbowanym piórkiem, który
dynda tuż obok małych, na pewno nie jest wcale od komody (jak mu to i za
poprzednią bytnością przyszło na myśl), tylko od jakiejś skrzynki, i że
prawdopodobnie w tej skrzynce schowane jest wszystko co cenniejsze. Porzucił
komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj
trzymają skrzynki pod łóżkami. "A jakże!" Oto spora skrzynka, ponad arszyn
długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana
stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. Z wierzchu, pod
białym prześcieradłem, leżało zajęcze futerko z czerwonym pokryciem, pod nim -
jedwabna suknia, dalej szal, a dalej, w głębi chyba, same tylko łachy. Przede
wszystkim zaczął wycierać skrwawione ręce w czerwone pokrycie futerka. "To
czerwone, a na czerwonym krwi nie znać"-rozważał, lecz nagle otrzeźwiał: "Boże!
czy ja wariuję?" - pomyślał z przestrachem. Gdy tylko poruszył owe łachy, raptem
spod -futerka wyśliznął , się-.zloty zegarek. Gorączkowo jął wszystko
przewracać. Jakoż istotnie, wgt-ódlachów poukrywane były złote rzeczy - praw-84
dopodobnie same zastawy, wykupione i nie wykupione -- bransoletki, łańcuszki,
kolczyki, szpilkLj tak dalej. Niektóre były w futerałach, inne po prostu
zawinięte w papier gazetowy, lecz skrzętnie i troskliwie, w podwójne arkusze,
oraz związane ta-siemeczkami. Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie
nimi kieszenie spodni [ palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie
otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć... Nagle wydało mu się, że w
pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywnial jak trup.
Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki
okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa
cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc;
lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju
stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą
siostrę-biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego
Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej
skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem,
poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż
nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą.
Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają
czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się
zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na
zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych
okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera
uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą
rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie,
jak gdyby odsuwając napastnika. Cios.spadł wprost na"czaszkę, ostrzem, i od razu
rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła sięjak-kieda.
Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go odrzucił i
pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym
drugim, zgoła nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. I
gdyby teraz był w stanie dokładniej widzieć i rozumować; gdyby tylko mógł zdać
sobie sprawę ze 85
i chciał powrócić w uliczkę. Chociaż walił się prawie z nóg, nałożył jednak
drogi i wrócił do domu z zupełnie innej strony. Nie całkiem przytomny wszedł do
bramy swojej kamienicy:
w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał
przed sobą nader ważne zadanie: położyć ją na miejsce i to możliwie
niepostrzeżenie. Naturalnie, już nie był w stanie pojąć, że może najlepiej
byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją,
chociażby później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka.
Drzwi stróżówki były przymknięte, ale nie zamknięte na klucz; więc
najprawdopodobniej stróż był w domu. Ale Raskolnikow do takiego stopnia
postradał zdolność rozumienia czego bądź, że podszedł wprost do stróżówki i
otworzył. Gdyby go dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo możliwe, że od razu
podałby mu siekierę. Jednak dozorcy nie było,' więc zdążył położyć siekierę na
poprzednim miejscu pod ławką. A nawet przykrył ją znowu polanom. Aż do swojej
stancyjki nie spotkał nikogo, ani żywej duszy; drzwi gospodyni były zamknięte.
Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spal, ani też nie
był przytomny. Gdyby kto wszedł wówczas do jego pokoju, zerwałby się z krzykiem.
Strzępki i urywki jakichś myśli wirowały mu w głowie, jednak żadnej nie potrafił
uchwycić, żadnej pomimo wysiłku nie potrafił przytrzymać... CZĘŚĆ DRUGA
Przeleżał tak bardzo długo. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach
spostrzegał, że to już dawno noc, lecz nie przychodziło mu na myśl, by wstać.
Wreszcie zauważył, że to już jasność dzienna. Leżał na kanapie na wznak, jeszcze
oszołomiony niedawnym zamroczeniem. Ostro dolatywały do niego straszne,
rozpaczliwe wrzaski z ulicy, których zresztą musiał wysłuchiwać każdej nocy pod
swoim oknem, około trzeciej nad ranem. Właśnie one go teraz zbudziły. "Aha! to
już pijacy wychodzą z szynków - pomyślał - trzecia godzina." I nagle skoczył,
jakby go kto poderwał z kanapy. "Jak to! już trzecia!" Usiadł na kanapie - i oto
wszystko mu się przypomniało! Raptownie, w jednym okamgnieniu, przypomniał sobie
wszystko! W pierwszej chwili sądził, że zwariuje. Zrobiło mu się okropnie zimno;
wprawdzie to zimno pochodziło i od gorączki, która zaczęła go trapić już dawno,
we śnie. Teraz zdjęły go nagle takie dreszcze, że mu ząb na ząb nie trafiał i aż
podrzucało go całego. Otworzył drzwi i jął nasłuchiwać: w domu jak makiem
zasiał. Ze zdumieniem oglądał siebie samego, pokój i nie pojmował, jak mógł
wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi na haczyk i rzucić się na kanapę nie tylko
w ubraniu, ale i w kapeluszu, który teraz się stoczył i leżał na podłodze obok
poduszki. "Gdyby kto wstąpił, cóż by pomyślał? Żem pijany? Ale..."
Poskoczył ku oknu. Było wystarczająco widno, więc co rychlej zaczął oglądać się
cały, od stóp do głowy, całą swoją odzieży czy nie ma śladów? Ale tak nic się
nie dało zrobić. Wstrząsany dreszczami, począł rozbierać się zupełnie i na nowo
wszystko oglądać. Powywracał wszystko do ostatniej nitki, do ostatniego skrawka,
po czym, nie dowierzając sobie, powtórzył tę czynność trzykrotnie. Zdaje się, że
nic, żadnych śladów; jedynie w tym miejscu, gdzie się spodnie postrzępiły u dołu
i zwisały jak frędzle, na frędzlach tych widniały gęste skrzepy krwi. Schwycił
swój spory nóż składany i odciął te strzępy. Ponoć nic więcej nie było. Nagle
przypomniał sobie, że sakiewka i rzeczy, które wyciągnął z kuferka staruszki,
wszystkie leżą dotychczas w jego kieszeniach! Dotychczas nie pomyślał o tym,
żeby to wyjąć i schować! Nie przypomniał sobie o tym nawet teraz, kiedy oglądał
ubranie! Co się z nim dzieje ? Co tchu począł wszystko wydobywać i rzucać na
stół. Wydostawszy wszystko, nawet wywróciwszy kieszenie, by się upewnić, że nic
już nie zostaje, przeniósł cały ten stos do kąta. Tam, w samym kąciku, na dole,
w pewnym miejscu była rozdarta, odstająca od ściany tapeta: momentalnie jął
wszystko wpychać do tej dziury pod tapetą. Zmieściło się! "Wszystko precz z
oczu! Sakiewkę także!" -myślał z radością, wstając i tępo patrząc w kąt, na
dziurę, która się teraz jeszcze bardziej wystoperczyła. Wtem drgnął ze zgrozy. -
Boże - szeptał z rozpaczą - czy ja mam dobrze w głowie? Czyż to jest ukryte?
czyż tak się ukrywa rzeczy? Prawda i to, że nie liczył na rzeczy; przypuszczał,
że znajdzie tylko pieniądze, i dlatego nie przygotował zawczasu odpowiedniego
schowanka. "Ale teraz, teraz, czemu się cieszę - myślał w rozterce. - Czyż tak
się rzeczy chowa? Naprawdę, rozum postradałem!" Jak z krzyża zdjęty, siadł na
kanapie i w tejże chwili znowu zaczęły nim wstrząsać nieznośne dreszcze.
Odruchowo sięgnął po leżące na krześle swoje dawne studenckie palto zimowe,
ciepłe, lecz dzisiaj prawie w łachmanach; przykrył się nim, a sen i majaczenie
ogarnęły go natychmiast. Stracił poczucie rzeczywistości. Najdalej po pięciu
minutach zerwał się na nowo i na nowo jak oszalały rzucił się do swej odzieży.
"Jakże mogłem zasnąć, gdy nic nie zostało zrobione! No, proszę, no, proszę:
dotychczas nie odprułem spod pachy owej pętli! Zapomniałem, za-96
pomniałem o takiej rzeczy! O takiej poszlace!" Odszarpnął pętlę i czym prędzej
darł ją na strzępki, które wpychał między bieliznę pod poduszką. "Strzępy
podartego płótna w żadnym razie nie wzbudzą podejrzeń; zdaje się, że nie, zdaje
się, że nie!"-powtarzał stojąc pośrodku pokoju i z napiętą aż do bólu uwagą jął
wypatrywać dookoła, na podłodze, wszędzie, czy jeszcze o czym nie zapomniał?
Pewność, że opuszcza go wszystko, nawet pamięć, nawet zwykła zdolność
rozumowania - dręczyła go nieznośnie. "Czyżby to się już zaczynało? czyżby to
już przyszła kara? A co, a co, czyż tak nie jest?!" W rzeczy samej, zrzynki
odcięte od spodni poniewierały się na podłodze, na środku pokoju, żeby mógł je
ujrzeć pierwszy lepszy, kto wejdzie! "Cóż to się ze mną dzieje!" - wykrzyknął
znowu, jak nieswój. Tu przyszła mu do głowy dziwna myśl: że kto wie, może i cała
jego odzież jest we krwi, że może jest dużo plam, tylko on ich nie widzi, nie
dostrzega, ponieważ jego władze umysłowe osłabły, rozklekotały się, przyćmiły...
Naraz sobie przypomniał, że i na sakiewce była krew. "Och! To znaczy, że i w
kieszeni musi być krew, bo przecie wsunąłem wtedy do kieszeni sakiewkę jeszcze
mokrą!" Błyskawicznie wywrócił kieszeń i rzeczywiście na podszewce kieszeni były
ślady, plamy! "Widocznie jeszcze niezupełnie straciłem rozum, jeszcze coś
pamiętam i miarkuję, skoro sam się zreflektowałem! - pomyślał z tryumfem,
głęboko i radośnie oddychając pełną piersią. - To po prostu osłabienie z
gorączki, przelotna nieprzytomność" - i wydarł całą podszewkę z lewej kieszeni
spodni. W tej chwili promień słońca oświetlił jego lewy but: na skarpetce
prześwitującej przez dziurawe obuwie znaczyły się jakieś ślady. Zzuł but.
"Istotnie są ślady! cały czubek skarpetki jest przepojony krwią." Prawdopodobnie
wdepnął wówczas niebacznie w tę kałużę... "Ale co teraz z tym począć? Gdzie
podziać tę skarpetkę, zrzynki, kieszeń?" Zgarnął wszystko do ręki i stał
pośrodku'pokoju. "Do pieca? Ale w piecu będą szukali przede wszystkim. Spalić?
Dobrze, lecz czym? Nawet zapałek nie mam. Nie, lepiej wyjść gdzieś i wszystko
wyrzucić. Tak! lepiej wyrzucić! - powtarzał, znów siadając na kanapie - i to
zaraz, natychmiast, bez zwłoki!..." Cóż, kiedy ciężka głowa znowu opadała na
poduszkę, znowu przeszył go lodowaty dreszcz; znowu Raskolnikow wciągnął ^
rtnctnicwskl. t. T 97
na siebie palto. I długo, w ciągu kilku godzin, roiło mu się od czasu do czasu,
że "trzeba zaraz, nie odwlekając, pójść gdzieś i wszystko wyrzucić, prędzej,
prędzej się tego pozbyć!" Kilkakrotnie próbował wstać z kanapy, lecz już nie był
w stanie. Nareszcie obudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. - Otwieraj,
jeśliś żyw! Ciągle się wyleguje!-krzyczała Anastazja grzmocąc pięścią w drzwi. -
Calusieńkie dni wysypia się jak nie przymierzając pies! Dalibóg jak pies!
Otwieraj, mówię. Już po dziesiątej. - A może go nie ma w domu! -nadmienił głos
męski. "Ba! to głos stróża... Czegóż mu potrzeba?" Zerwał się i usiadł na
kanapie. Serce tak mu się tłukło, że aż czuł ból. - Mądryś! A któż zamknął na
haczyk?-obruszyła się Anastazja. - Widzicie go: będzie się zamykał! Boisz się,
żeby cię samego nie ukradli? Otwieraj, fujaro, zbudź się! "Czego oni chcą? po co
ten stróż? Już wszystko wiedzą. Stawić opór czy otworzyć? Lepiej otworzyć! Raz
kozie śmierć..." Uniósł się na kanapie, podał się w przód i zdjął haczyk.
Apartament jego był takich rozmiarów, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z
posłania. Nie inaczej: stróż i Anastazja.
Anastazja jakoś dziwnie mu się przyjrzała. Raskolnikow z wyzywającą i desperacką
miną spojrzał na stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, we dwoje złożony
papier, zapieczętowany ordynarnym lakiem. - Wezwanie, z biura - rzekł wręczając
mu papier.
- Z jakiego biura?...
- Wzywają na policję. Wiadomo, z jakiego biura.
- Na policję!... Po co?...
- Skąd mam wiedzieć? Każą, to iść, i już. -Pilnie popatrzał na niego, rozejrzał
się wokół i zabierał się do wyjścia. - Na dobreś się rozchorował?-rzuciła
Anastazja - nie spuszczając zeń oczu. Również i stróż na chwilę obrócił głowę -
Od wczoraj ma gorączkę - dodała. Raskolnikow nie odpowiadał i trzymał w ręku
papier nie odpieczętowuj ąc. - Ta już nie wstawaj! - ciągnęła Anastazja
żałośliwie,
98
widząc, że spuszcza nogi z kanapy. - Kiedyś chory, to nie wychodź; przecie się
nie pali. A co to masz w ręce? Spojrzał: w prawej ręce ma owe zrzynki, skarpetkę
i strzępy wydartej kieszeni. Spał z nimi. Już później, rozmyślając o tym,
przypomniał sobie, że nawet we śnie, gdy się budził zgorącz-kowany, mocno
zaciskał to wszystko w garści i znowu z tym zasypiał. - Uzbierał sobie jakichś
galganków i śpi z nimi, niczym ze skarbem!... - Tu Anastazja zaniosła się swym
chorobliwym nerwowym śmiechem. Raskolnikow co rychlej wsunął to wszystko pod
płaszcz i utkwił w niej nieruchomy wzrok. Chociaż w tej chwili bardzo niewiele
mógł pomyśleć sensownie, jednak czuł, że nie tak będą się obchodzić z
człowiekiem, gdy go przyjdą aresztować. "Ale... policja?" - Napiłbyś się
herbaty? Chcesz? Mogę przynieść; w kuchni trochę zostało... - Nie... pójdę;
zaraz pójdę-bąkał wstając.
- Toż ty ani ze schodów zejść nie poradzisz.
- Pójdę...
- Jak chcesz...
Odeszła za stróżem. Raskolnikow natychmiast rzucił się ku oknu - oglądać
skarpetki i zrzynki. "Plamy są, lecz nie bardzo znaczne; wszystko się
zabrudziło, zatarło i już wyblakło. Kto z góry nie wie - nic nie dojrzy. Więc i
Anastazja nie mogła z daleka nic dostrzec. Bogu dzięki!" Dopiero teraz z
drżeniem serca odpieczętował wezwanie i zaczął czytać. Długo, długo czytał,
zanim zrozumiał. Było to zwyczajne wezwanie policyjne: ma się stawić dzisiaj o
wpół do dziesiątej w biurze komisarza dzielnicowego. "Co to ma znaczyć? Nigdy
nie miałem nic wspólnego z policją ! I dlaczego akurat dzisiaj ? - myślał z
dręczącym zdumieniem. -O Boże, żebyż to już prędzej!" Padł na kolana, by się
pomodlić, lecz roześmiał się - nie z modlitwy, tylko z siebie. Pośpiesznie
zaczął się ubierać. "Ginąć, to ginąć, wszystko jedno! Trzeba włożyć skarpetkę! -
pomyślał ni stąd, ni zowąd - jeszcze więcej się zatrze w kurzu, i ślady znikną."
Nie zdążył jednak jej włożyć, a już zszarpnął ją z przerażeniem i wstrętem.
Zszarpnął, ale zmiarkowawszy, że innej nie posiada, wciągnął ją na nowo -- i na
nowo się roześmiał. "Wszystko to jest umowne, wszystko to względne, wszystko
"Lada fraszka, lada drobna nieoględność, a mogę się zdradzić! Hm... szkoda, że
tu nie ma powietrza... Duszno... W głowie jeszcze bardziej się kręci... w umyśle
też..." Czul w sobie okropny nieład. Bał się, że nie potrafi nad sobą zapanować.
Próbował uczepić się jakiejkolwiek, zupełnie ubocznej myśli, lecz bez
powodzenia. Zresztą ogromnie go interesował sekretarz: pragnął wyczytać coś z
jego twarzy, "rozgryźć" go. Był to człowiek bardzo młody, najwyżej
dwudziestodwu-letni, miał twarz smagłą i ruchliwą, starszą nad wiek; był modnie
wysztafirowany, z rozdziałkiem na głowie, wyczesany i wypomadowany, z mnóstwem
pierścionków na białych, szczotką wyczyszczonych palcach i ze złotymi
łańcuszkami na kamizelce. Do jednego z obecnych tu cudzoziemców powiedział nawet
ze dwa słowa po francusku, i to całkiem poprawnie. - Luizo Iwanowno, może by
pani usiadła - rzucił od niechcenia purpurowej strojnisi, która wciąż stała,
jakby nie mając odwagi siąść bez zaproszenia, jakkolwiek krzesło było tuż. - Ich
danke* - rzekła cicho, spływając na krzesło z jedwabnym poszumem. Jej suknia
bladoniebieska, z białym koronkowym przybraniem, rozdęła się wokół krzesła niby
balon i zajęła omal nie pół pokoju. Zapachniały perfumy. Lecz damę widocznie
onieśmielało, że oto zajęła pół pokoju i że tak biją od niej perfumy; uśmiechała
się tchórzliwie i zarazem bezczelnie, ale z wyraźnym niepokojem. Pani w żałobie
skończyła wreszcie i zabierała się do wyjścia. Wtem, nie bez hałasu, nader
zuchowato i jakoś osobliwie poruszając ramionami za każdym krokiem, wszedł
oficer, rzucił czapkę z bączkiem na stół i rozsiadł się. Okazała dama aż
podskoczyła z miejsca na jego widok i z niebywałym rozanieleniem jęła dygać; ale
oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś już nie śmiała usiąść w
jego obecności. Był to porucznik, pomocnik komisarza cyrkułu; miał rudawe wąsy,
poziomo sterczące w obie strony, oraz nadzwyczaj drobne rysy twarzy, które nie
wyrażały nic prócz pewnej dozy czelności. Z ukosa i po części z oburzeniem
spojrzał na Raskolnikowa: ten ostatni był nad miarę podle ubrany, a
jednocześnie, mimo swego - liri^kuję.
nędznego wyglądu, zachowywał się w sposób nie licujący z jego strojem;
Raskolnikow bowiem dopuścił się tej nieostrożności, że zbyt długo i wprost
popatrzył na oficera, czym też go uraził. - Czego chcesz? - krzyknął porucznik,
zapewne zdziwiony, że taki obdartus ani myśli rozpłynąć się w powietrzu pod jego
piorunowym spojrzeniem. - Kazali mi przyjść... mam wezwanie...-wydukał
Raskolnikow. - To w sprawie należności pieniężnej od tego pana... od studenta-
skwapliwie wyjaśnił sekretarz odrywając się od swych papierzysk. - Proszę! - i
przerzucił Raskolnikowowi zeszyt, wskazawszy odpowiednią rubrykę - niech pan
przeczyta! "Należność pieniężna? jakież to pieniądze?-myślał Raskolnikow - ależ
w takim razie to już na pewno nie tamto!" Drgnął z radości. Raptem zrobiło mu
się niewiarogodnie, niewypowiedzianie lekko. Kamień z serca! - A o której
godzinie kazano panu przyjść, mój panie? - krzyknął porucznik, coraz bardziej
obrażony nie wiedzieć czym. - Tu stoi jak wół, że o dziewiątej, a teraz już
prawie dwunasta! - Doręczono mi to zaledwie przed kwadransem - głośno i przez
ramię odparł Raskolnikow, który także rozgniewał się z nagła i niespodziewanie
dla siebie, w czym nawet znajdował niejaką przyjemność. - Wystarczy, że
przyszedłem, choć jestem chory i mam gorączkę. - Zechce pan nie krzyczeć!
- Wcale nie krzyczę, mówię bardzo spokojnie, to pan krzyczy na mnie; ja zaś
jestem studentem i nikomu nie pozwolę krzyczeć na siebie. Porucznika tak
zatkało, że w pierwszej minucie nic nie potrafił wykrztusić, tylko jakieś bryzgi
wylatywały mu z ust. Porwał się z miejsca. - Proszę mi-il-czeć! Jest pan w
urzędzie. Bez grubiaństw, mój panie! - I pan także jest w urzędzie-zawołał
Raskolnikow- i nie dość tego, że pan krzyczy, ale jeszcze pali papierosa, czyli
że uchybia nam wszystkim. - Co rzekłszy Raskolnikow doznał niebiańskiej
błogości. 101
potęgą doznania, że już nie tylko z jakąś sentymentalną wylewnością jak przed
chwilą, lecz w ogóle z niczym już mu nie wolno zwracać się do tych ludzi w
biurze cyrkułu i że chociażby to byli rodzeni bracia i siostry, a nie urzędnicy
policji, to i tak już by nie miało żadnego sensu zwracać się do nich w żadnej a
żadnej okoliczności życia. Dotychczas nigdy nie doświadczył tak dziwnego i
okrutnego doznania. A co najgorsze, najbardziej męczące - to właśnie, że było to
raczej doznanie niż świadomość, niż pojęcie: doznanie bezpośrednie, doznanie
najbardziej torturujące ze wszystkich doznań, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek
przeżyć. Sekretarz począł mu dyktować utarty wzór tego rodzaju oświadczeń, to
znaczy: zapłacić nie mogę, przyrzekam wtedy a wtedy (kiedykolwiek) uiścić
należność, z miasta nie wyjadę, mienia ani sprzedawać, ani rozdarowywać nie będę
i tym podobne. - Ależ pan nie może pisać, pióro wypada panu z rąk - zauważył
sekretarz, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. - Pan chory? - Tak... w głowie
mi się kręci... Niech pan dyktuje.!
- To już koniec. Proszę podpisać.
Sekretarz wziął od niego papier i zajął się innymi interesantami. Raskolnikow
odłożył pióro, lecz zamiast wstać i odejść, wsparł się łokciami na stole i
ścisnął głowę oburącz. Jakby mu kto wbijał gwóźdź w ciemię. Raptem nawiedziła go
myśl dziwna: Wstać zaraz, podejść do Nikodema Fomicza i opowiedzieć wszystko, co
było wczoraj, wszystko do najdrobniejszych szczegółów, potem udać się razem z
nimi do siebie i pokazać im te rzeczy w kącie, w dziurze. Pokusa była tak silna,
że ulegając jej, już się podniósł na krześle. "A może zastanowić się choć przez
minutę?-mignęło mu w głowie.-Nie, lepiej się nie zastanawiać, tylko ot, z pieca
na łeb!" Nagle zatrzymał się jak wryty. Nikodem Fomicz zapalczywie mówił coś do
porucznika i Raskolnikow usłyszał: - Nie ma mowy, obaj zostaną zwolnieni! Po
pierwsze, wszystko temu przeczy. Bo uważaj: po co by. mieli wołać stróża, gdyby
to była ich sprawka?.-.. Żeby siebie pogrążyć, co? Albo dla fortelu? Nie, to by
już był fortel przemędrkowany! A wreszcie, studenta Piestriakowa widzieli w
bramie obaj stróże i jedna 110
baba akurat w chwili, kiedy wchodził. Szedł w towarzystwie trzech kolegów i
rozstał się z nimi już przed samą bramą; wypytywał stróżów o lokatorów jeszcze w
obecności tych swoich przyjaciół. Któż by wypytywał o lokatorów, gdyby szedł w
takich zamiarach? Co zaś do Kocha, to ten przed pójściem do starej pół godziny
siedział na dole u złotnika i dopiero dokładnie kwadrans przed ósmą wyszedł od
niego na górę do starej. Więc sam pomyśl... - Za pozwoleniem, skądże taka
sprzeczność: sami twierdzą, że się dobijali i że drzwi były zamknięte, a po
trzech minutach, kiedy wrócili ze stróżem, okazuje się, że drzwi otwarte? - W
tym ci sęk: morderca na pewno tam siedział i zaniknął się na haczyk; nakryliby
go jak amen w pacierzu, gdyby Koch nie pokpił sprawy i nie poszedł sam po
stróża. On zaś właśnie w tymże czasie zdążył zbiec ze schodów i jakoś się
prześliznąć mimo nich. Koch nie wie, jak Bogu dziękować, żegna się prawą i lewą
ręką. "Gdybym tam pozostał - powiada - on by wypadł i zabił mnie siekierą." Chce
dać na prawosławną mszę, che-che!... - A mordercy nikt nie widział?
- Skądże znowu! Ta kamienica - to jak arka Noego - wtrącił sekretarz, który się
przysłuchiwał ze swego miejsca. - Sprawa jasna, sprawa jasna! - gorąco powtórzył
Nikodem. - Nie, sprawa bardzo niejasna - stanowczo rzekł porucznik. Raskolnikow
wziął kapelusz i ruszył ku drzwiom. Ale do drzwi nie doszedł... Gdy
oprzytomniał, zobaczył, że siedzi na krześle, że z prawej strony podtrzymuje go
jakiś człowiek, a z lewej stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką pełną żółtej
wody, że Nikodem Fomicz stoi przed nim i bacznie mu się przygląda. Powstał z
krzesła. - Co to? Pan chory?-dosyć ostro zagadnął Nikodem Fomicz.
- Ten pan już podpisując ledwie piórem wodził - zaznaczył sekretarz Siadając i
znowu biorąc, się do papierów. - Pan dawno choruje?-krzyknął porucznik ze swego
miejsca, również segregując papiery. On także, rzecz prosta,
płodnie pól godziny, że powziął raz taką decyzję we śnie, w majaczeniu! Zrobił
się strasznie roztargniony i roztrzepany i wiedział o tym. Stanowczo należy się
pośpieszyć! Ruszył ku Newie Aleją W-ską; lecz po drodze zaświtała mu nowa myśl:
"Po co nad Newę? Po co do wody? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, ot,
chociażby na Wyspy, i gdziekolwiek-w ustronnym miejscu, w lesie, pod krzakiem-
wszystko to zakopać, a drzewo dobrze sobie zapamiętać?" I jakkolwiek czul, że
nie jest w stanie wszystkiego tego jasno i zdrowo rozważyć w tej chwili,
jednakże myśl wydala mu się bezbłędną. Ale i na Wyspy nie było mu sądzone się
dostać; natomiast rzecz wzięła inny obrót. Idąc z Alei W-skiej na plac, nagle
ujrzał po lewej ręce wejście na podwórko, zupełnie na głucho zabudowane. Z
prawa, tuż od bramy, daleko w głąb podwórka szedł ślepy, nietynkowany mur
sąsiedniej czteropiętrowej kamienicy. Z lewa, równolegle do ślepego muru i
również od samej bramy, biegi drewniany parkan na jakie dwadzieścia kroków w
głąb dziedzińca i dopiero dalej skręcał pod kątem na lewo. Było to na głucho
odgrodzone miejsce, gdzie leżał zwalony jakiś budulec. Nieco dalej, w
zagłębieniu podwórka, zza parkanu wyzierał węgieł niskiej, zasmolonej murowanej
szopy, prawdopodobnie część jakichś warsztatów. Zapewne mieścił się tu zakład
ślusarski czy stelmachowski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie prawie tuż od bramy
poczynając, gęsto czerniały kupki węglowego miału. "Oto gdzie można by podrzucić
- i w nogi!" - pomyślał. Nie widząc nikogo na podwórku, wstąpił do bramy i
zobaczył tuż koło wrót urządzenie często spotykane'w kamienicach, gdzie mieszka
dużo robotników, rzemieślników, woźniców itd., mianowicie przylegającą do
parkanu rynnę ściekową, na parkanie widniał nieunikniony w takich razach dowcip,
wypisany kredą: "Tótej zaczymywać się nie Wolno." Miało to już tę dobrą stronę,
że wstąpienie tu i zatrzymanie się nie mogło budzić podejrzeń. "Zrzucić od razu
wszystko na kupę i uciekać!"
Jeszcze raz się obejrzał i już wkładał rękę do kieszeni, gdy wtem pod murem
zewnętrznym, pomiędzy bramą a rynną ' w przesmyku nie szerszym nad jeden arszyn,
zauważył duży nie ociosany kamień, który ważył z półtora puda i przylegał do
muru od ulicy. Za tym murem biegł chodnik, słychać 114
było, jak kroczą przechodnie, których tutaj jest zawsze sporo; lecz za bramą
nikt go nie mógł dojrzeć, chyba żeby kto wszedł z ulicy; co zresztą było bardzo
prawdopodobne, toteż należało się śpieszyć. Pochylił się nad kamieniem, mocno
oburącz uchwycił go za wierzchołek, natężył wszystkie siły i przewrócił głaz.
Pod głazem powstało niewielkie zagłębienie, do którego jął czym prędzej wyrzucać
wszystko z kieszeni. Sakiewka znalazła się na samym wierzchu, ale i tak w
zagłębieniu zostało jeszcze miejsce. Następnie znów uchwycił kamień i od razu
obrócił go z powrotem; kamień zajął dokładnie poprzednie położenie, może tylko
wydawał się odrobineczkę wyższy. Raskolnikow podgarnąi. trochę ziemi i
przydeptał dookoła nogami. Nic nie można było zauważyć. Wówczas wyszedł i
podążył w stronę placu. Znów na moment porwała go wszechwładna, trudna do
zniesienia radość, jak przedtem w biurze. "Ślady zatarte! Komuż, komuż przyjdzie
do głowy szukać pod tym kamieniem? Może on tu leży od chwili zbudowania
kamienicy i przeleży drugie tyle. A gdyby nawet znaleziono: czemuż mają pomyśleć
o mnie? Skończone! Nie ma poszlak!" I zaśmiał się. Tak jest; przypominał sobie
później, że się roześmiał nerwowym drobnym, bezgłośnym, długim śmiechem i wciąż
się śmiał, śmiał się cały czas, idąc przez plac. Ale kiedy wszedł na bulwar K-
ski, gdzie przedwczoraj spotkał ową dziewczynę, śmiech go nagle opuścił. Inne
myśli wtargnęły mu do mózgu. Poczuł nagle, że przejście mimo tej ławki, na
której wtedy, po odejściu dziewczyny, siedział i rozmyślał, budzi w nim teraz
okropny wstręt oraz że okropnie mu będzie ciężko spotkać znów wąsala, któremu
dal wtedy dwudziestkę. "Pal go diabli!" Szedł rozglądając się dokoła gniewnie i
z roztargnieniem. Wszystkie jego myśli wirowały obecnie wokół jakiegoś głównego
punktu, czuł, że to jest rzeczywiście punkt główny i że teraz, właśnie teraz,
pozostał sam na sam z tym głównym punktem - i to pierwszy raz po tych dwóch
miesiącach. "Niechże to wezmą wszyscy diabli! - pomyślał raptem w napadzie
niewysłowionej złości. - Stało się i nie odstanie, niech więc diabli porwą i ją,
i to nowe życie! Boże, jakie to głupie!... Ile ja dzisiaj nalgałem i
nałajdaczyłem! Jakżem obmierzle merdał ogonem i przymilał się do tego paskudnego
sobie grzbiet, poczuł nagle, że ktoś mu wtyka do ręki pieniądze. Obejrzał się:
leciwa jakaś kupcowa, w stroiku na głowie i w kozłowych trzewikach, a przy niej
dziewczyna w kapeluszu i z zieloną parasolką; widocznie jej córka. "Weź to,
kochanecz-ku, w imię Boże." Wziął, a one poszły dalej. Moneta była dwudziestką.
Sądząc po ubraniu i wyglądzie, łatwo mogły go wziąć za żebraka, za prawdziwego
ulicznego zbieracza groszy, jałmużnę zaś w wysokości aż dwudziestu kopiejek
zawdzięczał z pewnością chlaśnięciu biczem, które wzbudziło w nich współczucie.
Zacisnął pieniążek w ręce, zrobił jakie dziesięć kroków i zwrócił się twarzą do
Newy, w kierunku pałacu. Na niebie ani chmurki, woda prawie błękitna - rzecz w
Newie tak rzadka. Kopuła soboru4 - która z żadnego punktu nie zarysowuje się
lepiej, niż gdy na nią patrzeć stąd, z mostu, o dwadzieścia kroków od kaplicy -
aż promieniała, a przeźrocze powietrze pozwalało dojrzeć każdy jej ornament. Ból
od smagnięcia uśmierzył się i Raskolnikow zapomniał o zajściu; niepodzielnie
pochłaniała go teraz pewna myśl trwożna i nie całkiem jasna. Stał i patrzał w
dal - długo, uważnie; to miejsce było mu szczególnie znajome. Kiedy chodził na
uniwersytet, zdarzyło mu się ze sto razy - najczęściej w drodze powrotnej do
domu - przystawać w tym właśnie miejscu, pilnie się wpatrywać w tę rzeczywiście
przepyszną panoramę" i dziwić się mętnemu i nierozwikłanemu wrażeniu, które go
za każdym prawie razem ogarniało. Jakiś niewytłumaczony chłód wiał zawsze na
niego od tej wspaniałej panoramy; ten cudny obraz był dlań głuchy, milczący...
Za każdym razem był zaskoczony tym ponurym, zagadkowym wrażeniem; nie ufając
sobie, odkładał rozwiązanie tej zagadki na później. Teraz ostro mu się nagle
przypomniały te jego dawniejsze pytania i zdziwienia; i wydało mu się, że nic
bez kozery przypomniał je sobie właśnie teraz. Już to samo było dzikie i
cudaczne, że oto przystanął w tym miejscu co dawniej, jak gdyby naprawdę
wyobraził sobie, że może myśleć teraz o tym samym co dawniej, interesować się
tymi samymi tematami i widokami, jakimi się interesował... tak jeszcze niedawno.
Omal go to nie rozśmieszyło, a zarazem pierś ścisnęła mu się aż do bólu. Jak
gdyby w jakiejś bezdennej otchłani, gdzieś tak głęboko w dole, że ledwie widać,
przebywa teraz cała ta miniona 120
przeszłość i minione myśli, i minione zagadnienia, i minione tematy, i minione
wrażenia, i ta cała panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... A on,
Raskolnikow, ulatuje gdzieś do góry i wszystko znika mu z oczu... Przy jakimś
mimowolnym geście poczuł zaciśniętą w pięści dwudziestkę. Rozprostował palce,
bacznie.,.spojrzal na pieniążek j z rozmachem'cisnął go do wody; następnie
odwrócą "się i ruszył do domu. Miał wrażenie, że w tej chwili odciął się od
wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami. Przyszedł do domu już pod wieczór,
czyli że snuł się po mieście dobre sześć godzin.jJak i którędy wracał - nie
pamiętał. Rozebrał się i drżąc cały, niby zajeżdżony do szczętu koń, padł na
kanapę, przykrył się paltem i natychmiast usnął. Już Byt zupełny zmierzch, gdy
go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. Boże, co to za krzyk! Takich
nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i
przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się
zmieścić takie rozbestwienie, taka zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i
siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami. Tymczasem burda,
ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. Aż oto, ku najwyższemu swemu
zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła,
pośpiesznie, skwapliwie opuszczając wyrazy, tak że nie można było nic pojąć, o
coś błagała - naturalnie o to, by przestano ją bić, bo ktoś bezlitośnie okładał
ją na schodach. Glos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, że
już tylko charczał, lecz mimo to ów bijący także coś mówił, i to także prędko,
niewyraźnie, z pośpiechem, z zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak
liść: poznał ten głos; był to glos porucznika. Ilia Pietrowicz jest tutaj i bije
gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie - to niewątpliwe, słychać to po
odgłosach, po wrzasku, po ciosach! Cóż to jest? Świat się wali czy co? Słychać,
jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej gromadzi się ciżba,
słychać: ach! i och! okrzyki... ludzie biegną, stukają, zatrzaskują drzwi,
tłoczą się. "Ale za cóż, za cóż? I do czego to podobne!"-powtarzał, już na serio
myśląc, że dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!... Lecz w takim razie
przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo "to na pewno z tegoż powodu, z powodu tego,
co było wczoraj... 6 Dostojewski, t.
121
O Boże!" Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie... Zresztą,
cóż by to pomogło! Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił...
Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający dobre dziesięć minut, stopniowo
ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąż jeszcze odgrażał się
i wymyślał... W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go już nie słychać.
"Czyżby sobie poszedł! Boże!" Tak jest, oto odchodzi również gospodyni, wciąż
jeszcze jęcząc i płacząc... Oto jej drzwi się zatrzasnęły... Oto gawiedż się
rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią jeden
przez drugiego, już to podnosząc głos aż do wrzasku, już to zniżając do szeptu.
Musiało ich tu być wielu, prawie cały dom się zbiegł. "Ale, mój Boże, czyż to
wszystko możliwe! I po co, po co on tu przychodził!" Raskolnikow upadł jak kłoda
na kanapę, ale już nie mógł zmrużyć oka; przeleżał z pół godziny w takiej
udręce, w takim stężeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie
doświadczył. Wtem w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i
talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uważnie i widząc, że nie śpi, postawiła
świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyżkę.
- Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię
trzęsie. - Anastazjo... za co bili gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. - Kto
bil gospodynię?
- Tylko co... pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na
schodach... Za co tak ją zbił? I... po co przychodził? Anastazja w milczeniu i
ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała. Pod jej
wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. - Anastazjo, czemu
milczysz? - spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. - To krew - odparła w
końcu cicho i jakby do siebie samej mówiąc. - Krew!... Jaka krew?...-jąkał
blednąc-i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąż patrzała na niego bez słowa.
- Nikt gospodyni nie bił -.rzekła znów głosem surowym i stanowczym. 122
Spozierał na nią, ledwie dysząc.
- Ja sam słyszałem... nie spałem... usiadłem na łóżku- bąknął jeszcze pokorniej.
- Słuchałem długo... Przychodził zastępca komisarza... Na schody zbiegli się
wszyscy, ze wszystkich mieszkań... - Nikt nie przychodził. To krew w tobie
krzyczy. Jak krew nie ma już nijakiego wyjścia i już zsiada się na wątpiach -
wtenczas się człowiekowi przywidiue,... Będziesz jadł czy nie? Nie odpowiedział.
Anastazja wciąż stała nad nim, bacznie na niego patrzała i nie odchodziła. - Daj
mi pić... Nastieńka.
Poszła na dół i po paru minutach wróciła z wodą w białym fajansowym kubku; lecz
on już nie pamiętał, co było potem. Pamiętał tylko, że łyknął haust zimnej wody,
a reszta rozlała mu się z kubka na pierś. Potem stracił przytomność. III
Nie można jednak powiedzieć, by przez cały czas choroby był zupełnie
nieprzytomny: był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i
pólprzytomnością. Niejedno przypomniał sobie później. To mu się zdawało, że
skupia się przy nim dużo ludzi, chcą go wziąć i gdzieś wynieść, sprzeczają się
na jego temat i kłócą. To znów jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boją się go i
tylko z rzadka uchylają drzwi, by na niego popatrzeć, grożą mu, umawiają się,
śmieją i drażnią się z nim. Pamiętał, że często widywał przy_sohie Anastazję;
rozróżniał jeszcze kogoś - człowiek ten był jak gdyby doskonale mu znany, lecz
kto mianowicie, tego w żaden sposób nie mógł sobie uprzytomnić, trapił się tym i
nawet płakał. Czasami mu się zdawało, że leży już z miesiąc; to znowu - że wciąż
trwa ten sam dzień. Lecz o tamtym-o tamtym zapomniał doszczętnie, natomiast co
chwila przypominał sobie, że zapomniał o czymś, czego zapominać nie wolno;
dręczył się, męczył, usiłując przypomnieć sobie, jęczał, wpadał we wściekłość
lub w okropny, niemożliwy do zniesienia lęk. Wówczas zrywał się, chciał uciekać,
ale zawsze ktoś go powstrzymywał przemocą, a wtedy znowu popadał w bezwład i
nieprzytomność. Wreszcie odzyskał zmysły całkowicie. IM
Stało się to z rana, o dziesiątej., O tej porannej godzinie w pogodne dni słońce
zawsze podłużna smugą przesuwało się po prawej ścianie i oświetlało kąt koło
drzwi. Przy jego łóżku stała Anastazja i jeszcze jeden człowiek, zupełnie
nieznajomy i przyglądający mu się ciekawie. Był to młody zuch w spen-cerku, z
bródką, wyglądający^ na oficjalistę. Przez uchylone drzwi zaglądała gospodyni.
Raskolnikow uniósł się na posłaniu. - Kto to jest, Anastazjo? - spytał wskazując
na młodego człowieka. - Patrzajcie, ocknął się! - rzekła.
- Ocknął - potwierdził oficjalista. Widząc, że się ocknął, gospodyni,
zaglądająca przez drzwi, natychmiast je przymknęła i ukryła się. Była to kobieta
wstydliwa; krępowały ją wszelkie rozmowy i tłumaczenia; miała czterdzieści lat,
była korpulentna i tłusta, czarnobrewa i czarnooka, dobra wskutek tuszy i
lenistwa; przy tym bardzo nieszpema. Wstydliwa zaś ponad miarę. - Wyście...
kto?-pytał Raskolnikow dalej, zwracając się do samego młodzieńca. Lecz w tejże
chwili drzwi otworzyły się na oścież i wszedł - nieco się pochylając, gdyż był
wysokiego wzrostu - student Razumichiri. - Kajuta, jak mrBogTmłyT- zawołał
wchodząc - zawsze muszę wyrżnąć łbem. I to się nazywa mieszkanie! Ale, ale,
brachu, ocknąłeś się? Mówiła mi właśnie Paszeńka. - Tylko co się ocknął - rzekła
Anastazja.
- Tylko co się ocknął - znów potaknął oficjalista z uśmieszkiem. - A pan co za
jeden? - zapytał Razumichin, nagle zwracając się do niego.-Co do mnie, tom
Wrazumichin: nie Razumichin, jak mnie wszyscy tytułują, tylko Wrazumichin,
student, szlachecki syn, a to mój przyjaciel. Pan zaś kto? - Ja w naszym
kantorze za oficjalistę służę, przyszlem tu w interesie od kupca Szełopajewa. -
Niech pan siada na tym krześle-wskazał mu Razu-michin, a sam usiadł na drugim,
po drugiej stronie stolika. _ Bardzoś dobrze uczynił, brachu, żeś oprzytomniał -
prawił do Raskolnikowa. - Już czwarty dzień bez mała nie jesz i nie pijesz. Jak
Boga kocham, poiliśmy cię herbatą z łyżeczki. Dwa razy przyprowadzałem do ciebie
Zosimowa. Pamiętasz 124
Zosimowa? Zbadał cię dokumentnie i od razu powiada, że to głupstwo - do głowy
ciJiderzylo czy coś tam takiego. Jakaś nerwowa bagatela; wikt był kiepski,
powiada, mało dostawał piwa i chrzanu, stąd. chetoba, ale że to nic, minie, nie
pozostanie śladu ani popiołu. Zuch Zosimow! Wyszedł na łebskiego lekarza. Otóż
ja pana nie zatrzymuję - zwrócił się znów do oficjalisty. - Może pan wyjaśni, o
co chodzi? Uważasz, Rodia: z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko że
poprzednio przychodził nie ten, ale jakiś inny i myśmy się z nim rozmówili. Kto
to przychodził tutaj przed panem? - Niby pozawczoraj, prawda? To był Aleksy
Siemio-nowicz; także służy u nas w kantorze. - On jakiś bardziej rozgarnięty od
pana, co? jak pan sądzi? - Owszem, solidniejszy będzie.
- Chwalebny obiektywizm. No, cóż dalej?
- To wedle tego, że przez kupca Afanasja Wachruszyna, o którym pan pewnikiem
nieraz słyszeli, na życzenie pańskiej mamy, przez nasz.lantot^przekaz dla pana-
mówił oficjalista zwracając się wprost do Raskolnikowa. - Wedle tego, że jeżeli
pan już znajdują się przy pojęciu - mam panu doręczyć trzydzieści pięć rubli,
jako że pan Szelopajew, na życzenie pańskiej mamy, tymże sposobem co przedtem
otrzymał o tym zawiadomienie od kupca Wachruszyna. Pan wiedzą? - Tak...
pamiętam... Wachruszyn... -powiedział Raskolnikow w zadumie. - Słyszycie! Zna
kupca Wachruszyna! - zawołał Razumichin. - Najlepszy dowód, że jest "przy
pojęciu"! Zresztą teraz widzę, że i z pana człowiek do rzeczy. Mów pan dalej.
Mądrych słów z przyjemnością się słucha. - Wedle tego, że ten kupiec Wachruszyn,
na życzenie pańskiej mamy, która tymże sposobem przez niego już panu raz
przesyłała... więc on i teraz nie odmówił, i w tych dniach zawiadomił pana
Szełopajewa, żeby panu doręczyć trzydzieści pięć rubli w oczekiwaniu czegoś
lepszego. - Wie pan, ten zwrot "w oczekiwaniu czegoś lepszego" udał się panu
najładniej; niezła jest również ta "pańska mama". Więc jakże pan sądzi: przy
zdrowych jest on zmysłach czy nie przy zdrowych, hę? - Ano cóż... Tylko jak
będzie z podpisem?
125
struna drażliwa i żem osioł; wybacz mi, bracie. Ale skoro się zgadało o
głupocie: jak sądzisz? ta Praskowia Pawłowna wcale nie taka głupia, jakby można
pomyśleć na pierwszy rzut oka, co? - Uhum... - wycedził Raskolnikow patrząc w
bok, ale zdając sobie sprawę, że korzystniej jest rozmowę podtrzymać. -
Nieprawdaż? - zawołał Razumichin, wyraźnie ucieszony, że mu chory odpowiada -
ale znowu i nie nazbyt mądra, co? Zgoła, zgoła nieoczekiwany charakter! Po
części tracę orientację, słowo daję... Czterdziestkę ma na pewno. Ona powiada,
że trzydzieści sześć, i ma do tego święte prawo. Zresztą przysięgam, że wydaję o
niej sądy wyłącznie na podstawie rozumowej, metafizycznej. Tu się zawinęła taka
kontrafałda, że bez algebry ani rusz! Jestem jak tabaka w rogu. Ale to wszystko
bzdury; dość na tym, że ona, widząc, że już nie jesteś studentem, żeś postradał
korepetycje i przyodziewek, tudzież że po śmierci panienki nie ma powodu
utrzymywać cię tutaj na stopie krewniaka - spłoszyła się nagle. A że ty ze swej
strony wlazłeś w mysią dziurę i na dawne tematy ani mru-mru, więc umyśliła wylać
cię z mieszkania. Zamiar ten żywiła od dawna, tylko pożałowała wekselka. Bo na
dobitkę sam twierdziłeś, że mamusia zapłaci... - Mówiłem to tylko z podłości...
Moja matka omal sama nie chodzi po prośbie... Kłamałem po to, żeby mnie nie
wyrzucono z mieszkania i... żeby mnie karmiono - oświadczył Raskolnikow głośno i
dobitnie. - Owszem, to było rozsądnie. Tylko w tym sęk, że wówczas napatoczył
się imć pan Czebarow, nadworny doradca i człowiek interesów. Bez niego Paszeóka
nic by nie wymyśliła-zanadto jest wstydliwa. Natomiast człowiek interesów
wstydliwy nie jest i przede wszystkim, ma się rozumieć, zadał pytanie: czy jest
nadzieja realizacji wekselka? Odpowiedź: owszem, albowiem jest taka mamusia,
która, mając sto dwadzieścia pięć rubli emerytury, raczej sama przestanie jeść,
ale syneczka poratuje, oraz jest taka siostrzyczka, która za braciszka gotowa
skoczyć w ogień. Na tym oparł swe rachuby... Czemu się zżymasz? Przeniknąłem
teraz wszystkie twe najskrytsze tajemnice: nie darmo tyś się wywnętrzał Pa-
szeńce, kiedyś jeszcze pozostawał na stopie krewniackiej; a to, co teraz mówię,
mówię z czystej przyjaźni... Tak to zwykle bywa: człowiek uczciwy i uczuciowy
bawi się w szczerość, człowiek zaś interesów nastawia ucha, a potem przy okazji
pożera cię z kościami. Owóż Paszeńka odstąpiła ów wekselek wyżej wspomnianemu
Czebarowowi jakoby dla wypłaty; on zaś bez żenady zaprotestował go formalnie.
Gdym się tego wszystkiego dowiedział, chciałem, ot tak, dla ulżenia sumieniu,
również w niego puścić prąd elektryczny, lecz akurat wtedy zapanowała między mną
a Paszeńka harmonia, toteż rozkazałem rzecz tę umorzyć, przejąć ją, że tak
powiem, w zarodku, poręczając mianowicie, że zapłacisz. Słyszysz, brachu?
Poręczyłem za ciebie. Sprowadziło się Czebarowa, zatkało mu się dziób
dziesięcioma rublami, a dokument wziąłem z powrotem i teraz mam zaszczyt
doręczyć jaśnie panu; obecnie wierzą panu na słowo. Oto jest, proszę bardzo;
naddarlem go jak należy. -Razumichin położył, na stole weksel;
Raskolnikow zerknął i me mówiąc ani słowa odwrócił się do ściany. Nawet
Razumichin poczuł się dotknięty. - Widzę, bracie - zauważył po chwili milczenia
- żem się znowu wystrychnął na dudka. Myślałem, że cię rozerwę, zabawię swą
paplaniną, ale zdaje się, żem tylko wzburzył w tobie żółć. - Czy to ciebie nie
poznawałem w gorączce? - zagadnął Raskolnikow po krótkim milczeniu i nie
obracając się do niego. - Tak jest, mnie; i nawet wpadłeś we wściekłość,
zwłaszcza kiedym tu raz przyprowadził Zamiotowa. - Zamiotowa?... Sekretarza...
Po co? - Raskolnikow obrócił się żwawo i wbił oczy w Razumichina. - Co ci
jest... Czemu się żachnąłeś? Chciał poznać ciebie; sam tego zapragnął, bośmy o
tobie dużo rozmawiali... Inaczej, od kogóż bym tyle się o tobie dowiedział? To
porządny chłop, bracie, pyszne chłopisko... w swoim rodzaju, oczywista. Teraz
jesteśmy przyjaciółmi, prawie co dzień się widujemy. Bo trzeba ci wiedzieć, żem
się przeniósł m w sąsiedztwo; jeszcześ nie wiedział? Dopiero co się przeniosłem.
Spotkałem go ze dwa razy u Lawizy. Pamiętasz Lawizę? - Bredziłem co?
- Jeszcze jak! Goniłeś w piętkę,
o. 131
- O czym bredziłem?
- A- to-dóbre! O czym bredziłeś? Wiadomo, o czym się bredzi... Ale teraz,
bracie, nie traćmy czasu.. Wstał z krzesła "i sięgnął po czapkę. - O czym
bredziłem?
- A to się uczepił! Może drżysz o jaki sekret? Uspokój się: na temat hrabiny nic
nie wypaplałeś. Natomiast było co niemiara o jakimś buldogu, o kolczykach
jakichś i łańcuszkach, o Wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o Nikodemie
Fomiczu, o liii Pietrowiczu, zastępcy komisarza. Ponadto zaś bardzo się pan
interesował własna swoją skarpetką - ale to bardzo! Prosiłeś tak rzewnie: dajcie
mi skarpetkę, dajcie. Zamiotow łaził na bałyku po kątach, szukając tych
skarpetek, i własnymi różowymi rączkami w pierścionkach podawał d to świństwo.
Dopiero wtedy się uspokoiłeś i calutką dobę trzymałeś to paskudztwo w garści,
nie dałeś go sobie wyrwać. Ręczę, że i teraz leży gdzieś u ciebie'pod kołdrą.
Albo znów napierałeś się strzępków od spodni, i to ze łzami w oczach, jak Boga
kocham! Wypytywaliśmy, o jakie strzępki ci idzie, lecz nie sposób było nic
wyrozumieć... No, więc do rzeczy! Oto trzydzieści pięć rubli; z tej sumy biorę
dziesięć, a za jakie dwie godzinki złożę d sprawozdanie ze sposobu ich użycia.
Tymczasem dam znać Zosimowowi, choć właściwie i sam powinien tu być dawno,
albowiem już po jedenastej. A panna Nastieńka niech tu beze mnie zagląda jak
najczęściej, czy jaśnie pan nie zażąda napoju lub czego innego... Paszeńce zaś
sam zaraz powiem, co potrzeba. Do widzenia! - Nazywa ją Paszeńka! Ach ty, mordo
prześcipna!- wykrzyknęła Anastazja; następnie otworzyła drzwi i jęła
podsłuchiwać, lecz nie wytrzymała i zbiegła na dół. Okropnie była dekawa, o czym
on tam gada z gospodynią; w ogóle widać było, że Razumichin oczarował ją
całkowicie. Ledwie się drzwi zamknęły za nią, chory odrzucił kołdrę i jak
szalony wyskoczył z łóżka. Z palącą, spazmatyczną niecierpliwością oczekiwał, aż
wyjdą, by natychmiast przystąpić do działania. Lecz do jakiego działania? - tego
nie mógł sobie uprzytomnić. "Boże! powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą o
wszystkim, czy nie wiedzą? A jeżeli już wiedzą i tylko udają, igrają sobie ze
mną, dopóki leżę, potem zaś wejdą znienacka i oświadczą, że wszystko od dawna
wiadomo i że 132
oni tylko tak sobie... Co mam teraz począć? Zupełnie zapomniałem, jak na złość;
dopiero co pamiętałem, a teraz wszystko mi z głowy uciekło!..." Stał pośrodku
pokoju i patrzał wokoło w dręczącej rozterce; podszedł do drzwi, otworzył,
wytężył słuch, lecz to było nie to. Raptem, jak gdyby przypomniawszy sobie,
rzucił się w. kąt, tam gdzie pod tapetą była dziura, począł wszystko oglądać,
wsunął rękę do zagłębienia, pomacał; ale i to także nie to. Zbliżył się do
pieca, otworzył i jął grzebać w popiele: zrzynki od spodni i strzępki podartej
kieszeni wciąż się tu walają, jak je wówczas rzucił; to znaczy, że nikt nie
zaglądał! Tu przypomniał sobie o skarpetce, o której Razumichin opowiadał mu
przed chwilą. Jakoż istotnie, leży tutaj na kanapie, pod kołdrą, ale od tego
czasu tak dalece się zatarła i zbrukala, że naturalnie Zamiotow nic nie mógł
dostrzec. - Ba, Zamiotow!... biuro!... Czemu to wzywają mnie na policję? gdzie
to wezwanie? Ba!... plączę: to wtedy mnie wzywano! Wtedy również oglądałem
skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. Czemu przychodził Zamiotow? po co go
Razumichin przyprowadzał?...-bąkał, w wyczerpaniu siadając znów na kanapie. -
Cóż to jest? Czy w dalszym ciągu bredzę? czy to majaki, czy rzeczywistość? Zdaje
się, że rzeczywistość... Aha, teraz pamiętam: uciekać! czym prędzej uciekać,
koniecznie, koniecznie uciekać! Dobrze... ale dokąd? Gdzie moje ubranie? Nie ma
butów! Zabrali! Schowali! Ha, rozumiem! Lecz płaszcz-przegapili! Oto i pieniądze
na stole. Bogu dzięki! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i. .pójdę, wynajmę sobie
inne.-mieszkanie, nie znajdą mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin
znajdzie. Lepiej uciec zupełnie... gdzieś daleko... do Ameryki, i plunąć na nich
wszystkich! Również weksel trzeba wziąć... przyda-mi się tam. Co jeszcze zabrać
ze sobą? Myślą, żem chory! Nie domyślają się, że mogę już chodzić, che-che-
che!... Odgadłem z ich oczu, że wszystko wiedzą! Byle zbiec ze schodów! A jeżeli
już obstawili schody stróżami, policjantami? Co to-herbata? A, oto i piwo
zostało-pół butelki-zimne! Chwycił flaszkę, w której pozostała jeszcze cala
szklanka, i z rozkoszą wychylił duszkiem, jak gdyby gasząc płomień w piersi.
Lecz już po minucie piwo uderzyło mu do głowy, a na grzbiecie uczuł lekkie i
nawet przyjemne dreszcze. Położył 133
się i wciągną) na siebie kołdrę. Myśli jego, już i tak chore i bez związku,
gmatwały się coraz bardziej; niebawem zapadł w lekką, milą drzemkę. Z rozkoszą
wyszukał sobie głową wygodną pozycję na poduszce, szczelniej się otulił miękką
watowaną kołdrą, którą miał teraz na sobie zamiast swego podartego płaszcza,
cicho westchnął i usnął głębokim, mocnym, uzdrawiającym snem. Zbudził się
usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego; otworzył oczy i zobaczył Razumichina,
który rozchylił drzwi na oścież i stał w progu nie wiedząc: wejść czy nie?
Raskolnikow dźwignął się raźno na kanapie i patrzał nań, jakby usiłując coś
sobie przypomnieć. - Aha, nie śpisz? Otom i ja! Anastazjo, dawaj tu węzełek ! -
krzyknął Razumichin na dół. - Zaraz zdam ci sprawę... - Która godzina ? -
zapytał Raskolnikow, trwożnie się oglądając. - Porządnie uciąłeś sobie
chrapickiego; już wieczór, będzie pewnie szósta. Spałeś przeszło sześć godzin...
- Boże! Cóż to się ze mną dzieje!...
- Albo co? Na zdróweczko! Tak ci pilno? Masz jaką randkę czy co? Jesteśmy teraz
panami swego czasu. Już od trzech godzin czekam na ciebie; wstępowałem dwa razy,
a tyś ciągle spał. Dwukrotnie dowiadywałem się o Zosimowa; "nie ma w domu", i
basta! Ale to nic, przyjdzie!... Także i we własnych interesach chodziłem.
Przecie dzisiaj się przeniosłem, przeniosłem się na dobre, z wujaszkiem. Ze mną
teraz wujaszek mieszka... No, ale pal sześć, do rzeczy!... Na-stieńko, dawaj
tobołek. My tu zaraz... A jakże się czujesz, bracie? - Zdrów jestem, już nie
chory... Razumichin, tyś tu dawno ? - A toż mówię, ze trzy godziny czekam.
- Nie, ale przedtem.
- Co przedtem?
- Od kiedy przychodzisz tutaj?
- Przecież gadałem d wszystko; nie pamiętasz? Raskolnikow się zamyślił. To, co
było z rana, roiło mu się jak przez sen. O własnych siłach nie mógł sobie
przypomnieć i pytająco patrzał na Razumichina.
- Hm! - powiedział ów - zapomniałeś! Już i wtedy
134
miałem wrażenie, żeś jeszcze niezupełnie tego... Teraz, jakeś się wyspał,
bardzoś wydobrzał... Jak Boga kocham, całkiem nieźle wyglądasz. Zuch! No, ale do
rzeczy! Wnet sobie przypomnisz. Patrz no tu, bracie luby! Zaczął rozwiązywać
zawiniątko, z którego widać bardzo był dumny. - Nie uwierzysz, brachu, jak mi to
leżało na sercu. Boć trzeba zrobić z ciebie człowieka. Zacznijmy od górnych
pięter. Widzisz ten kaszkiecik? - zagaił wydobywając z tobołka dosyć przyzwoitą,
ale, prawdę rzekłszy, najzwyklejszą w świecie, tanią ^czapkę-zmierzysz? -
Później, później - burknął Raskolnikow opryskliwie, odsuwając czapkę. - Co to,
to nie, Rodia, nie stawaj okoniem, potem będzie za późno; przy tym ja bym całą
noc nie zasnął, bom kupował bez miary, na oko. Jak ulał! - zawołał z tryumfem po
przymierzeniu-jak na obstalunek! Okrycie głowy to, brachu, szczegół
pierwszorzędny, swego rodzaju list polecający. Toł-stiakow, mój przyjaciel, musi
za każdym razem zdejmować swoją przykrywkę, kiedy wchodzi do publicznych lokali,
gdzie inni ludzie stoją w czapkach i kapeluszach. Wszyscy myślą, że to z powodu
jego niewolniczych uczuć, a tymczasem on się po prostu wstydzi swego wroniego
gniazda; niezmiernie wstydliwy facet! No, Nastieńko, proszę porównać dwa
nakrycia głowy: ten oto palmerston - tu wyjął z tobołka przekrzywiony okrągły
kapelusz Raskolnikowa, nie wiadomo czemu ochrzczony przezeń mianem palmerstona -
oraz to cacko jubilerskie! Oszacuj, Rodia; jak sądzisz, ile zapłaciłem?
Nastieńka? - zwrócił się do niej widząc, że kolega milczy. - Ze dwadzieścia
kopiejek beknąłeś, nie? - odparła Anastazja. - Dwadzieścia kopiejek, głupia! -
obruszył się Razumichin. - Za dwudziestkę nawet ciebie się dzisiaj nie kupi.
Osiemdziesiąt kopiejek! I to tylko dlatego, że używana. Co prawda, z umową: gdy
tę znosisz, na przyszły rok dostaniesz inną za darmo, jak Boga kocham! Z kolei
przystępujemy do Portugalii, jak się mówiło w naszej szkole. Uprzedzam: z tych
pantalonów jestem dumny! - I rozprostował przed Raskolnikowem szare spodnie z
lekkiej wełny. - Ani dziu-reczki, ani plameczki, a przecie to rzecz bardzo
przyzwoita,
choć używana; kamizelka tegoż koloru, jak wymaga moda. Że zaś używane, to po
prawdzie nawet lepiej: miększe, delikatniejsze... Uważasz, Rodia, ażeby zrobić
karierę w świecie, moim zdaniem, wystarcza zawsze przestrzegać sezonu; jeżeli w
styczniu nie każesz sobie podać szparagów, już zaoszczędziłeś parę rubli; to
samo dotyczy niniejszych zakupów. Mamy obecnie sezon letni, więc też poczyniłem
letnie sprawunki, gdyż pod jesień sezon i tak będzie wymagał cieplejszych
materiałów, toteż trzeba będzie wyrzucić... tym bardziej że do tego czasu
wszystko to samo zdąży rozwalić się w gruzy, jeśli nawet nie wskutek twoich
wygórowanych aspiracji, to wskutek wewnętrznej nietrwałośd ustrojowej. No, oceń!
Jak uważasz: ile? Dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że znowu z
taż umową: gdy znosisz to, za rok otrzymasz inne bezpłatnie! W kramie Fiediajewa
taki już obyczaj: zapłaciłeś raz i masz spokój na całe życie, bo po raz drugi
już cię tam nikt ani sznurami nie zaciągnie. A teraz - buty. Co o nich powiesz?
Pewnie, znać, że noszone, ale na jakie dwa miesiące wystarczą, bo to przecie
zagraniczna robota i towar zagraniczny: w zeszłym tygodniu spławił je na, targu
sekretarz ambasady angielskiej; nosił tylko sześć dni, ale na gwałt potrzebował
forsy. Cena: rubli jeden kopiejek pięćdziesiąt. Dobrze kupione? - A może nie
będą pasować?-wtrąciła Anastazja.
- Nie będą pasować?! A to co? - i wyjął z kieszeni stary, dziurawy but
Raskolnikowa, oblepiony zaskorupiałym błotem. - Zaniosłem model i według tego
cuda ustaliliśmy należyty rozmiar. Całą tę transakcję przeprowadziło się z
sercem. Co zaś do bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto, po
pierwsze, trzy koszule, płócienne, ale z modnym kołnierzem... Tak tedy:
osiemdziesiąt za kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć za resztę szat, razem trzy
ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt za buty (bo w doskonałym gatunku), razem
cztery ruble pięćdziesiąt pięć kopiejek tudzież pięć rubli za wszystką bieliznę
(transakcja ryczałtowa), razem dokładnie dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć
kopiejek. Reszty czterdzieści pięć kopiejek w miedzianych piątakach. Oto są,
raczy jaśnie pan przeliczyć. W ten sposób, Rodia, jesteś odrestaurowany
całkowicie, gdyż moim zdaniem, twoje palto nie tylko może jeszcze posłużyć, lecz
nawet dźwiga na sobie cechy szczególniejszej szlachetności; co to znaczy ubierać
się u Charmeura! Co się tyczy skarpetek i pozostałej etcetery, rządź się sam; w
kasie mamy jeszcze dwadzieścia pięć rubel-ków. Paszeńką i spłatą komornego nie
zaprzątaj sobie głowy; już ci mówiłem: masz kredyt najnieograniczeńszy. Teraz,
bracie, pozwól, że ci zmienimy bieliznę, bo kto wie, może teraz cała choroba
siedzi już tylko w koszuli... - Zostaw! nie chcę!-odepchnął go Raskolnikow,
który z odrazą wysłuchał sztucznie-krotochwilnego sprawozdania Razumichina z
zakupu odzieży. - Niepodobieństwo, bracie; po cóżem darł sobie zelówki ! -
nalegał Razumichin. - Nastieńko, nie sromaj się i pomóż mi; ot tak! - I nie
zważając na opór Raskolnikowa zmienił mu bieliznę. Tamten opadł na wezgłowie i
przez parę minut nie mówił ani słowa. "Kiedyż się odczepią!"-myślał. - Za jakie
pieniądze to wszystko kupione? - spytał w końcu, patrząc w ścianę. - Za jakie
pieniądze? Dobryś sobie! Ależ za twoje własne. Z rana był tu posłaniec od
Wachruszyna; mamusia d przysłała - czyżbyś i o tym zapomniał ? - Teraz
pamiętam... - rzekł Raskolnikow po długim i ponurym zamyśleniu. Razumichin
spochmurnial i popatrywał na niego z niepokojem. Drzwi się otworzyły i wszedł
wysoki, barczysty mężczyzna, który Raskolnikowowi wydał się również jak gdyby
trochę znajomy. - Zosimow! Nareszcie! - ucieszył się Razumichin.
IV
Zosimow był to słuszny, opasły człowiek, z twarzą nalaną, bezbarwne bladą,
gładko wygoloną, z płowymi, nie falującymi włosami, w okularach i z dużym złotym
pierścieniem na rozdętym od tłuszczu palcu. Miał ze dwadzieścia siedem lat.
Ubrany był w obszerny, elegancki lekki płaszcz, jasne letnie spodnie - wszystko
w ogóle było na nim obszerne, z igiełki; bielizna nienaganna, łańcuszek od
zegarka masywny. Sposób bycia - powolny, jakby niemrawy, a zarazem wyuczenie--
swobodny; pretensjonalność, choć starannie ukrywana, wyłaziła co chwila jak
szydło z worka. Wszyscy znajomi uważali 117
chcesz wiedzieć, to owszem, właśnie mam z nim jeden wspólny interes. - Ciekaw
jestem.
- Ano chodzi o tego malarza - oczywiście mam na myśli malarza pokojowego... Już
my go wylabudamy! Zresztą, teraz nie ma zmartwienia. Sprawa całkiem, całkiem
jasna! Musimy tylko dodać pary. - Jaki znów malarz?
- Jak to jaki? Czyż nie opowiadałem? Naprawdę? Aha, rzeczywiście, ja ci tylko
zacząłem opowiadać... no, wiesz, o morderstwie tej staruchy, lichwiarki, wdowy
po urzędniku... Otóż teraz wplątali i tego malarza... - O tym morderstwie
słyszałem wcześniej niż ty i nawet interesuję się tą sprawą... poniekąd... w
związku z pewną okolicznością... I w dziennikach czytałem o tym. Ale... -
Lizawietę także ukatrupili! - wypaliła nagle Anastazja zwracając się do
Raskolnikowa. Przez cały czas była tu w pokoju, oparta koło drzwi o ścianę, i
słuchała. - Lizawietę? - bąknął Raskolnikow ledwie dosłyszalnym głosem. - Adyć
Lizawietę, handlarkę, nie wiesz to? Przychodziła m na dół. Kiedyś naprawiała d
koszulę. Raskolnikow obrócił się do ściany, gdzie na brudnej żółtej tapecie w
białe kwiatuszki wybrał sobie jeden niezgrabny biały kwiat z jakimiś 'brązowymi
kreseczkami i jął oglądać: ile płatków i listków, ile na liściach ząbków, ile
kreseczek? Czuł, że mu odjęło ręce i nogi, ale nawet nie spróbował się poruszyć
i uporczywie patrzał na kwiat. - Więc cóż ten malarz?-zapytał Zosimow, ze
szczególnym niesmakiem przerywając paplaninę Anastazji. Ta westchnęła i umilkła.
- Z niego również zrobili mordercę! - podchwycił Ra-zumichin gorąco. - Są
poszlaki czy co?
- Diabła tam poszlaki! Albo raczej poszlaki są, tylko że ta poszlaka nie jest
poszlaką, oto co należy udowodnić! Kubek w kubek jak to, że zrazu uwzięli się
podejrzewać tamtych dwóch, jakże im... Kocha i Piestriakowa. Tfu, jak się to
wszystko głupio prowadzi! Nawet postronnego widza bierze obrzydzenie!
Piestriakow może będzie dziś u mnie... Ale, ale, Rodia, 140
ty już o tym słyszałeś? Zdarzyło się to akurat przed twoją chorobą, w wilię tego
dnia, gdyś zemdlał w biurze, gdy tam opowiadano o tym... Zosimow zerknął na
Raskolnikowa z ciekawością; ten się nie poruszył. - Wiesz co, Razumichin?
Przyglądam ci się i myślę: jaki z" ciebie niespokojny duch - zauważył Zosimow. -
Tak czy'owak, my go wylabudamy!-zawołał Razumichin uderzając pięścią w stół. -
Bo co mnie złości najbardziej? Wcale nie to, że oni kłamią; kłamstwo zawsze
można przebaczyć; kłamstwo-to rzecz pożyteczna, gdyż wiedzie do prawdy. Nie,
korci mię to, że kłamią, a na domiar własnemu kłamstwu biją bałwochwalcze
pokłony.. Ja Porfirego szanuję, ale... Na przykład, co ich na samym wstępie
zbiło z pan-tałyku? Drzwi były zamknięte, a gdy tamci wrócili ze stróżem-drzwi
otwarte; stąd wniosek, że to właśnie Koch i Piestriakow zabili! Oto jest ich
logika. - Nie bądź takim gorączką! Ich po prostu przyskrzynili, bo i jakże
inaczej... Ale, ale: ja tego Kocha spotykałem; podobno skupywał od starej różne
zastawy nie odebrane w terminie, co? - Tak, to jakiś opryszek! Skupuje również i
weksle. Drapichrust. Pal go diabli! Wiesz, co najgorzej mnie wścieka? Wścieka
mnie ich parszywa rutyna, zgrzybiała, marna, zaskrzepła... A tutaj, w tej jednej
sprawie, można odkryć cały nowy szlak. Na podstawie samych tylko danych
psychologicznych można wykazać, jak należy szukać właściwego śladu. Oni mówią:
"Mamy fakty w ręku!" Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa
zależy- od tego, czy się umie faktami operować! - A ty umiesz faktami operować?
- Toć niepodobna milczeć, kiedy człowiek czuje, czuje przez skórę, że mógłby
pomóc, gdyby... Et!... Czy ty znasz tę sprawę szczegółowo? - Ano, czekam o tym
malarzu.
- Racja! Więc słuchajże. Na trzeci dzień po zabójstwie, z rana, kiedy oni tam
jeszcze się niańczyli z Kochem i Pie-striakowem (choć ci wykazali każdziuteńld
swój krok; oczywistość jak na półmisku!), raptem wychodzi na jaw pewien fakt,
najzupełniej nieoczekiwany. Niejaki chłop Duszkin,
myśmy nie zwracali uwagi." "A nie słyszeliście czego? jakiego hałasu?" "Nic
osobliwego nie słyszeliśmy." A czy tobie, Mikołajowi, było w tenże dzień
wiadomo, że taką a taką wdowę, w takim to dniu, o takiej to godzinie, oraz jej
siostrę zabito i obrabowano?" "Nic nie wiem, nic nie słyszałem. Pierwszy raz
dowiedziałem się o tym dopiero na trzeci dzień, w szynku, od Afanasja
Pawłowicza." "A skądeś wziął kolczyki ?" "Znalazłem na schodach." "Czemuś
nazajutrz nie stawił się do pracy z Mitrejem?" "Borri się zahulał." "A gdzie
hulałeś?" "Tam a tam." "Dlaczegoś uciekł od Duszkina?" "Bom się mocno zląkł."
"Czego się bałeś?" "Że zasądzą." "Jakże mogłeś się tego lękać, jeżeli do żadnej
winy się nie poczuwasz?"... No, Zosimow, wierz czy nie wierz, ale to pytanie
zostało mu zadane ściśle tak, jak ci powtarzam, wiem to z całą pewnością, podano
mi to dokładnie! Cóż ty na to? Jak d się podoba? - No nie, są przecież i
poszlaki.
