You are on page 1of 179

Na planie „Wniebowziętych"

obowiązywała jedna prosta zasada:


Zdzisiek - dwie sety
Janek - ani g r a m a .
Andrzej Kondratiuk
Byli jak pijaństwo i kac - nierozłączni. Gdy tylko pojawiał się Maklakiewicz,
wszyscy zaraz wypatrywali Himilsbacha. Kiedy Janek dudlił w bramie z gwinta,
obok niego musiał stać Zdzisio i pomagać przyjacielowi w opróżnianiu kolejnej
flaszki wypełnionej elementem baśniowym. Wspólnie zagrali w świetnych kome­
diach - „Rejsie" Marka Piwowskiego i „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka.
Tylko ci dwaj reżyserzy starali się wykorzystać wielki talent i potencjał komiczny
tkwiący w tym niezapomnianym duecie. Najlepszym jednak filmem, w którym
wystąpili, było ich własne życie. Chociaż przygotowane przez los specjalnie dla
nich scenariusze zostały n a p i s a n e jako mroczne tragedie, nie zważając na to,
zagrali zupełnie inne role. Na siermiężną scenę doczesności wprowadzili spon­
taniczność, zabawę i radość. Tytuł najsłynniejszej komedii Andrzeja Kondratiuka
„Wniebowzięci" stanowi zresztą metaforę ich losów. Doskonale oddaje bowiem
postawę życiową Maklaka i Janka Himilsbacha, którzy dzięki sile woli, inteligencji,
poczuciu h u m o r u oraz setce albo i trzem setkom wódki potrafili wznieść się ponad
beznadziejną, szarą i nudną rzeczywistość PRL-u. Tam, w przestworzach - Dedal
i Ikar polskiego kina - byli naprawdę wolni. Zresztą w wodzie także przednio sobie
radzili. Podczas kręcenia „Rejsu" zdarzyło się, iż niczym Chrystus chodzili po gładkiej
tafli Wisły w okolicach Płocka. Takie przynajmniej było wrażenie osób stojących na
pokładzie statku „F. Dzierżyński" i obserwujących parę aktorów, którzy podczas
suchego lata udali się na brzeg po parę butelek życiodajnego piwa.
Maklakiewicz i Himilsbach byli idolami, bo odważali się robić wszystko to,
0 czym inni mogli tylko nieśmiało marzyć. Teraz stali się ikonami popkultury.
Nie tylko bawią, ale również utwierdzają kolejne pokolenia widzów w przeko­
n a n i u , że prawdziwa m ę s k a przyjaźń istnieje n a p r a w d ę . Pokazują, że w b r e w
wszystkiemu, co nas otacza, zawsze m o ż n a starać się być w o l n y m człowiekiem.
To, że każdy dzień miał być fiestą, wydawało mi się cudownym odkryciem - napisał
E r n e s t H e m i n g w a y w o p o w i a d a n i u „Paryż nigdy nie ma k o ń c a " . Autor
1

1
Ernest Hemingway, „Ruchome święto", MUZA, Warszawa 2000, str. 174.

7
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Wniebowzięci, czyli Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach.

p r z e d s t a w i ł t a m swoje toczące się poza czasem kolorowe i beztroskie pary­


skie życie.
- Jak krótko nazwać to, co było pomiędzy Himilsbachem i Maklakiewiczem?
To były ucieszne przygody wesołych ludzi, którzy bawią się życiem. Dla nich
wszystko, co robili, było kreacją. Od razu przypomina mi się „Ruchome święto"
opowiadające o Hemingwayu i Fitzgeraldzie. Jeśli chodzi o znajomość z J a n k i e m
i Zdziśkiem, to też b y m to nazwał r u c h o m y m świętem - opowiada Andrzej
Kondratiuk, reżyser „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". W tych dwóch filmach
Maklakiewicz i Himilsbach, dla których każdy dzień miał być fiestą, zagrali siebie
samych.
K r e o w a n i e w ł a s n e g o życia to o z n a k a s w o b o d y i niezależności. Projekt ów
bowiem wiąże się nierozerwalnie z doświadczeniem wolności, tego, że własne życie mogę
kształtować, „mieć" siebie z wnętrza siebie samego. To tutaj znajduje usprawiedliwienie
koncepcja egzystencji jako autokreakcji - pisał profesor Karol Tarnowski. J a n Himils­
bach tę samą myśl przekazał poecie Mieczysławowi J a s t r u n o w i (z którym dzie­
lił pokój w Domu Pracy Twórczej w Oborach) w prostszy, choć zdecydowanie
bardziej przewrotny sposób: „Ustalmy, szczamy do umywalki czy nie?". Pisarz
Himilsbach bywał w Oborach dość często. Tam spotkał go Bohdan Tomaszewski,
który p o t e m tak relacjonował to zdarzenie: Czy byłby pan łaskaw? Skończyły mi się
papierosy... Nieopodal ganka kręcił się niski, zupełnie zwyczajnie wyglądający człowiek.
Nie widziałem go nigdy przedtem i pomyślałem, że musi być woźnym lub kuchennym.
(...) Himilsbach był konsekwentny. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze zabierał z mojej paczki
kilka papierosów . 2

- Kiedyś pojechaliśmy do restauracji Pod Złotym Linem. J a n e k zerwał jakieś


chabry czy bławatki, stanął przy drodze i udawał, że sprzedaje kwiaty. W ten
sposób poderwał piękną młodą dziewczynę jadącą samochodem. Wzruszyła ją
rola przydrożnego sprzedawcy kwiatów. Przecież inaczej by mu się to nie udało.

2
Bartosz Marzec, „Wszystko tutaj opisałem", „Rzeczpospolita - Plus Minus", 8 listopada 2003 r.

8
M Y J E S T E Ś M Y TRAFIENI

Dla Zdziśka i Janka każdy dzień miał być fiestą.

Fantastyczne, jak szybko wchodził w postać - bardzo piękną, wykreowaną chło­


pięcą wyobraźnią ukształtowaną przez Jacka Londona, Fiodora Dostojewskiego
i J o h n a Steinbecka - opowiada Andrzej Kondratiuk.
J a n Himilsbach - kamieniarz, pisarz i aktor - nie tylko wciąż zmieniał swój
życiorys, wychodząc ze słusznego założenia, że „nie m o ż n a w kółko pierdolić
tego samego". Zakładał też wiele masek, wcielał się w różne postacie, używając
zazwyczaj do charakteryzacji pół litra czystej wódki. Podczas kręcenia „Rejsu" -
według różnych relacji - miał się więc przeistaczać w pirata, kowboja lub góra­
la sprzedającego kierpce na t o r u ń s k i m rynku. Z kolei w kabarecie Bohdana
Wrocławskiego występował w kitlu pielęgniarki.
- Pamiętam, że podczas kręcenia „Dziewczyn do wzięcia" zagrał babcię klo­
zetową. Plan zdjęciowy był w okolicach Marszałkowskiej. Kiedy t a m przysze­
dłem, J a n e k był już u c h a r a k t e r y z o w a n y cały w jakichś szminkach i pudrach.
„Józiu - mówi - już idziemy, ale, kurwa, gdzieś polazły te pizdy z charakteryzacji.
Patrz, całą mordę m a m czerwoną. E, kładę na nie lachę". Więc pniemy się po

9
MY JESTEŚMY TRAFIENI

schodach w Sezamie, idziemy do k a w i a r n i Poziomka. Po drodze m i n ę ł y n a s


jakieś grube baby. J e d n a z nich m ó w i na głos: „Zobacz, jak się ta stara k u r w a
wymalowała". W Poziomce chlapnęliśmy po kielichu. Wróciliśmy. Dopiero wtedy
J a n e k zmył z siebie wszystkie farby - opowiada J a n u s z Kłosiński, rejsowy
śpiewak Józio, który potem jako Stefan, „kolega z wojska", partnerował Himils­
bachowi we „Wniebowziętych". ,
Najlepszy kamieniarz wśród aktorów uwielbiał szokować, prezentując zupełnie
skrajne i niecodzienne zachowania. Raz był subtelnym intelektualistą, dysku­
tującym ze z n a w s t w e m o literaturze iberoamerykańskiej, raz rzucał mięsem jak
pijaczek spod b u d k i z piwem, aby za m o m e n t z n o w u przywołać długi cytat
z powieści Faulknera albo frazę z opowiadania Babla.
- Spóźniłem się kiedyś na u m ó w i o n e spotkanie z J a n k i e m Himilsbachem; pa­
dał deszcz, a on stał s a m na pustej plaży w Serocku. „ P r z e p r a s z a m , siadł mi
a k u m u l a t o r w łodzi motorowej, ale za to m a m dla ciebie kapok. Spóźniłem się,
więc zabieram cię na obiad". Motorówką płyniemy do knajpy w Nieporęcie.

10
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Na betonowej przystani niebiesko, sami milicjanci. „Na wszelki wypadek zawróć"


- m ó w i Janek. Musiał to powiedzieć. Od razu w jego głowie powstała taka oto,
przecież nieprawdziwa, sytuacja: my przestępcy, jesteśmy całe życie ścigani
przez wymiar sprawiedliwości. Cały czas gra. Maklakiewicz zresztą zachowywał
się tak s a m o . M a m przed oczami, jak Zdzisiek - przysłonięty z a w a d i a c k o
kołnierzem swojego prochowca - wchodzi do Hotelu Europejskiego i szybko
recytuje: „Wywiad, kontrwywiad, Kostaryka". „O co p a n u chodzi, przecież ja
p a n a świetnie z n a m " - w i t a n o go już u wejścia. I to go zgubiło: nieustająca kre­
acja - m ó w i Andrzej Kondratiuk.
- Tak, kreacja była dla niego najważniejsza - potwierdza Marek Piwowski. -
Maklakiewicz nie tylko opowiadał niezliczone historie i swoje własne scenariusze,
ale ciągle odgrywał różne postacie. Rano przy barze był s e k r e t a r z e m partii.
Potem przesiadał się do stolika i odgrywał pijaczka.
Kiedyś Maklak zagrał n a w e t własną śmierć. Położył się w wykopanym w zie­
mi dole i powtarzał: „Myślę, więc m n i e nie m a " . Obaj - i Maklakiewicz, i Hi­
milsbach - grali zaś role outsiderów, którzy odnosząc się z rezerwą do rytuału
oficjalnego życia, z filozoficznym dystansem oraz nutką ironii patrzą na otacza­
jący ich świat.
Potocznie m i a n e m outsidera określa się człowieka o d s u n i ę t e g o na bok; in­
ne, głębsze i bardziej złożone znaczenie t e m u terminowi n a d a ł Anglik Colin
Wilson. W swoim pełnym cytatów i literackich odniesień opracowaniu zatytu­
łowanym „Outsider" trafnie zauważał: Jako właściwość charakterystyczną dla każde­
go outsidera można wymienić poczucie obcości i nierzeczywistości. Nawet Keats potrafił tuż
przed śmiercią napisać w liście do Browna: M a m wrażenie, że już u m a r ł e m i obecnie
żyję życiem pozagrobowym. To jest właśnie owo poczucie nierealności, które może spaść
nagle jak piorun z jasnego nieba. (...) Outsider to człowiek, który nie potrafi żyć w wygod­
nym, odosobnionym świecie mieszczuchów i przyjmować wszystkiego, co widzi i czego
dotyka, za rzeczywistość. Sięga wzrokiem zbyt głęboko i widzi zbyt wiele, a to, co
widzi, w istocie swej stanowi chaos. Dla outsidera świat nie jest racjonalny, nie jest upo­
rządkowany. Kiedy outsider przeciwstawia mieszczańskiej, zadowolonej z siebie afirmacji
życia swój anarchizm, nie wypływa to jedynie z nieodpartej pokusy zagrania na nosie
drażniącej go szacowności; kryje się w tym rozpaczliwe przeświadczenie, że prawdę należy
głosić za wszelką cenę. Słowa te świetnie opisują postawę Himilsbacha i Makla-
3

kiewicza, którzy manifestowali swoją wolność jako sprzeciw wobec zastanej


rzeczywistości oraz łamali powszechnie przyjęte n o r m y zachowań, aby pokazać
skalę hipokryzji właściwej życiu społecznemu.
Jerzy Kosiński, autor „Malowanego ptaka", k t ó r e m u postawa outsidera nie
była obca, wypuszczając się do nocnych klubów Nowego Jorku, często przybierał
różne wcielenia. Przed wyjściem z d o m u długo siedział przy lustrze, starannie
się charakteryzując. Często w k ł a d a ł perukę lub doklejał brodę. Przebrany za
kobietę odwiedzał położony na M a n h a t t a n i e k l u b dla gejów The Monster.
Stanisław Ignacy Witkiewicz byl absolutnie przekonany, że na n u d n ą szarzyznę
życia skazani są n a w e t najwięksi artyści. Dlatego twierdził, iż jedyną metodą,

3
Colin Wilson „Outsider", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1959, str. 16.

11
M Y J E S T E Ś M Y TRAFIENI

Prywatna „Firma Portretowa" Janusza Kłosińskiego, czyli kolejne wcielenia rejsowego Józia: Wesołek, Demon
ciemności (zwraca uwagę zadziwiające podobieństwo do Witkacego), Pompon, Pompon zdziwiony.

żeby się z niej wyrwać, jest „artystyczne komponowanie wypadków", czyli takie
przetwarzanie rzeczywistości, aby „stalą się ona godną częścią wielkiej symfonii
życiowej". W „Narkotykach" pisał: Nie dość jest istnieć po prostu, nierefleksyjnie,
biernie, negatywnie, trzeba jeszcze swe istnienie zamanifestować wyraźnie, na tle możliwej

12
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Podczas monologu inżyniera Mamonia o polskim kinie narodzi) się duet Himilsbach-Maklakiewicz.

śmierci i otaczającej nicości . Witkacy lubił się więc fotografować - urządzał seanse
4

m i n i przybierał różne wcielenia. Swój słynny „Autoportret w i e l o k r o t n y


w l u s t r a c h " wykonał w m u n d u r z e carskiego oficera, p o t e m fotografował się
w sędziowskiej todze i stroju kowboja. Przed obiektywem stawał się dziwacznym
wujciem z Kalifornii, potworem z Dusseldorfu, Wielkim Mogołem, Towariszczem
Pieriesmierdłowem patrzącym na egzekucję mienszewików; parodiował także
Włodzimierza Majakowskiego. Pozował do „nieznanej fotografii n i e z n a n e g o
aktora kinowego Carfaldo Ricci" oraz u d a w a ł „najlepszy uśmiech Lorda Fitzpur
na regatach w S o u t h a m p t o n " .
W prowadzonej przez Witkacego Firmie Portretowej pracował nie tylko on
sam, wielki artysta, ale także kolejne wyimaginowane jego sobowtóry: Witka-
siewicz (szef g a b i n e t u cywilnego), Witkasiński (kasjer), Witkaze (sekretarz
generalny), Witkasik albo Witkasieńko (kursor).
Z tej najlepszej tradycji czerpali więc - świadomie lub nie - Maklakiewicz
i Himilsbach.
- Kiedy Piwowski kręcił „Rejs", m i a ł e m takiego w o d n e g o świra, że byłem
zapalonym motorowodniakiem. Pływając nocą po Zalewie Zegrzyńskim moto­
rówką, zaglądałem przez bulaje i patrzyłem, co dzieje się w kabinach na statku.
Cisza, ja płynę na pagaju, para uchodząca z komina wydaje lekki syk, a niebo
rozświetla księżyc i gwiazdy. Górny i dolny pokład jest pusty, świecą się tylko
poręcze, ja wstaję w łódce i zaglądam do okien. Oni t a m tacy strasznie na serio
odgrywają swoje role. Fascynowała m n i e ta powaga i skupienie, które zobaczy­
łem. Poważni ludzie robią poważny film, bez żadnych wygłupów - odtwarza
swoje spostrzeżenia z planu „Rejsu" Andrzej Kondratiuk.
- To bardzo zabawne, że odebrał on filmową fikcję na statku „F. Dzierżyński"
jako rzeczywistość - komentuje Marek Piwowski i opowiada: - Pamiętam, że
kolejny już dzień siedziałem w m o n t a ż o w n i n a d sceną o polskim kinie z Makla-
kiewiczem i Himilsbachem. Cały czas zastanawiałem się, gdzie zrobić cięcie

4
Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Narkotyki. Niemyte dusze", Warszawa 1975, str. 320.

13
MY JESTEŚMY TRAFIENI

i jak zmontować nakręcony materiał. Nagle wszedł Andrzej Kondratiuk, zoba­


czył całą scenę, zaiskrzyły mu oczy i powiedział: „Puść całe, wszystko, tak jak
leci". Okazało się, że było to najlepsze rozwiązanie. Wreszcie spadł mi k a m i e ń
z serca.
- Utkwiła mi ta scena w m o n t a ż o w n i na ulicy Łąkowej w Łodzi. Pracowali­
śmy wtedy nad swoimi debiutami - ja nad „Dziurą w ziemi", a Marek n a d „Rej­
sem". Poza u w a g a m i dotyczącymi m o n t a ż u sceny o polskim kinie na p e w n o po­
wiedziałem mu także, aby zachował cały nakręcony materiał filmowy. Niestety,
tak się nie stało - konstatuje Kondratiuk.
Wtedy, w trakcie powstawania „Rejsu", na planie spontanicznie rodziła się też
przyjaźń między Maklakiewiczem a Himilsbachem. Spotkali się na pokładzie
statku płynącego w dół Wisły. Reżyserski debiut Marka Piwowskiego był także
aktorskim debiutem Himilsbacha, mającego wówczas już 39 lat. Natomiast Ma­
klakiewicz, który wcześniej zagrał przecież kilka niezłych ról w teatrze i filmie,
prawdziwą gwiazdą polskiego kina stał się dopiero, gdy zyskał nowego niezwy­
kłego partnera.
- To oni nadawali ton ekipie na statku „F. Dzierżyński". Gdzieś tak w okolicach
Ciechocinka całkowicie zdominowali towarzystwo. Wodzili rej, zwłaszcza gdy
kończyły się zdjęcia, chociaż Maklakiewicz miał także bardzo dużo pomysłów
podczas realizacji poszczególnych scen. Wymyślał gagi i dialogi. Na p e w n o był
współtwórcą tej komedii. Wiele scen, które wspólnie zagrali, nie znalazło się
w filmie. To sprawiło, że widzowie mają niedosyt i zastanawiają się, co jeszcze
ta dwójka wspólnie wyczyniała przed kamerą. Ta tajemnica, paradoksalnie,
w przyszłości przyczyniła się do wielkiej popularności i legendy duetu - opowiada
Feridun Erol, asystent reżysera „Rejsu".
Kiedy Marek Piwowski zabiegał w j e d n y m z największych polskich banków
o fundusze na realizację „Rejsu 2", usłyszał, w jaki sposób m o ż n a wykorzystać
mit pary aktorów.
- Panie reżyserze, zrobimy zbliżenie tych takich dwóch metalowych uchwytów
do cum, co zawsze są na nabrzeżu. I tu uwaga: jeden będzie w kształcie głowy
Maklakiewicza, a drugi Himilsbacha, czyli tego, no, jak mu t a m było, Sidoro-
wskiego. Wszystko nakręcimy szerokim obiektywem, co nazywa się rybie oko,
czyli fish-eye. Na pierwszym planie główki Maklaka i Jasia, a w tle dajemy statek,
którego miękki k o n t u r rozpływa się w porannej mgle. Taki miły klimacik jak
z Turnera albo Kurosawy - ciągnął rozmarzony bankowiec.
Tymczasem słynny duet ma się świetnie. Co roku rosną rzesze jego wielbicieli
oraz przyjaciół, którzy pili z Maklakiewiczem w Spatifie albo wpadli na Himils­
bacha w bramie, kiedy wprowadzał element baśniowy do szarej rzeczywistości.
Aktualne zdają się słowa marszałka Józefa Piłsudskiego, który na dorocznych
zjazdach legionistów zwykł powtarzać: „Gdybym miał was tylu, gdy wyruszałem
z Oleandrów!". Wyłamuje się z tej postawy Krzysztof Skiba, j e d e n z twórców
Pomarańczowej Alternatywy, dzisiaj ekstrawagancki s h o w m a n i lider kapeli
rockowej Big Cyc. Twierdzi, że legenda Maklaka i Himilsbacha jest przytłaczająca,
a w całej Polsce, głównie w knajpach, gdzie bywają artyści, roi się od jej ofiar.
Skiba wzywa więc do okrutnej zbrodni.

14
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Zabić Zdzisława Maklakiewicza będzie trudno! Głównie z tego powodu, że ten od ład­
nych paru łat nie żyje. A mimo to uważam, że dla dobra polskiej kultury powinno się
czym prędzej zabić Maklakiewicza. I to najlepiej w duecie z Janem Himilsbachem. Ten
drugi też nie żyje, co wcale nie ułatwia, a wręcz przeciwnie - utrudnia ukatrupienie. (...)
Całkiem niedawno trafiłem w warszawskim Spatifie na sędziwego profesora politechniki,
który od lat chleje wódę przy stoliku, przy którym kiedyś upił się Maklak z Himilsbachem.
Profesor żyje wspomnieniami, jak to dwadzieścia lat temu Maklakiewicz otarł się o niego
w knajpie, idąc z talerzem pełnym bigosu - twierdzi Krzysztof Skiba . 5

J e d n a k M a m o n i Sidorowski nie poddają się łatwo. Legenda trwa, a kandyda­


tów do zajęcia ich nadzwyczajnej pozycji w świadomości Polaków jakoś nie
widać. Co więcej, obaj p a n o w i e coraz częściej podlegają reaktywacji. Kadry
z Himilsbachem pochodzące z „Wniebowziętych" zostały wykorzystane jako
zdjęcia niejakiego Stanisława Łabędzia, czyli tytułowego Kalipso z filmu Adka
Drabińskiego.
Nieśmiertelność i dobre zdrowie duetu potwierdza fakt, iż w 1997 roku zarów­
no Zdzisław Maklakiewicz, jak i J a n Himilsbach pojawili się w filmie Olafa
Lubaszenki „Sztos". Reżyser tej nostalgicznej komedii o b a r w n y m życiu oszu­
stów w gierkowskiej Polsce wykorzystał cytat dźwiękowy z „Wniebowziętych".
Miał to być ukłon w stronę twórców jednego z moich ulubionych filmów oraz kolejny
kamyczek do ogródka nostalgii i tęsknoty za czasami, które minęły bezpowrotnie - zwie­
rzał się reżyser w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Kino" . Bohaterami 6

„Sztosu" jest para hochsztaplerów - doświadczony, z bogatym dorobkiem za­


w o d o w y m Eryk ( J a n Nowicki) oraz uczący się dopiero złodziejskiego fachu
„ S y n e k " (Cezary P a z u r a ) . Obaj jadą na kolejną akcję. J a k zwykle oszukują
zagranicznych turystów przy wymianie pieniędzy (złożone w plik b a n k n o t y są
niepostrzeżenie zamieniane na równo pocięte kawałki gazety). Wreszcie zmę­
czeni bohaterowie zatrzymują się w hotelu. Długo nie mogą zasnąć i wtedy słyszą
dialog dobiegający z hotelowego korytarza:
- Zostaw im to wszystko tutaj.
- Trzeba mieć ambicję.
- Trzeba mieć ambicję, chłopie.
- Niech se podfruwajki...
- Trzeba mieć ambicję, chłopie! Stawiaj to tu.
- Niech se podfruwajki nie myślą, że mają do czynienia z frajerami. Czekaj,
p o u s t a w i a m im to trochę.
- Idziemy w kimę.
To oczywiście rozmowa Lutka Narożniaka (Jan Himilsbach) z Araszką Kozłow­
skim (Zdzisław Maklakiewicz), kiedy to obu zalotników objuczonych alkoholem
i różnymi specjałami nie chcą wpuścić do pokoju poderwane w Rzeszowie dziew­
czyny. Dialog został jednak zacytowany z d w o m a poważnymi - szczególnie dla
miłośników „Wniebowziętych" - błędami. Prawie cała przytoczona rozmowa

5
Krzysztof Skiba, „Skibą w mur - zabić Maklakiewicza", „Wprost", nr 6 z 2003 r., str. 118.
6
Małgorzata Sadowska, „«Czterej pancerni» i «Sztos»", rozmowa z Olafem Lubaszenką, „Kino"nr 7
z 1997 r., str. 44.

15
M Y J E S T E Ś M Y TRAFIENI

Maklakiewicza i Himilsbacha toczy się na hotelowym korytarzu. Jednak ostatnie


zdanie - „Idziemy w k i m ę " - jest w oryginale wypowiadane w następnej scenie
i to w innym zupełnie miejscu, kiedy wyczerpani dobijaniem się do pokoju pań
bohaterowie komedii Andrzeja Kondratiuka leżą już grzecznie w swoich łóżkach.
Gdańsk jest miejscem hotelowych przygód wniebowziętych - t a m przylatują
Lu tek i Araszka wraz z zapoznanymi w Rzeszowie dziewczętami (w rzeczywistości
sceny te były kręcone w Łodzi). Tymczasem Eryk i „Synek" słyszą glosy Makla­
kiewicza i Himilsbacha w hotelu „gdzieś na Mazurach", najpewniej - jak wynika
z akcji filmu - w Malborku. A t a m nie tylko w 1972 roku, ale i dzisiaj samoloty
Polskich Linii Lotniczych LOT nie dolatują!
Identyfikacja miejsca, w k t ó r y m dwaj b o h a t e r o w i e „Sztosu" słyszą głosy
Maklakiewicza i Himilsbacha, sprawia sporo kłopotów także r e c e n z e n t o w i
komedii Lubaszenki, Andrzejowi Kołodyńskiemu. Krytyk pisze bowiem: Kluczem
do tego filmu jest zabawny wtręt z „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka, rozmowa
Himilsbacha z Maklakiewiczem, których glosy nie do podrobienia słyszy w sopockim
Grandzie Synek, bohater „Sztosa" . 1

Cóż, p o m y ł k i są j e d n a k na t r w a ł e w p i s a n e w n a s z e życie. Chcąc uczcić


siedemdziesiątą rocznicę urodzin J a n a Himilsbacha - który według metryki
przyszedł na świat w nieistniejącym d n i u 31 listopada 1931 roku, co p o t e m
pisarz komentował lakonicznym stwierdzeniem: „Jeden dzień w tą, jeden dzień
w tamtą, co za różnica" - jego rodzinny Mińsk Mazowiecki postanowił nazwać
imieniem aktora most na rzece Srebrnej. Pomysł przegłosowano, ale patronowi
zarzucano zbyt duże przywiązanie do alkoholu. „Wielkim ludziom nie należy
grzebać w życiorysach" - oponował wówczas jeden z radnych, Maciej Cichocki,
nauczyciel geografii w m i ń s k i m gimnazjum. Burmistrz n a t o m i a s t w przemó­
wieniu trafnie powiedział o Himilsbachu, że „jedną nogą stał na Olimpie, a drugą
w szambie".
Wszystko wskazuje na to, że w Toruniu powstanie z kolei p o m n i k Maklakie­
wicza i Himilsbacha, którzy - jak kiedyś Kościuszko i Pułaski - stają się naszy­
mi b o h a t e r a m i narodowymi. Nie pisząc poematów, nie wygrywając bitew,
w których pokonywaliby przeważające siły wroga, udało się im pozyskać sym­
patię rodaków. Cokołem tego osobliwego toruńskiego p o m n i k a będzie łódka
motorowa Katarzynka, która pojawia się w pierwszych scenach „Rejsu". Teraz
jest ona zakotwiczona w Toruniu przy Bulwarze Filadelfijskim. Według pomy­
słodawców w łódce zostaną osadzone postacie Maklakiewicza i Himilsbacha.
Odlane w metalu sylwetki aktorów naturalnej wielkości mają zachęcać do tego,
aby usiąść koło n i c h i popłynąć sobie w rejs... Na k o n k u r s ogłoszony przez
Stowarzyszenie Komitet Rejs wpłynęło aż trzynaście prac rzeźbiarskich. Wyróż­
niono cztery projekty - jeden z nich będzie zrealizowany.
- To świetnie, że chcą im postawić p o m n i k n i e m o n u m e n t a l n y i pozbawiony
cokołu. To jedyna forma pomnika, którą akceptuję. Cokoły odbierają bowiem
ludzki wymiar przedstawianych postaci, które przecież - jak każdy z nas - skła­
dają się również z w a d i słabości. Oni wykreowali się na poziomie zwykłego

7
Andrzej Kolodyński, „Nostalgia bliższego stopnia", „Kino" nr 7 z 1997 r., str. 42.

16
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Duet z marmuru, o którym zapewne Himilsbach powiedziałby, że w odróżnieniu od książek,


nikt sobie nim dupy nie podetrze.
człowieka, więc ich pomnik też powinien stanąć na poziomie ulicy - podkreśla
A d a m Hanuszkiewicz, który przez parę lat współpracował w Teatrze Narodo­
w y m z Maklakiewiczem.
Rada miasta Torunia była prawie jednomyślna przy podejmowaniu decyzji
o b u d o w i e pomnika. Radni lewicy i prawicy wykazali zadziwiającą zgodność,
okazując się miłośnikami „Rejsu", „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". Padł
tylko jeden głos sprzeciwu. Niezależny radny Roman Półtorak wyjaśnił, że m o ­
n u m e n t y należy stawiać tylko b o h a t e r o m n a r o d o w y m albo upamiętniać nimi
miejsca martyrologii. „Czy władze Torunia nie mają ważniejszych spraw do
rozwiązania niż budowanie pomnika d w ó m przeciętnym aktorom tylko dlatego,
że film, w którym występowali, był kręcony w Toruniu?" - pytał radny.
- Himilsbach i Maklakiewicz to postacie kultowe. Mało kto wie, na jaki opór kiedyś na­
trafiały Na każdej kolaudacji mówiono: „Dosyć już Polski Himilsbacha i Maklakiewicza ".

17
2. W n i e b o w z i ę c i . . .
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Mówili tak i ci, którzy chcieli różowych telefonów, i ci, którzy uważali, że Polak dźwiga
brzemię niewoli. Nie pasowali ani jednym, ani drugim, bo ośmieszali wszystko. Proszę
wyobrazić sobie Himilsbacha i Maklakiewicza w rolach towarzyszy partyjnych. Albo jako
partyzantów AK - cala sprawa się rypie! Może odbierałoby się ich pozytywnie, ale jestem
pewien, że prawdziwi AK-owcy też by protestowali. Himilsbach i Maklakiewicz totalnie
kompromitowali każdą tezę. Opór przeciwko nim był oporem przeciwko rzeczywistości.
Protestowali wszyscy - moraliści, inkwizytorzy, marzyciele. Nikt nie był przygotowany
na prawdziwych przedstawicieli epoki - twierdził J a n u s z Kondratiuk, reżyser
„Dziewczyn do wzięcia", brat Andrzeja, k t ó r e m u asystował przy kręceniu
„Wniebowziętych" . 8

Słynny duet aktorski raz nawet „nie pasował" - j e d n a k wyłącznie z przyczyn


merytorycznych - Markowi Piwowskiemu, gdy kręcił swój drugi film fabularny,
„Przepraszam, czy tu biją?". W głównych rolach - oficerów Milicji Obywatelskiej
- wystąpili znani bokserzy: Jerzy Kulej (inspektor Milde) oraz J a n Szczepański
(inspektor G ó r n y ) . Ten o s t a t n i grał w b a r d z o e l e g a n c k i m g a r n i t u r z e , który
dostał na planie filmu. Szczepański n o w y m w s p a n i a ł y m strojem chciał zaim­
ponować „swojej kobiecie". Ubłagał kierownika produkcji, podpisał odpowiednie
kwity i w k o ń c u poszedł do d o m u w p i ę k n y m g a r n i t u r z e . Po kilku d n i a c h ,
ciągnąc nogę za nogą, ledwie dowlókł się na plan. Miał na sobie co p r a w d a
pożyczone ubranie, ale było ono poszarpane i b r u d n e . Mistrza olimpijskiego
rozpierała j e d n a k d u m a : „Ale nie związali mnie! Pięciu milicjantów było. Nieśli
m n i e do nyski na ramionach. Ale nie związali, nie dali rady!". Zdjęcia zostały
odwołane na trzy dni. J a n Himilsbach, k t ó r e m u w „Przepraszam, czy tu biją?"
przypadło tylko epizodyczne zadanie aktorskie - „Biały niedźwiedź w zoo" -
skarżył się potem wszystkim przy wódce: „Piwek nas zdradził. Wziął sobie, kurwa,
do głównych ról bokserów, a nie m n i e ze Zdziśkiem. Ale popamięta swój błąd.
Zobaczy, że jak sportowcy sobie popiją, to na koniec zdjęć jeszcze mu solidnie
wpierdolą".
- Przecież Maklakiewicz i Himilsbach nie mogli zagrać u m n i e w filmie mili­
cjantów! Oni byli kompletnym przeciwieństwem prawa, stali po drugiej stronie
barykady. Każdy z nich miał twarz anarchisty. To mistrzowie destrukcji: czego
się dotknęli, od razu się rozpadało na kawałki. Byli też nośnikami niezależności
i swobody. Reprezentowali m a r g i n e s , a więc tę część społeczeństwa, której
k o m u n a nie zniewoliła - tak Marek Piwowski tłumaczy swoją decyzję o obsadzie
w „Przepraszam, czy tu biją?".
Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla
zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata
Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika.
Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci
i pożyczali pieniądze. Janek Himilsbach, idąc do knajpy, nie wkładał garnituru, tylko
przebiegle umieszczał każdą ze swoich sztucznych szczęk w innej kieszeni, żeby nie zgubić
obu razem. Ludzie, patrząc na nich, cieszyli się i uspokajali. Bo przecież jest im tak

8
„Szansa na odlot" - mówi Janusz Kondratiuk, reżyser „Złotego runa", rozmawia Katarzyna Bielas,
„Gazeta Wyborcza" nr 119 z 1998 r., str. 14.

18
MY JESTEŚMY TRAFIENI

dobrze, mimo że jest im tak źle, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Obaj artyści
bronili też praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie
żeby wygrać pare złotych w totolotka i przelatać to samolotem... Albo, jeżeli nie ma się
szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji,
beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci -
pisał J a n u s z Głowacki, w s p ó ł s c e n a r z y s t a „Rejsu", w felietonie „Bez h a p p y
e n d u " . Potem dodawał także - z właściwą sobie ironią - że ludzie ich kochali,
9

bo czuli n a d n i m i swoją wyższość, widzowie byli przecież porządniejsi, lepiej


ubrani, a na twarzach nie mieli d w u d n i o w e g o zarostu.
Po „Rejsie" - zanim stworzą ekranową parę przyjaciół - Zdzisław Maklakie­
wicz i J a n Himilsbach w 1972 roku jeszcze trzy razy spotykają się na planie
filmowym. W „Jeziorze osobliwości" Jana Batorego występują w epizodzie: grają
d w ó c h c h u l i g a n ó w stojących przy b u d c e telefonicznej. Ich n a z w i s k a nie są
n a w e t wymienione w czołówce. U Jerzego Sztwiertni w filmie „Siedem czerwo­
nych róż, czyli Benek Kwiaciarz o sobie" Maklakiewicz pojawia się w roli inży­
niera Zdzisława Bartkowiaka, a Himilsbach jest następcą tytułowego Benka
Kwiaciarza. Podobnie zostali obsadzeni przez Janusza Morgensterna w świet­
nym obrazie „Trzeba zabić tę miłość". Maklak ma być dyrektorem (ale nie można
go dostrzec na ekranie), a J a n e k jest dozorcą na budowie. W filmie, do którego
scenariusz napisał J a n u s z Głowacki, zazwyczaj w krótkich humorystycznych
epizodach wystąpiła jeszcze cała plejada „rejsowych" aktorów: Andrzej Dobosz
(Filozof), J a n u s z Kłosiński (śpiewak Józio), Leszek Kowalewski (Missisipi),
Eugeniusz Gajewski, a także Tomasz Lengren.
Prawdziwą parą filmowych przyjaciół Maklakiewicz i Himilsbach stają się
dopiero w k o m e d i a c h Andrzeja K o n d r a t i u k a , który zrywa ze s c h e m a t e m :
Maklak - inżynier, J a n e k - człowiek z marginesu. Ich relacje „demokratyzują
się", a istniejąca n a p r a w d ę pomiędzy n i m i przyjaźń zostaje wyświetlona na
ekranie. W komedii „Wniebowzięci" - nazywanej „lotniczym «Rejsem»" - są już
parą sympatycznych prostaczków, outsiderów, którzy przez chwilę dzięki wy­
granej spełniają swoje marzenia. Latający samolotami Zdzisław Maklakiewicz
nosi zresztą te same okrągłe przeciwsłoneczne okulary, z którymi na pokładzie
statku paradował inżynier M a m o n . Ma je także przy sobie w kolejnym filmie
nakręconym z Himilsbachem, komedii „Jak to się robi".
- Na planie „Rejsu" Maklakiewicz sam wymyślił sobie rekwizyt w postaci
wielkich przeciwsłonecznych okularów, których normalnie nie nosił - opowiada
Piwowski.
- „Jak m a m zagrać inteligenta, to muszę założyć okulary" - dodaje, cytując
Maklakiewicza, Feridun Erol.
- Ciemne okulary były e l e m e n t e m kostiumu „tajemniczego Maklaka", czło­
wieka o wielu obliczach. Dlatego ukrywał pod nimi swoją prawdziwą twarz. To
była m a s k a . Zdzisiek potrafił o b a n d a ż o w a ć sobie rękę: „Zobacz, tak będzie
lepiej" - mówił. Wówczas tworzył postać rannego. We „Wniebowziętych" też

9
Janusz Głowacki, „Ścieki, skrzeki, karaluchy; utwory prawie wszystkie", BGW, Warszawa 1996,
str. 733.

19
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Stynne ciemne okulary „wymyślone" przez Maklaka na planie „Rejsu" zagraty potem we „Wniebowziętych"
i komedii „Jak to się robi".

miał obandażowaną rękę, co od razu prowokowało wyobraźnię: coś musiało się


wydarzyć, ale co? - opowiada Kondratiuk.
Bohaterowie „Wniebowziętych" w nakręconym rok później filmie „Jak to się
r o b i " mają i d e n t y c z n e n a z w i s k a , ale noszą już swoje p r a w d z i w e i m i o n a .
Himilsbach, czyli Lutek Narożniak, przeistacza się więc w pisarza Jana Narożniaka,
n a t o m i a s t Maklakiewicz, czyli Araszka Kozłowski, staje się niezłym reżyserem
Zdzisławem Kozłowskim. Teraz bawią się w Zakopanem. Udając filmowców,
używają życia, sporo piją i co chwila podrywają nowe dziewczyny.
Jak to się stało, że Andrzej Kondratiuk zetknął się na swojej artystycznej dro­
dze z Maklakiewiczem i Himilsbachem, a potem przeniósł na ekran ich praw­
dziwą przyjaźń?
W 1966 roku Andrzej Kondratiuk nakręcił d w u d z i e s t o m i n u t o w y film
„Chciałbym się ogolić". Był to jego ostateczny sprawdzian przed p l a n o w a n y m
debiutem w zespole filmowym Syrena, kierowanym przez profesora Stanisława
Wohla. Dwie główne role przypadły Zdzisławowi Maklakiewiczowi (psychopa­
tyczny fryzjer-morderca) oraz Ignacemu Gogolewskiemu (goląca się ofiara).
- Zdziśka, który dobrze zagrał, polubiłem od pierwszego wejrzenia. Zresztą
za film dostałem nagrodę na festiwalu w Oberhausen. Po ukończonych zdję­
ciach wypłacono n a m należną ratę. Odbieramy więc wszyscy pieniądze. Pije­
my z Maklakiewiczem symbolicznie, po setce. Pełna kultura. Rozstajemy się.
Ja idę do Spatifu. Tam spędzam noc. Czas mi się kurczy. Rano w r a c a m sobie
Nowym Światem, oglądam w okolicy Chmielnej kobiety upadłe, zachodzę do
Bristolu po ciepłe bułeczki i kogo pierwszego spotykam? Zdzicha. On się śmie­
je. „Patrz - m ó w i - kupiłem za twój film ortalion, ale co ja m a m w ortalionie!
Cha, cha, cha". Pokazuje zamrożone pół litra z kłosem - pierwszorzędnej eks­
portowej! No więc jak mogliśmy się z n i m od razu nie polubić! - w s p o m i n a
Andrzej Kondratiuk.
Jego pierwsze spotkanie z J a n e m Himilsbachem wyglądało zupełnie inaczej.

20
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Maklakiewicz bandażuje rękę na planie „Wniebowziętych". Obok niego reżyser Andrzej Kondratiuk. W ten sposób
aktor wciela się w swoją rolę Araszki Kozłowskiego, a widza powinno nurtować pytanie:
co się stato bohaterowi filmu?

Iga Cembrzyńska, Andrzej Kondratiuk i Zdzisław Maklakiewicz w mieszkaniu reżysera.

21
M Y J E S T E Ś M Y TRAFIENI

- J a n k a poznałem na basenie Legii. Zwróciłem na niego uwagę, bo miał pa­


skudne białe slipy z czerwonym paskiem. W dodatku musiał je podtrzymywać,
bo były za obszerne i spadały. Podszedł do m n i e i powiedział: „Jest taka sprawa.
Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka. Brakuje mi pięć złotych". „Nie ma
problemu, tak się złożyło, że m a m " . „No, są jeszcze ludzie". Potem widziałem
go w związku literatów. Siedział sam. Był nawalony. Luminarze - ludzie pióra,
pędzla i dłuta - unikali go jak diabeł święconej wody. Unikali n a w e t jego wzro-

„To byta prawdziwa przyjaźń" - wspomina Himilsbacha Andrzej Kondratiuk.

ku. Wstydzili się go, a n a w e t trochę bali, bo czasem potrafił być bardzo szczery.
Ja podszedłem i zapytałem, czy pamięta spotkanie na Legii. On na to: „Jak się
masz? Siadaj, kurwa, dziadu. Są jeszcze ludzie". To była prawdziwa przyjaźń -
opowiada Andrzej Kondratiuk.
Reżyser „ W n i e b o w z i ę t y c h " po raz pierwszy na e k r a n i e swoich przyjaciół
zobaczył w „Rejsie" i p o t e m przeniósł ich do komedii. Marek Piwowski cały
czas j e d n a k u w a ż a , iż w jego filmie śmieszniejsze były d w a i n n e duety: J a n
Himilsbach i Stanisław Tym oraz Zdzisław Maklakiewicz i Missisipi. Ten ostatni
to rejsowy Poeta, który n a p r a w d ę nazywał się Leszek Kowalewski. Przezwisko
Missisipi przylgnęło do niego, ponieważ podczas castingu zaśpiewał z opero­
w y m zacięciem piosenkę „Missisipi, moja rzeko".
- Po „Rejsie" nie myślałem o tym, aby stworzyć jakiś scenariusz specjalnie dla
Maklaka i Janka. Chciałem jednak obsadzać ich w przygotowywanych projektach
filmowych. Wówczas co jakieś dwa, trzy tygodnie spotykałem się ze Stanisławem

22
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Tymem i pisaliśmy scenariusze. Tytuły kilku z nich jeszcze p a m i ę t a m : „Szary


krokodyl", „Czerwony kur"... - opowiada Marek Piwowski.
Wtedy także powstał pomysł na ekranizację opowiadania Milana Kundery
„Edward i Bóg". W filmie miał zagrać Himilsbach. Marek Piwowski jeździł nawet
w tej sprawie do Pragi. Gdy rozmawiał z czeskim pisarzem i znanym dysydentem,
służba bezpieczeństwa cały czas obserwowała mieszkanie, w którym się spotkali.
Kundera był j e d n a k na indeksie nie tylko w Czechosłowacji, ale i w Polsce, więc
ostatecznie film nie powstał.
- W o p o w i a d a n i u Kundery dyrektorka szkoły jest obrzydliwą babą; miał ją
zagrać Himilsbach. Edward był nauczycielem. Spotyka dziewczynę. Zakochuje
się w niej. Jest t a m wspaniała scena. Nauczyciel dla swojej ukochanej postano­
wił uwierzyć w Boga. „Ty byś Boga zagrał" - mówił do mnie Piwek. Mnie jednak
ten Edward bardziej pasował - opowiada Janusz Kłosiński.
Andrzej Kondratiuk - w przeciwieństwie do Marka Piwowskiego - od samego
początku swojej przygody z filmem tworzył kameralne scenariusze właśnie dla
d u e t ó w aktorskich. Być może dlatego, że z b r a t e m J a n u s z e m stanowią jedyny
w swoim rodzaju team artystyczny. Zawsze lubił więc pracować we dwójkę. I na
takiej liczbie współpracowników zawsze poprzestawał.
- Nie lubię kolektywu. Wychowałem się obok. Kolektyw to dla mnie tyrania
przeciętniaków. Nie znoszę żadnych zespołowych działań. Nie znoszę komisji. Tam

Andrzej Kondratiuk zagrał utana W paryskim mieszkaniu Romana Polańskiego


w szkolnej etiudzie Romana Polańskiego gra Krzysztof Komeda, autor muzyki
„Gdy spadają anioły". do „Noża w wodzie" i „Dziecka Rosemary".

23
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Wybitny tancerz i choreograf Konrad Drzewiecki z czarnym pudlem Jules'em Romana Polańskiego.

wszystko się uśrednia. Obcina się więc wszelkie ekstrema - z góry i z dołu - tnie się
po skrzydłach, a ja potrzebuję skrzydeł. Inaczej przecież nie można fruwać - mówi
Andrzej Kondratiuk, który z Andrzejem Bonarskim napisał najpierw scenariusz
swojego debiutu fabularnego „Dziury w ziemi", a p o t e m - „Hydrozagadki".
Z Himilsbachem wymyślił „Wniebowziętych", a ze Zdzisławem Maklakiewiczem
„Jak to się robi". W 1961 roku, gdy był jeszcze w łódzkiej szkole filmowej, napisał
scenariusz „Ssaków". Potem film na jego podstawie nakręcił Roman Polański,
który studiował na wydziale reżyserskim o rok wyżej od twórcy „Wniebowziętych".
Zresztą obaj filmowcy często współpracowali - Andrzej Kondratiuk wystąpił
nawet w szkolnej etiudzie Polańskiego zatytułowanej „Gdy spadają anioły".
- Romek pojechał już do Francji, on wiedział, że chce być na Zachodzie. Ja nie
miałem wtedy żadnych planów; szkoła filmowa była wówczas wyspą skarbów
w morzu szarej robotniczej Łodzi. Mieliśmy kolorowe życie, oglądaliśmy wspa­
niałe filmy: „Obywatela Kane", komedie Tatiego, awangardę lat dwudziestych,
„Balet mechaniczny" Legera, „Psa andaluzyjskiego" Bunuela. Można było wy­
skoczyć na panienki albo kupić butelkę wina. W r a m a c h warsztatów m u s i a ł e m
jeszcze nakręcić obowiązkowe ćwiczenie na taśmie kolorowej ORWO. Dostałem
za tę etiudę nagrodę na festiwalu studenckim: aparat fotograficzny Zorka. Po­
t e m zostałem wydelegowany do Grenoble na festiwal kultury studenckiej -
opowiada Andrzej Kondratiuk.
Do Francji reżyser pojechał razem z kilkoma młodymi ludźmi z uczelni arty­
stycznych. Wśród nich był Krzysztof Komeda, który wcześniej napisał muzykę
do „Dwóch ludzi z szafą". Polański zaprosił ich do siebie, do Paryża. Kręcił
wówczas etiudę „Chudy i gruby" („Le gros et le maigre"), w której grał także
główną rolę. Układy choreograficzne w y k o n y w a n e przez reżysera były dziełem

24
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Andrzej Katelbach - paryski mecenas polskich artystów.

Konrada Drzewieckiego. W inspirowanym twórczością Becketta filmie, do któ­


rego muzykę znowu skomponował Komeda, obok reżysera (Chudy), wystąpił
także Andrzej Katelbach (Gruby).
- To były lotnik Dywizjonu 303, potężny grubas, który prowadził we Francji
fabryczkę sztucznych kwiatów. Pamiętam, jak w jakiejś knajpce na Montmartrze
wykonywał taniec o nieokreślonej choreografii i nazwie „chuja, chuja" i machał
rewolwerem. Gdy ktoś z młodych polskich artystów przyjeżdżał do Francji, to
Katelbach zaraz pokazywał mu Paryż i dawał zarobić w swoim zakładzie,
zwłaszcza przy wieńcach nagrobnych. Pracowali u niego nawet Zbyszek Cybulski
i Bobek Kobiela. W stolicy Francji trafiłem do mrocznego mieszkania na Rue de
Vaugirard, które przypominało lokum Trelkowskiego z „Lokatora". Na śniadanie
jedliśmy chrupiące bagietki i piliśmy beaujolais. Na obiad grejpfruty. Potem były
pierwsze w życiu ślimaki i pierwsze panienki z Saint Denis po dwadzieścia fran­
ków. Do dzisiaj p a m i ę t a m intensywne zapachy paryskich dzielnic, pieczonych
kasztanów, frytek i egzotycznych owoców - opowiada Andrzej Kondratiuk,
którego ówczesne życie i przygody z Polańskim przypominały „ruchome święto"
Ernesta H e m i n g w a y a i F.S. Fitzgeralda (który w swoich n o t a t k a c h o autorze
powieści „Komu bije dzwon?" złośliwie napisał: Wyciągnie pomocną dłoń do każdego,
kto zrobił większą karierę niż on).
W końcu lat 60. Paryż odwiedził także Zdzisław Maklakiewicz. Do stolicy
Francji pojechał z Teatrem Narodowym. Zachłysnął się Paryżem, a p o t e m
wszystkim opowiadał taką oto nieco sarkastyczną i odrobinę sprośną historyjkę:
„Tu stoi wieża Eiffla. Ja się rozglądam raz w prawo, raz w lewo. Patrzę - bagietki
są, wino jest, kawa jest, Pigalle jest, dziewczyny są. Tylko ja nic parter, nic parler.
No ale franki są, no to może by tak... No i rzeczywiście. Ona podchodzi do mnie

25
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Roman Polański ze swoim mercedesem cabrio oraz pudlem Jules'em.

i od razu mówi: Comme si, comme ca, a ja do niej oui, oui, oui. No i ona wzięła
mnie na górę. Myślę sobie: jestem w niebie - Paryż, dziewczyny, Pigalle, wino,
Francja, diety, bagietki, wieża Eiffla. Ona wyjęła mi tego mojego; myślę sobie:
Boże, Boże, Boże. Po chwili pokazała pierś. O Chryste Panie! A ona zrobiła tak:
pyk, pyk, pyk i już u m n i e było po wszystkim!
Z pełnego uciech Paryża Kondratiuk i Polański pojechali do Rzymu, gdzie
szukali sponsorów dla nowego projektu filmowego, „Noża w wodzie". Prze­
pustką do świata wielkiej kinematografii miała być szkolna etiuda Polańskiego
„Dwaj ludzie z szafą", nagrodzona na pięciu międzynarodowych festiwalach.
Poszukiwania p r o d u c e n t ó w skończyły się fiaskiem. Do Paryża Kondratiuk,
Polański i jego czarny pudel Jules wracali całkowicie spłukani, jadąc odkrytym
mercedesem 170 SL. Trzydzieści kilometrów przed Paryżem reżyser „China­
t o w n " postanowił pobić swoim kabrioletem rekord prędkości. Próba nie trwała
długo. Samochód na pierwszym rondzie wyleciał z drogi.
- M o j a torba z a p a r a t a m i fotograficznymi znalazła się na drzewie, a my
odbyliśmy taką rozmowę: „Stało ci się coś?". „Nie". „To klawo". Za to samochód
skrzywił się, przybierając kształt równoległościanu. Mogliśmy więc poruszać się
najwyżej pięć na godzinę. Tak dojechaliśmy do Paryża. Zostałem w mieszkaniu,
a Romek poszedł do swojego krewniaka po pożyczkę, którą mieliśmy podzielić
się po połowie. W drodze powrotnej całą swoją dolę wydał na uciechy cielesne.
Pieniędzmi, które zostały, podzieliliśmy się równo - wspomina Andrzej Kondratiuk,
który z zagranicznych wojaży przywiózł kilka „cennych" drobiazgów: długopis,
buty i kiść bananów.
Roman Polański lubił popisywać się swoim samochodem. Podobnie jak Zby­
szek Cybulski - ukochany aktor Maklakiewicza i jego idol - który czynił to jed­
n a k w zupełnie inny sposób. Po zakończeniu zdjęć w Szwecji do filmu „Kochać"

26
MY JESTEŚMY TRAFIENI

Roman Polański oraz Andrzej Kondratiuk. Autoportret w lustrze.

i otrzymaniu sporego jak na polskie w a r u n k i h o n o r a r i u m , Cybulski kupił sobie


sportowe volvo. Za jego kierownicą nigdy jednak nie siadał.
Inspiracją dla Andrzeja Kondratiuka, wówczas s t u d e n t a trzeciego roku wy­
działu operatorskiego, do napisania scenariusza „Ssaków" był niepozorny gwasz
Witolda Wojtkiewicza wiszący w M u z e u m Sztuki Nowoczesnej w Łodzi. Malutki,

Jeden z ssaków, czyli Henryk Kluba, który zagrał także w etiudzie Polańskiego JDwaj ludzie z szafą", a potem został
rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Schillera w Łodzi.

27
MY JESTEŚMY TRAFIENI

nierzucający się w oczy obrazek przedstawiał mur, ogród i dwie zdeformowane


postacie. Pierwsza z nich ciągnęła wózeczek, druga na n i m siedziała.
- Postanowiłem napisać o d w ó c h takich, co mają sanki. Chciałem stworzyć
krótką, zabawną, surrealistyczną groteskę. Każdy - jak z n a m y naszą ludzką
n a t u r ę - woli być wieziony niż występować w roli konia pociągowego. Licytacja
różnych przypadłości miała wzbudzać litość w partnerze i zapewniać komfortowe
miejsce pasażera. Tłem dla sceny byłaby beckettowska biel. Nagle z Francji
powrócił Romek; w e z w a ł go Jerzy Bossak, żeby o m a w i a ć „Nóż w w o d z i e " .
Pokazałem mu scenariusz. „Stary, naprawdę mi się podoba", powiedział Romek.
„Jeśli tak, to może ty zrobisz ten film, a ja w e z m ę kamerę", zaproponowałem -
opowiada Andrzej Kondratiuk.
Roman Polański do scenariusza „Ssaków" dopisał jeszcze kilka scen, również
tę, gdy obaj b o h a t e r o w i e są z a b a n d a ż o w a n i od stóp do głów, aż w końcu ich
sylwetki całkowicie znikają na tle białego śniegu. Zmodyfikował też końcówkę
etiudy, wymyślając zgrabną p u e n t ę . Gdy wreszcie bohaterowie tracą sanki,
przez chwilę panuje między nimi pełna zgoda. Wkrótce jednak stan harmonii się
kończy i od n o w a zaczyna konflikt. Wykorzystując wszelkie możliwe chwyty,
walczą o to, kto kogo ma nieść na barana.
Do projektu przyłączył się operator Andrzej Kostenko. Był bardzo c e n n y m
nabytkiem dla ekipy filmowej, bo właśnie otrzymał spadek. Wszedł zatem do
spółki z wkładem sześciu tysięcy złotych. „Ssaki" miały bowiem powstać jako nie­
zależna produkcja o całkowitym budżecie 34 tys. zł. Profesor Stanisław Wohl,
dziekan wydziału operatorskiego łódzkiej szkoły filmowej, pozwolił na zrealizowa­
nie „nadobowiązkowego ćwiczenia". Tak tę scenę w swoich wspomnieniach opisuje
Roman Polański: Prywatne posiadanie sprzętu trzydziestopięciomilimetrowego i negatywu
było niedozwolone, musieliśmy więc jakoś obejść przepisy. Zapaliliśmy po cygarze i wkroczy­
liśmy do gabinetu Wohla w szkole filmowej, ostentacyjnie puszczając kłęby dymu. Spytał,
czy chcemy go uwędzić. Cygara są nieodzowne - odparliśmy. Przychodzimy jako producenci . 10

Polański i Kondratiuk otrzymali więc w końcu profesjonalną kamerę, Arriflexa.


Dostali także oficjalne pismo z wieloma pieczęciami adresowane do producenta
taśmy filmowej z prośbą, aby sprzedał im ją po cenie państwowej. Realizacja pro­
jektu stała się możliwa, gdy Studio Małych Form Filmowych Se-Ma-For obiecało,
że etiuda zostanie zakupiona.
- Niestety, wówczas na którymś p l e n u m KPZR towarzysz Chruszczow skryty­
kował dekadenckich abstrakcjonistów. Se-Ma-For wziął sobie do serca to wy­
stąpienie i postanowił robić wyłącznie filmy lalkowe. Wycofał się więc z naszego
projektu. Na szczęście pojawił się Wojtek Frykowski, syn b a r d z o b o g a t e g o
fabrykanta. „Ja w a m pożyczam pieniądze, nie ma żadnego problemu" - powie­
dział Frykowski, który wystąpił zresztą w epizodzie. Z naszymi aktorami - Henry­
kiem Klubą i Michałem Żołnierkiewiczem - u m o w y podpisaliśmy na serwetkach
w Klubie Aktora na ulicy Kościuszki w Łodzi. Z piwnicy wziąłem waciak mojego
ojca, w którym wrócił z Rosji. Romek też przyniósł jakieś łachy i tak ja ubrałem
jednego ssaka, on drugiego. Sanki zaprojektował wybitny scenograf Jerzy Skar-

10
Roman Polański, „Roman", Polonia, Warszawa 1989, str. 137.

28
MY JESTEŚMY TRAFIENI

żyński; jego rysunek też powstał na serwetce, tym razem


j e d n a k w warszawskim Spatifie. Wyznaczyliśmy sobie diety
pięć razy większe od p a ń s t w o w y c h i ruszyliśmy do Doliny
Kościeliskiej, aby kręcić zdjęcia na tle w s p a n i a ł e g o nierze­
czywistego h o r y z o n t u - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Praca n a d filmem t r w a ł a dziesięć d n i . Potem podczas
kolaudacji przeprowadzanej przez Naczelny Zarząd Kine­
m a t o g r a f i i „ S s a k i " o b r o n i ł y się z t r u d e m , o t r z y m u j ą c
zaledwie troję za walory artystyczne. Film chciano zdys­
kwalifikować z p o w o d u złej ekspozycji. Tymczasem Kon­
dratiuk świadomie dwukrotnie prześwietlał materiał filmowy
tak, aby uzyskać efekt m a k s y m a l n e g o kontrastu pomiędzy
bielą i czernią. Miało to dodatkowo potęgować efekt migo­
tania nawiązujący do początków kina. Potem nagle coś się
odkręciło w polityce kulturalnej i m i m o w s p o m n i a n e g o
wystąpienia genseka Chruszczowa Se-Ma-For zakupił jednak
„Ssaki". Pieniądze wyłożone na produkcję wraz z h o n o r a ­
r i u m a u t o r s k i m z w r ó c o n o F r y k o w s k i e m u . Tak wyglądała
pierwsza niezależna produkcja filmowa w Polsce Ludowej.
Potem więc „Guinnessa Księga Filmu" mogła nazwać Andrzeja
Kondratiuka najwszechstronniejszym filmowcem świata.
Realizując swój film „Cztery pory roku" (Polska 1985) był on
również jego producentem, scenarzystą, operatorem, scenografem,
kompozytorem, dźwiękowcem, rekwizytorem, oświetleniowcem
i odtwórcą jednej z ról. „Cztery pory roku" były wyjątkiem wśród
filmów wyprodukowanych w krajach komunistycznych, gdyż ich
realizacja została w całości sfinansowana przez Andrzeja Kondra­
tiuka . Zresztą dzisiaj także jego d o m w Gzowie to po trosze
u

aktorska k o m u n a , wspaniały naturalny plener dla zmienia­


jących się wciąż „czterech pór roku" oraz profesjonalne studio,
w którym rodzą się n o w e projekty - j e d n y m z nich jest
utrzymany w hrabalowskim klimacie „Bar pod Młynkiem".
Realizacja dwóch innych wczesnych pomysłów Andrzeja
Kondratiuka przebiegała w zdecydowanie bardziej typowy
sposób. Film „Nad wielką wodą" znowu opowiadał o dwójce
mężczyzn. Tym razem w rolach głównych wystąpili Bogumił
Kobiela i J a n Ptaszyn-Wróblewski, którzy próbują zepchnąć
dużą łódź z piaszczystej plaży do morza. Zmęczeni bezowoc­
n y m wysiłkiem podróżnicy zasypiają. Budzi ich przypływ,
a łódka, z którą tak długo nie mogli sobie poradzić, kołysze
się już daleko od brzegu na wysokich falach.

" „Guinnessa Księga Filmu. Fakty i osobliwości", PWN, Warszawa 1994,


str. 171-172.
MY JESTEŚMY TRAFIENI

- To prawda, że bardzo często wykorzystuję w swej twórczości duety. Ale nie


tylko ja, przecież robił to choćby Cervantes i wielu, wielu innych. Zawsze m u s i
być ten drugi. Jako zwierciadło, alter ego albo zaprzeczenie partnera. Z kim, jak
nie z drugą osobą, mogę dywagować o tragifarsie pod tytułem życie. Gdybym
robił to sam, oznaczałoby, że jestem obłąkany albo pracuję n a d m o n o d r a m e m .
Duet jest naturalną strukturą dramatyczną, którą bardzo lubię i do której zawsze
będę wracał. W tym układzie o b s e r w a t o r e m relacji między d w i e m a osobami
j e s t e m ja - tłumaczy Andrzej Kondratiuk.
W kolejnej etiudzie, zatytułowanej „Balon", widzimy parę bohaterów, którzy
za wszelką cenę pragną oderwać się od ziemi. Odrzucają balast - kotwicę oraz
drabinę - i unoszą się ku górze. Nagle balon zaczyna opadać. Wówczas bohate­
rowie wyrzucają wszystko, co znajduje się w gondoli. W końcu zdejmują ubra­
nia. Gdy i to nie pomaga, jeden z lecących wyrzuca drugiego za burtę. M o m e n t
później okazuje się, że balon wcale się nie unosił. Jedynie tło było w p r a w i a n e
w ruch, co wywoływało u pasażerów - i oczywiście widzów - wrażenie lotu
w przestworzach. Bohaterowie zrywają dekoracje i już pogodzeni, wspólnie
pompują balon, ciągle marząc o prawdziwej podróży Ten film to już konkretna
zapowiedź „Wniebowziętych".
- Pamiętam, że przy okazji pracy n a d jakimś filmem w stojącym w hangarze
samolocie IŁ-18 kręcono sceny z „niby lecącej maszyny" - opowiada Zbigniew
Chadryś, kierownik ośrodka informacji techniczno-ekonomicznej PLL LOT SA.
- Fragmenty nieba były z a m o n t o w a n e na stelażach przytwierdzonych do wyso­
kiej metalowej konstrukcji zaopatrzonej w kółka. Asystenci reżysera biegali jak
oszalali, przesuwając c h m u r y za o k n e m . W taki sposób u widza patrzącego
z wnętrza samolotu oraz w wizjerze kamery powstawało wrażenie lotu w prze­
stworzach.
- To nie był mój film. Kręcąc wewnątrz samolotu, wystarczyło przeekspono-
wać okno: wtedy na taśmie filmowej pojawiała się wyżarta biała plama. Można
było także po prostu zawiesić firanki - taką radę dostałem podczas realizacji fil­
mu „Chciałbym się ogolić", gdy m a r t w i ł e m się, że za o k n e m ciągle zmienia się
światło. Natomiast we „Wniebowziętych" trzeba było opuścić na okienka samo­
lotu plastikowe zasłonki - wyjaśnia Andrzej Kondratiuk.
Wniebowzięci artyści najczęściej spotykali się w P a r t u m i a r n i , gdzie zamiast
ambrozji p o d a w a n o zazwyczaj tanie krajowe w i n o z dużą zawartością d w u ­
tlenku siarki. Swoją niezwykle oryginalną n a z w ę lokal zawdzięczał n a z w i s k u
Andrzeja P a r t u m a , a w a n g a r d o w e g o poety, m a l a r z a i m u z y k a , który s k r o m n ą
k a w i a r n i ę w pobliżu p o m n i k a Mickiewicza na K r a k o w s k i m Przedmieściu
w Warszawie obrał na główną a r e n ę swoich n i e k o n w e n c j o n a l n y c h działań
artystycznych. J e d n o z nich polegało na przeciągnięciu przez jedną z najważ­
niejszych ulic stolicy t r a n s p a r e n t u z n a p i s e m „Milczenie a w a n g a r d o w e " .
W latach 60. w ł a ś n i e w tej k a w i a r n i najłatwiej było spotkać P a r t u m a , który
z z a p a ł e m toczył dyskusje o sztuce. Dopiero w l a t a c h 70. „ p r z e k w a t e r o w a ł
się" do k a w i a r n i SARP-u na Foksal, gdzie przesiadywał przy stoliku m a l a r z a
abstrakcjonisty Henryka Stażewskiego. P o t e m n o w a fala działań artystycz­
n y c h z a n i o s ł a g o d o l o k a l u Związku P o l s k i c h A r t y s t ó w P l a s t y k ó w p r z y
Mazowieckiej.
W Partumiarni w zasadzie sprzedawano w i n o na wynos, ale ustawiono parę
stolików w wolnej przestrzeni. Przy nich obok plastyków przesiadywali literaci
- Andrzej Brycht, Stanisław Grochowiak, Ernest Bryll, Roman Śliwonik, J a n
Himilsbach oraz Józef Gielo - przedwojenny kamieniarz, przyjaciel i m e n t o r
Himilsbacha.
- Z tamtych odległych czasów pozostała anegdota, jak to zagubieni kiedyś
podczas jednej ze swoich eskapad Józef Gielo razem z J a n k i e m Himilsbachem
zasnęli w zimie pod gołym niebem. Jedyne, co mieli pod ręką, aby się „przy­
kryć" - osłaniając nieco od wiatru i mrozu - to były drzwi od wychodka. Była
w nich j e d n a k dziurka od klucza, więc ktoś z nich musiał się przeziębić - opo­
wiada Leszek Płażewski, scenarzysta, pisarz, a wcześniej niezły bokser w a r ­
szawskiej Polonii, w której próbował boksować także Himilsbach.

