You are on page 1of 295

KEN KESEY

Lot nad kukułczym gniazdem

1
CZĘŚĆ I

Są na korytarzu.
Czarni sanitariusze w białych uniformach, którzy wstali przede mną, żeby odwalić
sztosa i uprzątnąć ślady, zanim ich przyłapię.
Szorują posadzkę, kiedy wychodzę z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do
wszystkiego ziejący nienawiścią: do wczesnej pory, szpitala i pacjentów, którymi muszą
się zajmować. Wolę się im nie pokazywać, kiedy żre ich tak silna nienawiść jak teraz.
Jestem w tenisówkach, więc cicho niby mysz skradam się pod ścianą, ale ich czułe
detektory rejestrują mój strach i sanitariusze - wszyscy trzej naraz - unoszą głowy. Z
czarnych twarzy patrzą na mnie oczy połyskujące metalicznym blaskiem lamp radiowych
w starym odbiorniku.
- Chłopaki, idzie Wódz! Potężny Wódz. Stary Wódz Szczota. Łapaj, Wodzu...
Wtykają mi w garść zmywak i pokazują, gdzie mam dziś sprzątać. Kiedy ich
mijam, któryś wali mnie kijem od szczotki po łydkach, żebym się pospieszył.
- Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chłop wielki jak drabina, a posłuszny jak
dziecko!
Śmieją się, a potem schylają głowy i mruczą coś za moimi plecami. Szum
czarnych automatów, szemrzących nienawiścią, śmiercią i innymi szpitalnymi
tajemnicami. Bez obaw mówią przy mnie o swojej skrywanej nienawiści, bo myślą, że
jestem głuchoniemy. Wszyscy tak myślą. Jestem dość przebiegły, żeby się nie zdradzić. I
jeśli na tym parszywym świecie cokolwiek zawdzięczam temu, że jestem półkrwi
Indianinem, to właśnie tę odrobinę przebiegłości, która pozwala mi udawać
głuchoniemego przez te wszystkie lata.
Myję posadzkę przy drzwiach wejściowych, gdy nagle ktoś wsuwa klucz do
zamka; poznaję natychmiast, że to Wielka Oddziałowa, obyta z zamkami jak nikt, bo
zasuwa odskakuje szybko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddzia-
łowa wślizguje się do środka i przekręca za sobą klucz, widzę jej palce muskające

2
gładkie stalowe drzwi - paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomarańczowy
odcień jak koniec lutownicy. Tak gorący, a zarazem tak zimny, że nikt nie umiałby
powiedzieć, czy dotyk oddziałowej mrozi go, czy parzy.
W jednej ręce Wielka Oddziałowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w
kształcie skrzynki na narzędzia, taki sam jak te, które Indianie z plemienia Umpqua
sprzedają przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miała go już, kiedy tu trafiłem. Jest
rzadko pleciony, więc widzę, co znajduje się w środku - nie ma tam puderniczki, szminki
czy innych kobiecych drobiazgów; koszyk wypełniają po brzegi tysiące zapasowych
części, które oddziałowa zamierza użyć w ciągu dnia - zębatki i kółka, wypolerowane,
połyskujące złowrogo tryby, a obok nich lśniące jak porcelana pigułki oraz igły, kleszcze,
pincetki, zwoje miedzianego drutu...
Mijając mnie, oddziałowa kiwa głową. Cofam się, ciągnąc za sobą zmywak aż pod
samą ścianę, uśmiecham i zaciskam powieki, żeby utrudnić aparaturze siostry dokonanie
pomiaru - jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot.
Słyszę w mroku stukot gumowych obcasów i chrzęst żelastwa w koszyku, który
kołysze się w rytm oddalających się, sztywnych kroków oddziałowej. Kiedy otwieram
oczy, skręca ona właśnie z korytarza do oszklonej dyżurki, w której spędzi najbliższe
osiem godzin, siedząc za biurkiem przy oknie wychodzącym na świetlicę, obserwując i
notując wszystko, co się będzie działo. Cieszy się z góry - z jej twarzy bije spokój i zado-
wolenie.
Wtem... dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciąż stoją zbici w gromadkę i mruczą
coś do siebie. Nie słyszeli, jak wchodzi na oddział. Teraz czują na sobie jej gniewny
wzrok, ale jest już za późno. Trzeba być ostatnim głupcem, żeby tak stać i szeptać, kiedy
oddziałowa może wejść lada moment. Spłoszeni odskakują od siebie. Ona zaś zniża
głowę jak byk i rusza w ich stronę - są na końcu korytarza, nie mają odwrotu. Słyszała,
co szeptali, i jest taka wściekła, że nie panuje nad sobą. Taka wściekła, że poukręca
skurwysynom łby. Nadyma się, aż biały kitel pęka jej na plecach, i wysuwając kolejne
człony, wydłuża ramiona, aż mogłaby nimi otoczyć czarnych pięć albo sześć razy.
Obraca na osi potężną głowę i rozgląda się wkoło. Nie ma żadnych świadków, jedynie

3
ten mieszaniec, stary Szczota Bromden, kuli się przy drzwiach ze swoim zmywakiem, ale
to niemowa, nie będzie wzywał pomocy. Nic już jej nie powstrzymuje, więc wykrzywia w
ohydnym grymasie wyszminkowane, uśmiechnięte usta i nadyma się, nadyma, jest już
tak wielka jak walec drogowy, tak wielka, że dolatuje mnie zapach jej rozedrganych
cylindrów, podobny do woni silnika pracującego pod zbytnim obciążeniem. Wstrzymuję
oddech i myślę: Boże, tym razem naprawdę wezmą się za czuby! Tym razem zbyt długo
tłumili nienawiść, rozszarpią się na kawałki, nim się zorientują, co robią!
Ale akurat gdy oddziałowa zaczyna opasywać sanitariuszy wydłużonymi
ramionami, a oni rzucają się, by wypruć z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni
wyłaniają się pacjenci zaintrygowani hałasem; oddziałowa musi więc przybrać swoją
zwykłą postać, żeby nikt się nie dowiedział, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim
pacjenci na tyle przetrą rozespane oczy, by zrozumieć, co się dzieje, oddziałowa, jak
zwykle spokojna i opanowana, z uśmiechem poucza czarnych, że nie powinni tak stać i
rozprawiać o niczym, bo dziś jest poniedziałek, a właśnie w poniedziałki jest zawsze
najwięcej pracy...
- ...poniedziałki są najgorsze, sami wiecie, chłopcy...
- Tak, siostro Ratched...
- ...czekają na nas liczne obowiązki, więc gdybyście mogli odłożyć pogawędki na
później...
- Dobrze, siostro Ratched...
Oddziałowa kończy rozmowę i wita się z pacjentami, którzy stanęli obok i wpatrują
się w nią zaczerwienionymi, podpuchniętymi od snu oczyma. Każdemu posyła jedno
skinienie głowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddziałowej jest gładka,
proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiała skóra
przypominająca emalię cielistej barwy, błękitne oczka, mały nosek o różowych chrapkach
– wszystko pasuje do siebie idealnie oprócz pomarańczowego odcienia ust i paznokci
siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano się pomylić na taśmie montażowej i
wyposażono ten skądinąd doskonały wyrób w ogromne niewieście piersi - widać, jak
bardzo się tym gryzie.

4
Pacjenci wciąż stoją, ciekawi, czego chciała od czarnych, a to jej przypomina, że
byłem świadkiem całego zajścia.
- Skoro mamy dziś właśnie poniedziałek - mówi - co wy na to, chłopcy, gdyby tak
na dobry początek od razu ogolić biednego pana Bromdena, nim po śniadaniu wszyscy
pognają do umywalni, i uniknąć... hm... poruszenia, które zwykle wywołuje?
Zanim czarni zaczną się za mną rozglądać, gramolę się szybko do schowka na
szczotki, zatrzaskuję drzwi i wstrzymuję oddech. Golenie przed śniadaniem jest
najgorsze. Człowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy coś przekąsi, a wtedy
trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienić maszynkę do golenia na jedno z ich
urządzeń. Ale gdy golą człowieka przed śniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie
oddziałowej - o wpół do siódmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest białe, ściany,
umywalki i długie jarzeniówki na suficie, w których świetle nie padają cienie, a za taflami
luster wyją uwięzione twarze - to w obliczu ich urządzeń jest zupełnie bezradny!
Stoję ukryty w schowku i nasłuchuję, serce wali mi w ciemnościach, staram się
opanować strach, zająć czymś umysł, sięgnąć pamięcią do życia w wiosce nad wielką
rzeką Kolumbia, przypomnieć sobie, jak... aha... pewnego razu tata i ja polowaliśmy na
ptactwo w cedrowym gaju w pobliżu The Dalles... Ale tak jak zawsze, kiedy chcę uciec
myślami w przeszłość i się w niej schować, strach, który jest pod ręką, przenika przez
warstwę wspomnień. Czuję, że najmniejszy sanitariusz nadchodzi korytarzem, węsząc
za moim lękiem. Rozchyla nozdrza jak czarne leje, wysuwa w lewo i w prawo
nienaturalnie wielką głowę i wciąga w płuca woń lęku z całego oddziału. Poczuł mnie,
słyszę, jak parska. Jeszcze nie wie, gdzie się ukryłem, ale już złapał mój trop i szuka
dalej. Zastygam w bezruchu...
(Tata ostrzega, żebym się nie ruszał, bo pies zwęszył ptaka gdzieś bardzo blisko.
Pożyczyliśmy pointera od jednego faceta w The Dalles. “Wioskowe psy to nic niewarte
kundle - mówi tata - żrą rybie bebechy i są do niczego: ten pies ma instynkt!” Nie
odpowiadam, ale dostrzegłem już ptaka, który siedzi na gałęzi karłowatego cedru -
skulona kępka szarych piór. Pies czuje zapach tak silnie, że biega dookoła, nie mogąc
się zorientować, skąd płynie. Ptak jest bezpieczny, dopóki się nie poruszy. Całkiem nieźle

5
się trzyma, ale pies węszy, krąży, coraz głośniej, coraz bliżej, aż wreszcie ptak się
podrywa, rozpościera skrzydła, wyskakuje spomiędzy gałęzi prosto w strumień śrutu z
dubeltówki taty).
Nim oddalam się dziesięć kroków od schowka, najmniejszy czarny wraz z jednym
z dwóch większych chwytają mnie pod ręce i zaciągają do umywalni. Nie stawiam oporu,
nie wydaję żadnego dźwięku. Jeżeli ktoś krzyczy, to bardziej go męczą. Duszę w sobie
krzyk. Duszę krzyk, dopóki maszynka nie dotknie moich skroni. Do tego momentu nie
jestem pewien, czy to jedno z ich urządzeń, czy zwykła golarka, ale gdy dotknie skroni,
dłużej nie mogę się powstrzymać. Gdy dotknie skroni, siła woli nie zdaje mi się na nic.
Tak jakby ktoś... włączył mnie niczym syrenę przeciwlotniczą, Alarm, Alarm, wyję tak
głośno, że żaden dźwięk nie może się z tym równać, ci za lustrzaną taflą wrzeszczą na
mnie, zakrywając rękami uszy, poruszają ustami, ale ich krzyki do mnie nie dochodzą.
Mój ryk pochłania wszystkie inne dźwięki. Naraz czarni włączają mgielnicę i spowija mnie
zimna biała mgła, gęsta jak śmietana, mógłbym się w niej ukryć, gdyby mnie nie trzymali.
Ledwo widzę czubek własnego nosa, a jedyne, co słyszę ponad moim rykiem, to bojowy
okrzyk Wielkiej Oddziałowej, która pędzi korytarzem, roztrącając wiklinowym koszykiem
na boki pacjentów. Słyszę ją, ale i tak nie mogę się powstrzymać. Wciąż wyję, kiedy
oddziałowa wpada do umywalni. Czarni trzymają mnie mocno, a ona wtłacza mi w usta
koszyk z całą zawartością i popycha końcem szczotki.
(Nakrapiany ogar ujada gdzieś we mgle, przerażony miota się bez celu, bo nic nie
widzi. Żadnych śladów na ziemi oprócz tych, które sam pozostawia, więc węszy na boki
zimnym, czerwonym, gumowatym nosem, ale wdycha tylko zapach własnego strachu,
który pali mu wnętrzności jak gorąca para). I mnie będzie tak paliło, kiedy będę wam to
wszystko opowiadał, o szpitalu, o niej, o chłopakach - i o McMurphym. Milczałem tak
długo, że wypłynie to ze mnie z hukiem wezbranej wody, a wy pewnie pomyślicie, że
facet, który to opowiada, bredzi, cholera, i majaczy; pomyślicie, że to wszystko jest zbyt
straszne, żeby mogło się wydarzyć naprawdę, zbyt potworne, żeby było prawdziwe!
Zrozumcie, proszę, że trudno mi jest zachować jasność myśli, kiedy do tego wracam. Ale
to wszystko prawda, nawet jeśli nie miało miejsca.

6
Kiedy mgła opada i znów zaczynam widzieć, okazuje się, że jestem w świetlicy.
Tym razem nie wzięli mnie do wstrząsówki. Pamiętam, że wyprowadzili mnie z umywalni
i zamknęli w izolatce. Nie pamiętam, czy dali mi śniadanie. Pewno nie. Czasami, gdy
siedzę rano zamknięty w izolatce, czarni biegają po dokładki - niby dla mnie - aż wszyscy
trzej najedzą się do syta, a ja leżę na cuchnącym moczem materacu i patrzę, jak
opychają się moim śniadaniem. Czuję zapach tłuszczu od jaj na bekonie i słyszę, jak
grzanki chrupią czarnym w zębach. W inne dni przynoszą i wmuszają we mnie zimną nie
posoloną papkę kukurydzianą.
Ale dzisiejszego ranka nie pamiętam. Tak mnie nafaszerowali różnymi świństwami
uchodzącymi tu za lekarstwa, że pierwsze, co do mnie dociera, to odgłos otwierających
się drzwi. Drzwi wejściowe otwierają się najwcześniej o ósmej, więc co najmniej półtorej
godziny przeleżałem bez czucia w izolatce - w tym czasie technicy mogli mi wmontować
na polecenie Wielkiej Oddziałowej całe mnóstwo licho wie jakich urządzeń.
Słyszę hałas przy drzwiach wejściowych na samym końcu korytarza, poza moim
polem widzenia. Kiedy już raz otworzą się o ósmej, to potem łup! łup! otwierają się i
zamykają przynajmniej tysiąc razy w ciągu dnia. Każdego ranka po śniadaniu siadamy w
świetlicy pod ścianami, mieszamy łamigłówki i nasłuchujemy zgrzytu zamka, ciekawi, kto
wejdzie. Nie mamy nic innego do roboty. Czasami wpada jakiś młody stażysta, żeby
zobaczyć, jak się zachowujemy Przed Podaniem Leków. Nazywają to w skrócie
“pepeelem”. Innym razem to żona któregoś z pacjentów - stukocze wysokimi obcasami,
przyciskając do brzucha torebkę. Kiedy indziej to stadko nauczycielek ze szkoły
podstawowej, oprowadzane po szpitalu przez tego idiotę rzecznika prasowego, który
wciąż pociera spocone łapska i mówi, jak to dobrze, że w szpitalach dla umysłowo
chorych nie ma już tego okrucieństwa co dawniej: “Ale tu przyjemnie, prawda?” Krąży
wokół nauczycielek, które dla bezpieczeństwa zbijają się w gromadkę, i trze łapę o łapę.
“Kiedy pomyślę, jak to dawniej wyglądało, brud, złe jedzenie, a nawet brutalne
traktowanie, dopiero wtedy, szanowne panie, zdaję sobie sprawę, jak wielki osiągnęliśmy
postęp!” Zwykle nie przychodzi tu nikt interesujący, ale wciąż liczymy na to, że

7
następnym razem będzie inaczej, więc ilekroć słychać klucz wsuwający się do zamka,
wszystkie głowy podrywają się gwałtownie, jakby kto szarpnął za sznurek.
Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyraźniej to nikt z naszych stałych gości.
To konwojent, bo zaraz dobiega nas zdenerwowany, niecierpliwy głos: - Przyprowadziłem
nowego pacjenta, niech mi ktoś pokwituje odbiór! - i czarni pędzą.
Nowy pacjent. Wszyscy przerywają grę w karty albo w monopol i spoglądają na
drzwi do świetlicy. Normalnie sprzątałbym teraz korytarz i zobaczył, co to za jeden, ten
nowy, ale dziś, jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa wepchnęła mi do brzucha tonę
żelastwa i nie mogę wstać z krzesła. Zwykle pierwszy oglądam każdego nowego, widzę,
jak wślizguje się bojaźliwie do środka, stawia krok czy dwa i zatrzymuje się spłoszony
przy ścianie, czekając, aż czarni odbiorą go od konwojenta i zaprowadzą pod prysznic,
gdzie ściągają mu ubranie i zostawiają go drżącego z zimna przy otwartych drzwiach, a
sami wylatują uśmiechnięci na korytarz szukać wazeliny.
- Potrzebujemy wazeliny - mówią Wielkiej Oddziałowej - żeby nasmarować
termometr.
Oddziałowa patrzy po ich twarzach.
- Nie wątpię, chłopcy - odpowiada, wręczając im co najmniej czterolitrowy słój. -
Tylko przypadkiem nie wchodźcie tam wszyscy.
Potem widzę dwóch, a może wszystkich trzech sanitariuszy, jak wchodzą do
umywalni, gdzie czeka nowy pacjent, i cały czas mrucząc: “spokojnie, maleńki,
spokojnie”, obracają termometr w wazelinie, aż pokryje się nią na grubość palca, po
czym zamykają drzwi i odkręcają wszystkie kurki pryszniców, tak że nie słychać nic
oprócz gniewnego syku wody na zielonych kaflach. Zwykle jestem na korytarzu, więc
wiem, jak to się odbywa. Ale tego ranka siedzę na krześle i tylko słyszę, że prowadzą
nowego. Chociaż go nie widzę, wiem, że nie jest to zwyczajny pacjent. Ani nie przemyka
się bojaźliwie pod ścianą, ani też nie przytakuje sanitariuszom słabym szeptem, kiedy
mówią mu o prysznicu, lecz śmiałym, donośnym głosem odpowiada, że nie, dziękuje,
chromoli prysznic, jest czysty jak rzadko!
- Musiałem brać prysznic dziś rano w sądzie i wczoraj wieczorem w kiciu. A w

8
taksówce, kiedyśmy tu jechali, wymyliby mi uszy, gdyby tylko mieli czym. Rany, ilekroć
mnie gdzieś wysyłają, muszę się szorować przed, po i w trakcie podróży. Tak mi to już
weszło w krew, że gdy tylko słyszę plusk wody, od razu zaczynam pakować manatki.
Uciekaj z tym termometrem, kochasiu, daj mi się rozejrzeć po mojej nowej chacie; w
klinice psychiatrycznej jestem pierwszy raz!
Pacjenci patrzą po sobie ze zdumieniem, a potem zerkają na drzwi, zza których
dobiega głos. Nowy mówi o wiele głośniej, niżby potrzebował, gdyby czarni stali koło
niego. Mówi tak, jakby znajdował się gdzieś nad nimi, płynął pięćdziesiąt metrów nad
ziemią i krzyczał do ludzi czekających w dole. Musi być ogromny. Słyszę, jak idzie
korytarzem, i poznaję po jego krokach, że jest ogromny; wcale nie przemyka się pod
ścianą - ma podkute żelazem obcasy, które dzwonią o posadzkę niczym końskie
podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a
wszyscy gapią się na niego.
- Czołem, chłopaki.
Podnosi rękę i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papierowego nietoperza, który
wisi na sznurku w drzwiach od czasu zabawy w wigilię Wszystkich Świętych.
- Fajna dziś pogoda, no nie?
Głos ma podobny do głosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty
podobny; tata był czystej krwi Indianinem, wodzem, twardym i lśniącym jak kolba
karabinu. Natomiast nowy to rudzielec - ma długie ryże baki i widoczne spod czapki
zmierzwione płomienne kędziory, które dawno nie widziały nożyczek - równie szeroki, jak
wysoki był tata: ma szerokie bary, szczękę i klatkę piersiową, szeroki zuchwały uśmiech,
i też jest twardy, ale inaczej niż tata - twardy jak piłka baseballowa pod wytartą skórą.
Nos i policzek przecina mu blizna, z której jeszcze nie zdjęto szwów - ktoś go musiał
porządnie zdzielić w jakiejś niedawnej bójce. Nowy stoi i czeka, a że nikt mu nie
odpowiada, wybucha śmiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesoło; przecież nie
dzieje się nic zabawnego. Śmieje się inaczej niż rzecznik prasowy; śmieje się głośno i
swobodnie, śmiech wypływa z jego rozchylonych ust i zataczając coraz większe kręgi,
tłucze o ściany oddziału. Różni się od śmiechu tłustego rzecznika. Jest szczery. Nagle

9
zdaję sobie sprawę, że takiego śmiechu nie słyszałem od lat.
Nowy przypatruje się nam, kołysząc się na piętach i zanosi od śmiechu. Splata
ręce na brzuchu, nie wyjmując kciuków z kieszeni - widzę, jakie ma wielkie i
pokancerowane dłonie. Wszyscy na oddziale, zarówno pacjenci, jak i personel, oniemieli
na dźwięk jego śmiechu. Nikt go nie ucisza, nikt się nie odzywa. Nowy przestaje się
wreszcie śmiać i wchodzi do świetlicy. Ale śmiech wciąż rozbrzmiewa wokół niego, tak
jak wokół wieży dźwięk dzwonu, który dopiero co przestał bić - jest w jego oczach,
uśmiechu, ruchach i mowie.
- Nazywam się McMurphy, chłopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i
błazen! - mruga, śpiewa urywek piosenki - ”...jak ktoś przy mnie w karty rypie, ja też forsę
na stół sypię...” - i znów parska śmiechem.
Podchodzi do stolika, przy którym grają Okresowi, grubym paluchem przegina
jednemu karty, zerka w nie i kręci głową.
- Tak, po to tu przybyłem, koledzy, żeby was trochę rozerwać przy zielonym
stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orżnąłem wszystkich i nie miałem już nic
do roboty, więc wystąpiłem o przeniesienie, kapujecie? Brakło mi świeżej krwi. Kurczę,
patrzcie, jak ten gość trzyma karty, wszyscy widzą, co ma; rany! W mig was oskubię!
Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu rękę.
- Cześć, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziwnego, że nie pilnujesz
kart. Nie macie pełnej talii? Zresztą mniejsza, na wszelki wypadek wziąłem własną,
lepszą od normalnych - spójrz na te obrazki. Każda inna. Pięćdziesiąt dwie pozycje,
Cheswick i tak ma wyłupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, że wychodzą mu z
orbit.
- Spokojnie, tylko ich nie pobrudź, czasu mamy mnóstwo, mnóstwo gier przed
nami. Lubię grać własną talią, bo zwykle mija przynajmniej tydzień, zanim inni zaczynają
rozróżniać kolory...
Nowy ubrany jest w robocze drelichy tak spłowiałe od słońca, że mają barwę
rozwodnionego mleka. Jego twarz, szyja i ręce są czerwonobrązowe od długich godzin
pracy w polu. Na ramieniu trzyma skórzaną kurtkę, na głowie ma czarną cyklistówkę, a

10
na nogach szare, zakurzone buciory - ten, którego by nimi kopnął, rozpadłby się na
kawałki. Odchodzi od Cheswicka, zdejmuje cyklistówkę i wali się nią o udo, wzbijając
tumany kurzu. Jeden z czarnych chce go zajść od tyłu z termometrem, ale nowy jest za
szybki; wchodzi między Okresowych i zaczyna im ściskać graby, zanim czarny zdąży
wycelować. Odzywki, mrugnięcia, donośny głos i butny krok nowego przywodzą mi na
myśl sprzedawcę samochodów albo licytatora na aukcji bydła, albo może nawoływacza
w pasiastej bluzie ze złotymi guzikami, który stoi przed jarmarczną budą pod
łopoczącymi transparentami i przyciąga ludzi jak magnes.
- Opowiem wam szczerze, jak to było: otóż wdałem się na farmie w parę bójek i
sąd orzekł, że jestem psychopatą. I co, miałem się spierać z sądem? Ani mi było w
głowie! Mogli mnie nazywać, jak chcieli, psychopatą, wściekłym psem czy wilkołakiem,
bylebym tylko wykpił się od pielenia groszku i więcej na oczy nie oglądał gracy.
Powiedzieli mi, że psychopata to taki gość, który za często wdaje się w bójki i za często
pieprzy babki, ale to chyba im się coś popieprzyło, no nie? Bo czy słyszał kto kiedy, żeby
facet był syty dymania? Cześć, stary, jak się nazywasz? Ja jestem McMurphy i z miejsca
stawiam dwa dolary, że nie wiesz, ile masz punktów w kartach, które trzymasz. Nie patrz!
Dwa dolary, co ty na to? Niech cię cholera, kochasiu, nie możesz zaczekać? Musisz
mnie dźgać tym termometrem?

*
Nowy stoi przez chwilę i rozgląda się po świetlicy, żeby zorientować się w sytuacji.
Po jednej stronie młodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sądzą, że z
czasem uda się ich jeszcze wyciągnąć z choroby, mocują się na ręce i ćwiczą karciane
sztuczki, przy których, jeżeli ileś się tam doda, odejmie i policzy, wyjdzie taka to a taka
karta. Billy Bibbit uczy się robić skręty, a Martini krąży po sali, zagląda pod stoły, krzesła i
odkrywa cuda. Okresowi wciąż wędrują po sali. Opowiadają kawały i chichoczą,
zasłaniając dłońmi usta (nikt nie ma odwagi głośno się roześmiać, bo zaraz zleciałby się
cały personel, żeby zadawać pytania i sporządzać notatki), piszą listy żółtymi ogryzkami
ołówków.

11
Szpiegują się nawzajem. Od czasu do czasu któryś nieopatrznie powie coś o
sobie, a wtedy jeden z siedzących przy tym samym stoliku ziewa, wstaje i niby od
niechcenia podchodzi do wielkiego dziennika przy oknie dyżurki, żeby zapisać, co usły-
szał. Wielka Oddziałowa mówi, że ma to terapeutyczne znaczenie dla całego oddziału,
ale ja wiem, że idzie jej tylko o zebranie w dzienniku dostatecznych danych, aby odesłać
któregoś z pacjentów na remont generalny do głównego budynku, gdzie rozmontują mu
głowę i naprawią, co trzeba.
Ten, kto wpisze donos do dziennika, dostaje gwiazdkę przy nazwisku i nazajutrz
może spać do późna.
Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedzą Chronicy, wybrakowane
produkty Kombinatu. Nie po to są w szpitalu, by poskładano ich do kupy, ale żeby nie
chodzili po świecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, że Chronicy
są tu na stałe. Dzieli się ich na chodzących jak ja, którzy poruszają się o własnych siłach,
dopóki dostają jeść, na Wózkarzy i na Rośliny. My, Chronicy - a w każdym razie więk-
szość z nas - jesteśmy maszynami, które mają defekty nie do naprawienia, defekty
wrodzone lub spowodowane przez kolizje, czołowe zderzenia z tysiącami nieustępliwych
przeszkód w ciągu lat; gdy zabierano nas do szpitala, byliśmy wrakami krwawiącymi rdzą
gdzieś na złomowisku.
Ale są pośród nas Chronicy, w stosunku do których personel popełnił niegdyś
błędy, chorzy, którzy trafili do szpitala jako Okresowi i zostali przeformowani na miejscu.
Ellis jest Chronikiem, który najpierw był Okresowym, ale zupełnie się rozregulował, gdy
przeciążono go prądem w tej potwornej rzeźni mózgów zwanej przez sanitariuszy
“wstrząsówką”. Teraz wisi przybity do ściany w tym samym stanie, w jakim zdjęli go
wówczas ze stołu, i w tej samej pozycji: ramiona wyciągnięte na boki, zaciśnięte dłonie,
przestrach na twarzy. Wisi przybity do ściany niczym trofeum myśliwskie. Czarni
wyciągają gwoździe w porze posiłków i wieczorem, kiedy zaganiają go do łóżka, a także
wtedy, gdy muszą go przesunąć, żebym wytarł kałużę, w której stoi. W starym szpitalu
stał w jednym miejscu tak długo, że jego mocz przeżarł podłogę i strop; Ellis wciąż
spadał na oddział poniżej - mieli z nim wieczną udrękę, bo nigdy się im nie zgadzał stan

12
liczbowy.
Ruckly to kolejny Chronik, który trafił tu przed kilkoma laty jako Okresowy, ale jego
przejustowali inaczej: popełnili błąd przy wmontowywaniu mu do głowy jakiejś instalacji.
Rozrabiał bez przerwy, kopał sanitariuszy i gryzł po nogach praktykantki ze szkoły
pielęgniarskiej, więc w końcu wzięli go do warsztatu. Przymocowali go paskami do stołu i
wtedy, zanim zatrzasnęli drzwi i na pewien czas straciliśmy go z oczu, mrugnął do nas,
po czym krzyknął za odchodzącymi sanitariuszami:
- Zapłacicie mi za to, przeklęte czarnuchy!
Kiedy dwa tygodnie później przyprowadzili go na oddział, był ogolony na zero,
jego twarz wyglądała jak rozogniony, fioletowy siniec, a w czoło miał wszyte wtyczki
wielkości małych guziczków. Widać po jego oczach, że zupełnie wypalono go w środku;
są przydymione, szare i puste jak zepsute korki. Całymi dniami nic nie robi, trzyma tylko
przy wypalonej twarzy starą fotografię i wciąż obraca ją w zimnych palcach - od tego
miętoszenia zdjęcie jest wytarte i po obu stronach szare jak jego oczy; nie wiadomo
nawet, co kiedyś przedstawiało.
Personel uważa zabieg na Rucklym za niewypał, ale ja nie sądzę, by żyło mu się
gorzej, niż gdyby instalacje działały bez zarzutu. Instalacje wmontowywane obecnie
funkcjonują zazwyczaj doskonale. Technicy nabrali wprawy i doświadczenia. Ani nie
potrzebują wiercić dziurek w czole, ani nic ciąć - dostają się do mózgu poprzez oczodoły.
Bywa, że pacjent idący na zabieg ma zły, podły i kłótliwy charakter, kiedy opuszcza
oddział, a gdy wraca po kilku tygodniach z sińcami wokół oczu, jakby oberwał w bójce,
jest miły, układny i łagodny jak baranek. Niekiedy zdarza się nawet, że po paru
miesiącach wraca do domu, w kapeluszu zsuniętym nisko na twarz lunatyka
wędrującego po świecie w błogim, nieskomplikowanym śnie. Personel nazywa to
sukcesem, ale dla mnie taki człowiek jest po prostu kolejnym robotem Kombinatu - lepiej
by mu się wiodło, gdyby był niewypałem jak Ruckly, który ślini się i międli fotografię.
Niewiele robi poza tym. Czasami tylko czarnemu karłowi udaje się wywołać reakcję,
kiedy nachyla się nad nim i pyta:
- Jak sądzisz, Ruckly, gdzie twoja żona baluje dziś wieczorem?

13
Ruckly unosi wzrok. Gdzieś pośród zdezelowanej maszynerii tyka pamięć. Krew
uderza mu do głowy, żyły tężeją. Wtedy jego twarz nabrzmiewa straszliwie i chory z
trudem rzęzi coś w głębi krtani. Tak bardzo stara się wydobyć z siebie głos, że szczęka
dygocze mu z wysiłku, a w kącikach ust gromadzą się pęcherzyki śliny. Kiedy wreszcie
coś wykrztusza, jest to niski, zduszony szept, na którego dźwięk wszystkim cierpnie
skóra: - Pppppppierdolę żonę! Pppppppierdolę żonę! - i Ruckly mdleje z wysiłku.
Ellis i Ruckly to najmłodsi Chronicy. Najstarszym jest pułkownik Matterson, stary,
zasuszony kawalerzysta z pierwszej wojny światowej, który z upodobaniem zadziera
laską fartuchy pielęgniarek albo czytając z lewej dłoni, naucza swoistej historii każdego,
kto gotów jest słuchać. Pułkownik to najstarszy pacjent na oddziale, chociaż bynajmniej
nie jest tu najdłużej - żona oddała go do szpitala zaledwie przed kilku laty, kiedy sama
nie miała już sił nim się opiekować.
To ja jestem na oddziale najdłużej ze wszystkich, od końca drugiej wojny
światowej. Nikt nie jest tu dłużej. Żaden z pacjentów. Tylko Wielka Oddziałowa jest tu
dłużej ode mnie.
Na ogół Chronicy i Okresowi zachowują wobec siebie dystans. Tak jak sobie
życzą czarni, i jedni, i drudzy trzymają się swojej części świetlicy. Czarni twierdzą, że
dzięki temu panuje przynajmniej porządek, i dają nam poznać, że są przeciwni zmianom.
Przyprowadzają nas po śniadaniu do świetlicy, patrzą, gdzie stajemy, i kiwają głowami.
- Słusznie, panowie, grunt to porządek! Porządek musi być!
Prawdę mówiąc, nie potrzebują nas pouczać, gdyż oprócz mnie mało który
Chronik się porusza, a Okresowi wolą pozostawać po swojej stronie, bo - jak mówią -
nasza cuchnie gorzej niż zafajdana pielucha. Ale ja wiem, że to nie tyle smród po-
wstrzymuje ich od zbliżania się do Chroników, ile obawa, że i oni mogą kiedyś tak
wyglądać. Wielka Oddziałowa zna te obawy i wie, jak je wykorzystać: jeżeli jakiś
Okresowy zaczyna się dąsać, mówi mu, że jeśli nie chce skończyć po tamtej stronie,
powinien być zdyscyplinowanym pacjentem i współpracować z personelem, który chce
go przecież wyleczyć.
(Współpraca pacjentów jest dumą całego oddziału. Mamy nawet przybitą do

14
klonowej deseczki mosiężną tabliczkę z napisem: W DOWÓD UZNANIA ZA DOBRĄ
WSPÓŁPRACĘ Z NAJMNIEJ LICZNYM PERSONELEM W CAŁYM SZPITALU. To nasza
nagroda. Wisi na ścianie nad dziennikiem, dokładnie pośrodku między Chronikami a
Okresowymi).
Nowy rudzielec, McMurphy, od razu wie, że nie jest Chronikiem. Rozgląda się
przez chwilę po świetlicy, a widząc, że należy do Okresowych, szybko przechodzi na ich
stronę i uśmiechnięty od ucha do ucha ściska ręce wszystkim po kolei. Z początku
krępują ich jego dowcipy, żarty i gromki głos, kiedy pokrzykuje na czarnego, który wciąż
depcze mu po piętach trzymając termometr, a już najbardziej krępuje ich jego tubalny
śmiech. Na ten dźwięk wirują igły na pulpicie sterowniczym. Okresowi mają niewyraźne i
wystraszone miny, tak jak dzieciaki w szkole, kiedy któryś uczniak za bardzo rozrabia,
gdy nauczycielka wyjdzie z klasy, a one się boją, że wróci lada moment i za karę
zatrzyma ich wszystkich po lekcjach. Kręcą się i wiercą, reagując na ruch igieł na pulpicie
- wreszcie McMurphy’emu zaczyna świtać, że peszy ich swoim zachowaniem, ale mimo
to nie spuszcza z tonu.
- Rany, co za banda ponuraków. Wcale mi nie wyglądacie na takich znowu
stukniętych. - Stara się ich rozkręcić niczym licytator, który przed aukcją sypie
dowcipami. - No, który z was ma się za największego świra? Komu brak najwięcej
klepek? Komu podlega szulerka? To mój pierwszy dzień, więc chciałbym od razu zrobić
dobre wrażenie na szefie, jeśli mi udowodni, że jest większym pomyleńcem ode mnie.
No, który tu jest królem wariatkowa?
Mówiąc to, patrzy na Billy’ego Bibbita. Nachyla się i wpatruje w niego tak
natarczywie, że Billy czuje się zmuszony wyjąkać, że nie jest jeszcze kró-kró-kró-królem
wariatkowa, choć jest następny w ko-ko-kolejce do tego tytułu.
McMurphy podtyka mu pod nos swoje łapsko i Billy, chcąc nie chcąc, musi je
uścisnąć.
- No, stary - mówi rudy do Billy’ego - cieszę się, że jesteś następny w ko-kolejce,
ale ponieważ sam chcę przejąć cały ten interes jak leci, muszę gadać bezpośrednio z
szefem.

15
Patrzy w stronę stołu, przy którym kilku Okresowych przerwało grę w karty,
nakrywa jedną rękę drugą i z głośnym trzaskiem wyłamuje sobie palce.
- Widzisz, stary - ciągnie - zamierzam zostać karcianym hersztem oddziału i rżnąć
w oko od rana do nocy. Lepiej z mety prowadź mnie do szefa; raz na zawsze ustalimy,
kto tu teraz rządzi.
Nikt nie jest do końca pewien, czy ten barczysty facet z blizną i szalonym
uśmiechem tylko się zgrywa, czy też rzeczywiście jest aż tak pomylony, że cały czas
gada serio, czy może jedno i drugie, ale wszyscy zaczynają się dobrze bawić. Patrzą, jak
kładzie czerwone łapsko na szczupłym ramieniu Billy’ego, i czekają na jego odpowiedź.
Billy widząc, że się nie wymiga, rozgląda się po świetlicy i zatrzymuje wzrok na jednym z
grających w bezika.
- Harding - mówi - chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jesteś p-przewodniczącym sa-
sa-samorządu pacjentów. T-ten człowiek chce z tobą mówić.
Okresowi nie są już skrępowani, uśmiechają się teraz, radzi, że nareszcie się coś
dzieje. Żartują sobie z Hardinga, pytając, czy naprawdę jest królem wariatkowa. Harding
odkłada karty.
Jest to szczupły, nerwowy mężczyzna o twarzy, która sprawia wrażenie, że
widziało się ją na filmie, bo jest za ładna, żeby należeć do zwykłego śmiertelnika.
Harding wtula głowę w szerokie, chude ramiona, kiedy ma ochotę skryć się w sobie.
Jego dłonie są długie, białe i tak delikatne, jakby jedna drugą wyrzeźbiła z mydła -
czasami wymykają się i fruwają mu przed twarzą niby dwa białe ptaki, dopóki tego nie
zauważy i nie uwięzi ich między kolanami; wstydzi się, że ma takie ładne ręce.
Jest przewodniczącym samorządu pacjentów, ponieważ ma dyplom wyższej
uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii
kobiety w kostiumie kąpielowym, która również sprawia wrażenie, że się ją widziało na
filmie — ma bardzo duże piersi i podtrzymując nad nimi kostium koniuszkami palców,
patrzy w bok do obiektywu. Za nią widać siedzącego na ręczniku Hardinga: w
kąpielówkach wygląda na cherlaka, do którego zaraz podejdzie jakiś umięśniony drągal i
sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi się przechwalać, jaką to on ma żonę, mówi, że

16
jest najbardziej seksowną babką na świecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyć.
Kiedy Billy wskazuje na niego, Harding odchyla się na krześle, przybiera ważną
minę i nie patrząc ani na Billy’ego, ani na McMurphy’ego, pyta wyniośle:
- Słuchajcie, Bibbit, czy ten... interesant ma umówione spotkanie?
- Czy jest pan umówiony, panie McMurphy? Pan Harding to bardzo zajęty
człowiek, trzeba mieć z góry wyznaczone spotkanie, żeby się z nim zo-zobaczyć.
- A czy ten bardzo zajęty człowiek, pan Harding, jest królem wariatkowa? -
McMurphy patrzy spod oka na Billy’ego i Billy zaczyna szybko kiwać głową, szczęśliwy,
że tyle mu się poświęca uwagi.
- Proszę więc powiedzieć królowi wariatkowa, panu Hardingowi, że Randle Patrick
McMurphy chce się z nim zobaczyć i że ten szpital jest za mały, by pomieścić nas obu.
Przywykłem kroczyć na czele. Byłem królem traktorzystów przy wyrębie lasu na cały
Oregon i sąsiednie stany, a królem szulerów od powrotu z Korei i nawet królem opielaczy
groszku na farmie w Pendleton - więc pomyślałem, że skoro już mam być wariatem, to
też muszę być pierwszym i najlepszym! Powiedz temu Hardingowi, że albo się spotka ze
mną twarzą w twarz, albo jest śmierdzącym tchórzem i ma się wynieść z miasta przed
zachodem słońca.
Harding opiera się wygodniej i zakłada kciuki za klapy marynarki.
- Bibbit, powiedzcie temu młokosowi McMurphy’emu, że spotkam się z nim na
korytarzu w samo południe. Zobaczymy, co jego ogniste libido jest naprawdę warte! -
Harding usiłuje cedzić słowa jak McMurphy, ale w jego wykonaniu brzmi to śmiesznie, bo
głos ma urywany i piskliwy. - Uprzedźcie go też, by wiedział, na kogo się porywa, że od
blisko dwóch lat jestem niepodzielnym władcą tego wariatkowa i najbardziej szalonym
człowiekiem na świecie!
- Panie Bibbit, proszę uprzedzić pana Hardinga, że jestem tak szalony, że
głosowałem na Eisenhowera i wcale tego nie ukrywam!
- Bibbit! Powiedzcie panu McMurphy’emu, że w moim szaleństwie głosowałem na
Eisenhowera dwukrotnie!
- Proszę odpowiedzieć panu Hardingowi - McMurphy wspiera się rękami o stół,

17
pochyla i zniża głos - że ja w swoim szaleństwie zamierzam w listopadzie znów głosować
na Eisenhowera.
- Chylę czoło - mówi Harding, skłania głowę i podaje McMurphy’emu rękę. Jest
jasne, że McMurphy wygrał, choć nie bardzo wiem, co.
Pozostali Okresowi przerywają swoje zajęcia i podchodzą przyjrzeć się z bliska
nowemu facetowi. Nikogo takiego jak on nie było jeszcze na oddziale. I pierwszy raz
widzę, żeby Okresowi kogoś tak wypytywali o to, skąd pochodzi i czym się zajmuje.
Odpowiada, że jest człowiekiem z powołaniem. Mówi, że tułał się bez celu, pracując
dorywczo przy wyrębie lasów, dopóki nie zgarnęło go wojsko i nie pokazało mu, do
czego ma dryg: tak jak jedni nauczyli się w woju oszukiwać, a drudzy obijać, tak on
nauczył się grać w pokera. Od tego czasu ustatkował się i poświęcił wyłącznie
hazardowi. Pragnie tylko grać w pokera, nadal być kawalerem, żyć, gdzie chce i jak mu
się podoba. I jeszcze tego, żeby mu dano spokój.
- Ale sami wiecie - mówi - jak społeczeństwo prześladuje ludzi z powołaniem.
Odkąd zająłem się szulerką, siedziałem w tylu prowincjonalnych kiciach, że mógłbym
napisać przewodnik. Wciąż słyszę, że jestem niepoprawnym zabijaką. Że niby ciągle
wdaję się w bójki. Gówno prawda. Kiedy wdawałem się w bójki, będąc prostym drwalem,
przymykali oczy i mówili, że to zrozumiałe; gość, który tak ciężko tyra, ma prawo się
wyszumieć. Ale jeżeli się jest szulerem i w dodatku wiadomo, że czasami organizuje się
prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunąć i już zamykają cię jako kryminalistę. Kurczę,
w jednej dziurze samo wożenie mnie do mamra solidnie nadwerężyło budżet miejscowej
policji!
Potrząsa głową i nadyma policzki.
- Ale trwało to krótko. Scwaniłem się. Trzeba wam wiedzieć, że ten wyrok za
pobicie, który odsiadywałem w Pendleton, był pierwszym od prawie roku. Dlatego
właśnie trafiłem do kicia. Wyszedłem z wprawy: facet miał jeszcze dość sił, żeby się pod-
nieść z podłogi i zawiadomić gliny, nim prysnąłem z miasta. Twardy gość...
Znów się śmieje, funduje grabulę, a ilekroć czarny z termometrem podchodzi zbyt
blisko, siada, żeby się mocować na ręce - i wkrótce zna już wszystkich Okresowych.