- Ależ ja teraz nie o poszlakach, tylko o tym pytaniu, o tym, jak oni rozumieją
swój proceder! Niech to diabli!... więc naciskali go, naciskali, przypiekali na
wolnym ogniu, aż wreszcie się przyznał: "Znalazłem nie na schodach, ino w
mieszkaniu, gdzieśmy z Mitrejem malowali." "Jakim sposobem?" "A takim sposobem,
żeśmy oba z Mitrejem robili tam cały dzień, do ósmej, i już mieliśmy wracać a tu
Mitrej chwycił za pędzel i chlapnął mnie farbą po pysku, i nogi za pas, a ja za
nim. Lecę za nim i wrzeszczę wniebogłosy; a jak już miałem wypaść ze schodów do
bramy-nalatuję z rozpędu na stróża i na panów, a ilu było panów z tym stróżem -
nie pamiętam, a ten stróż nadział mnie za to diabłami, a drugi stróż takoż mnie
rugnął, a'baba stróża wyszła i też nas rugnęła, i pan jeden, co wchodził w bramę
z panią, także nas rugnął, bośmy oba z Mitką legli w poprzek: ja Milkę chyciłem
za kudły, zwaliłem i dalejże go tuzować, a Mitka takoż, spode mnie, chwycił mnie
za włosy i też okłada, a robiliśmy to nie z zawziątku, ino z przyjacielstwa, dla
zbytków. A potem Mitka wyswobodził się - i na ulicę, a ja za nim, alem go nie
dopadł i wróciłem do mieszkania sam, boć trza było uprzątnąć. Sprzątam i.
czekam, a nuż przyjdzie Mitrej. Raptem w sieni, za ścianą, w kącie, nadepnąłem
na pudełeczko. Patrzę: leży sobie, zawinięte w papier. Zdjąłem ten papier, widzę
takie malusieńkie haczyki; pozdejmowałem te haczyki - a w pudełku są
kolczyki..." - Za drzwiami? za drzwiami leżało? za drzwiami?- krzyknął nagle
Raskolnikow patrząc na Razumichina mętnym, wystraszonym wzrokiem i wolno się
podniósł na kanapie podpierając się ręką. - Tak... albo co? Co tobie? Czegoś
tak?... - Razumichin również wstał z miejsca. -Nic!...-ledwie dosłyszalnie
odpowiedział Raskolnikow, znów opadając na wezgłowie i znów odwracając się do
ściany. Jakiś czas wszyscy milczeli. - Zadrzemal, coś mu się widać uroiło-rzekł
wreszcie Razumichin patrząc na Zosimowa pytająco; ów zaprzeczył lekkim ruchem
głowy. - No mów - nawiązał Zosimow - co dalej ?
- Cóż ma być dalej? Skoro tylko zobaczył kolczyki, wnet zapomniał o mieszkaniu,
o Mitce, schwycił czapkę, pobiegł do Duszkina i jak wiadomo, dostał od niego
rubla, jemu zaś skłamał, że znalazł na schodach; i zaraz poszedł na bomblerkę. A
na temat zabójstwa powtarza w kółko: "Nic nie wiem, nic nie słyszałem,
dowiedziałem się dopiero na trzeci dzień." "Więc czemuś dotychczas ukrywał?"
"Ze'strachu." "A dlaczego chciałeś się obwiesić?" "Przez pomyślunek." "Przez
jaki pomyślunek?" "A że zasądzą." Oto i cała historia. I jak d się zdaje, co oni
z tego wywnioskowali? - Nie ma się nad czym zastanawiać: trop jest; gorszy czy
lepszy, ale jest. Fakt. Chyba nie żądasz, żeby twojego malarza puścili na wolną
stopę? - Toż oni go wręcz wykierowali na mordercę! Już nawet nie mają żadnych
wątpliwości!... - E, bujasz; nie gorączkuj się. No, a kolczyki? Sam przyznasz,
że skoro tegoż dnia i godziny kolczyki przewędrowały z kufra staruszki do rąk
Mikołaja-to sam przyznasz, że jakoś musiały tam przewędrować, nie? To nie
przelewki w takim dochodzeniu. - Jak przewędrowały? Jak przewędrowały? -
krzyczał Razumichin. - Czyż naprawdę ty, lekarz, ty, który przede wszystkim masz
obowiązek poznania człowieka, który masz lepszą od innych sposobność
przeniknięcia ludzkiej natury - czy ty naprawdę nie widzisz na podstawie
wszystkich tych 144
Dostojcwski, t,
145
danych, jakiego rodzaju osobnikiem jest ten Mikołaj? Czy naprawdę nie widzisz od
razu, że wszyściuteńko, co zeznał przy badaniu, jest najświętszą prawdą?
Akuracik tak przewędrowały mu kolczyki do rąk, jak zeznał. Nadepnął pudełko i
podniósł! - "Najświętsza prawda!" Przecież sam wyznał, że za pierwszym razem
skłamał. - Słuchaj. Słuchaj uważnie. I stróż, i Koch, i Piestriakow, i drugi
stróż, i żona pierwszego stróża, i baba, która wtedy siedziała u niej w
stróżówce, i radca Kriukow, który właśnie wysiadł z dorożki i wchodził do bramy
pod rękę z jakąś damą - wszyscy, to znaczy ośmioro czy dziewięcioro świadków,
zeznają zgodnie, że Mikołaj przyparł Dymitra do ziemi, leżał na nim i okładał go
pięściami, a ten mu się wczepił we włosy i również go okładał. Leżą obaj w
poprzek drogi, zatarasowali przejście; ze wszystkich stron wymyślają im, oni zaś
"niby małe pędraki" (dosłowny zwrot świadków), leżą jeden na drugim, kwiczą,
czubią się i rechoczą, obydwaj rechoczą na wyprzódki; pyski przekomicznie
roześmiane, wypadli zaś na ulicę po to, żeby się ścigać jak dzieci. Słyszysz? A
teraz złóż sobie do kupy jak się patrzy: tam na górze ciała są jeszcze ciepłe,
słyszysz, cieple jeszcze, tak je znaleziono! Jeżeli to oni zabili albo tylko
Mikołaj, i przy tym zrabowali kufry z wyłamaniem zamków albo tylko uczestniczyli
w tej grabieży, to pozwól, że d zadam jedno jedyne pytanie: czy zgadza się taki
nastrój - to znaczy kwik, śmiech, dziecinna bójka w bramie - z siekierami, z
krwią, ze zbójecką przebiegłością, oględnością, rabunkiem? Dopiero co zabili,
najwyżej pięć czy dziesięć minut temu - bo przecie tak wynika; zwłoki są jeszcze
ciepłe - i raptem, porzuciwszy ciała, zostawiwszy mieszkanie otwarte, ba,
wiedząc, że tam przed chwilą przyszli ludzie, nie dość tego: porzuciwszy
zdobycz, obaj, jak małe dzieci, tarzają się na ulicy, rechoczą, ściągają na
siebie powszechną uwagę- co stwierdza dziesięcioro zgodnych świadków! -
Rzeczywiście, to dziwne! Rzeczywiście, to niemożliwe;
jednak...
- Nie, bracie, żadnego jednak. Jeżeli kolczyki, które tegoż dnia i godziny
znalazły się w ręku Mikołaja, istotnie stanowią ważny dowód rzeczowy - dający
się wytłumaczyć na podstawie jego zeznań, i dlatego będący obciążeniem spornym
-146
to przecież trzeba wziąć w rachubę również i fakty odciążające, tym bardziej że
te fakty są nieodparte. Otóż jak myślisz, znając charakter sądownictwa: czy oni
uznają albo czy są zdolni uznać taki fakt - oparty wyłącznie na samej tylko
niemożliwości psychologicznej, na samym tylko stanie ducha - za fakt nieodparty
i burzący wszystkie fakty rzeczowe, obciążające, jakiekolwiek by one były? Nie,
nie uznają, nie uznają za nic w świecie, bo, uważasz, znaleźli pudełeczko, a
Mikołaj chciał się powiesić, "co nie mogłoby mieć miejsca, gdyby się nie
poczuwał do winy"! Oto zagadnienie kapitalne, oto czemu się gorączkuję! Zrozum!
- Owszem, widzę, że się gorączkujesz. Czekaj, zapomniałem spytać, jaki jest
dowód, że futeralik zjeolczykami pochodzi rzeczywiście z kufra starej? - To jest
dowiedzione - odparł Razumichin pochmurnie i jakby niechętnie. - Koch rozpoznał
ten przedmiot i wskazał jego właściciela, ów zaś dowiódł niezaprzeczenie, że to
jego własność. - Kiepsko! Jeszcze jedno: czy nikt nie widział Mikołaja w czasie,
gdy Koch i Piestriakow szli na górę? i czy nie można jakoś tego udowodnić? - W
tym ci sęk, że nikt nie widział - burknął gniewnie Razumichin - właśnie to jest
najgorsze. Nawet Koch i Piestriakow nie zauważyli ich idąc na górę, choć zresztą
ich świadectwo niewiele by teraz ważyło. "Widzieliśmy - powiadają - że
mieszkanie otwarte, że tam prawdopodobnie pracują, lecz idąc mimo nie
zwrócilicmy uwagi i nie pamiętamy dokładnie, czy w owej chwili byli tam
robotnicy, czy nie." - Hm. Więc za cały dowód odciążający ma starczyć, że się
bili i śmiali. Owszem, to dowód mocny, ale... Pozwól: jakże ty sam to wszystko
tłumaczysz? Jak wyjaśnisz znalezienie kolczyków, jeżeli on je istotnie tak
znalazł, jak mówi? - Jak to wyjaśnię? Cóż tu wyjaśniać! Sprawa oczywista! A
przynajmniej trop, podług którego trzeba sprawę poprowadzić, jest jasny,
wyraźnie wskazany, a wskazuje nań właśnie owo pudełeczko. Upuścił te kolczyki
właściwy zabójca. Zabójca był na górze, kiedy Koch i Piestriakow się dobijali,
siedział tam zaryglowany. Koch się poszkapfl i zeszedł na dół; wtedy zabójca
wypadł i pobiegł także na dół, nie miał bowiem żadnego innego wyjścia. Ze
schodów, kryjąc się przed Ko-
chem, Piestriakowem i stróżem, wskoczył do próżnego mieszkania w sam raz wtedy,
gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli stamtąd; stal za drzwiami, kiedy stróż i tama szli
na górę, wyczekał, aż ucichną kroki, i jakby nigdy nic, zeszedł sobie na dół w
tejże chwili, gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli na ulicę i wszyscy się rozeszli, i
nikogo nie było. Może go i widziano, lecz nikt nie zauważył, bo, czy to mało
snuje się ludzi? Pudełko zaś upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami; nie
zauważył, że upuścił, bo nie to mu było w głowie. Właśnie pudełko stanowi
nieomylny dowód, że on tam stal. Oto i cały figiel! - Sprytnie! Nie, bracie, to
naprawdę sprytne! najspry-niejsze ze wszystkiego! - Niby czemuż to, czemu?
- Temu, że to aż nadto ładnie się składa i splata... niby w teatrze.
.'-••' - E-et!-zaczął Razumichin zniecierpliwiony,'lecz 010 drzwi się otwarły i
weszła nowa osoba, żadnemu z obecnych jeszcze nie znana. V
Był to pan podeszłych już lat, sztywny, postawny, z twarzą o wyrazie
powściągliwym i tetrycznym. Zaczął od tego, że przystanął w drzwiach,
rozglądając się dokoła z obraźliwie nie ukrywanym zdziwieniem i jak gdyby
pytając wzrokiem: "Gdzie ja właściwie trafiłem?" Nieufnie, ba, z afektacją
pewnego przestrachu, omal nic urażonej godności, mierzył spojrzeniem ciasną i
niską "kajutę" Raskotoikowa. Z tymże zdziwieniem przeniósł następnie wzrok i
wbił oczy w samego Ra-skolnikowa, który-rozebrany, rozczochrany, nie umyty-
leżał na swej mizernej, brudnej kanapce i także nieruchomo wpatrywał się w
niego. Potem, z taż powolnością, jął przyglądać się niechlujnemu, nie ogolonemu
i nie uczesanemu Ra-zumichinowi, który ze swej strony patrzał mu prosto w oczy
impertynencko, pytająco, nie ruszając się z miejsca. Kłopotliwe milczenie trwało
dobrą minutę; wreszcie, jak było do przewidzenia, zaszła drobna zmiana
dekoracji. Zmiarkowawszy widać, po niektórych, wcale zresztą dosadnych oznakach,
że przez nadmiertSFsurowość postawy nic się tutaj, w tej "kajucie", nie wskóra,
nowo przybyły pan cokolwieczek zmiękł i grzecznie, choć sztywno zwrócit się do
Zosimowa cedząc sylaby: - Pan student czy były student Rodion Raskolnikow?
Zosimow poruszył się leniwie i może by nawet odpowiedział, gdyby nie ubiegł go
nie proszony Razumichin: - A ot, leży tam na kanapie! O co panu chodzi? To
poufałe, "o co panu chodzi?" zacięło sztywnego pana jak biczem. Omal nie
przemówił do Razumichina, ale jakoś się pohamował i co rychlej zwrócił się do
Zosimowa. - Oto Raskolnikow! - wymamlał Zosimow wskazując ruchem głowy na
chorego, potem ziewnął, przy czym wykonał tę czynność, nader szeroko otwierając
usta i nader długo trzymając je w takim położeniu. Następnie powolutku sięgnął
do kieszonki w kamizelce, wydobył ogromny, wypukły złoty zegarek w podwójnej
kopercie, otworzył, spojrzał i tak samo marudnie i leniwie zaczął go chować z
powrotem. Raskolnikow leżał cały czas milcząc, na wznak, i uparcie, choć bez
żadnej myśli, patrzał na gościa. Twarz jego, teraz odwrócona od ciekawego kwiatu
na tapecie, była niezwykle blada i niosła wyraz ogromnego cierpienia, jak gdyby
był świeżo po ciężkiej operacji lub jakby go tylko co wypuszczono z katowni.
Lecz nowo przybyły pan zaczął stopniowo coraz bardziej budzić jego uwagę, potem
zdziwienie, potem nieufność i jakby nawet lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazując na
niego, powiedział: "Oto Raskolnikow", nagle podniósł się prędko, w jakimś
podrzucie, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale przerywanym i słabym
głosem oświadczył: - Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie życzy? Gość
spojrzał uważnie i dostojnie powiedział: - Jestem Piotr Pietrowicz Łużyn. Śmiem
tuszyć, że moje nazwisko nie jest już panu całkiem obce. Ale Raskolnikow, który
oczekiwał czegoś zupełnie innego, spojrzał nań w tępej zadumie i nic nie
odpowiedział, jakby rzeczywiście słyszał to nazwisko po raz pierwszy w życiu. -
Jak to? Czyż naprawdę pan dotychczas nie otrzymał jeszcze żadnych wiadomości?-
spytał Piotr Pietrowicz robiąc minę z lekka obrażoną. W odpowiedzi na to
Raskolnikow wolno opuścił się na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i jął patrzeć
w sufit. Na twarzy Łużyna odbił się smutek. Zosimow i Razumichin zaczęli 149
bokobrody mile ją ocieniały z obu stron, niby dwa kotlety, i bardzo pięknie
zagęszczały się przy gładko wygolonym, połyskliwym podbródku. Nawet włosy -
leciutko zresztą siwiejące - uczesane i ukarbowane u fryzjera, nie nadawały mu
śmiesznego czy głupiego wyglądu, jaki zwykle towarzyszy ukarbowaniu, które
upodobnia nieuchronnie do Niemca wstępującego na ślubny kobierzec. Jeśli zaś w
tym dość przystojnym i statecznym obliczu było rzeczywiście coś nieprzyjemnego i
odśnieżającego, miało to całkiem inne przyczyny. Bez ceremonii obejrzawszy pana
Łużyna Raskolnikow uśmiechnął się jadowicie, znów opadł na poduszkę i ponownie
patrzał w sufit. Jednakże pan Łużyn opanował się i widać postanowił do czasu nie
dostrzegać tych wszystkich dziwactw. - Bardzo a bardzo ubolewam, że zastaję pana
w takim stanie - nawiązał, z wysiłkiem przerywając milczenie. - Gdybym wiedział
o pańskiej chorobie, byłbym przyszedł wcześniej. Ale, wie pan, kłopoty!... Na
domiar mam teraz w senacie nader ważną sprawę ze swojej praktyki adwokackiej.
Pomijam już to wszystko, czego pan sam się domyśla. Pań, to znaczy mamy i
siostry pana, oczekuję z godziny na godzinę. Raskolnikow poruszył się i chciał
coś powiedzieć; jego twarz wyraziła dziwną grę uczuć. Piotr Pietrowicz grzecznie
zawiesił głos, pomilczał, ale ponieważ nic nie nastąpiło, ciągnął więc dalej:
- ...Z godziny na godzinę. Wyszukałem dla nich tymczasowe mieszkanie... -
Gdzie?-słabo rzekł Raskolnikow.
- Bardzo niedaleko stąd, dom Bakalejewa...
- To na Wozniesieńskim - wtrącił Razumichin. - Są tam dwa piętra pokoi
umeblowanych; utrzymuje kupiec Juszyn: bywałem tam.
- Tak jest, pokoje umeblowane...
- Paskudztwo najokropniejsze: brud, zaduch, w ogóle lokal podejrzany; dzieją się
tam różne różności; diabli wiedzą, kto nie mieszka! I ja sam byłem tam w dosyć
skandalicznej sprawie. Ale za to tanio. - Ja, rzecz prosta, nie mogłem
zgromadzić tak szczegółowych danych, ponieważ i sam jestem człowiek nowy -
odparł Piotr Pietrowicz, urażony. - Ale skądinąd są to dwa bardzo czyściutkie
pokoiki, a ponieważ to na bardzo krótko... Wyszukałem już i właściwe, to znaczy
nasze przyszłe mieszkanie - poinformował Raskolnikowa - i teraz je odnawiam. Na
razie zaś cisnę się również w pokojach umeblowanych, dwa kroki stąd, u pani
Lippewechsel, w mieszkaniu mego młodego przyjaciela, Andrzeja Lebieziatnikowa;
to właśnie on polecił mi dom Bakalejewa... - Lebieziamikow? - przeciągnął
Raskolnikow, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. - Tak, Andrzej Lebieziamikow,
urzędnik ministerstwa. Pan go zna? - Tak... nie...-odparł Raskolnikow.
- Przepraszam, odniosłem takie wrażenie z pańskiego pytania. Byłem kiedyś jego
prawnym opiekunem... Bardzo miły młodzieniec... idący z duchem czasu... Ja zaś
rad obcuję z młodzieżą: człowiek dowiaduje się od niej o nowych prądach. - I
Piotr Pietrowicz z nadzieją w oczach powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. -
Niby w jakim znaczeniu?-spytał Razumichin.
- W najpoważniejszym, że się tak wyrażę - co do sedna rzeczy - podchwycił Piotr
Pietrowicz, jakby ucieszony tym zapytaniem. - Bo uważa pan, ja już dziesięć lat
nie bawiłem w Petersburgu. Wszystkie te nasze nowości, reformy, idee, wszystko
to musnęło i nas na prowincji; ale żeby wszystko widzieć i poznać jasno, trzeba
być w Petersburgu. Mój zaś pogląd jest taki, że najłatwiej wszystkiego się
dowiedzieć i we wszystkim zorientować obserwując naszą młodą generację. Jakoż
wyznaję: ucieszyłem się... - Z czego mianowicie?
- Zadał pan rozległe pytanie. Mogę się mylić, lecz mam wrażenie, iż obecnie
poglądy są bardziej określone, jest więcej, że tak powiem, krytycyzmu, więcej
rzeczowości... - To prawda - wycedził Zosimow.
- Zawracanie głowy, rzeczowości nie ma - rzucił się Razumichin. - Rzeczowość
jest trudna do nabycia, sama nie leci do gąbki jak pieczone gołąbki. A nas od
dwustu lat bez mała oducza się od wszelkich spraw... Idee może się i snują -
rzekł do Piotra Pietrowicza - dobra wola jest, choć wprawdzie dziecinna; może i
uczciwość się znajdzie, mimo że ostatnio na-
mnożyło się tu bez liku wszelkich oczajduszów; ale rzeczowości nie ma, i basta!
Rzeczowość chadza w grubych buciorach. - Nie mógłbym się z panem zgodzić -
zaoponował Piotr Pietrowicz z widoczną lubością. - Naturalnie, zdarza się
krańcowość, zdarzają się odchylenia, ale bądżmyż wyrozumiali: krańcowość
świadczy o zapale do sprawy i o tej niezdrowej sytuacji, w jakiej sprawa się u
nas znajduje. A jeśli zdziałano niewiele, to wszak niewiele było czasu. O
środkach już nie mówię. Ja osobiście sądzę zresztą, że coś niecoś się zrobiło:
rozkrzewiły się nowe, pożyteczne myśli, poszły w obieg niektóre nowe, pożyteczne
dzieła, w miejsce dawnych - marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera
dojrzalszego zabarwienia; wyrugowano i ośmieszono wiele szkodliwych uprzedzeń...
Słowem, bezpowrotnie odcięliśmy się od przeszłości, a ja uważam, że to już coś.
- Młóć, młóć pan słomę! Paraduj przed nami - znienacka rzekł Raskolnikow.
-Proszę?-zapytał Piotr Pietrowicz, lecz odpowiedzi nie otrzymał. - To wszystko
bardzo słuszne - pokwapil się wtrącić Zosimow. - Nieprawdaż?-nawiązał Piotr
Pietrowicz, mile spozierając na Zosimowa. - Zgodzi się pan - ciągnął zwracając
się do Razumichina, ale już z odcieniem niejakiego tryumfu i wyższości, tak że
omal nie dodał: "młodzieńcze"-iż są osiągnięcia, czyli jak się teraz mówi,
postęp, chociażby pod względem nauki i wiedzy gospodarczej... --EraJss!
-^Ńie, nie frazes! Jeżeli na przykład nakazywano mi dotychczas: "miłuj
bliźniego", i ja go umiłowałem, to jaki był skutek? - ciągnął dalej Piotr
Pietrowicz ze zbytnim, być może, pośpiechem. - Skutek był ten, żem rozdzierał
swoją opończę na pół, dzieliłem się z bliźnim, i obaj zostawaliśmy na wpół
nadzy, podług rosyjskiego przysłowia: "Kto ściga dwa zające naraz, ten nie
chwyta żadnego." Nauka zaś powiada: ukochaj przede wszystkim siebie, wszystko
bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej. Gdy ukochasz tylko siebie,
to i własne interesy poprowadzisz jak należy, i opończa twoja będzie cała. A
wiedza ekonomiczna dodaje, że im więcej bę-1<;4
dzie w społeczeństwie dobrze urządzonych interesów prywatnych oraz, że tak
powiem, całych kaftanów, tym fundamenty społeczeństwa są trwalsze i tym lepiej
się w nim gruntuje dobro powszechne. Tak tedy, zdobywając jedynie i wyłącznie
dla siebie, właśnie tym samym zdobywam niejako dla wszystkich i zmierzam do
tego, żeby mój bliźni dostał coś więcej niż rozdartą opończę, i to już nie z
racji prywatnej, jednostkowej szczodrobliwości, lecz wskutek ogólnego dobrobytu.
Myśl prosta, ale niestety zbyt długo nie rozumiana, przesłonięta egzaltacją i
marzycielstwem, jakkolwiek, zdawałoby się, niewiele trzeba dowcipu, żeby... -
Wybaczy pan, ja także jestem niedowcipny - szorstko przerwał mu Razumichin-i
dlatego dajmy lepiej pokój. Zacząłem tę rozmowę w pewnym celu, gdyż poza tym
cała ta gadanina, tokowanie, te wszystkie nie milknące, bezustanne komunały, w
kółko te same, w kółko te same, tak mi się przejadły w ostatnich trzech latach,
że, słowo daję, rumienię się nawet, kiedy kto inny zaczyna o tym przy mnie, cóż
dopiero ja sam. Pan, naturalnie, śpieszył popisać się swymi wiadomościami; rzecz
to do wybaczenia, bynajmniej nie potępiam. Natomiast ja chciałem się tylko
dowiedzieć, coś pan za człowiek, bo to, widzi pan, ostatnio do sprawy ogólnej
poprzycze-piało się takie mnóstwo spryciarzy, tak wykoślawili na swoją korzyść
wszystko, czego się tknęli, że beznadziejnie zapaskudzili rzecz całą. No i dosyć
o tym! - Łaskawy panie! - zaczął pan Łużyn sztywno i z niesłychaną godnością. -
Czyżby pan chciał w sposób tak bezceremonialny dać do zrozumienia, że i ja... -
Ale skądże, skądże... Gdzieżbym śmiał!... No i dosyć! - rąbnął Razumichin i
obcesowo powrócił do swej uprzedniej rozmowy z Zosimowem. Piotr Pietrowicz miał
tyle rozumu, żeby co rychlej dać wiarę temu tłumaczeniu. Zresztą i tak
zdecydował, że za dwie minuty odejdzie. - Spodziewam się, że zadzierzgnięta
teraz znajomość - powiedział do Raskolnikowa-po pańskim wyzdrowieniu i wobec
wiadomych panu okoliczności umocni się jeszcze bardziej... A szczególniej życzę
panu zdrowia... Raskolnikow nawet nie obrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał z
krzesła.
r
- Jest J»an albo wariatem, albo... - powiedział Zamio-tow... i urwał, jakby
nagle rażony myślą, która przemknęła mu przez głowę. - Albo? Co "albo"? No, cóż?
No, mówże pan!
- Nic! - popędliwie odparł Zamiotow. - Duby smalone!
Obaj umilkli. Po napadzie histerycznego śmiechu Raskol-nikow stał się naraz
zamyślony i smutny. Podparł głowę ręką, opierając: łokieć na stole. Rzekłbyś, że
całkiem zapomniał o Zamiotowie. Milczenie trwało dość długo. - Czemuż pan nie
pije herbaty? Wystygnie - odezwał się Zamiotow. - Hę? co? herbata... to
prawda... - Raskolnikow łyknął ze szklanki, wziął do ust kawałeczek chleba,
spojrzał na Za-miotowa i jakby przypomniał sobie nagle wszystko, otrząsną! się,
twarz jego znów przybrała poprzedni urągliwy wyraz. W milczeniu pił herbatę. -
Ostatnio namnożyło się tych przestępstw-rzekł Zamiotow. - Świeżo czytałem w
"Gazecie Moskiewskiej", że w Moskwie ujęto całą szajkę fałszerzy. Była ich cała
kompania. Podrabiali banknoty. - O, to już dawno! Czytałem o tym z miesiąc temu-
spokojnie odparł Raskolnikow.-Więc pan uważa ich za przestępców?-dorzucił z
uśmiechem. - Może nie?
- Oni? Toż to dzieciuchy, żółtodzioby, a nie przestępcy! Aż pół setki ludzi
stowarzysza się w takim celu! Widziane to rzeczy? Trzech byłoby aż za dużo, a i
to tylko w wypadku, gdyby każdy z nich był tak pewien rciizty jak samego siebie!
Przecie wystarczy, żeby jeden po pijanemu się wygadał, a wszystko diabli wzięli!
Żółtodzioby! Każą niepewnym ludziom wymieniać fałszywe banknoty w kantorach;
taką rzecz powierzać pierwszemu lepszemu! Nw-Ałhrze, przypuśćmy, że się udało
nawet z żółtodziobami, przypuśćmy, że każdy wymienił sofcie po milionie. Cóż
dalej? przez całe życie? Każdy ma całe życie zależeć od innych! To już lepiej od
razu się powiesić! A d nawet wymienić nie potrafili: zaczął taki jeden z drugim
wymieniać w kantorze, dostał pięć tysięcy - i ręce mu zadnfcały. Cztery tysiące
przeliczył, a piąty wziął nie rachując, na słowo, byleby co żywo do kieszeni i
dalejże w nogi. 168
Naturalnie, wzbudził podejrzenia. I wszystko wzięło w łeb przez jednego osła!
Czyż to możliwe? - Że ręce drgnęły? - podchwycił Zamiotow. - Owszem, to możliwe.
Owszem, jestem święcie przekonany, że to możliwe. Bywa, że człowiek nie
wytrzyma. - Takiej drobnostki?
- A pan by wytrzymał? Akurat! Co do mnie, to nie, nie wytrzymałbym! Za sto rubli
wynagrodzenia leźć na takie piekielne ryzyko! Iść z fałszywymi banknotami - i to
dokąd? do kantoru wymiany, gdzie urzędnicy zjedli na tym zęby! Nie, ja bym
stracił rezon. A pan nie? Raskolnikowowi zachciało się raptem znowu "pokazać mu
język". Wzdłuż grzbietu czuł chwilami dreszcze. - Ja bym postąpił inaczej -
rozpoczął klucząc z daleka. - Ja bym zrobił w taki sposób: przerachowałbym
pierwszy tysiąc, ot, ze cztery razy, na wszystkie boki i strony, wpatrując się w
każdy papierek, i zabrałbym się do drugiego; zacząłbym rachować, doliczyłbym do
połowy, później wyjąłbym jaką pięćdziesiątkę i pod światło ją, obracałbym tędy,
owędy, znów pod światło-czy aby nie fałszywa? "Uważacie, panowie, ja się boję;
moja kuzynka onegdaj straciła tym sposobem dwadzieścia pięć rubli", i tu
opowiedziałbym całą historyjkę. A zacząwszy przeliczać trzeci tysiąc - nagle:
"Ach, przepraszam, zdaje mi się, że tam, w drugim tysiącu, źle policzyłem siódmą
setkę, mam wątpliwości", porzuciłbym trzeci tysiąc i znów do drugiego; i tak
kolejno wszystkie pięć. A skończywszy wziąłbym z piątego i z drugiego po jednym
banknocie i znowu pod światło, i znowu: "Przepraszam, nie jestem pewien,
prosiłbym o inne" - doprowadziłbym kasjera do siódmego potuf żeby już sam nie
wiedział, jak się mnie pozbyć. Nareszcie skończyłbym wszystko, ruszył ku drzwiom
- i z powrotem: przepraszam bardzo... Spytałbym o coś, zażądał jeszcze jakiegoś
wyjaśnienia-oto jakbym zrobił! - Do licha, jakie straszne rzeczy pan opowiada! -
roześmiał się Zamiotow. - Tylko że to tak się mówi, a gdyby doszło co do czego,
na pewno powinęłaby się panu noga. Powiem szczerze: moim zdaniem, nie tylko pan
czy ^a, ale nawet szczwany lis, oczajdusza, nie może w takich sprawach ręczyć,
za siebie z góry. Niedaleko szukając, masz pan przykład: w naszym cyrkule
zamordowano staruszkę. Zdawałoby
wrażeń, w których atoli tkwiła i cząstka poczwarnej rozkoszy; ale był ponury,
niemiłosiernie wyczerpany. Twarz mu się wykrzywiała, jak gdyby po jakimś ataku,
znużenie rosło z każdą chwilą. Jego siły wzbierały teraz i napływały raptownie
za pierwszym bodźcem, za pierwszym drażniącym doznaniem, po czym również
raptownie odpływały, w miarę jak słabła podnieta. Zamiotow zaś, pozostawszy sam,
długo jeszcze siedział bez ruchu, w zadumie. Raskolnikow mimochcąc obalił
wszystkie jego przypuszczenia i wyklarował jego sąd ostatecznie. "Ilia
Pietrowicz-to jołop!"-zawyrokował nieodwołalnie.
Ledwie uchyliwszy drzwi na ulicę Raskolnikow tuż na ganku wpadł na wchodzącego
Razumichina. Jeszcze przed ułamkiem" Sekundy nie widzieli siebie wzajemnie, tak
że omal nie zderzyli się głowami. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin
był nieopisanie zdumiony, lecz naraz gniew, prawdziwy gniew groźnie zapłonął w
jego oczach. - Więc oto gdzie jesteś! - rozdarł się na całe gardło. - Z lóżkaś
mi uciekł! A ja go tam szukam nawet pod kanapą! Na strych włażę! Chciałem już
obić Anastazję za ciebie... A on sobie tutaj! Rodia! co to ma znaczyć? Gadaj!
Mów prawdę! Przyznawaj się, słyszysz? - Znaczy to, żeście mi wszyscy zbrzydli
śmiertelnie i że chcę być sam - odrzekł Raskolnikow ze spokojem. - Sam! Gdy
ledwie się trzymasz na nogach, gdy mordę masz jeszcze bladą jak kreda, gdy nie
możesz tchu złapać! Osioł!... Coś ty robił w "Kryształowym Pałacu"? Gadaj mi w
tej chwili! - Puszczaj! - powiedział Raskolnikow i chciał go wyminąć. To już
doprowadziło Razumichina do ostateczności; mocno ujął go za ramię.
- "Puszczaj"? Masz czoło mówić "puszczaj"-? A czy ty wiesz, co zaraz z tobą
zrobię? Wezmę cię na barana, zrobię z ciebie tobół i zaniosę do domu, pod klucz!
- Słuchaj, Razumichin - zaczął Raskolnikow cicho i na pozór całkiem spokojnie -
czy naprawdę nie widzisz, że ja nie chcę twoich dobrodziejstw? Co to za
przyjemność - świadczyć dobrodziejstwa komuś, kto... pluje na to? Słowem, komuś,
kto z trudem to znosi? Właściwie po coś mnie wytropił w początku choroby? Może
bardzo chciałem umrzeć. Czyż nie dość wyraźnie dałem d dziś do poznania, że mnie
męczysz, żeś mi się... sprzykrzył! Czy to taka przyjemność- dręczyć ludzi? Otóż
powiadam d serio, że to poważnie przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo nieustannie
mnie drażnisz. Przecież i sam Zosimow odszedł nie chcąc mnie drażnić! Więc, na
litość boską, odczep się i ty! Ostatecznie, kto cię upoważnił do zatrzymywania
mnie gwałtem? Chyba widzisz, że mówię teraz najzupełniej przytomnie? Powiedz mi,
jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, żebyś nareszcie przestał na-łazić mnie ze
swoimi dobrodziejstwami? Zgoda, jestem niewdzięczny, jestem nikczemny, tylko
odczepcież się wszyscy, na miły Bóg, odczepcie się! odczepcie! odczepcie! Zaczął
był spokojnie, zawczasu delektując się jadem, który będzie sączył, ale skończył
w zapamiętaniu i bez tchu, jak wtedy w rozmowie z Łużynem. Razumichin postał,
pomyślał i puścił jego rękę. - No, to wynoś się do diabła - rzekł cicho i prawie
w zamyśleniu. - Stop! - ryknął znienacka, kiedy Raskolnikow miał odejść-słuchaj
no. Oświadczam ci,, żeście wszyscy, co do jednego, marne paple i samochwały!
Niech tylko przyjdzie jakie cierpieńko, wnet nosicie się z nim jak kwoka z
jajkiem! Nawet w tym kopiujecie cudze wzory, robicie plagiaty. Nie macie w sobie
ani cienia samodzielnego życia. Zrobieni jesteście z jakiejś maści tranowej, a
zamiast krwi macie serwatkę! Nie ufam żadnemu z was! Pierwsza wasza troska w
każdych okolicznościach - to żeby nie być podobnymi do ludzi! Stóóój! - krzyknął
ze zdwojoną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znów się zabiera do odejścia -
wysłuchaj do końca! Jak ci wiadomo, zbierają się dziś u mnie na nowosiedliny,
może już nawet przyszli, ale ja tam wpadłem przed chwilą i kazałem wujaszkowi
przyjąć ich. Otóż gdybyś nie był durniem, kwadratowym durniem, durniem do
trzeciej potęgi, gdybyś nie był przekładem z obcych języków... uważasz, Rodia,
ja przyznaję, żeś chłop mądry, szkoda tylko, że taki dureń! Otóż gdybyś nie był
durniem, tobyś wstąpił dzisiaj do mnie, posiedział z nami wieczorkiem raczej niż
bez sensu drzeć buty. Skoroś wyszedł z domu, to już trudna rada! Wytrzasnął-
bym ci miękki fotel... gospodarze mają... Herbata, kompania... A jak nie, to
położę cię na kanapce - zawsze pobyłbyś między swoimi... Będzie też Zosimow. No,
przyjdziesz? - Nie.
- Terefere! - niecierpliwie sarknął Razumichin. - Skąd wiesz? Nie możesz
odpowiadać za siebie! Nie znasz się na tym... Ja tysiąc razy darłem koty z
różnymi ludźmi, a później przepraszałem się z nimi... Zrobi się człowiekowi
wstyd - i łagodzi sprawę. Więc pamiętaj: dom Poczynkowa, trzecie piętro... -
Widzę, panie Razumichin, że dla przyjemności opiekowania się kimś pan gotów
pozwolić nawet, żeby pana obito. - Kogo? mnie? Niechby kto spróbował! Będzie
potem zbierał zęby na chodniku. Dom Poczynkowa, numer 47, w mieszkaniu urzędnika
Babuszkina... -Nie przyjdę, Razumichin!-Raskolnikow odwrócił się i odszedł. -
Załóżmy się, że przyjdziesz... - krzyknął za nim Razumichin. - W przeciwnym
razie... w przeciwnym razie znać cię nie chcę! Hop, hop, stój! Zamiotow jest
tam? - Tam.
- Widziałeś go?
- Widziałem.
- I rozmawiałeś z nim?
- Rozmawiałem.
- O czym? A zresztą całuj psa w nos, nie mów, jeżeli nie masz ochoty. Dom
Poczynkowa 47, u Babuszkina, zapamiętaj ! Raskolnikow dotarł do Sadowej i
skręcił za róg. Razumichin patrzał za nim w zamyśleniu. Wreszcie machnął ręką,
wszedł do domu, lecz zatrzymał się w połowie schodów. - Psiakrew! - mruknął
prawie na głos. - Mówi niby do rzeczy, a zarazem... Bałwan ze mnie! Czyż
obłąkani nie mówią do rzeczy? A mam wrażenie, że Zosimow tego właśnie się lęka!
- Nakreślił sobie kółeczko na czole.-A jeżeli on... Jakże go teraz puścić
samego? Jeszcze się utopi... Oj, strzeliłem bąka! Nie, tak nie można tego
zostawić! 1^ pobiegł łapać Raskolnikowa, lecz nie było go już ani śladu. Splunął
i szybkim krokiem wrócił do "Kryształowego Pałacu", by co żywo wybadać
Zamiotowa. Raskolnikow udał się prosto na ...ski most, przystanął pośrodku,
obydwoma "łokciami oparł się o "balustradę i patrzał w dal. Po rozstaniu z
Razumichinem osłabł tak bardzo, że ledwie się tutaj dowlókł. Chętnie byłby gdzie
usiadł lub położył się wprost na ulicy. Pochylony nad wodą, machinalnie
spozierał na ostatni, rumiany odblask zachodu, na rząd domów ciemniejących w
coraz gęstszym zmierzchu, na odległe okienko którejś mansardy na lewym nabrzeżu,
ogniście pałające od ostatnich promieni, które uderzyły w nie przełomie, na
coraz mroczniej szą wodę kanałów; zdawało się, że się w wodę wpatruje ze
szczególną uwagą. Wreszcie zakręciły mu się przed oczyma jakieś czerwone koła,
domy się zachwiały, przechodnie, nabrzeża, pojazdy - wszystko zawirowało i
zatańczyło .wokół. Wzdrygnął się, być może uratowany od ponownego zemdlenia
przez dziką, niedorzeczną wizję. Eo.czyl, że ktoś stanął obok niego, tuż, po
prawej ręce; spojrzał- i zobaczył kobietą wysoką, w chustce na głowie, o twarzy
żółtej, pociągłej, przepitej i o czerwonawych, zapadłych oczach. Patrzyła wprost
na niego, ale snadż nic nie widziała, nikogo nie poznawała. Wtem wsparła się
prawą dłonią o balustradę, podniosła prawą nogę, przerzuciła ją przez kratę,
następnie lewą - i runęła do kanału. Brudna woda rozstąpiła się, wchłonęła swą
ofiarę, lecz po chwili topielica wypłynęła na powierzchnię i prąd poniósł ją
wolniutko, głową i nogami w wodzie, grzbietem do góry; spódnica rozpostarła się
i wzdęła, jak poduszka, ponad wodą. - Utopiła się! utopiła!-krzyczały dziesiątki
głosów;
ludzie się pozbiegali, obydwa nabrzeża zapełniły się widzami, na moście, wokół
Raskolnikowa, cisnął się tłum napierając i popychając go do tyłu. - O rety,
przecie to nasza Afrosinka! - rozległo się gdzieś nie opodal płaczliwe kobiece
zawodzenie. - Ludzie kochane, ratujcie! Ludzie kochane, wyciągnijcie ją! -
Łódkę! łódkę!-wołano z tłumu.
Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegł po schodkach nad kanał, zdjął
szynel, buty, i rzucił się do wody. Pracy miał niewiele, prąd niósł topielicę
zaledwie o kilka kroków od schodków; policjant prawą ręką schwycił ją za odzież,
lewą
mówi! to wszystko z jakąś leniwą zadumą, nie obracając się i nieruchomo patrząc
na ciemną teraz ulicę. - Ale czegoś pan chodził do mieszkania?
- Obejrzeć.
- Co tam jest do oglądania?
- A gdyby go tak pod rączki i na posterunek?-poddał nagle mieszczanin i umilkł.
Raskolnikow zerknął na niego z ukosa, przez ramię, bardzo uważnie, po czym rzekł
tak samo cicho i leniwo : - Chodźmy.
- Racja, trzeba tak zrobić! - podjął mieszczanin nabierając fantazji. - Czemu
wypytywał oto? Co ma na myśli, hę?
- Pijany, nie pijany, kto go tam wie - mruknął robotnik.
- Ale co pan uważa ? - znowu krzyknął stróż, który na dobre zaczął się gniewać -
czego nałazisz ? - Stchórzyłeś? Boisz się iść na policję?-szyderczo rzucił mu
Raskolnikow. - Co mam tchórzyć! Czegoś się przyczepił?
- Drapichrust jakiś! - krzyknęła baba.
- Co mamy się z nim długo migdalić - zawołał drugi stróż, olbrzymie chłopisko w
porozpinanym kabacie i z kluczami za pasem. -wynocha!... Dobrześ rzekła, że
drapich-rust... Wynoś się! I schwyciwszy Raskolnikowa za ramię, pchnął go na
ulicę. Ten zatoczył się, lecz nie upadł, złapał równowagę, w milczeniu popatrzał
na wszystkich i ruszył dalej. - Cudaczny facet-zauważył robotnik.
- Cudaczny je tera naród - powiedziała baba.
- Warto by go jednak na posterunek - dodał mieszczanin.
- Szkoda mitręgi - odrzekł olbrzymi stróż. - Jakiś kanciarz. Sam się naprasza;
wiadomo, zacząć z takim, to później się człek nie odczepi. "Więc pójść czy nie
pójść?"-rozmyślał Raskolnikow przystanąwszy na jezdni u skrzyżowania ulic i
rozglądając się dookoła, jak gdyby oczekiwał, że ktoś mu poda ostateczną
decyzję. Ale znikąd nic się nie odezwało: wszystko było głuche i martwe - niby
te kamienie, po których stąpał - martwe dla niego, tylko dla niego jednego...
Wtem gdzieś daleko, 180
o jakie dwieście kroków, u wylotu ulicy, w gęstniejących ciemnościach dojrzał
tłum, usłyszał glosy, krzyki... Pośród natłoku stał jakiś pojazd... Rozbłysło
światełko. "Co to jest?" Raskolnikow zawrócił na prawo i ruszył w kierunku
tłumu. Jak gdyby wszystkiego się chwytał; zimno uśmiechnął się na tę myśl, bo
teraz już postanowił nieodwołalnie pójść do biura i wiedział na pewno, że
wkrótce wszystko się skończy. VII
Na środku jezdni stał elegancki pański powozik, zaprzężony w parę ścigłych
siwków, nikogo w nim nie było, a stangret, zsiadłszy z kozła, stał obok, konie
trzymano przy pysku. Dokoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, na samym przedzie
policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę i pochylając się
oświetlał nią coś leżącego na bruku, tuż przy kołach. Wszyscy głośno mówili,
krzyczeli, pojękiwali. Stangret zdawał się być w rozferce i od czasu do czasu
powtarzał: - To ci dopiero! Chryste Panie, to ci dopiero! Raskolnikow przepchał
się możliwie najbliżej i wreszcie dostrzegł przedmiot tej całej ciekawości i
powód skweresu. Na ziemi leżał tylko co przejechany człowiek, nieprzytomny,
ubrany bardzo lic&ó, ale "z' waszecia", cały we krwi. Krew spływała mu z twarzy,
z głowy; twarz miał potłuczoną, poranioną, pokiereszowaną. Znać było, że został
poturbowany nie na żarty. - O Jezusie!-trapił się stangret-czy to ja winien!
Żebym gnał na oślep albo żebym nie wołał, no, to nie mówię; ale jazem jechał ze
statkiem, pomiernie. Wszyscy widzieli - a teraz bij zabij na mnie. Wiadomo: kto
upilnuje pijanego!... Widzę, przechodzi przez ulicę, zatacza się, mało nie wali
się z nóg - krzyczę na niego raz, drugi, trzeci i ściągam lejce, a on
prościuteńko bęc pod konie! Z umysłu to zrobił czy co, albo bardzo sobie
podochocii... Koniki młode, płochliwe, szarpnęły, a on w krzyk; one jeszcze
gorzej... no i masz d biedę. - Święta prawda! - rozległ się w tłumie czyjś
przyświadczający okrzyk. - Prawdę mówi, trzy razy wołał-odezwał się dffgi głos.
181
wszyscy bez mała lokatorowie Frau Lippewechsel; zrazu tłoczyli się tylko w
drzwiach, lecz potem wpadli do pokoju. Katarzynę Iwanownę chwycił szał. - Ani
umrzeć spokojnie nie dadzą!-wrzasnęła na całą tę czeredę - znaleźliście sobie
widowisko! Z papierosami w zębach! Kche-kche-kche! Szkoda, że nie w
kapeluszach!... Ale owszem, jeden jest w kapeluszu... Precz! Moglibyście
przynajmniej uszanować zwłoki. Dławił ją kaszel, lecz nauczka poskutkowała.
Katarzyny Iwanowny snadź bano się tu nawet; lokatorowie jeden po drugim jęli się
wycofywać - z tym dziwnym wewnętrznym uczuciem zadowolenia, jakie się zawsze
daje zauważyć nawet u najżyczliwszych, gdy nagle nieszczęście spadnie na
bliźniego, od którego to zadowolenia nie jest wolny ani jeden człowiek, bez
wyjątku, pomimo nawet najszczersze współczucie i współubolewanie. Niemniej
przeto za drzwiami dały się słyszeć napomknienia o szpitalu oraz uwagi, że w
prywatnym domu nie godzi się wprowadzać takiego zamętu. - Czyli że nie godzi się
umierać! - huknęła Katarzyna Iwanowna i już miała otworzyć drzwi, żeby cisnąć na
tamtych pioruny, ale w progu zderzyła się z samą panią Lippewechsel, która
dopiero teraz posłyszała o nieszczęściu i leciała zrobić porządek. Była to nad
wyraz roztrzepana i postrzelona Niemka. - Ach, mój Boże! - załamała ręce. - Pani
monż pijana koń podeptał. -W szpital go! ja tu gospodynią. - Amalio Ludwigowno!
Będzie pani łaskawa liczyć się ze słowami - zaczęła Katarzyna Iwanowna wyniośle
(do gospodyni zawsze przemawiała wyniosłym tonem, ażeby ta "znała swoje
miejsce"; nawet teraz nie mogła sobie odmówić tej przyjemności) - Amalio
Ludwigowno... - Ja pani powiedział raz-na-wszystkie, żeby pani nigdy nie śmiał
mówić mnie Amalia Ludwigowna. Ja jestem Amelia Iwanowna! - Nie Amelia Iwanowna,
tylko Amalia Ludwigowna, a ponieważ nie należę do liczby paninych lizusów i
pochlebców jak Lebieziatnikow, który w tej chwili śmieje się za drzwiami
(istotnie za drzwiami rozległ się śmiech i okrzyk: "Pożarły się!"), więc zawsze
będę panią nazywała Amalia Ludwigowna, jakkolwiek absolutnie nie pojmuję, czemu
się pani ta nazwa nie podoba. Pani widzi, co się przytrafiło memu mężowi: jest
umierający. Proszę natychmiast zamknąć te drzwi i nikogo tu nie wpuszczać.
Dajcie mu choć umrzeć w spokoju! Upewniam panią, że w przeciwnym razie o jej
postępku będzie jutro wiedział sam generał-gubernator. Książę zna mnie jeszcze z
panieńskich moich czasów i doskonale pamięta Siemiona Za-charowicza, któremu
niejednokrotnie świadczył różne dobrodziejstwa. Wszystkim wiadomo, że Siemion
Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, od których sam się odsunął
wskutek szlachetnej dumy, poczuwał się bowiem do opłakanego nałogu. Ale teraz
(wskazała na Raskolnikowa) pomaga nam pewien wielkoduszny młody człowiek,
majętny i ustosunkowany, którego Siemion Zacharowicz znał jeszcze dzieckiem; i
może pani być pewna, Amalio Ludwigowno...
Wszystko to zostało wypowiedziane w niesłychanie szybkim tempie i z każdą chwilą
coraz szybciej, lecz nagle kaszel położył kres krasomówstwu Katarzyny Iwanowny.
Wtem dogorywający ocknął się i jęknął; podbiegła więc do niego. Chory otworzył
oczy i jeszcze nic nie pojmując i nikogo nie poznając, jął się wpatrywać w
stojącego nad nim Raskolnikowa. Dyszał mozolnie, głęboko, rzadkimi
westchnieniami; w kącikach ust wystąpiła krew, a na czole pot. Nie poznawszy
Raskolnikowa, niespokojnie powiódł oczyma. Katarzyna Iwanowna patrzała na niego
smutno, lecz surowo, a z oczu płynęły jej łzy. - Boże! ma całą pierś zmiażdżoną!
Ile krwi, ile krwi! - rzekła z rozpaczą. - Trzeba z niego zdjąć zwierzchnie
odzienie ! Obróć się trochę, jeśli możesz, Siemionie - krzyknęła do niego.
Marmieładow ją poznał.
- Popa!-wycharczał.
Katarzyna Iwanowna podeszła do okna, przytknęła czoło do ramy i z desperacją
zawołała: - Przeklęte, przeklęte życie!
- Popa! - po minucie milczenia powtórzył konający.
- Poszli już-krzyknęła na niego Katarzyna Iwanowna;
spokomial i umilkł. Frasobliwym, tęsknym wzrokiem szukał jej po pokoju; znów
podeszła do niego i stanęła u wezgłowia. Trochę się uspokoił, lecz nie na długo.
Wkrótce wzrok jego
zatrzymał się na malej Lideczce, jego ulubienicy, która w swym kąciku drżała jak
w ataku i patrzała na ojca zdziwionymi, po dziecięcemu bacznymi oczami. - A...
a... - wskazywał na nią z niepokojem. Pragnął coś powiedzieć. - Czego tam znowu?
- burknęła Katarzyna Iwanowna.
- Bosiutka! bosiutka!-bełkotał, półprzytomnym wzrokiem wskazując na nie obute
nóżki dziewczynki. - Cicho mi bądź! - zaperzyła się Katarzyna Iwanowna. - Sam
wiesz najlepiej, dlaczego jest "bosiutka"! - Bogu dzięki, doktor! - zawołał
Raskolnikow z ulgą. Wszedł lekarz, schludny staruszeczek, Niemiec; rozejrzał się
nieufnie, zbliżył do chorego, zbadał tętno, uważnie pomacał głowę, z pomocą
Katarzyny Iwanowny rozpiął mokrą od krwi koszulę i obnażył pierś pacjenta. Cała
pierś była pogruchotana, potłuczona, poszarpana. Z lewej strony, nad samym
sercem, widniało złowieszcze, duże, żółtawoczarne piętno - okrutny ślad kopyta.
Lekarz się zasępił. Policjant opowiedział mu, że nieszczęśnik zahaczył odzieżą o
jedno z kół, które też, tocząc się, wlokło go ze trzydzieści kroków po bruku. -
Dziw, że oprzytomniał - cicho szepnął lekarz do Ra-skolnikowa. - Cóż pan doktor
sądzi?
- Zaraz umrze.
- Czyż naprawdę nie ma żadnej nadziei?
- Najmniejszej! To już agonia... Przy tym głowa niebezpiecznie zraniona... Hm...
Można by spróbować puścić krew... ale... to będzie bezcelowe. Za pięć lub
dziesięć minut niechybnie i tak umrze. - Może by jednak pan doktor puścił krew!
- Mogę spróbować... ale uprzedzam, że to nie będzie miało żadnego skutku.
Rozległy się kroki, tłum w sieni rozstąpił się i na progu stanął z olejami
świętymi pop - siwy staruszek. Za nim szedł policjant, który mu towarzyszył z
ulicy. Lekarz natychmiast ustąpił mu miejsca, zamieniwszy z nim znaczące
spojrzenie. Raskolnikow uprosił doktora, by choć trochę jeszcze zaczekał. Ów
wzruszył ramionami i pozostał. Wszyscy się cofnęli. Spowiedź trwała bardzo
niedługo. Umierający niewiele chyba rozumiał, a wydawać potrafił tylko jakieś
urywane, bełkotliwe dźwięki. Katarzyna Iwanowna wzięła Lideczkę, zdjęła
chłopczyka z krzesełka, odeszła z nimi w kąt przy piecu, uklękła, a dzieciom
kazała klęknąć przy sobie. Dziewuszka drżała tylko, natomiast chłopczyk, klęcząc
na gołych kolankach, miarowo podnosił rączynę, zamaszyście się żegnał i bił
pokłony aż do ziemi, stukając czołem o podłogę, co widocznie sprawiało mu
szczególniejszą przyjemność. Katarzyna Iwanowna gryzła usta wstrzymując łzy; ona
się także modliła, z rzadka poprawiając dziecku koszulinę; nie wstając z klęczek
i nie przerywając modlitwy sięgnęła do komody po chustkę, którą zarzuciła na
zbyt obnażone ramiona dziewczynki. Tymczasem drzwi od pokoi wewnętrznych znów
uchylili ciekawscy. W sieni coraz ciaśniej tłoczyli się widzowie - lokatorzy z
wszystkich pięter - nie wchodzili jednakże za próg pokoju. Jeden jedyny ogarek
oświetlał tę całą scenę. W tej chwili z sieni szybko przepchnęła się Polunia,
która biegała po siostrę. Weszła, zziajana od prędkiego biegu, zdjęła z siebie
chustkę, wyszukała wzrokiem matkę, podeszła do niej i rzekła: - Idzie! Spotkałam
ją na ulicy!
Matka położyła jej rękę na ramieniu i zmusiła uklęknąć koło siebie. Z tłumu
bezgłośnie i nieśmiało wysunęła się dziewczyna; dziwnie wyglądało jej raptowne
ukazanie się w tej izbie, na tle nędzy, łachmanów, śmieci i rozpaczy. jQha także
była w łachach; miała na sobie strój groszowy, lecz po ulicznemu ozdobny, wedle
smaku i reguł obowiązujących w jej odrębnym świecie, z niedwuznacznie i hańbiące
zaznaczonym celem. Sonia zatrzymała się w przedsionku, tuż przy progu, lecz za
próg nie weszła; patrzała, oszołomiona, nie zdając sobie zapewne sprawy z
niczego, zapominając i o swej jedwabnej, z czwartej ręki nabytej, kolorowej,
nieprzystojnej tutaj sukni z niezmiernie długim, śmiesznym trenem i o
rozłożystej kry-nolinie, doszczętnie zagradzającej drzwi, i o jasnych bucikach,
i o umbrelce, niepotrzebnej w nocy, a którą jednak wzięła ze sobą, i o
śmiesznym, słomkowym, okrągłym kapeluszu z jaskrawym, płomiennym piórkiem. Spod
lego kapelusza, zaczepnie włożonego na bakier, wyglądało chude, blade,
wylęknione liczko o ustach otwartych i o nieruchomych ze zgrozy oczach. Sonia
była osiemnastoletnią blondyneczką, małego wzrostu, szczuplutką, ale dosyć
niebrzydką; miała wspaniałe szafirowe
oczy. Pilnie patrzyła na posłanie, na popa; ją także szybki chód pozbawił tchu.
W końcu do jej świadomości dotarły szepty i jakieś słowa padające z tłumu.
Spuściła wzrok, przekroczyła próg i stanęła w pokoju, ale tuż przy drzwiach.
Było już po spowiedzi i komunii. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do męża. Pop
usunął się i chciał na odchodnym powiedzieć jej parę słów ku nauce i
pocieszeniu. - A co mam robić z nimi? - przerwała szorstko, z rozdrażnieniem,
wskazując na drobne dzieci. - Pan Bóg jest miłosierny; trzeba polegać na pomocy
Najwyższego - zaczął kapłan. - E-et! Miłosierny, tylko nie dla nas!
- To grzech, grzech, proszę pani - zauważył pop kręcąc głową. - A to nie
grzech ? - krzyknęła Katarzyna Iwanowna i wskazała na konającego. - Być może ci,
którzy się stali mimowolnym powodem, zgodzą się wynagrodzić państwu, chociażby
utratę dochodów... - Ojciec mnie nie rozumie! - zawołała rozjątrzona i machnęła
ręką. - Zresztą, za co mają wynagradzać? Toż on sam, pijany, wlazł pod konie!
Jakie tam dochody? Nie dochody miałam od niego, tylko męczarnię. Przecie ten
opój wszystko przepijał! Nas okradał i niósł do szynku, w szynku zaprzepaścił
moje i ich życie! Chwała Bogu , że umiera! Mniej będzie rujnacji! - Należałoby
przebaczyć w przedśmiertnej godzinie; to grzech, proszę pani, takie uczucia są
ciężkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krzątała się przy chorym, dawała mu pić,
ocierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki, a gdy z rzadka mogła się na
okamgnienie oderwać od tych zabiegów, rozmawiała z popem. Teraz napadła go
znienacka jak błędna: - Ej, proszę ojca! To są słowa i tylko słowa! Przebaczyć!
Ot, gdyby go nie przejechali, wróciłby dzisiaj ululany - w koszuli, jedynej
koszuli, zbrukanej, w strzępach - zwaliłby się spać, a ja bym do świtu się
babrała, prała szmaty jego i dzieci, później suszyłabym za oknem, a o pierwszym
brzasku siadłabym cerować i łatać - taka jest moja noc!... Więc co tu prawić o
jakichś przebaczeniach!... Przebaczam, czemu nie! Głęboki, okrutny kaszel
przerwał jej słowa. Splunęła do
chusteczki i pokazała popu, z bólem przyciskając drugą ręką pierś. Chustka była
cała we krwi. Pop zwiesił głowę i nic nie powiedział.
Marmieladow dogorywał; nie spuszczał oka z twarzy Katarzyny Iwanowny, która się
znowu schyliła nad nim. Wciąż usiłował coś jej powiedzieć, zaczął nawet, z
mozołem poruszając językiem i bełkocząc niezrozumiale, lecz żona, która pojęła,
że chce ją prosić o przebaczenie, natychmiast ofuknęła go rozkazująco: - Milcz!
Nie potrzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... Chory umilkł, lecz w tejże
chwili błądzący jego wzrok padł na drzwi - i zobaczył Sonię. Dotychczas jej nie
zauważył: stała w kąciku, w cieniu.
- Kto to? kto to?-zaharczal nagle, rwącym się głosem, z trwogą, ba, z
przerażeniem wskazując oczyma na drzwi, gdzie stała córka, i próbując się
dźwignąć. - Leż! Le-e-eż!-chciała go sterroryzować Katarzyna Iwanowna. Ale on z
ogromnym wysiłkiem zdołał oprzeć się na ręce. Jakiś czas patrzał dziko i
nieruchomo na córkę, jakby jej nie poznając. Co prawda nigdy jej jeszcze nie
widział w takim stroju. Nagle poznał ją - poniżoną, przybitą, wyeleganto-waną i
zawstydzoną, kornie czekającą, aż i jej będzie wolno pożegnać umierającego ojca.
Bezgraniczne cierpienie odbiło się na jego twarzy. - Soniu! córko! daruj! -
krzyknął i chciał wyciągnąć do niej rękę, lecz, pozbawioriy*wparcia, stracił
równowagę i rym-nąl z kanapy na podłogę, wprost na twarz. Rzucono się do niego,
podżwignięto i złożono na posłaniu, lecz on już oddsf wał ducha., Sonia cicho
krzyknęła, podbiegła, objęła ge-.i-za-marła w tym objęciu. Skonał na jej ręku, -
Doigrał się! - zawołała Katarzyna Iwanowna widząc, że już nie żyje. - Dobrze, i
cóż mam teraz począć? Za jakie pieniądze go pochowamy? A ich, ich - czym jutro
nakarmię? . Raskolnikow podszedł do niej. - Katarzyno Iwanowno - rozpoczął - w
zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi o całym swoim życiu i o
wszystkich okolicznościach... Upewniam panią, że mówił o niej z podziwem i
szacunkiem. Od tego wieczoru, gdym się dowiedział, jaki on wszystkim państwu
oddany i jak 191
więc modlę się sama, a Kola i Lideczka - razem z mamą, głośno; najpierw
odmawiają Pozdrowienie Anielskie, potem jeszcze jedną modlitwę: "Boże, odpuść i
pobłogosław naszej siostrze Soni", potem jeszcze: "Boże, odpuść i pobłogosław
naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten przecie był
drugim tatusiem i my się za niego także modlimy. - Poluniu, na imię jest mi
Rodion; pomódlcie się kiedy i za mnie: "za grzesznego Rodiona" - nic więcej. -
Całe życie będę się modlić za pana - gorąco upewniła dziewuszka i raptem znów
się zaśmiała, rzuciła się ku niemu, znowu uściskała go mocno. Raskolnikow podał
jej swe nazwisko, adres i przyrzekł, że nazajutrz na pewno wstąpi. Dziewczynka
odeszła, bezgranicznie nim zachwycona. Było już po dziesiątej, gdy wyszedł na
ulicę. W pięć minut później stał na moście, dokładnie w tym miejscu, skąd
rzuciła się kobieta. "Basta! - zadecydował stanowczo i uroczyście. - Precz z
majakami, precz z urojonymi strachami, precz z upiorami!... Życie jest! Czyż ja
przed chwilą nie żyłem? Życie moje nie umarło razem ze starą lichwiarką! Panie,
świeć nad jej duszą i- dosyć! Pora ci, moja paniusiu, na wieczne odpoczywanie!
Teraz nastaje królestwo rozsądku i światła, i... woli, i siły... Jeszcze
zobaczymy, kto silniejszy! Teraz się jeszcze zmierzymy ! - dodał buńczucznie,
jakby się zwracał do jakichś mrocznych potęg i wyzywał je. - A już byłem gotów
żyć chociażby na kwadratowym łokciu przestrzeni!" "...W tej chwili jestem bardzo
słaby, ale... zdaje się, że choroba minęła. Już wychodząc z domu czułem, że tak
będzie. Ale, ale: dom Poczynkowa jest o dwa kroki. A choćby i nie o dwa kroki,
to do Razumichina trzeba nieodzownie... niechaj wygra zakład!... Niech mu tam
będzie, pal go sześć!... Potrzebne są siły, siły; bez sił nic człowiek nie
wskóra; siłę zaś zdobywa się również siłą, oto czego oni nie wiedzą" - dodał z
dumną przechwałką i, ledwie powłócząc nogami, zeszedł z mostu. Duma i pewność
siebie wzmagała się w nim nieustannie, każdej następnej minuty był już innym
człowiekiem niż moment przedtem. A ostatecznie cóż to zaszło, co go tak
odmieniło? Ba, sam nie wiedział. Niby komuś, kto się uchwycił brzytwy, wydało mu
się nagle, że "i on może żyć, życie jeszcze 194
jest, życie jego nie umarło razem ze starą lichwiarką". Możliwe, że wysnuł ten
wniosek nazbyt pochopnie, lecz o tym nie myślał.
"A jednak poprosiłem o modlitwę za grzesznego Rodiona - przemknęło mu przez myśl
- no, ale to tak sobie... na wszelki wypadek!" - dorzucił i zaraz się roześmiał
ze swego sztubackiego wybryku. Był w doskonałym humorze. 'Razumichina odszukał
łatwo: w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i dozorca od razu wskazał mu
drogę. Już w połowie schodów można było dosłyszeć zgiełk i ożywioną rozmowę
sporej gromady. Drzwi na schody były szeroko otwarte, dolatywały okrzyki i
dyskusje. Pokój Razumichina był wcale duży, a zebrało się w nim z piętnaście
osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tutaj, za przepierzeniem, dwie
służące właścicieli mieszkania krzątały się około dwóch wielkich samowarów,
około butelek, talerzy i półmisków z pieczonym pierogiem i przystawkami,
'przyniesionych z kuchni gospodarzy. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ów
przyleciał uszczęśliwiony. Od pierwszego wejrzenia znać było, że nie wylewał za
kołnierz, i jakkolwiek Ra-zumichin nigdy bodaj nie mógł się upić na dobre, tym
razem jego podochocenie dawało się zauważyć. - Słuchaj - zagadał Raskolnikow -
przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie, nigdy nie
trzeba ręczyć za siebie. Ale wstąpić do ciebie nie mogę: tak opadłem z sil, że
lada chwila z nóg się zwalę. Toteż witaj i żegnaj! A jutro wpadnij do mnie. -
Wiesz co? odprowadzę cię do domu! Bo skoro sam powiadasz, że ci słabo, to... - A
goście? Kto jest ten kędzierzawy, który tylko co zaglądał tutaj? - Ten? A diabli
go wiedzą! Pewnie jaki znajomy wujaszka, a może tak sobie przyszedł... Zostawię
z nim wuja; to złoty człowiek; szkoda, że się z nim zaraz nie możesz poznajomić.
A zresztą, pal ich wszystkich licho! Ja im teraz nie w głowie, przy tym muszę
koniecznie przewietrzyć się, boś ty, bracie, przyszedł w samą porę; jeszcze dwie
minuty, a byłbym wszczął bójkę, jak Boga kocham! Plotą jak na mękach... Nie masz
pojęcia, do jakiego stopnia człowiek może bujać, kiedy się zagalopuje! A
zresztą, dlaczego nie .miałbyś mieć pojęcia? 101
Czyż my sami nie bujamy? Et, niech sobie bujają: za to później bujać nie będą.
Posiedź tu momencik, zaraz ściągnę Zosimo-wa. Zosimow rzucił się na Raskolnikowa
aż z jakąś zachłannością; widać było, że go piecze ciekawość. Po chwili
rozpogodziła mu się twarz. - Niezwłocznie do łóżka! - zaordynował obejrzawszy
pacjenta, ile się dało - a na noc warto by coś zażyć. Zażyje pan ? Mam tutaj
przy sobie... proszeczek taki. - Nawet dwa - przystał Raskolnikow. I od razu
zażył proszek. - To bardzo dobrze, że sam go odprowadzisz - pochwalił Zosimow
Razumichina. - Co będzie jutro, to się okaże, ale dzisiaj jest wcale-wcale: od
rana duża zmiana na lepsze. Nie spodziewałem się tego... - Czy wiesz, co mi
szepnął Zosimow na odchodnym ? - wygarnął Razumichin, jak tylko znaleźli się na
ulicy. - Bracie, powiem ci wszystko bez ogródek, bo to są durnie. Zosimow kazał
mi gadać z tobą po drodze i zmusić ciebie do gadania, a potem powtórzyć mu, bo
przyszła mu taka myśl, żeś ty... wariat albo bliski wariactwa. No, wyobraź
sobie! Po pierwsze: tyś od niego trzykroć mądrzejszy; po wtóre: jeżeli nie masz
fioła, to możesz gwizdać na to, że ubrdai sobie takie dyrdymałki; po trzecie:
ten kloc, i w dodatku chirurg, dostał kręćka na punkcie chorób umysłowych; co
się zaś ciebie tyczy, to go przekonała ostatecznie twoja dzisiejsza rozmowa z
Zamiotowem. - Zamiotow wszystko ci opowiedział ?
- Wszystko, i wybornie zrobił. Ja teraz rozumiem doskonale i Zamiotow
zrozumiał... No, słowem, Rodia... chodzi o to, że... W tej chwili jestem krzynkę
pod gazem... Ale to nic... chodzi o to, że ta myśl... kapujesz? istotnie
nawijała im się... kapujesz? Właściwie nie ośmielili się wyjeżdżać z tym głośno,
boć to niestworzone brednie, a zwłaszcza teraz, gdy przyskrzyniono tego malarza,
wszystko to pękło, wygasło na wieki. A oni po to właśnie są durniami, żeby tak
bredzić. Ja wówczas troszeczkę porachowałem kości Zamiotowowi - ale to między
nami, bracie; broń Boże, nie pokaż, że wiesz; zauważyłem, że jest drażliwy;
rzecz ta miała miejsce u Lawi-zy... Ale dzisiaj, dzisiaj, wszystko się
wyjaśniło. Najlepszy to 196
ten Ilia Pietrowicz! Skorzystał wówczas z twego zemdlenia w biurze, lecz później
sam się wstydził, ja przecie wiem... Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin po
pijanemu puścił farbę. - Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i cuchnęło
pokostem - rzekł Raskolnikow. - Będziesz jeszcze tłumaczył! Pokost swoją drogą,
a swoją drogą już od miesiąca groziło ci zapalenie mózgu; Zosimow świadkiem! Ale
żebyś widział, jak się ten smarkacz Zamiotow teraz gryzie! "Nie jestem wart
małego palca tego człowieka!"- powiada. Czyli twojego. On, bracie, miewa dobre
odruchy. Ale nauczka, nauczka, którąś mu dzisiaj dał w "Kryształowym Pałacu", to
szczyt doskonałości! Z początku przeraziłeś go tak, że omal nie dostał
konwulsji. Toż ty prawie zmusiłeś go na nowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną
banialukę, a potem, nagle, zagrałeś mu na nosie: "Masz, spojrzyj, co złapałeś na
wędkę!" Kapitalne! On jest teraz zmiażdżony, rozpłaszczony, zabity! Mistrz z
ciebie, jak Boga kocham, i dobrze im tak! Oj, że też mnie tam nie było! Dzisiaj
czekał ciebie jak kania dżdżu. Porfiry także pragnie cię poznać. - A... już i
ten... A czemuż zawdzięczam awans na wariata? - Wariata, nie wariata... Zdaje
się, że mam trochę za długi język, niepotrzebnie ci naplotłem... Uważasz,
Zosimowa uderzyło, że ciebie tylko ten jeden punkt interesuje... Teraz powód
jest jasny, skoro poznaliśmy wszystkie okoliczności... i jak to ciebie drażniło,
i jak się zbiegło z chorobą... Mam trochę w czubie, bracie, ale licho go wie, on
ma jakiś tam swój pomysł... Przecie mówię ci: sfiksował na punkcie chorób
umysłowych. Ale ty na to gwiżdż... Milczeli pół minuty.
- Słuchaj, Razumichin - podjął Raskolnikow -chcę ci powiedzieć prosto z mostu:
byłem dopiero co w domu nieboszczyka... zmarł bowiem urzędnik... ja tam oddałem
wszystkie swoje pieniądze... a oprócz tego, tylko co całowała mnie jedna istota,
która, choćbym nawet kogo zabił, również by... Słowem, widziałem tam drugą
jeszcze istotę... z ognistym piórkiem... a zresztą mącą mi się myśli; bardzo mi
słabo, podtrzymaj mnie... oto już schody... - Co tobie? Co tobie?-dopytywał
zaniepokojony Razumichin. ł07
- Troszkę w głowie rtii się kręci, ale nie o to chodzi, tylko o to, że mi tak
smutno, tak smutno! niby kobiecie... doprawdy! Patrz, co to? patrz! patrz! - Co?
- Czyż nie widzisz? Światełko w moim pokoju, widzisz? przez szparę... Stali już
u wstępu na trzecią kondygnację, przy drzwiach gospodyni; w rzeczy samej, widać
było z dołu, że się w izdebce Raskolnikowa świeci. - Dziwne! Może to Anastazja-
zauważył Razumichin.
- Nigdy nie bywa u mnie o tej porze, z pewnością już dawno śpi; ale... jest mi
wszystko jedno. Żegnaj! - Co znowu! Zaprowadzę cię, razem wejdziemy!
- Wiem, że wejdziemy razem, ale ja chcę tutaj uścisnąć ci rękę i tutaj się z
tobą pożegnać. No, dawaj rękę, bądź zdrów! - Co ci jest, Rodia?
- Nic; idźmy; będziesz świadkiem.
Ruszyli na górę i Razumichinowi błysnęła myśl, że może jednak Zosimow miał
słuszność. "Och! zdenerwowałem go swoją paplaniną!"-mruknął do siebie. Nagle,
podchodząc do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy. - Cóż to się dzieje?-zawołał
Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę i otworzył drzwi na oścież; otworzył-i
stanął na progu jak wryty. Matka i siostra siedziały u niego na kanapie i
oczekiwały już półtorej godziny. Czemuż spodziewał się ich najmniej ze
wszystkich i najmniej o nich myślał, kiedy nie dalej niż dzisiaj potwierdzono mu
wiadomość, że już wyruszyły w drogę, jadą, rychło przybędą ? Przez półtorej
godziny na wyprzódki wypytywały Anastazję, która i teraz stała przed nimi i już
zdążyła opowiedzieć wszystkie ploteczki. Nie posiadały się ze strachu na
wiadomość, że Rodia "zbiegł dzisiaj", chory i, sądząc z opowieści, niezupełnie
przytomny! "Boże, co się z nim dzieje!" Obydwie płakały, obydwie przeszły
krzyżową mękę przez te sześć kwadransów oczekiwania. Raskolnikowa powitał
radosny, wniebowzięty krzyk. Obie rzuciły się ku niemu. Lecz on stał jak słup;
piorunem poraziła go raptowna, niemożliwa do zniesienia świadomość. Jego ramiona
nie chciały, nie mogły podnieść się do uścisku. Matka 198
i siostra dusiły go w objęciach, całowały, śmiały się, szlochały... Cofnął się o
krok, zachwiał i runął na podłogę bez zmysłów. Popłoch, krzyk, przerażenie,
jęki... Razumichin, stojący w progu, wpadł do pokoju, porwał chorego potężnymi
rękoma i w mig położył go na kanapie. - To nic, to nic! - wołał do matki i
siostry przyjaciela - to zemdlenie, to wierutne głupstwo! Pięć minut temu doktor
powiedział, że mu daleko lepiej, że już zupełnie zdrów! O, już przychodzi do
siebie, o, już się ocknął!... I chwytając Dunię za rękę, tak że omal nie
wywichnął jej stawów, pochylił ją i kazał zobaczyć, że "już się ocknął". Matka i
siostra patrzyły w Razumichina jak w tęczę, z rozczuleniem i wdzięcznością. Już
wiedziały od Anastazji, czym był dla ich Rodi przez cały ciąg choroby ten
"roztropny młodzieniec", jak go później nazwała, tegoż wieczoru, w poufnej
rozmowie z Dunią sama Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa.