31
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Szlachetna szermierka na pięści była także pasją Romana Śliwonika, pisarza


i poety, chodzącego po Warszawie w długiej czarnej pelerynie. Nie rozstawał się
z drewnianą laską, która służyła mu głównie do karcenia chuliganów. Kiedyś
zaprezentował swój nowy dynamiczny prawy sierpowy. Cios okazał się niezwykle
skuteczny: Marek Piwowski stracił przedni ząb. W swoich opublikowanych
wspomnieniach, zatytułowanych „Portret z bufetem w tle", Śliwonik tak scha­
rakteryzował Himilsbacha: Promienność z niego nie tylko biła, ale waliła wszystkimi
porami. Sporo miejsca poświęcił także opisowi walki pięściarskiej, którą stoczyli
zwalisty Andrzej Brycht oraz reprezentant wagi piórkowej Jan Himilsbach, który
rozpędził się, pochylił jak byk na arenie i pobiegł przed siebie cwałem. Dopadł do najbliż­
szego pojemnika na śmieci, wyrżnął w niego głową, rozległ się huk, brzęk, Jan nie upadł.
Stał. Pomimo tych trudności Himilsbachowi udało się zwyciężyć w tym nierów­
n y m pojedynku.
Roman Śliwonik opisuje także, jak wyglądały spotkania autorskie najlepszego
pisarza wśród kamieniarzy. Oto jedno z nich - odbyło się w krakowskim klubie
Rondo:
Spotkanie rozpoczął ktoś, może aktor, kto próbował przeczytać prozę Janka. (...) Janek
znieważył człowieka dukającego jego opowiadanie i zaczął sam czytać. Słuchanie nietrzeź­
wego i czytającego Himilsbacha było przeżyciem tak strasznym, że aż niewyobrażalnym
i niezrozumiałym. W imię czego? Bo tylko ja wiedziałem, że Janek pisać umie, ale czytać
się nie nauczył. (...)
- Panie Himilsbach!!! Panie Himilsbach! - Z pierwszego rzędu zaczął się wznosić,
wibrować, dygotać głosik dziewczyny. - Przecież pan w ogóle nie potrafi pisać! To nie jest
literatura, to jest coś strasznego, napisanego nie po polsku, bez sensu, bez myśli, bez kom­
pozycji, to urąga polszczyźnie i nam wszystkim! To...

Jan Himilsbach - najlepszy pisarz wśród kamieniarzy i kamieniarz wśród pisarzy.

32
DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Jazgot i drżenie intelektualne głosu dziewczyny na chwilę dramatycznie zawisły, urwały


się i w lukę, w chwilową ciszę wszedł ochrypły głos autora.
-A co pani w ogóle robi? - spytał niebezpiecznie spokojnie Himilsbach.
- Jestem studentką na wydziale filologicznym. Na uniwersytecie.
- To do garów, kurwo - ryknął Himilsbach . 12

W tamtym czasie w autorze „Łez sołtysa" nie zostało już nic z subtelności poety,
choć debiutował poezją, a nie prozą.
- Zaczynałem jak 99 proc. młodych pisarzy. Ten jeden procent zanim zacznie,
ma ciocię, wujka lub i n n e g o z n a j o m k a pracującego w k u l t u r z e . Po p r o s t u
w y s ł a ł e m wiersze do „Expressu Wieczornego". Odpisali mi, że p o w i n i e n e m
popracować n a d ortografią, ale równocześnie skierowali do Związku Literatów
Polskich - opowiadał Himilsbach . B

Do historii polskiej liryki przeszedł jednak nie jako autor subtelnych erotyków
ani wynalazca nowego rodzaju wersyfikacji, lecz twórca najdłuższego tytułu
wiersza: „Na przyjazd Ali-Bam-Sulejmana, delegata Arabskiego Związku
Młodzieży Demokratycznej, który przybył na Festiwal Młodzieży do Warszawy
15 lipca 1955 roku. Dworzec Główny, peron szósty, tor drugi". Według innej relacji
był to „List do Achmeda Sulejmana z Sudanu, który w drodze do ojczystego
kraju z Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie odwiedził Polskę". Sam
utwór składał się natomiast zaledwie z kilku linijek.
Drukował w „Twórczości", „Przedpolu" (dodatek do „Sztandaru Młodych")
i „Nowej Kulturze", w której pisał także młody dziennikarz Marek Piwowski.
W tej ostatniej redakcji nie cieszył się j e d n a k dobrą sławą. Według oceny Alicji
Lisieckiej, zastępcy redaktora naczelnego „Nowej Kultury" J a n Himilsbach to
pederasta, człowiek nieodpowiedzialny, który odgrażał się, że z „Nową Kulturą" zrobi po­
rządek . 14

Nie poezja jednak, lecz proza - silna i męska - bardziej odpowiadała Himils­
bachowi, który nie tylko pracował jako kamieniarz na warszawskich Powąz­
kach, ale także wykuwał w kamieniu posąg robotnika z młotem (ozdobę jednego
z socrealistycznych g m a c h ó w stojących przy w a r s z a w s k i m placu Zbawiciela),
i podobno - jak sam się przechwalał - stawiał też Kolumnę Zygmunta.
- To nieprawda, przecież J a n e k był wówczas dzieckiem - opowiada Edward
Cybulski, syn J a n a Cybulskiego, w którego zakładzie kamieniarskim Himils­
bach pracował. - Kolumnę Zygmunta stawiał mistrz kamieniarski z firmy ojca,
Eugeniusz Burzyński. Miał pseudonim Baba-Jaga, bo był „milimetrowiec" i nie
przepuścił żadnej fuchy. Był też nałogowym alkoholikiem - bez wódki nie zjadł
obiadu. Żona dawała mu zawsze do pracy setkę bimbru w małej buteleczce. Gdy
Janek był na kacu, często podkradał ten bimber, wlewając do butelki wodę. Potem
przychodziła pani Burzyńska i błagała nas, żeby nie zabierać mężowi alkoholu,
bo przecież on musi coś jeść! - wspomina Edward Cybulski, w którego zakładzie
kamieniarskim na Wólce Węglowej nadal jest w użyciu dłuto po Himilsbachu:

I Roman Śliwonik, „Portret z bufetem w tle", Iskry, Warszawa 2001, str. 15-16.
,J
Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", Wydawnictwo vis-a-vis/Etiuda, Kraków 2004, str. 5-6.
14
Niepublikowane akta Instytutu Pamięci Narodowej, IPN 0333/303, t. 2.

33
'niebowzicci..
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

„ a t o m o w y " odbijak z widiową końcówką, przywieziony ze śląskich k a m i e ­


niołomów. Czy ktoś, kto posługiwał się takim narzędziem, mógł pisać dobre
wiersze?
To oczywiste, że t e m p e r a m e n t H i m i l s b a c h a - przejawiający się choćby
w r e g u l a r n y m d e m o l o w a n i u w szale twórczym maszyny do pisania, p o t e m
przywracanej pieczołowicie do stanu pierwotnego - predestynował go do pisania
prozy. Miał też swojego mistrza: wszędzie chodził ze zdjęciem z dedykacją Marka
Hłaski. Po wyjeździe z Polski autora „Pierwszego kroku w c h m u r a c h " często
spotykał się z jego matką. Dostawał od niej różne medykamenty.
- W każdej książce Himilsbacha, który debiutował w sześćdziesiątym siód­
m y m roku zbiorem opowiadań „Monidło", jest jedno zdanie z Marka Hłaski -
twierdzi Leszek Płażewski.
Andrzej Wajda kiedyś powiedział: Himilsbach to Zbyszek Cybulski po wszystkim... Można
by równie dobrze dodać: Himilsbach to był Marek Hłasko po wszystkim - pisał z kolei 15

Krzysztof Mętrak. Dopiero w 1975 roku ciało Marka Hłaski sprowadzono do Polski.
Nagrobek postawiła matka pisarza, ale miejsce na Powązkach pomógł jej załatwić
J a n Himilsbach. Wszystko podobno działo się za sprawą tego, że kiedyś powie­
dział: „Trzeba M a r k a sprowadzić do kraju. Gdzie on t a m w tych Niemczech
będzie leżał? Tam nawet nie ma kumpli. Do granicy przyjedzie pociągiem, a od
granicy będziemy nieść trumnę. A za trumną będą szły te wszystkie kurwy".
W przerwach między pisaniem i obrabianiem kolejnych granitowych nagrob­
ków Himilsbach w p a d a ł do Dziekanki lub Partumiarni, gdzie królował Andrzej
Partum, już od najmłodszych lat zaliczany do „nowoczesnej cyganerii warszaw­
skiej". Pierwszą recenzję z jego a w a n g a r d o w e g o koncertu zamieściło „Życie
Warszawy" w 1958 roku. Do historii polskiego h a p p e n i n g u przeszedł natomiast
jego wielki „Koncert solowy z afiszem". Było tak: awangardowy poeta i muzyk
wraz ze swoją znajomą poszli do ulicznej budki telefonicznej. Wykręcili n u m e r
do sekretariatu ministra kultury i sztuki.
- Tu sekretariat przewodniczącego Rady Państwa, towarzysza Aleksandra Za­
wadzkiego. Proszę m n i e połączyć z towarzyszem m i n i s t r e m - zaczyna h a p p e ­
ning znajoma Andrzeja Partuma.
- Tak jest, oczywiście, już łączę z towarzyszem ministrem.
Słuchawkę przejmuje Andrzej Partum.
- Tu przewodniczący Rady Państwa. M a m y takiego bardzo u t a l e n t o w a n e g o
młodego pianistę. Zasłużył na to, aby mieć koncert w Filharmonii Narodowej.
Proszę się tym zająć; najlepiej niech to będzie koncert solowy.
- Tak, oczywiście, wszystko będzie załatwione.
- A jak t a m w waszym życiu p r y w a t n y m ?
Natychmiast po rozmowie odpowiednie polecenia od ministra kultury otrzy­
m a ł dyrektor Śliwiński, ówczesny szef warszawskiej Filharmonii Narodowej.
Wydrukowano wielkie plakaty, które błyskawicznie rozklejono po całej Warsza­
wie. Tak się złożyło, iż parę dni przed datą koncertu dyrektor Śliwiński odbierał
z rąk przewodniczącego Rady Państwa towarzysza Aleksandra Zawadzkiego

15
Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", „Tygodnik Kulturalny" nr 49 z 1988 r., str. 8.

34
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

wysokie odznaczenie p a ń s t w o w e . Skorzystał więc z nadarzającej się okazji i za­


meldował, że przygotowania do recitalu młodego utalentowanego pianisty Par­
t u m a są już zapięte na ostatni guzik. Okazało się wtedy, iż przewodniczący Ra­
dy Państwa nic nie wie ani o swojej interwencji w ministerstwie kultury, ani
0 koncercie, ani n a w e t o obiecującym m ł o d y m artyście. „Koncert solowy z afi­
szem" - choć rozpropagowany w całej stolicy - został więc odwołany.
Andrzej P a r t u m był też prekursorem niezależnej działalności wydawniczej.
W 1 9 6 1 roku wydał w ł a s n y m s u m p t e m tomik poezji „Frekwencje z Opisu". Tak
samo w y d a n y drugi tomik, zatytułowany „Powodzenie Nieurodzaj - Zwałka
Papki", opatrzył posłowiem Stefan Kisielewski: Na wierszach się nie znam, zwłaszcza
na takich, jakie pisuje Andrzej Partum. Ale pomimo to imponuje mi ten miody człowiek
swoim uporem, kultem sztuki i wiernością wobec własnej - wyimaginowanej czy auten­
tycznej, ale przecież po swojemu istniejącej - koncepcji. Wydać tomik poezji własnym
nakładem - przyznacie, że rzadko się to zdarza w naszych zuniformizowanych i zmateria­
lizowanych czasach. Tomik wydrukował zakład małej poligrafii Gryf w Warsza­
wie. Książka zawierała stwierdzenie autora, iż jest to jego w k ł a d w obchody
Tysiąclecia Państwa Polskiego.
- Partum, uprzedzając e w e n t u a l n e oskarżenia o uprawianie kapitalistycznej
działalności wydawniczej, wszem wobec głosił, że część zysku ze sprzedawanych
przez niego książek była przeznaczona dla bohaterskich obrońców Wietnamu -
opowiada Leszek Płażewski.
W jednym z kolejnych swoich wierszy - „Manifeście cudu i zwykłości" - Par­
t u m snuł poetyckie wizje: widzę rozproszone światło, w którym legły zaświaty nad
przepaścią ciemną, w której „szybowiec duszy" kształtem jej odległy - leci kierunkiem rze­
ki wyschniętych żył. To manifest wniebowziętych, żyjących poza doczesnością,
szarością i pustką codzienności.
W Partumiarni jako b a r m a n k a pracowała p a n n a Jadzia, której narzeczonym
przez pewien czas był słynny Otello, niezwykle b a r w n a postać warszawskiej cy­
ganerii, jak twierdzili jedni, albo półświatka, jak uważali inni. Otello - dobry
przyjaciel Marka Piwowskiego - mógł być pierwowzorem Lutka i Araszki, bo­
h a t e r ó w komedii „Wniebowzięci". Smakowitą anegdotę o reżyserze „Rejsu"
1 jego dobrym znajomym z Pragi przytacza w swoich zapiskach Krzysztof Mę-
trak. Słynny knajak praski, zwany Otellem, kumplowałsię z reżyserem Markiem Piwow­
skim, wychowanym na Targowej. Kiedyś zadzwonił do niego o szóstej rano: „Przyjdź,
Mareczku, mam pół basa, wypijemy". Reżyser wykręcał się: „Dziewczynę mam na jaśku,
muszę ją odprowadzić". Otello ze zrozumieniem: „A to przepraszam, Mareczku, nie wie­
działem, że ty masz niewidomą dziewczynę . 16

- Wiele słyszałem o Otellu, ponoć nawet się poznaliśmy, ale go nie pamiętam.
Gdy słyszę jego imię, przypomina mi się za to inny człowiek z Łodzi - niezrównowa­
żony, za to wesoły - no, ale przecież optymistą może być wyłącznie idiota! Miał
ksywę Lilii von Tello, stąd moje skojarzenie. Wchodził do kawiarni Honoratka,
gdzie urzędowaliśmy po wykładach. „Czy państwo pozwolą?" - mówił, kłaniał
się i śpiewał arie operowe - wspomina studenckie czasy Andrzej Kondratiuk.

16
Krzysztof Mętrak, „Dziennik z pawlacza", Puls 1997, str. 61.

35
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

- W i e m , że ulubionym filmem Otella byli „Wniebowzięci", ciągle do nich


wracał - twierdzi Leszek Płażewski.
Natomiast ulubionym powiedzeniem praskiego a m a n t a było powtarzane każ­
dego poranka zdanie: „Wstaję rano, robię przedziałek i m a m fajrant". Piwowski,
grając w „Uprowadzeniu Agaty" ojca głównego bohatera, Cygana, na pytanie,
co słychać, o d p o w i a d a : „Wstaję r a n o , robię przedziałek i m a m fajrant".
W komedii p a d a jeszcze jedno ulubione stwierdzenie Otella: „Najlepsza jest
amerykańska koszula w kratkę". Dlaczego?
- To proste - tłumaczy reżyser i cytuje swojego przyjaciela - „Zakładam ame­
rykańską koszulę w kratkę. Kupuję flaszkę. Biorę ogórki. Idę n a d Wisłę. Popi­
j a m z flaszki. Zagryzam ogórkiem. Rozpinam kołnierzyk, b o . . . najlepsza jest
amerykańska koszula w kratkę".
Stosunek do życia prezentowany przez Otella był swoistą kontynuacją tego,
co w dwudziestoleciu międzywojennym prezentował w kawiarniach i salonach
Franc Fiszer, gawędziarz i facecjonista. Jedna z anegdot ocalonych przez Romana
Lotha w jego świetnym zbiorze „Na progu świata i nieskończoności" doskonale
pokazuje to, czym n a p r a w d ę zajmował się król Ziemiańskiej.
Gość z prowincji, nie bez pretensji do życia duchowego. Niedzielny poranek. Fiszer -
świeżo wyspane, rozkoszne niemowlę tytaniczne, brodate, w nocnej koszuli, zawinięte
w czerwoną kołdrę, z fajką nad dymiącą w szklance olbrzymce herbatą.
- Metafizyka?... Jak by tu panu powiedzieć, co to takiego... Wie pan, że diabli wiedzą...
Zajmują się nią, pan rozumie, metafizykusi.
- No dobrze, proszę pana. Nie o to chodzi, tylko że cóż oni, ci metafizycy robią, czym się
zajmują?
- Jak to, co robią?! Nic nie robią!
- No dobrze, proszę pana. Dobrze, ale przecież gdyby wszyscy zechcieli tak przez całe ży­
cie nigdy nic nie robić, no to co by było?
- Wszyscy?! Co pan opowiada?! Od wszystkich nikt tak trudnej rzeczy nie wymaga . 17

Właśnie! Otello należał do tych nielicznych ludzi, którzy w piękny sposób po­
trafili nic nie robić. Miał jednak ku t e m u wszelkie predyspozycje. Był zniewala­
jąco przystojny, miał słuszny wzrost i piękne kruczoczarne włosy. Był tak wyso­
ki, że n a w e t trochę się garbił - stąd początkowo nosił przezwisko Garbus.
Dopiero potem dorobił się innego przydomku. Zaczęto nazywać go Otellem, był
bowiem niesłychanie zazdrosny. Jego ojciec, Petronio, był wyoblarzem (wyobla-
nie to kształtowanie blachy na obracających się wzornikach za pomocą narzędzi wywie­
rających miejscowy nacisk na powierzchnię blachy -jak podaje encyklopedia PWN).
Jako PRL-owski prywaciarz Petronio miał bardzo dużo pieniędzy, a syn równie
dużo wolnego czasu i fantazji. Kiedyś Otello zosta! przedstawiony przez Marka
Piwowskiego studentowi wydziału reżyserii łódzkiej szkoły filmowej, Argentyń­
czykowi Jose Luisowi de Zeo. Otello podał mu rękę i bez namysłu powiedział:
„Popieramy ruchy narodowowyzwoleńcze w krajach Ameryki Łacińskiej". Ar­
gentyński s t u d e n t wsławił się p o t e m odczytem wygłoszonym po hiszpańsku

Roman Loth, „Na progu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze", Iskry,
17

Warszawa 2002, str. 323-324.

36
DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Janusz Kłosiński na planie „Rejsu". Przygoda z filmem całkowicie


odmieniła jego życie.

w szpitalu p s y c h i a t r y c z n y m w Tworkach. Temat główny w y k ł a d u - w a l k a


z alkoholizmem - został wyczerpany po dziesięciu minutach. Następnie pacjentom
cierpiącym na psychozy alkoholowe, schizofrenię i zespoły maniakalno-depresyjne
przedstawiono zagadnienia sztuki iberoamerykańskiej. Przewodnia teza - roz­
kwit kultury jest u w a r u n k o w a n y kryzysem ekonomicznym - została wymyślona
przez Marka Piwowskiego. Pacjenci, z których nikt oczywiście nie znał ani słowa
po hiszpańsku, słuchali fascynującego półtoragodzinnego wykładu z otwartymi
ustami.
Otello, oprócz popierania ruchów narodowowyzwoleńczych w krajach Ameryki
Łacińskiej, zajmował się podbojami niewieścich serc, prowadząc życie playboya.
Janusz Kłosiński, zadający się z wieloma m u z a m i , opisał jego wyczyny w jed­
nym ze swoich szkiców literackich.
Lizak, ktoś jeszcze i Otello - wszyscy mieszkali na Pradze. Otello - wielki, przygarbiony
i miat najprzystojniejszego brata. Jąkałę. Nazywali go Antonio, bo miał wioską urodę.

37
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Otello miał dziewczynę Sławkę, która po pijaku wyskoczyła oknem. Jak to zobaczył, to tylko
zamknął okno. Sławka leżała przed domem, a w tym czasie przechodzili ojciec Otella ze
swoją kochanką.
- Patrz, Sławka się upiła.
A ona już leżała martwa. Potem Otello miał za kochankę Aniołka, córkę grabarza
z Bródna. Aniołek miała osiemnaście lat i wypijała na śniadanie pół litra wódki. Jak Otello
wracał od Aniołka z Bródna, to zadławił się własnym pawiem, nie mogli go uratować
i wyzionął ducha.
Kiedyś Otello na basenie był podpity i wrzucił do wody ratownika, który przechadzał się
wokół basenu z megafonem w ręku i dozorował kąpiących się w basenie. Okazało się, że
ratownik nie umiał pływać i mało się nie utopił.
W sądzie.
- Chciał pan utopić ratownika.
- Jak można utopić ratownika. Przecież ratownik jest od ratowania.
- W tym impulsie rozumowania macie rację. Ratownik jest od ratowania. Ale od rato­
wania innych ludzi...
- Kogo?
- Tych, co się na jego oczach topią...
- Ale nikt się nie topił. Tylko ten niedorajda ratownik. Normalnie to powinien dać
nura i strzałką wypłynąć nad wodę. Każdy chłopak z Pragi to potrafi.
- Mówicie, że dałby nura, potem strzałką i nad wodę...
- No, tak mówiłem. Dobrze pan słyszał.
- Dobrze, kurwa, słyszał? To ci powiem. Ten ratownik nie umie pływać...
- Ratownik? Nie umie? To po co kręcił się z megafonem wokół basenu i dyrygował...
- On ma jeszcze inne zadania ratownicze. (...) Bardziej skomplikowane. Dużo ważniejsze,
niż by ci się mogło wydawać.
-Jakiego rodzaju...
- Jakiego rodzaju... Ten akurat ratownik ratuje przed upadkiem moralnym...
- Moralnym? Na basenie?
Otello wyrokiem sądu dostał trzy miesiące darmowego chleba i na popicie czarną kawę.
- J a n e k Himilsbach nie miał swojego mieszkania i sypiał u różnych znajo­
mych. Przez pewien czas korzystał z kąta u m n i e . Mojej babci, która miała
osiemdziesiąt lat, podziękował kiedyś za gościnę, mówiąc: „Jak ci zrobię grób,
to będziesz w n i m miała jak w niebie" - w s p o m i n a Leszek Płażewski, który
w opowiadaniu „Pidżama", opisał historię zasłyszaną od Himilsbacha.
Płażewski pochwalił się mu kiedyś, że właśnie kupił materiał na garnitur i za­
mierza jeszcze sprawić sobie nową wspaniałą pidżamę. To słowo wywołało u Hi­
milsbacha falę traumatycznych wspomnień. „Raz jeden miałem pidżamę - opo­
wiadał. - Nie m a , kurwa, dziadu, gorszej rzeczy niż pidżama. Normalnie jest
tak. Popijesz sobie, padniesz i zapomnisz o wszystkim. Potem wstaniesz rano
i zaraz możesz iść dalej. Raz jeden w życiu napiłem się w pidżamie. Następnego
dnia rano wyszedłem na ulicę ubrany tylko w pasiastą pidżamę".
Sam Himilsbach określał siebie m i a n e m „reisera". W wywiadzie, drukowa­
n y m w tygodniku „Polityka", wspominał: Zjeździłem całą Polskę pociągami. Żyłem
jak wolny ptak. A jak żyją wolne ptaki? Opowiem o jednym moim koledze. Wyszedł sobie

38
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

któregoś dnia wieczorem na spacer i nagle na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej


przypomniał sobie, że ma kumpla w Gdańsku i że dobrze byłoby z nim pogadać. A że nie
miał akurat pieniędzy, wybrał się pieszo. Spał w stogach, łapał kury i piekł sobie w ognisku,
i tak po kilku dniach dobrnął do celu. Zapukał do mieszkania, otworzyła mu matka
kumpla: „Przepraszam bardzo - zapytał - czy zastałem Wieśka?". „Nie - mówi matka -
poszedł do kina. Ale zaraz wróci, proszę zaczekać". „Nie dziękuję, niech pani powie Wieś­
kowi, że był Drozd z Warszawy". I zawrócił. Opowieść ta przypomina pokazaną
18

w komedii Andrzeja Kondratiuka scenę odwiedzin przez wniebowziętych kolegi


z wojska (w jego roli wystąpił Janusz Kłosiński).
Pod koniec lat 60. Himilsbach był już w orbicie magii filmu oraz reżysera Marka Pi­
wowskiego - zaczął bywać też w legendarnym Spatifie. Zresztą razem ze swoim
psem Topem, z którym odwiedzał również Kameralną. Zapytany kiedyś o to, co
pies robi przy jego stoliku, odparł: „On się tylko przysiadł". Zwyczaj chodzenia
z wilczurem po kawiarniach był jednak ledwie drobną fanaberią. Himilsbach po
pijanemu urządzał niestety głośne awantury, stawał się agresywny. Wiedział o tym
doskonale obdarzony nieprzeciętnym poczuciem h u m o r u Gustaw Holoubek. Cał­
kiem prawdopodobna jest więc sytuaq'a sportretowana w tej oto znanej anegdocie:
Do Spatifu wtacza się pijany Himilsbach i od samego progu krzyczy: „Inteli­
gencja wypierdalać". Na te słowa, z właściwym sobie d o s t o j e ń s t w e m unosi
głowę znad zupy pomidorowej Gustaw Holoubek i głośno zwraca się do wszystkich
obecnych: „Nie wiem, jak państwo, ale ja wypierdalam".
Pierwszym dyrektorem warszawskiego Spatifu był Włodzimierz Sidorowski,
który kategorycznie zakazał wpuszczania do kawiarni wywołującego burdy Hi­
milsbacha. Dzięki tej decyzji przeszedł wkrótce do historii polskiej k i n e m a t o ­
grafii. Himilsbach z zemsty na dyrektorze postanowił na planie „Rejsu" przy­
brać sobie jego nazwisko i już jako Sidorowski wygłaszał do inżyniera M a m o n i a
je słynne: „Miałem aparat Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć".
- Pamiętam, że uczestnicy biesiad w Spatifie często składali się na flaszkę dla
J a n k a , który czekał przed wejściem do lokalu. Pieniądze zanosił mu Zdzisiek
Maklakiewicz - w s p o m i n a Feridun Erol.
Kultowy Klub Aktora nie był jedynym lokalem, w którym nie chciano widzieć
Himilsbacha. Roman Śliwonik zapamiętał, jak podczas jednego z festiwali po­
ezji w Poznaniu doszło do a w a n t u r y w hotelowej restauracji. Kelner starał się
wypchnąć Himilsbacha za drzwi, krzycząc: „Udaje pisarza! Na salę chce wejść".
Kiedy pewnego razu nie wpuszczono nietrzeźwego autora „Monidła" do piwni­
cy M a n e k i n na warszawskiej starówce, wściekły pisarz przez otwarte okienko
sypnął do knajpy miałem węglowym. Sala pogrążyła się w c h m u r z e czarnego
pyłu. Kiedy żądni zemsty goście wybiegli z piwnicy, natknęli się na opartego
o m u r J a n k a . Na pytanie, gdzie są ci dranie, odpowiedział: „Pobiegli w tamtą
stronę". Wściekły t ł u m ruszył we w s k a z a n y m kierunku, a Himilsbach spokoj­
nie, niezatrzymywany przez nikogo, wszedł sobie do środka. Bywalcy kawiarni
Manekin byli przedmiotem szczególnego zainteresowania Służby Bezpieczeństwa.

u
Krystyna Nastulanka, „Na co dzień i w niedzielę, z Janem Himilsbachem rozmawia Krystyna
Nastulanka", „Polityka" nr 15 z 1974 r.

39
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Lokal nie tylko był miejscem spotkań bohemy artystycznej (Miron Białoszewski,
Roman Śliwonik, Marek Hłasko) i członków klubu Krzywego Koła (Jan Józef
Lipski, Aleksander Małachowski), ale także - w e d ł u g założeń śledztwa - był
miejscem, w którym przygotowano porwanie syna Bolesława Piaseckiego. Stąd
też zadaniem kontaktu obywatelskiego o pseudonimie „Alik" było przekazywanie
milicji opinii o pracownikach (w tym o „Mańce Pryszcz" zwanej też „Czarną
Marysią") i gościach Manekina (np. „Czarny Kazio", „Melon", „Mietek Chrystus").
Oto charakterystyki niektórych bywalców lokalu (język i styl oryginalne):
ŚLIWONIK Roman. Charakteryzuje się on chuligańskim sposobem bycia, nieraz
sztucznie je podkreślającym dla wykazania swego ekscentrycznego stosunku do życia,
otoczenia i nieprzywiązywania znaczenia do posiadania pieniędzy (dziśsą, jutro nie ma).
BIAŁOSZEWSKI Miron. Bywał na jego spektaklach. Jest zwolennikiem jego twórczości.
Uważa, że reprezentuje on duży talent. Odludek unikający publicznych kontaktów. Po
lokalach nie bywał. Zboczeń jego nie zna (relacja „Alika" spisana przez mjr. J. Kuberę).
GIELO Józef. Poeta związany z „Kołem Młodych" i obecnie prawdopodobnie współpra­
cujący z redakcją „Ekranu". Przyjaźnił się bliżej z Janem Himilsbachem.
HIMILSBACH Jan. Z zawodu poeta, związany jednak wykonywaniem prac w pomni-
karstwie cmentarnym w warsztacie znajdującym się w rejonie cmentarza przy ul. Powąz­
kowskiej. Posiada liczne znajomości w środowiskach dziennikarskich i literackich. Zwią­
zany jest bliżej z wydawnictwami PIW mieszczącymi się przy ul. Foksal. Przesiaduje w ich
kawiarni oraz w kawiarni ZPL. Gdy jest w stanie nietrzeźwym co mu się często zdarza,
znajomi unikają go po lokalach i jest z nich usuwany ze względu na chuligańsko-chała-
śliwe zachowanie się '. 19

Kontakt obywatelski o pseudonimie „Alik" opisywał także wyczyny Himilsbacha


w lokalu p i w n y m - tzw. zielonej budce, usytuowanej w rejonie: ogrodzenie szpitala
dziecięcego przy ul. Kopernika - pomnik Kopernika. Między innymi stałym bywalcem
„zielonej budki" był Jan Himilsbach „doprawiający się" tam ze swoimi przyjaciółmi. Był
wypadek, że usnął on pewnego razu przy tej budce i w takim stanie znalazł go milicjant.
Piwo - niezwykle skuteczne jako „doprawiacz" - było także podawane w Spatifie.
Stąd też pochodzi anegdota opowiadana przez Marka Piwowskiego:
- Siedzimy sobie w Spatifie przy stoliku - ja, Maklak i Janek. Zamawiamy piwo.
Barmanka nalewa n a m je do kufli, pół na pół z pianą. „Trzeba ją opieprzyć" - woła
Himilsbach. „Nie, lepiej pójdziemy do sądu" - przekonuje Maklakiewicz. „A tam - sę­
dzia piwosz. Ławnicy też piwosze. Wyrok - kara śmierci" - śmieje się Piwowski.
„Na początku był chaos, ale p o t e m Heniek przyniósł pół litra" - te słowa,
w y p o w i e d z i a n e w Spatifie przez Kazimierza Grześkowiaka, dobrze oddają
atmosferę tego szczególnego miejsca.
- To była niesamowita enklawa w morzu szarzyzny, b r u d u i nudy. Tam była
inna Polska - podkreśla Feridun Erol.
Bywali tutaj nie tylko aktorzy i artyści. Obok dysydentów pojawiali się człon­
kowie Komitetu Centralnego PZPR, wódkę z takim samym zgubnym skutkiem
pili intelektualiści i tajniacy. Tu ziścił się socjalistyczny mit równości: alkohol tak
samo kładł wszystkich gości, niezależnie od profesji i poglądów politycznych.

19
Akta Instytutu Pamięci Narodowej, IPN 0204/656.

40
DLA MNIE WSZYSTKO JEDNO, DOKĄD POLECIMY

Handel walutą by! tutaj równie powszechnym zjawiskiem jak rozmowy o Martinie
Heideggerze. Ważną postacią był p a n Franio, szatniarz, który tak n a p r a w d ę
prowadził świetnie prosperujący kantor wymiany walut (kiedy zmarł w 1987 roku,
na pogrzeb przyszły tłumy). To podobno w Spatifie Antoni Słonimski opowie­
dział słynną anegdotę o radzieckim pisarzu Aleksandrze Fadiejewie, autorze
„Młodej Gwardii". W czasie spotkania w Związku Literatów Polskich, któremu
szefował Słonimski, Fadiejew miał dyskretnie spytać: „Gdzie ja tu mogę zrobić
siusiu?" „Pan? - Słonimski spojrzał na niego szczerze zdumiony. - Wszędzie!".
Podobno aktor Bogusz Bilewski z kolei zajechał kiedyś przed Spatif śmieciarką,
której p o t e m całą załogę zaprosił - w serdecznym geście podziękowania - na
kielicha. To w s z a t n i Spatifu m i ę d z y p a l t a m i sypiał p o n o ć pijany w trąbę
Himilsbach - było to oczywiście w czasach, gdy jeszcze udawało mu się sforso­
wać wejście do klubu.
Wyobraźmy to sobie: ma na sobie wymięte ubranie, jest nieogolony, głośno
chrapie. Wchodzi dystyngowane małżeństwo Centkiewiczów. Pani Wanda mówi
do męża:
- Spójrz, kochanie, jaki okropny typ tutaj leży. To skandal, w naszym Spatifie!
- Ależ kochanie, nie poznajesz? Przecież to ten słynny pisarz i aktor, p a n J a n
Himilsbach.
W tym momencie J a n e k otwiera jedno oko i cedzi przez zęby swoim ochryp­
łym głosem:
- No widzisz! Głupio ci chyba teraz, ty stara kurwo!
Z natury spokojniejszy i bardziej zrównoważony Zdzisław Maklakiewicz był
w zdecydowanie lepszej sytuacji niż J a n Himilsbach. Mógł bez żadnych prze­
szkód przesiadywać przy swoim stoliku. Tutaj zagrał też chyba najlepsze role
aktorskie swojego życia.
- Picie wódki z Maklakiewiczem było największą rozkoszą. On od razu miał
sto dziewięćdziesiąt tysięcy niesamowitych pomysłów - opowiada Feridun Erol.
- Zdzisiek kupił sobie kiedyś wodoszczelny zegarek dla nurków. Wchodzę do
Spatifu, on siedzi przy stoliku i zanurza zegarek w szklance z piwem. „Popatrz
- woła - jaki szczelny!" - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
W Spatifie Maklak śpiewał i jak przystało na członka bardzo umuzykalnionej
rodziny grał na pianinie.
- Grał raczej ze słuchu niż z n u t . Miał umiejętność harmonizowania, choć nie
kończył żadnych szkół muzycznych. Wykazywał jednak wielką kulturę muzyczną.
Jeśli zdarzały się jakieś dysonanse, to były one zamierzone, ponieważ zawsze
znajdował odpowiednie rozwiązania molowe lub durowe, tak jakby odzywał się
w n i m d u c h kompozytora albo objawiał jego własny gust artystyczny - ocenia
Kazimierz Kaczor, który razem z Maklakiewiczem pracował w Starym Teatrze.
„Po mistrzowsku m a r n o w a ł swój talent, co było wtedy w modzie" - mówił
o Maklaku Janusz Głowacki, który razem z n i m oraz Markiem Piwowskim na
serwetkach właśnie w Spatifie napisał słynny monolog o polskim kinie. Zdzi­
sław Maklakiewicz n a t y c h m i a s t odgrywał „jeszcze ciepłe" scenki, a jego inży­
nier M a m o n był jeszcze śmieszniejszy i bardziej sugestywny niż ten, który obja­
wił się później w filmie „Rejs".

41
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

„Zdzisiek Maklakiewicz po mistrzowsku marnował swój talent" - uważa Janusz Głowacki.

- Najlepsze swoje role aktorskie Maklakiewicz zagrał właśnie w Spatifie, tylko


t a m był w pełni przekonujący i absolutnie wiarygodny. Gdy inni bywalcy tego
miejsca opowiadali prawdziwe zdarzenia, to Maklak odgrywał wymyślone
przez siebie scenki, przedstawiał w ł a s n e scenariusze. Gestykulował, krzyczał,
modulował głos. To zabawne, ale kiedy w filmie miał zagrać coś podobnego, nawet
siedząc przy barze, a więc tylko jakby odtworzyć najbardziej dla siebie naturalną
sytuację, stawał się spięty, nienaturalny - ocenia Marek Piwowski, który uważa,
że najlepsze kreacje Maklakiewicz m i a ł w „Rejsie" i „ W n i e b o w z i ę t y c h " oraz
- już bez asysty J a n a Himilsbacha - jako stary nauczyciel tańca w „Polskich
d r o g a c h " J a n u s z a M o r g e n s t e r n a . J e d n a k z a największy d o w ó d g e n i u s z u
Maklakiewicza Marek Piwowski uznaje nieistniejący scenariusz, który udało
mu się „sprzedać" Andrzejowi Wajdzie.
- Maklak był bardzo sugestywny. Kiedyś, gdy sobie trochę wypił, zaczął opo­
wiadać Wajdzie scenariusz filmowy o patyczku. Reżyser, który w latach siedem­
dziesiątych m i a ł wielką siłę przebicia, b a r d z o zapalił się do tego projektu.
Następnego dnia powstało kierownictwo produkcji filmu „Patyczek", które od
razu miało papier firmowy, pieczątki i druki. Jak wszystko zostało już zorgani­
zowane, wydało się, że nie ma scenariusza. Wajda zadzwonił natychmiast do
Maklaka. Okazało się oczywiście, że scenariusz wywietrzał pomysłodawcy z gło­
wy wraz z alkoholem - opowiada Piwowski.
- Pamiętam historyjkę o patyczku - w s p o m i n a Tomasz Lengren. - Maklakie­
wicz stoi na moście z patykiem w ręku. Woła: „Robimy film" i rzuca d r e w n o do
wody. P o t e m m n i e pyta: „No jak to się nazywa, no ten taki r u c h k a m e r ą ? " .

42
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Pokazuje coś dłonią. „Panorama" - odpowiadam. „No właśnie, panoramujemy,


jak patyk spada do wody". „A potem co, ujęcie twojej twarzy?" - pytam. „Nie.
To już będzie koniec. Przecież to jest film psychologiczny!".
Wymyśloną przez Zdzisława Maklakiewicza historię patyczka - pełną psycho­
logicznej prawdy, niezwykłego d r a m a t y z m u i wdzięku - opisał także Tadeusz
Konwicki w książce-dzienniku „Nowy Świat i okolice". We wcześniejszej po­
wieści „Nic albo nic" autor „Małej Apokalipsy" wykorzystał inną scenkę, której
autorstwo przypisuje się Maklakowi. Oto w niezwykle upalne lato pijaczki ota­
czają kiosk z piwem. Z takim namaszczeniem traktują złocisty chmielowy na­
pój, iż zwyczajna b u d k a staje się świątynią, wokół której odbywa się religijny
obrzęd. Otwarte butelki z pienistym napojem podnoszą ku słońcu, przystawiają
do ust, przechylają głowy, przymykają z błogością oczy i tak zastygają. W m o ­
mencie, gdy zaczynają miarowo poruszać się grdyki, rozlega się hejnał mariacki.
Wygląda to tak, jakby tłumek pijaczków wokół budki grał na swoich butelkach.
A n a p r a w d ę grało radio. Odbiornik należący do właściciela kiosku.
- To Zbyszek Cybulski jeszcze przed Maklakiewiczem wymyślał różne kró­
ciutkie scenariusze. Kiedyś narzekał: „Cyganicha, czort, nie chcą mi dać pienię­
dzy, a m a m taki piękny pomysł. Strażak na rynku w Krakowie zamawia piwo
i pije, robiąc stosowne pauzy, równo z hejnałem" - wyjaśnia genezę tego pomy­
słu Andrzej Kondratiuk.
Zdzisław Maklakiewicz był żołnierzem Armii Krajowej, walczył w Powstaniu
Warszawskim. Stąd wiele jego opowiadań, scenariuszy i anegdot dotyczyło cza­
sów wojny. Opracował tzw. teorię dwóch bram, w której zawarł całą życiową
mądrość dotyczącą roli przypadku w życiu jednostki. Za ćwiartkę wódki podzie­
lił się nią z Andrzejem Wałkiem w warszawskim Spatifie.
„Postaw ćwiartkę, to usłyszysz teorię dwóch bram. Nie znasz jej, a przyda się twoim
wchodzącym w życie studentom". Nie dałem się długo prosić. Maklak usiadł wygodnie
i zaczął wykładać: „Trzeci dzień powstania warszawskiego, idę z kumplem ulicą, aż tu
nagle jak bomba nie kropnie! Prysnęliśmy na dwie strony i spójrz, teraz on jest wicemini­
strem, a ja drugorzędnym aktorzyną. Spytasz pewnie, dlaczego? Ano dlatego, że ja wpa­
dłem do bramy, gdzie były matki z dziećmi, a on do tej, gdzie stała AL . 20

Inną historię Maklakiewicza o animozjach między Armią Krajową i Armią


Ludową opowiada Marek Piwowski.
- Pewnego dnia dwaj faceci - powiedzmy, że byli to Andrzej Łapicki i Andrzej
Wajda - pokłócili się o to, czy ich przyjaciel Heniek podczas wojny należał do
AK czy do AL. Po dłuższej wymianie zdań zwaśnieni panowie postanowili wziąć
taksówkę i pojechać na Powązki na grób Heńka. Kiedy już stali n a d grobem
swojego przyjaciela, wpadli na pomysł, aby po prostu Heńkowi zadać pytanie:
Byłeś w AK czy w AL? Od grabarzy pożyczyli łopatę i szpadel. Zaczynają kopać.
Wreszcie, cali ubrudzeni ziemią, u m o r u s a n i na twarzy, odsłonili wieko trumny.
Nagle obok nich pojawił się Heniek. Wstał z grobu w eleganckim czarnym po­
grzebowym garniturze, c i e m n y m krawacie i białej koszuli. „Panowie, jedziemy

20
Bartosz Marzec, „Czas przyjemnie utracony. Taka była legenda SPATiF-u", „Rzeczpospolita",
22 lutego 2003 r.

43
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

do Bristolu" - zarządził. Wszyscy wsiedli do taksówki. Podczas wejścia do ele­


ganckiego hotelu zaczęły się kłopoty. Kierownik sali nie chciał wpuścić do środ­
ka utytłanych ziemią gości. Do Bristolu wszedł tylko Heniek, który zaraz usiadł
przy barze i począł odrabiać wieloletnie zaniedbania. Andrzejowie Łapicki i Waj­
da zostali na ulicy. Po chwili na n o w o rozgorzała zacięta dyskusja, czy Heniek
był w AK czy w AL - puentuje Piwowski.
W innej wymyślonej opowieści z czasów wojny Maklakiewicz mówił, jak to
urządził zasadzkę na Niemców, a gdy wreszcie wyszedł z ukrycia, okazało się, że
„to byli sami NRD-owcy". Tylko czasami poważniał. Kiedyś na rynku warszaw­
skiego Starego Miasta spotkał radziecką ekipę filmową kręcącą sceny z powsta­
nia warszawskiego. Wówczas zareagował n e r w o w o - poradził, aby filmowcy ze
Wschodu - zgodnie z historyczną prawdą - przenieśli się na Pragę i stamtąd za
pomocą transfokatora robili zdjęcia Warszawy. Maklak wymyślał także purnon-
sensowe dykteryjki. Oto jedna z nich:
- W porcie stoją wczasowicze i sypią do wody kawałki bułeczek oraz precelków
- opowiadał. - Ławica napływa za ławicą i rybki skubią okruchy. Tymczasem
zbliża się rybacki kuter, powoli wytraca szybkość. Nagle uderza burtą o nabrze­
że... - W tym miejscu zniecierpliwiony słuchacz na ogół pytał: - „No i co z tego?"
- Jak to, co z tego? - Maklakiewicz udawał obrażonego. - Tak powstają fladry!
„Rejsowy" inżynier M a m o n wraz z rozwojem swojej kariery aktorskiej coraz
bardziej uciekał od własnego środowiska. M i m o że wydawał się postacią z daw­
nej młodopolskiej bohemy (zagrał świetnie Poetę w „Weselu" Stanisława Wy­
spiańskiego), coraz częściej wybierał role cwaniaków, obiboków, ludzi półświat­
ka. Sam też chętnie przybierał postawę outsidera.
W 1977 roku kryminał „Przepraszam, czy tu biją?" Marka Piwowskiego do­
stał Złotą Kamerę w kategorii najlepszy film o tematyce współczesnej. Wyróż­
nienie przyznawał tygodnik „Film" (rok wcześniej na gdyńskim Festiwalu Fil­
m o w y m Andrzej Wajda zrzekł się głównej nagrody za „Smugę cienia" właśnie
na rzecz „Przepraszam, czy tu biją?"). Podniosła uroczystość odbywała się
w warszawskim Pałacu Staszica, w wytwornej i błyszczącej Sali Lustrzanej.
- Był Piwek, ja, Maklakiewicz i Himilsbach. Za film wzięliśmy jakieś nagrody,
potem były przemowy notabli i wreszcie rozpoczyna się w y t w o r n e przyjęcie.
A my koperty z pieniędzmi w k ł a d a m y do kieszeni i pędzimy do Ścieku - opo­
wiada Zdzisław „Bene" Rychter, który zadebiutował rolą Jerzego Kudelskiego,
czyli przebiegłego złodzieja „Belusa" w „Przepraszam, czy tu biją?". Tam zagrał
w niezapomnianej scenie przesłuchania.
- Nazwisko? - pyta milicjant.
- Kudelski - odpowiada Belus.
- Imię?
- Jerzy.
- Zawód?
- Mechanik.
- Jaki mechanik?
- Mechanik Jerzy Kudelski.
- Rozbieraj się! - krzyczy śledczy.

44
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Zdzisław „Bene" Rychter- kumpel Himilsbacha z zakładu


kamieniarskiego - zadebiutował w filmie Marka Piwowskiego
„Przepraszam, czy tu biją?". W filmie zagrał złodzieja Belusa.

- Tak od razu, bez buzi? - odpowiada Belus.


- Na planie filmu podszedł do mnie Piwek i mówi: „Zaraz przyjdzie tu kolega
z twojej pracy". Jaki kolega? - zacząłem się zastanawiać. Okazało się, że to Janek
Himilsbach, z którym poznaliśmy się na Powązkach, bo razem pracowaliśmy
w zakładzie Cybulskiego. Gdy ja zaczynałem pracę w kamieniarstwie, to on już
wystąpił w „Rejsie". Koledzy mówili, że z n a m i pracuje prawdziwy aktor. Nie
wierzyłem. Aż wreszcie pojawił się Himilsbach. Ja taki zdziwiony przyglądam
się jemu, a on do m n i e : „Masz tu, Łysy, dychę i leć po flaszkę". Wówczas byłem
początkującym kamieniarzem, a w y k u w a ł t z w baranki - w s p o m i n a Zdzisław
Rychter, aktor i założyciel Stowarzyszenia Niekonwencjonalnych Postaci Filmo­
wych „Gęba" imienia J a n a Himilsbacha, a przede wszystkim jego przyjaciel.
- Janek robił grubą robotę, pracował w grubym granicie, potrafił go pałkować
nawet dwanaście godzin bez przerwy. Pracował w firmie mojego ojca bardzo
dziwnie, zawsze na lewo, nigdy nie będąc ubezpieczony, ale przecież był z niego

45
DLA MNIE WSZYSTKO JEDNO DOKĄD POLECIMY

luzak, wolny elektron. Inni kamieniarze śmiali się z Himilsbacha, ale tak naprawdę
mu zazdrościli, bo potrafił wybić się ponad przeciętność. Gdy w jego opowiada­
niach odnajdywali historie ze swojego życia, zazwyczaj niezbyt chwalebne, to
odgrażali się, że mu stłuką mordę. J e d n a k wszystko zawsze kończyło się w ten
sam sposób. Janek stawiał flaszkę - opowiada Edward Cybulski. Himilsbach, parę
lat starszy od niego, nosił go na rękach. Znali się z Mińska Mazowieckiego, gdzie
państwo Cybulscy prowadzili rozlewnię piwa pod szyldem PSS Społem. Tam ma­
ły Janek, myjąc butelki, zarobił pierwsze pieniądze. Potem J a n Cybulski został
prezesem warszawskiej spółdzielni rzeźbiarzy-kamieniarzy a w 1956 roku otworzył
własny zakład przy ul. Powązkowskiej. Wówczas zaoferował Himilsbachowi pracę.
Jego robota polegała na skuwaniu krawężników, które pod dłutem kamieniarza
miały utracić swój kształt trapezu. Potem obrobione krawężniki służyły do obra­
m o w a n i a nagrobków. Przez tydzień w ten sposób m o ż n a było zarobić 800 zł
- przeciętna miesięczna pensja urzędnicza była niewiele wyższa.
- J a n e k nauczył m n i e pić i palić. Sam kopcił sporty i mazury - jedyne papie­
rosy pakowane w paczkach po dziesięć sztuk. Potem zaczął palić także ekstra-
mocne, ale koniecznie bez filtra. W zakładzie ojca alkohol lał się strumieniami.
Do obiadu zawsze musiała być wódka - w s p o m i n a Edward Cybulski.
Po pracy też trzeba było coś wypić, więc najlepszy pisarz wśród kamieniarzy -
nie wpuszczany już do Spatifu i wielu innych lokali - musiał znaleźć sobie ja­
kieś i n n e miejsce. Została n i m Harenda, mieszcząca się przy Krakowskim
Przedmieściu - właściwie przy Oboźnej - niedaleko uniwersytetu.
Harenda była po trosze własnością Jana Himilsbacha, on tu śniadał, obiadował -
w przenośni - tutaj urzędował i [stąd] ruszał na wieczorny obchód lokali. Każdy dzień był
naznaczony jakimś wydarzeniem związanym z Janem. (...) Zapraszający Jana snob, gość
restauracyjny, był przez jakiś czas przez Himilsbacha tolerowany i karmiony opowieściami
ze sfer wyższych, artystycznych, a następnie lżony. Ten intuicyjnie wybrany przez Janka
sposób obcowania z ludźmi przysparzał mu coraz więcej popularności, rozgłosu, wręcz
chwały. Ludzie mogą być źródłem nieustannych zdziwień. - Roman, ty kupujesz zegarek
w sklepie? - dziwił się Janek. - I tyle płacisz? Ja wszystkie zegarki mam od Henia
z Harendy za bezcen. Szatnia pana Henia przypominała sklep z zegarkami - pisał w swo­
21

ich wspomnieniach Roman Śliwonik.


Harenda była j e d n a k zamykana już o dwudziestej drugiej, gdy J a n Himils­
bach dopiero nabierał ochoty na dalszą zabawę. Wieczorem całe towarzystwo
przemieszczało się więc o kilka kroków - do mieszkania pani Izy na Krakow­
skim Przedmieściu. To było dokładnie to mieszkanie, które Chrystus stojący
przed kościołem Świętego Krzyża wskazuje palcem.
- Pani Iza, kobieta cudnej urody, miała status narzeczonej Zdzisława Makla­
kiewicza - w s p o m i n a „Bene" Rychter.
- Pamiętam, że nosiła przydomek „Drabina", bo była bardzo wysoka - dodaje
Marek Piwowski.
- To ona w latach siedemdziesiątych prowadziła coś na kształt kawiarni lite­
rackiej, która tak jak przed wojną Ziemiańska, a potem Spatif, była miejscem

21
Roman Śliwonik, „Portret z bufetem w tle", op. cit., str. 75.

46
DLA M N I E W S Z Y S T K O J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

nocnych rozmów Polaków. W mieszkaniu była jeszcze córka gospodyni Małgo­


rzata oraz bardzo stary pies z wystającą dolną szczęką, n a z w a n y Ćwiklińską.
Gdy szczekał, Himilsbach krzyczał: „Czego, k u r w o Ćwiklińska, się odzywasz,
przecież ty już d a w n o nie żyjesz!". Kiedyś szliśmy do Izy i z mijającej nas cięża­
rówki Bakutilu, która podskoczyła na wyboju, wypadła śledziona. J a n e k pod­
niósł ją z jezdni i zabrał w prezencie dla Ćwiklińskiej. Śledziona była niezbyt
świeża, więc przesmażono ją na patelni. Smakołyk dla psa nie doczekał jednak
ranka. Ktoś bardzo głodny obudził się w nocy, poszedł do kuchni i zjadł śniadanie
Ćwiklińskiej. Mało nie stracił życia - śmieje się „Bene" Rychter.
- T o Zdzisiek wymyślił imię dla p s a . O n m i a ł n i e s a m o w i t ą w y o b r a ź n i ę .
Odgrywał zresztą przed n a m i parodię spektaklu „Drzewa umierają stojąc",
z którym Mieczysława Ćwiklińska objechała pół Polski. Udawał podcięte drzewo.
W końcu kładł się na podłodze - m ó w i Andrzej Kondratiuk, jeden z bywalców
salonu U Pani Izy.
Do mieszkania na Krakowskim Przedmieściu wpadał również Janusz Kłosiński,
który pewnego dnia zatańczył z Himilsbachem tango milonga.
- Jestem żartowniś, więc gdy Janek i Maklakiewicz wyszli do drugiego pokoju,
schowałem im pełną flaszkę stojącą na stole. Przychodzą, a tu nie ma wódki.
Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem w ich oczach nienawiść - w s p o m i n a
Kłosiński.
I - Najczęściej spotykaliśmy się t a m w składzie: pani Iza (oblubienica), Zdzisław
Maklakiewicz (narzeczony), Janek Himilsbach (tatuś), ja (synek) oraz Małgorzata
(córka). Bywanie na salonie U Pani Izy to był wielki zaszczyt, byle kogo t a m nie
wpuszczano. Jedynie czasami pojawiali się jacyś studenci z Akademii Sztuk
Pięknych czy szkoły teatralnej. Przynosili w k u p n e w siatkach: chleb, boczek lub
cebulę. Za to mogli trochę posiedzieć z n a m i , a czasem także z profesorami czy
urzędnikami z ministerstwa kultury i sztuki. Potem J a n e k brutalnie wkraczał
do akcji, przerywał sielankę i mówił do nich swoim ochrypłym głosem: „A teraz
możecie spierdalać" - opowiada Rychter.
[ - Kiedyś wychyliłem się z okna tego mieszkania. Wówczas spojrzał na m n i e
Chrystus stojący przed kościołem Świętego Krzyża. Wtedy od razu odechciało
mi się dalej pić - m ó w i Marek Piwowski.
- Toż to był kompletny odlot. Po nagrodzie za „Dziurę w ziemi" zupełnie n a m
odbiło. Razem ze scenarzystą tego filmu, Andrzejem Bonarskim, wykorzystaliśmy
otrzymane zaufanie, żeby zrobić sobie totalne jaja - tak Andrzej Kondratiuk
wspomina „Hydrozagadkę".
Jego słowa przypominają nieco o s t a t n i e w y z n a n i e l a n a Fleminga, autora
cyklu powieści o Jamesie Bondzie, który tuż przed nagłą śmiercią na polu gol­
fowym, podsumowując swoje literackie dokonania, wyszeptał: „Wszystko to
przecież było tylko niesłychanym żartem". Wcześniej w j e d n y m z w y w i a d ó w
angielski pisarz powiedział: „Nigdy nie czytam tego, co napisałem, ponieważ
wówczas musiałbym sobie postawić pytanie: człowieku, jak mogłeś wymyślić
taką bzdurę?".
Tytułową zagadkę w komedii Andrzeja K o n d r a t i u k a s t a n o w i tajemnicze
znikanie wody w Warszawie podczas fali wielkich letnich u p a ł ó w Nad rozwią­
zaniem problemu głowi się szalony naukowiec, profesor Milczarek (Wiesław
Michnikowski). To on prosi o pomoc dysponującego nadprzyrodzonymi uzdol­
nieniami Asa (Józef Nowak). Superobywatel (na co dzień niepozorny kreślarz
J a n Walczak) podejmuje walkę z d e m o n i c z n y m d o k t o r e m Plamą (Zdzisław
Maklakiewicz) oraz maharadżą pustynnego państewka Kawuru (Roman Kło­
sowski), którzy za pomocą reakcji termojądrowej chcą odparowywać wodę
z polskich akwenów, t r a n s p o r t o w a ć ją w postaci c h m u r i p o t e m n a w a d n i a ć
p u s t y n i e . Ich n i e ś w i a d o m y m w s p ó ł p r a c o w n i k i e m jest n a w e t zapowiadający
pogodę w telewizji Wicherek. Geneza tej zwariowanej i oryginalnej komedii jest
j e d n a k z w i ą z a n a z wcześniejszym filmem: p e ł n o m e t r a ż o w y m d e b i u t e m
Kondratiuka pt. „Dziura w ziemi".
- „Hydrozagadka" była moją przygodą z zespołem filmowym Syrena kiero­
w a n y m przez Stanisława Wohla, którego n a p r a w d ę kocham. Był on dziekanem

4cS
CZŁOWIEK M U S I S O B I E O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

„Hydrozagadka" czyli totalne jaja.

••.A działu operatorskiego, na którym studiowałem. To on dawał mi piątki z plusem


za zdjęcia. Potem Wohl został szefem artystycznym zespołu Syrena. J e m u też
przedstawiłem jako pomysł na film historię swojej pierwszej miłości, oczywi­
ście niezwykle tragiczną. Na szczęście nic z tego projektu nie wyszło. Był rok
tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy; w t e d y urządzano antysemickie hece.
Pamiętam, że Wohl prosił m n i e , żebym z n i m chodził ulicą; zaczął się bać, tak
jak podczas okupacji hitlerowskiej. Ale teraz to on m n i e uratował. Kiedyś
w Syrenie głośno d o p o m i n a ł e m się o wypłatę pierwszej raty za film. Wtedy
k i e r o w n i k zespołu powiedział do m n i e : „ P a n jesteś artysta, bez pieniędzy
będziesz p a n bardziej w y b i t n y " , a ja chciałem go pobić. Powstrzymał m n i e
j e d n a k Wohl, mówiąc: „Andrzej, nie rób tego". No więc kierownictwo Syreny
zaprosiło m n i e wraz z m o i m scenariuszem z a t y t u ł o w a n y m „Kwiaty z pierza"
na przejażdżkę statkiem po Wiśle, który tak jak zespół filmowy nazywał się
Syrena. „Podobał n a m się twój tekst, ale teraz nie możesz go zrobić, bo nas
stąd wyrzucą. Musisz nakręcić inną rzecz. Jesteśmy bardzo słabi. Trzeba więc
zrobić coś ważnego w sensie społeczno-politycznym. Damy ci, kogo zechcesz,
do współpracy, dostaniesz r a t ę " - tak w ó w c z a s do m n i e m ó w i o n o . Statek
pływał po Wiśle, a my rozmawialiśmy, pijąc nalewkę orzechową - w s p o m i n a
Andrzej Kondratiuk.
W k r ó t c e p o t e m m ł o d e g o reżysera skojarzono ze scenarzystą A n d r z e j e m
Bonarskim. Podobnie jak bohaterów komedii „Jak to się robi", wysłano ich do
Halamy, d o m u pracy twórczej dla artystów w Zakopanem. Tam powstał scena­
riusz „Dziury w ziemi". Machina wykonawcza realizująca zaangażowany film
społeczno-polityczny od razu poszła w ruch, szybko padł pierwszy, a zaraz po
nim ostatni klaps. Zgodnie z zamierzeniami powstało „ważne dzieło", ale i tak
nie uratowało ono zespołu filmowego Syrena przed zlikwidowaniem. W jego
miejsce powstała Nike, ostateczny producent „Dziury w ziemi", którą wysłano
na Międzynarodowy Festiwal Filmowy do Karlovych Varow.

49
4. Wniebowzięci...
CZŁOWIEK M U S I S O B I E O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

- To było zaraz po roku sześćdziesiątym ó s m y m i stłumieniu Praskiej Wiosny


kiedy w Pradze Polakom nie podawano piwa. Ale Słowacy byli inni, a ja mówiłem,
zresztą zgodnie z prawdą, że kocham ich kino. Film wygrał festiwal. Dostałem
w nagrodę olbrzymi kryształ, modliłem się tylko, żeby nic na n i m nie wygrawe­
rowali. Jak przyleciałem do Warszawy, to na lotnisku pojawiła się wracająca
z jakichś zawodów ekipa naszych pływaków. Kibice pomylili mnie z wybitnym
sportowcem i chcieli m n i e n a w e t w y h u ś t a ć . „Kryształowe w i a d r o " zostało
sprzedane w komisie na Starym Mieście, pieniędzmi podzieliliśmy się z Andrzejem
Bonarskim. W ten sposób pozbyłem się pierwszej w życiu nagrody. Po tym suk­
cesie wszystkie drzwi były przed nami otwarte. Byliśmy przecież zaangażowanymi
artystami, g w i a z d a m i festiwalu w Karlovych Varach - ironicznie stwierdza
Andrzej Kondratiuk, który w „Hydrozagadce" wykorzystał wielu aktorów grających
wcześniej w „Dziurze w ziemi". Tak więc Józef Nowak z J a n a Skawińskiego
przeistoczył się w niepodlegającego sile grawitacji Asa, rodzimego Supermana
z raportówką, Roman Kłosowski, „Miecio", stał się groźnym maharadżą Kawuru.
W obu filmach zagrali też Franciszek Pieczka, Jerzy Dobrowolski i Wiesław
Gołas. Natomiast Zdzisław Maklakiewicz z prostego strażaka a w a n s o w a ł na
szalonego naukowca, demonicznego doktora Plamę. W pamięci widzów zapisała
się szczególnie jedna jego kwestia: „Komary rypią, wejdźmy do środka". Zdanie
to pojawia się także - dwukrotnie - w późniejszym filmie Andrzeja Kondratiuka,
„Wrzeciono czasu".
„Co słychać?" - pyta Iga Cembrzyńska.
„Komary rypią" - odpowiada reżyser, grający również główną rolę.
Jednak największą niespodzianką aktorską było powierzenie głównej roli - Asa
- Józefowi Nowakowi, kojarzącemu się dotychczas z k i n e m produkcyjnym.
Zagrał on przecież oprócz w s p o m n i a n e g o wcześniej Skawińskiego dwie duże
proletariackie role w „Pamiątce z Celulozy" i „Pod gwiazdą frygijską" Jerzego
Kawalerowicza. Sam też był w z o r e m socjalistycznego obywatela i stanowił

Józef Nowak rolą Asa sparodiował swoje wcześniejsze kreacje aktorskie w socjalistycznych produkcyjniakach.

50
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Józef Nowak z taką pasją wcielił się w postać fruwającego superbohatera, że nie chciał,
aby nawet w niebezpiecznych scenach dublował go najsłynniejszy polski kaskader Krzysztof Fus.

podręcznikowy przykład dla młodzieży: członek PZPR, artysta p e ł e n cnót,


społecznie zaangażowany. Było to wszakże jak najbardziej świadome pociągnięcie
reżysera, „Hydrozagadka" b o w i e m miała być przede wszystkim parodią kina
socrealistycznego. Tym śmieszniejszą i bardziej absurdalną, iż w równym stopniu
stanowiła zręczny pastisz amerykańskiego komiksu heroicznego. Zresztą oba
gatunki, jeśli chodzi o ich propagandowe znaczenie, łączyły liczne podobieństwa.
W PRL-u funkcjonowała bezwzględna cenzura, amerykański komiks zaś był skrę­
powany kodeksem analogicznym do kodeksu Haysa, który od 1954 roku obowią­
zywał twórców Hollywoodu. I tu, i tam nie wolno było okazywać jakiegokolwiek
współczucia „czarnym charakterom" oraz zabraniano przedstawiania „policjan­
tów, sędziów, urzędników rządowych w sposób mogący podważyć szacunek do
władzy". Zalecano natomiast, aby wszelkie wątki miłosne były prezentowane
w sposób podkreślający „wartość domowego ogniska i świętość małżeństwa".
Józef Nowak, wzór dla każdego członka Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywa­
telskiej (ORMO), tak wspaniale i przekonująco wcielił się w postać Asa, iż
w 1970 roku otrzymał Brązowy Medal za zasługi dla Obronności Kraju. Potem
utkwił w pamięci widzów właśnie jako aktor najczęściej kreujący postacie mili­
cjantów. Stróża prawa zagrał m.in. w filmie Andrzeja Kondratiuka „Jak to się
robi", w którym pouczał Jana Himilsbacha „w temacie przestrzegania ładu i po­
rządku". W komedii Tadeusza Chmielewskiego „Wiosna, panie sierżancie" był
romantycznym i spragnionym wiedzy posterunkowym.
- Józek Nowak był naprawdę świetny. Grał brawurowo, nie chciał nawet, żeby
nasz wspaniały kaskader Krzyś Fus go dublował. Parę razy wykonał więc sam skoki
na batucie. Józek był wzorem bohatera pozytywnego. On, partyjny towarzysz,
bawił się jednak świetnie przy kręceniu tego filmu - mówi Andrzej Kondratiuk.
„Boję się, że moje dalekosiężne plany może pokrzyżować As. Jego nie m o ż n a
kupić" - m ó w i w filmie złowieszczy doktor Plama.