18
Przywitawszy się z ostatnim z nich, wali prosto na stronę Chroników, tak jakbyśmy wcale
nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy też ma swoje szulerskie
powody, by ściskać łapska facetom tak chorym, że często nie wiedzą nawet, jak się
nazywają.
Odrywa od ściany dłoń Ellisa i potrząsa nią zamaszyście, jakby był politykiem
kandydującym w wyborach, a głos Ellisa był równie dobry jak inne.
- Stary - mówi do niego z powagą - nazywam się Randle Patrick McMurphy i nie
podoba mi się widok dorosłego faceta stojącego po kostki we własnych sikach. Może byś
się wytarł, co?
Ellis spogląda w dół ze szczerym zdumieniem, jakby widział kałużę po raz
pierwszy.
- Ojej, dziękuję! - woła i nawet robi kilka kroków w stronę toalety, ale gwoździe
przyciągają go do ściany.
McMurphy przesuwa się wzdłuż szeregu Chroników, ściskając ręce pułkownikowi
Mattersonowi, Ruckly’emu i staremu Pete’owi. Ściska ręce Wózkarzy, Chodzących i
Roślin, ściska ręce, które musi podnosić chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda
maleńkich kostek i drucików, nakręcane ptaki, które spadły, bo odkształciły się sprężyny.
Ściska ręce wszystkim z wyjątkiem George’a, maniaka czystości, który uśmiecha się i
cofa przed niehigieniczną dłonią; jego więc McMurphy tylko pozdrawia gestem, a
odchodząc, mruczy do swojej ręki:
- Jak ci się zdaje, łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?
Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi
nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od mieszania łamigłówek. Wciąż powtarza,
jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynienia. Ale
chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim
niemowlakiem, który niechybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dzią-
słami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawanie się z ludźmi po prostu
sprawiało mu frajdę.
Ja jestem ostatni. Nadal siedzę w kącie przywiązany do krzesła. McMurphy

19
przystaje przede mną, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla głowę i wybucha
śmiechem, jakbym był najbardziej zabawny ze wszystkich.
Przeraził mnie wtedy ten śmiech, bo wydało mi się, że McMurphy mnie
rozszyfrował, odgadł, że to moje siedzenie z rękami wokół podkurczonych kolan i
patrzenie przed siebie, jakbym nic nie słyszał, to jedna wielka lipa.
- Ho, ho, ho! - zawołał. - Patrzcie, kogo tu mamy!
Pamiętam tę scenę bardzo wyraźnie. Pamiętam, że zmrużył jedno oko, odchylił
głowę i - nie przestając się śmiać - spojrzał na mnie znad nie zagojonej wiśniowej szramy
na nosie. Pomyślałem, że śmieszy go moja indiańska twarz i czarne, lśniące włosy
Indianina. Pomyślałem, że może śmieszy go mój bezsilny wygląd. Ale potem
przypomniałem sobie, co najpierw przyszło mi do głowy: że się śmieje, bo ani na
sekundę nie nabrał się na moje udawanie - mniejsza, jak byłem przebiegły, on i tak prze-
jrzał mnie na wylot; śmiał się i mrugał, żeby mi to dać do zrozumienia.
- Co z tobą, Wielki Wodzu? Wyglądasz jak kwoka wysiadująca jaja.
Zerknął na Okresowych, żeby sprawdzić, czy się śmieją z dowcipu, ale ponieważ
tylko zachichotali niemrawo, znów spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.
- Jak ci na imię, Wodzu?
Z przeciwnej strony świetlicy dobiegł mnie głos Billy’ego:
- N-n-nazywa się Bromden. Wódz Bromden. Ale wszyscy przezywają go Wodzem
Sz-szczotą, bo sanitariusze wciąż zaganiają go do s-s-sprzątania. Chyba niewiele poza
tym umiałby robić. Jest głuchy. - Billy podparł ręką brodę. - Gdybym ja był g-g-głuchy -
rzekł z westchnieniem - tobym się zabił.
McMurphy nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Gdyby tak stanął prosto, to byłby z niego kawał chłopa, co? Nie wiecie, ile ma
wzrostu?
- Chyba raz ktoś go z-z-zmierzył i wyszło, że ma równo d-dwa metry, ale co z
tego, skoro boi się własnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, głuchy Indianin.
- Od razu pomyślałem, że to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie się nazywa jak na
Indianina. Z jakiego jest plemienia?

20
- Nie wiem - odparł Billy. - Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.
- Słyszałem od lekarza - włączył się do rozmowy Harding - że jest tylko półkrwi
Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymarłego plemienia, które żyło nad brzegiem
Kolumbii. Lekarz powiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak
nazywają. Ale dlaczego akurat “Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów
indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.
McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na
niego spojrzeć.
- To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?
- Jest g-g-głuchoniemy.
McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem
wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.
- Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z
ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się
zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!
Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz,
nie cofnął.
Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami
świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę
wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na
brzegach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania. Sama dłoń była
twarda jak kość i gładka od ściskania drewnianych trzonków siekier i gracy - nigdy bym
nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud,
znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego po całym Zachodzie. Kiedy dotknęła
mojej, rozległ się szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamiętam, że palce, które zacisnęły
się na moich, były grube i silne - nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moim
patyczkowatym ramieniem; dłoń zaczyna mi pęcznieć, jakby McMurphy pompował w nią
swoją krew. Krew i moc zagrały mi w ręce. Stała się niemal tak ogromna jak jego,
pamiętam...

21
- Panie McMurry.
To Wielka Oddziałowa.
- Panie McMurry, pozwoli pan na chwilkę?
To Wielka Oddziałowa. Sprowadził ją czarny, który uganiał się za McMurphym z
termometrem. Teraz oddziałowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i żeby
wziąć pomiar nowego pacjenta, świdruje go oczami jak bory. Usta, ściągnięte w trójkąt,
przypominają czekające na smoczek usta lalki.
- Sanitariusz Williams powiadomił mnie, panie McMurry, że sprawia pan pewne
trudności w kwestii prysznicu. Czy to prawda? Proszę mnie źle nie zrozumieć: cieszę się,
że chce pan poznać innych chorych przebywających na oddziale, wszystko jednak we
właściwym czasie. Przykro mi, że odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan
rozumie: przepisy obowiązują wszystkich!
Nowy przechyla głowę i mruga do oddziałowej, jakby chciał powiedzieć, że go nie
nabierze, bo się poznał na niej równie szybko jak na mnie. Patrzy na nią długo jednym
okiem.
- Wie pani - mówi - wie pani co? Dokładnie to samo słyszę o przepisach...
Uśmiecha się szeroko. Oboje uśmiechają się do siebie i mierzą się wzrokiem.
- ...ile razy komuś się wydaje, że nie mam najmniejszej ochoty się
podporządkować.
Po czym puszcza moją dłoń.

*
Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego
nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzykawkami trawiastomleczny płyn.
Pielęgniarka - której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie
przed siebie - podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie odchodzi.
- Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny,
sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zdaniem za bardzo przedsiębiorczy.
Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

22
- Wyjątkowo przedsiębiorczy - poprawia pielęgniarkę, przekłuwając igłą gumowy
korek buteleczki i pociągając za tłok. - Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant,
siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć
cel.
- Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?
- Wielu rzeczy. - Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. - Może
łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego.
Czasami wprowadzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie.
Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak
zamącić im w głowach, że trzeba potem miesięcy, by znów zapanował ład. Modna
obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka pobłażliwości ułatwia takim typom
działanie, ale jeszcze przed kilkoma laty było zupełnie inaczej. Parę lat temu trafił tu pan
Taber, niemożliwy manipulant. Do czasu. - Odrywa wzrok od częściowo napełnionej
strzykawki, którą trzyma przy twarzy niby czarodziejską różdżkę. Oczy zachodzą jej
mgłą, jakby wspominała coś wyjątkowo przyjemnego. - Pan Ta-ber - powtarza.
- Ale dlaczego - dziwi się pielęgniarka - komuś miałoby zależeć na wprowadzaniu
zamętu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to...?
Milknie widząc, jak oddziałowa gniewnie wbija strzykawkę w gumowy korek,
napełnia, wyciąga i kładzie na tacy. Patrzę, jak sięga po następną pustą strzykawkę,
obserwuję jej rękę, jak przesuwa się w bok, zawisa, opuszcza.
- Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, że to zakład dla umysłowo chorych.

Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować
jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator,
żeby zamieniła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki
wciśnięty między nos a podbródek i z tym samym spokojem świdruje oczami, ale
głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę
oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy - jak sama mówi - nie wyreguluje sytuacji.
Pod jej rządami życie oddziału jest znakomicie wyregulowane. Kłopot polega na

23
tym, że siostra nie może wciąż przebywać na oddziale. Czasem musi wyjść na zewnątrz.
Robi więc, co może, żeby świat zewnętrzny wyregulować również. Pracuje ramię w
ramię z podobnymi jej osobami wchodzącymi w skład ogromnej organizacji, którą ja
nazywam Kombinatem, a która dąży do wyregulowania całego świata zewnętrznego, tak
jak ona wyregulowała oddział. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafiłem ze
świata zewnętrznego do starego szpitala, była już Wielką Oddziałową i od Bóg wie jak
dawna z oddaniem poświęcała się regulowaniu.
Obserwowałem ją przez wiele lat i widziałem, jak nabiera wprawy. Ciągła praktyka
utrwaliła i udoskonaliła jej umiejętności - teraz jej władza jest nieograniczona i dociera
wszędzie, biegnąc po drutach cieńszych od włosów i niewidocznych dla nikogo prócz
mnie; widzę Wielką Oddziałową, jak siedzi pośrodku pajęczyny drutów niczym czujny
robot i dozoruje sieci ze skrupulatnością mechanicznego owada; dokładnie wie, dokąd
biegnie który drut oraz jakiej mocy ładunek należy posłać, żeby osiągnąć pożądany
skutek. W wojsku, nim wysłano mnie do Niemiec, byłem młodszym elektrykiem w obozie
szkoleniowym, a wcześniej przez rok studiów liznąłem nieco elektroniki, więc znam się
na tego rodzaju instalacjach.
Wielka Oddziałowa siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie
sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą,
o świecie, w którym wszystko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy
nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przykuci do wózków
Chronicy z cewnikami biegnącymi im z nogawek prosto do otworów w posadzce. Latami
dobiera idealny zespół: przez oddział przewijają się dziesiątki lekarzy, w różnym wieku, w
różnym typie i z różnymi wyobrażeniami o tym, jak należy prowadzić oddział, niekiedy
nawet dość odważnych, żeby się jej stawiać - wtedy świdruje ich od rana do nocy oczami
z suchego lodu, aż wycofują się wstrząsani dziwnymi dreszczami.

- Nie wiem, co mi dolega - mówi każdy z nich personalnemu - ale odkąd zacząłem
pracować z tą babą, zimno mi, jakby w moich żyłach płynął amoniak. Dygoczę bez
przerwy, dzieci nie chcą mi siadać na kolanach, żona nie wpuszcza mnie do łóżka.

24
Żądam przeniesienia: do furiatów, do alkoholików, na pediatrię, gdziekolwiek!

Ciągnie się to latami. Lekarze wytrzymują trzy tygodnie, czasem trzy miesiące. Aż
wreszcie oddziałowa decyduje się na małego człowieczka o szerokim, wysokim czole,
szerokich, obwisłych policzkach i twarzy wciętej na wysokości maleńkich oczek, jakby
długo nosił zbyt ciasne okulary, które wpijały mu się w głowę; pewnie dlatego teraz nosi
binokle przywiązane tasiemką do górnego guzika koszuli - chwieją się na sinym grzbiecie
małego noska lekarza i osuwają to na jedną, to na drugą stronę, więc kiedy rozmawia,
musi wciąż przekrzywiać głowę, żeby mu nie spadły. Wybraniec oddziałowej.
Trzech czarnych pracujących na dziennej zmianie dobiera po latach prób, w
trakcie których odrzuca tysiące. Przedefilowuje przed nią długi szereg ponurych,
szerokonosych, czarnych masek, od pierwszego wejrzenia nienawidzących jej i jej
lalkowatej, kredowej białości. Taksuje uważnie ich i tę nienawiść przez okres miesiąca,
po czym zwalnia kandydatów, bo nienawidzą za mało. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o
jakich jej idzie - wyławia ich w kilkuletnich odstępach czasu i wplata w swój plan i układ
sieci - od razu poznaje po ich fanatycznej nienawiści, że nadają się na pewno.
Pierwszy, którego wybiera w pięć lat po tym, jak trafiam na oddział, to poskręcany,
żylasty karzeł barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwałcono mu matkę, podczas
gdy jego tatuś stał przywiązany do gorącego pieca postronkami od pługa, a krew
spływała mu po nogach do butów. Dzieciak obserwował wszystko z szafy - miał pięć lat i
mrużył oczy, żeby dobrze widzieć przez szparę w nie domkniętych drzwiach, i od tego
czasu nie urósł nawet o centymetr. Teraz powieki zwisają mu luźno na oczach, jakby
nietoperz przycupnął mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydełka,
które unosi na milimetr, kiedy na oddział trafia nowy biały; przypatruje mu się uważnie i
kiwa głową - aha, aha - jakby się właśnie potwierdziło coś, czego i tak był pewien. Na
początku chciał zabierać do pracy skarpetę wypełnioną śrutem i tłuc nią pacjentów, żeby
ich ustawić, ale oddziałowa mu wytłumaczyła, że tego się już nie praktykuje; kazała
zostawić skarpetę w domu i nauczyła go własnych metod: nauczyła go kryć nienawiść i
spokojnie czekać, czekać na drobną przewagę, nieco luzu, a potem mocniej zaciskać

25
pętlę i nie popuszczać. Nigdy nie popuszczać. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziała.
Pozostali dwaj czarni zjawili się dwa lata później, w odstępie niespełna miesiąca:
są tak podobni do siebie, że moim zdaniem oddziałowa po prostu zamówiła kopię tego,
który zgłosił się pierwszy. Obaj są wysocy, chudzi i kościści, a ich wyciosane z kamienia
twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwężają się w dwa
punkciki, a włosy są tak ostre, że gdyby przejechać po nich ręką, można by zedrzeć
sobie skórę.
Wszyscy trzej sanitariusze są czarni jak telefony. Im są czarniejsi, tym chętniej -
jak oddziałowa zorientowała się po tych, którzy w czarnym szeregu przewinęli się przed
nimi - czyszczą, szorują i dbają o porządek. Choćby ich uniformy: zawsze są białe jak
śnieg. Tak samo białe, zimne i sztywne jak fartuch oddziałowej.
Wszyscy trzej noszą wykrochmalone, nieskazitelnie białe spodnie, białe bluzy
zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczone, lśniące jak lód białe buty na czerwonej
gumie, w których mogą poruszać się bezgłośnie po korytarzu. Nigdy nie słychać, kiedy
nadchodzą. Pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach oddziału, ilekroć któryś
pacjent chce sprawdzić bez świadków, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnąć coś
na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupełnie sam w kącie, kiedy nagle słyszy
skrzypnięcie i szron osiada mu na policzku, więc odwraca głowę i widzi zimną kamienną
maskę unoszącą się nad nim na tle ściany. Widzi tylko czarną twarz. Nie widzi ciała.
Ściany bowiem są równie białe jak uniformy sanitariuszy, lśnią czystością niczym drzwi
lodówki, a czarne twarze i dłonie fruwają na ich tle, jakby należały do duchów.
Lata treningu i czarni przestrajają się na częstotliwość Wielkiej Oddziałowej.
Jeden po drugim odłączają druty i przechodzą na bezprzewodowe sterowanie.
Oddziałowa nie wydaje im głośno poleceń ani nie zostawia pisemnych instrukcji, które
mogłyby wpaść w ręce żon odwiedzających pacjentów czy wizytujących szpital
nauczycielek. Już nie potrzebuje. Porozumiewają się na falach nienawiści - czarni
spełniają polecenia siostry, nim sama nawet zdąży je pomyśleć.
Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespół, oddział zaczyna chodzić jak w
zegarku. Wszystko, co pacjenci myślą, mówią i robią, jest zaprogramowane na kilka

26
miesięcy naprzód na podstawie notatek, które oddziałowa sporządza w ciągu dnia. Po
przepisaniu na maszynie notatki są wprowadzane do machiny, której buczenie słyszę za
stalowymi drzwiami na zapleczu dyżurki. Machina zwraca kartoniki z porządkiem
dziennym zapisanym w postaci kwadratowych otworków. Pierwsza rzecz rano,
oddziałowa wsuwa kartonik z właściwą datą do otworu w stalowych drzwiach i ściany
zaczynają szumieć. O szóstej trzydzieści zapalają się światła na oddziale: wtedy czarni
błyskawicznie zrzucają Okresowych z łóżek i zaganiają ich do szorowania posadzki,
opróżniania popielniczek i zdrapywania śladów ze ściany, pod którą przepalił się jeden
stary piernik - w kłębach dymu osunął się na ziemię, wypełniając cały oddział wonią
palonej gumy. Wózkarze spuszczają z łóżek nogi niby martwe kłody i -podobni do
posągów - czekają bez ruchu, aż ktoś im przytoczy wózki. Rośliny szczają pod siebie,
uruchamiając urządzenie, które dzwoni i kopie ich prądem: spadają z posłania na
posadzkę, a wtedy czarni obmywają ich pod szlauchem i ubierają w czystą odzież
szpitalną...
Szósta czterdzieści pięć - włączają się elektryczne golarki. Okresowi ustawiają się
w porządku alfabetycznym przed lustrami: A, B, C, D... Po nich wchodzą Chronicy, którzy
jak ja poruszają się o własnych siłach, a na końcu czarni wwożą Wózkarzy. Golenie
trzech starców, którym sflaczałą skórę pod brodą pokrywa żółtawa pleśń, odbywa się w
świetlicy - czoła opasuje się im rzemieniem, żeby nie rzucali głowami na boki.
Czasem rano - najczęściej w poniedziałki - chowam się, żeby zakłócić porządek.
Kiedy indziej wydaje mi się, że postąpię bardziej przebiegle, jeśli zajmę swoje miejsce w
kolejce między A i C, po czym odbędę tę samą trasę co wszyscy - nie muszę nawet
podnosić nóg: potężne magnesy w posadzce przesuwają nas po oddziale niczym
marionetki...
Siódma - otwierają się drzwi stołówki i wchodzimy do środka w odwrotnym szyku
niż do umywalni: najpierw Wózkarze, potem Chodzący, a na końcu Okresowi. Bierzemy
tace, stawiamy na nich płatki kukurydziane, jajka na bekonie, kładziemy grzanki - i dziś
rano konserwową brzoskwinię na postrzępionym liściu sałaty. Kilku Okresowych przynosi
tace Wózkarzom. W większości są to po prostu Chronicy, którzy mają coś nie w

27
porządku z nogami - jedzą jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich są całkowicie
sparaliżowani od szyi w dół, a i głowami ledwo mogą ruszać. Ci trzej to Rośliny. Kiedy już
wszyscy usiądą, czarni wtaczają ich na wózkach, ustawiają pod ścianą i przynoszą im
identyczne tace z jakąś błotnistą papką, do których doczepione są kartki z
wyszczególnieniem diety. “Zmiękczone mechanicznie” - brzmi dieta bezzębnej trójki:
jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przeżute w kuchni trzydzieści dwa razy przez
urządzenie z nierdzewnej stali. Wyobrażam sobie, jak wydyma gumowe wargi podobne
do kawałka rury od odkurzacza i z cichym pierdnięciem wypluwa na talerz kulkę
przeżutej szynki.
Czarni ciut za szybko ładują papkę w różowe, rozciumkane usta Roślin; inwalidzi
nie nadążają z przełykaniem i mechaniczny miękisz spływa im na ubrania po zapadłych
podbródkach. Czarni klną na czym świat stoi i rozwierają im szerzej usta, kręcąc łyżkami,
jakby wydłubywali ogryzki z nadgniłych jabłek.
- Ten stary pierdoła Blastic rozpada się na moich oczach! Już sam nie wiem, czy
karmię drania mielonym bekonem, czy kawałkami jego własnego jęzora...
Siódma trzydzieści - przenosimy się do świetlicy. Wielka Oddziałowa wygląda
przez swoją ukochaną szybkę, tak wypucowaną, że jej w ogóle nie widać, kiwa głową,
podnosi rękę i zrywa kartkę z kalendarza: jest o jeden dzień bliżej celu. Naciska guzik i
wszystko się zaczyna. Słyszę łoskot, jakby potrząsano arkuszem blachy. Cisza!
Okresowi: siadać po swojej stronie świetlicy i czekać, aż dostaniecie karty i zestawy do
gry w monopol. Chronicy: siadać po swojej stronie i czekać na łamigłówki. Ellis: stań pod
ścianą, rozłóż ręce, żeby przybito je gwoździami, i sikaj po nodze. Pete: kiwaj głową jak
kukiełka. Scanlon: ruszaj nad stołem grubymi rękami, jakbyś konstruował nie istniejącą
bombę, żeby wysadzić nie istniejący świat. Harding: mów, wymachuj w powietrzu dłońmi
jak synogarlice, a potem schowaj je pod pachy, bo prawdziwi mężczyźni ani nie gesty-
kulują, ani nie mają takich ładnych rączek. Sefelt: jęcz, że bolą cię zęby i wypadają
włosy. Wszyscy razem: wciągnąć powietrze... wypuścić powietrze... oddychać rytmicznie;
serca mają bić wszystkim z szybkością podaną na kartoniku z porządkiem dziennym.
Równo jak zsynchronizowane cylindry.

28
Wszystko jak w rysunkowym świecie: płaskie postacie o czarnych konturach
odgrywające wariacką historyjkę, która na pewno byłaby bardzo zabawna, gdyby nie to,
że tymi postaciami są prawdziwi faceci...
Siódma czterdzieści pięć - czarni suną wzdłuż szeregu Chroników i zakładają
cewniki tym, którzy potrafią trwać bez ruchu. Cewniki to stare prezerwatywy o obciętych
końcach, przymocowane gumkami do rurek biegnących przez nogawki do plastykowych
torebek zaopatrzonych w napis: WYŁĄCZNIE DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU, które
mam obowiązek myć pod koniec dnia. Czarni przyklejają prezerwatywy plastrem do wło-
sów łonowych: starzy Chronicy mają krocza łyse jak niemowlaki od ciągłego odrywania
plastra...
Ósma - ściany buczą i terkoczą pełną mocą. “Podawanie leków” - oznajmia
megafon na suficie głosem Wielkiej Oddziałowej. Zaglądamy do jej oszklonej klatki i
widzimy, że nie ma jej przy mikrofonie; stoi o trzy metry od niego i poucza pielęgniarkę,
jak należy układać lekarstwa na tacy, żeby leżały w nienagannym porządku. Okresowi
ustawiają się przy szklanych drzwiach w porządku alfabetycznym, A, B, C, D; za nimi
Chronicy, a na końcu Wózkarze (Rośliny dostają proszki później, rozpuszczone w
łyżeczce kompotu z jabłek). Każdy otrzymuje papierowy kubeczek z kapsułkami, które
jednym zamaszystym ruchem wrzuca głęboko do gardła, i podsuwa kubek pielęgniarce
do napełnienia wodą, żeby popić lek. Zdarza się, że jakiś dureń pyta, co to za proszki
każą mu brać.
- Nie tak szybko, aniołeczku; co to za dwie czerwone kapsułki obok mojej
witaminki?
Znam go. Tęgi, wiecznie gderający Okresowy, który już zdążył sobie wyrobić
opinię rozrabiaki.
- To zwykłe proszki, panie Taber. Dla pańskiego dobra. Musimy je szybko połknąć.
- Ale jakie proszki? Rany, przecież sam widzę, że to proszki...
- Połknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ładne proszeczki. Niech pan to zrobi dla
mnie.
Pielęgniarka zerka na Wielką Oddziałową, żeby zobaczyć, czy ta kokieteryjna

29
metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spogląda na Tabera. Facet w dalszym
ciągu, nawet dla niej, nie zamierza łykać proszków, o których nic nie wie.
- Nie lubię się awanturować, ale nic nie połknę, dopóki się nie dowiem, co jest w
środku. Kto mi zagwarantuje, że to nie jakieś świństwo, po którym z człowiekiem dzieją
się dziwne rzeczy?
- Panie Taber, proszę się nie denerwować...
- Nie denerwować? Na miłość boską, chcę się tylko dowiedzieć...
Wielka Oddziałowa podkradła się cicho i ścisnęła go za łokieć, paraliżując mu
całe ramię.
- W porządku, siostro Flinn - mówi. - Skoro pan Taber upiera się jak dziecko,
będziemy go traktować odpowiednio. Staraliśmy się być dla niego mili i uprzejmi.
Najwyraźniej nie jest to właściwa metoda. Ani słowa podzięki: tylko wrogość i wrogość.
Może pan odejść, panie Taber, jeżeli nie chce pan przyjąć leków doustnie.
- Na miłość boską, chciałem się tylko...
- Może pan odejść.
Odchodzi, mrucząc pod nosem, gdy tylko oddziałowa puszcza jego łokieć, idzie
do toalety i siedzi tam cały ranek, dumając o czerwonych kapsułkach. Raz ukryłem jedną
pod językiem; udałem, że ją połykam, a potem rozgniotłem ją w schowku. Przez ułamek
sekundy, zanim wszystko obróciło się w biały pył, widziałem zminiaturyzowany zespół
elektroniczny podobny do tych, jakich używaliśmy w wojsku w Korpusie Radiolokacyj-
nym, złożony z mikroskopijnych drucików, oporników i tranzystorów, specjalnie
zaprojektowany, żeby rozsypać się przy zetknięciu z powietrzem...
Ósma dwadzieścia - czarni wydają karty i łamigłówki...
Ósma dwadzieścia pięć - któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę
w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku omal nóg nie połamią, tak im
spieszno, żeby wpisać to do dziennika...
Ósma trzydzieści - otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch
cuchnących winem techników; technicy zawsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem,
bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze

30
pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia.
Wbiegają do pracowni i zamykają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich
posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szlifierski: zzzt-
zzzt-zzzt.
- Przeklęta pora; mamy już co do roboty?
- Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś dociekliwym draniu.
Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.
- Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostarczyli galopem;
sprawdzę tylko w magazynie...
- Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje,
ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to
i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym...
Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę -
tak gdakają postacie na filmach rysunkowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie
ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.
Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego
udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go
trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.
Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi
rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania
się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na
głowie powtarza:
- Spokojnie, panie Taber, spokojnie...
Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą igłę; skręca do
izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o
strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie
drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go
zanurzoną w słoiku ligninową chustką. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów
otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni.

31
Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło...
Dziewiąta - młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach
przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wypytywać Okresowych o ich dzieciństwo.
Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich
pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności
zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddziałowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje
sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych
albo czegoś podobnego...
Dziewiąta pięćdziesiąt - stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo.
Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje
stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysun-
kowych postaci.
Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.
- Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakłuwaniu kanału
kręgowego zaczął się budzić - mówi technik do oddziałowej. - Co siostra na to,
gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie
marnować drugiego seconalu?
- Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się
okaże, że trzeba mu zoperować mózg.
Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci
z kreskówki albo do kukiełek w przedstawieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje
pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla...
Dziesiąta - przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą kopertę...
Dziesiąta trzydzieści - zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu
kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.
- Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry... Rozejrzyjcie się, drogie panie,
prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział
właśnie ze względu na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczywiście o
wiek, same panie rozumieją...

32
Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmieje, puchnie mu twarz
- śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie
i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz
przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na
twarzy, a na głowie zaledwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich
sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do
mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk,
żeby nie dostawały mu się za koszulę.
I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się
zatrzymać.
Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy
pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe
fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przy-
chodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (słychać, że są mokre od potu),
klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do
modlitwy, przytyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się
tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor,
nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.
Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on
sam, gdy się kręci i kręci jak bąk - gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę
i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze
pacjentów...
Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt - pacjenci
ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do
dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest
nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.
Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna
futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz międzyszkolny. Po udanym sezonie dumni i
rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą

33
tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieliśmy zwiedzać jakiś
miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości
poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek
byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, rafinerii lub fabryki
konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny
wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja
zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom,
które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i
klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy - to wszystko wprawiło
mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to,
co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opuścili
wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze,
automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią... Chciałem wyjść z kolegami,
ale nie mogłem się ruszyć.
Był ranek i początek zimy, więc miałem na sobie kurtkę, jakie otrzymaliśmy
wszyscy po wywalczeniu mistrzostwa - czerwono-zieloną kurtkę ze skórzanymi
rękawami, a na plecach z naszywką w kształcie piłki, upamiętniającą nasz sukces - i
wiele młodych Murzynek się na nią gapiło. Zdjąłem kurtkę, ale dziewczyny nie przestały
się gapić. W tamtych czasach byłem dużo większy niż teraz.
Jedna dziewczyna odsunęła się od przędzarki, rozejrzała się, czy nie idzie
brygadzista, i podeszła do mnie. Zapytała, czy gramy wieczorem z drużyną miejscowej
szkoły, i powiedziała, że jej brat jest w tej drużynie obrońcą. Gdy tak gadaliśmy o futbolu i
podobnych sprawach, zorientowałem się, że widzę twarz dziewczyny bardzo
niewyraźnie, jakby między nami unosiła się mgła. To kłaczki bawełny fruwały w
powietrzu.
Powiedziałem jej o tym. Wywróciła do góry oczy i zachichotała, zakrywając usta,
kiedy usłyszała, że patrząc na nią, czuję się tak, jakbyśmy w mglisty poranek polowali
razem na kaczki.
- A co bym to niby miała robić sam na sam z tobą w myśliwskiej kryjówce? -

34
zapytała.
Odparłem, że mogłaby się zaopiekować moją długą strzelbą, na co wszystkie
pracownice przędzalni zaczęły chichotać, zakrywając dłońmi usta. Ja też się
roześmiałem, zadowolony ze swojego dowcipu. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, gdy
nagle chwyciła mnie za nadgarstki i wpiła się w nie palcami. Rysy jej twarzy nabrały
nagle niebywałej ostrości: poznałem, że się czegoś okropnie boi.
- Zabierz mnie - szepnęła - zabierz mnie stąd, wielkoludzie. Zabierz mnie z tej
przędzalni, z tego miasta, z tego życia. Zabierz mnie do myśliwskiej kryjówki. Byleby
daleko. Dobrze, wielkoludzie! Dobrze?
Widziałem przed sobą jej ciemną, ładną, lśniącą twarz. Stałem z otwartymi ustami
i nie wiedziałem, co powiedzieć. Trwaliśmy tak złączeni przez kilka sekund, a potem
szum przędzalni wzmógł się nagle i coś zaczęło odciągać dziewczynę ode mnie.
Niewidzialny sznur przyczepiony do jej czerwonej, kwiecistej spódnicy szarpał ją do tyłu.
Z chwilą gdy palce Murzynki ześliznęły się z moich nadgarstków, jej twarz straciła
ostrość; za mgłą wirującej bawełny jej rysy znów były miękkie i płynne jak topniejąca
czekolada. Dziewczyna zaśmiała się, okręciła na pięcie i tylko mignęły mi jej brązowe
uda, gdy spódnica podfrunęła do góry. Mrugnęła do mnie przez ramię i poleciała do
swojej przędzarki, z której zwały włókna spadały na ziemię; zgarnęła je i przebiegłszy
lekko między rzędami maszyn wrzuciła do zbiornika, po czym skręciła i znikła mi z oczu.
Wirujące, roztańczone wrzeciona, skaczące czółenka, szpule miotające nićmi,
bielone wapnem ściany, stalowoszare maszyny i zwijające się jak w ukropie dziewczyny
w kwiecistych spódnicach, a wszystko pokryte pajęczyną rozpędzonych białych nici
trzymających do kupy przędzalnię - obraz ten został mi na zawsze w pamięci i od czasu
do czasu coś na oddziale sprawia, że znów jawi mi się przed oczyma.
Tak. To wiem na pewno. Nasz oddział jest warsztatem naprawczym Kombinatu.
Tu, w szpitalu, usuwa się usterki nabyte w miastach, w kościołach i w szkołach. Kiedy
naprawiony wyrób powraca do społeczeństwa - zupełnie jak nowy, a czasami lepszy od
nowego - szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddziałowej; to, co do niej trafiło jako bryła
szmelcu, jest teraz sprawną, wyregulowaną cząstką, chlubą całego zakładu i radością

35
dla oka. Patrzcie, jak kroczy taki wyrób po świecie: z tym przyspawanym uśmiechem
pasuje jak ulał do niewielkiej, przytulnej dzielnicy, w której właśnie rozkopano ulice, żeby
przeprowadzić rury kanalizacyjne. W niczym mu tu nie wadzi. Nareszcie jest dostrojony
do otoczenia...
- Aż się wierzyć nie chce, jak ten Maxwell Taber zmienił się od wyjścia ze szpitala;
ciut siny pod oczami, ciut szczuplejszy, ale to zupełnie inny człowiek! Amerykańska
technologia...
Tymczasem światło w oknie sutereny pali się dzień w dzień długo po północy, a
instalacje o opóźnionym działaniu dodają zręczności jego palcom, gdy pochyliwszy się
nad zamroczoną proszkami nasennymi żoną, dwiema córeczkami w wieku lat czterech i
sześciu oraz sąsiadem, z którym w poniedziałki grywa w kręgle - reguluje ich tak samo,
jak wyregulowano jego. W ten sposób moc Kombinatu sięga coraz dalej.
Kiedy wreszcie po zaprogramowanej liczbie lat wyczerpie mu się bateria, cale
miasteczko wspomina go serdecznie, w miejscowej gazecie ukazuje się zdjęcie sprzed
roku, przedstawiające go, jak pomaga skautom w Dniu Porządkowania Cmentarzy, a
dyrektor szkoły przysyła jego żonie list, w którym pisze, że Maxwell Wilson Taber służył
za wzór młodzieży ich wspaniałej społeczności.
Nawet dwóm przedsiębiorcom pogrzebowym, zazwyczaj chciwym skąpcom,
miękną serca.
- Spójrz na niego - mówi jeden - stary Max Taber to był złoty człowiek. Co ty na to,
żeby mu tak dać solidną, elegancką trumnę, nie licząc rodzinie nic ekstra? No, raz kozie
śmierć, niech będzie na koszt firmy.
Każde takie wyleczenie powoduje, że szczęście rozsadza serce Wielkiej
Oddziałowej, każda udana naprawa jest bowiem znakomitą reklamą jej metod i całego
przemysłu medycznego. Wypisany pacjent to radość dla wszystkich.
Ale z nowymi to zupełnie inna historia. Nawet najbardziej układni nowi wymagają
sporo pracy, nim się ich wdroży do porządku, a co więcej, nigdy nie wiadomo, kiedy trafi
się pośród nich ten jeden nieposkromiony, który będzie siał zamęt na prawo i lewo,
zniszczy, co może, i zakłóci sprawne funkcjonowanie oddziału. A jak już mówiłem, Wielka

36
Oddziałowa okropnie się irytuje, gdy jej oddział przestaje sprawnie funkcjonować.

Przed południem znów włączają mgielnicę, tym razem na mniejszą moc: mgła
wciąż jest gęsta, ale widzę co nieco, jeśli wytężę wzrok. Pewnego dnia przestanę go
wytężać, poddam się zupełnie i zgubię we mgle jak niektórzy Chronicy, teraz jednak
ciekawi mnie nowy pacjent - chcę zobaczyć, jak się zachowa na zbliżającym się zebraniu
grupy.
Za dziesięć pierwsza mgła się rozchodzi i czarni każą Okresowym uprzątnąć
świetlicę. Pacjenci zaczynają wynosić stoły do gabinetu hydroterapii po drugiej stronie
korytarza, zupełnie jakby się szykowała potańcówka, jak to komentuje McMurphy.
Wielka Oddziałowa obserwuje wszystko przez szybę. Od równo trzech godzin nie
ruszyła się z miejsca, nie poszła nawet na drugie śniadanie. Punktualnie o pierwszej,
kiedy ze świetlicy usunięto już stoły, lekarz opuszcza swój gabinet przy końcu korytarza,
wchodzi, kłania się oddziałowej, mijając dyżurkę, i zasiada w fotelu odrobinę na lewo od
drzwi. Dopiero wówczas pacjenci zajmują miejsca, a po chwili nadciągają pielęgniarki i
stażyści. Kiedy wszyscy już siedzą, Wielka Oddziałowa wstaje od szyby, idzie na tyły
dyżurki do stalowego pulpitu pokrytego tarczami i przyciskami, włącza urządzenie
podobne do automatycznego pilota, żeby kierowało oddziałem podczas jej nieobecności,
a następnie wkracza do świetlicy, niosąc dziennik i koszyk wypełniony papierami. Choć
spędziła już w szpitalu pół dnia, jej fartuch nadal jest tak sztywny od krochmalu, że nie
układa się łagodnie, tylko łamie z trzaskiem, jakby ktoś składał zamarznięte płótno.
Oddziałowa siada odrobinę na prawo od drzwi.
Gdy tylko siada, stary Pete Bancini podnosi się chwiejnie, zaczyna kiwać głową i
sapać.
- Jestem zmęczony. Uff. Och, mój Boże. Strasznie zmęczony - powtarza jak
zawsze, kiedy na oddział trafia nowy pacjent, który może będzie gotów go wysłuchać.
Wielka Oddziałowa nie patrzy w jego stronę. Przegląda papiery w koszyku.
- Niech ktoś usiądzie przy panu Bancinim - mówi - i postara się go uciszyć,
żebyśmy mogli rozpocząć zebranie.

37
Billy Bibbit siada obok Pete’a, który wpatruje się w McMurphy’ego i kołysze głową
z boku na bok, jakby dawał sygnały na przejeździe kolejowym. Pracował na kolei przez
trzydzieści lat i wreszcie zużył się zupełnie, a teraz powtarza zapamiętane czynności.
- Jestem zmęczooony - woła, wyciągając szyję w stronę McMurphy’ ego.
- Spokojnie, Pete - szepcze Billy, kładąc piegowatą dłoń na kolanie staruszka.
- Strasznie zmęczony...
- Wiem, Pete. - Billy poklepuje go po kościstym kolanie i Pete opuszcza głowę;
rozumie, że dziś nikt nie wysłucha jego skargi.
Oddziałowa zdejmuje z ręki zegarek, nakręca go, spoglądając na zegar ścienny i
kładzie tarczą do góry w koszyku. Następnie wyjmuje z koszyka tekturową teczkę.
- W porządku. Możemy zaczynać?
Obraca sztywno głowę i z uśmiechem rozgląda się po świetlicy, żeby sprawdzić,
czy nikt nie zamierza oponować. Chłopaki boją się napotkać jej wzrok - spuszczają oczy i
oglądają sobie paznokcie. Wszyscy z wyjątkiem McMurphy’ego. Zajął fotel w rogu
świetlicy, rozsiadł się w nim wygodnie i obserwuje każdy ruch oddziałowej. Cyklistówkę
ma wciśniętą głęboko na rude kędziory, jakby zaraz miał startować w zawodach, a na
jego kolanach leży talia kart - przekłada ją, a następnie składa z głośnym trzaskiem
zwielokrotnionym przez ciszę. Wzrok oddziałowej zatrzymuje się przez moment na
McMurphym. Miała go na oku, kiedy przez cały ranek grał w pokera, i choć nie
zauważyła, by pieniądze przechodziły z ręki do ręki, podejrzewa, iż nie należy on do
ludzi, którym w smak byłaby panująca na oddziale zasada, że gra się wyłącznie na
zapałki. Przekładane karty znów szeleszczą, po czym rozlega się trzask i talia znika w
potężnej dłoni McMurphy’ego.
Oddziałowa znów spogląda na zegarek, wyjmuje z tekturowej teczki kartkę
papieru, zerka na nią i chowa ją z powrotem. Odkłada teczkę i bierze dziennik. Czeka, aż
przybity do ścian Ellis przestanie kasłać, po czym mówi:
- Zaczynamy. Pod koniec piątkowego zebrania... omawialiśmy kłopoty pana
Hardinga... z jego młodą żoną. Pan Harding poinformował nas, że jego żona ma
wyjątkowo obfity biust, co jest dla niego krępujące, ponieważ wszyscy mężczyźni

38
oglądają się za nią na ulicy.
Otwiera dziennik na stronach założonych paskami papieru.
- Według uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentów pan Harding wygłosił
opinię, że jego żona “sama prowokuje tych drani”. Słyszano też, jak mówił, że może to z
jego winy żona stara się zainteresować sobą innych mężczyzn. Słyszano również, jak
powiedział: “Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej żony każde słowo czy gest, który nie
kojarzy się automatycznie ze środowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi
dowód zniewieściałości”.
Oddziałowa jeszcze przez chwilę czyta po cichu dziennik, a następnie go zamyka.
- Pan Harding oświadczył ponadto, że obfity biust żony czasami wywołuje w nim
poczucie niższości. Tyle informacji. Kto miałby ochotę dotknąć tej kwestii?
Harding zamyka oczy, pozostali milczą. McMurphy patrzy po chłopakach, a kiedy
widzi, że żaden z nich nie zamierza się odezwać, podnosi rękę do góry i jak uczniak
strzela palcami. Oddziałowa kiwa głową.
- Panie... hm... McMurry?
- Dotknąć czego?
- Słucham?
- Pytała siostra: “Kto ma ochotę dotknąć...?”
- Dotknąć... kwestii, panie McMurry, problemów pana Hardinga z żoną.
- Aha. Myślałem, że możemy dotknąć jej... no, czego innego.
- A co innego...
Urywa. O mało nie zbił jej z tropu. Okresowi uśmiechają się ukradkiem, McMurphy
zaś przeciąga się szeroko, ziewa, mruga do Hardinga. Po chwili oddziałowa, już całkiem
opanowana, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inną teczkę i zaczyna czytać:
- McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z penitencjarnej farmy w
Pendleton. Na obserwację i ewentualne przymusowe leczenie. Lat trzydzieści pięć.
Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu
jenieckiego. Usunięty z wojska za brak subordynacji. Dalej następuje litania bójek
ulicznych, awantur w lokalach oraz aresztów za pijaństwo, pobicia, zakłócanie porządku i

39
- najliczniej - za szulerstwo. Raz aresztowany... za nierząd.
- Za nierząd? - Lekarz podrywa głowę.
- Za nierząd z nieletnią...
- Hola! Nic mi nie udowodnili - mówi McMurphy do lekarza. - Dziewczyna
odmówiła zeznań.
- Z piętnastoletnim dzieckiem.
- Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.
- Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziecko, stwierdził
penetrację, wielokrotną penetracje...
- Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.
- Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być
zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.
- Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha - nachyla się,
wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza - ta
mała kurewka wycisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek.
Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.
Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie
drzwi.
- Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey - mówi, jakby miała w teczce żywego
człowieka i mogła go razem z nią przekazać do wglądu. - Zamierzałam później zapoznać
pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy,
możemy załatwić tę sprawę od razu.
Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na
nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na
miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego
faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy
dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na
pochylonego wyczekująco McMurphy’ego.
- Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda,

40
panie McMurry?
- McMurphy, doktorze.
- Słucham? Zdawało mi się... siostra mówiła...
Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją
zamyka i znów chowa binokle.
- Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.
- W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać
moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził
kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i - by mu
dokuczyć - zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I
to raz na zawsze.
- Naprawdę? W jaki sposób? - pyta lekarz.
McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.
- O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na
razie tajemnicą, bo może sam będę zmuszony z niej skorzystać.
Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic,
więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.
- Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?
- A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym,
przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie?
- No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stanowe, jak okręgowe...
- Mam na myśli zakłady psychiatryczne.
- Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze.
Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie...
Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad
lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.
- Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu...
- Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.
Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.

41
- Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu:
“Więzień McMurphy objawia nadmierną...”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie
za człowiek, “...nadmierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopaty-
cznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz...
panie wybaczą... bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze,
czy to bardzo zły objaw?
Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecinnie zatroskany i
zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają
mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okresowi,
a nawet niektórzy Chronicy.
- Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?
Lekarz wyciera oczy.
- Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca
uwaga w pańskich aktach: “Nie można wykluczyć symulowania dysforii celem uniknięcia
mozolnej pracy na farmie”. - Spogląda na McMurphy’ego. - I co pan na to?
- Doktorze - McMurphy prostuje się na całą wysokość, marszczy czoło i rozkłada
szeroko ręce, jakby wzywał niebo na świadka - czy ja wyglądam na normalnego
człowieka?
Lekarz tak bardzo się stara nie parsknąć śmiechem, że nie jest w stanie nic
odpowiedzieć. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej
Oddziałowej:
- Wyglądam?
Zamiast odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera lekarzowi żółtą teczkę i
kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.
- Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań
grupy?
- Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą,
która przekręcała jego nazwisko? - pyta McMurphy.
Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie

42
zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pacjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz
jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:
- Przepraszam. Mack-Mur-phy. - Odwraca się do lekarza. - A teraz, doktorze,
gdyby zechciał pan wyjaśnić...
Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.
- Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię
naszej społeczności terapeutycznej. Chociaż zwykle zostawiam to na później. Tak.
Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.
- Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie
zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.
- Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMurphy, jedną z
podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pacjenci muszą siedzieć. Sam pan
rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.
- Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich
aktach.
Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w
fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już
usadawia się wygodnie, spogląda wyczekująco na lekarza.
- Co się tyczy teorii... - Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.
- Ppppierdolę żonę - mówi Ruckly.
- Czyją żonę? - pyta teatralnym szeptem McMurphy, przysłaniając wierzchem
dłoni usta, na co Martini podrywa błyskawicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi
oczyma.
- Właśnie, czyją? - nalega. - Aha. Już widzę. Ją, tak?
- Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta - mówi McMurphy i już nie odzywa
się do końca zebrania. Siedzi, przypatruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa.
Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że
zajął dość czasu - przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i
do końca zebrania dyskutują tylko o nim.