CZĘŚĆ TRZECIA
- Nie mogę, nie mogę - powtarzał w rozdrażnieniu - nie dręczcie mnie! Dosyć,
idźcie sobie... Nie mogę!... - Chodźmy, mamusiu, trzeba przynajmniej wyjść na
chwilę z pokoju - szepnęła strwożona Dunia - my go męczymy, to przecie widoczne.
- Czyż rzeczywiście i mnie nie wolno popatrzeć na niego, po tych trzech latach!
- zalkala Pulcheria Aleksandrowna. - Czekajcie! - znowu zatrzymał je - ciągle mi
przerywacie, a ja mam zamęt w głowie... Widziałyście Łużyna? - Nie, Rodia, ale
on już wie o naszym przyjeździe. Słyszałyśmy, że Piotr Pietrowicz był tak dobry
i odwiedził cię dzisiaj - dość lękliwie dodała Pulcheria Aleksandrowna. -
Owszem... był tak dobry... Duniu, zapowiedziałem Łu-żynowi, że go zrzucę ze
schodów, i przepędziłem go do diabła... - Rodia, bój się Boga! Z pewnością...
nie chcesz powiedzieć... - spróbowała wystraszona Pulcheria Aleksandrowna, lecz
dała pokój spojrzawszy na Dunię. Awdotia Romanowna przyglądała się bratu bacznie
i czekała dalszego ciągu. Obie już były powiadomione o kłótni przez Anastazję, o
ile ta zdołała zrozumieć i powtórzyć; obie też przeżywały udrękę niepewności i
oczekiwania. - Duniu - z wysiłkiem podjął Raskolnikow - ja sobie tego małżeństwa
nie życzę, toteż masz zaraz jutro, przy pierwszym słowie, odpalić Łużyna tak,
żeby nam się więcej na oczy nie pokazywał. - O mój Boże! - jęknęła matka.
- Rodia, zastanów się, co mówisz! - porywczo zaczęła Dunia, ale wnet się
pohamowała. - Może teraz nie jesteś w stanie... zmęczyłeś się - rzekła łagodnie.
- Że niby majaczę? Bynajmniej... Wychodzisz za Łużyna dla mnie. Ja zaś tej
ofiary nie przyjmuję. I dlatego dziś jeszcze napisz list... z odmową... Jutro
rano dasz mi go przeczytać, i kropka. - Tego nie mogę zrobić! - obruszyła się
urażona dziewczyna. - Jakim prawem... - Dunieczko, tyś także popędliwa, daj
pokój, jutro... Czyż nie widzisz... - spłoszyła się matka podbiegając do Duni. -
Oj, już lepiej chodźmy sobie! - Bredzi! - krzyczał podchmielony Razumichin - bo
jakżeby się ośmielił! Jutro wszystek ten dur wyparuje mu ze łba... A dzisiaj
istotnie wypędził go. Tak było. A tamten się pogniewał... Gadał tutaj, roztaczał
przed nami swą wiedzę, później wyniósł się wziąwszy ogon pod siebie... - Więc to
prawda?-biadała Pulcheria Aleksandrowna.
- Do jutra, Rodia - ze współczuciem rzekła Dunia. - Chodźmy, mamo... Do
widzenia, Rodia! - Słyszysz, Duniu? - powtórzył dobywając ostatnich sił. -Ja nie
bredzę; to małżeństwo byłoby podłością. Niech ja będę łajdakiem, ale tyś nie
powinna... wystarczy ktoś jeden... i choć jestem łajdakiem, lecz takiej siostry
nie uznam za siostrę. Albo ja, albo Łużyn r Idźcie, już... - Ależ zwariowałeś!
Despota!-ryknął Razumichin, jednak Raskolnikow już nie odpowiedział, może nawet
nie miał sił odpowiedzieć. Położył się na kanapie i odwrócił, wyczerpany do
szczętu. Dunia ciekawie zerknęła na Razumichina; błysnęły czarne jej oczy.
Razumichina aż ciarki przeszły pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna
stała jak gromem rażona. - Za nic nie mogę odejść! - szeptała do Razumichina,
bliska rozpaczy - zostanę tutaj, gdziekolwiek; niechaj pan odprowadzi Dunię. - I
wszystko pani popsuje! - również szeptem żachnął się Razumichin. - Wyjdźmy
przynajmniej na schody. Anastazjo, poświeć!! Przysięgam - ciągnął dalej
półszeptem, już na podeście - że z rana o mało nas nie pobił, to znaczy doktora
i mnie! Rozumie pani? samego doktora! I doktor ustąpił, by go nie drażnić, i
odszedł, ja zaś na dole zostałem na straży, a on tymczasem ubrał się i drapnął.
Jeżeli panie będą go drażniły, to i teraz, w nocy, drapnie i coś sobie zrobi...
- Ach, co pan mówi!
- Przy tym Awdotii Romanownie żadną miarą nie wypada iść do tego zajazdu samej!
Proszę pomyśleć, gdzie się panie zatrzymały! Czyż ten hycel. Piotr Pietrowicz,
nie mógł przyzwoitszego mieszkania... Przepraszam, jestem trochę wstawiony i
dlatego... tak na niego powiedziałem! proszę nie zwracać uwagi... - Ależ ja
pójdę tutaj do gospodyni - nastawała Pulcheria Aleksandrowna-ubłagam ją, żeby
mnie i Duni dała kącik na tę noc. Nie mogę go tak zostawić, nie mogę! Tak
rozmawiając stali na schodach, na podeście, tuż pod
- Ot, jakoś nie przystoi, i już! Takie rzeczy wciągają, bracie. - To po coś ją
uplatał?
- Wcale nie uplatałem, owszem, może sam się uplatałem przez głupotę, jej zaś
będzie najzupełniej wszystko jedno, ty czy ja, byleby kto siedział bliziutko i
wzdychał. Tutaj, bracie... Hm, nie umiem się wyjęzyczyć, hm... Dobrze znasz
matematykę i wiem', że i teraz studiujesz... Otóż, zacznij jej wykładać całki,
jak Boga kocham nie żartuję, mówię serio, jej będzie zupełnie wszystko jedno;
będzie na ciebie patrzała i wzdychała, i tak przez okrągły rok. Ja jej kiedyś
opowiadałem bardzo długo, dwa dni z rzędu, o pruskiej Izbie Panów (bo o czymże z
nią gadać?) - otóż ona tylko wzdychała i pociła się! Ale, pamiętaj, o miłości
ani mru-mru, bo wstydliwa aż do spazmów, tylko udawaj, że nie masz sił odejść -
to wystarczy. Komfort nadzwyczajny, zupełnie jak u siebie w domu: możesz sobie
czytać, siedzieć, leżeć, pisać... nawet pocałować wolno, tylko z ostrożna. - Ale
po co mi ona?
- Ot, zakuta pałko! Uważasz, dobraliście się w korcu maku. Już przedtem myślałem
o tobie... Przecie ty na tym skończysz ! Więc czy ci nie wszystko jedno,
wcześniej czy później ? Bracie, tutaj tkwi taki pierwiastek piernatowy - ech! i
nie tylko piernatowy! To wciąga; to koniec świata, kotwica, cicha przystań,
pępek ziemi, trzechrybna ostoja wszechświata," kwintesencja blinów, tłustych
pasztecików, wieczornego samowara, tęsknych wzdychań i ciepłych serdaczków, i
nagrzanych poduszek... Ot, jakbyś już umarł, a równocześnie żył: obydwie
korzyści naraz! Ale basta, bracie, zaczynam pleść od rzeczy, pora do łóżka!
Słuchaj: ja się czasem w nocy budzę, więc pójdę zajrzeć do niego. Zresztą to
zawracanie głowy, wszystko będzie najlepiej. Ty się także nie niepokój zanadto,
a jeżeli zechcesz, zajrzyj tam jeden raziczek. Lecz gdybyś cokolwiek zauważył,
na przykład majaczenie albo gorączkę, albo co - natychmiast zbudź mnie. Ale nic
nie będzie... II
Zafrasowany i poważny był Razumichin, gdy się nazajutrz obudził o ósmej. Znalazł
w sobie wiele nowych i nieprzewidzianych trosk. Dawniej ani sobie wyobrażał, że
się kiedyś lin
zbudzi w takim nastroju. Do najdrobniejszych szczegółów pamiętał wszystko, co
było wczoraj, i zdawał sobie sprawę, że stało się z nim coś niezwykłego, że
wchłonął nowe, dotąd mu nie znane wrażenie, niepodobne do żadnych dawniejszych.
Zarazem uświadamiał sobie jasno, że marzenie, które rozgorzało w jego głowie,
jest w najwyższym stopniu nieziszczalne - tak dalece nieziszczalne, że aż się go
zawstydził i czym prędzej poszedł do innych, bardziej powszednich kłopotów i
rozterek, które mu zostawił w spadku "przeklęty dzień wczorajszy".
Najokropniejszym wspomnieniem było to, że musiał wydać się wczoraj "nikczemnym i
obrzydliwym", nie wyłącznie dlatego, że by! pijany, lecz dlatego, że wyzyskując
przymusową sytuację dziewczyny, a powodowany głupio-natarczywą zazdrością,
wyrażał się przy niej obelżywie o jej narzeczonym, choć nie znal nie tylko ich
wzajemnych zobowiązań i stosunków, lecz nawet tego człowieka nie znal
dostatecznie. Jakie miał prawo sądzić o nim tak lekkomyślnie i pochopnie? kto go
prosił na sędzię? I czyż taka istota, jak Awdotia Romanowna, byłaby zdolna oddać
się za pieniądze niegodnemu człowiekowi? Widocznie i on ma swoje zalety. Pokoje
umeblowane? A właściwie skądże miał wiedzieć, że są takie pokoje? Toż on
przygotowuje mieszkanie... Fe, jakie to wszystko szpetne! Tłumaczyć się tym, że
się było pijanym? Głupia wymówka, która go jeszcze bardziej pogrąża! Mówią, że w
winie tkwi prawda; otóż prawda wylazła jak szydło z worka - "wszystko błoto jego
zawistnego, grubiańskiego serca wyszło na jaw"! I czyż jemu, Razumichinowi, nie
są kategorycznie wzbronione tego rodzaju marzenia? Kim on jest w porównaniu z
taką dziewczyną - on, urżnięty sowizdrzał, awanturnik, wczorajszy samochwał?
"Czyż podobna robić takie cyniczne i śmieszne zestawienia?" Ognie nań wystąpiły
przy tej myśli, a tymczasem, na dobitkę, w tej samej chwili przypomniało mu się
jasno, jak to wczoraj mówił im stojąc na schodach, że gospodyni będzie zazdrosna
o niego i Awdotię Romanownę... Nie, K) już me do zniesienia; Co sił grzmotnął
pięścią w piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wytrącił jedną cegłę.
"Oczywiście-mruczał do siebie po upływie minuty, z uczuciem jakiegoś poniżenia -
oczywiście, tych wszystkich brewerii nie da się już wygładzić i zamalować ani
dzisiaj, ani nigdy... Toteż nie ma co myśleć o tym, tylko po prostu trzeba 10
Dostojewski, t. I
217
się tam stawić w milczeniu i... spełnić swoje obowiązki... również milcząco i...
i nie przepraszać, nic nie mówić i... i oczywiście teraz wszystko wzięło w łeb!"
Niemniej przeto, ubierając się, obejrzał swoją odzież staranniej niż zazwyczaj.
Innego garnituru nie miał, a chociażby nawet, to i tak by go chyba nie
przywdział - "ot, na złość samemu sobie" nie przywdziałby go. Swoją drogą, nie
powinien uchodzić za cynika i flejtucha: nie ma prawa obrażać uczuć innych osób,
tym bardziej że i te inne osoby same mają do niego interes i same kazały mu
przyjść. Skrzętnie wyszczotko-wał ubranie. Bieliznę zaś miał na sobie zawsze
znośną: pod tym względem był nader staranny. Wyszorował się tego poranku za
wszystkie czasy. U Anastazji znalazło się mydło, więc umył sobie głowę, szyję, a
szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do rozstrzygnięcia kwestii: zgolić swoją
szczecinę czy nie (Praskowia Pawłowna miała wyborne brzytwy, pozostałość po
nieboszczyku panu Zarnicynie), załatwił to odmownie nawet nie bez pewnej
zaciekłości. "Niech tam! Gotowe pomyśleć, żem się ogolił dla... I z pewnością
tak pomyślą! Nie, za nic w świecie się nie ogolę!" Grunt, że jest taki gminny,
niechlujny, wzięcie ma karczemne i... Dajmy na to, że nawet jest człowiekiem
jako tako przyzwoitym, no to cóż? Cóż to za zasługa? Każdy powinien być
przyzwoitym człowiekiem, i to nawet we wznioślejszym znaczeniu, no i... Bądź co
bądź Razumichin pamięta, że zrobił to i owo, że ma na sumieniu różne sprawki...
nie żaden kryminał oczywiście, ale jednak!... A jakie miewało się niekiedy
pomyślenia - fiu-fiu!... I to wszystko postawić obok Awdotii Romanowny! Do
kroćset! "Niech tam! właśnie że na przekór sobie samemu będę taki brudny,
zaszargany, karczemny, owszem, jeszcze bardziej! Gwiżdżę na to!..." W trakcie
takich monologów zastał go Zosimow, który przenocował w saloniku Praskowii
Pawlowny. Śpieszył do domu, ale przed odejściem chciał rzucić okiem na chorego.
Razumichin go poinformował, że ów śpi jak suseł. Zosimow kazał nie przerywać mu
snu, aż sam się obudzi. Przyrzekł zajrzeć do niego około jedenastej. - O ile go
zastanę - dorzucił. - Kuruj, człowieku, pacjenta, który nic sobie nie robi z
twoich zaleceń! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy też tamte przyjdą
tutaj? 218
- Myślę, że tamte - odparł Razumichin, w lot zmiarkowawszy cel tego pytania. -
Naturalnie, będą rozmawiali o swych sprawach rodzinnych. Ja sobie pójdę. Ty,
jako lekarz, masz niewątpliwie większe prawa niż ja. - No, spowiednikiem nie
jestem; przyjdę tylko na chwilę;
mam i bez nich dosyć pracy.
- Jedno mnie niepokoi-wtrącił Razumichin pochmurniejąc. - Wczoraj po pijanemu
niepotrzebnie nagadałem mu różnych różności, gdyśmy szli razem... Między innymi
i to, że ty uważasz... że grozi mu obłęd... - Paniom również wygadałeś się
wczoraj na ten temat.
- Wiem, wiem i wstydzę się! Zasłużyłem na cięgi! Ale czy rzeczywiście ma jakąś
idee /Mce? - E, gadanie; jaka tam znów idee fixe\ Sam mi go opisałeś jako
monomana, kiedyś mnie przyprowadził do niego... A wczoraj jeszcześmy dolali
oliwy do ognia, raczej ty dolałeś tym opowiadaniem... o malarzu; śliczny temat,
jeśli się zważy, że może właśnie na tym punkcie zbzikował! Gdybym był wiedział
dokładnie, co wtedy miało miejsce w biurze policji i że go tam jakiś psubrat...
znieważył tym podejrzeniem... Hm... nie dopuściłbym wczoraj do takich rozmów.
Toż ci maniacy robią z muchy słonia, miewają sny na jawie. O ile pamiętam,
wczorajsza opowieść Zamiotowa wyjaśniła mi połowę tego wszystkiego. Phy! Znam
wypadek, gdy pewien hipochondryk, człowiek czterdziestoletni, nie mogąc przy
posiłkach znieść codziennych docinków ośmioletniego smarkacza - zarżnął go!
Tutaj zaś: łachmany na grzbiecie, początek choroby, bezczelny komisarz i takie
podejrzenie! Podejrzenie rzucone na kogóż? na oszalałego hipochondryka. I to
przy próżności wściekłej, wyjątkowej! Kto wie, czy nie w tym tkwi punkt wyjścia
całej choroby! No, trudno!... Ale, ale, ten Za-miotow to rzeczywiście miły
chłopiec, tylko, hm... niepotrzebnie opowiedział to wczoraj. Gaduła niemożliwy!
- Komuż opowiedział? mnie i tobie?
- I Porfiremu.
- To cóż, że Porfiremu.
- A propos: czy masz jaki wpływ na tamte? na matkę i siostrę? Powinny by dziś z
nim trochę ostrożniej... - Dogadają się!-niechętnie odpowiedział Razumichin.
- I właściwie czemu tak jedzie na tego Łużyna? Facet
219
przy pieniądzach, w niej podobno nie budzi wstrętu... a one przecie nie mają
złamanego szeląga? hę? - Cóż to za indagacja! - zacietrzewił się nagle Razumi-
chin - skąd mam wiedzieć, złamany szeląg czy nie złamany? Spytaj sam, skoroś
ciekaw... - T fu, jakiś ty czasem głupi! Jeszcze d się kurzy ze łba wczorajsza
siwucha... Do widzenia, podziękuj ode mnie za nocleg swojej Praskowii Pawłownie.
Zamknęła się na klucz; nie odpowiedziała na moje bmjour przez drzwi, wstała zaś
o siódmej rano, samowar przyniesiono jej korytarzem z kuchni... Nie zostałem
zaszczycony oglądaniem jej twarzą w twarz. Punktualnie o dziesiątej Razumichin
stawił się w hoteliku Bakalejewa. Obie panie czekały go od dawna z nerwową
niecierpliwością. Wstały o siódmej czy nawet wcześniej. Wszedł, posępny jak noc,
ukłonił się niezgrabnie, co też od razu wtrąciło go w złość - na siebie, rzecz
jasna. Wszystko zaś ułożyło się inaczej, niż sobie wykalkulował: Pulcheria
Aleksandrowna rzuciła się na niego, chwyciła za obie dłonie i omal nie
pocałowała w rękę. Nieśmiało zerknął ku Awdotii Romanownie; lecz i na tej hardej
twarzy widniała teraz taka wdzięczność i serdeczność, wyraz tak całkowitego i
niespodzianego szacunku (zamiast drwiących spojrzeń! zamiast mimowolnej, źle
ukrywanej pogardy!), że doprawdy już by mu było lżej, gdyby go powitano
wymysłami; bo tak, konfuzja była zbyt dotkliwa. Na szczęście miał gotowy wątek,
którego też uchwycił się czym prędzej. Słysząc, że "jeszcze sięgnie obudził",
ale "wszystko doskonale", Pulcheria Aleksandrowna oświadczyła, że to nawet
lepiej, "ponieważ koniecznie, koniecznie, koniecznie musi przedtem pogadać". Czy
Razumichin już pił herbatę? Nie? One także; wypiją więc razem. Dunia zadzwoniła,
na wezwanie zjawił się obdarty brudas, wysłuchał zamówienia i po długim czasie
przyniósł herbatę, podaną jednak tak niechlujnie i nieprzyzwoicie, że panie się
zawstydziły. Razumichin dosadnie wyraził swe zdanie o tym zajeździe, lecz
przypomniawszy sobie o Łużynie zamilkł, stropiony, i strasznie się ucieszył, gdy
pytania Pulcherii Aleksandrowny jęły się nareszcie sypać nieprzerwaną strugą.
Odpowiedź jego na nie trwała trzy kwadranse; raz po raz przerywano mu i kazano
powtarzać, jednak zdołał podać 220
wszystkie najważniejsze i najniezbędniejsze fakty z ubiegłego roku życia Rodiona
Raskolnikowa, jakie tylko znal; zakończył dokładnym sprawozdaniem z przebiegu
choroby. Co prawda pominął niejedno, co pominąć należało, między innymi nie
powiedział o scenie w biurze ze wszystkimi jej następstwami. Słów jego słuchano
zachłannie; lecz gdy sądził, że już skończył i zaspokoił swe słuchaczki, wyszło
na jaw, że, ich zdaniem, dopiero zaczął mówić. - Niech mi pan powie, niech mi
pan powie, jak panu się zdaje, panie... ach, przepraszam, dotychczas nie znam
pana imienia? - mówiła pospiesznie Pulcheria Aleksandrowna. - Dymitr Prokpficz.
- Otóż, Dymitrze Prokoficzu, ja bym bardzo, bardzo chciała wiedzieć... jak się
on w ogóle... teraz zapatruje... to znaczy, niech mnie pan zrozumie, jakże to
wyrazić, albo inaczej : co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki
rozdrażniony ? Jakie ma życzenia i że tak powiem, marzenia?... Co mianowicie ma
teraz na niego szczególniejszy wpływ? Słowem pragnęłabym... - Ach, mamusiu,
jakże można tak z miejsca odpowiedzieć na to wszystko! - wtrąciła Dunia. - O mój
Boże, myślałam, że go zastanę w zupełnie, zupełnie innym usposobieniu, Dymitrze
Prokoficzu. - To rzecz całkiem zrozumiała - odparł Razumichin. - Ja nie mam
matki, ale mój wujaszek zjeżdża tu rokrocznie i prawie za każdym razem "nie
poznaje" mnie nawet z wyglądu, choć to człowiek rozumny; a podczas państwa
trzyletniej rozłąki upłynęło wody niemało. Cóż mam powiedzieć? [Znam Rodiona od
półtora roku. Jest posępny, ponury, wyniosły i dumny; ostatnio (a może i
dawniej) stał się imaginatykiem i hipochondrykiem. Wielkoduszny i dobry. Ze
swymi uczuciami nie lubi się zdradzać i już raczej popełni okrucieństwo, niżby
miał w słowach wyrazić serdeczność. A znów kiedy indziej - wcale nie
hipochondryk, tylko po prostu zimny i nieczuły, ba, wręcz nieludzki, doprawdy,
można by powiedzieć, że dwa przeciwstawne charaktery zmieniają się w nim
kolejno. Czasami-okropnie nierozmowny; wciąż "nie ma czasu", wciąż mu
"przeszkadzają", a tymczasem leży nic nie robiąc. Nie jest szyderczy, i to nie
dla braku dowcipu, lecz jakby żałował czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje do
końca, gdy 221
do niego mówić. Nigdy się nie interesuje tym, czym w danej chwili interesują się
wszyscy. Nadzwyczaj górnie trzyma o sobie, i chyba nie bez podstawy. Cóż
jeszcze?... Zdaje mi się, że przyjazd pań wywrze wpływ jak najzbawienniejszy. -
Och, dałby Bóg! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna, zgnębiona sylwetką syna
nakreśloną przez Razumichina. Razumichin zaś spojrzał wreszcie raźniej na
Awdotię Ro-manownę. Często zerkał na nią podczas rozmowy, ale przelotnie, na
jedno tylko mgnienie, i natychmiast odwracał wzrok. Dunia to siadała przy stole
i słuchała uważnie, to znów wstawała i zaczynała swoim zwyczajem chodzić z kąta
w kąt ze skrzyżowanymi rękoma i zaciśniętymi ustami, z rzadka rzucając pytanie,
nie przerywając przechadzki, wpadając w zamyślenie. Ona również miała zwyczaj
nie słuchać do końca, kiedy się do niej mówiło... Miała na sobie jakąś ciemną
sukienczynę z lekkiej tkaniny, a na szyi biały koronkowy szal. Razumichin
zorientował się bez trudu, że warunki materialne obu tych pań są nader
ubożuchne. Gdyby Dunia była wystrojona jak królowa, prawdopodobnie wcale by się
jej nie bał; natomiast teraz, może właśnie dlatego, że była taka biedna i że
zauważył całą tę biedę z nędzą, obleciał go strach i drżał o każde swoje słowo,
o każdy gest - rzecz może krępująca dla człowieka, który i tak nie był w sobie
zadufany. - Powiedział pan wiele ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i...
powiedział bezstronnie. Te dobrze; sądziłam, że pan ma dla niego bezkrytyczny
podziw - rzekła Dunia z uśmiechem. - I to chyba racja, że byłaby mu potrzebna
opieka kobiety. - Ja tego nie powiedziałem; ale zresztą może pani ma słuszność,
tylko... - Tylko co?
- On nikogo nie kocha; może nawet nie pokocha nigdy - wypalił Razumichin. • -
Czyli że jest niezdolny pokochać?
- Wie pani, Awdotio Romanowno, że pani jest ogromnie podobna do brata, i to pod
każdym względem! - wyrwało mu się nagle, niespodzianie dla niego samego; lecz
przypomniawszy sobie natychmiast, co przed chwilą mówił jej o bracie, spiekł
raka i zmieszał się najokropniej. Na ten widok Dunia nie zdołała powstrzymać się
od śmiechu. 222
- Co do Rodi, może się oboje mylicie - rzekła Pulcheria Aleksandrowna,
draśnięta. - Mówię nie o dzisiejszych sprawach, Dunieczko. To, co pisze Piotr
Pietrowicz w swoim liście... i cośmy obydwie przypuszczały... może nie być
prawdą, ale pan nie ma pojęcia, Dymitrze Prokoficzu, jaki on chimeryczny i, że
tak powiem, kapryśny. Miał charakter nieobliczalny, nawet jako piętnastoletni
chłopak. Jestem przekonana, że i teraz może raptem zrobić coś takiego, co nikomu
innemu ani w myśli by nie postało... Niedaleko szukając: czy panu wiadomo, jak
on mnie półtora roku temu zdumiał, oszołomił, omal do grobu nie wpędził, kiedy
mu przyszło do głowy żenić się z tą," jakże jej... z córką tej Zarnicyny, jego
gospodyni? -Czy pan wie coś szczegółowego o tej historii?-zapytała Dunia. -
Myśli pan - żarliwie podjęła Pulcheria Aleksandrowna - że powstrzymałyby go
wtedy moje łzy, moje prośby, moja choroba, może moja śmierć z udręki, nasza
nędza? Najspokojniej przeszedłby do porządku nad wszystkimi przeszkodami. A
czyżby on nas nie kochał, czyżby nie kochał? - Nigdy nic mi p tej historii nie
opowiadał - odparł Razumichin oględnie - lecz coś niecoś słyszałem od samej pani
Zarnicyny, która również, w swoim rodzaju, nie należy do plotkarek. To zaś, com
słyszał, jest rzeczywiście troszkę dziwne... - A co, co pan słyszał ? -
równocześnie zapytały obie.
- Nic, nic tak dalece osobliwego. Dowiedziałem się tylko, że to małżeństwo,
dokładnie już umówione i niedoszłe do skutku jedynie wskutek śmierci
narzeczonej, było samej pani Zarnicynie mocno nie w smak... Na domiar narzeczona
była podobno nieładna... właściwie zupełnie brzydka... i podobno wciąż kwękająca
i... i dziwaczna... a zresztą ponoć miała niektóre zalety. Z pewnością musiała
je mieć, bo inaczej jakże to wszystko wytłumaczyć... Posagu żadnego, przy tym on
by się na posag nie połaszczył. W ogóle o takich sprawach trudno sądzić. -
Jestem pewna, że to była wartościowa dziewczyna- zwięźle wtrąciła Dunia. -Panie
Boże odpuść, ale ja się wtedy ucieszyłam z jej śmierci, chociaż nie wiem, które
z nich byłoby zwichnęło życie drugiemu: on jej czy ona jemu? - przypieczętowała
Pulcheria 991
- Czasami zanadto gadam prosto z serca, tak że Dunia mnie reflektuje... Ale,
Boże, w jakiej dupce on mieszka! Czy się już obudził? I ta kobieta, jego
gospodyni, uważa to za pokój? Dymitrze Prokoficzu, mówisz, że on nie lubi
serdecznych wylewów, więc może ja mu się naprzykrzam swoimi... słabostkami?...
Poucz mnie, Dymitrze Prokoficzu! Jak się mam zachować? Chodzę, wiesz, jak
błędna. - Proszę go zanadto nie wypytywać, gdy pani zobaczy, że się krzywi;
zwłaszcza o zdrowie nie za wiele go pytać: nie lubi tego. - Ach, Dymitrze
Prokoficzu, jak to ciężko być matką! Lecz oto-i schody... Co za okropne schody!
- Mamusiu, aż pobladłaś, uspokój się, moja złota - powiedziała pieszczotliwie
Dunia. - Rodion powinien być szczęśliwy, że mamę widzi, a mama tak się zadręcza
•- dodała z błyskiem oka. - Niech panie zaczekają, ja najpierw zajrzę, czy już
nie śpi. Panie powolutku szły za Razumichinem, a gdy już były na czwartym
piętrze przed mieszkaniem gospodyni, spostrzegły, że drzwi są troszkę uchylone i
że z ciemności dwoje bystrych czarnych oczu wpatruje się w nie bacznie. Kiedy
spojrzenia się spotkały, drzwi naglę zatrzaśnięto, i to z takim hałasem, że
Pulcheria Aleksandrowna aż się wzdrygnęła z przestrachu. III
- Zdrów, zdrów! - wesoło krzyknął do wchodzących Zo-simow. Był już tutaj z
dziesięć minut; siedział, jak i wczoraj, w rożku kanapy. Raskolnikow siedział w
przeciwległym rogu, zupełnie ubrany, ba, starannie umyty i uczesany, co mu się
od dawna nie zdarzało. W pokoju zrobiło się ciasno, lecz Anastazja i tak zdążyła
wśliznąć się za gośćmi i nastawiła ucha. Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów,
zwłaszcza w porównaniu z wczorajszym stanem, tylko że był bardzo blady,
roztargniony i osowiały. Wyglądał na rannego albo na człowieka, który cierpi
silny ból fizyczny: brwi miał nastroszone, wargi zaciśnięte, wzrok
zgorączkowany. Mówił mało i niechętnie, jakby ze wzdraganiem czy przymusem, a w
jego ruchach widniał chwilami niepokój. Brakowało jedynie temblaka na szyi lub
opatrunku z gazy na ręku, a byłby zupełnie podobny do kogoś, komu boleśnie
obiera się palec albo dolega zraniona ręka, czy coś w tym rodzaju. Lecz i ta
blada, posępna twarz rozjaśniła się przelotnie, gdy weszły matka i siostra; ale
z tym jedynie skutkiem, że miejsce poprzedniego markotnego roztargnienia zajęła
tym bardziej skupiona udręka. Rozjaśnienie minęło rychło, udręka zaś pozostała-i
Zosimow, który Obserwował i studiował swego pacjenta z całym młodzieńczym
zapałem zaczynającego dopiero praktykować lekarza, ze zdziwieniem zauważył u
niego, z chwilą wejścia krewnych, nie radość, lecz jakby ciężką, tajoną
determinację, że oto trzeba będzie godzinę lub dwie znosić torturę, której już
się nie da uniknąć. Widział następnie, jak niemal każde stówko rozmowy zdawało
się dotykać jakiejś rany pacjenta i rozjątrzać ją; ale zarazem podziwiał też
poniekąd, że wczorajszy maniak, o lada słowo wpadający we wściekłość, dziś
potrafi tak panować nad sobą i zatajać swe uczucia. - Tak, ja sam teraz widzę,
żem prawie zdrów - powiedział Raskolnikow całując matkę i siostrę z taką
życzliwością, że Pulcheria Aleksandrowna "aż rozpromieniała.-A mówię to już nie
po wczorajszemu-dorzucił zwracając się do Razumichina i po przyjacielsku
ściskając mu dłoń. - Mnie on dzisiaj aż zadziwił - zaczął Zosimow wielce rad z
przybycia gości, bo przez te dziesięć minut stracił już był wątek rozmowy z
chorym. - Jeżeli tak dalej pójdzie, to za dwa, trzy dni będzie już całkiem taki
jak przedtem, to znaczy jak przed miesiącem czy dwoma... czy nawet trzema. Bo na
to się od dawna, zanosiło, co? Niech się pan teraz przyzna, że może pan sam był
trochę winien? -dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze bal się go czym
rozdrażnić. - Bardzo możliwe - zimno odparł Raskolnikow.
- Mówię to dlatego - ciągnął zachęcony Zosimow - że całkowity powrót do zdrowia
zależy teraz wyłącznie od pana. Obecnie, gdy już z panem można rozmawiać,
chciałbym podkreślić, że nieodzownie należy usunąć pierwotne, że się tak wyrażę,
zasadnicze czynniki, które wpłynęły na zaistnienie pańskiego chorobliwego stanu;
wówczas się pan uleczy, w prze-
ciwnym zaś razie będzie jeszcze gorzej. Tych pierwotnych czynników ja nie znam,
lecz panu muszą one być wiadome. Jesteś pan człowiekiem rozumnym i niewątpliwie
obserwował pan siebie. Mam wrażenie, że początek pańskiego rozstroju łączy się
poniekąd z opuszczeniem uniwersytetu. Nie wolno panu pozostawać bez zajęć, toteż
praca tudzież jasno wytknięty sobie cel mogłyby, sądzę, ogromnie panu dopomóc. -
Tak, tak, ma pan kompletną rację... Co żywo wstąpię na uniwersytet i wtedy
wszystko pójdzie... jak z płatka... Zosimow, który swych mądrych rad udzielał
częściowo dla efektu wobec tych dam, był trochę niemile zaskoczony, gdy
skończywszy swą mowę i spojrzawszy na słuchacza dostrzegł w wyrazie jego twarzy
niedwuznaczną drwinę. Zresztą trwało to tylko chwilę. Pulcheria Aleksandrowna
natychmiast jęła dziękować Zosimowowi, szczególnie za wczorajszą jego bytność w
hotelu... - Jak to? był u was i w nocy? - spytał Raskolnikow, jak gdyby z
niepokojem. - Więc wy także nie spałyście po podróży? - Ach, Ródia, toż to było
tylko do drugiej. Dunia i ja w domu także nie kładłyśmy się nigdy przed drugą. -
Ja też nie wiem, jak mu dziękować - podjął Raskolnikow, raptownie się zasępiając
i spuszczając oczy. - Że już pominę kwestię pieniędzy, pan daruje, że o tym
wspomniałem - zwrócił się do Zosimowa - nie wiem doprawdy, czym sobie zasłużyłem
na taką specjalną troskliwość. Po prostu nie rozumiem... i... i to mi nawet
ciąży, właśnie dlatego, że nie rozumiem; otwarcie mówię to panu. - Niechże się
pan nie rozstroją - rzekł Zosimow z wymuszonym śmiechem - proszę przypuścić, że
jest pan pierwszym moim pacjentem; wiadomo, że my, dopiero zaczynający
praktykować lekarze, kochamy swych pierwszych pacjentów jak rodzone dzieci,
czasem nawet zakochujemy się w nich. A ja przecie zanadto w pacjentów nie
opływam. - Już nie mówię o nim - dorzuca Raskolnikow wskazując na Razumichina -
a on także nic ode mnie nie miał prócz impertynencji i kłopotów. - Patrzcie go!
kłamie jak z nut! Jesteś dzisiaj w sentymentalnym nastroju czy co? - krzyknął
Razumichin. Gdyby był przenikliwszy, widziałby, że sentymentalnego
nastroju nie ma tu bynajmniej, natomiast jest coś wprost przeciwnego. Awdotia
Romanowna spostrzegła to. Śledziła brata wzrokiem pilnym i niespokojnym. - O
tobie zaś, mamo, nie śmiem nawet mówić - ciągnął dalej, jak wyuczoną zawczasu
lekcję. - Dopiero dzisiaj zdołałem uświadomić sobie, coście wczoraj musiały tu
przeżywać oczekując na mój powrót. Rzekłszy to wyciągnął nagle rękę do siostry,
milcząco i z uśmiechem. Ale w uśmiechu jego odbiło się tym razem prawdziwe,
niekłamane uczucie. Dunia skwapliwie chwyciła i uścisnęła podaną sobie dłoń,
ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej
sprzeczce. Twarz matki zajaśniała zachwytem i szczęściem na widok tej
ostatecznej i bezsłownej zgody rodzeństwa. - Właśnie za to go lubię! -
energicznie obracając się na krześle szepnął Razumichin, zawsze skłonny do
wyolbrzymiania wszystkiego.-Miewa takie odruchy!... "Jak to wszystko ładnie u
niego wychodzi - medytowała matka w duchu - jakie ma szlachetne porywy, z jaką
prostotą i delikatnością załatwił całe to wczorajsze nieporozumienie z siostrą -
przez zwykłe podanie ręki w takiej chwili i przez poczciwe spojrzenie... Jakie
piękne ma oczy i jak piękna jest jego twarz!... Może nawet przystojniejszy od
Dunieczki... Może nawet przystojniejszy od Dunieczki... Ale mój Boże, cóż to za
garnitur! jak okropnie jest ubrany! Wasia, chłopak na posyłki w sklepie
Wachruszyna, ubiera się lepiej!... Ach, rzuciłabym się do niego, objęłabym go
i... zapłakała - lecz boję się, boję... Boże, jaki on jest!... Niby nawet mówi
łagodnie, a ja się boję! Właściwie czego się boję?..." - Ach, Rodia - podjęła
znienacka, śpiesząc odpowiedzieć na jego uwagę - nie uwierzysz, jakieśmy wczoraj
były z Du-nieczką... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło
się, gdyśmy wszyscy znowu szczęśliwi - mogę opowiedzieć. Wyobraź sobie:
biegniemy tutaj, omal nie wprost z wagonu, żeby cię prędzej uściskać, a ta
kobieta (aha, ona jest tu! Dzień dobry, Anastazjo...) powiada nam ni z tego, ni
z owego, że leżysz w malignie, żeś tylko co ukradkiem uciekł przed doktorem, w
gorączce, na ulicę i że ktoś pobiegł ciebie szukać. Nie uwierzysz, co się z nami
działo! Od razu stanęło mi w oczach, jak tragicznie zginął porucznik
Potanczykow,
nawet chwalebne; tobie samej będzie z tym lepiej... dotrzesz do takiej granicy,
że gdy jej nie przeskoczysz - będziesz nieszczęśliwa, a gdy przeskoczysz - może
jeszcze nieszczę-śliwsza... Zresztą to wszystko koszalki opałki! - dodał z
rozdrażnieniem, zły na siebie za TO uleganie nastrojom. - Chciałem tylko
powiedzieć, mamo, że cię przepraszam - rzucił szorstko i urwał.
- Daj pokój, Rodia, jestem pewna, że wszystko, co robisz, jest piękne i mądre.
- Nie bądź tego pewna - odrzekł z kwaśnym uśmiechem.
Zapadło milczenie. Było coś wymuszonego i w całej tej rozmowie, i w milczeniu, i
w zawarciu zgody, i w przebaczeniu - wszyscy to czuli. "Wygląda na to, że się
mnie boją""-myślał Raskolnikow, spod oka patrząc na matkę i siostrę. Jakoż
rzeczywiście, Pul-cheria Aleksandrowna im dłużej milczała, tym większy lęk ją
ogarniał.
"Pod ich nieobecność zdawało mi się, że tak je kocham!" -
mignęło mu w głowie.
- Wiesz, Rodia? Marfa Pietrowna umarła! - wyrwała się
raptem Pulcheria Aleksandrowna.
- Co za Marfa Pietrowna?
- Ach, Boże, no Marfa Pietrowna! pani Swidrygajłow!
Tak dużo pisałam d o niej.
- A-a-a, tak, pamiętam... Więc umarła? Ach, naprawdę? - otrząsnął się nagle jak
ze snu. - Naprawdę, umarła? I z czegóż? - Wystaw sobie: nagła śmierć! -
śpieszyła Pulcheria Aleksandrowna, pokrzepiona jego zaciekawieniem - i to akurat
w tym samym czasie, gdym ci wysłała ten list, nawet akurat w ten sam dzień!
Wyobraź sobie, ów okropny człowiek był, zdaje się, powodem jej śmierci. Podobno
straszliwie ją zbił. - Czyż u nich tak bywało?-spytał zwracając się do
siostry.
- Nie, wręcz przeciwnie. W stosunku do niej był zawsze bardzo cierpliwy, nawet
ugrzeczniony. W wielu wypadkach bywał może aż nadto wyrozumiały na jej
charakter, przez całe siedem lat... Jakoś nagłe stracił cierpliwość. - Zatem
wcale nie jest taki okropny, skoro aż siedem lat
fW,
trzymał się w ryzach? Widzę, Dunieczko, że go usprawiedliwiasz, co? - Nie, nie,
to okropny człowiek! Nic okropniejszego nie mogę sobie wyobrazić - prawie z
dreszczem odparła Dunia, zasępiła się i zamyśliła. - Zdarzyło się to z rana-
pośpiesznie ciągnęła dalej Pulcheria Aleksandrowna. - Po tym kazała natychmiast
zakładać konie, żeby zaraz po obiedzie jechać do miasta. Bo zawsze w takich
razach jeździła do miasta. Mówią, że przy obiedzie jadła z wielkim apetytem... -
Obita?!
- ...Zawsze miała ten... zwyczaj i jak tylko skończyła obiad, zaraz poszła, żeby
nie opóźnić jazdy, do łazienki... Bo wiesz, ona się od czegoś tam kurowała
kąpielami; mają u siebie zimne źródło, gdzie się też kąpała regularnie co dzień,
i jak tylko weszła do wody - nagle udar! - Ja myślę! - rzekł Zosimow.
- Dotkliwie ją pobił?
- Czyż to nie wszystko jedno-odezwała się Dunia.
- Hm! Ale że też, mamo, masz ochotę opowiadać o takich bzdurach - rzucił
Raskolnikow z nagłym rozdrażnieniem i jakby wbrew woli. - Ach, moje dziecko, ja
już sama nie wiem, jaki obrać temat-wyrwało się Pulcherii Aleksandrownie. - Co
to ma znaczyć? wy się mnie wszyscy boicie, co? - zapytał z krzywym uśmiechem. -
Tak jest, zgadłeś - oświadczyła Dunia, surowo patrząc bratu prosto w oczy. -
Idąc tutaj, mama na schodach aż się przeżegnała ze strachu. Jakieś drgawki
przebiegły mu po twarzy.
- Ach, Duniu, co ty mówisz! Proszę ciebie, nie gniewaj się, Rodia... Duniu, po
cóż to! -mówiła zmieszana Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, to prawda, gdym tutaj
jechała, cały czas marzyłam sobie w wagonie: jak to my się zobaczymy, jak
nawzajem opowiemy sobie wszystko... i taka byłam szczęśliwa, żem ani zauważyła
drogi! Zresztą, co ja plotę! Przecie i teraz jestem szczęśliwa... Duniu,
niepotrzebnieś... Szczęśliwa jestem już chociażby dlatego, że cię widzę,
Rodia... - Co znowu, mamusiu... - bąkał zakłopotany, nie patrząc na nią i
ściskając jej rękę-jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, stropił się nagle i pobladł: znowu jedno niedawne, straszliwe
uczucie śmiertelnym chlodem musnęło mu duszę; znowu zrozumiał jasno i wyraźnie,
że to, co rzekł przed chwilą, jest okropnym kłamstwem; że nie tylko już nigdy
nie będzie mógł "nagadać się jeszcze", ale że teraz już w ogóle nie wolno mu
nigdy, z nikim, o niczym mówić. Wrażenie tej dręczacejimyśli było tak silne, że
na chwilę zapomniał się prawie zupefine, wstał z miejsca i na nikogo nie patrząc
zmierzał ku drzwiom. ~ - Co tobie? - krzyknął Razumichin chwytając go za
rękę. Usiadł znowu i jął się rozglądać w milczeniu; wszyscy na niego-pafrzyli ze
zdumieniem.
- Czemuście wszyscy tacy osowiali!-zawołał najnie-spodziewaniej.-Powiedzcież
co!. Cóż mamy tak siedzieć! No, mówcież! Rozmawiajmy... Zebraliśmy się tutaj i
milczymy... No, cokolwiek bądź! - Bogu dzięki! A ja już myślałam, że się z nim
rozpoczyna coś takiego jak wczoraj - rzekła Pulcheria Aleksandrowna i
przeżegnała się.
- Co d jest. Rodła? - niedowierzająco zapytała Dunia.
- Nic, nic, przypomniał mi się jeden kawał - odparł
i raptem się zaśmiał.
- Ha, skoro kawał, to w porządku! Bo już zaczynałem
sądzić i ja... - mruknął Zosimow wstając z kanapy. - No, ale na mnie czas; może
jeszcze wstąpię... jeżeli zastanę... Ukłonił się i wyszedł.
-Jaki to wspaniały człowiek!-zauważyła Pulcheria
Aleksandrowna.
- Tak, wspaniały, zacny, wykształcony, rozumny - mówił Raskolnikow
nadspodziewanie szybko i z jakimś dotychczas niebywałym ożywieniem - już nie
pamiętam, gdziem go spotykał przedtem, przed chorobą... Bo, zdaje się, że go
spotykałem... I to także jest dobry człowiek! - kiwnął głową w kierunku
Razumichina. - Podoba d się, Duniu? - zagadnął siostrę znienacka; nie wiedzieć
czemu, roześmiał Się.
- Bardzo - odparła Dunia.
-Tfu, jakiś ty... świntuch!-jęknął Razumichin, naj-fatalniej skonfundowany i
czerwony, po czym wstał z krzesła. 236
Pulcheria Aleksandrowna uśmiechnęła się z lekka, a Raskolnikow wybuchnął
hałaśliwym śmiechem. - Dokądże ty?
- Ja także... muszę iść.
- Wcale nie musisz; zostań! Zosimow wyszedł, więc i ty "musisz". Nie idź...
Która to godzina? Dwunasta już? Jaki masz milutki zegarek, Duniu! Czemuście
znowu nabrali wody w usta? Wciąż tylko ja i ja gadam!... - To podarunek od Marfy
Pietrowny-odparła Dunia.
- Strasznie drogi - uzupełniła jej matka.
- A-a-a! jaki duży, prawie nie damski.
- Lubię takie - oświadczyła Dunia.
"Więc nie od narzeczonego" - pomyślał Razumichin i nie wiedzieć czemu ucieszył
się. - A ja myślałem, że to dar Łużyna - zauważył Raskolnikow. - Nie, on jeszcze
nic nie ofiarował Dunieczce.
- A-a-a! Mamusiu, pamiętasz, że byłem-zakochany i chciałem się żenić - rzekł z
nagła, patrząc na matkę, zdumioną i nieoczekiwanym zwrotem, i tonem, którym to
powiedział.
- Ach, moje dziecko, tak! - Pulcheria Aleksandrowna wymieniła spojrzenie z
Dunieczką i Razumichinem. - Hm! Tak! Cóż wam_oppwiem? Niewielenawet pamiętam.
Była to taka chorowita 'dzieweczka - podjął, znowu wpadając w zadumę i
spuszczając wzrok-zupełnie chora; lubiła rozdawać jałmużnę, wciąż marzyła o
monasterze i kiedyś zalała się łzami, gdy zaczęła mi o tym mówić; tak, tak...
pamiętam... bardzo dobrze pamiętam. Brzydulka taka... Słowo daję, nie wiem,
dlaczego się wtedy przywiązałem do niej - chyba dlatego, że zawsze była chora...
gdyby w dodatku była kulawa lub garbata, pewnie jeszcze bym ją bardziej
pokochał... (Uśmiechnął się znacząco.) Tak... było to jakieś wiosenne
majaczenie... - Nie, wcale nie samo tylko wiosenne majaczenie - żywo zaprzeczyła
Dunieczką. Z natężoną uwagą spojrzał na siostrę, ale nie dosłyszał czy nawet nie
zrozumiał jej słów. Następnie w głębokim zamyśleniu wstał, podszedł do matki,
ucałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.
- Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno sióweczko tak go
rozgniewało - zaśmiał się Porfiry. - A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!...
Zresztą niech was wszystkich kule biją! - odciął Razumichin i nagle, sam się
roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego
Pietrowicza. - Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion
Romanowicz Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać;
po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się?
od dawna? "Masz tobie" - przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się
zmieszany, ale nie zanadto. - We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj
- rzeki swobodnie. - Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym
tygodniu .okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem
zwąchaliście się beze mnie... Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz był po
domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był
to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, tęgawy, nawet z
brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko ostrzyżonymi włosami na
dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna,
księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą,
lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby
nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały
gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z
całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie
więcej powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia.
Usłyszawszy, że gość ma do niego "interesik", Porfiry Pietrowicz niezwłocznie
poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył
się w gościa - oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy - z tą aż nazbyt
wytężoną i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się
znają i zwłaszcza gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w
żadnym stosunku do tej okazy-256
wanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłusz-czył swą sprawę jasno i
dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że
zdążył wcale dobrze obejrzeć Porfirego^-Porfiry Pietrowicz również ani razu nie
spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził
rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na
drugiego, aż trochę przebierając miarkę. "Głupiec!"-wyłajał go w duchu
Raskolnikow.
- Powinien pan ^glosyLpolicji - nader rzeczowo odparł Porfiry - że.
dowiedziawszy się o takim a takim zajściu, to znaczy o tyin_^abółstwie^pte6i-pan
o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te
a te rzeczy należą do pana i że pan pragnie je wykupić... czy też... Słowem, oni
wystylizują to panu. - Kiedy właśnie o to chodzi - silił się Raskolnikow na
możliwie największe skrępowanie - że ja w tej chwili... nie bardzo mam
pieniądze... nawet na taki drobiazg nie starczy... Ja bym, proszę pana, na razie
chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że gdy tylko będę miał pieniądze...
- To obojętne - odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na
temat sytuacji finansowej. - Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do
mnie, w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o
takich a takich moich rzeczach, upraszam... - Chyba na zwyczajnym papierze ? -
pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów. - O, na
najzwyczajniejszym!-I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego,
spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało Raskol-
nikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym
rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli
wiedzą, w jakim celu. "Wie!"-śmignęło w nim jak błyskawica.
- Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami-ciągnął dalej, nieco zbity z tropu -
moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie
drogie, jako pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo
się przestraszyłem, kiedym usłyszał...
- Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, że Porfiry
bada właścicieli zastawów! - wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To
już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekle
spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał. -
Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie?- zwrócił się do niego z dobrze
udanym rozdrażnieniem. - Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą - jak ci
się zdaje - lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę
ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą.
Już ci mówiłem, że ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą,
która mi pozostała po ojcu. Możesz się ze mnie śmiać, ale - tu zwrócił się nagle
do Porfirego - przyjechała do mnie matka i gdyby się dowiedziała - znów obrócił
się żywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by głos mu drgnął - że ten
zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby w rozpaczy. Kobiety! - Ależ ja wcale nie
w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie ! - wołał zmartwiony Razumichii. "Czy
dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem?- drżał Raskolnikow.-Po co
powiedziałem: kobiety?" - Więc przyjechała do pana matka?-poinformował się
dlaczegoś Porfiry Pietrowicz. - Tak.
- Kiedyż to?
- Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
- Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć _ podjął spokojnie i chłodno.
- Już dawno czekałem tu na pana. I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać
popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z
papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze
zaprzątnięty papierosem Razumichina. - COT-&? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, ze i
on tam zastawiał?-krzyknął RazumicKiń. Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do
Raskolnikowa:
- Obydwie pańskie .rzeczy^ pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden
p.apięręk, o na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko,
jak również dzień, w którym otrzymała to od pana... - Że też pan taki
spostrzegawczy?... - niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu
prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał: - Powiedziałem to dlatego, że
prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo... tak że panu trudno ich
wszystkich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich
sobie wszystkich i... i... "Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał."
- Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas
się nie zgłaszał -odparł Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii. -
Niezupełnie byłem zdrów.
- O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś
rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady. - Wcale nie blady...
przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! - przeciął Raskolnikow brutalnie i ze
złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować.
"A właśnie w złości wygadam się! - mignęło mu znowu. - Czemu oni mnie
dręczą!..." - "Zupełnie zdrów!" - podchwycił Razumichin. -A to mi się podoba. Do
wczoraj bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się trzymał na
nogach, a jak tylkośmy się odwrócili - to znaczy ja i Zosimow - ten się ubrał na
chybcika, drapnął chyłkiem i szwęndał się gdzieś do północy - i to, powiadam ci,
w kompletnej malignie; możesz to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy. -
Doprawdy? W kompletnej malignie? No proszę!- pokiwał głową Porfiry jakoś po
babsku. - Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! - wyrwało
się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby
nie dosłyszał tych dziwnych słów. - Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? -
gorąco prawił Razuroichin. - Po coś wyszedł? na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy
to się nazywa być przy zdrowych zmysłach?
pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie
zauważył pan? To dla nich bardzo, bardzo ważne!... - Malarzy? Nie, nie
widziałem...-odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a
zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej
odgadnąć, gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?...-Nie, nie
widziałem, a nawet nie zauważyłem,żadnego otwartego mieszkania... Natomiast na
czwartym piętrze (teraz już w pełni zdał sobie sprawę z potrzasku i tryumfował)
- pamiętam, i owszem, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania...
naprzeciwko Alony Iwanowny... pamiętam... to pamiętam wyraźnie... żołnierze
wynosili kanapę i przyparli mnie do muru... Malarzy zaś - nie, nie pamiętam,
żeby tam byli malarze... A i otwartego mieszkania nigdzie tam, zdaje się, nie
było. Tak jest, nie było... - O czym ty gadasz! - krzyknął raptem Razumichin,
jakby śię^opanuętaTT coś zmiarkował.-Przecie robotnicy malowali.w dniu
mordersOKay-a-orTtanrbyi trzy dni wcześniej ? Więc po cóż~go-pytasz? - Tfu!
Pokiełbasilem!-klasnął się Porfiry w czoło.- Do licha, ta cała sprawa pomieszała
mi klepki! - tłumaczył się Raskolnikowowi. - Ogromnie zależy nam na wiadomości,
czy kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz,
że może pan mógłby powiedzieć... Po-kielbasiłem z kretesem! - Nie zawadzi być
trochę przytomniejszym - posępnie skarcił go Razumichin. Te ostatnie słowa padły
już w przedpokoju. Porfiry Pie-trowicz odprowadził ich aż do drzwi nad wyraz
uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym
milczeniu. Raskolnikow odetchnął głęboko... VI
- Nie wierzę! nie mogę uwierzyć! -powtarzał skonsternowany Razumichin, ze
wszystkich sił starając się zbić argumenty Raskolnikowa. Już się zbliżali do
zajazdu Bakalejewa, gdzie Pulcheria Aleksandrowna i Dunia dawno ich czekały.
Razumichin co chwila przystawał na drodze w zapale rozmowy, wzburzony i
zmieszany już tym chociażby, że oto po raz pierwszy mówią o tym bez obslonek. -•
Możesz nie wierzyć! - odparł Raskolnikow z oziębłym i niedbałym uśmiechem. -
Swoim zwyczajem nic nie spostrzegałeś, natomiast ja ważyłem każde słówko. -
Ważyłeś każde słówko, boś imaginatyk... Hm... Masz rację, ton Porfirego był
rzeczywiście dość dziwny, a zwłaszcza ten psubrat Zamiotow!... Istotnie, w nim
coś było-ale dlaczego, dlaczego? - Zmienił zdanie w ciągu nocy.
- Ależ przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę wariacką myśl, toby ze wszystkich
sił starali się ją zataić, ukryć swoje karty, żeby później z nagła przyłapać...
Tak zaś-to i nieostrożnie, i bezczelnie! - Gdyby mieli w ręku fakty, to znaczy
fakty prawdziwe albo choć trochę uzasadnione podejrzenia, wówczas, rzeczywiście,
usiłowaliby skryć swoją grę, w nadziei, że jeszcze więcej wygrają (zresztą już
dawno zrobiliby rewizję!). Ale faktów nie mają» ani jednego - same majaki, same
kije o dwóch końcach, jakiś ulotny domysł - toteż starają się stropić mnie
bezczelnością. A może on się złości, że nie ma faktów, i ze złości wygadał się.
A może ma jaki zamiar... To, zdaje się, człowiek rozumny... Może chciał
przestraszyć mnie tym, że wie... Bracie, oni mają swoją specjalną psychologię...
Ale mierzi mnie tłumaczenie ci tego. Daj pokój! - To zniewaga, zniewaga!
Rozumiem cię doskonale! Lecz... ponieważ mówimy, już teraz otwarcie (to
świetnie, że otwarcie teraz mówimy, cieszę się!) - więc wyznam ci po prostu, że
od dawna zauważyłem u nich tę myśl, cały czas - naturalnie w bardzo niewyraźnej,
zamazanej postaci - ale przecie i w zamazanej nie powinni! Niech się nie ważą!
Skąd, skąd im się to wzięło? Gdybyś wiedział, jak się wściekałem! Bo spójrzmy
trzeźwo: ubogi student, wykolejony przez nędzę i hipochondrię, w przeddzień
ciężkiej choroby z maligną, która może już wtedy się zaczynała (zauważ to
sobie!), drażliwy, ambitny, znający swoją wartość, od sześciu miesięcy nikogo
nie widujący w swej klitce, stoi w łachmanach i dziurawych butach przed jakimiś
stupajkami, znosi ich naigrawa-nie, a na dobitkę podtykają mu pod nos
niespodziany dług,
jeden tylko raz, o których nigdy by sobie nie przypomniał! dzwonnica W-skiej
cerkwi; bilard w jakiejś gospodzie, jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w
trafice w suterenie, szyn-kownia, kuchenne schody zupełnie ciemne, zalane
pomyjami, zaśmiecone skorupkami jajek, a skądś dochodzą dzwony niedzielne...
Przedmioty zmieniały się i wirowały jak gnane wichrem. Niektóre nawet mu się
podobały, więc czepiał się ich, lecz one gasły; coś wewnątrz dusiło go, ale nie
zanadto. Chwilami było nawet przyjemnie; lekkie dreszcze nie mijały, i to
również było prawie przyjemne. Usłyszał pośpieszne kroki i głos Razumichina;
zamknął oczy i udał, że śpi. Razumichin otworzył drzwi i jakiś czas stal na
progu, jakby rozmyślając. Potem cicho wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się
do kanapy. Rozległ się szept Anastazji : - Nie trza go ruszać, niechta się
wyśpi, później sobie poje. - Racja - potwierdził Razumichin.
Oboje wyszli cichutko, przymykając drzwi. Minęło znów pół godziny. Raskolnikow
podniósł powieki, rzucił się na wznak, z rękoma pod głową... "Kim on jest? Kim
jest ten wychodzący spod ziemi człowiek? Gdzie był i co widział? Widział
wszystko, to nie ulega wątpliwości. Gdzie wtedy stał i skąd patrzał? Czemu
dopiero teraz wyskakuje ze swej zapadni? I jak mógł widzieć-czy to możliwe?...
Hm-ciągnął dalej Raskolnikow wzdrygając się lodowato -a futeralik, który Mikołaj
znalazł za drzwiami: czyż to było możliwe? Poszlaki! Przeoczyłeś stutysięczną
cząstkę milimetra - no i masz poszlakę wielkości egipskiej piramidy!
Przelatywała mucha - i to ona widziała! Czyż to możliwe?" Z obrzydzeniem poczuł
nagle, jak bardzo osłabł, fizycznie osłabł. - "Powinienem był to wiedzieć -
dumał z gorzkim uśmiechem.-Czyż miałem prawo, znając siebie, przeczuwając
siebie, wziąć siekierę i pokrwawić się! Było moim obowiązkiem wiedzieć z
góry...-Et! Właśnie z góry!..."-wyszeptał z rozpaczą. Chwilami zatrzymywał się
nieruchomo przed jakąś myślą:
"Nie, tamci ludzie są z innej gliny; prawdziwy władca,
któremu wszystko wolno, gromi Tulon, urządza rzeź w Paryżu, zapomina swej armii
w Egipcie, traci pół miliona ludzi w wyprawie moskiewskiej - i kwituje to
kalamburem w Wilnie; i jeszcze mu po śmierci stawiają pomniki - czyli że
wszystko mu dozwolone. Nie! Tacy ludzie są widocznie ze spiżu, nie z ciała!"
Naraz prawie rozśmieszyła go pewna uboczna myśl: ^Ńapoleon,~piramidy, Waterioo -
i chuda, plugawa wdowa po regestratorze, babsztyl, lichwiarka z czerwonym
kuferkiem pod łóżkiem-przebóg! jakże taki Porfiry Pietrowicz ma to strawić!...
To dla nich nie do strawienia!... Na przeszkodzie stają względy estetyczne:
źCzyż Napoleon wlazłby pod łóżko staruchy!» Tfu, do licha!..." Od czasu do czasu
czuł, że zaczyna bredzić, wpadł w gorączkową egzaltację. "Mniejsza o staruchę!
-myślał febrycznie i porywczo. - Starucha jest może pomyłką i nie o nią chodzi!
Starucha była tylko chorobą... Chciałem przekroczyć co rychlej... nie zabiłem
człowieka, zabiłem zasadę! Tak, zasadę zabiłem, ale czy przekroczyłem? Nie,
pozostałem po tej stronie... Potrafiłem tylko zabić! Właściwie, jak się okazuje,
nie potrafiłem nawet i tego... Zasada? Za cóż to głuptas Razumichin strofował
socjalistów? Ludziska to pracowici i handlowi: trudnią się (powszechną
szczęśliwością*... Nie, dano mi tylko jedno i niepowtarzalne życie; nie chcę
czekać z założonymi rękoma na źpowszechną szczęśliwości). Ja sam pragnę żyć,
inaczej wolę już nie żyć wcale. Cóż? Po prostu nie chciałem mijać głodnej matki,
zaciskając w kieszeni własnego rubla w oczekiwaniu na (powszechną szczęśliwość*.
Że to niby: źNiosę swoją cegiełkę na szczęśliwość powszechną i dlatego mam
spokojne sumienie.') Cha-cha! Więc czemuż pominęliście mnie? Toć ja tylko raz
żyję, toć ja także chcę... Et, estetyczna wesz ze mnie, i basta! - dodał raptem,
śmiejąc się jak obłąkaniec. - Tak, rzeczywiście jestem wesz - ciągnął dalej, ze
złą radością czepiając się tej myśli, grzebiąc się w niej, igrając i bawiąc się
nią - już chociażby z tej racji, że po pierwsze, rozmyślam teraz o tym, że
jestem wesz; po wtóre, z racji, żem przez cały miesiąc zanudzał dobrotliwą
Opatrzność przywołując ją na świadka, że przedsiębiorę tę rzecz nie dla
dogodzenia grzesznemu ciału i jego zachceniem, tylko dla wspa-
nialego i chlubnego celu-cha-cha!... Po trzecie, z racji, żem postanowił
przestrzegać przy wykonaniu jak największej sprawiedliwości, wagi i miary, i
arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej bezużyteczną, a po
zabójstwie umyśliłem wziąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok,
ani mniej, ani więcej (czyli że reszta i tak by poszła na monaster zgodnie z
testamentem! cha-cha!)... Dlatego, dlatego stanowczo jestem wesz - dodal
zgrzytając zębami - dlatego, że sam jestem może haniebniejszy i plugawszy niż
zabita wesz i z góry przeczuwałem, że powiem to sobie już po zabójstwie! Czyż z
taką okropnością da się cokolwiek porównać! O szkarado! o podłości!... Och,
jakże rozumiem źproroka», z szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być
posłuszny, źdrżący» stworze! Słuszność, słuszność ma źprorok», kiedy gdzieś w
poprzek ulicy stawia dobr-r-rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie
racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drżący stworze, i nie pragnij, bo-
to nie twoja rzecz!... O, za nic, za nic nie daruje, tej starej!" Włosy miał
mokre od potu, spieczone wargi drgały, nieruchomy wzrok był utkwiony w sufit.
"Matka, siostra - jakże je kochałem! Czemuż teraz nienawidzę ich? Tak, ja ich
nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich obecności przy mnie...
Podszedłem do matki i pocałowałem ją, pamiętam... Ściskać ją i myśleć, że gdyby
się dowiedziała, to... A może powiedzieć jej? Po mnie tego można się
spodziewać... Hm! ona jest zapewne taka sama jak ja - dodał myśląc z wysiłkiem,
jakby się borykał z nacierającą nieprzytomnością. - O, jakże teraz nienawidzę
staruchy! bodaj zabiłbym ją po raz drugi, gdyby ożyła! Biedna Lizawieta! Po co
się nawinęła!... To jednak dziwne: czemu prawie nie myślę o niej, jakbym jej w
ogóle nie zabił?... Liza-wieta! Sonia! biedne, łagodne, z łagodnymi oczami...
Miłe!... Czemu nie płaczą? Czemu nie jęczą?... Gotowe wszystko oddać...
spoglądają łagodnie i cicho... Soniu, Soniu! cicha So-niu!..." Stracił poczucie
rzeczywistości; dziwnym mu się wydało, że nie pamięta, jak się nagle znalazł na
ulicy. Był już późny wieczór. Zmrok gęstniał, księżyc w pełni świecił coraz
jaśniej, ale w powietrzu była jakaś duszność. Ludzie tłoczyli się na ulicach;
rzemieślnicy, robotnicy rozchodzili się d(r) domów, inni przechadzali; pachniało
wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł,..smutny i zatroskany: dobrze
pamiętał, że z domu wyszedł z jakimś zamiarem, że powinien coś pośpiesznie
załatwić, lecz co mianowicie - zapomniał. Wtem przystanął i zobaczył, że po
drugiej stronie ulicy, na chodniku, stoi jakiś człowiek i macha
do""niego_reka^.Rziszył ku niemu na przełaj, lecz tamten nagle skręcił i odszedł
jakby nigdy nic, zwiesiwszy głowę, nie obracając się, nie dając poznać po sobie,
że go wzywał. "Może wcale nie wzywał?" - pomyślał Raskolnikow, a mimo to puścił
się za nim. Gdy już był o jakie dziesięć kroków, poznał go znienacka i -
przestraszył się: był to ów mieszczanin, w tym samym kaftanie i tak samo
przygarbiony. Raskolnikow szedł z dala, serce mu łomotało; skręcił w uliczkę -
tamten wciąż się nie odwracał. "Czy wie, że idę za nim?"-myślał Raskolnikow.
Mieszczanin wszedł do bramy dużej kamienicy- Raskolnikow co żywo zbliżył się do
bramy i zajrzał, czy tamten się nie zatrzyma i nie zawoła. Jakoż minąwszy bramę
i już wstępując na dziedziniec tamten się odwrócił i znów jak gdyby machnął
ręką. Raskolnikow natychmiast poszedł na dziedziniec, lecz mieszczanina już tam
nie było. Czyli że wszedł od razu na pierwsze schody. Raskol-. nikow rzucił się
za nim. Istotnie, o dwa piętra wyżej rozlegały się jeszcze czyjeś miarowe,
niespieszne kroki. Dziwne: schody są jakby znajome! Oto okno na pierwszym
piętrze; smutno i tajemniczo sączy się przez szyby księżycowa poświata; oto i
drugie piętro. Ba! To przecie to samo mieszkanie, gdzie pracowali malarze... Że
też od razu nie poznał! Kroki idącego przodem człowieka ścichły: "To znaczy, że
gdzieś przystanął albo się chowa." Oto trzecie piętro; czy iść dalej? I jaka tam
cisza! aż straszno... Jednak poszedł. Odgłos własnych kroków straszył go i
płoszył: Boże, jak ciemno! Mieszczanin prawdopodobnie przyczaił się w jakim
kącie. A! mieszkanie jest otwarte na oścież. Zastanowił się chwilę i wszedł. W
przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani żywego ducha, jak wymiotło;
cichutko, na palcach, wszedł do bąwialni; pokój był cały zalany światłem
księżyca; wszystko tu takie jak dawniej : krzesło, lustro, żółta kanapa i obrazy
w ramach. Olbrzymi, okrągły, miedzianoczerwony miesiąc zaglądał prosto w okna.
"To od księżyca płynie taka cisza - pomyślał Ras-
komików-zapewne układa teraz jakąś zagadkę." Stal i czekał, czekał długo, a im
cichszy był księżyc, tym mocniej waliło serce, aż do bólu. I wciąż ta cisza.
Wtem rozległ się krótki, suchy trzask, jakby kto przełamał łuczywko, i ponownie
wszystko zamarło. Obudzona mucha z rozpędu uderzyła o szybę i żałośnie
zabzykała. W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś
jakby wiszącą na ścianie salopę. "Dlaczego tu salopa?-zastanowił się-przecie nie
było jej tu przedtem." Zbliżył się cicho i odgadł, że za salopa ktoś się ukrywa.
Ostrożnie odchylił salopę ręką i zobaczył, że tu stoi krzesło, a na krześle w
kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, tak w-saa-mss-
aie mógł dojrzeć jej twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. "Boi się!"-
pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął starą po ciemieniu raz,
drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z
drzewa. Przestraszył się, pochylił niżej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła
głowę jeszcze niżej. Wówczas przytknął głowę aż do podłogi, zajrzał od dołu w
jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i śmiała się, aż się
zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle
wydało mu się, że drzwi sypialni leciutko uchylono i że tam również śmieją się,
rozmawiają szeptem. Porwała go furia: z całej siły jął bić staruchę po głowie,
ale za każdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni coraz
wyraźniej, staruszka zaś aż się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale
sień już pełna ludzi, drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach,
niżej - wszędzie ludzie, głowa przy głowie, wszyscy patrzą, ale wszyscy się
czają, czekają, milczą... Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w
ziemię... Chciał krzyknąć - i zbudził się. Ciężko odetchnął - ale, rzecz dziwna,
sen zda się trwać dalej: drzwi są szeroko otwarte, w progu stoi zupełnie nie
znany mu człowiek i bacznie mu się przygląda. Raskolnikow nie zdążył jeszcze
otworzyć oczu na dobre i w mig zamknął je znowu. Leżał na wznak bez ruchu. "Czy
to sen trwa, czy nie?" - myślał i odrobinkę, niedostrzegalnie, uniósł powieki,
żeby spojrzeć; nieznajomy stal w tym samym miejscu i wciąż wpatrywał się w
niego. Wtem ostrożnie przekroczył próg, starannie przymknął za sobą drzwi,
podszedł 284
do stołu, z minutę czekał, przez cały czas nie spuszczając zeń oka, i cichutko,
bez szmeru, usiadł na krześle koło kanapy; kapelusz położył obok, na podłodze,
wsparł się oburącz na lasce, podbródek oparł o ręce. Znać było, że się gotuje do
długiego czekania. O ile Raskolnikow mógł dostrzec przez rzęsy, był to człowiek
już nie pierwszej młodości, barczysty, z gęstą, jasną, nieledwie białą brodą...
Upłynęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, lecz zapadał już wieczór. W
pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów nie dolatywał żaden szmer. Tylko
jakaś duża mucha bzykała i wirowała, z rozpędu uderzając o szybę. W końcu stało
się to nie do zniesienia. Raskolnikow dźwignął się nagle i siadł na kanapie. -
No, proszę mówić, czego pan chce?
- Hm, wiedziałem, że pan nie śpi, tylko udaje - dziwnie odparł nieznajomy
śmiejąc się spokojnie. - Arkadiusz Swi-drygajłow, do usług...
CZĘŚĆ CZWARTA
"Czyżby to wciąż był sen ?" - raz jeszcze pomyślał Raskol-nikow. Ostrożnie i
nieufnie przyglądał się niespodziewanemu gościowi. - Swidrygajtow? Gadanie! to
być nie może!-odezwał się wreszcie głośno, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zdawało
się, że gościa bynajmniej nie zdziwił ten okrzyk. - Przyszedłem do pana dla
dwóch powodów: po. pierwsze, pragnąłem zawrzeć znajomość osobistą, ile że od
dawna słyszałem o panu nader ciekawe i korzystne opinie; po wtóre, marzę sobie,
że pan, być może, nie odmówi mi pomocy w pewnym przedsięwzięciu, bezpośrednio
dotyczącym pańskiej siostry, Awdotii Romanowny. Samego mnie, bez poleceń, może
by teraz nie wpuściła na próg, żywi bowiem do mnie uprzedzenia; natomiast przy
pańskiej pomocy liczę, że... - Źle pan liczy - przerwał Raskolnikow.
- Przyjechały dopiero wczoraj, jeśli mi wolno zapytać? Raskolnikow milczał. -
Tak, wczoraj, ja wiem. Ja również jestem w Petersburgu zaledwie od przedwczoraj.
Więc oto co pragnę powiedzieć panu na ten temat, Rodionie Romanowiczu;
usprawiedliwianie się uważam za zbędne, ale niechże i mnie będzie wolno zapytać:
właściwie cóż w tym wszystkim jest tak dalece zbrodniczego z mojej strony?