51
CZŁOWIEK MUSI SOBIE Ol) CZASU DO CZASU POLATAĆ

„Czy to jest B a t m a n ? " - pyta książę Kawuru.


„Gorzej. Stosując n o m e n k l a t u r ę międzynarodową, S u p e r m a n " - pada o d p o ­
wiedź.
As miał więc u d a w a ć S u p e r m a n a , tak s a m o jak polo-cocta miała u d a w a ć
coca-colę.
Dlaczego jednak właśnie Supermana, a nie Batmana? A no dlatego, że postacie
te dzielą f u n d a m e n t a l n e różnice ideologiczne.
W czerwcu 1938 roku na ł a m a c h miesięcznika „Action Comics" ukazała się
pierwsza część komiksu zatytułowanego „Superman". Odpowiedź Batmana jest
błyskawiczna - staje się on b o h a t e r e m innej serii przygód nadczłowieka już
w maju 1939 roku. Kolejne odcinki cyklu pojawiają się w piśmie „Detective
Comics". Wspólną cechą obu bohaterów jest podwójna osobowość. S u p e r m a n -
którego przygody zostały po raz pierwszy zekranizowane w 1948 roku - w cywilu
jest niepozornym dziennikarzem brukowego pisma „Daily Planet". Nazywa się
Clark Kent. Z kolei B a t m a n to w rzeczywistości pławiący się w luksusach multi-
milioner Bruce Wayne. Głównemu bohaterowi „Hydrozagadki", Asowi, zdecy­
dowanie bliżej do Supermana. Skromny J a n Walczak jest przecież kreślarzem
w biurze projektowym, a jego największą tajemnicą jest to, że po godzinach
s u m i e n n e j pracy przeistacza się w zdolnego do najbardziej n i e s a m o w i t y c h
wyczynów Asa. Tak samo jak Superman fruwa w przestworzach. Tę jego cechę
m o ż n a wytłumaczyć tylko nadprzyrodzonymi zdolnościami.
Oryginalny amerykański S u p e r m a n jest kosmitą przebierającym się za czło­
wieka (został znaleziony w kapsule ratunkowej wystrzelonej z planety Krypton),
Batman zaś to istota ludzka, która stara się pozyskać nadludzkie właściwości. Do
poruszania się musi więc wykorzystywać silniki. Tymczasem Superman potrafi
latać podobnie jak nasz polski As.
Batman, choć w dobrej sprawie, działa z chęci krwawej zemsty. Mści się na
przestępcach z Gotham City, którzy zabili mu rodziców. Superman jest od niego
szlachetniejszy. Został wychowany na amerykańskiej prowincji, w miasteczku
Smallville. Jego przybrani rodzice, p a ń s t w o Kent, wpoili mu wielki szacunek
dla tradycyjnych amerykańskich wartości: pracy, rodziny, prawa i porządku.
Walczy więc o realizację tych w s z y s t k i c h w a ż n y c h zasad w g i g a n t y c z n y m
modelowym amerykańskim mieście Metropolis, wykorzystując wszystkie swoje
nadprzyrodzone zdolności. Podobny system wartości - lecz właściwy wzorowemu
obywatelowi socjalistycznego państwa, który przestrzega wszelkich przepisów,
nawet BHP - cechuje Asa, pijącego wyłącznie oranżadę z bąbelkami i uznającego
alkohol za największą truciznę. Podobnie jak Superman, As dysponuje nadludzką
siłą, na przykład jest zdolny do przesuwania całych składów kolejowych, dbając
przy okazji o to, aby w trakcie tych działań postępować zgodnie z zasadami bez­
pieczeństwa i higieny pracy.
Dróżnik: „Kto pan właściwie jest?".
As: „To nie jest ważne. Ważne jest przestrzeganie przepisów BHP. Zwłaszcza
na kolei. Cześć!".
Przepisy BHP były nie tylko idee fixe Asa, który sam musiał je respektować
przy wykonywaniu swoich ryzykownych podniebnych ewolucji. Bezpieczeństwo

52
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

i higiena pracy były istotnym celem propagandy socjalistycznej. Ze ścian


wszystkich hal fabrycznych, pomieszczeń biurowych, korytarzy i stołówek
plakaty apelowały o ostrożne obchodzenie się z młotkiem, d ł u t e m i obcęgami.
Jako przestrogę pokazywano robotnikom n a w e t pozbawioną rąk, zapewne
wskutek nieprzestrzegania obowiązujących w starożytności zasad BHP, Wenus
z Milo. W ten sposób apelowano: „Poznawaj przepisy BHP", „Pracuj bezpiecznie,
ucz innych", „Myj się po pracy", „Ochraniaj wzrok - zapobiegaj ślepocie",
„Dbaj o bezpieczeństwo przy transporcie", „Nie usuwaj osłon przy maszynach",
„Stosuj metody bezpiecznej pracy". Nawet naklejki na pudełkach od zapałek
oznajmiały: „Złe narzędzia przyczyną w y p a d k ó w " , stanowiły: „Ostrzeżenie
przed porażeniem elektrycznym", „Ostrzeżenie przed substancjami żrącymi"
waz dekretowały: „Zakaz smarowania części maszyn w ruchu" i „Zakaz używania
wody do gaszenia".
As jest nie tylko parodią amerykańskiego bohatera, lecz również rodzimych
herosów: kapitana Hansa Klossa, który j e d n a k dość często popijał koniak
z niemieckimi oficerami, oraz przede wszystkim kapitana Żbika. Pomysł na
stworzenie tego komiksowego bohatera powstał w głowie Władysława Krupki
z Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej oraz redaktorów wydawnictwa Sport
i Turystyka. Polski bohater miał być odpowiedzią na amerykańskich herosów
komiksu, których przygody, w y d r u k o w a n e w kolorowych zeszytach, m o ż n a
było kupić na warszawskim Bazarze Różyckiego. Co ciekawe, pojawiły się różne
pomysły n a z w a n i a dzielnego milicjanta, k t ó r e m u fizjonomię oraz sportową
sylwetkę „ p o d a r o w a ł " j e d e n z oficerów Komendy Głównej. Potem w bardzo
pociągłych rysach twarzy wszystkich b o h a t e r ó w komiksu o kapitanie Żbiku
Stanisław Barańczak doszukiwał się nawet wpływu El Greca. Stawia! także inną
hipotezę: rysownik historyjki obrazkowej ma taką samą jak hiszpański malarz
w a d ę wzroku, k t ó r a p r o w a d z i do p r z e d s t a w i a n i a postaci w deformującym
wydłużeniu. Nie od razu główny bohater komiksu miał się nazywać Żbik. Pod
uwagę brano także inne „heroiczne nazwiska", takie jak Wilk, Brutus, Brytan.
Ostatecznie postawiono na polskiego drapieżnego kota i wreszcie 11 stycznia
1968 roku pierwszy odcinek przygód kapitana Żbika mógł się ukazać w popołu-
dniówce „Wieczór Wrocławia".
Postać Asa nawiązuje wprost do takiego wzorca pozytywnego bohatera, stwo­
rzonego przez socjalistyczną p r o p a g a n d ę . Tak n a t o m i a s t główny b o h a t e r
„Hydrozagadki" został scharakteryzowany w scenariuszu:

i Kaw;aler, nie pije, nie pali, szkolę ukończy! z oceną celującą, sportowiec amator, finalista biegów przeta-
ch, przechodzi) szczepienia ochronne, w dzieciństwie nie chorował na świnkę, koleżeński, staty
zuciach, punktualny, obowiązkowy, nienaganny pracownik uśmiechnięty na co dzień, wszechstronnie
«ny, sprawny fizycznie i umysłowo. Tyle pozytywnych cech w jednym człowieku daje niepospolitą
moc i energię. Dlatego nasz bohater jest fenomenem natury!

Antagonistą Asa jest d o k t o r Plama, kapitalnie z a g r a n y przez Zdzisława


Maklakiewicza. Kim jest ten czarny charakter? Był jedynakiem rozpieszczonym
przez ojca b a n k i e r a , k t ó r y wysłał go na s t u d i a do Heidelbergu. W Europie

53
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Profesor Milczarek (Wiestaw Michnikowski) zleca Demoniczny doktor Plama (Zdzistaw Maklakiewicz)
Janowi Walczakowi vel Asowi nowe zadanie. byt antagonistą Asa.
Podobna scena zaczyna każdy film o przygodach
Jamesa Bonda.

Zachodniej ten wybitnie uzdolniony student „swój geniusz rozmieniał na drobne"


w kasynach i przybytkach rozpusty. Był playboyem, który napotkane cyrkówki
z lubością kąpał w szampanie. Pomimo tych ekscesów Plama skończył studia
z wyróżnieniem, był bowiem „bezwzględnie inteligentny". To Pascal i Machia-
velli w jednej osobie. Jest geniuszem, który jednak skapitulował przed mamoną,
bo język złota to dla niego „jedyne esperanto". Według scenariusza Plama był
również miłośnikiem patetycznej i złowrogiej muzyki Ryszarda Wagnera, o której
Woody Allen mawiał, że pod jej wpływem ma ochotę natychmiast najechać na
Polskę.
Plama i maharadża Kawuru ponoszą porażkę, nie udaje się im przeprowadzić
reakcji atomowej i ukraść wody z jeziora - ich złowieszcze plany pokrzyżował
bowiem genialny As. Czarni bohaterowie filmu, kulejąc, z t r u d e m przedzierają
się - niczym w ostatniej scenie „Popiołów" Andrzeja Wajdy - przez chaszcze.
Wreszcie docierają do furmanki, woźnicą jest reżyser „Hydrozagadki" Andrzej
Kondratiuk. Plama i m a h a r a d ż a Kawuru nie giną - zostali pokonani, ale nie
ostatecznie zwyciężeni (chyba zresztą coś knują, bo w ostatniej scenie komedii
okazuje się, że krokodyl Hermann - ich tajna broń - uciekł z ogrodu zoologicznego).
Pełen sukces odnosi natomiast As - rozwiązuje zagadkę, niszczy piekielną maszy­
nerię doktora Plamy, krystalicznie czysta woda zaczyna znowu płynąć w kranach.
Na dodatek swoje względy zaczyna okazywać mu seksowna p a n n a Jola (Ewa
Szykulska), której przestał już o d p o w i a d a ć k o n s u m p c y j n y m o d e l życia jej
dotychczasowego adoratora, pana Jurka - posiadacza zagranicznego samochodu.
W jednej ze scen ten przystojny b r u n e t (grany przez Tadeusza Plucińskiego)
pokazuje do kamery, niczym w kiepskiej reklamie, swoje ulubione p r o d u k t y
zachodniej cywilizacji, mówiąc przy tym: „Czytam «Time» i «Epocę», piję Ballan-
tine'sa, palę Winstony". To kpina z nieznanego w polskim kinie czasów PRL-u
umieszczania w planie filmowym reklamy różnych produktów. Zjawisko to,
określane angielskim zwrotem product placement, stało się dziś wręcz n a g m i n n e .

54
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Reżyser Andrzej Kondratiuk w „Hydrozagadce" Powabna panna Jola (Ewa Szykulska) oraz przystojny
zagrat woźnicę. brunet (Tadeusz Pluciński, pierwszy amant polskiego
kina) w „Hydrozagadce".

„Plus przyciąga m i n u s , negatyw ma swój pozytyw, czarne i białe, dobro prze­


ciwstawia się złu, teza i antyteza, synteza, dialektyka" - prezentuje zasady
rządzące światem profesor Milczarek. Dobro i zło są - mówiąc językiem filozo­
ficznym - kategoriami ontologicznymi. Gdy genialny, niezwyciężony, będący
ucieleśnieniem wszystkich cnót As nie będzie m i a ł ż a d n y c h przeciwników,
stanie się znowu zwyczajnym kreślarzem J a n e m Walczakiem. Młodzież nie będzie
miała pozytywnych i negatywnych bohaterów, straci m o r a l n e busole, a cały
świat pozbawiony aksjologicznych wskazówek pogrąży się w totalnym chaosie.
Podobny komiksowy czarno-biały schemat fabularny cechuje wszystkie filmy
z J a m e s e m Bondem, który zawsze walczy z szalonymi n a u k o w c a m i oraz zbrod­
niczymi organizacjami chcącymi przejąć kontrolę n a d światem. W powieściach
Fleminga były to dwie złowrogie struktury: SMERSH i SPECTRE. W kilku
książkach angielskiego pisarza oraz pierwszych filmach z bondowskiego cyklu
czarnym c h a r a k t e r e m - odpowiednikiem doktora Plamy z „Hydrozagadki" -
jest niejaki Ernst Stavro Blofeld, który najpierw w 1961 roku został przedsta­
wiony jako osobnik gnuśny i aseksualny, a dwa lata później stał się lubieżnikiem
i posiadaczem „syfilitycznego" nosa. W świetnym eseju poświęconym świato­
w e m u fenomenowi popularności agenta 007 Krzysztof Teodor Toeplitz pisze:
Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zwróci! uwagi, że urodził się on 28 maja 1908 roku
w Gdyni, czyli mieście, które wówczas nie istniało . To j e d n a k drobny, nieistotny
22

szczegół. W filmach jest za to hersztem międzynarodowej organizacji terrory­


stycznej SPECTRE ( W i d m o ) , który szantażuje m o c a r s t w a bronią m a s o w e g o
rażenia. Lubi za to koty - jego biały pers ma brylantową obrożę. Zresztą tych
wzorców i inspiracji można znaleźć więcej w „Hydrozagadce". Profesor Milczarek
kojarzy się przecież ze zwierzchnikiem Bonda z Secret Service (MI-6), z w a n y m
M., który na początku każdego filmu o przygodach agenta 007 wzywa go do siebie
i powierza jakąś tajną misję. J a n Walczak na spotkanie z profesorem zostaje

c
Krzysztof Teodor Toeplitz, „Akyrema", Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1973, str. 102.

55
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Kwiaciarka (Wiesława Mazurkiewicz) słyszy i wie wszystko, „bo reprezentuje określony resort".

doprowadzony przez trzech osobników przypominających oficerów tajnych


służb, a nie pracowników naukowych średniego szczebla. Umberto Eco opisał
bondowski schemat jako „mat w ośmiu ruchach". Najpierw Bond składa wizytę
s w e m u zwierzchnikowi, p a n u M. Potem pojawia się Zły, który daje Bondowi
łupnia (lub odwrotnie). Następnie zjawia się kobieta kocica. Superagent oczy­
wiście ją uwodzi. Wrogowie chwytają 007 i torturują. W finale Bond j e d n a k
zabija lub co najmniej unieszkodliwia nieprzyjaciół i może się wreszcie zająć
wybranką swego serca. Według tego s c h e m a t u - d o d a t k o w o wzbogaconego
parodiami amerykańskiego S u p e r m a n a oraz kina produkcyjnego - powstała
„Hydrozagadka".
- Pisząc scenariusz, świetnie się bawiliśmy z Andrzejem Bonarskim, co chwila
zaśmiewając się do łez. Byliśmy młodzi, niepoważni, nie interesowała nas ponura
rzeczywistość, ale m i m o to w filmie jest wiele podtekstów. No choćby postać
kwiaciarki grana przez manieryczną aktorkę Wiesławę Mazurkiewicz. Sprzedaje
tu i t a m kwiaty. Wie wszystko. Wiadomo więc, że reprezentuje określony resort
- opowiada Andrzej Kondratiuk.
Tajemnicze znikanie wody warszawiacy tłumaczą sobie na wiele różnych
sposobów, „lekkomyślnie szukając w i n n y c h t a m , gdzie ich nie m a " , skarżą się
na h y d r a u l i k ó w , k w e s t i o n u j ą d z i a ł a n i e p o m p , filtrów, hydroforów, „są źli,
że w o d a nie dociera na najwyższe piętra" - opowiada profesor Milczarek.
Tymczasem brak wody w k r a n a c h jest w y n i k i e m imperialistycznego spisku
określonych kół ( m a h a r a d ż y K a w u r u sprzymierzonego z d o k t o r e m Plamą),
władze nie ponoszą więc za taki stan żadnej odpowiedzialności. Podobny sche­
m a t był wówczas na porządku dziennym. Jeśli nie zagraniczni wrogowie Polski
Ludowej, to tzw. obiektywne trudności sprawiały, że zimą nie starczało prądu,
w sklepach nie było mięsa, tramwaje i pociągi jeździły n i e p u n k t u a l n i e , a klu­
cze n i e p a s o w a ł y d o z a m k ó w d r z w i w n o w o b u d o w a n y c h m i e s z k a n i a c h
spółdzielczych.

56
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Doktor Plama i maharadża Kawuru (Roman Kłosowski) Filmowy krokodyl Hermann w rzeczywistości nosit
kojarzą się z niemieckimi odwetowcami wdzięczne imię Agatka,
spod znaku Hupki i Czai.

W komedii pojawia się też krokodyl H e r m a n n (Goering?), kupiony w Japonii


przez m a h a r a d ż ę Kawuru. Treserem potwora byt argentyński emigrant nie­
mieckiego pochodzenia, były kapitan u-boota. Dlatego wściekła bestia reaguje
wyłącznie na k o m e n d ę „do a t a k u " w y d a w a n ą po niemiecku: Achtung, achtung
Hermann! Drei, zwei, ein, nul... Feuer! Torpedo loos!!! To przecież wyraźne nawiązanie
do niemieckich rewizjonistów i odwetowców spod znaku Hupki i Czai, którzy
chcą odwrócić historyczne koła sprawiedliwości dziejowej i odsunąć Polskę od
Bałtyku i Odry, pozbawiając nas prastarych piastowskich ziem.
- Agatka była urocza, bardzo ją lubiłem. Pochodziła z zoo w Płocku. Agatka
miała swój wybieg, boks zrobiony z podkładów kolejowych. Uderzała w nie
ogonem z siłą 1,5 tony. Jadła u d k a z kurczaków, tak jak w filmie. Nad jej wybie­
giem wisiała wielka lampa - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk. - Po dniu zdjęcio­
w y m na wysepce na Zalewie Zegrzyńskim, gdzie był nasz plan filmowy, często
zatrzymywali się żeglarze wracający z Mazur. Tam wznieśliśmy dekorację, b u n ­
galow. W n i m spotykał się Zdzisiek, czyli doktor Plama, z maharadżą. Kończą
się zdjęcia. Mnie się podoba, zostaję na cichej wysepce, reszta ekipy - trzydzieści
osób, k t ó r e ciągle czegoś o d e m n i e chciały - wyjeżdża. Wsiadają do k u t r a
i odpływają. Cisza. Można usiąść, napić się czerwonego winka i pomarzyć.
Komary rypią. Cudowny zachód słońca. Zmierzch. Potem gwiazdy n a d e mną,
a ład moralny we m n i e . Noc, zarys b u n g a l o w u , obok krokodyl jak m a r t w a kło­
da. Nagle słychać jakieś głosy, żeglarze. Z okrzyków wnioskuję, że są ostro na­
waleni, towarzystwo jest mieszane. Śmiechy i okrzyki:
- Patrz, kurwa, jakiś prywaciarz pierdolony postawił tu sobie chałupę. Jak to
się im w głowach przewraca.
Z tarasu wołam: - Teren prywatny, proszę opuścić wyspę.
- Pierdol się, kurwa.
- Panowie, ja ostrzegam, to się źle dla was skończy. Poszczuję was krokodylem.

57
CZŁOWIEK MUSI SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

- Patrz, pierdolnięty.
- Niech jeden z was spróbuje wejść!
Jeden osiłek wychodzi. Zapaliłem lampę.
- Czy chcesz, żebym cię poszczuł krokodylem?
Agatka poczuła błysk światła i walnęła ogonem. Ale spieprzali!
- Ty, tu wariat mieszka, spierdalamy stąd.
To była świetna scena filmowa - śmieje się Kondratiuk.
Obok pochwały przestrzegania zasad BHP w „Hydrozagadce" aż roi się od
sloganów zapowiadających, że oto nadchodzi okres propagandy sukcesu.
Kreślarz III na przykład mówi:
„Na pani miejscu, p a n n o Jolu, wziąłbym udział w pieszym rajdzie PTTK na
odznakę nizinną. Dobrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym i dobrze jest mieć
odznakę". Warto przypomnieć, iż na legitymacji PTTK widniał napis: „Tylko po­
znawszy swój kraj, można naprawdę owocnie dla niego pracować!". Panna Jola
cytuje jakby ówczesne doniesienia prasowe: „ M a m znakomitą parasolkę, wy­
rób krajowy. Kupiłam w Centralnym Domu Towarowym". Wtóruje jej kreślarz:
„W Świebodzinie uruchomiono produkcję nowych doskonałych polskich klima­
tyzatorów". Na lotnisku zaś słyszymy: „ P u n k t u a l n e są samoloty Polskich Linii
Lotniczych".
Scenariusz „Hydrozagadki" - pełny tytuł: „Hydrozagadka albo trzy kwadranse
rozrywki, czyli o tym, jak dzielny kawaler JANEK KOWALSKI wikła się w fanta­
styczne przygody, walczy i zwycięża. Historia fantastyczna spisana przez Andrzeja
Bonarskiego i Andrzeja Kondratiuka w oparciu o kroniki miejskie stołecznego mia­
sta Warszawy (burleska)" - znacznie różni się od tego, co można było zobaczyć na
ekranie. Przede wszystkim nie ma w nim niesamowitego Asa, jest tylko wybitnie
przeciętny Jan Kowalski (zamieniony potem na Walczaka). Brak zatem w scena­
riuszu podstawowego pomysłu na film, to znaczy utrzymanej w socrealistycznej
poetyce czytelnej parodii Supermana! Dopiero w filmie As na swojej piersi zaczął
nosić wielką literę A, przez co nawet strojem upodabnia się do herosa amerykań­
skiego komiksu, którego znakiem firmowym jest wszak charakterystyczne S.
Tymczasem w scenariuszu tak został opisany kostium głównego bohatera:

- Chwileczkę - powiedział profesor. - Spokojnie. Ten strój - wskazał ręką ubranie Janka - choć twarzowy,
jest dla pana nieodpowiedni. Musimy pamiętać, że ex definitione będzie pan miał do czynienia z wodą.
Zimną i gorącą. - Milczarek odwrócił się, raźno podszedł do szafy pancernej. Nakręcił szyfr. Wolno
uchyliły się drzwi. Profesor sięgnął do wnętrza, wyjął wieszak z kostiumem (gumowy skafander) człowieka
żaby. Potem miękkie sportowe buciki. Niosąc ten strój, profesor wracał ku stojącemu nieruchomo Jankowi.
- Oto właściwy kostium do pańskich zadań - powiedział. - Proszę.
Janek przez chwilę przyglądał się sportowemu strojowi do nurkowania, potem, jakby speszony, rozejrzał
się dookoła. Profesor zrozumiał jego zawstydzenie.
- Ja się odwrócę - powiedział.
- Przebiorę się za szafą - odrzekł Janek i z nowym ubraniem w ręce skrył się za meblem. Po chwili znów
się pojawił. Kostium szczelnie opinał jego ciało, wyglądał w nim potężnie i wspaniale, uosabiał męskość
i siłę. Milczarek patrzył na niego, nie tając satysfakcji.
- Jak ulał - zawołał. - To jest to! Współczesny heros: Jan Kowalski.

58
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Litera „A" na kostiumie polskiego Asa to czytelne nawiązanie do stroju amerykańskiego Supermana.

W scenariuszu inaczej - o wiele gorzej i mniej śmiesznie niż w filmie - zosta­


ła też s p u e n t o w a n a scena z niesolidnym dróżnikiem.

- Strasznie boli mnie gtowa! - Strażnik przejazdu tąpie się za nią. - Mam szum! - Wskazuje kolejno: - Tu,
tu, tu i tu!
- Co się z panem dzieje! Czy jest pan chory?
Strażnik jakby się skupit, coś sobie przypominam, po chwili odpowiada: - Byli jacyś ludzie, dawali butel­
kę... przystawiali do nosa...
- Dlaczego pan o tym nie mówit od razu?! - wykrzykuje Janek. - Gdzie jest ta butelka?
-Tam.
Kowalski skokiem dopada pótki, chwyta z niej butelkę, wącha, odrzuca.
-Chloroform!!!

W filmie natomiast pada zdanie:


- Alkohol!!! Jest p a n usprawiedliwiony. To na p e w n o sprawka doktora Plamy!
„Hydrozagadka" to film, który wprost nawiązuje do poetyki komiksu. Do tej
formuły - przerysowanej i sztucznej - konieczny był aktor zawodowiec, taki jak
Zdzisław Maklakiewicz. W ogóle nie pasował natomiast naturszczyk J a n Hi­
milsbach, który na ekranie raczej był, niż grał, a jeśli mu się to n a w e t zdarzało,
to przedstawiał przecież samego siebie.
- W tej komedii, pełnej świadomego kiczu i pastiszu, był potrzebny aktor, który
świadomie posługuje się formą. A tu J a n e k byłby n a d a l J a n k i e m - przyznaje
.Andrzej Kondratiuk.
Zagadkowe jest jednak to, że w innym filmie Kondratiuka - „Skorpion, Panna
i Łucznik" - Himilsbach wystąpił w zupełnie nietypowej dla siebie roli Mistrza.
Jak to wytłumaczyć?
- To zupełnie inna historia. Zadecydował przypadek. Na plan filmu do Słonecz­
nego Stoku, osady między Nowym a Starym Sączem, Zdzisiek Maklakiewicz

59
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Iga Cembrzyńska zagrała barmankę z podejrzanej knajpy Wpis Igi Cembrzyńskiej do księgi pamiątkowej
Pod Złotym Leszczem. restauracji Pod Złotym Linem.

miał dotrzeć sam i zagrać epizodyczną rolę ponurego bogacza, draba ze złotymi
zębami. Przygotowałem n a w e t dla niego złote koronki. Zadzwonił, że wyjeżdża
z Warszawy. Wyruszył jednak w większym towarzystwie: z Jankiem Himilsbachem
i swoją ówczesną oblubienicą. Ekipa dotarła do Zakopanego. Tam postanowili
spędzić noc w apartamencie hotelu Giewont. Nie ulega wątpliwości, że wesoła
trójeczka całą podróż koleją spędziła w wagonie restauracyjnym, więc wszyscy
byli w szampańskich nastrojach. Wchodząc do hotelu, J a n e k przywitał recep­
cjonistki zawołaniem: „Czołem, pizdeczki". Nic dziwnego, że poczuły się obrażone.
W rezultacie Himilsbach nie otrzymał pokoju i Zdzisiek został sam z towarzyszącą
mu panią. Miał wtedy fantastyczny nastrój i sporo pieniędzy Za właśnie otrzymane
h o n o r a r i u m kupił sobie bardzo m o d n y kożuch, a resztę w y d a w a ł lekką ręką.
Zdziśkowi nie chciało się ruszać z Zakopanego, aby grać u mnie jakiś epizod.
J a n e k , wyrzucony z hotelu, nie mając nic lepszego do roboty, s a m d o t a r ł do
Słonecznego Stoku na plan filmu. Gdy go zobaczyłem, powiedziałem: „No dobra,
to ty zasuwaj" - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Himilsbach wniósł j e d n a k pewien wkład w powstanie „Hydrozagadki". Pier­
wowzorem podejrzanej knajpy z tej komedii, nazwanej Pod Złotym Leszczem,
była często odwiedzana przez Andrzeja Kondratiuka, J a n a Himilsbacha oraz Igę
Cembrzyńska restauracja Pod Złotym Linem w Wierzbicy koło Serocka. Tam,
oprócz linów i sandaczy w śmietanie, faszerowanych szczupaków oraz wędzo­
nych sielaw serwowano także - zapewne z podszeptu demonicznego doktora
Plamy - straszną truciznę: alkohol.
- Lokal Pod Złotym Linem, prowadzony przez p a n a Nowakowskiego, na prze­
łomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był bardzo słynną restauracją,
gdzie zjeżdżał się warszawski high life. Serwowano tutaj świetne dania z ryb.
Przyrządzano także potrawy na zamówienie, co w czasach PRL-u było absolutną
rzadkością. Tam z różnymi k o m p a n a m i spędziłem sporo czasu - w s p o m i n a
Andrzej Kondratiuk. (Znani goście tego lokalu swoje kulinarne doznania spisali
w kilku księgach pamiątkowych. Teraz trafiły one do Gzowa, do którego kultowy
lokal został przeniesiony).

60
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Iga Cembrzyńska - z braku odpowiednich funduszy - zagrata czotówkę „Hydrozgadki".

Premiera „Hydrozagadki" nastąpiła 30 kwietnia 1971 roku. Telewizja Polska


pokazała komedię Andrzeja K o n d r a t i u k a w programie pierwszym o 22.15.
Nieco wcześniej z a p r e z e n t o w a n o III symfonię, Pierwszomajową, Dymitra
Szostakowicza w w y k o n a n i u Orkiestry Symfonicznej Państwowej Filharmonii
Śląskiej w Katowicach. Równolegle z filmem o dzielnym Asie dwójka wyświetliła
coś dla koneserów kina: dzieło produkcji radzieckiej „W k w i e t n i o w y m lesie".
Film zaczyna n i e c o d z i e n n a czołówka: Iga C e m b r z y ń s k a - k t ó r a zagrała
b a r m a n k ę z knajpy Pod Złotym Leszczem - recytuje nazwiska wszystkich reali­
zatorów oraz aktorów występujących w komedii.
- To mój pomysł. Powód, że czołówka miała taką formę, był banalny: zabrakło
pieniędzy na plastyka, który miał zrobić tradycyjną czołówkę. No więc wymyśli­
łem, żeby ją zagrać. A dlaczego by nie! Nie bez przyczyny ktoś powiedział,
że m o ż n a przecież z a g r a ć n a w e t książkę telefoniczną! - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
„Trybuna Ludu" w dniu premiery filmu obok programu telewizyjnego z radością
p r e z e n t o w a ł a relację z w o j e w ó d z t w a zielonogórskiego: Legnickie Zakłady
Przemysłu Dziewiarskiego Milana posiadają w Szprotawie swój zakład, który produkuje
poszukiwane na rynku rajtuzy dziecięce i młodzieżowe, czapeczki, pończochy, skarpety
i inne wyroby z wełny i anilany. Ostatnio park maszynowy szprotawskiej Milany został
wzbogacony o nowe maszyny z importu do produkcji rajtuz, a także maszyny szwalnicze
do konfekcjonowania wyrobów dziewiarskich. Dzięki temu zwiększyła się ilość i jakość
produkowanych wyrobów. Aktualnie zakład osiąga 91,5 proc. I gatunku rajtuz. Aż się
prosiło, aby artykuł został skomentowany przez p a n n ę Jolę, gwiazdę „Hydroza­
gadki" takimi na przykład słowami: „Właśnie kupiłam poszukiwane i wygodne
pończochy z Milany. Na naszym rynku są coraz lepsze wyroby z anilany".
Druga telewizyjna emisja k o m e d i i Andrzeja K o n d r a t i u k a nastąpiła trzy
miesiące później, w czwartek 29 lipca 1971 roku o godz. 20.15. Film został
wyświetlony zamiast zwyczajowo pojawiającej się tego dnia Kobry. Wówczas
aura dostosowała się w pełni do problemów, z jakimi borykali się bohaterowie

61
CZŁOWIEK M U S I S O B I E O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Jerzy Dobrowolski jako ttumacz w „Hydrozagadce" w towarzystwie haremu maharadży Kawuru,


czyli przebranych za kobiety mężczyzn.

komedii, ponieważ temperatura m a k s y m a l n a w a h a ł a się w dzień od 27 do 32


stopni. „Trybuna Ludu" w artykule „Fala upałów nad Polską nie słabnie" pisała:
W temperaturze 30 stopni myślimy głównie o wodzie pod różnymi postaciami - napoju,
kąpieli w rzece lub basenie. Jest to też motyw przewodni łączący migawki z upalnego
wtorku nadesłane przez korespondentów PAR
Potem upał stał się także lejtmotywem recenzji Stanisława Grzeleckiego pt.
„Kapelusz aktorki", zamieszczonej w „Życiu Warszawy". Upał, który w pewnych
okolicznościach może doprowadzić do szaleństwa, na pewno u większości z nas wzmaga
drażliwość w stopniu grożącym wybuchem, awanturą. I oto, zmęczeni upałem, siadamy
przed telewizorem, licząc na chwile wypoczynku. Pojawia się Kondratiuk ze swoim fil­
mem, robi miny, przedrzeźnia, żongluje nonsensami i wymęczonym widzom każe domy­
ślać się, do kogo robi miny, kogo przedrzeźnia, skąd czerpie nonsensy. Oczywiście Kondra­
tiuk nie może odpowiadać za skutki upału w postaci naszej zwiększonej drażliwości. Na
jego miejscu sprzeciwiłbym się pokazywaniu w telewizji „Hydrozagadki" właśnie w tych
dniach. O chłodzie inaczej przyjmowalibyśmy ten film . 21

List Janusza S. z Warszawy, który ukazał się w magazynie „Dookoła świata",


potwierdzał, że upały wpływały na widzów w bardzo niekorzystny sposób: Obej­
rzałem w telewizji arcybzdurę pt. „Hydrozagadka". Miała to być filmowa komedia. Dziwna
to była jednak komedia, skoro - a oglądałem to dziwadło w gronie kilku osób - uśmiech-

23
Stanisław Grzelecki, „Kapelusz aktorki", „Życie Warszawy", 18 sierpnia 1971 r.

62
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Maharadża Kawuru (Roman Kłosowski), który chciat polską wodę transportować chmurami
do swojego pustynnego kraju.

neliśmy się tylko raz, gdy Dobrowolski tłumaczył przemówienie Asa (sic! Nic takiego
nie miało miejsca. Jerzy Dobrowolski tłumaczył przemówienie marynarza granego
przez Franciszka Pieczkę. Błąd może świadczyć o tym, iż widzowie podczas
emisji filmu pili alkohol, czyli największą truciznę - przyp. a u t . ) . Rozczarowany
widz ma prawo zapytać, kto zatwierdził ten pożal się Boże scenariusz, kto zlecił go do
produkcji, kto wreszcie puścił na ekran. Dlaczego krytykuje się robotnika, gdy produkuje
.chałę", dlaczego usiłujemy robić wszystko, by w dziedzinie materialnej produkcji
zerwać wreszcie z brakoróbstwem, dlaczego tyle wysiłku wkładamy w rozpropagowanie
hasła dobrej roboty - a równocześnie w produkcji „duchowej" jesteśmy aż tak tolerancyjni?
'Rozumiem, że film może się nie udać; w żadnym kraju nie rodzą się same „Oskary" - ale
to innego film nieudany, a co innego kicz! Czekam na dalszą twórczość reżysera „Hydro-
zagadki". Bóg mi świadkiem, że nawet nie wiem, jak on się nazywa . 24

- Strasznie opieprzono nas za tę „Hydrozagadkę". Pisano, że to zupełnie nie­


poważne i apelowano, aby nie dawać mi więcej kamery do ręki. Moi rodzice to
wszystko czytali, a ja się bardzo wstydziłem - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Większość publiczności odbierała jednak film inaczej niż krytycy zupełnie nie­
przyzwyczajeni do nowego stylu narracji i komiksowej formy komedii. Kiedy
Roman Kłosowski - m a h a r a d ż a K a w u r u - latem 1971 roku spędzał wakacje
w Ustroniu M o r s k i m , zaproszono go na s p o t k a n i e ze s t u d e n t a m i . Tuż przed

** Janusz S., Warszawa, „Zagadka", „Dookoła świata", 5 września 1971 r.

63
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Fragment „Kina krótkich filmów" Andrzeja Kondratiuka („Przekrój", nr 986 z 1964 roku).

wyznaczoną porą wyszedłem z domu wczasowego. Natknąłem się na grającą orkiestrę


i tłum ludzi, w którym dużą grupę tworzyły dziewczyny ubrane w prześcieradła. Dokład­
nie na wzór mego haremu z „Hydrozgadki", w której grałem rolę szejka. Wtedy było tuż
po premierze „Hydrozagadki". Młodzi ludzie wsadzili mnie do lektyki i ponieśli do siebie.
Byłem mile zaskoczony tą formą okazywania sympatii rozpoznanemu aktorowi, przyzna­
ję, że jedną z najprzyjemniejszych. To byt żywy oddźwięk na udaną ekranową groteskę,
a przy okazji wielka sensacja dla wczasowiczów w Ustroniu i niesamowita przygoda dla
mnie. Do dziś z wielkim sentymentem wspominam, jak przy akompaniamencie orkiestry
nieśli mnie w tej lektyce przez cale uzdrowisko, pod transparentem o treści: „Dziewczyny
z Krakowskiego dla Romana Kłosowskiego" . 25

- W Gzowie odwiedziła mnie n i e d a w n o grupa artystów z sopockiego Spatifu.


Bardzo namawiali, abym nakręcił „Hydrozagadkę 2" o przygodach syna Asa,

25
„Harem Romana Kłosowskiego", „Rzeczpospolita", dodatek „Rzeczpospolita na Fali", 6 lipca 2001 r.

64
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

Autorska wizja upadku Ikara w wykonaniu Bogumiła Kobieli („Przekrój", nr 934 z 1963 roku).

65
5. Wniebowzięci...
Zdjęcia z autami wykonane przed sopockim Grand Hotelem, gdzie parkowały wspaniałe samochody.
Czar czterech kółek skończył się dla Kobieli tragicznie. Aktor zginął w wypadku drogowym pod Gdańskiem,
rozbijając swoje BMW.

który musi rozwikłać nową zagadkę. Tym razem tajemniczego znikania powietrza
- śmieje się Andrzej Kondratiuk, którego zainteresowanie komiksem uwidoczniło
się już w czasach studenckich. W latach 1963-1964 w tygodniku „Przekrój" był
publikowany jego fotokomiks pod nazwą: „Kino krótkich filmów A.K". Głównym
a k t o r e m biorącym udział w t y m przedsięwzięciu był Bogusław Kobiela,
o k t ó r y m jedna z czytelniczek pisma napisała, że jest łudząco podobny do cara
Aleksandra III.
- „Przekrój" był wówczas bardzo ciekawą, aksamitnie opozycyjną gazetą. Na­
czelnego pisma, Mariana Ellie, oraz Janinę Ipohorską, czyli Kamyczka, poznałem
przez Romka Polańskiego w Rzymie. Zrobiłem dla nich kilka okładek. Na jednej
pojawił się Michał Żołnierkiewicz, j e d e n ze „Ssaków", który na tle łódzkiego
pejzażu przemysłowego był trzymany na rękach przez jakąś olbrzymkę. To zdjęcie
posłużyło p o t e m jako dowód w sprawie o alimenty od Żołnierkiewicza. Miało
być dowodem, że prowadzi hulaszczy tryb życia. Po wyroku sprawa trafiła do
komornika, który szukał, z czego można by prowadzić egzekucję. Żołnierkiewicz
zaoferował mu swoje obrazy, ale komornik orzekł, że są bez wartości. To skale­
czyło wrażliwego Michała do końca życia - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Z czasem gazetowy fotokomiks zyskał nową, już filmową formę. Nie zmienił
się j e d n a k aktor występujący w a r a n ż o w a n y c h przez Andrzeja Kondratiuka
scenkach.

66
CZŁOWIEK M U S I SOBIE O D C Z A S U D O C Z A S U POLATAĆ

- Na tak zwanej odwrotce, czyli odwracalnej taśmie szesnastomilimetrowej,


tocciiem scenki z Bobkiem Kobiela. Działo się to wszystko w m a l e ń k i m pokoju
w h o t e l u Warszawa. W ciągu dwóch dni pracy powstało kilkadziesiąt odcinków
lej serii. Sam obsługiwałem kamerę. Pomysł na ten cykl wziął się stąd, że jak
wówczas była jakaś pauza w programie telewizyjnym, to pojawiał się zegar,
w a z o n i k ze sztucznymi k w i a t k a m i albo rybki w a k w a r i u m . Pomyślałem, że
• B Ż n a by pokazać coś ciekawszego. Powstały więc krótkie społecznie zaanga-
i m v a n e i zazwyczaj antyalkoholowe formy, które pozwalały, gdy była nieprze­
widziana pauza, wejść na wizję. Pomysł został zaakceptowany. Każda sekwencja
Mczynała się a n i m o w a n ą czołówką kina najkrótszych filmów z p o d k ł a d e m
dźwiękowym, głupią dixiciandowa muzyczką. W czołówce Bobek n a d m u c h u j e
ł a l o n . Tak naprawdę była to jednak prezerwatywa, która filmowana za pomocą
p c > spieszonych zdjęć pękała i wówczas wylatywały z niej motylki oraz pojawiało
s i ę hasło: „Występujemy tylko nieoczekiwanie" - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Kino najkrótszych filmów prezentowało takie oto dydaktyczne scenki, mają­
ce odstręczyć współobywateli od nadużywania napojów wyskokowych:
• 1 / B o b e k Kobiela na tle szafy. Zapewne mocno „wczorajszy", nakłada najpierw
ł n r t k ę , potem sweter, na końcu koszulę. Napis: Tak nie trzeba. Następnie Kobiela
u k ł a d a wszystko w prawidłowej kolejności - napis: Tak należy.
2 Bobek siedzi przy stole, przed nim szklanka herbaty. Bierze cukiernicę. Słodzi
i m i e s z a , łyżeczka za łyżeczką. Wciąż mu za mało. Wreszcie wsypuje całą cukier­
nicę. Wypija herbatę ze smakiem. Następnie sięga po czekoladowego wafelka.
Scenkę kończy napis: Długotrwale używanie alkoholu deprawuje twój smak.
3 Zbliżenie szklanki z pijawką lekarską w środku. Teraz pojawia się twarz
Bbbieli cierpiącego na poważną depresję. Półlitrowa butelka. Bobek bierze ją do
lęki, przechyla i wlewa wódkę do szklanki z pijawką (naprawdę w butelce była
w o d a ) . Napis na ekranie: Obywatelu, nie zalewaj robaka!
Jeszcze tylko As mógłby krzyknąć zza kadru: - Przecież alkohol to największa
nucizna!
- Pewnego upalnego dnia po całej Warszawie szukaliśmy z Jankiem Himilsba­
chem piwa, oczywiście ciepłego, bo w tamtych czasach innego nie sprzedawano.
Zmęczeni bezskutecznymi wysiłkami usiedliśmy na m u r k u przy wylocie ulicy
Książęcej na placu Trzech Krzyży. Wokół trwały jakieś prace budowlane, zrywano
asfalt, u k ł a d a n o płyty c h o d n i k o w e . J a n e k chwilę się t e m u w s z y s t k i e m u
przyglądał, przełknął resztkę śliny i wygłosił swoje życiowe m o t t o : „Patrz, tyle,
kurwa, dróg budują, a nie ma dokąd pójść" - w s p o m i n a J a n Pietrzak.
To chyba najbardziej znane powiedzenie Himilsbacha stało się genezą pomysłu na
„Wniebowziętych". Skoro nie ma dokąd pójść, to może trzeba gdzieś polecieć!
Najlepszy pisarz wśród kamieniarzy nie poszedł jednak do kasy LOT-u, aby kupić sobie
bilet i pofrunąć na przykład do Koszalina czy Rzeszowa. Jak przystało na prawdziwego
literata, zamiast wzbić się radzieckim An-24 w przestworza, najpierw postanowił
nadać swojemu pomysłowi artystyczną formę. Napisał więc z Andrzejem Kondra­
tiukiem scenariusz filmu o „podróżowaniu samolotami". Właśnie dzięki temu Jan
Himilsbach po raz pierwszy w życiu wsiadł do aeroplanu i poleciał prosto w chmury.
Nie jako zwyczajny pasażer, lecz aktor grający stworzoną przez siebie postać Lutka
Narożniaka. Działo się to już na planie „Wniebowziętych". A było to tak:
- Siedzieliśmy sobie razem z J a n k i e m w Jadwisinie. Wtedy przyjechała do
nas nieżyjąca już dziennikarka „Filmu" Ela Smoleń. Chciała przeprowadzić ze
mną wywiad do swojego pisma - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Pociągają mnie dwa przeciwne bieguny kina: „filmy kazania", w których zwracałbym
się wprost do widza, wyrażając swój stosunek do rzeczywistości, nie ukrywając się za aktorem,
za fikcją, i filmy poetyckie, bardziej uniwersalne, z niejedną warstwą znaczeń. Jeden
i drugi gatunek to kino emocjonalne, niesłychanie trudne do zapisania... kamerą i aktorem,
nie ołówkiem. Chciałbym pokazać właściwie to, czego zapisać się nie da. Anegdoty z morałem,
mozolnie opowiadane - to trudno kontynuować. Kino, o którym myślę, to postacie własne,
ciekawe wizje świata - mówił wówczas reżyser. Przedstawione tutaj zamierzenia
26

26
„Przed premierą «Skorpion, Panna i Łucznik»", „Film" nr 2 z 1972 r., str. 18.

68
CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Trzy lata po nakręceniu „Rejsu" Himilsbach i Maklakiewicz ponownie spotkali się na planie „Wniebowziętych".

artystyczne spełniły się we „Wniebowziętych". Powstała poetycka komedia


-arą charakterystycznych bohaterów, którzy na trwałe zapisali się w historii
: lskiego kina. Dwaj outsiderzy wygrywają w totolotka 17,5 tysiąca zł i dzięki
nu mogą spełnić swoje marzenie, aby trochę polatać samolotami. Nieważne
kąd. Istotne jest tylko to, aby oderwać się od ziemi i choć na trochę odmienić
• oje dotychczasowe życie, spoglądając na nie z wysokości majestatycznie
rtynących cumulusów. Z góry wszystko jest przecież takie malutkie.
F - Nasza znajoma dziennikarka leciała chyba do Londynu, a myśmy ją odpro-
'. adzili na lotnisko. J a k tylko Ela n a s opuściła, pojawił się pomysł na film.
S :enariusz napisaliśmy razem z Jankiem w trzy dni, nie wychodząc wcale z domu.
Pomysł został natychmiast przyjęty, a wszystko miało trwać zaledwie jedenaście
• dni zdjęciowych. Pamiętam pierwsze zdanie scenariusza: „Jaki piękny jest nasz
kraj z lotu p t a k a " i jeszcze jedną ważną kwestię: „Jakie to wszystko lilipucie" -
spomina Andrzej Kondratiuk.
Wkład Himilsbacha w scenariusz był spory. Jego zasługą jest przede wszystkim
• j ę z y k , jakim posługują się wniebowzięci. Stąd w filmie znalazło się dużo gwaro-
. ch zapożyczeń: „idziemy w kimę", „ty t a m nic nie majtluj", „coś ty tak pokitrał
I te pieniądze". Posługujący się takim językiem bohaterowie filmu od razu m a n i -
I testują swoją niezależność oraz dają do zrozumienia, iż egzystują poza oficjal­
ni światem, w którym obowiązuje nowomowa. Reprezentowali pewien naturalny
stosunek do świata, nieskażony względami rytualno-oficjalnymi. Reprezentowali reakcję
spontaniczną, zdroworozsądkową. Nie mieścili się w przyjętym powszechnie konwenansie
i to dawało im przewagę nad innymi - trafnie zauważył Janusz Gazda w recenzji
27

filmu. Bohaterowie „Wniebowziętych" są przecież outsiderami żyjącymi inaczej


niż przeciętni obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Znajdują się poza
socjalistycznym społeczeństwem. Tylko samotni mogą być naprawdę wolni.
Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem i wzniósł się ku słońcu. Po co to
uczynił? Przypuszczalnie dlatego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był żyć

27
Janusz Gazda, „Maklakiewicz i Himilsbach", „Ekran", nr 28 z 1973 r.

69
CHYBA JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

- choćby tylko na krótka chwilę - oznaczał dla niego najwyższy z możliwych wymiarów
wolności. Istnieje obraz Bruegla, którego tematem jest upadek Ikara. Orzący chłop, statek
wolno posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym biegiem, podczas gdy biedny
Ikar spada z nieba, aby chwilę później roztrzaskać się na ziemi, i nikt nie dostrzega nawet
jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla Bruegla Ikar był nie tyle wolnym, ile raczej
samotnym człowiekiem. Tak, ale w tym jest szczególny sens, bo wolność zbyt często chodzi
w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego stada i jego praw - pisał 28

w swoim eseju Marek Hłasko, przyjaciel Himilsbacha.


W tym k a m e r a l n y m filmie obok słynnego d u e t u pojawiło się jeszcze kilka
bardzo ciekawych postaci. Wśród nich Janusz Kłosiński, niezapomniany śpiewak
Józio z „Rejsu", przejmująco improwizujący „optymistyczną piosenkę z akcentami
h u m o r y s t y c z n y m i " , zaczynającą się od słów: „Były maje, były bzy". Po jej
zaśpiewaniu Zdzisław Maklakiewicz poza k a d r e m serdecznie gratulował wyko­
nawcy kunsztu, klepiąc go po plecach i mówiąc na ucho: „Dla ruskiego aktora
byłyby potrzebne dwa tygodnie prób".
- Andrzej Kondratiuk z J a n k i e m Himilsbachem siedzieli sobie w pijalni piwa
koło Pałacu Kultury. Pamiętam, że tamtędy przypadkowo przechodziłem. J a n e k
m n i e zobaczył i m ó w i do K o n d r a t i u k a : „ M o ż e J ó z i u z a g r a ł b y w n a s z y m
filmie?". W ten sposób dostałem tę rolę. Wówczas pracowałem w p i a s k a m i n a d
Wisłą. Nagle przychodzi do m n i e mój kierownik i pyta, czy z n a m jakiegoś Kon­
dratiuka. Ja mu na to, że tak. „No to jest od niego telefon". Krótka scena z m o i m
udziałem była kręcona w jakimś mieszkaniu, gdzieś w okolicach Koszykowej,
Pięknej lub Żurawiej - wspomina Janusz Kłosiński, który we „Wniebowziętych"
zagrał Stefana, kumpla Narożniaka z wojska.

Narożniak: No jak, Stefan, żyjesz?


Stefan: Nie narzekam. Mój nygus, żona, teściowa, Małgosia, Monika. A co u ciebie?
Narożniak: Latam trochę z kolegą... z kolegą latamy samolotami, mamusia mnie opuściła. A pamiętasz,
jak mieliśmy tę służbę wartowniczą?
Stefan: Co nie mam pamiętać, dał nam chłop popalić przecież.
Narożniak: No to co? Na nas już czas. Dziękujemy bardzo za przyjęcie. Do widzenia.
Stefan: Do widzenia.

- Swoją filmową rodzinę spotkałem dopiero na planie. Określenie „nygus" na


mojego syna sam wymyśliłem. To jest wieloznaczne słowo. Wyczytałem, że
w jakimś kraju, gdzieś na wschodzie, oznacza władcę, kogoś bardzo ważnego.
Tam więc, w przeciwieństwie do nas, każdy chciałby być nygusem. Po kwestii
Himilsbacha: „No jak, Stefan, żyjesz?", nie znalazło się już w filmie bardzo ładne
stwierdzenie, kiedy mu odpowiadam: „A żyje się. M a m dobrego sąsiada, pożyczy
chłop pralkę". Nie wiem, dlaczego to wypadło. Może dlatego, że była to aluzja
do Związku Radzieckiego, naszego wschodniego sąsiada? Po zagraniu tej sceny,
pamiętam, reżyser krzyknął, żeśmy „Rejs" dogonili. Na ekranie jestem strasznie

28
Marek Hłasko, „Od Ikara do Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka", „Zeszyty Literackie"
nr 30, wiosna 1990 r., str. 104.

70
C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

F Janusz Kłosiński (kolega z wojska), Jan Himilsbach (Lutek Narożniak) i Zdzisław Maklakiewicz (Araszka Kozłowski).

spięty - gram taką właśnie postać. Jednak naprawdę byłem bardzo zdenerwowany
bo zdjęcia trwały i trwały ciągle coś się przeciągało, a na m n i e czekała robota
w moim zakładzie pracy. Maklakiewicz co chwilę mnie pytał, co się tak denerwuję.
Taka nerwowa atmosfera doskonale jednak pasowała do sytuacji dramaturgicznej.
Bohater filmu, którego grałem - Stefan - siedzi sobie w d o m u , a tu głąby do
niego przyjeżdżają. Nie ma o czym rozmawiać, jest jakoś nieswojo, w powietrzu
w) czuwa się dziwne napięcie. Ale to, co Himilsbach wcześniej na filmie opo­
wiada o Stefanie, że to „dusza człowiek", to gwarantuję, że było o m n i e . On
mnie bardzo lubił. Nawet napisał mi dedykację w „Monidle" albo „Przepychance",
że życzy mi Nagrody Nobla. Niestety, książki nie m a m . Dałem pewnej dziewczynie,
która mieszkała blisko m n i e , i już mi nie oddała. Z n a m tylko panieńskie na­
zwisko tej dziewczyny: Borowik albo Borowiak. P a m i ę t a m , że mieszkała na
Grójeckiej. Himilsbach n a p r a w d ę m n i e lubił i wołał do m n i e „Józio z nadętą
buzią" - opowiada Janusz Kłosiński, który dwa razy w życiu był wniebowzięty.
Raz leciał samolotem na trasie Warszawa-Wrocław, potem pofrunął z Wrocławia
do Gdańska.
Kolejna ciekawa postać to hrabia Struś, przypominający - może przez klasyczny
cylinder - zaczarowanego dorożkarza ze znanego wiersza, dedykowanego przez
Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Natalii, która „jest latarnią zaczarowanej do­
rożki". Ten staroświecki pojazd jest najważniejszym rekwizytem w pierwszych sce­
nach filmu, to on wprowadza nas bowiem w poetycki ldimat „Wniebowziętych".
Kiedy dorożka z bohaterami komedii jedzie Alejami Ujazdowskimi, widać z niej
budynek ambasady amerykańskiej - symbol wolności, lepszego życia i nadziei na
c>dmianę losu. Lutek i Araszka docierają do siedziby totolotka, która dla odmiany
sprawia wrażenie więzienia - we wszystkich oknach są grube kraty.
Świat w ogóle nie jest dla naszych bohaterów przyjazny. A to ktoś szczuje ich
psem, a to poddaje drobiazgowej kontroli. Dopiero w przestworzach mogą po­
czuć się wolni, choć nie do końca. Ich wniebowzięcie m u s i odbywać się w gra­
nicach p a ń s t w a : mogą latać wyłącznie liniami w e w n ę t r z n y m i , nie mają prze­
cież paszportów. Pomimo wszystko w c h m u r a c h znajdują ukojenie. Podobnie

71
C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

jak „Dwaj ludzie z szafą", maltretowani przez wszystkich na lądzie, którym spo­
kój i bezpieczeństwo zapewnia wyłącznie zimna głębia:
Póki dorożka dorożką,
a koń koniem, dyszel dyszlem,
póki woda płynie w Wiśle,
jak tutaj wszyscy jesteście,
zawsze będzie w każdym mieście,
zawsze będzie choćby jedna,
choćby nie wiem jaka biedna:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ
Himilsbach i Gałczyński poznali się j e d n a k w zupełnie niepoetyckich okolicz­
nościach. W tanim barze, przy stoliku w rogu sali samotnie siedział facet, którego
Himilsbach nigdy wcześniej nie widział. Wziął swój talerz i postanowił przy-
siąść się do niego. Nawiązała się rozmowa. Mężczyzna zaproponował setkę.
Wypili i każdy z nich poszedł w swoją stronę. Po kilku tygodniach Himilsbach
zobaczył tego samego człowieka w kawiarni Związku Literatów Polskich. Portier
brutalnie wyrzucał go na ulicę, ciskając za n i m jego beret. Wtedy Himilsbach
zapytał, kto to jest. „Taki t a m drobny pijaczyna. Nazywa się Gałczyński" -
brzmiała odpowiedź.
Początkowo we „Wniebowziętych" rolę zaczarowanego dorożkarza, czyli hra­
biego Strusia, który przywozi na lotnisko dwóch takich obrzępałów, miał grać
zawodowy aktor, ale zupełnie nie sprawdził się na planie.
- Nie sposób było z n i m grać. Wtedy poprosiłem: „Janek, poradź coś". A on
na to: „Nie bój żaby, z n a m takiego j e d n e g o " . No i przyprowadził Ryszarda
Narożniaka, autentycznego woźnicę. Był bardzo naturalny, więc w slangu, którym
się posługiwał, nie było żadnego fałszu. Poza tym dawał mi takie złudzenie, że
jestem od niego lepszy w sensie intelektualnym. To również jeden z w a r u n k ó w

Autentycznego woźnicę Ryszarda Narożniaka - który zagrat hrabiego Strusia


- na plan „Wniebowziętych", przyprowadził Himilsbach.

72
[ CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

sukcesu. Widzowie lubią bohaterów, którzy w kinie dają im złudzenie własnej


wyższości - m ó w i Andrzej Kondratiuk.
Po nakręceniu wszystkich ujęć z Ryszardem Narożniakiem ekipa filmowa
przenosi się n a d morze, gdzie miały powstać ostatnie sekwencje „Wniebowzię-
. Gdy hrabia Struś dowiedział się o tym, poprosił, żeby zabrać go ze sobą.
Powód był prozaicznie prosty: nigdy nie widział morza.
- My lecieliśmy do Gdańska samolotem. Natomiast Narożniak z m o i m asy­
stentem, Edziem Fiszerem, mieli dojechać samochodem. Po drodze zdarzyło się
im dachowanie. Potem Rysio żalił mi się, mówiąc: „Nie wiedziałem, że to takie
niebezpieczne". Był przerażony. Powtarzał: „To cud, że żyję". Uznał, że takie
przygody podczas podróży samochodem - w przeciwieństwie do jazdy dorożką
- to norma. Dopiero p o t e m okazało się, że filmowy hrabia Struś nie tylko nigdy
nie był n a d morzem, ale również nigdy w życiu nie jechał samochodem - opo­
wiada Andrzej Kondratiuk.
Ryszard Narożniak w ogóle był bardzo rozczarowany morzem i całą eskapadą,
która zdecydowanie odbiegała od jego wyobrażeń.
- Usiedliśmy sobie na plaży. Wokół wszystko było zamglone, jak na obrazach
Turnera. Rysiu nieoczekiwanie zadumał się. Wtedy pomyślałem, że ma w sobie
jakąś głęboką metafizykę. Aż tu nagle się odezwał, mówiąc do m n i e po długiej
pauzie: „Andrzejku, na chuj jechaliśmy tyle kilometrów, żeby tutaj obciągnąć te
s a m e pół litra?". Taka to była metafizyczna reakcja Rysia na głęboki błękit
Morza Bałtyckiego - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
We „Wniebowziętych" zagrały też dwie panie: Regina Regulska i Ewa Pielach.
To one stworzyły najsłynniejszy kobiecy duet polskiego kina - odpowiednik tan­
d e m u Maklakiewicz-Himilsbach. Razem zaistniały aż w czterech filmach. Zade­
biutowały w „Dziewczynach do wzięcia" Janusza Kondratiuka, potem pojawiły
się we „Wniebowziętych", „Głowie pełnej gwiazd" oraz komedii „Czy jest p a n n a
młoda na wydaniu?". Regina Regulska sama wystąpiła także w „Jej portrecie"
Mieczysława Waśki, a Ewa Pielach w „Małej sprawie" Janusza Kondratiuka.
• - To właśnie Janusz znalazł te dwie dziewczyny. To były „filmowe zwierzęta"
- krótko i dosadnie ocenia je Andrzej Kondratiuk.
- Gdy byłam w szkole, bardzo lubiłam filmy. Często chodziłam do kina M e w a
w Piasecznie; najpierw na bajki, a potem głównie na historie o miłości. Od tam­
tej pory zawsze marzyłam, aby pojawić się po drugiej stronie e k r a n u - m ó w i
Regina Regulska. Jej przygoda z filmem zaczęła się w 1971 roku. Wtedy pracowała
w Spółdzielni Ogrodniczej w Piasecznie, t a m mieszkała i chodziła do szkoły
wieczorowej. Pewnego dnia poszła z koleżanką na kawę do d o m u kultury
w Piasecznie. Wtedy właśnie reżyser Janusz Kondratiuk przeprowadzał casting
wśród uczniów miejscowego liceum. Filmowcy biegali po całym budynku bardzo
niezadowoleni, bo nie mogli znaleźć nikogo interesującego.
- W końcu asystent reżysera poprosił m n i e i koleżankę. Podczas przesłuchania
ją zamurowało, nie wydusiła z siebie żadnego słowa. Ja wyrecytowałam za to
wierszyk i zaśpiewałam piosenkę. Na pożegnanie filmowcy powiedzieli, że jak
wszystko będzie w porządku, to dostanę telegram z zaproszeniem na zdjęcia próbne.
O t r z y m a ł a m go już po trzech d n i a c h . To było w p o n i e d z i a ł e k - w s p o m i n a

73
CHYBA JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

Regina Regulska i Ewa Pielach zadebiutowały w filmie Janusza Kondratiuka „Dziewczyny do wzięcia".