43
McMurphy kilkakrotnie pochyla się do przodu, jakby miał ochotę coś powiedzieć,
ale za każdym razem zmienia zdanie i osuwa się z powrotem na oparcie fotela. Widać po
jego minie, że nie wszystko pojmuje. Zorientował się już, że dzieje się tu coś dziwnego,
choć jeszcze nie wie, co. Na przykład nikt się nie śmieje. Kiedy spytał Ruckly’ego: “Czyją
żonę?”, był pewien, że odpowie mu salwa śmiechu, a tymczasem wszyscy milczeli.
Ściany tak ciasno kompresują powietrze, że nie sposób się roześmiać. Bardzo dziwne to
miejsce, w którym mężczyźni nie umieją się odprężyć, wybuchnąć śmiechem, bardzo
dziwne jest też, że tak ulegają tej uśmiechniętej, umączonej jędzy o zbyt czerwonych
ustach i zbyt wielkich cyckach. Więc McMurphy myśli sobie, że zaczeka i zobaczy, co tu
jest właściwie grane, zanim zdecyduje się na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego
szulera: przyjrzeć się grze, nim się do niej samemu przyłączy.

Teorię społeczności terapeutycznej słyszałem już tyle razy, że mam ją w małym


palcu: jak to człowiek musi się nauczyć współżyć w grupie, zanim będzie mógł
funkcjonować w normalnym społeczeństwie; jak to grupa może pomóc, wytykając mu
jego błędy; jak to właśnie społeczeństwo rozstrzyga, kto jest, a kto nie jest normalny,
więc należy starać się sprostać powszechnym kryteriom. I tak dalej. Ilekroć na oddział
trafia nowy pacjent, lekarz od razu dosiada swego konika - w zasadzie tylko wtedy
przejmuje ster i kieruje zebraniem. Twierdzi, że celem społeczności terapeutycznej jest
stworzenie demokratycznego oddziału kierowanego głosami samych pacjentów oraz wy-
puszczanie na świat zewnętrzny pełnowartościowych obywateli.
- Nie tłamście w sobie - przekonuje lekarz - żadnych pretensji, bolączek,
zgłaszajcie mi, jeżeli chcecie coś zmienić, zawsze można wszystko przedyskutować w
grupie. Powinniście się tu czuć dostatecznie swobodnie, by bez skrępowania mówić o
swoich problemach emocjonalnych w obecności personelu i innych pacjentów. Mówcie,
dyskutujcie, wszystko wyznajcie! A jak któryś z was w trakcie zwyczajnej rozmowy powie
coś osobistego, zapiszcie w dzienniku, żeby personel również mógł się dowiedzieć. Nie
jest to “donosicielstwo” jak na filmach kryminalnych, ale pomoc okazywana kolegom.
Wyciągajcie na wierzch stare grzechy, niech obmyją je oczy zebranych. Bierzcie udział w

44
dyskusji. Pomagajcie sobie oraz przyjaciołom badać tajniki podświadomości. I
pamiętajcie, że między przyjaciółmi nie powinno być żadnych sekretów.
- Chcemy - mówi zwykle na koniec - jak najbardziej upodobnić naszą
mikrospołeczność do wolnej i demokratycznej społeczności na zewnątrz, stworzyć tu na
oddziale mały światek będący zmniejszonym modelem ogromnego świata zewnętrznego,
w którym pewnego dnia znów zajmiecie swoje miejsca.
Może zamierza jeszcze coś dodać, ale w tym momencie Wielka Oddziałowa
zwykle go ucisza. Wtedy wstaje z fotela stary Pete, kiwa głową powgniataną jak
miedziany garnek i opowiada, jaki to on jest zmęczony. Oddziałowa każe uciszyć i jego,
żeby można było kontynuować zebranie, więc ktoś go uspokaja i zebranie znów toczy się
gładko.
Raz i tylko raz jeden, cztery czy pięć lat temu, stało się inaczej. Gdy tylko lekarz
skończył swoją stałą gadkę, oddziałowa zapytała:
- Proszę. Kto zacznie? Wyzbądźcie się tajemnic.
Po czym, ponieważ nikt się nie odezwał, a chciała zmusić Okresowych do
wyznań, sama milczała przez dwadzieścia minut niczym syrena alarmowa, która lada
chwila może zawyć - i wszystkich wprawiła w trans. Jej oczy niby obrotowe reflektory
nieustannie omiatały zebranych. Przez dwadzieścia długich minut w świetlicy panowała
głucha cisza, a pacjenci siedzieli bez ruchu jak oniemiali. Kiedy upłynęło dwadzieścia
minut, oddziałowa spojrzała na zegarek i rzekła:
- Czyżby na sali nie było nikogo, kto ma na sumieniu czyny, do których się dotąd
nie przyznał? - Sięgnęła do koszyka po dziennik. - Czy musimy powtarzać wszystko od
początku?
I wtedy włączyły się jakieś aktywowane głosem urządzenia w ścianach, specjalnie
zaprogramowane, by uruchomić się na dźwięk akurat tych słów oddziałowej. Okresowi
zesztywnieli. Otworzyli jednocześnie usta. Wędrujący po sali wzrok oddziałowej
zatrzymał się na pierwszym pacjencie siedzącym przy ścianie.
Pacjent poruszył nerwowo ustami.
- Obrabowałem kasę na stacji benzynowej.

45
Spojrzała na następnego.
- Chciałem się przespać z moją siostrzyczką.
Jej wzrok przenosił się z pacjenta na pacjenta; każdy podskakiwał jak trafiony
rzutek.
- Chciałem... kiedyś... przespać się z moim bratem.
- Zabiłem moją kotkę, kiedy miałem sześć lat. Boże, daruj mi, zatłukłem ją
kamieniami i zwaliłem winę na kolegę.
- Skłamałem, mówiąc, że tylko chciałem. Przespałem się z siostrzyczką!
- Ja też! Ja też!
- I ja! I ja!
Oddziałowa nawet nie marzyła, że odniesie taki sukces. Okresowi krzyczeli jeden
przez drugiego, pogrążali się coraz głębiej i głębiej, nie mogli się powstrzymać,
wyznawali sekrety, po których już nigdy nie mieliby odwagi spojrzeć sobie w oczy. Po
każdym wyznaniu oddziałowa kiwała głową i powtarzała:
- Tak, tak, tak.
Nagle stary Pete poderwał się na nogi.
- Jestem zmęczony! - zawołał gniewnie mocnym, dźwięcznym głosem, jakiego
nikt jeszcze u niego nie słyszał.
Wszyscy ucichli. Zrobiło się im wstyd, jakby to, co powiedział, było autentyczne i
istotne, tysiąc razy prawdziwsze i ważniejsze od ich dziecinnej paplaniny. Wielka
Oddziałowa była wściekła. Obróciła głowę i przeszyła Pete’a wzrokiem, a uśmiech spełzł
jej z twarzy - przecież jeszcze chwilę temu wszystko szło tak sprawnie!
- Niech się ktoś zajmie biednym panem Bancinim - poleciła.
Trzech Okresowych wstało z miejsc. Starali się go uciszyć, klepali po plecach. Ale
Pete nie zamierzał się uspokoić.
- Jestem zmęczony! Zmęczony! - powtarzał.
Wreszcie oddziałowa kazała jednemu z czarnych wyprowadzić go siłą ze
świetlicy. Zapomniała, że sanitariusze nie mają żadnej władzy nad takimi ludźmi jak Pete.
Pete przez całe życie był Chronikiem. Choć trafił do szpitala dopiero, kiedy miał

46
dobrze po pięćdziesiątce, Chronikiem był zawsze. Po obu stronach głowy ma głębokie
dziury, ślady po kleszczach, którymi lekarz asystujący przy porodzie ścisnął mu głowę,
kiedy go wyciągał. Pete bowiem wyjrzał na zewnątrz, zobaczył maszyny czekające na
niego w izbie porodowej, zrozumiał, w jakim to świecie przyjdzie mu żyć, i natychmiast
uchwycił się, czego tylko mógł, tam w środku, by zapobiec swoim narodzinom. Lekarz
złapał głowę Pete’a w kleszcze, jakich używa się do lodu, wyszarpnął go na zewnątrz i
myślał, że już po kłopocie. Ale głowa Pete’a była wtedy jeszcze bardzo świeża i miękka
jak glina, więc kiedy z czasem stwardniała, pozostały na niej wklęśnięcia. Pete zaś
wyrósł na człowieka tak tępego, że najprostsza czynność, będąca drobnostką nawet dla
sześcioletniego brzdąca, wymagała od niego żmudnych wysiłków, wytężonej koncentracji
i ogromnej siły woli.
Ale miało to i swoją dobrą stronę - dzięki tępocie Pete nie dostał się w szpony
Kombinatu. Nie mogli go wpasować w tryby swej machiny. Pozwolili mu więc przyjąć
najprostszą posadę na kolei - dostał zbitą z dykty budkę gdzieś na odludziu przy sa-
motnej zwrotnicy i musiał machać czerwoną latarnią, jeśli rozjazd przestawiony był w
jedną stronę; zieloną, jeśli w drugą; a pomarańczową, jeśli inny pociąg był niedaleko. I
Pete, sam jak palec, harował tak latami z niezłomną siłą i z uporem, którego nie mogli
wytrzebić mu z głowy. Nigdy też nie zamontowali mu zespołów sterowniczych.
Dlatego właśnie czarny nie miał nad nim żadnej władzy. Ale całkiem o tym
zapomniał, podobnie jak i oddziałowa, kiedy mu poleciła wyprowadzić Pete’a ze świetlicy.
Czarny podszedł do starca i szarpnął go za ramię w stronę drzwi, tak jak szarpie się lejce
konia ciągnącego pług, żeby go zawrócić.
- No już, Pete. Wracamy do łóżka. Tylko wszystkim przeszkadzasz.
Pete wyrwał ramię.
- Jestem zmęczony - powiedział ostrzegawczo.
- Chodź, staruszku, dość już narobiłeś zamętu. Chodź, położysz się grzecznie do
łóżka.
- Zmęczony...
- Powiedziałem, idziemy, stary!

47
Czarny znów szarpnął go za ramię i Pete przestał kołysać głową. Wyprostował
się, stanął pewniej na nogach, a wzrok mu się wyostrzył. Zwykle oczy ma przymknięte i
mętne, jakby powleczone mlekiem, tym razem jednak zabłysły jasno niczym błękitny
neon. Dłoń na końcu ramienia, za które trzymał go czarny, zaczęła się nagle powiększać.
Personel i prawie wszyscy pacjenci rozmawiali między sobą, nie zwracając uwagi na
starca z tą jego wieczną śpiewką o zmęczeniu, pewni, że za chwilę da się go uspokoić i
będzie można kontynuować zebranie. Nie widzieli, jak dłoń na końcu ramienia starca
powiększa się i powiększa za każdym razem, kiedy zaciska i rozwiera palce. Ja jeden
widziałem. Widziałem, jak dłoń się powiększa, zaciska w pięść, zmienia kształt, staje się
gładka i twarda. Wielka pordzewiała żelazna kula na końcu łańcucha. Utkwiłem w niej
wzrok i czekałem, tymczasem zaś czarny znów szarpnął Pete’a w stronę drzwi.
- Mówiłem ci, stary...
Nagle zobaczył pięść. Usiłował się przed nią cofnąć, mówiąc “grzeczny Pete,
grzeczny”, ale już nie zdążył. Pete zamachnął się żelazną kulą od dołu, aż od kolan.
Czarny rąbnął plecami o ścianę, przykleił się na moment i - jakby była pokryta jakimś
smarem - zjechał po niej na podłogę. Ze ściany dobiegł mnie huk trzaskających lamp, a
tam, gdzie rąbnął w nią czarny, powstało pęknięcie w kształcie jego sylwetki.
Pozostali dwaj sanitariusze - najmniejszy i drugi duży - stali oniemiali ze
zdumienia. Oddziałowa strzeliła palcami. Zareagowali natychmiast - szybkie ruchy, ślizg
po posadzce, mały czarnuch obok dużego niczym odbicie w zmniejszającym lustrze...
Już, już mieli się rzucić na Pete’a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomniał ich
kumpel: że Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknąć albo
szarpnąć go za ramię, by zmusić do posłuszeństwa. Jeśli chcieli poskromić Pete’a,
musieli go poskromić siłą, jak dzikiego niedźwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich
leżał bez czucia pod ścianą, czarni zwątpili w swoje szanse.
Obaj jednocześnie pomyśleli to samo i obaj, duży i jego zmniejszone odbicie,
zamarli w identycznych pozach - lewa stopa wysunięta do przodu, prawa ręka w górze -
równo w połowie drogi między Pete’em i Wielką Oddziałową. Dygotali i dymili, złapani
między rozhuśtaną żelazną kulę a śnieżnobiałą furię, i słyszałem, jak zgrzytają im tryby.

48
Drżeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska się gaz do dechy, a drugą
nogę wciąż trzyma na sprzęgle.
Pete stał pośrodku świetlicy i huśtał żelazną kulę, przechylony w bok pod jej
ciężarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzał na dużego czarnucha, potem na
małego, a kiedy zobaczył, że nie zamierzają podejść bliżej, odwrócił się do pacjentów.
- Zrozumcie, to wszystko bzdury - rzekł - same bzdury.
Wielka Oddziałowa zsunęła się z fotela i zaczęła podkradać do swojego
wiklinowego koszyka opartego o drzwi.
- Tak, tak, panie Bancini - zaszczebiotała słodko - niech się pan tylko nie
denerwuje...
- Jeden stek bzdur. - Głos Pete’a stracił swoją dźwięczną moc, stał się urywany i
natarczywy, jakby starzec miał niewiele czasu, żeby wygłosić to, co chciał nam
przekazać. - Zrozumcie, nic na to nie poradzę, nic... Zrozumcie. Urodziłem się martwy. Z
wami jest inaczej. Nie urodziliście się martwi. Ooooch, jak było ciężko...
Rozpłakał się. Mówienie szło mu coraz trudniej: otwierał i zamykał usta, ale nie
był w stanie sklecić jednego zdania. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli, i mrugając
oczami znów zwrócił się do Okresowych:
- Ooooch... mówię... wam... mówię wam.
Zgarbił się, a jego żelazna kula skurczyła się do rozmiarów ludzkiej dłoni.
Wyciągnął ją, jakby podawał coś na niej pacjentom.
- Nic na to nie poradzę. Matka mnie poroniła. Wysłuchałem tylu obelg, że
umarłem. Urodziłem się martwy. Nic na to nie poradzę. Jestem zmęczony. Poddaję się.
Wy macie jeszcze szansę. Wysłuchałem tylu obelg, że urodziłem się martwy. Wam jest
łatwo. Ja urodziłem się martwy i miałem ciężkie życie. Jestem zmęczony. Zmęczyło mnie
mówienie i stanie. Jestem już martwy pięćdziesiąt pięć lat.
Wielka Oddziałowa dosięgła go z drugiego końca świetlicy przez ubranie szpitalne
i odskoczyła, nie wyciągając nawet strzykawki - wisiała mu ze spodni jak mały ogonek ze
szkła i stali, a stary Pete garbił się coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze
znużenia: ostatnie kilka minut wyczerpało go całkowicie i nieodwołalnie - wystarczyło na

49
niego spojrzeć, by poznać, że był to jego ostatni zryw.
Zastrzyk wcale nie był potrzebny; głowa sama zaczęła się Pete’owi kołysać, oczy
zaszły mgłą. Kiedy oddziałowa podeszła, żeby odzyskać strzykawkę, był już tak silnie
zgarbiony, iż łzy nie spływały mu po twarzy, tylko kapały wprost na posadzkę - kołysał
nieprzerwanie głową, rozrzucając je po świetlicy jak ziarna.
- Ooooch - westchnął, ale nawet nie drgnął, kiedy oddziałowa wyrwała igłę.
Dał z siebie wszystko, żeby ożyć na te kilka chwil i powiedzieć nam coś, czego
nikomu nie chciało się słuchać i czego nikt nie próbował zrozumieć. Trucizna
wstrzyknięta mu w pośladek zmarnowała się, zupełnie jakby wstrzyknięto ją zwłokom -
nie działało bowiem ani serce, które miało ją tłoczyć razem z krwią, ani żyły, którymi
miała dotrzeć do głowy, ani mózg, który miała porazić. Oddziałowa równie dobrze mogła
wbić strzykawkę w starego, wyschniętego trupa.
- Jestem... zmęczony...
- W porządku. Teraz, chłopcy, jeśli nie brak wam odwagi, pan Bancini da się
spokojnie zaprowadzić do łóżka.
- ...straaasznie zmęczony.
- Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się
nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.
Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz,
ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W
dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest
zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzeżenie - ten etap Pete
dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje
prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm
naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty - stary, zdezelowany zegar, który nadal
tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.

Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.


O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może

50
mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci
się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że
dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z gabinetu hydroterapii.
Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby
dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni
ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują
stare numery miesięcznika “McCall’s” - wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa
Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni
prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzieści pięć minut darli z niego
pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak
mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce
dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać
wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i
insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć
się jeszcze bardziej niezręcznie.
McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie wstaje z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie
wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę w fotelu, obserwując Okresowych i
drapiąc się kartami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie
rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kieszeni i podchodzi do zlanego potem,
przylepionego do fotela Hardinga.
Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzesło i - przekręciwszy
je oparciem w stronę Hardinga - siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding
jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje papierosy,
wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi spogląda na
rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby
papieros palił się równomiernie.
Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle
dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych
owadzich skrzydełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami.

51
Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, udając, że jest zupełnie spokojny -
zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie
ma ze spokojem nic wspólnego.
McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu
krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez
chwilę Hardinga.
- Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? - pyta
wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.
- Czy zawsze? - Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy
prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.
- Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w
dziobanego?
Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero
teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów
zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada
głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.
- “Bawi się w dziobanego?” Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe
wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie niezrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym
mówisz.
- Zaraz ci to wyjaśnię. - McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na
słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. - Stado spostrzega
plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko
garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kotłowaniny krew pstrzy kilka
sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne
kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i następne. O tak,
stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam
byłem tego świadkiem. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec
tej rzezi - w przypadku kur - to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.
Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na

52
oparcie fotela.
- Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.
- Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie
rozjuszonych kur.
- A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?
- Właśnie, stary.
Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że
przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też
podchodzą bliżej.
- I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto rozpoczyna dziobanie?
Harding milczy wyczekująco.
- Ta stara oddziałowa, nikt inny.
Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili
jednak znów dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się
ukryć zdenerwowanie.
- Więc to wszystko jest takie proste - mówi - takie infantylnie proste. Wystarczyło
ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i
Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: “Zabawa w dziobanego”.
- Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane
zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali
wycisk!
- Wycisk?
- A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle
musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu facetów ma z tobą na pieńku.
- To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz,
że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched
i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie słuchałeś, gdy
doktor Spivey przedstawiał swoją teorię społeczności terapeutycznej, albo brak ci
wykształcenia, żeby to zrozumieć. Zawiodłem się na tobie, przyjacielu, bardzo się

53
zawiodłem! Po naszej porannej rozmowie miałem cię za inteligentniejszego - słusznie
odgadłem, że jesteś ograniczonym, gruboskórnym, prowincjonalnym bufonem, nie
wrażliwszym od gęsi, ale nie odmawiałem ci pewnej dozy wrodzonej inteligencji.
Aczkolwiek cechuje mnie na ogół spostrzegawczość i wnikliwość, nie jestem jednak
nieomylny.
- Wypchaj się, koleś.
- A tak, zapomniałem wspomnieć, że już dziś rano zauważyłem twoją prymitywną
porywczość. Psychopata o wyraźnych skłonnościach sadystycznych, prawdopodobnie
wynikłych ze skrajnego egocentryzmu. O tak. Wspaniałe predyspozycje do zawodu
terapeuty, nic dziwnego, że czujesz się uprawniony do krytykowania sposobu, w jaki
siostra Ratched prowadzi zebrania, choć jest ona wysoko kwalifikowaną pielęgniarką z
dwudziestoletnim stażem pracy na oddziałach psychiatrycznych. Ktoś tak utalentowany
jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywać cudów z podświadomością, potrafi ukoić
zbolałe id i udobruchać superego. Mógłbyś pewnie w niespełna pół roku wyleczyć cały
oddział, nie wyłączając Roślin! Tędy, tędy, panie i panowie, a jak się nie uda, zwracamy
gotówkę!
Zamiast się oburzyć, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta całkiem
spokojnie:
- Czy ty naprawdę myślisz, że ta szopka na dzisiejszym zebraniu była dla twojego
dobra? Że może cię wyleczyć?
- A czy w przeciwnym razie którykolwiek z nas by się na to godził, przyjacielu?
Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie są potworami. Siostra
Ratched może i jest surową kobietą w średnim wieku, ale na pewno nie gigantycznym
potworem z rzędu kuraków, zamierzającym z sadystyczną rozkoszą wydziobać nam
oczy. Chyba jej o to nie posądzasz, co?
- Nie, koleś, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje
pozbawić was czego innego.
Harding się wzdryga. Widzę, że dłonie wymykają mu się samowolnie spomiędzy
kolan, niby białe pająki spomiędzy omszałych gałęzi, i pełzną powoli do miejsca, w

54
którym uda łączą się z tułowiem.
- Nie oczu? - pyta. - No to w takim razie czego, przyjacielu?
McMurphy uśmiecha się szeroko.
- Nie wiesz, koleś?
- Skądże mam wiedzieć? To znaczy, jeśli...
- Jąder, koleś, waszych cennych jąder!
Pająki dopełzają do rozwidlenia i przycupują w nim, drgając niepewnie. Harding z
trudem zdobywa się na uśmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladły, że uśmiech jest
niedostrzegalny. Wpatruje się w McMurphy’ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i powtarza,
co już raz powiedział.
- Właśnie jąder. Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogromną kurą, ale
kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem tysiące takich osób: starych i młodych,
facetów i babki. Są wszędzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żebyś się
ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią,
dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. Dostałeś kiedyś w bójce kopa w jaja, koleś?
Kładzie cię od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci się rzygać, stajesz się słaby jak
mucha. Jeśli bijesz się z facetem, który chce wygrać nie dzięki własnej sile, ale przez
odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo będzie usiłował rąbnąć cię kolanem, załatwić
tak samo jak ta stara klępa.
Harding jest biały jak płótno, ale teraz przynajmniej wie, co się dzieje z jego
rękami: wymachują w powietrzu, jakby chciały odeprzeć słowa McMurphy’ego.
- Nasza kochana siostra Ratched? Nasza łagodna, wiecznie uśmiechnięta i
dobrotliwa mateczka Ratched, ten anioł miłosierdzia, jest według ciebie kastratorką?
Przyjacielu, to istny nonsens!
- Słuchaj, koleś, skończ lepiej te bzdury. Może dla kogoś tam i jest mateczką, ale
to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej
chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! Nie wierzę, żeby ktoś
mógł tu tkwić pół roku albo rok i nie przejrzeć na oczy! Ho, ho, widziałem już niejedną
wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb!

55
- Siostra Ratched wredną suką? Przedtem klępą, kleszczarą i czym jeszcze...
kurą? Wiedz, przyjacielu, że metafory należy stosować z umiarem.
- Gadaj zdrów! Jest suką, klępą i kleszczarą. Dobrze wiesz, o czym mówię, więc
przestań się zgrywać!
Twarz i dłonie Hardinga są teraz bardziej ruchliwe niż kiedykolwiek: różne gesty,
uśmiechy, grymasy i miny następują po sobie tak błyskawicznie jak na przyspieszonym
filmie. Usiłuje się opanować i tylko pogarsza sprawę. Kiedy nie stara się wpłynąć ani na
swoje gesty, ani na mimikę, miło jest patrzeć na jego niestrudzone dłonie i żywą twarz,
ale gdy tylko uświadamia sobie, co robi, i stara się powstrzymać, zamienia się w oszalałą
marionetkę podrygującą w zwariowanym tańcu. Krzywi się i gestykuluje w coraz bardziej
zawrotnym tempie, jednocześnie mówiąc coraz szybciej i szybciej.
- Zrozum, przyjacielu, mój miły psychopato, siostra Ratched to prawdziwy anioł
miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzień po dniu, przez pięć
długich dni w tygodniu pełni dla dobra ogółu swoje niewdzięczne obowiązki. To wymaga
poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania
osób, choć nic więcej nie mogę ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w
bliskich stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy ludzkości,
oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak
konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca kawałek sera, po czym obdarowuje nimi
młode małżeństwa w tarapatach finansowych. - Dłonie Hardinga migają w powietrzu,
kreśląc scenkę, którą opowiada. - Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko
do drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeństwu szczęście
zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie kryjąc łez. Oddziałowa
lustruje ich domostwo. Obiecuje przysłać im pieniądze na... proszek do czyszczenia, a
jakże. Stawia kosz na środku podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi - posyłając obojgu
pocałunki i zwiewne uśmiechy - jest tak upojona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym
własny czyn wypełnił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej szczodrości.
Szczodrości, rozumiesz? Nasz anioł zatrzymuje się przy drzwiach, bierze na bok
onieśmieloną młodą małżonkę, wręcza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i

56
mówi: “Weź to, moje biedne, nieszczęsne, głodne dziecko, weź i kup sobie ładną
sukienkę. Jak widzę, twojego męża nie stać na podobne luksusy, przyjmij więc to ode
mnie specjalnie w tym celu”. I młodzi na całe życie zaciągają wobec niej dług
wdzięczności.
Pod koniec Harding mówi tak szybko, że żyły występują mu na szyi. Kiedy
milknie, zapada głucha cisza. Dobiega mnie tylko przytłumiony szum jakby obracającej
się szpuli - pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy.
Harding się rozgląda, widzi, że wszyscy wpatrują się w niego i - choć nie
przychodzi mu to łatwo - stara się roześmiać. Dźwięk, jaki wydaje, podobny jest do pisku,
który towarzyszy wyciąganiu młotkiem gwoździ ze świeżej sosnowej deski: iii-iii--iii.
Harding nie może się powstrzymać. Zaciska ręce i mruży oczy na ten okropny odgłos.
Ale nie może się powstrzymać. Piszczy coraz cieńszym głosem, aż wreszcie, łapiąc
ustami powietrze, opuszcza twarz w nastawione dłonie.
- Och, suka, suka, wredna suka - szepcze przez zaciśnięte zęby.
McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez
słowa. McMurphy wpatruje się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę z tak wielkim
zdumieniem, jakby nigdy dotąd nie widział człowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding
przestaje podrygiwać i dygotać; podnosi głowę.
- Masz rację - mówi - wszystko się zgadza.
Spogląda na wpatrzonych w niego pacjentów.
- Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas
nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał
oddziałowej.
McMurphy marszczy brwi i pyta:
- A ten kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nietęgo, ale chyba nie jest
aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się
żywnie podoba.
Harding zaciąga się papierosem, po czym odpowiada, wypuszczając ustami dym:
- Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pełni świadom swojej

57
bezradności. To wystraszony, zdesperowany, niedołężny króliczek, który doskonale się
orientuje, że bez siostry Ratched nigdy by nie podołał kierowaniu oddziałem. A co
gorsza, ona również wie, że on zdaje sobie z tego sprawę, i ani na moment nie pozwala
mu o tym zapomnieć. Wystarczy, że lekarz pomyli się w aktach albo przy sporządzaniu
wykresów, a wypomina mu to całymi tygodniami.
- To prawda - mówi Cheswick, podchodząc do McMurphy’ego - ona żadnej
pomyłki nie puszcza w niepamięć.
- Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci?
- W tym szpitalu - wyjaśnia Harding - nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub
usuwać pielęgniarki może wyłącznie personalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry
Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu,
przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bezsilny jak my wszyscy. Wie, że
wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer
personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapotrzebowanie
na demerol...
- Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.
- Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie
łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.
- Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?
- Tego naprawdę nie wiem.
- Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro...
- Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje,
insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowałeś się jeszcze? Woła na przykład faceta
do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko
pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że
czyścił nią długopis, oddziałowa komentuje: “Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli
mówi, że wycierał nos, oddziałowa komentuje: “Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym
kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i
znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chu-

58
steczką.
Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.
- Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i
dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby
mnie oskarżano o tysiące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóżku nie
potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że
trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet - tak to przynajmniej odebrałem - że
między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocistych i miękkich jak
puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!
Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w
obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzywioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą
jak rozbita butelka po winie.
- Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie,
że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie
normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych
przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy
wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno
żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?
Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i
zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów
zaczyna się piskliwie śmiać - iii-iii-iii - jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.
- McMurphy... przyjacielu... nie jestem kurą, jestem królikiem. Lekarz jest
królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy
królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej
kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami -
bylibyśmy nimi wszędzie - ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest
nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.
- Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś
czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

59
- Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma
tylko sprawić, żebym czuł się szczęśliwy w tej roli.
- Do licha, nie jesteś królikiem!
- Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek?
- Gadasz jak wariat!
- Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.
- Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem
tylko... Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z
was nie jest bardziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy...
- A tak, od pierwszego lepszego palanta...
- Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś
zahamowania i... jesteście troszeczkę...
- Podobni do królików, tak?
- Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jesteście podobni do
żadnych królików!
- Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam
przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko...
Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki,
ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.
- Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za
przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty sumienia, że znów dali się zastraszyć
oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się
czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików.
Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.
- Słuchaj no! - woła Cheswick.
- Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.
- Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz
McMurphy.
- Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać,

60
też jesteś królikiem. Dlatego nie mam ci za złe pytań, które zadawałeś mi podczas
zebrania. Grałeś jedynie swoją rolę. Gdybyś to ty stał pod pręgierzem albo ty, Billy, czy
ty, Fredrickson, dręczyłbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzątka, nie
powinnyśmy się wstydzić naszych obyczajów; natura sama je nam narzuciła.
McMurphy odwraca się do pozostałych Okresowych i mierzy ich wzrokiem.
- A właśnie, że powinni się wstydzić. Zachowali się po świńsku, biorąc jej stronę
przeciwko tobie. Przez chwilę zdawało mi się, że znów jestem w chińskim obozie...
- McMurphy, bo ci coś powiem, jak Boga kocham! - denerwuje się Cheswick.
McMurphy spogląda na niego wyczekująco, ale Cheswick nic nie mówi. Zawsze
szybko traci ochotę do awantur: to jeden z tych facetów, którzy robią wiele szumu i
krzyczą: “Naprzód!”, jakby zaraz mieli poprowadzić szturm, po czym przez chwilę tupią w
miejscu nogami, posuwają się dwa kroki do przodu i przystają. Milczy potulnie, choć
początkowo przybrał tak buńczuczną postawę, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i
powtarza:
- W cholernym chińskim obozie.
Harding podnosi ręce pojednawczym gestem.
- Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinieneś nas potępiać, przyjacielu.
Nie powinieneś. Bo w istocie...
Oczy błyszczą mu gorączkowo; podejrzewam, że znów zacznie piskliwie
chichotać, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy’ego - w jego
dłoni papieros wygląda jak dymiący biały palec.
- ...ty również, McMurphy, mimo twoich przechwałek i kowbojskiej buty, ty również
pod swoją krzepką powłoką kryjesz duszę królika równie miękką i puszystą jak nasze.
- Jakbyś zgadł. Kic, kic, jestem sobie króliczek. A to czemu, panie Harding? Bo
mam skłonności psychopatyczne? Chodzi o skłonności do bójki czy do pierdolenia?
Pewnie do pierdolenia, co? Pitu, pitu, pitu? Tak, pewnie dlatego jestem królik...
- Jedną chwilę: poruszyłeś ważką sprawę, nad którą warto się głębiej zastanowić.
Króliki znane są z kochliwości, prawda? Ta ich cecha jest wręcz przysłowiowa. Tak. Hm.
W każdym razie to, co powiedziałeś, świadczy jedynie o tym, że jesteś zdrowym, silnym i

61
obrotnym królikiem, podczas gdy nam daleko do pełnej sprawności króliczej również i w
dziedzinie seksu. Jesteśmy słabe, ułomne istotki bez żadnych szans w życiu. Królik
impotent, cóż za żałosny obraz!
- Poczekaj! Przekręcasz wszystko, co...
- Nie. Miałeś rację, mówiąc, czego chce nas pozbawić oddziałowa. To prawda.
Nie ma pośród nas ani jednego, który by się nie lękał, że traci albo że już stracił potencję.
My, śmieszne małe istotki, tak bardzo jesteśmy słabe i kalekie, że nawet w świecie
królików mamy problemy seksualne. Hi, hi, jesteśmy, że tak powiem, królikami króliczego
świata!
Znów pochyla się do przodu i wymachuje rękami; twarz drga mu coraz
gwałtowniej, a nerwowy, piskliwy chichot - którego od pewnego czasu się spodziewałem -
zaczyna się wydobywać z jego gardła.
- Harding! Zamknij mordę, do cholery!
Okrzyk McMurphy’ego działa jak policzek. Chichot urywa się w połowie; Harding
zamiera z ustami rozciągniętymi w nerwowym uśmiechu, a rękami zawieszonymi w
górze pośród błękitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym
oczy zwężają mu się w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy’ego i szepcze tak
cicho, że muszę przysunąć się ze szczotką do jego fotela, żeby cokolwiek słyszeć.
- Przyjacielu, może ty... jesteś wilkiem?
- Do licha, nie jestem żadnym wilkiem, a ty żadnym królikiem. Ech, nigdy nie
słyszałem takich...
- Nie mów. To był ryk wilka.
McMurphy wciąga głośno powietrze i zwraca się do stojących obok Okresowych.
- Słuchajcie. Co z wami, u licha? Nie jesteście przecież aż tak szurnięci, żeby
uważać się za zwierzaki!
- Ja nie jestem - mówi Cheswick i staje przy McMurphym. - Nie jestem. Jak
pragnę skonać, nie jestem żadnym królikiem.
- Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie się w głowę. Wmówiliście sobie
te bzdury i trzęsiecie portkami przed jedną pięćdziesięcioletnią babą. Co wam takiego

62
może zrobić?
- No właśnie, co? - powtarza Cheswick i spogląda gniewnie na pozostałych.
- Nie może kazać was wychłostać, przypalać rozgrzanym żelazem czy łamać na
kole. To nie średniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam
mogła...
- W-w-widziałeś, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. - To Billy przemienił się w
człowieka. Pochyla się ku McMurphy’emu i usiłuje coś jeszcze powiedzieć: usta ma
mokre od śliny, twarz mu purpurowieje. W końcu odwraca się i odchodzi. - Ech, t-to nie
ma s-sensu. Powinienem się z-zabić.
- Na zebraniu? Co takiego widziałem na zebraniu? - woła za nim McMurphy. - Ja
chromolę, zadawała tylko pytania, proste, dziecinnie łatwe pytania. Od pytań jeszcze nikt
nie umarł!
Billy zawraca.
- Ale spo-spo-sposób, w jaki je z-za...
- Musisz odpowiadać czy co?
- Jeśli się nie od-odpowie, uśmiecha się tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem...
potem... O, w dupie!
Scanlon staje obok Billy’ego.
- Jeśli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milczeniem przyznajesz jej
rację. Tak samo załatwiają cię te skurwysyny w rządzie. Nie ma na nich sposobu. Można
jedynie wysadzić cały ten burdel w powietrze. Wysadzić w powietrze!
- Więc kiedy was o coś pyta, powiedzcie, żeby się odpierdoliła.
- Właśnie! - woła Cheswick, wymachując pięścią. - Każcie jej się odpierdolić!
- I wiesz, co będzie, Mack? Natychmiast zapyta: “Dlaczego akurat to pytanie tak
pana zdenerwowało, panie McMurphy?”
- Więc znów powiem, żeby się odpierdoliła. Ona i cały personel. Co mi mogą
zrobić?
Okresowi cisną się coraz bliżej. Tym razem Fredrickson odpowiada
McMurphy’emu:

63
- Co ci zrobią! Mogą ci przylepić etykietkę “potencjalnie groźny dla otoczenia” i
wysłać piętro wyżej na oddział dla furiatów. Tak było ze mną. Trzy razy. Tych biednych
bęcwałów na górze nie wypuszczają z oddziału nawet na sobotnie filmy. Nie mają nawet
telewizora!
- A co więcej, przyjacielu, jeśli nadal będziesz objawiał agresywne skłonności i
mówił im, żeby się odpierdolili, to wkrótce odwiedzisz wstrząsówkę, a później może i salę
operacyjną albo...
- Do licha, Harding, mówiłem ci już, że nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym
żargonie.
- Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparaturą
elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodzeniem zastępuje środki nasenne, krzesło
elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że
niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic.
- Na czym to polega?
- Przywiązują cię do stołu zabiegowego, jak na ironię losu akurat w kształcie
krzyża, a zamiast korony cierniowej oplata ci głowę pierścień iskier elektrycznych, kiedy
technicy przykładają ci do skroni elektrody. Dawka prądu za pięć centów przepływa ci
przez mózg i jest to za jednym zamachem zabieg leczniczy, jak również kara za twoje
agresywne i wyzywające zachowanie, a ponadto na okres od sześciu godzin do trzech
dni, zależnie od odporności twojego organizmu, mają cię absolutnie z głowy. Nawet po
odzyskaniu przytomności jeszcze przez wiele dni chodzisz zupełnie otępiały. Nie możesz
jasno myśleć. Masz luki w pamięci. Po długiej kuracji elektrowstrząsowej możesz
skończyć jak Ellis, którego widzisz tam przy ścianie. W wieku trzydziestu pięciu lat jest
śliniącym się, moczącym spodnie idiotą. Albo możesz zamienić się w bezmyślny zlepek
tkanek, który tylko je, wydala i wrzeszczy “pierdolę żonę”, jak Ruckly. Przyjrzyj się też
dobrze Wodzowi Szczocie, który stoi obok ciebie, ściskając swoją imienniczkę.
Harding wskazuje na mnie papierosem - za późno, żebym mógł uciec. Udaję, że
nic nie rozumiem. Dalej zamiatam.
- Słyszałem, że przed laty, kiedy elektrowstrząsy były naprawdę w modzie, Wódz

64
otrzymał ich ponad dwieście. Wyobrażasz sobie, jakie spustoszenia musiało to poczynić
w jego i tak nadwątlonym mózgu? Spójrz na niego: ogromny dozorca. Zaiste, prawdziwy
współczesny Indianin - ponad dwumetrowy automat do zamiatania, który boi się
własnego cienia! Już wiesz, przyjacielu, czym mogą nas straszyć.
McMurphy przypatruje mi się przez chwilę, a potem znów zwraca się do Hardinga.
- Więc dlaczego, u licha, nie protestujecie? Jak się ma do tego ta gadka o
demokratycznym oddziale, którą zafundował mi lekarz? Dlaczego nie zrobicie
głosowania?
Harding uśmiecha się i zaciąga wolno papierosem.
- A za czym mamy głosować? Za tym, żeby oddziałowej nie wolno było zadawać
pytań na zebraniach grupy? Za tym, żeby nie patrzyła na nas po swojemu? No, powiedz,
McMurphy, za czym mamy głosować?
- Kurwa, wszystko jedno! Głosujcie za czymkolwiek! Zrozumcie, musicie pokazać,
że nie brak wam śmiałości, nie możecie pozwolić, żeby baba szarogęsiła się bezkarnie!
Mówicie, że Wódz boi się własnego cienia, ale w życiu nie widziałem bandy większych
tchórzy!
- Mnie nie wliczaj! - woła Cheswick.
- Dobra, koleś, może ty jesteś inny, ale pozostali boją się nawet roześmiać. Jak
tylko wszedłem, od razu mnie uderzyło, że nikt się tu nie śmieje. Nie słyszałem
prawdziwego śmiechu, odkąd przekroczyłem próg szpitala, rozumiecie? Do licha, prze-
cież człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu! Jeśli daje się jakiejś
babce tak zeszmacić, że nie potrafi się roześmiać, traci swój największy atut! Zanim się
obejrzy, będzie myślał, że jest silniejsza od niego, a wtedy...
- Ha! Zdaje mi się, bracia króliki, że naszemu przyjacielowi zaczyna wreszcie coś
świtać. Może więc zechce nam powiedzieć, jak inaczej niż śmiechem można pokonać
kobietę? Jak pokazać jej, kto jest szefem? Taki facet jak ty powinien to wiedzieć. Nie
można jej chyba zbić, prawda? Nie, bo wtedy wezwie gliny. Nie można się zdenerwować
i zrobić jej awantury, bo wygra, ugłaskując brzydkiego chłoptysia: “Misiaczek się gniewa?
Ojo-jojoj!” Czy po takiej pocieszę umiałbyś długo zachować w sercu gniew i marsa na

65
czole? A więc sam widzisz, przyjacielu, masz poniekąd rację: przeciwko molochowi
współczesnego matriarchatu mężczyzna rzeczywiście posiada jedną broń naprawdę
skuteczną, ale bynajmniej nie jest nią śmiech. Tylko jedną broń, a z każdym rokiem w
tym naszym zachłannym, postępowym społeczeństwie coraz więcej i więcej ludzi
odkrywa, jak pozbawić ją mocy i pokonać dotychczasowych zwycięzców...
- Kurwa, Harding, gadać to ty umiesz! - wtrąca McMurphy.
- ...czy sądzisz więc, nie ujmując nic z twojej sławy psychopaty, że mógłbyś użyć
tej broni przeciwko naszej mistrzyni? Myślisz, że dałbyś radę posłużyć się nią przeciwko
siostrze Ratched? Choć raz jeden?
Wskazuje dłonią na szklaną klatkę. Wszyscy odwracają głowy. Oddziałowa siedzi
w dyżurce i patrzy przez szybę, a ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy -
oddziałowa już się nawet zastanawia, jak to wykorzysta.
Spostrzega, że wszyscy się w nią wpatrują. Kiwa kokiem i pacjenci odwracają
głowy. McMurphy ściąga cyklistówkę, zanurza ręce w rudych włosach. Wie, że wszyscy
go obserwują, czekając na odpowiedź, i czuje, że chyba dał się złapać. Wkłada
cyklistówkę i drapie się po bliźnie na nosie.
- Hm... jeśli pytasz, czyby mi stanął dla tej starej wrony, to nie, nie da rady...
- McMurphy, ona wcale nie jest taka brzydka. Twarz ma ładną, dobrze
zakonserwowaną. A piersi, choć stara się je ukryć pod tym aseksualnym strojem, ma
wręcz imponujących rozmiarów. Kiedyś musiała być wystrzałową dziewczyną. Ale...
pozwól, że cię spytam ze zwykłej ciekawości, czy miałbyś na nią ochotę, gdyby była
młoda i piękna jak Helena trojańska?
- Nie znam Heleny, ale wiem, o co ci chodzi. Cholera, masz rację. Ta bryła lodu
nie mogłaby mnie podniecić, nawet gdyby miała kształty Marilyn Monroe.
- Sam widzisz. Wygrała.
O to mu szło. Znów osuwa się na oparcie fotela, a wszyscy czekają, co teraz
powie McMurphy. Rudzielec widzi, że znalazł się w ślepym zaułku. Przez chwilę rozgląda
się po obecnych, a następnie wzrusza ramionami i wstaje z krzesła.
- Ech, do licha, ani mnie to ziębi, ani grzeje.