Oczywiście, jeśli odrzucimy przesądy, jeśli będziemy sądzili trzeźwo?
wolności druku, w całym kraju w całej prasie piętnowano u nas pewnego szlachcica
- zapomniałem nazwiska! - który w pociągu oćwiczyl Niemkę-pamięta pan? Było to
wtedy, bodaj w tymże roku, gdy się wydarzył Ohydny postępek "Wieku"'. (Egipskie
noce, publiczne czytanie, pan pamięta? czarne oczy! O, gdzieżeś, gdzieżeś,
niepowrotna młodości nasza!) Owóż moje zdanie jest takie: z jegomościem, który
wysmagał Niemkę, głęboko się nie solidaryzuję, boć rzeczywiście... jakże się tu
solidaryzować! Atoli nie mogę nie nadmienić, że zdarzają się poniektóre "Niemki"
tak dalece jątrzące, że sądzę, w stosunku do nich ani jeden postępowiec nie
mógłby ręczyć za siebie. Nikt wówczas nie spojrzał na sprawę z tego punktu
widzenia, a tymczasem ten właśnie punkt jest, jako żywo, najprawdziwiej
humanitarny! To rzekłszy Swidrygajłw nagle znów się roześmiał. Ras-kolnikow nie
wątpił, że to człowiek nie w ciemię bity i mocno na coś zdecydowany. -
Prawdopodobnie pan przez kilka dni z rzędu z nikim nie rozmawiał?-zapytał. -
Prawie. Bo co? pan się dziwi, że ze mnie taki układny człowiek? - Nie,
podziwiam, że pan jest człowiekiem aż zanadto układnym. - Czy dlatego, że nie
biorę do serca brutalności pańskich pytań? Co? Hm... po cóż się obrażać? Jak pan
pytał, tak odpowiadałem - dodał z wyrazem najpoczciwszej prostodusz-ności. -
Właściwie ja się prawie niczym nie interesuję specjalnie, daję słowo - ciągnął z
jakąś zadumą. - Zwłaszcza teraz nic a nic nie robię... Zresztą panu wolno
podejrzewać, że się przypochlebiam dla jakiejś rachuby - tym bardziej że, jak
sam stwierdziłem,' mam_ interes do pańskiej siostry. Ale ja panu szczerze
powiem: bardzo mi nudno! "Szczególnie w ostatnich trzech dniach, tak że nawet
bardzo się ucieszyłem... Proszę się nie gniewać, Rodionie Romanowiczu, ale
dlacze-goś pan sam wydaje mi się ogromnie dziwny. Jak pan sobie chce, ale coś
siedzi w panu; i to właśnie teraz... właściwie nie akurat w tej oto chwili, lecz
w ogóle teraz... No dobrze, dobrze, już nie będę, proszę się nie dąsać! Ja
przecie nie jestem takim niedźwiedziem, jak pan myśli. Raskolnikow spojrzał na
niego chmurnie.
292
- Pan może wcale nie jest niedźwiedziem - rzekł. - Zdaje mi się nawet, że pan
jest z bardzo dobrego towarzystwa albo przynajmniej, że gdy trzeba, potrafi pan
być porządnym człowiekiem. - W tym sęk, że się specjalnie nie interesuję niczyją
opinią - odparł Swidrygajtow sucho, a nawet jakby z odcieniem wyniosłości - a
przeto czemuż czasem nie miałbym być ordy-nusem, skoro w naszym klimacie to
przebranie jest takie wygodne... a zwłaszcza skoro się ma do tego wrodzoną
Skłonność - dorzucił i znów się roześmiał. - Słyszałem jednak, że pan ma tutaj
dużo znajomych. Przecie jest pan tak zwanym "człowiekiem nie bez koligacji".
Więc po cóż ja jestem panu potrzebny, jeżeli nie dla jakichś rachub ? - Bardzo
słusznie pan powiedział, że mam znajomych - podchwycił Swidrygajłow nie
odpowiadając na istotne pytanie - wielu już spotkałem, bo przecie od
przedwczoraj się szwendam; i )a się kłaniam, i oni się mnie kłaniają. Nic
dziwnego: (ubrany jestem przyzwoicie, uchodzę za człowieka niebiednego. Nawet
reforma włościańska nas oszczędziła; lasy, zależą... więc dochody nie uległy
uszczupleniu. Ale... ja do nich nie pójdę: już i dawniej sprzykrzyli mi się...
już trzeci dzień chodzę i nikomu się nie przyznaję, że jestem. A w dodatku-
miasto! Jak się to nasze miasto ukształtowało, no, proszę! Miasto kancelistów i
najprzeróżniejszych seminarzystów! Słowo daję, wielu szczegółów wcale nie
dostrzegłem, kiedym się tu wałęsa! przed ośmiu laty... Jedyną nadzieję pokładam
teraz w anatomii, jak mi Bóg miły! - W jakiej anatomii?
- Ano te wszystkie kluby, Dussoty, pointe'y,10 może również postęp... ale nie,
postęp niech się obejdzie bez nas - ciągnął dalej, znów nie zauważywszy pytania.
- I czyż to takie przyjemne - być szulerem? - Szulerem był pan także?
- Nie inaczej, nie inaczej. Była nas tu cala kompania, naj-przyzwoitsza, osiem
lat temu. Spędzaliśmy czas wesoło, i wie pan, byli to tylko ludzie z dobrymi
manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle u nas, w rosyjskim towarzystwie,
najlepsze maniery mają ci, którzy swego czasu brali po karku - pan to zauważył?
Dopiero na wsi schlopiałem. Swoją drogą, wsadzili
mnie wtedy do więzienia za długi - jeden taki Greczynek z Nieżyna. Nawinęła się
wtedy Marfa Pietrowna, targ w targ i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy
srebrników. (Cały mój dług wynosił siedemdziesiąt tysięcy.) Wzięliśmy legalny
ślub i natychmiast powiozła mnie do siebie na wieś, niby skarb jaki. Była o pięć
lat starsza ode mnie. Bardzo kochała. Siedem lat nie wytknąłem nosa ze wsi. I
wie pan? całe życie przechowywała dokument przeciwko mnie, weksel na trzydzieści
tysięcy, na cudze nazwisko, tak że gdybym tylko pomyślał o buncie, zaraz bym
wpadł w wilczy dół. Zrobiłaby to na pewno! Bo przecież u kobiet to wszystko
mieści się razem. - Gdyby zaś nie dokument, dałby pan dęba?
- Doprawdy nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie
krępował. Nigdzie mnie nie ciągnęło, a za granicę sama Marfa Pietrowna
zapraszała mnie dwukrotnie, widząc, że się nudzę. Ale co tam! Za granicę
jeździłem dawniej, i zawsze wyć mi się tam chciało. Nie żeby coś takiego, ale
ot: wschód słońca. Zatoka Neapolitańska, morze... człowiek patrzy i jakoś robi
się smutno. Najobrzydliwsze to, że naprawdę jakaś tęsknota! Nie, już lepiej w
ojczyźnie: tutaj przynajmniej można całą winę składać na innych, a siebie
usprawiedliwiać. Może bym teraz wybrał się z wyprawą na biegun północny, bo j'ai
le vin mauvais*, picie napełnia mnie wstrętem, a poza piciem cóż pozostaje?
Próbowałem... Podobno w niedzielę Berg ma w Ogrodzie Jusupowa lecieć olbrzymim
balonem i za opłatą będzie brał ze sobą chętnych? Czy to prawda? - I cóż,
poleciałby pan?
- Ja? Nie... tak sobie spytałem...-bąknął Swidrygajlow, jakby rzeczywiście
wpadając w zadumę. "Czyżby szczerze mówił?" - pomyślał Raskolnikow.
- Nie, dokument mnie nie krępował - podjął tamten w zamyśleniu - sam nie
chciałem wyjeżdżać ze wsi. Zresztą już rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi na
imieniny ten dokument, a nawet dodała na omastę bardzo pokaźną kwotę. Miała
własne pieniądze. "Widzisz, Arkadiuszu, jak ci ufam!" - naprawdę tak się
wyraziła. Pan nie wierzy, że się tak wyraziła ? A wie pan: na wsi zrobił się ze
mnie dobry gospodarz, znają mnie w okolicy. Sprowadzałem sobie też książki.
Marfa Pie-- upijam się na ponuro
trowna z początku patrzała na to przychylnie, lecz potem wciąż się bała, że
wpadnę w wielką uczoność. - Zdaje się, że pan mocno tęskni za żoną?
- Ja? Możliwe. Daję słowo, to możliwe. Ale, ale: pan wierzy w duchy? - W jakie
znów duchy?
- W zwyczajne: jak to "w jakie"!
- A pan wierzy?
- Hm, może i nie, pow vous plaire*... Właściwie, niezupełnie, nie... - Ukazują
się panu?
Swidrygajłow spojrzał na niego jakoś dziwnie.
- Marfa Pietrowna jest tak łaskawa, że mnie nawiedza - wycedził krzywiąc usta w
osobliwym uśmiechu. - Niby jakże to?
- Już trzy razy przychodziła. Pierw.szy.raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w
godzinę po powrocie, z cmentarza. Było to w przeddzień mego wyjazdu tutaj, do
Petersburga. Drugi raz - przed trzema dniami w drodze, o świcie, na stacji Mała-
Wiszera; trzeci raz--dwie godziny temu w moim obecnym mieszkaniu, w pokoju:
byłem sam. - Na jawie?
- Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przychodzi, gawędzi z minutę i
wychodzi przez drzwi; zawsze przez drzwi. Mam nawet wrażenie, że słyszę. -
Dlaczego pomyślałem sobie, że z panem na pewno dzieje się coś w tym rodzaju?-
rzekł nagle Raskolnikow i w tejże chwili zdziwił się, że to powiedział. Bardzo
był podniecony. - Na-praw-dę? pan tak pomyślał? - ze zdziwieniem spytał
Swidrygajłow. - Czy być może? Ba, a nie mówiłem, że między nami jest coś
wspólnego! - Nigdy pan tego nie mówił! - szorstko i porywczo odparł Raskolnikow.
- Nie mówiłem?
- Nie!
- Zdawało mi się, że mówiłem. Jak tylko tu wszedłem i ujrzałem, że pan leży z
zamkniętymi oczami, udając śpiącego-zaraz powiedziałem sobie: "To on!" ź żeby
zrobić panu przyjemność
- Szkoda. Zresztą pan mnie nie zna. Kto wie, może się zbliżymy. - Pan sądzi, że
możemy się zbliżyć?
- Czemu nie? - z uśmiechem odpral Swidrygajlow, wstał i wziął kapelusz. - Nie
powiem, żebym tak straszliwie chciał pana fatygować, idąc zaś tutaj nawet nie
bardzo rachowałem... choć co prawda pańska twarz bardzo mnie uderzyła z rana...
- Gdzie mnie pan rano widział? - z niepokojem zagadnął Raskolnikow. -
Przygodnie... Wciąż mi się wydaje, że w panu jest coś podobnego do mnie... Ale
proszę się nie lękać, nie jestem natrętny; i z szulerami umiałem żyć, i księciu
Swir-bejowi, arystokracie, dalekiemu memu krewnemu, nie naprzykrzałem się, i o
Madonnie Rafaela potrafiłem coś napisać w albumie pani Pryłukowej, i z Marfą
Pietrowną przesiedziałem siedem lat kamieniem, i w domu Wiaziemskiego na Siennym
nocowałem swego czasu, i z Bergiem polecę może balonem. - No dobrze. Czy wolno
zapytać, kiedy pan wyrusza w podróż? - W jaką podróż?
- No w ten "wojaż"... Przecie pan sam mówił.
- W wojaż? Ach, tak!... rzeczywiście, mówiłem panu o wojażu... Hm, to temat
rozległy... Gdyby pan wiedział, o co pan pyta! - i nagle wybuchnął głośnym,
krótkim śmiechem. - Zamiast wojażu może się ożenię; swatają mi pannę. - Tu?
- Tak.
- Już pan zdążył?
- Ale z Awdotią Romanowną raz się zobaczyć pragnę bardzo. Serio proszę o to. No,
do widzenia... Ach, prawda, byłbym zapomniał! Rodionie Romanowiczu, proszę
zakomunikować siostrze, że w testamencie Marfy Pietrowny figuruje zapis dla
niej, opiewający na trzy tysiące. To fakt. Marfa Pietrowną zarządziła te na"
tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie siostra
pańska będzie mogła otrzymać te pieniądze. - Prawdę pan mówi?
- Prawdę. Proszę jej powtórzyć. No, moje uszanowanie. Mieszkam tu bardzo
niedaleko. Wychodząc Swidrygajłow zetknął się w drzwiach z Ra-zumichinem. II
Była już blisko ósma; obaj śpieszyli do Bakalejewa, żeby przyjść przed Łużynem.
- Któż to był? - zapytał Razumichin, skoro wyszli na ulicę. - To był
Swidrygajłow, ten ziemianin, w którego domu obrażono moją siostrę, kiedy
pracowała u nich, jako guwernantka. Przez jego amory musiała ich opuścić,
wypędzona przez jego żonę, Marfę Pietrownę. Ta Marfa Pietrowną później
przepraszała Dunię, a teraz nagle umarła. To o niej mówiła mama. Nie wiem czemu,
ale ja się tego człowieka boję. Przyjechał bezpośrednio po pogrzebie żony.
Bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Zdaje się coś wiedzieć... Trzeba strzec
przed nim Duni... oto, co chciałem ci powiedzieć, słyszysz? - Strzec! Cóż on
może zrobić Awdotii Romanownie? Słuchaj, Rodia, dziękuję ci, że tak do mnie
mówisz... Będziemy, będziemy strzegli!... Gdzie mieszka? - Nie wiem.
- Czemuś nie zapytał? Ej, szkoda! Ale i tak się dowiem.
- Widziałeś go? - spytał Raskolnikow po chwili milczenia. - Owszem,
zapamiętałem, dobrze zapamiętałem.
- Dokładnie go widziałeś? Wyraźnie? - nastawał Raskolnikow. - Ma się rozumieć; z
tysiąca go poznam - łatwo zapamiętuję twarze. Znów chwilę milczeli.
- Hm... to dobrze... - mruknął Raskolnikow. - Bo wiesz... pomyślałem sobie...
wydało mi się... że może to tylko fantazja? - O czym mówisz? Niezupełnie
rozumiem.
-Wszyscy powiadacie - ciągnął Raskolnikow krzywiąc
303
usta w uśmiechu - żem wariat; cóż, wydało mi się teraz, że może jestem
rzeczywiście wariatem i oglądałem tylko widmo? - Co ty pleciesz?
- Któż może wiedzieć! Może ze mnie obłąkaniec, i wszystko, co się działo przez
te dni, wszystko jest może tylko płodem wyobraźni... - Oj, Rodia, znów cię
zdenerwowali!... Właściwie, co on mówił, po co przychodził? Raskolnikow nie
odpowiedział; Razumichin się zastanowił.
- Siuchajże mego raportu - rozpoczął. - Wstępowałem do ciebie, tyś spał. Potem
jedliśmy obiad, następnie poszedłem do Porfirego. Zamiotow ciągle tam tkwi.
Chciałem zacząć, ale nic nie wyszło. Ani rusz nie mogłem gadać jak należy.
Uważam, że oni nie rozumieją i zrozumieć nie mogą, jednak wcale nie tracą
rezonu. Zaciągnąłem Porfirego do okna i zacząłem gadać, lecz znowu jakoś nie
tak! on patrzy w bok, ja patrzę w bok. Wreszcie podniosłem mu pięść do gęby i
obiecałem, że mu rozkwaszę pysk po familijnemu. On tylko spojrzał na mnie.
Splunąłem więc, wyszedłem, i tyle. Bardzo głupio. Z Zamiotowem ani słówka. Ale,
uważasz: 'myślałem, żem pokpil sprawę, na schodach jednak przyszła mi do głowy
pewna myśl, po prostu olśniła mnie: właściwie, o co się turbu-jemy? Bo gdyby ci
zagrażało jakie niebezpieczeństwo czy coś, no to rozumiem. Ale tak?! Tyś Bogu
ducha winien, więc pluj na nich; jeszcze się z nich zdrowo uśmiejemy; na twoim
miejscu umyślnie bym ich mistyfikował. Dopie-roż będą się potem wstydzili! Pluj
na to; kiedyś później można ich będzie obić, ale teraz śmiejmy się! - Masz
świętą rację! - odrzekł Raskolnikow. "A co zaśpiewasz jutro?" - dodał w duchu. -
Rzecz dziwna: dotychczas ani razu jeszcze nie przychodziło mu do głowy: "Co
pomyśli Razumichin, gdy się dowie?" Pomyślawszy to Raskolnikow spojrzał na niego
badawczo. Teraźniejsze zaś sprawozdanie Razumichina z wizyty u Porfirego bardzo
mało go obeszło: od tego czasu tak wiele ubyło i tak wiele przybyło!... Na
korytarzu wpadli na Łuzyna; stawił się punktualnie o ósmej i właśnie szukał
numeru, tak że wszyscy trzej weszli 304
razem, ale nie patrząc na siebie i nie witając się. Młodzi koledzy weszli
pierwsi. Piotr Pietrowicz zaś, gwoli przyzwoitości, nieco zamarudzit w
przedpokoju zdejmując płaszcz. Pulcheria Aleksandrowna zaraz wybiegła na jego
spotkanie. Dunia witała się z bratem. Piotr Pietrowicz wszedł i dość uprzejmie,
aczkolwiek ze zdwojoną statecznością, ukłonił się damom. Co prawda wyglądało, że
jest nieco zbity z tropu i jeszcze nie odnalazł właściwego tonu. Pulcheria
Aleksandrowna, również trochę zmieszana, co żywo jęła ich rozsadzać przy
okrągłym stole, na którym kipiał samowar. Dunia i Łużyn zajęli miejsce naprzeciw
siebie, po dwu stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow usiedli na wprost
Pulcherii Aleksandrowny: Razumichin bliżej Łuzyna, Raskolnikow koło siostry.
Zaległa chwila milczenia. Piotr Pietrowicz nie śpiesząc dobył batystowej,
woniejącej perfumami chusteczki i wytarł sobie nos z miną człowieka cnotliwego
wprawdzie, ale nieco dotkniętego na honorze i mocno zdecydowanego zażądać
wyjaśnień; W przedpokoju przychodziło mu na myśl: nie zdjąć palta, odjechać i w
ten sposób surowo a dobitnie ukarać obie panie, żeby od razu poczuły, co się
święci. Lecz nie zdecydował się. Przy tym człowiek ten nie lubił niepewności, a
tu należało wyprowadzić rzecz na czystą wodę: skoro tak jawnie pogwałcono jego
rozkaz, coś w tym musi tkwić i przeto lepiej dowiedzieć się zawczasu; na
ukaranie zawsze będzie pora, ponieważ ma ich wszystkich w ręku. - Spodziewam
się, że podróż była pomyślna? - zwrócił się oficjalnie do Pulcherii
Aleksandrowny. - Dzięki Bogu, Piotrze Pietrowiczu.
- Cieszę się bardzo. I Awdotia Romanowna się nie zmęczyła ? - Jestem młoda i
silna, nie męczę się, natomiast mamie bardzo było ciężko - odparła Dunieczka. -
Ha, trudno, nasze szlaki narodowe nader są długie. Wielka jest tak zwana
"Mateczka Rosja"... Ja zaś mimo szczerych chęci w żaden sposób nie mogłem
wczoraj pań powitać. Żywię jednak nadzieję, że się obeszło bez specjalnych
kłopotów? - Oj, nie. Piotrze Pietrowiczu, byłyśmy bardzo zdekoncentrowane - z
osobliwą intonacją pośpieszyła oświad-
czyć Pulcheria Aleksandrowna - i gdyby sam Bóg nie zesłał nam wczoraj Dymitra
Prokoficza, przepadłybyśmy z kretesem. Dymitr Prokoficz Razumichin - dodała
prezentując go Łużynowi. - A jakże, miałem przyjemność... wczoraj - burknął
Łużyn, nieprzyjaźnie zerkając na Razumichina, po czym nachmurzył się i umilkł. W
ogóle Piotr Pietrowicz należał do ludzi, którzy na pozór są ogromnie mili w
towarzystwie i specjalnie podkreślają swoją uprzejmość, lecz skoro tylko coś im
się choć trochę nie spodoba, momentalnie tracą wszystkie swe zalety i stają się
podobniejsi do worków mąki niż do swobodnych kawalerów salonowych. Wszyscy znów
ucichli: Raskolnikow milczał uparcie, Dunia do czasu nie chciała przerywać
milczenia. Razumichin nie miał co. powiedzieć, tak że Pulcheria Aleksandrowna
znowu się zakłopotała. . - Marfa Pietrowna umarła, słyszał pan? - zagaiła
uciekając się do swego niezawodnego tematu. - A jakże, słyszałem. Zawiadomiono
mnie natychmiast;
a nawet przyjeżdżam teraz, by panie ostrzec, że Arkadiusz Swidrygajłow od razu
po pogrzebie małżonki udał się pośpiesznie do Petersburga. "Przynajmniej tak by
wynikało z informacji, które z całą dokładnością... - Do Petersburga? Tutaj? -
niespokojnie zapytała Du-nieczka i zamieniła spojrzenie z matką. - Nie inaczej;
i, oczywista, nie bez celu, jeśli się uwzględni pospieszność wyjazdu oraz w
ogóle wszystkie okoliczności poprzedzające. - Boże! Czyżby i tutaj nie dał
Dunieczce spokoju?- biadała Pulcheria Aleksandrowna. - Sądzę, że specjalnie ani
pani, ani Awdotia Roma-nowna nie ma czym się niepokoić - o ile, rzecz prosta,
panie same nie zechcą nawiązać z nim jakichkolwiek bądź stosunków. Co do mnie,
to śledzę z uwagą i teraz próbuję się dowiedzieć, gdzie zamieszkał... - Ach,
Piotrze Pietrowiczu, nie uwierzysz, do jakiego stopnia przestraszyłeś mnie teraz
- martwiła się Pulcheria Aleksandrowna. -Widziałam go tylko dwa razy i wydał mi
się okropny, okropny. Jestem pewna, że to on stał się przyczyną śmierci
nieboszczki Marfy Pietrowny. - Tego twierdzić nie można. Jestem w posiadaniu do-
tOft
kładnych danych. Nie przeczę: być może, przyśpieszył bieg rzeczy przez, że tak
powiem, moralny wpływ zniewagi; ale co się tyczy jego postępowania i w ogóle
moralnej charakterystyki tego człowieka - podzielam pani zdanie. (NJ? wiem, czy
jest teraz bogaty ani co mianowicie pozostawiła mu żona; o tym będę powiadomiony
w bardzo krótkim terminie; co jednak nie ulega wątpliwości, to że tutaj, w
Petersburgu, jeżeli będzie rozporządzał niewielkimi bodaj zasobami pieniężnymi,
nie omieszka wrócić do dawnych swoich obyczajów. Spośród ludzi tego pokroju jest
to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach pławiący się człowiek. Mam poważne
podstawy do przypuszczeń, że Marfa Pietrowna, która miała nieszczęście tak go
pokochać i z długów wykupić przed ośmiu laty, oddała mu usługę w innym jeszcze
względzie: jedynie wskutek jej starań i ofiar w zarodku ukręcono łeb sprawie
gardłowej, z przymieszką fantastycznego, że tak się wyrażę, bestialstwa, która w
wysokim stopniu mogła mu grozić przespacerowaniem się na Sybir. Oto więc jaki to
człowiek, jeżeli panie chcą wiedzieć. - O Boże! - załamała ręce Pulcheria
Aleksandrowna. Raskolnikow słuchał czujnie. - Czy naprawdę ma pan o tym dokładne
wiadomości? - spytała Dunia surowo i dobitnie. - Mówię tylko to, co sam pod
sekretem słyszałem od nieboszczki Marfy Pietrowny. Trzeba zaznaczyć, że ze
stanowiska prawniczego jest to sprawa nader niejasna. Mieszkała tutaj, a bodajże
i teraz mieszka, niejaka Ressiich, cudzoziemka i ponadto drobna lichwiarka,
która się trudni. innymi też sprawkami. Z tą oto Ressiich pan Swidrygajłow od
dawna miał nader bliskie i zagadkowe stosunki. Mieszkała przy niej daleka
krewna, podobno siostrzenica, głuchoniema dziewczynka, lat piętnastu czy nawet
czternastu, której owa Ressiich bezgranicznie nienawidziła, wypominała jej każdy
kąsek, ba, nieludzko ją biła. Kiedyś znaleziono ją na strychu powieszoną.
Zostało to uznane za samobójstwo. Po zwykłej procedurze na tym się skończyło,
jednak później wpłynął donos, że dziewczynka została... okrutnie znieważona
przez Swidrygajłowa. Wprawdzie wszystko to było niejasne, donos pochodził od
innej Niemki, kobiety bezecnej i na wiarę nie zasługującej. Wreszcie, wskutek
zabiegów i pieniędzy
Marfy Pietrowny, na dobrą sprawę i donosu nie było, krążyły tylko słuchy. Bądź
co bądź, jednak była to plotka znamienna. Pani zaś, Awdotio Romanowno, z
pewnością słyszała u nich również o historii z niejakim Filipem, który zmarł
zakatowany sześć lat temu, jeszcze za poddaństwa. - Przeciwnie, słyszałam, że
ten Filip sam się powiesił.
- Zapewne; lecz przymusiła lub raczej skłoniła go do odebrania sobie życia
metoda bezustannych napaści i pastwienia się ze strony pana Swidrygajłowa. - O
tym nic nie wiem - sucho odparła Dunia - słyszałam tylko jakąś bardzo dziwną
historię, że ów Filip był hipochondrykiem, czymś w rodzaju domorosłego filozofa,
służba mówiła, że się "zaczytał", a powiesić się miał raczej z powodu drwin, nie
zaś przez kije pana Swidrygajłowa. Przy mnie obchodził się ze służbą dobrze i
ludzie lubili go nawet, choć rzeczywiście oni także przypisywali mu winę śmierci
Filipa. - Widzę, Awdotio Romanowno, że pani raptem stała się skłonna orędować za
nim - rzucił Łużyn krzywiąc wargi w dwuznacznym uśmiechu. - Istotnie, to
człowiek sprytny i umiejący zjednywać sobie płeć piękną, czego żałosnym
przykładem tak dziwnie zmarła Marfa Pietrowna. Pragnąłem tylko służyć pani i jej
matce radą wobec jego nowych prób, które niewątpliwie nastąpią. Co do mnie,
jestem przeświadczony, że ten człowiek niechybnie znowu zniknie w więzieniu dla
dłużników. Marfa Pietrowna jako żywo nie miała nigdy zamiaru nic mu zapisywać,
chodziło jej bowiem o dzieci; jeśli więc coś mu zostawiła, to chyba tylko coś
najbardziej nieodzownego, małej wartości, znikomego, co człowiekowi z jego
nawykami nie wystarczy nawet na rok. - Piotrze Pietrowiczu, bardzo proszę -
rzekła Dunia - niech pan porzuci ten temat. Mocno mnie to nudzi. - Tylko co był
u mnie - oświadczył znienacka Ras-kolnikow, po raz pierwszy przerywając
milczenie. Zewsząd zrozległy się okrzyki, wszyscy zwrócili się do niego. Nawet
Piotr Pietrowicz był przejęty. - Półtorej godziny temu^. kiedy spałem, wszedł,
zbudził mnie i przedstawił mi się - ciągnął Raskolnikow. - Był dosyć swobodny,
wesoły i pełen nadziei, że się z nim inź
zbliżę. Między innymi, bardzo pragnie zobaczyć się z tobą, Duniu, i prosił,
żebym mu to ułatwił. Ma dla ciebie pewną propozycję; zapoznał mnie z nią. Poza
tym oznajmił mi, że Marfa Pietrowna na tydzień przed zgonem zdążyła zapisać ci,
Duniu, trzy tysiące rubli i że te pieniądze będziesz teraz mogła podnieść w
bardzo krótkim terminie. - Bogu dzięki! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna i
przeżegnała się. - Duniu, módl się za nią, módl. - Tak, to prawda - wyrwało się
Łużynowi.
- I co, co dalej ? - piliła Dunieczka.
- Następnie powiedział, że sam jest niezamożny, że cały majątek przeszedł na
jego dzieci, które są teraz u ciotki. Dalej, że zatrzymał się gdzieś niedaleko
mnie, lecz gdzie? nie wiem, nie spytałem. - Ależ cóż to, cóż chce zaproponować
Dunieczce? - badała spłoszona Pulcheria Aleksandrowna. - Mówił ci? - Owszem,
mówił.
- Cóż?
- Później powiem. - Raskolnikow umilkł i zajął się swą szklanką herbaty. Piotr
Pietrowicz wydobył zegarek i spojrzał na godzinę.
- Mam pilne interesy, toteż nie będę przeszkadzał - rzekł z miną lekko dotkniętą
i wstał z krzesła. - Proszę zostać. Piotrze Pietrowiczu - rzekła Dunia - przecie
pan zamierzał spędzić z nami wieczór. Przy tym pan sam pisał, że chce o czymś
pomówić ze mną. - Tak jest, Awdotio Romanowno - z naciskiem powiedział Piotr
Pietrowicz, znów siadając na krześle, lecz nie wypuszczając z rąk kapelusza - w
rzeczy samej, pragnąłem pomówić i z panią, i z jej czcigodną matką, a to o
wielce doniosłych punktach. Ponieważ jednak brat pani nie może przy mnie mówić o
niektórych propozycjach pana Swidrygajłowa, więc i ja nie chcę i nie mogę
mówić... przy wszystkich... o niektórych wielce a wielce doniosłych punktach.
Zaznaczę też, że nie została spełniona moja najusilniejsza i najbardziej
kapitalna prośba... Tu Łużyn przybrał minę rozgoryczoną i zamilkł efektownie. -
Pańska prośba, żeby przy naszym spotkaniu nie był obecny mój brat, nie została
spełniona wyłącznie na moje 309
żądanie - powiedziała Dunia. - Pan pisał, że mój brat pana obraził; uważam, że
trzeba to niezwłocznie wyjaśnić i że panowie muszą się pogodzić. Jeżeli Rodia
rzeczywiście obraził pana, to musi i nie omieszka przeprosić. Piotr Pietrowicz z
miejsca nabrał fantazji. - Istnieją zniewagi, Awdotio Romanowno,. których przy
najlepszej nawet chęd nie da^się puścić w niepamięć. Są granice, których
przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem, wrócić już
niepodobna. - Właściwie nie o tym mówiłam, Piotrze Pietrowiczu - przerwała
Dunia, trochę zniecierpliwiona. - Proszę dobrze zrozumieć, że cała nasza
przyszłość zależy teraz od tego, czy to się wszystko wyjaśni i załagodzi
możliwie najprędzej, czy nie. Powiadam panu wręcz, od razu, że inaczej
zapatrywać się na to nie mogę, i jeżeli panu bodaj trochę zależy na mnie, to,
choć rzecz jest niełatwa, cała ta historia musi dziś jeszcze się skończyć.
Powtarzam: jeśli brat jest winien, będzie musiał przeprosić. - Dziwię się, że
pani tak stawia kwestię, Awdotio Romanowno - mówił Łużyn z coraz większą
irytacją. - Ceniąc i, że tak powiem, adorując panią, mogę jednocześnie bardzo a
bardzo nie lubić kogoś z jej domowników. Zabiegając o szczęście poślubienia pani
nie mogę jednak brać na siebie zobowiązań nie licujących... - Ach, proszę dać
spokój tej obrażliwości, Piotrze Pietrowiczu - impetycznie wtrąciła Dunia. -
Niech pan będzie tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za; jakiego zawsze pana
uważałam i uważać pragnę. Dałam panu ważką obietnicę, jestem pańską narzeczoną;
niechże mi pan zaufa w tej sprawie i uwierzy, że potrafię się zdobyć na
bezstronność. To, że biorę na siebie rolę sędziego, jest dla mego brata taką
samą niespodzianką jak dla pana. Kiedy dzisiaj, po pańskim liście, prosiłam,
żeby koniecznie przyszedł na to spotkanie, nic mu nie powiedziałam o swych
zamiarach. Proszę zrozumieć, że jeżeli nie dojdzie do zgody, będę zmuszona
wybierać między wami: 'albo pan, albo on. Taki warunek padł i z pańskiej, i z
jego strony. Nie chcę i nie powinnam pomylić się w wyborze, dla pana muszę
zerwać z bratem, dla brata muszę zerwać z panem. Chcę i mogę stwierdzić teraz na
pewno: czy jest mi bratem? A co do pana: 310
czy panu na mnie zależy? czy pan mnie ceni? czy mam zostać pańską żoną? -
Awdotio Romanowno - zżymał się Łużyn - słowa pani są dla mnie zbyt wieloznaczne,
powiem więcej: uwłaczające, wobec położenia, jakie mam zaszczyt zajmować w
stosunku do pani. Już pominę dziwne i obraźliwe zestawienie mnie na jednym
poziomie z... aroganckim młodzikiem; ale słowa pani zdają się dopuszczać
możliwość cofnięcia danej mi obietnicy. Mówiąc: "albo pan, albo on", jasno mi
pani pokazuje, jak niewiele znaczę w jej oczach... Nie mogę na to pozwolić
wobec... danego słowa... i zobowiązań istniejących między nami. - Jak to! -
żachnęła się Dunia. - Stawiam pana w jednym rzędzie ze wszystkim, co mi
dotychczas było drogie w życiu, co dotychczas stanowiło cale moje życie, a pan
się raptem obraża, że za mało go cenię. Raskolnikow uśmiechnął się milcząco i
jadowicie, Ra-zumichina aż skręciło; lecz Piotr Pietrowicz nie uwzględnił
argumentu: przeciwnie, z każdym słowem stawał się coraz bardziej zaczepny i
zjadliwy, jakby nabierając apetytu. - Miłość do przyszłego towarzysza życia, do
małżonka, winna górować nad miłością do brata - orzekł sentencjonalnie - w
każdym zaś razie nie mogę stać na jednym poziomie... Aczkolwiek mówiłem, że w
obecności brata pani nie życzę sobie i nie mogę wykładać wszystkiego, z czym
przybyłem, niemniej zamierzam teraz zwrócić się do czcigodnej matki pani celem
wyjaśnienia pewnego kapitalnego, dotkliwie mnie obrażającego punktu. Syn pani -
zwrócił się do Raskolnikowej - wczoraj, w obecności pana Razsudkina (czy też...
zdaje się, że tak? przepraszam, zapomniałem pańskiego nazwiska - uprzejmie
skłonił się Razumichinowi), znieważył mnie wypaczeniem mej myśli, którą
zakomunikowałem pani podówczas w rozmowie prywatnej, przy kawie, a mianowicie,
że ożenek z panną ubogą, która już zakosztowała biedy, jest, moim zdaniem, z
punktu widzenia moralnego korzystniejszy dla pożycia niż małżeństwo z osobą
zepsutą dobrobytem. Syn pani rozmyślnie przejaskrawił znaczenie moich słów aż do
zupełnej niedorzeczności, a to, jak sądzę, na podstawie własnoręcznych listów
pani. Będę szczęśliwy, Pulcherio Aleksandrowno, jeżeli pani dobrodziejka zdoła
zachwiać tym moim przeświadczeniem i w ten sposób znacznie mię uspokoić. Niechże
mi pani powtórzy, w jakich mianowicie zwrotach oddała pani moje słowa w swym
liście do Rodiona Romanowicza. - Nie pamiętam - stropiła się Pulcheria
Aleksandrow-na - powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co Rodia panu
powiedział... Możliwe, że trochę przesadził. - Nie mógłby przesadzić, gdyby go
pani odpowiednio nie usposobiła. - Piotrze Pietrowiczu - z godnością rzekła
Pulcheria Aleksandrowna - za dowód, żeśmy pańskich słów nie wzięły w bardzo złym
świetle, służy chociażby to, że jesteśmy tutaj. - Słusznie, mamusiu! -
pochwaliła Dunia.
- A zatem to znowu ja jestem winien! - uraził się Lużyn.
- Wciąż oskarża pan Rodiona, Piotrze Pietrowiczu, a przecie sam napisał pan o
nim nieprawdę w swoim liście - dodała ośmielona Pulcheria Aleksandrowna. - Nie
przypominam sobie, żebym pisał nieprawdę.
- Napisał pan - szorstko powiedział Raskolnikow nie obracając głowy do Łużyna -
żem wczoraj wręczył pieniądze nie wdowie stratowanego, jak to było w
rzeczywistości, tylko jego córce, której przed dniem wczorajszym nigdy nie
widziałem. Pan to napisał, żeby poróżnić mnie z rodziną, i w tym celu dodał pan
kilka szkaradnych stów o prowadzeniu się panny, której pan nie zna. Są to
nikczemne oszczerstwa. - Łaskawy pan daruje - drżąc z gniewu odparł Łu-żyn. -
Jeżeli w swym liście poruszyłem temat pańskiej osoby i postępków, to wyłącznie
na prośbę pana siostry i matki, żebym im pisał, jak pana zastałem i jakie wywarł
pan na mnie wrażenie. Co się zaś tyczy treśd mego listu, to proszę mi wytknąć
choć jedną niesłuszną linijkę, że mianowicie pan tych pieniędzy nie wydał oraz
że w tamtej rodzinie, chociażby najnieszczęśliwszej, nie ma osób niegodnych. -
Ja zaś uważam, że pan ze wszystkimi swymi zaletami niewart jest małego palca tej
nieszczęśliwej dziewczyny, w którą pan rzuca kamieniem. - Więc może pan by się
nie zawahał wprowadzić ją do towarzystwa swojej matki i siostry? - Już to
zrobiłem, jeśli pan ciekaw. Posadziłem ją dzisiaj obok mamy i Duni. - Rodia! -
zgorszyła się Pulcheria Aleksandrowna. Dunieczka poczerwieniała, Razumichin
ściągnął brwi. Łu-żyn uśmiechnął się szyderczo i wyniośle. - Sama pani widzi,
Awdotio Romanowno - rzekł - czy możliwe jest pojednanie? Spodziewam się teraz,
że ta sprawa jest skończona i załatwiona raz na zawsze. Odchodzę, żeby nie
zakłócać miłego nastroju familijnego i nie przeszkodzić zwierzeniom. - Wstał z
krzesła i wziął kapelusz. - Lecz na odchodnym pozwolę sobie nadmienić, że na
przyszłość prosiłbym o oszczędzenie mi tego rodzaju spotkań i że się tak wyrażę
- kompromisów. Prośbę tę zanoszę w szczególności do szanownej pani dobrodziejki,
tym bardziej że mój list był zaadresowany właśnie do pani, a nie do kogo innego.
Pulcherię Aleksandrownę trochę to ubodło.
- Jakoś pan już całkiem bierze nas na munsztuk. Piotrze Pietrowiczu. Dunia
powiedziała, dlaczego nie spełniłyśmy pańskiego życzenia: miała najlepsze
zamiary. A i pisze pan do mnie tak, jakby rozkazywał. Czy naprawdę mamy każdą
pańską wolę poczytywać za rozkaz? Ja bym uważała przeciwnie, że właśnie teraz
powinien nam pan okazywać szczególną delikatność i wyrozumiałość, bośmy wszystko
porzuciły, zaufały panu, przyjechały tutaj, czyli że już i tak jesteśmy prawie w
pańskiej mocy. - Niezupełnie to słuszne, proszę pani, a zwłaszcza w obecnej
chwili, gdy obwieszczono o zapisanych przez Marfę Pietrownę trzech tysiącach,
które są, zdaje się, bardzo na rękę, jeśli mam sądzić z nowego tonu, jakim się
teraz do mnie mówi - dodał zjadliwie. - Ta uwaga wskazuje, że pan rzeczywiście
rachował na naszą bezradność - rzuciła Dunia z rozdrażnieniem. - Bądź co bądź,
obecnie już na to liczyć nie mogę, a zwłaszcza nie chcę przeszkodzić
zakomunikowaniu tajnych propozycji Arkadiusza Swidrygajłowa, które zwierzył
bratu pani i które, jak widzę, mają dla państwa znaczenie kapitalne i może
niezmiernie przyjemne. - O mój Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
Razumichin ledwie mógł usiedzieć. na krześle.
mu nie potrzeba. Już drugi rok czepia się, żebym wziął od niego ten tysiąc, a
jemu wypłacał po sześć procent. Wiem, że to fortel: po prostu chce mi dopomóc;
ale zeszłego roku nie potrzebowałem, teraz zaś postanowiłem wziąć i tylko
czekałem na jego przyjazd. Wy mi dacie drugi tysiąc, z tych swoich trzech, i to
na razie wystarczy, połączymy swe kapitały. A co będziemy robili? Tu Razumichin
począł rozwijać swój plan i dużo gadał o tym, jak to prawie wszyscy nasi
księgarze i wydawcy kiepsko się znają na swoim towarze i przeto są zazwyczaj
marnymi wydawcami, gdy tymczasem staranne wydawnictwa są na ogól popłatne,
niekiedy nawet dają wyborny zysk. Właśnie o działalności wydawniczej marzył
Razumichin, który już dwa lata wysługiwał się innym, nieźle znal trzy
europejskie języki, a jeśli przed sześcioma dniami powiedział Raskolnikowowi, że
jest "nietęgi w niemczyżnie", to tylko po to, by go zmusić do wzięcia połowy
przekładu i trzech rubli zaliczki: skłamał podówczas i Raskolnikow wiedział o
tym. - Czemuż, czemuż nie skorzystać ze sposobności, skoro mamy obecnie w ręku
jeden z głównych atutów, mianowicie - własne pieniądze? - z zapałem prawił
Razumichin. - Oczywiście, trzeba będzie zakasać rękawy, toteż będziemy
pracowali, pani, Awdotia Romanowna, ja, Rodion... Niektóre wydawnictwa dają
teraz świetny dochód. Co zaś najważniejsze to że będziemy wiedzieli, co
mianowicie tłumaczyć. Będziemy i tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się - wszystko
razem. Teraz mogę być przydatny, ponieważ mam doświadczenie. Oto już blisko dwa
lata, jak myszkuję wśród wydawców, i poznałem ten interes na wyrywki: nie święci
garnki lepią, proszę m; wierzyć. I czemuż, czemu nie połknąć tego, co samo włazi
do ust? Wiem (i trzymam w tajemnicy,' o dwóch czy trzech takich książkach, że za
sam pomysł ich przełożenia można dostać po sto rubli od sztuki, a pomysłu
przetłumaczenia jednej z nich me sprzedałbym ani za pięćset rubli, l cóż pań-
SŁWO myślą? Gdybym to zaproponował któremu ~i. wydawców, gotów by się wahać:
takie to zakute pały! A co hię tyczy drukarń, papieru, sprzedaży - proszę
polegać na. mnie! Znam to jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku. dojdziemy do
wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie
wyjdziemy na swoje, 320
Duni błyszczały oczy.
- To co pan mówi, bardzo mi się podoba, Dymitrze Prokuficzu - powiedziała. - Ja
naturalnie pojęcia o tym nie mam - mitygowała Pulcheria Aleksandrowna - może to
i bardzo dobrze, ale Bóg raczy wiedzieć. Jakieś to bardzo nowe, niewiadome.
Oczywiście, musimy tu koniecznie pozostać, choć na jakiś czas... Spojrzała na
Rodię. - Jak myślisz, Rodia? - zapytała Dunia.
- Sądzę, że to bardzo dobry .pomysł - odparł. - O własnej firmie marzyć za
wcześnie, ale pięć lub sześć książek, to pewna, można wydać bez ryzyka. Sam wiem
o jednym dziele, które by miało zapewnione powodzenie. Co się zaś tyczy tego, że
on potrafi interes poprowadzić, to nie ulega wątpliwości; zna się na rzeczy...
Zresztą jeszcze zdążycie się dogadać... - Hura!-huknął Razumichin.-Ą .teraz
czekajcie, jest tu do wynajęcia mieszkanie, w tym samym domy, od tychże
właścicieli. Osobne, oddzielne, z tymi numerami nie komunikuje się - umeblowane,
cena przystępna, trzy pokoiki. Możecie je wynająć na początek. Wasz zegarek
zastawię jutro, pieniądze wam przyniosę, a potem wszystko się urządzi. Grunt, że
teraz możecie zamieszkać wszyscy troje razem. Rodia z wami... Rodia. dokądże ty?
- Jak to, już idziesz? - spytała Pulcheria Aleksandrowna aż z przestrachem. - W
takiej chwili! •-- krzyknął Razumichin. Dunia patrzyła na brata z
niedowierzającym zdumieniem. Miął czapkę w ręku; gotował się do wyjścia. - Macie
takie miny, jakbyście mnie chowali albo żegnali na wieki - zauważył jakoś
dziwnie. Niby uśmiechnął się, ale może to i nie był uśmiech.
- Zresztą, kto wie, może widzimy się ostatni raz - dorzucił odruchowo. Chcia!
pomyśleć to w duchu, lecz słowa same wypowiedziały się głośno, - Co tobie? -
zawołała matka.
- Dokąd idziesz, Rodia? - osobliwym tonem zagadnęła Dunia. - Ot... muszę,
koniecznie - odpowiedział nieokreślenie,
321
jakby niepewny, co chciał rzec. Ale jego blada twarz wyrażała jakąś
determinację. -^Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć tobie,
mamusiu... i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie widywać. Marnie się
czuję, jestem niespokojny... później przyjdę, przyjdę sam, kiedy... będę mógł.
Pamiętam o was i kocham... Zostawcie mnie! Dajcie mi pobyć samemu! Tak
postanowiłem już przedtem... Postanowiłem nieodwołalnie... Cokolwiek się ze mną
stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam. Zapomnijcie o mnie zupełnie. Tak
będzie lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Kiedy będzie trzeba, sam przyjdę
albo... Was sprowadzę. Możliwe, że wszystko zmartwychwstanie!... Ale teraz,
jeżeli mnie kochacie - zaniechajcie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję
to... żegnajcie! - Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
I matka, i siostra były przerażone; Razumichin także.
- Riodia, Rodia. Pogódź się z nami, niech będzie po dawnemu! - zaklinała biedna
matka. Wolno ruszył ku drzwiom i otworzył je. Dunia go do-pędziła. - Rodia! Co
ty wyprawiasz z matką! - szepnęła, a wzrok jej pałał oburzeniem. Ponuro
popatrzał na nią. - Nic, nic, przyjdę, będę przychodził - mruknął półgłosem,
jakby nie całkiem zdawał sobie sprawę, co chce powiedzieć, i wyszedł z pokoju. -
Bez serca, zły egoista! - żachnęła się Dunia.
- 0-błą-ka-ny, a nie bez serca. To wariat! Czyż wy tego nie widzicie? W takim
razie to pani jest bez serca... - gorąco wyszeptał Razumichin tuż nad jej uchem
i mocno ścisnął jej dłoń. - Zaraz wrócę! - krzyknął zwracając się do zmartwiałej
Pulcherii Aleksandrowny i wybiegł za próg. Raskolnikow czekał u wylotu
korytarza. - Wiedziałem, że przybiegniesz - ozwal się. - Wracaj do nich i bądź z
nimi... Jutro bądź u nich także... i zawsze. Ja... może przyjdę... jeżeli będę
mógł. Żegnaj! I nie podając mu ręki odszedł.
- Ależ dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ci jest? Do cze-
322
goż to podobne!... - bąkał Razumichin, zupełnie zbity z tropu. Raskolnikow
przystanął. - Raz na zawsze: nigdy o nic mnie nie pytaj. Nie mam nic do
powiedzenia... Nie przychodź do mnie. Może przyjdę tutaj... Zostaw mnie, a
ich... nie zostawiaj. Czy mnie zrozumiałeś ? W korytarzu było ciemno; stali pod
lampą. Chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin cale życie
pamiętał tę chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowa zdawał się
potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do do świadomości. Nagle
Razumichin drgnął. Coś dziwnego przemknęło między nimi... Jakaś myśl
prześliznęła się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z
obu stron... Razumichin pobielał jak trup. - Teraz rozumiesz ? - rzekł znienacka
Raskolnikow z wykrzywioną twarzą. - Wracaj, idź do nich - dodał i szybko się
odwróciwszy wyszedł z domu... Nie będę teraz opisywał, co się tego wieczoru
działo u Pulcherii Aleksandrowny, jak wrócił do nich Razumichin, jak je
uspokajał, jak się zaklinał, że trzeba dać Rodionowi odpocząć po chorobie,
przysięgał, że Rodia przyjdzie na pewno, będzie przychodził co dnia, że jest
bardzo, bardzo roztrzęsiony, więc nie należy go drażnić; że on, Razumichin,
będzie go miał na oku, sprowadzi/mu dobrego doktora, najlepszego, całe
konsylium... Słowem, tego wieczoru Razumichin stał się ich synem i bratem. IV
A Raskolnikow udał się wprost do domu nad kanałem, gdzie (mieszkała Sonia. Była
to kamienica dwupiętrowa, stara, na zielono pomalowana. Wyszukał stróża i
otrzymał od niego dosyć niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Ka-
pernaumow. Gdzieś w rogu podwórka znalazł wejście na wąskie i ciemne schody,
wspiął się wreszcie na piętro i wszedł na galeryjkę, obiegającą dom od strony
podwórza. Gdy brnął w mroku, nie wiedząc, gdzie tu było wejście do Kapernaumowa,
nagle o trzy kroki od niego otworzyły się drzwi; machinalnie chwycił za klamkę.
21. -^.i
- Gospodarze bardzo poczciwi, bardzo użyci - odparła Sonia, jakby się jeszcze
nie opamiętała i nie doszła do ładu ze sobą - wszystkie meble i wszystko...
wszystko należy do gospodarzy. Są bardzo dobrzy, dzieci także przychodzą do mnie
często... - To ci... z wadą wymowy?
- Tak, proszę pana... On się zacina, no i kuleje. Żona także... Właściwie nie
jąka się, tylko nie wszystko wymawia. Jest dobra, bardzo. A on - byty poddany
parobek. Dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta... po
prostu chore, ale się nie jąkają... A skąd pan o nich wie? - zagadnęła nie bez
zdziwienia. - Opowiadał mi wówczas ojciec pani. Wszystko mi o pani
opowiedział... Również o tym, jak pani wtedy wyszła o szóstej, a wróciła o
dziewiątej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna klęczała przy łóżku pani. Sonia się
zmieszała.
- Mam wrażenie, że widziałam go dzisiaj - szepnęła z wahaniem. - Kogo?
- Ojca. Szłam ulicą, tu niedaleko, na rogu, po dziewiątej, a on jak gdyby szedł
przede mną. Zupełnie niby on. Już chciałam wstąpić do Katarzyny Iwanowny. - Pani
się przechadzała?
- Tak - cicho bąknęła Sonia, znów się zmieszała, znów spuściła oczy. - Kiedy
pani mieszkała u ojca, Marmieładowa bijała panią, co? - Ach, nie, skądże, co pan
mówi, nie! - Sonia spojrzała na niego aż z jakimś przestrachem. - Więc pani ją
lubi?
- Ją? No prze-e-cie! - przeciągnęła Sonia żałośnie i z wyrazem cierpienia
złożyła nagle ręce. - Ach, pan jej... Gdyby pan ją znał! Toż ona zupełnie jak
dziecko... Toż jej się rozum pomieszał... z tych bied. A jaka była mądra... jaka
wielkoduszna... jaka dobra! Pan nic, nic nie wie... ach! Sonia wymówiła to jakby
z rozpaczą, łamiąc ręce, przejęta i cierpiąca. Jej blade policzki znów się
zarumieniły, w oczach odbiła się męczarnia. Znać było, że swym pytaniem
strasznie ją poruszył, że strasznie chciała coś wypowiedzieć, 326
wyjaśnić, stanąć w obronie. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli wolno tak
rzec, wyraziło się nagle w rysach jej twarzy. - Biła! Ale cóż pan mówi! Mój
Boże, biła! A choćby nawet biła, to i cóż? Co z tego? Pan nic, nic nie wie... To
taka nieszczęśliwa... ach, jaka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka
sprawiedliwości... Jest czysta. Tak bardzo wierzy, że we wszystkim musi być
sprawiedliwość, więc żąda... Choćby ją zakatowąć, nic niesprawiedliwego nie
zrobi. Ona nie rozumie, że przecie nie sposób, żeby między ludźmi była
sprawiedliwość, i to ją jątrzy... Jak dziecko, jak dziecko. Jest sprawiedliwa,
sprawiedliwa. - A co będzie z panią? Spojrzała na niego pytająco.
- Przecie oni wszyscy spadną pani na kark. Co prawda, to i przedtem wszystko
wisiało na pani, a nieboszczyk nawet po pieniądze na poprawiny po wypitce
przychodził tutaj. No dobrze, ale co będzie teraz? - Nie wiem - zasmuciła się
Sonia.
- Pozostaną tam?
- Nie wiem. Są winni za komorne; ale podobno gospodyni mówiła dzisiaj, że chce
im wymówić, a Katarzyna Iwanowna, że i tak nie zostałaby tam ani chwili. -
Skądże to taka hardość? Liczy na panią?
- Ach, nie, proszę tak nie mówić!... Stanowimy jedno, razem żyjemy - znów się
wzburzyła i nawet rozdrażniła Sonia, co wyglądało, jakby się rozgniewał kanarek
lub inny drobny ptaszek. - Zresztą, cóż ma począć? Gdzie, gdzie ma się podziać?
- pytała z gorączkowym przejęciem. - Boże, ile ona dzisiaj wypłakała łez! Rozum
jej się miesza; pan nie zauważył? Miesza się. To jak małe dziecko troszczy się,
żeby jutro wszystko było przyzwoicie, żeby były przekąski i wszystko... to znów
załamuje ręce, pluje krwią, płacze, zaczyna raptem walić głową o ścianę - z tej
rozpaczy. Potem się znów pociesza, pokłada nadzieję w panu: mówi, że pan jest
teraz jej ucieczką, że ona gdzieś pożyczy trochę pieniędzy, pojedzie ze mną do
rodzinnego miasta, założy pensję dla dobrze urodzonych panien, mnie zrobi
przełożoną - i że zacznie się dla nas zupełnie nowe, wspaniałe życie; całuje
mnie, ściska, pociesza - i wierzył Tak wierzy w swoje fantazje! No i czyż można
jej się sprzeciwiać? A tymczasem calutki dzień myje 327
- Nie - wyszeptała.
- Oczywiście, że nie! Ale pani próbowała? - dodał z drwiną prawie. - Próbowałam.
- I figa? Rzecz jasna! Głupie pytanie!
Znów chodził po pokoju, znów upłynęła minuta.
- Nie każdego dnia coś wpływa? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej i ponownie
oblała się pąsem. - Nie - wyszeptała z dręczącym wysiłkiem.
- Z Polunią będzie na pewno to samo - rzekł znienacka.
- Nie! nie! to nie może być, nie! - jak opętana krzyknęła głośno Sonia, niby
nożem żgnięta. - Pan Bóg, Pan Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!... - Już
nieraz pozwalał.
- Nie, nie! Bóg ją obroni. Bóg!... - powtarzała obłędnie. - A może Boga wcale
nie ma - ze złą uciechą odparł Raskolnikow, zaśmiał się i spojrzał na nią. Rysy
Soni naraz zmieniły się strasznie; przebiegły po nich skurcze. Z niewysłowionym
wyrzutem spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, lecz nic nie potrafiła
wykrztusić i tylko gorzko, gorzko zapłakała chowając twarz w dłoniach. - Pani
mówi, że Katarzynie Iwanownie rozum się miesza;
pani także rozum się miesza - rzekł po chwili milczenia.
Upłynęło pięć minut. Wciąż chodził tam i z powrotem, milcząc, nie patrząc na
nią. Wreszcie podszedł do niej; oczy mu błyszczały. Oburącz ujął ją za ramiona i
zajrzał wprost w jej spłakaną twarz. Wzrok jego był suchy, zgorączkowany, ostry,
wargi drgały spazmatycznie... Wtem schylił się szybko, przypadł do podłogi i
pocałował nogę dziewczyny. Sonia z przerażeniem odskoczyła od niego jak od
wariata. Bo też wyglądał zupełnie jak wariat. - Co pan robi, co pan robi? Przede
mną! - bełkotała blednąc, a serce skurczyło jej się nieznośnym bólem. Wstał od
razu. - Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu -
rzekł jakoś dziko i odszedł do okna. - Słuchaj - dodał wracając do niej po
minucie - niedawno powiedziałem jednemu zuchwalcowi, że niewart twego 330
małego palca... i że zrobiłem swojej siostrze zaszczyt sadzając ją dzisiaj koło
ciebie. - Ach, jakże pan mógł to powiedzieć! i to przy niej! - przeraziła się
Sonia. - Siedzieć koło mnie! zaszczyt! Przecie ja jestem... bez czci, jestem
wielka, wielka grzesznica! Ach, cóż to pan powiedział! - Nie za to, żeś
grzesznica, nie za to, żeś pohańbiona, powiedziałem tak o tobie, lecz za wielkie
twoje cierpienie. A żeś grzeszna, to prawda - dodał nieomal w natchnieniu - a
najgorszy twój grzech to, żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie. To
najokropniejsze, że żyjesz w tym brudzie, którego nienawidzisz, a zarazem wiesz
sama (bo wystarczy mieć oczy), że nikomu tym nie pomagasz i nikogo przez to nie
ocalasz! I powiedzże mi nareszcie - mówił zapamiętale - jakim sposobem taka
hańba i taka nikczemność mieści się w tobie tuż obok wręcz przeciwnych, świętych
uczuć? Przecie słuszniej, tysiąc razy słuszniej i rozumniej byłoby rzucić się do
wody i za jednym zamachem skończyć z tym wszystkim! - Aż nimi co będzie? - słabo
spytała Sonia spozierając nań męczeńsko, lecz jednocześnie jakby się zgoła nie
dziwiąc jego słowom. Raskolnikow przyjrzał jej się osobliwie. Wszystko wyczytał
z jednego jej spojrzenia. A więc rzeczywiście już i ona miewała tę myśl. Może
niejednokrotnie i poważnie rozmyślała z rozpaczą o samobójstwie - tak bardzo
poważnie, że teraz prawie jej nie zdziwiła jego sugestia. Nie zauważyła nawet
okrucieństwa jego słów (sensu wyrzutów i zwłaszcza jego poglądu na jej hańbę
również nie zauważyła, widział to wyraźnie). Lecz zrozumiał w pełni, w jak
potwornie bolesnym stopniu zadręczała ją od dawna już myśl o własnym upadku i
sromocie. Więc cóż, cóż, rozmyślał, powstrzymywało ją dotychczas od chęci
odebrania sobie życia? Dopiero teraz pojął w całej pełni, czym dla niej były te
biedne, małe dzieci--sieroty i ta żałosna, wpółobłąkana Katarzyna Iwanowna, ze
swą gruźlicą, ze swoim tłuczeniem głową o mur. Niemniej jasne było dla niego, że
Sonia ze swoim charakterem i tą bądź co bądź trochą wykształcenia, jakie
otrzymała, żadną miarą nie mogła pozostawać w tej sytuacji. Ale było dlań
zagadką, czemu tak długo mogła w tej sytuacji trwać i nie zwariować, jeśli już
brakło jej sił, żeby skoczyć w wodę. Rozumiał naturalnie, że położenie Soni w
społeczeństwie jest zjawi-331
wyraźnie i z mocą, jak gdyby to ona sama wyznawała wszem wobec) Iście, Panie!
jam uwierzyła, żeś Ty jest Chrystus, Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł."
Zatrzymała się, szybko podniosła oczy na niego, lecz co żywo przemogła się i
jęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomo, nie obracając się,
trzymając łokcie na stole, patrząc w bok. Doczytali do 32 wersetu: - "Marya
tedy, gdy przyszła, kędy był Jezus, ujrzawszy Go, przypadła do nóg Jego i rzekła
Mu: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój. Jezus tedy, gdy ją ujrzał
płaczącą i Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące, rozrzewnił się w duchu i
wzruszył sam siebie; i rzekł; Gdzieżeście go położyli? Powiedzieli Mu: Panie!
pójdź a oglądaj! I zapłakał Jezus. Mówili tedy Ży dowie: Oto jako go miłował. A
niektórzy z nich mówili: Nie mógł Ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego,
uczynić, żeby był ten nie umarł?" Raskolnikow obrócił się do niej i patrzał na
nią, przejęty. Tak, właśnie tak! Już nią całą wstrząsała prawdziwa, rzeczywista
gorączka. Oczekiwał tego. Oto zbliżała się do słowa o największym, niesłychanym
cudzie i zdjęło ją uczucie wielkiego tryumfu. Głos jej nabrał metalicznej
dźwięczności; brzmiała w nim i wzmacniała go radość i tryumf. Wiersze druku
mieszały się przed nią, bo ciemniało jej w oczach, lecz umiała tekst na pamięć.
Przy ostatnim wersecie: "Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego..."
- Sonia, zniżając glos, gorąco i namiętnie oddała zwątpienie, wyrzut i naganę
niewierzących, zaślepionych Żydów, którzy wnet, za chwilę, jak gromem rażeni,
padną na ziemię, zaszlochają i uwierzą... "I on, on-także zaślepiony i
niewierzący, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! zaraz,
natychmiast" - marzyło jej się, więc drżała w radosnym oczekiwaniu. - "Jezus
tedy, rozrzewniwszy się znowu sam w sobie, przyszedł do grobu; a była jaskinia,
a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odejmijcie kamień. Rzekła Mu Marta,
siostra tego, który był umarł: "Panie! jużci cuchnie, bo mu już czwarty dzień."
Słowo "czwarty" wypowiedziała z naciskiem.
- "Powiedział jej Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwie-336
rżysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień, a Jezus, podniósłszy oczy swe w
górę rzekł: Ojcze! dziękuję Tobie, żeś Mnie wysłuchał. A Jamci wiedział, że Mnie
zawsze wy-sluchiwasz; alem rzekł dla ludu, który około stoi, aby wierzyli, iżeś
Ty Mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź z grobu! I
natychmiast wyszedł, który był umarły... (głośno, w zachwyceniu odczytała drżąc
i martwiejąc, jakby oglądała to na własne oczy) ...mając ręce i nogi związane
chustkami, a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go i
puśćcie, aby szedł. Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryi i Marty, a
widzieli, co uczynił Jezus, uwierzyli Weń." Dalej już nie czytała, nie mogła
czytać, zamknęła księgę i szybko wstała z krzesła. - Tyle o wskrzeszeniu
Łazarza-ucięła surowym szeptem, i stanęła bez ruchu, odwrócona, nie śmiać i jak
gdyby wstydząc się podnieść na niego wzrok. Jej febryczne dreszcze nie ustawały.
W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej
nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w
czytaniu wiecznej księgi. Minęło pięć minut, może więcej. - Przyszedłem w
interesie - nagle rzekł Raskolnikow głośno F chmurnie. Wstał i podszedł do Soni.
Ona milcząc podniosła na niego oczy. Wzrok jego był szczególnie surowy, a
odbijała się w nim jakaś dzika stanowczość. - Porzuciłem dzisiaj krewnych -
rzeki - matkę i siostrę. Już do nich nie pójdę. Wszystko tam zerwałem. - Czemu?
- spytała Sonia jak oszołomiona. Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą
wywarło na niej wrażenie nadzwyczajne, aczkolwiek dla niej samej niejasne.
Wiadomości o zerwaniu wysłuchała nieledwie ze zgrozą. - Mam teraz tylko dębie -
dodał. - Będziemy szli razem... Przyszedłem do ciebie. ;0bojeśmy przeldęci,
wspólnie też pójdziemy! (-.-.; --". Oczy mu pałały. "Niby
niespełna rozumu!" - z kolei pomyślała Sonia. - Gdzie mamy iść? - spytała w
strachu i bezwiednie cofnęła się. 15 Dostoiewski, t. I
337
- Czy ja wiem? Wiem tylko, że jedną pójdziemy drogą, to wiem na pewno - tylko
tyle. Wspólny cel! Spozierała na niego nic nie rozumiejąc. Zdawała sobie sprawę
tylko z tego, że okropnie, bezgranicznie jest nieszczęśliwy. - Nikt z tamtych
nie zrozumie nic, jeśli będziesz im mówiła - ciągnął dalej - ja zaś zrozumiałem.
Potrzebna mi jesteś, dlatego też przyszedłem do ciebie. - Nie rozumiem...
-wywecotah.
- Zrozumiesz później. Czyżeś nie uczyniła tego samego? Tyś także przekroczyła...
Zdołałaś przekroczyć. Podniosłaś rękę na siebie, zaprzepaściłaś życie... własne
(ale to wszystko jedno!). Byłabyś mogła żyć duchem i rozumem, a skończysz na
placu Siennym... Lecz ty wytrzymać nie możesz i jeżeli pozostaniesz sama,
zwariujesz, jak i ja. Już i teraz jesteś ;ak błędna, a zatem musimy iść razem,
jedną drogą! Idźmy! - Dlaczego? Dlaczego pan to mówi! - bąknęła Sonia, dziwnie i
buntowniczo przejęta jego słowami. - Dlaczego? Bo tak pozostać nie może - oto
dlaczego! Przecież nareszcie trzeba rozważyć serio i śmiało, a nie dziecinnie
płakać i wołać, że Bóg nie dopuści! Pomyśl, co będzie, jeżeli w rzeczy samej
zabiorą cię jutro do szpitala? Tamta jest bezrozumna, ma gruźlicę, wkrótce umrze
- a dzieci? Czyż Polunia nie zginie? Czyż nie widujesz na wszystkich rogach
dzieci, które ich matki wysyłają na żebry? Dowiadywałem się, gdzie te matki
mieszkają i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mogą być dziećmi Tam siedmioletni
malec jest rozpustnikiem i złodziejem. A wszak dzieci są obrazem Chrystusa: "Ich
jest Królestwo Boże." On kazał czcić i miłować, one są przyszłą ludzkością... -
Cóż więc, cóż począć? - powtarzała Sonia, histerycznie płacząc i załamując ręce.
- Co począć? Strugać, co jest do strugania; raz na zawsze, i basta; i wziąć na
siebie cierpienia! Co? Nie rozumiesz? Później zrozumiesz... Wolńość.Twładza,
przede wszystkim władza! Nad całym dygotliwym stworzeniem i nad całym
mrowiskiem!... Oto cel! To rozumtTó mój wiatyk dla ciebie! Może rozmawiam z tobą
ostatni raz. Jeżeli nie przyjdę- jutro, usłyszysz o .mnie sama, a wówczas
przypomnij sobie te moje teraźniejsze słowa. Kiedyś, polem, po upływie lat, z
biegiem 338
życia, pojmiesz może, co te słowa znaczyły. Jeżeli zaś jutro przyjdę, to d
powiem, kto zabił Lizawietę. Żegnaj! Sonia wzdrygnęła się z przesfracnur-- A czy
pan wie, kro zabił? - spytała lodowaciejąc z przerażenia i dziko patrząc na
niego. - Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej! Ciebie wybrałem. Przyjdę do
ciebie nie o przebaczenie prosić, tylko po prostu powiem. Obrałem cię dawno, by
ci to powiedzieć - już wtedy, gdy ńii twó) ojciec mówiło tobie i kiedy Lizawieta
jeszcze żyła, umyśliłem to sobie. Żegnaj. Ręki mi nie podawaj Jutro! Szedł ku
drzwiom. Sonia patrzała na niego jak na obłąkanego; zresztą i sama czuła się jak
błędna. Doznawała zawrotów. "Jezu! Skąd on wierkto-zabitUzawietę? co znaczyły te
słowa? To straszne!" Lecz jednocześnie ta myśl nie przychodziła jej go głowy.
Żadną miarą! Żadną miarą!... O, on musi być okropnie nieszczęśliwy!... Porzucił
matkę i siostrę. Czemu? Co tam zaszło? I jakie żywi zamiary? Co on jej mówił?
Pocałował ją w nogę i mówił... mówił (tak, wyraźnie to powiedział), że bez niej
żyć już nie może... Chryste Panie! W gorączce i majaczeniu spędziła cala noc.
Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znów wpadała w gorączkowe
sny, a śniła się jej Polunia, Katarzyna Iwanow-na i Lizawieta, czytanie
Ewangelii i on, on ze swoją bladą twarzą, z pałającymi oczyma... Całuje nogi
jej, płacze... O Boże! Za drzwiami na prawo, za tymi właśnie drzwiami, które
oddzielały pokój Soni od mieszkania Gertrudy Ressiich, mieścił się pokój
przechodni, od dawna pusty, przynależny do mieszkania pani Reasiich i przez nią
odnajmowany, o czym też wieściły nalepki na bramie i papierki na szybach okien
wychodzących na kanał. Sonia z dawna przywykła uważać ten pokój za nie
zamieszkany. A tymczasem pod drzwiami pustego pokoju stal pan Swidrygajłowi
czając się podsłuchiwał. Gdy Raskolnikow wyszedł, pan Swidrygajtów postał,
pomyślał, udał się na palcach do własnego pokoju, sąsiadującego z tym pustym,
wziął krzesło i bez szmeru ustawił je tuż pod drzwiami wiodącymi do pokoju Soni,
Rozmowa wydala mu się zajmująca i znamienna i bardzo, bardzo mu się spodobała,
spodobała tak dalece, że przyniósł sobie krzesło, by w przy-29»
-WO
szlośd ot, powiedzmy jutro - już się nie narażać na przykrość stania na nogach
przez cała godzinę, lecz, owszem, urządzić się z komfortem i w ten sposób mieć
pod każdym względem całkowitą przyjemność. V
Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu ...skiego
komisariatu, do wydziału spraw śledczych, i poprosił,, by go zameldowano
Porfiremu Pietrowiczowi - był aż zdziwiony, że go tak długo nie przyjmują;
upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, że powinni
na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła
snuli się różni ludzie, których, widać, nie .obchodził wcale. W następnym
pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało kilku urzędników, i było
rzeczą oczywista, że żaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow.
Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma
w pobliżu jakiego tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go
i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie było; widział tylko same
kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których
żaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie każdej chwili wynieść
się na cztery wiatry. Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, że gdyby
rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten upiór, co wyskoczył spod
ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu,
Raskolnikowo-wi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby
tu do jedenastej, aż jemu samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, że
albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo... albo po prostu on również nic
nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiż sposób miał widzieć?), a
zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuż jest tylko
majakiem, wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł
począł się w nim umacniać już wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy.
Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do nowego boju, uczuł naraz, że
drży - i zawrzał z oburzenia na myśl, iż 340
drży ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego
było - znowu się spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez
granic, i bał się nawet, że go ta nienawiść zdemaskuje. Tak silne było jego
oburzenie, iż od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną,
zuchwałą miną, dał sobie słowo, że będzie możliwie najwięcej milczał, przyglądał
się i przysłuchiwał, i przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą
chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej chwili wezwano go do Porfirego
Pietrowicza. Okazało się, że Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie sam.
Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duży stół kancelaryjny
przed ceratową kanapą, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł - wszystko to
własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy. W kącie, w tylnej ścianie
lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli że tam dalej, za
przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu
Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał
gościa z najweselszą na pozór i najżyczliwszą miną; dopiero po upływie kilku
chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby pomieszanie -
jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności. -
A, mój łaskawca! Witamy, witamy... w naszych pieleszach... - zaczął Porfiry
Pietrowicz wyciągając do niego obie ręce. - No, siadajże, panie bracie! A może
pan nie lubi tych wszystkich "łaskawco", "panie bracie", ot tak, tout coMrr*?
Proszę tego nie uważać za poufałość... Ot, tutaj, na kanapce. Raskolnikow usiadł
nie spuszczając zeń oka.
"W naszych pieleszach", przeprosił za poufałość, francuskie słówko "tout court"
i tak dalej, i tak dalej - wszystko to były oznaki charakterystyczne. "Swoją
drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak żadnej mi nie podał, cofnął
zawczasu" - mignęło w nim podejrzeliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć
spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok. po
proctu
- Przyniosłem panu ten papierek... o zegarku... oto jest. ETobrze napisane, czy
znowu wypadnie przepisać? - Co? Papierek? Tak, tak... w porządku, zupełnie
dobrze - rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i dopiero po powiedzeniu
tego wziął papier i przejrzał. - Tak, w porządku. -Nic więcej nie potrzeba -
potwierdził równie skwapliwie i położył papier na stole. Później, po chwili, gdy
już mówili o czym innym, znowu wziął papier ze stołu i przełożył na swoje
biurko. - Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać... urzędowo...
o moją znajomość z tą... zabitą? - zagaił Raskoinikow. - "Po co, u licha,
wsadziłem to zdaje się?"-przemknęło mu w głowie jak błyskawica. "Czemu niepokoję
się tym, że wsadziłem to zdaje się?" - natychmiast mignęła druga myśl jak
błyskawica. I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia się z Por-firym
Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń drażliwość jego rozrosła
się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów... i że to jest okropnie
niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. "Źle! Źle!..; Znów się
sypnę!" - Tak-tak-tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas - mruczał Porfiry
Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie,
rzucając się to do okna, to' do biurka, to znów do stołu, raz unikając
podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i patrząc mu
prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka,
okrągła figurka, niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od
każdej ściany i kąta. - To nie ucieknie, to nie ucieknie!... Pan pali? Ma pan
wlasne? Oto papierosik - ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. - Wie pan,
przyjmuję pana tutaj, a .przede rnoje mieszkanie jest tuż, za przepierzeniem...
mieszkanie służbowe, ja zaś chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić
niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe... Służbowe mieszkanie, wie pan, to
dobra rzecz, co? jak pan sądzi? - Owszem, dobra rzecz - odparł Raskoinikow
patrząc na niego nieomal z drwiną. - Dobra rzecz, dobra rzecz - powtarzał
Porfiry Pie-
342
trowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym - aha, dobra rzecz! -
prawie wykrzyknął wreszcie i wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa
kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie, że mieszkanie służbowe
jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z poważnym,
myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa. Ale to
jeszcze srożej rozjątrzyło złość Raskolnikowa, tak że już w żaden sposób nie
mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć nieoględnego wyzwania. - A wie pan co?
- spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się delektując
własnym zuchwalstwem - podobno ismieje taka prawnicza reguła, taki chwyt
prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek,
albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem,
ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, naj-
nieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i
groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia
we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach? - Tak, tak... Więc cóż, pan
myśli, że ja pana tym służbowym mieszkaniem ten-tego, hę?... - I rzekłszy to
Porfiry Pietrowicz zmrużył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego przemknęło
po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy
rozciągnęły - i naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym
ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowa. Ów z początku także się zaśmiał z
pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc, że gość też się śmieje, jął
tak się pokładać, że aż spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do
porządku nad wszelką ostrożnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i
nienawistnie patrzał na Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez
cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie przewlekanego śmiechu. Zresztą
nieostrożność była obustronna: zdawało się, że Porfiry Pietrowicz kpi w żywe
oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z
tej okoliczności. To ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, że
Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie
chciałbym wytrzasnąć taką poszlakę, która by przypominała dwa razy dwa cztery!
Która by przypominała jawny i bezsporny dowód rzeczowy! Tymczasem, jeżeli go
przyskrzynię przedwcześnie, choćbym nawet był pewien, że to on - to kto wie,
może sam pozbawię się środka do późniejszego zdemaskowania go? Dlaczego? -
dlatego, że tak powiem, iż postawię go w wyraźnej sytuacji, psychologicznie go
zdeterminuję i uspokoję, a wtedy on się schowa do swej skorupy: zrozumie
nareszcie, że jest aresztantem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po Almie12, mądrzy
ludzie okrutnie się bali, że nieprzyjaciel zaatakuje w czołowym natarciu i od
razu zdobędzie Sewastopol; gdy zaś ujrzeli, że nieprzyjaciel zdecydował się na
regularne oblężenie i kopie pierwszą linię, to podobno strasznie się ucieszyli,
i uspokoili ci mądrzy ludzie: co najmniej dwumiesięczną mamy odwlokę - pomyśleli
- bo ileż to czasu trwa regularne oblężenie! Znów się pan śmieje, znów nie
wierzy? No, oczywiście, słuszność ma i pan także. Racja, racja. Wszystko to są
wypadki poszczególne, zgadzam się z panem; przytoczony wypadek jest rzeczywiście
poszczególny. Tylko niech pan, najmilszy Rodionie Romanowiczu, zauważy, co
następuje: wszak wypadek ogólny, ten, do którego przymierza się wszystkie
prawnicze formy i reguły, ten, wedle którego są one obliczone i zapisane w
książkach, nie istnieje wcale, a to z tej prostej przyczyny, że wszelka sprawa,
wszelka, powiedzmy zbrodnia, skoro tylko zajdzie w rzeczywistości, od razu
przeistacza się w wypadek całkowicie poszczególny, i to czasem w jaki, phi, phi-
phi! w wypadek niepodobny do żadnych poprzednich. Zdarzają się w tym zakresie
rzeczy przekomiczne. Ba, jeśli tego lub owego jegomościa zostawię samopas, jeśli
go nie tykam i nie turbuję, ale, tak, żeby on wiedział każdej godziny i każdej
minuty albo przynajmniej podejrzewał, że ja wszystko wiem, wszystko co do joty,
że dniem i nocą śledzę go, nieustannie tropię, jeśli jest świadom wiecznych
podejrzeń i niebezpieczeństwa z mojej strony - to, jak Boga kocham, dostanie
kołowacizny, sam przyjdzie, a na dobitkę spłata coś takiego, co już całkiem
będzie podobne do dwa razy dwa cztery, coś, co będzie miało, że tak powiem,
wygląd matematyczny, a mnie w to graj. Może się to przytrafić nawet chłopu w
łapciach, a cóż dopiero inteligentowi, nowocześnie-rozumnemu człowiekowi, zwła-
348
szcza o pewnym jednostronnym rozwoju. Bo uważasz, drogi panie, figiel polega na
tym, by zrozumieć w którą stronę człowiek jest rozwinięty? No, a nerwy, nerwy- o
nerwach pan zapomina? Wszak dzisiaj to wszystko jest chore, wymi-zerowane,
skołatane!... A ileż w nich wszystkich żótó, mój panie, żółci. Proszę mi
wierzyć: niekiedy to dla nas istna kopalnia złota. I ja miałbym się frasować o
to, że chodzi bez kajdan po mieście? Ależ niechaj, niechaj pospaceruje na razie,
niechaj; przecie ja i tak wiem, że jest moją ofia-reczką i że nigdy mi nie
ucieknie. Bo i gdzież ma uciekać, che-che! Może za granicę?. Za granicę ucieknie
Polak, ale nie on, tym bardziej że ja go śledzę, że ja zarządziłem kroki. Więc
może da nura w głąb ojczystej ziemi 1'Ba^'kiedy tam mieszkają chłopi,
autentyczni, odwieczni, rosyjscy; a wszak nowocześnie--rozwinięty człowiek już
raczej będzie wolał pójść pod klucz niż żyć wśród takich cudzoziemców jak nasi
kmiotkowie, che-che! Lecz to wszystko głupstwa, powierzchnia rzeczy. Co to
znaczy: "ucieknie"? To zewnętrzna forma; rdzeń tkwi gdzie indziej: on mi nie
ucieknie nie tylko dlatego, że nie ma gdzie uciec; on mi psychologicznie nie
ucieknie, che-che! Ładny zwrocik, co? Prawo natury, "nie pozwoli mu zbiec ode
mnie, choćby nawet było gdzie uciekać. Widziałeś pan ćmęprzed-swiecą? Otóż i on
wciąż będzie, wciąż będzie krążył koło mnie jak koło świecy; wolność mu
obmierznie; pocznie się zamyślać, gmatwać, sam siebie zapłacze niby w sieć,
zatrwoży się na śmierć... Nie dość tego: sam mi przyrządzi jakąś matematyczną
sztuczkę w rodzaju dwa razy dwa cztery - jeżeli mu tylko dam nieco dłuższy
antrakt... I wciąż będzie, wciąż będzie zataczał kręgi wokół mnie, coraz to
skrócą jąć a skrócaj ąc promień, i - klap! Wprost do ust mi wleci, a ja go
połknę, i to już będzie bardzo przyjemne, che-che-che! nie wierzy pan?
Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady, nieruchomy, wciąż z tymże napięciem
wpatrując się w twarz Porfirego. "Nauczka co się zowie! - myślał kostniejąc z
zimna. - To już nawet nie kot z myszką, jak było wczoraj. Nie jest to też
popisywanie się swoją silą ani... podpowiadanie mi; na to on o wiele za mądry...
tkwi w tym inny cel; jakiż? Ej, bratku, wolne żarty! Straszysz mnie i chytrzysz.
Nie posiadasz dowodów, a ten wczorajszy mieszczanin nie istnieje. Po •łdO
^ h^-r-f
człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura jest zwierciadłem, jako żywo
zwierciadłem, najdokładniejszym! Wystarczy w to zwierciadło patrzeć, i basta!
Czemu pan tak zbladł, Ro-dionie Romanowiczu? Może panu duszno? może otworzyć
okieneczko? - O, proszę się nie fatygować - zawołał Raskolnikow i nagle
wybuchnął śmiechem - niech się pan nie fatyguje, bardzo proszę. Porfiry
Pietrowicz zatrzymał się na wprost niego, zaczekał i raptem roześmiał się także,
za jego przykładem. Raskolnikow wstał z kanapy, gwałtownie urwał swój śmiech,
całkiem już podobny do ataku histerii. - Proszę-pana!-rzekł głośno i dobitnie,
choć ledwie stal na drżących nogach-nareszcie _ widzę wyraźnie, że pan mnie
^podejrzewa. o _ząbójstwo tej staruszjtu i jej siostry Lizawiety. Ze swej
strony, oświadczampanu, że mam tego wszystkiego wyżej uszu; Jeżeli jest pan
zdania, że ma prawo ścigać mnie legalnie, proszę ścigać; że aresztować, to
proszę aresztować. Ale kpić w żywe oczy i pastwić się nade mną - nie pozwolę...
Wtem wargi mu drgnęły, oczy zapałały wściekłością, hamowany dotychczas głos
zadzwonił. - Nie pozwolę! - wrzasnął i z całych sił wyrżnął pięścią w stół - pan
to słyszy. Porfiry Pietrowiczu? Nie pozwolę ! - O Boże, cóż to znowu! - zawołał
Porfiry Pietrowicz, na pozór bardzo przejęty. - Mój zloty Rodionie Romanowiczu!
Serdeńko! Co ci jest? - Nie pozwolę! - po raz wtóry krzyknął Raskolnikow.
- Kochanie, ciszej! Mogą posłyszeć, przylecą tutaj! Cóż im wtedy powiemy, no sam
pomyśl - ze zgrozą wyszeptał Porfiry Pietrowicz zbliżając twarz tuż do twarzy
Raskol-nikowa. - Nie pozwolę, nie pozwolę! - machinalnie powtórzył Raskolnikow,
jednak również zniżając głos do szeptu. Porfiry Pietrowicz szybko się odwrócił i
pobiegł otworzyć okno. - Trzeba wpuścić powietrze, świeże powietrze. I
powinieneś, mój zloty, napić się wody, przecież to prawdziwy atak. I rzucił się
ku drzwiom, by kazać przynieść wody, lecz szczęśliwie zobaczył w rogu karafkę. -
Kochany, napij się - szeptał podbiegając doń z karafką - a nuż pomoże... -
Przestrach i troskliwość Por-firego Pietrowicza były tak dalece naturalne, że
Raskolnikow zamilkł i z dziką ciekawością jął mu się przyglądać. Wody jednak nie
przyjął. - Rodionie Romanowiczu! mój złoty! ależ ty się w ten sposób
doprowadzisz do obłędu, jak Boga kocham! E-ch, a-ch! Napijże się! Ależ napij się
choć trochę! Mimo wszystko zmusił go do wzięcia szklanki. Raskolnikow odruchowo
podniósł ją do ust, lecz opamiętał się i z odrazą odstawił na stół. - Tak, to
był ataczek. Mój zloty, tym sposobem możesz znów się wpędzić w chorobę -
zagdakał Porfiry Pietrowicz z przyjacielskim współczuciem i, po prawdzie, z
dosyć stropioną miną. - Boże! Jakże można tak się nie oszczędzać? Przychodził do
mnie wczoraj Dymitr Prokoficz; wyznaję, wyznaję, mam charakter obrzydliwy,
złośliwy - no i patrzcie, co ci dwaj z tego wysnuli!... O Boże! Przyszedł
wczoraj, już po panu, razem -jedliśmy obiad, on gadał, gadał, ja zaś tylko
mogłem ręce rozłożyć. "Niech-no!..."-myślę sobie! Ach, Boże! Przyszedł na pańską
prośbę czy jak! Ależ siadaj pan, siadaj, na miłość boską. - Nie, nie na moją
prośbę.. Ale wiedziałem, że idzie do pana, i wiedziałem, w jakiej sprawie -
ostro rzekł Raskolnikow. - Wiedział pan?
- Wiedziałem. To i cóż z tego?
- To z tego, miły mój Rodionie Romanowiczu, że wiem o jeszcze paradnie j szych
pańskich łamańcach; wszystkiegom świadom. Toż ja wiem, jakeś pan poszedł
wynajmować mieszkanie późnym wieczorem, omal nie w nocy, i targał za dzwoneczek,
i wypytywał o krew, i durzy) stróżów i robotników. Dobrze rozumiem ówczesny
pański nastrój... ale swoją drogą, pan w ten sposób doprowadzi siebie do obłędu,
jak mi Bóg miły! Skołowacieje pan! Zanadto kipi w panu oburzenie, szlachetne
oburzenie, wskutek doznanych krzywd, najpierw ze strony losu, potem ze strony
policji, więc też miotasz się pan jak kot z pęcherzem, ażeby, że tak powiem,
zmusić ich
tak dużo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak
dziecko: dajcie mi do rączek ten rozżarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje?
Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co? Che-che-che! - Powtarzam -
wrzasnął rozjuszony Raskolnikow - że dłużej nie mogę tego znieść!... - Czego?
Niepewności?-przerwał Porfiry Pietrowicz.
- Niech pan nie tnie jak żmija. Ja nie chcę... Powiadam panu: nie chcę... Nie
mogę i nie chcę... Słyszy pan, słyszy! - krzyknął, znów waląc pięścią w stół. -
Ależ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! Poważnie ostrzegam: niech się pan
oszczędza. Nie żartuję! - szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz
jego już nie miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego
wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz rozkazywał, surowo chmurząc brwi i jakby za
jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i dwuznaczności. Ale trwało
to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne
zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć
był w prawdziwym paroksyzmie wściekłości. - Nie dam się dręczyć! - szepnął po
dawnemu, z bólem i nienawiścią uświadamiając sobie, że nie może nie usłuchać
rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroższą jeszcze pasję - aresztujcie mnie,
rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie
waż się pan... - Dajże pan pokój - wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając
się filuternie i jakby nawet z lubością obserwując Raskolnikowa - zaprosiłem cię
teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po przyjacielsku. - Nie potrzeba aa
pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i wychodzę.
No, cóż ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować? Chwycił czapkę i zmierzał ku
drzwiom.
- A czyż nie chcesz pan. zobaczyć niespodzianeczki ? - zachichotał Porfiry
Pietrowicz, znów go ujmując nieco powyżej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór
był coraz weselszy i figlarniejszy, czym też doprowadził Raskolnikowa do
ostateczności. - Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? - spytał
zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza. -
Niespodzianeczka siedzi tu u mnie za drzwiami, Che-che-che! (Wskazał palcem na
zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego służbowego mieszkania.)
Zamknąłem ją na klucz, żeby nie zbiegła. - Co? gdzie? co?... - Raskolnikow
zbliżył się do drzwi i chciał otworze, lecz były zamknięte. - Zamknięta, a oto i
klucz!
Jakoż wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.
- Wszystko łżesz! - ryknął zupełnie już opętany Raskolnikow - łżesz, przeklęty
blaźnie! - I rzucił się na rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie
tchórzącego gospodarza. - Wszystko, wszystko rozumiem! - posko-czył ku niemu. -
Łżesz i jątrzyszJnniaE»jiehym_się zdradził... - Ależ więcej się zdradzić
niepodobna, złocisty mój Ro-dionie Romanowiczu. Przecież wpadłeś w szał. Nie
krzycz pan, bo zawołam ludzi. - Łżesz, nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi!
Widziałeś, żem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aż do szaleństwa, bym się
zdradził - oto twój cel. Ale wolne żarty! Wskaż fakty. Wszystko zrozumiałem.
Faktów nie posiadasz, masz tylko mamę, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!...
Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić mnie do zapamiętania, a potem z
nagła ogłuszyć różnymi klechami i delegatami... Ich to czekasz, co? Na co
czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu! - Ależ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu
delegaci. Co on sobie uroił! Przecież forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie
pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy, serdeńko... Forma nie
ucieknie, sam zobaczysz... - mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi.
Istotnie, w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer. -
Aha, idą! - krzyknął Raskolnikow - posłałeś po nich!... Czekałeś ich! obliczyłeś
sobie... Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz...
dawaj. Jestem gotów, gotów!... Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego
stopnia nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, że ani Raskolnikow, ani Porfiry
Pietrowicz nie mogli liczyć na taki finał. 359
VI
Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu
się, jak następuje: Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka
uchylono. - Co tam? - z irytacją zawołał Porfiry Pietrowicz. - Przecie
mówiłem... Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, że za drzwiami jest kilka
osób i że kogoś jakby odpychają. - Cóż tam się dzieje? - niespokojnie powtórzył
Porfiry Pietrowicz. - Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja - ozwal się czyjś
głos. - Nie potrzeba. Precz! Później!... Czego tu przylazł? Co za
niesubordynacja! - wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom. - A bo
on... - zaczął tenże głos i naraz urwał.
Ze dwie sekundy, nie dłużej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś
kogoś odepchnął silą i po chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza
wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek. Na pierwszy rzut oka wyglądał nader
dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego
oczach pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz,
jakby go tu przyprowadzili na stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z
lekka. Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z ludu, wzrostu
średniego, szczupły, z okrągło przystrzyżoną grzywką, z drobnymi, jakby
wysuszonymi rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy
wpadł za nim do pokoju i zdążył schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz
Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze'raz mu się wyrwał. W drzwiach stłoczyło się
kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu. -
Wynoś mi się, jeszcze nie czas! Czekaj, aż cię zawołają... Częmuście go
przyprowadzili wcześniej? - bąkał Porfiry Pietrowicz, strasznie nierad i, zda
się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana. -łfiO
- Czego chcesz?! - krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem. - Jestem winien!
Moj_ to grzech! Jestem zabójca! - rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadycKując,
ale dość donośnym głosem. Milczenie trwało z dziesięć sekund, jakby wszyscy
osłupieli; nawet konwojent się odsądził i już nie podchodził do Mikołaja, tylko
cofnął się i stanął jak wryty. - Co?! - zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając
się z chwilowego zdrętwienia. - Jestem... zabójca... - powtórzył Mikołaj po
krótkim milczeniu. - Jak to... ty... jak... Kogo zabiłeś? Porfiry Pietrowicz
wyraźnie stracił kontenans. Mikołaj znów milczał chwileczkę. - Alonę Iwanownę i
ichnią siostrę^ Lizawietę Iwanow-nę, ja... zabiłem... siekierą. W zamroczeniu
jakimdś... - dodał i nagle znów zamilkł. Wciąż klęczał. Porfiry Pietrowicz stal
kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął się znowu i gestem dłoni wypędził
nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem spojrzał na
stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył
ku niemu, lecz naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na
Mikołaja, znowu na Raskolnikowa, znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie,
znów się rzucił ku Mikołajowi. - Czego mi się wyrywasz ze swoim zamroczeniem! -
warknął ze złością prawie. - Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie
zamroczyło... Gadaj: tyś zabił?
- Jam zabójca... przyszłem zaświadczyć... - rzekł Mikołaj. - E-ch! Czym zabiłeś?
- Siekierą. Wziąłem był ze sobą.
- Wolnego! Sam? Mikołaj nie pojął pytania.
- Sam zabiłeś?
- Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie mia-wszy.
- Nie wyjeżdżaj mi z tym Mitką: e-ech!... Więc jakżeż,
- Za złe myśli.
Patrzyli jeden na drugiego.
-Nijako mi było. Jak pan wtenczas przyszedł, może pod alkoholem, i ciągnął
stróżów do cyrkułu, i pytał o krew - nijako mi się zrobiło, że puścili pana
wolno, wziąwszy za pijanego. Tak nijako, żem snu się zbył. A zapamiętawszy
adres, przychodziliśmy tu wczoraj i wypytywali... - Kto przychodził? - przerwał
Raskolnikow, błyskawicznie zaczynając sobie przypominać. - Niby ja. Skrzywdziłem
pana.
- Więc jesteście z tamtego domu?
- Toż ja tam wtedy razem z nimi stałem ;v bramie, nie pamięta to pan? Tam też
mamy swe rękodzieło z dawien dawna. Chałupnik jestem, mieszczanin, robotę
bierzem do domu... A najgorzej, że mi było nijako... Naraz jasno przypomniała
się Raskolnikowowi cała onegdaj-sza scena pod bramą; zmiarkował, że prócz
stróżów stało tam podówczas jeszcze kilka osób, stały również kobiety.
Przypomniał sobie jeden głos, który radził, by go zaraz odprowadzić na
posterunek. Twarzy nie uprzytamniał sobie, a i teraz nie poznawał, lecz
pamiętał, że coś mu wtedy odpowiedział, że zwrócił się do niego... Więc'oto jak
się rozwiązuje ta cała wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie
omal nie zginął, omal nie zaprzepaścił siebie z powodu takiej błahostki. A
zatem, poza rozmowami o wynajmie mieszkania i o krwi, człowiek ten nic nie może
opowiedzieć. A zatem Porfiry Pietrowicz także nie posiada nic, nic oprócz tego
biedzenia - żadnych faktów, nic, tylko tę psychologię, zawsze mającą dwa końce -
nic konkretnego. A zatem, jeżeli nie wypłyną żadne nowe fakty (a nie powinny już
wypłynąć, nie powinny, nie powinny!), to... to cóż oni mogą mu zrobić? W jaki
sposób mogliby go definitywnie zdemaskować, nawet gdyby zaaresztowali? A zatem
Porfiry Pietrowicz dopiero teraz, niedawno, dowiedział się o mieszkaniu,
dotychczas zaś nie wiedział o tym. - Więc to wyście powiedzieli dziś Porfiremu
Pietrowi-czowi... że przychodziłem? - zawołał, rażony nagłą myślą. - Jakiemu
Porfiremu Pietrowiczowi?
- Zastępcy sędziego śledczego.
- Ja. Stróże nie chcieli wtedy pójść, więc ja poszedłem.
- Dzisiaj?
- Na chwileczkę przed panem, .1. wszystkom słyszał, wszystko, jak on
pana.,tyrpał. - Gdzie? Co? Kiedy?
- Ano tam, za przepierzeniem, caluchny czas tam stałem.
- Jak to? Więc to wyście byli niespodzianką? Ale jakże to być mogło, bójcie
się"Bog'a? - Widzący - zaczął mieszczanin - jako stróże nie chcą mnie usłuchać i
pójść, bo, powiadają, już za późno i jeszcze gotów się jurzyć, czemu nie
przyszli wcześniej - zrobiło mi się nijako i snu się zbyłem, i zacząłem
penetrować. A spenetrowawszy wczora, dziś-em poszedł. Przychodzę pierwszy raz -
nie ma go. Przeczekałem godzinę, idę drugi raz - nie przyjmują, idę trzeci raz -
wpuścili. Zacząłem mu meldować wszystko akuratnie, a on wziął latać po pokoju i
bil się pięścią po piersi: "Zbóje, powiada, co wy ze mną wyrabiacie? Jakbym ja
wiedział tę rzecz, tobym go kazał dostawić pod konwojem!" Później wyleciał,
zawołał któregoś i zaczął z nim rozmawiać w kącie, a potem znów na mnie wpadł,
wypytuje, diabłami mnie nadziewa. I bardzo mnie buzował; a ja mu doniosłem o
wszystkim i mówiłem, że na moje wczorajsze słowo pan nic mi nie śmiał
odpowiedzieć i że pan mnie nie poznał. On znowu wziął biegać i cięgiem bił się
po piersi, i jurzyl się, i biegał,'a jak zameldowali pana to: leż, powiada, za
przegródkę, siedź na razie, nie ruszaj się, choćbyś nie wiem co usłyszał; i sam
przyniósł mi tam krzesło, i zamknął mnie; może cię przywołam, powiada. A jak
przywiedli Mikołaja, wyprowadził mnie po panu: jeszcze, powiada, każę ri przyjść
i jeszcze będę de badał... - A Mikołaja badał przy tobie?
- Jak odprawił pana, zaraz odprawił i mnie, a zaczął badać Mikołaja. Mieszczanin
zatrzymał się i nagle ponownie się pokłonił dotykając palcem podłogi. -
Oszkalowanie i złość moją proszę odpuścić.
- Bóg d odpuśd - odparł Raskolnikow i skoro tylko wyrzekł te słowa, mieszczanin
pokłonił .mu się, lecz już nie do ziemi, tylko w pas. Odwrodl aewQlno-i--
w36BzedŁ,Ł4lokoju. "Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa koń-
względem, nawet pod względem siły (bo i to już twierdzą), więc i tu powinna być
równość. Naturalnie, zmiarkowałem później, że taka kwestia nie powinna istnieć,
bo i bójka w ogóle nie powinna istnieć, i że w społeczeństwie przyszłości
wypadki' bójek są nie do pomyślenia... i że, oczywiście, dziwnie jest szukać
równości w bójce. Nie takim głupi... Chociaż właściwie bójka istnieje...
chciałem powiedzieć, że w przyszłości nie będzie istniała, lecz na razie
istnieje... Tfu, do diabła! 'Pan zawsze musi mnie zmylić! Nie dlatego nie pójdę
na stypę, że zaszła ta nieprzyjemna sprawa. Nie pójdę po prostu dla zasady,
ażeby nie brać udziału w haniebnych zabobonach wspominków, ot co! Właściwie
mógłbym nawet pójść, ot tak, żeby się pośmiać... Szkoda tylko, że nie będzie
klechów. Gdyby byli, poszedłbym koniecznie. - Innymi słowy: siąść, przyjąć czyjś
poczęstunek i od razu napluć na to, a przy tej sposobności na tych również,
którzy pana zaprosili. Czy tak? - Wcale nie napluć, tylko zaprotestować. W
pożytecznym celu. Mogę pośrednio przyczynić się do rozwoju i propagandy. Każdy
człowiek jest obowiązany rozwijać i propagować - i może w im ostrzejszy sposób,
tym lepiej. Mogę zasiać ideę, ziarno... Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czyż ja ich
krzywdzę? Naprzód się obrażą, później sami zobaczą, • że było to dla nich z
pożytkiem. Na przykład u nas zarzucano Terebiowównie (tej, co teraz jest w
komunie), że kiedy porzuciła rodzinę i... oddała się, to napisała do matki i
ojca, że nie chce żyć wpośród zabobonów i wstępuje w związek cywilny - i że niby
to było zbyt grubiańskie w stosunku do rodziców, że mogła ich oszczędzić,
napisać łagodniej. Ja uważam, że to wszystko furda, i wcale nie trzeba
łagodniej, przeciwnie, przeciwnie, właśnie tu trzeba protestować. Ot, taka
Warens przeżyła z mężem siedem lat, porzuciła dwoje dzieci i wprost rąbnęła
mężowi w liście: "Zdałam sobie sprawę, że nie mogę być z Panem szczęśliwa. Nigdy
Panu nie daruję, że mnie Pan oszukiwał kryjąc przede mną, iż istnieje inny
ustrój społeczny, mianowicie komuna. Świeżo dowiedziałam się o tym od pewnego
wielkodusznego człowieka, któremu się też oddałam, i wspólnie z nim wprowadzam
komunę. Mówię bez osłonek, gdyż oszukiwanie Pana uważałabym za nieuczciwość.
Może Pan robić, co się Panu podoba. Proszę nie liczyć na mój powrót; już za
późno. Życzę szczęścia." Oto jak się pisze tego rodzaju listy! - A ta
Terebiowówna to chyba ta sama, o której mi pan wówczas mówił, że żyje w trzecim
cywilnym małżeństwie? - W drugim dopiero, jeśli zdrowo na to spojrzeć! A choćby
nawet w czwartym, a choćby nawet w piętnastym, to co? Jeżeli kiedy żałowałem, że
mój ojciec i matka już nie żyją, to właśnie teraz. Już kilkakrotnie marzyłem o
tym, że gdyby jeszcze żyli, oparzyłbym ich teraz protestem jak wrzątkiem!
Umyślnie tak bym urządził... Co mi tam jakieś ceregiele, tfu! Ja bym im pokazał!
Już bym potrafił ich zadziwić! Doprawdy, szkoda, że nie ma nikogo! - Żeby
zadziwić? Che-che! No, to są pańskie sprawy- przerwał Piotr Pietrowicz - ale
niech no mi pan lepiej powie: pan zna córkę nieboszczyka, tę szczuplutką taką?
Czy to prawda, co o niej mówią, hę? , - To i cóż stąd? Moim zdaniem, czyli
według moich osobistych przekonań, właśnie to stanowi najnormalniejsze położenie
kobiety. Czemu nie? Właściwie - distinguons*. W dzisiejszym społeczeństwie,
oczywiście, to niezupełnie normalne, bo wymuszone, ale w przyszłym - całkiem
normalne, bo wolne. Zresztą i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej
fundusz, że tak powiem, jej kapitał, którym miała całkowite prawo rozporządzać.
Naturalnie, w przyszłym społeczeństwie fundusze będą niepotrzebne; ale rola
kobiety będzie określona w innym znaczeniu, będzie uwarunkowana harmonijnie i
racjonalnie. Co się zaś tyczy Zofii Siemionowny, to ja i teraz patrzę na jej
postępek jako na energiczny, uosobiony protest przeciw ustrojowi społecznemu, i
głęboko ją za to poważam, a nawet cieszę się na jej widok! - A mnie mówiono, że
to właśnie pan ją stąd wygryzł! Lebieziatnikow się rozjuszył. - Znowu plotka! -
wrzasnął. - Zupełnie, zupełnie inaczej rzecz się miała! Ale to całkiem inaczej!
To wszystko nakłamała wtedy Katarzyna Iwanowna, dlatego że nic nie zrozumiała! I
bynajmniej nie przystawiałem się do Zofii Siemionowny! Najprościej w świecie
starałem się o rozwój jej umysłu, całkiem bezinteresownie, usiłując pobudzić ją
- rozróżnijmy
- Tak, dobrze, proszę pana... Bóg panu za to... - jęknęła Sonia nie spuszczając
oczu z Piotra Pietrowicza. - Do zrobienia... lecz... o tym potem... właściwie
można by nawet i dzisiaj. Wieczorem zobaczymy się, pogadamy i rzucimy, że się
tak wyrażę, podwaliny. "Niech pani do mnie wstąpi tutaj gdzieś koło siódmej.
Spodziewam się, że i Andrzej Siemionowicz zechce wziąć "udział... Ale... jest tu
pewna okoliczność, o której należy przedwstępnie i dokładnie wspomnieć. Dlatego
też fatygowałem panią, Zofio Siemionowno. Mianowicie jestem zdania, ze.nie można
- i nawet byłoby niebezpiecznie-dawać pieniędzy do rąk samej Katarzynie
Iwanownie; dowodem - chociażby ta dzisiejsza stypa. Nie posiadając, że tak
powiem, ani kęsa strawy powszedniej na dzień jutrzejszy, ani... hm, obuwia, ani
nic, kupuje się dzisiaj rum jamajka i nawet podobno maderę i-i-i kawę. Widziałem
idąc przez pokój. A jutro wszystko znów się zwali na panią, aż do ostatniego
kęsa chleba; to naprawdę nonsens. Toteż i zbiórka, moim. osobistym, zdaniem,-
powinna odbyć się tak, by nieszczęsna wdowa, ze taJ^_DQSKienu wcale nie
wiedziała o tych pieniądzach, by wiedziała, na przykład, tylko pani. Mam rację?
- Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w życiu... bardzo chciała uczcić
pamięć, uszanować... ona zaś jest bardzo mądra. Zresztą jak pan uważa, i ja
bardzo, bardzo, bardzo będę... oni wszyscy także będą panu... i Bóg pana... i
sieroty... Tu Sonia utknęła i zapłakała.
- Mm-tak. Więc proszę to mieć na względzie; teraz zaś zechce pani przyjąć na
rzecz swej krewnej,, na opędzenie pierwszych potrzeb, skromną kwotę ode mnie
osobiście. Bardzo a bardzo życzę sobie,"by moje' nazwisko nie zostało
wymienione. Oto... Mając, że tak powiem, własne kłopoty, więcej nie jestem w
stanie... Piotr Pietrowicz podał Soni dziesięciorublowy banknot, starannie go
rozłożywszy. Sonia wzięła, spłonęła rumieńcem, zerwała się, coś bąknęła i co
rychlej pożegnała ich. Piotr Pietrowicz uroczyście odprowadził ją do drzwi.
"Wypadła nareszcie z pokoju, zalterowana, wymęczona i wróciła do Katarzyny
Iwanowny całkiem oszołomiona. Przez cały czas tej sceny Andrzej Siemionowicz to
stal przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać roz-386
mowy, kiedy zaś Sonia wybiegła, podszedł do Piotra Pietrowicza i solennie podał
mu rękę. - Wszystko słyszałem i wszystko widziałem - rzekł kładąc specjalny
nacisk na "ostatnim wyrazie. - To szlachetnie... właściwie chciałem rzecT
liumamtamie! Pragnął pan uniknąć wdzięczności, widziałem!''I chociaż - wyznam -
zasadniczo nie pochwalam dobroczynności prywatnej, gdyż ona nie tylko nie usuwa
zła radykalnie, lecz owszem, jeszcze je wzmaga, niemniej przeto muszę wyznać, że
patrzałem na pański uczynek z przyjemnością - tak, taE, mnie się to podoba. --E,
wszystko to głupstwa! - mruczał Piotr Pietrowicz, nieco wzburzony, jakoś dziwnie
popatrując na Lebie-ziatnikowa. - Nie,, nie głupstwa! Człowiek dotknięty i
zirytowany, jak pan, tym, co zaszło wczoraj, a równocześnie zdolny myśleć o
niedolach innych-taki człowiek... jakkolwiek dopuszcza się błędu społecznego...
niemniej przeto... zasługuje na szacunek! Nawet się tego nie spodziewałem po
panu. Piotrze Pietrowiczu, tym bardziej że wskutek pańskich pojęć... O, jak panu
jeszcze przeszkadzają pańskie pojęcia! Na przykład, jak pana wzburza to
wczorajsze niepowodzenie - wolał poczciwy Andrzej Siemionowicz, znowu czując
przypływ życzliwości w stosunku do Piotra Pietrowicza. - I po co, po co panu
koniecznie ten ślub, ten legalny ślub, najzacniejszy i najmilszy Piotrze
Pietrowiczu? Po co panu koniecznie ta legalność małżeństwa? Bij mnie pan, jeśli
chcesz, ale ja jestem rad, rad, że to nie doszło do skutku, że pan jest wolny,
że jeszcze niezupełnie jest pan stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzi pan:
szczerze się wypowiedziałem! - Pan pyta: po co? Po to, że nie chcę w waszym
cywilnym małżeństwie nosić rogów i hodować cudzych dzieciy oto po co mi jest
potrzebny ślub legalny-odparł Łużyn na od-czepnego. Był zamyślony i mocno czymś
zaprzątnięty. - Dzieci? wspomniał pan o dzieciach? - drgnął Andrzej
Siemionowicz, niby koń bojowy na dźwięk pobudki wojennej. - Dzieci - to
zagadnienie społeczne, zagadnienie pierwszorzędnej doniosłości, zgoda; lecz
zagadnienie dzieci zostanie inaczej rozstrzygnięte. Niektórzy w ogóle odrzucają
dzieci, jako mające związek z rodziną. O dzieciach pomó-
wimy później, na razie zaś zajmijmy się rogami! Wyznam, że to moja słaba strona.
To paskudne, huzarskie, puszki-nowskie stówko jest nie do pomyślenia w słowniku
przyszłości. Bo i cóż to są rogi? O, jakież zbłąkanie! Co za rogi? Po co rogi?
Smalone duby! Przeciwnie, właśnie w cywilnym związku nie będzie ich! Rogi - to
tylko skutek naturalny wszelkiego małżeństwa legalnego, że tak powiem: poprawka,
protest, tak że w tym sensie nie są one zgoła niczym poniżającym... Jeżeli
kiedykolwiek (przypuśćmy na chwilę tę niedorzeczność) zawrę ślub legalny, to
nawet będę się cieszył z tych waszych przeklętych rogów; powiem wtedy żonie:
"Moja droga, dotychczas tylko kochałem ciebie, teraz zaś szanuję cię, ponieważ
potrafiłaś zaprotestować!" Pan się śmieje? To dlatego, że nie stać pana na
zerwanie z przesądami! Do licha, wszak ja rozumiem, w czym mianowicie tkwi
przykrość, kiedy człowieka oszukują w legalnym małżeństwie; ale to przecie tylko
podłe następstwa podłego faktu, gdzie oboje są poniżeni. Gdy zaś rogi przypina
się otwarcie, jak w związku cywilnym, wówczas one już nie istnieją, są nie do
pomyślenia i nawet tracą miano rogów. Owszem, pańska żona dowiedzie panu tylko,
jak pana szanuje, uważając go za niezdolnego sprzeciwić się jej szczęściu i za
dość kulturalnego, żeby się na niej nie mścić za jej nowego męża. Do licha,
niekiedy marzę, że gdyby mię wydano za mąż, tfu! gdybym się ożenił... (cywilnie
czy legalnie, wszystko jedno) chyba sam bym przyprowadził żonie kochanka, o ile
długo by się z tym ociągała. "Moja droga, rzekłbym jej, kocham cię, lecz ponadto
pragnę, żebyś ty mnie szanowała, więc masz!" Co? Dobrze mówię? Co? Piotr
Pietrowicz chichotał słuchając, ale bez wielkiego animuszu. Nawet nie bardzo
słuchał. Istotnie, obmyślał coś innego, i wreszcie nawet Lebieziamikow to
dostrzegł. Łu-żyn był zdenerwowany, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to
Andrzej Siemionowicz zmiarkował później i przypomniał sobie. II
Trudno było oznaczyć dokładnie powody, dla których w rozstrojonym umyśle
Katarzyny Iwanowny zrodził się pomysł tej bezsensownej stypy. Rzeczywiście,
szastnęła na to bez iźa
mała dziesięć rubli z tych przeszło dwudziestu, które Raskol-nikow dał jej
specjalnie na pogrzeb Marmieładowa. Może Katarzyna Iwanowna miała sobie za
obowiązek uczcić pamięć nieboszczyka "jak należy", by wiedzieli wszyscy
lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, że był "nie tylko nie gorszy od nich,
lecz może nawet daleko lepszy, proszę państwa" i że przeto nikt spośród nich nie
ma prawa "zadzierać przed nim nosa". Może największy wpływ wywierała tutaj ta
osobliwa duma ubogich, sprawiająca, że przy niektórych obrzędach, obowiązkowych
dla nas wszystkich i każdego z osobna, niejeden biedak wyłazi ze skóry i wyrzuca
ostatni zaoszczędzony grosz, aby się tylko "postawić" i aby "drudzy" nie mogli
nic "przyganić". Bardzo możliwe, że Katarzyna Iwanowna chciała, właśnie w tym
wypadku, właśnie teraz, gdy wyglądało, że opuścili ją wszyscy, pokazać "tym
wszystkim nędznym i lichym lokatorom", że ona nie tylko "umie żyć i umie przyjąć
gości", ale ponadto została wychowana jako żywo nie do takiej doli, została
wychowana "w szlachetnym - rzec nawet można - arystokratycznym domu
pułkownikowskim", gdzie z pewnością zaprawiono ją do czego innego niż do
zamiatania podłóg i prania dziecięcych łachów po nocach. Takie napady dumy i
próżności nawiedzają czasem ludzi najuboższych, najbardziej zahukanych i
niekiedy przeistaczają się u nich w drażliwą, niepohamowaną potrzebę. Katarzyna
Iwanowna zaś, na domiar, nie należała do zahukanych: okoliczności życiowe mogły
ją zabić na śmierć, lecz zahukać jej moralnie, to znaczy zastraszyć i podbić jej
wolę, niepodobna było. Ponadto So-nieczka mówiła o niej całkiem słusznie, że
rozum się jej pomieszał. Wprawdzie stanowczo tego stwierdzić jeszcze nie było
można, lecz istotnie w ostatnich czasach, przez cały ten ubiegły rok, biedny jej
umysł zanadto był udręczony, żeby się po części nie zmącić. Daleko posunięte
suchoty, jak utrzymują medycy, również się przyczyniają do upośledzenia władz
umysłowych. Win w liczbie mnogiej i w różnorakich gatunkach - nie było, m a der
y także nie, to przesada Łużyna; wino jednak było. Była też wódka^ rum j
lizbońskie - wszystko podłej jakości, lecz w dostatecznej ilości. Co do potraw,
to oprócz kutii, były trzy, czter^dąnia (w~tej liczbie bliny) - wszystko z
kuchni Amalii Iwanowny, nadto zaś nastawiono od razu dwa
samowary, gdy?, .poobiedzię miała być herbata i poncz. Sprawunkami zajęła się
Katarzyna Iwanowna 2 pomocą jednego lokatora, jakiegoś nieszczęsnego Polaczyny,
który Bóg wie czemu mieszkał u pani Lippewechsel, a teraz ofiarował się ze swymi
usługami Katarzynie Iwanownie, biegał cały wczorajszy dzień i dzisiejszy
poranek, z wywalonym językiem, przy czym szczególnie starał się o to, by ta
ostatnia okoliczność rzucała się wszystkim w oczy. O lada bagatelę przylatywał
co chwila do Katarzyny Iwanowny, nawet biegał szukać jej na rynku, nieustannie
zwracał się do niej "pani chorążyno" i w końcu obrzydł jej jak flaki z olejem,
choć z początku twierdziła, że bez tego "usłużnego i wielkodusznego" człowieka
przepadłaby z kretesem. Było to w charakterze Katarzyny Iwanowny pochopnie
ustroić pierwszego lepszego w najpiękniejsze, najbardziej tęczowe kolory,
zachwalić go tak, że jemu samemu robiło się głupio, wymyślać ku jego chwale
różne zgoła nie istniejące okoliczności, najszczerzej i naj-uczciwiej uwierzyć w
ich realność, a później raptem, ni stąd, ni zowąd, rozczarować się, osadzić go,
opluć i na zbity łeb wypędzić człowieka, przed którym zaledwie kilka godzin temu
leżała dosłownie plackiem. Z natury była skłonna do śmiechu, wesoła, lubiąca
zgodę, ale wskutek bezustannych nieszczęść i niepowodzeń zaczęła z taką pasją
żądać i wymagać, by wszyscy żyli w zgodzie i radości i nie ważyli się żyć
inaczej - że teraz najlżejszy dysonans, najbłahsze niepowodzenie wtrącało ją z
miejsca nieledwie w zapamiętanie; w mig, bezpośrednio po najbardziej
wygórowanych nadziejach i fantazjach, zaczynała przeklinać swą dolę, drzeć i
szarpać wszystko, co było pod ręką, tłuc głową o mur. Również Amalia Iwanowna
raptem nabrała niezwykłego znaczenia i zaskarbiła sobie niezwykły szacunek
Katarzyny Iwanowny - dlatego tylko, być może, iż zaprojektowano tę stypę i że
Amalia Iwanowna całym serź,em wzięła udział w trudach: ofiarowała się nakryć do
stołu, dostarczyć obrusów, serwetek, naczyń i tak dalej oraz przyrządzić
jedzenie w swej kuchni. Katarzyna Iwanowna wyposażyła ją w rozległe
pełnomocnictwa, dała jej wolną rękę we wszystkim, sama zaś wyruszyła na
cmentarz. Jakoż wszystko zostało przygotowane znakomicie: stół nakryty wcale
schludnie; talerze, widelce, noże, kieliszki, szklanki, filiżanki-wszystko to
naturalnie 390
stanowiło zbieraną drużynę różnych kształtów i kalibrów, pościąganą od różnych
lokatorów, jednak w oznaczonym czasie wszystko stało na swoich miejscach, a
Amalia Iwanowna, czując, że świetnie wywiązała się z zadania, nie bez pewnej
dumy powitała wracających z cmentarza - wy elegantowana, w stroiku z nowymi
żałobnymi wstążkami, w czarnej sukni. Duma ta, choć usprawiedliwiona, jakoś się
"nie spodobała Ka-tarzanie Iwanownie: "pomyślałby kto, że bez Amalii Iwanowny
już by nie umiano nakryć do stołu!" Nie spodobał się jej także czepek z nowymi
wstążkami: "czy się aby ta głupia Niemka nie chełpi tym, że jest panią domu i że
z łaski raczyła dopomóc ubogim lokatorom? Z łaski! No proszę! U papusia
Katarzyny Iwanowny, który był pułkownikiem i omal nie gubernatorem, do stołu
nakrywało się czasami na czterdzieści osób, tak że jakiejś Amalii Iwanowny czy
raczej Amalii Ludwigowny nie wpuściliby tam nawet do kuchni..." Jednak Katarzyna
Iwanowna do czasu nie ujawniła swych uczuć, chociaż postanowiła w duchu, że
Amalię Iwa-nownę koniecznie trzeba będzie dziś osadzić, przypomnieć jej właściwe
miejsce, bo jeszcze gotowa Bóg wie co sobie uroić; na razie zaś poprzestała na
tym, że przywitała się z nią zimno. Jeszcze jedna przykrość zwarzyła poniekąd
nastrój Katarzyny Iwanowny: spośród lokatorów zaproszonych na pogrzeb nikt się
prawie tam nie stawił, z wyjątkiem Polaćzka, który zdążył przylecieć również na
cmentarz; na wspominki zaś, to znaczy na poczęstunek, przybyli tylko
najpośledniejsi, najbiedniejsi, kilku niezupełnie nawet trzeźwych - ot, jakieś
tałatajstwo. Natomiast starsi i solidniejsi, jakby umyślnie, jakby zmówieni,
świecili nieobecnością. Na przykład Piotr Łużyn, ten, rzec można,
najsolidniejszy ze wszystkich lokatorów, nie przyszedł, a tymczasem Katarzyna
Iwanowna już wczoraj wieczorem..naopowiadała każdemu, kto żyw, to jest Amalii
Iwanownie, Poluni, Soni i Polaczkowi, że to najszlachetniejszy,
najwielkoduszniejszy człowiek, posiadający ogromne wpływy i majątek, dawny
przyjaciel jej pierwszego męża, mile widziany gość w domu jej rodziców, który
przyrzekł dołożyć wszelkich starań, ażeby wyrobić dla niej bardzo pokaźną
emeryturę. Tu zaznaczmy, że jeśli Katarzyna Iwanowna przechwalała się czyimiś
wpływami i dostatkami, to czyniła to nie dla korzyści, bez żadnego osobistego
wyrachowania, zgoła bezinteresownie - po prostu z przepełnionego serca, dla
samej rozkoszy chwalenia i wynoszenia pod niebiosa owej chwalonej osoby.
Podobnie jak Łużyn i "zapewne wzorując się na nim", nie stawił się "ten kiepski
hukaj, Lebieziatnikow". "A ten znów czego się puszy? Zaproszono go tylko z
laski, i to wyłącznie dlatego, że mieszka w jednym pokoju z Piotrem
Pietrowiczem, jest jego znajomym, więc nie wypadało nie zaprosić." Nie przyszła
także pewna dystyngowana dama i. jej córka, "przejrzała dziewica", które choć
mieszkały w umeblowanych pokojach Amalii Iwanowny dopiero od dwóch tygodni, już
kilka razy skarżyły się na zgiełk i krzyk w izbie Marmieładowów, zwłaszcza gdy
nieboszczyk wracał do domu pijany; o tych skargach nie omieszkała powiadomić
Katarzyny Iwanowny sama Amalia Iwanowna, gdy kłócąc się z nią i grożąc
wyrzuceniem całej rodziny za drzwi wrzeszczała co sił, że oni denerwują
"porządnych lokatorów, których bucika nie są warci". Katarzyna Iwanowna teraz
rozmyślnie postanowiła zaprosić tę damę i jej córkę, których "bucika nie jest
rzekomo warta", a to tym bardziej, że dotychczas, gdy się przypadkowo spotykały,
tamta wyniośle odwracała głowę; otóż niech wie, że tutaj "szlachetniej się myśli
i czuje, i zaprasza się nie pamiętając krzywd", niech zobaczą, że Katarzyna
Iwanowna "umie się znaleźć". Oczywiście wytłumaczy im się przy stole, jak
również wspomni się o gubernatorstwie świętej pamięci papusia, a równocześnie da
się im pośrednio do zrozumienia, że nie było powodu odwracać głowy przy
spotkaniach, że owszem, było to bardzo głupio. Nie stawił się również korpuletny
podpułkownik (w gruncie rzeczy emerytowany sztabskapitan), lecz okazało się, że
ten już od wczoraj rano leży "pijany w sztok". Słowem, zjawili się tylko:
Polaczek, potem jakiś mizerak-kancelista, milczący jak ryba, w zatłuszczonym
surducie, wągrowaty i plugawię cuchnący; potem jeszcze jeden głuchy i prawie
całkiem ślepy staruszek, który gdzieś kiedyś służył na poczcie, a za którego
ktoś od niepamiętnych czasów i w niewiadomym celu płacił u Amalii Iwanowny.
Przyszedł także pijany eks-porucznik, na dobrą sprawę - urzędnik intendentury,
rżący jak koń i, "proszę sobie wystawić", bez kamizelki! Jeden jakiś zasiadł
wprost do stołu nawet się nie ukłoniwszy Katarzynie Iwanownie; a wreszcie jakiś
osobnik w braku ubrania przybył w szlafroku - ale to już było do takiego stopnia
nieprzyzwoite, że staraniem Amalii Iwanowny i Polaczka udało się go spławić.
Zresztą Polaczek przyprowadził ze sobą jakichś dwóch innych Pola-czków, którzy
nigdy u Amalii Iwanowny nie mieszkali i których dotychczas oko ludzkie tu nie
oglądało. Wszystko to bardzo niemile dotknęło Katarzynę Iwanownę. "Ostatecznie
dla kogóż robiło się te wszystkie przygotowania?" By zaoszczędzić miejsca,
dzieci posadzono nie za stołem, który i tak zajął cały pokój, ale nakryto dla
nich w kącie na kufrze, przy czym dwoje mniejszych usadowiono na ławeczce,
Polunia zaś, jako "dorosła", miała je karmić, dozorować, wycierać im noski "jako
dzieciom z dobrego domu". Słowem Katarzyna Iwanowna, rada nierada, musiała
powitać wszystkich ze zdwojoną godnością i nawet wyższością. Dość surowo
powiodła okiem po niektórych gościach i wyniośle zaprosiła do stołu, uważając
dlaczegoś, że odpowiedzialność za wszystkie niestawiennictwa ponosi Amalia
Iwanowna, zaczęła ją naraz traktować zupełnie per noga, co też Amalia Iwanowna
dostrzegła od razu i co ją mocno ubodło. Taki początek nie rokował' pomyślnego
końca. Wreszcie wszyscy siedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej chwili,
gdy powrócili z cmentarza. Katarzyna Iwanowna strasznie się zeń ucieszyła, gdyż
po pierwsze, był TO jedyny "wykształcony" gość wśród obecnych i "jak wiadomo,
miał za dwa lata objąć katedrę profesora w tutejszym uniwersytecie", po wtóre
zaś, natychmiast i z całym szacunkiem przeprosił, że mimo najszczerszych chęd
nie mógł być na cmentarzu. Z punktu rzuciła się ku niemu; usadowiła-go za.
s.tołęm koło siebie^, po lewej ręce (po prawej siadła Amalia Iwanowna), i mimo
bez-bezustanną krzątaninę oraz dbałość o to, by potrawy obnoszono jak należy i
by wszyscy dostali, mimo męczący kaszel, który w ostatnich dwóch dniach bardzo
się pogorszył i teraz dusił ją co chwila - bez przerwy zwracała się do
Raskolnikowa i spieszyła półszeptem wytrząsnąć przed nim wezbrane w jej sercu
uczucia tudzież swe słuszne oburzenie na nieudaną stypę; przy czym oburzenie raz
po raz ustępowało najweselszemu, najbardziej nieokiełznanemu śmiechowi ze
zgromadzonych gości, głównie zaś z pani domu. - Wszystkiemu winna ta kukułka.
Pan rozumie, o kim
cale swe oddanie jej rodzinie oraz zażyłą przyjaźń z świętej pamięci papusiem. -
Oto dlaczego jestem panu szczególnie wdzięczna, Ro-dionie Romanowiczu, że pan
nie pogardził moją gościnnością nawet w takim otoczeniu - dorzuciła prawie
głośno. - Zresztą jestem pewna, że tylko wielka przyjaźń dla biednego mego
nieboszczyka skłoniła pana do dotrzymania słowa. Potem raz jeszcze dumnie i z
dystynkcją obejrzała swych gości i nagle bardzo troskliwie, głośno, przez stół,
zapytała głuchego staruszka, "czy nie chce jeszcze pieczeni i czy mu nalano
lizbońskiego". Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł pojąć, o co chodzi,
chociaż sąsiedzi dla żartu zaczęli go poszturchiwać. Oglądał się tylko dokoła z
otwartymi ustami, czym jeszcze podsycił ogólną wesołość. - Co za jełop! Niech
pan patrzy, niech pan patrzy! I po co go tu przyprowadzili?... Co się zaś tyczy
Piotra Pietrowicza, zawsze byłam go pewna - ciągnęła dalej Katarzyna Iwano-wna -
bo zaiste nie jest podobny... - szorstko i głośno, z nader surową miną zwróciła
się do Amalii Iwanowny, tak że ta się aż zlękła - nie jest podobny do tych
wyfiokowanych czupiradel, których u papy nie zgodzono by nawet na kucharki, a
nieboszczyk mąż z pewnością wyświadczyłby im honor przyjmując je, a i to chyba
tylko wskutek swej niewyczerpanej dobroci. - O, tak, wypić lubił; o! że lubił,
to lubił! - znienacka krzyknął emeryt z intendentury osuszając dwunasty
kieliszek wódki. - Rzeczywiście, mój nieboszczyk mąż miał tę słabostkę -
wczepiła się w niego Katarzyna Iwanowna - ale był to człowiek dobry i
szlachetny, kochający i szanujący rodzinę; źle tylko, że wskutek swej dobroci
zanadto ufał wszelakim rozpustnikom i Bóg wie z kim nie pijał - z takimi, co nie
byli warci jego podeszwy! Niech pan sobie wystawi, Rodionie Romanowiczu, w jego
kieszeni znaleźliśmy piernikowego kogucika: szedł do domu pijany śmiertelnie,
ale o dzieciach pamiętał. - Ko-gu-ci-ka? Pani się wyraziła: ko-gu-ci-ka? -
krzyknął jegomość z intendentury. Katarzyna Iwanowna nie raczyła odpowiedzieć.
Zamyśliła się o czymś, westchnęła. 396
- Pan z pewnością uważa, jak zresztą wszyscy, że byłam dla niego zbyt ostra--
ciągnęła "dale j, zwracając się do Raskolnikowa. - Ale tak nie jest! .Szanował
mnie bardzo, bardzo mnie szanował! Był to człowiek zacnej duszy! I jakże czasem
było mi go żal! Niekiedy siedział sobie, patrzał na mnie ze swego kąta, a mnie
tak się go robi szkoda, chciałabym go przyhołubić, lecz zaraz sobie myślę:
"Przyholubię, a on się znów upije"; tylko surowością można go "było jako tako
utrzymać w ryzach. - Tak jest, zdarzało się wydzieranie kudłów, zdarzało się
niejednokrotnie! - znów ryknął tamten i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek. -
Nie tylko wydzieraniem kudłów, ale i pomiotłem nie wadziłoby poczęstować
niektórych bałwanów. Nie o nieboszczyku mówię w tej chwili - przycięła mu
Katarzyna Iwanowna. Czerwone wypieki płonęły coraz pąsowiej, pierś falowała.
Jeszcze chwila, a Katarzyna Iwanowna już gotowa była wszcząć awanturę. Wielu
chichotało; niejednemu było to snąć przyjemne. Intendenta zaczęto podjudzać, coś
mu szeptać. Widocznie chciano podszczuć tych dwoje na siebie. - Ra-a-aczy mi
pani powiedzieć, do czyjego to ogródka - nastroszył się intendent - do czyjego
ogródka pani ten kamyk... A zresztą nie potrzeba! głupstwo! Wdowa! wdówka!
Przebaczam... Pas! - i znowu golnął wódki. Raskolnikow siedział i słuchał.
w.,mUczeniu, ze wstrętem. Jadł tylko z grzeczności, ledwie dotykając kąsków,
które mu Katarzyna Iwanowna raz po raz kładła na talerzu; a i to raczej
pozorował, by jej nie urazić. Bacznie przyglądał się Soni. Lecz SoniaJhyla-
coraz-bardziej ńiespokoJnaTIzatroskana; ona też przeczuwała, że się ta stypa nie
skończy zgodnie, i ze strachem śledziła rosnące rozdrażnienie macochy. Między
innymi wiedziała, że głównym powodem, dla którego obydwie przyjezdne damy
lekceważąco potraktowały zaprośmy Mar-mieładowej, była ona, Sonia. Słyszała od
samej Amalii Iwanowny, że starsza z dwu dam obraziła się nawet za te za-prosiny
tudzież zadała pytanie: "Czy naprawdę, myślą, że mogłaby posadzić swoją córkę
obok tej panny?" Sonia czuła, że Katarzyna Iwanowna już skądś wie o tym i że
znieważenie Jej, Soni, boli macochę bardziej, niż gdyby obrażono ją osobiście,
397
nowna postarała się udać lekceważąco, iż nie zauważa tych śmiechów, lecz
niezwłocznie podniosła głos umyślnie i z ożywieniem jęła prawić o niewątpliwych
uzdolnieniach wychowawczych Zofii Siemionowny, "o jej łagodności, cierpliwości,
poświęceniu, szlachetności i wiedzy", przy czym pogładziła Sonię po twarzy,
nachyliła się do niej i dwa razy gorąco ucałowała. Sonia spiekła raka, a
Katarzyna Iwanowna rozpłakała się nagle i zaraz rzekła o sobie, że jest "idiotką
o słabych nerwach", że jest "zbyt rozstrzęsiona, że pora już kończyć, a ponieważ
wszyscy już skończyli jeść, więc można by podawać herbatę". W tej chwili Amalia
Iwanowna, już do reszty obrażona, że w tej całej rozmowie nie dają jej
najmniejszego udziału i zgoła jej nawet nie słuchają, znienacka zaryzykowała
ostatnią próbę i, tłumiąc nieśmiałość, odważyła się udzielić Katarzynie
Iwanownie pewnej niezmiernie głębokiej i celnej rady, a mianowicie, że w tej
przyszłej pensji należy zwracać szczególną uwagę na czystą bieliznę (di węszę)
panienek oraz że "koniecznie powinien być jedna taka dobri dama (di damę)*, co
by dobrze pilnował bielizna", jak również "żeby wszystkie młodi panienek
ukradkiem, po nocach nijakich romans nie czytał". Katarzyna Iwanowna, która
rzeczywiście była rozstrojona, bardzo już zmęczona i wyżej uszu miała tych
całych wspominków, natychmiast "odcięła" Amalii • Iwanownie, że "młóci słomę" i
nic nie rozumie, że troska o "di węszę" jest rzeczą gospodyni, a nie przełożonej
arystokratycznego zakładu naukowego; co się zaś tyczy czytania romansów, jest to
wręcz nieprzyzwoite, toteż Amalia Iwanowna zrobi dobrze, jeśli zamilknie. Niemka
poczerwieniała i, zupełnie już zła, zauważyła, że "tylko dobrze chciała", że
"bardzo dużo dobrze chciała", a tymczasem jej "za kwatera dawno nie płacił
geid". Katarzyna Iwanowna od razu "osadziła" ją, zarzucając kłamstwo co do owego
twierdzenia, jakoby "dobrze chciała", bo wszak nie dalej niż wczoraj, gdy
nieboszczyk leżał na katafalku, nękała ją o komorne. Na to frau Amalia
nadmieniła z wielką konsekwencją, że "ona zapraszała tamtych dam, ale tamte dam
nie przyszedł, dlatego że tamte dam są szlachetne dam i nie mogą przyszedł do
nieszlachetnych dam". Katarzyna Iwanowna z punktu "podkreśliła", że frau Amalia,
* W oryg. pisownia fonetyczna; Die Wwhe; Die Damę.
będąc hetką-pętelką, żadną miarą nie może wydawać sądów o tym, czym jest
prawdziwa szlachetność. Tego frau Amalia nie zniosła i z miejsca oświadczyła, iż
jej "fater aus Berlin był bardzo> bardzo ważny szlowiek, i obie ręki po
kieszeniach chodził i ciągle robił tak: puf, puf!" By tym obrazowiej przedstawić
swego fatera, Amalia Iwanowna zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do
kieszeni, wydęła policzki i nuże wydawać jakieś nieokreślone dźwięki - podobne
do puf-puf - przy głośnym rechocie wszystkich lokatorów, którzy rozmyślnie
zagrzewali ją swą aprobatą, z rozkoszą przewidując chryję. Ale tego już
Katarzyna Iwanowna nie mogła ścierpieć: bez zwłoki wszem wobec "wybębniła", że
być może frau Amalia nigdy w ogóle nie miała fatera; że jest ona po prostu
zapijaczo-ną petersburską Łotyszką, dawniej na pewno była gdzieś kucharką albo i
czymś gorszym. Niemka spąsowiała jak rak i zapiszczała, że to może Katarzyna
Iwanowna "zupełnie nie miał fater; ona zaś miała fater aus Berlin, i taki długi
nosił surdut, i ciągle robił: puf, puf, puf!" Katarzyna Iwanowna zaznaczyła
pogardliwie, że o jej własnym pochodzeniu wszystkim dobrze wiadomo, że w tym oto
liście pochwalnym stoi drukowanymi literami, iż jej ojciec był pułkownikiem;
natomiast ojciec frau Amalii (jeżeli w ogóle istniał) był z pewnością jakimś
petersburskim Łotyszem i sprzedawał mleko; najpewniej wszakże nie było go wcale,
bo przecież do dziś dnia nie wiadomo, jak się frau Amalia nazywa po ojcu:
Iwanowna czy Ludwigowna? Tu Amalia Iwanowna, rozjuszona do ostateczności,
wyrżnęła pięścią w stół i jęła piszczeć, że jest Amal-Iwan, nie zaś Amal-Ludwig,
że jej fater "nazywał Johan i był burmeister", fater zaś Katarzyny Iwanowny
"zupełnie nigdy był burmeister", Katarzyna Iwanowna wstała z krzesła i surowo,
głosem na pozór spokojnym (choć blada jak kreda i z falującą piersią)
zaznaczyła, że jeśli frau Amalia bodaj jeden tylko jeszcze raz ośmieli się
"jednym tchem wymienić swego obskurnego faterka z jej papusiem, wówczas ona,
Katarzyna Iwanowna, zerwie jej czepek z głowy i podepce nogami". Na to Niemka
zaczęła biegać po pokoju krzycząc wniebogłosy, że jest panią domu i żeby
Katarzyna Iwanowna "w tej fili wynosiła się z kwatera"; potem rzuciła się
zbierać ze stołu srebrne łyżki. Wszczął się zgiełk i rwetes: dzieci zaczęły
płakać. Sonia chciała mitygować Katarzynę Iwanownę;
ale gdy frau Amalia krzyknęła nagle coś na temat żółtego biletu, Marmieladowa
odtrąciła Sonię i runęła na panią Amalię Lippewechsel, aby bez zwłoki wprowadzić
w czyn swoją groźbę co do czepka. W te; chwili drzwi się otworzyły i na progu
ukazał się Łużyn. Stanął i Surowo, badawczo spoglądał na cale towarzystwo.
Katarzyna Iwanowna rzuciła się do niego. III
-Piotrze Pietrowiczu!-zawołała-niech choć pan mnie obroni! Proszę pouczyć tę
głupią kreaturę, że nie wolno tak traktować szlachetnej damy w niedoli, że na to
jest sąd... Ja do samego generala-gubematora... Ona mi odpowie za to... Pomnąc
na gościnę u mego ojca, niech pan stanie w obronie sierot. - Pani pozwoli...
łaskawa pani pozwoli, pani pozwoli - wzbraniał się Piotr Pietrowicz - jak pani
wiadomo, wcale nie miałem zaszczytu znać jej ojca... pani pozwoli! (Ktoś głośno
się roześmiał.) W bezustannych zaś pani swarach z Amalia Iwanowna nie zamierzam
uczestniczyć... Mam interes... i pragnę się rozmówić natychmiast z pani
pasierbicą-zdaje się Zofią Iwanowna, nieprawdaż? Zechce pani mnie puścić...
Piotr Pietrowicz, boczkiem wymijając Katarzynę Iwa-nownę, ruszył w przeciwległy
kąt pokoju, gdzie znajdowała się Sonia. -Marmieładowa stała na
miejscu, nieruchoma jak słup soli. W głowie się jej nie mieściło, że Piotr
Pietrowicz mógł zaprzeć się gościny u jej papusia. Zmyśliwszy raz tę gościnę,
sama święcie w nią uwierzyła. Zdumiał ją także ton Piotra Pietro-wicza -
rzeczowy, suchy, pełen nawet jakiejś wzgardliwej groźby. A i wszyscy inni
przycichli stopniowo, gdy wszedł. Już pomijając, że ten "rzeczowy i poważny"
człowiek zbyt jaskrawo nie harmonizował z tym całym towarzystwem - znać było, że
przyszedł z czymś ważnym, że prawdopodobnie tylko jakiś niepowszedni powód mógł
go skłonić do przyjścia tutaj i że przeto coś się na pewno stanie, coś zajdzie.
Baskol-nikow, który stał obok Soni, cofnął się, by dać mu przejść; AHO
wyglądało na to, że Łużyn wcale go nie zauważył. Po jakiej minucie w progu
stanął JLebieziatnikow; do pokoju nie wszedł, ale zatrzymał się również z jakąś
Osobliwą ciekawością, nie-ledwie ze zdziwieniem; słuchał, ale dłuższy czas
zdawał się nic nie rozumieć. - Przepraszam, że może przeszkadzam, ale rzecz jest
dosyć ważna - zagaił Piotr Pietrowicz jakoś ogólnie, nie zwracając się do nikogo
z osobna - nawet wolę przy wszystkich. Amalio Iwanowno, najmocniej panią proszę,
jako właścicielkę mieszkania, o uważne wysłuchanie mojej rozmowy z Zofią
Iwanowna. Zofio Iwanowno- kontynuował zwracając się wprost do niezmiernie
zdziwionej i już z góry wylękłej Soni - z mego stołu, w pokoju mego przyjaciela
"Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa, bezpośrednio, po wizycie pani znikł
należący do mnie banknot skarbu państwa, wartości stu rubli srebrem; Jeżeli w-
jakikelwlelf sposób pani wie i zechce nam wskazać, gdzie się on teraz znajduje,
to ręczę słowem honoru i wszystkich biorę na świadków, że na tym sprawa zostanie
umorzona. W przeciwnym 'natomiast razie zmuszony będę uciec się do kroków nader
poważnej natury, a wówczas... proszę mieć żal już tylko do siebie! W pokoju
zaległa kompletna cisza. Nawet dzieci przestały płakać. Sonia stała blada jak
trup i patrzała na Łużyna, niezdolna nic odpowiedzieć. Zdawało się, że jeszcze
nie rozumie. Upłynęło kilka sekund. - No, więc jakże? - spytał Łużyn lustrując
ją wzrokiem.
- Ja nie wiem... Ja nic nie wiem... - słabym głosem rzekła wreszcie Sonia. -
Nie? Nie wie pani? - powtórzył Łużyn i pomilczał jeszcze kilka sekund. - Proszę
się zastanowić, mademoi-selle - nawiązał surowo, lecz wciąż jeszcze • jakby
przemawiając jej do rozumu - proszę to rozważyć, gotów jestem dać pani jeszcze
trochę czasu^do.Joatny.słu. Bo, proszę pani, gdybym nie był tak pewien, to,
naturalnie, przy moim doświadczeniu nie zaryzykowałbym tak wręcz panią oskarżać;
albowiem za takie bezpośrednie i publiczne, lecz kłamliwe albo chociażby tylko
omyłkowe oskarżenie ja w pewnym stopniu jestem również odpowiedzialny. Wiem o
tym. "Dziś rano zmieniłem dla swych osobistych potrzeb, .kilka
pięcioprocentowych obligacji, opiewających na nominalną kwotę 26*
Aflt
będzie, chodziła bosa, a was wesprze, gdy będziecie w potrzebie - oto jaka jest!
Żółty bilet wzięta tylko dlatego, że moje dzieci ginęły z głodu, sprzedała
siebie dla nas!... O, nieboszczyku, nieboszczyku! Och, nieboszczyku,
nieboszczyku! Widzisz? widzisz? Oto masz wspominki! Boże! Ależ obrońcie ją,
czemu się gapicie! Rodionie Romanowiczu! czemuż pan się nie ujmie? Czyżby i pan
uwierzył? Wszyscy, wszyscy, wszyscy, wszyscy niewarci jesteście maSego Jej
palca! Boże, obrońże ją nareszcie! Płacz biednej, suchotniczej, opuszczonej
Katarzyny Iwa-nowny wywarł, zda się, silne wrażenie na obecnych. Było tyle
żałości, tyle cierpienia w tej wykrzywionej bólem, chudej, suchotniczej twarzy,
w tych ustach zbrukanych zapiekłą krwią, w tym ochryple krzykliwym glosie, w tym
łkaniu podobnym do dziecięcego płaczu, w tym ufnym, dziecinnym, a zarazem
rozpaczliwym błaganiu o obronę, że, jak się zdaje, wszyscy pożałowali
nieszczęsnej. W każdym razie Piotr Pie-trowicz natychmiast pożałował. - Proszę
pani! proszę pani! - przekładał - pani ten fakt nie dotyczy! Nikt się nie
ośmieli posądzić jej o inicjatywę czy współudział, tym bardziej że pani sama
zdemaskowała, wywróciwszy kieszeń: dowód, że nic pani nie podejrzewała. Bardzo a
bardzo żałuję, jeżeli, że tak powiem, to nędza pchnęła Zofię Siemionownę; ale
czemuż pani, mctdemoiselle, nie chciała się przyznać? Obawa hańby? Był to
pierwszy krok? Chwilowe zamroczenie? Rzecz zrozumiała, bardzo zrozumiała... Lecz
swoją drogą, jakże można się było puścić na takie sprawki! Proszę państwa! -
zwrócił się do wszystkich obecnych - proszę państwa! Czując litość i że się tak
wyrażę, współbolejąc, byłbym nawet skłonny przebaczyć, nawet teraz, teraz, mimo
doznanych afrontów. Obyż był nauczką na przyszłość, mademoiselle, ten obecny
wstyd - zwrócił się do Soni - resztę zaś puszczam płazem i że tak powiem,
stawiam na tym krzyżyk. Dosyć! Piotr Pietrowicz zerknął z ukosa na Raskolnikowa.
Spojrzenia ich spotkały się. Pałający wzrok Raskolnikowa gotów był go spopielić.
Tymczasem Katarzyna Iwanowna zdawała się nic już nie słyszeć: jak szalona
ściskała i całowała Sonię. Dzieci także objęły Sonię ze wszystkich stron
rączynami, a Polunia - nie bardzo rozumiejąca zresztą, o co chodzi -408
dosłownie tonęła w łzach, wstrząsana szlochem, i kryła w fałdach Soninego rękawa
spłakaną ladniutką twarzyczkę. - Co za nikczemność! - ozwał się nagle gromki
głos w drzwiach. Piotr Pietrowicz szybko się obejrzał.
- Co za nikczemność - powtórzył Lebieziatnikow, twardo patrząc mu w oczy. Piotr
Pietrowicz lekko drgnął; wszyscy to zauważyli (później była o tym mowa).
Lebieziatnikow wkroczył do pokoju. - I pan się waży brać mnie na świadka? -
rzekł podchodząc do Piotra Pletrówićźa. - Co to znaczy, Andrzeju Siemionowiczu?
O czym pan mówi? - burknął Łużyn. - To znaczy, żeś pan... potwarca. Oto, co
znaczą moje słowa! - zapalczywie rzekł Lebieziatnikow, surowo nań patrząc
kaprawymi oczkami. Był okropnie rozzłoszczony. Ras-kolnikow literalnie wpił się
w niego wzrokiem, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Ponownie zaległo
milczenie. Piotr Pietrowicz stropił się nieomal, zwłaszcza w pierwszej chwili. -
Jeżeli pan tak do mnie... - począł zająkliwie - ale co panu jest? Czyś pan przy
zdrowych zmysłach? - Owszem, przy zdrowych, natomiast pan... jes't łotrem! Ach,
jaka nikczemność! Słuchałem tu, umyślnie czekałem, by wszystko zrozumieć, bo
wyznam, że dotychczas wszystko to niezupełnie logiczne... Po co pan to zrobił -
nie pojmuję. - Co ja zrobiłem? Czy pan wreszcie przestanie mówić swymi
bezsensownymi zagadkami? A może masz pan w czubie? - To może pan, nikczemny
człowieku, pijasz, ale nie ja! Nigdy nie biorę do ust wódki, gdyż to się
sprzeciwia moim przekonaniom! Wyobraźcie sobie: on sarn^ sarn, własnoręcznie
wsunął ten sturublowy "banknot Zofii Siemionow-nie~'--ja" "wioEialem," mogę
źaswiadczyća^mcge. . przysiąc! On, on! - powtarzał Lebieziatnikow zwracając się
do wszystkich razem i do każdego z osobna. - Na głowę spadłeś, młokosie, czy co?