Regina Regulska, dziś księgowa w znanym laboratorium kosmetycznym Dr Ireny


Eris w Piasecznie.
Nieco inaczej zaczęła się przygoda z filmem partnerki Regulskiej, Ewy Pielach.
W1970 roku byłam zaopatrzeniowcem biurowym w Polmozbycie. Miotałam się po całym
mieście, a to po kalkę, a to po długopisy albo biurka. Kalki nigdy nie było, ale biurka na
przykład zamawiałam tak, że weszłam do dyrektora fabryki mebli i mówię: „Ja się stąd
nie ruszę, muszę mieć te biurka". Potem w Polmozbycie zza tych nowych biurek wszyscy
mnie chwalili: „Pani Ewo, co my byśmy bez pani zrobili". Tak że w pracy byłam doceniana
i nie wiem, co mnie do tego filmu podkusilo. Szlam po długopisy, których akurat nie było,
a tu zaczepia mnie na ulicy dwóch facetów: że oni są z filmu, szukają nowych twarzy, za
rogiem mają taksówkę. Jeden się przedstawił - Kondratiuk. I ciągną mnie do tej taksówki.
Myślę sobie - zboczeńcy. Nigdzie nie poszłam, uciekłam na przystanek. Krzyknęli za mną,
żebym przyjechała jutro do wytwórni filmowej na Chełmską. Pojechałam na tą Chełmską.
Patrzę - rzeczywiście stoi kilkadziesiąt dziewczyn. Kazali nam nauczyć się na pamięć
notatki z „Życia Warszawy", z kroniki kryminalnej. Po czterech godzinach wkuwania,
jak przyszła moja kolej, stanęłam przed kamerą i ze strachu wszystko zapomniałam.
Mówię: „Panowie, kogoś zabili, ktoś tam uciekł i dajcie wy mi święty spokój". Myślałam,
że mnie z miejsca wyrzucą, a oni siedzą zadowoleni i się śmieją. Podobno robiłam głupie
miny i dlatego zaangażowano mnie do filmu „Dziewczyny do wzięcia" - opowiadała
Ewa Pielach w wywiadzie dla „Życia" . 29

29
Grzegorz Sroczyński, „Jak pani ma na imię? Nieznajoma!", „Życie", 10-11 stycznia 1988 r., str. 6-7.

74
CHYBA JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

W Warszawie na ulicy Chełmskiej spotkały się aż pięćdziesiąt dwie dziewczyny


wybrane przez Janusza Kondratiuka. Wtedy właśnie Regina Regulska spotkała
Ewę Pielach - od razu przypadły sobie do gustu. Za kamerą stał reżyser Janusz
Kondratiuk oraz jego żona, Ewa Szykulska, jedna z najładniejszych i najbardziej
p o w a b n y c h polskich aktorek. To właśnie ona szukała dla siebie partnerek do
filmu „Dziewczyny do wzięcia". Potem, grając prostą i naiwną dziewczynę
z prowincji, Szykulska musiała zostać odpowiednio ucharakteryzowana. Na jej
przednim zębie pojawiła się złota koronka, która niestety często w y p a d a ł a na
planie. Wówczas cała ekipa przerywała zdjęcia i rozpoczynała poszukiwania
ważnego i cennego rekwizytu.
Nagle wypadki potoczyły się jak w burlesce. J a n u s z Kondratiuk siedział na
m a ł y m krzesełku, k t ó r e nagle się zachwiało i reżyser u p a d ł na podłogę, na
d o d a t e k rozdarł sobie spodnie.
- Wszystkie dziewczyny parsknęły śmiechem, ale ja śmiałam się najgłośniej.
Tym zwróciłam na siebie u w a g ę . Poza tym nieźle zaśpiewałam też piosenkę
i wyrecytowałam parę linijek tekstu, którego trzeba było nauczyć się na pamięć.
No i dostałam rolę - w s p o m i n a Regina Regulska.
- Na zdjęcia próbne do filmu „Dziewczyny do wzięcia" zabrał m n i e znajomy
strażnik z w y t w ó r n i filmowej na Chełmskiej, który powiedział J a n u s z o w i
Kondratiukowi: „Przyprowadziłem bardzo sympatycznego chłopca". Przed ka­
merą czułem się świetnie. Już jako dziecko, gdy mieszkałem koło studia, razem
z sąsiadką statystowaliśmy w filmach. W ten sposób zarabiałem pieniądze.
Mieszkałem bowiem bez ojca, który zginął w katastrofie pod Tuszynem, był lot­
nikiem. Nie p a m i ę t a m jednak tytułów tych filmów, tylko jeden szczegół utkwił
mi w pamięci: raz na planie zamiast drewnianego, jakim się bawiłem na po­
dwórku, dostałem prawdziwy karabin - opowiada o początkach swojej filmowej
kariery Zbigniew Buczkowski. W swoim „dorosłym" debiucie w „Dziewczynach
do wzięcia" spotkał na planie przebranego za babcię klozetową Jana Himilsbacha
i zaśpiewał piosenkę „Si bą". Od tamtej pory nie w o ł a n o już na niego Zbyszek,
ale właśnie „Si bą" - nie bez pewnych starań Zdzisława Maklakiewicza.
- On miał dwie córki, ale nie miał syna. Ja z kolei żyłem bez ojca; sam musiałem
nauczyć się grać w piłkę i pływać. Maklakiewicz traktował mnie więc jak swojego
syna, a ja go u z n a w a ł e m prawie za rodzonego ojca. Dopiero później zostaliśmy
przyjaciółmi - opowiada Zbigniew Buczkowski.
„Dziewczyny do wzięcia" zostały nakręcone w taki sposób, aby uzyskać efekt
maksymalnej naturalności i autentyzmu. Przed rejestracją każdej sceny poda­
w a n o niezawodowym aktorom opis sytuacji dramaturgicznej, strzępy dialogów,
zarys akcji. Kiedy kamera ruszała, każdy starał się zagrać tak, jakby wszystko
działo się n a p r a w d ę . Dźwięk nagrywano tzw setką - dialogi rodziły się więc na
planie zdjęciowym.
- T o była postawa artystyczna całego naszego pokolenia, które studiowało
w latach sześćdziesiątych w łódzkiej szkole filmowej. Zresztą, z J a n u s z e m Kon­
dratiukiem byłem razem na j e d n y m roku reżyserii - m ó w i Marek Piwowski.
Miała być scena, w której się kłócimy z Reginą w toalecie. Myśmy się lubiły i za nic nie
wychodziła ta kłótnia. Wtedy Kondratiuk walnął w łeb swoją żonę. Ona zapaliła papierosa,

75
CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Regina Regulska przed nakręceniem tej sceny z apetytem spałaszowała dwie porcje kremu
postawione jej przez reżysera.

a on ją w łeb i mówi: „Co ty tu będziesz mi smrodzić, ja, kurna, przecież nie palę". Jak to
zobaczyłam, to z miejsca się wściekłam, że kobietę bez dania racji bije, puściłam mu so­
czystą wiązankę, on włączył kamerę, no i tę kłótnię nagraliśmy. Okazało się potem, że to
wszystko miał ukartowane z żoną i chciał nas specjalnie zdenerwować - wspominała
w cytowanym już wywiadzie dla „Życia" Ewa Pielach.
- Janusz Kondratiuk zapytał mnie, czy lubię krem. A ja mu na to, że uwiel­
biam. Postawił mi dwie porcje. Potem, już podczas kręcenia zdjęć, zjadłam
trzecią. Wówczas reżyser, stojący za kamerą, zaczął mi pokazywać, co m a m
zagrać; chodziło o to, że m n i e zemdliło i już więcej nie mogę wziąć k r e m u do
ust. Kondratiuk machał rękami, a ja nie bardzo wiedziałam, co m a m zrobić, jak
się zachować, żeby był ze m n i e zadowolony. Wreszcie się z tego wszystkiego
rozpłakałam. Okazało się, że o to mu właśnie chodziło. J a n u s z Kondratiuk to
był piękny i przystojny mężczyzna. Opiekował się nami, załatwiał n a m pokoje
w hotelu i czuwał, aby nikt n a m nie zrobił krzywdy. Pamiętam, że jak kręcili­
śmy w „Dziewczynach do wzięcia" scenę w kawiarni, to gdy przechodziłam
przez salę, jakiś chłopak kopnął m n i e w kostkę. Zauważył to reżyser i zaraz wy­
rzucił go z planu - opowiada Regina Regulska.
W filmie obok n a t u r s z c z y k ó w pojawili się też znakomici aktorzy. Zostali
pokazani jako symbole kariery, sławy oraz b a r w n e g o życia - lepszego niż to,
które leniwie płynęło w m a ł y m miasteczku. Dziewczyny z zapyziałej prowincji
spotykają w teatrze gwiazdę sceny i k i n a Igę C e m b r z y ń s k a oraz słynnego

76
C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

Umowa Reginy Regulskiej na rolę „Reginy" z kierownictwem produkcji filmu „Wniebowzięci".

a g e n t a J-23, Stanisława Mikulskiego, u b r a n e g o w świetnie skrojony czarny


garnitur, białą koszulę i m u c h ę . Do filmu nie weszły podobne ujęcia nakręcone
z inną ówczesną gwiazdą, aktorem Wojciechem Siemionem. Nie udało się również,
m i m o usilnych prób, przekonać piosenkarki Violetty Villas, aby wystąpiła
w epizodzie.
- Ci wszyscy znani aktorzy sprawiali wrażenie wyniosłych, szczególnie Stani­
sław Mikulski; wówczas, po sukcesie „Stawki większej niż życie", był otoczony
wielką sławą. No ale on za dniówkę na planie otrzymywał spore pieniądze,
a n a m wówczas płacili zaledwie trzysta złotych - żali się Regina Regulska, która
w „Dziewczynach do wzięcia" (pierwotny tytuł filmu brzmiał „Egzamin. Godziny
z życia") zagrała rolę Małej. Kilka miesięcy po zakończeniu zdjęć film obejrzała
w tym s a m y m miejscu, w k t ó r y m zaczęła się jej przygoda z k i n e m : w klubo­
kawiarni w Piasecznie. Gdy pokazywane w telewizji „Dziewczyny do wzięcia"
się skończyły, koleżanki i koledzy zaczęli bić jej brawo.
Ewa Pielach za pieniądze, które zarobiła na swoim pierwszym filmie, poleciała
samolotem na wycieczkę do Armenii. Wzięła ze sobą osiem kryształów, parasolki
i getry ze skaju, wówczas ostatni krzyk mody. Za to do Polski przywiozła osiem
złotych pierścionków.
- Nigdy w życiu nie leciałam samolotem; wszystkie sceny „Wniebowziętych"
były kręcone w maszynie stojącej na lotnisku. Raz jeden w życiu kupiłam sobie
bilet na samolot z Warszawy do Wrocławia, gdzie miały być realizowane zdjęcia
próbne do „Drogi" Sylwestra Chęcińskiego. Wystraszyłam się j e d n a k latania

77
CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Ewa Pielach i Regina Regulska trafiły na plan „Wniebowziętych" za sprawą Janusza Kondratiuka, który asystował
swojemu bratu Andrzejowi przy pracy nad „Wniebowziętymi".

w c h m u r a c h , zwróciłam bilet i straciłam dziesięć procent jego ceny - m ó w i


z precyzją księgowej Regina Regulska.
Do komedii „Wniebowzięci" duet Regulska-Pielach trafił tylko dzięki swojemu
odkrywcy, Januszowi Kondratiukowi, który polecił „filmowe zwierzęta" bratu
Andrzejowi. To właśnie Janusz - jako asystent reżysera - prowadził wszystkie
sceny z ich udziałem.
- D o p i e r o na planie „Wniebowziętych" spotkałyśmy naszych filmowych
partnerów, Zdzisława Maklakiewicza i J a n a Himilsbacha. Tego pierwszego ko­
jarzyłam z filmów, jakie wcześniej widziałam. Z Himilsbachem spotkałam się
na planie „Dziewczyn do wzięcia". Obaj byli bardzo sympatyczni. Sporo n a s
różniło, ale pierwsze lody natychmiast się roztopiły. Maklakiewicz i Himilsbach
byli na co dzień wspaniałymi k u m p l a m i , rozumieli się w pół słowa. Widać by­
ło, że się bardzo lubią. Co p r a w d a robili sobie ciągle jakieś docinki, ale to
wszystko było u t r z y m a n e w konwencji żartu, zabawy i zgrywy - ocenia Regina
Regulska.
Na planie „Wniebowziętych" reżyser Andrzej Kondratiuk podzielił swoich
a k t o r ó w na dwie pary: Zdzisława Maklakiewicza z Ewą Pielach (pseudonim
sceniczny „ P u c k a " , z powodu okrągłej twarzy) oraz J a n a Himilsbacha z Reginą
Regulską. Zadecydował wzrost. Maklakiewicz i „Pucka" byli słusznej postury.
Z kolei w ciasnym kadrze świetnie mieścili się niewysocy Himilsbach oraz Regina
Regulska. Po części stąd też - od nieimponujących wymiarów - wzięło się jej prze­
zwisko, które otrzymała podczas obiadu w restauracji. Przy stole siedzieli: Janusz
Kondratiuk, Ewa Szykulska, Ewa Pielach oraz Regina Regulska. Podano kotlet scha­
bowy, ziemniaki i brukselkę. Wtedy ta „dziewczyna do wzięcia" głośno, pół żartem
pół serio zapytała, czy to są takie duże kapusty, tylko obrane na takie malutkie kul­
ki, na co wszyscy ryknęli śmiechem i tak Regina Regulska została „Brukselką".
- Zdjęcia kręciliśmy w Łodzi. Pamiętam, że d w a razy byłyśmy z Himilsbachem
i Maklakiewiczem w kawiarni. Maklakiewicz traktował m n i e jak córkę. Oni
wcale nie byli wobec nas uwodzicielscy, jak to jest na filmie. Zresztą dzieliła nas

78
— C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

b a r d z o d u ż a różnica w i e k u . Raczej w y g ł u p i a l i się i b a w i l i r a z e m z n a m i .


Maklakiewicz rozśmieszał mnie - także na planie - poruszając suwakiem zamka
przy swoim rozporku. Ja wtedy dostawałam histerycznego śmiechu - opowiada
Regina Regulska, która w komedii „Wniebowzięci" partnerowała dwukrotnie od
niej starszemu Janowi Himilsbachowi. Ta różnica wieku powodowała, że z góry
byty zdane na niepowodzenie wszelkie próby podejmowane przez „Brukselkę",
aby sprowadzić królów życia na drogę cnoty.
- Zawsze im mówiłam, że jestem przeciwna alkoholowi. Wtedy oni się śmiali
i twierdzili, że jeszcze nie d o r o s ł a m do picia. Przy nas j e d n a k z a c h o w y w a l i
całkowitą abstynencję - m ó w i Regina Regulska. J e d n a k p o d o b n o z p o w o d u
alkoholowej wstrzemięźliwości Himilsbachowi często drżały ręce. Musiała też
pogodzić się z faktem, że aktor-kamieniarz używał słowa „kurwa" jako przeryw­
nika. Zaakceptowała jednak tę jego przypadłość, bo „nigdy nie robił tego wobec
jakiejś konkretnej osoby".
We „Wniebowziętych" filmowa fikcja przenika się z prawdą, zostaje zatarta
granica pomiędzy światem wymyślonym a rzeczywistością. Na ekranie widzimy
realnych ludzi, którzy zachowują się tak jak poza k a d r e m . Aktorzy - oprócz
Zdzisława M a k l a k i e w i c z a - to s a m i naturszczycy. Przed k a m e r ą nie udają
kogoś, kim nie są naprawdę, lecz starają się pokazać samego siebie. Nie jest więc
przypadkiem, że Ewa Pielach w filmie n a p r a w d ę zwierza się Maklakiewiczowi
ze swojego nieudanego małżeństwa podczas lotu z Rzeszowa do Gdańska.

;zka: - Ajajajajajajaj...
iRićka: - Nie żałuję. Nawet mi lepiej. Zawsze lubiłam roma.... romantyzm. Małżeństwo mi nie pasuje.
I Araszka: - No, jest pani na pewno młoda, na pewno ładna i... na pewno znajdzie pani uczciwego cztowie-
ika. który panią uszanuje. No, nie wolno się marnować!
IPućka: - Ależ ja się nie marnuję.

Ewa Pielach potem tak opowiadała o swoim rozwodzie dziennikarzowi „Życia":


Z pierwszym mężem nie szło wytrzymać. Zazdrosny był jak jasna cholera, dochodziło do
rękoczynów. Śledził mnie. Miał takiego kolesia z syrenką i jak szłam ulicą, to oni z tej
syrenki się przyglądali. Zapisałam się wtedy na kurs niemieckiego. Mąż chodził do mojego
profesora i kazał mu pokazywać listę obecności, czy byłam na lekcji i co robiłam. Egzamin
zdałam na piątkę i poszliśmy z grupą na lampkę wina. Wychodzimy, a ja patrzę, zza
śmietnika mój mąż się gramoli i wiązankę puszcza. Mówię mu: „Oj, przebrała się miarka",
iziewięciu miesiącach małżeństwa wzięliśmy rozwód . 30

W filmie n a w e t Araszka Kozłowski, czyli Zdzisław Maklakiewicz, opowiada


swojemu przyjacielowi w samolocie lecącym z Gdańska do Rzeszowa o jak naj­
bardziej prawdziwych doświadczeniach rozwodowych.

j Araszka: - Rozumiesz, bo muszę ci dokończyć całą historię. Była ugodowa sprawa, bo tak zawsze jest,
\ że jest ugodowa. A potem, proszę ciebie, jest merytoryczna... No i normalnie, proszę ciebie, wiesz, ja miałem...
II do tej pory ja zawsze tak mówiłem, że, proszę ciebie, i ja miałem adwokata, i ona miała adwokata,

30
Grzegorz Sroczyński, „Jak pani ma na imię?...", op. cit.

79
; C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

i bracie... A jak pragnę Boga, muszę ci powiedzieć, Lulek, jak Boga kocham, bracie, żaden mężczyzna
i jeszcze w sądzie z kobietą nie wygrat, rozumiesz.

W samolocie bohaterowie filmu nie tylko j e d n a k zwierzają się ze swoich


uczuciowych rozterek i kłopotów rodzinnych. Lecąc z Warszawy do Rzeszowa,
Araszka i Lutek postanawiają zrewanżować się stewardesie za słodki poczęstunek,
a w zasadzie poderwać ją „na czekoladki". Ta scena nawiązywała do prawdziwego
zdarzenia.
- Utkwiła mi w pamięci taka oto sytuacja: w knajpie przy stolikach siedzą
faceci ze swoimi kobietami, a Janek zaczyna paniom rozdawać czekoladki. Mówił
przy okazji taki tekst: „Daję p a n i czekoladę, żeby osłodzić życie, które p a n i
m a r n u j e z tym fagasem". Faceci są czerwoni ze złości, chcą spuścić Jankowi
m a n t o , zaczyna się jakaś straszna a w a n t u r a - opowiada Andrzej Kondratiuk.

i Araszka: W drodze rewanżu chcieliśmy panią poczęstować... czekoladkami.


; Stewardesa: Bardzo dziękuję.
Araszka: Proszę bardzo... E. Wedel.
Stewardesa: Dziękuję bardzo.
Araszka: I dla kapitana.
Stewardesa: Dziękuję bardzo, strasznie lepiące.
Araszka: Upat, gorąco.
Stewardesa: Dziękuję bardzo.
Araszka: I dla zatogi... proszę bardzo.
Stewardesa: Dziękuję.

- Na liniach krajowych podawaliśmy cukierki wyprodukowane w fabryce 22


Lipca, dawniej E. Wedel. Częstowaliśmy nimi pasażerów przede wszystkim
przed l ą d o w a n i e m , żeby złagodzić n i e p r z y j e m n e s k u t k i r a p t o w n e j z m i a n y
ciśnienia, kiedy bardzo strzyka i kłuje w uszach. Zapobiega t e m u ślina, a prostą
metodą na jej zwiększone wydzielanie jest przecież ssanie cukierków. Wtedy
było to szczególnie w a ż n e , bo ówczesne samoloty nie miały przecież dobrych
urządzeń klimatyzacyjnych i pasażerom zasychało w gardle. Na liniach krajo­
wych oprócz cukierków podawaliśmy wodę i zimne napoje, z wyjątkiem piwa,
którego nie m o ż n a było kupić n a w e t za dodatkową opłatą - opowiada Zbigniew
Chadryś, kierownik ośrodka informacji techniczno-ekonomicznej PLL LOT SA.
Samolot IŁ-18 z wniebowziętymi na pokładzie po raz pierwszy poderwał się
w niebo już na samym końcu pracy n a d filmem. Z Warszawy do Gdańska lecieli
J a n Himilsbach, który pierwszy raz w życiu pokonywał wówczas siłę grawitacji,
oraz ubrany w battledress z demobilu Zdzisław Maklakiewicz (wcześniej wielo­
krotnie latał do Wrocławia, gdzie w wytwórni filmowej nagrywał postsynchrony).
Parze głównych bohaterów towarzyszył reżyser Andrzej Kondratiuk, jego brat
Janusz oraz operator, który uzyskał specjalne pozwolenie na robienie zdjęć pod­
czas lotu, a także operator dźwięku i kierownik planu.
- Mieliśmy m a l u t k i budżet. Wszystko było wyliczone co do grosza i co do
minuty. Przylatujemy, od razu kręcimy i zaraz wracamy. Mieliśmy zarejestrować

80
J CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH
tylko p a r ę kwestii, bez w z g l ę d u n a p o g o d ę . Przede w s z y s t k i m J a n e k m i a ł
powiedzieć: „Szkoda, że nie m a m y bułki dla tych p t a k ó w " - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
Filmowcy nie przewidzieli tylko j e d n e g o . Przed w y j a z d e m Basica - żona
Himilsbacha - przygotowała mężowi posiłek i do ziemniaków dodała solidną
porcję anticolu lub a n t a b u s u (środki p o d a w a n e alkoholikom). On o tym nie
wiedział. W Sopocie wszyscy wybrali się na obiad. Maklakiewicz zaraz spotkał
koleżankę z Teatru Wybrzeże i podszedł z nią do baru. Oczywiście jego d r u h
podążył za nimi i od razu zamówił piwo. Nagle zrobił się czerwony jak sztandar
i padł na ziemię.
- W t e d y z J a n u s z e m zrobiliśmy mu m a s a ż serca i zabraliśmy do toalety.
Zrobiła się straszna afera. Wokół jakieś dziwne okrzyki: „Zamknęły się pedały!".
Po chwili przyjechało pogotowie. My pojechaliśmy za karetką naszym samocho­
dem. Wchodzimy do szpitala. J a n e k siedzi na łóżku i już jest wesolutki. Dostał
glukozę. Tego dnia oczywiście nie było zdjęć. Musieliśmy nocować. Rano J a n e k
jest z n o w u osłabiony - z n ó w coś wypił. Atak jest j e d n a k słabszy. Wszystko
dzieje się na plaży. Mówi: „Chyba umrę". Byłem wściekły, krzyczę: „Chyba musisz".
Wtedy przechodzą obok nas dwie wesołe panienki, J a n e k jakoś dziwnie rzęzi,
ale już wówczas zorientowałem się, że tym razem udaje. Grał własną śmierć.
J a n e k zwraca się do jednej z dziewczyn: „Pokaż mi to, co masz najpiękniejszego,
czyli cyce, żebym z t y m w s p a n i a ł y m w i d o k i e m m ó g ł odejść z tego świata".
Ku n a s z e m u zdumieniu ona zerwała bluzkę i pokazała mu piersi. Podziękował
jej i zapytał, jak ma na imię - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Chwilę później ekipa filmowa nakręciła ostatnią scenę. B o h a t e r o m „Wnie­
bowziętych" kończą się w y g r a n e w totolotka pieniądze. Ich u p a d e k nie jest
j e d n a k bolesny, doskonale b o w i e m zdają sobie sprawę, że wszystko się kiedyś
kończy, a po „bujaniu w obłokach" zawsze spada się na twardą ziemię.
W przeciwieństwie do mitologicznego Ikara przestrzegali oni b o w i e m zalece­
nia, żeby z b y t n i o nie zbliżać się do słońca i nie szybować za d ł u g o w jego
gorących promieniach.
Bohaterowie „Wniebowziętych" nie wpadli więc do morza. Siedzą sobie na je­
go brzegu, patrzą na fale, a przed nimi majestatycznie płynie statek, zwiastując
dalszą podróż w nieznane. Tak romantycznie kończy się film.
Duży wpływ na ostateczny kształt komedii Andrzeja Kondratiuka miał Tadeusz
Konwicki, wtedy kierownik literacki zespołu filmowego Pryzmat.
- Nie byłem jego przyjacielem, jak Gustaw Holoubek, ale darzyłem go sympatią
i odnosiłem wrażenie, że on m n i e też. Uważałem go za osobę, z którą w a r t o
wypić parę kielichów. Czasem n a w e t n a m się zdarzało w Spatifie, że robiliśmy
to nie na, ale pod stołem. Nie było to gorszące, bo zasłaniał nas obrus. Poza tym
takie zachowanie nie naruszało panujących w t a m t y m czasie obyczajów tego
lokalu. Pamiętam pierwszą wstępną kolaudację zespołową. Tadeusz Konwicki
zaczął mnie n a m a w i a ć do skrótów, co powodowało mój w e w n ę t r z n y sprzeciw.
„Jeżeli już pokazujesz taki brzydki, nieestetyczny świat, l u m p e n p r o l e t a r i a t
i takie skundlone życie, to koniecznie musisz dać trochę nieba". Nie mieliśmy
takich zdjęć, więc wkleiliśmy je z archiwalnych materiałów. To był samolocik

81
6. Wniebowzięci...
C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

Jeśli już pokazujesz brzydki świat i skundlone życie, to musisz dać więcej nieba"
- poradzi! Andrzejowi Kondratiukowi Tadeusz Konwicki.

i obłoki. Tu chodziło o p u n k t odniesienia, odrobinę poezji i drugi wymiar. Za te


rady jestem mu wdzięczny - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Film jest więc oparty na kontraście ziemia-niebo. Słynna zasada Zdzisława
Maklakiewicza dotycząca sztuki filmowej - „Białe - czarne. Czarne - białe. AB
- BA. Klamka - k l a m k a " - sprawdziła się w stu procentach.
Wzniosłemu obrazowi nieba cały czas towarzyszy muzyka J o h a n n a Straussa.
Choć w oryginale została skomponowana na orkiestrę, w komedii wykorzystano
jej bardziej k a m e r a l n ą wersję: transkrypcję fortepianową. Pełni ona funkcję
podobną do tej, jaką Stanley Kubrick wyznaczył w filmie „Odyseja kosmiczna"
walcom Straussa.
- Za dobór muzyki była odpowiedzialna pani Wyrzykowska z Łodzi, która by­
ła tak z w a n y m oprawcą muzycznym. To był jej pomysł, a ja go zaakceptowałem.
Ta muzyka dobrze pasowała do prostej formy mojego filmu - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
Po zrealizowaniu wszystkich zdjęć pojawił się pomysł nakręcenia jeszcze jednej
sceny (potem J a n Himilsbach dopisany fragment scenariusza wykorzystał
w o p o w i a d a n i u „Cacko z dziurką"). Oto bohaterowie wracają do d o m u , do
Warszawy, gdzie znów ogarnia ich szara rzeczywistość. Lutek Narożniak - tak
jak tego n a p r a w d ę doświadczał Himilsbach - zostaje zamknięty przez żonę
w mieszkaniu, żeby się znów nie urżnął. Przychodzą do niego koledzy i chcą się
z n i m napić, a tu klops. Wtedy wpadają na świetny pomysł: rozkręcają znajdują­
cego się w drzwiach judasza, przez dziurę wsadzają wężyk i poją kumpla wódką
do nieprzytomności. Wraca żona, a w mieszkaniu na korytarzu leży zamroczony
alkoholem mąż. „Wniebowzięci" mieli się kończyć właśnie taką dramatyczną
sceną u p a d k u .
- Pamiętam, że kiedy Himilsbachowie mieszkali na ulicy Fabrycznej, zadzwo­
nił do m n i e J a n e k - w s p o m i n a Edward Cybulski i przytacza taką oto rozmowę:
„Przynieś flaszkę, bo ta k u r w a m n i e z a m k n ę ł a i nie m o g ę wyjść z d o m u " -
błagał Himilsbach. „No, ale jak m a m to zrobić?" - zapytałem. „Po drodze wpadnij

82
C H Y B A JUŻ J E S T E Ś M Y W C H M U R A C H

do szpitala Czerniakowskiego i weź dren". „A na cholerę ten dren?". „Zoba­


czysz". Potem kazał mi przepchnąć dren przez dziurkę od klucza. I nie mogłem
oczom uwierzyć, jak szybko opróżnia butelkę. Za wódkę J a n e k urwałby Chry­
stusowi nogę! - kończy Cybulski.
- W finałowej scenie „Wniebowziętych" chcieliśmy pokazać, jak wygląda ży­
cie, kiedy się nie lata, nie szybuje w przestworzach. Dopisaliśmy z J a n k i e m
d w i e strony scenariusza, ale te sceny nie zostały nakręcone. Przeciw takiemu
rozwiązaniu kategorycznie sprzeciwił się bowiem Tadeusz Konwicki. W rezul­
tacie zakończenie jest bardziej liryczne, poetyckie, niedopowiedziane, tak jak
i sam Konwicki jest liryczny i pełen melancholii - mówi Andrzej Kondratiuk.
Na ziemię wróciły też partnerki Himilsbacha i Maklakiewicza. Regina Regul­
ska, w prawdziwym życiu s k r o m n a i przywiązana do tradycyjnych wartości,
bardzo przeżywała to, że jej otoczenie zaczęło ją utożsamiać z granymi w fil­
mach, nie zawsze pozytywnymi postaciami.
- Zrezygnowałam, bo mój ówczesny narzeczony powiedział mi: „Wybieraj, ja
albo film". Wybrałam męża. Teraz moje dzieci nie chcą mi tego wybaczyć - do­
daje pani Regina, nosząca dzisiaj nazwisko Glińska. Niby się śmieje, ale w jej
głosie jest odrobina żalu, że wniebowzięcie stało się już przeszłością.
Ewa Pielach w ostatnim swoim filmie - „Gaszenie krwi" - zamiast głównej
roli niemieckiej prostytutki zagrała sanitariuszkę. Wiceminister kultury powołał
się na przepisy, które stanowiły, że amator bez dyplomu aktorskiego nie może
dostać głównej roli. Zresztą film w ogóle nie wszedł na ekrany. „Pucka" w 1976
roku miała już ustaloną datę eksternistycznego egzaminu aktorskiego, ale nie
przystąpiła do niego. Skończyła za to kurs kelnerski. Trafiła do hotelu Forum,
potem do restauracji Świętoszek. W stanie wojennym prowadziła butik, następ­
nie sklep mięsny, budkę z zapiekankami, p u n k t sprzedaży h a m b u r g e r ó w i m a ­
łą gastronomię z żurkiem i szaszłykami. Kolejną inwestycją był lumpex. Potem
wynajęła swoje mieszkanie. Nieuczciwy lokator „wydzwonił" r a c h u n e k na 105
rnilionów starych złotych i uciekł. Wtedy, żeby spłacić dług, w zadłużonym lo­
kalu powstała agencja towarzyska. Żeby przyciągnąć klientów, Ewa Pielach ra­
zem z mężem układała do gazet ogłoszenia: „Na godzinkę pod pierzynkę", „Od
rana zadowolimy pana", „Ogniste panie na śniadanie". Wniebowzięcie na zie­
mi nie trwa wiecznie. Inaczej jest tylko z samą komedią Kondratiuka.
- „Wniebowzięci" to bez wątpienia film kultowy, który bije rekordy oglądal­
ności, zawsze przyciągając publiczność. Żałuję, tak jak żałowałby każdy aktor,
że nie zagrałem w tej szczególnej komedii. Pocieszam się tym, że wystąpiłem
w i n n y m świetnym filmie: „Dziewczynach do wzięcia" - zwierza się Zbigniew
Buczkowski.
„Jesteśmy trafieni, takie losowe pięć skreśleń, obaj z kolegą" - tak, trochę
nieporadnie, obwieszczali swoje zwycięstwo w totolotka Araszka i Lutek, bohate­
rowie „Wniebowziętych". Wypłacono im za nie w kasie Totalizatora Sportowego
17 500 zł. Czy wówczas rzeczywiście padały takie wygrane?
Ekipa filmowa rozpoczęła pracę w sierpniu 1972 roku ( u m o w y z aktorami
obowiązywały od 13 sierpnia do 31 października 1972), bierzemy więc pod
u w a g ę drugą połowę lata tego roku. W zakładach totolotka z 13 sierpnia 1972
roku o d n o t o w a n o dwie szóstki, za które wypłacono szczęśliwcom po 971 240 zł.
Tyle samo była warta premiowana piątka. Natomiast za zwykłą płacono 14 000 zł
(183 trafienia). Czwórka oznaczała wygraną 342 zł, a trójka zaledwie 16 zł, co
sprowadzało się do zrekompensowania kosztów udziału w grze. W kolejnych
zakładach totolotka za prawidłowe skreślenie pięciu liczb wypłacano: 14 505 zł,
15 804 zł, 3 500 (739 trafień) oraz 11 000 zł (za szóstkę jedynemu szczęśliwcowi
p r z y p a d ł okrągły m i l i o n ) . To z e s t a w i e n i e p r o w a d z i do j e d n e g o w n i o s k u :
b o h a t e r o w i e „Wniebowziętych" musieli znaleźć się w grupie około 150 osób,
k t ó r e p r a w i d ł o w o skreśliły piątkę. Przy takiej w ł a ś n i e liczbie szczęśliwców
totolotek wypłacał każdemu po mniej więcej 17 500 zl. Nie zapominajmy jednak,
że Araszka i Lutek byli przyjaciółmi: grali razem, solidarnie ponosili koszty
i sprawiedliwie, po połowie, dzielili się też wygraną. Chociaż w końcu wszystkimi
pieniędzmi i tak opiekował się Araszka, bo Lutek w ogóle nie miał do tego głowy.
Po długotrwałym i niezwykle dokładnym dzieleniu b a n k n o t ó w na dwie kupki
dochodzi do takiego oto dialogu:

Lutek: - Weź ty te pieniądze, do jasnej cholery.


Araszka: - Co?
Lutek: - Po co mi to?

84
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

Araszka: - Jak to po co?


jlutek: - Normalnie.
Araszka: - No przecież wygrałeś, wariacie, co?!
lutek: - Weź ty, to wszystko, ty masz kieszenie, ty będziesz te pieniądze wydawat, ja mam do ciebie za-
iafenie. Weź to schowaj... bo gdzie ja to schowam?
•raszka: No. Lutek, dobrze.

Skreślenie piątki oznaczało przeciętną wygraną, taką sobie, która nie pozwalała
na odmianę całego życia, tylko na chwilowe zachłyśnięcie się szczęściem (praw­
dopodobieństwo trafienia szóstki wynosi 1:13983816, co przenosi całe zdarzenie
do kategorii absolutny przypadek, natomiast p i ą t k i - t y l k o 1:55491). Gdyby wnie­
bowzięci wygrali milion, odebrałoby to całej historii rys prawdopodobieństwa.
Natomiast te 17,5 tysiąca złotych to były idealne pieniądze do tego, aby trochę
zaszaleć, przeżyć coś nadzwyczajnego - choćby trochę pobujać w obłokach.
W n i e d a w n o n a p i s a n y m scenariuszu filmowym zatytułowanym „Władek
szczęściarz" Andrzej Kondratiuk z n o w u podjął t e m a t m a r z e ń i o d m i a n y losu
zwykłego człowieka, któremu łut szczęścia pozwala wygrać w totolotka. Tym razem
Bóg (Ogrodnik) nagradza bohatera za to, że zabrał znaleziony na śmietniku
klęcznik (notabene tak samo uczynił Andrzej Kondratiuk, choć w jego wypadku
Stwórca nie okazał się tak samo hojny, reżyser nie odniósł b o w i e m żadnych
sukcesów w dziedzinie gier losowych). Tymczasem Władek, bohater scenariusza,
ma taki oto sen:

f Ogrodnik: - Idź, potrząśnij drzewem... No idź!... Nie bój się... Miłego dnia życzę.
\ Ogrodnik znika, rozpływa się w powietrzu. Władek podchodzi do jabłoni. Potrząsa gałęzią obsypaną jabł-
ikami. Na murawę spada sześć czerwonych jabłek. Na każdym jabłku widnieje odciśnięty numer. Władek
| odczytuje szczęśliwe liczby. Dzwoni przeraźliwie metalowy budzik. Wyrwany ze snu Władek zrywa się
\ z barłogu. Na wpół przytomny szuka długopisu. Nie mając zaufania do własnej pamięci, powtarza na głos
I numery: - siedem... piętnaście... trzydzieści trzy... trzydzieści dziewięć... czterdzieści... czterdzieści cztery!..
Isiedem... piętnaście itd.

Rezultat mógł być tylko jeden. Kolejna scena.

I Prezenterka odczytuje wyniki losowania.


i-Siedem... czterdzieści... piętnaście... trzydzieści dziewięć... trzydzieści trzy i czterdzieści cztery!

Władek oraz jego przyjaciel Sylwek wygrywają znacznie więcej niż ich po­
przednicy, Araszka i Lutek. Po kolejnej kumulacji kwota, którą zgarniają, jest
astronomiczna - 6 mUionów złotych. Zdarzenie utrzymane jest w poetyce sennej
fantasmagorii. Ułożone jeden na drugim banknoty dwustuzłotowe - jak skrzętnie
obliczono - utworzą trzymetrową kolumnę. Kłopoty związane z wypłaceniem
pieniędzy z b a n k u - los uwielbia ironię - powodują jednak, że przyjaciele milio­
nerzy jeszcze przez jakiś czas muszą zbierać surowce wtórne: butelki i puszki po
piwie. Finał opowieści - jakże może być inaczej w przypadku Andrzeja Kondra­
tiuka - rozgrywa się na sopockiej plaży.

85
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

Miejscem lądowania wniebowziętych jest sopocka plaża przed Grand Hotelem.

Tuż po wschodzie stońca.


Na końcu mola Wtadek karmi mewy.
Ptaki kołują nad jego głową, w locie chwytają pokarm podawany z ręki.
Sylwek scyzorykiem kroi świeże śledzie.
Skrzynki pełne śledzi leżą na wózeczku.
Wtadek mówi do ptaków.
- Proszę!... częstujcie się, kochane... Macie to, co było obiecane...

Jak pamiętamy, w ostatniej scenie „Wniebowziętych" J a n Himilsbach w tym


s a m y m miejscu wygłaszał inną kwestię: „Szkoda tylko, że nie m a m y bułki dla
tych ptaków". Jednak, co bardzo istotne, kiedy pieniądze z wygranej się kończą,
bohaterowie przyjmują ten fakt z pokorą, bez cienia rozpaczy czy przerażenia.
Koniec ich przygód w niczym nie przypomina śmiertelnego u p a d k u Ikara
w okolicach skalistej wyspy Rodos, lecz jest nńękkim lądowaniem na piaszczystej
plaży przed s o p o c k i m G r a n d H o t e l e m . Przecież Lutek i Araszka także bez
wygranej żyli po swojemu, byli wolni, a n a w e t na swój sposób szczęśliwi, choć
nie mogli sobie pozwolić na szaleństwo unoszenia się w chmurach. Najważniejsze
jednak, że mieli marzenia. Posiadanie marzeń jest przecież o wiele ważniejsze
niż ich realizacja, która zazwyczaj bywa bardzo niebezpieczna, bo pozbawia
spełnionych marzycieli dalszego sensu życia.
Nie jest tak w wypadku Lutka i Araszki, który - Araszka - mówi do przyjaciela:
„Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać". W zdaniu tym jest optymizm
i nadzieja, że nie byl to ich ostatni lot. Czy j e d n a k bohaterowie filmu n a p r a w d ę
są zadowoleni z życia? Na lekką ironię takiej postawy zwracał u w a g ę J a n u s z
Głowacki, opisując postać Lutka kreowaną przez J a n a Himilsbacha: Uspokaja,
wywołuje współczucie, solidarność, należy do ludzi zadowolonych ze swojego życia, a zatem
z życia w ogóle. Wszystko u niego gra, wszystko jest w porządku, idzie swoim naturalnym
rytmem. Wywołuje zdumienie i radość, że jest mu tak źle, a tak mu z tym dobrze. Przesadna
afirmacja łagodnie ewoluuje w kierunku swego zaprzeczenia . 31

31
Janusz Głowacki, „Jak być kochanym", „Kino", nr 3 z 1974 r.

86
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

W tej sytuacji tak naprawdę jedyną autentyczną wartością, która nie została w filmie
skompromitowana, okazuje się przyjaźń ocalona przez reżysera od ironicznej wykładni.
Film wysyła do widzów sygnały o prawdziwej zażyłości dwóch kumpli. Nie podzieliły ich
ani kobiety, ani nawet pieniądze . 32

Bohaterowie komedii Andrzeja Kondratiuka wspólnie realizują swoje marze­


nia. Nie są to jakieś ekstrawaganckie wyczyny czy spektakularne wyprawy, ale
zwyczajne podróże samolotami. Dość nawet groteskowe, jeśli się zważy, że przy­
padkowymi miejscami przeznaczenia były Koszalin i Rzeszów, miasta, które ty­
powy turysta omija szerokim łukiem. Dla nich j e d n a k nie miało to jakiegokol­
wiek znaczenia, chodziło tylko o to, aby wzbić się w przestworza i dołączyć do
grona wniebowziętych, których - jeśli zważyć, iż w 1972 roku LOT na liniach
krajowych przewiózł 872 100 osób - było niezbyt wielu.

I Araszka: - Dzień dobry pani.


- as erka: - Dzień dobry panom.
\ Araszka: - Poproszę dwa bilety do Gdańska.
i Kasjerka: - Nie ma niestety już miejsc.
Igraszka: - Słucham?
i Kasjerka: - Nie ma niestety już miejsc.
I Araszka: - A dokąd ma pani jeszcze bilety?
j Kasjerka: - A jak to dokąd?
j Araszka: - No, co pani ma wolnego?
j Kasjerka: - Jedynie do Koszalina.
\ Araszka: - Stucham?
\ Kasjerka: - Jedynie do Koszalina.
! Araszka: - Pani da te bilety.

Pierwsze wniebowzięcie odbyło się więc na przypadkowej - m o ż n a n a w e t


powiedzieć: losowo wybranej - trasie Warszawa-Koszalin. Według rozkładu lotów
(lato 1972 roku) na liniach krajowych były trzy takie połączenia w ciągu dnia:
o 8.10, 11.00 i 19.20. Lot trwał godzinę i piętnaście m i n u t . Bilet z Warszawy do
Koszalina - najdroższy na liniach krajowych - kosztował 10 dolarów i 80 centów.
Z powrotem można było lecieć o 7.15, 15.10 i 17.50. Najpewniej wniebowzięci
wybrali kurs z Warszawy o 11.00 (LO-063), aby powrócić z Koszalina o 16.25.
Kolejne wniebowzięcie nastąpiło na trasie Warszawa-Rzeszów (cena za bilet
8,90 USD), w dzień powszedni mogło się odbyć o 8.50 lub o 17.00, a w soboty
dodatkowo jeszcze o 16.40. Na lotnisku w Rzeszowie Lutek i Araszka podrywają
do lotu „Pućkę" i „Brukselkę". Zabierają je na wycieczkę do Gdańska, do którego
zawsze chcieli dotrzeć. Na tej trasie (Rzeszów-Gdańsk) był tylko jeden lot,
o 11.55, wyłącznie w dni powszednie. Lądowanie 13.35. Tymczasem w ścieżce
dźwiękowej słyszymy zapowiedź na lotnisku, iż samolot odlatuje o 19.45.
Rzeczywistość filmowa nie miała zatem nic wspólnego z prawdziwym rozkładem

32
Dobrochna Dabert, „Jest dobrze. O ironiczności «Wniebowziętych»", „Poloniści o filmie". Biblioteka
literacka Poznańskich Studiów Polonistycznych, Wydawnictwo WiS, Poznań 1997, str. 197.

87
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Pierwsze wniebowzięcie odbyto się na trasie Warszawa-Koszalin.

lotów na liniach krajowych i była u w a r u n k o w a n a dramaturgicznie. Późniejsze


perypetie wniebowziętych są przecież związane z koniecznością nocowania
w Gdańsku. Bohaterowie filmu fundują bilet spotkanym dziewczynom, obiecując,
że odstawią je do domu. Taki round ticket na trasie Rzeszów-Gdańsk dla każdej
z p a ń kosztował 21,60 USD. Tą trasą, z południa Polski n a d morze, w 1972 roku
przeleciało 4234 pasażerów LOT-u. Po odstawieniu do d o m u pań (o godz. 15.05)
wniebowzięci postanawiają wreszcie odwiedzić w Krakowie kolegę z wojska,
Stefana. Tu pojawia się problem. Nie było wówczas bezpośredniego połączenia
lotniczego między Rzeszowem i Krakowem, więc najpierw trzeba było dotrzeć
do Warszawy - najlepiej samolotem o godz. 15.40. Był to dodatkowy wydatek
8,90 USD na osobę. O 50 centów był za to tańszy bilet z Warszawy do Krakowa,
dokąd wniebowzięci mogli polecieć o 18.10, 19.20 lub (jeśli to była niedziela)
o 19.40. Po spotkaniu ze Stefanem Araszka i Lutek jeszcze raz postanawiają
wybrać się do Gdańska, lecąc t a m z a p e w n e bezpośrednio z Krakowa. W dni
powszednie latano na tej trasie o 11.10 oraz 12.30. Podróż trwała półtorej godziny,
a bilet kosztował 10,80 USD.
Dlaczego wniebowzięci odwiedzili Koszalin, Rzeszów, Kraków i Gdańsk? Czy
był to wybór zupełnie przypadkowy, czy może zawierał w sobie jakieś przesłanie?
J e d n o jest pewne: Rzeszów, symbol przeciętności, pojawia się w komedii jako
przeciwstawienie pełnego uroku i słońca, położonego n a d morzem Sopotu.
Według 38 proc. ankietowanych Rzeszów ma coś specyficznego, co wyróżnia go spośród
innych miast w Polsce. Najczęściej wymieniano znajdujący się w centrum Pomnik Czynu
Rewolucyjnego. Inni sądzą, że Rzeszów nie ma cech, które można by przypisać tylko i wy­
łącznie jemu. Ci bardziej zdecydowani, może bardziej spostrzegawczy, podkreślali takie cechy,
jak małomiasteczkowość, uwielbienie blichtru, dziury w jezdniach, niezwykle „malowniczą"
stację kolejową, życie zamierające po godzinie 22.00, atmosferę prowincjonalizmu i za­
ściankowości - tak wypadła analiza ankiety dotyczącej Rzeszowa.
33

33
Marcin Kalita, Rafał Krzywdzik, „Moje miasto. Ankieta", DOM, dodatek do „Gazety w Rzeszowie",
nr 174 z 1999 r.

88
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

„Piękny jest nasz kraj! Z lotu ptaka".

W powszechnej świadomości swoich mieszkańców m i a s t o n a d Wisłokiem


posiada jedną atrakcję turystyczną: Pomnik Czynu Rewolucyjnego, który został
odsłonięty prawie rok po premierze „Wniebowziętych" (film po raz pierwszy
pokazano w TVP 29 lipca 1973 roku). Celem podróży Lutka i Araszki nie mogło
więc być pragnienie obejrzenia m o n u m e n t u , bo gdy toczyła się akcja filmu, nie
był jeszcze u k o ń c z o n y . A u t o r e m p o m n i k a jest w y b i t n y rzeźbiarz M a r i a n
Konieczny, twórca warszawskiej Nike. Dzieło przedstawia d w a wielkie liście
laurowe, między którymi umieszczono trzy postacie - chłopa, żołnierza i robotnika
- symbolizujące czyn rewolucyjny na Rzeszowszczyźnie.
Pomysł tego pomnika zrodził się w łatach sześćdziesiątych, lecz realny kształt przyjął pod
koniec 1967 roku. W „Nowinach" z 6 lipca 1968 roku pisano, że „wśród szerokiego grona
działaczy politycznych i społecznych zrodziła się ostatnio koncepcja budowy pomnika jako
symbolu walk rewolucyjnych i hołdu dla poległych w tych walkach oraz dla wyrażenia
w formie plastycznej idei zwycięstwa sił postępu i rewolucji nad siłami reakcji". Jednak
nieoficjalnie mawiano, że autorem tego pomysłu jest jeden człowiek - ówczesny I sekretarz
KW, Władysław Kruczek . W 1972 roku, kiedy wniebowzięci odwiedzili Rzeszów,
34

były już w y k o n a n e s e g m e n t y liści l a u r o w y c h - 37 par o łącznej wysokości


38 metrów. Rzeźby robotnika, żołnierza i chłopa pojawiły się jednak dopiero na
przełomie 1973/74 roku. Uroczyste odsłonięcie nastąpiło 1 maja 1974. Koszt budowy
wyniósł 10 812 926 zł (z czego na gwoździe w y d a n o 1184 zł), a za przyjęcie dla
uczestników b u d o w y p o m n i k a zapłacono 2251 zł (900 zł kosztował w i n i a k ) .
Rzeszowski p o m n i k wpisywał się w plan budowy przez Edwarda Gierka drugiej
Polski. Tymczasem Araszka po powrocie z pierwszego lotu do Koszalina podniecony
krzyczał do hrabiego Strusia: „Piękny jest nasz kraj! Z lotu ptaka". Z bliska był
za to odrażający. Tak przedstawił go Andrzej Kondratiuk w swoim filmie - pejzaże
przypominają wysypisko śmieci - wszystko jest brudne, t a n d e t n e i siermiężne.
Podobny sposób rozumowania i poczucia h u m o r u - jak Maklak - zaprezentował

54
Marian Malikowski, „Powstawanie dużego miasta", Wydawnictwo Wyższej Szkoły Pedagogicz­
nej w Rzeszowie, Rzeszów 1991, str. 333.

89
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

australijski premier, którego dziennikarze zapytali, jak podoba mu się Melbourne.


- Bardzo. Szczególnie z okna samolotu lecącego do Paryża - odparł J o h n Howard.
Niezwykły i budzący anatomiczne skojarzenia wygląd rzeszowskiego m o n u ­
m e n t u skłania przyjezdnych - korzystających zazwyczaj z pobliskiego hotelu
Rzeszów - do zadania miejscowym pytania: „Co to za p o m n i k tutaj macie?".
Wtedy pada odpowiedź, będąca podobno wynikiem wewnętrznego impulsu Jana
Borysewicza, lidera Lady Pank. „To p o m n i k wielkiej cipy" - powiadają więc od
lat rzeszowianie. Znając obrazowy i brutalny język J a n a Himilsbacha, m o ż n a
przyjąć, że on również mógł być pomysłodawcą tej nazwy.
Po p r z e m i a n a c h politycznych w 1989 roku, kiedy czyn rewolucyjny na Rze-
szowszczyźnie przestał być p o w o d e m do dumy, pojawiły się pomysły przemia­
n o w a n i a m o n u m e n t u . Miałby więc o n u p a m i ę t n i ć p o w s t a n i e chłopskie
w Nowosielcach albo zostać po prostu pomalowany na żółto. Radykałowie myśleli
nawet o jego zburzeniu. Pozostałości - niczym relikwie - miały zostać sprzedane,
podobnie jak uczynili to berlińczycy z fragmentami swojego m u r u . Inni propo­
nowali przerobienie go na p o m n i k walentynkowy z serduszkiem w środku,
przepasanie biało-czerwona szarfą lub zwieńczenie krzyżem m a l t a ń s k i m , znaj­
dującym się w herbie Rzeszowa (niektórzy twierdzą, iż jest to krzyż kawalerski).
Jeden z radnych zgłosił propozycję zmiany nazwy dzieła profesora Koniecznego
na pomnik solidarności - przez małe „s", bo „rzeźba realizowała sojusz robotniczo-
-chłopski". „Wielka cipa" miała być także przerobiona na słup reklamowy albo
ścianę wspinaczkową. Te ostatnie rozwiązania spotkały się z ciepłym przyjęciem
licznych rzeszowian. Większość mieszkańców miasta po przełomie roku 1989
była w ogóle niechętna jakimkolwiek pomnikom.
Na pytanie, komu należy wybudować pomnik w Rzeszowie, zdecydowana większość, bo
aż 80 proc. ankietowanych, odpowiadała, że nikomu. Po prostu nikt na to nie zasłużył.
Uważają, że i tak jest ich za wiele, są drogie i niczemu nie służą. Zresztą kiedyś zostaną
zapomniane i z czasem rozebrane. Jeśli już budować coś nowego, to najwięcej osób opo­
wiadało się za pomnikiem Jana Pawła II. Na dalszym miejscu usytuowali się kolejno:
Kazimierz Wielki, Fryderyk Chopin, Eugeniusz Nazimek, Muniek Staszczyk, Władysław
Kruczek, a nawet Michael Jackson. Proponowano również bohaterów grupowych: Żydzi
i sami współcześni mieszkańcy grodu nad Wisłokiem . 35

A może należałoby jakoś upamiętnić słynny duet aktorski, który wszak świetnie
nadaje się do promocji miasta? Skoro gdańskie Balice ochrzczono nazwiskiem
byłego prezydenta Lecha Wałęsy, to czemu miejscowe lotnisko Jesionka nie
mogłoby się nazywać Portem Lotniczym im. Maklakiewicza i Himilsbacha? Albo
Lutka i Araszki?
- Rzeszów pojawił się w m o i m filmie tylko dlatego, że bardzo lubiłem aktora
Zdziśka Kozienia, a on właśnie był związany z tym miastem. Zresztą w końcu
zagrał on u mnie w „Big Bangu". Ja sam w Rzeszowie nie spędziłem ani jednej
nocy - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Zdzisław Kozień to dla zbiorowej świadomości Polaków nikt inny, jak tylko
safandułowaty porucznik Zubek, p a r t n e r kapitana Borewicza z popularnego

35
Marcin Kalita, Rafa! Krzywdzik, op. cit.

90
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

Wniebowzięte. Zdjęcie wykonane przez Andrzeja Kondratiuka podczas ćwiczeń warsztatowych na sopockiej plaży.

serialu telewizyjnego „07 zgłoś się". Kozień od 1953 do 1972 roku pracował
w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Zagrał t a m wiele świetnych
ról - był m.in. Cześnikiem w „Zemście", Majorem w „Fantazym", Wojewodą
w „Mazepie" i Czepcem w „Weselu". W 1980 roku otrzymał Złotą Podkowę dla
najlepszego aktora w Rzeszowie.
- Do Koszalina n a t o m i a s t zawsze m i a ł e m s e n t y m e n t , bo t a m wylądowali
prawie wszyscy repatrianci, z którymi moja rodzina wracała do Polski z Syberii.
Potem moje pierwsze wakacje, jakie zafundowali mi rodzice, spędziłem właśnie
w Koszalinie. Stamtąd pojechałem także do Mielna i zobaczyłem morze - kon­
tynuuje Andrzej Kondratiuk.
Sopocka plaża przed Grand Hotelem, w którym nocowali Adolf Hitler, generał
de Gaulle oraz Charles Aznavour, była miejscem przeznaczenia - lądowiskiem
wniebowziętych. Ten wspaniały hotel, z b u d o w a n y w 1927 roku pojawia się
w filmie jako symbol dostatniego i kolorowego życia, które znajduje się gdzieś
w tle naszej przaśnej codzienności.
- Sopot to zupełnie magiczne miejsce. Uwielbiam je, ale nie w sezonie, lecz
najlepiej wczesną wiosną. Tam spotykałem się z Bobkiem Kobiela, Zbyszkiem
C y b u l s k i m i żoną M a r k a Hłaski, niemiecką aktorką Sonią Z i e m a n n , k t ó r a
zagrała w filmie Aleksandra Forda „Ósmy dzień tygodnia". W Grand Hotelu
miałem „wzloty i upadki oraz inne zaburzenia intelektualne", jak ujęła to kie­
dyś moja gosposia. Praprzyczyna mojej miłości do Sopotu była j e d n a k bardzo
banalna. Na pierwszym roku wydziału operatorskiego studiowałem razem z Jerzym
Augustyńskim, który niestety już nie żyje. Jego m a m a prowadziła w Sopocie
kawiarnię Rio; żeby było śmieszniej, mieszczącą się przy ulicy Bieruta. Mając

91
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

Wrzeciono czasu. Fotografia Andrzeja Kondratiuka. Sopot.

t a m świetną metę, przyjeżdżałem nad morze realizować ćwiczenia operatorskie.


Na ogół za te prace od profesora Stanisława Wohla dostawałem piątki z plusem.
Warto było zatem jeździć do Sopotu - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk, bynaj­
mniej nie odosobniony w fascynacji tym miejscem.
W Sopocie toczy się akcja wielu polskich filmów. Tutaj latem 1958 roku Roman
Polański nakręcił bodaj najsłynniejszą szkolną etiudę - „Dwóch ludzi z szafą".
Tłum wczasowiczów stale oblegających ekipę filmową sprawił, iż zdjęcia plano­
w a n e na dziesięć dni przeciągnęły się do trzech tygodni. Jeszcze w latach sześć­
dziesiątych p o w s t a ł obraz J a n u s z a M o r g e n s t e r n a „Do widzenia, do j u t r a "
z Teresą Tuszyńską i Zbigniewem Cybulskim w rolach głównych. Wykorzystano
w n i m fragmenty przedstawień gdańskiego teatru studenckiego Bim-Bom.
Scenerię miasta wykorzystali także Jacek Koprowicz w „Medium" i wspomniany
wcześniej Olaf Lubaszenko w „Sztosie". W latach sześćdziesiątych sopocki Spatif,
w którym rządzili Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela, sławą prawie dorów­
n y w a ł w a r s z a w s k i e m u . Do położonego n a d m o r z e m d o m u pracy twórczej
ZAIKS-u zaglądali c h ę t n i e m . i n . Jerzy Andrzejewski, Stefan Kisielewski,
R o m a n Wilhelmi, Jerzy Afanasjew, Filip Bajon i Agnieszka Osiecka, która
w wierszu „Sopockie bolero" pisała:

Adieu, Zatoko Snów,


good bye, Riwiero Marzeń.
Za rok zobaczę znów mój stolik w cocktail-barze.
Na szklanki p u s t y m dnie
obejrzę stary film

92
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

o ludziach, co we mgle,
o czasie, który był...
A tulił nas jak port,
jak fot lirycznych b a n d
elegant, birbant, lord
Sopocki Hotel Grand

Według rankingu tygodnika „Polityka" Sopot jest obecnie miastem, w któ­


36

rym żyje się najlepiej. Z Warszawy do nadmorskiego kurortu przeniósł się aktor
Marek Kondrat. Dlaczego? „Wciąż zachwycam się tym m i a s t e m z gorliwością
neofity. Sopot ma niezwykłą atmosferę przemijającego czasu, nostalgiczny
klimat. Przypomina ekskluzywne francuskie kurorty na wybrzeżu Atlantyku.
Budzi we m n i e skojarzenia z m o i m i u l u b i o n y m i polskimi filmami z lat 50.,
z kabaretem Bim-Bom" - tłmaczył swoją decyzję Kondrat.
Słynną końcową scenę „Wniebowziętych" powtórzyła Iga Cembrzyńska, żona
Andrzeja K o n d r a t i u k a , w s w o i m filmie „48 godzin z życia kobiety". Tylko
zamiast Maklakiewicza i Himilsbacha na tle Grand Hotelu na pustej plaży pojawia
się reżyserka d o k u m e n t u i jej bohaterka filmu. Jest nią pani bokser, Agnieszka
Rylik, odpoczywająca po walce stoczonej w Sopocie. W tym s a m y m miejscu
rozgrywała się też akcja świetnego filmu Andrzeja Kondratiuka z 1963 roku,
zatytułowanego „Kobiela na plaży"; wypromował on piosenkę Czesława Niemena
„Wiem, że nie wrócisz", która wówczas była bez przerwy grana w n a d m o r s k i m
kurorcie przez Niebiesko-Czarnych. Wcześniej u t w ó r przegrał z kretesem na
pierwszym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. W liście do swojej m a t k i Bobek
pisał: Pojutrze wyjeżdżamy nad morze. Kręcę film dla telewizji pt. „Kobiela na plaży":
połączenie aktorskich gier, pantomim z autentycznym reportażem i normalnymi ludźmi.
Ich reakcje na moje pantomimy i z kolei moje parodie ich zachowań. Coś innego, coś
nowego, to może być dobre, bo dużo improwizacji, rozmowy, wywiady, kpina z wczasowych
póz. Pewnie też komizm bardziej bezinteresowny . 11

- Cóż, Bobek Kobiela to w y b i t n y a k t o r i z u p e ł n y b r a k p o w a g i . Z a b a w a ,


podobnie jak u Maklakiewicza i Himilsbacha, była dla niego najważniejsza.
Film kręciliśmy na plaży ukrytą kamerą, mając do dyspozycji transfokator
i ostatni cud techniki, mikroporty, czyli m a l u t k i e mikrofony z nadajnikami.
Mikrofon był wielkości guzika. Mogłem wziąć ten sprzęt. Pojechałem więc na
Wybrzeże, gdzie był Kobiela. J e d n a ze scen nie weszła do filmu, nasz prawnik
n a m tego zabronił. To była sekwencja z zagraniczną gwiazdą sopockiego festiwalu
piosenki, Dalidą. Plan - plaża przy Grand Hotelu. Podchodzimy do piosenkarki
z kamerą, ukrywając się pod d w o m a koszami, ciągniętymi po piasku. Obok
gwiazdy siedzi jakiś przystojny playboy. Już jesteśmy bardzo blisko. Bobek ma
w ręku dwa goździki, jeden z nich jest złamany. Ma powiedzieć swoją kwestię,
ale się boi, bo jego francuszczyzna nie jest najlepsza. Ja na to, że tym lepiej. Wali
więc, że jest jej fanem, wielbicielem i adoratorem, a na końcu wręcza goździki,

Adam Grzeszak, „Gdzie żyje się najiepiej", „Polityka" nr 26 z 2004 r., str. 3 - 9
36

Maciej M. Szczawiński, „Zezowate szczęście. Opowieść o Bogumile Kobieli", Towarzystwo Zachęty


37

Kultury, Katowice 1996, str. 72.

93
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

Zbyszek Cybulski na tle sopockiego molo. Kobiela na plaży. W Sopocie.

w tym jeden złamany. Nagle zrywa się mocny wiatr, p o d m u c h rozsuwa kosze,
Dalida nas zobaczyła. Zrobiła się straszna a w a n t u r a , a my wystąpiliśmy w roli
bezwzględnych paparazzi - opowiada Andrzej Kondratiuk. W „Kobieli na plaży"
aktor potwierdził swoją niebywałą, spontaniczną i naturalną siłę komiczną. Była
ona j e d n a k także przyczyną jego kłopotów. Kiedy w restauracji w Grand Hotelu
najzwyczajniej w świecie chciał wypić kawę, miał z tym olbrzymie problemy.
Każdy ruch Bobka - mieszanie cukru czy podnoszenie szklanki do ust - wzbu­
dzało, u osób siedzących przy sąsiednich stolikach salwy śmiechu.
Bohaterowie „Wniebowziętych" wygrali 17,5 tys. zł. Co można było za nie kupić?
Na przykład 17 500 egzemplarzy „Trybuny Ludu" lub 35 tysięcy powszednich wydań
„Życia Warszawy", którego egzemplarz nosił cały czas w tylnej kieszeni spodni
Himilsbach. Ewentualnie 3,5 tysiąca „Przekrojów" z komiksem o Filutku, 6444
dużych świeżych jaj kurzych, 1151 opakowań proszku do prania IXI-65, którego
recepturę podobno wykradł kapitalistom as polskiego wywiadu gospodarczego
pułkownik Marian Zacharski, albo 12 aparatów fotograficznych Start-66 krajowej
produkcji. No, ale przecież nasi bohaterowie byli zainteresowani zupełnie innymi
towarami konsumpcyjnymi. Oczywiście chodzi o wyroby alkoholowe. W 1972 roku
za kwotę 17,5 tys. zł Araszka i Lutek mogli zatem kupić:
175 butelek luksusowej eksportowej (100 zł za 0,5 1);
228 półlitrówek extra żytniej (77 zł);
318 butelek czystej (55 zł);

94
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

833 flaszki najtańszego w i n a owocowego, które wkrótce po podwyżce ceny


z 21 do 23 złotych było nazywane k r y p t o n i m e m kapitana Klossa; Dzisiaj nasi
b o h a t e r o w i e oprócz w i n a J-23 mogliby w y b r a ć - smakujące tak s a m o , lecz
noszące o wiele bardziej egzotyczne nazwy - takie oto trunki: Menello, Gólczas,
A'laska, Złoto Arizony czy n a w e t Lenina (pisanego cyrylicą). Do ś n i a d a n i a
z a p e w n e zamawialiby po szklaneczce w i n k a o nazwie „Dzień dobry", a przed
wskoczeniem do łóżek na spółkę obciągaliby flaszkę pierwszorzędnego t r u n k u
z naklejką „Na dobranoc".
5830 półlitrowych piw.
Tymczasem wniebowzięci - co jest wyraźnie pokazane w filmie - kupują
w kiosku na lotnisku za j e d y n e 62 złote 70 groszy z e s t a w toaletowy: dwie
m a s z y n k i do golenia, d w i e żyletki, pędzel, m y d ł o , k r e m do golenia i w o d ę
kolońską. P o t e m idą do toalety i t a m poddają się z a b i e g o m h i g i e n i c z n y m ,
odmieniając swoje nieco nieświeże oblicza. Ich toaletowe zabiegi przybierają
prawie rytualne znaczenie. Lutek i Araszka, jak Żydzi przed nadejściem szabatu,
dokonują nie tylko higienicznej, ale także symbolicznej ablucji. Dopiero pozba­
wieni b r u d u codzienności, a zarazem przemienieni duchowo mogą wznieść się
w przestworza. Przenosząc się w inny świat, muszą przecież pozbyć się swej
ziemskiej powłoki.
Jak wyglądał cały budżet wniebowziętych? Na co przeznaczyli wygraną?
W jednej z początkowych scen filmu dowiadujemy się, że do podziału zostało
17 tysięcy, tak więc po odbiorze wygranej panowie musieli oblać sukces. Stąd
pierwszy wydatek w kwocie pięciuset złotych na alkohol i przekąski, czyli feto­
wanie wygranej. Równo 1000 zł, chociaż po pewnych targach, dostał dorożkarz
Struś za cierpliwe czekanie na powrót „dwóch takich obrzępałów" z pierwsze­
go lotu do Koszalina. Na lotnisku w Warszawie wniebowzięci za 62,70 zł naby­
li w s p o m n i a n y już zestaw toaletowy. Około 100 zł poszło na kawę, soki, piwo,
wodę, papierosy i coca-colę, zamówione na lotnisku w Rzeszowie. Nieco ponad
400 zł musiały kosztować dwie dwójki w hotelu w Gdańsku. Wiktuały i dwa wi­
na, które Lutek i Araszka kupili na wieczorną balangę z „Pucką" i „Brukselką",
to co najmniej 200 zł. Lwią część wygranej - dokładnie 4495,50 zł - pochłonęły
j e d n a k podróże Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Obliczenie tej kwoty nie jest
sprawą łatwą i w y m a g a przyjęcia pewnych założeń.
- Zachowane cenniki pokazują ceny biletów zarówno na liniach zagranicz­
nych, jak i krajowych wyłącznie w dolarach, nie w i a d o m o więc, ile trzeba było
zapłacić za nie w złotówkach ani n a w e t jaki wówczas obowiązywał w kasie
LOT-u kurs dolara - m ó w i Zbigniew Chadryś.
Natomiast średni kurs dolara - według danych Narodowego Banku Polskiego
- w 1972 roku wynosił 22,08 zł. Przyjmujemy więc, że stosowano właśnie taki
przelicznik, choć dolar na czarnym rynku kosztował grubo ponad stówę. To, iż
dolar w przeliczeniach lotniczych był wart około 20 zł, potwierdza rocznik staty­
styczny GUS z roku 1973. Podaje bowiem, iż bilet na trasie Warszawa-Wrocław
kosztował 198 zł - według cennika LOT-u była to równowartość 10,80 USD.
Można z a t e m przyjąć, iż wszystkie bilety k u p i o n e przez naszych b o h a t e r ó w
kosztowały równowartość 203 dolarów 60 centów, co daje wspomniane 4495,50 zł.

95
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Wniebowzięcie było zasługą radzieckich konstruktorów, którzy zbudowali samolot IŁ-18.