66
- Słusznie, ani cię to ziębi, ani grzeje.
- I nie mam wcale ochoty podpaść tej szalonej babie i dostać w łeb trzy tysiące
woltów. Przynajmniej nie dla samej draki.
- Tak. Masz rację.
Harding wygrał, ale nikogo to nie cieszy. McMurphy zahacza kciuki o kieszenie i
próbuje się roześmiać.
- A jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś ofiarował dwadzieścia dolców nagrody za
zrypanie starej gilotyny!
Wszyscy uśmiechają się razem z nim, choć bynajmniej nie jest im wesoło.
Wprawdzie jestem zadowolony, że McMurphy poszedł po rozum do głowy i nie zamierza
się pakować w beznadziejną sprawę, ale wiem, jak oni się czują; ja też nie pieję z
radości. McMurphy zapala następnego papierosa. Nikt jeszcze nie odszedł. Okresowi
stoją, jak stali, i uśmiechają się niepewnie. McMurphy znów pociera nos, odwraca wzrok
od kręgu wpatrzonych w niego twarzy, spogląda w stronę oddziałowej i przygryza wargę.
- Hm... Mówicie, że nie może posłać nikogo na ten drugi oddział, dopóki nie uda
się jej wyprowadzić go z równowagi? Że najpierw musi faceta tak niemożebnie wkurwić,
że ją zwymyśla, rozwali okno albo coś w tym stylu?
- Tak, tylko wtedy.
- Jesteście tego pewni? Bo właśnie zaświtał mi pomysł, moje ptaszki, jak by was
oskubać. Ale nie chcę się sfrajerować. Dość się namęczyłem, żeby wydostać się z
pierdla, i nie mam ochoty ładować się z deszczu pod rynnę.
- Absolutnie. Nic ci nie może zrobić, chyba że naprawdę zasłużysz sobie na
oddział dla furiatów albo na elektrowstrząsy. Jeśli nie dasz się wytrącić z równowagi, jest
zupełnie bezsilna.
- Więc dopóki mnie krew nie zaleje i nie zwymyślam baby...
- Ani żadnego z sanitariuszy.
- ...ani żadnego z sanitariuszy i nie zacznę rozpierniczać sprzętów, guzik może mi
zrobić?
- Takie są zasady gry, przyjacielu. Oczywiście oddziałowa zawsze, ale to zawsze

67
zwycięża. To kobieta ze stali, a ponieważ czas działa na jej korzyść, w końcu z każdym
umie się uporać. Dlatego kierownictwo szpitala uważają za najlepszą pielęgniarkę i
okazuje jej tyle zaufania: oddziałowa jak nikt potrafi zmusić pacjenta do ujawnienia
drżącego libido...
- To mi akurat wisi. Chcę tylko wiedzieć, czy rzeczywiście nic mi nie grozi, jeśli
będę chciał ją pokonać jej własną bronią? Czy jak długo grzecznie i uprzejmie będę jej
tylko in-sy-nu-o-wał różne świństwa, na pewno nie może wpaść w furię i posłać mnie na
to szpitalne krzesło elektryczne?
- Jesteś zupełnie bezpieczny, dopóki nie dasz się ponieść nerwom. Bez tego nie
ma podstaw, żeby wystąpić o przeniesienie cię na oddział dla furiatów albo o poddanie
kuracji elektrowstrząsowej. Ale ta zabawa wymaga przede wszystkim opanowania. A ty?
Facet z ognistą czupryną i po kilku odsiadkach? Po co się oszukiwać?
- Dobra. W porządku. - McMurphy zaciera ręce. - Oto, co wymyśliłem. Twierdzicie,
chłopaki, że macie tu u siebie nie lada zawodniczkę. Jak ją nazwałeś? A tak, kobietę ze
stali. Ilu z was tak w nią wierzy, żeby iść o zakład?
- O zakład...?
- Jak mówię: czy któryś z was, cwaniaków, gotów jest się założyć o pięć dolców,
że nim minie tydzień, usadzę babę zupełnie bezkarnie? Tylko tydzień, a jeśli w tym
czasie nie usadzę jej tak, że nie będzie wiedziała, czy srać, czy sikać, forsa wasza.
- Chcesz się o to założyć? - Cheswick przeskakuje z nogi na nogę i zaciera ręce
jak McMurphy.
- Jak słyszysz.
Harding i kilku innych wciąż nie rozumieją, o co chodzi.
- To proste. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani bezinteresownego. Lubię
hazard. I lubię wygrywać. I wierzę, że uda mi się wygrać. Jasne? Pod koniec mojego
pobytu w Pendleton faceci nie chcieli ze mną grać nawet w gazdę na jednocentówki, bo
ciągle ich ogrywałem. Między innymi przeniosłem się tu dlatego, że potrzebowałem
nowych jeleni. Nie będę krył, że wywiedziałem się paru rzeczy z góry. Prawie połowa z
was dostaje co miesiąc odszkodowanie w wysokości trzystu lub czterystu dolców, które

68
jest wam zupełnie na nic, tylko obrasta kurzem! Pomyślałem, że szkoda byłoby
przepuścić taką okazję, a przecież i wam należy się trochę radości od życia. Chcę być z
wami szczery. Szulerka to mój zawód; rzadko przegrywam. I jeszcze nigdy nie spotkałem
babki, z którą nie mógłbym sobie poradzić, bez względu na to, czy potrafię ją
przedmuchać, czy nie. Może i ma czas po swojej stronie, ale ja za to od dawna mam
szczęśliwą passę.
Ściąga cyklistówkę, obraca ją na palcu, podrzuca wysoko i drugą ręką zgrabnie
łapie za plecami.
- I jeszcze jedno: znalazłem się tu wyłącznie dlatego, że taką miałem fantazję,
wolałem szpital od harówy na farmie. Nie jestem pomylony, a przynajmniej nigdy tego nie
zauważyłem. Oddziałowa o tym nie wie i nawet się nie spodziewa, z jakim to lotnym
umysłem przyjdzie się jej zmierzyć. Czyli mam nad nią przewagę, co mi dogadza, nie
powiem. Pytam więc po raz wtóry, kto się chce założyć o pięć dolców, że w ciągu
tygodnia tak babę załatwię, że mucha nie siada!
- Wciąż niezbyt rozumiem...
- Będzie się wić jak żmija na patyku i skręcać, jakby miała czyraki na dupie! Już ja
ją usadzę! Tak jej będę załaził za skórę, że wreszcie zacznie pękać i sami się
przekonacie, że wcale nie jest taka twarda, jak wam się wydaje. Wystarczy mi tydzień. I
w dodatku wam pozwolę osądzić, komu przypada wygrana.
Harding wyjmuje ołówek i pisze coś na bloczku służącym do notowania wyników
gry w bezika.
- Oto weksel na dziesięć dolarów z pieniędzy gromadzących kurz na moim
koncie. I tak znacznie więcej bym zapłacił, przyjacielu, żeby być świadkiem tego cudu.
McMurphy ogląda kartkę i składa ją na pół.
- A dla was, ptaszki, to też coś warte?
Pozostali Okresowi ustawiają się w kolejce i też wypisują weksle. McMurphy
zbiera świstki i układa sobie na dłoni, przytrzymując je szerokim, twardym kciukiem.
Sterta świstków rośnie w oczach. McMurphy przegląda je i mówi:
- Ufacie mi na tyle, żebym trzymał zakłady?

69
- Nic nie ryzykujemy - mówi Harding. - Daleko nie uciekniesz.

Pewnego razu w Wigilię, jeszcze w starym szpitalu, punktualnie o północy drzwi


oddziału z trzaskiem otwierają się na oścież i wtacza się przez nie gruby, brodaty
jegomość z policzkami zaróżowionymi od mrozu, a nosem barwy wiśni. Wymachując
latarkami, czarni zapędzają jegomościa w róg korytarza. Widzę, że przybysz zaplątał się
w paskach cynfolii, które rzecznik prasowy porozwieszał na całym oddziale, i potyka się
w ciemnościach. Osłania zaczerwienione oczy przed światłem i ssie koniec wąsa.
- Ho, ho, ho! - woła. - Chętnie bym został dłużej, ale muszę się spieszyć. Ani
chwili do stracenia. Ho, ho! Komu w drogę...
Czarni podkradają się bliżej.
Trzymali go sześć lat, zanim go wypuścili ogolonego na zero i chudego jak patyk.

Manipulując pokrętłem na stalowych drzwiach, Wielka Oddziałowa może nastawić


zegar ścienny na dowolną prędkość - jeśli chce wszystko przyspieszyć, wystarczy, że je
przesunie, a wskazówki natychmiast wirują wokół tarczy jak szprychy u koła. Krajobraz
za oknami - w rzeczywistości są to ekrany filmowe - błyskawicznie rozjaśnia się i
ściemnia, znacząc pory dnia; pulsuje wściekle niczym lampa stroboskopowa, a wszyscy
zwijają się jak w ukropie, żeby nadążyć za fikcyjnym czasem, pędzą jak opętani do
umywalni, na śniadanie, na zabieg, na obiad, łykają leki i kładą się do łóżek, ledwo
jednak zdążą zmrużyć oczy, światła na suficie podrywają ich na nogi: znów muszą
włączyć się w kołowrót, gnać, jakby diabeł deptał im po piętach, powtarzać wszystkie
codzienne zajęcia ze dwadzieścia razy w ciągu jednej godziny, dopóki oddziałowa nie
spostrzeże, że słaniają się z wyczerpania, i nie zwolni tempa, przestawiając pokrętło
niczym dzieciak, któremu znudziła się wreszcie zabawa projektorem filmowym i
oglądanie filmu przy dziesięciokrotnie zwiększonej szybkości, znudziły się śmieszne
podrygiwania oraz piskliwa mowa i przestawił urządzenie na normalną prędkość.
Oddziałowa najczęściej przyspiesza zegar wtedy, gdy któryś z pacjentów ma
gościa albo gdy Związek Kombatantów ściąga dla nas z Portland jakiś bombowy film, a

70
więc w takich chwilach, w których chciałoby się zatrzymać czas lub zwolnić. Wtedy
właśnie go przyspiesza.
Na ogół jednak woli zwalniać tempo. Nastawia pokrętło na zero i unieruchamia
słońce na ekranie, tak że przez długie tygodnie nie przesuwa się nawet o włos, a liście i
źdźbła trawy nie drgają na wietrze. Zatrzymuje wskazówki zegara na za dwie trzecia i
często trzyma je tak, dopóki nie pokryje nas rdza. Człowiek nie może wstać z miejsca ani
się przejść, żeby rozprostować kości, nie może odetchnąć ani przełknąć śliny. Może
jedynie poruszać oczami, ale w zasięgu wzroku ma tylko skamieniałych Okresowych
przy stoliku po drugiej stronie świetlicy, którzy wciąż czekają, aż jeden z nich rzuci kartę.
Siedzący obok mnie stary Chronik umarł sześć dni temu i zaczyna się rozkładać.
Zamiast mgły oddziałowa wpuszcza czasem przez wentylatory bezbarwny sztuczny gaz,
który z wolna zastyga, zatapiając cały oddział w przezroczystym plastyku.
Bóg jeden wie, jak długo tak trwamy.
Potem oddziałowa przesuwa tarczę o milimetr, co jest jeszcze gorsze. Wolę już
ten martwy bezruch od patrzenia na Scanlona, któremu potrzeba trzech dni, żeby - jak w
gęstym syropie - opuścić rękę i położyć kartę. Z trudem wciągam w płuca gęste
plastykowe powietrze; mam wrażenie, że oddycham przez dziurkę o przekroju szpilki.
Muszę iść do toalety, ale czuję się, jakby przygniatała mnie tona piasku; miażdży mi
pęcherz, przed oczami widzę syczące zielone iskry.
Napinam wszystkie mięśnie, żeby wstać z fotela, wytężam je i wytężam, aż
dygoczę jak osika i bolą mnie zaciśnięte zęby. Mimo ogromnego wysiłku podnoszę się
zaledwie o centymetr. Opadam więc znów na skórzane obicie, poddaję się i siusiam pod
siebie; ponieważ jednak na lewej nodze mam czujnik reagujący na mocz, natychmiast
rozlega się upokarzające wycie syren alarmowych, błyskają reflektory, wszyscy
wrzeszczą, biegają, a dwaj rośli czarni roztrącają tłum na boki i pędzą do mnie,
wymachując okropnymi mokrymi zmywakami z miedzianych drutów, które syczą i
trzeszczą pod działaniem wody.
Jesteśmy wolni od manipulacji szybkością upływu czasu tylko wówczas, gdy
oddziałowa i czarni włączają mgielnicę; wtedy czas nic nie znaczy. Znika we mgle, tak

71
samo jak wszystko. (Ale przez cały dzień, odkąd przybył McMurphy, nie próbowali tak
naprawdę napuścić mgły do świetlicy. Dopiero by im zrobił awanturę!).
Kiedy nic innego się nie dzieje, gnębią nas albo mgłą, albo zmianami czasu, ale
dzisiaj coś się musiało stać: cały dzień, od rannego golenia, mieliśmy prawie zupełny
spokój. Po południu też nie próbują żadnych numerów. Kiedy przychodzi pielęgniarka i
czarni pracujący na wieczornej zmianie, zegar - tak jak powinien - wskazuje wpół do
piątej. Wielka Oddziałowa puszcza do domu sanitariuszy i po raz ostatni rozgląda się po
oddziale. Wyciąga z siwego koka długą srebrną szpilę, zdejmuje czepek i wkłada go
ostrożnie do tekturowego pudełka z kulkami naftaliny, po czym jednym silnym
pchnięciem znów wbija szpilę we włosy.
Widzę, jak za szybą mówi personelowi dobranoc. Następnie wręcza kartkę
papieru dyżurnej pielęgniarce z fioletowym znamieniem, dotyka tablicy kontrolnej na
stalowych drzwiach i skrzeczy przez głośnik:
- Dobranoc, chłopcy. Bądźcie grzeczni.
I nastawia muzykę jeszcze głośniej, niż grała dotychczas. Następnie pociera
nadgarstkiem szybę. Czarny grubas, który właśnie stawił się na swoją zmianę, widzi
wyraz niezadowolenia na twarzy oddziałowej i wie, że czym prędzej powinien się zabrać
do mycia okna; nie tracąc czasu, zaczyna je pucować papierowym ręcznikiem, nim
Wielka Oddziałowa zamknie za sobą drzwi.
Maszyneria w ścianach gwiżdże, sapie i zwalnia obroty.
My zaś idziemy na kolację, bierzemy prysznic i znów siadamy w świetlicy. Stary
Blastic, najstarszy z Roślin, trzyma się za brzuch i jęczy. George, którego czarni
przezywają Czyściochem, myje ręce pod strugą pitnej wody. Okresowi grają w karty albo
starają się uzyskać obraz na telewizorze; przenoszą go z miejsca na miejsce, o ile im
tylko pozwala na to sznur, i szukają nie zakłóconych fal.
Z głośników na suficie wciąż płynie muzyka. Nie mąci jej działanie maszynerii,
gdyż nie jest to muzyka radiowa, lecz nagranie odtwarzane przez magnetofon w dyżurce.
Znamy ją wszyscy na pamięć i właściwie już nikt jej nie słyszy, chyba że - jak McMurphy -
jest tu od niedawna. Rudzielec jeszcze się nie przyzwyczaił. Gra w oczko na papierosy, a

72
głośnik znajduje się akurat nad karcianym stolikiem. McMurphy naciągnął czapkę tak
głęboko na oczy, że musi odchylać głowę, żeby widzieć karty. Trzyma w zębach
papierosa i gada bez przerwy niczym licytator, którego kiedyś słyszałem na aukcji bydła
w The Dalles.
- ...no jazda, jazda - powtarza szybko, wysokim tonem - jazda, jelenie moje, komu
kartę, a kto zdrów. Kartę, mówisz? No, no, no, ma odkrytego króla i jeszcze mu mało. Kto
by pomyślał? Już leci i niestety, baba do chłopa, czyli wlazł na mur i w drogę by ruszył,
lecz spadł na łeb i się wykruszył. Twoja kolej, Scanlon. Kurwa, żeby tak pokręciło tę
w dyżurce, czy nie może ściszyć tej pieprzonej muzyki?! Uff. Harding, czy to
pudło gra dzień i noc? Jazgocze i jazgocze!
Harding spogląda na niego ze zdziwieniem.
- O jakim pudle mówisz, przyjacielu?
- O tym cholernym radiu. Jezu. Gra, odkąd wszedłem tu rano. Nie próbuj mi
wmawiać, że nic nie słyszysz.
Harding przechyla głowę i nastawia ucha.
- Aha. Chodzi ci pewnie o tę tak zwaną muzykę? Owszem, słyszymy ją, ale tylko
wtedy, gdy się skupimy. Jak się człowiek skupi, może usłyszeć nawet bicie własnego
serca. - Uśmiecha się do McMurphy’ego. - Poza tym, przyjacielu, to tylko nagranie.
Rzadko włączają radio. Wiadomości mogłyby się okazać szkodliwe dla naszego zdrowia.
A tę muzykę słyszeliśmy już tyle razy, że w ogóle nie wpada nam do ucha, podobnie jak
huk wody ludziom mieszkającym w pobliżu wodospadu. Gdybyś mieszkał przy
wodospadzie, wcale byś go nie słyszał.
(Nieprawda. Wciąż słyszę wodospad na rzece Kolumbia i zawsze, zawsze będę
go słyszał. Słyszę okrzyk Charleya Niedźwiedzi Bebech, kiedy przebija ościeniem
ogromnego łososia, słyszę rybę miotającą się w wodzie, śmiech nagich dzieci na brzegu,
krzątaninę kobiet przy rusztach do suszenia ryb... i inne dźwięki sprzed lat).
- A gaszą kiedy tę muzykę, czy też ryczy bez przerwy jak wodospad? - pyta
McMurphy.
- W nocy nie - odpowiada Cheswick - ale poza tym to przez cały czas!

73
- Niech to licho. Powiem tłustemu czarnuchowi, że tak go kopnę, jeśli nie wyłączy
tego rzępolenia, że się nie pozbiera!
McMurphy zaczyna podnosić się z miejsca, ale Harding kładzie mu dłoń na
ramieniu.
- Przyjacielu, właśnie za takie słowa możesz wylądować wśród furiatów. Czyżbyś
chciał przegrać zakład?
McMurphy spogląda na niego.
- A więc to tak, co? Trzeba się wciąż mieć na baczności? Ani chwili wytchnienia?
- Właśnie tak.
McMurphy wolno osuwa się na fotel.
- Kurestwo - mówi.
Harding przenosi wzrok na pozostałych graczy.
- Panowie, nasz bohater odbiega coś od stereotypu. Gdzie ta sławetna zimna
krew znana nam z westernów?
Uśmiecha się do McMurphy’ego. Ten kiwa głową, odchyla ją, mruga do Hardinga i
ślini ogromny prawy kciuk.
- No, no, coś mi się zdaje, że profesor Harding zaczyna stroszyć piórka. Wygrał z
raz czy dwa i już struga mądralę. Dobra jest. Siedzi cwaniak z odkrytą dwójką, ale zaraz
strefi, kiedy dorzucę paczkę Marlboro... Ha, dodaje! Już się robi, profesorze, leci trójka,
jeszcze karta, znowu dwójka, no i jak, profesorze, chcemy piątą kartę i podwójną
wygraną czy wolimy nie ryzykować? Stawiam jeszcze paczkę, że kiepski z ciebie ryzy-
kant. No, no, no, profesor gra dalej, ta karta wyjaśni sprawę, niestety, druga baba i
profesor oblewa egzamin...
Z megafonu na suficie płynie następna piosenka, skoczna i hałaśliwa, której
akompaniuje akordeon. McMurphy spogląda w górę i podnosi głos, żeby nie dać się
zagłuszyć:
- ...jazda, jazda, dobra, następny; niech to diabli, chcesz kartę czy nie... już się
robi...
I tak aż do zgaszenia świateł o wpół do dziesiątej.

74
Mógłbym obserwować McMurphy’ego przy kartach przez całą noc, patrzeć, jak
rozdaje, słuchać, jak gada, kantuje, wciąga facetów coraz głębiej i ogrywa do momentu,
kiedy mają dość i chcą się wycofać - wtedy pozwala im się nieco odegrać, żeby uwierzyli
w swoje siły, po czym znów leje ich, jak chce. W pewnej chwili robi przerwę na papierosa,
odchyla się do tyłu razem z fotelem, zakłada ręce za głowę i mówi:
- Obrabianie jeleni to też sztuka: trzeba przede wszystkim umieć wyczuć, czego
jeleń pragnie, a potem udawać, że się zaspokaja te potrzeby. Nauczyłem się tego,
pracując jeden sezon przy kole fantowym w wesołym miasteczku. Wystarczy przejechać
po frajerze wzrokiem i wie się od razu, że lubi, na przykład, odstawiać ważniaka. Więc
jak tylko on do ciebie z pyskiem, że go wykiwałeś, ty bledniesz, trzęsiesz się ze strachu i
mówisz: “Niech szanowny pan się nie denerwuje. Proszę spróbować jeszcze raz, na
koszt firmy”. I tym sposobem obaj jesteście zadowoleni.
Prostuje się i nogi fotela z trzaskiem uderzają o posadzkę. Bierze ze stołu talię
kart, przejeżdża po niej kciukiem, stuka nią o blat i ślini dwa palce.
- A coś czuję, moje jelenie, że wam potrzeba akurat dużej puli, żeby dać się
skusić. Oto dziesięć paczek. No i leci, prawdziwa męska gra dopiero się zaczyna...
Odrzuca głowę i śmieje się głośno, widząc, jak wszyscy szybko dokładają do puli.
Śmiech ten rozbrzmiewa w świetlicy przez cały wieczór; McMurphy rozdaje karty,
żartuje, gada i usiłuje zarazić innych swoim śmiechem. Boją się jednak rozluźnić: za
długo są na oddziale. W końcu się poddaje i na serio zabiera do gry. Raz czy drugi traci
bank, lecz albo go odkupuje, albo szybko wywalcza, a piramidy papierosów rosną
nieustannie wokół niego.
A potem, tuż przed wpół do dziesiątej, pozwala przeciwnikom wygrywać, daje im
się odkuć tak szybko, że zapominają o wszystkich porażkach. Zwraca ostatnie wygrane
papierosy, odkłada talię, osuwa się z westchnieniem na oparcie fotela i spycha
cyklistówkę z czoła - gra skończona.
- No, raz na wozie, raz pod wozem. - Potrząsa smutno głową. - Nic z tego nie
rozumiem. Zawsze myślałem, że w oko nie ma na mnie silnych, a tu tak umoczyłem.

75
Macie, chłopcy, nieprawdopodobny fart, aż się boję grać z wami jutro na prawdziwą
forsę.
Dobrze wie, że nikt się nie nabierze na tę gadkę. Dał im wygrać - wiedzą o tym
wszyscy, którzy się przyglądali. Sami hazardziści wiedzą również. Ale każdy facet
zgarniający stos papierosów - i to nie wygranych, tylko odegranych, bo do niego przecież
należały, uśmiecha się pod wąsem jak najtęższy szuler znad całej Missisipi.
Gruby sanitariusz i drugi czarny nazwiskiem Geever wyganiają nas ze świetlicy i
zaczynają gasić światła małym kluczykiem zawieszonym na łańcuszku; w miarę jak na
oddziale robi się coraz ciemniej, oczy pielęgniarki ze znamieniem stają się coraz większe
i bardziej błyszczące. Stoi w drzwiach dyżurki i wydaje wieczorne leki przesuwającym się
przed nią w kolejce pacjentom, ale ledwo może spamiętać, komu przypada jaka trucizna.
Nie patrzy nawet, gdzie leje wodę. Obserwuje rosłego rudzielca w ohydnej czapce i ze
szpetną blizną na twarzy - to on tak rozprasza jej uwagę. Kiedy McMurphy odchodzi od
stolika w świetlicy, szarpiąc zrogowaciałą dłonią rudy kosmyk sterczący mu pod szyją z
roboczej koszuli, i zbliża się do dyżurki, pielęgniarka odskakuje przerażona; domyślam
się, że Wielka Oddziałowa musiała ją przed nim ostrzec. (“Och, i jeszcze jedno, siostro
Pilbow, zanim zostawię oddział w jej rękach; widzi siostra tego nowego pacjenta
siedzącego po tamtej stronie, tego z rudymi jak płomień baczkami i szarpaną raną na
twarzy...? Mam podstawy do podejrzeń, że to zboczeniec seksualny”).
Widząc, że pielęgniarka trzęsie się ze strachu i wodzi za nim rozszerzonymi
oczyma, McMurphy wtyka głowę w drzwi dyżurki i uśmiecha się przyjaźnie od ucha do
ucha, chcąc pokazać, iż wcale nie jest taki groźny. Pielęgniarka z wrażenia upuszcza
sobie na nogę dzbanek z wodą. Wydaje okrzyk bólu, skacze na jednej nodze i tak
gwałtownie podrywa rękę z kubeczkiem, że wylatuje z niego pastylka, którą właśnie
miała mi podać - wpada jej za dekolt, akurat tam, gdzie fioletowe znamię wpływa jak
rzeka wina między dwa pagórki.
- Pozwoli siostra, że jej pomogę - mówi McMurphy i wsuwa do dyżurki pokrytą
bliznami i tatuażami rękę, czerwoną jak surowe mięso.
- Cofnąć się! Jest ze mną na oddziale dwóch sanitariuszy!

76
Pielęgniarka szuka czarnych wzrokiem, ale poszli przywiązać do łóżek
Chroników; w razie czego minie dłuższa chwila, nim przybiegną jej na ratunek.
McMurphy uśmiecha się szeroko i pokazuje jej pustą dłoń, żeby się przekonała, że nie
trzyma noża. Światło odbija się od twardej, wyślizganej skóry.
- Słuchaj, panienko, chcę tylko...
- Cofnąć się! Pacjentom nie wolno wchodzić do... Och, nie, jestem katoliczką! -
woła i ciągnie za złoty łańcuszek, który ma na szyi; spomiędzy piersi wylatuje jej krzyżyk,
a razem z nim zagubiony proszek. Dłoń McMurphy’ego ze świstem tnie powietrze tuż
obok jej twarzy. Dziewczyna z piskiem wrzuca krzyżyk do ust, zaciska oczy, jakby miała
dostać pięścią po głowie, i trupioblada zamiera w bezruchu - jedynie znamię jest teraz
ciemniejsze niż kiedykolwiek, jak gdyby wessało wszystką krew z jej ciała. Kiedy
pielęgniarka wreszcie otwiera oczy, znów ma przed sobą tę wyślizganą dłoń; leży na niej
mój czerwony proszek.
- ...chciałem tylko podnieść konewkę, którą siostra upuściła. - McMurphy wyciąga
drugą rękę, w której trzyma dzbanek.
Pielęgniarka z głośnym sykiem wypuszcza powietrze i bierze naczynie.
- Dziękuję. Dobranoc, dobranoc - mówi i zamyka drzwi przed nosem następnego
w kolejce: koniec prochów na dzisiejszy wieczór.
W sypialni McMurphy rzuca mi proszek na łóżko.
- Wodzu, chcesz swojego cukierka?
Kręcę głową, spoglądając na proszek, więc strąca go z pościeli niczym natrętnego
owada. Proszek jak pasikonik skacze po posadzce. McMurphy zaczyna, się szykować do
snu - ściąga drelichy i zostaje w czarnych atłasowych spodenkach w ogromne białe
wieloryby o czerwonych oczach. Uśmiecha się, widząc, że się im przyglądam.
- To prezent, Wodzu, od studentki literatury z uniwersytetu stanowego. - Kciukiem
odciąga i puszcza gumkę. - Powiedziała, że daje mi je, bo też jestem symbolem.
Twarz, ramiona i kark ma spalone od słońca i pokryte skręconymi
pomarańczowymi włoskami, muskularne ramiona zaś zdobią tatuaże; na jednym widnieje
napis: “Waleczna Piechota Morska”, i diabeł z czerwonymi rogami i czerwonym okiem,

77
trzymający karabin, a na drugim pięć kart rozpostartych niby wachlarz - ful z asów i
ósemek. McMurphy kładzie zwinięte drelichy na nocnym stoliku przy moim łóżku i
zaczyna trzepać pięścią poduszkę. Przydzielono mu sąsiednie łóżko.
Wsuwa się pod koc i mówi mi, żebym też pakował się do wyra, bo zaraz wejdzie
czarny, żeby zgasić światło. Oglądam się i widzę w drzwiach Geevera, więc czym
prędzej zrzucam buty i wskakuję do pościeli, nim czarny zdąży do mnie podejść. Przy-
wiązuje mnie do łóżka prześcieradłem, rozgląda się po sali, chichocze i gasi światło.
Zalega mrok - jedynie smuga światła padającego przez drzwi dyżurki na korytarz
rozjaśnia nieco sypialnię. Ledwo widzę ciemny kształt McMurphy’ego; oddycha równo i
głęboko, a koc, pod którym leży, unosi się i opada rytmicznie. Z czasem oddech staje się
coraz wolniejszy; jestem pewien, że McMurphy zasnął, gdy nagle dobiega mnie cichy,
gardłowy dźwięk, niby parsknięcie konia - wciąż nie śpi i śmieje się z czegoś sam do
siebie.
Przestaje się śmiać i szepcze:
- Rety, Wodzu, ale podskoczyłeś, jak powiedziałem, że idzie czarny. A podobno
jesteś głuchy.
*
Pierwszy raz od długiego, długiego czasu nie połknąłem czerwonej kapsułki przed
pójściem do łóżka (jeśli się chowam, gdy nadchodzi pora brania leków, pielęgniarka ze
znamieniem wysyła Geevera, żeby mnie odnalazł i poraził światłem latarki, po czym robi
mi zastrzyk), więc kiedy czarny zagląda do sypialni, udaję, że śpię.
Po wzięciu czerwonej kapsułki człowiek nie zasypia w normalny sposób; zostaje
porażony snem i przez całą noc nie jest w stanie się zbudzić, bez względu na to, co się
dzieje dokoła. Dlatego personel szpikuje mnie proszkami: w starym szpitalu budziłem się
w nocy i widziałem, jakie bezeceństwa wyczynia się ze śpiącymi pacjentami.
Leżę bez ruchu, zwalniam oddech i czekam, żeby zobaczyć, co się teraz stanie.
Boże, ale ciemno! Słyszę, jak skrzypią gumowe podeszwy - czarni dwukrotnie zaglądają
do sali i omiatają łóżka latarkami. Zamykam oczy, ale nie zasypiam. Słyszę przeciągłe
wycie z oddziału furiatów piętro wyżej - uuu uuu uuu - pewnie podłączyli faceta do prądu,

78
żeby nadawał zakodowane sygnały.
- Warto strzelić po piwku, czeka nas długa noc. - Słyszę, jak jeden czarny szepce
do drugiego. Gumowe podeszwy kierują się w stronę dyżurki, tam gdzie stoi lodówka. -
Chcesz piwko, kociaczku ze skazą? Noc jest długa!
Facet piętro wyżej przestaje wyć. Urządzenia w ścianach buczą coraz słabiej i
słabiej, aż wreszcie milkną zupełnie. W całym szpitalu zapada grobowa cisza - jedynie
gdzieś z głębi, z samych trzewi budynku wydobywa się tępy, stłumiony pomruk, którego
nigdy dotąd nie słyszałem, podobny do szumu, jaki rozbrzmiewa wkoło, gdy w środku
nocy stanie się na szczycie wielkiej tamy hydroelektrycznej. Niski, nieubłagany,
władczy...
Przez otwarte drzwi widzę stojącego na korytarzu czarnego grubasa, który
rozgląda się, chichocze, po czym rusza wolno w stronę sypialni, wycierając wilgotne
szare dłonie o pachy bluzy. Światło z dyżurki rzuca na ścianę sypialni jego cień wielkości
słonia, który zmniejsza się, gdy sanitariusz wsuwa głowę do środka. Znów chichocze,
otwiera skrzynkę bezpiecznikową znajdującą się obok drzwi i wkłada do niej rękę.
- Śpijcie, aniołki. Śpijcie smacznie.
Obraca pokrętło i nagle podłoga zaczyna się obsuwać, zjeżdża w dół jak
platforma windy towarowej, a czarny zostaje wysoko w górze.
Jedynie podłoga opada coraz prędzej w dół szybu - ściany, drzwi i okna pozostają
na miejscu - ale razem z nią opadają łóżka, stoliki nocne i my wszyscy. Urządzenie -
prawdopodobnie złożone z podnośników zamontowanych w czterech rogach szybu -
musi być doskonale naoliwione, bo pracuje bezgłośnie jak śmierć. Słyszę tylko oddechy
śpiących chłopaków i pomruk w dole, który się wzmaga, im niżej zjeżdżamy. Pół
kilometra nad nami prostokąt drzwi, z którego na ściany szybu sączy się nikły blask, jest
teraz jasną plamką, coraz bledszą, a gdy nagle rozlega się i toczy echem odległy okrzyk:
“Cofnąć się!” - niknie zupełnie.
Podłoga dotyka dna szybu głęboko pod ziemią i zatrzymuje się z łagodnym
chrzęstem. Jest czarno jak w grobie. Ciasno przywiązane prześcieradło zaczyna mnie
dusić; usiłuję je ściągnąć, gdy podłoga z lekkim szarpnięciem zaczyna się niespodzie-

79
wanie posuwać do przodu. Pewnie jedzie na rolkach, choć nie słyszę żadnego hurkotu.
Nie słyszę nawet oddechów śpiących kolegów - nagle uświadamiam sobie, że to szum
tak przybrał na sile, że zagłusza inne dźwięki. Płynie ze wszystkich stron. Znów
zaczynam ściągać to przeklęte prześcieradło i już niemal zrzucam je z siebie, gdy wtem
ściana podnosi się do góry i ukazuje ogromną halę z ciągnącymi się w nieskończoność
rzędami maszyn, w której roi się od spoconych mężczyzn z obnażonymi torsami,
biegających tam i z powrotem po żelaznych pomostach, mężczyzn o tępych, sennych
twarzach lśniących w blasku ogni ze stu pieców hutniczych.
Hala - jak można się było domyślić po szumie - przypomina wnętrze gigantycznej
hydroelektrowni. Grube mosiężne rury nikną w górze w ciemnościach. Do niewidocznych
w głębi transformatorów biegną miedziane druty. A wszystko pokrywają smary i popioły,
barwiąc złączki, silniki oraz prądnice na czerwono i na czarno.
Wszyscy robotnicy biegają tym samym spokojnym, równomiernym truchtem.
Żaden się przesadnie nie śpieszy. Co rusz któryś zatrzymuje się na moment, obraca
pokrętło, wciska guzik lub przerzuca wajchę - sprawiając, że snop iskier niczym bły-
skawica rozjaśnia mu na biało połowę twarzy - a następnie gna dalej, wbiega po
stalowych schodkach na kolejny pomost, mija wprawnie innego robotnika tak blisko, że
ich mokre od potu boki plaskają o siebie, co brzmi tak, jakby łosoś bił ogonem o wodę,
po czym znów przystaje, przerzuca sypiący iskrami przełącznik i biegnie dalej. Jak okiem
sięgnąć, mrok wciąż przecinają te błyski iskier oświetlające na krótko senne, pozbawione
wyrazu twarze robotników.
Nagle oczy jednego z nich zamykają się i facet w pełnym biegu wali się na
pomost; natychmiast podlatuje dwóch jego kumpli, podnosi go i wrzuca do najbliższego
pieca. Z paleniska bucha ogień i rozlega się trzask miliona pękających rurek, jakby ktoś
deptał nogami dojrzałe strąki fasoli. Trzask zlewa się z szumem i warkotem pracujących
maszyn.
W tych dźwiękach jest pewien rytm, grzmiące, miarowe tętno.
Podłoga sypialni wjeżdża z szybu na halę. Od razu spostrzegam w górze
przenośnik - szynę i haki na kółkach - taki, jakich używa się w rzeźni do wytaczania z

80
chłodni połci mięsa. Dwaj faceci w spodniach, w białych koszulach z podwiniętymi ręka-
wami i w wąskich czarnych krawatach stoją na pomoście nad nami, wsparci o poręcz;
rozmawiają i wymachują papierosami w długich cygarniczkach, kreśląc w powietrzu
czerwone pręgi. Nie słyszę, co mówią, bo rytmiczny huk zagłusza ich zupełnie. Jeden
strzela palcami - najbliższy robotnik skręca gwałtownie i podbiega do niego. Facet
wskazuje mu końcem cygarniczki któreś z łóżek; robotnik podlatuje truchtem do żelaznej
drabinki, zbiega na nasz poziom i znika za dwoma transformatorami wielkimi jak
spichrze.
Po chwili znów się wyłania; pędzi długimi susami, ciągnąc po szynie hak. Kiedy
mija moje łóżko, płomień buchający z pieca rozświetla mu twarz; widzę ją tuż nad sobą -
jest przystojna, brutalna i martwa jak maska; to twarz człowieka, który niczego nie
pragnie. Widziałem miliony takich twarzy.
Robotnik podchodzi do łóżka, na którym leży stary Blastic, Roślina; jedną ręką
chwyta go za nogę i podnosi, jakby Blastic ważył nie więcej niż dwa kilo, drugą wbija mu
hak za ścięgno nad piętą - starzec zwisa głową w dół, pokryta pleśnią, przerażona twarz
nabiega mu krwią, oczy mętnieją od niemego lęku. Wymachuje ramionami i kopie wolną
nogą powietrze, ale sprawia tylko tyle, że kurtka piżamy opada mu na głowę. Robotnik
ściąga ją jeszcze niżej i zawiązuje na głowie jak worek, po czym rusza dalej, ciągnąc po
szynie hak, a kiedy dochodzi do pomostu, spogląda na facetów w białych koszulach.
Jeden z nich wyciąga z pochewki przy pasie przyspawany do łańcucha skalpel. Spusz-
cza go robotnikowi, a koniec łańcucha przymocowuje do poręczy, żeby robotnik nie mógł
uciec z tym niebezpiecznym narzędziem.
Robotnik bierze skalpel i zgrabnym ruchem rozpruwa Blastica, który natychmiast
przestaje się miotać. Boję się, że zaraz się porzygam, ale wbrew temu, czego oczekuję,
Blastic ani nie krwawi, ani nie wypadają mu wnętrzności - sypią się z niego tylko rdza,
popiół, pojedyncze druciki i odłamki szkła. Robotnik stoi w nich po kolana.
Piec w oddali znów otwiera paszczę i wsysa kogoś do środka.
Waham się, czy nie zerwać się z łóżka i nie zbudzić McMurphy’ego, Hardinga i
kogo jeszcze zdążę, ale to nie miałoby sensu. Pierwszy wyrwany ze snu burknąłby:

81
“Czego, ty zbzikowany durniu, co cię znowu gryzie?” - i wołając: “Chodź, zobaczymy, jak
wyglądają bebechy Indiańca!”, pomógłby robotnikowi nadziać mnie na hak.
Słyszę przeciągły, zimny, wilgotny świst mgielnicy, widzę smugi mgły
wydobywające się spod łóżka McMurphy’ego. Mam nadzieję, że będzie cwany i się w
niej schowa.
Słyszę bełkotliwą paplaninę, a ponieważ głos wydaje mi się znajomy, obracam się
i patrzę, skąd płynie. Widzę łysawego rzecznika o nabrzmiałej twarzy - jej obrzęk to stały
temat dyskusji wśród pacjentów.
- Jestem pewien - mówi jeden.
- Nie wierzę - mówi drugi. - Słyszałeś, żeby jakiś facet naprawdę to nosił?
- Nie, ale widziałeś kiedy takiego faceta jak on?
Drugi pacjent wzrusza ramionami i kiwa głową.
- Co racja, to racja - przyznaje.
Teraz rzecznik prasowy ma na sobie tylko długi podkoszulek ozdobiony z przodu i
z tyłu wymyślnym monogramem wyhaftowanym czerwoną nicią. Kiedy rzecznik mnie
mija, podkoszulek unosi mu się nieco i mogę raz na zawsze ustalić, że naprawdę ma
na sobie gorset, i to zasznurowany tak ciasno, że może pęknąć lada moment.
U gorsetu zaś dyndają wysuszone trofea, przywiązane za włosy niczym skalpy.
Rzecznik trzyma niewielką butelkę, z której pociąga od czasu do czasu, żeby nie
zaschło mu w gardle od mówienia, i nasyconą kamforą chusteczkę, którą co chwila
przykłada do nosa, żeby zabić fetor. Za rzecznikiem podąża tłumek nauczycielek,
studentek i tym podobnych facetek. Ubrane są w granatowe fartuchy, a na głowach mają
lokówki. Wszystkie słuchają swojego przewodnika.
Akurat przypomina mu się coś tak śmiesznego, że musi przerwać wykład i łyknąć
sobie z butelki, by opanować chichot. W tym czasie jedna ze studentek rozgląda się
bezmyślnie po hali i spostrzega wybebeszonego Chronika wiszącego na haku. Wydaje
okrzyk przestrachu i odskakuje do tyłu. Rzecznik odwraca się, widzi zwłoki, podbiega do
nich, chwyta zwisającą bezwładnie rękę i kręci trupem jak bakiem. Studentka podchodzi
zafascynowana trochę bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć.

82
- Podoba się? Podoba?
Rzecznik piszczy, przewraca oczami i tak się zaśmiewa, że wylewa płyn z butelki.
Tak się zaśmiewa, że na pewno zaraz pęknie.
Wreszcie opanowuje śmiech i maszeruje dalej wzdłuż rzędu maszyn, objaśniając
słuchaczki. Nagle zatrzymuje się, uderza dłonią w czoło - “Och, jakiż ja jestem
roztrzepany!” - po czym wraca pędem do rozprutego Chronika, żeby oderwać następne
trofeum i przywiązać je sobie do gorsetu.
Wszędzie dookoła dzieją się rzeczy równie straszne, szalone i ohydne: tak
wariackie i nierealne, że trudno nad nimi płakać, a jednocześnie zbyt prawdziwe, żeby
można się było śmiać. Na szczęście mgła gęstnieje i wszystko przysłania. Ktoś szarpie
mnie za ramię. Wiem, co się teraz stanie: wyciągnie mnie z mgły i znów będziemy
wszyscy na oddziale, a po tym, co się działo w nocy, nie będzie żadnego śladu. Gdybym
zaś w swojej głupocie starał się to komuś opowiedzieć, zawołałby: “Idioto, męczyły cię
zmory! Takie brednie jak maszynownia w środku tamy, w której robotnicy-automaty
rozpruwają ludzi, po prostu nie istnieją!”
Ale skoro nie istnieją, to dlaczego je widziałem?

To pan Turkle wyciąga mnie za ramię z mgły i potrząsa mną, szczerząc zęby.
- Miał pan zły sen, panie Bromden - mówi.
Jest to sanitariusz pracujący na długiej, samotnej zmianie od jedenastej do
siódmej rano - stary sennie uśmiechnięty Murzyn, któremu głowa kołysze się nieustannie
na końcu nieprawdopodobnie długiej szyi. Po oddechu Murzyna czuć, że sobie golnął.
- Niech pan śpi dalej, panie Bromden.
Czasami w nocy rozluźnia krępujące mnie prześcieradło, jeśli jest tak ciasno
związane, że miotam się niespokojnie. Nie robiłby tego, gdyby dzienny personel mógł
poznać, iż to jego sprawka, boby go na pewno wylali, ale myślą, że to ja sam - Turkle
dobrze o tym wie. Chce być uczynny, ale musi mieć pewność, że nic mu nie grozi.
Tym razem nie odwiązuje mi prześcieradła, tylko idzie pomóc młodemu lekarzowi
i dwóm innym sanitariuszom, których nigdy nie widziałem na oczy, przenieść starego

83
Blastica z łóżka na nosze i wynieść z sali przykrytego prześcieradłem - obchodzą się z
nim bardziej delikatnie, niż kiedykolwiek obchodzono się z nim za życia.

McMurphy jest już na nogach. Pierwszy raz się zdarzyło, żeby ktoś wstał przede
mną od czasów Wuja Julesa Ścianochoda. Był to przebiegły, siwy, stary Murzyn, który
wierzył, że sanitariusze w nocy przewracają świat na bok - wykradał się więc z sali skoro
świt, żeby ich na tym nakryć. Ja też wstaję wcześnie, żeby zobaczyć, jakie maszyny
sprowadzają cichcem na oddział albo instalują w umywalni, i zwykle przez kwadrans
jestem na korytarzu sam na sam z czarnymi, zanim wyłoni się następny pacjent. Ale tego
ranka słyszę McMurphy’ego w umywalni, gdy tylko wychylam głowę z pościeli. Słyszę, że
śpiewa! Śpiewa, jakby był wolny od trosk i zmartwień. Jego dźwięczny, mocny głos tłucze
o beton i stal.
- “Twe konie są głodne, tak mi powiedziała”. - Bawi go echo, które się toczy po
całej umywalni. - “Usiadłbyś tu przy mnie, siana bym im dała!” - Nabiera tchu, jego głos
wzbija się i tężeje, aż drżą druty w ścianach. - “Konie nie tkną siana, które byś im da-
łaaaa!” - Rozciąga ostatnią sylabę i przez chwilę wyśpiewuje ją na różne tony, po czym
raptownie zniża głos i kończy piosenkę: - “Muszę jechać dalej, żegnaj, moja mała”.
Prawdziwy śpiew! Wszyscy oniemieli. Czegoś podobnego nie słyszeli od lat,
przynajmniej nie tu na oddziale. Okresowi w sypialni słuchają wsparci na łokciach i
mrugają z niedowierzaniem. Spoglądają po sobie, unosząc pytająco brwi. Dlaczego
czarni go jeszcze nie uciszyli? Dlaczego tego nowego gościa traktują inaczej? Nikomu
innemu nie daliby podnieść takiego rabanu, a przecież McMurphy też jest tylko
człowiekiem ze skóry i kości, który kiedyś opadnie z sił, zżółknie i umrze, jak my wszyscy.
Podlega tym samym prawom: musi jeść i przezwyciężać podobne przeszkody, więc
powinien być równie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy, no nie?
Ale nowy gość rzeczywiście jest inny - Okresowi to widzą; widzą, że jest inny od
wszystkich, którzy przewinęli się przez oddział w ciągu ostatnich dziesięciu lat, inny od
wszystkich, z którymi mieli do czynienia na zewnątrz szpitala. Może i jest tak samo
bezsilny jak oni, ale Kombinat jeszcze go nie dostał.