- pisną! Łużyn. - Ona tu sama, sama przed chwilą, wobec wszystkich przyznała, że
poza dziesięcioma rublami nic nie dostała ode mnie. Więc w jakiż sposób miałem
jej dać? 18 Dostoi^.k,- i T dna
poprawnie się wyjęzyczyć (żadnego innego języka nie znał wcale), toteż od razu
opadł z sil i nawet jakby schudł po swym wyczynie adwokackim. Niemniej przeto
mowa jego wywarła głębokie wrażenie. Prawił z takim animuszem, z takim
przeświadczeniem, że chyba wszyscy mu uwierzyli. Piotr Pietro-wicz poczuł, że
kiepska sprawa. - Co mnie obchodzi, że panu strzelają do głowy jakieś tam głupie
pytania! - zawołał. - To jeszcze nie dowód! To wszystko mogło się panu przyśnić,
mój panie! A ja powiadam wprost, żeś pan kłamca! Kłamiesz pan i szkalujesz ze
złości do mnie, mianowicie leży ci ba wątrobie, że się nie pisałem na pańskie
bezbożne, wolnomyślicielskie brednie społeczne, ot co! Ale tym wykrętem Piotr
Pietrowicz nic nie wskórał. Przeciwnie, dało się słyszeć szemranie. - Aha, teraz
próbujesz z tej beczki! - wrzasnął Le-bieziatnikow.-Nic z tego! Sprowadź
policję, a złożę przysięgę! Jednego tylko pojąć nie mogę: po co ryzykował tak
nikczemny czyn! O, nędzny, podły człowiek! - Ja mogę wytłumaczyć, po co
zaryzykował taki czyn, i w razie potrzeby sam złożę przysięgę! - ozwał się
wreszcie Raskolnikow twardo i wystąpił naprzód. Zdawał się być spokojny i
zdecydowany. Spojrzenie na niego wystarczyło, by dla wszystkich stało się rzeczą
jasną, że istotnie wie, o co chodzi, i że zbliża się rozwiązanie. - Teraz
doskonale wszystko rozumiem - ciągnął dalej Raskolnikow zwracając się wprost do
Lebieziatnikowa. - Już od początku tej histrii zacząłem podejrzewać, że tkwi w
tym jakiś haniebny podstęp; powziąłem podejrzenia wskutek kilku osobliwych
okoliczności, znanych tylko mnie, które też wnet państwu przedstawię, bo w nich
jest sedno rzeczy! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, ostatecznie mi wszystko
wyjaśnił przez swe cenne zeznanie. Proszę wszystkich o uwagę. Ten pan (wskazał
na Łużyna) niedawno starał się o rękę pewnej panny, mianowicie mojej siostry,
Awdotii Raskolnikow. Lecz po przyjeździe do Petersburga onegdaj przy pierwszym
naszym widzeniu pokłócił się ze mną, tak że wyrzuciłem go za drzwi, na co mam
dwóch świadków. To bardzo zły człowiek... Przedwczoraj wcale jeszcze nie
wiedziałem, że się zatrzymał tutaj, u pana, Andrzeju Sie-mionowiczu, i że zatem
tegoż dnia, gdyśmy się pokłócili, to znaczy onegdaj, był on świadkiem, że jako
przyjaciel nieboszczyka, pana Marmieładowa, dałem jego małżonce, Katarzynie
Iwanownie, trochę pieniędzySa pogrzeb. Niezwłocznie napisał o tym do mojej
matkfzawiadamiając, że dałem wszystkie pieniądze nie Katarzynie Iwanownie, tylko
Zofii Siemionownie, i przy tym w najszkaradniejszych słowach wspomniał o...
óćnarakterże ZófH Siemipnpwny, to fest napomknął o charakterze mojej z nią
znajomości. A to wszystko, rozumieją państwo, w tym celu, by poróżnić mnie z
matką i siostrą przez wmówienie im, że na brzydkie rzeczy trwonię ich ostatnie
grosze, którymi one mnie wspomagają. Wczoraj wieczór przy matce i siostrze, a w
jego obecności, ustaliłem prawdziwy stan rzeczy dowiódłszy, że pieniądze
wręczyłem pani Marmieladowej, na pogrzeb, a nie Zofii Siemionownie oraz że Zofii
Siemionowny przedwczoraj nie znałem jeszcze, a nawet nigdy jej nie widziałem.
Dodałem przy tym, że on, Piotr Łużyn, ze wszystkimi swoimi zaletami niewart jest
małego palca Zofii Siemionowny, o której tak źle się wyrażał. Na jego zaś
pytanie: czybym posadził Zofię Siemionownę obok mojej siostry, odparłem, że już
to uczyniłem, tegoż dnia. Rozzłoszczony, że matka i siostra nie chcą usłuchać
jego szczucia i powaśnić się ze mną, zaczął od słówka do słówka gadać im
oburzające impertynacje. Nastąpiło zerwanie ostateczne i wypędzenie go z domu.
Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczór. Obecnie proszę o chwilę szczególnej
uwagi. Otóż gdyby mu się teraz udało dowieść, że Zofia Siemionowna jest
złodziejką, to po pierwsze, wykazałby mojej siostrze i matce, że słuszne były
jego podejrzenia, że nie bez kozery rozgniewało go .moje stawianie Zofii
Siemionowny na jednym poziomie z siostrą; że napadając na -mnie bronił czci
mojej siostry a swojej narzeczonej. Krótko mówiąc, mógł w ten sposób na nowo
zwaśnić mię z moimi paniami i niezawodnie miał nadzieję, że znów się wśliżnie w
ich łaski. Już pomijam, że mścił się na mnie osobiście, ma bowiem powody do
przypuszczenia, że honor i szczęście Zofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto
cala jego rachuba! Oto jak pojmuję tę sprawę! 'Oto cały powód i innego być nie
może! Tak -albo prawie tak skończył Raskolnikow swe przemó-Wenie,
niejednokrotnie przerywane okrzykami obecnych,
którzy skądinąd słuchali nader uważnie. Nie bacząc na przerywanie mówił ostro,
spokojnie, dobitnie, jasno, z mocą. Twardy jego głos, wyraz przekonania i surowa
twarz wywierały na wszystkich bardzo silne wrażenie. - Tak, tak, to jest tak! -
z zachwytem potwierdzał Lebieziatnikow. - Niewątpliwie tak jest, bo jak tylko
Zofią Siemionowna weszła do naszego pokoju,--zaray mnie pytał, czy pan jest
tutaj 1 Czy nie widziałem pana w liczbie gości Katarzyny Iwanowny. Specjalnie w
tym celu odwołał mnie od okna i tam cichutko zapytał. Widać trzeba mu było
koniecznie, żeby pan był tutaj! Tak, tak, na pewno! Łużyn milczał i lekceważąco
się uśmiechał. Ale .bardzo był blady. Zdawał się obmyślać, jak się ma wykręcić.
Możliwe, że z przyjemnością porzuciłby wszystko i wyszedł, jednak w danej chwili
to już było prawie niewykonalne, bo to by znaczyło - wręcz przyznać, że zarzuty
były słuszne i że istotnie oczernił Zofię Siemionownę. Na domiar kompania,
dobrze podochocona, zbyt jawnie się burzyła. Jegomość z intendentury, choć co
prawda nie wszystko rozumiał, hałasował najgłośniej i zalecał różne wysoce dla
Łużyna niemiłe kroki. Ale byli i nie pijani; ludzie się poschodzili ze
wszystkich pokojów. Trzej Polaczkowie okropnie się kotłowali i raz po raz
krzyczeli mu: "Panie łajdak!", dodając również jakieś inne wyzwiska po polsku.
Sonia słuchała z napiętą uwagą, ale bodaj także nie wszystko pojmowała,
rzekłbyś, dopiero budziła się z omdlenia. Nie spuszczała tylko oczu z Raskol-
nikowa czując, że w nim jedynym ma ostoję, Katarzyna Iwa-nowna oddychała z
trudem, ochryple, bliska zupełnej prostracji. Najgłupiej wyglądała Amalia
Iwanowna, stojąca z otwartymi ustami, z wyrazem doszczętnego zbaranienia.
Widziała tylko, że Piotr Pietrowicz wpadł. Raskolnikow chciał jeszcze raz'prosić
o głos, ale już'nie-danomtt dokończyć: wszyscy krzyczeli i ławą parli na Łużyna
wymyślając mu i grożąc. Piotr Pietrowicz jednak nie stchórzył. "Widząc; Że
sprawa z oskarżeniem Soni spaliła na panewce, jął poczynać sobie zuchwale. -
Państwo pozwolą, państwo pozwolą, proszę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść -
mówił przeciskając się przez ciżbę - iż laski swojej - bez gróźb. Upewniam, że
nic nie wskóracie, nic mi nie zrobicie, nie taki ze mnie stra-chajło,
przeciwnie, to wy odpowiecie, moi państwo, za próbę osłonięcia sprawy
kryminalnej za pomocą gwałtu. Złodziejka została więcej niż zdemaskowana i będę
ją ścigał sądownie. Bo sędziowie nie są tak zaślepieni i... nie są pijani, toteż
nie dadzą wiary dwom notorycznym bezbożnikom, warchołom i wolnomyślicielom,
którzy z zemsty osobistej zarzucają mi to, do czego sami przyznali się w swej
głupocie... Państwo pozwolą! - W tej chwili fora z mego pokoju, wynoś mi się pan
i odtąd wszystko między nami Skończone F Pomyśleć, że ja ze skóry wyłaziłem całe
dwa tygodnie... by go oświecić!... - Ależ ja sam, Andrzeju Siemionowiczu, gdyś
mnie zatrzymywał, zapowiedziałem ci, że się wyprowadzam, teraz uzupełnię tylko,
żeś dureń. Życzę uzdrowienia pańskiemu mózgowi i kaprawym oczom. Puśćcie no,
państwo. Przeciskał się, ale jegomościowi z intendentury nie chciało się tak
łatwo go wypuścić poprzestając na wymysłach; chwycił więc ze stołu szklankę,
zamierzył się i cisnął ,w Piotra Pietro-wicza; ale szklanka przeleciała mimo i
ugodziła wprost w Ama-lię Iwanowna. Niemka wrzasnęła, a jegomość, który przy
rzucie stracił równowagę, ciężko rymnął pod stół. Piotr Pietrowicz udał się do
swego pokoju i w pół "godziny później już go w domu nie.h.ylo-. Sonia, nieśmiała
z natury, wiedziała zawsze, że ją łatwiej jest zniszczyć niż kogo bądź innego,
no a krzywdzić ją - mógł każdy niemal bezkarnie. Jednak aż do tej chwili zdawało
jej się, że tak czy owak można wymknąć się nieszczęściu - przez ostrożność,
łagodność, pokorę wobec wszystkich i każdego. Teraz spotkał ją ciężki zawód.
Oczywiście, mogła cierpliwie i prawie bez szemrania znieść wszystko, nawet to.
Ale w pierwszej chwili przygnębienie było zbyt silne. Choć odniosła zwycięstwo,
choć obalono oskarżenie - gdy minął pierwszy przestrach i pierwsza drętwota, gdy
jasno pojęła wszystko i zmiarkowała, poczucie bezradności i krzywdy boleśnie
ścisnęło jej serce. Dostała spazmów. Wreszcie nie mogąc się."pQwstrzymać wypadła
z pokoju i pomknęła do domu. Działo się to prawie tuż po wyjściu Łużyna. Amalia
Iwanowna, kiedy przy głośnym śmiechu obecnych ugodziła ją szklanka, również
miała już dosyć tego piwa, nie przez siebie nawarzonego. Z jazgotem, jak
opętana, rzuciła się na Katarzynę Iwanownę, którą miała za główną winowajczynię.
- Precz z kwatera! Już, marsz! - Z tymi słowy za-
częła porywać jedną za drugą wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny i ciskać na-
podłogę." Marmieładowa, już i tak ledwie żywa, na wpoi omdlała, zdyszana, blada
- porwała się z łóżka (na które przed chwilą padła wycieńczona) i skoczyła do
Niemki. Ale szansę były zbyt nierówne; Niemka odepchnęła ją jak piórko. - Co!
Nie dość, że nas bezbożnie oczerniono, jeszcze ta kreatura podnosi rękę na mnie!
Jak to! W dniu pogrzebu mego męża wyrzucają mnie z mieszkania, z sierotami, i to
zaraz po moim poczęstunku! Gdzie mam się podziać? - zanosiła się szlochem biedna
kobieta. - Boże! - krzyknęła nagle, błsnąwszy oczami - ale czy naprawdę nie ma
na świecie sprawiedliwości! Kogóż będziesz bronił. Boże, jeśli nie nas, sierot?
Ale zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawo, jest, i ja je znajdę! Czekaj,
czekaj, bezbożna maszkaro! Poluniu, zostań z dziećmi, ja wrócę. Czekajcie na
mnie, chociażby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie sprawiedliwość! I
zarzuciwszy na głp.w.ę.-.ów zielony szal dradedamowy, o którym w swych
opowiadaniach wspominał nieboszczyk Marmieladow, Katarzyna Iwanowna przepchała
się przez pijany tłum lokatorów, łkając i płacząc wybiegła na ulicę - w
nieokreślonym-zamiarze, by natychmiast, bez zwłoki i za wszelką cenę - znaleźć
sprawiedliwość. Polunia w strachu zaszyła się z dziećmi w kąt; siadła z nimi na
kufrze, cała drżąca, przytuliła dwoje małych i jęła oczekiwać na powrót matki.
Amalia Iwanowna buszowała po pokoju, z piskiem, zawodzeniem, rzucała na podłogę
wszystko, co wpadło jej w ręce, awanturowała się. Lokatorowie darli się bez ładu
ni składu; jedni komentowali dość bezsensownie cale zajście, drudzy kłócili się
i łajali, trzeci zaczęli śpiewać... "A teraz i na mnie czas! - pomyślał
Raskolnikow. - No, Zofio Siemionowno, zobaczymy, co teraz powiesz!" I ruszył do
mieszkania Soni.
IV
Raskolnikow był rzutkim i energicznym adwokatem Soni przeciw Łużynowi, mimo że
sam dźwigał w duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale tak dużo wycierpiawszy
rano, był poniekąd rad ze zmiany wrażeń, gdyż tamte stawały się wprost już nie
do zniesienia. Inna sprawa, że w jego chęci ujęcia się za Sonią było wiele uczuć
osobistych i serdecznych. Ponadto wisiało nad nim i strasznie go trwożyło,
zwłaszcza chwilami, umówione spotkanie z Sonią: musiał powiedzieć jej, kto
zamordował Lizawietę, i przewidywał okropną mękę, którą też zdawał się odpychać
obiema rękami. Więc gdy wychodząc od Katarzyny Iwanowny zawołał: "Zobaczymy, co
teraz powiesz, Zofio Siemionowno" - snadż znajdował się jeszcze pod wpływem
jakiegoś zewnętrznego nastroju podniecenia i rażnośd wskutek świeżego zwycięstwa
nad Łużynem. Ale rzecz osobliwa: kiedy dotarł do mieszkania Kapemaumowa, uczul
nagłą niemoc i lęk. W zadumie przystanął przed drzwiami z dziwnym pytaniem: "Czy
naprawdę trzeba powiedzieć, kto zabił Lizawietę?" Pytanie było dziwne, bo
równocześnie poczuł, że nie tylko nie może tego przemilczeć, lecz nawet nie
wolno odwlec tej chwili bodaj na krótko. Jeszcze nie wiedział, czemu nie wolno,
tylko odczuł to, i dręcząca świadomość własnej bezsiły wobec nieuniknionej
konieczności - zgnębiła go niemal. Żeby już nie rozważać i nie
nięczyć-.si.ei, .szybko otworzył drzwiiz.progu spojrzał na Sonię. Siedziała z
łokciami na Stoliku, z twarzą w dłoniach, lecz na widok Raskolnikowa wstała co
żywo i wyszła na jego spotkanie, jak gdyby go oczekiwała. - Co by się ze mną
stało, gdyby nie pan! - rzekła skwapliwie, witając go na środKu pokoju.
Widocznie to tylko pragnęła mu powiedzieć. Dlatego oczekiwała go. Raskolnikow
podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego wstała przed chwilą. Zatrzymała
się o dwa kroki przed nim, zupełnie tak jak wczoraj. - Cóż, Soniu? - ozwał się
nagle i poczuł, że glos mu drży. - Wszystko to było przecie oparte na twojej
"sytuacji społecznej i związanych z nią nawykach". Zrozumiałaś jego aluzję? Na
twarzy jej odbiło się cierpienie.
- Tylko niech pan nie mówi ze mną tak jak wczoraj! - przerwała. - Niech pan nie
zaczyna, proszę! I tak już dosyć męki... Natychmiast się uśmiechnęła, w obawie,
że ten wyrzut może mu się nie spodoba. 417
- Głupio zrobiłam, żem stamtąd uciekła. Co tam słychać teraz? Chciałam wrócić,
ale wciąż myślałam, że pan... wstąpi. Opowiedział jej, że gospodyni wypędza ich
z- domu i że Katarzyna Iwanowna poleciała gdzieś "szukać sprawiedliwości". - O
mój Boże! - jęknęła Sonia - chodźmy tam czym prędzej... I schwyciła swą
mantylkę.
- Wiecznie to samo! - opryskliwie fuknął 'Raskolni-kow. - O niczym nie myślisz,
tylko o nich! Pobądź ze mną. - A... Katarzyna Iwanowna?
- Nie bój się, Katarzyna Iwanowna z pewnością sama cię tu odwiedzi, skoro już
wyszła z domu. A gdyby cię nie zastała, będzie narzekać na ciebie... Sonia
siadła na brzeżku krzesła, dręczące niezdecydowana. Raskolnikow milczał, patrzył
w ziemię i coś ważył w myśli. - Dajmy na to, że Łużyn nie zechciał - rozpoczął
nie podnosząc oczu na Sonię. - Lecz jeśliby zechciał lub jeśliby to było w jego
interesie, mógł wpakować cię do więzienia, gdybym się nie nawinął ja i
Lebieziatnikow! co? - Tak - rzekła słabym głosem. - Tak! - powtórzyła z
roztargnieniem i niepokojem. - A ja przecie mogłem się nie nawinąć!
Lebieziatnikow zaś - to już zupełny przypadek. Milczała. - A gdyby do więzienia
- co wtedy? Pamiętasz, com ci wczoraj mówił? Znów nie odpowiedziała. Chwilę
czekał. - Już myślałem, że znowu zawołasz: "Ach, proszę nie mówić, proszę
przestać!" - zaśmiał się Raskolnikow, ale nieszczerze. - I cóż! znów milczenie?
- spytał po upływie minuty. - Przecież o czymś trzeba rozmawiać. Na przykład
byłbym teraz ciekaw, jakbyś rozstrzygnęła jedno "zagadnienie", mówiąc stylem
Lebieziatnikowa. (Sprawiało to wrażenie, że zaczyna się wikłać.) Nie, naprawdę,
mówię serio. Wyobraź sobie, Soniu, że z góry znasz wszystkie zamiary Łużyna,
wiesz (i to wiesz na pewno), że gdyby je urzeczywi-418
stnił, z kretesem przepadłaby Katarzyna Iwanowna, no i dzieci, no i ty na
dokładkę (za nic siebie masz, więc: na dokładkę). Polunia również... boć i przed
nią ta sama droga. Otóż - gdyby d nagle kazano zdecydować, kto ma żyć na
świecie: on czy oni? To znaczy, czy ma żyć i robić łajdactwa Łużyn, czy też ma
umrzeć Katarzyna Iwanowna? Więc jakbyś postanowiła? że które z nich ma umrzeć?
Pytam ciebie. Sonia spojrzała na niego niespokojnie: coś osobliwego zabrzmiało
jej w tym mętnym i z daleka kluczącym wypytywaniu. - Przeczuwałam, że pan
zagadnie o coś takiego - rzekła Sonia, badawczo mu się przyglądając. - Dobrze,
dobrze, ale jakżebyś rozstrzygnęła?
- Czemu pan pyta o rzeczy niemożliwe? - z odrazą otrząsnęła się Sonia. - Czyli:
niech lepiej Łużyn żyje i robi łajdactwa! Nawet tego nie śmiesz zadecydować? -
Ale ja przecież nie znam zamiarów Bożych... Czemu pan pyta o to, o co pytać nie
wolno? Po co są takie czcze pytania? Jakim sposobem miałoby to zależeć ode mnie?
I któż mi dal prawo rozsądzania, kto ma, a kto nie ma żyć? - Ba, skoro już wdała
się boska Opatrzność, to rzeczywiście pozostaje tylko założyć ręce - posępnie
burknął Raskolnikow. ; - Niech pan lepiej powie wprost, o co
panu chodzi! - z udręką zawołała Sonia.-Pan znowu do czegoś zmierza... Czyżby
pan przyszedł tylko po to, by mnie męczyć! Nie wytrzymała i raptem rozpłakała
się gorzko. W ponurej rozterce patrzył na nią. Upłynęło z pięć minut. - Soniu,
masz słuszność - rzekł wreszcie cicho. Zmienił się naraz; znikł jego ton
sztucznie zuchwały i bezsilnie wyzywający. Nawet głos mu nagle osłabł. - Sam
mówiłem ci wczoraj, że nie o przebaczenie przyjdę, prosić, .ą tymczasem
zaczynam, właśnie "jakby ód prośby o wybaczenie... O Łużynie i Opatrzności
mówiłem dla siebie... To była moja prośba o przebaczenie, Soniu... Chciał się
uśmiechnąć, lecz coś wątłego i ułomnego zaznaczyło się w tym bladym uśmiechu.
Zwiesił głowę i zakrył twarz rękami. Wtem dziwne, niespodziane wrażenie jakiejś
żrącej nie-
27- 419
czas i naraz, wyciągnąwszy lewą rękę, z lekka, ledwie-ledwie, oparła się palcami
o jego pierś i wolno zaczęła się podnosić, coraz bardziej się odchylając od
niego, a jej utkwiony w nim wzrok stawał się coraz bardziej nieruchomy. Wtem jej
groza udzieliła się jemu: podobny strach odbił się na jego twarzy i on także
zaczął patrzeć na nią z tym nieomal dziecięcym uśmiechem. - Zgadłaś? - szepnął
wreszcie.
- Boże!'- wydarł się z jej piersi starszny krzyk. Jak kłoda upadła na łóżko,
.twarzą do poduszek. Lecz po chwili podniosła się szybko, szybko przysunęła do
niego, porwała go za obie ręce i ściskając je, niby w obcęgach, swymi szczupłymi
palcami,T poczęła znów nieruchomo wpatrywać się w jego twarz, jakby przywarła do
niej oczyma. Tym ostatnim, desperackim spojrzeniem chciała wyssać bodaj cień
nadziei. Ale nadziei nie było: żadna wątpliwość nie mogła się ostać: wszystko
było tak! Nawet potem, później, gdy Sonia przypomniała sobie tę chwilę, dziwnie
i cudacznie robiło jej się na myśl: czemu tak od razu .zobaczyła wówczas, że już
nie ma żadnej wątpliwości? Wszak nie mogła na przykład powiedzieć, by
przeczuwała coś w tym rodzaju. A tymczasem teraz, skoro tylko rzekł jej to,
wydało jej się raptem, że istotnie to właśnie przeczuwała. - Daj spokój, Soniu,
dosyć! nie męcz mniej - poprosił błagalnie. Wcale, wcale nie tak zamierzał jej
to wyznać, ale wypadło tak. Zerwała się jak nieprzytomna i załamując ręce szła
przez pokój; lecz pośpiesznie wróciła i ponownie siadła obok niego, prawie
dotykając ramieniem jego ramienia. Wtem, jakby mieczem przeszyta, drgnęła,
krzyknęła i. sama nie wiedząc, czemu to czyni, padła przed nim na kolana. -
Cóżeś, cóżeś sobie wyrządził! - rzekła z rozpaczą, porwała się z
klęczek,''rzuciła mu się na szyję, objęła i mocno, mocno ścisnęła ramionami.
Raskolnikow odchylił się i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. - Jakaś ty
dziwna, Soniu: ściskasz i całujesz, kiedy ci powiedziałem o tym. Zapominasz o
sobie. - Nie, na całym świecie nie ma dziś nikogo nieszczęśli-
422
wszego niż ty! - krzyknęła zapamiętale, nie słysząc jego słów, i nagle zatkała
spazmatycznie. Fala od dawna nie zaznanych uczuć wtargnęła mu do duszy i
raptownie ją zmiękczyła. Nie stawiał oporu: dwie łzy spłynęły mu z oczu i
zawisły na rzęsach. - Więc nie opuścisz_Jnnie»_Snnm? -mówił patrząc na nią
prawie z nadzieją. - Nie,,nie, nigdy i nigdzie! - zawołała Sonia. - Pójdę za
tobą, pójdę wszędzie' O Boże!... O ja nieszczęśliwa!... Ach, czemuż, czemużlrie-
znatam'cię wcześniej! CżeMMt dawniej nie przychodziłeś? O Boże! - Teraz
przyszedłem.
- Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! - powtarzała nieprzytomnie, znów
go ściskając - razem z tobą pójdę na katorgę! . Coś min szarpnęło;
poprzedni, nienawistny i prawie szyderczy uśmiech zaigrał na jego wargach. -
Skąd wiesz, Soniu, może wcaleJnre myślę. Jść-na-.katorgę - rzekł. Spojrzała na
niego bystro.
Po pierwszym namiętnym i dręczącym porywie współczucia dla nieszczęśliwca na
nowo ją poraziła straszna myśl o zabójstwie. W zmienionym tonie jego słów
dosłuchała się nagle mordercy. Ze zdumieniem popatrzyła na niego. Nic jeszcze
nie wiedziała - ani po co, ani jak, ani dlaczego to było. Teraz wszystkie te
pytania naraz zapłonęły w jej świadomości. I znów nie uwierzyła: "On, on ma być
mordercą! Czyż to do pomyślenia?" - Ależ cóż to jest! Co się ze mną dzieje! -
mamrotała w najgłębszym osłupieniu, jakby jeszcze nie oprzytomniała. - Ty, ty,
taki jak jesteś, mogłeś się na to poważyć?... Cóż to! - Ano, żeby ograbić!
Przestań, Soniu! - rzekł ze znużeniem i nawet jakby niecierpliwie. Stała w
oszołomieniu, lecz naraz krzyknęła:
- Byłeś głodny! Chciałeś... pomóc matce? tak?
- Nie, Soniu, nie - bąkał, odwracając się, ze zwieszoną głową - nie byłem znowu
taki głodny... Rzeczywiście chciałem dopomóc matce, ale... to niezupełnie jest
tak... Nie dręcz mnie, Soniu!
Załamała ręce.
- Ale czyżby, czyżby to mogła być prawda! Boże mój, cóż to za prawda? Któż by w
nią uwierzył?... Ty, ty, który rozdajesz ostatnie grosze, zabiłeś dla rabunku?
A!...- krzyknęła nagle. - Te pieniądze, które dałeś Katarzynie... j ( te
pieniądze... Boże, czyżby i one... • | - Nie, Soniu -
przerwał skwapliwie - to były inne pieniądze, uspokój się. Te pieniądze
przysłała mi matka przez jednego kupca, otrzymałem je, gdym był chory, tegoż.
dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... To on je odbierał... To są
pieniądze moje, moje własne, prawdziwie moje. Sonia słuchała go w rozterce i z
całej mocy starała się coś zmiarkować. - Tamte zaś pieniądze... zresztą,, nawet
nie wiem, .czy były tam .pieniądze --"dodał cicho i jakby w zamyśleniu - zdjąłem
jej z szyi sakiewkę, .zamszową... pełną, wypchana sakiewkę... ale nie zajrzałem
do środka, widać nie zdążyłem... A rzeczy, jakieś tam spinki, łańcuszki -
wszystkie te rzeczy i sakiewkę ukryłem zaraz nazajutrz w cudzym podwórku, przy
alei W-wskiej, pod kamieniem... I teraz wszystko tam leży. Sonia słuchała z
natężeniem. •
- Więc po cóż... jakże to? Pan powiedział: żeby ograbić, a nic pan nie wziął? -
spytała szybko, czepiając się tego źdźbła nadziei. - Nie wiem... Jeszcze nie
postanowiłem, czy te pieniądze, wezmę, czy nie - rzekł, znowu jakby w zadumie,
ale nagle się opamiętał i uśmiechnął szybko, przelotnie. - Plotę głupstwa,
prawda? Soni mignęła myśl: "Czy to nie wariat?" Lecz natychmiast ją odtrąciła:
nie, to coś innego. Ona nic, nic w tym wszystkim nie rozumie! - Wiesz, Soniu -
powiedział nagle w jakimś natchnieniu - wiesz, co ri powiem? Gdybym tylko zabił
z głodu - ciągnął podkreślając każdy wyraz i patrząc na nią-zagadkowo, lecz
szczerze - to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tym! - I cóż by d pomogło, cóż
by d pomogło - podjął po
424
chwili z rozpaczą - cóż by d pomogło, jeślibym się przyznał teraz, że źle
postąpiłem? Co d po tym głupim zwycięstwie nade mną? Ach, Soniu, czyż po to
przyszedłem teraz do dębie! Znów chdała coś rzec, lecz dała spokój.
- Dlatego też przywoływałem cię wczoraj, że ty jedna mi pozostałaś. - Dokąd mnie
wołałeś? - zagadnęła nieśmiało.
- Nie po to, by kraść i zabijać, nie bój się, nie po to - uśmiechnął się
zgryźliwie - zbyt różni jesteśmy... I wiesz, Soniu, dopiero teraz, dopiero teraz
pojąłem, dokąd przywoływałem ciebie wczoraj. Wczoraj zaś, przywołując, sam
jeszcze nie wiedziałem dokąd. Na tym jednym mi zależało, po to jedno
przychodziłem, żebyś mnie nie opuśdłai,...Nie opuścisz, Son,iu2_ Śdsnęła mu
rękę.
- Ach, po co, po co jej powiedziałem, po co jej to odkryłem! - z rozpaczą
zawołał po krótkiej przerwie, w nieskończonej meczami patrząc na nią. - Czekasz
wyjaśnień, Soniu, siedzisz i czekasz, ja to widzę, a cóż d powiem? Przede i tak
nic nie zrozumiesz, tylko zadręczysz się do reszty... przeze mnie! Otóż to:
płaczesz i znowu mię ściskasz. Za cóż ty mnie całujesz? Czy" za to, żem sam nie
udźwignął tego ciężaru i przyszedł zwalić na kogo innego: ."Cierp i ty, lżej mi
będzie!" Czy możesz kochać takiego łajdaka? - A czyż ty także się nie męczysz?!
- zawołała. Znów to samo uczude falą wtargnęło do jego duszy i znów na mgnienie
ją. zmiękczyło. - Soniu, mam serce złe, zapamiętaj to sobie: to wiele tłumaczy.
Dlatego właśnie przyszedłem, żem zły. Są tacy, którzy by nie przyszli. Ja zaś
jestem tchórz i... szubrawiec! Ale... niech tam! To wszystko nie to... Teraz
trzeba mówić, a ja nawet nie umiem zacząć. Zatrzymał się i zamyślił.
- Eee, zbyt różni jesteśmy! - powtórzył - niedobrani. I po cóż, po cóż
przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję! - Nie, nie, to dobrze, żeś przyszedł!
- wykrzykiwała Sonia. - Lepiej, że wiem! Daleko lepiej! Spojrzał na nią z bólem.
- Hm, rzeczywiście! - rzekł tak, jakby się namyślał - przecie tak właśnie było!
Słuchaj: chciałem zostać Napoleonem, dlatego też zabiłem... No, teraz rozumiesz?
- N-nie - naiwnie i lękliwie szepnęła Sonia - tylko... mów, mów! Ja zrozumiem,
jaw sobie wszystko zrozumiem! - nalegała. - Zrozumiesz? Dobrze, zobaczymy!
Umilkł i długo rozmyślał. - Chodzi o to, że kiedyś zadałem sotye takie pytanie:
dajmy na to, że na moim miejscu jest Napoleon i że nie ma dla rozpoczęcia
kariery arii Tulónu, am Egfptu; ani przeprawy przez Mont Blanc, tylko zamiast
tych wszystkich pięknych i monumentalnych rzeczy jest sobie po prostu jakaś
śmieszna staruszka, wdowa po regestratorze, którą na domiar trzeba zabić, aby z
jej kuferka sprzątnąć gotówkę (dla kariery! rozumiesz?) - no więc czyby on się
na to zdecydował, gdyby innego wyjścia nie było? Czy nie wzdragałby się, że to
trochę zanadto niemonumentalne i że to... grzech? Otóż powiadam ci, że nad tym
"zagadnieniem" przemęczyłem się okropnie długo, tak że okropnie wstyd mi się
zrobiło, kiedy (jakoś nagle) zmiarkowałem wreszcie, że nie tylko by się nie
wzdragał, lecz w ogóle do głowy by mu nie przyszło, że to niemonumentalne... i
nawet by nie pojął: czego się tu wzdragać? I gdyby rzeczywiście nie miał innej
drogi, zadusiłby ją tak, że pisnąć by nie zdążyła-i to bez żadnych mędrkowań!
Więc i ja... porzuciłem mędrkowanie... i zabiłem... wzorując się na
autorytecie... Mówię dokładnie tak, jak było. Ciebie to śmie- . czy? Tak jest,
Soniu, najśmieszniejsze to, że może naprawdę rzeczy właśnie tak się miały...
Soni bynajmniej nie było do śmiechu.
- Niech pan lepiej mówi wprost... bez przykładów - poprosiła jeszcze bardziej
nieśmiało, ledwie dosłyszalnie. Obrócił się do niej, smutno na nią spojrzał,
ujął ją za obydwie ręce. - Soniu, znowu masz słuszność. Bo to wszystko głupstwa,
czcza gadanina! Widzisz: wiadomo d przecie, że moja matka prawie nic nie
posiada. Siostra jakimś trafem otrzymała wykształcenie i jest skazana na
tułaczkę po kondycjach. Tylko we mnie pokładały nadzieję. Studiowałem, ale
zabrakło mi środków i na jakiś czas musiałem porzucić uniwerstytet. Gdyby się to
wlokło dalej, to mógłbym żywić nadzieję, że za jakie dziesięć, dwanaście lat (o
ile wszystko pójdzie pomyślnie) zostanę jakimś nauczycielem czy urzędnikiem z
pensją tysiąca rubli rocznie... (Mówił tak, jakby wydawał lekcję.) A do tego
czasu matka wyschłaby z nędzy i trosk, a ja i tak nie zdołałbym zapewnić jej
spokoju; siostra zaś... ha, siostrze mogło się przytrafić coś jeszcze
gorszego!... Zresztą czemuż mam całe życie wszystkiego się wyrzekać, od
wszystkiego odwracać, o matce zapomnieć, a krzywdę siostry, powiedzmy -
grzeczniutko ścierpieć? Po co? Czy po to, żeby pogrzebawszy te dwie istoty
obarczyć się nowymi - żoną i dziećmi, aby je także pozostawić później bez grosza
i bez kawałka chleba? Otóż... otóż postanowiłem zawładnąć pieniędzmi-statej-1
użyć ich na pierwsze lata, już nie dręczyć matki, zabezpieczyć sobie
uniwersyteti pierwsze krela po skończeniu uniwersytetu - a wszystko to zrobić
szeroko, radykalnie, tak by stworzyć sobie zupełnie już nową karierę, wstąpić na
nową, niezależną drogę... I oto... i oto Wszyśtko.ITWSęc^ zabiłem... Żem
zabiTtęttarą, to, ma się rozumieć, źle... ale dosyć o tym! 'Bezsilnie dowlókł
się do końca swej opowieści i zwiesił głowę. - Och, to nie to, nie to - jęknęła
udręczona - i czyż wolno... nie, to nie tak, nie tak! - Sama widzisz, że nie
tak!... A przede opowiedziałem d szczerze, wyznałem ci prawdę! - Taka to i
prawda! O Boże!
- Przede zabiłem tylko wesz, Soniu, bezużyteczną, plugawą, szkodliwą. -
Człowieka nazywasz wszą!
- Ha, ja wiem, że to nie wesz - odparł, dziwnie na nią patrząc. - Zresztą plotę,
Soniu - dorzudł - dawno już plotę... To wszystko nie tak; masz słuszność.
Całkiem, całkiem, całkiem inne są tu powody!... Od dawna z nikim nie
rozmawiałem, Soniu... Bardzo mnie teraz boli głowa... Oczy pałały mu gorączkowym
ogniem. Już prawie majaczył; niespokojny uśmiech błąkał mu się na ustach.
Poprzez nastrój podniecenia już przezierała straszna niemoc. Sonia zdała sobie
sprawę z tego, jak on się męczy. Sama też zaczynała czuć zawroty głowy. I jak on
dziwnie mówi: niby nawet
można coś zrozumieć, lecz... "jakże to! jakże! O Boże!" I w rozpaczy załamywała
ręce. - Nie, Soniu, to nie to! - nawiązał, znienacka podnosząc głowę, jak gdyby
nagły zwrot myśli uderzył go i znów podniecił. - To nie to! Raczej... przypuść
(tak! to rzeczywiście lepiej!), przypuść, że jestem ambitny, zawistny, zły,
podły i mściwy, i... i może na dobitkę skłonny do pomieszania zmysłów. (Niech
już będzie wszystko na raz! O wariactwie już dawniej napomykali, pamiętam!)
Wspomniałem ci przed chwilą, że nie stać mnie było na uniwersytet. Czy wiesz, że
to może nieprawda? Matka by mi przysłała na, czesne, a na buty, ubranie, na
chleb sam bym zarobił; na pewno! Nastręczały się korepetycje, proponowano po pół
rubla. Przecie Razumichin pracuje! Ale zeżiiłem się i nie zechciałem. Właśnie
zeźliłem się (dobre to słowo!). Zaszyłem się w kąt jak pająk. Przecie byłaś w
mojej psiej budzie, widziałaś! A czy wiesz, Soniu, że niskie powały i ciasne
pokoje dławią duszę i umysł ? Och, jakże nienawidzUem tego barłogu! Mimo to
wychodzić z niego nie chciałem. IJmyślnie nie chciałem! Całymi dniami i nocami
nie wychodziłem, pracować nie chciałem, nie chciałem nawet jeść, wylegiwałem się
wciąż. Jeśli Anastazja przyniesie- zjem, jeśli nie przyniesie '- to i tak dzień
zejdzie; umyślnie, na przekór nie upominałem się! W nocy nie ma światła, leżę po
ciemku, a na świece zapracować nie chcę. Trzeba się było uczyć, a ja wyprzedałem
książki; na moim stole, na skryptach i zeszytach, dotychczas leży warstwa kurzu
na palec gruba. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć. Ciągle myślałem... I wciąż
śniły mi się sny, różne dziwne sny - szkoda opowiadać jakie! I zaczęło mi się
przywidywać, że... Nie, nie tak! znów nie tak opowiadam. Widzisz, wciąż pytałem
siebie wówczas: czemu jestem tak głupi, że skoro inni są głupi i skoro już wiem
na pewno, że są głupi, czemu sam nie chcę być mądrzejszy? Później zrozumiałem,
Soniu, że jeśli czekać, aż wszyscy zmądrzeją, za długo to potrwa... Później
zrozumiałem jeszcze, że tego nigdy nie będzie, że ludzie się nie zmienią i nikt
ich nigdy nie przerobi, szkoda fatygi! Tak to jest, tak! To ich prawo... Prawo,
Soniu. Tak jest!... I teraz wiem, Soniu, że kto mocny i silny rozumem i duchem,
ten jest ich władcą. Kto na wiele się poważy, ten dla nich ma słuszność. Kto na
więcej rzeczy umie pluć, ten jest ich prawodawcą, a kto się ośmieli więcej niż
wszyscy inni, ten też ma najwięcej słuszności! Tak bywało dotychczas i tak
będzie zawsze. Chyba tylko ślepy tego nie widzfl Choć mówiąc to Raskolnikow
patrzył na Sonię, jednak już nie dbał, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka go
rozebrała. Był w jakimś mrocznym zachwyceniu. (Istotnie, zbyt długo z nikim nie
rozmawiał!) Sonia pojęła, że ten ponury katechizm stal się jego wiarą i prawem.
- Zrozumiałem wtedy, Soniu - ciągnął z egzaltacją - że władza tylko temu idzie
do rąk, kto śmie nachylić się po nią i wziąć. Jeden, jeden tylko warunek
obowiązuje: wystarczy odważyć się. Po raz pierwszy w życiu powziąłem wtenczas
jedną myśl, której przede mną nikt i nigdy nie powziął. Nikt! Nagle, jasno jak
słońce, ukazało mi się: czemuż dotychczas ani jeden człowiek nie ośmielił się i
nie ośmiela, idąc obok całej tej głupoty, najprościej w świecie porwać ją za
ogon i .wyrzucić do diabła! Ja... zapragnąłem poważyć się i zabiłem... Chciałem
się tylko poważyć^ Soniu, oto jedyny powód! -- O, milcz pan, milcz! -
krzyknęła Sonia podnosząc ręce.-Odstąpiłeś Boga i Bóg cię poraził, oddal
szatanowi!... - Aha, Soniu, kiedym wówczas leżał po ciemku, wciąż mi się
zdawało, że to chyba diabeł mnie nagabuje, co? - Milcz. Nie śmiej się,
bluźnierco, nic nie rozumiesz. O Chryste! On nic, nic nie pojmie. - Daj pokój,
Soniu, wcale się nie śmieję; wszak i sam wiem, że to diabeł mnie wlókł. Milcz,
Soniu, milcz! - powtarzała mroczną determinacją. - Wszystko wiem. Wszystko to
już przemyślałem i przeszeptalem sobie, gdym leżał wtedy po ciemku... Wszystko
to sam ze sobą przedyskutowałem aż do ostatniego najdrobniejszego szczególiku i
wiem wszystko, wszystko! Jakże mi obmierzła, och, jak obmierzła wtedy ta cała
gadanina! Wszystko chciałem zapomnieć i rozpocząć na nowo, Soniu, i przestać
giędzić! Czyż naprawdę sądzisz, że poszedłem, jak głupi, na złamanie karku?
Poszedłem jak człowiek roztropny i to mnie właśnie zgubiło! Czy sądzisz na
przykład, żem nie wiedział tego nawet, iż skoro już zacząłem pytali badać
siebie: czy mam prawo posiadać władzę? jest to dowód, że nie mam prawa posiadać
władzy. Albo skoro
zadaję pytanie: czy człowiek jest wszą? więc widocznie człowiek nie jest wszą
dla mnie, jest nią zaś dla takiego, komu to wcale nie przychodzi do głowy, i kto
działa wprost, bez pytania... Jeżeli już tyle dni się męczyłem: czy poszedłby na
to Napoleon, czy nie? ID z pewnością czułem wyraźnie, że Napoleonem nie
jestem... Całą, całą męczarnię tego giędzenia zniosłem, Soniu, i zapragnąłem
otrząsnąć się, zrzucić to z karku; zapragnąłem, Soniu, zabić bez kazuistyki,
zabić dla siebie, dla siebie tylko! Nie chciałem okłamywać nawet siebie. Zabiłem
nie po to, by wspierać matkę - to nonsens. Nie po to zabiłem, aby posiadłszy
środki i władzę stać się dobroczyńcą ludzkości. Bzdury! podrostu zabiłem;
zabiłem dla siebie, dla siebie tylko, a czy stałbym się później czyimś * tam
dobroczyńćąrczy-~te?cate życie, jak pająk, wciągałbym wszystkich w sieć i ze
wszystkich wysysał soki - to w onych chwilach musiało mi być obojętne!... I nie
pieniądze były mi potrzebne przede wszystkim, Soniu, kiedy zabiłem, nie tyle
pieniądze były mi potrzebne, jak co innego... Teraz wiem to wszystko... Zrozum:
może, idąc tą samą drogą, już bym nigdy nie powtórzył morderstwa. Czego innego
musiałem się dowiedzieć, co innego popychało mnie: musiałem się dowiedzeć wtedy,
dowiedzieć czym prędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem?!, Czy
potrafię przekroczyć zasady moralne, czy też nie potrafię P^Osmietę się schylić
po władzę czy nie? Czy jestem drżącą kreaturą, czy też mam prawo... - Zabijać?
Czy masz prawo zabijać? - załamała ręce.
- E-ej, Soniu! - rzucił opryskliwie, chciał coś tłumaczyć, ale z pogardą umilkł.
- Nie przerywaj mi, Soniu! Chciałem d jedno tylko wykazać: że wtedy powlókł mnie
diabeł, a dopiero później mi wyjaśnił, że nie miałem prawa tam iść, ponieważ
jestem taką samą wsz% jak inni! Natrząsnął się ze mnie diabeł, więc przyszedłem
do ciebie! Podejmuj gościa! Gdybym nie był wszą, to czyżbym przyszedł do ciebie?
Słuchaj: gdy wtenczas poszedłem do starej, poszedłem tylko spróbować...
Zapamiętaj to sobie. - I zabiłeś! zabiłeś!
- Ale jak zabiłem? Czyż tak się zabija? Czyż tak idzie się zabijać, jak ja
wówczas poszedłem! Kiedyś ci opowiem, jakem szedł... Czyż ja zabiłem staruchę?
Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu, żafcatnipiten siebie na-
wieki!... Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja... Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć!
Zostaw mirie-!--wytozyknąTHagle w spazmatycznej udręce- zostaw! Wsparł łokcie na
kolanach i jak w kleszczach ściskał sobie głowę dłońmi. - Och, co za męczarnia!-
wyrwało się boleściwie Soni.
- Więc co teraz począć, mów! - zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię
z twarzą straszliwie wykrzywioną cierpieniem. - Co począć! - zawołała, zerwała
się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez, roziskrzyły się nagle. - Wstań!
(Chwyciła go za ramię; podniósł się spozierając na nią ze zdumieniem.) Idź
zaraz, w tej chwili, stań na rozdrożu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię,
którą splugawiłeś, potem się pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i
powiedz wszystkim głośno: "To ja zamordowałem!" Wtedy Pan Bóg znowu ześle d
życie. Pójdziesz? Pójdziesz? - pytała go, cala drżąca jak w ataku, chwyciwszy go
za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem.
Zdumiał się, był prawie oszołomiony jej raptowną egzaltacją. - Soniu, masz na.
myśli katorgę? Tłzebar-żehyoEl. się oddał w ręce sprawiedliwości? - zapytał
posępnie. - Przyjąć cierpienie i odkupić się przez nie - oto co trzeba. - Nie.
Nie pójdę do nich, Soniu.
- A jakże, jakże żyć będziesz? Z czym będziesz żył? Czyż teraz to możliwe? W
jaki sposób będziesz rozmawiał z matką? (Och, z nimi, z nimi co się teraz
stanie!) Zresztą, co ja mówię! Wszak już porzudłeś matkę i siostrę. Otoś już
porzucił, porzucił, O Boże! - zawołała - przecież on to wszystko wie już sam!
Jakże, jakże więc żyć bez ludzi! Co teraz będzie z tobą? - Nie bądź dzieckiem,
Soniu - wyszeptał. - Jakaż jest moja wina wobec nich? Po co mam iść? Co im
powiem? To wszystko upiory tylko. Oni sami wyrzynają ludzi milionami i jeszcze
mają to sobie za zasługę. To buhaje i szubrawcy, Soniu... Nie pójdę. Cóż im
powiem? że zabiłem, a pieniędzy wciąć nie miałem odwagi, ukryłem pod głazem-
dodał z cierpką ironią. - Sami będą się ze mnie śmiali, powiedzą: 431
głupi, że nie wziął. Głupiec i tchórz! Nic, nic nie zrozumieją, Soniu, i nie są
godni zrozumieć. Po co mam iść? Nie pójdę, Soniu, nie bądź dzieckiem... -
Zamęczysz się, zamęczysz - powtarzała, z błagalną rozpaczą wyciągając do niego
ramiona. - Kto wie, może się jeszcze tylko oszkalowałem - zauważył ponuro, jakby
w zadumie - może jeszcze jestem człowiekiem, nie wszą, i zbyt pochopnie
potępiłem siebie... Jeszcze będę walczył. Na ustach jego ukazał się wyzywający
uśmieszek.
- Dźwigać taką mękę! I to całe życie, cale życie!...
- Przywyknę... - mruknął posępnie, w zamyśleniu. - Słuchaj - podjął po chwili -
dosyć łez, pomówmy trzeźwo. Przyszedłem d powiedzieć, że mnie teraz tropią,
łapią... - Ach! - przeraziła się Sonia.
- Czemu krzyczysz! Sama chcesz, żebym szedł na katorgę, a teraz się
nastraszyłaś? Ale wiedz: ja się im nie dam. Jeszcze z nimi będę walczył i nic mi
nie zrobią. Nie posiadają prawdziwych poszlak. Wczoraj byłem w wielkim
niebezpieczeństwie i myślałem, że już po mnie, lecz dzisiaj sprawy się
poprawiły. Wszystkie ich poszlaki są o dwóch końcach, to znaczy, że ich
oskarżenia mogę obrócić na moją korzyść - rozumiesz? - i obrócę: bo teraz już
umiem... Ale do więzienia wpakują mnie na pewno. Gdyby nie przypadek, to może
już i dzisiaj by mnie posadzili - tak, na pewno, a może nawet jeszcze posadzą
dzisiaj... Tylko że to nic, Soniu: posiedzę, później mię wypuszczą... gdyż nie
mają ani jednego prawdziwego dowodu i nie będą mieli, już ja ci ręczę. Na mocy
zaś tego, co oni mają, nie sposób człowieka skazać. No, dosyć... Ja tylko tak...
żebyś wiedziała. Z siostrą i matką postaram się zrobić jakoś tak, żeby nie
uwierzyły i nie przestraszyły się... Zresztą moja siostra, zdaje się, ma teraz
zapewniony byt... więc i matka... No, oto i wszystko. Swoją drogą bądź ostrożna.
Będziesz mnie odwiedzaia-w-wiezieniy ? -.OJbedę! będę!
Siedzieli obok siebie, smutni i przybici, niby dwoje rozbitków wyrzuconych po
burzy na pusty brzeg. Patrzał na Sonię i czuł, ile jej miłości skupiło się na
nim - i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że ktoś go tak
kocha. Tak, to było dziwne i okropne doznanie! Idąc 432
do Soni czuł, że w niej cala jego nadzieja i cala ucieczka, pragnął zwalić bodaj
część swej męczarni - a oto teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do niego,
uczuł naraz i uświadomił sobie, że jest nieporównanie bardziej nieszczęśliwy niż
przedtem. - Soniu - rzekł -Już lepiej nie przy,chQdź_.do. mnie, kiedy będę
siedział w więzieniu. Sonia nic nie odparła, płakała. Minęło kilka minut.
- Masz krzyżyk? - spytała znienacka, jakby coś sobie przypomniawszy." Zrazu nie
pojął pytania. -,Nie? prawda, że ntó? Weź, ten._.-z. drzewg cyprysowego. Mnie
pozostanie inny, miedziany, od Lizawiety. Zamieniłyśmy się z nią krzyżykami,
Lizawieta mi dala swój, a ja jej dałam medalik. Teraz będę nosiła, krzyżyk od
Lizawiety, a ten weź. Weź... przecie to mój! mój! - błagała go. - Razem nianiy
cierpieć, razem ten krzyż poniesiemy... - Da»-- powiedział Raskolnikow. Nie
chciał jej zmartwić. Lecz zaraz cofnął wyciągniętą po krzyżyk rękę. - Nie teraz,
Soniu. .Lepiej J»ezme._pożniej - dodał, by ją uspokoić. - Tak, tak, lepiej,
lepiej - podchwyciła z przejęciem. - Gdy pójdziesz na cierpienie, wtedy_go
włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej
chwili ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi.
- .Zofio Siemionowno, czy wolno? - rozległ się czyjś bardzo znajomy y uprzejmy
głos. Sonia w przestrachu rzuciła się do drzwi. Ukazała się w nich jasna głowa
pana Lebieziamikowa. V
Lebieziatnikow miał minę zafrasowaną.
- Ja do pani, Zofia-Siemionowno. Przepraszam... Byłem pewien, że pana tu zastanę
- zwrócił się naraz do Raskol-nikowa - to znaczy, nic nie myślałem takiego...
ale właśnie myślałem... Tam u nas Katarzyna Iwanowna zwariowała - rąbnął nagle
Soni, poniechawszy Raskolnikowa. Sonia się żachnęła.
- A właściwie... przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... Sami już nie wiemy, co
począć. Wróciła do domu... zdaje się, że ją skądś wypędzono, może nawet dano po
karku... Przynajmniej tak się zdaje... Latała do szefa nieboszczyka Siemiona
Zacharycza, nie zastała go w domu: był na obiedzie u jakiegoś także generała...
Proszę sobie wystawić, popędziła tam, gdzie był na obiedzie... do tego drugiego
generała, i proszę sobie wystawić; uparła się, wywołała szefa Siemiona
Zacharycza, tak jest, zdaje się wprost od stołu. Może pani sobie wyobrazić, co z
tego wynikło. Naturalnie, wyrzucono ją; ona zaś teraz opowiada, że to ona go
zwymyślała i czymś wyrżnęła w niego. To zupełnie możliwe... W głowę zachodzę,
czemu jej nie przyskrzynili. Teraz opowiada wszystkim. Amalia Iwanowna też,
tylko trudno zrozumieć, krzyczy i szaleje... Aha, prawda: powiada i krzyczy, że
ponieważ wszyscy ją teraz porzucili, więc zabierze dzieci i pójdzie-na ulicę z
katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć, i ona także, i pieniądze zbierać, i
dzień w dzień chodzić pod okna tego generała... "Niechaj widzi, powiada, jak
szlachetne dzieci wysokiego urzędnika chodzą w nędzy po podwórkach." Wciąż bije
dzieci, one płaczą. Lenkę uczy śpiewać Futorek, chłopaka - tańczyć. Paulinę
Michajłownę również; drze wszystkie suknie, robi dla nich jakieś czapeczki, jak
dla aktorów; sama chce nieść miednicę i bębnić w nią zamiast muzyki... Nic nie
słucha. Więc jakże to? Przecie to już do niczego niepodobne! Lebieziatnikow
gadałby dłużej, lecz Sonia, która słuchała z zapartym tchem, schwyciła nagle
mantylkę, kapelusz, i wypadła z pokoju ubierając się w biegu. Raskolnikow.
wyszedł za nią, Lebieziatnikow za Obojgiem. - Na pewno zwariowała! - mówił do
Raskolnikowa wychodząc z nim na ulicę - nie chciałem tylko straszyć Zofii
Siemionowny, więc powiedziałem "zdaje się", ale nie ma wątpliwości. Podobno przy
gruźlicy wyskakują na mózgu takie gruzelki; szkoda, że nie znam medycyny.
Usiłowałem jej perswadować, ale nic nie chce słyszeć. - Pan jej mówił o
gruzełkach?
- Wie pan, niezupełnie o gruzełkach. Przy tym nic by nie zrozumiała. Ja zaś
mówię: jeżeli człowieka przekonać logicznie, że właściwie nie ma czego płakać,
to przestanie płakać. To jasne. A pan jest zdania, że nie przestanie? - Zbyt
łatwo byłoby wówczas żyć - odparł Raskolnikow.
- Chwileczkę, chwileczkę; naturalnie, Katarzynie Iwa-nownie dość trudno
zrozumieć, ale czy panu wiadomo, że w Paryżu już się odbywały poważne
eksperymenty co do możliwości leczenia wariatów, działając na nich samą tylko
perswazją logiczną? Jeden tamtejszy profesor, niedawno zmarły, poważny uczony,
umyślił, że można tak leczyć. Zasadnicza idea jego jest taka, że w organizmie
wariatów nie ma żadnego specjalnego rozstroju, a obłęd - to, że tak powiem, błąd
logiczny, błąd w sądzeniu o rzeczach, wadliwe na rzeczy spojrzenie. Kolejno
zbijał twierdzenia chorego i niech pan sobie wystawi - osiągał podobno
rezultaty. Ale ponieważ stosował przy tym również natryski, to oczywiście wyniki
jego kuracji mogą być kwestionowane... Przynajmniej tak się zdaje... Raskolnikow
już dawno nie słuchał. Dotarłszy do swej kamienicy kiwnął głową
Lebieziatnikowowi i zawrócił do bramy. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał i
pobiegł dalej. Raskolnikow wszedł do siebie i stanął pośrodku klitki.
"Po com tu wrócił?" Powiódł wzrokiem po tych żółtawych, wystrzępionych tapetach,
po tym kurzu, po swej kanapce. Z dziedzińca dochodził jakiś ostry, nieustanny
stukot; gdzieś widocznie coś wbijano, może jaki gwóźdź... Zbliżył się do okna,
stanął na palcach i długo, na pozór z niesłychaną uwagą, szukał oczyma. Lecz
dziedziniec był pusty, tych, co stukali, nie było widać. Na lewo, w oficynie,
widać było czyjeś otwarte okna; na framugach widniały doniczki z ubożuchnym
geranium. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to umiał na pamięć. Odwrócił
się i siadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak okropnie
osamotniony ! Tak jest; poczuł raz jeszcze, że może znienawidzi Sonię istotnie,
i to właśnie teraz, gdy uczynił ją jeszcze nieszczę-śliwszą. "Czemu chodził do
niej, czemu napierał się jej łez? Czemu koniecznie musi niweczyć jej życie? O,
podłość!" - Zostanę sam! - rzekł naraz stanowczo. - Nie będzie przychodziła do
więzienia! Po jakich pięciu minutach podniósł głowę i dziwnie się
28- AW
uśmiechnął. Tak, była to dziwna myśl: "Może na katordze 'jest naprawdę lepiej?"
Nie pamiętał, jak długo przesiedział, u siebie z wirującą w głowie ciżbą
nieokreślonych myśli. Nagle drzwi się otwarły i weszła Dunia. Zrazu przystanęła
i popatrzyła na niego od progu, zupełnie tak, jak on niedawno patrzył na Sonię.
Potem weszła i siadła na wprost niego na krześle, na swym wczorajszym miejscu.
Spojrzał na nią milcząc i jakoś o niczym nie myśląc. - Nie gniewaj się,
Rodionie, ja tylko na chwilę - rzekła Dunia. Wyraz jej twarzy był zadumany, lecz
nie surowy. Wzrok miała jasny i spokojny. Widział, że i ta przyszła do niego z
miłością. - Rodia, wiem teraz wszystko, wszystko. Dymitr Pro-koficz wszystko mi
wyjaśnił i opowiedział. Prześladują cię i dręczą wskutek głupiego i bezecnego
podejrzenia... Dymitr Prokoficz mówił mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i
że niepotrzebnie przyjmujesz to z taką grozą. Ja Jestem innego zdania i
całkowicie rozumiem, jak się w tobie wszystko burzy oraz że to oburzenie może
pozostawić ślady na zawsze. Tego się boję, a za to, żeś nas porzucił, nie sądzę
ciebie i sądzić nie śmiem, przepraszam też, żem ci zrobiła wyrzuty. Sama czuję,
że gdybym miała taką wielką zgryzotę, również uciekłabym od wszystkich. Matce
nic o tym nie opowiem, lecz o tobie będę mówiła nieustannie i zapewnię w twoim
imieniu, że przyjdziesz bardzo rychło. Nie dręcz się o nią, ja ją uspokoję; lecz
i ty także jej nie zamęczaj - przyjdź choć raz, pamiętaj, że to matka! A teraz
przyszłam tylko powiedzieć (tu Dunia wstała z krzesła), że gdyby się zdarzyło,
iż mogłabym ci być potrzebna, albo gdyby mogło ci się przydać... całe moje
życie, albo coś... to zawołaj mnie, a przyjdę. Żegnaj! Odwróciła się nagle i
zmierzała ku drzwiom.
- Duniu,! - zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i podszedł do niej - ten Razumichin,
Dymitr, to bardzo dobry człowiek! Zarumieniła się lekko.
- No? - spytała zaczekawszy chwilę.
- To człowiek rzeczowy, pracowity, uczciwy i zdolny mocno pokochać. Żegnaj,
Duniu. Dunia poczerwieniała, potem zaniepokoiła się nagle:
436
l
- Cóż to, Rodia, czyżbyśmy się istotnie rozstawali na wieki, że mi dajesz
takie... polecenie? - Wszystko jedno..,--Żegnaj...
Odwrócił się od niej i podszedł do okna. Dunia postała, popatrzyła na niego z
troską i wyszła pełna trwogi. Nie, nie był z nią oziębły. Była jedna chwila (ta
najostat-niejsza), gdy strasznie chciał mocno ją uściskać i pożegnać się z nią,
i nawet powiedzieć jej; lecz nie zdecydował się nawet podać jej ręki. "Potem
gotowa się wzdrygnąć, gdy sobie przypomni, żem ją teraz obejmował, powie, że
ukradłem jej pocałunek!" "Czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? - dorzucił w duchu
po kilku minutach. - Nie, nie wytrzyma; takie nie mogą wytrzymać! Takie nigdy
nie wytrzymują..." I pomyślał o Soni.
Z okna powiało świeżością. Na dworze światło było już mniej jaskrawe. Wziął
nagle czapkę i wyszedł. Rzecz prosta, Raskolnikow ani mógł, ani chciał zwracać
uwagi na swój chorobliwy stan. Lecz ta ustawiczna trwoga, cała ta zgroza - nie
mogła minąć bez następstw. I jeżeli nie zwaliła go jeszcze prawdziwa choroba, to
może właśnie dlatego, że ten wewnętrzny, nieprzerwany niepokój trzymał go na
nogach, utrzymywał w stanie przytomności, ale jakoś sztucznie i tylko do czasu.
BładziL-bęz celu. Słońce zachodziło. Ostatnio zaczęło go nawiedzać jakieś
osobliwe przygnębienie. Nie było w tym czegoś szczególnego, żrącego, jadowitego,
lecz wciąż wiało stamtąd coś wiecznego, jakiś przedsmak nieskończonej kolei lat
zimnej, obezwładniającej tęsknoty, przeczucie jakiejś wiekuistości na
"kwadratowym łokciu przestrzeni". Pod wieczór wrażenie to poczynało zazwyczaj
męczyć go jeszcze silniej. - Pod wpływem takiej najgłupszej, czysto fizycznej
niemocy, zależnej od jakiegoś tam zachodu słońca - jakże tu nie palnąć głupstwa!
Ba! Nie tylko do Soni, lecz i do Duni gotów człowiek pójść! - burknął
nienawistnie. Ktoś go zawołał. Obejrzał się: pędził ku niemu. .Lebie-ziatników.
-- Wystaw pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wystaw pan sobie: spełniła swój
zamiar i zabrała dzieci'. Zofia Siemionowna i ja ledwieśmy ich znaleźli. Wali w
patelnię,
dzieci zmusza do śpiewu i tańca. Dzieci płaczą. Zatrzymuje się na rogach ulic i
pod sklepikami. Głupia gawiedź biegnie za nimi. Chodźmy. - A Sonia?... -
zaniepokoił się Raskolnikow śpiesząc za Lebieziatnikowem. - Oszalała. To znaczy,
nie Zofia Siemionowna, tylko Katarzyna Iwanowna; zresztą i Zofia Siemionowna
także oszalała. A Katarzyna Iwanowna jest w zupełnym szale. Powiadam panu: do
reszty sfiksowała. Zabiorą je na policję. Pan sobie wyobraża, jak to wpłynie...
Teraz są-nad kanałem u W-skiego mostu, bardzo niedaleko od Zofii Siemionowny.
Blisko. Nad kanałem, opodal mostu, o dwa kroki od domu, gdzie mieszkała Sonia,
stłoczyła-się. gromadka ludzi. Najwięcej Rozbiegało się wyrostków i dziewczynek.
Ochrypły, zdarty głos Katarzyny Iwanowny słychać było już z mostu. Jakoż było to
widowisko dziwaczne, zdolne zaciekawić ulicznych gapiów. Katarzyna Iwanowna, w
swej zniszczonej sukni, dradedamowej chustce i zgniecionym słomkowym kapeluszu,
_ cudacznie zsuniętym na bakier, była rzeczywiście w prawdziwym szale. Zmęczyła
się i zdyszała. Jej udręczona, suchotnicza twarz miała wyraz jeszcze bardziej
męczeński niż kiedykolwiek (przy tym suchomik zawsze zdaje się bardziej chory i
zmieniony na ulicy, w słońcu niż w domu); lecz podniecenie jej nie mijało i z
każdą chwilą była coraz bardziej rozdrażniona. Rzucała się do dzieci, krzyczała
na nie, coś perswadowała, tuz w oczach publiczności uczyła je, jak mają tańczyć,
i co śpiewać, zaczynała im przekładać, do czego to ma służyć, wpadała w rozpacz,
że są takie niepojętne, biła je... Potem, nie kończąc, rzucała się w stronę
publiczności; gdy tylko zauważyła kogoś, choć trochę przyzwoicie) ubranego, kto
przystanął i patrzył, natychmiast zaczynała mu tłumaczyć, że "oto do czego są
doprowadzone dzieci z domu szlacheckiego i rzec nawet można -
arystokratycznego". Gdy usłyszała w tłumie śmiech lub jakie zaczepne słówko,
natychmiast rzucała się na zuchwalców i zaczynała ich łajać. Niektórzy istotnie
się śmiali, inni kiwali głowami; wszystkich w ogóle zaciekawiał widok obłąkanej
kobiety i wystraszonych dzieci. Patelni, o której mówił Lebieziatnikow, nie
było, a przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; lecz zamiast walenia w
patelnię Katarzyna Iwanowna zaczynała miarowo klaskać w swe suche dłonie, gdy
kazała Poluni śpiewać, a Lence i Koli tańczyć; przy tym sama też
próbowata"przyśpiewywać, ale za każdym razem urywała na drugiej nudę, wskutek
dokuczliwego kaszlu, co ją znowu wprawiało w rozpacz, tak że klęła swój kaszel i
nawet płakała. Najbardziej wściekał ją płacz i strach Koli oraz Lenki. Znać
było, że istotnie usiłowała ubrać dzieci w takie stroje, jakie noszą uliczni
śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk mający udawać Turka dźwigał na głowie turban z
czegoś czerwonego i białego. Dla Lenki już nie starczyło przebrania; włożono jej
tylko na główkę pąsową, na drutach robioną czapeczkę (albo raczej kołpak)
nieboszczyka Siemiona Zacharycza; w czapeczkę zatknięty był ułamek strusiego
pióra należącego niegdyś do babki Katarzyny Iwanowny i dotychczas
przechowywanego w kufrze jako rarytas familijny. Polunia miała na sobie swą
codzienną sukienkę. Popatrywała na matkę lękliwie i pytająco, na krok się od
niej nie oddalała, usiłowała ukryć łzy, domyślała się matczynego obłędu i
niespokojnie się rozglądała. Mocno ją przeraził tłum i ulica. Sonia szła
nieodstępnie za Katarzyną Iwanowna płacząc i zaklinając co chwila, żeby wracała
do domu. Lecz Katarzyna była nieubłagana. -Daj pokój, Soniu, przestań!-
trajkotala pośpiesznie, tracąc oddech i kaszląc.-Sama nie wiesz, o co prosisz,
niby małe dziecko! Jużem ci mówiła, że nie wrócę do tej pijanej Niemki. Niechaj
widzą wszyscy, cały Petersburg, jak żebrzą 'dzieci szlachetnego ojca, który całe
życie służył wiernie i ofiarnie i rzec można, zmarł na posterunicu." (Katarzyna
Iwanowna już zdążyła to sobie uroić i teraz ślepo w to wierzyła.) Niechaj widzi
ten łajdaczyna generał. Niemądraś, Soniu: cóż mamy teraz jeść, sama powiedz?
Dosyć już dręczyliśmy ciebie, nie chcę dłużej! Ach, to pan, Rodionie Roma-nyczu!
- wykrzyknęła, widząc Raskolnikową i rzucając się ku niemu - niechże pan na miły
Bóg wytłumaczy tej głupiutkiej, że mądrzej nie mogłam teraz postąpić! Zarabiają
nawet kataryniarze, nas zaś od razu wszyscy odróżnią, poznają, żeśmy uboga
szlachecka rodzina, doprowadzona do nędzy; a ten generał od siedmiu boleści
straci posadę na pewno - zobaczy pan! Dzień w dzień będziemy przychodzili pod
jego okna, a gdyby jechał cesarz, uklęknę, ich wszystkich ustawie 4.10
przed sobą, wskażę mu na nich: "Ojcze, ratuj!" On jest ojcem dla sierot, jest
miłosierny, stanie w naszej obronie, zobaczy pan; a tego jakiegoś generałka...
Lenko! tenez-vous droite\* Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego
chlipiesz? Znowu się mazgai! Czegóż ty się boisz, głuptasku! Boże! Co mam z nim
począć, Rodionie Romanyczu! Gdyby pan wiedział, jacy oni głupi! Z takimi wprost,
nie wiadomo, co robić!... I sama omal nie plącząc (co zresztą nie przeszkadzało
jej terkotać bez przerwy) pokazywała mu chlipiące dzieci. Raskol-. nikow
spróbował namówić ją do powrotu i nawet, myśląc, że to podziała na jej miłość
własną, nadmienił, że jako przyszłej przełożonej pensji dla dobrze urodzonych
panien nie wypada jej chodzić ulicami, tak jak chodzą kataryniarze... - Pensja,
cha- cha- cha! Gruszki na wierzbie! - zawołała Katarzyna Iwanowna zanosząc się
to śmiechem, to kaszlem - nie, Rodionie Romanyczu, to rozwiane marzenia! Wszyscy
nas opuścili!... A ten generalina... Wie pan, Rodionie Romanyczu, rzuciłam w
niego kałamarzem - bo akurat w przedpokoju stał kałamarz na stole, obok arkusza,
gdzie się składa podpisy; podpisałam się, rzuciłam w niego kałamarz i uciekłam.
O podli, podli! Ale mniejsza o to; teraz będę ich żywiła sama, nikomu nie chcę
się kłaniać! Dość długo męczyliśmy ją! (Wskazała na Sonię.) Poluniu, ile-śmy
zebrali, pokaż no? Co? wszystkiego dwie kopiejki? O łotry! Nic nie dają, tylko
lecą za nami z wywalonym językiem! Czego na przykład śmieje się ten bałwan?
(Wskazała na kogoś w ciżbie.) To wszystko dlatego, że ten Kolka taki niepojętny,
co ja z nim mam! Czego chcesz, Poluniu? Mów do mnie po francusku, parle-moi
franfais. Przecie uczyłam ciebie, przecie umiesz kilka zdań!... Inaczej jakże
mają poznać, żeście ze szlacheckiej rodziny, dobrze wychowane dzieci, wcale nie
takie jak wszyscy kataryniarze! Toż my nie chodzimy po podwórkach z kukiełkami
na kijach, tylko zaśpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! cóż mamy zaśpiewać?
Ciągle mi przerywacie, a my... pan wie, Rodionie Romanyczu, zatrzymaliśmy się
tutaj, żeby obmyślić, co śpiewać - coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć, bo
my to wszystko, niech trzymaj się prosto!
440
pan sobie wyobrazi, zupełnie bez przygotowania... Trzeba się umówić,
najdokładniej odbyć próbę, a potem udamy się na Newski, gdzie jest daleko więcej
ludzi z wyższego towarzystwa i gdzie nas zaraz zauważą. Lenka umie Futor ek...
Ale cóż tak w kółko Futorek i Futerek - wszyscy to śpiewają! Powinniśmy
zaśpiewać coś daleko wytworniejszego... No, cóżeś obmyśliła. Polu? Przynajmniej
ty mogłabyś matce pomóc! Ach, gdyby nie ten mój zanik pamięci, coś bym sobie
przypomniała! Nie możemy przecie śpiewać Huzar, wsparlszy się na szabli} Aha,
zaśpiewamy po francusku Ciiuf sous\^Toż ja was tego uczyłam, uczyłam. Grunt, że
ponieważ to po francusku, wszyscy zaraz zobaczą, żeście szlacheckie dzieci, i to
będzie daleko bardziej wzruszające... Można by nawet: "Malbrough s'en va-t-en
guerre"\ bo to zupełnie dziecinna, zupełnie dziecinna piosenka i we wszystkich
arystokratycznych domach śpiewa się to dzieciom do snu: Malbrough s'en va-t-en
guerre, Ne sait quand reviendra...* zaczęła śpiewać. - Ale nie, lepiej Citiq
sous\ No, Kola, weź się pod boczki, żywiej, a ty. Lenko, kręć się także, ale w
przeciwną stronę, my zaś z Polunią będziemy przyśpiewywały i klaskały! Cinq
sous, cinq sous Pow monter notre menage.,.**
Kchy-kchy-kchy! (I zaniosła się kaszlem.) Popraw sobie sukienkę, Poluniu,
ramiączko ci opada - zauważyła wśród kaszlu, łapiąc oddech. - Specjalnie teraz
powinniście się zachowywać przyzwoicie i delikatnie, żeby wszyscy widzieli,
żeście szlacheckie dzieci. Już wtedy mówiłam, że staniczek trzeba skroić dłuższy
i przy tym w dwa bryty. Ty zawsze, Soniu, ze swoimi radami: "Krócej i krócej" -
no i masz! dziecko wygląda jak koczkodan... Ba! Znowu, wszyscy pła-* Matbrough
wyrusza na wojnę,
Nie wie, kiedy wróci... ź• Pięć sous, pięć sous
Na nasze gospodarstwo...
441
czecie? O co wam chodzi? głuptasy! No, Kola, zaczynaj, żywiej, żywiej, żywiej!
Och, co za nieznośny dzieciak!... Cing sous, cmq sous -
Znowu policjant! No, czego chcesz?
Rzeczywiście przez gawiedż przepychał się policjant.. Ale w tejże chwili jakiś
pan w mundurze i szynelu, stateczny urzędnik około pięćdziesiątki, z orderem na
szyi (ta ostatnia okoliczność była wielce miła Katarzynie Iwanownie i zrobiła
wrażenie na policjancie), zbliżył się i milcząc podał Katarzynie Iwanownie
zielonaJrzyrublówkę. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Katarzyna Iwanowna
przyjęła i ukłoniła mu się grzecznie, nawet ceremonialnie. - Dziękuję, łaskawy
panie - rzekła dość wyniośle. - Przyczyny, które nas zniewoliły... Poluniu, weź
pieniądze. Widzisz, są jeszcze ludzie szlachetni i wielkoduszni, natychmiast
gotowi pomóc biednej szlachciance w niedoli. Łaskawy panie, ma pan przed sobą
szlachetnie urodzone sieroty, rzec nawet można: sieroty z jak najbardziej
arystokratycznymi koligacjami... A ten generałek siedział i jadł jarząbki...
Zaczął tupać nogami, że go fatyguję... "Wasza ekscelencjo, powiadam, ratuj
sieroty, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka Siemiona Zacharycza i ponieważ
rodzoną jego córkę, w dniu jego śmierci, oszkalował najpodlejszy z podłych..."