Po z s u m o w a n i u wymienionych kwot okazuje się zatem, że pokazane w filmie


wydatki sięgnęły ledwie 6,5 tysiąca zł. Reszta - 11 tysięcy - rozeszła się widać
w inny sposób. Znając rozrywkowy charakter bohaterów filmu, m o ż n a przy­
puszczać, że zostały w y d a n e na zakup większej ilości elementu baśniowego.
W 1999 roku na stronie internetowej poświęconej „Wniebowziętym"
(www.astercity.net) pojawiła się symulacja, ile dzisiaj mogliby wygrać szczęśliwcy,
którzy prawidłowo skreślą piątkę w totka, i w jaki sposób mogliby te pieniądze
przelatać. Przeprowadzona analiza dotyczyła pierwszego kwartału 1999 roku;
m o ż n a było wtedy wygrać od dwóch do siedmiu tysięcy złotych. Godzina ocze­
kiwania taksówki kosztowała 25 zł, co „przy założeniu, że lot do Koszalina
i z powrotem zajmuje około sześciu godzin, daje 150 zł, czyli tyle miałby prawo
zażyczyć sobie hrabia Struś za oczekiwanie na «takich dwóch obrzępałów»".
Zestaw toaletowy został wyceniony na 80 zł. Ceny wszystkich biletów oszacowano
na 6634 dolary amerykańskie, co w przeliczeniu na złotówki po uśrednionym
kursie NBP z 19 marca 1999 roku (3,958 zł) dawało zawrotną s u m ę 26 260 zł.
Z kolei cena trzygwiazdkowego hotelu w Trójmieście wynosiła około 300 ma­
rek niemieckich, co przy kursie 2,20 zł za DM dało około 660 zł.
W każdym razie, zakładając n a w e t bardzo duży margines błędu, m o ż n a
stwierdzić z pewnością: wniebowzięcie stało się znacznie droższe. W 1999 roku
prawidłowe wytypowanie piątki oznaczałoby więc wygraną, która Araszce
i Lutkowi dawałaby możliwość zaledwie krótkiej wycieczki lotniczej z Warsza­
wy do Koszalina i z powrotem. Jednak dzisiaj - w 2004 roku - sytuacja znacznie
się poprawiła. Po promocyjnych cenach bilety LOT-u na liniach krajowych moż­
na kupić już n a w e t za kilkadziesiąt złotych. A jeszcze na niebie widać samoloty
supertanich przewoźników - to dowód, że marzenie o lataniu znacznie potania­
ło. Nie zmieniły się j e d n a k w stosunku do 1999 roku wysokości wygranych. Za
prawidłowe skreślenie piątki przeciętnie m o ż n a otrzymać około pięciu tysięcy
złotych (premia wynosi od 3 do 6 tysięcy).
W komedii Andrzeja Kondratiuka Maklakiewicz i Himilsbach latają radzieckim
samolotem IŁ-18, co łatwo stwierdzić, ponieważ maszyna ma aż cztery silniki

96
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

oraz charakterystyczny układ siedzeń: d w a rzędy po trzy i d w a fotele. J e d n a k


w 1972 roku na trasach krajowych kursowały głównie znacznie mniejsze IŁ-14
oraz AN-24. Najpopularniejsza wersja nosiła oznaczenie An-24W. Był to samolot
komunikacyjny z 1966 roku, zabierający 52 pasażerów. Flota LOT-u Uczyła wówczas
20 takich maszyn. Rozwijały prędkość maksymalną 490 km/h, wzbijały się na
wysokość 8400 m, dysponując zasięgiem 2000 k m . Do końca lipca 1972 roku na
liniach krajowych i zagranicznych przewieziono 730 tysięcy pasażerów, czyli
o 25 procent więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego - co z dumą
obwieściła Polska Agencja Prasowa.
Dopiero od 4 września 1972 roku PLL LOT wprowadziły na linie krajowe (trasy
z Warszawy do Wrocławia i Krakowa) n o w e radzieckie samoloty IŁ-18, zabie­
rające na pokład aż 102 pasażerów. Prototyp samolotu IŁ-18 powstał w 1957,
a 4 lipca t a m t e g o roku po raz pierwszy wzniósł się on w powietrze. Kiedy
w 1958 roku pięć maszyn zakończyło próby techniczne, uruchomiono produkcję
seryjną (w sumie z b u d o w a n o 565 sztuk) i rozpoczęto n o r m a l n ą eksploatację
tych samolotów na liniach lotniczych. Podstawowa wersja - IŁ-18A - zabierała
na pokład 89 pasażerów. Maszyna była n a p ę d z a n a czterema silnikami turbo­
śmigłowymi NK-4 o mocy 3015 kW (4100KM) każdy. Samolot latał z maksymalną
prędkością 675 km/h, dysponował zasięgiem 5200 km i osiągał pułap 10 000 m.
IŁ-y poza Aerofłotem od początku powstania obsługiwały czechosłowackie linie
lotnicze. Następnie zakupiło je lotnictwo NRD, Węgier, Ghany, Bułgarii, Mali,
Gwinei, Egiptu, Algierii, Mauretanii, Chin, Rumunii, Jugosławii, Indii oraz Kuby.
W Polsce pierwsze trzy IŁ-y pojawiły się w marcu 1961 roku i od razu trafiły na
trasę Warszawa-Moskwa. Łącznie PLL LOT używały 9 samolotów tego typu
(w wersjach W i E), zabierających na pokład od 90 do 122 pasażerów. Początkowo
latały wyłącznie na liniach międzynarodowych, dopiero właśnie w 1972 roku
zaczęto s t o p n i o w o p r z e s u w a ć je do obsługi połączeń krajowych. Ze służby
samoloty IŁ-18 wycofano w 1986 roku.
Bohaterowie „Wniebowziętych" marzyli o lataniu. Czy w rzeczywistości byli
tak samo romantyczni i też wydaliby pieniądze na bilety lotnicze? A jak postą­
piłby przeciętny Polak?
C e n t r u m Badania Opinii Społecznej w styczniu 1996 roku, w październiku
1997 roku oraz w kwietniu 2001 zadało swoim r e s p o n d e n t o m pytanie: „Na co
przeznaczyłbyś wielką w y g r a n ą ? " . Najpopularniejsza odpowiedź za k a ż d y m
razem brzmiała: na d o m albo mieszkanie dla siebie i swojej rodziny. Dopiero na
ósmym miejscu potrzeb znajdują się wypoczynek, kultura, rozrywka i przyjem­
ności (wyjazdy, wczasy, urlopy w kraju i za granicą, zabawy). Odsetek osób, które
przeznaczyłyby na ten cel pieniądze, z około 30 procent w latach dziewięćdzie­
siątych wzrósł do 65 w roku 2001.
A teraz załóżmy, że Maklakiewicz i Himilsbach n a p r a w d ę wygrywają w toto­
lotka 17,5 tysiąca zł. Jest rok 1972. Przeciętne roczne wynagrodzenie pracują­
cego Polaka wynosi wówczas dokładnie 30 132 zł (jak podaje GUS było to
2511 zł miesięcznie - w tym wczasy, sanatoria i inne przyjemności „fundowane"
przez socjalistyczne p a ń s t w o ; w rzeczywistości m a ł o k t o t a k i e p i e n i ą d z e
widział). Co robią przyjaciele z takimi łatwo zdobytymi i - jak widać - wcale nie

97
Wniebowzięci...
MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W P O W I E T R Z U S A M O L O T A M I

małymi pieniędzmi? Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie udzieliła przed laty


p a n i Maria Zadróżna, księgowa Zespołów Filmowych na ulicy Puławskiej
w Warszawie, która w wywiadzie prasowym opisała swoje spotkanie z J a n e m
Himilsbachem.
Wziął raz 20 tysięcy. Wtedy to była kupa forsy. Parę dni później przyszedł i mówi: „Zobacz,
kupiłem spodnie". Zapytałam, co kupił za resztę. Machnął ręką. Reszta poszła z chłopaka­
mi w PTTK, czyli Harendzie, a może gdzieś indziej - opowiadała księgowa.
38

Cóż, życie na ogół bywa znacznie mniej romantyczne i bardziej brutalne niż
film. Więcej w n i m tandety niż nieba.

Wiesław Bendkowski, „Droga do piórnika", „Sztandar Młodych", 23 grudnia 1988 r.


- To, co przeżyłem z Maklakiewiczem i Himilsbachem podczas kręcenia „Jak
to się robi", byi dużo ciekawsze od samego filmu - wspomina Andrzej Kondratiuk.
- Wielka szkoda, że nie powstał zapis tego, jak to się robiło. Tak n a p r a w d ę powi­
n i e n e m więc porzucić scenariusz i kręcić właśnie to, co działo się poza planem.
Mnie, niestety, pewnie zabrakło odwagi oraz wyobraźni. Cóż, nie było to jednak
takie łatwe - sprzęt był wówczas bardzo ciężki, nieporęczny i nieruchawy. Dzisiaj,
kiedy można wszystko zapisać na tzw. cyfrówce, byłoby to o wiele łatwiejsze. No
i kto by mi wtedy zatwierdził taki zwariowany scenariusz, skoro n a w e t z tym,
który złożyłem do realizacji, miałem bardzo dużo kłopotów? Okazało się jednak,
że jeszcze więcej kłopotów miała - już na planie filmu - charakteryzatorka. J a n a
Himilsbacha ugryzł bowiem koń. Aktor miał dotkliwie pokaleczoną twarz. Do
hotelu, gdzie mieszkał, przynieśli go górale; byt cały zakrwawiony. Skaleczone
miejsce musiało być potem stale dokładnie przypudrowane.
Komedia „Jak to się robi" została nakręcona jako film, który miał wykorzy­
stywać z a r ó w n o spory sukces „Wniebowziętych", jak i rosnącą popularność
pary jego głównych bohaterów. W roku 1972 Zespół Filmowy Panorama zaproponował
kinematografii przejęcie dla kin filmu telewizyjnego „Wniebowzięci". Po obejrzeniu mate­
riałów propozycję odrzucono, ale rozważono możliwość zrealizowania komedii z tą parą
aktorską (Maklakiewicz, Himilsbach) na podstawie scenariusza specjalnie dla nich napi­
sanego. Tak powstał scenariusz, który okazał się słaby i po dyskusji oraz przeróbkach, po
złożeniu eksplikacji został dopuszczony do realizacji - relacjonuje urzędnicza notatka
z 17 stycznia 1974 roku w sprawie filmu „Jak to się robi", podpisana przez na­
czelnika Wydziału Programowego Filmów Fabularnych i Telewizyjnych.
Komedia Andrzeja K o n d r a t i u k a o p o w i a d a o przygodach Zdzisława Kozło­
wskiego ( M a k l a k i e w i c z ) , podającego się za reżysera filmowego, oraz J a n a
Narożnego (Himilsbach), udającego z kolei scenarzystę. Ich celem jest stworzenie
„ambitnej komedii muzycznej (...) zrozumiałej dla wszystkich, do nagrody tu
i tam, pozycja festiwalowa i kasowa jednocześnie", ale w przedziale kolejowym
pojawia się pomysł na film o gorączce złota.

99
NIESFORNI JESTEŚCIE

- Co pan mi tu proponuje jakieś historyjki z dalekiej pótnocy. To jest smutne i ponure. Pan się powinien
zająć życiem - oponuje reżyser Maklakiewicz.
- To są dla pana historyjki. To jest Jack London, proszę pana - broni się scenarzysta Himilsbach.

W pierwszych scenach komedii widzimy jednak „jakieś historyjki z dalekiej


północy", ilustrujące pomysły scenarzysty Himilsbacha. Do złudzenia przypomi­
nają one sceny ze „Ssaków". Fałszywi artyści jadą do Domu Pracy Twórczej Muza
w Zakopanem, którego kierowniczka wita ich z honorami należnymi wybitnym
i zasłużonym twórcom kultury. Bohaterowie co prawda mają parę pomysłów na
filmy ba, nawet wymyślają kilka scenariuszy, ale przede wszystkim prowadzą bujne
życie rozrywkowe. Wykorzystując status artystów, uwodzą zarówno miejscowe, jak

W filmie zagrata maszyna do pisania Jana Himilsbacha, o której naprawdę mawiat:


„ona jest dla mnie więcej warta niż życie".

100
NIESFORNI JESTEŚCIE

i przyjezdne dziewczyny - zresztą bardzo różnej urody - obiecując im zrobienie


wielkiej kariery w filmie. Przy tym oczywiście sporo piją. W końcu mistyfikacja
zostaje odkryta, a fałszywi artyści muszą pożegnać się nie tylko z m u z a m i , ale
także d o m e m pracy twórczej Muza. Przenoszą się do zwykłego hotelu. Wówczas
sprzedają maszynę do pisania. Kiedy dochodzi do transakcji, Himilsbach wypo­
wiada kwestię: „Ona jest dla mnie więcej warta niż życie".
- To była prawdziwa maszyna do pisania J a n k a Himilsbacha. Nienawidził jej
i stale demolował podczas pracy. Miał też zaprzyjaźnionego rzemieślnika, który
mu ją ciągle naprawiał. J a n e k fantastycznie smakował słowo. Potrafił tydzień
zastanawiać się, czy w jakiejś kwestii użył właściwego wyrazu. Teraz go rozu­
miem, bo jeśli poważnie traktuje się swój zawód, szuka się odpowiedniego słowa.
A jeśli ma się wygórowane ambicje i w y m a g a n i a wobec siebie, to m o ż n a znie­
nawidzić partnera tej męki - maszynę do pisania. Scena, w której Himilsbach
pracuje nad scenariuszem filmu i co chwila wyszarpuje kartki z maszyny, gniecie
je i rzuca na podłogę, jest najzupełniej prawdziwa. Tak właśnie pisał Janek. Ale
bywały też przerwy w tej pracy. P a m i ę t a m , że w j a c h t k l u b i e w J a d w i s i n i e
mieliśmy dwa wynajęte domki. Przyjechał do m n i e ze swoją słynną maszyną.
Mieliśmy pisać scenariusz, ale J a n e k gdzieś zniknął. Wreszcie go znalazłem
w kawiarni z piękną dziewczyną. „Mieliśmy pracować, co z tobą?" - m ó w i ę
z wyrzutem. „E, zobacz, to dopiero jest literatura", powiedział, pokazując na
swoją rozmówczynię - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Wszystkie kobiety, nawet żona, rozpraszały pisarską determinację Himilsbacha,
który w rozmowie opublikowanej już po jego śmierci w „Przeglądzie Tygodnio­
w y m " mówił: Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty. Bo później, kiedy wróci
do domu, to już do dupy z całym pisaniem . 39

W filmie „Jak to się robi" scenarzyście Himilsbachowi udaje się pozbyć


przedmiotu swojej twórczej męki. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży maszyny
do pisania przyjaciele okazyjnie kupują futro, smoking i białego psa. Idą przez
górskie łąki porośnięte tysiącami krokusów (tak może wyglądać niebo). Siadają
na głazach. W końcu decydują się na karierę w show-biznesie. Będą pisali
p i o s e n k i . M a k l a k i e w i c z stanie się k o m p o z y t o r e m , a niezły przecież pisarz

" „Nie m a m już złudzeń. Ostatnia r o z m o w a z J a n e m Himilsbachem". Rozmawiała Marzena


Wiśniewska-Tomaszkiewicz, „Przegląd Tygodniowy", 4 grudnia 1988 r.

101
NIESFORNI JESTEŚCIE

Himilsbach - tekściarzem. Zresztą już wcześniej niespełnieni filmowcy dają


próbkę swoich wokalnych możliwości, śpiewając piosenkę „I ja, i pan", do której
słowa n a p r a w d ę napisał Zdzisław Maklakiewicz wraz z Andrzejem Kondratiu­
kiem. Reżyser do dzisiaj świetnie je pamięta. Zapytany, od razu zaczyna nucić:

I ja, i p a n widzimy siebie w Cannes,


Ogromną satysfakcje daje n a m
Grand Prix, Grand Prix, na ustach wszystkich brzmi,
To m y to m y to my.

Na plaży w Cannes do zdjęć pozuje p a n


I ja, i p a n bohaterami dnia.
Filmowe gwiazdy mówią n a m „hello",
A n a m przyjemność sprawia to
Hello, hello, hello, hello, hello.

I n n a piosenka z tekstem Maklaka, także przeznaczona do „Jak to się robi",


ostatecznie nie znalazła się w filmie. A szkoda. Utwór „Ty będziesz grała" mógł
stać się przebojem. Był liryczny i nastrojowy.

Rękopis piosenki Zdzisława Maklakiewicza


„Ty będziesz grata".

102
N I E S F O R N I JESTEŚCIE

Ta noc wszystko może


Ta noc wszystko zdradzi
Obiudę i fałsz
Zaufaj mi - nie możesz - nie!
Ja nie zmienię zdania
Powiem bez w a h a n i a
Powiem Ci.
Refren:
Ty będziesz grała w m o i m filmie
Czy zgodzi ktoś się z tym czy nie...
I talent swój rozwiniesz przy m n i e
Bo los tak chce, bo los tak chce
Przy m o i m boku zrobisz cuda
Zobaczysz jak wygląda świat
Ty będziesz grała w m o i m filmie
Bo ja tak chcę, bo ja tak chcę

Zdzisław Maklakiewicz zresztą wystąpił jako człowiek orkiestra: w filmie


„Pies" J a n u s z a Kondratiuka, gdzie w drugoplanowej roli zagrał także Himils­
bach, zaśpiewał n a p i s a n ą i s k o m p o n o w a n ą przez siebie balladę. Z kolei J a n
Himilsbach w rzeczywistości podjął tylko nieudaną próbę zostania wziętym
i dobrze opłacanym tekściarzem, o czym tak opowiadał w j e d n y m z wywiadów
prasowych: Grochowiak pisał słowa, Iredyński także, słyszałem, że to niezły pieniądz.
Postanowiłem i ja. W końcu napisać jakieś tam słowa pod muzykę nie jest wielką sztuką.
Na cztery dni zamknąłem się w domu. Nie wychodziłem ani na minutę. Napisałem...
sześćdziesiąt stron maszynopisu i jakoś nikt do tego muzyki nie potrafi dokomponować . 40

- U m n i e w scenariuszu bohaterowie są jak najbardziej prawdziwi: Maklakie­


wicz i Himilsbach nikogo nie udają - m ó w i Andrzej Kondratiuk.
W zamierzeniu reżysera bohaterami komedii mieli być więc autentyczni artyści.
Tak oto - z wykorzystaniem prawdziwych nazwisk - zostali oni scharakteryzo­
wani w pierwszej scenie scenariusza autorstwa Andrzeja Kondratiuka i Zdzisława
Maklakiewicza:

W przedziale pierwszej klasy, przy oknie, siedzą naprzeciwko siebie Maklakiewicz i Himilsbach. Panowie
wygodnie rozparci na poduszkach kontynuują rozmowę. Maklakiewicz jest reżyserem filmowym, Himils­
bach pisarzem scenarzystą. Obydwaj są świetnie ubrani, w kostiumy odpowiadające wymogom wczaso­
wej mody zimowej w górach. Maklakiewicz w dużych ciemnych okularach pali cygaro. Himilsbach ćmi
sporta.
Himilsbach: - Czy pan już coś widzi, ma jakiś konkretny pomyst?
Maklakiewicz: - Mam dopiero pewien zarys, szkielet, jak to się mówi - rybkę.
Zdzisiek zaciąga się cygarem, wypuszcza ktąb dymu w kształcie kółka, po pauzie, mówi:
- Film ma swoje prawidła. Jest żelazna zasada! Białe - czarne. Czarne - białe. Klamka - klamka. AB -

Łukasz Wyrzykowski, „Wy gonicie, a mnie nogi bolą, reporter «DZ» rozmawia z Janem Himilsba­
40

chem, pisarzem i aktorem", „Dziennik Zachodni", 29 lutego 1984 r.

103
NIESFORNI JESTEŚCIE

BA! Akcja wzrasta, wzrasta, wzrasta... iiii myk! I koniec jest. Taka musi być konstrukcja dobrego kina -
dodaje tonem wyjaśnienia.

Potem - już na ekranie - reżyser Maklakiewicz rozwija swoją teorię:

- W filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie sprawdza. O, niech pan patrzy, jak to się sprawdza.
Czarny pudel na śniegu się sprawdza!
- Panie, jak się panu czarne na białym sprawdza, to się panu powinien sprawdzić Murzyn na śniegu,
Murzynka i pingwin - dodaje scenarzysta Himilsbach.

Jest żelazna zasada! Biate-czarne. Czarne-biate". Na śniegu - zgodnie z zasadą Zdzisława Maklakiewicza -
świetnie „sprawdzili się" więc Barbara Kwiatkowska-Lass oraz Roman Polański.

- Zrobiłem wielki błąd. Uległem naciskom, że J a n e k nie może być w filmie


n a p r a w d ę literatem, a Zdzisiek autentycznym reżyserem. Dostałem u l t i m a t u m :
jeżeli to nie jest dwóch uroczych hochsztaplerów, to my nie zgadzamy się na re­
alizację. Coś zupełnie idiotycznego. A przecież w filmie albo coś się sprawdza,
albo coś się nie sprawdza. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć prowadziłem w tej
sprawie całą korespondencję zarówno z m o i m zespołem filmowym, jak i wła­
dzami kinematografii. W końcu kierownictwo Zespołu Filmowego Panorama
zagroziło cofnięciem zgody na realizację scenariusza. Wtedy w kraju z n o w u
była zawierucha. Jakieś układy się kończyły, jakieś n o w e zaczynały. Zmieniało
się kierownictwo zespołu. To była zupełna aberracja umysłowa - komentuje
Andrzej Kondratiuk.
W komedii musieli więc wystąpić jacyś groteskowi naciągacze, a nie a u t e n ­
tyczni artyści. Satyra na środowisko filmowe i a r t y s t ó w była ze w z g l ę d ó w

104
NIESFORNI JESTEŚCIE

cenzuralnych niemożliwa. Obowiązywała nadal leninowska teza, iż twórcy


X muzy parają się najważniejszą ze sztuk, pisarze zaś to inżynierowie ludzkich
dusz. Wybitny radziecki reżyser Sergiusz Eisenstein w 1930 roku pisał: Sztuka
nie jest dla nas jedynie pustym słowem. Traktujemy ją jako jeden z wielu instrumentów
walki klasowej i walki o budowę socjalizmu. Sztuka zalicza się do tej samej kategorii, co
na przykład przemysł metalurgiczny. To przeświadczenie obowiązywało także
w Polsce Ludowej. Ze scenariusza musiało zatem zniknąć założenie, iż bohate­
rami filmu są prawdziwi artyści. Satyra na kabotynizm godziła bowiem w dobre
imię i niewzruszoną powagę twórców niosących kaganek oświaty.
W u w a g a c h decydentów polskiej kinematografii manifestowała się także
niechęć do samego Maklakiewicza i Himilsbacha. Oni zawsze byli groźni,
wzbudzali animozje i podejrzliwość, co podkreślał reżyser Janusz Kondratiuk,
bo ośmieszali wszystkich bohaterów, których grali. Tym razem, wcielając się
w artystów, mieli robić sobie jaja z socjalistycznej świątyni sztuki. Pokazany
w „Rejsie" inżynier M a m o n mógł jeszcze narzekać na naszą kinematografię, bo
był tylko widzem, który szczególnie nie chodził na filmy polskie. Natomiast
wyrażona wprost z e k r a n u autokrytyka środowiska filmowego była absolutnie
niedopuszczalna. Musiała więc ze scenariusza zniknąć świetna scena wieczoru
autorskiego - spotkania z reżyserem i scenarzystą - prowadzonego przez Kaowca,
nawiązująca poetyką do rejsowych klimatów.

Kaowiec: - A teraz, proszę państwa, proszę zadawać pytania naszym mitym gościom. Przypominam, że
pan z lewej jest pisarzem, a pan z prawej jest reżyserem filmowym. Prosimy o pytania.
Na sali panuje cisza. Nikt nie chce pierwszy zabrać gtosu. Ludzie milczą.

Jan Himilsbach kochat Jacka Londona i jego książki o poszukiwaczach ztota.

105
NIESFORNI JESTEŚCIE

i Kaowiec: - Wobec tego, że nikt z państwa nie chce być pierwszy, ja się ośmielę... Proszę pana - Kaowiec
i zwraca się do Maklakiewicza. - Dlaczego polskie filmy nie trafiają do widza?
; Maklakiewicz: - Moim zdaniem jest to u naszego widza jakaś dziwna niechęć do polskich filmów. Nie wia-
i domo, skąd to się dokładnie bierze. Myślę, że brak jest ambitnej współczesnej komedii muzycznej,
i Głos z sali: - Skąd pan bierze pomysły do filmu?
I Maklakiewicz: - Pomysł najczęściej podsuwany jest przez samo życie. Biorę z życia.
i Głos z sali (kobieta): - Tu pan reżyser publicznie nam oświadczył, że bierze pomysły z życia, a ja nie
| mam ochoty oglądać tego, co mam na co dzień w życiu, bo ja to znam.
| Maklakiewicz: - Pani się myli, pani zna tylko swoje życie, a ktoś inny ma inne życie, którego pani nie zna,
i i tego interesuje pani życie. Jeżeli pani na przykład pracuje w biurze, to na pewno ogląda pani chętnie, jak
| ktoś pracuje w fabryce. I odwrotnie. Ten, co pracuje w fabryce, obejrzy sobie z dużym zaciekawieniem, jak
| pani pracuje w biurze.
i Głos z sali: - O czym będzie film, który panowie przygotowują?
i Maklakiewicz: - Na to pytanie odpowie mój kolega scenarzysta.
; Himilsbach: - Film będzie o życiu i ludziach... Ponieważ jestem pisarzem, chętnie z państwem porozma­
wiam o twórczości wielkiego Jacka Londona...
Po zakończeniu spotkania Kaowiec wręcza dwie niebieskie koperty, prosi Himilsbacha i Maklakiewicza
0 podpisy. Oprócz honorarium panowie dostają po różowym goździku.

- Finałowa scena miała być totalną zgrywą. Wygłup do końca. Oto przed sobą
m a m y wielki plan filmowy reflektory statyści, dużo zamieszania. „Dymy, dymy,
dymy, więcej dymu!" - miał krzyczeć reżyser Maklakiewicz. W końcu już nic nie
widać, wszystko znika spowite w gęstych kłębach dymu. W tym całym zamie­
szaniu biega reżyser. „Gdzie p a n jest?". „Ja p a n a nie widzę, ale słyszę" - woła
j e d e n z aktorów. To zakończenie Zdzisiek odgrywał u m n i e w d o m u . To była
jego zemsta na reżyserach, którzy nieraz dawali mu w kość, stawiając przed
n i m idiotyczne zadania aktorskie - m ó w i Andrzej Kondratiuk.
Scenariusz komedii „Jak to się robi" nawiązuje do doświadczeń Andrzeja
Kondratiuka, który właśnie w Z a k o p a n e m wspólnie z Andrzejem Bonarskim
pisał scenariusz „Dziury w ziemi", a p o t e m „Hydrozagadki".
- Kiedy z Andrzejem Bonarskim pisaliśmy scenariusz, zatrzymaliśmy się w za­
kopiańskiej Halamie. Pamiętam, że przyjechał t a m nieżyjący już pisarz literatury
młodzieżowo-erotycznej. Wtedy urocza p a n i kierowniczka, żywcem wyjęta
z obrazów Witkacego, które t a m wisiały, zwróciła się do nas z prośbą, żebyśmy
się przyzwoicie zachowywali, bo przyjechał wielki pisarz i prosi, żeby była abso­
lutna cisza, bo on właśnie pracuje n a d książką. Tak nas to wkurwiło, że od razu
daliśmy łomot. Poruszyło nas, że taka sympatyczna pani kierowniczka przyjęła
za dobrą monetę to kabotyńskie objawienie, że oto zjawił się Henryk Sienkiewicz
1 będzie k o n t y n u o w a ł Trylogię. Zaraz się upiliśmy. Nie wiedziałem, gdzie się
podział mój współscenarzysta. Był w pokoju i nagle go nie ma. Łazienka pusta.
Pytam w recepcji, czy wychodził. Nie. Rozglądam się po pokoju i wreszcie do­
strzegam, że nie ma dywanu. Andrzej sam się zrolował w dywan. „Jesteś t a m ? "
- wołam. „Tak - odpowiada głos i zaraz dodaje: - Więcej już nie chcę pić" -
wspomina Andrzej Kondratiuk. - Następnego dnia postanowiliśmy przenieść się
do Jędrusia, żeby z tym b u c e m pisarzem nie mieć nic wspólnego - dodaje.

106
N I E S F O R N I JESTEŚCIE

Reżyser wraz ze swoim kolegą scenarzystą opuścili ZAIKS-owski pensjonat


Halama, w którym 17 grudnia 1953 roku zmarł Julian Tuwim.
Wielu czytelników z a p e w n e łatwo domyśli się, o jakiego to „kontynuatora
dzieła Sienkiewicza" chodzi. J e d n a k należy p o z o s t a w i ć cień n i e p e w n o ś c i ,
zamykając wszelkie domysły w formule literackiej zabawy zastosowanej przez
Czesława Miłosza w „Zniewolonym u m y ś l e " . Nasz noblista opisał czterech
wybitnych polskich literatów, kryjąc ich nazwiska za kolejnymi literami greckiego
alfabetu. W książce pojawiają się zatem Alfa (Jerzy Andrzejewski), Beta (Tadeusz
Borowski), G a m m a (Władysław Broniewski) oraz Delta (Konstanty Ildefons
Gałczyński), o którym pisał: Delta byt nałogowym alkoholikiem. Alkoholizm (zwykle
byty to cykle trwające po kilka dni) wprowadzał go w stan halucynacji, który wyrażał się
działaniami, jakie nie zdarzają się innym pijakom. Wchodził do biura podróży i żądał
szklanki piwa. Jechał dorożką (...), zatrzymywał [ją], zdejmował palto, rzucał je na
ziemię i w obliczu zdumionego tłumu sikał flegmatycznie na palto; był to akt najzupełniej
irracjonalny, trudno było wyśledzić powody poza skłonnością do ekshibicjonizmu. Do swoich
znajomych przychodził i uskarżał się, że trudno mu było znaleźć adres, bo, jak mówił,
jego ludzie, których porozstawiał na ulicach i którzy mieli mu pokazywać drogę, tak się
przebrali, że nie mógł ich rozpoznać . i l

Wykorzystajmy zatem kolejną literę greckiego alfabetu, na przykład lambdę,


i skryjmy za nią naszego literata, sławnego pensjonariusza Domu Pracy Twórczej
Halama, chociaż nie tak wybitnego, jak sportretowani przez Czesława Miłosza.
- Halama to były te wszystkie sztywne zaiksowe kolacyjki. Dzień dobry, dobry
wieczór. W końcu jednak pojawiło się dwóch takich obrzępałów: Andrzej Brycht
oraz Ireneusz Iredyński. Brycht był rozchwytywany, bo przywiózł ze sobą „Play­
boya". Podjęte przeze mnie śledztwo niezbicie wykazało, iż Lambda przyjeżdżał
na dupy. Przyznał mi się do tego, gdy go upiłem. To była zemsta Winnetou.
Lambda podrywał wczasowiczki z Funduszu Wczasów Pracowniczych. Chodził
na wieczorki zapoznawcze i u d a w a ł fryzjera damskiego. Podrywał też na Guba­
łówce. Lambda przyjeżdżał do Zakopanego, a w d o m u zostawała jego żona,
kierownik produkcji filmowej, bardzo konkretna kobieta. Zabierał ze sobą swoje
fajki oraz d o m o w e bambosze. Na miejscu nie pił więcej niż jeden duży kielich
wina. Bardzo się bał, że się sypnie. Bo przecież występował jako fryzjer damski.
Działając w ten sam sposób, jeszcze większe sukcesy niż w Zakopanem odnosił
w Ciechocinku. Wiele osób w naszym środowisku podrywało na film, bo przecież
kino było najważniejszą ze sztuk. To był już totalny kicz. Podrywanie na d a m ­
skiego fryzjera świadczyło jednak o pewnej artystycznej wrażliwości i posiada­
niu przez Lambdę literackiej wyobraźni - podsumowuje Andrzej Kondratiuk.
W „Jak to się robi" została wykorzystana jedna scena, której nieświadomym
pomysłodawcą był Lambda.
- Patrzę, a tu wieczorem holuje on do siebie jakiegoś hipopotama płci pięknej.
Rano spadł śnieg. Śnieżynki, Marry Christmas. Amerykańskie słodkie kino.
Razem wychodzą na dwór. Jego samochód nie może zapalić, ona zaczyna pchać
pojazd i się przewraca - w s p o m i n a Kondratiuk. - U m n i e ta sytuacja została

41
Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł", Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1989, str. 183-184.

107
NIESFORNI JESTEŚCIE

odwrócona: to niezły reżyser Kozłowski (Maklakiewicz) pcha volkswagena uro­


dziwej wczasowiczki. Film przecież rządzi się zasadą: białe - czarne, czarne -
białe, AB - BA, klamka - klamka.
W komedii sparodiowany został także Jerzy Gruza. W ostatniej scenie Zdzi­
sław Maklakiewicz pokazuje się w takim s a m y m futrze, w j a k i m na co dzień
chodził reżyser „Wojny d o m o w e j " i „Czterdziestolatka". Pada również ulubione
powiedzonko Gruzy: „Ludzie pragną piękna".
- Jerzy Gruza miał zawsze świetny sprzęt narciarski i m o d n y ubiór. W kolejce
na Kasprowy był mistrzem. Na górze przypina deski. Spotyka się ze swoimi
znajomymi GOPR-owcami. Zjeżdża w ich towarzystwie. Oni otaczają go szczel­
n y m wianuszkiem i robią wyszukane ewolucje, a on w środku walczy o życie.
Z góry tego jednak nie widać: p a n reżyser jest świetny, wspaniale jeździ na nar­
tach, jest taki cudowny - śmieje się Andrzej Kondratiuk.
Reżyser grany przez Zdzisława Maklakiewicza to oczywiście nie tylko Jerzy
Gruza. Są tu także aluzje do innych filmowców. Z dużą niechęcią, mocno naciska­
ny, Andrzej Kondratiuk wymienia kolejne nazwiska: reżysera, scenarzysty i akto­
ra Mieczysława Waśkowskiego oraz wybitnego operatora Mieczysława Jahody -
autora zdjęć tak znanych i wybitnych filmów, jak „Krzyżacy", „Rękopis znalezio­
ny w Saragossie", „Nie lubię poniedziałku", serialu telewizyjnego „Czterdziesto­
latek" oraz filmu Andrzeja Kondratiuka „Skorpion, Panna i Łucznik".
- Postać reżysera Kozłowskiego nie jest parodią konkretnej osoby, lecz kwin­
tesencją pewnej postawy właściwej dla grupy, którą nazwałem peweksowo-ko-
misową. Dla nich przedmioty wyznaczały pozycję społeczną - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
Oto fragment scenariusza, który dobrze ilustruje poglądy reżysera komedii
„Jak to się robi".

Maskując niepewność, z przesadną powagą spoglądają, gdzie mają usiąść, kręcąc się w kotko - co
wywołuje skojarzenie z męskim pokazem mody.
Zdzisiek i Janek wyglądają jak dwaj modele, którzy demonstrują najnowsze osiągnięcia naszego przemysłu
odzieżowego. Komentarze obserwujących Himilsbacha i Maklakiewicza gości przy stolikach są wypowia­
dane szeptem i utrzymane w stylu prezenterów pokazów mody.
Gość pierwszy: - Sweter golf z grubej, zgrzebnej wełny w kolorze szafirowym Fuli Fason. Zapewnia męskiej
sylwetce wdzięk i elegancję.
Ktoś inny: - Spodnie niemnące się, rozciągliwy elastik Trylon! W kolorze żółtym. Szlagier sezonu 72/73.
Następny głos: - Buty Foki, odrzuty z eksportu. Dla narciarzy po nartach.

Kiedyś na sopockim molo odbywał się pokaz mody. Na wybiegu wdzięczyły się
atrakcyjne - jak na czasy PRL-u - dziewczęta, spiker zapowiadał kolejne wspaniałe
kreacje. I tak oto modelki prezentowały kostiumy i sukienki o tyleż dźwięcznych,
co pretensjonalnych nazwach: „Tchnienie poranka", „Czar nocy letniej", „Dzika
i wspaniała". Obserwujący pokaz Zdzisław Maklakiewicz założył się z przyja­
ciółmi, że wejdzie na wybieg - i wszedł. Najpierw obciągnął nieco już wytartą
samodziałową marynarkę, którą miał na sobie, p o t e m obrócił się wokół własnej
osi i powiedział: „Zajączek szaraczek - ubranko na wszystkie okazje". Większość

108
N I E S F O R N I JESTEŚCIE

widzów nie zorientowała się, że to był żart, i uwierzyła, że nasz przodujący


przemysł odzieżowy rzucił na rynek nowy model męskiego garnituru. Maklakiewicz
zagrał bowiem rolę modela wspaniale (przy okazji otrzymał też przezwisko „Zają­
czek Szaraczek"). Podobna sekwencja pokazu mody pojawiła się w „Przepraszam,
czy tu biją?" Marka Piwowskiego, gdzie nowe kreacje opatrzone absurdalnymi
komentarzami prezentował w d o m u towarowym Andrzej Strzelecki. J e d e n
z męskich garniturów miał nawet dwa kolory: w dzień był szary, a w nocy czarny.
- Zdzisiek był faktycznie współautorem scenariusza, napisaliśmy go pół na pół.
Siedzieliśmy w domu, Iga robiła n a m herbatkę i kanapki. Po zamknięciu każdej
sceny Zdzisiek od razu ją odgrywał - to było przepyszne. On wcielał się we
wszystkie postacie, które miały pojawić się w filmie. To była fantastyczna noc. Coś
wspaniałego. Ja konałem ze śmiechu. Wielki aktorski spektakl skończył się nad
ranem. Tej kreacji Maklakiewicz już nigdy w życiu nie przebił. Gdyby tak samo
jak u mnie w d o m u zagrał na planie, to ten film byłby naprawdę wielki. Potem,
niestety, razem doświadczyliśmy miażdżącego działania kamery na Zdziśka.
W ogóle nie udało mi się go otworzyć na planie - opowiada Andrzej Kondratiuk.
Chociaż film „Jak to się robi" w swoim zamierzeniu miał być kontynuacją
przygód duetu Maklakiewicz-Himilsbach, to j e d n a k do końca nie było pewne,
kto zagra główne role.
- We trójkę wracaliśmy kiedyś bardzo późno w nocy ze Ścieku. J a n e k rzadko
mógł t a m wchodzić, ale wtedy wyjątkowo akurat go wpuścili. „Jak mnie nie za­
angażujecie, to zrobicie największy błąd w swoim życiu" - krzyczał. Wracaliśmy
piechotą, to była zima. Leżał śnieg, J a n e k przewracał się po drodze. Odgrywał
n a m różne sceny. My ze Zdziśkiem drażniliśmy go, mówiąc: „Nie, J a n e k , na
p e w n o nie zagrasz. Jak ty się prowadzisz!?". Nad r a n e m przekonał nas jednak,
że powinien zagrać. Przekonał nas Jackiem Londonem, mówiąc, że go kocha -
w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
W filmie obok d u e t u H i m i l s b a c h - M a k l a k i e w i c z w y s t ą p i ł a r ó w n i e ż czo­
ł ó w k a ó w c z e s n y c h a k t o r e k : Iga C e m b r z y ń s k a , Emilia K r a k o w s k a , Halina
Kowalska i Barbara Kwiatkowska-Lass, która zagrała samą siebie, czyli filmową
gwiazdę.

Barbara Kwiatkowska-Lass, którą bardzo często fotografował Andrzej Kondratiuk.

109
NIESFORNI JESTEŚCIE

Barbara Kwiatkowska-Lass przypadkowo zagrata samą siebie w komedii „Jak to się robi".

- Basię spotkałem przypadkowo w Zakopanem, gdzie przyjechała na n a r t y


Dobrze ją znałem, więc zgodziła się przyjść na plan mojego filmu - wyjaśnia
Kondratiuk.
W komedii opisana sytuacja zostaje powtórzona. Scenarzysta Himilsbach,
przedstawiając aktorkę reżyserowi, mówi: „Spotkałem ją na spacerze, przypro­
wadziłem, bo myślałem, że p a n a zainspiruje".
- Uważam, iż błędem było to, że nie zostałem przy naturszczykach. Nic nie
ujmując świetnym aktorkom, które wystąpiły w filmie, to j e d n a k powinienem
p o s t a w i ć na takie osoby j a k Regina i Ewa, k t ó r e d o s k o n a l e p a r t n e r o w a ł y
Maklakiewiczowi i Himilsbachowi we „Wniebowziętych" - twierdzi dziś An­
drzej Kondratiuk.
Dlaczego zatem - autotematyczne poniekąd, a mające artystyczne ambicje - „Jak to się
robi" stało się reżyserską porażką? W moim przekonaniu jedna z istotnych przyczyn tej po­
rażki tkwiła właśnie w schematycznej konstrukcji postaci. Główni bohaterowie, skądinąd

110
NIESFORNI JESTEŚCIE

Ekipa filmowa w drodze na plan.

bliscy krewni tych z „Wniebowziętych", zostali tym razem przedstawieni zbyt grubą
kreską (...). Próba ukazania w satyryczny sposób dwójki cwaniaków, którzy zdobywają
kobiety, podając się za artystów filmowych, przekroczyła granicę między tym, co jeszcze nas
śmieszy, a tym, co nazbyt już nieprzyjemne. Mimo że obaj aktorzy próbują tworzyć coś na
kształt komedii spod znaku małego realizmu, swoje kwestie wypowiadają w sposób sztucz­
ny, manieryczny, chwilami wręcz nieudolny (...). Ostatecznie film Kondratiuka obnażył
własną słabość, polegającą na zbytniej wierze w improwizację na planie i nadmiernym
zaufaniu do aktorów, którzy pozostawieni sami sobie nie potrafili uratować niedobrego
scenariusza - ocenia Jacek N o w a k o w s k i . 4 2

Dzisiaj przy wszystkich niedoskonałościach tego filmu trzeba na niego spoj­


rzeć jak na rodzaj świetnego dokumentu, który mówi n a m wiele o Maklakiewiczu
i Himilsbachu. Szkoda jednak, że nie powstał reportaż o tym, jak to kręciło się
filmy z udziałem pary tyleż cudownych, co bardzo t r u d n y c h do prowadzenia
aktorów. Nie pomógł nawet wysoki i silny asystent reżysera Edward Fiszer, który
bez przerwy miał się opiekować pisarzem Narożnym, czyli Himilsbachem.
- Przyjechaliśmy do Zakopanego w bardzo dobrej formie, ale t a m się dopiero
zaczęło chlanie na okrągło. Zdzisiek, uwielbiający autokreację, grał komandosa
i ciągle chodził w battledresie, ale zakochał się w jakiejś kobiecie. Niesamowicie
to przeżywał. J a n e k grzał równo. Specjalnie dla niego wynająłem bodyguarda.
To nie pomogło. Dostał więc ode mnie parę razy pasem po dupie. Ja mieszkałem
w Halamie, a oni w willi. Ciągle pili, a ja nie mogłem nad nimi w ogóle zapanować.

Jacek Nowakowski, „Filmowa twórczość Andrzeja Kondratiuka", Biblioteka Literacka Poznańskich


42

Studiów Polonistycznych, tom 23, Poznań 1999, str. 37-38.

111
NIESFORNI JESTEŚCIE

„To, co przeżyłem z Maklakiem i Jankiem podczas kręcenia «Jak to się robi», było dużo ciekawsze
od samego filmu" - twierdzi dziś Andrzej Kondratiuk.

Miałem więc świadomość, że pieprzę ten film - wyznaje po męsku Andrzej Kon­
dratiuk.
- Przypominam sobie, że na święta wielkanocne pojechałem do Zakopanego.
Ostro balowałem całą noc, a rano ocknąłem się na ulicy, m i a ł e m podbite oko.
Potem nagle znalazłem się w pokoju hotelowym razem z Maklakiewiczem i Hi­
m i l s b a c h e m . W t e d y w i d z i a ł e m , ż e J a n e k był p o t u r b o w a n y - w s p o m i n a
Marek Piwowski, który m i m o wielkich problemów z aktorami na planie „Rej­
su" nigdy nie prezentował wobec nich swoich wybitnych umiejętności pięściar­
skich.
- W i e c z o r e m s p r a w d z a m , czy chłopcy są w pokoju. Nie ma ich. P y t a m
ochroniarza Ediego, gdzie jest Janek. Nie wiadomo. Idziemy go szukać. Nagle
spotykamy Janka. Idzie sobie z pewną panią - od razu wiadomo, co to za profesja
- i ciągnie za sobą saneczki. „Chodźmy na górkę, pojeździmy sobie saneczkami"
- woła do niej. Pani weszła na górkę, rozebrała się i zjechała na sankach. Wpadła

112
NIESFORNI JESTEŚCIE

w zaspę. J a n e k stanął nad nią, trzymając w ręku wielką benzynową zapalniczkę.


Świeci nią w ciemności i wtedy widzimy dużą pupę i saneczki wbite w zaspę. Ja­
nek wesoło woła: „Warto było poznać damę!" - wspomina Andrzej Kondratiuk.
Oczywiście szkoda, że ta scena z udziałem dwóch ssaków różnej płci nie zna­
lazła się w filmie. Na szczęście było wiele innych, które zapadły w pamięć. Jed­
na z nich pokazuje Maklakiewicza tłumaczącego z francuskiego - choć ni w ząb
nie zna tego języka - kierowniczce d o m u pracy twórczej list miłosny od jej wiel­
biciela z Paryża.

Zdziś: - Tak, to jest list niewątpliwie napisany w języku francuskim (powtarza), tak to jest list po francu­
sku... Paryż, oui, oui, oui.
Nagle zdecydowanym gtosem zwraca się do kierowniczki:
- To jest list od mężczyzny, tak?!
Kierowniczka z dużą szczerością:
- Tak, proszę pana.
Zdziś: - Jak pani ma na imię?
Kierowniczka: - Alina. (...)
Zdziś: - No więc! Droga Alino! Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia z Paryża. Mile wspominam te dwa
tygodnie na deskach. Ale chcę być z tobą szczery. Musisz mnie zrozumieć.
W tym miejscu Zdziś robi dużą psychologiczną pauzę, udaje, że jest wstrząśnięty treścią listu, konse­
kwentnie kontynuuje mistyfikację.
Zdziś: Pani wybaczy, ale ja nie będę dalej tłumaczył, po prostu nie mogę.
Kierowniczka jest zaniepokojona, Zdziś zdegustowany wyjaśnia:
- Okropny, nikczemny, obrzydliwy list.
Brzydząc się jakby kartki papieru, Zdziś zwraca kierowniczce list, dodaje ciepło:
- Szczerze żal mi pani.

W tym miejscu scena w filmie się urywa. W scenariuszu kończy się inną puentą.

Kierowniczka bez słowa bierze list i pali go nad popielniczką. List płonie, powoli zamienia się w popiół,
na tym obrazie z offu męski melodyjny głos przekazuje nam autentyczną treść listu w języku francuskim,
na dole obrazu ukazują się napisy w wersji polskiej.
Tekst: Moja najdroższa, najukochańsza dziewczyno, moje ty wyśnione szczęście, teraz już wiem na pewno,
że musimy być razem ze sobą do końca naszego życia. Po prostu chcę, żebyś została moją żoną...

Kolejna świetna scena rozgrywa się w kolejce na Kasprowy Wierch. Makla­


kiewicz cierpi na chorobę morską, ale jadąc na górski szczyt, cały czas podrywa
swoją ofiarę, rozanieloną spotkaniem z reżyserem.
- Mężczyzna jest zawsze mężczyzną, a kobieta jest na swoim poziomie - kwituje
Andrzej Kondratiuk.
W lipcu 1973 roku komedia „Jak to się robi" (pierwotny tytuł „Białe szaleń­
stwo") została zgłoszona do kolaudacji, ale urzędnicy uznali, że film wymaga jeszcze
poprawek. Powtórna kolaudacja odbyła się 31 października 1973 roku - film
otrzymał III kategorię. Zalecono poprawki, które zostały wykonane. Nie było to
jednak pierwsze tak przykre doświadczenie Andrzeja Kondratiuka. Ze względów

113
8. W n i e b o w z i ę c i . . .
NIESFORNI JESTEŚCIE

cenzuralnych nie mógł się ostać tytuł jego filmu „Święta Rodzina". Był zbyt reli­
gijny. Ostatecznie został zmieniony na „Skorpion, Panna i Łucznik", który koja­
rzył się ze znakami zodiaku, a nie Panem Bogiem. Licznych cenzorskich ingerencji
Andrzej Kondratiuk doświadczył podczas pracy w latach 1966-1968 nad cyklem
krótkich filmów telewizyjnych kręconych na podstawie opowiadań Jerzego
Szaniawskiego, zatytułowanych „Klub profesora Tutki". W głównej roli wystąpił
w nich Gustaw Holoubek. Odcinek IX, z którym było najwięcej problemów, to
„Opowieść o złodzieju", którego świetnie zagrał Ludwik Benoit.
- Haniebnie m u s i a ł e m ciąć te krótkie filmy. Raz osobiście kazał mi to zrobić
prezes Władysław Sokorski w toalecie Radiokomitetu, k t ó r e m u szefował.
Chodziło o odcinek o złodzieju, który mówi coś pozytywnego o intelektualistach,
a wtedy właśnie towarzysz Wiesław ich zaatakował. „Andrzej, ty się nie wygłupiaj
- mówił Sokorski, gdy siusialiśmy do pisuarów. - Musisz to wyciąć, chyba że
chcesz, żeby to leżało. Skróćmy to. Nie da rady inaczej". Uległem presji. Chciałem,
żeby film poszedł w telewizji. „No dobra, ale ile" - p y t a m . „Trzy m i n u t y " -
m ó w i Sokorski. „Dwie i pół". „Półtora". „Dobra, obetnijmy półtora" - zgodził
się. Nie p a m i ę t a m kolaudacji, ale zdaje się, że nie m i a ł e m szacunku do osób,
które się tym zajmowały. Bardzo w a ż n e jest przecież, kto wyraża opinie -
stwierdza Andrzej Kondratiuk.
Rzeczywiście. Podczas kolaudacji „Jak to się robi" jedyną osobą, z której zdaniem
liczył się reżyser filmu, był Zdzisław Maklakiewicz. Wymieniony w stenogramie
z posiedzenia komisji kolaudacyjnej obywatel Maklakiewicz nie zabrał jednak
głosu, zachowując przez cały czas stoickie milczenie. Większość wypowiedzi
dyskutantów była j e d n a k bardzo b a r w n a i - jak przystało na ocenianie komedii
- niezwykle śmieszna. Na przykład redaktor Klaczyński porównał film do rosołu:
„Jest to jakby rosół z kilkoma pływającymi po n i m oczkami, które mnie rozbawiły,
rozśmieszyły, ale jest tego za mało". Obywatel Kosiński sformułował natomiast
ogólny pogląd, że „generalnie gubi naszych reżyserów i scenarzystów fakt, iż
biorąc się za ten gatunek twórczości, od razu z pełną świadomością zakładają,
że bohaterami komedii muszą być idioci". Reżyser Wanda Jakubowska mówiła:
„Mieliśmy na sali troszeczkę klaki, która podtrzymywała wszystkie momenty,
gdzie m o ż n a było się śmiać, ale i ona zamilkła po jednej trzeciej filmu, po pro­
stu nie była w stanie dalej podtrzymywać nastroju wesołości. Wiem o tym, że
nasi koledzy, którzy robią komedie, angażują na komedie osoby mające poczucie
h u m o r u i tak było i w tym wypadku, ale ta klaka zamilkła i to p o w i n n o wiele
powiedzieć panu Andrzejowi, nawet więcej niż nasze uwagi". Reżyser powiedział
natomiast otwarcie: „W gruncie rzeczy cały film traktujemy jako pretekst do tego,
aby k o n t y n u o w a ć n a ekranie t a n d e m aktorski Maklakiewicz-Himilsbach".
I odpierał zarzuty o „stosowanie środków dopingujących": „Chciałem dodać, że
tutaj klaki nie było. Myśmy robili w wytwórni pokaz na gorąco dla pracowników
- techników, dźwiękowców - i ich odbiór był oczywiście lepszy niż odbiór państwa".
W końcu Kondratiuk ironicznie spuentował całą kolaudację: „O tym, że mie­
liśmy najlepsze ambicje, świadczy fakt, że cały film rozgrywa się w górach, bo
chcieliśmy, ażeby sprawa odbywała się na p e w n y m poziomie".
Rozdział VII

Zdecydowanie prostszym, tańszym i bardziej dostępnym sposobem na wnie­


bowzięcie niż wzbicie się samolotem w chmury było wprowadzenie do organizmu
stosownej ilości elementu baśniowego.
Stoję sobie kiedyś na ulicy, w centrum Warszawy, z butelką - opowiadał Jan Himilsbach
dziennikarce „Przeglądu Tygodniowego". Nadchodzą znajomi, popatrzyli i pytają:
„Jasiu, a co ty robisz tu z gorzałką?". Ja też popatrzyłem i im odpowiadam, że zamierzam
w szarą rzeczywistość wprowadzić element baśniowy . 43

Wbrew temu, co powszechnie się sądzi, nie jest to autorskie powiedzenie


twórcy „Monidła", lecz jego przyjaciela Marka Hłaski, który w swojej powieści
„Sowa, córka piekarza" zamieścił taki oto dialog:
- A dlaczego ty pijesz, Wuju?
- Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. (...)
Pamiętaj, ważne jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe.
Zarówno Maklak, jak i Himilsbach bardzo często i chętnie nie tylko cytowali
to powiedzenie, ale również wprowadzali element baśniowy do szarej rzeczywi­
stości. Miało to też niewątpliwie wpływ na ich wyrobienie dramatyczne. Poma­
gało ich sztuce w zbliżeniu się do stanu tak zwanej Czystej Formy, którą Stani­
sław Ignacy Witkiewicz niechybnie uzyskiwał przy użyciu C H O H (według
2 5

„Regulaminu Firmy Portretowej" w ten sposób powstawał portret typu C - zbli­


żony do Czystej F o r m y czyli z punktu widzenia krytyków oraz laików karykatura
i deformacja).
Zwrot wymyślony przez Marka Hłaskę, a potem spopularyzowany przez wnie­
bowziętych, wszedł na trwałe do współczesnej polszczyzny. „ W p r o w a d z a n i e
elementu baśniowego do szarej rzeczywistości" oznacza oczywiście picie alkoholu.
Tego pierwszego hasła nie zawiera podstawowa pozycja tzw. literatury methy-
ologicznej - „Polski słownik pijacki" Juliana Tuwima. Nic dziwnego, powstał
jeszcze przed w y d a n i e m „Sowy, córki piekarza". Niestety, we współczesnym

43
„Nie m a m już złudzeń", op. cit.

115
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

suplemencie, n a p i s a n y m przez Piotra Bikonta, b a r w n y zwrot Marka Hłaski


również się nie pojawił.
Jakie zatem określenia na picie alkoholu zawiera „Polski słownik pijacki"? Do
ciekawszych należą: absorbować, buzi dać, chiżyć w kinrus, chrupać sroczkę,
dudlić, Iwana truć (wymyślone przez Władysława Broniewskiego, który pomimo
swoich lewicowych sympatii bardzo często „truł I w a n a " ) , kierzyć, lusztykować,
medynę traktować, myć gębę, nicować, płatać lampy, rozrywać się kieliszkami,
słepać, szmarknąć, wbijać w krzyże na mokro, wódkować, wyniańczać czy zmy­
kać . W suplemencie Bikonta pojawiły się nowe, współczesne określenia picia
44

wódki: czytać z lunety (pić prosto z butelki), deletować, drynkować, leczyć się,
likwidować szare (w domyśle komórki), myknąć, obciągnąć, partytura (oznacza
konsumpcję alkoholu dokonywaną wprost z butelki; zwrot szczególnie popularny
w środowisku m u z y c z n y m ) , pierdyknąć, podważyć N e w t o n a (przewalczyć
grawitację), przeciąć dyskusję, przemyć głowicę, repetować, suszyć wrzoda czy
wyrównać poziom elektrolitu (popularne w środowisku s p o r t o w y m ) . 45

F u n d a m e n t a l n e pytanie, jakie należy sobie postawić, brzmi: dlaczego wpro­


wadza się element baśniowy do szarej rzeczywistości?
Stefan Kisielewski mawiał, że nie pije się po to, aby było lepiej na duszy, ale
żeby zmniejszyły się w y m a g a n i a . Kisiel nie lubił w i n a i koniaku, preferował
whisky, która j e d n a k w czasach PRL-u stanowiła rarytas. Dlatego zadowalał się
winiakiem. Po przyjęciu paru głębszych lubił żartować. Wówczas - zresztą zgodnie
z głoszoną przez niego teorią - zmniejszały się wymagania, także co do jakości
dowcipów. Kiedyś felietonista „Tygodnika Powszechnego" wydrapał cegłówką na
karoserii samochodu swojego przyjaciela Leopolda Tyrmanda niewyszukany, ale
za to bardzo śmieszny napis: DUPA. Melchior Wańkowicz przerobił zaś przed­
wojenne hasło, głosząc wszem wobec, że „cukier krzepi, w ó d k a jeszcze lepiej".
Natomiast Tadeusz Konwicki podkreślał aspekt medyczny spożywania alkoholu:
wódka jest niedobra, ale zdrowa - twierdził.
- Himilsbach zawsze mawiał: alkoholu nie pije się dla smaku, tylko dla dzia­
łania. Jego smak trzeba było więc jakoś zabić czymś, co akurat znajdowało się
pod ręką. Maklakiewicz z Himilsbachem upijali się z dużą radością, ale potem
wzajemnie mieli do siebie o to pretensje. Zarzucali sobie, że jeden drugiego upił.
Zaczynali się kłócić, aż w końcu pili na zgodę i wszystko zaczynało się od po­
czątku - opowiada Marek Piwowski, twórca nie tylko skutecznie działającego
koktajlu (winiak i likier adwokat w proporcji 1:1, zmieszane, ale nie wstrząśnięte),
lecz również antyalkoholowej reklamy społecznej nagrodzonej w Stanach Zjed­
noczonych. Fragment przemówienia libijskiego przywódcy pułkownika Muomara
Kadafiego - powszechnie wówczas znienawidzonego i oskarżanego o wspiera­
nie światowego terroryzmu - polski reżyser opatrzył angielskim zwrotem Drink
and drive! (Pij i jedź!).
Ostatnie spotkanie pary przyjaciół przy wódce według relacji Himilsbacha wy­
glądało tak:

44
Julian Tuwim, „Polski słownik pijacki i antologia bachiczna", Czytelnik, Warszawa 1959, str. 13-26.
45
Julian Tuwim, „Polski słownik pijacki", Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2000.

116
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

Himilsbach mawiał, że alkoholu nie pije się dla smaku, ale dla działania.

„Ja mu powiedziałem: Zdzisiu, przestań pić wódkę, bo się wykoleisz. A sam


byłem na bani. Najpierw on m n i e trzasnął w pysk, a potem ja jego".
Oto obrazek z baru Mewa, który mieścił się przy dworcu Warszawa Główna
(dziś M u z e u m Kolejnictwa). Maklakiewicz i Himilsbach w gęstych oparach
elementów baśniowych. Panu J a n k o w i głowa ledwie wystaje n a d wysoki stół.
- Czy m o ż n a się przysiąść? - pyta nieznajomy, który nie mógł znaleźć żadnego
wolnego miejsca.
- Możesz, kurwa, dziadu - padła odpowiedź - ale z a m ó w meduzę z lornetą.
- A co to jest?
- Kelnerka będzie wiedzieć.
- Meduzę z lornetą proszę.
Na to dobrze z n a n e hasło kelnerka postawiła na ladzie dwie setki w ó d k i
w tzw. literatkach (lorneta) oraz galaretę z zimnych nóżek (meduza).
Natomiast gdy w Kameralnej satyryk Janusz Minkiewicz zamawiał „koniak
i owoce południowe", kelner bez słowa stawiał na stole ćwiartkę czystej i kiszone
ogórki. Zahartowany w ten sposób Minkiewicz nabijał się ze swojego kolegi
Adama Ważyka, mówiąc o setce wódki „śmiertelna dawka dla Ważyka".
- Bycie lekko podciętym było wówczas w b a r d z o d o b r y m tonie - twierdzi
F e r i d u n Erol, a M a r e k P i w o w s k i dodaje: - Maklakiewicz i Himilsbach byli
nasi, bo pili.
Ten pierwszy czynił to w sposób zdecydowanie bardziej wyszukany niż jego
przyjaciel. Parę kieliszków wódki pozwalało mu się rozluźnić i uzyskać maksy­
m a l n e wyrobienie dramatyczne.
- Maklakiewicz musiał wypić dwieście gram, aby być w dobrym nastroju, żeby
zwalić tremę, nabrać optymizmu, czyli chęci do życia. Wtedy dopiero zaczynał
mu się podobać świat. To miała być dla niego inspiracja - twierdzi Andrzej Kon­
dratiuk, który alkohol p o d a w a n y w rozsądnych d a w k a c h u z n a w a ł za w a ż n e
narzędzie reżyserskie. Na planie kręconego przez niego telewizyjnego „Big Bangu"
spotkała się plejada znakomitych polskich aktorów. Byli t a m Janusz Gajos - to

117
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

Zdzisław Kozień i Janusz Gajos w „Big Bangu" Andrzeja Kondratiuka. Reżyser załatwił pozwolenie na stosowanie
przez aktorów na planie filmu domowej nalewki.

on wygłasza słynną kwestię: „Gdzie się ten kosmos, kurna, kończy, bo ten stół
tutaj się, kurna, kończy?" - Roman Kłosowski, Zdzisław Kozień, Franciszek
Pieczka, Bożena Dykiel, Ludwik Benoit oraz Zofia Merle, która na plan przyno­
siła d o m o w e nalewki.
- Był stan wojenny i nie m o ż n a było pić. Wystąpiłem więc do ówczesnego
prezesa Radiokomitetu o oficjalne zezwolenie na spożywanie alkoholu w godzi­
nach zdjęciowych. Argumentowałem, że grają wytrawni aktorzy, nestorzy polskiej
sceny, będziemy pili naleweczki w rozsądnych dawkach, na terenie hali wyłącznie
w pokoju reżyserskim. Po kieliszeczku i do pracy. Dla kurażu - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
Inaczej było w w y p a d k u Himilsbacha, choć większość osób, które z n i m się
zetknęły, twierdzi, że trzeźwość niwelowała cały jego urok. Niestety, nigdy nie
potrafił on powiedzieć stop. Wpadał w alkoholowy ciąg. A kiedy wypił za dużo,
stawał się nieznośny, porywczy i agresywny, chociaż twierdził, że „nic tak nie
uspokaja, jak pełna flaszka pod kioskiem".