84
- “Wozy pełne czekają, a bat dzierżę w dłoni...”
Jak mu się udało nie wpaść w ręce Kombinatu? Może tak jak i staremu Pete’owi
nie wmontowali mu na czas zespołów sterujących? Może chował się na dziko i tułał po
całym kraju, raz był tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka
miesięcy, więc szkoła nie zdążyła go urobić, a potem pracował przy wyrębie lasu, grał w
karty, obsługiwał koło fortuny, wędrował chyżo, szybko, wciąż był w ruchu i dlatego
Kombinat nie zdołał mu nic wmontować? Może to właśnie jest odpowiedź, może dlatego
Kombinat nie miał z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usiłujący wsadzić mu
termometr, bo w ruchomy cel trudno trafić?
Bez żony suszącej mu głowę o nowe linoleum. Bez krewnych wpatrzonych w
niego prosząco łzawymi, starczymi oczyma. Bez nikogo, na kim by mu naprawdę
zależało. Dzięki temu był wolny i mógł być dobrym oszustem. Może czarni dlatego nie
pędzą go uciszyć; wiedzą, że nie mają nad nim żadnej władzy, pamiętają, co to było ze
starym Pete’em i co może zrobić człowiek bez żadnych instalacji. Widzą również, że
McMurphy jest sporo większy od starego Pete’a; gdyby chcieli go załatwić, musieliby się
zabrać do tego we trzech, a i wtedy Wielka Oddziałowa musiałaby stać w pogotowiu ze
swoją strzykawką. Okresowi kiwają do siebie głowami; tak, to dlatego czarni pozwalają
mu śpiewać, choć każdemu z nas już dawno by zamknęli gębę.
Wychodzę z sypialni na korytarz, akurat gdy McMurphy wyłania się z umywalni.
Ma na sobie cyklistówkę i niewiele więcej; tylko ręcznik wokół bioder, który podtrzymuje
jedną ręką. W drugiej niesie szczotkę do zębów. Przystaje i kołysząc się na palcach,
żeby nie dotknąć piętami lodowatej posadzki, rozgląda się wkoło. Wybiera najmniejszego
z czarnych, podchodzi do niego i rąbie go pięścią w plecy, jakby się znali od dziecka.
- Słuchaj, stary, gdzie mogę dostać pasty, żeby umyć sobie kłapacze?
Czarny karzeł odwraca szybko głowę i natyka się nosem na pięść, która go
huknęła. Spogląda na nią gniewnie, zerka za siebie, aby na wszelki wypadek sprawdzić,
gdzie są pozostali sanitariusze, po czym mówi McMurphy’emu, że dopiero o szóstej
czterdzieści pięć otwiera się szafkę z przyborami toaletowymi.
- Zgodnie z regulaminem - dodaje.

85
- Ach tak? Trzymacie pastę w szafce?
- Tak. W zamkniętej na klucz szafce.
Czarny chce wrócić do polerowania listwy przy posadzce, ale dłoń McMurphy’ego
niby czerwone kleszcze wciąż ściska go za ramię.
- W zamkniętej szafce, tak? No, no, no, a czemu to trzymacie pastę do zębów pod
kluczem? Nie jest przecież niebezpieczna, co? Nie można nią ani nikogo otruć, ani
nikomu rozwalić tubką łba, prawda? Więc czemu to, kochasiu, zamykacie w szafce tę
małą, niewinną tubkę, co?
- Tego wymaga regulamin oddziału, panie McMurphy - odpowiada karzeł, a
ponieważ widzi, że słowa te nie wywierają na McMurphym żadnego wrażenia, zerka
spod oka na rękę leżącą na jego ramieniu i dodaje: - Jak by to wyglądało, gdyby każdy
mył zęby, kiedy mu przyjdzie ochota!
McMurphy puszcza ramię czarnego i zastanawia się nad tym przez chwilę,
skubiąc palcami ryże włosy na piersi.
- Aha, aha, zaczynam kapować. Regulamin jest po to, żeby nikt nie ganiał myć
zębów po każdym posiłku.
- Rety, nic pan...
- Nie, nie, już teraz pojąłem. Chodzi o to, że ludzie o różnych porach lataliby
szorować zębiska.
- Właśnie, dlatego my...
- Co by się tu działo! Myliby zęby o wpół do siódmej, o szóstej dwadzieścia, a
nawet - Boże chroń - o szóstej! Taak, teraz rozumiem.
Dostrzega mnie przy ścianie i mruga w moją stronę nad głową czarnego.
- Muszę skończyć tę listwę, McMurphy.
- Ach, przepraszam, nie chciałem przeszkadzać.
McMurphy odsuwa się nieco, a czarny pochyla się nad listwą. Po chwili jednak
McMurphy znów podchodzi bliżej, przegina głowę i zagląda do puszki stojącej obok
czarnego.
- Co my tu mamy?

86
Czarny patrzy w dół.
- Gdzie?
- W tej starej puszce, bratku. Co to za świństwo?
- To... proszek mydlany.
- Cóż, zwykle używam pasty, ale... - McMurphy zanurza szczotkę w proszku,
obraca, wyciąga i stuka nią o brzeg puszki - ...ale to też się nada. Dziękuję. A do sprawy
regulaminu wrócimy później.
Po czym wchodzi do umywalni, skąd po chwili znów dolatuje mnie śpiew,
zniekształcony trochę przez energiczne ruchy szczotki.
Czarny stoi i patrzy za nim, trzymając bezwładnie ścierkę w szarej dłoni. Po
minucie mruga nagle i rozgląda się dookoła, a kiedy dostrzega mnie i odgaduje, że
wszystko widziałem, łapie mnie za sznurek od spodni piżamy i ciągnie korytarzem na
miejsce, które wyszorowałem akurat wczoraj.
- Tu! Tu, niech cię diabli! Masz pracować, a nie łazić i gapić się jak stara głupia
krowa! Tu! Tu!
Odwracam się do czarnego plecami, żeby ukryć uśmiech, pochylam i biorę do
roboty. Cieszę się, że McMurphy’emu udało się wkurzyć drania. Tata też umiał robić takie
rzeczy - pamiętam, jak stał w szerokim rozkroku i mrużąc oczy spoglądał z kamienną
twarzą w niebo, kiedy zjawili się przedstawiciele rządu, żeby odkupić naszą ziemię.
- Dzikie gęsi - rzekł tata, zezując do góry.
Przedstawiciele rządu zaszeleścili papierami i podnieśli głowy.
- Co...? W lipcu? To pora roku bez gęsi. W lipcu gęsi brak.
Mówili jak turyści ze wschodniego wybrzeża, przekonani, że właśnie w ten sposób
należy rozmawiać z Indianami, jeśli się chce, aby rozumieli. Tata nie zważał na to, jak
mówią. Wciąż patrzył w niebo.
- Gęsi na niebie, biały człowieku. Wiesz dobrze. Tego roku. Ubiegłego roku. I rok
wcześniej, i jeszcze rok wcześniej.
Przedstawiciele spojrzeli po sobie, chrząkając.
- Tak. Może prawda, Wodzu Bromden. Ale teraz gęsi nieważne. Ważny kontrakt.

87
Kontrakt dać wielkie korzyści wam i waszemu plemieniu. Kontrakt zmienić życie
czerwonoskórego człowieka.
A tata swoje:
- ...i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej...
Zanim przybysze wreszcie zrozumieli, że się z nich nabija, wszyscy starsi
plemienia - którzy siedzieli na progu naszego szałasu, to chowając fajki do kieszeni
kraciastych, czerwono-czarnych wełnianych koszul, to znów je wyciągając, i szczerzyli
zęby do siebie i taty - już się pokładali ze śmiechu. Stryj Skaczący Wilk tarzał się po
ziemi i rechocząc tak, że ledwo mógł oddychać, wołał:
- Wiesz dobrze, biały człowieku!
Przedstawiciele rządu wkurzyli się rzeczywiście: bez słowa obrócili się na pięcie i
ruszyli w stronę szosy czerwoni jak buraki, my zaś wyliśmy z radości. Czasami
zapominam, jak wiele może zdziałać śmiech.

Klucz Wielkiej Oddziałowej wsuwa się do zamka, a gdy tylko ona sama staje w
drzwiach, czarny karzeł już tam na nią czeka, przestępując z nogi na nogę jak dzieciak,
który chciałby się odlać. Jestem akurat niedaleko i słyszę, że nazwisko McMurphy’ego
pada kilkakrotnie - widocznie czarny się skarży, że McMurphy umył już zęby, a to, że tej
nocy zmarł stary Blastic, wyleciało mu zupełnie z głowy. Wymachuje rękami i opowiada,
czego to ten pomylony rudzielec nie wyrabia z samego rana - przeszkadza w pracy,
łamie regulamin; czy ona nie mogłaby temu zaradzić?
Oddziałowa wpatruje się w niego lodowatym wzrokiem, dopóki karzeł nie
przestaje podrygiwać, a następnie spogląda w stronę otwartych drzwi umywalni, z
których jeszcze głośniej niż przedtem grzmi śpiew McMurphy’ego.
- “Twa matka mnie nie chce, bo jestem ubooo-gi; mówi, żem niegodzien wejść w
jej domu progi”.
Na twarzy oddziałowej maluje się zaskoczenie - baba podobnie jak my od tak
dawna nie słyszała śpiewu, że w pierwszej chwili w ogóle nie rozumie, co się dzieje.
- “Na los się nie skarżę, żyję tak, jak mooo-gę, a jak mnie gdzie nie chcą, ruszam

88
w dalszą drogę!”
Strzyże uszami jeszcze przez kilka sekund, żeby się upewnić, czy się nie
przesłyszała, po czym zaczyna się nadymać. Nozdrza rozszerzają się jej gwałtownie, a z
każdym oddechem staje się coraz większa i potężniejsza; odkąd odszedł Taber, nigdy się
tak nie nadymała z gniewu na pacjenta. Porusza rękami, żeby sprawdzić zawiasy w
łokciach i palcach. Rozlega się ciche skrzypnięcie. Oddziałowa rusza z miejsca;
odskakuję szybko pod ścianę, kiedy wielka jak ciężarówa przelatuje z hukiem, zamiast
przyczepy holując za sobą w obłoku spalin wiklinowy koszyk. Usta ma rozchylone,
uśmiech wyprzedza ją niczym atrapa na masce. Czuję gorącą woń oleju i pracujących
silników - oddziałowa z każdym krokiem robi się coraz większa, nadyma się i sapie,
zmiażdży wszystko na swojej drodze jak ogromny walec! Lękam się, co będzie.
Nagle, gdy tak się toczy ogromna i wściekła, McMurphy wychodzi z umywalni,
podtrzymując ręcznik na biodrach. Oddziałowa staje w pół kroku! Kurczy się, że ledwo
sięga głową ręcznika! McMurphy szczerzy do niej z góry zęby; uśmiech oddziałowej
zaczyna blednąc, ustępować, załamują się jej kąciki ust.
- Dzień dobry, siostro Srached! Co słychać w wielkim świecie?
- Nie wolno panu tu chodzić... w samym ręczniku!
- Nie? - McMurphy spogląda na środek mokrego, opinającego go ciasno ręcznika
akurat na wysokości nosa oddziałowej.
- Ręczniki też są wbrew regulaminowi oddziału? A więc nie pozostaje mi nic
innego jak...
- Nie! Niech się pan nie waży! Proszę natychmiast wrócić na salę i włożyć
ubranie!
Ponieważ przemawia do niego tonem nauczycielki strofującej ucznia, McMurphy
niczym uczniak spuszcza głowę i mówi żałośnie, jakby się zaraz miał rozpłakać:
- Nie mogę, psze pani. Jakiś złodziej zwędził mi w nocy ubranie. Łóżko jest tak
wygodne, że spałem jak zabity.
- Ktoś zwędził...?
- Gwizdnął. Sprzątnął. Rąbnął. Ukradł! - woła wesoło. - Do licha, ktoś zwinął moje

89
łachy!
Tak się cieszy z własnych słów, że zaczyna podskakiwać z radości.
- Ktoś ukradł panu ubranie?
- Na to wygląda.
- Ale ubranie więzienne? Po co?
McMurphy przestaje skakać i znów zwiesza głowę.
- Wiem tylko, że leżało przy łóżku, kiedy się kładłem spać, a kiedy się obudziłem,
już go nie było. Znikło bez śladu. Och, dobrze wiem, że to tylko więzienne drelichy,
szorstkie, wypłowiałe i niezgrabne... Takie ubranie to może nic atrakcyjnego dla
człowieka, który ma co włożyć. Ale dla nagiego...
- To ubranie - przerywa mu oddziałowa, uświadamiając sobie wreszcie, co się
stało - zabrano panu zgodnie z przepisami. Otrzymał pan w zamian zieloną odzież
szpitalną.
McMurphy potrząsa głową i wzdycha, ale wciąż nie podnosi wzroku.
- Nic podobnego. Rano nie było nic prócz czapki, którą mam na głowie, i...
- Williams! - krzyczy siostra Ratched do karła, który wciąż tkwi przy drzwiach
oddziału, żeby w razie czego móc prysnąć. - Williams, pozwoli pan na moment?
Czołga się do niej jak pies, który spodziewa się kary.
- Williams, dlaczego temu pacjentowi nie wydano odzieży?
Karzeł oddycha z ulgą. Prostuje się i z uśmiechem wskazuje szarą dłonią jednego
z dwóch większych sanitariuszy pracujących na końcu korytarza.
- To pan Washington ma dziś klucz do magazynu. Nie ja. Naprawdę.
- Panie Washington!!!
Krzyk przygważdża czarnego do miejsca; kamienieje ze zmywakiem wzniesionym
nad kubłem.
- Proszę tu podejść!
Zmywak osuwa się bezgłośnie do kubła i czarny powoli, ostrożnie opiera go
trzonkiem o ścianę. Potem się odwraca, patrzy na McMurphy’ego, na karła i na
oddziałową, a następnie rozgląda się na prawo i lewo, jakby myślał, że wołała kogo

90
innego.
- Proszę tutaj!
Sanitariusz chowa ręce do kieszeni i powłócząc nogami sunie wolno w jej stronę.
Nigdy nie chodzi szybko, ale jeśli się teraz nie pospieszy, oddziałowa przemieni go
wzrokiem w bryłę lodu i rozbije na miał, bo obróciła przeciwko niemu całą swoją nie-
nawiść, wściekłość i frustrację, które zamierzała wyładować na McMurphym. Nienawiść
omiata czarnego jak lodowaty podmuch - sanitariusz zwalnia kroku, czując jej siłę. Wtula
głowę w ramiona i garbi się, jakby szedł pod wiatr. Włosy i brwi pokrywa mu szron.
Czarny garbi się bardziej i bardziej, ale idzie coraz wolniej; nie dojdzie.
Lecz McMurphy zaczyna nagle gwizdać skoczną melodię i to ratuje czarnego, bo
oddziałowa odrywa od niego wzrok. Jest wściekła, cała się gotuje, jeszcze jej takiej nie
widziałem. Dawno straciła swój porcelanowy uśmiech; usta ma wąskie, zaciśnięte,
podobne do kawałka rozgrzanego drutu. Gdyby inni pacjenci widzieli ją teraz, McMurphy
mógłby od razu zacząć zbierać wygraną.
Czarny dociera wreszcie do celu - szedł ze dwie godziny. Oddziałowa wciąga
głęboko powietrze.
- Panie Washington, dlaczego ten pacjent nie otrzymał dziś rano szpitalnej
odzieży? Nie widział pan, że oprócz ręcznika nie ma nic na sobie?
- Mam jeszcze czapkę - szepcze McMurphy, pstrykając palcem w daszek
cyklistówki.
- Słucham, panie Washington?
Duży sanitariusz spogląda na tego, który go wydał, i karzeł znów zaczyna
podrygiwać nerwowo. Duży przypatruje mu się przez dłuższą chwilę oczami podobnymi
do lamp radiowych, jakby mówił, że porachuje się z nim później; następnie odwraca
głowę i mierzy wzrokiem McMurphy’ego: widzi szerokie, muskularne ramiona, łobuzerski
uśmiech, bliznę na nosie i rękę podtrzymującą ręcznik. Na koniec zerka na oddziałową.
- Zdaje mi się... - zaczyna.
- Zdaje się panu? Nie ma się co panu zdawać! Jeśli pacjent natychmiast nie
otrzyma odzieży, najbliższe dwa tygodnie spędzi pan na oddziale geriatrycznym! Tak jest!

91
Może miesiąc podawania basenów i asystowania przy kąpielach błotnych pozwoli panu
lepiej docenić, jak mało pracy jest na tym oddziale! Kto gdzie indziej szoruje przez cały
dzień posadzki? Pan Bromden? O nie, dobrze pan wie, czyje to zadanie. Specjalnie
zwalniamy was, sanitariuszy, z innych obowiązków, żebyście mogli więcej czasu
poświęcić pacjentom. Co oznacza, że macie również dbać o to, by nie paradowali nadzy
po oddziale. Co by się stało, gdyby któraś z młodszych pielęgniarek weszła tu rano i
ujrzała pacjenta biegającego bez ubrania po korytarzu? Co by się stało?
Czarny nie bardzo wie, co by się takiego stało; pojął jednak, czego chce od niego
oddziałowa, i rusza leniwym krokiem do magazynu po odzież dla McMurphy’ego -
pewnie wybierze o dziesięć numerów za małą - wraca równie leniwie i podaje ją
McMurphy’emu, obrzucając go tak nienawistnym spojrzeniem, jakiego dotąd nie
widziałem. McMurphy waha się moment, jakby się zastanawiał, co robić, skoro obie ręce
ma zajęte; w jednej ściska bowiem szczotkę, a drugą podtrzymuje ręcznik. Wreszcie
mruga do oddziałowej, wzrusza ramionami, odwija ręcznik i zarzuca go jej na ramię
niczym na drewniany wieszak.
Widzę, że przez cały czas miał pod ręcznikiem spodenki. Mogę się założyć, że
oddziałowa wolałaby, żeby był pod nim nagi. Wpatruje się w niemej, straszliwej furii w
ogromne białe wieloryby baraszkujące na spodenkach. Tego już nie może strawić.
Upływa pełna minuta, nim opanowuje się ostatecznie, by się odezwać do karła, ale głos
wciąż drży jej z wściekłości.
- Williams... zdaje się... że mieliście wyszorować szybę dyżurki przed moim
przyjściem!
Williams zmyka niby czarno-biały chrabąszcz.
- A wy, Washington...
Washington niemal truchtem wraca do swojego kubła. Oddziałowa rozgląda się
dookoła, zastanawiając się, kogo by tu jeszcze zrugać. Spostrzega mnie, ale kilku
pacjentów, ciekawych, co się dzieje na korytarzu, wyszło akurat z sypialni. Oddziałowa
zamyka więc oczy, żeby się skupić. Nie może się pokazać pacjentom w takim stanie, z
twarzą bladą i wykrzywioną ze złości. Ze wszystkich sił stara się opanować. Wreszcie

92
ściąga wolno wargi pod białym noskiem; zlewają się, jakby rozgrzany do czerwoności
drut zaczął się topić, migoczą przez ułamek sekundy, po czym - gdy metal zastyga - stają
się twarde, dziwnie matowe i coraz zimniejsze. Oddziałowa rozchyla je i wysuwa język
podobny do odłamka żużlu. Następnie otwiera oczy, tak samo teraz matowe, zimne i
pozbawione wyrazu jak usta; nie przejmując się swoim odmienionym wyglądem, zaczyna
się witać z pacjentami zgodnie z codzienną procedurą, pewna, że są jeszcze zbyt śpiący,
by zauważyć różnicę.
- Dzień dobry, panie Sefelt, wciąż pana bolą zęby? Dzień dobry, panie
Fredrickson. Jak się panom spało? Macie sąsiednie łóżka, prawda? A propos,
poinformowano mnie, że weszliście w porozumienie co do brania leków - oddaje pan
swoje pigułki koledze, prawda, panie Sefelt? Wrócimy do tego później. Dzień dobry, Billy.
Rozmawiałam po drodze z twoją mamą, prosiła, by ci powtórzyć, że wciąż myśli o tobie i
wierzy, że jej nie zawiedziesz. Dzień dobry, panie Harding... Ojej, ma pan paznokcie
poobgryzane do żywego mięsa! Znów pan to robi?
Zanim ktokolwiek zdąży jej odpowiedzieć, jeśli nawet wie co, oddziałowa zwraca
się do McMurphy’ego stojącego przed nią nadal w samych tylko atłasowych spodenkach.
Harding spostrzega je i gwiżdże.
- A pan, panie McMurphy - mówi oddziałowa z uśmiechem jak cukierek - mógłby
już przestać się afiszować swoją męską budową i krzykliwymi kalesonami, wrócić do
sypialni i włożyć odzież szpitalną.
McMurphy kłania się cyklistówką jej oraz pacjentom, którzy gapią się na jego
spodenki i podśmiewają z wielorybów, po czym bez słowa znika w drzwiach sypialni.
Oddziałowa odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku, niosąc przed sobą swój czer-
wony, pozbawiony wyrazu uśmiech, ale nim znika w drzwiach dyżurki, śpiew
McMurphy’ego znów płynie z sypialni na korytarz.
- “Bierze mnie do salonu, chłodzi ruchem wachlarza - słyszę plaśnięcie, kiedy
uderza się dłonią po gołym brzuchu - szepcze matce na ucho: koo-cham tego karciarza”.

Sprzątając pustą sypialnię, wymiatam kłaki kurzu spod łóżka McMurphy’ego, gdy

93
nagle uderza mnie w nozdrza zapach, który uświadamia mi po raz pierwszy, odkąd
przebywam w szpitalu, że w tej wielkiej sali pełnej łóżek, w której sypia czterdziestu
dorosłych mężczyzn, zawsze unosiły się setki zapachów - zapach środków
owadobójczych, maści cynkowej, talku, pożywki dla niemowląt, płynu do przemywania
oczu; kwaśny smród moczu i starczych ekskrementów; zmurszały cuch kalesonów i
skarpet, śmierdzących nawet zaraz po upraniu; intensywna woń wykrochmalonej
pościeli; cierpki fetor nieświeżych oddechów; bananowy odór oleju maszynowego,
czasem nawet swąd palonych włosów - ale nigdy przedtem, nim McMurphy zjawił się na
oddziale, nie czuło się tu zapachu kurzu i ziemi z rozległych pól, męskiego zapachu potu
i pracy.

*
Podczas śniadania McMurphy wciąż śmieje się i gada jak najęty. Po porannym
sukcesie uważa, że z Wielką Oddziałową pójdzie mu jak z płatka. Nie wie, że tym razem
zdołał ją zaskoczyć, ale od tej chwili będzie się miała na baczności.
McMurphy błaznuje bez przerwy, żeby wreszcie pobudzić kogoś do śmiechu. Nie
daje mu spokoju, że pacjenci potrafią najwyżej słabo się uśmiechnąć lub zachichotać
cicho. Bierze się za Billy’ego Bibbita, który siedzi naprzeciw niego, i szepcze poufnie:
- Ty, Billy, pamiętasz, jak wtedy w Seattle poderwaliśmy te dwie szproty? Dawno
takich nie rypałem.
Billy unosi gwałtownie wzrok znad talerza. Otwiera usta, ale nie może wydobyć
głosu. McMurphy zwraca się do Hardinga.
- Zresztą wcale by się nam nie udało tak łatwo ich poderwać, gdyby nie to, że
słyszały już co nieco o Billym. W tamtych czasach znany był wszędzie jako Billy
Maczuga. Dziewczyny już chciały wystawić nas do wiatru, gdy wtem jedna spojrzała na
niego. “Czy to przypadkiem nie jest ten sławny Billy Bibbit Maczuga, o którym mówią, że
ma trzydziestopięciocentymetrowego...?” Billy kiwnął głową, nie dając jej dokończyć,
zaczerwienił się - zupełnie tak jak w tej chwili - i dalej wszystko poszło gładko. Pamiętam
jeszcze, że kiedy już wzięliśmy je do hotelu, z łóżka Billy’ego dobiegł mnie głos jego

94
babki: “Panie Bibbit, jestem zawiedziona; słyszałam, że ma pan trzydziesto...
trzydziesto... o mój Boże!”
McMurphy wybucha śmiechem, wali się po udzie, nachyla się przez stół i szturcha
Billy’ego, który o mało nie mdleje, tak się czerwieni i chichocze.
McMurphy mówi, że naprawdę brakuje mu tu do szczęścia tylko dwóch takich
fajnych babek jak tamte. W życiu nie spał w równie wygodnym łóżku, a żarcie palce lizać!
Nie pojmuje, dlaczego wszyscy są tacy osowiali, że ich tu zamknięto.
- Spójrzcie no - woła podnosząc szklankę do światła - to moja pierwsza szklanka
soku pomarańczowego od pół roku! Ha, to mi się podoba. Wiecie, co dostawałem na
śniadanie na farmie? Czym nas tam karmili? Mogę wam opisać, jak to wyglądało, ale
pojęcia nie mam, co to niby było; rano, w południe i wieczorem podawano to przypalone
na czarno, znajdowały się w tym kartofle, a konsystencją przypominało lepik. Wiem
jedno; nie był to sok pomarańczowy. A spójrzcie na mnie teraz: dostaję bekon, grzanki,
masło, jajka, kawę - ta ślicznotka w kuchni jeszcze pyta, czy chcę czarną, czy z mlekiem,
i mówi mi “dziękuję” - i olbrzymią, wspaniałą szklanicę zimnego soku pomarańczowego!
Rany, za żadne skarby stąd bym nie wyszedł!
Wciąż lata po dokładki, obiecuje dziewczynie nalewającej kawę, że po wyjściu ze
szpitala umówi się z nią na randkę, wychwala czarnego kucharza mówiąc, że tak
smacznych jajek sadzonych jeszcze nigdzie nie jadł. Do płatków kukurydzianych można
sobie wkrajać banany - McMurphy bierze ich całą kiść, proponuje czarnemu
sanitariuszowi, że odpali mu jednego, bo wygląda nietęgo; czarny spogląda na koniec
korytarza, gdzie w szklanej klatce widać oddziałową, i odpowiada, że personelowi nie
wolno jadać z pacjentami.
- Regulamin oddziału?
- Właśnie.
- Twoja strata - oświadcza McMurphy, obiera i pałaszuje po kolei trzy banany pod
nosem czarnego, po czym mówi, że gdyby ten miał kiedy ochotę, to wystarczy słowo, a
wyniesie mu jednego ze stołówki.
Zjadłszy całą kiść, klepie się po brzuchu, wstaje i rusza do drzwi, ale duży

95
sanitariusz zagradza mu drogę i tłumaczy, że zgodnie z regulaminem pacjenci wychodzą
ze stołówki wszyscy razem o siódmej trzydzieści. McMurphy patrzy na niego, jakby nie
był pewien, czy się nie przesłyszał, po czym zerka na Hardinga. Harding kiwa głową,
więc McMurphy wzrusza ramionami i wraca na miejsce.
- Niech to cholera, nie mam zamiaru łamać regulaminu!
Zegar na końcu sali wskazuje piętnaście po siódmej; to kłamstwo, że jesteśmy tu
dopiero kwadrans, bo nietrudno poznać, że tkwimy w stołówce przynajmniej godzinę.
Wszyscy skończyli jeść i rozparli się wygodnie na krzesłach; obserwują dużą wska-
zówkę, czekają, kiedy pokaże wpół do ósmej. Czarni odbierają zachlapane tace od
Roślin i wywożą obu staruszków, żeby ich umyć szlauchem. Połowa chłopaków opiera
głowy na rękach, żeby się zdrzemnąć, zanim wrócą czarni. Zupełnie nie wiadomo, co
robić - nie ma kart, pism ani łamigłówek. Można tylko spać albo obserwować zegar.
McMurphy nie umie siedzieć bezczynnie - musi się czymś zająć. Zaczyna suwać
łyżką po talerzu resztki jedzenia, ale już po dwóch minutach nudzi go ta zabawa.
Zahacza kciuki o kieszenie, odchyla się z krzesłem do tyłu i mrużąc jedno oko, spogląda
na zegar. Potem pociera nos.
- Wiecie co? Ten zegar na ścianie przypomina mi tarcze na strzelnicy w Fort Riley.
Dostałem tam mój pierwszy medal, odznaczenie doborowego strzelca. McMurphy Sokole
Oko. Kto się założy o nędznego dolca, że trafię krążkiem masła w sam środek zegara
albo przynajmniej w tarczę?
Trzech facetów przyjmuje zakład. McMurphy kładzie krążek masła na nożu i
zamachuje się nim lekko. Krążek ląduje dobre piętnaście centymetrów na lewo od
zegara i Okresowi zaczynają się nabijać z McMurphy’ego, który płaci wygraną. Żartują,
czy na pewno zwie się Sokole Oko, a nie przypadkiem Kurze Oko, ale akurat wtedy
czarny karzeł wraca od mycia Roślin, więc wszyscy spuszczają oczy i milkną. Karzeł
czuje, że coś się stało, ale nie wie, co. Pewnie sam by się nie połapał, gdyby stary
pułkownik Matterson, rozglądając się po sali, nie dojrzał masła, natychmiast nie wskazał
go palcem i nie rozpoczął wykładu, perorując tak pewnie swoim głębokim głosem, jakby
to, co mówił, miało ręce i nogi.

96
- Mas-ło... to partia re-pu-bli-kań-ska...
Karzeł patrzy tam, gdzie wskazuje pułkownik, i dostrzega krążek masła, który
wolno sunie w dół po ścianie niczym żółty ślimak. Mały sanitariusz mruga oczami, ale nic
nie mówi - nawet nie ogląda się za siebie, bo i tak wie, czyja to sprawka.
McMurphy szepcze coś i szturcha siedzących przy nim Okresowych; po chwili
kiwają głowami, więc kładzie na stole trzy dolary i opiera się wygodnie. Wszyscy
odwracają się na krzesłach i obserwują zjeżdżające w dół masło, które przyspiesza, na
moment staje, a dalej znów spływa równo, pozostawiając na ścianie błyszczący pas. Nikt
się nie odzywa. Patrzą na masło, na zegar, znów na masło. Teraz wskazówki się ruszają.
Masło dotyka podłogi pół minuty przed siódmą trzydzieści i McMurphy odzyskuje
pieniądze, które wcześniej przegrał.
Karzeł otrząsa się z letargu, odwraca głowę od tłustej pręgi i pozwala nam
opuścić stołówkę. McMurphy chowa do kieszeni wygraną, obejmuje ramieniem czarnego
i na pół wypycha, na pół wynosi go na korytarz, a później do świetlicy.
- Kawał dnia już za nami, stary, a ledwie wyszedłem na zero. Trzeba się
pospieszyć, żeby nadrobić stracony czas. Otwórz szafę i dawaj karty, bratku, a już ja się
postaram przekrzyczeć ten piekielny głośnik.

Przez prawie cały ranek śpieszy się rzeczywiście i gra szybciej niż wczoraj: nadal
w oko, ale teraz już na weksle, nie na papierosy. Przesuwa stolik karciany ze dwa czy
trzy razy, byle dalej od głośnika. Widać, że muzyka działa mu na nerwy. Wreszcie
podchodzi do dyżurki i stuka w szybę, a gdy Wielka Oddziałowa odwraca się z fotelem i
otwiera drzwi, pyta ją, czy nie można by na pewien czas wyłączyć tego piekielnego
jazgotu. Na swoim fotelu i za swoją szybą oddziałowa jest zupełnie spokojna - zresztą
żaden dzikus nie lata teraz nago po oddziale, żeby ją wytrącić z równowagi. Metalowe
usta zastygły jej w pewnym siebie uśmiechu. Mruży oczy, potrząsa głową i odpowiada
McMurphy’emu uprzejmie, że nie można.
- A trochę ściszyć? Przecież chyba cały Oregon nie musi słuchać trzy razy na
godzinę, od świtu do nocy, jak Lawrence Welk gra Herbatkę we dwoje! Gdyby siostra

97
ściszyła to pudło, żeby nie trzeba się było wydzierać, ile kto stawia, moglibyśmy zagrać
partyjkę pokera...
- Już panu mówiłam, panie McMurphy, że gry na pieniądze są wbrew
regulaminowi oddziału...
- Dobra, więc niech siostra ściszy głośnik choć na tyle, żeby można było grać na
zapałki czy guziki od rozporków... ale proszę natychmiast ściszyć to diabelstwo!
- Panie McMurphy... - zaczyna oddziałowa tonem nauczycielki i robi krótką pauzę,
żeby podkreślić swój chłód i opanowanie; wie, że wszyscy Okresowi chłoną każde słowo
rozmowy. - Czy chciałby pan znać moje zdanie? Uważam, że pańskie żądania są
szalenie egoistyczne. Przecież nie jest pan tu sam. Na naszym oddziale są ludzie starzy,
którzy wcale nie słyszeliby muzyki, gdybym ją ściszyła, ludzie, którzy nie są już w stanie
czytać, układać łamigłówek ani wygrywać w karty papierosów od kolegów. Dla
Mattersona, Kittlinga i pozostałych starców ta muzyka jest jedyną radością. A pan
chciałby ich jej pozbawić. Wszystkie sugestie i propozycje są zawsze mile widziane, ale
zanim pan z nimi wystąpi, powinien pan najpierw pomyśleć o innych pacjentach.
McMurphy się odwraca, patrzy na Chroników siedzących po swojej stronie
świetlicy i widzi, że to, co usłyszał, nie jest do końca pozbawione racji. Zdejmuje
cyklistówkę, przejeżdża palcami po włosach i spogląda na oddziałową. Wie równie
dobrze jak ona, że Okresowi przysłuchują się ich rozmowie.
- Hm... to mi nie przyszło do głowy.
- Tak też myślałam.
McMurphy szarpie kosmyk rudych włosów sterczący mu pod szyją ze szpitalnej
bluzy.
- No dobrze - mówi - ale może moglibyśmy grać gdzie indziej? W innej sali? Na
przykład w tej, do której przed zebraniem wynosi się stoliki? Przez resztę dnia stoi pusta.
Można by ją otworzyć i dać karciarzom, a staruszkowie zostaliby tutaj; tym sposobem
wszyscy byliby zadowoleni.
Oddziałowa uśmiecha się, przymyka oczy i łagodnie potrząsa głową.
- Może pan oczywiście poruszyć przy okazji tę sprawę z resztą personelu, ale

98
obawiam się, że wszyscy powiedzą panu to samo co ja: nie byłoby komu pilnować
drugiej sali. Jest nas tu za mało. I bardzo proszę, żeby się pan nie opierał o szybę: ma
pan brudne ręce i zostawia plamy. A to znaczy, że ktoś będzie miał przez pana więcej
pracy.
McMurphy cofa gwałtownie rękę i widzę, że chce coś powiedzieć; gryzie się
jednak w język, bo nagle pojmuje, że po tym, co usłyszał, może tylko skląć babę albo
zmilczeć. Rumieniec oblewa mu twarz i szyję. McMurphy bierze głęboki oddech i tak, jak
ona dziś rano, opanowuje się siłą woli, przeprasza oddziałową, że zawracał jej głowę, i
idzie do stolika.
Wszyscy czują, że wojna się zaczęła.
O jedenastej w drzwiach świetlicy staje lekarz i prosi McMurphy’ego, żeby
przyszedł do jego gabinetu na rozmowę.
- Zawsze przeprowadzam wywiad z nowymi pacjentami drugiego dnia ich pobytu -
mówi.
McMurphy odkłada karty, wstaje i podchodzi do lekarza. Ten pyta, jak mu się
spało, ale rudzielec tylko mamrocze coś pod nosem.
- Jest pan dziś bardzo zamyślony, panie McMurphy.
- O tak, lubię sobie czasem podumać - odpowiada McMurphy i ruszają razem
korytarzem.
Kiedy wracają - mam wrażenie, że po upływie kilku dni - obaj uśmiechają się od
ucha do ucha i rozprawiają o czymś wesoło. Lekarz wyciera wilgotne od łez binokle i
wygląda, jakby naprawdę przed chwilą śmiał się do rozpuku, a McMurphy znów jest
normalnym, hałaśliwym, buńczucznym sobą. Jest taki przez cały obiad, a gdy o
trzynastej ma się rozpocząć zebranie, pierwszy zajmuje miejsce i błyska zawadiacko
niebieskimi oczami ze swojego fotela w rogu sali.
Wielka Oddziałowa, niosąc kosz notatek, wmaszerowuje do świetlicy na czele
stadka pielęgniarek. Podnosi ze stołu dziennik i zagląda do niego, marszcząc gniewnie
brwi (przez cały dzień nikt nie wpisał żadnego donosu), po czym siada po swojej stronie
drzwi. Wyjmuje z koszyka wszystkie teczki, kładzie je sobie na kolanach i wyszukuje

99
teczkę Hardinga.
- O ile pamiętam, posunęliśmy się wczoraj sporo naprzód, analizując problemy
pana Hardinga...
- Hm... jeśli siostra pozwoli - przerywa jej lekarz - chciałbym coś powiedzieć,
zanim wrócimy do tamtej sprawy. Ma to związek z rozmową, jaką dziś rano odbyłem z
panem McMurphym u siebie w gabinecie. Wspominaliśmy dawne czasy. Bo wyobraźcie
sobie państwo, że pan McMurphy i ja mamy ze sobą wiele wspólnego: chodziliśmy do
jednej szkoły.
Pielęgniarki spoglądają po sobie zdumione, co mu się stało. Pacjenci zerkają na
uśmiechniętego McMurphy’ego i czekają, co lekarz jeszcze powie. Doktor Spivey kiwa
głową.
- Tak, do jednej szkoły. A wspominając dawne czasy, przypomnieliśmy sobie
potańcówki organizowane w naszej szkole... wspaniałe, huczne zabawy. Mnóstwo
dekoracji, serpentyn, przeróżnych straganów i gier... było to zawsze największe wydarze-
nie roku. Jak już mówiłem panu McMurphy’emu, przez dwa ostatnie lata byłem
przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Och, co to były za wspaniałe, beztroskie
dni...
W świetlicy jest cicho jak makiem zasiał. Lekarz podnosi głowę i zerka po
twarzach, żeby się przekonać, czy się nie wygłupił. Spojrzenie Wielkiej Oddziałowej nie
powinno mu pozostawić żadnych wątpliwości, ale lekarz nic nie zauważa, bo zapomniał
włożyć binokle.
- No, dość już tych ckliwych wynurzeń, chciałem tylko powiedzieć, że pan
McMurphy i ja zaczęliśmy się zastanawiać, czyby nie urządzić zabawy na naszym
oddziale, i ciekawi mnie, co o tym sądzą pacjenci?
Wkłada binokle i rozgląda się po sali. Nikt nie skacze do góry z radości. Niektórzy
z nas pamiętają, jak kilka lat temu Taber próbował zorganizować zabawę i co z tego
wynikło. Lekarz czeka daremnie: od oddziałowej promieniuje cisza i spowija nas ciasno,
gotowa zmiażdżyć śmiałka, który odważy się odezwać. McMurphy’emu jako
współautorowi pomysłu nie za bardzo wypada zabierać głos i myślę sobie, że nikt z

100
pacjentów nie będzie taki głupi, aby przerwać ciszę, kiedy nagle Cheswick, który siedzi
obok McMurphy’ego, wydaje pisk i nie za bardzo wiedząc, co się stało, łapie się za bok i
zrywa z krzesła.
- Hm... ja... osobiście uważam - zerka na opartą na poręczy fotela pięść
McMurphy’ego i potężny kciuk sterczący sztywno niczym szpikulec do rażenia prądem
bydła - że to naprawdę doskonały pomysł. Zawsze jakaś odmiana.
- Właśnie, Charley! - woła lekarz, spoglądając na niego z wdzięcznością - i w
dodatku nie pozbawiona wartości terapeutycznych.
- Jasne - potwierdza Cheswick, bardziej już zadowolony ze swojej roli. -
Oczywiście. Zabawa ma mnóstwo wartości terapeutycznych. To bezsporny fakt!
- B-b-będzie fajnie - mówi Billy Bibbit.
- A pewnie - przyznaje Cheswick. - Zrobi się, panie doktorze, damy radę. Scanlon
może udawać bombę, a ja na terapii zajęciowej zmajstruję kółka i będziemy rzucać nimi
do celu.
- Ja będę przepowiadał przyszłość - oznajmia Martini, zezując na jakiś punkt nad
głową.
- A ja mogę stawiać z ręki diagnozy psychiatryczne - zgłasza się Harding.
- Świetnie, świetnie! - cieszy się Cheswick, klaszcząc w dłonie. Po raz pierwszy
ktoś go poparł na zebraniu.
- A ja - rzecze McMurphy - z wielką chęcią zatrudnię się przy kole fortuny. Mam
już pewne doświadczenie...
- Och, tyle przed nami możliwości! - woła ze szczerym zapałem lekarz, prostując
się w fotelu. - Ja sam mam tysiące pomysłów...
I przez następne pięć minut gęba mu się nie zamyka. Łatwo poznać, że wiele z
tych pomysłów obgadał już wcześniej z McMurphym. Mówi o grach, straganach,
sprzedawaniu biletów, lecz nagle spostrzega wzrok oddziałowej i milknie, jakby zdzieliła
go pięścią między oczy. Mruga i pyta:
- A co siostra o tym myśli, siostro Ratched, żebyśmy urządzili zabawę? Tu, na
oddziale?