Znowu ten żołdak! Niech pan mnie broni! - krzyknęła do urzędnika - czego ten
żołdak nalazi? Od jednego jużeśmy tu uciekli z Mieszczańskiej... Czego chcesz,
głupcze! - Na. ulicy nie wolno. Zechce pani nie awanturować się.
- Sameś awanturnik! Chodzę tak jakby z katarynką, więc o co ci chodzi? - Na...
katarynkę trzeba mieć pozwoleństwo, a pani bez niczego i takim sposobem
wprowadza pani publikę w błąd. Gdzie pani zamieszkuje? - Jak to: pozwolenie! -
wrzasnęła Katarzyna Iwanowna. - Męża dziś pochowałam, a ty mi z jakimiś
pozwoleniami ! - Proszę pani, proszę pani, proszę, się uspokoić - mitygował
urzędnik. - Chodźmy, odprowadzę 'panią... Tutaj w tłumie nie przystoi... Pani
jest niezdrowa. 442
- Łaskawy panie, łaskawy panie, nic pan nie wie! - krzyczała Katarzyna Iwanowna.
- Pójdziemy na Newski! Soniu, Soniu! gdzież ona? także płacze! Co się wam
wszystkim stało!... Kola, Lenko, wy dokąd? - krzyknęła nagle z przestrachem. -
O, głupie dzieci! Kola, Lenko! Dokądże oni! Bo stało się tak, że Kola i Lenka,
do ostateczności przerażeni tą ciżbą i wybrykami obłąkanej matki, wreszcie
widząc policjanta, który chciał ich wziąć i gdzieś prowadzić, raptem, jakby się
zmówili, chwycili się za ręce i rzucili do ucieczki. Z krzykiem i
szlochem'pomknęta.-za. nimi. biedoa-.-Katarzyna Iwanowna. Wstyd i żal było
patrzeć na nią - biegnącą, płaczącą, zziajaną. Sonia i Polunia rzuciły się za
nią w pościg. - Zawróć ich, zawróć, Soniu! O głupie, niewdzięczne dzieci!...
Polu, łap ich... Przecie ja to dla was... Potknęła się i upadła. - Zraniła się
do krwi; Boże! - krzyknęła Sonia schylając się nad --nią.---~--Wszyscy się
zbiegli, wszyscy jęli napierać. Raskolnikow i Lebieziatnikow dopadli jedni z
pierwszych, tuż za nimi urzędnik, a wreszcie i policjant, który mruknął: "E-
et!", i machnął ręką przewidując uprzykrzone korowody. - Rozejść się! rozejść! -
krzyczał na tłoczących się dokoła ludzi. - Umiera! - zawołał ktoś z tłumu.
- Zwariowała! - ozwał się ktoś inny.
- Boże uchowaj! - rzekła któraś kobieta żegnając się pobożnie. --Chłopaczka i
dziewuszkę złapali, nie? O, już ich prowadzą - starszeńka przychwyciła i
przywiędła... Biedne głupiątka! Ale gdy się lepiej przyjrzano Katarzynie
Iwanownie, stwierdzono, że wcale się nie skaleczyła o kamień, jak myślała Sonia,
ale że krew, która zaczerwieniła bruk, trysnęła jej gardłem z piersi. --Ja to
znam, widziałem - mamrotał urzędnik do Ras-kolnikowa i Lebieziatnikowa - to
suchoty, proszę panów; krew tak chluśnie i zadusi człowieka. Z jedną moją
krewną... niedawno byłem świadkiem... przynajmniej półtorej szklanki...
Raptem... Coś jednak trzeba zrobić, zaraz skona... -Tutaj, tutaj, do mnie!-
błagała Sonia. - Ja tutaj
CZĘŚĆ SZÓSTA
Dziwne czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła zamykając w
odosobnieniu ciężkim i bez wyjścia. Gdy sobie później, znacznie później,
przypomniał ten czas, zdawał sobie sprawę, że wówczas jego świadomość jakby
mierzchła niekiedy i że z pewnymi przerwami trwało to aż do końcowej katastrofy.
Wiedział na pewno, że często się wówczas mylił, na przykład co do dat i terminów
niektórych wydarzeń. A przynajmniej, gdy sobie później usiłował wyjaśnić
wspomnienia z tego okresu, niejednego dowiedział się o sobie nie bezpośrednio,
lecz z informacji otrzymanych od osób postronnych. Jedno zdarzenie mieszał z
innym; to zaś poczytywał za następstwo wydarzeń istniejących tylko w jego
wyobraźni.!Niekiedy ogarniała go chorobliwa dręcząca trwoga, czasem przechodząca
w paniczny strach. Lecz pamiętał również, że bywały minuty, godziny i może nawet
dni, pełne apatii spływającej nań jakby przez kontrast do poprzedniego lęku -
apatii podobnej do chorobliwie obojętnego nastroju u niektórych umierających. Na
ogół zaś w tych ostatnich dniach sam zdawał się jakby uciekać od jasnego i
całkowitego rozumienia swej sytuacji. Najbardziej ciążyły mu pewne powszechne
fakty domagające się natychmiastowego załatwienia; ale jakże byłby rad uwolnić
się i uciec od tych czy owych trosk, których zaniedbanie groziło jednak w jego
położeniu zupełną i nieuchronną zgubą.
tajemnica, jakiś sekret, a ja nad waszymi sekretami nie myślę sobie łamać głowy.
Wstąpiłem tylko po to, żeby cię zwymyślać - streścił wstając -- ulżyć sobie, i
teraz wiem, co mam robić. •-- Cóż więc chcesz teraz robić? - A co ci do tego, co
zamierzam robić?
- Słuchaj: będziesz pił?
- Skąd... z czego to poznałeś?
- No wiesz!
Razumichin milczał przez minutę.
- Zawsze byłeś bardzo roztropnym człowiekiem i ni-gdyś, nigdy nie był wariatem -
zauważył z raptownym zapałem. - Masz rację: będę pił! Żegnaj - i zabierał się do
odejścia. - Wczoraj... nie, zdaje się, przedwczoraj mówiłem z siostrą o tobie,
Razumichin. - O mnie! Ale... gdzież ty ją mogłeś widzieć przedwczoraj? -
zatrzymał się Razumichin i aż trochę pobladł. Znać było, że serce wolno i z
natężeniem zatłukło mu się w piersi. - Przychodziła tutaj sama, tu siedziała,
rozmawiała ze mną. - Ona!
- Tak, ona.
- Cóżeś jej mówił... to znaczy, co mówiłeś o mnie?
- Powiedziałem jej, że z ciebie bardzo dobry, uczciwy i pracowity człowiek. Że
ją kochasz, tego jej nie mówiłem, gdyż o rym wie sama. - Sama wie?
- Bagatela! Cokolwiek się ze mną stanie, gdziekolwiek się udam - ty byś przy
nich pozostał jako ich opatrzność. Poniekąd oddaję d ją, Razumichin. Mówię to,
bom przeświadczony, że ją kochasz, i jestem pewien czystości twego serca. Wiem
również, że i ona może ciebie pokochać, kto wie, czy już nie kocha. A teraz sam
decyduj: czy masz pić, czy nie. - Rodia... Widzisz... Ha... Ach, do kroćset! A
dokądże ty się wybierasz? Uważasz: jeżeli to wszystko jest sekret, no to niech.
Ale ja... ja sekret ten przeniknę... I nie wątpię, że to na pewno jakaś bzdura,
wierutne brednie i że tylko ty sam wszystko nakręciłeś. Skądinąd, pyszny z
ciebie chłop! Przepyszny chłop! - A ja właśnie chciałem dodać, tylko że mi
przerwałeś, że doskonałe było twoje postanowienie, by tych tajemnic i sekretów
nie badać. Daj pokój do czasu, nie turbuj się. W odpowiedniej chwili dowiesz się
wszystkiego, w sam raz wtedy, gdy trzeba będzie. Wczoraj powiedział mi jeden
człowiek, że każdemu trzeba powietrza, powietrza. Chcę zaraz pójść do niego i
wypytać, co przez to rozumiał. Razumichin stał zadumany, przejęty i coś sobie
kombinował. "To polityczny spiskowiec! Na pewno! I jest w przededniu jakiegoś
decydującego kroku, ha pewno! Inaczej być nie może i... Dunia wie" - pomyślał
nagle. - Więc do dębie przychodzi Awdotia Romanowna... - rzekł skandując słowa -
a ty sani chcesz się zobaczyć z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej
powietrza, powietrza, i... i... a zatem i ten list pozostaje w związku z tym
wszy-tkim... - zakonkludował tak, jakby mówił do siebie. - Jaki list?
- Otrzymała list dzisiaj - bardzo ją zaniepokoił. Bardzo. Aż zanadto. Chciałem
mówić o tobie, poprosiła, żebym dał pokój. Później... później powiedziała, że
może bardzo niedługo rozstaniemy się, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować,
potem poszła do siebie i zamknęła się. - Otrzymała list? - powtórzył Raskolnikow
w zamyśleniu.
- No tak; nie wiedziałeś? Hm. Obaj chwilę milczeli.
- Żegnaj, Rodionie. Ja, bracie... hm, był taki czas, że... a zresztą do
widzenia. Uważasz, ja w pewnej chwili... No, żegnaj! Już na mnie pora... Upijać
się nie będę. Teraz nie trzeba, nie, skądże! Śpieszył, ale już wychodząc, już
prawie zamknąwszy drzwi za sobą, uchylił je nagle i rzekł patrząc gdzieś w bok:
- Aha! Pamiętasz - to zabójstwo, no... ten Porfiry... staruchę? Otóż wiedz, że
morderca się znalazł, sam się przyznał i przedstawił wszystkie dowody. To jeden
z tych dwóch robotników... malarzy... Wyobraź sobie, pamiętasz, jak stawałem w
ich obronie ? Czy uwierzysz, że tę całą scenę śmiechu,
gdyby tu byli świadkowie, ale przecież szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam
pan widzi, że nie.po to przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się
przyznasz, czy nie - w tej chwili jest mi to obojętne. W duchu i tak mam
pewność. - Wobec tego po coś pan przyszedł? - rozzłościł się Raskolnikow. - Znów
zadam poprzednie pytanie: jeżeli ma mnie pan za winnego, czemuż nie bierzesz
mnie do więzienia? - A, to rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po
punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do aresztu byłoby dla mnie
niekorzystnie. - Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien...
-)Ba, cóż z tego, żem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po
co mam pana posadzić? żeby zabezpieczyć panu spokój? Pan- sam to wie, jeśli pan
się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę tego mieszczanina, żeby pana
zdemaskował, a pan mu powie: "Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą widział?
Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo też byłeś pijany." No i co ja wtedy na
to? zwłaszcza że pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niż jego, bo jego
zeznania zawierają tylko psychologię (co nawet niezbyt pasuje do jego
gęby),\'pan- natomiast, utrafia w sedno, bo ten lądaco rzeczywiście-pijajalT
cholera i aż nadto jesf^tego znany. Przy~txm^ż4riltekretiue_prżyznawałem się
panu szczerze, że cała ta psychologia ma dwa końce i że ten drugi koniec jest
dłuższy, daleko prawdopodobniej szy, a ponadto nie mam na razie nic przeciwko
panu. I chociaż mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem
(zupełnie inaczej niż to bywa), żeby z góryotyni uprzedzić, jednak mówię wprost
(także inaczej, niż to bywa), że dla mnie będzie to niekorzystne. Po
wtóreT^rżysżedłem dlatego... - Właśnie, właśnie, po wtóre? (Raskolnikow wciąż
jeszcze się dusił.) - Dlatego, że jak już przedtem mówiłem, uważam, iż winien
panu jestem wyjaśnienie. Nie chcę, żebyś mnie miał za potwora, tym bardziej że
ci jestem szczerze życzliwy •- możesz wierzyć lub nie wierzyć. Toteż; po
trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą propozycją, żebyś się
zgłosił jako winowajca. Będzie td 3Ta pana bez porównania korzy-470
smiejsze, a i dla mnie także: baba z wozu, koniom lżej. No cóż? jestem czy nie
jestem otwarty? Raskolnikow namyślał się z minutę. - Niech pan słucha. Porfiry
Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko psychologia, a teraz raptem wjeżdżasz w
matematykę. A co będzie, jeżeli się teraz mylisz? - Nie, Rodionie Romanyczu, ja
się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze
wtedy; Bóg mi go zesłał!
- Jaki szczególiczek?
- Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz już nie mam prawa
odwlekac^wJSiadzs.pana. Więc proszę rozważyć: mnie już teraz wszystko jedno, a
to znaczy, że ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham, tak będzie lepiej, Rodionie
Romanyczu! Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
- To już nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien
(czego wcale nie mówię), z»jakjejże to racji mam się zgłaszać jako winowajca,
skoro sam pan mówi, że'w więzieniu będę miał zapewniony spokój? - Ej, Rodionie
Romanyczu, nie każdemu słówku wierz;
może to i niezupełnie będzie spokój! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a
cóżem ja za autorytet? Kto wie, może i teraz coś przed panem ukrywam. Czyż
koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłożyć panu na stół, che-che! Po wtóre:
jak to "po co"? Czyż pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyż pan
się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny
wziął na siebie zbrodnię i zawikłał sprawę aż miło! Ja zaś przysięgam na Boga,
że wszystko "tam" panu zrobię i urządzę tak, że zgłoszenie się pańskie będzie
wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię, wniwecz
obrócę wszystkie ciążące na panu podejrzenia, tak że pańska zbrodnia będzie się
przedstawiała niby jakieś zamroczenie, bo też, sumiennie mówiąc, było to
zamroczenie. Uczciwy ze mnę człowiek, Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam.
Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i wreszcie uśmiechnął
się znów, lecz jego uśmiech był już łagodny i smutny. - Ech, nie trzeba! -
rzekł, jakby już wcale się nie
kryjąc przed Porfirym. - Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia! -
Otóż to, otóż to, tego się właśnie batem!-zapalczywie i jakby niechcący zawołał
Porfiry. - Właśnie tego się bałem, że nie trzeba panu naszego złagodzenia.
Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.
- Ej, nie lekceważ pan życia! - ciągnął dalej Porfiry - wiele go jeszcze
będziesz miał przed sobą. Jak to - "nie trzeba złagodzenia"! jak to - "nie
trzeba"! Niecierpliwy z pana człowiek! - Czego będzie wiele przede mną?
- Życia! Cóż to, pan jest prorokiem? tak dużo pan wie? Szukajcie a znajdziecie.
Może tego właśnie Bóg oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie...
- Przyjdzie ułaskawienie... - zaśmiał się Raskolnikow.
- Albo co? Możeś się pan przestraszył burżuazyjnego wstydu? Bardzo możliwe, żeś
się przestraszył, i sam o tym nie wiesz, boś miody! Swoją drogą, komu jak komu,
lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić skruchy. - Ech, pluję na to! -
szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby już nawet i mówić nie chciał.
Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną
rozpaczą. - Otóż to: "pluję"! Straciłeś ufność i myślisz, że d prostacko
pochlebiam; ale czyś tak pan długo żył? Dużo rozumiesz? Wymyślił sobie teorię i
wstyd mu się zrobiło, że wzięła w łeb, że wyszło aż zanadto nieoryginalnie!
Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem.
Wcale nie! Przynajmniej długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do
ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana mam? Mam pana ze jednego z
takich, co to - wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał na
oprawców, jeżeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc też znajdź, a będziesz żył.
Po pierwsze, już od dawna potrzeba d zmiany powietrza. Ha, cóż, cierpienie to
także rzecz dobra. Pocierp. Może Mikołka ma rację, że pragnie cierpienia. Wiem,
o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się życiu wprost, bez
rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na
jaki brzeg? Skądże mam wiedzieć! Wierzę tylko, że dużo jeszcze masz życia przed
sobą. Wiem, że słuchasz wszystkich moich słów jak wyuczonej lekcji; ale może
później przypomnisz je sobie, może d się kiedy przydadzą; po to też mówię.
Dobrze jeszcze, żeś pan żaba tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię,
to kto wie, może byś zrobił coś sto milionów razy szkaradniej szęgo jeszcze!
Może trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? może Bóg dlatego cię zachował. Miej
wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, że trzeba będzie spełnić wielką
ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro już uczyniłeś taki krok, to weź się w
garść. Tu już sprawiedliwość. Więc spełnij to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem,
że nie wierzysz, ale doprawdy życie cię wydżwignie. Kiedyś sam to sobie
upodobasz. Teraz tylko powietrza d trzeba, powietrza, powietrza! Raskolnikow aż
drgnął. - A kimże pan jest znowu? - zawołał - cóż to z pana za prorok? Z wyżyn
jakiego to majestatycznego spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa? - Ktom
ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. Może człowiek czujący i współczujący,
może wiedzący coś niecoś, ale już skończony, z kretesem. Pan zaś - to co innego;
panu Bóg życie przysposobił (kto wie zresztą, może i u pana wszystko się
rozejdzie po kościach i z wielkiej chmury będzie mały deszcz). Cóż z tego, że
przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim charakterem jak pan nie
będzie żałował wygodnego życia. Co z tego, że może zanadto długo nikt cię nie
będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a
wszyscy cię zobaczą. Słońce powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu- się pan
znów uśmiecha: że kroję na Schillera? Założyłbym się - sądzi pan, że się teraz
przypochlebiam! Ha, cóż, może rzeczywiście przypochlebiam się, che-che-che!
Rodionie Ro-manyczu, może to i lepiej, żebyś mi nie wierzył na słowo, żebyś
nigdy nie wierzył w całej pełni - już taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to
jedno: o ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba już sam
możesz teraz rozpoznać. - Kiedy zamierza mnie pan aresztować?
- Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie.
Zastanów się, mój złoty, pomódl. Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga
kocham - korzystniejsze. A7t
- No! no! proszę już wejść, jeśli pan chce; jestem tutaj! - krzyknął przez okno.
Raskolnikow poszedł na górę, do traktiemi. Swidrygajtowa zastał w bardzo małym,
bocznym, jedno-okiennym pokoju, przylegającym do dużej sali, gdzie przy
dwudziestu małych stolikach przy wrzasku brawurowego chóru pieśniarzy pili
herbatę kupcy, urzędnicy i co niemiara różnych innych ludzi. Skądś dochodził
stukot kuł bilardowych. Na stoliku Swidrygajtowa stała napoczęta butelka
szampana oraz szklanka do połowy napełniona winem. W pokoiku prócz Swidrygajtowa
był chlopczyk-kataryniarz z małymi organkami i tęga, rumiana dziewucha, w
popodtykanej pasiastej kiecce i tyrolskim kapeluszu z -wstążkami -
osiemnastoletnia może śpiewaczka, która, nie zwracając uwagi na chóralną pieśń w
przyległym pokoju, śpiewała przy akompaniamencie swego towarzysza dość ochrypłym
kontraltem jakąś podwórzową piosenkę... - No, dosyć! - rzucił jej Swidrygajłow
przy wejściu Raskolnikowa. Dziewczyna urwała niezwłocznie i stanęła w pełnym
szacunku oczekiwaniu. Swoje rymy śpiewała również z odcieniem powagi i szacunku
na twarzy. - Hej, Filipie, szklankę! - zawołał Swidrygajłow.
- Ją wina pić nie będę - uprzedził Raskolnikow.
- Jak pan chce, ja nie dla pana. Pij, Katia! Dzisiaj nie będziesz już potrzebna,
możesz iść! Nalał jej pełną szklankę wina i położył żółty banknocik. Katia
wypiła szklankę duszkiem, jak piją wino kobiety, to znaczy nie odrywając ust, w
dwadzieścia łyków. Wzięła banknocik, ucałowała Swidrygajtowa w rękę, na co ów
pozwolił nader serio, i wyszła z pokoju, za nią zaś powlókł się chłopak z
organkami. Oboje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow bawił w Petersburgu
niespełna tydzień, a już wszystko, wokół niego działo się na jakąś modłę
patriarchalną. Miejscowy garson, Filip, już także był "swoim człowiekiem" i
zachowywał się bardzo usłużnie. Drzwi do sali zamykało się: w tym pokoiku
Swidrygajłow czuł się jak we własnym domu i może spędzał tu całe dnie.
Traktiernia była brudna, licha, nawet nie średniej kategorii. - Szedłem do pana
- zaczął Raskolnikow - szukałem
478
go; ale czemu z placu Siennego skręciłem w ...ską? Nigdy tu nie skręcam i nie
bywam. Z Siennego zawracam na prawo. Zresztą do pana idzie się wcale nie tędy.
Ale ledwie zdążyłem skręcić - aż tu i pan! Dziwne! - Czemu pan nie powie wprost,
że to cud!
- Bo to może tylko przypadek.
- Oj, ludziska, ludziska! - zarechotał Swidrygajłow. - Taki się nie przyzna,
choćby wewnętrznie wierzył w cud! Przecie pan sam mówi, że to "może" tylko
przypadek. Jacy ludzie są marnie tchórzliwi w stosunku do własnego zdania - nie
ma pan pojęcia, Rodionie Romanyczu! Nie do pana piję. Pan posiada własne zdanie
i nie zląkł się go posiadać. Tym właśnie ściągnął pan moją ciekawość. - Niczym
więcej?
- Chyba i to wystarczy.
Swidrygajłow był snadż podochocony, ale bardzo nieznacznie; wypił zaledwie pół
szklanki wina. - Zdaje mi się, że pan przyszedł do mnie, zanim się jeszcze
dowiedział, że zdolny jestem posiadać to, co pan nazywa własnym zdaniem -
zauważył Raskolnikow. - Ha, wtedy była inna sprawa. Miewa się rozmaite pobudki.
Na temat zaś cudu dodam, że przez te ostatnie dwa czy trzy dni pan chyba spał.
Sam wyznaczyłem panu tę tra-ktiernię i żadnego cudu tuta? nie było, że pan
przyszedł wprost; dokładnie opisałem panu drogę, podałem miejsce, podałem
godziny, w których można mnie tu zastać. Pamięta pan? - Nie, zapomniałem - ze
zdziwieniem odparł Raskolnikow.
- Chemie wierzę. Dwa razy panu mówiłem. Adres wbił się panu w pamięć
machinalnie. I skręcił pan tutaj machinalnie, a zarazem ściśle podług adresu,
sam o tym nie wiedząc. Zresztą już wtedy, gdy to panu mówiłem, nie miałem
wrażenia, żeby pan rozumiał. Zanadto zdradza się pan, Rodionie Romanyczu. I
jeszcze jedno: jestem przekonany, że w Petersburgu wiele ludzi chodząc mówi do
siebie. Jest to miasto półwariatów. Gdyby u nas istniała nauka, to medycy,
prawnicy i filozofowie mogliby czynić nad Petersburgiem nader wartościowe
dociekania, każdy w swojej dziedzinie. Rzadko gdzie spotyka się tyle posępnych,
ostrych i cudacznych wpływów na duszę człowieka jak w Petersburgu. Już chociażby
pokochał kobietę z naszej sfery; po szóste, gdyby, broń Boże, nawiedziła mnie
jakaś namiętność wielka i poważna, mam o tym uświadomić Marfę Pietrownę. Co do
tego ostatniego punktu żona była zresztą dosyć spokojna przez cały czas; 'była
to kobieta rozumna, a przeto nie mogła patrzeć na mnie inaczej niż na
rozpustnika i wycierucha niezdolnego do poważnej miłości. Ale kobieta rozumna a
kobieta zazdrosna - to dwie rzeczy różne, i w tym cała bieda. Skądinąd, ażeby
bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba się z góry wyrzec tych i owych
utartych poglądów oraz swego przyzwyczajenia do zwykle nas otaczających ludzi i
przedmiotów. W tej mierze mam prawo polegać na pańskim sądzie bardziej niż na
czyimkolwiek innym. Może pan już dużo słyszał o niektórych bezsensownych i
ośmieszających cechach Marfy Piettowny. Istotnie, miała pewne zabawne nawyki;
ale powiem panu wprost, że szczerze żałuję tych niezliczonych goryczy, których
jej przyczyniłem. No, to chyba wystarczy jako bardzo przyzwoita oraism funebre*
nad grobem najczulszej żony najczulszego męża. Podczas naszych kłótni milczałem
najczęściej i nie rozdrażniałem się, a ta dżenteime-neria prawie zawsze osiągała
pożądany skutek: wywierała na nią wpływ i nawet podobała się jej; ba, bywały
wypadki, że się mną szczyciła. Ale pańskiej siostry mimo wszystko nie zniosła.
Jak się to stało, że zaryzykowała zgodzić do własnego domu w charakterze
guwernantki taką prześliczną panienkę? Tłumaczę to tym, że Marfa^Pietro^na była
kobietą płomienną! wrażliwą i że najprościej w świecie zakochała się -
dosłownie, zakochała - w pańskiej siostrze. No bo też ta Awdotia Romanówna! Od
pierwszego spojrzenia wybornie zrozumiałem, że krucho ze mną, i - co pan powie?
- postanowiłem ani patrzeć na nią. Lecz Awdotia Romanówna sama zrobiła pierwszy
krok - uwierzy pan? I czy pan uwierzy także, że doszło do tego, że Marfa
Pietrowna zrazu gniewała się na mnie za moje ustawiczne milczenie o pańskiej
siostrze, za to, żem taki obojętny na jej nieustanne i zakochane wypowiedzi na
temat Awdorii Romanowny? Nie pojmuję, czego chciała! Naturalnie, opowiedziała
Awdotii Romanownie wszyściuteńko o mnie. Miała ten opłakany zwyczaj, że abso-*
mowa pogrzebowa
lutnie każdemu opowiadała o wszystkich naszych tajemnicach familijnych i wciąż
żaliła się każdemu na mnie; jakże więc mogła pominąć nową i tak cudną
przyjaciółkę? Myślę, że o niczym innym nie było między nimi mowy, tylko o mnie,
i bez wątpienia Awdotia Romanówna została poinformowana o tych wszystkich
ponurych, zagadkowych bajdach, jakie się mnie przypisuje... Idę o zakład, że już
i pan słyszał coś z tej kolekcji? - Słyszałem. Łużyn twierdziy- ze • to pan był
przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda? -"Na miłość Boga, niech pan zaniecha
wszystkich tych banialuk - opryskliwie i z obrzydzeniem uchylił się Swi-
drygajłow. - Jeżeli pan tak koniecznie chce wiedzieć o tym głupstwie, opowiem
panu kiedyś osobno, teraz zaś... - Mówiono również o jakimś pańskim lokaju na
wsi i że pan rzekomo przyczynił się także... - Niech pan z łaski swojej
przestanie! - znowu przerwał Swidrygajłow z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Czy
to nie ten lokaj, który po śmierci przyszedł zapalić panu fajkę?..."Pańmi to
opowiadał - coraz bardziej rozjątrzał się Raskomikow. Swidrygajłow zerknął nań
uważnie i Raskolnikow miał wrażenie, że w tym wzroku mignął krótko, jak
błyskawica, złośliwy uśmieszek, lecz Swidrygajłow się przemógł i odparł nawet
grzecznie: • - Tak jest, ten sam. Widzę, że i pana to wszystko interesuje
ogromnie, będę więc sobie miał za obowiązek przy pierwszej nadarzonej
sposobności zaspokoić pańską ciekawość punkt po punkcie. Do diaska. Okazuje się,
że ja rzeczywiście mogę się komuś wydać postacią romantyczną. Niechże pan
osądzi, do jakiego stopnia powinienem być wdzięczny nieboszczce Marfie
Pietrownie za to, że nagadała o mnie pańskiej siostrze tyle rzeczy tajemniczych
i ciekawych. Nie śmiem orzekać o wrażeniu, lecz bądź co bądź, było to dla mnie
korzystne. Mimo całej swej zrozumiałej odrazy do mnie, mimo mego stale
zasępionego i odstręczającego wyglądu - zrobiło jej się na koniec żal mnie, żal
straceńca. A to już najgroźniejsze dla dziewczęcia, kiedy się jej sercu zrobi
żal. Wówczas nie-odzwonie powstaje chęć, by "uratować" i przywieść do
opamiętania, i wskrzesić, i powołać do szlachetniejszych celów,
omal się znów nie wygadałem. Do diabla z winem! Służba, wody! Porwał butelkę i
bez ceremonii wyrzucił za okno. Filip przyniósł wody. - Wszystko to głupstwa -
rzekł Swidrygajłow zwilżając ręcznik i przykładając go sobie do czoła-mogę pana
osadzić jednym słówkiem i wniwecz obrócić wszystkie pańskie podejrzenia. Czy pan
wie na przykład, że się żenię? - Już dawniej mówił mi pan o tym.
-Tak? Zapomniałem. Ale wtenczas nie mogłem mówić pozytywnie, bom jeszcze nawet
nie widział panny, miałem tylko zamiar. A teraz już mam narzeczoną, rzecz jest
załatwiona, i gdyby nie pilne interesy, na pewno bym pana porwał i w tej chwili
do nich zawiózł, bo chcę prosić o pańską radę. Ech, do diaska! Pozostaje
zaledwie dziesięć minut. Ot, proszę, niech pan patrzy na zegarek. A jednak
opowiem panu, bo to bardzo ciekawa historia to moje małżeństwo - oczywiście w
swoim rodzaju. Dokąd pan? Znowu chce pan uciekać? Znowu chce pan uciekać? - Nie,
teraz już nie odejdę.
- Wcale J>an nie odejdzie? Zobaczymy! Zawiozę tam pana, jak Bóg w niebie, pokaże
narzeczoną, tylko nie teraz, bo teraz będzie wkrótce czas na pana. Pan na prawo,
ja na lewo. Tę Ressiichową pan zna? Tę samą Ressiichową, u której teraz
mieszkam, hę? Słyszy pan? Słowo daję, ta sama, o której mówią, że owa
dziewczynka... w wodzie, zimą... Słyszy pan? Słyszy? Więc to właśnie ona
zmajstrowała mi to wszystko. "Nudno ci - powiada - więc się pobaw." Bo ze mnie
człowiek ponury, znudzony. Pan myśli, że wesoły? Nie, ponury; nikomu nie
brużdżę, tylko siedzę w kącie, czasem po trzy dni ani pary z ust. A ta Ressiich
- to powiadam panu, szelma, kombinuje sobie taką rzecz: żona mi zbrzydnie,
wyjdę, a żona dostanie się jej, ona ją puści w obroty - w naszej sferze a i w
wyższych. "Jest - powiada - taki jeden schorowany ojciec, emeryt, siedzi w
fotelu, trzeci rok nie włada nogami. Jest i matka - powiada - damulka roztropna,
mamusia. Syn służy gdzieś w guberni, im nie pomaga. Córka wyszła za mąż, nie
odwiedza ich, a na karku mają dwoje nieletnich siostrzeńców (jakby własnych byto
za mało), a świeżo odebrali z gimnazjum, przed końcem nauk, dziewczynkę, 492
najmłodszą swoją córkę, dopiero za miesiąc kończy szesnaście lat, czyli za
miesiąc można ją wydać." Niby za mnie. Pojechaliśmy. Takie to u nich zabawne.
Przedstawiam się: ziemianin, wdowiec, nazwisko znane, takie a takie koligacje,
przy pieniądzach - cóż z tego, że po pięćdziesiątce, a tamta nie ma szesnastu?
Kto b_y się tym przejmował? A to przecie ponętne, nie? Prawda, że ponętne, cha,
cha! Szkoda, że pan nie widział, jak się rozmówiłem z tatusiem i mamusią! Warto
było zapłacić, żeby mnie oglądać w owej chwili. Przychodzi ona, dyga - no może
pan sobie wyobrazić, w krótkiej jeszcze sukience, nierozwinięty paczuszek,
czerwienieje, płoni się jak zorza (powiedzieli jej, naturalnie). Nie wiem, jak
pan co do kobiecych buż, ale, moim zdaniem, te szesnaście lat, te dziecinne
jeszcze oczki, ta nieśmiałość, łezki zawstydzenia - moim zdaniem, to lepsze od
urody, a ona w dodatku istne malowanie. Jasne włoski zaczesane w drobne loczki,
usteczka pulchne, czerwoniutkie, nóżki-palce lizać!... No, poznajomiliśmy się,
ja oświadczyłem, że się śpieszę na wieś, i tuż nazajutrz, to znaczy onegdaj,
pobłogosławiono nas. Odtąd ilekroć przyjeżdżam, zaraz biorę ją sobie na kolana i
już nie spuszczam... Płoni się jak zorza, ja zaś co chwila całuję; mamusia
klaruje, rzecz prosta, że "to przecie twój mąż", więc tak już być powinno;
słowem cukiereczek! I jak Boga kocham, ten teraźniejszy, narzeczeński stan jest
może lepszy od mężowskiego. Co się zowie: la naturę et la verite\* Cha! cha! Dwa
razy z nią rozmawiałem - wcale niegłupia dziewuszka. Niekiedy tak na mnie
zerknie ukradkiem, że aż gorąco się robi. A czy pan wie: ma twarzyczkę niby
Madonna Rafaela. Wszak Sykstyńska Madonna ma twarz fantastyczną, twarz pomylonej
cierpiętnicy - to się panu nie rzucało w oczy? Więc w tym oto rodzaju. Ledwie
nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz przywiozłem jej za półtora tysiąca: jeden
komplet brylantowy, drugi z pereł oraz srebrną damską szkatułkę na gotowal-nię -
ot, takiej wielkości, z różnymi- szykanami, tak że twarzyczka mojej madonny aż
pokraśniala. Posadziłem ją sobie na kolanach, ale widocznie jakoś bardzo
obcesowo: zarumieniła się, polały się łezki, nie chce się zdradzić, ale cała jak
w ogniu. Wszyscy na chwilę odeszli, zostajemy z nią sam na sam-* natura i prawda
wtem rzuca mi się na szyję (pierwszy raz sama), obejmuje obydwiema rączkami,
całuje i przysięga, że mi będzie posłuszna, będzie mi dobrą i wierną żoną, że da
mi szczęście, że poświęci cale swe życie, każdą życia minutę, odda mi wszystko,
wszystko, a za to pragnie ode mnie jedynie mego szacunku, nic ponadto. "Nic, nic
- powiada - nic mi nie trzeba, żadnych podarków!" Zgodzi się pan, że wysłuchać
takiego wyznania na osobności, z ust takiego szesnastoletniego aniołeczka w
tiulowej sukience, z loczkami, z rumieńcem dziewiczego wstydu, z łezkami
entuzjazmu w oczach - zgodzi się pan, że to wcale ponętne. Prawda, że ponętne?
To czegoś warte, nie? Warte, co? Słuchaj pan... jedziemy do mojej narzeczonej...
tylko nie w tej chwili! - Krótko mówiąc, ta monstrualna różnica wieku i rozwoju
podnieca pańską lubieżność! Czy rzeczywiście pan się ożeni? - Czemuż by nie? Na
pewno. Każdy sam dba o siebie, a najweselej jest temu, kto lepiej od innych
potrafi siebie nabrać. Cha! Cha! A pan na całego wyjeżdża w moralność? Ulituj
się, wielebny ojcze, nade mną grzesznym. Che-che-che! - Pan jednak zaopiekował
się dziećmi Marmieładowej. Zresztą... Zresztą pan miał własne powody... teraz
wszystko rozumiem. - Ja dzieci w ogóle lubię, bardzo lubię dzieci - pokładał się
Swidrygajlow ze śmiechu. - W tej mierze mogę nawet opowiedzieć panu arcyciekawy
epizod, który trwa dotychczas. Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe wybrałem się
do różnych spelunek. Nic dziwnego - po tych siedmiu latach! Prawdopodobnie pan
zauważył, że nie bardzo się kwapię do spotkania ze swą dawną kompanią, z
przyjaciółmi i kamratami. I możliwie najdłużej będę ich unikał. Wie pan: na wsi
u Marfy Pietrowny śmiertelnie mię zamęczały wspomnienia o tych wszystkich
tajemniczych miejscach i miejsce-czkach, gdzie świadomy rzeczy człowiek tak dużo
może znaleźć. Do diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzież wskutek
bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paćży się w
teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cala zaś reszta oddaje
się wyuzdaniu. Od razu, od pierwszych godzin, to miasto tchnęło na mnie znajomym
zapachem. Trafiłem na jeden tak zwany tańcujący -S l
wieczorek - spelunka okropna (ja w ogóle lubię co plugawsze spelunki). No,
oczywiście - kankan, i to taki, jakich w moim czasie nie bywało. Tak, widać i w
tym postęp. Nagle patrzę - dziewczynka, trzynastoletnia może, przemilutko
ubrana, tańczy z jakimś wirtuozem, a drugi pląsa vis-a-vis niej. Pod ścianą
siedzi na krześle jej matka. Ha, może pan sobie wyobrazić, jakiego rodzaju
kankan! Dzieweczka się miesza, czerwieni, wreszcie czuje się obrażona i zaczyna
płakać. Wirtuoz chwyta ją, kręci, wyprawia przed nią różne zakrętasy, wszyscy
dookoła w śmiech... i w takich chwilach lubię naszą publiczność, chociażby nawet
kankanową. Śmieją się i krzyczą: "Dobrze jej tak, dobrze! Nie przywozić dzieci!"
Ja na to gwiżdżę, co mi tam do tego, czy oni sami siebie pocieszają logicznie
czy nielogicznie! Wnet zrozumiałem, gdzie moje miejsce; podsiadam się do matki i
zaczynam o tym, że i ja także jestem przyjezdny, że co to wszystko za gbury, że
nie umieją odróżnić osób prawdziwie dystyngowanych ani okazać należnego
szacunku; dałem do zrozumienia, że mam dużo pieniędzy; zaofiarowałem się, że je
odwiozę własną karetą. Odwiozłem je do domu, zawarłem znajomość (odnajmują jakąś
klitkę od lokatorów, dopiero co przyjechały). Oświadczono mi, że matka i córka
uważają sobie znajomość ze mną za wielki zaszczyt; dowiaduję' się, że są biedne
jak myszy, że przyjechały starać się o coś tam w jakimś tam urzędzie; proponuję
swe usługi, pieniądze; proponuję, że ze swej strony przyczynię się do edukacji
młodej panny: język francuski, tańce. Przyjmują to z zachwytem, uważają za
honor, no i odtąd jesteśmy znajomi... Chce pan, jedźmy do nich - tylko nie
zaraz. - Zostaw pan, zostaw swoje nikczemne, podle, rozpasane anegdoty, marny,
lubieżny człowieku! - Schillerze, Schillerze nasz, Schillerku! Ou la vertu va-t-
elle se nicher?* Wie pan? umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, żeby
słyszeć pańskie okrzyki. Istna rozkosz! - Pewnie! Czyż ja sam dla siebie nie
jestem śmieszny w tej chwili? - ze złością wymamrotał Raskolnikpw. Swidrygajłow
zanosił się śmiechem; wreszcie zawołał Filipa, zapłacił i począł wstawać. Gdzie
też cnota się gnieździ?
495
Swoim zwyczajem, gdy pozostał sam - już po dwudziestu krokach wpadł w głęboką
zadumę. Uszedłszy na most, zatrzymał się u balustrady i zaczął patrzeć w wodę. A
tymczasem za nim stanęła -Awdotia Romahowna. Spotkał ją u wstępu na most, lecz
nie poznał i wyminął ją. Dunieczka jeszcze nigdy nie widziała go na ulicy
takiego i była zdumiona, prawie przestraszona. Stanęła nie wiedząc sama: wołać
go czy nie? Nagle spostrzegła Swidrygajłowa, który pośpiesznie szedł od placu
Siennego. Zdawał się jednak iść potajemnie i ostrożnie. Nie wszedł na most, lecz
zatrzymał się z boku, na chodniku, dokładając wszelkich starań, by go
Raskolnikow nie zobaczył. Dunię dojrzał dawno i zaczął dawać je? znaki. Miała
wrażenie, że tymi znakami pragnie ją skłonić, by nie wołała brata, by zostawiła
go w spokoju, a podeszła do niego, Swidrygajłowa. Tak też zrobiła. Cicho
wyminęła brata i zbliżyła się do Swidrygajłowa. - Chodźmy prędzej - szepnął. -
Nie chcę, żeby Rodion Romanycz wiedział o naszym spotkaniu. Ostrzegam, że
siedziałem tu z nim nie opodal, w traktiemi, gdzie sam mnie odszukał, i ledwie
się go pozbyłem. Wie skądś o moim liśde do pani i coś podejrzewa. Chyba nie pani
mu to wyjawiła? A skoro nie pani, to któż? - Już skręciliśmy za róg - przerwała
Dunia - Rodion nie może nas teraz zobaczyć. Oświadczam, że dalej z panem nie
pójdę. Proszę mi wszystko powiedzieć tutaj; wszystko to można powiedzieć i na
ulicy. - Po pierwsze, tego żadną miarą nie można powiedzieć na ulicy, po wtóre,
musi pani wysłuchać również Zofię Sie-mionownę, po trzecie, pokażę pani niektóre
dowody... Słowem, jeśli się pani nie zgodzi wstąpić do mnie, odmawiam wszelkich
wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przy tym proszę nie zapominać, że nader
interesująca tajemnica ukochanego pani braciszka znajduje się całkowicie w moich
rękach. Dunia przystanęła niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem patrzyła na
Swidrygajłowa. - Czego się pani boi?-rzucił ów spokojnie.-Miasto to nie wieś. A
i na wsi więcej krzywdy wyrządziła pani mnie niż ja pani; tutaj zaś... - Zofia
Siemionowna jest uprzedzona?
- Nie, ani słowa jej nie mówiłem i nawet nie bardzom pewien, czy jest teraz w
domu. Ale prawdopodobnie jest. Pochowała dziś krewną; nie taki to dzień, żeby
chodzić po kominkach. Do czasu nie chcę o tym mówić nikomu i nawet po części
robię sobie wyrzuty, żem powiedział pani. Tu najmniejsza nieopatrzność jest
równoznaczna z denuncjacją... Mieszkam tutaj, w tym domu, już dochodzimy. To
jest stróż naszej kamienicy; stróż bardzo dobrze mnie zna; kłania się, widzi, że
idę z damą, i na pewno już zdążył zapamiętać pani twarz, a to się pani przyda,
jeśli się pani bardzo boi i nie ufa mi. Przepraszam, że mówię tak ordynarnie.
Podnamuję pokój od lokatorów. Zofia Siemionowna mieszka o ścianę, także jako
sublokatorka. Całe piętro jest zajęte przez lokatorów. Czego ma się pani bać jak
dziecko? Czy aż tata jestem straszny? Twarz Swidrygajłowa wykrzywiła się w
pobłażliwym uśmiechu, lecz już nie było mu do uśmiechów. Serce mu łomotało,
piersiom brakło tchu. Umyślnie mówił głośno, żeby ukryć rosnące wzburzenie,
jednak Dunia już nie zdążyła zauważyć tej szczególniejszej alteracji; zanadto ją
rozdrażnił docinek, że się go boi jak dziecko i że jest dla niej straszny. -
Choć wiem, że pan jest człowiekiem... bez czci, ale nie lękanr-się
bynajmnie)r"Ntecn"pari idzie pierwszy - rzekła na pozór spokojnie, twarz jej
wszakże -była blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Soni.
- Pani pozwoli, że zapytam, czy jest w domu. Nie ma. To pech! Ale wiem, że może
przyjść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to chyba tylko do jednej damy w sprawie
sierot. Matka ich umarła. Ja się także wtrąciłem w to, poleciłem załatwić
niektóre sprawy. Jeśli Zofia Siemionowna nie wróci za dziesięć minut, to dziś
jeszcze, o ile pani chce, przyślę ją samą. Oto i mój numer. Oto moje dwa pokoje.
Za tymi drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Ressiich. Teraz proszę zajrzeć
tutaj, pokażę pani moje główne dowody: z mojej sypialni te drzwi prowadzą do
dwóch •zupełnie pustych pokoi, które się odnajmuje. Oto one... Na to musi pani
spojrzeć trochę uważniej... Swidrygajłow zajmował dwa umeblowane, dosyć
przestronne pokoje. Dunieczka rozglądała się nieufnie, lecz nie dostrzegła nic
osobliwego ani w umeblowaniu, ani w roz-sni
gdzie też leżą dotychczas. Ale to dlatego tylko, że niecna odwagi ich użyć. -
Ale czyż podobna, żeby mógł okraść, obrabować? Żeby mógł chociażby pomyśleć o
tym?-zawołała Dunia i zerwała się z krzesła. - Pan go przecie zna, widział go
pan! Czy .może być złodziejem? Zdawała się błagać Swidrygajłowa; zapomniała
doszczętnie o swoim lęku. - Awdotio Romanowno, tu są tysiące i miliony
kombinacji i pennutacji. Złodziej kradnie, ale wie, że jest opry-szkiem; jednak
słyszałem o pewnym szlachetnym człowieku, który rozbił pocztę. Otóż kto go tam
wie, może on rzeczywiście myślał, że dokonał przyzwoitego czynu! Naturalnie, ja
bym także, podobnie jak pani, nie uwierzył, gdybym słyszał z drugich ust. Ale
własnym uszom uwierzyłem. Natomiast Zofia Siemionowna nie uwierzyła nawet
własnym uszom, gdy jej wyłożył wszystkie powody, w końcu jednak musiała uwierzyć
swoim oczom, własnym swoim oczom. Przecie osobiście jej to mówił. - Jakież to...
powody?
- Długa to sprawa, Awdotio Romanowno. Jest tutaj... jakże by to pani wyrazić,
swego rodzaju teoria, podobna do racji, dla której ja na przykład uważam
poszczególny zły czyn za dopuszczalny, o ile główny cel jest dobry. Jeden czyn
zły, setka dobrych! A przy tym niemiło jest młodemu człowiekowi, zdolnemu i
niepomiernie ambitnemu, kiedy wie, że gdyby miał, powiedzmy, marne trzy tysiące,
cala jego kariera, cała przyszłość i plany życiowe ułożyłyby się inaczej, a tu
właśnie brak tych trzech tysięcy. Proszę dodać rozjątrzenie z powodu głodowania,
ciasnej stancji, łachmanów, jasnej świadomości swej wspaniałej sytuacji
społecznej, a zarazem sytuacji siostry i matki. Najgorsze zaś - próżność, duma i
próżność, przy dobrych... gdyż Bóg go raczy wiedzieć, może i dobrych
skłonnościach... Ja go przecież nie oskarżam, proszę czasem nie myśleć, i nie
moja to rzecz. Miał też pewną własną teoryjkę - taką sobie teorię, że ludzie się
dzielą, uważa pani, na tworzywo-i-na ludzi właściwych, to znaczy takich,
KiÓrychwskutęk ich wzniosłości prawo nie^ibowiązuje, przeciwnie, to oni sami
ustanawiają prawa dlą_ innych ludzi, dla^tegotworzywa^ d!a""śmieci. Ot, taka
sobie teoryjka; une theorie cmnmg. une (ytre* Strasznie mu zaimponował Na-
potaeń, a raczej zaimponowało mu to, że bardzo wielu genialnych ludzi, nie
oglądając się na krzywdę jednostki, bez namysłu kroczyło naprzód. Podobno
wyobraził sobie, że sam jest genialnym człowiekiem - przez jakiś czas był tego
pewien. Mocno cierpiał i teraz cierpi na myśl, że teorię wymyślić potrafił,
natomiast bez namysłu przekroczyć nie zdołał, więc widocznie genialnym
człowiekiem nie jest. A to dla ambitnego młodzieńca poniżające, szczególnie w
naszych czasach. - A wyrzuty sumienia? Więc pan mu odmawia wszelkiego poczucia
moralnego? Czyż on jest taki? - Ach, Awdotio Romanowno, dzisiaj, wszystko się
pogmatwało, a zresztą nigdy nie było w wielkim porządku. Rosjanie, Awdotio
Romanowno, mają w ogóle naturę szeroką, szeroką jak ich ziemia, i są niebywale
skłonni do fantazjowania, do nieładu; a szeroka natura bez szczególniejszej
genialności - to nieszczęście. Pamięta pani, jak wiele rozmawialiśmy na ten
temat we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie w ogrodzie, po kolacji. Pani mi
nawet wytykała tę szerokość. Kto wie, może mówiła to pani akurat w czasie, kiedy
on tu leżał i obmyślał tę swoją sprawę. Nasza warstwa ogładzona, Awdotio
Romanowno, nie posiada wszak żadnych świętszych tradycji; ot, chyba że kto ułoży
je sobie z książek... albo wysnuje z jakichś kronik. Ale to tylko uczeni i, wie
pani, swego rodzaju pedanci, tak że człowiekowi światowemu to nawet nie
przystoi. Zresztą moje poglądy pani na ogół zna. Nikogo absolutnie nie potępiam.
Sam jestem delikacik i tego się trzymam. Ale jużeśmy o tym mówili nieraz. Miałem
nawet to szczęście, że moje sądy panią interesowały... Bardzo pani blada,
Awdotio Romanowno. - Ja tę jego teorię znam. Czytałam w piśmie jego artykuł o
ludziach, którym wszystko wolno... Przynosił mi go Razu-michin... - Pan
Razumichin? Artykuł pani brata? W piśmie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem.
Jakie to'inusi być ciekawe! Ale dokądże pani, Awdotio Romanowno? - Chcę zobaczyć
się z Zofią Siemionowna - słabym
- teoria jak każda inna
głosem powiedziała Dunieczka. - Którędy idzie się do niey? Może już wróciła.
Koniecznie chcę ją widzieć natychmMKt; Niech ona...
;1 Nie mogła skończyć: oddech literalnie urwał się jej. - Zofia Siemionowna nie
wróci przez cala noc. Tak myślę. Miała przyjść bardzo prędko, skoro zaś nie
przyszła, to już chyba późno bardzo... ; - Ach, jak
ty kłamiesz! Widzę... kłamałeś... wciąż kłamałeś!... Nie wierzę ci, nie wierzę,
nie wierzę! - krzyczała Dunieczka w istnym zapamiętaniu, zupełnie tracąc głowę.
Prawie zemdlona, opadła na krzesło, które Swidrygajłow podsunął jej skwapliwie.
•'•" - Awdotio Romanowno, co pani jest, proszę się ocknąć! Tu jest woda, niech
pani wypije choć łyki... .'. Skropił ją wodą. Dunieczka drgnęła i
odzyskała przytonf ność. i -
Jakby w nią piorun strzelił!-mruczał do siebie Swn drygajłow marszcząc brwi. -
Awdotio Romanowno, proszę się uspokoić! Niech pani wie, że on ma przyjaciół.
Wyratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywiozę go za granicę? Mam pieniądze; -w
ciągu trzech dni zdobędę bilet. Że zaś zamordował, to nic; zrobi jeszcze dużo
dobrych uczynków^ tak że się wszystko zatrze. Proszę się uspokoić. Może będzie
wielkim człowiekiem. No, jakże? jak się pani czuje? - Niegodziwiec! jeszcze się
natrząsa. Puść mnie pan..*
- Dokąd? Dokądże pani?... •
- Do niego; Gdzie jest? Pan wie? Czemu te drzwi zamknięte? Weszliśmy tutaj-tymi
drzwiami, a teraz są na klucz zamknięte. Kiedy pan zdążył zamknąć je na klucz?
••'-- Na cały dom nie można było krzyczeć tego, o czym .myśmy tu mówili. Wcale
się nie natrząsam, tylko zbrzydło mi przemawiać takim językiem. Gdzież pani
pójdzie w takim stanie? chce go pani wydać? Pani go doprowadzi do furi4 i wyda
siebie sam. Proszę wiedzieć, że już go.tropią, już wpadli na ślad. Pani go tylko
zdradzi. Proszę zaczekać, widziałem go, mówiłem z nim przed chwilą, można go
jeszcze uratować. Niech pani zaczeka, proszę siąść, obmyślimy coś wspólnie.
Właśnie po to zaprosiłem panią, żeby pomówić na osobności i porządnie rzecz tę
obmyślić. Niechże pani siada nareszcie ! 506
- W jaki sposób miałby go pan uratować? Czy można go uratować? Usiadła.
Swidrygajłow usiadł obok niej.
- Wszystko to zależy od pani, od pani, tylko od pani - zaczął ż błyszczącymi
oczami, prawie szeptem, tracąc wątek i ze zdenerwowania nie wymawiając
niektórych słów. Dunia z przestrachem odsunęła się od niego. On także drżał
cały. - Pani... jedno twoje słowo, a będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam
pieniądze i przyjaciel. Zaraz go wyprawię, sam zaś wezmę paszport, dwa
paszporty. Jeden jego, drugi mój. Mam przyjaciół, mam wpływowych ludzi...
Chcesz? Wezmę paszport i dla ciebie... dla twojej matki... Po co ci Razumichin?
Ja także kocham... Kocham cię bezgranicznie. Daj mi pocałować rąbek swojej"sukm,
daj, daj! Nie mogę słyszeć jej szelestu. Rozkaż mi: "Zrób to a to" - w tej
chwili zrobię! Zrobię wszystko. Dokażę niepodobieństw. W co ty wierzysz, w to i
ja uwierzę. Wszystko, wszystko zrobię! Nie patrz, nie patrz tak na mnie! Czy
wiesz, że mnie zabijasz... Zaczynał już mówić od rzeczy. Zmienił się nagle,
jakby mu coś padło na mózg. Dunia poskoczyla i rzuciła się ku drzwiom. -
Otwórzcie! otwórzcie! - krzyczała mocując się z drzwiami. - Otwórzcie! Czy
nikogo nie ma? Swidrygajłow wstał i opamiętał się. Złośliwy i szyderczy uśmiech
wystąpił z wolna na jego drżących jeszcze wargach. - Nikogo nie m»-.w"dqmu -
rzekł cicho i dobitnie - gospodyni wyszła, ten cały krzyk jest daremnym trudem.
Niepotrzebnie się pani rozdrażniła. - Gdzie klucz? W tej chwili otwórz drzwi,
natychmiast, niegodziwcze! - Zgubiłem klucz i nie mogę go znaleźć.
- A? Więc to przemoc! - zawołała Dunia, zbladła jak śmierć i rzuciła się w kąt,
gdzie co rychlej zastawiła się stolikiem, który jej wpadł pod rękę. Nie
krzyczała, lecz wbiła wzrok w swego dręczyciela i bacznie śledziła każdy jego
gest. Swidrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej w
drugim końcu pokoju. Opanował się nawet, przynajmniej zewnętrznie. Ale twarz
miał bladą po dawnemu. Drwiący uśmiech nie schodził z jego ust.
cicho rzekł Swidrygajłow uśmiechając się wciąż, lecz jakoi chmurnie - bo jeszcze
cię schwytam, zanim pociągniesz za cyngiel! Dunieczka drgnęła, szybko położyła
palec na cynglu i znów podniosła rewolwer. - Niech mnie pan zostawi! -
powiedziała z rozpaczą, -c-Przysięgam, że znów wystrzelę... Ja... zabiję! -
Oczywiście... o trzy kroki niepodobna chybić. Ale jeśli nie zabijesz... to... -
oczy mu się roziskrzyły, postąpił dwa kroki. Dunia strzeliła. Rewolwer się
zadął!
- Niedokładnie pani nabiła. To nic. Jest jeszcze zapasowy naboje Proszę
poprawić, ja zaczekam. Stal o dwa kroki prźed"ńią, oczekiwał i patrzał na nią z
dziką determinacją, wzrokiem ciężkim, gorączkowo-namiętnym. Dunia zrozumiała, że
Swidrygajłow raczej zginie, niżby ją miał puścić. "I... i naturalnie, ona go
teraz zabije - z dwóch kroków odległości!..." Wtem odrzuciła rewolwer.
- Rzuciła - ze zdziwieniem rzekł Swidrygajłow i głęboko odetchnął. Coś jakby mu
raptem spadło z serca, i może nie tylko ciężar śmiertelnego strachu; kto wie
zresztą, czy się lękał. Było to wybawienie od innych, boleściwszych i bardziej
ponurych uczuć, których sam nie potrafiłby określić w całej ich mocy. Podszedł
do Duni i łagodnie objął ją wpół ramieniem. Nie stawiała oporu, ale cala drżąc
jak liść patrzała na niego błagalnymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko
usta mu się wykrzywiły, nic wymówić nie mógł. - Puść mnie! - błagała Dunia.
Swidrygajłow drgnął: owo ty zabrzmiało już inaczej niż poprzednio. - Więc nie
kochasz? - zapytał z cicha. Zaprzeczyła ruchem głowy. - I... nie możesz?...
Nigdy? - szepnął z rozpaczą.
- Nigdy! - wyszeptała.
Zaległa chwila okropnej, niemej walki w duszy Swidry-gajłowa. Patrzał na nią w
sposób nie dający się wyrazić. Raptem cofnął rękę, odwrócił się, szybko podszedł
do okna i stanął tyłem do pokoju. 510
Upłynęła jeszcze chwila.
- Oto klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni palta i położył za sobą na stole, nie
patrząc i nie obracając się do Duni.) Proszę wziąć, i wyjść prędzej!...
Uporczywie patrzał przez okno.
Dunia podeszła do stołu, by wziąć klucz.
- Prędzej! Prędzej! - powtórzył Swidrygajłow, wciąż się nie ruszając i nie
obracając. Ale widocznie w tym "prędzej" zadźwięczała jakaś straszna nuta. Dunia
ją pojęła, chwyciła klucz, rzuciła się ku drzwiom, pośpiesznie je odemknęła i
wypadła z pokoju. J?o. chwili jak szalona, nieprzytomna,"wxbiegła_nad kanał i
pomknęła w kierunku ...skiego mostu. Swidrygajłow postał w oknie jeszcze ze trzy
minuty, w końcu obrócił się ociągliwie, obejrzał dokoła i z wolna przesunął
sobie dłonią po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu twarz, żałosny, smutny, wady
uśmiecha .uśmiech rozpaczy. Zasychająca już krew powalała mu rękę; spojrzał na
krew ze złością, następnie zwilżył ręćźniK_^_um33oble skroń. Nagle wpadł mu w
oczy rewolwer, który Dunia. odrzuciła i który leżał gdzieś koło drzwi. Podniósł
go i obejrzał. Był to mały, kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer przestarzałego
systemu. Zostały w nim dwa jeszcze naboje i jedna łuska. Raz można było
wystrzelić. Pomyśla4-w&uhąLre.wolwer.-do-kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. VI
Cały ten wieczór, aż do dziesiątej, spędził w różnych knajpach i spelunkach,
chodząc z jednej do drugiej. Skądś wzięła się Katia, która znów śpiewała inną
podwórzową piosenkę o tym, jak jakiś "łobuz i tyran" Począł Katię raz całować...
Swidrygajłow poił i Katię, i kataryniarza, i śpiewaków, i lokajów, i jakichś
dwóch pisarczyków. Z tymi pisarczykami zadawał się z tej racji, że obaj byli
krzywonosi: jeden miał nos skrzywiony w prawo, drugi w lewo. To uderzyło
Swidrygajłowa. Zaciągnęli go w końcu do jakiegoś ogródka 511
rozrywkowego, gdzie zapłacił i za wstęp, i za nich obu. W ogródku tym rósł jeden
cieniutki trzyletni świerczek i trzy krzaczki. Ponadto był tu wybudowany
"foksal", a właściwie piwiarnia, ale można było dostać również herbaty; stało tu
kilka zielonych stolików i krzeseł. Rozweselał publiczność chór marnych
śpiewaków i jakiś pijany monachijski Niemiec, coś w rodzaju błazna, z czerwonym
nosem, ale dlaczegoś niesłychanie markotny. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś
innymi pisarczykami i wszczęli bijatykę. Na sędziego powołano Swidrygajłowa.
Sądził ich już od kwadransa, ale krzyczeli tak, że żadną miarą nie można było
nic wyrozumieć. Chodziło, zdaje się, o to, że jeden z nich skradł coś i już
zdążył nawet odprzedać Żydowi, który się napatoczył; ale sprzedawszy nie chciał
się podzielić z kolegą. Wreszcie wyszło na jaw, że spieniężony przedmiot był
łyżeczką do herbaty, własnością "foksalu". W "foksalu" spostrzeżono jej
zniknięcie i sprawa zaczęła przybierać kłopotliwy obrót. Swidrygajłow zapłacił
za łyżeczkę, wstał i wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesiąta. Przez cały ten
czas nie wypił ani kropli wina, kazał tylko podać sobie w "foksalu" herbaty, a i
to raczej dla ludzkiego oka. Wieczór był duszny i przytłaczający. Około
dziesiątej nadciągnęły zewsząd groźne chmury, uderzył piorun, deszcz lunął jak z
cebra. Woda nie spadała kroplami, lecz całymi strumieniami chlustała na ziemię.
Raz po raz śmigały błyskawice, a trwały tak długo, że można było doliczyć do
pięciu. Przemokły do suchej nitki, wrócił do domu, zamknął się, otworzył,
biurko, wyjął wszystkie pieniądze i podarł parę papierów. Następnie wsunąwszy
pieniądze do kieszeni, zrazu chciał zmienić ubranie, ale spojrzał -przez okno,
posłuchał odgłosów burzy i deszczu, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł nie
zamykając mieszkania. Udał się wprost do Soni. Zastał ją w domu. Była nie sama:
dokoła niej tłoczyło się czworo mniejszych dzieci Kapemaumowów. Sonia poiła je
herbatą. W milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa, ze zdziwieniem
zerknęła na mokrą jego odzież, lecz nic nie rzekła. Dzieci natychmiast uciekły w
nieopisanej panice. Swidrygajłow zasiadł przy stole, a Sonię poprosił usiąść
obok. Sonia bojażliwie przygotowała się do słuchania. - Zofio Siemionowno, może
wyjadę do Ameryki - powiedział Swidrygajłow - a że prawdopodobnie widzimy 512
się po raz ostatni, więc przyszedłem wydać niektóre zarządzenia. No jakże?
Widziała panNdziś tę panią? Wiem, co mówiła, nie ma potrzeby mi powtarzać. (Bo
Sonia już otwierała usta; zaczerwieniła się i umilkła.) Znam zwyczaje tych
ludzi. Co się zaś tyczy pani siostrzyczek i braciszka, to są już ulokowani, a
pieniądze przeznaczone dla każdego z nich złożyłem, gdzie potrzeba, w niezawodne
ręce, za pokwitowaniem. Te pokwitowania niech pani weźmie na wszelki wypadek".
Oto, proszę! No więc z tym skończone. Oto trzy obligacje pięcioprocentowe, w
sumie na trzy tysiące. Weźmie to pani dla siebie, osobiście dla siebie, i niech
to już tak pozostanie między nami, żeby nikt nie wiedział, cokolwiek by pani
usłyszała. Przydadzą się pani, bo tak żyć jak dotychczas, Zofio Siemionowno,
byłoby brzydko, zresztą teraz nie ma już żadnej potrzeby. - Pan mi wyświadczył
tyle dobrodziejstw... i sierotom, i nieboszczce - skwapliwie podjęła Sonia - że
jeżeli dotychczas tak mało panu dziękowałam, to... proszę tego nie uważać za...
- E, co znowu, co znowu.
- A te pieniądze, proszę pana... -jestem bardzo wdzięczna, ale przecież teraz
ich nie potrzebuję. Na kawałek chleba dla siebie zarobię zawsze... Proszę nie
uważać tego za niewdzięczność, ale jeżeli pan taki łaskaw, to pieniądze te... -
Są dla pani, dla-.pani, Zofio Siemionowno, i bardzo bym prosS bez specjalnych
rozmów, bo nawet trochę mi pilno. A pani one się przydadzą. Ródion Romanowicz ma
przed sobą dwie drogi: albo kula w łeb, albo Sybir. (Sonia spojrzała na niego
dziko i zadrżała.) Proszę się nie niepokoić, wiem wszystko od niego, samego, a
gadułą nie jestem: nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziła wtedy, żeby sam się
zgłosił. Będzie to dla- niego, znacznie korzystniej. Otóż jeżeli nie kula w łeb,
to on na Sybir, a pani chyba za nim, co ? Prawda ? Prawda? A skoro tak, to
pieniądze się przydadzą. Nawet dla niego - rozumie pani? Dając je teraz,
poniekąd jemu je daję. Na dobitkę pani obiecała zapłacić Amalii Iwanownie
zaległe komorne, słyszałem; Po co pani, Zofio Siemionowno, tak pochopnie bierze
na siebie różne zobowiązania i umowy? Przecie dłużną tej Niemce była Katarzyna
Iwanowna, a nie pani, więc trzeba było napluć na tę Niemkę. W taki sposób
niedaleko pani zajedzie. No dobrze. Jeśli kiedy - powiedzmy
jutro czy pojutrze - będą pytać o mnie (a będą pytali na pewno), to niech pani o
tym, że dzisiaj tu wstąpiłem, nie wspomina i pieniędzy nie pokazuje, niech też
pani nie mówi nikomu, że je dałem. A teraz do widzenia. (Wstał z krzesła.)
Ukłony dla Rodina Romanycza. Aha» tymczasem niech pani trzyma pieniądze
chociażby u pana Razumichina. Pana Razumichina pani zna?'Oczywiście, że zna.
Niezły facet. Proszę je do niego zanieść jutro albo... gdy przyjdzie czas. A na
razie schować gdzieś głęboko. Sonia także zerwała się z krzesła i patrzyła na
niego wystraszona. Bardzo jej się chciało coś powiedzieć, o coś zapytać, ale w
pierwszej chwili nie śmiała, a i nie wiedziała, od czego zacząć. - Jakże pan...
jakże pan teraz w taki deszcz?
-Jechać do Ameryki, a deszczu się bać, che-che? Żegnaj, miła Soniu! Żyj, długo
żyj - będziesz innym potrzebna. Ale, ale... proszę powiedzieć panu
Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Dosłownie proszę tak powiedzieć:
Arkadiusz Swidrygajlow kłania się panu. Ale koniecznie! Wyszedł pozostawiając
Sonię zdumioną, przerażoną, z jakimś mglistym, a ciężkim przeczuciem. Okazało
się później, że tegoż wieczoru, około północy, złożył jeszcze jedną wielce
ekscentryczną i niespodzianą wizytę. Deszcz nie ustawał. Cały przemokły,
Swidrygajłow wszedł dwadzieścia po jedenastej do ciasnego mieszkania rodziców
swej narzeczonej, na Wyspie Wasiliewskiej, na trzeciej linii, przy alei Małej.
Ledwie się dokolatal do drzwi i zrazu wywołał wielkie zamieszanie; lecz
Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, był człowiekiem o nader zniewalającym
wzięciu, toteż sam przez się upadł początkowy (bardzo zresztą dowcipny) domysł
roztropnych rodziców panienki, że widocznie Arkadiusz Iwanowicz urżnął się
gdzieś do tego stopnia, że sam nie wie, na jakim jest świecie. Schorowanego
rodzica wtoczyła w fotelu czuła i roztropną matka narzeczonej i swoim zwyczajem
przystąpiła natychmiast do okólnych pytań. (Ta niewiasta nigdy nie zadawała
pytań bezpośrednich, zawsze rozpoczynała od uśmiechów i zacierania rąk, potem,
jeśli chciała się czegoś dowiedzieć koniecznie i na pewno, jak na przykład:
kiedy Arkadiusz Iwanowicz będzie łaskaw wyznaczyć termin ślubu, zaczynała
wypytywać z ogromną ciekawością, nieomal zachłannie, o Paryż, o tamtejsze życie
przy dworze, a dopiero później docierała kolejno do trzeciej linii Wyspy
Wasiliewskiej.) W innym czasie wszystko to, rzecz prosta, budziło wielki
szacunek, ale tym razem Arkadiusz Iwanowicz był jakiś bardzo niecierpliwy i
wręcz zażądał natychmiastowego zobaczenia się z narzeczoną, jakkolwiek
powiedziano mu na wstępie, że się już udała na spoczynek. Oczywiście, narzeczoną
się stawiła. Arkadiusz Iwanowicz oświadczył jej wprost, że zmuszony'lesr-na
pewien czas wyjechać z Petersburga w niezmiernie ważnym interesie i dlatego
przyniósł jej piętnaście tysięcy' w różnyeb-parderach; niech ona'to przyjmie od
niego jako prezent, bo już dawno zamierzał ofiarować jej tę drobnostkę przed
ślubem. Z tych wyjaśnień bynajmniej nie wynikał logiczny związek pomiędzy
podarkiem i natychmiastowym wyjazdem a nieodzowną koniecznością przyjścia tutaj
w deszcz i o północy, lecz mimo to wszystko poszło bardzo gładko. Nawet
najbardziej nieuchronne zachwyty, wypytywania i zdziwienia stały się naraz
niezwykle umiarkowane i powściągliwe; natomiast dano wyraz najpłomienniejszej
wdzięczności, którą nawet podkreśliły łzy najroztropniejszej z matek. Arkadiusz
Iwanowicz wstał, roześmiał się, ucałował narzeczoną, pogładził ją po buzi,
potwierdził, że przyjedzie niebawem, a widząc w jej oczkach dziecinną wprawdzie
ciekawość, lecz zarazem jakieś bardzo poważne, nieme zapytanie, pomyślał,
ucałował ją po raz drugi i - pożałował w duchu, że podarek znajdzie się
natychmiast pod kluczem arcyroztropnej matki.
Wyszedł zostawiając wszystkich w nadzwyczaj podnieconym nastroju. Ale czuła
mamusia bezzwłocznie, półszeptem i w szybkim tempie wyświetliła niektóre
najdonioślejsze kwestie, a mianowicie, że Arkadiusz Iwanowicz jest człowiekiem
nietuzinkowym, człowiekiem interesów, ustosunkowanym, bogatym - Pan Bóg raczy
wiedzieć, co on planuje, zechciał, więc wyjeżdża, zechciał, więc dał pieniądze,
czyli że właściwie nie ma się czemu dziwić. Naturalnie, jest rzeczą osobliwą, że
przyszedł mokry, ale na przykład Anglicy są jeszcze ekscentryczniej si, a i w
ogóle wszyscy d z wyższych sfer nie oglądają się na to, co kto może o nich
powiedzieć, i nie robią ceremonii. Może nawet umyślnie tak chodzi, by pokazać,
że się nikogo nie boi. Grunt, żeby nikomu o tym ani słówka, gdyż Bóg raczy
wiedzieć, co łaszczę z tego 33. 5"l5
rad: "Bądź co bądź, tym razem byłoby lepiej być zdrowym" - pomyślał i uśmiechnął
się. W pokoju było duszno, świeca paliła się mdło, na dworze huczał wicher,
gdzieś w kącie skrobała mysz, a i w całym pokoju czuć było myszami i niewyprawną
skórą. Leżał i coś mu się marzyło, jedna myśl wypierała drugą, Bardzo chciał się
uczepić czegokolwiek wyobraźnią. "Tam pod oknem jest zapewne ogród - pomyślał -
szumią drzewa; jakże nie cierpię szumu drzew w nocy, podczas burzy, w ciem*
ności - obrzydliwe wrażenie!" I przypomniał sobie, że gdy teraz mijał park
Pietrowski, myślał o nim aż ze wstrętem. Następnie przypomniał sobie most i Małą
Newę i znów zrobiło mu się zimno jak wtedy, gdy stał nad wodą. "Nigdy w życiu
nie lubiłem wody, nawet na pejzażach" - pomyślał znów i u-śmiechnął się ponownie
na pewną dziwną myśl: "Zdawałoby się, że teraz powinna mi być obojętna ta cala
estetyka i komfort, a tymczasem właśnie teraz zrobiłem się wymagający, zupełnie
jak zwierzę, które koniecznie wyszukuje odpowiednie miejsce... w takich właśnie
wypadkach. Przeciwnie, trzeba było wstąpić do parku! Ale pewnie wydało mi się
tam za ciemno, za zimno, co? che-che! Zachciało mi się miłych wrażeń!... A
propos: czemu nie gaszę świecy? (Zdmuchnął ją). Sąsiedzi poszli spać - pomyślał,
już nie widząc światła przez szparę. - Oto kiedy powinna byś przyjść, Marfo, bo
to i 'ciemno, i -miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. No, ale właśnie teraz
nie przyjdziesz..."
Czemuś przypomniał sobie nagle, jak to na godzinę przed wykonaniem zamiaru co do
Dunieczki polecał Raskolniko-wowi, by ją oddał pod opiekę Razumichina. "Kto wie,
może istotnie mówiłem to wyłącznie, żeby siebie samego podbe-chtać, jak to
odgadł Raskolnikow. Oj, szelma z tego Raskol-nikowa! Na taką rzecz się porwał. Z
czasem, kiedy zmądrzeje, może wyjść na wielkiego szelmę, ale teraz zanadto chce
mu się żyć! Na tym punkcie wszyscy d ludzie są dranie. Ale pal go diabli, niech
robi, co chce, nic mi do tego." Nie mógł usnąć. Z wolna począł się przed nim
zaryso* wywać obraz Dunieczki; przebiegł go dreszcz. "Nie, nie, to już trzeba
porzucić - pomyślał ocknąwszy się - powinienem zająć myśli czym innym. Dziwne i
zabawne: nigdy nie żywiłem do nikogo wielkiej nienawiści, nawet mścić się nigdy
nie miałem ochoty, a to przecie zły znak, zły znak! 518
Dysputować także nie lubiłem, nie przejmowałem się - to również kiepski znak! A
ileż ja jej naobiecywałem - tfu, do licha! Ba, kto wie, może by mnie jakoś
przekabaciła..." Umilkł i zacisnął zęby: postać Dunieczki znów stanęła przed
nim, zupełnie tak jak wtedy, gdy wystrzeliwszy pierwszy raz, przeraziła się
okropnie. Opuściła rewolwer, zmartwiała i patrzyła na niego, tak że dwa razy
zdążyłby ją schwytać, a ona aniby ręki nie podniosła w swej obronie, gdyby sam
jej nie przypomniał. Pomyślał, że wówczas zrobiło mu się jej na chwilę żal,
serce mu się ścisnęło... "Ej, do licha! Znowu te myśli; muszę tego zaniechać,
zaniechać!..." Tracił przytomność, dreszcze ustawały. Nagle jakby coś przebiegło
po jego ręce i nodze pod kołdrą. Wzdrygnął się: "Tfu, do diabła, to chyba mysz!