118
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

- Na planie „Janka Serce" zamiast alkoholu przeważnie piliśmy wodę, która


imitowała czystą, albo h e r b a t ę naśladującą kolorowe t r u n k i . Czasami J a n e k
dostawał j e d n a k pięćdziesiątkę, bo jak się stremował dużą ilością tekstu, był
strasznie spięty. Ale trzeba go było potem bardzo pilnować, bo był nałogowcem.
Dla niego góra to była setka. Ale wtedy to był już absolutny koniec - w s p o m i n a
Kazimierz Kaczor, k t ó r e m u w serialu Radosława Piwowarskiego Himilsbach
partnerował jako Józef Kieliszek.
Zdawał on sobie j e d n a k sprawę z tego, jak reaguje na alkohol. Zawsze musiał
więc być przygotowany na najgorsze. „Po trzeźwemu się z a s t a n a w i a m , co po
pijaku m a m powiedzieć" - to zasada, którą się kierował. W końcu historia jego
życia jest opowieścią o z m a g a n i a c h z n a p o r e m e l e m e n t ó w b a ś n i o w y c h -
koniecznym w a r u n k i e m jego barwnej egzystencji i wystarczającej przyczynie
upadku. Jeśli chodzi o rodzaj filmów, który preferował, to - m i m o ponad pięć­
dziesięciu występów na srebrnym ekranie - zdecydowanie częściej grywał
w „tych u r w a n y c h " .
- Reżyserowałem noworoczny program telewizyjny. Andrzej Rosiewicz śpiewał
t a m piosenkę z refrenem: „Święty Mikołaju, nie przyjeżdżaj w grudniu, lecz
przyjeżdżaj w maju". Miał zagrać także Janek Himilsbach. Przyszedł już podcięty,
p o t e m trochę czekał na swoją kolejkę i całkiem urąbał się w garderobie. Miał
powiedzieć jakiś tekst, ale oczywiście nie nauczył się z niego ani słowa. W ogóle
nie wiedział, o co chodzi. Nie mogłem go oczywiście wpuścić na wizję - opowiada
Feridun Erol.
W autobiograficznym opowiadaniu „Kombatanci" Himilsbach opisał swoją
alkoholową inicjację, która podobno przypadła na dzień 12 września 1939 roku,
krótko przed wkroczeniem do Mińska Mazowieckiego wojsk niemieckich.
Wówczas matka Jasia urządziła kolację dla trzech naszych żołnierzy. To oni właśnie
wpadli na pomysł, aby poczęstować alkoholem małego J a n k a . „To dziecko" -
oponowała jego m a t k a . „Dziecko, ale Polak i pić m u s i " - kategorycznie orzekli
żołnierze. Od tamtej pory picie stało się dla niego patriotycznym obowiązkiem.
Himilsbach ze w s t r ę t e m spoglądał więc na niewyskokowe trunki, mówiąc:
„Wody nie piję, bo w wodzie rybki się pierdolą". Tym s a m y m nawiązywał do
poglądów świętego Pawła, który głosił: pijcie wino, nie wodę, bo jest zdrowsze!
Bohaterowie prozy J a n a Himilsbacha oczywiście stosowali się do tej - nieco
tylko zmodyfikowanej - zasady: piją tylko czystą. Sam pisarz nie cierpiał ko­
n i a k u a n i żadnych kolorowych wódek. W wywiadach prasowych twierdził, że
Stanisława Grochowiaka, szefa „Współczesności", „zgubił w y k w i n t n y t r u n e k
Budafok". Czasami pił piwo, a w knajpie U Hopfera wino, bo żadnego mocniej­
szego alkoholu t a m nie p o d a w a n o .
Podobno w latach 70. degustował też dostępne wówczas na n a s z y m rynku
krajowe w i n o o nazwie n o m e n o m e n Okęcie. Miało wiele zalet: było tanie, ogól­
n o d o s t ę p n e i nieźle trzepało. Cechowało się dosyć niską zawartością S 0 oraz 2

oryginalnym bukietem gnijących jabłek. Okęcie było sprzedawane w gustownych


opakowaniach szklanych o pojemności 0,75 litra. Wypicie jednej butelki zapew­
niało doznania porównywalne z wniebowzięciem na trasie Warszawa-Koszalin.
W zasadzie więc Himilsbach pił wszystko z wyjątkiem „dykty", co podkreśla

119
NAPIŁBYM SIĘ PIWA

uczestnik wielu wspólnych alkoholowych eskapad, Leszek Płażewski. Jego


u p o d o b a n i a były więc zbliżone do preferencji Wieniawy-Długoszowskiego.
Gdy kelner w warszawskiej Adrii zapytał adiutanta marszałka Józefa Piłsudskiego,
czy podać wódkę, czy w i n o to on w odpowiedzi zawołał: „I piwo!".
W K a m e r a l n e j na F o k s a l - gdzie zachodzili m . i n . Tuwim, Gałczyński
i Andrzejewski - Himilsbach jeszcze w latach 50. lubił pić z Markiem Hłaską.
To było wymarzone miejsce. Nie hulał tam w zimie wiatr po sali, a w lecie kryliśmy się
przed skwarem. Poza tym setka kosztowała wtedy 10 zł i 30gr, a śledzik 3,60 - wspominał
w jednym z wywiadów prasowych autor „Łez sołtysa".
- Gdy Himilsbach zamawiał śledzia po japońsku, to zawsze prosił do niego
nie tylko wódkę, ale także słownik - dodaje Marek Piwowski.
Pracując w zakładzie kamieniarskim Cybulskiego na warszawskich Powąz­
kach, Himilsbach często przesiadywał w barze Pod Trupkiem na Powązkowskiej.
Jeśli jakiś grabarz się upił, a on jeszcze trzymał się na nogach, to go zastępował.
Sam też między kolejnymi uderzeniami młotkiem kamieniarskim w dłuto lubił
pociągać z butelki. ~\%
- Właściciel zakładu, w którym pracowaliśmy, często sączył piwo z pucharka
w kształcie ludzkiej czaszki. Nie zabrania! picia podczas pracy, ale też nie chciał,
żeby zatrudnieni przez niego kamieniarze rzucali robotę i wyruszali na poszuki­
w a n i e jakiegoś alkoholu. Raz na tydzień kupował więc parę skrzynek piwa,
a p o t e m sprzedawał je n a m na miejscu, naliczając sobie dwudziestogroszowy
narzut - w s p o m i n a Zdzisław Rychter.
- Na rogu Powązkowskiej był sklep spożywczy, do którego wszyscy kamienia­
rze chodzili na piwo. Jak j e d e n z drugim t a m trafił, to nie było go godzinę albo
i dwie. Ojciec postanowił z tym skończyć. Sam kupował więc piwo i wydawał je
spragnionym. Wówczas w specjalnym zeszycie przy poszczególnych nazwiskach
stawiał kreski, a potem wartość wypitego piwa odliczał od wypłaty. No cóż, jed­
n a k zeszyt bardzo często mu znikał - m ó w i Edward Cybulski.
„Bene" Rychter zagrał z Himilsbachem w kryminale Marka Piwowskiego
„Przepraszam, czy tu biją?". Krótki epizod w zoo. Himilsbach, przebrany za
niedźwiedzia polarnego, patrząc na wielbłąda, zadaje retoryczne pytanie: „Czy
ty wiesz, ile taki garbus może wytrzymać bez picia?". I po chwili, wzruszając
ramionami, odpowiada sam sobie: „Nie w i e m " . I już wiemy, skąd wywodzi się
powiedzenie: „Człowiek nie wielbłąd - m u s i się napić".
- Pamiętam, że kręciliśmy zdjęcia w ogrodzie zoologicznym. J a n e k miał na
sobie strój białego niedźwiedzia. Nagle zaczął p a d a ć drobny letni deszczyk.
Zupełnie niegroźny. Schowaliśmy się jednak do nyski, która stała na planie. Ledwo
zatrzasnęły się drzwi, od razu pojawiły się jakieś flaszki. J e d n a , druga, piąta.
Przerwa w zdjęciach trwała dwa dni. Nigdy później już nie widziałem bardziej
wkurzonego M a r k a Piwowskiego - opowiada Zdzisław Rychter.
- Kiedyś dwa tygodnie chodziłem z Himilsbachem i ciągle coś piliśmy. On znał
niesamowitych ludzi ze wszystkich sfer, od największego dna do nieosiągalnej
dla normalnego zjadacza chleba elity. Wśród jego znajomych byli obdarci żebracy,
szaleni artyści i wytworni profesorowie. Okazało się, że jest coś, co ich wszystkich
łączy. Każdy z n i c h po w ó d c e m ó g ł się bardzo źle zachowywać, tu p a n o w a ł a

120
NAPIŁBYM SIĘ PIWA

„Kiedyś dwa tygodnie chodziłem z Himilsbachem i ciągle coś piliśmy" - wspomina Janusz Kłosiński.

całkowita równość. Himilsbach zawierał w sobie coś z tych wszystkich ludzi,


których znał - całe spektrum człowieka, z jego wielkością i upadkiem. Jak sobie
popił, to mówił, że na świecie jest tylko dwóch pisarzy, którzy się liczą - Faulkner
i Himilsbach. Krzyczał: „Jesteśmy jak te łyse konie na wyścigach - raz Faulkner
pierwszy, raz Himilsbach pierwszy" - wspomina Janusz Kłosiński.
J a n Himilsbach rzeczywiście uwielbiał Faulknera. Poza tym kochał Hłaskę,
zaczytywał się opowiadaniami Jacka Londona i Izaaka Babla. Nienawidził za to
Jana Dobraczyńskiego. Nie z powodu książek, lecz jego żarliwej walki o utrudnienie
kupowania wszelkiego rodzaju spirytualiów, a przede wszystkim o zakaz sprzeda­
wania alkoholu przed godz. 13.00. Nie mogło być inaczej, skoro Himilsbach, również
pisarz, preferował zupełnie inny styl życia. Podobno kiedyś przyszedł do lokalu
z magnetofonem i o godz. 12.10 puścił fragment radiowego nagrania głosu lektorki
mówiącej: „Właśnie m i n ę ł a godzina trzynasta". Inną m e t o d ę postępowania
autora „Monidła" prezentuje film Krzysztofa Gradowskiego „Bez pieniędzy, czyli
24 godziny z życia J a n a Himilsbacha". Kawiarnia. Godzina dwunasta. Himilsbach
siada przy stoliku. Podchodzi kelnerka. - „Poproszę podwójną herbatę oraz wodę"
- z a m a w i a Himilsbach swoim ochrypłym głosem. Potem m a ł e łyczki herbaty
popija haustami wody. Przecież wszędzie i o każdej porze trzeba się czasem napić.
Kiedyś nieopodal Jontka, baru na Wiejskiej, Himilsbach spotkał przybyłego
właśnie z Anglii, prosto z Cambridge, Jerzego S. Sitę i zaprosił go na drinka.

121
NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Przyjęcie miało odbyć się w sąsiedniej kamienicy jednak już na klatce schodowej
Himilsbach wyciągnął z kieszeni pół litra czystej, odbił korek i podał butelkę
zaskoczonemu k o m p a n o w i , mówiąc: „To tutaj, pij". Takie spontaniczne akcje
nie zawsze kończyły się szczęśliwie. Kiedyś na przykład zgubił swoją słynną
sztuczną szczękę i dopiero po d ł u g o t r w a ł y c h p o s z u k i w a n i a c h znalazł ją na
k a m i e n n y m m u r k u przy winiarni U Hopfera.
- J a n e k bardzo lubił odwiedzać mnie nad r a n e m . Po otwarciu drzwi słyszałem
zawsze taką samą kwestię wypowiadaną ochrypłym głosem: „Kumpel czeka
w gastronomii, daj stówkę" - w s p o m i n a J a n Pietrzak. Himilsbach szukał też
finansowego wsparcia pod pretekstem swojej artystycznej działalności, chrypiąc:
„Jadę na postsynchrony. Postaw piwo, bo nie mogę mówić!".
- Pamiętam, jak pod zakład kamieniarski przyjeżdżała taksówka z Maklakie-
wiczem i Himilsbachem. J a n e k wtedy błagał mojego ojca o wypłatę a konto. To
była taka kasa zapomogowo-pożyczkowa Cybulskiego. Zawsze coś wyprosił, ta­
ta go bardzo lubił i miał do niego słabość. Parę razy zabrałem się z nimi. Naj­
pierw jedliśmy obiad, do k t ó r e g o z a m a w i a l i litr w ó d k i . P o t e m mieli w zwy­
czaju zasiąść przy barku i „dopić pod śledzika". Nie m o g ł e m dotrzymać im
kroku. Moja n o r m a to zaledwie parę kieliszków - śmieje się Edward Cybulski.
Zdzisław Maklakiewicz stosował często inną m e t o d ę zdobywania - już nie
pieniędzy na alkohol - lecz od razu samego e l e m e n t u baśniowego. Podobno
lubił odwiedzać porodówki, gdzie oczekujący na swoich p o t o m k ó w ojcowie
zawsze byli świetnie przygotowani, aby w tradycyjny polski sposób uczcić szczę­
śliwe narodziny.
Bywało jednak i tak, że to Himilsbach ratował swoich kumpli: Piję. Mieszkam
na Powiślu, tam wszyscy chleją. Wielu moich kumpli stoczyło się zupełnie. Są roztrzęsieni,
bez grosza, mówię: „Kurwa, nie pij, dziadu". Prosi o stówę, obiecuje, że to już koniec z gorzałą.
Daję, no bo jak kumpla nie poratować, a on znowu idzie w gaz - opowiadał Himilsbach
w wywiadzie dla „Dziennika Zachodniego" . Tak n a p r a w d ę wyznawał jednak
4 6

męską zasadę: gorzałę ci postawię, ale na chleb zarób sobie sam.


Wielorakie doświadczenia J a n a Himilsbacha sprawiły, iż będąc wybitnym
ekspertem od spraw alkoholowych, wystąpił w filmie popularno-oświatowym
pod n i e z w y k l e o b r a z o w y m t y t u ł e m „ P r z e r w a n i e a b s t y n e n c j i " w reżyserii
Zbigniewa Rebzdy. Materiał propagandowy ukazuje wzorcowe postępowanie
rodziny alkoholika, kiedy gwałtownie przerywa on okres abstynencji i zaczyna
zaglądać do kieliszka. Na pytanie swojej filmowej żony, dlaczego z n o w u pije,
Himilsbach podaje bardzo prozaiczny powód: „Wywalili m n i e z roboty".
Przez dwa tygodnie koczowaliśmy w hotelu Panorama we Wrocławiu. I -jak pamię­
tam - każdy dzień zaczynał się od polowania na Jasia. Himilsbach podpierał się już laską,
ale niezwykle był ruchliwy. Nie można go było spuszczać z oka nawet w knajpie, bo nagle
zaprzyjaźniał się nie wiadomo z kim i znikał. W nocy prawie nigdy nie spał w swoim
łóżku. Kierownik produkcji i równie jak ja pożałowania godni aktorzy dzień zaczynaliśmy
od objazdu taksówką po znanych wrocławskich melinach. O tym trzeba było zrobić film,

Łukasz Wyrzykowski, „Wy gonicie mnie, a m n i e nogi bolą", op. cit.

122
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

o tropieniu ścieżek gwiazdora filmowego. Nie zawsze trafialiśmy na Himilsbacha.


Czasami był tylko do wykupienia jego dowód osobisty albo laska, albo zegarek - wspominał
Janusz Atlas . 47

- On był wędrowniczek, a ja bardziej lubiłem spotykać się w d o m u - kontynu­


uje swoją opowieść Zdzisław Rychter. - Znał j e d n a k niesamowite miejsca. Kie­
dyś zabrał mnie do swojej przyjaciółki z Powstania Warszawskiego. Ona bez n o ­
gi. Zezowata córka biegała n a m po wódkę. W mieszkaniu nie było kanalizacji,
więc odlewaliśmy się do butelek po mleku. Pamiętam, że J a n e k sporo w t e d y
wypił i się rozkleił. Zaczął opowiadać o matce, dzieciństwie i użalać się na swo­
je zwariowane życie.
Była to oczywiście jedna z licznych wersji biografii J a n a Himilsbacha, który
w swoim życiu udzielił 700 wywiadów i za każdym razem wychodził z siebie,
żeby „nie pierdolić w kółko tego samego". Przedstawiając się w pierwszej scenie
„Jak to się robi", mówi: „Ani ojca, ani matki, ani kumpli. Ja zwiedziłem kawał
świata". W jednym z wariantów życiorysu utrzymywał nawet, że jest spokrew­
niony z księciem Weli-Bej-Jedigerem z Azerbejdżanu. W opowiadaniach pojawiały
się też różne wersje jego nazwiska: Gimilsbach, Himelsbach czy wreszcie
H i m m e l s b a c h , które miało powstać z połączenia d w ó c h niemieckich słów:
Himmel (niebo) oraz Bach (strumień), co należało tłumaczyć, jako „wniebowzięty
strumień". Metryka chrztu, którą odnalazł niestrudzony himilsbacholog Sta­
nisław Manturzewski, podaje, że dziecku n a d a n o imię J a n w jedenastym roku
życia, a jest ono synem niezamężnej panny. Jedna z wersji życiorysu zaczynała się
tak: No więc miałem raczej burzliwe życie. Matka pochodziła znad Bajkału, była Rosjanką.
Ojciec, jak samo nazwisko mówi, Niemcem, zesłańcem na Syberię. Tam się poznali.
Ja urodziłem się 1 maja o trzeciej po południu. We wszystkich dokumentach mam, że
jestem urodzony 31 listopada, a listopad -jak wszystkim wiadomo - nie ma 31 dni, ale
zawsze 30 .48

- Był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi. Czytelnik wydał właśnie


Jankowi t o m opowiadań „Łzy sołtysa". W zaprzyjaźnionej księgarni dostałem
paczkę jego książek, ale po drodze do d o m u wszystkie mi rozdrapali. Musiałem
więc zamówić drugą, tylko dla Himilsbacha. Pamiętam, że był to siódmy września,
moje trzydzieste piąte urodziny; postanowiłem uczcić je razem z nim. Poszedłem
do Janka, a on siedzi w mieszkaniu, zamknięty przez Basicę. W ręku trzymam
dwie butelki wódki Gorbaczow i paczkę z tymi jego książkami. J a n e k obserwuje
m n i e przez wizjer. Ja siadam na paczce, otwieram gorbaczowa i piję z butelki.
On, nie wiedząc, że m a m drugą flaszkę, krzyczy: „Zostaw coś dla mnie". W końcu
przyszła Basica i weszliśmy do mieszkania. Wówczas na urodziny dostałem od
n i c h książkę „Seksuologia p s y c h i a t r y c z n a " ze wstrząsającą dedykacją: „Do
zobaczenia w mydlarni na półce" - opowiada Zdzisław Rychter.
Zdecydowanie weselsze alkoholowe wyczyny J a n a Himilsbacha zostały uwiecz­
nione w wielu smakowitych anegdotach.

47
Janusz Atlas, „Himilsbach", „Gazeta Krakowska" z 25 listopada 1988 r.
48
Fragment w y w i a d u z Janem Himilsbachem, cytowany w filmie „Himilsbach - prawdy, bujdy,
czarne dziury".

123
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

Himilsbach, nie tylko w komedii Jak to się robi", ale także w życiu, świetnie sobie radzit z milicjantami
(na zdjęciu z Józefem Nowakiem).

Wniebowzięty - jak pisze Roman Śliwonik - legitymował się pogniecionym


wycinkiem z gazety w której wydrukowano ogłoszenie, że J a n Himilsbach zgubił
dowód osobisty. Kiedyś z tego powodu przesiedział całą noc w areszcie komisa­
riatu na Wilczej.
- Wszystkich już prawie wypuścili z celi - relacjonował zdarzenie sam bohater
- a ja siedzę. Przychodzi co chwilę glina i woła:
- Van Gogh! Do wyjścia!
Nikt się nie rusza. Znowu przychodzi.
- Van Gogh! Do wyjścia!
Nic, wszystkich już wypuścili, a ja siedzę. Znowu przychodzi klawisz.
- Van Gogh! Do wyjścia!
Rozglądam się i nikogo nie widzę.
- Wasze nazwisko? - pyta milicjant.
- Himilsbach!
Wyszedł. Znowu wraca.
- Nazwisko?
- Himilsbach.
- A van Gogh to kto?
- Malarz - wyjaśniam.

124
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

- Malarz, mówicie - powiada funkcjonariusz. - Malarz. A wy to Himilsbach?


- Tak - odpowiadam.
- Słuchajcie, van Gogh, jak dostaniecie parę pał, to szybko sobie przypomnicie,
jak się n a p r a w d ę nazywacie. To jak teraz się nazywacie?
- Himilsbach.
- Brać go na górę! - krzyknął oficer. - Już my w a m damy Himilsbacha!
Poprzedniego dnia Himilsbach przy wódeczce dyskutował z J a n e m Młodo­
żeńcem o malarstwie, a kiedy go zabierano na komisariat, urwał mu się film.
Milicji podał jedyne nazwisko, które pamiętał: van Gogh. To wersja opisana
przez Romana Śliwonika. Himilsbach w książce „Moja oszałamiająca kariera"
przedstawia nieco inną kolej wypadków. Siedzieliśmy w Harendzie -ja, Brycht
i Śliwonik. Między mną a Andrzejem doszło do, no... „nerwowszej rozmowy", oczywiście
na tematy artystyczne. Wymianę zdań przerwała nam niestety milicja, i to w niezbyt
grzeczny sposób. Andrzej i Roman gdzieś zniknęli. Ja zniknąć nie mogłem, bowiem w tym
punkcie rozmowy nie miałem już na sobie ani marynarki, ani koszuli, a przecież to obraza
obyczajności, że wałęsałem się półgoły w biały dzień po Śródmieściu. MO też tak uważało,
więc abym nie gorszył przechodniów, zostałem odseparowany na komisariacie na Wałków.
Rankiem słyszę, jak po celach chodzi profos i w każdej pyta: „Jest tu van Gogh?". Van
Gogh niestety się nie zgłosił, więc zamiast tego mnie zaprowadzono do dyżurnego. Na kartce
przed nim widzę trzy nazwiska: van Gogh, Zbigniew Kupczyński, to był bardzo ciekawy
malarz, i moje. Zaczynają najpierw pytać, czy to nazwiska kumpli z Harendy, a głównie
męczą o tego van Gogha, więc mówię, spokojnie, że on się zastrzelił, stąd mogą go sobie
darować. A milicjanci zaraz: „Skąd miał broń?". Odpowiadam: „Słowo honoru, nie
wiem...". Wtedy przyszedł jakiś oficer, coś tam poszeptali i zgodnie stwierdzili, żem wariat
i żeby mnie wyrzucić, bo tylko kłopotów narobię. Aha! Wychodząc, uprzytomniłem sobie,
co było przyczyną mojego sporu z Brychtem - ani chybi dywagowaliśmy na temat malarstwa,
jak zazwyczaj przyszli artyści. Pewnie kiedy milicja przerwała nam rozmowę, w pierw­
szym momencie nie zwróciłem uwagi, że dawnych partnerów już nie ma, i próbowałem
kontynuować rozmowę z przybyszami, powtarzając bez przerwy dwa wspomniane
nazwiska . 49

I n n y m razem Himilsbach znalazł się w izbie wytrzeźwień z p e w n y m bardzo


z n a n y m grafikiem. Kiedy kierownik placówki dowiedział się, jakich znakomi­
tych ma gości, poprosił plastyka, aby n a r y s o w a ł dla córki obrazek na lekcję
plastyki. W z a m i a n za to p e n s j o n a r i u s z e otrzymali całą baterię m o c n y c h
trunków. Noc w izbie była bardzo wesoła - w każdym razie, wychodząc z niej,
byli bardziej pijani, niż gdy t a m przybyli. Rano znaleźli się znowu w śródmie­
ściu Warszawy. Po południu Himilsbach zatrzymał jakiś przejeżdżający patrol
milicyjny, krzycząc: „Chłopaki, szybko do żłobka, bo nas suszy!".
Kolejna anegdota konfrontuje wytworny, sztuczny świat, który Himilsbach
zawsze starał się ośmieszać, z jego szokującymi manierami.
Pan Janek został więc zaproszony jako okaz niezwykły na arystokratyczne salony.
I oczywiście nie zawiódł wiązanych z n i m nadziei na niecodzienne doznania.

Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", op. cit.

125
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

W pewnej chwili po pokojach zaczął fruwać okrzyk rozentuzjazmowanych cio­


tek arystokratek:
- Paw! Paw! Himilsbach puścił w salonie pawia!
Podekscytowane starsze panie cisnęły się i przepychały żeby na własne oczy
ujrzeć tego wspaniałego egzotycznego ptaka.
- Gdzie ten p a w ? Trzeba go złapać - krzyknął ktoś.
- Uwaga, może nasrać na perski d y w a n - dodał ktoś inny.
Himilsbach natomiast krótko skwitował całe zdarzenie:
- Kurwa, dali mi tu jakichś ślimaków. \
Jeszcze jedna anegdota, funkcjonującą jako imieninowy żart, jest przypisywana
J a n o w i Himilsbachowi, który po śmierci swojego przyjaciela Maklakiewicza
coraz rzadziej pojawiał się w Spatifie. Był już bardzo schorowany i nie mógł -
tak jak wcześniej - przebalować całej nocy. Znany warszawski lekarz wyznaczył
mu alkoholowy limit: sto g r a m ó w czystej dziennie. Wkrótce po przepisaniu
takiej „diety" zobaczył swojego pacjenta w stanie wskazującym na to, iż zalecana
d a w k a została wielokrotnie przekroczona.
- Jasiu! A nasza u m o w a ? - zawołał lekarz. - Miałeś poprzestać na stu gramach.
- A ty, kurwa, dziadu, myślisz, że leczę się tylko u ciebie? - spokojnie odpo­
wiedział Himilsbach.
Nie sposób, mówiąc o Himilsbachu, nie w s p o m n i e ć genialnego rosyjskiego
pisarza, Wieniedikta Jerofiejewa; on to pod datą 22 sierpnia 1957 roku zanoto­
wał w swoich „Zapiskach psychopaty" takie oto m e n u :
Lekkie śniadanie: 500 g żygulewskiego piwa, 250 g czarnego chleba i 2 papierosy
(w piątki 250g wódki, litr piwa i dodatkowo do chleba rybny delikates).
Skromny obiad: 500 g piwa, 450 g smażonego makaronu (w piątki 150 g wódki,
500 g piwa i jako dodatek do makaronu rybny delikates).
W wywiadzie dla telewizji BBC Jerofiejew powiedział: „Jak tylko zająłem się
Leibnitzem, zacząłem pić", a na pytanie: „A cóż Leibniz ma wspólnego z alko­
holem?", odparł krótko: „Cóż za brak polotu". Jerofiejew i jego k u m p l e przez
prawie 10 lat mieszkali w w a g o n a c h pociągów, które zjeżdżały na bocznice.
Każdy poranek zaczynał się konkursem literackim. Recytowano wspaniałe stro­
fy wielkich rosyjskich poetów - Achmatowej, Briusowa, Kolcowa. Ten, kto
pierwszy się pomylił albo zapomniał tekstu, szedł po w i n o dla wszystkich.
W powieści „Moskwa-Pietuszki" (pierwsze rosyjskie wydanie książki ukazało
się n a k ł a d e m w y d a w n i c t w a Trzeźwość i Kultura) Jerofiejew podaje przepisy na
swoje słynne koktajle: Balsam k a n a a ń s k i , Ducha Genewy, Łzę komsomołki,
Sucze flaki vel Psiakrew.
To już nie napój, lecz niebiańska muzyka. Co jest najwspanialsze na świecie? Walka
o wyzwolenie ludzkości. Ale jeszcze wspanialsze jest, co następuje:
Piwo żygulewskie - 100 g
Szampon „Sadko bogaty kupiec" -30g
Rezol, płyn przeciwłupieżowy - 70 g
KlejBF-15g
Płyn hamulcowy -30g
Dezynsektal, środek owadobójczy - 30 g.

126
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

(Ważna uwaga! Nie do pomyślenia, aby zastąpić szampon „Sadko bogaty ku­
piec" zwyczajnym s z a m p o n e m - pokrzywowym albo jajecznym. Wówczas kok­
tajl traci swój niezapomniany bukiet). Wszystko to winno w ciągu tygodnia naciągać
na tytoniu z cygar, a następnie zostać podane do stołu... Należy pić dużymi łykami, gdy na
niebie zalśni pierwsza gwiazda. Już po dwóch kielichach koktajlu człowiek staje się tak
uduchowiony, że można podejść na pół metra i przez półgodziny pluć mu w pysk, a on
nic - zaleca Jerofiejew.
Rosyjski pisarz w rozdziale „Nowogirejewo-Rieutowo" umieszcza swoje słynne
tzw. h a r m o n o g r a m y , czyli wykresy spożycia czystych gramów. Oto ich opis:
Na poziomej należy kolejno zaznaczyć wszystkie dni robocze ubiegłego miesiąca, a na
pionowej - ilość wypitych gramów w przeliczeniu na czysty alkohol. Rzecz jasna bierze się
pod uwagę tylko to, co zostało wypite przed i w czasie pracy, ponieważ ilości skonsumowane
wieczorami są dla wszystkich mniej więcej stałe i nie mogą interesować poważnego badacza.
(...) Ciekawe te krzywe, prawda? Ciekawe już na pierwszy rzut oka. Jednemu wychodzą
Himalaje, Tyrole, zagłębie naftowe w Baku, a nawet zwieńczenie muru kremłowskiego,
którego notabene nigdy nie widziałem. Innemu zaś - przedranny wiaterek na Kamie, lekka
chwiejba i łuska wodnych zmarszczek . 50

Posłużywszy się metodą Jerofiejewa, na podstawie historycznych dokumentów,


relacji świadków wydarzeń sprzed ponad trzydziestu lat oraz domysłów, autor
podjął studia badawcze i opracował stosowne h a r m o n o g r a m y dla Zdzisława
Maklakiewicza i J a n a Himilsbacha. Przedstawiają one ilość wypitej przez nich
w ó d k i (przeliczenie na czysty alkohol należy stosować tylko w w a r u n k a c h
rosyjskich) przy pracy n a d trzema filmami, w których obaj panowie wystąpili
razem.

Rejs

Na samym początku pracy ekipy filmowej na statku „F. Dzierżyński" doszło


do przykrego i n c y d e n t u . Pijany J a n H i m i l s b a c h pomylił ubikację z kabiną
p o k ł a d o w e g o elektryka. W s k u t e k tego zdarzenia prosty przedstawiciel klasy
robotniczej odmówił dalszej współpracy z wrażliwymi duchowo i dlatego zagu­
bionymi - nie tylko wewnętrznie - artystami. Podczas kręcenia najsłynniejszej
sceny o polskim kinie Maklakiewicz i Himilsbach znajdowali się pod w p ł y w e m
elementów baśniowych w bardzo dużym stężeniu. Wcześniej w ogóle nie chcieli
wyjść na pokład, odmawiając gry przed kamerą. Zamknęli się w maszynowni.
Dość długo - mając do dyspozycji tylko węże z wodą - bohatersko stawiali opór.
W końcu ulegli. Wykorzystane w filmie ujęcie było jedynym, na którym nie było
widać całkowitego zamroczenia alkoholowego inżyniera M a m o n i a i Sidorow-
skiego. Potężny kac Himilsbacha został przez krytyków zgodnie u z n a n y za
dowód aktorskiego kunsztu. I n n y m razem J a n Himilsbach nagle odstawił
szklankę, z którą przedtem nigdy się nie rozstawał, i z górnego pokładu statku

Wieniedikt Jerofiejew, „Moskwa-Pietuszki", Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrodaw 1994, str. 26.

127
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

skoczył do Wisły. Po chwili wynurzył się i krzyknął: „Olaboga!". Kiedyś znów „F.
Dzierżyński" mijał się z i n n y m statkiem - dzieliło je dobrych kilka metrów,
a m i m o to na pływającym planie „Rejsu" nagle znalazły się aż cztery skrzynki
z wódką.
Sława niesamowitych alkoholowych wyczynów M a m o n i a i Sidorowskiego
obiegła świat. Dlatego p e w n a amerykańska firma chciała reklamować swoją
wódkę, pokazując na billboardach fotografie duetu Maklakiewicz-Himilsbach
(klatka z komedii Marka Piwowskiego) oraz napis: „Popłyniemy w rejs".

REJS

H a r m o n o g r a m Maklakiewicza p r z y p o m i n a p o m a r s z c z o n e fale Zalewu Ze­


grzyńskiego, gdzie nakręcono najwięcej zdjęć do „Rejsu". Natomiast tzw. krzywa
Himilsbacha stanowi prawie wierne odwzorowanie obróconej o 90 stopni linii Wisły
na odcinku od Gdańska aż do Warszawy, czyli trasy statku „F. Dzierżyński".

„Wniebowzięci"

- Na planie „Wniebowziętych" obowiązywała j e d n a prosta zasada: Zdzisiek


- dwie sety, J a n e k - ani grama. J a n e k był świetny, będąc trzeźwy. Zdziśkowi dla
odmiany - bo był wrażliwcem - świetnie robiły dwie setki wódki - opowiada
Janusz Kondratiuk.
Filmowy Lutek Narożniak znajdował się więc pod bardzo baczną opieką
asystenta reżysera, czyli Janusza Kondratiuka. W nocy przykuwał on Himilsbacha
do łóżka, żeby nie dał gdzieś dyla. Wszędzie bowiem miał swoje wielbicielki
i kumpli, znał wszystkie meliny. Zawsze mógł zniknąć i zerwać zdjęcia. Dzięki
tym nadzwyczajnym środkom ostrożności Himilsbach - wyjąwszy epizod nad­
m o r s k i - był trzeźwy na okrągło. Tak t e n „ w y p a d e k przy p r a c y " opisywał
J a n u s z Głowacki: Janusz Kondratiuk opowiadał mi, że przy kręceniu „Wniebowziętych"
Janek po wypiciu poważniejszej ilości alkoholu miał zapaść i zawieziono go na pogotowie.
Dostał jakieś zastrzyki w serce i powoli odzyskał przytomność. W tym czasie lekarze i pie­
lęgniarki wydali z okazji wizyty artystów stosowny bankiet. Spirytus płynął jak rzeka.

128
- N A P I Ł B Y M SIĘ PIWA

W pewnej chwili, też już zamroczony, kierowca przypomniał lekarzowi o zgłoszonym


z miasta pól godziny wcześniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzał na zegarek i machnął
ręką, że już za późno. Bankiet dalej się rozwijał. W pewnej chwili Janek sztywno jak dziecko
Frankensteina usiadł na stole, złapał stojącą z boku szklankę spirytusu, wypił i stracił
przytomność. Lekarz rzucił się go ratować. Bankiet na chwilę przerwano . 51

WNIEBOWZIĘCI

• " • Himilsbach Maklakiewicz

Wartości przyjęte w h a r m o n o g r a m a c h wykonanych dla obu aktorów - oprócz


ostatniej fazy zdjęć w Sopocie - były praktycznie stałe. Na początku pracy n a d
filmem udawało się realizować zasadę: Zdzisiek - dwie sety J a n e k - ani grama.
Wykres spożycia alkoholu na planie „Wniebowziętych" przypomina więc dwie
równoległe, które teoretycznie i zgodnie z zamierzeniami reżysera filmu powin­
ny przeciąć się dopiero gdzieś w nieskończoności. Tymczasem owa nieskończo­
ność nastąpiła niezwykle szybko, bo już po dziesięciu dniach zdjęciowych.
Wówczas krzywa Himilsbacha wzbiła się do góry niczym startujący IŁ-18. Szyb­
ko przekroczyła bezpieczny pułap 200 g wódki, odpowiadający w praktyce lotni­
czej mniej więcej wysokości 2500 m e t r ó w n.p.m. Wyjaśnienia w y m a g a jeszcze
fakt, iż h a r m o n o g r a m Himilsbacha nie znajduje się dokładnie na poziomie zero.
W krwi aktora - co zapewne było u w a r u n k o w a n e genetycznie - zawsze bowiem
znajdowała się p e w n a ilość czystego alkoholu.

„Jak to się robi"

W jednej z pierwszych scen filmu bohaterowie przyjeżdżają do Zakopanego.


Drogę z dworca do d o m u pracy twórczej Muza pokonują saniami. Tam toczy się
taka oto rozmowa.

Maklakiewicz: - O co chodzi, dlaczego chce pan wysiąść?


Himilsbach: - Chciatem się zaopatrzyć.

51
Janusz Głowacki, „Bez happy endu", op. cit., str. 733.

129
9. W n i e b o w z i ę c i . . .
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

I Maklakiewicz: - Pan daruje za szczerość, ale sytuacja jest zbyt poważna, żebyśmy mogli sobie pozwolić
I na takie historie.
i Himilsbach: - Na jakie historie ?
i Maklakiewicz: - Mówię o nadużywaniu alkoholu.
i Himilsbach: - Kochany panie, niech pan będzie spokojny. Zna pan tę anegdotę. Jak spowiadam, to
i spowiadam, jak się bawię, to się bawię. Ja uważam, że symbolicznie należałoby się przywitać z górami,
i Maklakiewicz: - O nie, tak się bawić nie będziemy.

W rzeczywistości Himilsbach postawił na swoim. Symboliczne przywitanie


z górami bardzo się przeciągnęło i trwało praktycznie aż do zakończenia zdjęć.
Zapewne spojrzenie na tatrzańskie pejzaże zrodziło w n i m nową przestrzeń,
którą należało wypełnić alkoholem. Wszakże ksiądz profesor Józef Tischner pi­
sał w „Nieszczęsnym darze wolności": Po wielu latach chodzenia po górach i bycia
w nich zrodziła się we mnie pewna filozoficzna przestrzeń. Dostrzegłem, że poprzez prze­
strzeń wyraża się idea wolności człowieka. Myśl tę można wyrazić prosto - jaka jest Two­
ja przestrzeń, taka jest Twoja wolność.
Wykres spożycia alkoholu podczas kręcenia „Jak to się robi" przypomina więc
p a n o r a m ę Tatr oglądaną z Rusinowej Polany. Nic w tym dziwnego, film był krę­
cony na p e w n y m poziomie - w Zakopanem. Jeśli chodzi o J a n a Himilsbacha,
jego h a r m o n o g r a m zaczyna się łagodnym wzniesieniem, stanowiącym prawie
wierne odwzorowanie Kominów Zdziarskich, pnących się łagodnie ku górze od
1150 do 2000 m e t r ó w n.p.m. Potem krzywa osiąga przesilenie na wysokości
2154 metrów, przypominając Hawrań, opisany przez niestroniącego od trunków
Władysława Broniewskiego w jego z n a n y m wierszu „Hawrań i M u r a ń " .

Litworowe doliny
Czarne stawy wyśniły
Górą jasna pogoda
A dołem biała woda
Pośród kosodrzewiny
(...)
Przez dolinę z oddali
Leśną radość wołali
Zwabiony w o ł a n i e m
Stanął Hawrań z M u r a n i e m
Jak ich dwoje na hali

Hawrań z Muraniem stojący na hali przypominają Maklakiewicza i Himilsbacha


w ostatniej scenie filmu, kiedy niczym wniebowzięci stąpają po rajskim ogrodzie,
mając pod nogami kwietne kobierce u t k a n e z fioletowych krokusów. Nie ulega
wątpliwości, że Maklakiewicz z Himilsbachem starali się dorównać, także
w alkoholowych wyczynach, wielkiemu polskiemu poecie, jakim Władysław
Broniewski był. Wracając j e d n a k do wykresu spożycia trunków wyskokowych
pana Janka, to po osiągnięciu apogeum opadał on nieco, nieodparcie przypominając
linię Tatr między Szalonym Wierchem (2062 m) a Wierchem Skałki (1435 m ) .

130
N A P I Ł B Y M SIĘ P I W A

Następnie j e d n a k krzywa zaczynała bardzo szybko piąć się w górę: Jagnięcy


Szczyt - 2231 m, Kołowy Szczyt - 2425 m, Czarny Szczyt - 2436 m, wreszcie
Łomnica - 2634 m, czyli drugi pod względem wysokości wierzchołek Tatr.
Mniej więcej w tym właśnie punkcie zaczyna się krzywa spożycia alkoholu
Zdzisława Maklakiewicza, który utrzymywał się od samego początku na znacznie
większych wysokościach niż jego przyjaciel. Początek wykresu Maklaka przypomi­
na zatem Śnieżny Szczyt (2467 m) i po nieznacznym spadku od razu zaczyna
dążyć ku górze (Lodowy Szczyt 2630 m - widoczny z Krakowa). Potem łagodnie
opada, przechodząc w Szeroką Jaworzyńską (2221 m ) , Zieloną Czubę (2131 m ) ,
aż w końcu osiąga Zielony Jaworowy Wierch. Mniej więcej w połowie pracy n a d
filmem następuje dramatyczny zwrot ku górze. Krzywa osiąga poziom Gerlacha
(2663 m ) , n a z w a n e g o przez Słowaków w 1949 roku Stalinów. Następnie lekki
spadek - Bożytowiecki Szczyt (2458 m ) , Kaczy Szczyt (2401 m ) , Młynarz
(2170 m ) . Potem, niestety, z n o w u lekki wzrost: Ganek (2465 m) i w k o ń c u
Rysy (2499 m) - najwyższy szczyt Polski.

JAK TO SIĘ ROBI

1973 rok
kwiecień maj
— Himilsbach — - Maklakiewicz
- Zarówno Zdzisiek Maklakiewicz, jak i Janek Himilsbach nie spełniali się jako
tak zwani m a c h o , czyli jako uosobienie wspaniałego mężczyzny dowartościo­
wanego przez kobiety. W związku z tym kompensowali sobie to wszystko kary­
katurą m a c h o . Cechowała ich przy tym pełna powaga, na którą jestem szcze­
gólnie wyczulony. Powaga bardzo mnie śmieszy. Oni zaś tworzyli pastisz
w y o b r a ż e ń n a t e m a t mężczyzny, n a k t ó r e g o było z a p o t r z e b o w a n i e w ś r ó d
kucharek. Chodziło o to, aby robić wrażenie Rudolfa Valentino, którym się nie
jest. Bo jak się jest, to po cóż to czynić? Przecież wszyscy marzymy o tym, czego
nie mamy. W gruncie rzeczy jednak, podobnie jak Marek Hłasko, uciekali od kobiet
w alkohol, czyli męskość innego typu - opowiada Andrzej Kondratiuk.
- Razem z J a n k i e m chodziliśmy do Harendy i do Hopfera i zabierał mnie, bo
byłem atrakcyjnym k o m p a n e m : zawsze miałem parę złotych w kieszeni. Często
mówił do m n i e : „Chodź, idziemy na dziwki, m a m takie aktoreczki, same się
proszą". Jechałem więc z J a n k i e m na Krakowskie Przedmieście, a t a m żadnych
dziewczyn, tylko gorzała i gorzała. Nigdy nie piliśmy więc w damskim towarzy­
stwie, za którym Himilsbach tak naprawdę nie przepadał. Dla niego najważniejsza
była wódka. No i Basica, której n a p r a w d ę strasznie się bał - w s p o m i n a Edward
Cybulski.
Ucieczka w alkohol była więc sposobem prezentowania swojej męskości przez
najwybitniejszego aktora wśród kamieniarzy. Z Maklakiewiczem było nieco inaczej.
On w swych codziennych kreacjach lubił bowiem odgrywać postać tragicznego
kochanka. Kierował się przy tym zasadą przyświecającą Markowi Hłasce, który
w „Pięknych dwudziestoletnich" napisał: W literaturze interesowała mnie jedna tylko
sprawa: miłość'kobiety do mężczyzny i ich klęska.
- Maklak kreował więc coś na kształt imaginacji inspirowanej najdoskonal­
szym kiczem świata, „Casablanką", oraz H u m p h r e y e m Bogartem. Wychodził ze

132
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

słusznego założenia, że miłość musi być nieszczęśliwa, bo inaczej jest zupełnie


banalna - mówi Andrzej Kondratiuk.
„Casablanca" w zgodnej ocenie krytyków to najlepszy zły film, jaki kiedykolwiek
zrobiono. Pytaliśmy, kogo gramy i co mamy robić na planie. Reżyser Michael Curtiz
odpowiadał, że nie jest pewien: „Zróbmy dzisiaj tę scenę, a jutro wam powiem " - tak Ingrid
Bergman w swoich wspomnieniach „My story" opisuje pracę nad „Casablanką",
nieoczekiwanie nagrodzoną aż trzema Oscarami. Słynna szwedzka aktorka i tak
była w dobrej sytuacji, bo potrafiła zrozumieć reżysera. Michael Curtiz - Węgier
z pochodzenia - mówił bowiem na planie z tak silnym akcentem, że większość
aktorów i członków ekipy nie mogła go zrozumieć. Gdy u scenografa zamówił
kałużę czarnej wody (black puddle), po chwili przed kamerą zaczął merdać ogo­
n e m czarny pudel (black poodle). Historycy kina milczą jednak, czy zdarzenie to
zainspirowało Zdzisława Maklakiewicza do sformułowania kategorycznego
poglądu z teorii X muzy: „W filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie
sprawdza. (...) Czarny pudel na śniegu się sprawdza".
Scenariusz „Casablanki" powstał na podstawie sztuki „Każdy przychodzi do
Ricka" Murreya Burnetta i J o a n Alison. Nigdy zresztą przedtem nie wystawionej
na scenie. Główną zaletą adaptacji filmowej było to, iż została wzbogacona
0 b a r d z o błyskotliwe dialogi. Oto g ł ó w n e g o b o h a t e r a , A m e r y k a n i n a Ricka
Blaine'a (w tej roli początkowo miał wystąpić Ronald Reagan), pyta policjant,
co robi w Casablance.
„Przyjechałem do w ó d " - pada odpowiedź.
„Do jakich w ó d ? Przecież tu jest tylko pustynia".
„Widocznie w p r o w a d z o n o m n i e w błąd" - puentuje Bogart, twórca postaci,
która przeszła do legendy kina. Był tajemniczy, błyskotliwy, egoistyczny, szar­
mancki i szlachetny. Wrażliwiec-idealista, składający wielką miłość na ołtarzu
słusznej sprawy, grał twardziela skrywającego swoje prawdziwe w n ę t r z e pod
maską cynizmu.
Zmęczeni w y m y ś l a n i e m błyskotliwych dialogów scenarzyści mniej u w a g i
poświęcali już i n n y m sprawom. Stąd „ s a m o c h o d o w e " nazwiska b o h a t e r ó w -
Renault i Ferrari. Czecha, noszącego węgierskie nazwisko Victor Laszlo, zagrał
Niemiec Paul Heinreid. Po końcowym klapsie okazało się, że film w ogóle nie
ma zakończenia. Ostatnia, dramatyczna scena rozstania na lotnisku, powstała
miesiąc później. Pieniędzy starczyło w t e d y już tylko na papierowe dekoracje
1 gęstą mgłę.
Praca n a d filmem zbiegła się z kłopotami małżeńskimi i w końcu rozwodem
Bogarta z trzecią żoną, aktorką Mayo Methot. Ich związek był tak burzliwy, że
a w a n t u r y nie kończyły się na kłótniach: Mayo Methot raz n a w e t pchnęła męża
nożem. Na szczęście rana nie była groźna. Wcześniej rzucała w niego w a z o n a m i
i strzelała z pistoletu. Kiedy jednak już się rozwodzili, wydała dla prasy specjalne
oświadczenie: „Poślubiłam mężczyznę, który zachowywał się jak mężczyzna.
Mężczyznę, który nie tylko dał mi poczucie bezpieczeństwa, lecz także pewną
ekscytację". To stwierdzenie - jak wszystko zresztą, co go otaczało - Bogart
przyjął ze stoickim spokojem. J a k zwykle cały świat w stosunku do niego był co
najmniej o trzy drinki do tyłu.

133
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Jan Himilsbach i Regina Regulska stworzyli parę we „Wniebowziętych", bo byli podobnego wzrostu.

„Bogart rozumiał, że świat jest absurdalny. Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę,
że nie ma celu, że wszystko jest kwestią przypadku, że nie ma żadnych wartości
- i jakoś sobie z tym radzi, to m a m y do czynienia ze sztuką" - powiedział ame­
rykański producent i reżyser George Axelrod. Podobnie było z Maklakiewiczem
i J a n e m Himilsbachem, o k t ó r y m Henryk Bereza napisał kiedyś: Jeśli ktoś tak
żyje, to może pisać wszystko, co chce i jak chce. Przypominający to stwierdzenie
Krzysztof Mętrak stawiał natomiast pytanie: Czy był dobrym aktorem? Nie musiał,
w kinie ważne jest „bycie", a nie rola. Prawda, że film stworzył mu w pewnym momencie
nową rzeczywistość. Liczył się jego niepowtarzalny wygląd, timbre głosu, zdolność do
improwizacji, poczucie sytuacyjnego humoru. Byłem w 1971 roku na festiwalu w Pesaro,
gdzie pokazywano „Rejs" Piwowskiego. Gdy tylko na ekranie pokazała się gęba Jasia, już
poszedł szmer po widowni: Spencer Tracy, Spencer Tracy..} . 2

- To prawda, J a n e k ze względu na swoje walory zewnętrze był często porów­


n y w a n y z Kirkiem Douglasem oraz Spencerem Trącym - potwierdza Andrzej
Kondratiuk. Z tym ostatnim Himilsbach, obok podobieństwa oraz bardzo n a t u ­
r a l n e j , powściągliwej i oszczędnej gry, m i a ł jeszcze j e d n ą w s p ó l n ą cechę:
specjalne zamiłowanie do elementów baśniowych. Spencer Tracy nie wyrzekł się
ich nawet po spotkaniu bajkowej Katherine Hepburn, co zdarzyło się w 1942 roku
na planie „Tess Harding". Potem stworzył z nią d u e t - na ekranie (wspólnie
zagrali w dziewięciu filmach) i w życiu. A m e r y k a ń s k i aktor, jako tradycyjny
katolik, nie zdecydował się j e d n a k nigdy na rozwód ze swoją żoną, z którą nie
mieszkał przez dziesięciolecia.
- J a n e k to była m ę s k a przygoda. Jack London. Kobieta kojarzyła mu się
z zakazem picia, pretensjami, które słyszy już z samego rana, gdy budzi się na
kacu. W takiej sytuacji często byliśmy zmuszeni do używania najrozmaitszych
forteli. Plan każdego filmu był zawsze zabezpieczony przez milicję. Czasem - aby
pozbyć się scen zazdrości Basicy - umawiałem się ze znajomym funkcjonariuszem,
żeby aresztował J a n k a na niby. Padał rozkaz: wykonać! Chwilę później J a n e k

52
Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

134
- TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY -

skuty kajdankami wsiadał do milicyjnej suki. Tak jechaliśmy do Melodii! -


w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Himilsbach żenił się dwa razy. Zawsze z tą samą kobietą - Basicą. Najpierw
był ślub cywilny. Dwadzieścia lat później także kościelny. W obu w y p a d k a c h
świadkiem był Roman Śliwonik, który tak wspominał wesele: Pierwszy ślub byt
jednym z najdziwniejszych, jakie widziałem. Z Pragi goście jechali platformą towarową
zaprzężoną w dwa wielkie perszerony. Wesele odbywało się na Starym Mieście, w pracowni
zaprzyjaźnionego malarza. Malował na szkle, i to w relacji jest ważne. Ściany były zawieszone
szklistymi taflami, lśniły, odbijały kontury tańczących i twarze gości. Panna młoda była
jedyną kobietą na przyjęciu i tłum pijanych mężczyzn skazany był na siebie. Pamiętam
niezwykłą Scenę. Po wielkiej awanturze i przepychance, która momentalnie ucichła, prace
artysty osunęły się na podłogę. Z brzękiem. Wszystkie. A rozchwiani, obnażeni do pasa
mężczyźni wili się w twiście, buchali parą, zapamiętałością taneczną i gorzałą. Nagle
urwała się taśma w magnetofonie i nie było już muzyki. Nikt tego nie zauważył, tłum
chłopów tańczył dalej, walił buciorami w jazgocące odłamki szkła. W ciszy bezmuzycznej
szedł trzask, łomot dziesiątek nóg i słychać było oddechy opętanych mężczyzn. Tańczyli.
Tańczyli pięć, dziesięć minut. A panna młoda jaśniała w głębi pokoju. Oto wesele bez kobiet
- i lepiej będzie, żeby oni w ogóle nie przestali tańczyć .53

J a n i Barbara Himilsbachowie tworzyli niezwykłe ekscentryczną parę. Dla


p o s t r o n n e g o obserwatora szokującą w swoich wzajemnych relacjach. Bardzo
śmieszny facet - pisał o Himilsbachu Stefan Kisielewski w swoim „Abecadle".
Kiedyś mnie ogromnie zdenerwował na Krakowskim Przedmieściu, bo bił swoją żonę
i kopał. Więc ja interweniowałem, i wtedy oboje się na mnie rzucili z wymyśleniami, że po
co się wtrącam - żalił się Kisiel, który co prawda nie bił swojej żony, ale za to
54

nazywał ją „krową".
- Siedzieliśmy kiedyś z Himilsbachami w kawiarnianym ogródku. Było gorące
lato. Wokół pełno ludzi. Basica zaczęła „ n a d a w a ć " mężowi, miała do niego
pretensje o wszystko. W końcu zapytała, dlaczego właściwie nie mają dzieci?
J a n e k się zdenerwował i na cały głos krzyknął: „A kto to widział, żeby pierdolić
własną kobietę" - w s p o m i n a „Bene" Rychter.
Byłoby nieprawdą twierdzić, że nasze pożycie małżeńskie przebiegało zgodnie, bez zakłóceń,
wstrząsów czy nieporozumień. Tak Himilsbach, jak i ja byliśmy ludźmi o silnych osobo­
wościach, wybuchowych temperamentach, ostrych i giętkich językach. I kłóciliśmy się
często, a powodów nie brakowało. Kłóciliśmy się wszędzie - w domu, w cztery oczy, na
ulicy, u przyjaciół i na eleganckich przyjęciach, wszędzie, gdzie się dało, nie zważając na
otoczenie. Ale myśmy się nie gniewali. Paweł Jasienica był kiedyś świadkiem ostrej sprzeczki
między nami, kiedy zapędziłam się tak bardzo... i spoliczkowalam mojego drogiego męża
w kawiarni PIW-u na ulicy Foksal, gdzie zbierała się śmietanka intelektualna Warszawy
i najpiękniejsze dziewczyny. Paweł Jasienica ze spokojem powiedział do Himilsbacha:
„Krewką ma pan żonę, panie Janku, ale ja mam podobną" - zwierzała się Barbara
Himilsbach Stanisławowi M a n t u r z e w s k i e m u .
55

53
Roman Śliwonik, „Portrety z bufetem w tle", op. cit. str. 2 7 - 2 9 .
54
Stefan Kisielewski, „Abecadło Kisiela", Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990, str. 34.
55
Stanisław Manturzewski, „Rondo Himilsbacha", dodatek do „Gazety Wyborczej" z 27 lutego
1998 r., str. 8.

135
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Zdarzały się j e d n a k sytuacje, w których Himilsbach potrafił być szarmancki


wobec kobiet, oczywiście na swój sposób. Najczęściej był do tego zmuszony złą
sytuacją finansową. Kiedy nie miał pieniędzy często chodził pod Sejm. Tam, na
oczach strażników potrafił wyrywać róże rosnące na klombie. Potem kwiaty -
jeszcze z grudkami ziemi w korzeniach - zanosił koleżankom z redakcji „Kultury",
sąsiadującej z gmachem parlamentu. Oczarowane świeżymi bukietami pachnących
róż p a n i e nigdy nie o d m a w i a ł y u d z i e l e n i a pożyczki. J e d n a k z u p e ł n i e i n n a
historia sprawiła, że otrzymał nobliwy przydomek walecznego i honorowego
Janka Lwie Serce. Tak zapamiętał to zdarzenie Andrzej Kondratiuk:
- J a n e k i B a s k a przyjechali do m n i e w odwiedziny do Łachy n a d Narwią, ale
na drogowskazie była Lacha, bo ktoś zawsze zeskrobywał kreseczkę w „Ł". Tam
spędziłem siedem lat, mieszkając u gospodarza n a d samą wodą. Razem z Igą
zaprosiliśmy ich wieczorem do restauracji, gdzie popłynęliśmy motorówką po
Zalewie Zegrzyńskim. Dotarliśmy na miejsce. Grała muzyka. Siedziałem tyłem
do sali. J a n e k poprosił Igę do tańca - był trzeźwy. Na parkiecie było zaledwie
kilka par. Rozmawiam z Basicą, aż tu patrzę, że coś się z nią niebywałego dzieje.
Twarz jej tężeje, oczy wychodzą na wierzch i krzyczy: „Jasia biją!" Odwracam
się, a t a m d w u m e t r o w y olbrzym właśnie uderza Janka, który wlatuje w bęben
orkiestry. Pomimo to bronił się dzielnie. Siedząc w bębnie - jak w filmie kome­
diowym - jeszcze wierzgał nogami, robiąc rowerek. Wstałem, podszedłem
i zdzieliłem olbrzyma bardzo mocno k a n t e m ręki. Cios powinien go powalić, ale
nie zrobił na n i m najmniejszego wrażenia. On się odwrócił i idzie na mnie. Zaraz
ja będę w tym bębnie albo będzie jeszcze gorzej: wylecę przez okno - pomyślałem.
Grzeję w niego drugi raz. Znowu nic. Lekko się tylko przygiął. Widocznie jednak
odczuł te dwa ciosy. Naciągnął na głowę skórzaną kurtkę i zniknął w drzwiach
p r o w a d z ą c y c h d o k u c h n i . P o t e m w s p ó l n i e o d t w o r z y l i ś m y całe z d a r z e n i e .
Olbrzym był tak bardzo nawalony, że nie odczuwał siły uderzeń. Wówczas prze­
żyłem chwilę grozy, bo skoro nie reagował na ciosy, które powinny go powalić,
to myślałem, że m a m do czynienia z King Kongiem. Okazało się jednak, że to
J a n e k zaatakował w obronie h o n o r u mojej żony. Gdy tańczył z Igą, podszedł do
nich ten facet i rzucił pytanie: „A może ze m n ą zatańczysz, laleczko?". J a n e k go
więc pierwszy uderzył. To wszystko było jak w komediowym westernie. Pamię­
t a m również, iż była to przygoda niezwykle Interesująca muzycznie - ze względu
na brzmienie J a n k a wpadającego do bębna. \
Himilsbachowi zmarła matka, gdy był jeszcze m a ł y m chłopcem. Jedenastolet­
niego Janka przygarnęła niejaka M a ń k a Pędzel, opisywana potem wielokrotnie
w jego opowiadaniach. Natomiast Zdzisław Maklakiewicz po wszystkich swoich
nieudanych związkach z kobietami, rozwodach, rozczarowaniach i a w a n t u r a c h
zawsze wracał w objęcia swojej matki. Uroki życia rodzinnego najlepiej podsu­
m o w a ł w ironicznej anegdocie o pomarańczkach. „Kupiłem trzy pomarańczki -
opowiadał. - J e d n a dla żony, jedna dla dziecka, trzecia dla mnie. Przychodzę do
d o m u . Żona m ó w i : «Ja swoją p o m a r a ń c z k ę oddaję dziecku». Co było robić
- o d d a ł e m i ja swoją. Na drugi dzień udało mi się kupić cztery pomarańcze. Dla
dziecka dwie. No i historia z n o w u się powtórzyła. Zostałem bez pomarańczy.
Następnego dnia kupiłem pięć pomarańczek i zjadłem je sam w bramie - kończył

136
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Zdzisław Maklakiewicz i Ewa Pielach w filmie dzielą się autentycznymi doświadczeniami ze swoich spraw
rozwodowych.

dykteryjkę Maklak, który żalił się we „Wniebowziętych": „Ani okupacja, ani


żadne i n n e historie nie dały mi tak jak te dwie moje żony". Nie był to fragment
wymyślonego monologu, lecz szczere wyznanie skierowane do przyjaciela.
Maklakiewicz nie zrażał się jednak swoimi porażkami w relacjach z kobietami,
a kolejne rozstania nie zniechęcały go do zawierania nowych małżeństw.
- Kiedy zaraz po uzyskaniu rozwodu ożenił się ponownie, zapytałem go, czy tu
chodzi o seks. „Nie, erotyka nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedział. - Słuchaj,
jak ci w nocy krokodyl zaczyna pożerać stopę, potem kolano i w końcu masz jego
paszczę nad głową, musi być ktoś, kto cię weźmie za rękę i powie: «Zdzisiu, Zdzisiu,
słuchaj, przecież nie ma krokodyla*". Myślałem, że to taki dowcip, ale była to
prawdziwa wizja, jego nocny koszmar - opowiada Adam Hanuszkiewicz.
/ ciągle początki filmów. Miał Maklakiewicz ich dziesiątki. Ale jeden szczególnie mi się
podobał. Był taki okres, kiedy co drugi film w Polsce i na Zachodzie był o brawurowych
ucieczkach więźniów z obozów koncentracyjnych albo jenieckich. Głupi Niemcy sprytni
więźniowie. Zaczynało się zwykle tak: Noc. Druty kolczaste. Reflektory z wież strażniczych
omiatają teren obozu. Dwie postacie wyczekujące, aż światło reflektora przesunie się dalej,
przeskakują co parę metrów w ciemności. Wreszcie dopadają drutów. Przecinają je.
Próbują wydostać się na wolność. Z wieży już ich dostrzega strażnik. Alarm! Syreny.
Ujadanie psów. Strzały. Zdzisiek ilustrował to wszystko własnymi efektami dźwiękowymi:
szczekał, udawał syrenę, strzały, komendy straży.
- Panie inżynierze tędy! Tędy, szybciej! - krzyczy jeden z uciekających.
Okazuje się, że akcja toczy się współcześnie w Polsce Ludowej i że jest to ucieczka dwóch
więźniów z obozu dla niepłacących alimentów.
Maklakiewicz i paru innych kolegów było zadłużonych z tego paragrafu po uszy. Patos
walki z hitlerowcami zastosowany do finansowych kłopotów rozwodnika. Klisza pewnych
chwytów przeniesiona w szarą codzienność PRL-u. Bał się tych obozowych projektów
ówczesnej Ligi Kobiet jak ognia. Jego popularność na nic by się tu nie zdała" . 56

56
Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień", Czytelnik, Warszawa 1998, str. 65.

137
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Wszystkie swoje kłopoty z kobietami Maklakiewicz zwalał na niejakiego pana


Orzeszko, który był oczywiście postacią fikcyjną. Pan Orzeszko m i a ł więc
opuścić swoją żonę, ponieważ zakochał się w pięknej młodej szansonistce
i pojechał za nią do Paryża. Wtedy pani Orzeszkowa z upokorzenia chwyciła za
pióro. Z tego wszystkiego p o t e m wzięła się emancypacja i moje alimenty - opo­
wiadał Maklak.
Kiedy jedna z jego żon, powiedziała: „Musisz wybrać - ja albo m a t k a " , bez
w a h a n i a odpowiedział: „Ja już wybrałem - m a t k ę " .
- To było duże utyte dziecko - ocenił Maklaka Janusz Kondratiuk. Maklakiewicz
swoją m a t k ę , z którą dzielił przeżycia okupacyjne, nazywał Cesiuchną. Gdy
wychodził z d o m u i zapomniał zapałek, wołał z ulicy, aby mu je rzuciła. Wów­
czas z góry spadało pudełko. W środku oprócz zapałek był zazwyczaj misternie
złożony b a n k n o t stuzłotowy. Relacje Zdzisława Maklakiewicza z matką zostały
świetnie sparodiowane w telewizyjnym filmie Jerzego Gruzy „Przyjęcie na dzie­
sięć osób plus trzy", nakręconym na podstawie scenariusza J a n a Himilsbacha.

| - Mama to mnie chyba przeżyje - [mówi gtówny bohater, grany przez Maklaka]. - Co mama tu przynio-
sta?
; - Wszystko przyniosłam z miasta. Na obiad kupitam mięso. Na barszcz. Chleb.
;-Piwa nie było?
-Nie byto, bo zapomniałam wziąć.
-Mamo! Mama dostała rentę?
-Dostałam.
-Mama da mi trochę pieniędzy, mama wie, jak trudno jest żyć człowiekowi bez pieniędzy.
-Ale teraz nie, dziecko. Masz wszystko, jedzenie, ubranie.
- Mamo, a gdzie są te pieniądze?
- N a razie schowane.
-A gdzie mama je schowała?
-Nie powiem.
- No, gdzie mama je schowała?
-Nie powiem ci teraz, teraz w tej chwili nie powiem i już!
-Mamo, bo się potnę!
-Mój synu!
- O j mamo, mamo. Gdzie mama schowała te pieniądze?

Druga scena. Rozmowa z milicjantem. Bohater grany przez Maklakiewicza


właśnie wyszedł z więzienia i przez trzy miesiące m u s i „odpocząć" i „przyjść do
siebie".

- Nie pracujecie? - surowo pyta milicjant.


-Mam matkę! - pada odpowiedź.
-Ile macie lat?
-Trzydzieści osiem.
-A matka?
-Siedemdziesiąt trzy.

138
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

- T o nie wstyd wam być na utrzymaniu matki?


- Panie Tufta, człowiek, który ma matkę, zawsze pozostaje dzieckiem. Dopiero kiedy ją straci, dba o swo­
je wyżywienie. Tu wiek nie odgrywa żadnej roli!

Podczas kręcenia tego filmu w Krakowie prastary polski gród odwiedził akurat
kubański przywódca Fidel Castro. W prasie i telewizji pełno było opisów jego
niekonwencjonalnych zachowań. Podobno raz n a w e t uciekł swojej obstawie -
grał w koszykówkę, wpadł do jakiegoś klubu studenckiego i przespacerował się
po Plantach.
Rano, przed zdjęciami, przy stoliku reżysera Jerzego Gruzy zasiadł wesoły,
a zarazem uduchowiony i rozmarzony Zdzisław Maklakiewicz.
- A ja wczoraj wieczorem spotkałem Fidela - pochwalił się.
- O rany, poważnie? I co, rozmawiałeś z n i m ?
- Oczywiście, cały wieczór.
- Jak to?
- Wypiliśmy trochę, gawędziliśmy o tym i owym.
- W jakim języku?
- Po polsku. Całą noc.
- To on mówi po polsku?
- Całowaliśmy się, tylko ta broda trochę mi przeszkadzała.
- Niesamowite, całowałeś się z Fidelem Castro?!
- Tak, dopiero n a d r a n e m zorientowałem się, że to bufetowa z dworca Kraków
Centralny.
Anegdota, przytoczona we w s p o m n i e n i a c h Jerzego Gruzy, zapewne zainspi­
rowała Himilsbacha, który wymyślił swoje z n a n e powiedzenie: „Nieważne
z kim, kurwa, kładziesz się do łóżka, ważne, z kim się budzisz".
- Himilsbach bardzo często mówił „kurwa", ale było to dla niego n a t u r a l n e
środowisko językowe. Wszystko przecież zależy od sposobu mówienia, intonacji,
akcentu. W „kurwie" wypowiadanej przez Himilsbacha nie było żadnej agresji,
bo nie mówił tego przeciwko komukolwiek - uważa Marek Piwowski.
- W jego u s t a c h słowo „ k u r w a " było jak szczypta soli w d o b r y m d a n i u -
dodaje Zdzisław Rychter.
- Jak J a n e k mówił do m n i e : „Kurwa, ty dziadu stary", to przecież nie było
obraźliwe. „Gdzieś ty, kurwa, był, jak ciebie nie było. Co ty, kurwa, myślisz?
Nie wiesz, że tu człowiek umiera bez papierosa?". Przecież jest to tylko śmieszne
- w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.
Taką interpretację sposobu wysławiania się J a n a Himilsbacha potwierdza
historia opowiadana przez poetę Zbigniewa Jerzynę. Pewnego dnia wesołe i lekko
podpite m ę s k i e towarzystwo bawiło się w k a w i a r n i . Przy sąsiednim stoliku
siedziała pisarka i satyryk Magdalena Samozwaniec, córka Wojciecha Kossaka.
Koledzy założyli się o 500 zł o to, czy Himilsbach podejdzie do niej i powie jej
prosto w twarz: „Ty kurwo". Bez najmniejszych oporów zadanie zostało wykonane.
Najbardziej zaskakująca była j e d n a k reakcja samej Magdaleny Samozwaniec,
kiedy to usłyszała.
- J a s i u ! Niech cię pocałuję. Nikt mi jeszcze takiego komplementu nie powiedział!