101
- Zgadzam się, że to może mieć pewne wartości terapeutyczne - odpowiada
oddziałowa i urywa. Znów promieniuje od niej cisza i spowija nas ciasno. Siostra widzi,
że nikt już nie odważy się odezwać, więc ponownie zabiera głos: - Ale uważam, że zanim
podejmiemy decyzję, powinniśmy przedyskutować sprawę na zebraniu personelu. Chyba
taki był pański zamiar, doktorze?
- Oczywiście. Chciałem tylko, sama siostra rozumie, poznać opinię pacjentów. Ale
ma siostra rację, najpierw omówimy projekt na zebraniu personelu. Przygotowaniami
zajmiemy się później.
Wszyscy wiedzą, że to oznacza koniec planowanej zabawy.
Wielka Oddziałowa potrząsa teczką, żeby zaprowadzić porządek.
- Doskonale. Ponieważ nie ma więcej nowych spraw, powrócimy do dyskusji,
oczywiście jeśli pan Cheswick zechce usiąść. Mamy - wyjmuje z koszyka zegarek -
jeszcze czterdzieści osiem minut. A więc, jak już...
- Aha. Hej, chwileczkę. Coś sobie przypomniałem.
McMurphy podniósł rękę i strzela palcami. Oddziałowa długo patrzy na nią bez
słowa.
- Słucham, panie McMurphy? - pyta wreszcie.
- Nie mnie proszę słuchać, a pana doktora. Doktorze, niech pan powie, co pan
zadecydował w sprawie pacjentów, którzy nie dosłyszą, i tego głośnika.
Oddziałowa podrywa nieznacznie głowę - jest to ruch ledwo dostrzegalny, ale ja
go widzę i serce skacze mi z radości. Oddziałowa spogląda na lekarza.
- Prawda - mówi doktor Spivey - zupełnie zapomniałem.
Odchyla się wygodnie, zakłada nogę na nogę i splata dłonie; planowana zabawa
najwyraźniej wprawiła go w wyśmienity humor.
- Rozmawiałem z panem McMurphym o odwiecznych trudnościach wynikających
z tego, że na jednym oddziale przebywają pacjenci zarówno młodzi, jak i w podeszłym
wieku. Nie są to idealne warunki dla naszej grupy terapeutycznej, ale zdaniem
kierownictwa szpitala nie ma na to rady, gdyż budynek geriatryczny jest już przepełniony.
Doskonale rozumiem, że obecna sytuacja nie jest przyjemna dla obu stron. W trakcie

102
rozmowy wpadliśmy na rozwiązanie, które powinno przynieść ulgę młodszym i starszym
pacjentom. Pan McMurphy wspomniał, że niektórzy starsi Chronicy nie dosłyszą muzyki,
i zaproponował, żeby puszczać ją głośniej. Uważam, że to bardzo humanitarna sugestia.
McMurphy skromnie macha dłonią, na co lekarz kiwa głową i ciągnie dalej:
- Odpowiedziałem mu, że młodsi pacjenci nieraz mi się skarżyli, że muzyka już
teraz jest zbyt głośna, przeszkadza w rozmowach i czytaniu. McMurphy przyznał, iż to
mu nie przyszło do głowy, choć jego zdaniem to wielka szkoda, że ci, którzy chcą czytać
w spokoju, nie mogą się przenieść gdzie indziej i zostawić świetlicy melomanom.
Zgodziłem się, że to istotnie wielka szkoda, i już byłem gotów zapomnieć o całej sprawie,
kiedy nagle przypomniałem sobie o gabinecie hydroterapii, do którego na czas zebrań
wstawia się stoły. Stoi pusty, bo odkąd wprowadzono nowe leki, nie używamy go do
zabiegów. Co grupa na to, żebyśmy urządzili tam drugą świetlicę, powiedzmy, salon
gier?
Grupa milczy. Wszyscy wiedzą, do kogo należy następne posunięcie. Oddziałowa
zamyka teczkę Hardinga, kładzie na kolanach, opiera na niej ręce i rozgląda się po sali,
żeby zobaczyć, kto się odważy zabrać głos. Widząc, że nikt nie zamierza tego uczynić
przed nią, odwraca głowę do lekarza.
- Sam pomysł jest doskonały, panie doktorze; doceniam też troskę pana
McMurphy’ego o pozostałych pacjentów, ale niestety mamy za mały personel, żeby
pozwolić sobie na prowadzenie dwóch świetlic.
Jest przekonana, że to załatwia sprawę, więc znów otwiera teczkę. Ale lekarz
przemyślał wszystko głębiej, niż się spodziewała.
- Mnie to również przyszło do głowy. Ponieważ jednak w tej świetlicy pozostaną
niemal wyłącznie Chronicy, z których większość porusza się z trudem albo w ogóle nie
wstaje z wózków inwalidzkich, nie sądzi siostra, że jedna pielęgniarka i jeden sanitariusz
wystarczą w zupełności, żeby opanować każdy bunt czy rewolucję?
Oddziałowa nie odpowiada. Wcale jej się nie podoba ten żart o buntach i
rewolucjach, ale wyrazu twarzy nie zmienia. Nadal się uśmiecha.
- Tymczasem - ciągnie lekarz - pozostałe dwie pielęgniarki i dwaj sanitariusze

103
mogą nadzorować pacjentów w gabinecie hydroterapii, i to skuteczniej niż w tej wielkiej
sali. Co wy na to, panowie? Warto spróbować? Osobiście zapaliłem się do tego pomysłu,
proponuję zobaczyć, jak to będzie przynajmniej przez kilka dni. Jeśli nam się nie
spodoba, to zawsze możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz, prawda?
- Słusznie! - woła Cheswick, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Wciąż stoi, jakby
się bał, że gdy tylko usiądzie, McMurphy znów dźgnie go kciukiem. - Słusznie, panie
doktorze, w razie czego możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz! A pewnie!
Lekarz rozgląda się po świetlicy, widzi, że wszyscy Okresowi kiwają uśmiechnięci
głowami, najwyraźniej uradowani jego - jak mu się wydaje - pomysłem; rumieni się więc
jak Billy Bibbit i dwa razy przeciera binokle, zanim może mówić dalej. Aż miło widzieć
tego małego człowieczka tak zadowolonego z siebie. Patrzy na kiwających głowami
chłopaków, sam kiwa głową, powtarza: “Świetnie, świetnie”, i wspiera się dłońmi o
kolana.
- Bardzo dobrze. A teraz, skoro to już postanowione... Zupełnie zapomniałem, o
czym to mieliśmy dziś mówić?
Oddziałowa znów podrywa lekko głowę, pochyla się nad koszykiem i wyjmuje
następną teczkę. Mam wrażenie, że drżą jej ręce, kiedy przewraca kartki. Wreszcie
wybiera jedną i już ma zacząć ją czytać, ale McMurphy ponownie wstaje z fotela, pod-
nosi do góry dwa palce i przestępując z nogi na nogę, mówi zamyślony: “Przepraszam
bardzo, ale...” Oddziałowa kamienieje na dźwięk jego głosu, podobnie jak rano czarny,
na którego krzyknęła. Na ten widok robi mi się dziwnie lekko na duszy. Obserwuję pilnie
oddziałową, słuchając McMurphy’ego.
- Przepraszam bardzo, doktorze, ale umieram z ciekawości, co może znaczyć
sen, który miałem dziś w nocy. Widzi pan, to byłem ja w tym śnie, ale z drugiej strony to
jakbym nie był ja... ktoś inny, tyle że do mnie podobny... jak... jak... jak mój tata! Tak, to
był on. To na pewno był tata, bo chwilami, kiedy widziałem siebie... jego... widziałem tę
żelazną szynę, którą miał w szczęce...
- Pański ojciec ma w szczęce żelazną szynę?
- Już nie ma, ale miał, jak byłem mały. Przez całe dziesięć miesięcy chodził z tą

104
szyną, która wchodziła mu tędy, a wychodziła tędy! Boże, wyglądał niczym kumpel
Frankensteina! Dostał siekierą po gębie, bo się posprzeczał z jednym orylem w tartaku...
Rany, opowiem wam, jak do tego doszło...
Twarz oddziałowej nadal jest spokojna niczym odlew pomalowany według jej
życzenia. Pewna siebie, cierpliwa, niewzruszona. Oddziałowa nie podrywa już nerwowo
głowy, siedzi nieruchomo z tą straszną, lodowatą maską i wyciśniętym z czerwonego
plastyku spokojnym uśmiechem; na jej gładkim czole nie ma ani jednej zmarszczki
świadczącej o zwątpieniu czy obawie, a płaskim, szerokim zielonym oczom już w odlewni
namalowano spojrzenie, które mówi: mnie się nie śpieszy, może raz czy drugi pozostanę
w tyle, ale mnie się nie śpieszy; jestem cierpliwa, spokojna, pewna siebie - wiem, że nie
mogę naprawdę przegrać.
Przez chwilę wydawało mi się, że jest pokonana. Może tak jest w istocie. Teraz
jednak widzę, że to nic nie zmienia. Pacjenci jeden po drugim zerkają na nią ukradkiem,
żeby sprawdzić, czy jej nie drażni, że McMurphy stał się ośrodkiem zainteresowania, ale
wszyscy widzą to samo co ja. Jest za potężna, żeby można ją było zniszczyć. Zajmuje
całą ścianę niczym japońskie bóstwo. Samemu nie sposób jej nawet ruszyć z miejsca, a
przecież znikąd nie można oczekiwać pomocy. Tę rundę przegrała, ale była to tylko mała
potyczka w wielkiej wojnie, którą dotychczas wygrywa i będzie wygrywać nadal. Nie
możemy pozwolić McMurphy’emu, żeby rozbudził w nas fałszywe nadzieje, nie możemy
dać się namówić na robienie głupstw. Oddziałowa nadal będzie zwyciężać tak jak
Kombinat, którego potęgę ma za sobą. Nic nie traci, kiedy sama przegrywa, a zyskuje za
każdym razem, gdy my przegrywamy. Żeby odnieść zwycięstwo, nie wystarczy jej
pokonać w dwóch potyczkach z trzech albo w trzech potyczkach z pięciu; trzeba wygrać
je wszystkie. A jak tylko opuści się gardę i raz przegra, ostateczny triumf będzie należał
do niej. Dlatego w końcu wszyscy poniesiemy klęskę. Nie ma dla nas ratunku.
Oddziałowa włączyła mgielnicę i mgła napływa tak szybko, że oprócz twarzy
siostry nie widzę nic; mgła staje się coraz gęstsza i gęstsza, a ja czuję się zupełnie
bezradny, martwy, choć jeszcze niedawno byłem szczęśliwy, widząc, jak babsztyl pod-
rywa nerwowo głowę - czuję się bardziej bezradny niż kiedykolwiek, bo wiem teraz na

105
pewno, że nikt nie pokona jej i Kombinatu. McMurphy nie ma większych szans ode mnie.
Wszyscy jesteśmy bezsilni. A im więcej myślę o naszej bezsilności, tym szybciej napływa
mgła.
Na szczęście jest wreszcie tak gęsta, że mogę się w niej ukryć, dać się jej porwać
i znów być bezpiecznym.

W świetlicy odchodzi gra w monopol. McMurphy i Okresowi grają już trzeci dzień
na dwóch stołach zsuniętych razem, żeby pomieścić akcje, stosy monopolowych
banknotów oraz planszę, na której stoją teraz wszędzie domy i hotele. McMurphy prze-
konał wszystkich, żeby wpłacali do banku centa za każdego monopolowego dolara, aby
gra była bardziej emocjonująca; pudełko od gry jest teraz pełne drobnych.
- Twój rzut, Cheswick.
- Poczekaj chwilę. Co trzeba mieć, żeby kupić hotel?
- Po cztery domy, Martini, na każdym polu tej samej barwy. Na miłość boską,
gramy!
- Nie, poczekaj.
Nagle czerwone, zielone i żółte banknoty sypią się na wszystkie strony.
- Co ty wyrabiasz, u diabła, kupujesz hotel czy świętujesz Nowy Rok?
- Cholera, Cheswick, twój rzut!
- Dwie jedynki! Ha, ha, Cheswick, powiedz, gdzie lądujesz? Czy przypadkiem nie
u mnie na Marvin Gardens? I czy przypadkiem nie należy mi się od ciebie, niech policzę,
trzysta pięćdziesiąt dolarów?
- Pieski los!
- Co to za dziwoląg? Chwileczkę. Co to za dziwolągi łażą po całej planszy?
- Do licha, Martini, od dwóch dni widzisz na planszy te swoje dziwolągi. Ciągle
przez ciebie przegrywam! Nie wiem, McMurphy, jak ci to nie przeszkadza, że Martini
majaczy sto razy na minutę!
- Cheswick, niech ciebie głowa o niego nie boli! Sam świetnie sobie radzi. Lepiej
dawaj mi te trzy pięćdziesiąt, a jego zostaw w spokoju; przecież płaci uczciwie, kiedy te

106
dziwolągi lądują na naszych polach.
- Moment. Jest ich tyle...
- W porządku, Mart. Tylko mów nam, u kogo się zatrzymują. Cheswick, twoja
kolej. Para; rzucasz jeszcze raz. Jazda. Trach! Posuwasz się o sześć.
- I staję na... “Szansa: Zostałeś wybrany prezesem zarządu: płacisz każdemu z
graczy...” Pieski los, pieski los!
- Czyj to hotel, do cholery, stoi na polu kolei?
- Przyjacielu, przecież każdy widzi, że to nie hotel, tylko dworzec!
- Hej, bracie, w tej grze nie ma żadnych dworców...
McMurphy króluje po swojej stronie stołu; przesuwa akcje, układa banknoty,
poprawia hotele. Z boku cyklistówki sterczy mu studolarowy banknot, który nazywa
swoim zaskórniakiem.
- Scanlon? Czy to nie twoja kolej, stary?
- Dawaj kości. Wysadzę tę planszę! Martini, przesuń mnie o jedenaście!
- Dobra, już się robi.
- Nie tym, głupcze: to nie pionek, to dom.
- Są tego samego koloru.
- Co ten dom robi na polu Electric Company?
- To elektrownia.
- Martini, przecież ty trzęsiesz nie kośćmi, a...
- Daj mu spokój, co za różnica?
- On rzuca domami!
- Trach! I Martini wyrzuca, niech się przyjrzę, dziewiętnaście. Świetnie, Mart,
stajesz na... Gdzie twój pionek, bratku?
- Co? Tu.
- Miał go w ustach, McMurphy. Doskonale. A więc z przedtrzonowego na
przedtrzonowy, potem cztery ruchy do planszy i ostatecznie lądujesz na... na Baltic
Avenue, Martini. Na swoim jedynym polu. Niektórzy mają szczęście, przyjaciele! Martini
już od trzech dni niemal za każdym razem staje na własnym polu.

107
- Harding, zamknij się i rzucaj. Twoja kolej.
Harding zgarnia kości i obmacuje szczupłymi palcami niczym ślepiec. Jego palce
są tej samej barwy co kości i wyglądają, jakby je sam wyrzeźbił. Potrząsane kości
grzechoczą mu w dłoni, a rzucone zatrzymują się przed McMurphym.
- Bach. Pięć, sześć, siedem. Ciężki los, stary. Stanąłeś na moich włościach.
Jesteś mi winien... o, dwieście dolarów powinno wystarczyć.
- Pech.
Gra toczy się dalej, słychać grzechot kości i szelest banknotów monopolowych.

Bywają długie okresy - trwające kilka dni albo kilka lat - kiedy nic nie widzę, a
orientuję się, gdzie jestem, wyłącznie po muzyce płynącej z głośnika, który zastępuje mi
pławę dzwonową. Inni pacjenci, których czasami dostrzegam, poruszają się zupełnie
normalnie, jakby w ogóle nie zauważali mgły. Pewnie działa im jakoś na mózg, choć na
mnie nie ma takiego wpływu.
Nawet McMurphy nie wie, że się w niej porusza. A jeśli wie, niczym nie daje
poznać, że mu to przeszkadza. Nie daje zresztą personelowi poznać, że mu to cokolwiek
przeszkadza - nic bowiem tak nie irytuje ludzi, którzy chcą ci obrzydzić życie, jak to, że
zachowujesz się, jak gdybyś tego nie zauważał.
Jest uprzejmy dla pielęgniarek i czarnych, bez względu na to, co do niego mówią i
jakich chwytają się sztuczek, żeby wyprowadzić go z równowagi. Zdarza się, że krew go
zalewa, kiedy słyszy jakieś bzdurne zarządzenie, ale nic nie daje po sobie poznać, staje
się jeszcze bardziej grzeczny i uprzejmy, aż wreszcie dostrzega, jakie to wszystko jest
śmieszne - zarówno sam regulamin, jak i potępiające spojrzenia, którymi personel
zmusza nas do posłuchu, oraz nagany, których nam udziela, jakbyśmy mieli niespełna
trzy lata. Wtedy zaczyna rechotać, a to drażni personel jak diabli. McMurphy wie, że nic
mu nie grozi, dopóki potrafi się śmiać - i ma całkowitą słuszność. Tylko raz traci
panowanie nad sobą i wybucha gniewem, ale nie na Wielką Oddziałową i czarnych za
coś, co zrobili, lecz na Okresowych - i to za to, że nie zrobili nic.
Dzieje się to podczas jednego z zebrań. McMurphy wścieka się na chłopaków, że

108
są przesadnie ostrożni, a raczej - jak to nazywa - wyjątkowo tchórzliwi. Wcześniej przyjął
od nich zakłady na to, która drużyna zdobędzie mistrzostwo w rozpoczynających się w
piątek rozgrywkach baseballowych. Jest pewien, że personel pozwoli nam oglądać
mecze, choć nie wypadają w czasie przewidzianym w regulaminie na oglądanie telewizji.
Kilka dni przed początkiem rozgrywek pyta na zebraniu, czy będzie można sprzątać po
kolacji w czasie przeznaczonym na telewizję, a po południu oglądać mecze. Oddziałowa
- co go zresztą nie dziwi - odpowiada, że nie, gdyż obecny rozkład zajęć został
specjalnie tak ułożony, a jakakolwiek zmiana może wszystko zepsuć.
McMurphy nie jest zaskoczony, bo właśnie tego po niej oczekiwał; nie może
jednak zrozumieć reakcji Okresowych, gdy pyta ich o zdanie. Nie mówią bowiem nic.
Kryją się w oparach mgły. Ledwo ich widzę.
- Odezwij się który! - woła, ale żaden się nie odzywa. McMurphy liczył na
poparcie, a tu wszyscy milczą, jakby go w ogóle nie słyszeli. - Hej, do diabła! - krzyczy,
chcąc wyrwać ich z letargu. - Wiem, że dwunastu z was jest osobiście zainteresowanych
wynikiem rozgrywek. Nie chcecie zobaczyć meczów czy co?
- Słuchaj, Mack - mówi wreszcie Scanlon - przyzwyczaiłem się do oglądania
wieczornego dziennika. A skoro zmiana miałaby zepsuć cały rozkład zajęć, jak twierdzi
siostra Ratched...
- Do diabła z rozkładem! Cholera, można przecież wrócić do niego w przyszłym
tygodniu, po rozgrywkach. Co wy na to, koledzy? Zróbmy głosowanie, kto woli oglądać
mecz, a kto dziennik. Kto jest za meczem?
- Ja! - woła Cheswick i wstaje z krzesła.
- Wystarczy podnieść rękę. Jeszcze raz: kto chce obejrzeć mistrzostwa?
Cheswick podnosi rękę. Niektórzy pacjenci rozglądają się po świetlicy, żeby
zobaczyć, czy znajdzie się przynajmniej jeszcze jeden idiota. McMurphy nie wierzy
własnym oczom.
- Co z wami, chłopaki, przestańcie się wygłupiać! Myślałem, że wolno wam
głosować nad zmianami w regulaminie. Czyż nie tak, doktorze?
Lekarz kiwa głową, ale wzrok ma utkwiony w posadzce.

109
- Dobra; kto chce oglądać rozgrywki?
Cheswick pręży rękę w górze i spogląda gniewnie dookoła. Scanlon potrząsa
głową, a następnie podnosi rękę, nie odrywając łokcia od poręczy fotela. Ale to już
wszyscy. McMurphy’emu odejmuje mowę.
- Skoro to już załatwione - stwierdza oddziałowa - możemy wrócić do spraw
bieżących.
- Tak - McMurphy osuwa się tak nisko w fotelu, że daszek cyklistówki niemal
dotyka mu piersi - tak, kurwa, możemy wrócić do spraw bieżących.
- Tak - powtarza Cheswick i siada, spoglądając gniewnie na pozostałych
Okresowych - tak, do licha, wracajmy do spraw bieżących.
Kiwa sztywno głową, spuszcza brodę i patrzy przed siebie spode łba. Jest
zadowolony, że siedzi obok McMurphy’ego, i czuje się przy nim odważny. Wreszcie
znalazł kompana, z którym może wspólnie bronić przegranych spraw.
Po zebraniu McMurphy jest tak zagniewany i rozgoryczony, że do nikogo się nie
odzywa. Billy Bibbit sam podchodzi do niego.
- Niektórzy z n-nas są tu już p-p-pięć lat, Randle - mówi, zwijając w ciasny rulon
pismo, które trzyma w dłoniach poznaczonych przez liczne ślady poparzeń papierosami.
- I b-będą tu d-drugie ty-ty-tyle, gdy ty s-stąd odejdziesz, a ro-ro-rozgrywki dawno się
skończą. Ech... Nie rozumiesz... Co to ma za sens?
Rzuca pismo na posadzkę i odchodzi.
McMurphy spogląda za nim zaskoczony i ściąga w zamyśleniu wyblakłe od słońca
brwi.
Do wieczora wypytuje innych Okresowych, dlaczego nie głosowali, ale nie chcą o
tym mówić. W końcu daje za wygraną; ponownie porusza tę sprawę dopiero w
przeddzień rozgrywek.
- Dziś mamy czwartek - oznajmia, smutno potrząsając głową.
Siedzi na jednym ze stołów w gabinecie hydroterapii, trzyma nogi na krześle i
kręci czapkę na jednym palcu. Okresowi wałęsają się bezczynnie po sali i starają się nie
zwracać na niego uwagi. Nie chcą już grać z nim w oko i w pokera na pieniądze - ze

110
złości, że nie głosowali, ograł ich do cna i teraz boją się zadłużyć jeszcze bardziej - a na
papierosy nie mogą, bo oddziałowa kazała im złożyć kartony w dyżurce i wydziela po
paczce dziennie; niby z troski o ich zdrowie, choć wszyscy wiedzą, że to dlatego, żeby
nie przegrywali ich do rudzielca. Bez kart panuje w gabinecie cisza przerywana
dźwiękami muzyki płynącej ze świetlicy. Jest tak cicho, że z oddziału furiatów słychać
szaleńca, który chodzi po ścianach, od czasu do czasu wyjąc przeciągle: uuu, uuu, uuuu
- jest to jednostajny, monotonny dźwięk, niczym płacz dziecka, które w ten sposób stara
się utulić do snu.
- Czwartek - powtarza McMurphy.
- Uuuu - wyje szaleniec na piętrze.
- To Rawler - stwierdza Scanlon, patrząc w sufit i udając, że nie słyszy
McMurphy’ego. - Rawler Krzykacz. Kilka lat temu był na naszym oddziale. Nie chciał
słuchać się siostry Ratched i siedzieć spokojnie. Pamiętasz, Billy? Tylko uuu, uuu, uuu, i
tak bez przerwy, aż myślałem, że oszaleję. Wiem, co powinno się zrobić z tymi
pomyleńcami na górze; wziąć parę granatów i wrzucić im na oddział. Nikt nie ma z nich
żadnego...
- A jutro jest piątek - mówi McMurphy. Nie daje Scanlonowi zmienić tematu.
- Tak - mówi Cheswick, spoglądając na wszystkich spode łba - jutro jest piątek.
Harding przewraca stronę pisma, które czyta.
- Wkrótce będzie więc tydzień, odkąd przyjaciel McMurphy znalazł się między
nami, a dotąd nie udało mu się obalić rządów oddziałowej. Czy to, Cheswick, miałeś na
myśli? Boże, w jakąż apatię popadliśmy ostatnio... wstyd, naprawdę wstyd.
- Nie zawracaj głowy! - woła McMurphy. - Cheswickowi chodzi o to, że jutro będą
transmitować pierwszy mecz, a my co? Znów będziemy szorowali ten przeklęty żłobek!
- Właśnie! - oświadcza Cheswick. - Terapeutyczny żłobek Matki Ratched!
Kiedy tak stoję oparty o ścianę, przychodzi mi nagle do głowy, że mogę być
mimowolną wtyczką oddziałowej: trzonek mojej szczotki jest przecież metalowy, nie
drewniany (metal jest lepszym przewodnikiem), i pusty w środku - dość w nim miejsca,
żeby ukryć miniaturowy mikrofon. Jeśli Wielka Oddziałowa słyszy tę rozmowę, na pewno

111
załatwi Cheswicka. Wyjmuję z kieszeni stwardniałą gumę do żucia, wycieram z kurzu i
wsuwam do ust, żeby zmiękła.
- Chciałbym się jeszcze raz przekonać - mówi McMurphy - ilu z was, świrusów,
głosowałoby za oglądaniem meczu, gdybym znów poruszył to na zebraniu.
Mniej więcej połowa Okresowych kiwa głowami, ale w rzeczywistości tylu by nie
głosowało. McMurphy wkłada czapkę i podpiera rękami brodę.
- Słuchajcie, zupełnie tego nie rozumiem. Harding, co z tobą, u licha? Boisz się,
że stara odgryzie ci łapę, jeśli ją podniesiesz?
Harding unosi jedną cienką brew.
- Może tak, może naprawdę się boję, że mi ją odgryzie.
- A ty, Billy? Też się tego boisz?
- Nie. Myślę, że nic n-nam nie z-z-zrobi, ale... - Billy wzrusza ramionami, wzdycha,
wspina się na wielką konsolę z kurkami do regulacji strumieni wody i kuca na niej jak
małpa – ale g-g-głosowanie nic nie d-da. Nie na d-dłuższą metę. To nie ma sensu, M-
Mack.
- Nic nie da? Ha! Nawet jeśli się pogimnastykujecie, podnosząc łapska, to też jest
coś!
- Zapominasz o ryzyku, przyjacielu. Oddziałowa może nam zatruć życie. Mecz
baseballowy nie jest tego wart - stwierdza Harding.
- Jak dla kogo! Jezu, od lat nie przegapiłem ani jednego meczu. Nawet kiedy raz
we wrześniu siedziałem w kiciu, to dali nam telewizor, żebyśmy mogli oglądać
mistrzostwa. Inaczej byłby bunt. Chyba muszę po prostu wykopać te cholerne drzwi i
razem z moim kumplem Cheswickiem iść obejrzeć mecz w najbliższej knajpie.
- Interesująca propozycja - mówi Harding, odkładając pismo. - Może by tak
poddać ją jutro pod głosowanie? “Siostro Ratched, zgłaszam wniosek, żebyśmy się
przenieśli en masse do baru Wolna Chwila na piwo i telewizję”.
- Ja bym był za! - woła Cheswick. - Pewnie!
- A ja mam gdzieś masę - oświadcza McMurphy. - Jesteście wszyscy nudne stare
baby; przysięgam, że kiedy ja i Cheswick damy stąd drapaka, zabiję drzwi za nami na

112
gwoździe! Zostaniecie sobie w środku; mamuśka nie puściłaby was samych nawet na
drugą stronę ulicy.
- Mówisz? - Fredrickson stanął za McMurphym. - A ty co, uniesiesz nogę i jednym
kopnięciem rozwalisz drzwi? Taki jesteś niby silny?
McMurphy nawet się nie ogląda; zorientował się już, że Fredrickson lubi się
czasem poawanturować, ale wystarczy jedno ostre słowo, żeby natychmiast spuścił z
tonu.
- No więc jak, siłaczu? - nastaje Fredrickson. - Wykopiesz drzwi i pokażesz nam,
jaki dziarski z ciebie chłop?
- Nie, Fred, chyba nie. Szkoda buta.
- Mówisz? Skoro jesteś taki pewny siebie, to którędy byś się stąd wydostał, co?
McMurphy rozgląda się po gabinecie.
- No, jak mi przyjdzie ochota dać nogę, wystarczy złapać krzesło i rozwalić nim
siatkę w oknie...
- Pewien jesteś? Łatwo ją rozwalisz? No to lu, jeśli jesteś taki dobry. No już,
siłaczu, stawiam dziesięć dolców, że nie dasz rady.
- Nawet nie próbuj, Mack - radzi Cheswick. - Fredrickson wie, że tylko połamiesz
krzesło i wylądujesz u furiatów. W pierwszym dniu naszego pobytu zademonstrowano
nam, jakie te siatki są wytrzymałe. Specjalnie wzmocnione. Technik wziął krzesło jak to,
na którym opierasz nogi, i tłukł nim o siatkę, aż rozpadło się w drzazgi. A siatki nawet nie
wgniótł.
- Ach tak - mówi McMurphy i znów się rozgląda.
Widzę, że zaczyna się tym coraz bardziej interesować. Mani nadzieję, że Wielka
Oddziałowa nie słyszy rozmowy, w przeciwnym razie pośle go piętro wyżej.
- Przydałoby się coś cięższego. Może stół?
- Nie lepszy niż krzesło. Też z drewna i też za lekki.
- Cholera, zastanówmy się, czym trzeba by rzucić, żeby rozwalić siatkę. A jeśli
myślicie, cwaniaczki, że nie zrobię tego, jak mi przyjdzie ochota, to mnie jeszcze nie
znacie. Dobra... Coś cięższego niż stół czy krzesło... Gdyby teraz był wieczór, mógłbym

113
rzucić tym tłustym czarnuchem; waży dosyć.
- Ale jest o wiele za miękki - stwierdza Harding. - Przeleciałby na drugą stronę
poszatkowany jak bakłażan.
- Może łóżko?
- Łóżko jest za duże, nawet gdybyś zdołał je podnieść. Nie przeszłoby przez okno.
- Podniósłbym je bez trudu. Ale dobra, mam to, czego szukam: blok, na którym
siedzi Billy. Ta wielka konsola z różnymi kranami. Chyba jest cholera dostatecznie
solidna, co? I dość ciężka.
- Pewnie - przyznaje Fredrickson - ale to tak samo, jakbyś chciał wykopać stalowe
drzwi oddziału.
- Dlaczego? Przecież nie jest przybita do posadzki?
- Nie, nie jest umocowana na stałe, trzymają ją pewnie tylko jakieś druty, ale
przyjrzyj się jej, do licha!
Wszyscy spoglądają na konsolę. Jest to betonowy kloc ze stalową armaturą, o
połowę mniejszy od stołu, ale waży ze dwieście kilo.
- Dobra, przyjrzałem się. Nie jest wiele większa od bel siana, które wrzucałem na
ciężarówki.
- Obawiam się, przyjacielu, że waży znacznie więcej od tych bel siana.
- Pewnie ze ćwierć tony więcej - dodaje Fredrickson.
- Mack, on ma rację - oznajmia Cheswick. - Jest cholernie ciężka.
- Twierdzicie, cwaniaczki, że nie dam rady podnieść tego drobiazgu?
- Nie przeczę, że psychopaci to nadzwyczajne jednostki, ale nic mi nie wiadomo,
jakoby posiadali dar poruszania gór.
- Dobra, mówicie, że nie dam rady. Zaraz się, cholera, przekonacie...
Zeskakuje ze stołu i ściąga zieloną bluzę - grają mu mięśnie na ramionach
ozdobionych tatuażami widocznymi do połowy spod krótkich rękawów podkoszulka.
- Kto się założy o pięć dolców? Nikt mi nie wmówi, że czegoś nie dam rady zrobić,
póki nie spróbuję. O pięć dolców...
- McMurphy, to jest tak samo nieroztropne jak ten zakład o oddziałową.

114
- Kto chce stracić pięć dolców? Stawiacie czy czekacie...
Chłopaki rzucają się do wypisywania weksli. McMurphy tyle razy orżnął ich w
pokera i w oko, że koniecznie chcą się odegrać; tu zaś sukces jest murowany. Nie
rozumiem, do czego rudzielec zmierza - wie doskonale, że choć jest duży i szeroki w
barach, trzeba by trzech takich jak on, żeby konsolę ruszyć z miejsca. Wystarczy rzucić
na nią okiem, by się zorientować, że nie da rady nawet jej przesunąć, a co dopiero
dźwignąć z posadzki. Do tego trzeba by olbrzyma. Ale kiedy wszystkie weksle są
gotowe, McMurphy podchodzi do konsoli, zsadza z niej Billy’ego Bibbita, spluwa w
pokryte odciskami łapy, zaciera je i porusza ramionami, żeby rozluźnić mięśnie.
- Dobra, odsuńcie się. Przy wysiłku zużywam całe powietrze i dorośli faceci
mdleją z braku tlenu. Cofnijcie się. Beton będzie zaraz pryskał na boki, a stal fruwała
dookoła. Zabierzcie kobiety i dzieci do schronów. Cofnijcie się...
- Rany, może mu się udać - bąka Cheswick.
- Pewnie, sama się uniesie, jak ładnie poprosi - mówi Fredrickson.
- Bardziej prawdopodobne, że dorobi się pięknej przepukliny - rzecze Harding. -
Daj spokój, McMurphy, nie rób z siebie durnia; wiesz dobrze, że nikt tego nie podniesie.
- Precz, maminsynki, zużywacie mi tylko powietrze.
Kilka razy przesuwa stopy, żeby się dobrze zaprzeć, wyciera dłonie o uda, schyla
się i chwyta krany po obu stronach konsoli. Napręża mięśnie - chłopaki zaczynają
gwizdać i podśmiewać się z niego. Puszcza konsolę, prostuje się i znów przesuwa stopy.
- Poddajesz się? - pyta z uśmiechem Fredrickson.
- Tylko się przymierzałem. Dopiero teraz wezmę się poważnie do roboty -
odpowiada McMurphy i znów chwyta krany.
I nagle cichną gwizdy. Mięśnie mu nabrzmiewają, żyły pęcznieją. Zaciska powieki,
grymas wykrzywia mu usta, odsłaniając zęby. McMurphy odchyla głowę maksymalnie do
tyłu, a od rozedrganej szyi aż po dłonie wychodzą mu na wierzch ścięgna napięte jak
struny. Drży cały z wysiłku, starając się podnieść konsolę, choć wie, że nie da rady, i
choć wiedzą to wszyscy obecni.
Ale przez sekundę, kiedy beton zgrzyta o posadzkę, myślimy: O rany, może mu

115
się uda!
A potem powietrze ucieka z niego z głośnym sykiem i McMurphy zatacza się bez
sił na ścianę. Na kranach widać krew, bo rozharatał sobie ręce. Przez chwilę dyszy z
zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Nie słychać nic oprócz jego świszczącego
oddechu; nikt się nie odzywa.
McMurphy otwiera oczy i spogląda na nas. Spogląda na każdego po kolei - nawet
na mnie - a potem wyciąga z kieszeni wszystkie weksle, które wygrał w karty przez
ostatnie kilka dni. Pochyla się nad stołem, usiłując je posortować, ale okrwawione,
wygięte na kształt szponów dłonie są zupełnie sztywne; nie może rozprostować palców.
W końcu rzuca weksle na posadzkę - a miał w nich po czterdzieści, może nawet
po pięćdziesiąt dolarów od każdego - odwraca się i rusza do wyjścia. W drzwiach
przystaje i patrzy na nas.
- Przynajmniej się starałem - mówi. - Przynajmniej się starałem, do diabła!
Po czym wychodzi, zostawiając na posadzce zbrukane krwią świstki tym, którym
chce się w nich grzebać.
*
W pokoju lekarskim psychiatra o żółtej czaszce pokrytej szarą pajęczyną, który
wizytuje szpital, prowadzi wykład dla stażystów.
Wchodzę i zaczynam sprzątać obok gościa.
- O, a to kto?
Patrzy na mnie, jakbym był karaluchem. Jeden ze stażystów wskazuje na uszy,
dając do zrozumienia, że jestem głuchy, i psychiatra mówi dalej.
Podjeżdżam ze szczotką pod samą ścianę i staję nos w nos z olbrzymią
fotografią, którą rzecznik prasowy powiesił tu kiedyś, gdy mgła była tak gęsta, że go nie
widziałem. Fotografia przedstawia faceta łowiącego na muszkę pstrągi w górskim po-
toku; nad sosnami widać ośnieżone szczyty - są to chyba Ochocos niedaleko Paineville -
a na brzegach porośniętych zielonymi płatami zajęczego szczawiu bielą się wysmukłe
pnie osik. Facet zarzuca wędkę w rozlewisku za głazem. To nie miejsce, żeby łowić na
muszkę, tu najlepsze byłoby jajko na haczyku numer sześć - muszkę powinien zarzucić

116
w wartkiej wodzie nieco dalej.
Między osikami wije się ścieżka - wjeżdżam na nią ze szczotką, siadam na
kamieniu i spoglądam z ram na psychiatrę przemawiającego do stażystów. Widzę, jak
uderza palcem w otwartą dłoń, żeby podkreślić wagę swoich słów, ale zagłusza je szum
lodowatej, spienionej wody wypływającej ze skał. Porywisty wiatr niesie od gór zapach
śniegu. Spośród trawy i chwastów wyzierają garby kretowisk. Miły, zaciszny zakątek, w
którym można rozprostować gnaty i odsapnąć.
Człowiek zapomina - chyba że usiądzie i spróbuje sobie przypomnieć - jak
wyglądał stary szpital. Nie było tam na ścianach takich miłych zakątków, które można
odwiedzić. Nie było telewizora, basenów kąpielowych i nie podawano na obiad kurcza-
ków dwa razy w miesiącu. Tylko gołe ściany, twarde krzesła i kaftany bezpieczeństwa, z
których godzinami nie można było się wyplątać. Od tego czasu wiele się nauczyli.
“Prawdziwy postęp” - powtarza rzecznik prasowy o nabrzmiałej twarzy. Umilili nam życie
farbą, obrazkami i niklowanymi bateriami w umywalni. ,Jest tu tak przyjemnie - mówi
rzecznik - że tylko wariat mógłby chcieć stąd uciec!”
W pokoju lekarskim psychiatra wtula głowę w ramiona i drży z zimna,
odpowiadając na pytania stażystów. Jest chudy jak szczapa; ubranie zwisa na nim luźno.
Stoi tak z wtuloną głową i dygocze. Może i on czuje lodowaty wiatr wiejący ze szczytów.

Wieczorami coraz trudniej jest mi znaleźć moje łóżko; pełzam na czworakach i


obmacuję sprężyny, aż natrafiam na kulki stwardniałej gumy do żucia. Nikt nie skarży się
na mgłę. Już wiem dlaczego: jest ohydna, ale przynajmniej można się w niej skryć i czuć
bezpiecznym. Tego właśnie McMurphy nie potrafi zrozumieć - tego, że chcemy być
bezpieczni. Usiłuje wyciągnąć nas z mgły na otwartą przestrzeń, na której będziemy
stanowić łatwy cel.

Przyszedł transport zamrożonych części - serc, nerek, mózgów i tym podobnych.


Słyszę, jak z łoskotem zjeżdżają rynną zsypową do chłodni. Ktoś poza zasięgiem mojego
wzroku mówi, że na oddziale furiatów zabił się jeden gość. Stary Rawler. Obciął sobie

117
oba jaja i siedząc na kiblu wykrwawił się na śmierć - oprócz niego była w toalecie jeszcze
cała kupa facetów, ale nic nie zauważyli, dopóki nie osunął się martwy na posadzkę.
Nie rozumiem, dlaczego niektórym ludziom tak się spieszy; przecież wystarczyło
jeszcze trochę poczekać.

Wiem, jak działa mgielnica. W wojsku mieliśmy oddzielny pluton specjalnie do


obsługiwania mgielnic na lotniskach w Europie. Kiedy wywiad donosił o planowanych
przez nieprzyjaciela nalotach albo generałowie chcieli przeprowadzić tajną akcję tak
skrycie i po cichu, żeby nawet szpiedzy w naszej bazie nie wiedzieli, co się święci,
lotnisko okrywano mgłą.
Samo urządzenie jest proste: zwyczajna sprężarka wsysa wodę z jednego
zbiornika, specjalny olej z drugiego, miesza je pod ciśnieniem i z czarnego komina
zaczynają się wydobywać białe opary mgły, które w dziewięćdziesiąt sekund przysłaniają
całe lotnisko. Pierwsze, co zobaczyłem po wylądowaniu w Europie, to właśnie mgłę
wytworzoną przez te aparaty.
Niemieckie myśliwce goniły nasze transportowce, więc jak tylko wylądowaliśmy,
obsługa mgielnic od razu puściła w ruch swoje urządzenia. Przez okrągłe, porysowane
iluminatory obserwowaliśmy dżipy, które podprowadzały pod samoloty mgielnice.
Buchające z nich kłęby mgły wkrótce pokryły lotnisko i oblepiły szyby niczym mokra
wata.
Po opuszczeniu samolotu szło się za przypominającym krzyk dzikiej gęsi głosem
blaszanego gwizdka porucznika. Zeskoczywszy na ziemię człowiek nie widział dalej niż
na krok. Czuł się zupełnie sam na lotnisku. Nic mu nie groziło ze strony wroga, ale był
przeraźliwie samotny. Dźwięki rozpraszały się i ginęły kilka metrów dalej; nie słyszał
pozostałych żołnierzy ani w ogóle nic prócz świstu gwizdka rozbrzmiewającego pośród
miękkiej i puszystej bieli, tak gęstej, że zakrywała każdego do pasa - widział swoją
brązową koszulę i mosiężną klamrę, ale poniżej już tylko tę biel, jakby rozpłynęła się w
niej reszta jego ciała.
A potem tuż przed oczami wyrastał mu drugi facet podobnie jak on zagubiony we

118
mgle, którego twarz wydawała się większa i wyrazistsza niż jakakolwiek twarz przedtem,
tak bowiem trzeba było wytężać wzrok, by przebić mgłę, że gdy wreszcie coś pojawiało
się przed oczami, dostrzegało się wszystkie najdrobniejsze szczegóły dziesięć razy
wyraźniej niż zazwyczaj. Z jednej strony obaj pragnęli wtedy odwrócić spojrzenie, żeby
się nie oglądać, gdyż widok ich twarzy był aż bolesny przez swoją ostrość - zupełnie
jakby żołnierze zaglądali sobie nawzajem w dusze - a z drugiej bali się stracić z oczu.
Innego wyboru nie mieli: mogli albo wytężyć wzrok i mimo bólu wpatrywać się w to, co
się wyłaniało z mgły, albo też poddać się i całkowicie w niej zagubić.
Kiedy personel zaczął używać kupionej z demobilu mgielnicy, którą ukryto za
wentylatorami w nowym szpitalu, zanim nas tu przeniesiono, z początku wpatrywałem się
we wszystko, co pojawiało się we mgle, równie długo i natarczywie jak niegdyś na
lotniskach w Europie, żeby nie stracić tego z oczu. Nikt nie dął w gwizdek, żeby wskazać
mi drogę, nie było też liny, przy której mógłbym iść, więc jedyne, co mi pozostawało, jeśli
nie chciałem się zgubić, to utkwić w czymś wzrok i nie spuszczać go ani na sekundę.
Czasami i tak się gubiłem, zwłaszcza jeśli zagłębiłem się we mgle, żeby się w niej ukryć,
i wtedy za każdym razem docierałem do tego samego miejsca: nie oznaczonych żadnym
numerem stalowych drzwi, które pokrywały rzędy nitów przypominających oczy.
Daremnie starałem się je omijać; stalowe drzwi przyciągały mnie do siebie, jakby
pracujący za nimi piekielnicy wysyłali po mnie specjalną wiązkę promieni, która za-
mieniała mnie w bezwolny automat. Całymi dniami wędrowałem we mgle przerażony, że
już nigdy nic nie ujrzę, gdy nagle dostrzegałem te drzwi - kiedy otwierały się przede mną,
widziałem wyciszające obicie po drugiej stronie i trupiobladych chłopaków z naszego
oddziału, którzy stali jeden za drugim pośród lśniących zwoi drutów w pulsującym świetle
lamp i jaskrawym blasku wyładowań łukowych. Przyłączałem się do szeregu, po czym
czekałem na swoją kolejkę przy stole zabiegowym w kształcie krzyża i z wymalowaną
sylwetką tysięcy pomordowanych, mającą przy nadgarstkach i kostkach nóg rzemienie
zielone od potu, a przy głowie srebrną opaskę zakładaną pacjentowi na czoło. Technik
stojący obok stołu przy tablicy rozdzielczej podnosił oczy znad czujników i pokręteł,
spoglądał na nas i wskazywał mnie dłonią w gumowej rękawiczce:

119
- Czekajcie, znam tego wielkiego skurwysyna. Trzeba go walnąć w łeb albo
wezwać kogoś do pomocy. Zawsze szamocze się niemiłosiernie.
Starałem się więc nie zagłębiać we mgle z obawy, że się w niej zgubię i znów
wyląduję przed drzwiami wstrząsówki. Wczepiałem się wzrokiem, w co mogłem, i
trwałem tak niczym człowiek uwieszony w czasie zawiei na płocie. Ale mgła gęstniała
bezustannie i mimo moich wysiłków dwa albo trzy razy w miesiącu trafiałem do
stalowych drzwi, które natychmiast otwierały się przede mną i cierpki zapach iskier i
ozonu uderzał mnie w nozdrza. Chociaż się starałem, trudno się było nie zgubić.
A potem odkryłem, że wcale nie muszę lądować przed tymi drzwiami; wystarczy
się nie ruszać i milczeć, kiedy napływa mgła. Zrozumiałem, że to z własnej winy wciąż
przed nimi stawałem, bo z przerażenia, że tak długo nic nie widzę, darłem się
wniebogłosy: dzięki temu technicy mogli mnie bez trudu odnaleźć. Prawdę mówiąc,
krzyczałem właśnie po to, żeby mnie odnaleźli, bo mi się zdawało, iż wszystko, nawet
wstrząsówka, jest lepsze od zgubienia się we mgle na zawsze. Teraz nie mam już tej
pewności. Wcale nie jest źle się zgubić.
Cały ranek czekam, kiedy personel włączy mgielnicę. Przez ostatnie kilka dni
włączają ją coraz częściej. Uważam, że ma to związek z McMurphym. Dotychczas
technicy nie zamontowali mu żadnych instalacji i pewnie chcą go zaskoczyć we mgle.
Kombinat dobrze wie, że mogą z nim być kłopoty: już kilka razy udało mu się na tyle
rozkręcić Cheswicka, Hardinga i paru innych, że mało brakowało, a postawiliby się
sanitariuszom - ale zawsze, gdy byli już na dobrej drodze, napływała mgła, dokładnie jak
teraz.
Zaledwie kilka minut temu, gdy chłopaki zaczęły wynosić przed zebraniem ze
świetlicy stoły, usłyszałem, że za wentylatorem włącza się sprężarka, a już tak gruba
warstwa mgły zaległa posadzkę, że nogawki spodni mam mokre. Myję szybę w drzwiach
dyżurki i słyszę, jak Wielka Oddziałowa podnosi słuchawkę, by powiedzieć lekarzowi, że
jesteśmy prawie gotowi i że ma sobie zarezerwować po południu godzinę na zebranie
personelu.
- Uważam - oświadcza - że najwyższy czas poważnie się zastanowić, czy należy

120
trzymać dłużej pacjenta McMurphy’ego na oddziale, czy nie. - Słucha przez chwilę, a
następnie dodaje: - Moim zdaniem nie można mu pozwolić, żeby dalej siał niepokój
wśród pacjentów, jak przez ostatnie kilka dni.
Dlatego właśnie oddziałowa wpompowuje mgłę do świetlicy przed zebraniem.
Normalnie tego nie robi. Ale dziś zamierza rozprawić się z McMurphym, może odesłać go
do furiatów. Odkładam ścierkę i idę usiąść w moim fotelu na końcu rzędu Chroników;
ledwo widzę zajmujących miejsca pacjentów i lekarza, który w drzwiach wyciera binokle,
przekonany, że widzi niewyraźnie, bo ma zaparowane szkła - istnienia mgły nawet nie
podejrzewa.
A tymczasem jest gęstsza niż kiedykolwiek.
Słyszę głosy obecnych w świetlicy; plotą różne bzdury o jąkaniu się Billy’ego
Bibbita i o tym, skąd się wzięło. Mgła jest tak gęsta, że słowa docierają do mnie
zniekształcone, jakbym był pod wodą. Wreszcie porywa mnie niczym woda i unosi ze
sobą - pływam w niej, nie wiedząc, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit. Od tego bujania robi
mi się trochę niedobrze. Nic nie widzę. Pierwszy raz mgła jest aż tak gęsta, że muszę w
niej pływać.
Głosy to cichną, to znów przybierają na sile, kiedy pływam po świetlicy, ale nawet
gdy są donośne, czasami tak donośne, że nie mam wątpliwości, iż jestem tuż obok
mówiącego, nadal nic nie widzę.
Poznaję głos Billy’ego; chłopak jest potwornie zdenerwowany i jąka się gorzej niż
zwykle.
- ...wy-wy-wyrzucono mnie z uczelni, b-b-bo nie cho-cho-dziłem na wojsko. Nie m-
m-mogłem. Kiedy o-oficer, sprawdzając listę, wołał: “Bibbit”, nie po-potrafiłem
odpowiedzieć. A należało zawołać ob-b-b... - Krztusi się, jakby to słowo kością stanęło
mu w gardle, wreszcie przełyka i zaczyna od nowa. - Trzeba było odpowiedzieć:
“Obecny, panie kapitanie”, a ja nie m-m-mogłem.
Jego głos się oddala, po czym nagle z lewej słyszę Wielką Oddziałową:
- Czy pamiętasz, Billy, od kiedy masz kłopoty z dykcją? Kiedy zacząłeś się
zacinać?