To dlatego, że zostawiłem na stole cielęcinę..." Strasznie nie miał ochoty
rozkrywać się, wstawać, marznąć, cóż, kiedy wtem coś na nowo otarło się niemile
o jego nogę. Zdarł z siebie kołdrę i zapalił świecę. Dygocąc od niezdrowych
dreszczy nachylił się, by obejrzeć pościel: nic nie było; strzepnął kołdrę i
raptem na prześcieradło wyskoczyła mysz. Zaczął ją łapać, ale mysz nie zbiegła z
łóżka, śmigała zygzakami na wszystkie strony, wyślizgiwała mu się spod palców,
biegała po ręce, a wtem dała nurka pod poduszkę. Odrzucił poduszkę, lecz w tejże
chwili poczuł, jak coś wskakuje mu w zanadrze, skrobie po ciele, już za plecami,
pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na
łóżku, otulony jak i przedtem w kołdrę, za oknem wył wiatr. "Co za paskudztwo!"
- pomyślał z irytacją. Wstał i usiadł na brzegu łóżka, tyłem do okna. "Z dwojga
zlego lepiej nie spać wcale" - postanowił. Z okna wiało chłodem i wilgocią; nie
wstając z miejsca, wciągnął na siebie kołdrę i opatulił się nią. Świecy nie
zapalał. O niczym nie myślał i myśleć nie chciał: ale rojenia snuły się same,
migały jakieś strzępki myśli, bez początku ani końca, bez związku. Zdawał się
zapadać w półdrzemkę. Czy to wskutek zimna, mroku, wilgoci, czy wskutek wiatru,
który wył za oknem i chwiał drzewami, zrodziła się w nim jakaś uparta,
fantastyczna skłonność i pragnienie - dość, że mu się roiły same kwiaty.
Zarysował się przed nim prześliczny ukwiecony krajobraz; jasny, ciepły, gorący
prawie dzień, dzień świąteczny, dzień Trójcy Świętej. Bogaty, zbytkowy wiejski
cottage w angiel-
skim stylu, dookoła wonne klomby kwiatów, rabatki okalające cały dom; ganek
zasnuty pnączami pośród klombów róż, jasne, chłodne schody, wysłane wspaniałym
dywanem, zastawione rzadkimi roślinami w chińskich wazach. Zwłaszcza zwróciły
jego uwagę, w wazonach z wodą, na oknach, pęki białych i delikatnych narcyzów,
które się pochylały na swych jaskrawozielonych, grubych i długich łodygach,
pachnąc aromatycznie. Nie chciało mu się od nich odchodzić, jednakże wstąpił po
schodach i wszedł do rozległej, wysokiej sali. Tutaj także, pod oknami, koło
drzwi otworzonych na taras, ha samym tarasie - wszędzie były kwiaty. Podłogi
usypano świeżo skoszoną, wonną trawą, okna stały otworem, świeże, lekkie,
chłodne powietrze przedostawało się do pokoju, za oknami ćwierkały ptaki, a
pośrodku sali, na stołach przykrytych białym atłasem, stała trumna. Trumna ta
była wybita białym grodenaplem i obszyta gęstą białą riuszą. Girlandy kwiatów
otaczały ją zewsząd. Tonąc w kwiatach leżała w niej' dziewczynka w białej
tiulowej sukni; ręce, jakby z marmuru toczone, miała skrzyżowane i przyciśnięte
do piersi. Ale }ef rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; na
skroni miała wianek z róż. Surowy i już kostniejący profil był także jakby
wyciosany z marmuru, lecz uśmiech na bladych wargach był pełen jakiegoś
niedziecięcego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swidrygajłow znał tę
dziewczynkę. Ani świętych obrazów, ani zapalonych gromnic nie było przy tej
trumnie i nie było słychać modlitw. Dzieweczka ta była samobójczynią-topielicą.
Miała dopiero czternaście lat, lecz było to już serce złamane; targnęła się na
siebie, przytłoczona zniewagą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dziecinną
świadomość, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko czystą duszę, wydarła z
jej piersi ostatni krzyk rozpaczy, którego nikt nie usłyszał, który haniebnie
zlekceważono w ciemną noc, w mrok, w ziąb, w wilgotną odwilż, kiedy wył
wicher... Swidrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i podszedł do okna. Omackiem
znalazł zasuwkę i otworzył .okno. Wiatr wściekle wdarł się do jego ciasnej
klitki i jakby mroźnym szronem oblepił mu twarz oraz pierś okrytą tylko koszulą.
Za oknem rzeczywiście był jakiś ogród-prawdopodobnie rozrywkowy; " ' ' ' '
'•.-----•> ";»wnkarze. a na stoliki Dodawano
herbatę. Teraz z drzew i krzaków leciały do okna bryzgi;
było czarno jak w lochu, tak że tylko z trudem można było rozróżnić jakieś
ciemne plamy - zarysy przedmiotów. Swidrygajłow nachylił się, oparł łokciami o
framugę i patrzał długo, dobre pięć minut, nie odrywając się, w tę mgłę. Wśród
mroku i nocy rozległ się strzał armatni, potem drugi. "Aha, sygnał! Woda
przybiera - pomyślał. - Nad ranem w niższych miejscach woda zatopi ulice, zaleje
sutereny i piwnice, z piwnic wypłyną szczury, wśród deszczu i wichru ludzie
zaczną przenosić swe rupiecie na wyższe piętra, mokrzy, wymyślając sobie
nawzajem... Która to może być godzina?" Ledwie zdążył o tym pomyśleć, gdzieś
blisko, tykając i jakby śpiesząc z całych sił, ścienny zegar wydzwonił trzecią.
"Oho, za godzinę będzie świtało! Na co czekam? Wyjdę zaraz, pójdę wprost do
parku Pietrowskiego, tam gdzieś wybiorę sobie duży krzak, cały zalany deszczem,
tak że przy lada dotknięciu miliony kropel opryskają mi głowę..." Zamknął okno,
odszedł, zapalił świecę, wciągnął na siebie kamizelkę, 'palto, włożył kapelusz i
ze świecą w. EęKiTwyszedł na korytarz. Chciał odszukać obdartusa, który
prawdopodobnie śpi gdzieś wśród śmieci i ogarków świec, zapłacić mu za numer i
wyjść z hotelu. "Chwila jak najbardziej odpowiednia, trudno marzyć o lepszej !"
Długo snuł się wąskim jak kiszka korytarzem, nikogo nie znajdując; chciał już
krzyknąć głośno, gdy nagle w ciemnym kącie, między starą szafą a drzwiami,
dostrzegł jakiś dziwny przedmiot, jakby coś żywego. Ze świecą w ręku pochylił
się i ujrzał dziecko - dziewczynkę najwyżej pięcioletnią, w sukiencźynie
przemokłej jak ścierka do podłogi, drżącą i płaczącą. Nawet się nie
przestraszyła Świdry gaj łowa, z tępym zdziwieniem patrzała nań wielkimi
czarnymi oczętami i pochlipywała z rzadka, jak dzieci, które długo płakały,
teraz Utuliły się już i nawet pocieszyły, a jednak od czasu do czasu Jeszcze
chlipią sobie. Dziewczynka miała twarz bladą i wycieńczoną; skostniała z zimna,
ale - "jakże Się tu dostała? Widocznie ukryła się tutaj i nie spała całą noc."
Począł ją wypytywać. Dziewczynka ożywiła się naraz i szybko, szybko Jęła
szczebiotać w swym dziecinnym języku. Było tam coś o "mamusi" i o tym, że
"mamusia da w skórę", o jakiejś stłuczonej "fizilance". Dziewczynka mówiła bez
przerwy;
pomysły w głowie; rozmyśla nad tym, a ja go męczę i dręczę. Czytam, mój zloty, i
naturalnie wielu rzeczy nie rozumiem; zresztą tak powinno być, bo gdzież
mnie?...
- Pokaż no, mamo.
Raskolnikow wziął pismo i przelotnie rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek
było to w jaskrawym kontraście z jego obecnym stanem i położeniem, doznał jednak
tego osobliwego cierpko-słodkiego uczucia, jakiego zawsze doświadcza autor,
który po raz pierwszy widzi siebie w druku; przy tym doszły do głosu i jego
dwadzieścia trzy lata. Trwało to jedną chwilę. Przeczytawszy kilka wierszy
ściągnął brwi, a straszny żal ścisnął mu serce. Odżyła w nim naraz duchowa walka
kilku ostatnich miesięcy. Ze wstrętem i irytacją odrzucił artykuł na stół. -
Swoją drogą, Rodia, choć taka jestem głupia, jednakże rozumiem, że w bardzo
krótkim czasie będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym z naszych
uczonych. A tamci się ośmielili posądzić ciebie o obłęd. Cha-cha-cha! Ty nie
wiesz, ale oni tak myśleli! Ach, nikczemne robaki, skądże mają wiedzieć co to
rozum! No i Dunieczka, Dunieczka także omal nie uwierzyła! - co ty na to? Twój
nieboszczyk ojciec dwa razy posyłał do pism - najpierw wiersze (zachowały się u
mnie w kajeciku, kiedyś ci pokażę), a później już całą powieść (sama go
uprosiłam, żeby mi pozwolił ją przepisać), i Boże, jakżeśmy się oboje modlili,
żeby przyjęli - ale nie przyjęli! Jakie sześć czy siedem dni temu zamartwiałam
się, Rodia, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jesz i w czym chodzisz.
A teraz widzę, że to znów była moja głupota, bo jak tylko zechcesz, będziesz
miał wszystko od razu, dzięki swemu rozumowi i talentowi. Widocznie na razie nie
chcesz, boś zajęty daleko ważniejszymi sprawami. - Mamo, Duni nie ma w domu?
- Nie ma, Rodia. Bardzo często jej w domu nie widuję, zostawia mnie samą. Dymitr
Prokoficz, daj mu Boże zdrowie, wstępuje posiedzieć ze mną i wciąż mówi o tobie.
Lubi cię i szanuje, synu. O twojej siostrze nie mówię przecie, żeby już tak
bardzo była względem mnie bez szacunku. Ja się nie skarżę. Ona ma swój
charakter, ja mam swój; ma też obecnie jakieś sekrety, no a ja nie mam żadnych
tajemnic przed wami. Naturalnie, jestem głęboko przekonana, że Dunia jest bardzo
rozumna, no i kocha mnie i ciebie... ale już sama nie wiem, do czego to wszystko
dojdzie. Oto na przykład teraz uszczęśliwiłeś mnie, Rodia, żeś wstąpił, a ona to
przegapiła. Kiedy przyjdzie, powiem: pod twoją nieobecność był tu brat -
gdzieżeś się zawieruszyła? Zresztą, Rodia, zanadto mnie nie psuj. Masz czas - to
przyjdź, nie masz - trudno, mogę zaczekać. Przecież i tak wiem, że mnie kochasz;
to mi wystarcza. Będę czytała twoje dzielą, będę słyszała o tobie od wszystkich,
a jak ci wypadnie - przyjdziesz sam; czego mam jeszcze pragnąć? Ot, dzisiaj
przyszedłeś, żeby ucieszyć matkę, ja to rozumiem... Tu Pulcheria Aleksandrowna
rozpłakała się nagle.
- A ja znowu! Nie patrz na mnie, głupią! O Boże, siedzę sobie tutaj - zawołała
zrywając się z miejsca - przecie jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Oto, co
się nazywa: egoizm starej baby. Zaraz, zaraz! - Mamo, nie trzeba, za chwilę
odchodzę. Nie po to przyszedłem. Mamo, proszę, wysłuchaj mnie. Pulcheria
Aleksandrowna podeszła do niego nieśmiało.
- Mamuśko, cokolwiek się stanie, cokolwiek o mnie posłyszysz, cokolwiek powiedzą
ci o mnie, czy będziesz mnie kochała tak jak teraz? - zapytał nagle z głębi
sercay jakby nie myśląc ó swych-słowach i nie ważąc ich. - Rodia, Rodia, co
tobie? Jak możesz nawet pytać? I któż ma coś mi o tobie powiedzieć? Ależ ja
nikomu nie uwierzę, choćby nie wiedzieć kto przyszedł,- wyrzucę za drzwi po
prostu. - Przyszedłem cię upewnić, ze. zawsze ciebie kochałem, a teraz rad
jestem, żeśmy sami, rad nawet, że nie ma Du-nieczki - ciągnął dalej w tymże
porywie - przyszedłem powiedzieć d wprost, że choć będziesz nieszczęśliwa,
jednak wiedz, że twój syn kocha de teraz Więcej niż siebie i że wszystko, coś o
mnie myślała: żem okrutny i że cię nie kocham, wszystko to była nieprawda.
Ciebie nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć. Miałem wrażenie, że trzeba tak
zrobić i od tego zacząć... ' Pulcheria Aleksandrowna milcząc obejmowała go,
tuliła do piersi i cicho płakała. - Co d jest, Rodia, tego nie wiem - rzekła w
końcu. - Myślałam cały czas, że po prostu naprzykrzamy ci się, ale
teraz widzę ze wszystkiego, że wisi nad tobą wielki smutek i dlatego tak się
martwisz. Już dawno to przeczuwałam. Wybacz, że o tym mówię; wciąż o tym myślę i
nie sypiam nocami. Tej nocy twoja siostra także nie spała, majaczyła i wciąż
wymieniała twoje imię. Słyszałam coś piąte przea dziesiąte, lecz nie pojęłam
nic. Całe rano chodziłam jak przed ścięciem, oczekiwałam czegoś, przewidywałam.-
i oto doczekałam się! Rodia, Rodia, dokądże ty? Wyjeżdżasz gdzieś? - Wyjeżdżam.
- Tak myślałam! Ale przecie i ja z tobą mogę pojechać, jeśli trzeba. I Dunia:
ona cię kocha, bardzo kocha ciebie. A może i Zofia Siemionowna niech jedzie ź
nami, jeżeli trzeba. Wiesz, ja chętnie będę ją traktowała jak córkę. Dymitr Pro-
koficz pomoże nam się wybrać... ale... dokądże ty... jedziesz? - Bądź zdrowa,
mamuśko.
- Co! Już dzisiaj?!- zawołała, jakby go traciła na wieki. - Już muszę...
trzeba... bardzo mi pilno... .
- A ja z tobą nie mogę?
- Nie. Niech mama uklęknie i pomodli się za mnie. Może modlitwa mamy dotrze do
Boga. - Chodź, niech cię przeżegnam, niech cię pobłogosławię! Ot tak, ot tak.
Boże, Boże, co to się dzieje? Tak, był rad, bardzo był rad, że nikogo nie ma, że
jest sam z matką. Serce mu naraz zmiękło, jak gdyby za cały ten okropny czas.
Padł przed nią, całował jej nogi, potem oboje płakali objąwszy się. Tym razem
ani się dziwiła, ani wypytywała. Pojęła już dawno, że się z jej synem dzieje coś
straszliwego, a teraz przyszła nań jakaś okrutna godzina. - Rodia, mój miły, mój
jedynaczku - mówiła łkając - oto jesteś teraz taki, jak kiedyś był malutki, tak
samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś. Kiedyśmy
jeszcze żyli i biedowali z twoim ojcem, pociechą dla nas było już to, że cię
mamy, a gdym ojca pochowała - ileż razy, objąwszy się z tobą tak jak teraz,
płakaliśmy na jego grobie. A że od dawna płaczę, to dlatego że matczyne serce
przeczuło nieszczęście. Jak cię zobaczyłam pierwszy raz wtedy, wieczorem,
pamiętasz, gdyśmy dopiero co przyjechały tutaj, od razu odgadłam z twojego
wzroku, aż mi wtedy serce stanęło, 528
dzisia) zaś, jakem d .otworzyła drzwi, spojrzałam: no, myślę sobie, widać
nastała wyroczna chwila. Rodia, Rodia, przecie nie zaraz jedziesz? - Nie.
- Jeszcze przyjdziesz?
- Tak... przyjdę.
- Rodia, nie gniewaj się, ja nawet nie śmiem wypytywać. Wiem, że nie mam prawa,
ale ot tak tylko, dwa słóweczka mi powiedz: to daleko, gdzie ty jedziesz? -
Bardzo daleko.
- I cóż to? jakaś posada, kariera jakaś dla dębie?
- Co Bóg ześle... Tylko pomódl się za mnie... Raskolnikow ruszył ku drzwiom,
lecz uchwydła go za ramię i z rozpaczą patrzyła mu w oczy. Jej twarz wykrzywiła
się przerażeniem.
- Mamo, dosyć - rzekł Raskolnikow, gorzko żałując, że tu przyszedł. - Nie na
zawsze? Jeszcze nie na zawsze? Jeszcze przyjdziesz, przyjdziesz jutro? -
Przyjdę, przyjdę. Bądź zdrowa.
Wyrwał jej się nareszde.
Wieczór był świeży, depły i jasny; już od rana się wy-pogadzało. Raskolnikow
szedł do siebie, śpieszył. Pragnął skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do
tego zaś czasu chciałby nikogo nie spotkać. Idąc na górę do siebie, zauważył, że
Anastazja, odsunąwszy na chwilę samowar, pilnie go śledzi i odprowadza wzrokiem.
"Może u mnie ktoś jest?" - pomyślał. Wstrętem przejął go domysł, że to może
Porfiry. Ale dotarłszy do swego pokoju i otworzywszy drzwi zobaczył Dunieczkę.
Siedziała samiuteńka, w głębokiej zadumie, i widocznie dawno już na niego
czekała. Zatrzymał się w progu. Z-•przestrachem 'podniosła się z kanapy i
wyprostowała przed nim. Spojrzenie jej, nieruchomo w nim utkwione, wyrażało
zgrozę i nieutulony smutek. Z samego tego spojrzenia zrozumiał nagle, że siostra
wie o wszystkim. - Mam wejść czy się wynieść? - zapytał nieufnie.
- Cały dzień siedziałam, u-Zofii Siemionowny; obydwie czekałyśmy dębie.
Sądziłyśmy, że na pewno tam wstąpisz. Raskolnikow wszedł do pokoju rstedt
naTcrżeśle bez sił.
- Jakoś mi słabo, Duniu, bardzo się zmęczyłem; a prayr najmniej teraz chciałbym
panować nad sobą całkowicie, Nieufnie podniósł na nią oczy. - Gdzieżeś był całą
noc?
- Dobrze nie pamiętam. Widzisz, Duniu, chciałem się zdecydować ostatecznie i
wiele razy przeszedłem nad Newą; to pamiętam. Chciałem też skończyć tam, ale...
nie zdecydowałem się... - wyszeptał, znowu niedowierzająco po" patrując na
Dunię. ,,; - Bogu dzięki! A jakżeśmy się bały
tego właśnie, ja i Zofia Siemionowna! Znaczy to, że jeszcze wierzysz w życie.
Bogu dzięki. Bogu dzięki! Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
- Nie jestem wierzący, a tylko co płakałem razem z matką, w jej objęciach; nie
jestem wierzący, a prosiłem, żeby się pomodliła za mnie. Bóg wie, jak się to
dzieje, Dunieczko, ja tu nic zgoła nie rozumiem. - Byłeś u matki? Sam jej
powiedziałeś? - ze zgrozą żachnęła się Dunia. - Czy naprawdę odważyłeś się
powiedzieć? '- Nie, nie powiedziałem... słowami, ale zrozumiała niejedno.
Słyszała w nocy, jak majaczyłaś. Jestem pewien, że już na wpół pojmuje. Może źle
zrobiłem, żem do niej wstąpił. Sam już nie wiem nawet, dlaczego wstąpiłem. Podły
ze mnie człowiek, Duniu. - Podły człowiek, a na cierpienie gotów jesteś iść! Bo
przecie idziesz, prawda? - Idę. Zaraz. Właśnie żeby uniknąć tego wstydu,
chciałem się utopić. Duniu, pomyślałem jednak, stojąc już nad wodą, że jeśli
dotychczas miałem siebie za mocnego, to już i wstydu nie powinienem się teraz
bać - powiedział uprzedzając fakty. - Duniu, czy to duma? - Duma.
Jakby ogień błysnął w jego zagasłych oczach; jakby zrobiło mu się przyjemnie, że
jest jeszcze dumny. - A czy nie sądzisz, Duniu, że się po prostu nastraszyłem
wody? - zapytał z brzydkim uśmiechem, zaglądając jej w twarz. - Och, Rodia, daj
pokój! - zawołała z goryczą.
Ze dwie minuty trwało milczenie. Siedział ze spuszczoną
głową i patrzał w ziemię. Dunieczka stała przy drugim końcu stołu i z udręką
patrzyła na niego. Nagle wstał. - Późno już, czas na mnie. Zaraź- idęwydać
siebie. Ale nie wiem, po co idę siebie wydać. Grube łzy płynęły po jej
policzkach. - Płaczesz, siostro? A czy mogłabyś podać mi rękę?
- Ty o tym wątpisz? Mocno go objęła.
- Czyż idąc na cierpienie, tym.samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni?'--
wykrzyknęła ściskając go i całując. -r- Zbrodni? Jakiej zbrodni?! - huknął
znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. •-'Ze zabiłem plugawą, szkodliwą wesz,
babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną, za której zabicie czterdzieści
grzechów się maże, która z biedaków wysysała soki - to ma być zbrodnia? Nie
myślę o tej zbrodni i zmywać jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąż wytykają:
"Zbrodnia, zbrodnia!" Dopiero teraz jasno widzę cały nonsens mojej
małoduszności, teraz, kiedym już postanowił iść na ten niepotrzebny wstyd!
Decyduję się po prostu wskutek swej lichoty i nijakości, no i może jeszcze ze
względu na korzyść, jak mi to proponował... ten... Porfiry!... - Rodia, Rodia,
co ty mówisz! Przecie tyś przelał krew! - zawołała z rozpaczą Dunia. - Którą
wszyscy przelewają - podchwycił nieomal zapamiętale - która leje się i zawsze
się lała na świecie jak wodospad, która leje się jak szampan i za którą wieńczą
na Kapitelu i potem zwą dobroczyńcą ludzkości. Spójrzże uwa^ żniej i zrozum! Ja
sam chciałem dobra dla ludzi, spełniłbym setki, tysiące dobrych uczynków zamiast
tego jednego głupstwa, nie głupstwa nawet, tylko po prostu niezręczności, bo
cala ta myśl nie była wcale tak głupia, jak się wydaje teraz wskutek
niepowodzenia... (przy niepowodzeniu wszystko 'wydaje się głupim!). Przez to
głupstwo pragnąłem tylko osiągnąć niezależność, postawić pierwszy krok, zdobyć
środki, a później wszystko by się zatarło dzięki niewspółmiernie większemu
pożytkowi... Ale ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, ponieważ jestem
- podły! W tym cały sęk! A mimo to nie będę patrzał waszymi oczami; gdyby mi się
powiodło, włożono by mi wieniec, teraz zaś pchają mnie w żelaza! - To przecie
nie to, wcale nie to! Rodia, co ty mówisz!
- Aha! To nie ta forma, nie dość estetyczna, nie dofó ładna forma! Otóż
stanowczo nie rozumiem: dlaczego walić w ludzi pociskami, morzyć ich regularnym
oblężeniem - to ma być szacowniejsza forma? Lęk przed estetyką jest pierwszą
oznaką bezsilności. Nigdy, nigdy jaśniej nie zdawałem sobie z tego sprawy niż
teraz, mniej niż kiedykolwiek rozumiem tę moją "zbrodnię"! Nigdy, nigdy nie
byłem silniejszy ani bardziej przekonany niż teraz!... Rumieńce wystąpiły na
jego bladą, steraną twarz. Lecz wykrzykując ostatnie słowa, przypadkiem spotkał
wzrok Duni, i tyle, tyle udręki o niego było w tym wzroku, że się mimo woli
opamiętał. Poczuł, że mimo wszystko unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Mimo
wszystko on jest powodem.... - Duniu, moja miła! jeżelim winien, wybacz mi
(chociaż nie można mi wybaczyć, jeżeli jestem winien). Żegnaj! Nie spierajmy
się! Czas już, wielki czas. Nie idź za mną, błagam, Muszę jeszcze wstąpić... A
teraz idź i natychmiast siądź przy matce. Zaklinam cię o to! To moja ostatnia,
największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej przez cały ten czas. Zostawi-:
łem ją w rozterce, której bodaj nie przeżyje: albo umrze, albo zwariuje. Bądź
więc z nią! Razumichin będzie przy was, mówiłem mu... Nie płacz o mnie! Postaram
się być całe życie i mężny, i uczciwy, choć jestem zabójcą. Może kiedyś
posłyszysz moje imię. Nie zhańbię was, zobaczysz; jeszcze dowiodę... a na razie
do widzenia - pośpieszył skończyć, gdyż znowu zauważył przy ostatnich swych
słowach i obietnicach jakiś dziwny wyraz w oczach Duni. - Czemu tak płaczesz?
Nie płacz, nie płacz, przecie nie na zawsze się rozstajemy!... Ach, prawda!
Czekaj, zapomniałem!... Podszedł do Stołu, wziął gruby, zakurzony tom, otworzył
i wyjął spomiędzy kartek mały akwarelowy portrecik na słoniowej kości. Był to
portrecik córki gospodarzy, jego byle) narzeczonej, zmarłej w obłędzie - tej
dziwnej dziewczyny, która chciała iść do monasteru. Chwilę wpatrywał się w tę
wyrazistą i chorowitą twarzyczkę, ucałował portret i wręczyl go Dunieczce. - Z
nią dużo mówiłem o tym, z nią jedną - rzekł zamyślony - jej sercu powierzyłem
wiele z tego, co się później tak szpetnie urzeczywistniło. Nie bój się -
powiedział do Duni - ona, tak samo jak ty, nie zgadzała się ze mną i jestem rad,
że już jej nie ma. Najważniejsze, najważniejsze to, że teraz wszystko pójdzie po
nowemu, przełamie się na dwoje l - zawołał znienacka, powracając do swej katuszy
- wszystko, wszystko. A czy jestem na to gotów? Czy chcę tego sam? Powiadają, że
to potrzebne dla doświadczenia mnie! Po co, po co to bezsensowne doświadczenie?
Po co ono? Czy lepiej będę sobie zdawał sprawę wtedy, zmiażdżony męczarnią,
zidioceniem, w starczej niemocy po dwudziestoletniej katordze, niż zdaję sobie
sprawę teraz? I po co będę wtedy żył? Czemu teraz zgadzam się tak żyć? O,
wiedziałem, żem podły, kiedy dzisiaj o świcie stałem nad Newą! Wreszcie oboje
wyszli. Ciężko było Duni, ale kochała go! Poszła, lecz zrobiwszy z pięćdziesiąt
kroków obróciła się, by jeszcze raz na niego spojrzeć. Jeszcze było go widać.
Dotarłszy jednak do rogu, on także się obrócił; ostatni raz spotkały się ich
spojrzenia; ale widząc, że na niego patrzy, niecierpliwie, ba, z irytacją
machnął ręką, żeby szła, sam zaś szybko skręcił za róg. "Zły jestem, widzę to -
myślał po chwili, zawstydzony, że z taką opryskliwością machnął siostrze ręką. -
Ale dlaczego one tak mnie kochają, skórom tego niewart! Och, gdybym był sam
jeden i nikt mnie nie kochał, i gdybym ja także nigdy nikogo nie kochał! Nie
byłoby tego wszystkiego; ciekawe, czy naprawdę przez te przyszłe piętnaście,
dwadzieścia lat moja dusza tak się już skruszy, że będę pokornie chlipał wobec
ludzi; co drugie słowo nazywając siebie zbójem? Niewątpliwie! Po to właśnie
zsyłają mnie teraz, właśnie tego im potrzeba... Oto łażą sobie ulicami tam i z
powrotem, a przecie każdy z nich jest łotrem i zbójem już z samej natury; gorzej
- bo idiotą! Ale spróbujcie no nie zesłać mnie na Sybir, a wszyscy oni wściekną
się ze szlachetnego oburzenia! O, jak ich wszystkich nienawidzę!" Głęboko
zamyślił się nad tym: "Jaki to proces umysłowy może sprawić, że wreszcie, już
bez rozumowań, upokorzę się przed nimi wszystkimi, upokorzę z przekonania?
Czemuż by nie? Naturalnie, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat nieustannego
gnębienia nie dobije ostatecznie? Woda drąży opokę. I po cóż, po cóż żyć w takim
razie, po co idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko będzie właśnie tak jak
zapisane, tak, a nie inaczej!"
Od wczorajszego wieczoru zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny, lecz mimo
to - szedł. * VIII
Już zapadał zmierzch, kiedy wszedł do Soni. Przez cały dzień czekała go w
okropnym zdenerwowaniu. Czekały razem z" Do-nią. Dunia przyszła wczesnym
rankiem, pomna wczorajszych słów Swidrygajłowa, że Sonia "o tym wie"... Nie
będziemy opisywać szczegółów rozmowy, łez obu kobiet i jak się zt sobą zbliżyły.
Z tego pobytu Dunia wyniosła przynajmniej jedną pociechę, że brat jej nie będzie
sam; do niej pierwszej^ do Soni, przyszedł ze swą spowiedzią; w niej szukał
człowieka, kiedy człowiek stał mu się nieodzowny; ona też pójdzie za nim
gdziekolwiek zrządzą losy. Nie pytając nawet. Duma wiedziała, że tak będzie.
Patrzyła na Sonię aż z jakąś czdą i zrazu wtrąciła ją prawie w zmieszanie tym
okazywanym jej uczuciem czci. Sonia była bliska łez, gdyż, odwrotnie, uważała,
że jest niegodna nawet spojrzeć na Dunię. Cudowny obraz Duni, gdy się jej
skłoniła z takim szacunkiem podczas ich pierwszego widzenia się u Raskolnikowa,
na zawsze pozostał odtąd w jej duszy jako jedna z najpiękniejszych i
niedosiężnych wizji w jej życiu. W^keńcuDunieczka niewytrzymala i opuściła
Sonię, by oczekiwać brata w )ego pokoju; wciąż miała wrażenie, że on tam
przyjdzie najpierw. Zostawszy sama, Sonia natychmiart zaczęła truchleć" na myśl,
że może on rzeczywiście popehri samobójstwo. Tego samego bała się Dunia. Lecz
obydwie przez cały ten dzień przekonywały siebie, że to niepodobieństwo, i były
spokojniejsze, dopóki znajdowały się razem. Teraat jednak, skoro się tylko
rozstały, jedna i druga myślała jedynie o tym. Soni przypomniało się, jak
wczoraj Swidrygajłow powiedział jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi:
Sybir albo... Przy tym znała jego próżność, zuchwalstwo, wygórowaną ambicję i
niedowiarstwo. "Czyż naprawdę tylko małoduszność i lęk śmierci może teraz kazać
mu żyć?" -* pomyślała wreszcie z rozpaczą. Tymczasem słońce już zachodziło.
Smutna stała w oknie i nieruchomo patrzyła - ale przez to okno widać było tylko
szczytowy, nietynkowany ^ '
mur sąsiedniej kamienicy. W końcu, kiedy już doszła do zupełnej pewności, że
nieszczęśnik nie żyje - wszedł do jej pokoju. '»RadosnjTokrzyk wyrwał się-iei-g-
rnersi. Ale spojrzawszy bacznie na jego twarz, zbladła raptownie. - Ano, tak -
rzekł uśmiechając się Raskolnikow - przyszedłem_po twoje krzyżyki, Soniu.
Przecie sama kazałaś mt iść na rozstaje, a teraz, gdy przyszło co do czego,
stchórzyłaś, zdaje się? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Dziwnym wydał jej się
ten ton; wstrząsnęły nią dreszcze, ale po chwili zrozumiała, że i ten ton, i te
słowa - wszystko to było sztuczne. Nawet mówiąc do niej patrzał jakoś w kąt i
zdawał się unikać jej spojrzenia. - Uważasz, Soniu, umyśliłem sobie, ,.że może
tak będzie korzystniej. Jest pewna okoliczność... Ale o tym długo trzeba by
gadać, a nie warto. Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie gniew, że wszystkie
te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie zaraz, będą wybałuszać na mnie gały,
zadawać mi swoje idiotyczne pytania, na które trzeba odpowiadać, będą wytykać
palcami... Tfu! Wiesz, Jue_Jio_PorfiregQ_pójdę, sprzykrzył mi się. Wolę.Jaojsc
do mego przyjaciela, pprucznika-Procha - to dopiero go zdziwię, to dopiero wywrę
efekt w swoim rodzaju! A warto by mieć więcej zimnej krwi; jestem zanadto
żółciowy ostatnimi czasy. Czy dasz wiarę: tylko co pogroziłem siostrze omalże
nie pięścią za to jedynie, że się obejrzała, by na mnie spojrzeć ostatni raa. To
świństwo - być w takim stanie! Tfu, do czego doszedłem! No, gdzież tęJkrzyżyki?
Był jakby nieswój. Nie mógł ustać na miejscu ani chwili, na żadnym przedmiocie
nie mógł skupić uwagi. Myśli jego przeskakiwały jedna przez drugą, mówił od
rzeczy, ręce z lekka mu drżały. Sonia milcząc wyjęła z szuflady dwa krzyżyki,
cyprysowy i mosiężny, przezegnała_sie^t>rzeżegnala Raskolnikowa i włożyła mu na
pierś-eyprysewy krzyżyk. - Aha, to ma być symbol tego, że biorę na siebie krzyż,
che-che! Jak gdybym dotąd mało cierpiał! Cyprysowy, czyli zwyczajny; ten
mosiężny, który należał do Lizawiety,'bierzesz dla siebie. Pokaż no?! Więc ona
go miała na sobie... w tamtej chwili? Znam dwa podobne krzyżyki, srebrny
gdzie było najtłoczniej. Wszystko by oddal, żeby być sani, ale czul, że ani
jednej chwili nie wytrzyma w samotności; Wśród ciżby awanturował się jakiś
pijak: koniecznie chciał tańczyć, ale nie mógł utrzymać równowagi. Otoczono go
ze wszystkich stron. Raskolnikow przepchnął się przez tłum, przyglądał się
pijakowi i nagle parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Po chwili już zapomniał o
pijaku, nawet nie widział go, choć na niego patrzał. Wreszcie odszedł, już ani
pamiętając, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do połowy placu, targnął nim
pewien odruch, pewne uczucie owładnęło nim, od razu opanowało go całego, z duszą
i ciałem. Przypomniał-sobie naglę słQwa-S<?ni:_,^ldż..-na-rozstaje, pokłoń
sie._Judzioni, ^ucałuj ziemię, ponieważ popełniłeś grzech wobec niej, i głośno
powiedz całemu światu: jestem zabójcą.'"'Zadrżał przyponnriawszy~to~ioDie:~T~-
do--takiego stopnia zgnębiła go cała nieuleczalna rozterka i trwoga ostatnich
czasów, osobliwie zaś ostatnich godzin, że wprost runął w możliwość tego nowego,
pełnego, niepodzielnego doznania. Wezbrało w nim ono niby atak, zapłonęło mu w
duszy drobną iskierką i nagle, jak płomień, zagarnęło go ze wszystkim. Wszystko
się w nim naraz rozluźniło, z oczu trysnęły łzy. Jąk-pQdcietXi_powalił się_na
ziemię... Uklęknał_pośród placu, pokłonił się do złemu ucałował
tę bnidną-ziemię -TTozkoszą i Szczęściem! Wstał i pokłonił "się drugi raz. - A
to się urżnął! - zauważył nie opodal stojący chłopiec. Rozległ się śmiech.
- Wybiera się do Jerozolimy, bracia, żegna się z dziećmi, z ojczyzną, kłania się
całemu światu, całuje stołeczne miasto Sankt-Petersburg i jego grunt - dorzucił
jakiś podpity mieszczanin. - Chłopak jeszcze młodziutki! - wtrącił trzeci.
- Ze szlachty! - zaznaczył ktoś statecznym głosem.
- Kto ich tam dziś rozróżni, któren ze szlachty, a któren nie. Wszystkie te
okrzyki i rozmowy powstrzymały Raskol-nikowa, tak że wyrazy: "ja zabiłem", już
może gotowe wyrwać mu się z ust, zamarły w nim. Spokojnie jednak zniósł te wszy-
538 ;
stkie krzyki i nie- oglądając się^_u§zyt wprosL uliczką w stronę bmfa-Jolicji.
Pewien_widok uderzył go po drodze, ale go nie zdziwił. Raskolnikow już
przeczuwał, że tak być musi. Podczas gdy na placu Siennym kłaniał się do ziemi
po raz drugi - gdzieś na lewo, o pięćdziesiąt krokow_od_siebie, zobaczył
ŚoriTł^-ehowata^^^przed"!!!(tm)'"^ jednym z drewnianych •baraKów stojących na
placu, czyli że towarzyszyła mu w całej tej bolesnej pielgrzymce! Raskolnikow
uczuł i pojął w tej chwili raz na zawsze, że teraz Sonia jest już z nim na
wieki, że pójdzie za nim choćby na kraj świata, gdziekolwiek rzucą go losy.
Serce w nim zamarło... Ale - oto już dotarł do wyrocznego miejsca. Dosyć/ raźno,
wszedł na podwórko. Trzeba byle-, iść na trzecie piętro. "Będę^am^szedTdIugo" -
pomyślał. W ogóle zdawało mu się, że do fatalnej chwili jeszcze daleko, jeszcze
dużo zostaje czasu, dużo jeszcze można przemyśleć. Znów te same śmieci, te same
skorupki na krętych schodach, znowu drzwi mieszkań stoją na oścież, znowu te
same kuchnie, z których zalatuje swędem i smrodem. Od owego czasu Raskolnikow tu
nie był. Nogi mu mdlały, uginały się, lecz niosły go. Zatrzymał się na chwilę,
by złapać oddech, by ochłonąć, by wejść jak człowiek. "Ale po co? na co?-
pomyślał nagle, zdawszy sobie sprawę z tego odruchu. - Skoro już muszę wypić ten
kielich, to czyż nie wszystko jedno? Im paskudniej, tym lepiej." W jego
wyobraźni mignęła w tej chwili postać liii Pietrowicza Procha. "Czyż naprawdę do
niego? Czyż do kogo innego nie można? Czy nie można do Nikodema Fomicza? Ot,
zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego inspektora. Przynajmniej odbędzie
się to po domowemu... Nie, nie! Do Procha, do Procha! Jak już pić, to
duszkiem..." Zlodowaciał i prawie nieErzytomnyotworzyi_Jdrzwi do biara. Tym
razem było tu bardzo mało osób, stał jakiś stróż ri')esżcze^akiś człowiek z
gminu. Stróż nawet nie wyjrzał zza swej przegródki. Raskolnikow wszedł do
następnego pokoju. "Może jeszcze będę mógł nie mówić" -"migało mu w myśli. Tutaj
jakiś osobnik, widocznie skryba, w cywilnej marynarce, zabierał się do pisania
czegoś przy biurku. W kącie jeszcze Jakiś pisarczyk siadł przy stole. Zamiotowa
nie było. Nikodema Fomicza, rzecz prosta, nie było także.
papierach. Przed nim stal stróż, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa na
schodach. - A-A-ai-Pan znewuł-etos" pan zapomniał, nie?... Ale co panu jest? Z
pobielałymi ustami, z nieruchomym wzrokiem, cicho zbliżył się Raskolnikow do
niego, podszedł tuż do stołu, oparł się ręką, chciał coś powiedzieć, ale nie
mógł: dawały się słyszeć tylko jakieś bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki. -
Panu słabo! Krzesło! Niech pan siądzie na krześle, niechże pan siądzie! Wody!
Raskolnikow opadł na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z twarzy bardzo niemile
zdziwionego liii Pietrowicza. Długą chwilę patrzyli wzajem na siebie i czekali.
Przyniesiono wody. • - To
ja... - zaczął Raskolnikow.
- Proszę się napić. > Raskolnikow odsunął
szklankę ręką i cicho, z przerwami, ale wyraźnie powiedział: - To ja wówczas
_zabiłem s^ara_l_ichwiaJkę i jej s i o s tre^J^ga'wiete_siekleJą i ograbiłem.
Ilia Pietrowicz otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie.
Raskolnikow powtórzył swoje zeznanie...
EPILOG
Syberia. Na brzegu 'szerokiej pustynnej rzeki leży miasto, jeden z ośrodków
administracyjnych Rosji; w mieście jest twierdza, w twierdzy więzienie. W tym
więzieniuJuż dziewięć miesięcy przebyć _kat"rżnik drugiej kategoni^-JJO-dion
Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku. ~" Rozprawa
sadowa--odbyła się bez większych trudności. Przestępca obstawał przy swym
zeznaniu dobitnie, dokładnie i jasno, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc
ich na swoją korzyść, nie zniekształcając faktów, nie zapominając o
najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział, najdokładniej cały przebieg
zabójstwa: wyświetlił tajemnicę zastawu (drewnianej deszczufld-z^płytą
metalową), który znaleziono w ręku zabitej staruszki; szczegółowo opowiedział o
tym, jak wziął klucze zabitej, opisał te Jklucze, opi»ł~^cuferek i czym był
napełniony; ba, wyliczył niektóre leżące w .nim poszczególne przedmioty;
wyjaśnił zagadkę zabójstwa Lizawiety; opowiedział o tym, jak przyszedł i jak się
dobijał Koch, a po nim student; powtórzył wszystko, o czym ci dwaj rozmawiali;
podał, jak to on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołki
i Mitki; jak się ukrył w pustym mieszkaniu, Jak wrócił do
demittrwresżcTe^wsEażałJkanueń-koto bramy na podwórku przy alei-Wożmesteństue)r
pod którym to kamieniem rzeczywiście znaleziono rzeczy i sakiewkę. Słowem sprawa
była jasna. Sędziów śledczych i trybunał bardzo zdziwiło między innymi to, że
ukrył sakiewkę i rzeczy pod głazem
nie korzystając z nich, najbardziej zaś to, że nie .tylko nie pamiętał
szczegółowo wszystkich rzeczy, jakie sobie przywłaszczył, lecz nawet pomylił się
co do ich liczby. Właśnie ta okoliczność, że ani razu nie otworzył sakiewki i
wcale nie wiedział, ile mianowicie znajduje się w niej pieniędzy, brzmiała
nieprawdopodobnie (w sakiewce znaleziono trzysta siedemnaście rubli srebrem oraz
trzy monetki dwudziestokopiej-kowe; niektóre najwartościowsze banknoty, leżące
długo pod kamieniem z wierzchu, uległy wielkiemu uszkodzeniu). Długo nalegano,
chcąc się dowiedzieć: dlaczego to podsądny kłamie na temat tej jednej
okoliczności, gdy tymczasem do cale) reszty przyznaje się dobrowolnie i
szczerze? W końcu niektórzy (d najskłonniejsi do psychologizowania) uznali
nawet, że może istotnie nie zajrzał do sakiewki i dlatego nie wie, co w niej
było; nie wiedząc o tym, zaniósł wszystko pod kamień. Ale stąd natychmiast
wysnuto wniosek, ze_zatem i zbrodnM została popełniona w stame^^żejściowego
zaćmienia umyshłj że tak powiemy pod wpływem-^oroonwej^nronornanii ztt* bójstwa
i grabieży dla samej grabieży i zabójstwa, bez dalszych widoków i bez rachuby
zysku. Tu, jak na zawołanie, przyszW najnowsza modna teoria chwilowego
obłąkania, którą w naszych czasach tak często próbuje się stosować do niektórych
przei stępców. Ponadto wielu świadków - doktor Zosimow, byli koledzy, gospodyni,
służąca - ^twierdziło od dawna trwa^ jacy hipochondryczny^śtarr Raskolnikowa.
Wszystko to walnft się przyczyniło do wniosku, że Raskoirykow^ niezupełna
przypomiaa zwykłego mordercfiT-zbója i rafiusia, że tu kryje się coś innego. Ku
największej irytacji osób popierających takie mniemanie sam przestępca prawie
nie próbował się bronić'} na ostateczne pytanie:' co mianowicie-mogło-go--
skłonić do, morderstwa-i. dlaczego popełnił rabunek, odpowiedział bardzo jasno,
z nader B'rntateą dokładnością, że przyczyna--wszy-" • stkiego była jego. zła
sytuacja_materiaina_i_nędza i bezradność} ' chęć utorowania sobie kariery
życiowej za pomocą trzech oo najmniej tysięcy rubli, które spodziewał się
znaleźć u zabitej; Zdecydował się na mord/aakutek swego lekkomyślnego i
małodusznego^ charakteru, będąc ponadto rozjątrzony prywac-jami i
niepowodzeniami. Na pytanie zaś, co mianowicie skłoniło go, że się przyznał do
winy, odparł bez ogródek, że szczera skrucha. Wszystko to było niemal
brutalne... 546 f
Wyipk okazał się jednak łagodniejszy, niż. można było przypuszczać"- może
właśnie dlatego, że przestępca -nie-tylko nie chciał się
usprawiedlisoc^J.ecz^flw.szęm, iak_sig_ zdaje, pragnął jeszcze więcej obciążyć
siebie. Uwzględniono wszystkie dziwne i osobliwe okolicznoścTtej sprawy.
Najmniejszej kwestii nie ulegał chorobliwy stan i kiepska sytuacja zbrodniarza
przed popełnieniem czynu. To, że nie skorzystał z zagrabionych rzeczy, położono
częściowo na karb wyrzutów sumienia, częściowo na karb niezupełnie normalnego'
stanu jego władz umysłowych w czasie dokonania zbrodni. Fakt niezamierzonego
zabójstwa Lizawiety posłużył nawet za dowód wzmacniający to ostatnie
przypuszczenie: bo i jakże? człowiek popełnia dwa zabójstwa, a zarazem nie
pamięta, że drzwi są otwarte! Wreszcie dobrowolne przyznanie się do winy w tym
akurat czasie, gdy się sprawa zawiklata beznadziejnie wskutek kłamliwych
samooskarżeń upadłego na duchu sekciarza (Mikołaja), na domiar wtedy, gdy
przeciw istotnemu sprawcy nie tylko nie było wyraźnych poszlak, lecz prawie
żadnych poważniejszych podejrzeń (Porfiry Pietro-wicz w całej pełni dotrzymał
słowa) - wszystke-KTwpłynęło ostatecznie_na_złagQdzerue losuoskarżonego.
Zupełnie niespodziewanie wyszły na jaw inne jeszcze okoliczności rzucające na
podsądnego wielce korzystne światło. Były student Razumichin wyszperał gdzieś
wiadomość i przedstawił dowody, że przestępca Raskolnikow za swego pobytu na
uniwersytecie--z-ostatnich groszy pomagał pewnemu ubogiemu koledze-studentowi,
gruźliKowi," i"prawie go utrzymywał -w-ciągu-jed^ego-~~pó^^Qcza. Gdy zaś kolega
umarł, oskarżony zajął się-pozestałym przy życiu, starym i schorowanym ojcem
zmarłego (kolega od trzynastego bodaj roku życia "zwlasnej pracy utrzymywał i
żywił ojca), ulokował w końcu tego starego w lecznicy, a po jego śmierci sprawił
mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości wywarły pewien wpływ dodatni na
rozstrzygnięcie losów Raskolnikowa. Była jego gospodyni, matka zmarłej
narzeczonej Raskolnikowa, wdowa Zarnicyna, zeznała również, że gdy jeszcze
mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węglach, Raskolnikow~-podczas pożaru nocnego
uratował z }.edaeg(Tz -mieszkań, które już się zajęło płomiemeHir-dwoje drobnych
dzieci, przy czym uległ poparzeniom. Fakt ten zbadano skrupulatnie, a
wiarygodność
żadnej szczególnie okropnej winy, chyba tylko zwykle chybienie, które każdemu
mogło się przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on, Raskolnikow,
zaprzepaścił się tak na oślep, beznadziejnie, głucho i głupio, z jakiegoś wyroku
ślepego losu i teraz musi ukorzyć się i poddać "nonsensowi" jakiegoś tam
werdyktu, o ile chce uzyskać choć trochę spokoju. Udręka bezprzedmiotowa i
bezcelowa w teraźniejszości, w przyszłości jedna nieustanna ofiara,- przez która
nic się nie osiąga - oto, co mu pozostało na świecie. I cóż z tego, że za osiem
lat będzie miał dopiero trzydzieści dwa lata i ze można będzie zacząć żyć na
nowo! Po co ma żyć? Jakie wy-tknąć sobie cele? Do czego dążyć? Żyć, aby istnieć?
Ależ on i dawniej był tysiąc razy gotów oddać swoje istnienie dla idei, dla
nadziei, nawet dla ułudy. Samo istnienie nigdy mu nie wystarczało; zawsze chciał
czegoś więcej. Możejto właśnie ta jego siła pragnień kazała mu wtedy uwierzyć,
że jest człowiekiem, któremu wolno więcej niż innym. I gdybyż przynajmniej los
zesłał mu skruchę - skruchę palącą, która miażdży serce, odpędza sen, taką
skruchę, której okrutne męczarnie nasuwają myśl o stryczku lub o topieli! O, on
by się z niej ucieszył! Męczarnie i łzy - to przede także życie. Ale nie czuł
skruchy z powodu swej zbrodni. Mógłby się przynajmniej złościć na swą głupotę,
jak złościł się dawniej na niedorzeczne i głupie swe postępowanie, które go
doprowadziło do więzienia. Ale teraz, już w więzieniu, na wolności, ponownie
rozważył i przemyślał wszystkie swoje postępki i wcale nie uznał, by miały być
tak głupie i niedorzeczne, jak mu się zdawało dawniej, w owym strasznym czasie.
"Dlaczego, dlaczego - dumał - myśl moja była głupsza od innych myśli i teorii,
które się roją i zderzają jedna z drugą na świecie, odkąd ten świat istnieje?
Wystarczy tylko popatrzeć na sprawę spojrzeniem całkowicie niezależnym,
szerokim, wyzutym z utartych wpływów, a wtedy na pewno myśl moja wyda się
bynajmniej nie tak... dziwna. O wy, groszowi mędrcy i negatorzy, czemu się
zatrzymujecie w pół drogi!" "Dlaczego mój czyn wydaje im się tak szkaradny? -
pytał siebie.-Czy dlatego, że jest występny? Cóż oznacza słowo źwystępek»?
Sumienie mam spokojne. Zapewne, zostało do konane przestępstwo kryminalne;
zapewne, została naruszona litera prawa i przelana krew; ślicznie, weźcież za
literę prawa moją głowę... i basta! Naturalnie, w takim razie nawet liczni
dobroczyńcy ludzkości, którzy nie odziedziczyli władzy, tylko sami ją zagarnęli,
powinni byli być powieszeni od razu po pierwszych swych krokach. Ale tamci
ludzie potrafili to wytrzymać i dlatego mają słuszność, ja zaś nie wytrzymałem,
a przeto nie miałem prawa pozwolić sobie na ten krok." Upatrywał zbrodnię
jedynie w tym, że nie wytrzymał i że dobrowolnie zgłosił swą winę. Cierpienie
sprawiała mu również myśl: czemu podówczas nie odebrał sobie życia? Dlaczego
stał wtedy nad rzeką, aJe wolał się zgłosić? Czy rzeczywiście pragnienie żyda
jest tak silne i tak trudno je pokonać? Przecież pokonał je Swidrygajłow, który
bał się śmierci. Z udręką zadawał sobie to pytanie i nie mógł zrozumieć, że może
już nawet wtedy, gdy stal nad rzeką, wyczuwał w sobie i w swych przekonaniach
głęboki fałsz. Nie rozumiał, że to poczude mogło być zapowiedzią tego, co
przyjdzie w jego życiu, przyszłego zmartwychwstania, przyszłego nowego poglądu
na życie. Raczej upatrywał w tym tylko tępą przemoc instynktu, której ani
stargać nie był w stanie, ani jej przekroczyć (wskutek swej słabośd i nijakośd).
Patrzał na współwięźniów i podziwiał, że oni także kochają życie tak bardzo, tak
bardzo je cenią! Owszem, zdawało mu się, że w więzieniu kochają je, cenią, drżą
o nie jeszcze bardziej niż na wolności. Jakież męczarnie, jakie pastwienie się
przeżyli niektórzy z nich, na przykład włóczędzy? Czyż naprawdę może mieć dla
nich tak wielkie znaczenie jakiś jeden promień słońca, odwieczny bór, gdzieś w
nieznanej głuszy zimne źródełko, które spostrzegli może dwa, trzy lata temu i o
którego ponownym zobaczeniu włóczęga marzy niby o schadzce z kochanką, widzi je
w snach, widzi obok niego zieloną trawkę, a w krzakach śpiewającego ptaszka!
Pilniej się przyglądając widział przykłady jeszcze bardziej niewytłumaczone. W
więzieniu, w -otaczającym go środowisku, Raskolnikow, naturalnie, wielu rzeczy
nie zauważał, a i wcale nie chciał zauważyć. Żył jak gdyby ze spuszczonym
wzrokiem; patrzenie było dla niego wstrętne i nieznośne. Lecz ostatnio nie-•ws
jedna rzecz zaczęła go dziwić i jakoś mimo woli jął dostrzegać to, czego dotąd
ani podejrzewał. W ogóle zaś i najbardziej zdumiewała go ta straszliwa, ta
nieprzebyta otchłań, która się rozwierała pomiędzy nim a wszystkimi tymi ludźmi.
Jak gdyby on i oni należeli do różnych narodów. On i oni patrzyli na siebie
wzajem nieufnie i nieprzy jaźnie. Znał i rozumiał ogólne powody takiego
rozbratu, lecz nigdy dotychczas nie byłby się zgodził, że te powody mogą być
istotnie tak głębokie i silne. Między innymi w więzieniu odsiadywali karę
Polacy, przestępcy polityczni. Ci po prostu uważali tych ludzi za gburów, chamów
i gardzili nimi patrząc na nich z góry; natomiast Raskolnikow nie mógł tak na to
spojrzeć: widział wyraźnie, że ciemni d ludzie są pod niejednym względem
znacznie rozumniejsi od tychże Polaków. Byli tu również i tacy Rosjanie, którzy
zanadto pogardzali swym otoczeniem - jeden były oficer i dwaj seminarzyści.
Raskolnikow jasno widział także ich pomyłkę. ' Jego nikt nie lubił, wszyscy go
unikali. Ostatnio zaczęto go nawet nienawidzić. Za co? Tego nie wiedział.
Gardzili nim, drwili z niego, śmiali się z jego zbrodni tacy, którzy mieli na
sumieniu zbrodnie daleko cięższe. - Tyś pan! - mówili mu. - Czyż to dla ciebie -
iść z siekierą? Nie pański to interes. W drugim tygodniu wielkiego postu wypadła
jego kolejka przygotowywania się do komunii wraz ze swoim oddziałem. Chodził do
cerkwi i modlił się wspólnie z innymi. Sam nie wiedział, z jakiej racji kiedyś
wynikła kłótnia; wszyscy hurmem wpadli na niego zajadle: - Tyś bezbożnik! W Boga
nie wierzysz! - krzyczeli mu. - Warto by cię zakatrupić. Nigdy nie mówił z nimi
o Bogu i o wierze, a oto chcą go zabić jako bezbożnika; milczał i nie oponował.
Któryś ka-torżnik porwał się na niego zapamiętale. Raskolnikow oczekiwał
spokojnie i w milczeniu: nie zmrużył powiek, twarz mu nie drgnęła. Strażnik
zdążył stanąć pomiędzy nim a napastnikiem - inaczej krew by się polała. Nie do
rozwiązania była dla niego jeszcze jedna kwestia:
dlaczego oni wszyscy tak polubili Sonię? Nie starała się im przypodobać;
spotykali ją rzadko, czasami tylko na robotach, gdy przychodziła na krótką
chwilę, żeby się z nim WfL
zobaczyć. A tymczasem wszyscy już ją znali, wiedzieli o tym, że przyjechała tu
za nim, wiedzieli, gdzie mieszka, jak żyje. Pieniędzy im nie dawała, nie
świadczyła też szczególniejszych usług. Raz tylko, na Boże Narodzenie,
przyniosła dla nich wszystkich poczęstunek: pierogi i kołacze. Ale stopniowo
między nimi a Sonią ustaliła się bliższa komitywa: pisywała im listy do krewnych
i nadawała je na poczcie. Ich krewni i krewne, przyjeżdżając do miasta, na ich
prośbę zostawiali u Soni rzeczy dla nich, a nawet pieniądze. Ich żony i kochanki
znały ją i odwiedzały. I kiedy przychodziła do Raskolnikowa na miejsce pracy
albo gdy mijała oddział aresztantów udających się na roboty - wszyscy zdejmowali
czapki, wszyscy się kłaniali. "Zofio Siemionowno, opiekunko nasza poczciwa,
serdeczna!" - mówili d brutalni, napiętnowani katorżnicy do tej drobnej i
chudziutkiej istoty. Uśmiechała się, kiwała głową i wszyscy lubili, gdy się do
nich uśmiechała. Lubili nawet jej chód, obracali się, żeby za nią patrzeć,
chwalili ją, chwalili za to nawet, że taka jest malutka - sami już nie
wiedzieli, za co jeszcze ją pochwalić. Nawet' chodzili do niej się leczyć.
Przeleżał w szpitalu cały koniec postu i Wielki Tydzień. Będąc już na
wyzdrowieniu przypomniał sobie swoje sny z czasów gorączki i maligny. Zdawało mu
się w chorobie, w majaczeniu, że cały świat skazany jest na pastwę jakiejś
strasznej, niesłychanej i niewidzianej morowej zarazy, ciągnącej z głębi Azji na
Europę. Zginąć mają wszyscy oprócz kilku nader nielicznych wybrańców. Pojawiły
się jakieś nowe złośliwe drobnoustroje, które się zagnieżdżały w ciałach ludzi.
Lecz były to duchy obdarzone rozumem i wolą. Ludzie, którzy je przyjęli w
siebie, natychmiast dostawali obłędu i opętania. Ale nigdy, nigdy ludzie nie
poczytywali siebie za tak mądrych i niezachwianych w prawdzie, za jakich uważali
siebie d zarażeni. Nigdy nie mieli swych wyroków, swych wniosków naukowych,
swych przekonań moralnych i wierzeń za tak niezbite. Całe osiedla, całe miasta i
ludy ulegały zarazie i wariowały. Wszyscy byli w rozterce i nie pojmowali się
nawzajem, każdy sądził, że w nim jednym tkwi prawda. i dręczył się patrząc na
innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli, kogo i jak
»ądzić, nie umieli uzgodnić, co należy uważać za zło, a co za dobro. Nie
wiedzieli,
głęboko zasmucona. Teraz jednak ich ręce się nie rozłączały.; szybko, przelotnie
spojrzał na nią, nic nie powiedział i wbił oczy w ziemię. Byli sami, nikt ich
nie widział. Strażnik się odwrócił. Sam nie wiedział, jak to się stało, lecz
nagle coś jakby go poderwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i obejmował jej
kolana. Zrazu się przeraziła, twarz jej zmartwiała. Zerwała się z miejsca i
.patrzyła na niego drżąc. Ale natychmiast, w tejże chwili pojęła wszystko. W jej
oczach zajaśniało bezgraniczne szczęście: zrozumiała i już nie było dla niej
wątpliwości, że ją kocha, kocha ją nieskończenie, i że oto nareszcie przyszła
jednak ta chwila... -chcieli coś mówić, lecz nie mogli, łzy stanęły im w oczach.
Oboje byli bladzi i wychudli; ale w tych mizernych, bladych (/»'<Y twarzach już
promieniał świt odnowionej przyszłości, pełnego ^La. odrodzenia ku nowemu
życiu. Wskrzesiła ich miłość, serce /^**' każdego z nich miało w sobie
niewyczerpane źródło życia dla serca drugiego^ Postanowili czekać cierpliwie.
Pozostawało im jeszcze siedem lat; a do tego czasu - tyle nieznośnej udręki i
tyle bezgra-nicznego szczęścia! Ale zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to w
pełni całym odnowionym jestestwem, ona zaś - ona | przecież żyła tylko jego
życiem. Wieczorem tego dnia, gdy już zamknięto kazamaty. Ras-komików leżał na
pryczy i myślał o Soni. Tego dnia wydało mu się nawet, że wszyscy katorżnicy,
jego byli wrogowie, 1 już patrzą na niego inaczej. Sam nawiązywał z nimi
rozmowy, a oni mu odpowiadali przyjaźnie. .Zdał sobie z tego teraz sprawę; ale
tak właśnie powinno było być; czyż teraz nie musi się wszystko odmienić? Myślał
o niej. Przypomniał sobie, jak ją ustawicznie dręczyli •jak targał jej serce;
uprzytomnił sobie jej bladą, chudziutką twarzyczkę, lecz obecnie te wspomnienia
prawie go nie trapiły: wiedział, jaką nieskończoną miłością powetuje teraz
wszystkie jej cierpienia. Zresztą czymże są te wszystkie, wszystkie męczarnie
przeszłości? Wszystko, nawet jego zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie, wydawało mu
się teraz, w tym pierwszym porywie, jak gdyby faktem dziwnym, zewnętrznym, który
bodajże nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł tego wieczoru myśleć sftn
o czymkolwiek długo i wytrwale, nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby
teraz nic rozstrzygnąć świadomie -*-czuł tylko. Zamiast dialektyki przyszło
życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego. Pod jego
poduszką leżała Ewangelia. Wziął ją odruchowo. Książka ta należała do niej, była
tą samą z której kiedyś czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Na początku katorgi
przewidywał, że Sonia zamęczy go religią, będzie wciąż mówiła o Ewangelii i
wmuszała mu różne książki. Ale ku największemu jego zdziwieniu ona nie
napomknęła o tym ani razu, ani razu nawet nie zaproponowała mu Ewangelii. Sam ją
o nią poprosił na krótko przed swoją chorobą i Sonia bez słowa przyniosła mu tę
książkę. Dotychczas nie otwierał jej wcale. Nie otworzył jej i teraz także, lecz
pewna myśl mignęła mu w głowie: "Czyż jej przekonania mogą teraz nie być moimi
przekonaniami? A przynajmniej uczucia jej, jej dążności..." Ona także przez cały
ten dzień była bardzo przejęta - a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz była tak
bardzo szczęśliwa, i szczęśliwa tak nieoczekiwanie, że się nieomal przelękła
swego szczęścia. Siedem lat, tylko siedem lat! W początku swojego szczęścia
oboje byli chwilami skłonni patrzeć na te siedem lat jak na siedem dni. Jeszcze
nie wiedział o tym, że przecie nowe życie nie dostanie mu się za darmo, że
jeszcze drogo trzeba je będzie okupić, zapłacić za nie w przyszłości wielkim
czynem... - Ale tu już się rozpoczyna nowa historia, historia stopniowej odnowy
człowieka, historia stopniowego jego odradzania się, stopniowego przechodzenia z
jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas zupełnie nie znaną
rzeczywistością. Mogłoby to. się stać tematem nowego opowiadania - natomiast
niniejsze nasze opowiadanie jest skończone.
* * *
KONIEC
OD REDAKCJI
Pierwotny pomysł powieści, jej zasadnicza idea zajmowała Do-stojewskiego już w
r. 1848 i pewne ślady owego zainteresowahis • odnaleźć można w kilku redakcjach
utworu Białe noce (Bieiyje noczi), powstałych w r. 1848.
, Zbrodnię i karę (Priestuplienije i nakazanije) rozpoczął Dostojewśki ' pisać w
r. 1865. Dopiero jednak w lutym 1866 r. początkowe redakcji '. utworu przybrały
postać zbliżoną do tekstu ostatecznego. '; ; Powieść, zgodnie z zawartą
umową, miała być drukowana w czaso» i piśmie "Russkij Wiestnik". W liście
Dostojewskiego do Wrangi* ] z lutego 1866 r. czytamy:
; : "Siedzę nad robotą jak katorżnik. To ta powieść dla źRusskog» " Wiestnikar.
Powieść duża, w sześciu częściach. W końcu listopadł .| dużo już było napisane i
gotowe: wszystko spaliłem... Teraz mogp l się do tego przyznać. Mnie samemu się
nie spodobało... Z rachunku j wychodzi, że powinienem co miesiąc dostarczyć...
do 6 arkuszy dru» j karskich. To straszne, ale bym dostarczył, gdybym miał
swoboda | ducha. Powieść to rzecz poetycka, dla jej wykonania trzeba spokoju |
ducha i wyobraźni. A tu męczą wierzyciele grożąc, że mnie wsadzi) ' do
więzienia." , l W grudniu 1865
r. Dostojewśki rozpoczął przesyłanie arkuszy ', pisanej powieści do redakcji
"Russkogo Wiestnika". Jednocześnie, \ zobowiązawszy się już uprzednio wobec
innego wydawcy, Stellowskie- ' go, do napisania dziesięcioarkuszowej powieści,
Dostojewśki od i września do 31 października pracował nad Graczem figrok), po
czym 'i natychmiast przystąpił do dalszej pracy nad Zbrodnią i karą. "Russkij !
Wiestnik" zakończył druk utworu w numerze grudniowym rocznika 1866. Wkrótce
potem powieść ukazała się w wydaniu książkowym, l Tekst wydania książkowego
wskazuje na dalszą pracę pisarza nad 562
powieścią. Następnie, bez żadnych już zmian. Zbrodnia i kara ukazała się za
życia Dostojewskiego dwukrotnie w r. 1870 i w r; 1877. Powieść wywołała ożywione
dyskusje wśród czytelników rosyjskich, a następnie, przełożona na wszystkie
prawie języki europejskie, stała się jednym z najsłynniejszych dzieł literatury
światowej. Wydania polskie były następujące: Zbrodnia i kara, romans (!) w
sześciu częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, Biblioteka Romansów
i Powieści, t. I i II. Warszawa 1887-8. Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu
częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, wydanie przejrzane i
poprawione przez St. K. Łódź-Warszawa 1902. Zbrodnia i kara. Przełożył z
oryginału dr J. Zajączkowski' (Teodor Dostojewśki, Dzielą, seria I, t. I-II; t.
III-IV, pod redakcją Melchiora Wańkowicza, poprzedzone studium Andrzeja Struga.
Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1928.) Zbrodnia i kara, powieść w sześciu
częściach z epilogiem, tłumaczył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1955 (Z
pism F. Dosto-jewskiego, pod redakcją Pawła Hertza, Państwowy Instytut
Wydawniczy.)
PRZYPISY
' Mowa o znanym w Rosji w szóstym dziesiątka lat minionego wieku dziele George'a
Lewesa (1817-1878) Fizjologia życia codziennego. Była to popularyzacja idei
pozytywizmu. 8 Konflikt prusko-duński w sprawie przynależności Szlezwik--
Holsztynu, wcielonego w r. 1806 do Danii, ciągnął się przez cały prawie wiek XIX
ze szczególnym nasileniem w szóstym dziesiątku lat. 3 Aleksander Radiszczew
(1719-1802) - publicysta rosyjski, autor Podróży z Petersburga do Moskwy, w
której gwałtownie krytykował system poddaństwa. Confessians (Wyznania) -
autobiograficzne dzieło Jana Jakuba Rousseau. * Mowa o Pałacu Zimowym i o
soborze Isaakijewskim.
6 I z l er - pijalnia wód mineralnych na Wyspach w Petersburgu. Aztekowie - mowa
tu o dzieciach indiańskich, Bartola i Ma-ksimo, które pokazywano w Petersburgu
latem 1865 r. " Ogromne pożary nawiedziły w drugiej połowie maja 1862 szereg
miast rosyjskich, m. in. Petersburg. Władze carskie przypisywały je "Polakom i
rewolucjonistom", "...senator Zdanow, któremu powierzono śledztwo w sprawie
pożarów w Saratowie, przyszedł do przekonania, że wywołały je miejscowe żywioły
reakcyjne, żeby przestraszyć rząd widmem rewolucji..." (Ludwik Kulczycki,
Rewolucja rosyjska. Lwów 1909). ' Aluzja do znakomitej gry Antoniego Rubinsteina
(1829-1894), pianisty i kompozytora. 8 Zgodnie z ludowym wierzeniem rosyjskim
ziemia opiera się na trzech wielorybach. » Aluzja do głośnej w prasie
petersburskiej polemiki w sprawie zamieszczonej w lutym 1861 r. w "Gazecie
Sankt-Petersburskiej" ("Sankt-Pietierburgskije Wiedomosti") korespondencji z
Permu 564
o publicznym czytaniu opowiadania Puszkina Noce egipskie przez żonę jednego z
tamtejszych urzędników. Gazeta "Wiek" wyśmiała tę korespondencję. "Gazeta Sankt-
Petersburska" odpowiedziała felietonem Ohydny postępek "Wieku". 10 Mowa tu o
licznych w Petersburgu klubach. Dussot - nazwa znanej wówczas restauracji (od
nazwiska właściciela). Pointę - "cypel" wyspy Jełagina, wówczas poza obrębem
miasta, miejsce zabaw "złotej młodzieży" 11 Reforma sądownictwa nastąpiła w
wyniku zasadniczych reform 1861 roku. Ostatecznie dokonano jej w r. 1865 na
zasadzie "ukazu" cara Aleksandra II. Jednakże proces wprowadzenia ustaw sądowych
odbywał się stopniowo na obszarze całego cesarstwa. Za zwrotną datę uważa się
rok 1864, kiedy to ustawy sądowe zostały zatwierdzone przez cara. 12 Mowa tu o
pierwszej bitwie w wojnie krymskiej (20 września 1854) między wojskami państw
sojuszniczych: Anglii, Francji i Turcji, a wojskami rosyjskimi. Wiedząc o słabej
obronności Sewastopola od strony lądu, wojska sojusznicze postanowiły natrzeć od
tej właśnie strony na twierdzę. Wojska rosyjskie zajęły wtedy pozycje na lewym
brzegu rzeki Almy. Wynik bitwy nad Almą był niepomyślny dla armii rosyjskiej. "
Kari Mack von Lieberich (1752-1828)-generał austriacki. W r. 1805 podczas wojny
z Francją kapitulował w Ulm wraz z dwu-dziestotysięczną armią, za co wyrokiem
austriackiego sadu wojennego został pozbawiony stopnia wojskowego i orderów. lł
Dostojewski, polemizując z rewolucyjnymi demokratami, pokazuje w osobie
Lebieziamikowa karykaturę "postępowego" inteligenta, usiłującego prześcignąć
rewolucyjny program społeczny Bielińskiego i Dobrolubowa ("my więcej negujemy"),
" Niedokładny cytat z wiersza Heinego (Buch der Lieder, 62). Strofa ta brzmi: Du
hast Diamanten und Perlen, Hast alles, was Memchenbegehr, Und kast die schóniten
Augen - Mein Liebchen, was wiUst du mehr? '° Z wiersza Lermontowa Sen.
17 W oryginale: sluszewalsia. W swoim Dzienniku pisarza (Dmeafak pisatiela) za
rok 1877, listopad, rozdział I, cz. II, Dostojewski podaje obszerne wyjaśnienia
pochodzenia i używania słowa "stuszować się"; za czasów Puszkina słowo to nie
istniało, w latach siedemdziesiątych zaczęto używać go powszechnie. "Słowo to w
druku pojawiło się po raz pierwszy l stycznia 1846 r. w Onecze-stwiennych
Zapiskach* w mojej opowieści Sobowtór, przygody pana Goladkina. Słowo •stuszować
ue» zn»czy: zniknąć, unicestwić się, obrócić się, że tak powiem, wniwecz...
Chociaż użyłem go w literaturze po raz pierwszy, jednak nie ja je wynalazłem."
Dostojewski twierdzi, że wyrażenie to powstało w petersburskiej Głównej Szkole
Inżynieryjnej, gdzie studiował. " Od raskoł-rozszczepienie. Mowa o podziale w
cerkwi rosyjskiej, który oficjalnie istniał od r. 1667, w istocie jednak datuje
się od XV w. Raskolnicy tworzyli mnóstwo sekt prześladowanych przez carat. Za
panowania Aleksandra II zlikwidowano tajny komitet dla spraw raskolników, ale
raskolników zrównano w prawach dopiero w r. 1833. 19 Dawid Livingstone (1813-
1873) - niezwykle popularny w drugiej połowie XIX stulecia podróżnik angielski.
Opis podróży po Afryce południowej (1849-1855) był wydany w r. 1857 i
przetłumaczony na kilka języków, m.in. i na rosyjski. W latach 1858--1864
Livingstone odbył następną ekspedycję afrykańską, której opis wydał w r. 1865.
"' Na przełomie szóstego i siódmego dziesięciolecia ubiegłego wieku rozpoczął
się w Rosji silny ruch emancypacyjny kobiet. W r. 1859 dokonano zasadniczej
reformy w dawnych instytutach dla dziewcząt. Następnie powstały liczne tzw.
wyższe kursy dla kobiet w Petersburgu i w Moskwie. 21 Według ustawy o zesłańcach
z r. 1822 katorga, czyli ciężkie roboty, dzieliła się na dwie kategorie:
bezterminową i o czasie ograniczonym. Obie kategorie ciężkich robót połączone
były z zesłaniem i osiedleniem na Syberii. Według kolejnej ustawy z r. 1845
katorga jeszcze ściślej połączona była z zesłaniem na osiedlenie i dzieliła się
na kilka kategorii: ciężkie roboty w kopalniach, w twierdzach i w fabrykach. W
latach 1823-1861 na mocy wyroków sądowych i w drodze administracyjnej na katorgę
zesłano około 40000 mężczyzn i przeszło 4000 kobiet.