139
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Nie był to jednostkowy wypadek, ponieważ Himilsbach bardzo często używał


pod a d r e s e m kobiet n i e w y s z u k a n y c h epitetów. Co zastanawiające, często
spotykały się one z przychylnymi reakcjami.
- Nie m a m y przy sobie grosza, a chcemy się napić. Dwie panie idą ulicą -
relacjonuje Janusz Kłosiński. - Do jednej z nich podchodzi Himilsbach. „Dawaj,
kurwo, stówę na wino". Kobieta posłusznie wyciąga pieniądze z portmonetki
i podaje banknot. Jej przyjaciółka patrzy z mieszanką przerażenia i zdziwienia
w oczach. Po chwili krzyczy: „Na co ty mu pozwalasz! Żeby ci taki cham ubliżał!
Jeszcze mu dałaś sto złotych!". „To jest przecież Himilsbach, to zupełnie inna
sprawa".
- Zdzisiek, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, zazwyczaj używał wul­
garyzmów tylko w opowiadanych przez siebie dykteryjkach - w s p o m i n a An­
drzej Kondratiuk. I n n e przekazy przeczą j e d n a k tej opinii. Kiedyś znajomy Hi­
milsbacha zaprosił go razem z M a k l a k i e m na w e e k e n d do swojego d o m u .
Powiedział m a m i e , że przyjadą w odwiedziny sławni artyści, znani z kina i tele­
wizji. Starsza pani była zachwycona. Zakładała, że muszą to być wspaniali, kul­
turalni i dystyngowani ludzie. Sobota rano. Świeci słońce. Babie lato. Okna sze­
roko pootwierane. Przy stole w kuchni siedzi przyjaciel Himilsbacha ze swoją
mamą. Właśnie skończyli śniadanie i z niecierpliwością czekają na parę sław­
nych artystów. Nagle z ulicy zaczynają dobiegać czyjeś męskie ożywione głosy.
- Ja ci, kurwa, mówię, że to jest tu!
- Ty mi tu nie pierdol, bo to nie jest tutaj!
- No co ty, kurwa!
- O nareszcie! Węgiel przywieźli! - odzywa się starsza pani.
- Nie, to nie węglarze. To przyjechali pan Himilsbach z p a n e m Maklakiewiczem.
W przeciwieństwie do swojego przyjaciela, preferującego raczej brutalny język,
M a k l a k z lubością opowiadał erotyczne historie. Czasami bardzo krótkie,
praktycznie sprowadzające się do samej puenty. „O jednej pani. Wchodzę w nią.
Poczułem się jak wieczorem w Spatifie. Pełno znajomych".
Jerzy Gruza skwapliwie kolekcjonował anegdoty o Zdzisławie Maklakiewiczu,
zapisując je w notesie. Zgubił go, niestety, podczas jednej z wielu swoich prze­
prowadzek. Na szczęście sporo zapamiętał.
Wszyscy uwielbiali słuchać, jak różnymi głosami wśród klubowego gwaru improwizował
swoje miniatury z życia intymnego. Zawsze w nich było coś z własnej biografii i literackiej
fikcji.
Noc. Dziewczyna i chłopak w pokoju warszawskiego mieszkania. Obok śpią rodzice.
Młodzi szepcą.
- Zdzisiu, weź tę rękę... Idź już. Jutro - mówiła przeciągając sylaby - spotkamy się
w kawiarni „Danusia". Pa!
- Dobrze, dobrze, już idę. Pa! Pa!
Cmok.
Cmok.
- Zdzisiek, weź tę rękę! Jutro - mówi tak samo wolno - spotkamy się w kawiarni
„Danusia", to porozmawiamy.
- Dobrze, już dobrze.. .No, pa!

140
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Maklak często grywał amanta i uwielbiał opowiadać erotyczne anegdoty.


Aktor na planie „Wniebowziętych" razem z Ewą Pielach i Reginą Regulską.

-Pal
-Pa!
- Weź tę rękę, Zdzisiek!
- Dobrze, już dobrze.
Cmok.
Cmok.
-Pa!
-Pa!
- Zdzisiek, nie rozbieraj się! Rodzice śpią obok... Wszystko usłyszą. Jutro spotkamy się
w kawiarni „Danusia" i tam porozmawiamy.
- No dobrze... Pa!
- Pa! Zdzisiek! Rodzice wszystko słyszą! Weź to! Co to jest?! Zdzisiek!!! - łagodny szept.
- Tylko uważaj . 57

Takich i podobnych historii Maklakiewicz opowiadał dziesiątki, wznosząc się


przy tym na wyżyny swojej sztuki aktorskiej. Podobno jedna z dykteryjek trafiła
n a w e t - za sprawą scenarzysty J a n u s z a Głowackiego - do filmu J a n u s z a
Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość". Bohaterka wchodzi do mieszkania ojca
i jego młodej żony. Przez uchylone drzwi widać unoszące się rytmicznie na pod­
łodze fragmenty nóg. Z pokoju dochodzą też westchnienia i jęki.
- Hmmm.
- Hmmm.
57
Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 61.

141
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

- Do końca.
- Szybciej.
- Nie dotykaj brzuchem.
- Hmmm.
- Nie podpieraj się na łokciach.
- Przecież widzisz, że się nie podpieram.
- Podpierasz!
- Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście.
- Siedemnaście.
- Ale kończ już, bo się zamęczysz.
- Ja m a m krzepę, mógłbym tak bez końca!
- Hmmm.
- Hmmm.
- No kończ już. Na dzisiaj starczy.
Otwierają się drzwi. Okazuje się, że słyszeliśmy nie erotyczny dialog kochan­
ków, lecz rozmowę o technice pastowania podłogi.
- Nie, tego nie wymyślił Maklakiewicz. No, ale przecież jeśli się tak długo
przesiadywało z kimś przy stoliku w Spatifie... - m ó w i Janusz Głowacki.
Jeszcze jedną historyjkę z erotycznych opowieści Maklaka przytacza Jerzy Gru­
za. Przygnębiony kolega Maklakiewicza z Teatru Narodowego, blady cień człowieka, na
próbie skarży się mu, że ma kłopoty z kobietami. Przedwczesny wytrysk. Ejaculatio precox.
- Słuchaj, jest na to dla aktorów bardzo dobra rada. W trakcie stosunku recytujesz
w myślach jakiś monolog, jakiś wiersz... Co znasz najlepiej?
Chwila zastanowienia.
- „Pana Tadeusza". „Litwo! Ojczyzno moja...".
- O, świetnie! To spróbuj - mówi Maklakiewicz.
Następnego dnia kolega przychodzi na próbę rozpromieniony i podniecony.
- Bomba! Zacząłem od inwokacji: „Litwo! Ojczyzno moja!" i wspaniale mi szlo. Żona
zachwycona. Dojechałem, mówię ci, spory kawałek, bo do „Gdzie bursztynowy świerzop,
gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała...", aż tu nagle sta­
nąłem na słowie „dzięcielina". Przez chwilę zastanawiałem się, czy „dzięcielina", czy
„dzięcielina" i poszło! Jutro wezmę od „Właśnie dwukonną bryką wjechał młody pa­
nek. ..". Bez tej pieprzonej „dzięcieliny" ze dwie księgi wykonam. Zobaczysz! . 58

Maklakiewicz uwielbiał dramatyzować najprostsze sytuacje. Każde zdarze­


nie było pretekstem do stworzenia minikreacji aktorskiej albo choćby zaryso­
w a n i a małego ćwiczenia warsztatowego, granego j e d n a k z pasją. W taki oto
sposób Maklak opowiadał Andrzejowi Kondratiukowi o swojej kolejnej wybran­
ce, pani Izie:
- M a m kobietę, wyobraź sobie. Kobietę. Kapujesz. Kobietę. Kobietę. Rozu­
miesz. Tam, gdzie Chrystus wskazuje palcem. Tam ona mieszka - opowiada An­
drzej Kondratiuk, naśladując przy tym głos Maklakiewicza, i kontynuuje: - Na
adapterze Bambino nastawiał piosenki Grzesiuka, najczęściej „Czarną Mańkę".
Zdzisiek grał a m a n t a . Za to Pani Iza wcale nie grała. Tam dopiero było kino.

58
Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 63.

142
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Kiedy Zdzisiek osiągał swoje a p o g e u m teatralne - czyniąc to oczywiście z kary­


katuralną ekspresją - był znienacka gaszony przez Panią Izę. „Zdzisiu, Zdzisiu -
m ó w i ł a - już dobrze, ale zjedz rosołku". W t e d y grzecznie siadał przy stole,
zakładał śliniaczek i zaczynał jeść gorący rosołek z kluseczkami.
We „Wniebowziętych" polski H u m p h r e y Bogart i rodzimy Spencer Tracy nie
z garniturem pięknych białych zębów, lecz sztuczną szczęką, zagrali parę podta-
tusiałych amantów. Są to ulubione sceny reżysera filmu Andrzeja Kondratiuka.
- Oto idą korytarzem hotelowym z prowiantem i pukają do drzwi. „Dziewczyny,
dziewczynki" - szepczą. To świadomie robili, to była synteza takiego przaśnego,
czeskiego podrywu. I ta ich d u m a i godność. A potem: „Rzuć to wszystko
w cholerę!" - opowiada z pasją reżyser.

Maklakiewicz: Ewa, wpuść nas... Regina... Te, a może one wyszły gdzieś?
Himilsbach: Gdzie! 0 tej porze! W obcym mieście! Przecież noc jest!
Maklakiewicz: No, nie ma ich, może uciekły?
Pukanie, a potem łomot do drzwi.
Himilsbach: Chamie! Co ty wyprawiasz?
Maklakiewicz: Idź ty!
Himilsbach: Ty baranie!
Maklakiewicz: Fiucie!
Himilsbach: Ludzi pobudzisz! Zostaw, z hotelu nas powyrzucają! Co za cholerny człowiek! Żebym
wiedział, tobym w życiu tutaj nigdy nie przyjechał!
Maklakiewicz: Ciii. Zamknij się!
Pukanie do drzwi.
Himilsbach: Ewulka... Reginko... Ach...

Tymczasem panie za drzwiami świetnie się bawią. Nadludzkim wysiłkiem


woli powstrzymują śmiech. Wierzgają nogami, pokładają się na podłodze. Cała
sekwencja jest u t r z y m a n a w konwencji czeskiego kina lat 60. To poetyka filmu
Milośa F o r m a n a „Miłość blondynki". W jednej ze scen para nagich kochanków

- Ewulka... Reginko - to ulubiona scena Andrzeja Kondratiuka z „Wniebowziętych".

143
„Ani okupacja, ani żadne inne historie nie daty mi tak, jak te dwie moje żony".

leży w łóżku. Kiedy już ma dojść do m i ł o s n y c h u n i e s i e ń , nagle p o d n o s i się


papierowa zasłona w oknie. Chłopak wstaje i ją opuszcza. Zasłona nie daje za
wygraną i z n o w u idzie w górę. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Czar i ro­
m a n t y z m pryskają bezpowrotnie.
Druga u l u b i o n a scena Andrzeja K o n d r a t i u k a z „ W n i e b o w z i ę t y c h " kojarzy
się raczej z filmami J i m a J a r m u s c h a . Oto po n i e u d a n y m podrywie Maklakie­
wicz i Himilsbach wracają do swojego pokoju hotelowego. Postanawiają pójść
spać.
- Robią męski striptiz. Zdejmują podkoszulki, skarpetki. W samych gaciach
kładą się do łóżeczka. J a n e k , jako bohater zmęczony i bohater rozczarowany,
zapala papierosa. J a n e k palił extra m o c n e bez filtra. I to jest ten Jack London.
Papierosy bez filtra. To jest ta męskość. Bez filtra! I do tego extra mocne. Poruszając
się pomiędzy schematami literackimi i filmowymi, rzucaliśmy hasło: bohaterowie
są zmęczeni. Ta scena niestety została bardzo skrócona - w s p o m i n a reżyser. -
„Mhmm.... ani okupacja, ani żadne inne historie - cytuje dialog - nie dały mi
t a k jak te d w i e moje żony...". To m ó w i Zdzisiek, a J a n e k s z n a p s b a r y t o n e m
dodaje: „Tylu fajnych chłopaków zmarnowało się przez kobiety". To było tworzenie
legendy, b y ł e m t y m zachwycony. Bezczelnie t r z y m a ł e m k a m e r ę - ż a d n y c h
ruchów. Plan średni. Postacie co chwila opuszczają kadr. Snują się po pokoju.
Cała inscenizacja toczy się w poprzek. To było b a r d z o śmiałe. Nikt tak nie
odważył się wówczas kręcić. A potem słyszałem: „Jakie to podobne do Jarmuscha"
- żali się Andrzej Kondratiuk.
„Wniebowzięci" powstali w 1972 roku, natomiast Jim J a r m u s c h nakręcił swój
słynny sześciominutowy film „Kawa i papierosy" 14 lat później. Steven Wright
i Roberto Benigni siedzą przy kawiarnianym stoliku na tle brudnej, popękanej
ściany. Palą papierosy, piją kawę i próbują nawiązać rozmowę o niczym. Leniwa
narracja, filmowanie nic-niedziania-się, statyczna kamera, długie ujęcia. Cele­
b r o w a n e jest każde słowo, niepozorny gest, m i m o w o l n y grymas. To wszystko
pozwala na uzyskanie absolutnej n a t u r a l n o ś c i oraz na wydobycie gorzkiego
komizmu ludzkiej egzystencji.

144
TYLU FAJNYCH C H Ł O P A K Ó W Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

- Wszystkie erotyczne podboje, tak jak p o k a z a n e we „Wniebowziętych",


mieściły się w r a m a c h sztubackiej zabawy, gdzie bardziej liczy się flirt niż
ostateczna zdobycz. Kobiety, które kochał, nie powinny traktować go serio, bo
to były tylko role. Te, k t ó r e t r a k t o w a ł y go serio, były w błędzie - p u e n t u j e
Andrzej Kondratiuk.
- Na Himilsbacha chłopaki często rwali dziewczyny. Gdy w autobusie, tram­
waju lub na ulicy pojawiła się ładna dziewczyna, to trzeba było do niej podejść
i zapytać: Widziała gdzieś tu pani Himilsbacha? - opowiada Janusz Kłosiński,
który wystąpił w noweli filmowej Pawła Pitery „Sen o Violetcie". Grał w niej
niejakiego J a n a Karolaka, samotnego mężczyznę pracującego jako hydraulik na
wiślanej barce, który nocami pisze opowiadanie o miłości robotnika do Violetty
Villas. Utwór wygrywa w konkursie pisarzy amatorów. Nagrodą za pierwsze
miejsce jest udział w p r o g r a m i e telewizyjnym, w k t ó r y m w y s t ę p u j e jego
wyśniona gwiazda.
- Dostałem p o t e m od Violeni wspaniale zdjęcie z dedykacją. Ale mi gdzieś
przepadło - opowiada Janusz Kłosiński i pokazuje fotografię Violetty Villas z jej
autografem. Niestety, dedykowaną komuś zupełnie i n n e m u .

10. W n i e b o w z i ę c i . . .
Himilsbach w parze z Maklakiewiczem mogli stworzyć wielki duet kinowy. Rozumieli
to tacy reżyserzy jak Piwowski, bracia Kondratiukowie... Ale wszystko, jak to u nas, jakoś'
się rozmyło. Szansa została zmarnowana bezpowrotnie - krótko podsumował arty­
59

styczne dokonania aktorskiej pary w swoich zapiskach Krzysztof Mętrak.


Uprawnione jest jednak zupełnie inne myślenie: paradoksalnie, właśnie dlatego, że
Maklakiewicz z Himilsbachem nie zrobili wielkiej kariery, jak Daniel Olbrych­
ski, Gustaw Holoubek czy Beata Tyszkiewicz, do dzisiaj żyje wielki mit niespeł­
nionego d u e t u . Parafrazując znaną strofę Zbigniewa Herberta, m o ż n a powie­
dzieć, że najwspanialszy ich film to ten, którego nigdy nie nakręcili. Gdyby zrobili
karierę, staliby się całkowicie niewiarygodni jako outsiderzy. Za wzniesienie się
na artystyczny Olimp, pieniądze i zaszczyty musieliby zapłacić utratą wiarygod­
ności. Tak się nie stało, dlatego ich legenda jest o wiele ciekawsza od tego, co
osiągnęli jako artyści.
Wszystkie duety filmowe są b u d o w a n e na kontraście charakterów, jakby
według słynnej zasady Maklakiewicza. „Film ma swoje prawidła. Białe - czarne.
Czarne - białe. A - B. B - A. Klamka - klamka. Akcja wzrasta, wzrasta, wzrasta.
I myk. I koniec jest". Zgodnie z tą zasadą, okrągła twarz Zdzisława Maklakiewi­
cza została zestawiona z m a r s o w y m obliczem J a n a Himilsbacha. W ten sposób
powstała zupełnie nowa jakość. Dlaczego? Już na samym początku kina radzieccy
teoretycy filmu Pudowkin i Kuleszów przeprowadzili słynny eksperyment. Naj­
pierw nakręcili zbliżenie nieruchomej twarzy aktora Mozżuchina. Potem zmon­
towali trzy eksperymentalne sekwencje. Identyczne ujęcia jego twarzy połączono
z talerzem zupy, martwą kobietą oraz bawiącą się dziewczynką. Widzowie, którym
zaprezentowano te sekwencje, byli zachwyceni grą aktora. Dostrzegli bowiem

59
Krzysztof Mętrak „Himilsbach ante portas...", op. cit, str. 8.

146
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Tworzyli klasyczną parę filmową, jak wcześniej Flip i Flap.

wyrażone wyłącznie mimiką twarzy różne emocje: głód, s m u t e k i radość. Tak


naprawdę cały czas obserwowali oczywiście to samo kamienne oblicze. Komen­
tując t e n e k s p e r y m e n t , reżyser Sergiusz Eisenstein p o r ó w n y w a ł p o t e m t e n
rodzaj m o n t a ż u , n a z w a n e g o od t a m t e j pory i n t e l e k t u a l n y m , do egipskiego
pisma hieroglificznego, w którym zestawienia dwóch znaków dawały zupełnie
nową jakość. Woda i oko oznaczało płacz; ucho i drzwi - słuchać; pies i usta -
szczekać; usta i dziecko - krzyczeć; usta i ptak - śpiewać, nóż i serce - smutek.
„Ale to jest właśnie montaż! Tak to właśnie robimy w filmie, wiążąc plany, które
są przecież opisane, jednoznaczne i treściowo neutralne, w konteksty i układy
0 treści intelektualnej" - twierdził reżyser „Pancernika Patiomkina".
Podążmy dalej za t y m sposobem r o z u m o w a n i a , nawiązującym w p r o s t do
zasad montażu filmowego. Tak jak zestawiono nieruchomą twarz aktora z talerzem
zupy, martwą kobietą i bawiąca się dziewczynką, połączmy dwa niezwykłe oblicza:
Maklakiewicza i Himilsbacha. Niewątpliwie uzyskamy - posługując się języ­
kiem filozofii marksistowskiej - syntezę albo wartość dodaną.
- Oni tworzyli klasyczną kinową parę. Byli j e d n a k czymś więcej niż Flip
1 Flap. To była szansa na stworzenie wędrującej pary, dwóch ludzi, którzy zde­
rzają się ze światem i każdy z nich odbiera go w trochę inny sposób, a w sumie
tworzy to pełną wizję, straszną i śmieszną - m ó w i Janusz Głowacki.
F u n k c j o n o w a n i e d u e t u m o ż n a w y t ł u m a c z y ć także na przykładzie koktajli
alkoholowych albo zestawień barwnych. Weźmy na przykład taki gin, czyli jak
najbardziej swojską jałowcówkę. Przyjmowana w czystym składniku nie jest

147
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

„Duet byt zwierciadłem, w którym każda lewizna i kottuństwo widziało swoją gębę" - uważa Andrzej Kondratiuk.

zbyt smaczna i ciężko się ją pije, niezależnie, czy jest to rodzimy gin lubuski czy
też wytworny angielski Seagram's Gin. Mieszając jałowcówkę z tonikiem, uzysku­
jemy zupełnie nowe walory smakowe, przy jednoczesnym zachowaniu dawnej,
dosyć wysokiej, skuteczności działania. Równie istotne jak rodzaje składników
są ich proporcje. Podobnie jak w drinku m u s i być nieco więcej toniku niż ginu,
tak w scenach z parą naszych aktorów zazwyczaj d o m i n o w a ł Maklakiewicz,
który najczęściej prowadził dialog. Himilsbach stanowił z kolei mocne, wysoko­
p r o c e n t o w e i aromatyczne dopełnienie - kontrastował, był tłem, słuchał, ale
także zgłaszał swoje uwagi. Komentował i puentował. Tak miało być w słynnej
scenie o polskim kinie w „Rejsie", j e d n a k Sidorowski był zbyt zamroczony alko­
holem, aby aktywnie włączyć się do rozmowy.
- Lepszej dyskusji na ten temat nigdzie nie było. Nikt inny tego by lepiej nie
w y k o n a ł . Na twarzy J a n k a m a l o w a ł o się a u t e n t y c z n e z m a r t w i e n i e , on jest
naprawdę zafrasowany. Zdzisiek też mówi swój tekst z pełną wiarą i przekonaniem.
Jakikolwiek dystans komediowy zniszczyłby tę scenę. Oni to grają na sto pro­
cent. Dzięki t e m u każda prezentowana przez nich idea była ukazana w oparach
absurdu. W ten sposób ośmieszali i kompromitowali otaczającą ich rzeczywistość
- komentuje Andrzej Kondratiuk.
Zestawienie M a k l a k i e w i c z a z H i m i l s b a c h e m oznaczało p o w s t a n i e d u e t u
aktorskiego, który nie był arytmetyczną sumą zdolności obu, nie nazbyt przecież
wybitnych, aktorów. Efekt uzyskany przez reżyserów „Rejsu" i „Wniebowziętych"
m o ż n a p o r ó w n a ć z p r z e ł o m e m w tradycyjnej m a t e m a t y c e . W tym w y p a d k u ,
jeśli założyć, iż każdego z a k t o r ó w z o s o b n a należy ocenić na cztery, s u m a
uzyskanych przez nich p u n k t ó w nie da nędznych ośmiu, lecz co najmniej okrągłe
dwadzieścia!
- Duet Maklakiewicz-Himilsbach był szczególnego rodzaju zwierciadłem, w któ­
rym każda lewizna i kołtuństwo widziało krzywą swoją gębę. Byli detektorem do
wykrywania obłudy towarzyszącej n a m na co dzień - mówi Andrzej Kondratiuk.
- To w i n a naszego środowiska filmowego i reżyserów, którzy nie potrafili,
choć próby podejmował właśnie Andrzej Kodratiuk, stworzyć dla nich dobrego

148
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

scenariusza. Takiego, który pozwoliłby wydobyć cały ich geniusz aktorski -


twierdzi Marek Piwowski.
Nie można jednak zapomnieć również o tym, że byli artystami niezwykle trud­
nymi do prowadzenia. Zwłaszcza J a n Himilsbach, który podczas kręcenia choćby
„Rejsu" bardzo często uciekał z planu. Odnajdywano go najczęściej w jakiejś
knajpie albo na posterunku milicji. Kiedyś znalazł się na cmentarzu. Właśnie
w y k u w a ł okazały nagrobek. To wtedy, odrywając się od swojego ulubionego
zajęcia, wygłosił do Piwowskiego swoją słynną kwestię: „Marku, to, co ja zrobię
w kamieniu, przetrwa wszystkie twoje filmy". Janusz Kondratiuk, aby nie szukać
Himilsbacha, wieczorami przykuwał go kajdankami do łóżka. Alkoholowy impera­
tyw byt bowiem znacznie silniejszy od miłości do filmu. Przed każdym reżyserem,
który chciał nakręcić film z Himilsbachem, wyłaniało się bardzo trudne zadanie:
zmuszenie aktora do całkowitej abstynencji, zgodnie z zasadą sformułowaną
przez Andrzeja Kondratiuka: „ J a n e k - ani grama". Pomimo trudności już po
nakręceniu „Rejsu", „Wniebowziętych" oraz komedii „Jak to się robi" powstało
kilka scenariuszy filmowych, napisanych specjalnie dla słynnego d u e t u . Czy
rzeczywiście mogły wyzwolić tkwiące w nich możliwości?

„Easy Rider", czyli rowerowy „Rejs"

Najciekawszym chyba pomysłem było zrealizowanie polskiej wersji, w zasadzie


będącej parodią, kultowego amerykańskiego filmu „Easy Rider", pokazywanego
także pod tytułem „Swobodny jeździec". To najbardziej klasyczny z filmów drogi.
Reżyserski debiut Davida Hoppera opowiada o parze przyjaciół. Billy (w tej roli
wystąpił reżyser) oraz kapitan Ameryka (Peter Fonda) są handlarzami narkotyków,
którzy w poszukiwaniu klientów i wolności jadą na legendarnych harleyach
z Los Angeles do Nowego Orleanu. A wszystko - według relacji Janusza Gło­
wackiego - miało się tak zaczynać: Janek i Zdzisio jako dwaj urzędnicy na urlopie
mieli przejechać się na rowerach przez Polskę. Jankowi zaraz na początku ukradziono
by rower, więc Zdzisio musiałby go wieźć na ramie. Mieli składać kwiaty pod pomnikiem
Lenina. Uzasadniać niepodważalność naszych praw do Ziem Zachodnich i cieszyć się
z czterystukilometrowego dostępu do morza. Wszystko miała rozpoczynać opowieść Janka,
jak to kiedyś na Nowym Świecie zachciało mu się lać. Wszedł do pierwszej bramy, ale
wyrzucił go milicjant. Wszedł do drugiej, przy biurku siedział facet w garniturze. Janek
spytał, czy tu się można odlać? Tak, odpowiedział tamten, ale musi się tu pan podpisać.
W ten sposób - mówił Janek - zostałem członkiem Stronnictwa Demokratycznego - opo­
wiadał w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" G ł o w a c k i . 60

Ten scenariusz był u t r z y m a n y w typowej dla niego poetyce. Głowacki lubi


b o w i e m w swojej twórczości nawiązywać do istniejących k a n o n ó w kultury
i klasycznych dzieł literackich. Stąd jego „My sweet Raskolnikow", „Fortynbras się
upił", „Czwarta siostra", „Kopciuch" czy „Antygona w Nowym Jorku". Z kolei

60
„Nic tak dobrze nie robi pisarzowi jak upokorzenia", z Januszem Głowackim rozmawiają Kata­
rzyna Bielas i Jacek Szczerba, „Magazyn Gazeta", nr 41 z 1998 r., str. 12.

149
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Andrzej Wajda o pomyśle Janusza Głowackiego, według którego powstał scena­


riusz „Polowania na muchy", mówił: „Jest to odwrócony mit o Galatei i Pigmalio-
nie. Tylko że Pigmalionem jest kobieta, a Galateą mężczyzna, którego ona rzeźbi".
- Byłem zaangażowany w ten pomysł, dopóki nie pojawił się ten tytuł „Easy
Rider", wówczas bowiem u z n a ł e m go za wtórny. Głowa współpracował więc
z s a m y m Maklakiewiczem. Założenie filmu opierało się na skonfrontowaniu
wielkiego amerykańskiego m i t u wolności z polskimi realiami. Ot, choćby z tym,
że naszą pompką do roweru m o ż n a zrobić wszystko, oprócz jednego: nie m o ż n a
nią n a p o m p o w a ć dętki w przebitym kole - w s p o m i n a Marek Piwowski.
- Ja już nie wiem, jak to było. Pamiętam tylko, że wymyślaliśmy scenariusz razem
z Piwkiem, a potem go spisywałem. Czy Maklakiewicz miał w tym jakiś udział,
nie wiem, ale skoro Marek tak twierdzi, to pewnie tak było. On mi się zawsze mylił
z Maklakiewiczem, bo są bardzo podobni do siebie fizycznie - mówi Głowacki.
Nawiązanie do klasycznego amerykańskiego kina drogi - podobnie jak
w „Rejsie" i „Wniebowziętych" - było szansą, że powstanie bardzo dobra komedia.
Byłoby to również dopełnienie filmowej trylogii z Maklakiewiczem i Himilsbachem,
dla których po statku i samolocie n a s t ę p n y m w kolejności środkiem transportu
miał się stać rower. Od tego zaczynałyby się wszelkie komiczne dość porównania.
Bohaterowie filmu „Easy Rider" za sprzedaną świetnej jakości heroinę sprawiają
sobie dwa piękne Harleye Davidsony. Wsiadają jednak nie na zwyczajny motocykl,
ale na symbol wolności (prototyp został wyprodukowany w 1901 roku w Mil­
waukee w stanie Wisconsin). Na skórzanych kurtkach harleyowców zazwyczaj
widniał napis: „Jeździć, by żyć, żyć, aby jeździć". Billy oraz k a p i t a n Ameryka
przemierzają więc południowe stany na luksusowych harleyach - model Tour
Glide był zwany „pełnym k r e d e n s e m " i miał charakterystyczny zbiornik paliwa
w kształcie kropli.
Zamiana w polskim filmie dwóch kultowych amerykańskich motocykli na
czarne, nieporęczne i bardzo ciężkie rowery m a r k i Ukraina bez przerzutki to
byłoby coś! Od samego początku mogło być bardzo śmiesznie. Maklakiewicz
i Himilsbach - podobnie jak bohaterowie „Swobodnego jeźdźca" - także robią
świetny interes. J e d n a k nie zarabiają na narkotykach. Udaje im się sprzedać
dwieście butelek w punkcie skupu opakowań szklanych. Za otrzymane kilkaset
złotych okazyjnie kupują sobie właśnie d w a rowery m a r k i Ukraina. J e d e n
z nich zostaje skradziony sprzed sklepu monopolowego. Maklak z Himilsbachem
- tak jak w z n a n y m żarcie - kłóciliby się, ile mają kupić butelek (jedna czy
dwie), a potem, gdy się okazywało, że chodzi o oranżadę, zgodnie mówili do pani
sklepowej: „A do tego poprosimy sześć półlitrówek". Tonąca w czerwieniach
M o n u m e n t Valley w polskiej wersji filmu z a m i e n i ł a b y się na białą J u r ę Kra­
kowsko-Częstochowską z dominującą nad okolicą Maczugą Herkulesa. Objeż­
dżając kraj, n a s i b o h a t e r o w i e mogą wreszcie odwiedzić Rzeszów i złożyć
wiązankę kwiatów pod Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego na Rzeszowszczyźnie.
Z kolei po zapaleniu zniczy pod m o n u m e n t e m Lenina w Nowej Hucie jadą do
Poronina. Maklakiewicz przed laty czytał p a m i ę t n i k Marii Kasprowicz, która
zanotowała w n i m takie zdanie: Najtrudniej było ustalić, w którym domu w Poroninie
mieszkał Każdy z górali gotów był z początku przysięgać, że byi to właśnie ten dom...

150
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Na siedzibę zaś muzeum Lenina wybrano miejsce najbardziej reprezentacyjne i nadające


się do tego celu. Dlatego Maklak i Himilsbach wśród okolicznej ludności postana­
wiają przeprowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Niestety, nie przynosi ono
efektu, ale pozwala bardzo przyjemnie spędzić czas. Nasi bohaterowie ruszają
w drogę. Zamiast o d d a w a ć się wolnej miłości pod w p ł y w e m narkotyków na
cmentarzu w Nowym Orleanie (jak to czynią harleyowcy), J a n Himilsbach we
wrocławskim zakładzie kamieniarskim chwyta za dłuto, Maklakiewicz zaś zostaje
wynajęty przez rodzinę znanego z przenikliwości i niesłychanego daru przewi­
dywania a d w o k a t a do wygłoszenia n a d jego grobem wstrząsającej m o w y po­
grzebowej. Wcześniej jednak zadaje rodzinie zmarłego proste pytanie: „Ciekawym,
dlaczego on to zrobił?", czym nawiązuje do fraszki Lechonia: „Starego Talleyran­
da gdy szlag wreszcie dobił, Metternich rzekł: Ciekawym, dlaczego on to zrobił?".
Kręcony w 2004 roku film „Easy Rider po polsku" mógłby zawierać z kolei taki
oto współczesny motyw: Maklakiewicz z Himilsbachem idą do sklepu m o n o p o ­
lowego. Tam kupują - już ostatnie stojące na półce - dwie tzw. małpki, czyli
w ó d k ę w b u t e l k a c h o pojemności 0,25 1, które zgodnie z d y r e k t y w a m i Unii
Europejskiej zostaną zastąpione nieco mniejszymi buteleczkami (0,2 1). Nie chcą
jednak opróżniać kultowych ćwiartek i postanawiają zachować je w stanie nie­
naruszonym, jako pamiątkę z Polski przedunijnej.
Kolejną aluzją w komedii mogłoby być zastąpienie kolorowego święta Mardi
Grass z jego ulicznymi przemarszami swojskim i równie radosnym pochodem
pierwszomajowym. Nasi bohaterowie ginęliby inaczej niż dwoje jankesów - Billy
i k a p i t a n A m e r y k a - do k t ó r y c h s t r z e l a p s y c h o p a t y c z n y p o ł u d n i o w i e c
podróżujący z n a ł a d o w a n ą strzelbą. Maklakiewicz i Himilsbach tracą życie,
ponieważ pijany dróżnik nie opuścił szlabanu. Rower Ukraina z polskimi jeźdźcami
w p a d a pod koła opóźnionego o 78 m i n u t pociągu osobowego relacji M a ł k i n i a -
-Warszawa. Tak kończyłaby się gorzka komedia „Easy Rider po polsku", nazwana
potem przez krytyków filmowych „Rowerowym «Rejsem»".
- To miał być pełnometrażowy film, rzeczywiście utrzymany w poetyce „Rejsu"
i „Wniebowziętych". Przypominam sobie także scenę, jak J a n e k i Maklak cieszą
się z tego powodu, że morze się rusza. Scenariusza do końca nigdy nie napisaliśmy,
bo wszyscy, którym przedstawialiśmy ten pomysł, mówili, że to nie ma żadnego
sensu. Nie było absolutnie zainteresowania ani chęci, żeby ta para dalej funk­
cjonowała na ekranie - twierdzi Janusz Głowacki.

„Duo, czyli 24 godziny z życia artystów"

Nowela filmowa została napisana specjalnie dla Himilsbacha, który zresztą


pojawia się w niej pod swoim prawdziwym nazwiskiem, oraz Zdzisława Maklakie-
wicza, występującego pod p s e u d o n i m e m Maklako. Autorami tekstu byli Janusz
Kondratiuk (to on w przyszłości miał reżyserować film), Krzysztof Mętrak oraz
Janusz Głowacki, tak opisujący kulisy powstania scenariusza: Kilkanaście lat temu
byłem kilkanaście dni w Oborach, czyli tak zwanym Domu Pracy Twórczej Pisarzy kolo
Konstancina. Wymyślałem jakieś opowiadanie, w sąsiednim pokoju Krzysztof Mętrak

151
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

pracował nad esejem, a dwa pokoje dalej Janusz Kondratiuk pisał scenariusz. Któregoś
wieczoru złożyli nam wizytę Janek Himilsbach i Zdzisio Maklakiewicz. W nocy, kiedy
wszyscy przyzwoici pisarze poszli spać, w pięknej sali pałacowej wydaliśmy na cześć gości
bankiet, w którym zgodziły się uczestniczyć pokojowe i kucharki. Przerażających szczegółów
wolę nie przypominać. Kilka dni później trochę dla zabawy napisaliśmy we trójkę z Krzy­
siem i Januszem utwór pod tytułem „Duo" z rolami dla Janka i Zdzisia. Akcja noweli
filmowej toczy się w XVIII wieku. Jej b o h a t e r a m i są słynny mistrz klawesynu
Himilsbach i równy mu sławą mistrz fletu Maklako. Wirtuozi jadą do pałacu
J.O.W.M. Xiecia P. Miłościwego, aby zagrać m u , jak czynili to zawsze, piękną
melodię w g-moll. Łagodnym staccato klawesynu wtórowały słodkie trele fletu. Po
nienagannym andanteglissandami przeszli w lento. Grali spokojnie, płynnie, bez wysiłku
- to opis niebiańskiej muzyki wydobywającej się z klawesynu Himilsbacha oraz
fletu mistrza Maklako. Sztuka dwójki artystów zupełnie j e d n a k odbiegała od
panujących na dworze k a n o n ó w estetycznych. Nie poznał się na niej J.O.W.M.
Xiąże E Miłościwy. Wirtuozerskie dźwięki klawesynu i fletu „nie wzięły" władcy.
Z tego powodu Himilsbach i Maklako zostali oblani smolą i wytarzani w pierzu.
A wszystko to przez ich „nonkonformizm" oraz niezależność artystyczną.
- Z „Duo" poszliśmy do telewizji, ale oni w ogóle nie byli zainteresowani, bo
ich to nie bawiło. To była kolejna moja próba, żeby wykorzystać siłę komiczną
tej dwójki moich przyjaciół - m ó w i Janusz Głowacki.
Scenariusz zawierał wiele metafor dotyczących nie tylko cenzury oraz egzy­
stowania pary b o h a t e r ó w na marginesie środowiska twórczego, ale również
sporo aluzji. Nieco złośliwie brzmi n a w e t zdanie opisujące ucztę w pałacu księ­
cia: Kostki chrupały w potężnych zębach Himilsbacha, który przecież był zdany na
łaskę sztucznych szczęk. Miejscem spotkań XVIII-wiecznej b o h e m y przedsta­
w i o n y m w „Duo" jest długa, kiszkowata sala, do złudzenia przypominająca Ściek
(czyli Klub Filmowca na ulicy Trębackiej w Warszawie).
- Przed laty napisałem opowiadanie o przygodach Janka w Ścieku. Był mroźny
luty. Człowiek pióra, Himilsbach, został wpuszczony do środka pod warunkiem,
że będzie zachowywać się przyzwoicie. Solennie to przyrzekł. Nie udało mu się
j e d n a k dotrzymać słowa. Człowiek pióra, cierpiący na chroniczny niedowład
kończyn i poruszający się już tylko o lasce, został wyrzucony na ulicę. Całe miasto
było już uśpione. Tylko mróz i gwiazdy, jak brylanty na niebie. Cisza. Nawet radio­
wóz nie przejeżdżał. To on mi to opowiadał. Człowiek pióra potknął się na oblo­
dzonym chodniku. Upuścił swoją laskę i na lodzie upadł jak żółw. Leżał w śniegu
i zdawało mu się, że obejmuje całą naszą planetę oraz kocha całą ludzkość.
W tym współczuciu przymarzł i odmroził sobie łapy. Ktoś, pewnie jakiś pijaczyna,
go uratował. Sam nie był w stanie się podnieść - opowiada Andrzej Kondratiuk.

„Połowa braci", czyli nagan przystawiony do brzucha

- Z J a n k i e m Himilsbachem znacznie więcej razem napisaliśmy scenariuszy,


niż nakręciliśmy filmów. J e d e n z naszych pomysłów mógł stać się proroczy. To
było o skurwieniu komunisty - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.

152
ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA UMIEĆ Z NIEGO KORZYSTAĆ

Scenariusz zatytułowany „Potowa braci" przedstawiał typową robociarską


rodzinę. Prostą, ale z tradycjami. Ojciec gra na flecie w orkiestrze tramwajarskiej.
Życie toczy się swoim rytmem. Nagle najstarszy syn, Stefan, zaczyna robić karierę
polityczną. Pnie się. Jest wysokim funkcjonariuszem partii. Przeprowadza się
do willi w alei Róż w Warszawie, gdzie mieszkał m.in. premier Cyrankiewicz.
- Sprawując władzę, zupełnie odrywa się od swojej bazy i zapomina, skąd
wyszedł. Ostatnia scena to parodia „Reduty O r d o n a " . Towarzysz Stefan się
wysadził. Zamknął się w toalecie, schował przed swoją rodziną, która przyszła
mu wpierdolić p a s e m . „Co t a m u Stefana?". „Chyba się wysadził!". Taki był
koniec. Bardzo długo pisaliśmy ten scenariusz. Podczas pracy nad nim Himilsbach
prezentował skrajny realizm, za to ja bujałem w obłokach. Tadeusz Konwicki go
odrzucił, mówiąc, że zespół, którym kieruje, nie jest zainteresowany, aby taki
film p o w s t a ł . To „Stary r u s k i zardzewiały n a g a n przystawiony do b r z u c h a
polskiej inteligencji" - orzekł Konwicki. Ładnie powiedziane. Być może zrobił
to tylko dlatego, że jest to n a p r a w d ę świetna kwestia. Podejrzewam, że nie miał
złych intencji. J a n e k , gdy mu to powtórzyłem, p o d s u m o w a ł jednak: „Nie bój
żaby, to też jest lepszy Kuba, ten Tadeusz!".
- Mieliśmy z b r a t e m problemy, aby sprzedać jakikolwiek scenariusz filmu,
w którym mieli zagrać Maklakiewicz z Himilsbachem - kontynuuje Andrzej
Kondratiuk. - Chociaż formalnie nie istniał na nich żaden zapis, odrzucano
n a m każdy pomysł. Był taki facet, nazwiska nie p a m i ę t a m i chuj z nim, który
na kolaudacji scenariuszowej powiedział: „Dosyć już m a m y tych Himilsbachów,
dosyć tych Maklakiewiczów". To był początek epoki gierkowskiej i towarzysze
mieli w głowie już klepkę i boazerię, już stawali się j a ś n i e p a ń s t w e m . Wtedy
kształtowała się w nich mentalność obecnych „kapitalistów". My natomiast jak
n a i w n i chłopcy n a d a l wierzyliśmy w potęgę plebejskiej kultury. Wierzyliśmy
w swoje posianie, chcieliśmy atakować kołtuna. Wtedy już dostrzegaliśmy zgni­
liznę tamtego aparatu, całego programu oraz przedstawianej wizji dla Polski.
Niby ta cała nasza twórczość to była zabawa, cha, cha, cha, tu seteczka, t a m
seteczka, ale pod spodem to była bardzo poważna sprawa. Nasze obawy chcie­
liśmy wyrazić właśnie tym scenariuszem „Połowa braci", który może i byl nie­
zgrabny, ale na p e w n o proroczy. Mówi! o degrengoladzie, którą przeżywa klasa
robotnicza razem ze swą matką partią.

„O, jaki ciemny t e n film", czyli bardzo tania produkcja

Podstawowym pomysłem Zdzisława Maklakiewicza na kino było zrealizowanie


bardzo taniej produkcji zatytułowanej: „O, jaki ciemny ten film".
- Na ekranie ciemno. Cisza. Zaczynają dochodzić jakieś dźwięki. Ryczą tygrysy,
wrzeszczą małpy, skrzeczy papuga albo odzywa się człowiek. Na końcu ktoś mówi
z ekranu: O, jaki ciemny ten film - opowiada ze śmiechem Andrzej Kondratiuk,
który zainspirowany pomysłem Maklakiewicza chciał zrealizować trzy straszne
obrazy. Pierwszy miał przedstawiać: „Walkę Murzynów na Morzu Czarnym, stoczo­
ną w trakcie całkowitego zaćmienia księżyca niewidzialnego z powodu gęstej

153
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

mgły". Z ekranu do widzów dochodziłyby tylko krzyki, w rodzaju: „Kurwa, zaraz


ci przypierdolę". Dwa kolejne pomysły to: „Czarna dziura odkryta przez genialnego
samouka z Kolymy" oraz „Ruiny wieży Babel niewidoczne z powodu zaćmienia
księżyca". Stosowne czołówki do tych wszystkich filmów zostały już wykonane.
- Coś jednak powinno majaczyć w tej czerni. Musi ona działać na wyobraźnię
widza. Jest ciemno, ale j e d n a k nie ciemno. W tym m u s i być jakaś tajemnica -
mówi Andrzej Kondratiuk.
Konceptualny pomysł Maklakiewicza „O, jaki ciemny ten film" to wynik jego
miłości do czystego kina. Kręcenie filmów po latach uprawiania aktorstwa coraz
mniej go ciekawiło - było zbyt dosłowne, a on był mistrzem wyobraźni. Jakieś
światła na planie, kable, ekrany ustawiane dla uzyskania lepszej ekspozycji, dzie­
siątki osób stojące za kamerą. To wszystko zabijało całą magię filmu i wyobraźni.

„Kobieta", czyli sex i sax

Kolejny pomysł Maklakiewicza wymagał już sporych n a k ł a d ó w finansowych


i u r u c h o m i e n i a całej - tak nielubianej przez niego - m a c h i n y produkcyjnej.

Wszystko miało być utrzymane w poetyce genialnego kiczu rodem z „Casablanki".


Pomysł przedstawia Andrzej Kondratiuk, świetnie naśladując sposób opowia­
dania i głos Zdzisława Maklakiewicza:
-Bigproduction. Niezwykle bogata czołówka. Wielki przepych. Tytuł: Kobieta.
Kilkakrotnie w y m a w i a ł to słowo, nadając mu wiele różnych znaczeń. Kończy
się czołówka. Nazwiska, czerwone w czarnych obwódkach. I muzyka, wspaniała
m u z y k a . M o n t e Carlo. P a n o r a m a . Pięknie gra saksofon. S c h o d z i m y niżej
i zaglądamy do lokalu nocnego. Ty wiesz, jakie kobiety t a m siedzą, i one mają
gołe plecy. Siedzą i sączą dżin z tonikiem. I jest sex i sax. Kamera panoramuje
morze, a t a m wielki sztorm. Tam mężczyźni na okrętach walczą z olbrzymią falą
i krzyczą: Hej, hej, hej. Jak oni t a m walczą. A tu nocny lokal i muzyka. I jest sex
i sax. Statki dobiły do brzegu. Udało się tym razem. Oni wychodzą zmoczeni.
I oni idą takim krokiem, no wiesz, jakim krokiem, i przychodzą do tego lokal.
Podchodzą do tych kobiet. Staje mężczyzna przy kobiecie, a tu ta muzyka, i gładzi
ją po gołych plecach i mówi: Kobieta, kobieta, kobieta. I koniec jest, absolutny
koniec jest i jest koniec filmu.
- Chcieliśmy to nawet nakręcić, ale nie było nas stać na realizację takiego pro­
jektu. Gdzie? W M o n t e Carlo? To był oczywiście zupełnie idiotyczny film, no ale
przecież Zdzisiek doskonale wiedział, że to jest idiotyzm, a zarazem satyra na

154
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

producentów. No, bo co oni wiedzą o sztuce? A sztuka jest taką panią, która
nagle przychodzi i równie znienacka znika - dodaje Andrzej Kondratiuk.

„Patyczek", czyli to jest moje życie

- Postanowiłem zacząć kręcić filmy kamerą ósemką i kupiłem sobie japońską


yaschikę z trzema obiektywami - opowiada Kazimierz Kaczor. - Strasznie się
nią chwaliłem i przynosiłem nawet do teatru. Kiedyś zarejestrowałem kawałek
próby. Maklakiewicz zobaczył, co robię, i zaczął: „Wiesz co, Kaziu, interesujesz
się filmem, to może razem coś nakręcimy? M a m już n a w e t taki scenariusz. To
będzie krótkie. Tą twoją kamerą to da się nakręcić. Wyobraź sobie zapaleczka,
taki mały kawałek drewienka. A obok taki wąski strumyczek. Tam do niego
wpada ten patyczek. I jedziesz za n i m kamerą, cały czas panoramujesz. Filmujesz
po tych kamieniach, jak woda płynie, a z nią patyczek. Tu jakiś wir, t a m biała
piana - trzymasz cały czas zbliżenie patyczka. Pokazujesz, jak się on z tego wiru
wydobywa, jak się w n i m kręci, a potem wpada w gówno i się do niego przylepia.
Nie za długo to trzymamy w kadrze, bo patyczek robi myk i się uwalnia. Potem

płynie sobie dalej, a tu strumyczek w p a d a do rzeki. Taki malutki patyczek,


a wokół niego wielka woda. Ty robisz odjazd kamerą, a t a m już jest morze. To
jest moje życie". Taką puentą kończył swój scenariusz Maklakiewicz.

„Złote runo", czyli „Wniebowzięci 2"

Film „Złote r u n o " w reżyserii J a n u s z a Kondratiuka powstał w 1997 roku.


Gdyby wówczas jeszcze żyli Maklakiewicz i Himilsbach, na p e w n o zagraliby
w n i m dwie główne role. Komedia, której scenariusz napisał Andrzej Kondratiuk,
jest n a w i ą z a n i e m d o mitologicznych Argonautów, z a m i e n i o n y c h j e d n a k
w filmie na dwóch rodzimych cwaniaków: biznesmena Stefana oraz pijaczka
Rysia. Fantastyczny pomysł Stefana na zbicie fortuny wymaga tylko jednego -
żelaznego żołądka. Próbie poddaje się Rysio - wypija kilkanaście butelek piwa,
zjada kilka porcji kiełbasy z rusztu i wsiada na diabelski młyn w Cricolandzie.
Test w y p a d a pomyślnie. Wówczas potrzebny jest już tylko m e t a l o w y nocnik.
Poznajemy świetny biznesplan. Okazuje się, że Stefan chce w żołądku Rysia
przemycić na zachód diamenty. Pomimo wielu perypetii podczas podróży barwnym
pociągiem jadącym z Moskwy do Berlina, kontrabanda się udaje. Drogocenne

155
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

kamienie zostają sprzedane, a bohaterowie filmu mogą zaznać rozkoszy koloro­


wego życia na Lazurowym Wybrzeżu.
Przypuszczam, że we wszystkich recenzjach „Złotego runa" Janusza Kondratiuka autorzy
zwrócą uwagę na podjętą w tym filmie próbę wskrzeszenia niezapomnianego duetu
komicznego Himilsbach-Maklakiewicz. Bo też istotnie zamiar taki rzuca się w oczy Para,
skojarzona kiedyś przez Marka Piwowskiego w sławnym epizodzie „Rejsu", najskuteczniej
-jako główna sprężyna filmu - zostaje potem uruchomiona przez Andrzeja Kondratiuka
we „Wniebowziętych" (1973). Jeżeli ten skromny telewizyjny średni metraż stał się dziś
„kultowy" i sporo młodych ludzi zna go na pamięć, to dzięki temu zwłaszcza, że udało się
w nim wydobyć całą niejednoznaczność duetu. Himilsbach z Maklakiewiczem to była,
owszem, para mętów spod budki z piwem, ale równocześnie para subtelnych marzycieli,
niepoprawnych idealistów, eleganckich dżentelmenów. (...) Zrealizowane dwadzieścia trzy
lata później, kiedy Maklakiewicz i Himilsbach od dawna już nie żyją, „Złote runo" pokazuje,
jak się to marzenie spełnia - pisał Tadeusz Lubelski na łamach „Kina" . 61

Nigdy nie mówiłem, że moi bohaterowie mogą zastąpić tamtych. Są drugą parą, może
być najwyżej jakaś kontynuacja. Każda para, nawet ta kompromitująca wszelkie genera-
lizacje, broni jednego mitu - przyjaźni. Przyjaźń i zaufanie to ostatnie wartości, w które
wierzymy - mówił Janusz Kondratiuk . 62

Potem, pytany, czy w filmie znajduje się świadome nawiązanie do „Wniebo­


wziętych", reżyser odpowiadał: „Oczywiście, było to zamierzone. Nie chodziło
jednak o konkretne powtórzenie duetu Maklakiewicz-Himilsbach, ale o stwo­
rzenie pary bohaterów. Zawsze para jest ciekawsza, śmieszniejsza od pojedynczej
osoby, różnorodniej sza, bogatsza psychicznie i fizycznie. Bohaterowie rozma­
wiają ze sobą, to nie jest monolog wewnętrzny. Z drugiej strony miałem szczę­
ście - podobnie jak Zbyszek Buczkowski i mój brat Andrzej - być przyjacielem
Maklakiewicza i Himilsbacha. I m u s z ę powiedzieć, że oni ciągle w nas żyją -
poprzez postacie, które stworzyli w naszych filmach". Janusz Kondratiuk opowiadał
także o swoim aktorskim odkryciu: „Ze Zbyszkiem M a z u r k i e m poznał m n i e
Zbyszek Buczkowski. Pan Mazurek jest prawdziwym biznesmenem, właściwie
pierwszym, jakiego w życiu poznałem. Już po kilku m i n u t a c h rozmowy zorien­
t o w a ł e m się, że on czuje bluesa. Zapytałem, czym się zajmował wcześniej.
Odpowiedział: «Próbowałem występować w cyrku, grałem na akordeonie*.
Stwierdziłem więc: dobra, to teraz zagrasz u m n i e w filmie. On popatrzył na
m n i e , zapytał, czy nie żartuję i zgodził się. Z całą pasją poddał się w y m o g o m
produkcji i naszym naciskom" . 63

- Zbigniewa Mazurka poznałem przypadkowo na jakimś eleganckim przyjęciu.


Pojawił się t a m jako przedstawiciel firmy Paco Rabanne na Polskę. Zaciekawiła
m n i e jego postać. Zapoznałem J a n u s z a Kondratiuka z Mazurkiem, który
p o c z ą t k o w o miał zagrać d r o b n y epizod: Żyda handlującego d i a m e n t a m i
w Antwerpii. Zobaczył go Kondratiuk i mówi: „Wieloryb zagra razem z tobą
główną r o l ę " . W y s t r a s z y ł e m się w t e d y t r o c h ę . Gra z a w o d o w e g o a k t o r a

61
Tadeusz Lubelski, „Wniebowzięci z czasów transformacji", „Kino", nr 12 z 1997 r., str. 10-11.
62
„Szansa na odlot" - m ó w i Janusz Kondratiuk, reżyser „Złotego runa", rozmawia Katarzyna
Bielas, „Gazeta Wyborcza", nr 119 z 1998, str. 14.
63
Rozmowa z Pawłem Smolińskim, Internet.

156
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Zbigniew Buczkowski i Zbigniew Mazurek zagrali w „Ztotym runie" Janusza Kondratiuka.


Potem krytycy porównali ich do stynnego duetu Himilsbach-Maklakiewicz.

z naturszczykiem jest bardzo trudna i przypomina trochę partię tenisa doświad­


czonego gracza z kimś, kto pierwszy raz wziął do ręki rakietę. Początkowo bowiem
miał mi partnerować bardzo dobry i popularny aktor, którego nazwiska ze zro­
zumiałych względów nie mogę zdradzić - opowiada Zbigniew Buczkowski.
- To J a n u s z Gajos miał grać w duecie z Buczkowskim - mówi natomiast bez
ogródek scenarzysta filmu, Andrzej Kondratiuk.
Zbigniew Mazurek to autentyczny biznesmen, który ekipie filmowej udostępnił
do finałowych zdjęć swój w ł a s n y a p a r t a m e n t w Nicei (pozostałe znajdują się
między innymi w Gdyni, Warszawie i Nowym Orleanie). Mazurek ponad 20 lat
temu wyjechał z Polski do Francji (mieszka z rodziną w Aix-en-Province). Założył
świetnie dzisiaj prosperującą firmę M a z u r e k Marines Service, zajmującą się
dostarczaniem części zamiennych do statków. Ma sześć biur na całym świecie.
Rozwinął także sieć perfumerii Marguerite (od imienia córki). Jako miłośnik
muzyki Chopina założył fundację dla młodych pianistów Mazurek - który zna
osiem języków, w t y m chiński - po swoim filmowym debiucie zagrał p o t e m
u Andrzeja K o n d r a t i u k a w „Córze m a r n o t r a w n e j " oraz w filmie jego b r a t a
J a n u s z a „Noc świętego Mikołaja".
- Poznałem Mazurka. Ciekawy facet. Raz pozwolił mi nawet pokierować swoim
porsche 911. Pomimo że prosił, abym nie zgubił jadącego za n a m i volvo z jego

157
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

ochroniarzami, depnąłem mocno na gaz. Czarne volvo zostało w tyle - opowiada


Marek Piwowski.
W 1997 roku „Złote r u n o " zostało pokazane na Festiwalu Polskich Filmów
Fabularnych w Gdyni, gdzie otrzymało nagrodę Video Studio Gdańsk. Potem
dostało również kilka nominacji w różnych kategoriach do Polskiej Nagrody
Filmowej Orzeł. Przede wszystkim j e d n a k w komedii krytycy i widzowie dopa­
trzyli się czytelnego odniesienia do kultowej pary aktorskiej polskiego kina.
- „Złote r u n o " nie powstawało z z a m i a r e m nawiązania do m i t u Maklakie-
wicz-Himilsbach. Dopiero po festiwalu w Gdyni zaczęto nas porównywać do
tamtej pary. Sukces filmu wynikał z wielkiej tęsknoty za t a m t y m k i n e m i za
takimi postaciami, jakie grali Himilsbach i Maklakiewicz. Stąd też nasz duet
B u c z k o w s k i - M a z u r e k zaczęto p o r ó w n y w a ć do tej w s p a n i a ł e j pary. W t e d y
trochę z przymrużeniem oka zacząłem się zastanawiać, kto z nas ma być drugim
Maklakiewiczem, a kto Himilsbachem. Mnie chyba przypadłaby rola Maklakie­
wicza - tak jak on jestem już zawodowym aktorem, a Zbigniewowi Mazurkowi
- Himilsbacha, bo jest naturszczykiem. Z całą odpowiedzialnością mówię jednak,
że tak jak nie ma drugiego Buczkowskiego, tak nie będzie już drugiego J a n a
Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza - opowiada Zbigniew Buczkowski.
Od początku lat 90. Marek Piwowski nosił się z zamiarem nakręcenia konty­
nuacji przygód pasażerów na pokładzie statku unoszącego się na falach absurdu.
Pisał kolejne wersje scenariuszy i jeździł po Polsce, organizując castingi do
„Rejsu 2 " . Podczas nich szukał nie tylko naturszczyków do filmu, ale także
nowego Himilsbacha.
Himilsbach miał prawdziwą charyzmę. Mógł stać w tłumie, a ludzie patrzyli tylko na
niego. Szukam takich ludzi. Jeśli znajdę odpowiednich, posłucham, jak mówią, i podopi-
suję dialogi pod nich - wedle starej komunistycznej zasady: dajcie mi człowieka, a jakiś
paragraf się znajdzie. Ludzie mają zaskakujące wyobrażenie na swój temat. Mam do­
świadczenie z klubu sobowtórów. Potrafi przyjść człowiek chudy jak patyk, mówiący cien­
kim głosem, i twierdzić, że jest sobowtórem Himilsbacha. Albo wchodzi ktoś, kogo nikt nie
jest w stanie zidentyfikować, i mówi, że jest papieżem. Na wszelki wypadek daliśmy mu
nagrodę Dymszy. Tak w 1996 roku M a r e k Piwowski opisywał p o s z u k i w a n i a
n o w e g o Himilsbacha . Castingi zakończyły się fiaskiem. Na d o d a t e k wśród
64

z a w o d o w y c h a k t o r ó w t r u d n o dzisiaj znaleźć n o w e g o Maklakiewicza. Brak


dublerów dla inżyniera M a m o n i a i Sidorowskiego to chyba zasadniczy powód
tego, że „Rejs 2" nigdy nie powstał.

Zaraz po nakręceniu komedii „Jak to się robi" Zdzisław Maklakiewicz i J a n


Himilsbach z n o w u zostali rozdzieleni. Jeszcze w 1973 roku zagrali razem
w dwóch filmach, ale już wspólnie nie pojawili się na ekranie. W „Psie" reżyse­
r o w a n y m przez J a n u s z a Kondratiuka otrzymali drugoplanowe role. W filmie

Katarzyna Bielas, „W tak pięknych okolicznościach przyrody", „Gazeta Stołeczna", 25 listopada


64

1996 r., str. 6.

158
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Maklakiewicz śpiewa balladę napisaną i skomponowaną przez siebie. Himils­


bach jest starszym portierem w wieżowcu mieszkalnym. Świetne „Przyjęcie na
dziesięć osób plus trzy" Jerzy Gruza nakręcił według scenariusza J a n a Himils­
bacha, który w filmie pojawia się tylko na m o m e n t . Jest j e d n y m z mężczyzn tło­
czących się w urzędzie zatrudnienia. Na pytanie: „Gdzie jest ulica Wylotowa?",
odpowiada: „Milicjanta trzeba spytać". M ó w i j e d n a k miękkim, a k s a m i t n y m ,
oczywiście nie swoim głosem. Z kolei Himilsbach charakterystycznym sznaps-
barytonem dubbinguje innego aktora. Konsekwencją tego jest dość komiczny
efekt, s p o t ę g o w a n y tym, że występujący w filmie Jerzy S t u h r m ó w i j a k . . .
Stefan Friedman. Na szczęście Zdzisław Maklakiewicz w „Przyjęciu..." Gruzy
nie został zdubbingowany. Swoim głosem śpiewa więc piosenkę „Małe piwko",
które warzone z korzeniami ma „zastąpić łzy".
Trzy lata później, w 1976 roku, Stanisław Bareja kręci jedną ze swoich naj­
lepszych komedii - „Bruneta wieczorową porą". W filmie Zdzisław Maklakie­
wicz gra dyrektora m u z e u m , który posiada wszystkie cechy prawdziwego Ma-
klaka. Podrywa kolejne dziewczyny, pije w pracy i wymyśla n i e s a m o w i t e
historie:

- Eksperyment robię. Chodzi o to, że musi być przeciwwaga. Z jednej strony dziedzice rozpijali naród,
a zdrowe jądro chłopstwa nie dawało się rozpijać. Właśnie jeden z takich wymyślił ten zegar.
- To znaczy ty wymyśliłeś?
- Nie, ja wymyśliłem chłopa, a zegar wymyślił on - na groch!

Sekwencja w m u z e u m zaczyna się z b l i ż e n i e m - a j a k ż e - k l a m k i ! Nie


zwyczajnej, przypadkowej, ale iście maklakiewiczowskiej. Bo przecież filmem
rządzi zasada „klamka - klamka".
W komedii Barei Himilsbach również gra siebie, czyli p a n a Janka. Oto jedna
z pierwszych scen filmu. Wycieczka szkolna stoi przy fontannie. Nauczycielka
m ó w i do uczniów:
- A tu widzicie, budujemy teraz nową świecką tradycję, na włoskiej licencji
zresztą. J a k ktoś wrzuci pieniążek, to tutaj wróci. Macie wszyscy pieniążki?
I teraz pieniążki wrzucamy i wszyscy tutaj wrócimy.
- A ty dlaczego nie wrzuciłeś? - charcząc, pyta p a n J a n e k grubego przemą­
drzałego chłopca w okularach.
- Boja tu nie chcę wrócić - odpowiada mu równie ochrypłym głosem dziecko.
- Głupek.
Następna scena. Pan Janek kładzie na ladzie garść drobnych monet ociekających
wodą i m ó w i do bufetowej.

- Jedno piwo.
- Co tak marnie, panie Janku?
- Wie pani, jeszcze licencja się nie przyjęta!

O s t a t n i m filmem, w k t ó r y m pojawili się Maklakiewicz i Himilsbach były


„Rekolekcje" Witolda Leszczyńskiego (1977). Maklakiewiczowi przypadła

159
ŻYCIE J E S T P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

Andrzej Kondratiuk oraz Iga Cembrzyńska w Gzowie. Scena z filmu „Wrzeciono czasu".

drugoplanowa rola, a Himilsbach - jak zazwyczaj bywało - został obsadzony


w epizodzie jako dozorca w Operze Leśnej.
- Janka poznałem za pośrednictwem Maklakiewicza, chyba w siedemdziesiątym
szóstym. Po spektaklu poszliśmy w parę osób do takiej knajpy Retman na Powiślu.
Tam już czekał na nas Himilsbach. Oczywiście, wcześniej wiele o n i m słyszałem.
Jednak jego wizerunek, obrośnięty bogatą legendą, okazał się niestety trochę cie­
kawszy niż prawdziwy człowiek, którego wówczas zobaczyłem. Zresztą Janek był
już trochę „przypity". Potem w roku osiemdziesiątym spotkałem się z n i m na
planie „Janka Serce", grał członka „mojej brygady", Józefa Kieliszka. Ucieszy­
łem się, ale nie byłem pewien czy będzie umiał zagrać tę postać, bo potrafił
zagrać tylko siebie. Umówiliśmy się więc, że dopuszczamy improwizacje Janka,
ale czasem za bardzo go ponosiło. Jeśli dobrze pamiętam, podczas jednej ze scen
zaczął rozważania na temat rasizmu w Stanach Zjednoczonych. P u n k t e m wyj­
ścia była k a s z a n k a , którą jedliśmy. „ M u r z y n i by się cieszyli, gdyby mieli taką
kaszankę" - zachrypiał, a reżyser po kilku zdaniach dał znak ręką, żeby wyłą­
czyć kamerę - opowiada Kazimierz Kaczor.