121
Nie wiem, czy Billy się śmieje, czy co.
- Od k-kiedy? Od kiedy? Jąkałem się już, mówiąc p-pie-pierwsze słowo: m-m-m-
m-mama.
A potem głosy znikają zupełnie - jeszcze się to nigdy nie zdarzyło. Może Billy
również ukrył się we mgle. Może w końcu wszyscy pacjenci pogrążyli się w niej na
zawsze.
Obok mnie przepływa puste krzesło. To jedyna rzecz, którą widzę w mgle.
Wyłania się z oparów po mojej prawej stronie i przez kilka sekund unosi się przy mojej
twarzy tuż poza zasięgiem dłoni. Nauczyłem się siedzieć spokojnie i nie dotykać ani nie
chwytać niczego, co wyłania się z mgły. Ale tym razem boję się tak jak niegdyś. Ze
wszystkich sił próbuję dotrzeć do krzesła i je złapać, ale nie mam się od czego
odepchnąć nogami, więc tylko miotam się bezradnie i wpatruję w nie, gdy podpływa
trochę bliżej - przez chwilę wisi tuż nade mną i widzę je wyjątkowo wyraźnie, dostrzegam
nawet odcisk palca, gdzie stolarz dotknął mokrej politury - ale potem oddala się i znika.
Nigdy się nie zdarzało, żeby przedmioty pływały w ten sposób w powietrzu. Nigdy nie
widziałem tak gęstej mgły, która by mnie unosiła w górze, nie pozwalając stanąć na
posadzce. Dlatego się boję: wydaje mi się, że zaraz odpłynę i zniknę w niej na zawsze.
Jakiś Chronik ukazuje mi się w polu widzenia. To stary pułkownik Matterson - jest
trochę pode mną i czyta ze zmarszczek na swojej szczupłej, żółtej dłoni. Przyglądam mu
się pilnie, pewien, że go już nigdy nie zobaczę. Twarz ma ogromną; ledwo mogę na nią
patrzeć. Każdy włos i każda zmarszczka są wielkie, jakbym oglądał twarz starca pod
mikroskopem. Jest tak wyraźna, że widzę wypisane na niej całe jego życie. Ta twarz to
sześćdziesiąt lat wojskowych obozów na południowym zachodzie Stanów, wyżłobiona
jak te tereny żelaznymi obręczami kół jaszczy, starta do kości butami tysięcy
maszerujących dniem i nocą żołnierzy.
Pułkownik unosi do oczu smukłą dłoń, wpatruje się w nią z natężeniem, a
następnie drugą ręką podkreśla wypisane na niej słowa suchym jak drewno palcem,
brązowym niczym kolba karabinu, ale brązowym od nikotyny, nie od pokostu. Głos puł-
kownika jest głęboki, niespieszny i cierpliwy - starzec czyta, a z jego wiotkich ust płyną

122
brzemienne, tajemnicze słowa.
- Otóż... Flaga to... A-me-ry-ka. Ameryka to... śliwka. Brzoskwinia. Ar-buz.
Ameryka to... cukierek. Pes-tka dyni. Ameryka to... te-le-wizja.
To prawda. Wszystko jest wypisane na jego pożółkłej dłoni. Mogę czytać razem z
nim.
- Otóż... Krzyż to... Mek-syk. - Pułkownik spogląda na mnie, żeby sprawdzić, czy
słucham uważnie, a kiedy widzi, że tak, uśmiecha się i czyta dalej. - Meksyk to... orzech
wło-ski. Orzech laskowy. Żo-łądź. Meksyk to... tę-cza. Tęcza to... drewno. Meksyk to...
drew-no.
Wiem, o czym mówi. Powtarza to samo, odkąd tu trafił sześć lat temu, ale nigdy
go nie słuchałem, miałem go za gadający posąg z połamanych artretyzmem kości, który
mamrocze bez sensu i składu różne zbzikowane definicje. Teraz nareszcie wszystko
pojmuję. Chcąc go zatrzymać przed sobą jeszcze na moment, żeby go dobrze
zapamiętać, wpatrywałem się w niego tak usilnie, że pojąłem jego słowa. Pułkownik
przerywa i spogląda na mnie, żeby się upewnić, czy rozumiem, a ja mam ochotę
krzyknąć: tak, rozumiem, Meksyk jest jak orzech włoski, brązowy i twardy; obmacujesz
go oczami i czujesz, że to orzech włoski! Mówisz do rzeczy, staruszku, na swój sposób
do rzeczy. Wcale nie jesteś pomyleńcem, za jakiego cię tu mają. Tak... Rozumiem...
Ale mgła zatyka mi gardło i nie mogę się odezwać. Pułkownik odpływa ode mnie,
wciąż pochylony nad ręką.
- Otóż... Zielona owca to... Ka-na-da. Kanada to... jodła. Pole pszenicy. Ka-len-
darz...
Wytężam wzrok i patrzę, jak odpływa. Wytężam tak mocno, że pieką mnie oczy i
muszę je zamknąć, a gdy je znów otwieram, pułkownika już nie ma. Jeszcze bardziej
zagubiony, znów dryfuję samotnie we mgle.
Stało się, mówię do siebie. Zniknę w niej na zawsze.
Nagle spostrzegam starego Pete’a: twarz lśni mu niczym reflektor. Pete jest z
pięćdziesiąt metrów na lewo ode mnie, ale widzę go tak wyraźnie, jakby nie dzieliła nas
mgła. A może jest tuż obok, tyle że maleńki? Nie mam pewności. Mówi, że jest bardzo

123
zmęczony, a ja - słysząc jego głos - od razu widzę całe jego życie na kolei; widzę Pete’a,
gdy usiłuje zrozumieć, jak można odczytać z zegarka godzinę; gdy poci się z wysiłku,
próbując zapiąć właściwy guzik kombinezonu na właściwą dziurkę; gdy dwoi się i troi, by
sprostać obowiązkom, które dla każdego innego są tak łatwe, że niemal przez cały dzień
może siedzieć wygodnie na krześle, podetknąwszy sobie pod tyłek plik gazet, aby mu
było miękko, i czytać kryminały albo oglądać pisma z gołymi babkami. Pete nigdy nie
myślał, że kiedykolwiek dorówna innym ludziom - od początku wiedział, że to mu się nie
uda - ale musiał się starać, bo inaczej by został hen w tyle. I dlatego mógł żyć przez te
czterdzieści lat, jeśli nawet nie w świecie ludzi, to przynajmniej na jego skraju.
Boli mnie to wszystko podobnie jak rzeczy, które widziałem w wojsku i na wojnie.
Podobnie jak bolało mnie to, co spotkało tatę i nasze plemię. Myślałem, że z czasem
pogodzę się z tym i przestanę się przejmować. Bo dręczenie się nie ma sensu. Nic nie
można poradzić.
- Jestem zmęczony - mówi Pete.
- Wiem, że jesteś zmęczony, Pete, ale wcale ci nie pomoże, że będę się tym
dręczył. Wiesz, że to nic nie da.
Pete odpływa w ślad za pułkownikiem.
Teraz Billy Bibbit pojawia się z tej samej strony co Pete. Wszyscy przypływają,
żeby spojrzeć na mnie po raz ostatni. Wiem, że Billy jest najwyżej metr ode mnie, ale jest
tak maleńki, jakby dzielił nas kilometr. Twarz ma zwróconą do mnie - jest to twarz
żebraka, który potrzebuje stokroć więcej, niż ktokolwiek może mu dać. Porusza ustami
nie większymi od ust lalki.
- Po-popsułem wszystko, nawet kiedy o-oświadczałem się dziewczynie.
Zapytałem: “Ko-kochanie, czy chcesz zo-zostać moją żo-żo-żo-żo-żo...”, a ona wy-
wybuchnęła śmiechem.
Nie wiem skąd, ale dobiega mnie głos oddziałowej:
- Billy, twoja matka opowiadała mi o tej dziewczynie. Najwyraźniej była ze
znacznie niższej sfery. Co twoim zdaniem tak cię w niej przerażało, Billy?
- Ko-kochałem ją.

124
Tobie też nie mogę pomóc, Billy. Wiesz o tym dobrze. Nikt z nas nie może ci
pomóc. Musisz zrozumieć, że gdy tylko człowiek chce pomóc drugiemu, sam się
odsłania. A przecież musi być ostrożny, Billy, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Cóż
mogę zrobić? Nie wyleczę cię z jąkania. Nie zetrę ci z nadgarstków blizn po żyletce ani z
wierzchów twoich dłoni śladów po gaszonych papierosach. Nie dam ci nowej matki. A
jeśli idzie o znęcanie się oddziałowej, która bezustannie wmawia ci, że jesteś słaby, aż w
końcu tracisz godność i kurczysz się z upokorzenia, na to też nic nie poradzę. Pod Anzio
widziałem kumpla, z twarzą całą w pęcherzach od słońca, przywiązanego do drzewa
pięćdziesiąt metrów ode mnie, który błagał o wodę. Inni chcieli, żebym poszedł mu
pomóc. A przecież wróg ukryty na farmie przeciąłby mnie wpół serią z karabinu
maszynowego.
Zabierz swoją twarz, Billy.
Przepływają po kolei.
Zupełnie jakby każda twarz była tabliczką podobną do tych z napisem: .Jestem
niewidomy”, które w Portland ślepi makaroniarze z akordeonami noszą na szyi, tyle że te
tabliczki mają napisy: “Jestem zmęczony”, “Boję się”, “Umieram na wątrobę”, albo: “Nie
chcę już być popychadłem dla ludzi i maszyn”. Mogę je wszystkie odczytać, bez względu
na to, jak małe są litery. Niektóre twarze patrzą po sobie; gdyby chciały, mogłyby się
nawzajem przeczytać, ale co to miałoby za sens? Znikają szybko we mgle jak chmura
confetti.
Jeszcze nigdy nie zapuściłem się tak daleko w mgłę jak teraz. Chyba tak właśnie
jest po śmierci. Prawdopodobnie tak też jest z Roślinami - są zagubieni we mgle. Nie
poruszają się. Dopóki nie przestaną jeść, sanitariusze karmią ich ciała; potem zostają
spalone. We mgle jest w sumie nie najgorzej. Nic nie boli. Czuję tylko lekki chłód, ale i to
z czasem przejdzie.
Widzę mojego dowódcę, który przypina do tablicy polecenie, jak mamy się ubrać
na misję. Widzę kruszarkę, którą ministerstwo rolnictwa wysyła przeciwko naszemu
małemu plemieniu.
Widzę tatę, jak wybiega z wąwozu: przystaje i składa się do strzału, celując w

125
rosłego szóstaka mknącego przez cedry. Strzela i strzela, ale tylko wzbija kurz wokół
zwierzęcia. Wychodzę z wąwozu za tatą i drugim strzałem powalam jelenia, akurat gdy
znika za skałą. Uśmiecham się szeroko do taty.
Tato, nigdy nie pudłowałeś z takiej odległości.
Nie te oczy, synu. Nie mogłem utrzymać go na muszce. Lufa drgała mi jak pies
srający pestkami brzoskwiń.
Wierz mi, tato, postarzejesz się przed czasem, jeśli dalej będziesz pił kaktusówkę
pędzoną przez Sida.
Ten, kto pije samogon Sida, i tak jest przedwcześnie stary. Chodź, synu,
oprawimy jelenia, zanim zlecą się muchy.
Przecież to się działo dawno temu. Widzicie? Nic nie można poradzić na
wydarzenia z przeszłości.
- Ty, spójrz tylko...
Słyszę szepty czarnych.
- Spójrz na starego Bromdena; dureń usnął.
- Słusznie, Wodzu Szczoto, słusznie. Kimaj i nie rozrabiaj. Tak.
Już mi nie jest zimno. Chyba się udało. Dotarłem tam, gdzie chłód nie sięga.
Mogę tu zostać na zawsze. Już się nie boję. Nikt mnie tu nie znajdzie. Tylko jeszcze
słowa docierają do mnie; lecz i one cichną.
- Hm... Skoro Billy postanowił opuścić zebranie, czy ktoś inny chciałby
przedstawić grupie swoje problemy?
- Właśnie proszę pani, mam jedną sprawę...
To McMurphy. Jest bardzo daleko. Wciąż usiłuje wyciągać ludzi z mgły. Dlaczego
nie zostawi mnie w spokoju?
- ...pamięta siostra, że dzień czy dwa temu głosowaliśmy nad zmianą godzin
oglądania telewizji? No, dziś jest akurat piątek, więc pomyślałem sobie, że warto do tego
wrócić i się przekonać, czy wszyscy nadal trzęsą portkami.
- Panie McMurphy, celem tego zebrania jest terapia grupowa i nie sądzę, żeby te
dziecinne kaprysy...

126
- Dobra, dobra, słyszeliśmy to już setki razy. Postanowiłem razem z kilkoma...
- Chwileczkę, panie McMurphy, chcę zadać grupie pytanie: czy żaden z pacjentów
przypadkiem nie uważa, że pan McMurphy próbuje wam narzucić swoją wolę?
Pomyślałam sobie, że pewnie wolelibyście, aby go przeniesiono na inny oddział.
Przez moment nikt się nie odzywa. A potem słyszę:
- Niech zrobi głosowanie, wolno mu! Dlaczego chce go siostra wysłać za to do
furiatów? Czemu nie można przesunąć godzin?
- Ależ, panie Scanlon, dobrze pamiętam, że to właśnie pan przez trzy dni
odmawiał jedzenia, dopóki nie pozwoliliśmy panu włączać telewizora o szóstej zamiast o
szóstej trzydzieści!
- Człowiek musi obejrzeć dziennik, no nie? Boże, przecież mogliby
zbombardować Waszyngton, a my przez tydzień nic byśmy o tym nie wiedzieli.
- Tak? I jest pan gotów zrezygnować z dziennika, żeby zobaczyć gromadkę
mężczyzn wymachujących kijem i biegających za piłką?
- A nie możemy oglądać jednego i drugiego? Nie, pewno nie. Ech, do licha...
Chyba nie zbombardują Waszyngtonu w ciągu tych kilku dni.
- Siostro Ratched, proszę mu pozwolić na głosowanie.
- Dobrze. Ale uważam, że to najlepszy dowód, jaki ma negatywny wpływ na
innych pacjentów. Co pan proponuje, panie McMurphy?
- Jeszcze jedno głosowanie w sprawie zmiany godzin oglądania telewizji.
- Jest pan pewien, że jeszcze jedno głosowanie pana usatysfakcjonuje? Mamy
ważniejsze...
- Tak, w zupełności. Chcę się tylko przekonać, który z tych świrusów jest twardym
facetem, a który rozlazłą babą.
- Właśnie takie wypowiedzi, panie doktorze, sprawiają, że zastanawiam się, czy
pacjenci nie woleliby, abyśmy przenieśli stąd pana McMurphy’ego.
- Dajcie nam głosować!
- Dobrze, panie Cheswick. Wniosek wszyscy znają. Czy wystarczy podniesienie
rąk, panie McMurphy, czy też domaga się pan tajnego głosowania?

127
- Chcę zobaczyć ręce. I widzieć również, czyje się nie podniosą!
- Proszę więc, żeby ci, którzy chcą oglądać mecz, podnieśli ręce do góry.
Ręka McMurphy’ego podnosi się pierwsza. Poznaję ją po bandażu, którym jest
obwiązana, odkąd rudzielec skaleczył się przy próbie dźwignięcia konsoli. A potem widzę
na stoku wąwozu inne ręce wyłaniające się z mgły. Zupełnie tak, jakby... jakby wielka
czerwona łapa McMurphy’ego zanurzała się we mgle, chwytała za ręce pacjentów i
wyciągała ich mrugających oczyma na otwartą przestrzeń. Najpierw jednego, potem
drugiego, i tak po kolei wyciąga z mgły wszystkich Okresowych. Cała dwudziestka
trzyma ręce w górze, głosując nie tylko za meczem, ale i przeciw Wielkiej Oddziałowej;
przeciwko temu, że chce posłać McMurphy’ego do furiatów, przeciwko temu, co robi, co
mówi, przeciwko temu, że maltretuje ich od lat.
Nikt się nie odzywa. Wszyscy, zarówno pacjenci, jak i personel, są oszołomieni.
Oddziałowa nie rozumie, co się stało; wczoraj, zanim McMurphy spróbował podnieść
konsolę, najwyżej czterech czy pięciu chłopaków gotowych było go poprzeć. Ale kiedy
wreszcie siostra Ratched przerywa milczenie, jej głos nie zdradza zdziwienia.
- Widzę tylko dwadzieścia rąk, panie McMurphy.
- Dwadzieścia? No, czemu nie? Jest nas tu przecież dwudziestu... - Urywa,
zrozumiawszy nagle, o co jej chodzi. - Cholera, wolnego...
- Niestety, wniosek nie przeszedł.
- Cholera, wolnego!
- Na oddziale jest czterdziestu pacjentów, panie McMurphy. Czterdziestu
pacjentów, a tylko dwudziestu z nich głosowało za meczem, podczas gdy regulamin
oddziału można zmienić dopiero za zgodą większości. A więc głosowanie skończone.
W całej świetlicy opuszczają się ręce. Chłopcy wiedzą, że zostali pokonani, i
usiłują się znów pogrążyć w bezpiecznej mgle. McMurphy zrywa się na nogi.
- A niech to szlag trafi! Więc taki chce nam siostra wyciąć numer? Liczyć również
głosy tych staruchów?
- Doktorze, czy nie wyjaśnił pan McMurphy’emu zasad głosowania?
- Niestety, McMurphy, potrzebna jest zgoda większości. Siostra ma rację.

128
Całkowitą rację.
- Zgoda większości, panie McMurphy; tego wymaga konstytucja oddziału.
- A pewnie tę przeklętą konstytucję też można zmienić jedynie większością
głosów. Kurwa, słyszałem o różnych kantach, ale do tego żaden się nie umywa!
- Przykro mi, panie McMurphy, ale regulamin jest regulaminem. Jeśli życzy pan
sobie...
- Więc tak wygląda wasza zasrana demokracja! Kurwa!
- Bardzo się pan denerwuje, panie McMurphy. Prawda, że się bardzo denerwuje,
doktorze? Proszę to dobrze zapamiętać.
- Kobieto, nie zawracaj głowy! Mam prawo się wściekać, gdy ktoś mnie robi w
konia. A tu w konia zrobiono nas wszystkich!
- Panie doktorze, z uwagi na stan pacjenta powinniśmy dziś wcześniej zakończyć
zebranie...
- Czekajcie! Jeszcze moment, dajcie mi pogadać ze staruszkami.
- Głosowanie skończone, panie McMurphy.
- Dajcie mi z nimi pogadać!
Przechodzi na naszą stronę świetlicy. Robi się coraz większy, a twarz płonie mu z
wściekłości. Zanurza rękę we mgle i usiłuje wyciągnąć z niej Ruckly’ego, bo Ruckly jest
najmłodszy.
- Jak tam, kolego? Chcesz zobaczyć mecz? Mistrzostwa w baseballu?
Rozgrywki? Podnieś tylko rękę...
- Pppppppierdolę żonę.
- Dobra, nieważne. A ty, stary, co ty na to? Jak ci tam... Ellis? No więc jak, Ellis,
chcesz obejrzeć mecz w telewizji? Wystarczy, że podniesiesz rękę...
Ręce Ellisa są obie w górze, przybite do ściany, ale trudno to uznać za głos.
- Panie McMurphy, powiedziałam, że głosowanie skończone. Robi pan z siebie
pośmiewisko, nic więcej.
McMurphy nie zwraca uwagi na oddziałową. Przesuwa się dalej wzdłuż rzędu
Chroników.

129
- No, chłopaki, no, tylko jeden głos, niechże któryś podniesie grabę. Pokażcie, że
jeszcze potraficie.
- Jestem zmęczony - mówi Pete i kołysze głową.
- Noc to... Ocean Spokojny. - Pułkownik czyta z ręki i nie ma czasu na nic innego.
- Jeden głos, na miłość boską! Nie rozumiecie, że tylko tak możemy zdobyć
przewagę? Musimy ją zdobyć, bo inaczej leżymy! Czy żaden z was, ciołki, tego nie
kapuje? Przynajmniej na tyle, żeby podnieść rękę? Gabriel? George? Nie? A ty, Wodzu,
może ty?
Stoi nade mną we mgle. Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju?
- Wodzu, w tobie nasza ostatnia nadzieja!
Wielka Oddziałowa składa papiery; pielęgniarki już podniosły się z miejsc.
Wreszcie i ona wstaje z fotela.
- Zebranie zakończone - mówi. - Oczekuję całego personelu za godzinę w pokoju
lekarskim. Jeśli nie ma już więcej...
Już za późno. McMurphy zauroczył moją rękę pierwszego dnia, kiedy ją ściskał, i
teraz nie mam nad nią żadnej władzy. Każdy głupi wie, że to nie ma sensu; z własnej
woli nigdy bym tego nie zrobił. Widzę po oczach oddziałowej, która zaskoczona wpatruje
się we mnie bez słowa, że napytam sobie biedy, ale i tak nie mogę powstrzymać ręki.
McMurphy umocował do niej niewidzialne druty i podnosi ją wolno, wyciąga mnie z mgły
na otwartą przestrzeń, gdzie będę zupełnie bezbronny. Zmusza mnie, ciągnie druty...
Nie. To nieprawda. Sam podniosłem rękę.
McMurphy wydaje okrzyk radości, podrywa mnie z krzesła i wali po plecach.
- Dwadzieścia jeden! Razem z Wodzem mamy dwadzieścia jeden głosów! Do
licha, jeśli to nie większość, to ja jestem prawiczką!
- Hura! - wrzeszczy Cheswick. Inni Okresowi ruszają w moją stronę.
- Zebranie było już zakończone - mówi oddziałowa. Wciąż się uśmiecha, ale gdy
wychodzi ze świetlicy i idzie do dyżurki, kark ma czerwony i nabrzmiały, jakby zaraz
miała wybuchnąć.
Mimo to nie wybucha; jeszcze nie teraz, a dopiero prawie godzinę później. Tam za

130
szybą uśmiech ma krzywy i dziwaczny, jakiego dotąd jeszcze nikt nie widział. Nic tylko
siedzi. Widzę jej ramiona podnoszące się i opadające przy każdym oddechu.
McMurphy spogląda na zegar i mówi, że już czas na mecz. Wraz z kilkoma
Okresowymi klęczy przy zbiorniku z wodą pitną i szoruje listwę przy posadzce. Ja już po
raz dziesiąty tego dnia wymiatam schowek. Scanlon i Harding jeżdżą po korytarzu fro-
terką - na świeżo woskowanej posadzce powstają lśniące ósemki. McMurphy powtarza,
że zaraz zacznie się mecz, po czym podnosi się z klęczek, a ścierkę zostawia na
podłodze. Nikt inny nie przerywa pracy. Mijając szybę, zza której oddziałowa mierzy go
gniewnym wzrokiem, McMurphy uśmiecha się szeroko, jakby wiedział, że teraz rozłoży ją
na łopatki. Puszcza do niej oko spod daszka czapki, na co oddziałowa podrywa
gwałtownie głowę.
Wszyscy robią swoje, ale ukradkiem obserwują McMurphy’ego, który przysuwa
sobie fotel, włącza telewizor i siada przed nim. Na ekranie pojawia się boisko
baseballowe, a na jego tle śpiewająca papuga, która reklamuje żyletki. McMurphy wstaje,
nastawia głośniej telewizor, żeby zagłuszyć muzykę płynącą z megafonu na suficie,
przysuwa sobie krzesło, na którym - rozsiadłszy się wygodnie w fotelu - kładzie
skrzyżowane nogi, a następnie zapala papierosa. Drapie się po brzuchu i ziewa.
- Fajno jest! Przydałaby mi się jeszcze tylko puszka piwa i gorąca kiełbaska.
Widzimy, że twarz oddziałowej czerwienieje, a usta drgają jej nerwowo. Rozgląda
się szybko i spostrzega, że wszyscy ją obserwują, ciekawi, co zrobi - nawet czarni i
pielęgniarki spozierają na nią z ukosa, przypatrują się jej też stażyści schodzący się na
spotkanie personelu. Zaciska mocno usta. Spogląda na McMurphy’ego i czeka, aż
piosenka reklamowa dobiegnie końca: wtedy wstaje, podchodzi do stalowych drzwi z
tablicą rozdzielczą, przekręca wyłącznik i gasi obraz. Na szarym ekranie pozostaje tylko
mały świetlisty punkcik podobny do oka, wycelowany w siedzącego naprzeciwko
McMurphy’ego.
Ale to jasne ślepie nie przeszkadza mu wcale. McMurphy zachowuje się tak,
jakby w ogóle nie zauważył, że zgasł telewizor; wkłada w zęby zapalonego papierosa,
nasuwa czapkę głęboko na rude kędziory i odchyla głowę, żeby daszek nie zasłaniał mu

131
pola widzenia.
Siedzi tak, z rękami pod głową, z nogami na krześle, pali papierosa i wpatruje się
w ekran.
Oddziałowa nie może tego dłużej znieść - podchodzi do drzwi dyżurki i woła do
McMurphy’ego, żeby pomógł pozostałym pacjentom w sprzątaniu. Nie zwraca na nią
uwagi.
- Powiedziałam, panie McMurphy, że ma pan wrócić do pracy! - Głos ma piskliwy
jak piła elektryczna wrzynająca się w sosnę. - Panie McMurphy, ostrzegam pana!
Wszyscy przerywają pracę. Oddziałowa rozgląda się, a potem robi krok w stronę
McMurphy’ego.
- Zdaje pan sobie sprawę, że przebywa pan tu na przymusowym leczeniu.
Decyzja jest w moich... w naszych... rękach! - Podnosi pięść, czerwonopomarańczowe
paznokcie wpijają się jej w dłoń. - Pański los jest w naszych...
Harding gasi froterkę, zostawia ją na korytarzu, przysuwa sobie fotel, siada obok
McMurphy’ego i również zapala papierosa.
- Panie Harding! Ma pan teraz sprzątać!
Przychodzi mi do głowy, że głos oddziałowej brzmi, jakby piła trafiła na gwóźdź;
skojarzenie to wydaje mi się tak zabawne, że o mało nie parskam śmiechem.
- Panie Harding!
Z kolei Cheswick przestaje sprzątać i przysuwa sobie fotel, następnie Billy, po nim
zaś Scanlon, potem Fredrickson i Sefelt, a w końcu wszyscy rzucamy zmywaki, szczotki,
ścierki i siadamy w świetlicy.
- Co wy sobie... Przestańcie. Przestańcie!
Siedzimy w rzędach przed zgaszonym telewizorem, wpatrzeni w szary ekran,
udając, że widzimy mecz wyraźnie jak na dłoni, a za nami oddziałowa szaleje i
wrzeszczy.
Gdyby ktoś wszedł wtedy do świetlicy i zobaczył dorosłych facetów
obserwujących pusty ekran, a za nimi rozwścieczoną pięćdziesięcioletnią kobietę
krzyczącą o posłuszeństwie, porządku i karach, pomyślałby, że ma przed sobą bandę

132
kompletnych wariatów.

133
CZĘŚĆ II

Kątem oka widzę w dyżurce kołyszącą się nad biurkiem białą, porcelanową twarz
oddziałowej - marszczy się, odkształca, a oddziałowa daremnie stara się nad nią
zapanować. Pozostali pacjenci też spoglądają dyskretnie w stronę dyżurki. Niby wciąż
obserwują pusty ekran, ale - podobnie jak ja - co rusz zerkają na Wielką Oddziałową. Po
raz pierwszy role zostały odwrócone; nareszcie ona poznaje na własnej skórze, co to
znaczy być na widoku, kiedy człowiek najbardziej na świecie pragnie się odgrodzić
nieprzeniknioną zasłoną od ciekawskich spojrzeń, a tymczasem nie ma od nich ucieczki.
Stażyści, czarni i pielęgniarki też obserwują oddziałową, czekając, kiedy pójdzie
do pokoju lekarskiego na zebranie, które sama zwołała, i zastanawiają się, jak się
zachowa teraz, gdy już wiadomo, że ją też można wyprowadzić z równowagi. Oddzia-
łowa czuje ich spojrzenia, ale nie rusza się z miejsca, nawet kiedy bez niej wychodzą na
korytarz. Maszyny w ścianach przerwały pracę, jak gdyby też czekały, kiedy oddziałowa
wstanie od biurka.
Nigdzie nie ma mgły.
Nagle przypominam sobie, że powinienem sprzątnąć pokój lekarski. Zawsze, od
wielu lat, zamiatam go właśnie w trakcie zebrań personelu. Ale teraz za bardzo się boję,
żeby wstać z fotela. Pozwalali mi tam sprzątać w przekonaniu, że jestem głuchy; czy się
nie zorientowali, że to udawanie, kiedy na ich oczach usłuchałem McMurphy’ego i
podniosłem rękę? Czy się nie domyślili, że przez cały czas słuch miałem w porządku i
znam wszystkie tajemnice przeznaczone wyłącznie dla ich uszu? Co ze mną zrobią w
pokoju lekarskim, jeśli odgadli prawdę?
Jednakże spodziewają się, że przyjdę. A jeśli mnie nie będzie, czy to ich nie
upewni, że wszystko słyszę, czy - chytrzejsi ode mnie - nie pomyślą: Widzicie? Nie
przyszedł sprzątać, to najlepszy dowód! Wiadomo, co należy zrobić...
Dopiero teraz uzmysławiam sobie, na jakie straszliwe niebezpieczeństwo się
naraziliśmy, pozwalając McMurphy’emu wyciągnąć nas z mgły.

134
Przy drzwiach stoi oparty o ścianę czarny z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Oblizuje wargi i obserwuje nas siedzących przed telewizorem - czubek różowego języka
biega mu tam i z powrotem. Oczy biegają podobnie jak język, aż wreszcie zatrzymują się
na mnie. Widzę, że unosi błoniaste powieki. Przygląda mi się długo i pewnie się
zastanawia nad moim zachowaniem na zebraniu. Potem odpycha się gwałtownie od
ściany, idzie do schowka na szczotki, wyjmuje kubeł mydlin i gąbkę, po czym podchodzi
do mnie, zgina mi rękę w łokciu i zawiesza na niej wiadro jak kociołek na żelaznym
drążku nad ogniskiem.
- No, Wodzu - mówi. - Wstawaj i bierz się do roboty!
Nie ruszam się. Kubeł kołysze mi się na ręce. Nie daję poznać, że słyszałem
czarnego. Chciał mnie sprawdzić. Jeszcze raz mówi, żebym wstał, a ponieważ nie
reaguję, podnosi z westchnieniem oczy, chwyta mnie za kołnierz i ciągnie do góry -
wtedy wstaję. Wpycha mi do kieszeni gąbkę i wskazuje palcem w stronę pokoju
lekarskiego, więc wychodzę ze świetlicy.
Idę korytarzem, gdy wtem - szast-prast - wyprzedza mnie Wielka Oddziałowa
sunąca w swoim dawnym szybkim tempie, znów opanowana i potężna, po czym skręca
do pokoju lekarskiego. Ta jej nagła odmiana wydaje mi się dziwna.
Sam na korytarzu, spostrzegam, że wszystko jest wyraźne - nigdzie ani śladu
mgły. Czuć natomiast zimny powiew pozostawiony przez oddziałową, a w białych
jarzeniówkach na suficie pulsuje zamarznięte światło - wyglądają jak lśniące sople lodu
albo jak oszronione rury w lodówce, specjalnie spreparowane, żeby iskrzyły się bielą.
Ciągną się przez cały korytarz aż do drzwi, za którymi przed chwilą znikła oddziałowa -
są to ciężkie stalowe drzwi, podobne do drzwi wstrząsówki w głównym budynku, tyle że z
numerem i oszklonym judaszem, przez który personel może zobaczyć, kto puka. Z bliska
widzę, że przez ten otworek wydobywa się zielony blask, gorzki jak żółć. Oznacza to, że
ma się zacząć zebranie; nim minie jego połowa, zielona wydzielina pokryje ściany i okna
- będę musiał ją zbierać gąbką i wyciskać do wiadra, a później szorować nią muszle
klozetowe.
Sprzątanie pokoju lekarskiego jest zawsze nieprzyjemne. Nikt nie uwierzy, co

135
musiałem tu sprzątać, jakie okropieństwa; jady wydzielane prosto z porów i przesycające
powietrze kwasy dość silne, żeby rozpuścić człowieka. Sam to widziałem.
Byłem na zebraniach, w czasie których nogi stołów trzęsły się i gięły, krzesła
zmieniały kształt, ściany tarły się o siebie tak długo, że z pokoju można by wyżymać pot.
Byłem na zebraniach, w czasie których obradujący tyle mówili o jakimś pacjencie, że
wreszcie materializował się przed nimi na stoliku, zupełnie nagi i bezbronny wobec ich
piekielnych zabiegów; kiedy z nim kończyli, cały był uwalany w cuchnących odchodach.
Dlatego wpuszczają mnie na zebrania, że wszystko zostaje ubabrane i ktoś musi
posprzątać, a ponieważ pokój lekarski otwarty jest tylko w trakcie zebrań, musi to być
ktoś, kto nie rozpowie, co się tu dzieje. Czyli właśnie ja. Już od tylu lat zmywam,
zamiatam i odkurzam ten pokój, podobnie jak szorowałem ten w poprzednim,
drewnianym szpitalu, że personel nawet mnie nie zauważa; spełniam swoje czynności, a
oni patrzą na mnie, w ogóle mnie nie widząc - gdybym się nie zjawił, spostrzegliby tylko
brak gąbki i wiadra przemieszczających się samoistnie w powietrzu.
Kiedy jednak tym razem pukam do drzwi, Wielka Oddziałowa przypatruje mi się
bacznie przez judasza i dopiero po chwili wpuszcza mnie do środka. Jej twarz znów
przybrała dawny wyraz, jeszcze bardziej władczy niż kiedykolwiek. Pozostali jak zwykle
słodzą kawę albo częstują się papierosami, ale atmosfera w pokoju jest napięta.
Najpierw myślę, że to przeze mnie. A potem widzę, że Wielka Oddziałowa dotąd nie
usiadła i nawet nie nalała sobie kawy.
Świdruje mnie oczami, kiedy ją mijam, po czym zamyka drzwi na zasuwę,
odwraca się szybko i dalej mierzy mnie wzrokiem. Wiem, że coś podejrzewa. Sądziłem,
że będzie zbyt roztrzęsiona starciem z McMurphym, żeby zawracać sobie mną głowę,
lecz bynajmniej nie jest zdenerwowana, a zupełnie spokojna. Zastanawia się, jakim
cudem pan Bromden usłyszał, że Okresowy McMurphy prosi go, by podniósł rękę.
Zastanawia się, skąd wiedział, o co chodzi, kiedy odłożył szczotkę i usiadł z Okresowymi
przed telewizorem. Żaden inny Chronik tego nie uczynił. Zastanawia się, czy
przypadkiem nie należy zainteresować się bliżej panem Wodzem Bromdenem.
Odwracam się do niej plecami i zaczynam szorować podłogę w kącie. Unoszę

136
pokrytą zielonkawym szlamem gąbkę wysoko nad głowę, żeby wszyscy widzieli, jak
ciężko pracuję; potem znów się nachylam i szoruję ze wszystkich sił. Ale choć tak się
przykładam do pracy i staram nie dać w żaden sposób poznać, że czuję na sobie wzrok
oddziałowej, ona nadal stoi przy drzwiach i wwierca mi się ślepiami w czaszkę - lada
moment przebije się przez kość! Jeśli natychmiast nie oderwie ode mnie oczu, poddam
się, zacznę krzyczeć i wyjawię wszystko!
Nagle siostra Ratched zdaje sobie sprawę, że spojrzenia całego personelu
skierowane są na nią. Podczas gdy ona zastanawia się nade mną, oni zastanawiają się
nad nią i nad tym, co zamierza zrobić z tym rudzielcem w świetlicy. Przypatrują się jej,
ciekawi, co powie, a pomylony Indianin tkwiący na czworakach w kącie nic ich nie
obchodzi. Czekają na nią, więc wreszcie odrywa ode mnie wzrok, odchodzi od drzwi,
nalewa sobie kawę, siada, wsypuje cukier i miesza tak ostrożnie, że łyżeczka ani razu
nie dzwoni o filiżankę.
To lekarz otwiera zebranie.
- No więc jak, proszę państwa, możemy zaczynać?
Uśmiecha się do stażystów sączących wolno kawę. Usiłuje nie patrzeć na Wielką
Oddziałową, która milczy jak grób, co sprawia, że lekarz zaczyna się denerwować i
wiercić na krześle. Wyszarpuje z kieszonki i wkłada binokle, żeby zerknąć na zegarek,
po czym - nakręcając go - oświadcza:
- Kwadrans po. Już dawno powinniśmy byli zacząć. Otóż, jak państwu wiadomo,
dzisiejsze zebranie zostało zwołane na życzenie siostry Ratched. Siostra zadzwoniła do
mnie przed zebraniem grupy terapeutycznej i powiedziała, że jej zdaniem McMurphy
zagraża porządkowi na oddziale. Doskonała intuicja, zważywszy, co się wydarzyło przed
kilkoma minutami, prawda?
Przestaje nakręcać zegarek, bo sprężyna jest już zwinięta tak ciasno, że gdyby
jeszcze choć odrobinę przekręcił śrubkę, mechanizm wysadziłby tarczę i rozsypał się po
całym pokoju, toteż lekarz tylko się uśmiecha wpatrzony we wskazówki i czeka, bębniąc
w wierzch dłoni krótkimi różowymi palcami. Zwykle oddziałowa mniej więcej w tym czasie
przejmuje kierowanie zebraniem, ale tym razem siedzi bez słowa.