*
Co by się stało, gdyby - niczym Heniek z anegdoty Maklaka, o k t ó r y m nie
było wiadomo, czy należał do AK czy do AL - nagle Himilsbach i jego przyjaciel
ożyli i zaoferowali swoje zdolności aktorskie ulubionym reżyserom?

160
ŻYCIE JEST P I Ę K N E , NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

- Bardzo często o nich myślę. Pewnie u m n i e w krzakach też byśmy działali.


Tutaj byłoby Gzowskie C e n t r u m Filmowe. Dzisiaj w tym naszym kapitalizmie
nie miałbym lepszych modeli. Wpuścić ich w tę naszą rzeczywistość... Od razu
by ją kompromitowali na każdym kroku. Wyraziliby swój stosunek do tego, co
się dzieje. Wszyscy śmialiby się z tego naszego kapitalizmu. I z tych nieszczęśli­
wych, wyłączonych, i z tych puszących się, nowych polskich bogaczy. Henry
Miller powiedział kiedyś: „Gdyby gówno stało się wartością, biedacy rodziliby
się bez dupy". Uważam, że właśnie to się już stało. To byśmy najbardziej atakowali
ze Zdziśkiem i J a n k i e m . Dzisiaj byliby nieocenieni, dużo bardziej niż wtedy.
Lepiej traktowałbym obecną rzeczywistość, gdybym mógł odreagować to, co
dzieje się wokół. Gdy jest rozbrojona, przestaje być groźna. Cóż lepszego od
śmiechu, który jest dzisiaj jeszcze bardziej w cenie! Nie rechot, ale śmiech - mówi
Andrzej Kondratiuk.
- Gdyby pojawili się tu nagle Himilsbach i Maklakiewicz, zrobiłbym z nimi
film. Przede wszystkim dlatego, że bardzo lubiłem z nimi pracować. Wydaje mi
się, iż w dzisiejszych czasach oni jeszcze bardziej niż kiedyś odstawaliby od tego,
co dzieje się wokół nas. Przedtem, m i m o wszystko, byli jednak jakoś tolerowani,
dzisiaj, obawiam się, zostaliby zepchnięci na zupełny margines - uważa Marek
Piwowski.

11. W n i e b o w z i ę c i . . .
Kiedyś podobno zaproponowano Zdzisławowi Maklakiewiczowi reżyserowanie
„Ślubów panieńskich" hrabiego Aleksandra Fredry w niewielkim prowincjonal­
n y m teatrze. Oto co wyniknęło z tego artystycznego wyzwania.
- Kupiłem fajkę, beret i pojechałem - opowiadał potem Maklak. - Przez cały
czas wszystkie aktorki chciały iść ze m n ą do łóżka. Klara, Aniela... A ja nic. Nie
tykam wódki, reżyseruję. Dopiero po premierowym bankiecie budzę się w łóżku,
wyciągam rękę, czuję jakieś włosy. Otwieram oczy, patrzę - siwe. Była to siedem­
dziesięcioletnia suflerka z teatru, która powiedziała, wymawiając bezbłędnie
aktorskie, dźwięczne, przedniojęzykowo-zębowe „ł": „Kolega był wspaniałłły".
- Maklakiewicz tak n a p r a w d ę nigdy nie był ze swej n a t u r y i t e m p e r a m e n t u
aktorem teatralnym. Nie miał też na przykład powszechnej wówczas maniery
w y m a w i a n i a przez „adeptów szkoły lwowskiej" charakterystycznego przednio-
językowego „ł". Był więc wśród zdecydowanej mniejszości tych, którzy wówczas
grali bardzo naturalnie - ocenia Feridun Erol. Ta cecha sprawiła, że jako jeden
z nielicznych aktorów zawodowych znalazł wspólny język z amatorami podczas
kręcenia „Rejsu", przede wszystkim z Himilsbachem. Kiedy koledzy Maklakiewi-
cza z teatru biegali za M a r k i e m Piwowskim, żądając od niego swoich kwestii
napisanych na maszynie, M a k l a k wolał s a m wymyślać swoje dialogi albo
zaprzyjaźnić się z naturszczykiem, z którym za chwilę miał stanąć przed kamerą.
Maklakiewicz, jako aktor, co rzadko się zdarza, zapisywał sceny i dla siebie, i dla partnera.
Dziwną rzeczą jest to, że w niewielu wypadkach myśmy stosowali się do dialogu zapisanego
w scenopisie. Myśmy się nie uczyli ról sumiennie. Staraliśmy się te role zrozumieć. Makla­
kiewicz nie obnosił się ze swoim aktorstwem. Ja odnoszę wrażenie, że jego popularność
do pewnego stopnia nawet mu ciążyła - mówił o przyjacielu J a n Himilsbach.
65

65
Przemysław Szubartowicz, „Radość zmyślonego świata", „Trybuna", 16-17 września 2000 r.

162
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O MALUTKIE

Inżynier Mamon (Maklakiewicz) mówit w „Rejsie": Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle".

Teatr był więc dla Maklakiewicza nie świątynią sztuki, ale raczej miejscem
towarzyskich spotkań i zabawy, a nade wszystko tematem niezliczonych anegdot,
dykteryjek i - jak by powiedział Bareja - śmiesznych żartów. W stwierdzeniu
inżyniera M a m o n i a „Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle" było więc
sporo prawdy o s a m y m Makłaku.
- Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi, ale mieszkanie ma sześć pokoi. To jest
mieszkanie mojej cioci. W tych sześciu pokojach są rodzinne meble, a pomiędzy
tymi meblami chodzi jakaś taka tradycja i ta tradycja - w tym momencie opo­
wiadający anegdotę w filmie o Zdzisławie Maklakiewiczu Tomasz Lengren sam
łapie się za gardło - jakoś kieruje przez życie. Ciocia mówi do mnie: „Zdzisieńku,
wpadnij na obiad". Ale ja wiem, jak to będzie. Sami porządni ludzie: bankowiec,
ginekolog, weterynarz i ja jeden - artysta.
- Czy to prawda, że w waszym środowisku aktorskim jest tak strasznie nie­
moralnie, takie straszne rzeczy się dzieją? - pyta ciocia Maklakiewicza.
- Tak, to prawda - odpowiada.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Przychodzimy do teatru przed p o ł u d n i e m na próby. Na scenie
główna rola próbuje, a my t a m z koleżankami czy to w garderobie męskiej, czy
żeńskiej, to sobie popijamy i jak człowiek zostanie sam na sam, to jakiś stosu­
n e k płciowy i się próba kończy. Przychodzimy p o t e m wieczorem na przedsta­
wienie i tak samo. Jak główna rola, to nie, absolutnie, bo to trzeba dużo tekstu
się nauczyć. Jak taka mniejsza rola, to czemu nie, a ja gram właśnie takie role.

163
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Wypiję jakąś seteczkę, piweczko, jakaś kobietka jest rozwiedziona, więc ma pu­
ste mieszkanie. Ja t a m w p a d a m , troszkę stosunku płciowego...
- Bój się Boga, Zdzisiu, i to tak codziennie! - zatamuje ręce ciocia.
- Nie ciociu, poniedziałki m a m y wolne!

- Znałem go jeszcze za jego najlepszych czasów, kiedy świetnie prezentował,


bo przecież dużo jest w nich aktorstwa, swoje anegdoty. Kiedyś odgrywałem te
jego scenki t e a t r a l n e w Sopocie. Wówczas żona Bobka Kobieli, Małgorzata,
powiedziała mi, że jestem lepszy od Maklakiewicza. Prawda jest taka, że on sam
z u p ł y w e m lat grywał swoje historie coraz to gorzej. Dawała mu w k o ś ć . . .
powiedzmy, no, ta jego cukrzyca - m ó w i Tomasz Lengren.
Ciocia Maklakiewicza nie została pocieszona informacją, że jeden dzień w ty­
godniu teatr jest zamknięty. Jej Zdzisieniek był przecież szczególnie narażony
na niemoralne praktyki we wtorek, środę, czwartek, piątek, sobotę i niedzielę,
ponieważ zazwyczaj grywał epizody, z których potrafił jednak, dzięki poczuciu
h u m o r u i finezji, stworzyć w a ż n e kreacje. „Jak masz główną rolę, to możesz
zagrać raz lepiej, a raz gorzej, a gdy dostajesz epizod, to masz tylko swoje pięć
m i n u t i w t e d y musisz zagrać perełkę" - uczył młodszych kolegów, mówiąc im,

Bobek w obiektywie swojego przyjaciela Andrzeja Kondratiuka.

164
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O MALUTKIE

Zbyszek Cybulski zagrat razem z Maklakiewiczem w czterech filmach

że aktor nie jest po to, żeby j e m u było lepiej, lecz aby było lepiej ludziom, którzy
go oglądają.
Debiutował 24 lutego 1951 roku w w a r s z a w s k i m teatrze Syrena. W latach
1958-1962 był aktorem teatru Wybrzeże w Gdańsku. Wówczas współpracował
z t e a t r z y k i e m B i m - B o m . Tam spotkał swojego a k t o r s k i e g o idola, Zbyszka
Cybulskiego (obaj byli urodzeni w 1927 roku), który także twierdził, że studenci
aktorstwa potrafią wymawiać piękne sceniczne „ł", ale nie rozumieją swojego
zawodu. Wspólnie zagrali w dwóch spektaklach reżyserowanych przez Zbyszka
Cybulskiego i Bogumiła Kobiele. Maklakiewicz był więc m i n i s t r e m w sztuce
„Jonasz i Błazen" Jerzego Broszkiewicza oraz J a n e m IV, królem Serdanii,
w „Królu" R. Flersa, G. Cavailleta i E. Arene'a. Do obu spektakli - nawiązując
do szczytnych tradycji rodzinnych - napisał też muzykę.
W tamtym okresie nie był jeszcze popularnym aktorem, tak jak nieco lewicujący
Zbigniew Cybulski i odrobinę mieszczański Bogumił Kobiela, którzy tworzyli
niezwykłą parę przyjaciół. W Sopocie dzielili mieszkanie oraz żółty motocykl
SHL. Raz jednak się pokłócili. Cybulski postanowił bowiem zrobić Bobkowi dość
okrutny żart. Miał znajomego ubeka z prawdziwym pistoletem i piękną żoną,
która zaczęła - jako miłośniczka kina - pisywać do Kobieli n a m i ę t n e listy.
W końcu zaaranżowała n a w e t intymną schadzkę. W kulminacyjnym momencie
otworzyły się drzwi do sypialni i stanął w nich mąż wielbicielki talentu Bobka
z prawdziwym pistoletem wymierzonym w jego głowę. Aktor zamarł w przerażeniu.
Wówczas otworzyły się drugie drzwi. Stał w nich prawie cały zespół Bim-Bomu.
Najgłośniej śmiał się Cybulski.
Zemsta podobno jest rozkoszą bogów. Bogumił Kobiela zorganizował przyja­
cielowi, z którym od czasu tego kawału nie rozmawiał, poranny wywiad radiowy.
Po początkowej wymianie standardowych, kurtuazyjnych kwestii wschodząca
gwiazda polskiego kina usłyszała pytanie: „Co p a n sądzi o sytuacji lewicującej
młodzieży w Kostaryce?". Niestety, Zbyszek Cybulski nie miał absolutnie żadnego
zdania na ten temat. W radiu zapadła długa cisza. Rachunki zostały wyrównane.
Zapewne to właśnie zdarzenie zainspirowało Maklakiewicza do wymyślenia

165
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

tajnego hasła: „Wywiad, kontrwywiad, Kostaryka", stosowanego przy wejściu


do Bristolu albo Hotelu Europejskiego.
Maklak razem ze Zbyszkiem Cybulskim wystąpili w czterech filmach: „Jak
być kochaną", „Rękopisie znalezionym w Saragossie", „Salcie" oraz komedii
„Cała naprzód". Wspólnie zagrali też w świetnej sztuce Michaela Gazzo „Kape­
lusz pełen deszczu" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Maklakiewicz stworzył t a m
chyba najbardziej znaną swoją kreację teatralną - dealera narkotyków noszącego
p s e u d o n i m Matka. Od połowy lat 60. grywał już niemal wyłącznie w filmach;
w teatrze - m i m o posiadania formalnego angażu - występował dość rzadko.
Najpierw trochę we Wrocławiu, p o t e m w Warszawie. W latach 1967 do 1969
należał do zespołu Teatru Starego w Krakowie.
- Przeszedł do nas na zaproszenie Zygmunta Hubnera - w s p o m i n a Kazimierz
Kaczor, aktor Teatru Starego w Krakowie w latach 1965-1973. - Przyniósł coś
do tej pory mi nieznanego, swój własny świat fantazji, przetworzonej rzeczywi­
stości, autorskich scenariuszy i bogactwo przeżyć - prawdziwych lub wymyślo­
nych. Nie stronił też od kieliszka, więc był świetnym k o m p a n e m . Ponadto
wniósł do naszej krakowskiej trupy echo nieznanego n a m wielkiego, kolorowego
świata filmu i powiew Warszawy. My wówczas z aktorów filmowych mieliśmy
tylko J a n k a Nowickiego i Franka Pieczkę, który grał w „Czterech pancernych".
Zaprzyjaźniłem się z Maklakiewiczem i kiedyś mu powiedziałem, jak b a r d z o
mu zazdroszczę tego, że zagrał w tylu filmach, że z niego taki fajny aktor, że
jest kimś, a te moje d w a epizodziki w kinie to się w ogóle nie liczą. „Kaziu, nic
się nie m a r t w i pamiętaj, że przyjdzie czas i na ciebie. Im później, t y m lepiej;
lepiej zniesiesz sukces i mniej cię będzie bolała porażka" - pouczał. - „No, ale ja
to b y m chciał już, od razu" - odpowiedziałem. „Wszystko przyjdzie, poczekaj,
poczekaj". Potem, podczas jednej z naszych rozmów na planie „Polskich dróg",
z radością w głosie zwróciłem się do niego: „Mnie się też udało, a pamiętasz
naszą rozmowę o sukcesie?". „ Nie pamiętam, ale mi ją powtórz" - odpowiedział.
Po chwili dodał: - „No widzisz, czasami m i e w a m rację!".
Zdzisław Maklakiewicz niedługo występował na deskach krakowskiego teatru,
wkrótce wrócił do Warszawy, gdzie angaż do Teatru Narodowego zaproponował
mu Adam Hanuszkiewicz. Miał tam grać minimalnie, przede wszystkim epizody.
Jego g ł ó w n y m z a d a n i e m było n a t o m i a s t „robienie atmosfery w zespole".
Propozycja została przyjęta, a p o t e m z właściwą sobie ironią Maklakiewicz
w ten oto sposób opowiadał o tym zdarzeniu: „Pewnego dnia dostałem telegram:
ANGAŻUJĘ. HANUSZKIEWICZ. Moja odpowiedź była krótka: GRATULUJĘ.
MAKLAKIEWICZ".
- Nie grał głównych ról, nie miał dużo tekstu i przychodził do teatru już nieco
podpity. Raz postawiłem go pod ścianę. Powiedziałem, że d a m mu po pysku, jak
się za siebie nie weźmie. Tłumaczyłem, że jest mi bardzo bliski i nie mogę patrzeć,
jak się stacza. Ostrzegałem, że niedługo będzie pił pod kioskiem wodę brzozową.
Spuścił oczy. Nie powiedział ani słowa. Na drugi dzień gramy w „Nieboskiej
komedii". Potem wchodzę do mojej garderoby, a t a m paczka świąteczno-imieni-
n o w a . Bibułka. Różowa wstążeczka. Biorę paczkę do ręki. Ciężka. Otwieram,
a w środku strażacka siekierka. Na trzonku napis: „Jeśli musisz to tym, a nie

166
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

słowem, bo boli. Maklak". To był nadzwyczajnie wrażliwy człowiek, schowany


pod maską kpiarza - opowiada A d a m Hanuszkiewicz.
Tak. Maklakiewicz kpił ze wszystkiego, przede wszystkim j e d n a k ze swojego
aktorstwa.
- Ja jestem fachura, jak wychodzę na scenę, to jest to przestrzeń święta. W ma­
łym teatrze daję cztery kroki i jestem na środku sceny. Ale ja jestem rzemieślnik,
ja m a m to przemyślane i te cztery kroki idę trzy sekundy, niosąc tę halabardę
albo tacę na środek sceny, i trzymam wtedy publiczność w napięciu, o tak, za
mordę. Oddaję tę halabardę albo tacę w rekwizytorni. Wychodzę wyjściem dla
artystów. Podchodzi jakiś facet. „Pan Maklakiewicz?" - pyta. „Tak". „To pan mnie
trzymał trzy sekundy za mordę". „Ja". „To teraz ja pana potrzymam".
Nie należy j e d n a k rezygnować - twierdził m i m o wszystko Maklakiewicz -
z u p r a w i a n i a k u n s z t u aktorskiego, chociaż w zasadzie publiczność nie jest
w y c h o w a n a dla sztuki.
- Kiedyś na spotkaniu z aktorami powiedziałem, że trzeba trzymać widownię
w wielkim skupieniu, „za m o r d ę " . Tłumaczyłem im, że należy rozpocząć spek­
takl z przesłaniem: „A teraz w a m powiem coś, czego w życiu nie słyszeliście!".
Po przedstawieniu Zdzisiek podszedł do mnie i szepnął: „Zrobiłem, jak kazałeś.
Ale zaraz po wyjściu z teatru podeszło do m n i e dwóch d w u m e t r o w y c h drybla­
sów i zapytało: Czy to pan przez dwie godziny trzymał nas za mordę?" - wyjaśnia
genezę anegdoty Adam Hanuszkiewicz.
- Maklakiewicz był niezrównany w opowieści o istocie aktorstwa. Nie tylko
w sensie teoretycznym, i jego uwagi adresowane do kolegów i koleżanek były
bardzo trafne. Sam j e d n a k nigdy się nie zdobył na wyrażenie pełni swojego
talentu - uważa Gustaw Holoubek . 6 6

Jako wybitny kawiarniany teoretyk sztuki aktorskiej sformułował tzw. zasadę


klamki, stanowiącą rozwinięcie jego ogólnej teorii filmu „czarne-białe". Spoj­
rzenie aktora m u s i coś wyrażać - twierdził. Dlatego nie może się on zwyczajnie
przypatrywać swoim rozmówcom. Należy najpierw swój wzrok skierować na
klamkę, a następnie przenieść spojrzenie - nic w n i m nie zmieniając - na swo­
jego interlokutora. Wówczas spojrzenie aktora będzie zdecydowanie bardziej
interesujące, a jego twarz będzie coś wyrażała. To miał być sposób na doskona­
lenie warsztatu polskich aktorów. Inżynier M a m o n w „Rejsie" tłumaczył przecież
Sidorowskiemu: „Niech p a n weźmie na przykład aktora, proszę pana, zagra­
nicznego, to ten aktor zagraniczny, proszę pana, to jego twarz coś, wie pan, nie
wiem, jak tutaj, t r u d n o mi w tej chwili powiedzieć, wie pan, coś takiego wyraża,
wie pan, jakoś tak, no, no, wie pan, o co mi chodzi. A polski aktor, proszę pana.
To jest pustka. Pustka, proszę pana. Nic, absolutnie nic!".
Jedna z ulubionych kwestii Maklaka trafiła do sztuki teatralnej braci Kondra­
tiuków „Remont", której premiera odbyła się w 1979 roku w gnieźnieńskim
Teatrze im. Fredry . B o h a t e r sztuki, Zdzisławek, czyli alter ego Zdzisława
6 7

66
Wypowiedź w telewizyjnym filmie „Zdzisław Maklakiewicz".
67
„Remont" w reżyserii Janusza Kondratiuka pokazał też Teatr TV ( 1 2 . 0 1 . 1 9 8 7 ) . W spektaklu
wystąpili Zofia Merle (Pani Krystyna), Piotr Fronczewski (Zdzisławek, czyli Maklakiewicz), Jerzy
Kamas (Pan Janek, czyli Himilsbach) oraz Krzysztof Tyniec (Pan Stasio).

167
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O MALUTKIE

Maklakiewicza, wygłasza taką oto tyradę: „Po co aktor ma wzburzyć widownię?


Jeżeli aktor wzburzy widownię, to co? Widownia wzburzona wyjdzie z teatru,
wsiądzie do autobusów, do tramwajów czy do taksówek, jeżeli jest bardziej za­
można. I wróci do domu. I koniec opowiadania jest".
- To było jego drugie najczęściej używane powiedzenie po zawołaniu „klamka
- k l a m k a " . W rzeczywistości całe o p o w i a d a n i e zaczynało się j e d n a k nieco
inaczej, niecenzuralnym zwrotem: „Na chuj aktor ma wzburzyć w i d o w n i ę " -
śmieje się Andrzej Kondratiuk.
Czy Himilsbach próbował swoich sił aktorskich nie tylko w filmie, ale również
na scenie? Sam opowiadał, jak to otrzymał propozycję zagrania Hamleta w jed­
n y m z łódzkich teatrów. Zaproszono go na dziesiątą rano. Zjawił się punktualnie
z w y k u t y m na blachę monologiem duńskiego księcia. Otrzymał ludzką czaszkę
i kostium z epoki, ale nie wpuszczono go na scenę. Zaczęły się próby - tańczyły
dziewczyny z baletu, ktoś śpiewał. Działania artystyczne bardzo się przeciągały,
więc Himilsbach czekał grzecznie na swoją kolej za kulisami, ma się rozumieć,
przy barze. No, a kiedy wreszcie miał wyrecytować: „Być albo nie być", to nie
m o ż n a było już go wpuścić na scenę. Od tamtej pory twierdził, że „Hamlet to
kiepska rola, a Ofelia to zwykła s z m a t a " . Rozżalony t a k i m o b r o t e m sprawy
doszedł również do przekonania, że najsłynniejszy d r a m a t Williama Szekspira
jest źle interpretowany przez współczesnych. „Niedawno szedłem Wiejską
i spotkałem Holoubka. Mówię m u : «Panie Gustawie, dzisiaj źle grają Hamleta,
bo to wcale nie był piękny młodzieniec, tylko garbaty staruch i chodziło mu tylko
o władzę. A Ofelia to była stara dziwka i nikt już jej nie chciał. Dlatego dostała
o b ł ę d u » " . - opowiadał Himilsbach w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego".
68

Twierdził również, że w całym swoim życiu „był wszystkiego w teatrze półtora


raza". J e d n o przedstawienie widział w całości, a z drugiego musiał wyjść po
przerwie, bo mieszkał wtedy z żoną w Międzylesiu i bał się, że ucieknie im
ostatni pociąg!
- Do Teatru Narodowego angażowałem nie tylko Maklakiewicza, ale również
Himilsbacha - wspomina Hanuszkiewicz. - On stawia mi warunki nie do przyjęcia,
a ja je j e d n a k przyjmuję. Taka właśnie komediowa scenka, odegrana w m o i m
dyrektorskim gabinecie, została kiedyś zarejestrowana przez k a m e r ę . Potem
zamieniliśmy się rolami - on był szefem, a ja a k t o r e m , który szuka pracy
w Teatrze Narodowym. To były jego autokreacje. Potem mi zresztą opowiadał,
że po powrocie do d o m u przebierał się w szlafrok i zakładał miękkie bambosze.
Tam był mieszczuchem, Dulskim, który nie ma nic wspólnego z jego zasadniczą
kreacją proletariusza.
Himilsbach nie zrobił kariery w teatrze, który uważał za sztuczny i oderwany
od p r a w d z i w e g o życia. Był a k t o r e m wyłącznie filmowym, u c h o d z ą c y m
w powszechnej opinii za niekwestionowanego króla polskich naturszczyków,
których przygoda z k i n e m tak n a p r a w d ę zaczęła się w roku 1932. Wówczas to
reżyser Aleksander Ford z a t r u d n i ł ulicznych gazeciarzy, aby zagrali samych

Zbigniew Jerzyna, „Łatwiej kamienie tłuc. Z Janem Himilsbachem rozmawia Zbigniew Jerzyna",
68

„Przegląd Tygodniowy", 17 marca 1985 r.

168
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

Jan Himilsbach - król polskich naturszczyków.

siebie w „Legionie ulicy". Wystąpi! t a m również w roli Władka Tadeusz Fijewski,


n a z w a n y potem „złotowłosym u r w i s e m ekranu", którego był to już dziewiąty
film (debiutował w obrazie H. Szaro „Zew krwi"). Wreszcie w 1935 roku zdał
egzamin na studia do Państwowego Instytutu Sztuki Aktorskiej. Podobno później
uważający się za gwiazdę Tadeusz Fijewski odmówił zagrania w filmie z tak
niekonwencjonalnym aktorem, jakim był Himilsbach.
- J a n e k żalił mi się kiedyś na Fijewskiego. Już na planie filmowym doszło do
a w a n t u r y z reżyserem, który jakoś załagodził sytuację. W końcu zdaje się, że
j e d n a k r a z e m zagrali - o p o w i a d a J a n u s z Kłosiński, n a z y w a n y Nikiforem
polskiego kina. Do tego zdarzenia mogło dojść podczas kręcenia „Na przełaj"
J a n u s z a Łęskiego albo k o m e d i i Tadeusza C h m i e l e w s k i e g o „Wiosna, p a n i e
sierżancie", bo właśnie w tych dwóch filmach wspólnie wystąpili. Podobno, jak
twierdził sam aktor-kamieniarz, także Andrzej Wajda mówił kiedyś, że dopóki on
żyje, Himilsbach nie zagra ani u niego, ani w jego zespole filmowym.
- Maklakiewicz powiedział mi kiedyś: „Jak to dobrze, że nie dostałeś się do
szkoły filmowej, bo t a m by cię zepsuli, a ty świetnie dasz sobie radę". Miał ra­
cję - zagrałem już w trzystu filmach - m ó w i Zbigniew Buczkowski, o którym
Andrzej Kondratiuk powiada, że ma do dzisiaj dar imitowania naturszczyka.
J e d n a k równość aktorów profesjonalnych i niezawodowych obowiązywała tylko
w sferze artystycznej. W finansowej już nie. Urzędnicy kinematografii starali się
bowiem dokładnie przestrzegać n a w e t najgłupszych przepisów.
- Z J a n k i e m zawsze walczyliśmy o honoraria. Nie mieliśmy dyplomów, więc
pod względem finansowym znacznie gorzej nas traktowano niż profesjonalnych
aktorów. Chociaż i tak dostawaliśmy specjalne ministerialne stawki. W połowie
lat siedemdziesiątych było to półtora tysiąca za dzień zdjęciowy, gdy zwyczaj­
n y m statystom płacono trzysta siedemdziesiąt pięć złotych. To właśnie J a n e k
namówił mnie, żeby w osiemdziesiątym szóstym zdać eksternistycznie egzamin
aktorski; po n i m m o g ł e m już d o s t a w a ć taką samą gażę jak sławny G u s t a w
Holoubek czy Roman Wilhelmi - puentuje Buczkowski.
Na czym polega siła a m a t o r ó w w kinie? Tak odpowiadał na to pytanie Marek
Piwowski: Jestem bardziej wyczulony na naturalność grania niż wyćwiczone formy

169
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

ekspresji. Zawsze przeszkadzał mi fałsz aktorów szkolonych, by w teatrze mówić'do ostatnie­


go rzędu. Poza tym zawodowcy bywają przewidywalni w swoich reakcjach, natomiast ci,
którzy na zdjęcia próbne przed „Rejsem" przychodzili z ulicy, mieli taki bagaż życiowych
doświadczeń i tyle sposobów rozwiązywania każdej sceny, że siedziałem z rozdziawioną
gębą. Oczywiście na planie trzeba było ich przeszkolić, jak stawać przed kamerą, jak chodzić.
Ale tego można nauczyć, natomiast naturalności i autentyczności - nie. Naturszczycy
w świetle reflektorów czuli się na początku zagubieni, mogłem kręcić ich z ukrycia, ale
znalazłem inny sposób. Zacząłem się z nimi bratać. Po trzech dniach zaczęli być otwarci
i szczerzy . Marek Piwowski w swojej pracy z aktorami nieprofesjonalnymi sto­
69

sował niekonwencjonalne sposoby reżyserowania. Kiedyś j e d e n z nich dostał


proste zadanie: miał zagrać zdziwienie po wejściu na salę pełną ludzi. Reżyser
poustawiał w różnych miejscach tabliczki z n u m e r k a m i i kazał aktorowi szukać
wzrokiem kolejnych liczb.
- J a n k a i Zdziśka łączyła duża przyjaźń i serdeczność. Czasem j e d n a k poja­
wiała się także zazdrość tekściarza i aktora. Kiedy Zdzisiek powiedział dobrą
k w e s t i ę , to J a n e k był o nią zazdrosny. Kiedy J a n e k coś dobrze odegrał, to
M a k l a k był zazdrosny o zaprezentowaną przez niego kreację. „Ja m u s i a ł e m
kończyć szkołę aktorską, a ty nic" - mówił. Ich fenomen polegał na tym, że cały
czas pomiędzy n i m i trwał swoisty ping-pong, ciągła gra - w s p o m i n a Andrzej
Kondratiuk.
- To było ciągłe przyciąganie się i odpychanie - dodaje Marek Piwowski.
- Ich relacje były skomplikowane, to było ciągłe falowanie. Trochę się unieśli,
potem spadli albo jeden się uniósł, a drugi nic. Czasem prezentowali wobec siebie
niechęć i złośliwości, szczególnie Janek był taki w stosunku do Zdzisia. Bywało
też tak, iż razem wznosili się na bardzo wysoki poziom. Wtedy kwitowali gdzieś
ponad ziemią, a metafizyczne tematy unosiły ich w górę. Budziło to mój zachwyt,
odsłaniali wtedy bowiem wielkie pokłady inteligencji i h u m o r u . Na te krótkie
m o m e n t y warto było czekać - opowiada Kazimierz Kaczor.
Dziewięćdziesiątych pracy aktora, dziewięćdziesiątych całego wysiłku polega na tym, aby
wczuć się w rolę, aby ją zrozumieć i zgłębić duchowo. Gdy to się stanie - rola jest już właś­
ciwie przygotowana . - pisał na początku ubiegłego stulecia słynny rosyjski teoretyk
70

sztuki aktorskiej Konstanty Stanisławski. Odrodzenie tak zwanej metody Stani­


sławskiego nastąpiło za sprawą kina amerykańskiego w latach 60. Gwiazdy
e k r a n u za wszelką cenę pragnęły u p o d o b n i ć się do k r e o w a n y c h przez siebie
postaci. Także fizycznie. Robert de Niro, przygotowując się do zagrania tytułowego
bohatera w filmie „Wściekły Byk" Martina Scorsese, przytył 32 kilo. Wcielając
się w rolę narkomana w „Krwawej mamie", stracił z kolei 15 kilogramów. Pił samą
wodę, postarał się n a w e t o wysypkę na twarzy. Wszystko po to, aby wyglądać jak
prawdziwy narkoman. Otrzymawszy główną rolę w „Przebudzeniu", kilka tygodni
spędził na obserwacji pacjentów szpitala psychiatrycznego. Podobnie postąpił
Dustin Hoffman, przygotowując się do zagrania w filmie „Rain M a n " .

69
Krzysztof Feusette, „Naturalny wyraz twarzy", „Rzeczpospolita", 22 sierpnia 2002 r.
70
Konstanty Stanisławski, „Moje życie w sztuce", tłumaczenie polskie Z. Petersonowa, Warszawa
1951, str. 423.

170
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

Maklakiewicz i Himilsbach upodobnili się do kreowanych przez siebie bohaterów.


Życie stato się dla nich filmem, a film życiem.

- Kiedyś po prostu pokazywało się graną postać, a od czasu Stanisławskiego


aktorzy zaczęli je „pierieżywać". Penetracja własnej osobowości, swoich odczuć
oraz próba znalezienia drgających strun, które rezonują i współbrzmią z tym, co
chce się osiągnąć, to jest właśnie metoda Stanisławskiego. Jeśli się gra mordercę,
to trzeba znaleźć w sobie takie pokłady zła, które spowodują, że zaczyna się myśleć,
iż taki facet mógłby n a p r a w d ę zabić. Stąd bierze się wyraz oczu i skupienie,
właściwy ruch ciała, sposób bycia i mówienia, a w konsekwencji budowa całej
postaci. Przypominam sobie odcinek „Polskich dróg" zatytułowany „Lekcja tańca",
w k t ó r y m Zdzisiek zagrał nauczyciela tańca, Karola Marię Fabiankiewicza.
Mojego Kurasia nie ma w tym odcinku, j e d n a k przez trzy dni byłem na planie,
kiedy powstawały sceny z udziałem Maklakiewicza. Bacznie mu się przyglądałem.
To, czego się podjął, było dosyć ryzykowne. Szczególnie przy całej aurze otaczającej
Maklaka - komika, prześmiewcy, fantasty. Zastanawiałem się, czy on, wchodząc
w rolę ewidentnie dramatyczną i penetrującą delikatną materię strachu, god­
ności, rosyjskości, a przy tym wymagającą umiejętności tańca, da sobie radę.
Wiedziałem, że strasznie to chce zagrać, ale bałem się, że mu się jego bohater
nie uda, że będzie śmieszny. Jak potem zobaczyłem, co Zdzisiek wykonał, to wie­
działem, że poszedł bardzo daleko i mu się udało. Miał zresztą poczucie d u m y
z tego powodu. Cieszył się. Z całą delikatnością penetrował głębię przeżyć tego
bohatera. Sam sobie wymyślił, skąd musi pochodzić kreowana przez niego postać.
Uznał, że jeśli zajmuje się baletem, to musi mieć korzenie rosyjskie, stąd profesor
Fabiankiewicz p o w i n i e n trochę kaleczyć polszczyznę - opowiada Kazimierz
Kaczor o b u d o w a n i u przez Maklakiewicza swojej świetnej roli w „Polskich
drogach".
Maklakiewicz i Himilsbach wczuwali się także w role wniebowziętych out­
siderów. Maklak wraz z kolejnymi latami aktorskich doświadczeń coraz mniej
grał, a bardziej był sobą na planie filmowym. Tym s a m y m stylem uprawianego

171
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

aktorstwa zbliżał się do tego, co prezentował przed kamerą Himilsbach. J e d n o ­


cześnie w prawdziwym życiu tak bardzo upodobnili się do kreowanych przez
siebie bohaterów, że z czasem odgrywane role stały się rzeczywistością. Zatarła
się granica między fikcją i prawdą. Życie stało się filmem, film stał się życiem.
M e t o d a aktorska Stanisławskiego została d o p r o w a d z o n a do ostateczności.
„Ludzie, nie gońcie mnie, ja jestem niewinny, ja jestem z filmu" - krzyczy do
wściekłych górali bohater komedii „Jak to się robi", grany przez Himilsbacha.
Podobnie mógł mówić do swojej żony, kiedy kolejny raz wypominała mu nocne
pijaństwo.
- To były dwie wielkie, wyraziste osobowości, dla których granica pomiędzy
życiem a sztuką zupełnie się zatarła. To jest trochę jak z policjantami w Stanach
Zjednoczonych. Nie wiadomo, czy oni naśladują filmy - ruszając się, cedząc słowa
i nosząc ciemne okulary - czy to filmy ich naśladują. Dwie komedie - „Rejs"
i „Wniebowzięci" - zrobiły z n i c h tak w y r a ź n e charaktery, że nie mogli już
oddzielić swojego życia od sztuki - m ó w i Janusz Głowacki.
Słynny reżyser amerykański z początków kina, D. W. Griffith, powiedział kie­
dyś o wielkim amancie srebrnego e k r a n u Rudolfie Valentino, występującym
w „Czterech jeźdźcach Apokalipsy": „Czy ten chłopak n a p r a w d ę gra, czy został
tak perfekcyjnie dobrany do typu, że nie musi grać?". Słowa te da się odnieść
także do Maklakiewicza i Himilsbacha, choć urodą ani jeden, ani drugi nie
przypominał pięknego Rudolfa.
- J a n e k i Zdzisiek tacy się urodzili i drugich takich nie ma i nie będzie. Wy­
obraźmy sobie J a n k a z żoną i p s e m oraz Zdziśka z narzeczoną. Wychodzą na
plażę. To wystarczy, żeby się śmiać. Z czego? Z ich nadmiernej powagi, z tego,
że są spieczeni na raczka, albo może z tego, że mają jakieś ni to galoty, ni to sli­
py? Z tego, że wyglądają jak odbicie w krzywym zwierciadle solidnych miesz­
czan, którzy wreszcie wybrali się na plażę. Pamiętam ten obraz: ja ich takich wi­
działem. Wyglądali przekomicznie, a ja, starając się zachowywać dyskretnie,
ryczałem ze śmiechu. Byli jak Woody Allen, który nic nie m u s i robić i już jest
niebywale śmieszny - mówi Andrzej Kondratiuk.
Maklakiewicz, szczególnie razem z Himilsbachem, wywoływał śmiech również
dlatego, że był nietypowym profesjonalistą, takim, który wolał stolik w Spatifie
niż scenę teatralną. Złośliwcy nazywali go n a w e t aktorem barowym. Według
Gustawa Holoubka był wspaniały na próbach, ale przed kamerą nie potrafił już
tego samego równie dobrze powtórzyć, ogarniała go niemoc i jakiś paraliż.
Kiedy razem kręciliśmy filmy Zdzisio nieraz podchodził do mnie i prosił na bok. A tam
na boku mawiał: „Patrz, stary, uważaj, ja to zagram tak". Igrał tak, jak nikt na świecie
nie potrafi. Potem na planie podawałem komendę: Kamera! Aparat ruszał z cichym brzę­
czeniem i Zdzisio grał jak noga albo w najlepszym wypadku jak zwykły dobry aktor z war­
szawskiego teatru - pisał Tadeusz Konwicki w „Nowym Świecie i okolicach" . 71

- To, co przyszło grać spontanicznie, robił fenomenalnie. Kiedy kazano mu coś


powtórzyć, czuł się zniesmaczony. Miał taką cechę zawodową: na ogół świetnie
potrafił zagrać tylko raz. Tę jego kreację trzeba było n a t y c h m i a s t rejestrować

71
Tadeusz Konwicki, „Nowy Świat i okolice", Czytelnik, Warszawa 1986, str. 69.

172
- PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

kamerą i w ten sposób wykorzystywać jego niezwykły talent aktorski - ocenia


Kazimierz Kaczor.
- Do każdego aktora trzeba mieć indywidualne podejście. Metoda Stanisław­
skiego jest dobra tylko w niektórych w y p a d k a c h - twierdzi Marek Piwowski
i swój pogląd ilustruje taką oto anegdotą: - M a m y aktora, który na planie ma
wykonać bardzo proste zadanie aktorskie. Tymczasem z jego strony zaczynają
mnożyć się dziwne i bardzo szczegółowe pytania. Czy m a m rodzeństwo? Jaki
kolor oczu ma moja starsza siostra? Do której klasy t e c h n i k u m zawodowego
chodzi mój młodszy brat? W końcu zdenerwowany Andrzej Kondratiuk, bo to
on reżyseruje, krzyczy do niego: „Żadnych pytań. Weź tylko swoją dupę i prze­
siądź się z fotela na kanapę!".
- Nie z n a m tej anegdoty - śmieje się reżyser „Wniebowziętych" i przedstawia
swoje zasady zachowania się przed kamerą: - Aktor nie ma myśleć, że gra, ale
m u s i rozumieć, co m ó w i . Im mniej jest się a k t o r e m , tym lepiej. Im bardziej
serio, tym zabawniej - to z kolei reguła, którą rządzi się komedia filmowa.
Raz tylko widziałem Maklakiewicza zdenerwowanego: gdy Andrzej Kondratiuk
w Spatifie twierdził, że aktor za pieniądze zrobi wszystko - pisał Jerzy Gruza, przytacza­
jąc dalej w swoich w s p o m n i e n i a c h taką oto rozmową: - Przebiorę cię w kostium
esesmana i za stawkę każę ci, jako reżyser, deptać polski sztandar.
- Nie będę deptał!
- Będziesz, bo podwoję, potroję stawkę! A poza tym dupa jest do srania, a aktor do grania...
Zdenerwowany Zdzisio zamówił pół litra wódki i nie odezwał się do końca wieczoru do
nikogo. Głęboko to przeżył. Głosił tę sama teorię jeden z ministrów . 72

- Takiej r o z m o w y nigdy nie p r o w a d z i ł e m z Maklakiewiczem - oburza się


Andrzej Kondratiuk. - Nigdy b y m czegoś takiego nie powiedział. Z powodów
estetycznych. Nie popieram hasła ministra Kazimierza Dejmka. Stosuję tutaj
kryteria bardziej estetyczne niż etyczne. Jak tak m o ż n a powiedzieć do aktora?
Można go opierdolić, zrobić mu dziką a w a n t u r ę z emocji, furii, kiedy ni stąd, ni
zowąd instrument, w który się wierzy, zawodzi. Ale ten instrument też ma swo­
ją duszę i godność. A w dodatku poczucie estetyczne, którego inni nie mają. Du­
pa do srania? Nigdy!
Po śmierci Zdzisława Maklakiewicza bracia Kondratiukowie napisali wspo­
m n i a n ą już sztukę zatytułowaną „Remont".
- Sportretowałem w niej J a n k a i Zdziśka, trochę obdzierając ich ze skóry.
Maklakiewicz poznał pewną panią. Nazywał ją ukochaną kapitalistką. Cóż,
każdy ma taką George Sand, na jaką zasługuje. Był wówczas artystą, który
zwątpił w sens u p r a w i a n i a swojego z a w o d u . Przy t y m dzisiejszym chłamie,
r e k l a m a c h i sitcomach, w zderzeniu z oferowaną sieczką wciskającą się ze
wszystkich stron to on był wizjonerem. Uświadomił sobie bowiem, że jego
twórczość jest nikomu niepotrzebna. Wtedy tym nastrojem zniechęcenia - jeszcze
w epoce realnego socjalizmu - wyprzedził swój czas. Przepowiedział u p a d e k
prawdziwej sztuki. „Po co to wszystko - mówił. Będę sobie siedział w salonie,
płonie ogień w kominku, a ja sobie gram na pianinie" - marzył. Towarzyszyłem

72
Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 75.

173
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

Naród ich kochat - uważa Janusz Głowacki.

mu w tej jego w y i m a g i n o w a n e j przygodzie. Ślub miał się odbyć za granicą,


w Bratysławie albo Pradze. J a n e k miał być świadkiem; były wielkie dyskusje,
czy dojrzał do tego, czy chce tylko k u m p l a wpieprzyć w jakąś kabałę. Do ślubu
nie doszło, skończyło się śmiercią Zdziśka. P o t e m opisaliśmy to wszystko
z Januszem. Sztuka miała tytuł „Remont", bo opowiadała o remoncie generalnym
w życiu. Wielka klapa demiurga, który zwątpił w sens tego, co robi - opowiada
Andrzej Kondratiuk.
- Maklakiewicz łapał ludzi za rękę w Spatifie, mówiąc do nich: „Ale jestem
wielki". W gruncie rzeczy zaczął j e d n a k marzyć, żeby sprzedać parę swoich
scenariuszy w RFN i wyjechać z tego kraju - mówił w filmie o Zdzisławie Ma-
klakiewiczu Janusz Głowacki, który tak pisał o parze bohaterów polskiego kina:
Naród ich ciągle kochai. Ale wiadomo, jak to jest z miłością narodu. Kochał, ale nie sza­
nował. Bo szanował to jednak Beatę Tyszkiewicz, po której od razu było wiadomo, że jest

174
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

Odcisk dłoni Zbigniewa Buczkowskiego


na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach.

pani i ma wyższe studia. Oczywiście, i Janek, i Zdzisiu byli za inteligentni, żeby nie
zdawać sobie sprawy z całego małpiarstwa, które się wokół nich wyprawiało. O lepszym
towarzystwie mieli wyrobione zdanie. Ale sobie nie umieli, kurwa, z tym wszystkim pora­
dzie Zwłaszcza że w przeciwieństwie do olbrzymiej większości sławnych pisarzy, reżyserów,
aktorów, krytyków i dziennikarzy - traktowali siebie serio. Przez co wydawali się jeszcze
śmieszniejsi . 73

Chyba j e d n a k nie do końca traktowali siebie nadzwyczaj poważnie.


- Co to jest sława? Nie wiesz, Zdzisiek? - pytał przyjaciela Himilsbach.
- To jest Sława Przybylska. Spotkałem ją nie tak d a w n o na warszawskiej
Starówce, ale w ż a d n y m szczególe nie wyglądała jak sława - usłyszał.
I n n y m razem przy piwie Himilsbach prowadził z Leszkiem Płażewskim
konwersację o literaturze. Po kolejnym kuflu padło pytanie:
- Czy myślisz o Nagrodzie Nobla?
Janek się głęboko zamyślił i po chwili odparł: „Powiem ci poważnie i szczerze:
n i e " - opowiada Leszek Płażewski.
- Po zagraniu w „Dziewczynach do wzięcia" stałem się p o p u l a r n y Kiedyś
podszedł do m n i e na ulicy jakiś facet. „Pan Buczkowski?". „Tak". „Ja p a n a
widziałem w filmie. J e s t e m p a n a ulubieńcem - m ó w i i ściska m n i e za rękę. -
Niech mi p a n da dwa złote" - opowiada o własnej sławie Zbigniew Buczkowski.

75
Janusz Głowacki, „Ścieki, skrzeki, karaluchy: utwory prawie wszystkie", op. cit., str. 733.

175
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

Podobieństwo Himilsbacha do Spencera Tracy oraz Kirka Douglasa, jak niesie


legenda, sprawiło, że otworzyła się przed n i m wielka kariera w Hollywood.
Kiedyś więc chwalił się nawet, że rolę w filmie zaproponował mu sam Steven
Spielberg. Pod j e d n y m w a r u n k i e m : musiał nauczyć się angielskiego.
- I co, uczysz się? - pytali znajomi.
- Nie. Jeszcze nie. Spielberg się rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak
ten chuj - odpowiadał Himilsbach, który jeszcze w latach 60. w kabarecie Pod
Egidą prezentował swój autobiograficzny monolog „Droga kariery" z t o m u
„Monidło". Zaczynał on się t a k i m oto zdaniem: „Miałem przed sobą świetną
przyszłość jako starszy grabarz, tym bardziej że z jednej strony byłem partyjny,
a z drugiej należałem do kółka różańcowego".
- W siedemdziesiątym czwartym albo piątym mieliśmy w Stodole całonocny
jubileuszowy występ kabaretu Pod Egidą. Na sali siedzieli różni notable, wśród
nich były premier Józef Cyrankiewicz i naczelny „Polityki" Mieczysław Rakowski.
Był także Himilsbach, który bardzo często do nas przychodził. J a n e k był na
„lekkim hobby". Najpierw koniecznie chciał pobić Cyrankiewicza. Potem wdarł
się na scenę. Próbował go spacyfikować Jonasz Kofta - bez rezultatu. Gdy on
nie dał rady, ja zacząłem szamotać się z J a n k i e m . Wszystko to trwało dobrych
parę m i n u t . Wreszcie padła ze sceny jego słynna kwestia: „Zejdę, jak Gierek
ustąpi!" - w s p o m i n a J a n Pietrzak.
Wykluczał ze swego życia potrzebę jakiegokolwiek prestiżu. Świadomie przedstawiał się
pewnym oczom gorzej niż lepiej. Liczył na przerażenie duszy mieszczańskiej, która tkwi
w każdym z nas. (...) Był poza środowiskowymi podziałami. Kiedy na jakimś zebraniu
kilku autorów zaczęło się ostro domagać wydania swoich zatrzymanych książek, Jasio
wszedł na trybunę i powiedział skromnie, że jemu nie chodzi o wydawanie, tylko błaga
pewnego edytora, żeby mu oddał maszynopis powieści o Marianie Buczku, jaki złożył 20
lat temu - pisał Krzysztof Mętrak. Ta książka Himilsbacha obrosła legendą.
74

Pokazał w niej Mariana Buczka jako bohatera, który wszystkich swoich bojowych
wyczynów dokonał, będąc pod znacznym w p ł y w e m elementów baśniowych.
Takie szarganie p o m n i k o w e j postaci Polski Ludowej było oczywiście nie do
zaakceptowania przez cenzurę. Do tego liczba fantastycznych przygód Mariana
Buczka czyniła z niego raczej p o s z u k i w a c z a złota z Klondike i n a ł o g o w e g o
alkoholika niż działacza ruchu robotniczego. Jedna z redaktorek w wydawnictwie
powiedziała n a w e t Himilsbachowi: „Panie J a n k u , to niemożliwe, aby j e d e n
człowiek tyle przeżył!". Ostatnio fragment powieści o Marianie Buczku odna­
lazł się i został opublikowany. Widać, że jest to książka pisana na zamówienie,
przypomina bowiem radzieckie opowiadania o Czapajewie.
- Buczek i Urlich - powiedział. - Zabierać swoje rzeczy i chodźcie ze mną.
- Wy zaczekajcie tu... - palcem pokazał miejsce Urlichowi, gdzie ma zaczekać -a wy
chodźcie ze mną.
Zeszli po schodach o piętro niżej...
- Przecież tu jest „bandycki oddział" - powiedział Buczek i cofnął się do tyłu.
-To co z tego?

74
Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

176
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

- Jestem polityczny - zaprotestował.


- Ja tam się nie znam, jaki wy jesteście.
W tej chwili stanął przed nimi oddziałowy z „bandyckiego".
- Co to za człowiek? - zapytał, wskazując na Buczka.
-Z góry.
-Co z nim zrobić?
- Żonie zaprowadź.
- No, no.
- Pod trzynastkę zamknąć. Rozkaz naczelnika.
Otworzono kratę i Buczek w milczeniu przekroczył próg nowego oddziału . 75

Kreując postać nauczyciela tańca w „Polskich drogach", Zdzisław Maklakiewicz


pokazał, jak p o w i n n o się umierać: do końca będąc w i e r n y m swoim ideałom.
Podobnie zachował się i w swoim życiu. Parę tygodni przed śmiercią widziano
go o piątej n a d r a n e m , paradującego na Dworcu Centralnym w Warszawie
w r o z p i ę t y m k o ż u c h u z a r z u c o n y m na r a m i o n a . W r ę k u t r z y m a ł b u t e l k ę . Za
n i m ciągnęła kapela cygańska. Znowu wypił zbyt dużo. A miał zaawansowaną
cukrzycę. J a n u s z Głowacki zawsze powtarzał, że w czasach, kiedy w d o b r y m
t o n i e było m a r n o w a n i e talentów, „Zdzisio robił to w sposób n i e z r ó w n a n y " .
- Krytycznego dnia dwie znajome panie nie najcięższych obyczajów - Janek
mówił o nich „kurwy lekkiego prowadzenia" - poprosiły Zdziśka, aby pomógł im
dostać się do tzw. kamieniołomu w hotelu Bristol. Był zawsze dżentelmenem,
więc nie odmówił pomocy. Przy wejściu wywiązała się awantura, wezwano mili­
cję. Podobno dostał pałką. Nieprzytomny leżał na Krakowskim Przedmieściu. Ja­
koś dotarł do mamy, ale wkrótce potem u m a r ł - opowiada Andrzej Kondratiuk.
- Zawsze w y d a w a ł o mi się, że tacy giganci j a k Maklakiewicz nigdy nie
umierają - m ó w i Feridun Erol. Gazety zamieściły oficjalny i bardzo lakoniczny
PAP-owski k o m u n i k a t o Maklaku:
W Warszawie zmarł w wieku 50 lat Zdzisław Maklakiewicz, znany aktor filmowy i te­
atralny. Po ukończeniu warszawskiej PWST występował na scenach Gdańska, Wrocławia
i Warszawy. Główną domenę artystyczną działalności Zdzisława Maklakiewicza stanowił
jednak film: grał m.in. we „Wspólnym pokoju", „Jak być kochaną", „Rękopisie znalezio­
nym w Saragossie", „Salcie", „Marysi i Napoleonie", „Lalce", „Jak daleko stąd, jak blisko"
i „Grzechu Antoniego Grudy" oraz wielu filmach telewizyjnych. Ostatnio występował
w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
- Pamiętam pogrzeb Maklakiewicza na Powązkach. Na jego grobie J a n e k Hi­
milsbach nie położył, jak wszyscy, kwiatów, ale pudełko czekoladek - opowiada
Marek Piwowski.
- Potem J a n e k n a w e t zamurowywał Zdziśka. Chociaż był fachowcem, to jed­
n a k ręce mu bardzo latały. Przecież zamurowywał swojego najlepszego kumpla
- dodaje Andrzej Kondratiuk.

75
Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", op.cit., str. 44.

177
12. W n i e b o w z i ę c i . .
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

Grób Zdzisława Maklakiewicza na warszawskich Powązkach.


W dniu pogrzebu na mogile przyjaciela Himilsbach złożył podobno nie kwiaty, lecz czekoladki.

Ciało Maklakiewicza spoczęło w rodzinnej krypcie położonej w sercu war­


szawskich Powązek. Nieopodal zabytkowego kościoła Karola Boromeusza oraz
zakładu kamieniarskiego J a n a Cybulskiego, w którym pracował Himilsbach.
- Grobowiec był omszały i zielony. Taki niesamowicie mieszczański. W ogóle
do niego nie pasował. A tu przecież miał leżeć Zdzisio. Była t a m tylko metalowa
tabliczka. Zastanowiłem się n a d literkami ś.p. przy jego nazwisku, bo nigdy nie
rozmawiałem z n i m o wierze, Bogu, męce Chrystusa. Miałem długiego czerwo­
nego goździka, włożyłem go za tabliczkę, był t a m taki samotny... - Kazimierz
Kaczor zaczyna płakać. Ociera łzy i dodaje: - Ja bardzo go lubiłem.
Dwa dni po pogrzebie M a k l a k a Himilsbach p o d o b n o zadzwonił do m a t k i
zmarłego przyjaciela.
- Zdzisiek jest? - zapytał swoim zachrypniętym głosem.
- Ależ, panie J a n k u . Przecież p a n wie, że Zdzisiek umarł. Był p a n przecież na
pogrzebie - dziwi się matka.
- Wiem, ale mi się w to, kurwa, nie chce wierzyć!
Kiedy siedem lat później pytano Himilsbacha o jego przyjaźń z Maklakiewi-
czem, odpowiedział: Jedno z opowiadań zacząłem przed trzema laty, dzisiaj mam dzie­
więć stron. Wspomnienie o Zdzisku Maklakiewiczu, prawdziwym przyjacielu, zamówił

178
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O MALUTKIE

u mnie Filier. (...) Zdziśka znalem jak nikt, tyle o nim wiem, tak jest mi bliski i choć bar­
dzo chciałbym, nie potrafię uporządkować myśli, przelać ich na papier . 76

Z dwójki wniebowziętych - tak samo jak w legendzie kreteńskiej o pierw­


szych lotnikach - przy życiu pozostał jeden. To nie jedyne podobieństwo kamie­
niarskiego mistrza Himilsbacha do Dedala, o którym przecież napisano, że umie
w kamień tchnąć duszę żywą tak, iż ma się wrażenie, jakoby postacie jego ruszały się,
chodziły, patrzyły. W niektórych świątyniach kapłani przywiązywali jego statuy łańcuchami
w obawie, żeby nie uciekły. 77

Himilsbach w stanie wojennym na początku lat osiemdziesiątych, komentując


rozpędzanie demonstracji, celnie stwierdził: „Patrz pan, jak u nas ma być dobrze
- ognia krzyczą, a w o d ę leją". Cokolwiek działo się wokół, pozostawał nieza­
leżny. Nie tylko w w y p o w i a d a n y c h sądach i opiniach, ale również w czynach.
- J a n e k za otrzymany z Ministerstwa Kultury i Sztuki talon kupił swój pierw­
szy w życiu samochód, trabanta kombi. Jeździł n i m jak pirat drogowy. Sam
ustalał reguły, tylko jego była droga, jechał jak po pastwisku, a wszyscy dooko­
ła byli przez niego besztani - opowiada „Bene" Rychter.
Umarł j e d n a k nie na szosie, lecz podobno „na posterunku": w jakiejś obskur­
nej melinie. We w s p o m n i e n i u d r u k o w a n y m zaraz po jego śmierci Krzysztof
Mętrak napisał: Berlin, 1979 rok. Pływam stateczkiem po tamtejszych jeziorach z poetami
Adamem Z. i Witkiem W. Świeżo się tam zaaklimatyzowali, więc pytam: czego wam tam
brakuje? Wiesz - mówi Witek - takiego modela jak Janek Himilsbach nie ma na całym
Zachodzie . 7S

- Po śmierci J a n k a okazało się, że na Powązkach, gdzie pracował i które nazy­


wał najpiękniejszym parkiem w mieście, nie ma dla niego miejsca. Cmentarz
był już zamknięty. Basica zaczęła starania o to, żeby go j e d n a k t a m pochować.
Związek Literatów Polskich załatwił n a w e t J a n k o w i miejsce w Alei Zasłużo­
nych. Miał dostać kwaterę niedaleko Jonasza Kofty oraz prezydenta Bolesława
Bieruta. „Janek przewróci się w grobie, przecież to był chłopak z ludu" - powie­
działem do Basicy. Załatwiłem mu p i ę k n e miejsce na c m e n t a r z u w Wólce
Węglowej, gdzie swój warsztat prowadził syn Cybulskiego, u którego przedtem
razem pracowaliśmy na Powązkach - opowiada „Bene" Rychter.
Na pogrzebie J a n a Himilsbacha 25 listopada 1988 roku ksiądz - jak to czynił
zazwyczaj - z żalem wyznał: „Żegnaj, J a n k u , już nigdy nie usłyszymy twojego
ciepłego, a k s a m i t n e g o głosu". W t e d y - p o m i m o oczywistej n i e s t o s o w n o ś c i
- zgromadzeni żałobnicy w y b u c h n ę l i głośnym śmiechem. Przecież właśnie
charakterystyczny sznapsbaryton był jego znakiem rozpoznawczym. Pisarz
Zdzisław Smektała, który z Himilsbachem zagrał w komedii Józefa Gębskiego
„Smażalnia story", określił brzmienie tego głosu t e r m i n e m „pilnik zdzierak".
- Janek, jak go bardzo coś ubawiło, w y d a w a ł dziwny bulgot, coś pomiędzy
skrzekiem a zapalaniem starej ciężarówki - opowiada „Bene" Rychter, którego
naturalny talent oraz zdolności aktorskie sprawiły, że potrafi doskonale naśla-

76
„Wy gonicie, a mnie nogi bolą", op. cit., str. 6.
77
Jan Parandowski, „Mitologia", Warszawa 1967, str. 227.
78
Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

179
PATRZ, JAKIE TO W S Z Y S T K O M A L U T K I E

Nagrobek Himilsbacha na Wólce Węglowej. Na tym warszawskim cmentarzu komunalnym


spoczęli także aktor Józef Nowak oraz poeta i pisarz Edward Stachura.

dować głos Himilsbacha. Czytał więc fragmenty jego życiorysu w filmie doku­
m e n t a l n y m Stanisława Manturzewskiego „Himilsbach, prawdy, bujdy, czarne
dziury" oraz w fabule zatytułowanej „Kalipso". Zanim to j e d n a k nastąpiło,
w „Życiu Warszawy" ukazał się artykuł zatytułowany „Głos Himilsbacha": Jasiu
fatalnie wypadał na „postsynchronach", kiedy musiał na wcześniej nagrane ujęcie „pod­
łożyć" własny głos. Miał problemy z powtórzeniem dwa razy w ten sam sposób tego samego
zdania - nie umiał „trafić" we własne pauzy i sylaby. Niektórzy reżyserzy, nie wytrzymując
trudnej współpracy z Himilsbachem, zatrudniali profesjonalistów, dubbingujących
niemożliwy do podrobienia sławny głos Jasia. Teraz twórca filmu „Szczęście, moje szczęście"
Stanisław Manturzewski poszukuje ludzi, którzy ten sławny sznapsbaryton umieją naśla­
dować . Jedną z takich osób - w ocenie samego Himilsbacha - nie był jego
19

przyjaciel „Bene" Rychter, lecz zupełnie kto i n n y „Pikawa mi wysiada. Nogi


m a m kiepskie i głos mi n a w a l a . J a k mi całkiem wysiądzie, to będzie go pew­
nie podkładać Ewa Szykulska" - uważał.
- Dzień po pogrzebie nie mogłem spać, zapaliłem więc lampkę i ujrzałem jego
czarną twarz. Nie mógł odejść. Wtedy zacząłem się modlić - w s p o m i n a „Bene"
Rychter.
Nagrobek dla Himilsbacha wykonał Edward Cybulski. Na wielkim ciemnym
kamieniu znalazł się taki oto napis:
Życie z myślami
ciężkimi jak kamień
zawiłymi jak wersety biblii
zaczęło się i trwa
niewidzialnie jak czas
79
Olga Zielińska, „Glos Himilsbacha", „Życie Warszawy", 15 czerwca 2000 r.

180
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

Andrzej Kondratiuk w roli Charona. Zamiast Styksu staw w Gzowie. W głębi stynna „dziupla",
którą reżyser zbudował z pomocą Jana Himilsbacha.

- J a n e k powinien mieć raczej w m u r o w a n ą tablicę w m u r cmentarza powąz­


kowskiego, ale nie od strony mogił i starych pomników, ale od strony tętnią­
cej życiem i g w a r e m ulicy. Dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie pracował przy
Powązkowskiej - dzieli się swoim pomysłem Kazimierz Kaczor.

- Z upływem czasu przekonałem się, że wszystko, co robiłem z innymi osobami


- Maklakiewiczem, Himilsbachem i Bonarskim - i co nas wtedy cieszyło, śmie­
szyło oraz co robiliśmy dla własnej przyjemności, pozostało - m ó w i Andrzej
Kondratiuk.
Pozostało tak samo, jak drewniana „dziupla" w Gzowie, zbudowana z pomocą
Jana Himilsbacha, który uznał, że pierwotny projekt jest zbyt skromny i namówił
gospodarza do ścięcia dwóch potężnych drzew. Potem „dziupla" stała się sławna,
zagrała bowiem w wielu obrazach Andrzeja Kondratiuka - także w „Gwiezdnym
pyle", w którym Himilsbach chrypiąc dubbingował mężczyznę na złomowisku.
Słabości, wady i przywary Maklakiewicza i Himilsbacha wydają się o wiele
lepsze i ciekawsze niż zalety oraz cnoty wybitnych, h o n o r o w a n y c h artystów,
luminarzy narodowej kultury i wielkiej sztuki. Oni nie byli spełnieni. Grzeszyli,
upadali, ale zawsze starali się podnieść. Pewnie właśnie dlatego są n a m bardzo
bliscy. Tak naprawdę - sądząc z wiarygodnych przekazów - w życiu codziennym
bywali nieznośni. Pili zbyt dużo. Uciekali z planu filmowego. Nie mogli nauczyć
się tekstu. Nie spełniali oczekiwań najbliższych. W realnym świecie, w którym

181
PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO M A L U T K I E

czuć zapach przetrawionego alkoholu, moczu i wymiocin, bywali nieznośni.


Zawsze jednak starali się ze swojego życia i umierania uczynić sztukę. Pozostawili
po sobie barwną legendę, przepojoną wonią żytniej, pierwszorzędnej eksportowej,
u ł u d ę podobną do tej, jaką stwarza latarnia magiczna. Ale przecież to, co sobie
wyobrażamy, jest o wiele ważniejsze od tego, co - podobno - istnieje n a p r a w d ę .

Bo słuchajmy i zważmy u siebie,


Że według bożego rozkazu
Kto nie zaznał goryczy ni razu,
Ten nie dozna słodyczy w niebie.

Ludową mądrość ukazaną w strofach wieszcza w nieco mniej poetycki sposób


wyraża Janusz Kłosiński:
- Ten Himilsbach, pijak, bo pijak był, ale teraz jest już chyba w niebie. No bo
przecież n i k o m u krzywdy nie zrobił, a my z Leszkiem Płażewskim ciągle go
wspominamy.
W metafizycznej strefie 31 listopada Himilsbach na p e w n o spotkał swojego
przyjaciela Zdzisława Maklakiewicza. Od ich śmierci minęło już bowiem wiele
lat. Możemy być więc pewni, że po przejściu przez czyściec teraz są z n o w u
wniebowzięci. Lecą do Koszalina albo do Rzeszowa. „Pasuje. Chyba już jesteśmy
w c h m u r a c h " - m ó w i Himilsbach. „Chyba tak. Patrz, jakie to wszystko malut­
kie" - odpowiada Maklakiewicz.
- Ubierałem Himilsbacha do t r u m n y razem z jakimś facetem w prosektorium
- opowiada „Bene" Rychter. - Z nieboszczykiem trzeba rozmawiać, więc cały
czas coś gadałem do Janka. „Jasiu, mówiłem, teraz m u s i m y włożyć ci koszulę".
Potem na chwilę się odwróciłem i p r z y p o m n i a ł e m t e m u d r u g i e m u , żeby nie
zapinał kołnierzyka. Himilsbach miał złożone ręce. Nagle słyszę krzyk. To ręka
J a n k a wyprostowała się i uderzyła faceta, który go ubierał.
„Człowieku, co robisz! - krzyczę do niego. - J a k możesz zapinać mu koszulę
pod szyją i zaciągać krawat; przecież on nigdy w życiu nie założył krawata!".
„Uderzył mnie! Ale on przecież nie żyje" - m a m r o t a ł oszołomiony facet.
Nie żyje? To jest przecież rzecz względna!

/ myk. I koniec jest.

You might also like