137
- Po tym, co się stało - ciągnie więc lekarz - zapewne nikt nie powie, że mamy do
czynienia ze zwyczajnym pacjentem. To chyba jasne. I jest ewidentne, że zagraża
porządkowi. Więc... hm... wydaje mi się, że powinniśmy się zastanowić, co należy
przedsięwziąć. Oddziałowa po to zwołała zebranie - proszę sprostować, jeśli się mylę,
siostro Ratched - żebyśmy omówili zaistniałą sytuację i podjęli jednomyślną decyzję w
sprawie pana McMurphy’ego, prawda?
Spogląda błagalnie na oddziałową, ale ona wciąż milczy. Zadarła głowę, wpatruje
się w sufit - sprawdza pewnie, czy jest czysty - i zachowuje się tak, jakby w ogóle nie
słyszała lekarza.
Doktor Spivey zwraca się więc do stażystów siedzących w szeregu na końcu
pokoju: wszyscy mają tę samą nogę założoną na drugą i trzymają filiżanki na tym samym
kolanie.
- Jak tam, panowie, zdaję sobie sprawę, że mieliście za mało czasu, żeby
postawić ostateczną diagnozę, ale widzieliście zachowanie pacjenta. Co o nim sądzicie?
Stażyści podrywają głowy. Bardzo chytrze przekazał im pałeczkę. Spoglądają na
Wielką Oddziałową. W ciągu kilku krótkich minut udało się jej odzyskać całą dawną moc.
Siedząc i uśmiechając się w stronę sufitu, nie odzywając się ani słowem, znów
zawładnęła oddziałem i wszyscy wiedzą, że to z nią należy się liczyć. Ten, który jej
podpadnie, będzie kończył staż na odwykówce w Portland. Zaczynają się wiercić równie
niespokojnie jak lekarz.
- Rzeczywiście zagraża porządkowi. - Pierwszy młodzik woli być ostrożny.
Wszyscy trzej stażyści popijają kawę i zastanawiają się nad tym, co powiedział.
Następny mówi:
- Może stanowić zagrożenie dla otoczenia.
- Słusznie, słusznie - przytakuje lekarz.
Młodzik sądzi, że jest na właściwym tropie, i ciągnie dalej:
- Nawet poważne zagrożenie - dodaje, przesuwając się na brzeg krzesła. -
Musimy przecież pamiętać, że dopuszczał się aktów przemocy wyłącznie po to, aby
zamienić pobyt na farmie penitencjarnej na pobyt w stosunkowo luksusowych warunkach

138
szpitalnych.
- Świadomie dopuszczał się aktów przemocy - wtrąca pierwszy.
Trzeci natomiast mamrocze pod nosem:
- Oczywiście właśnie to może dowodzić, że pacjent jest tylko chytrym oszustem,
zupełnie zdrowym na umyśle.
I zerka na oddziałową, żeby zobaczyć, jak zareaguje, ona jednak wciąż siedzi bez
ruchu i nic nie daje po sobie poznać. Za to reszta personelu spogląda na niego gniewnie,
jakby powiedział coś wyjątkowo nieprzyzwoitego. Widzi, że się wygłupił, i usiłuje obrócić
wszystko w żart, dodając z chichotem: “Nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra”, ale
jest już za późno. Pierwszy stażysta odstawia filiżankę, wyciąga z kieszeni fajkę o
główce wielkiej jak pięść i rozpoczyna atak.
- Szczerze mówiąc, Alvin - rzecze do trzeciego - zawiodłem się na tobie. Nie
trzeba znać historii choroby pacjenta McMurphy’ego, wystarczy samo jego zachowanie
na oddziale, żeby widzieć, jak absurdalna jest twoja sugestia. To człowiek nie tylko
bardzo poważnie chory, ale moim zdaniem również potencjalnie groźny dla otoczenia.
Wydaje mi się, że podobnymi podejrzeniami kierowała się siostra Ratched, zwołując
dzisiejsze zebranie. Nie rozpoznajesz typowych cech psychopatycznych? Nigdy nie
zetknąłem się z bardziej oczywistym przypadkiem. Ten człowiek to Napoleon, Dżyngis-
chan, Attyla.
Do dyskusji włącza się następny stażysta. Pamięta, że siostra Ratched pragnęła
wysłać McMurphy’ego na oddział dla furiatów.
- Robert ma rację, Alvin. Czyżbyś nie widział, jak McMurphy się dziś zachowywał?
Po odrzuceniu jego projektu natychmiast zerwał się z fotela, gotów do użycia siły. Czy
mógłby nam pan przypomnieć, doktorze, co wiemy na temat jego awanturniczych
skłonności?
- Z akt wynika, że pacjent ma lekceważący stosunek do dyscypliny i przełożonych
- mówi lekarz.
- Właśnie, Alvin. McMurphy niezliczoną ilość razy demonstrował wrogość wobec
autorytetów; w szkole, w wojsku, nawet w więzieniu! Sądzę, że jego zachowanie po

139
dzisiejszej awanturze z głosowaniem jest doskonałą zapowiedzią tego, czego możemy
oczekiwać po nim w przyszłości.
Urywa i marszcząc brwi zagląda do fajki, po czym bierze ją do ust, a następnie
przykłada zapałkę i z głośnym cmoknięciem wciąga płomień do środka. Zapaliwszy fajkę
zerka ukradkiem na Wielką Oddziałową zza chmury żółtego dymu - chyba uważa jej
milczenie za poparcie, bo znów zaczyna mówić, z jeszcze większym ożywieniem i
pewnością siebie.
- Alvin, zastanów się chwilę - radzi, wydmuchując kłaczki dymu. - Wyobraź sobie,
co się może stać, kiedy będziesz sam na sam z panem McMurphym podczas terapii
indywidualnej. Wyobraź sobie, że poruszasz ważne, choć bolesne dla niego sprawy, a on
nagle dochodzi do wniosku, że ma już, jak by to ujął, “po uszy twojego wścibstwa”!
Tłumaczysz mu, że to dla jego dobra, a on ci odpowiada, żebyś go pocałował gdzieś;
mówisz mu więc, oczywiście autorytatywnym tonem, żeby się uspokoił, a wtedy on rzuca
się na ciebie przez biurko - wściekły, rudy psychopata, irlandzkiego pochodzenia,
dziewięćdziesiąt pięć kilo żywej wagi! Czy ty albo w ogóle którykolwiek z nas czuje się na
siłach poradzić sobie z panem McMurphym w takiej sytuacji?
Wkłada ogromną faję do kącika ust, rozpościera palce na kolanach i czeka.
Wszyscy przypominają sobie grube czerwone ręce McMurphy’ego, pokryte bliznami
dłonie i kark sterczący z podkoszulka niby rdzawy klin. Stażysta imieniem Alvin aż zbladł
na tę myśl, zupełnie jakby jasny dym wydmuchiwany przez jego koleżkę osiadł mu na
twarzy.
- Uważa pan więc, że należy odesłać go na oddział dla furiatów? - pyta lekarz.
- Przynajmniej nikomu by nie zagrażał - mówi fajczarz i przymyka oczy.
- Wycofuję moje poprzednie oświadczenie i przychylam się do zdania Roberta -
oznajmia Alvin. - Choćby z obawy o własną skórę.
Pozostali wybuchają śmiechem. Są teraz znacznie spokojniejsi, pewni, że
zaproponowali to, czego oczekiwała od nich oddziałowa, i opijają kawą załatwienie
sprawy. Jedynie Robert nie sięga po filiżankę, gdyż ma pełne ręce roboty z fajką, która
wciąż mu gaśnie - stażysta zużywa dziesiątki zapałek, ssie, pyka i cmoka ustami. Kiedy

140
wreszcie fajka znów pali mu się równo, oświadcza z niejaką dumą:
- Nie ma rady, naszego rudzielca czeka przeprowadzka na piętro. Wiecie, co mi
przyszło do głowy, kiedy go obserwowałem przez te kilka dni?
- Reakcja schizofreniczna? - pyta Alvin.
Fajka potrząsa głową.
- Homoseksualizm ukryty z formowaniem reakcji przeciwnych?
Fajka potrząsa głową i przymyka oczy.
- Nie - stwierdza i uśmiecha się do zebranych. - Negatywny kompleks Edypa.
Pozostali mu gratulują.
- Tak, wiele za tym przemawia - dodaje Fajka. - Ale bez względu na ostateczną
diagnozę musimy pamiętać o jednym: mamy do czynienia z niezwykłym osobnikiem.
- Bardzo się pan myli, panie Gideon.
To Wielka Oddziałowa.
Głowy obecnych zwracają się w jej stronę - moja również, ale opamiętuję się w
porę i udaję, że poruszyłem głową, bo dostrzegłem na ścianie plamę. Wszyscy są
kompletnie zdezorientowani. Byli pewni, że proponują to, czego pragnęła i z czym sama
zamierzała wystąpić. Ja też tak myślałem. Widziałem, jak posyłała do furiatów facetów o
połowę mniejszych niż McMurphy, i to tylko dlatego, że mogliby na kogoś splunąć;
natomiast teraz ma przeciwko sobie chłopa wielkiego jak dąb, który już raz dał w kość jej
i całemu personelowi i którego wcześniej po południu sama chciała się pozbyć, a tu
nagle zmienia zdanie.
- Nie. Nie zgadzam się. Bynajmniej. - Uśmiecha się do zebranych. - Uważam, że
nie należy odsyłać McMurphy’ego na oddział furiatów; jest to najprostsze rozwiązanie,
ale polegające wyłącznie na przerzuceniu kłopotu na kogo innego. Ponadto wcale nie
sądzę, że mamy do czynienia z człowiekiem wyjątkowym, jakimś superpsychopatą.
Robi pauzę, nikt jednak nie zamierza się z nią spierać. Oddziałowa po raz
pierwszy pociąga łyk kawy; kiedy odejmuje filiżankę od ust, pozostaje na niej
czerwonopomarańczowy ślad. Wpatruję się w niego wbrew sobie: niemożliwe, żeby
oddziałowa używała szminki tej barwy! Brzeg filiżanki musiał zmienić kolor pod wpływem

141
ciepła - zapewne dotyk warg oddziałowej rozgrzał go do czerwoności.
- Przyznaję, że kiedy zdałam sobie sprawę z awanturniczych skłonności pana
McMurphy’ego, też pomyślałam, iż należy go koniecznie przenieść na oddział furiatów.
Ale według mnie jest już na to za późno. Czy usunięcie go naprawi szkody wyrządzone
na naszym oddziale? Moim zdaniem nie, zwłaszcza po tym, co się dziś wydarzyło.
Jestem pewna, że gdybyśmy teraz wysłali go do furiatów, zrobilibyśmy akurat to, czego
spodziewają się po nas pacjenci. W ich oczach McMurphy uchodziłby za męczennika. I
nigdy nie mieliby okazji się przekonać, że bynajmniej nie jest on - jak go pan określił,
panie Gideon - niezwykłym osobnikiem.
Pociąga jeszcze łyk kawy, a następnie stawia filiżankę na stoliku ze stukotem,
który brzmi jak uderzenie sędziowskiego młotka - trzej stażyści prostują się natychmiast.
- Nie. Daleko mu do tego. Jest tylko człowiekiem i jak każdy człowiek ulega
lękom, strachom, bywa tchórzliwy. Przeczucie mi mówi, że wkrótce się o tym
przekonamy, a razem z nami również wszyscy pacjenci. Jestem pewna, że jeśli go tu
zatrzymamy, nasz rudy bohater po kilku dniach spokornieje, przestanie się buntować i -
oddziałowa uśmiecha się do swoich myśli - ukaże pacjentom swoje prawdziwe oblicze.
Straci ich szacunek, kiedy się przekonają, że jest zwykłym chwalipiętą i pieniaczem,
który chętnie wchodzi na mównicę i podburza innych, jak to nieraz robił pan Cheswick,
ale czym prędzej się wycofuje, gdy tylko jemu zaczyna coś zagrażać.
- Pacjent McMurphy - młodzik z fajką uważa, że powinien bronić swojego
stanowiska, aby przynajmniej częściowo zachować twarz - nie wygląda mi na tchórza.
Oczekuję, że oddziałowa wpadnie w furię, ale nic podobnego się nie dzieje;
spogląda tylko na stażystę, jakby mówiła: “Poczekamy, zobaczymy”, i odpowiada:
- Wcale nie nazwałam go tchórzem, panie Gideon. Ale pan McMurphy bardzo
kogoś kocha. Jako psychopata za bardzo miłuje niejakiego Randle’a Patricka
McMurphy’ego, żeby niepotrzebnie narażać go na niebezpieczeństwo. - Oddziałowa
obdarza stażystę tak lodowatym uśmiechem, że fajka gaśnie mu na dobre. - Wystarczy
trochę poczekać, a nasz bohater - jak to mówią młodzi? - spuści z tonu, tak?
- Ależ to może się ciągnąć tygodniami... - protestuje stażysta.

142
- Mamy tygodnie - odpowiada, wstając, oddziałowa, po raz pierwszy tak
zadowolona z siebie, odkąd tydzień temu przybył tu McMurphy i zaczęła się jej udręka. -
Mamy tygodnie, miesiące, a nawet lata, jeśli zajdzie potrzeba. Proszę pamiętać, pan
McMurphy jest tu na przymusowym leczeniu i długość jego pobytu zależy wyłącznie od
naszego uznania. A teraz, jeśli nie ma więcej spraw...

Przez pewien czas niepokoiłem się tym, że Wielka Oddziałowa była tak pewna
siebie na zebraniu personelu, ale McMurphy w dalszym ciągu nic sobie z niej nie robił.
Przez sobotę, niedzielę oraz cały następny tydzień dokuczał jej i czarnym, ile wlezie, a
pacjenci nie posiadali się ze szczęścia. Wygrał zakład, bo zalazł babie za skórę, jak
obiecał, ale choć zgarnął forsę, nie zmienił postępowania; nadal krzyczał na całe gardło,
ganiając po korytarzu, śmiał się z czarnych i przeszkadzał całemu personelowi, a raz
nawet podszedł do Wielkiej Oddziałowej i zapytał, czy byłaby łaskawa podać mu
dokładnie, co do centymetra, wymiary swoich wielkich cyców, które stara się
bezskutecznie ukryć. Minęła go, ignorując zupełnie tak samo, jak ignoruje te przerośnięte
insygnia kobiecości przypięte jej przez naturę, udając, że jest ponad nim, ponad seksem,
że jest wyższa ponad wszystko, co słabe i cielesne.
Kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń podział zajęć i McMurphy zobaczył, że
wyznaczyła mu sprzątanie toalety, zapukał do jej szyby i podziękował za ten zaszczyt,
dodając, że będzie o niej myślał, szorując pisuary. Odparła, że to zbyteczne: wystarczy,
jeśli się będzie dobrze wywiązywał z obowiązków i kropka.
Ale on przejeżdżał każdą muszlę klozetową tylko dwa razy szczotką, śpiewając ile
tchu w rytm jej ruchów, wsypywał trochę proszku dezynfekującego i już było po
wszystkim.
- Bez przesady - rzekł czarnemu, gdy ten chciał go złajać, że się nie przykłada. -
Może dla niektórych rzeczywiście są nie dość czyste, ale ja osobiście zamierzam do nich
szczać, a nie jeść z nich obiad.
Wreszcie Wielka Oddziałowa uległa prośbom roztrzęsionego sanitariusza i sama
przyszła na inspekcję; posługując się puderniczką z lusterkiem zaglądała pod brzegi

143
muszli klozetowych.
Obejrzała wszystkie po kolei, potrząsając głową i powtarzając:
- To skandal... skandal...
McMurphy chodził za nią krok w krok i uśmiechając się pod nosem, powtarzał w
odpowiedzi:
- Nie, to muszla klozetowa... muszla klozetowa.
Ale oddziałowa nie traciła panowania nad sobą - widać było, że znów bez trudu
trzyma nerwy na wodzy. Zamiast wybuchnąć, wciąż go strofowała, stosując tę samą
powolną, cierpliwą i straszną presję, pod którą uginaliśmy się wszyscy; McMurphy jednak
tylko zwieszał głowę jak dzieciak przed nauczycielką, przydeptywał czubkiem jednego
buta drugi i mówił:
- Staram się i staram, psze pani, ale chyba nie nadaję się na sraczowego.
Raz napisał coś na skrawku papieru - dziwnym pismem, jakby w obcym alfabecie
- i przyczepił gumą do żucia pod krawędzią muszli: oddziałowa aż podskoczyła, kiedy
przybliżyła lusterko i przeczytała w nim, co napisał McMurphy, a lusterko wysunęło się jej
z dłoni i wpadło do klozetu. Nie dała się jednak zirytować. Opanowanie było wyryte na jej
lalkowatej, lalkowato uśmiechniętej twarzy. Oddziałowa podniosła się znad muszli,
przeszyła rudzielca spojrzeniem, od którego tynk o mało nie posypał się ze ścian, i
powiedziała, że jego zadaniem jest czyścić klozety, a nie świnić w nich jeszcze
bardziej.
Prawdę mówiąc, niewiele czyszczenia odchodziło w tym czasie na oddziale. Gdy
tylko zbliżało się popołudnie i pora przeznaczona na sprzątanie, zaczynały się również
mecze baseballowe, a wtedy wszyscy ustawiali fotele przed telewizorem i siedzieli w nich
aż do kolacji. Nie przeszkadzało nam, że oddziałowa odcina prąd i mamy przed sobą
tylko pusty szary ekran, bo McMurphy potrafił zabawiać nas całymi godzinami, opowia-
dając przeróżne historie o tym, jak niegdyś w ciągu miesiąca zarobił przy zwózce drewna
tysiąc dolarów, a potem stracił wszystko do pewnego Kanadyjczyka, który był lepszy od
niego w rzucaniu siekierą do celu, albo o tym, jak on i kumpel przekonali jednego faceta,
żeby na rodeo w Albany dosiadł byka z zawiązanymi oczami: “Znaczy się nie byk, a ten

144
facet miał mieć zawiązane oczy”. Wmówili w niego, że wtedy nie będzie mu się kręciło w
głowie, kiedy byk zacznie biegać w kółko, a gdy już przewiązali mu chustką oczy,
posadzili go na byku twarzą do ogona. McMurphy opowiadał tę historię kilkakrotnie - za
każdym razem bił się czapką po udzie i śmiał do rozpuku.
- Z zawiązanymi oczami i w dodatku tyłem... I niech mnie kule biją, jeśli facet nie
utrzymał się najdłużej i nie zdobył nagrody! Byłem drugi: gdyby byk zrzucił tego frajera,
dostałaby mi się całkiem pokaźna sumka. Przysięgam, że jeśli będę chciał powtórzyć ten
numer, to zawiążę oczy bykowi!
Walił się po nodze, odrzucał głowę i zanosił się śmiechem, dźgając kciukiem w
żebra najbliższego pacjenta, starając się pobudzić go do wesołości.
W ciągu tego tygodnia nieraz się zdarzało, że słysząc donośny śmiech
McMurphy’ego i widząc, jak drapie się po brzuchu, przeciąga, ziewa i odchyliwszy głowę
mruga do faceta, z którym dowcipkuje - a wszystko to przychodziło mu nie mniej natural-
nie niż oddychanie - przestawałem się martwić Wielką Oddziałową i stojącym za nią
Kombinatem. Wydawało mi się, że będąc taki, jaki jest, McMurphy jest zbyt twardy, żeby
się ugiąć, jak tego oczekuje oddziałowa. Wyobrażałem sobie, że może rzeczywiście jest
nadzwyczajnym człowiekiem. Po prostu jest sobą i basta. I może właśnie temu
zawdzięcza swoją siłę. Skoro Kombinatowi przez tyle lat nie udało się go poskromić,
czemu miałoby się udać oddziałowej, i to jeszcze - jak sądzi - w kilka tygodni? McMurphy
się nie ugnie, nie da się przerobić.
Później, schowawszy się w toalecie przed czarnymi, oglądałem się w lustrze i
rozmyślałem nad tym, jak szalenie trudno jest być sobą. Widziałem w lustrze swoją
śniadą, surową twarz, szerokie kości policzkowe - tak wydatne, jakby mięso pod nimi
wyrąbano siekierą - czarne oczy, surowe i groźne niczym oczy taty lub oczy groźnych,
bezlitosnych Indian pokazywanych w telewizji, i myślałem sobie: to nie ja, to nie moja
twarz. Nie byłem sobą, kiedy starałem się z nią utożsamić. Nie, nie byłem - dopa-
sowywałem tylko zachowanie do wyglądu, robiłem to, czego po mnie oczekiwali. Ale
chyba nigdy nie byłem sobą. Jak to się udaje McMurphy’emu?
Postrzegałem go teraz inaczej, niż kiedy się tu zjawił, zaczynałem rozumieć, że

145
grube ręce, rude baki, złamany nos i łobuzerski uśmiech to jeszcze nie koniec. Potrafił
robić rzeczy nie pasujące ani do jego twarzy, ani do jego rąk, jak na przykład malować
obrazki na terapii zajęciowej prawdziwymi farbami na czystym papierze - a nie na takim z
gotowym rysunkiem, który należy tylko pokolorować według instrukcji - albo kreślić listy
pięknym, zamaszystym pismem. Jak to możliwe, żeby facet o jego wyglądzie potrafił
malować obrazki, pięknie pisać albo denerwować się i martwić po otrzymaniu listu, jak to
raz się zdarzyło? Mógłbym tego oczekiwać po Billym lub Hardingu. Ręce Hardinga
wyglądały tak, jakby umiały posługiwać się pędzlem, choć Harding nigdy nie malował;
poskramiał swoje ręce i zmuszał je, żeby piłowały deski i zbijały z nich psie budy. McMur-
phy był inny. Nie pozwolił, żeby wygląd narzucił mu styl życia; podobnie nie dał
Kombinatowi, by obrobił go jak drewniany kołek i wpasował w określony otwór.
Wiele rzeczy postrzegałem teraz inaczej. Pewnie umieszczona w ścianie
mgielnica zepsuła się podczas piątkowego zebrania, kiedy nastawili ją na pełny
regulator, i obecnie mgła ani gazy nie utrudniały mi widoczności. Po raz pierwszy od lat
widziałem ludzi bez czarnej obwódki, która dotąd otaczała ich sylwetki, a pewnej nocy
udało mi się nawet wyjrzeć przez okno.
Jak już mówiłem, zwykle przed zagonieniem mnie do łóżka personel dawał mi
proszek, po którym natychmiast traciłem przytomność i nie odzyskiwałem jej aż do rana.
Jeśli dawka była za mała i budziłem się wcześniej, oczy miałem sklejone, sypialnię
wypełniał dym, a obciążone do granic wytrzymałości druty w ścianach gięły się i iskrzyły,
nasycając powietrze wonią śmierci i nienawiści - nie mogąc tego znieść, chowałem
głowę pod poduszkę i usiłowałem zasnąć. Ilekroć zaś wystawiałem głowę, czułem swąd
palonych włosów i słyszałem syk, jakby ktoś rzucał kawałki mięsa na rozżarzony ruszt.
Ale kiedy się obudziłem którejś nocy w kilka dni po tamtym zebraniu, zobaczyłem
sypialnię zupełnie wyraźnie, a pomijając równomierne oddechy pacjentów i grzechot
narządów pod kruchymi żebrami dwóch starych Roślin, panowała absolutna cisza. Okno
pozostawiono otwarte, dzięki czemu powietrze było czyste i miało oszałamiający,
upajający aromat; zapragnąłem nagle wstać z łóżka i coś zrobić.
Wyślizgnąłem się z pościeli i zacząłem iść boso między łóżkami. Czując pod

146
nogami zimną posadzkę, rozmyślałem, ile to razy, ile tysięcy razy szorowałem ją
zmywakiem, a nigdy dotąd nie poznałem jej dotyku. Szorowanie wydało mi się snem, jak-
bym nie mógł do końca uwierzyć, że już przez tyle lat sprzątam oddział. Jedynie chłodne
płytki linoleum pod nogami były dla mnie teraz autentyczne, liczył się wyłącznie ten
moment.
Ostrożnie, żeby nikogo nie potrącić, przeszedłem między chłopakami leżącymi na
łóżkach w długich białych rzędach niczym zaspy śnieżne i dotarłem do ściany z oknami.
Minąwszy zamknięte okna, zatrzymałem się przy tym, którego zasłona falowała łagodnie
na wietrze, i przycisnąłem czoło do siatki. Była zimna i twarda, a ja tuliłem do niej twarz,
dotykając jej to jednym policzkiem, to drugim, i wdychałem woń wiatru. Idzie jesień,
myślałem, czując kwaśno-słodkawy zapach kiszonki, tnący powietrze niby dźwięk
dzwonu, oraz dym ze świeżych dębowych liści, które ktoś zostawił, żeby się tliły przez
noc.
Idzie jesień, idzie jesień, myślałem, jakby to było najdziwniejsze wydarzenie na
świecie. Jesień. Na zewnątrz szpitala była niedawno wiosna, po niej lato, a teraz będzie
jesień - jakież to niezwykłe.
Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam zamknięte oczy. Zamknąłem je, kiedy
przykładałem twarz do siatki, bo bałem się wyjrzeć na zewnątrz. Teraz zmusiłem się,
żeby je otworzyć. Wyjrzałem przez okno i ze zdumieniem stwierdziłem, że szpital
położony jest poza miastem. Nisko nad murawą wisiał księżyc o tarczy podrapanej i
porysowanej przez gałęzie widniejących na horyzoncie wrzosowców i karłowatych
dębów, przez które musiał się przedzierać. Widoczne blisko niego gwiazdy były blade;
pozostałe lśniły tym jaśniej i jakby odważniej, im się znajdowały dalej od roztaczanego
przez olbrzyma świetlistego kręgu. Przypomniałem sobie, że to samo zauważyłem przed
laty, gdy tata i stryjowie zabrali mnie na polowanie - leżałem wtedy owinięty w utkane
przez babcię koce w pewnej odległości od ogniska, otoczonego przez mężczyzn, którzy
w milczeniu sączyli kaktusową wódkę z litrowego dzbana, i wpatrywałem się w lśniący
nad prerią ogromny oregoński księżyc, z którym nie mogły się równać żadne gwiazdy i
ze wstydu blakły jeszcze bardziej. Nie zasypiałem, tylko leżałem, wpatrując się w

147
księżyc, żeby się przekonać, czy z czasem zblednie albo gwiazdy rozbłysną jaśniej, aż
wreszcie rosa zaczęła osiadać mi na policzkach i musiałem zakryć głowę kocem.
Coś poruszyło się pod oknem, przebiegło trawnik, rzucając długi, pająkowaty cień
i znikło za żywopłotem. Kiedy wyłoniło się znowu, zobaczyłem, że to pies - młody,
wyrośnięty kundel, który wyrwał się z domu, by zbadać, co się dzieje na świecie po
zapadnięciu mroku. Obwąchiwał nory ziemnych wiewiórek, ale nawet nie próbował się do
nich dokopać; po prostu był ciekaw, co robią o tej porze. Wsadzał do nory pysk, wypinał
tyłek i merdał ogonem, a potem pędził do następnej. Mokra trawa wokół niego lśniła w
blasku księżyca, a pies biegając tam i z powrotem zostawiał na niej ciemne odciski łap,
zupełnie jakby ktoś chlapał ją czarną farbą. Kundel ganiał od jednej fascynującej nory do
drugiej, tak oszołomiony całą sytuacją - księżycem, nocą i wiatrem przesyconym
tysiącem szalonych zapachów, które działały na szczeniaka jak alkohol - że wreszcie
przewrócił się na grzbiet i zaczął tarzać w trawie. Prężył się brzuchem do góry i miotał jak
ryba, a gdy podniósł się i otrząsnął z rosy, jej krople zalśniły w świetle księżyca niczym
srebrne łuski.
Jeszcze raz powąchał szybko wszystkie nory, żeby dobrze zapamiętać ich woń,
po czym nagle zamarł, nasłuchując z jedną łapą w górze i z głową przekrzywioną na bok.
Ja też zacząłem nasłuchiwać, ale oprócz szelestu zasłony nie dobiegł mnie żaden
odgłos. Czekałem długo. Wreszcie usłyszałem wysokie, podobne do śmiechu gęganie,
zrazu odległe, potem coraz bliższe. Dzikie gęsi lecące zimować na południu. Ile to razy
skradałem się i czołgałem, chcąc na nie zapolować, ale ani jednej nie udało mi się
ustrzelić.
Starałem się patrzeć tam gdzie pies, żeby je dojrzeć, ale było za ciemno. Gęganie
stawało się coraz bliższe; miałem wrażenie, że gęsi lecą przez sypialnię i zaraz
przefruną mi nad głową. A potem ujrzałem je na tle księżyca - czarny, ruchomy naszyjnik
w kształcie litery V lecący za gąsiorem przewodnikiem. Przez sekundę przewodnik
znajdował się na samym środku tarczy, większy od innych ptaków, czarny krzyż
zamykający i rozpościerający ramiona, a potem znów znikł w mroku razem z całym
kluczem.

148
Wreszcie krzyk gęsi ucichł w oddali i słyszałem go już tylko w pamięci. Pies
słyszał ptaki znacznie dłużej ode mnie. Nadal stał z łapą w górze - nawet gdy
przelatywały nad nami, nie drgnął ani nie zaszczekał. Kiedy przestał je słyszeć, zaczai
biec za nimi w podskokach przez trawnik w stronę szosy, równo i pewnie, jakby miał
wyznaczone spotkanie. Wstrzymałem oddech i słyszałem miarowy tętent jego szerokich
łap, a potem dobiegł mnie warkot samochodu przyspieszającego po wyjściu z zakrętu.
Reflektory rozbłysły nad wzniesieniem i spojrzały w dół szosy. Patrzyłem, jak samochód i
pies zdążają do tego samego punktu.
Pies dobiegał akurat do barierki okalającej teren szpitala, kiedy poczułem, że ktoś
staje obok mnie. Dwie osoby. Nie odwracając się, poznałem, że to czarny nazwiskiem
Geever i pielęgniarka ze znamieniem i krzyżykiem na szyi. Zaczęło mi wirować w głowie
ze strachu...
Czarny chwyta mnie za ramię i odwraca twarzą do siebie.
- Odprowadzę go - mówi.
- Panie Bromden, przy oknie jest chłodno - oświadcza pielęgniarka. - Wrócimy
grzecznie do miłego, ciepłego łóżeczka, prawda?
- On nic nie słyszy - stwierdza czarny. - Odprowadzę go. Ciągle się odwiązuje i
łazi po oddziale.
Poruszam się - wtedy pielęgniarka cofa się o krok i mówi do czarnego:
- Jeśli byłby pan tak dobry...
Cały czas obraca w palcach łańcuszek na szyi. W domu zamyka się w łazience,
żeby jej nikt nie widział, rozbiera do naga i pociera krzyżykiem znamię biegnące od
kącika ust przez ramiona aż do piersi. Trze znamię ile sił, klepiąc jednocześnie
zdrowaśki, lecz to nic nie pomaga. Spogląda do lustra; znamię jest jeszcze ciemniejsze,
niż było. Wtedy pielęgniarka bierze drucianą szczotkę używaną do zeskrobywania farby
z łódek, zdrapuje nią znamię, naciąga koszulę nocną na krwawiącą ranę i kładzie się do
łóżka.
Ale za dużo ma w sobie tego świństwa. W nocy podchodzi jej do gardła, wylewa
się kącikiem ust i ścieka po podbródku na ramiona i piersi. Rano pielęgniarka widzi, że

149
znów ma znamię, nie przychodzi jej jednak do głowy, iż wypłynęło z niej samej - niby
dlaczego? Jest przecież dobrą katoliczką! - i winą obarcza mnie oraz pozostałych
pacjentów, którymi musi się opiekować. To nasza wina i pielęgniarka zemści się na nas,
choćby miała skonać. Och, żeby McMurphy się obudził i mi pomógł!
- Niech go pan przy wiąże do łóżka, panie Geever, a ja przygotuję zastrzyk.

Na zebraniach grupy wywlekano urazy tak dawne, że często ich przyczyny


zostały już usunięte. Teraz, gdy mieli za sobą McMurphy’ego, chłopcy krytykowali
wszystko, co im się nie podobało na oddziale.
- Dlaczego w soboty i niedziele zamyka się rano sypialnie? - pytał Cheswick albo
któryś inny. - Czy człowiek nie może mieć ani chwili dla siebie?
- Właśnie, siostro Ratched - wtrącał McMurphy. - Dlaczego?
- Gdybyśmy nie zamykali sypialni, to jak wiemy z doświadczenia, większość
pacjentów wracałaby do łóżka prosto po śniadaniu.
- Co w tym złego? Przecież nawet normalni ludzie lubią dłużej pospać w wolne
dni.
- Panowie dlatego znaleźli się w szpitalu - mówiła oddziałowa takim tonem, jakby
powtarzała to po raz setny - że nie potrafili się dostosować do życia w społeczeństwie.
Doktor Spivey i ja uważamy, że każda chwila spędzona w towarzystwie kolegów - co
prawda nie wszystkich - ma znaczenie terapeutyczne, podczas gdy każda chwila
spędzona na samotnych rozmyślaniach tylko powiększa waszą alienację.
- Czy dlatego musi być przynajmniej ośmiu chętnych, zanim można iść na terapię
zajęciową czy fizjoterapię?
- Właśnie.
- A więc jeśli ktoś chce być sam, to znaczy, że jest chory, tak?
- Tego nie powiedziałam...
- Czyli idąc się załatwić, też powinienem brać siedmiu kumpli, żebym przypadkiem
nie rozmyślał, siedząc na kiblu?
Zanim oddziałowa miała czas odpowiedzieć, Cheswick zrywał się z krzesła i

150
krzyczał:
- Tak siostra uważa, tak?
- Właśnie tak? Właśnie tak? - dopytywali się inni Okresowi siedzący w świetlicy.
Oddziałowa czekała, aż zamilkną i znów zapanuje cisza, po czym mówiła
spokojnie:
- Jeśli panowie się opanują i będą się zachowywać jak dorośli, a nie jak banda
rozwrzeszczanych dzieci, zapytamy doktora, czy jego zdaniem zmiana regulaminu
byłaby obecnie wskazana. Panie doktorze?
Wszyscy wiedzieli, co orzeknie lekarz, więc zamiast go dopuścić do głosu,
Cheswick zgłaszał szybko następną pretensję.
- Co z naszymi papierosami, siostro Ratched?
- Właśnie, właśnie - mruczeli pacjenci.
Tym razem, nim oddziałowa się namyśliła, co odpowiedzieć, McMurphy zwrócił
się wprost do lekarza:
- A więc co z naszymi papierosami, doktorze? Jakim prawem ona trzyma nasze
papierosy u siebie na biurku, jakby sama je kupiła, i wydziela nam po paczce, kiedy jej
przyjdzie ochota? Nie po to kupuję karton szlugów, żeby ktoś mi dyktował, kiedy mogę je
palić!
Lekarz odchylił głowę i spojrzał na oddziałową przez binokle. Nie mówiła mu, że
zabrała wszystkim papierosy, aby ukrócić hazard.
- O co tu chodzi, siostro Ratched? Nic mi nie wiadomo...
- Uważam, panie doktorze, że trzy, cztery, a czasem nawet i pięć paczek
papierosów dziennie to stanowczo za dużo. A tyle właśnie zaczęli palić pacjenci, odkąd
zjawił się na oddziale pan McMurphy. Dlatego uznałam, że najlepiej będzie rekwirować
pacjentom papierosy kupowane w bufecie i wydzielać je im po paczce dziennie.
McMurphy pochylił się do przodu i szepnął głośno do Cheswicka:
- Słyszałem, że jej najnowsze rozporządzenie dotyczy chodzenia do sracza: mało,
że każdy musi zabierać ze sobą siedmiu kumpli, to wolno mu chodzić tylko dwa razy
dziennie i jedynie wtedy, kiedy ona się zgodzi!

151
Po czym osunął się na oparcie i śmiał tak głośno, że przez okrągłą minutę nikt nie
mógł nic powiedzieć.
McMurphy setnie się bawił, wszczynając cały ten rejwach, choć nie mógł
zrozumieć, dlaczego personel nie stara się go ukrócić, a zwłaszcza dlaczego Wielka
Oddziałowa schodzi mu z drogi.
- Myślałem, że twardsza z niej sztuka - rzekł do Hardinga po kolejnym zebraniu. -
A wystarczyła jedna awantura, żeby nauczyć babę moresu. Co prawda zachowuje się tak
- zmarszczył brwi - jakby miała asy ukryte w rękawie białego fartucha.
Ale bawił się tylko do następnej środy. Wtedy dowiedział się, dlaczego Wielka
Oddziałowa jest taka pewna siebie. W środy czarni zbierają wszystkich, którzy nie mają
grzybicy albo innego syfa, i prowadzą na basen, nie pytając, czy kto ma na to ochotę,
czy nie. Kiedy oddział zalegała mgła, kryłem się w niej, żeby nie iść. Bałem się basenu;
przerażało mnie, że wejdę na głęboką wodę i utonę, że wessie mnie rura odpływowa i
wyrzuci dopiero na środku oceanu. Kiedy byłem mały i mieszkałem nad rzeką Kolumbia,
nie brakło mi odwagi: wraz z mężczyznami piąłem się po rusztowaniach wzniesionych
przy wodospadach, biegałem w tęczowej mgiełce po śliskich deskach nad ryczącą,
spienioną wodą - i to nawet bez podkutych ćwiekami butów, które wkładali mężczyźni.
Ale gdy zobaczyłem, że tata zaczyna ulegać różnym lękom, mnie również ogarnęły
strachy; w końcu bałem się nawet kałuży.
Wyszliśmy z przebieralni prosto na rozkołysany basen, pełen chlapiących się
mężczyzn, których wrzaski i krzyki odbijały się od sufitu, jak zawsze na krytych
pływalniach. Czarni zagonili nas do wody. Była przyjemna i ciepła, ale nie miałem ochoty
oddalać się od brzegu; ponieważ zaś czarni chodzą wzdłuż basenu z długimi
bambusowymi drągami i wypychają wszystkich na środek, postanowiłem trzymać się
blisko McMurphy’ego -wiedziałem, że nikt nie będzie go zmuszał wbrew jego woli do
wypłynięcia na głęboką wodę.
Rozmawiał z ratownikiem, a ja znajdowałem się o kilka kroków od niego. Musiała
być pod nim jakaś dziura, bo przebierał nogami, żeby utrzymać się na wodzie, podczas
gdy ja bez trudu dotykałem stopami dna. Ratownik stał na brzegu basenu; miał gwizdek i

152
podkoszulek z numerem swojego oddziału. Porównywali warunki w szpitalu i w
więzieniu; McMurphy wychwalał szpital, ale jego racje nie przekonywały ratownika.
Usłyszałem, jak mówił McMurphy’emu, że na przykład skierowanie na przymusowe
leczenie jest znacznie gorsze od wyroku.
- Przy wyroku wiesz przynajmniej z góry, kiedy skończysz odsiadkę - rzekł.
McMurphy przestał przebierać nogami. Podpłynął wolno do brzegu, uczepił się
poręczy i spojrzał uważnie na ratownika.
- A jak jesteś na przymusowym leczeniu? - zapytał po chwili.
Ratownik wzruszył muskularnymi ramionami i szarpnął dłonią gwizdek wiszący
mu na szyi. Był to stary futbolista z czołem poznaczonym przez piłkarskie korki, któremu
często - gdy był poza swoim oddziałem - coś nagle przeskakiwało w mózgu, zaczynał
wtedy mamrotać wyliczankę, opadał na czworaki jak do młyna, a następnie gnał za
przechodzącą pielęgniarką i walił ją barkiem w nerki, żeby zrobić miejsce dla zawodnika
z piłką. Dlatego właśnie przebywał na oddziale furiatów: kiedy nie pilnował kąpiących się
w basenie, mógł w każdej chwili rzucić się na kogoś.
Znów w odpowiedzi wzruszył ramionami i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma
czarnych, ukląkł na brzegu basenu. Podsunął McMurphy’emu pod nos zgiętą rękę.
- Widzisz ten gips?
McMurphy spojrzał na nią i rzekł:
- Nie masz żadnego gipsu, stary.
Ratownik tylko się uśmiechnął.
- No więc mam go dlatego, że w ostatnim meczu z Browns odniosłem
skomplikowane złamanie. Nie mogę wrócić na boisko, dopóki kość się nie zrośnie i nie
zdejmą mi gipsu. Siostra z mojego oddziału mówi, że potajemnie leczy mi rękę. Twierdzi,
że jeśli będę uważał i nie będę jej zbytnio forsował, zdejmie mi gips i będę mógł wrócić
do klubu.
Zgiął nogi i wsparł się pięścią o mokre kafle, żeby sprawdzić, czy ręka dobrze się
zrasta. McMurphy przyglądał mu się przez chwilę, po czym spytał, jak długo już czeka,
żeby ręka mu wy dobrzała i by mógł wyjść ze szpitala. Ratownik wyprostował się wolno i

153
potarł ramię. Wyglądało na to, że poczuł się dotknięty pytaniem McMurphy’ego, zupełnie
jakby ten zarzucił mu, że cacka się ze sobą jak baba.
- Jestem na przymusowym leczeniu - oświadczył. - Gdyby to ode mnie zależało,
już dawno bym się stąd wyniósł. Może z tą niesprawną ręką nie byłbym pierwszą
gwiazdą, ale przynajmniej mógłbym składać w szatni ręczniki, no nie? Coś mógłbym
robić. Ale pielęgniarka na oddziale wciąż mówi lekarzowi, że jeszcze nie jestem gotów.
Nawet do tego, żeby składać w szatni głupie ręczniki, nawet do tego!
Odwrócił się, podszedł do swojego stanowiska, wspiął się na górę po drabince
niczym otumaniony narkotykiem goryl i spojrzał na nas, wysuwając dolną wargę.
- Zatrzymano mnie za awanturowanie się po pijaku, a siedzę tu już osiem lat i
osiem miesięcy - wyznał.
McMurphy odepchnął się od brzegu i znów przebierając nogami, żeby utrzymać
się na wodzie, zaczął rozmyślać nad tym, co usłyszał. W sądzie dostał pół roku, z czego
dwa miesiące odsiedział na farmie, natomiast cztery miał jeszcze przed sobą - ale więcej
niż cztery miechy nigdzie nie zamierzał kiblować. Już prawie miesiąc spędził w tym domu
wariatów, a choć żyło mu się tu znacznie lepiej niż na farmie - miał wygodne łóżko i sok
pomarańczowy na śniadanie - to jednak nie o tyle lepiej, żeby chciał tu tkwić latami.
Dopłynął do schodków po płytkiej stronie basenu i przesiedział na nich do końca
pory kąpieli, szarpiąc kępkę włosów na piersi i marszcząc brwi. Obserwując go, gdy tak
siedział zafrasowany, przypomniałem sobie, co powiedziała Wielka Oddziałowa na
zebraniu w pokoju lekarskim, i ogarnął mnie lęk.
Kiedy rozległ się gwizdek oznajmiający, że czas już wyjść z wody i udać się do
przebieralni, pacjenci z innego oddziału wchodzili właśnie na basen. W brodziku z
prysznicem, pod którym trzeba było przejść, leżał jeden z nich - otyły w biodrach chłopak
z grubymi nogami i wielką, gąbczastą, różową głową, przypominający ściśnięty w
połowie balon pełen wody - leżał na boku i mruczał jak śpiąca foka. Cheswick i Harding
postawili go na nogi, ale zaraz położył się z powrotem. Głowa kołysała mu się na wodzie
przesyconej chlorem. McMurphy spojrzał na Okresowych, którzy znów podnosili
chłopaka.

154
- A temu co jest, do diabła? - zapytał.
- Wodogłowie - odparł Harding. - O ile wiem, to zaburzenie węzłów chłonnych.
Głowa wypełnia się płynem. Pomóż nam go podnieść.
Kiedy go puścili, chłopak z cierpliwym, bezradnym, a jednocześnie upartym
wyrazem twarzy jeszcze raz położył się w brodziku, zaczął prychać i puszczać ustami
bańki w mlecznobiałej wodzie. Harding ponownie poprosił McMurphy’ego, żeby im
pomógł, i wraz z Cheswickiem pochylił się nad chłopakiem. McMurphy przepchnął się
obok nich, przeszedł nad leżącym i stanął pod prysznicem.
- Zostawcie go - powiedział, obmywając się dokładnie. - Może nie lubi głębokiej
wody.
Wiedziałem, co się święci. Nazajutrz McMurphy zadziwił cały oddział; wstał
wcześnie i wyszorował toaletę, aż lśniła, po czym, gdy tylko czarni polecili mu umyć
korytarz, od razu zabrał się do roboty. Zadziwił wszystkich oprócz Wielkiej Oddziałowej;
ona jedna zachowywała się tak, jakby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.
A tego samego dnia po południu, kiedy Cheswick oświadczył na zebraniu, że
zdaniem wszystkich należy raz na zawsze wyjaśnić sprawę papierosów - “Nie jestem
małym dzieckiem, żeby chowano przede mną papierosy jak herbatniki! Uważamy, że
trzeba coś z tym zrobić, prawda, Mack?” - i czekał, aż rudzielec go poprze,
odpowiedziało mu tylko głuche milczenie.
Spojrzał na siedzącego w kącie McMurphy’ego. Wszyscy na niego spojrzeli.
Rudzielec wpatrywał się w talię kart, która to jawiła się, to nikła mu w dłoni. Nawet nie
podniósł wzroku. Było niesamowicie cicho; słyszałem jedynie szelest zatłuszczonych kart
i ciężki oddech Cheswicka.
- Trzeba coś zrobić! - krzyknął znów Cheswick. - Nie jestem dzieckiem!
Tupnął nogą i rozejrzał się dookoła, jakby nie wiedział, co począć, i miał się zaraz
rozpłakać. Zacisnął obie pięści i przyłożył je do okrągłej, pulchnej piersi. Na tle zielonego
ubrania wyglądały jak małe różowe piłeczki; Cheswick zaciskał je tak mocno, że cały
dygotał.
Był niski, gruby, z tyłu głowy miał różową łysinę wielkości dolara i nigdy nie

155
sprawiał wrażenia dużego mężczyzny, ale stojąc samotnie pośrodku świetlicy wydawał
się wręcz maleńki. Patrzył na McMurphy’ego, a ponieważ ten go ignorował, zaczął się
rozglądać po innych Okresowych, szukając u nich pomocy. Wszyscy po kolei odwracali
wzrok i odmawiali mu poparcia; na twarzy Cheswicka malowało się coraz większe
przerażenie. Wreszcie zatrzymał oczy na Wielkiej Oddziałowej i znów tupnął nogą.
- Trzeba coś zrobić! Słyszycie? Trzeba coś zrobić! Trzeba! Trzeba! Trze...
Dwaj rośli czarni otoczyli go od tyłu ramionami, a najniższy okręcił paskiem.
Cheswick zwisł bezwładnie jak przedziurawiona piłka, a wtedy dwaj czarni zaczęli go
ciągnąć na piętro do furiatów; słychać było głuche dudnienie, z jakim odbijał się od
schodów. Kiedy sanitariusze wrócili do świetlicy i zajęli swoje miejsca, Wielka
Oddziałowa popatrzyła na siedzących naprzeciw niej Okresowych. Od chwili
wyprowadzenia Cheswicka nie padło ani jedno słowo.
- Czy może jeszcze ktoś chciałby zabrać głos w sprawie racjonowania
papierosów? - spytała.
Spojrzałem na rząd załamanych twarzy pod przeciwległą ścianą, a następnie na
McMurphy’ego, który wciąż siedział w rogu świetlicy i ze skupieniem ćwiczył
przekładanie kart... Wtem białe jarzeniówki na suficie znów zaczęły pompować lodowate
światło... czuję je, promienie dochodzą mi do brzucha, mrożą wnętrzności...

Choć McMurphy przestał się za nami wstawiać, niektórzy Okresowi gadają, że


nadal chce przechytrzyć Wielką Oddziałową; dowiedział się, że zamierza posłać go do
furiatów, i postanowił uspokoić się na pewien czas, aby jej nie dać pretekstu. Inni mówią,
że chce uśpić jej czujność, a potem nagle wyciąć jakiś nowy numer, bardziej szalony i
zmyślny od wszystkich dotychczasowych. Ciągle zastanawiają się i dyskutują tylko o
tym.
Ale ja wiem, dlaczego McMurphy się zmienił. Słyszałem jego rozmowę z
ratownikiem. Po prostu stał się przebiegły. Tak samo jak tata, kiedy w końcu zrozumiał,
że nie wygra z mieszkańcami The Dalles, którzy chcieli, żeby rząd postawił tamę, bo
oznaczało to pieniądze, pracę i likwidację naszej wioski: niech ci parszywi Indianie biorą

156
dwieście tysięcy dolarów, które rząd im daje, i wynoszą się w cholerę! Tata słusznie
zrobił, podpisując akt sprzedaży; nic by nie zyskał, gdyby się im stawiał. Rząd i tak
prędzej czy później zabrałby nam ziemię, a tym sposobem plemię dostało przynajmniej
niezły kawał forsy. Tata mądrze postąpił. Teraz McMurphy również postępował mądrze.
Rozumiałem go. Ustąpił nie z powodów, które wymyślali Okresowi, ale ponieważ było to
najmądrzejsze, co mógł zrobić. Wiedziałem o tym, choć sam tego nie mówił, i
powtarzałem sobie, że postępuje mądrze. Powtarzałem sobie w kółko, że rozwiązanie,
które wybrał, jest bezpieczne. Jak chowanie się we mgle. Postępuje rozsądnie; każdy
musi się z tym zgodzić. Wiem, co robi.
A potem pewnego ranka wiedzą to również wszyscy Okresowi, rozumieją,
dlaczego ugiął się przed Wielką Oddziałową, i pojmują, że dopatrując się innych
przyczyn, chcieli sami siebie oszukać. McMurphy nic im nie mówił o rozmowie z ratowni-
kiem, ale oni i tak wiedzą. Moim zdaniem oddziałowa musiała przetransmitować w nocy
tę wieść przewodami w podłodze, bo nagle po przebudzeniu pacjenci wiedzą o
wszystkim. Widzę to po spojrzeniach, którymi obrzucają McMurphy’ego, kiedy wchodzi
rano do świetlicy. Nie patrzą na niego, jakby byli źli czy jakby zawiedli się na nim, gdyż
rozumieją nie gorzej ode mnie, że jedynie słuchając Wielkiej Oddziałowej może się
doczekać zwolnienia ze szpitala; niemniej ich spojrzenia mówią wyraźnie, że wiele by
dali, by sprawy potoczyły się inaczej.
Nawet Cheswick rozumiał McMurphy’ego i nie miał do niego żalu o to, że go nie
poparł i nie zrobił awantury o racjonowanie papierosów. Cheswick wrócił z oddziału dla
furiatów po tym, jak siostra Ratched nadała do wszystkich łóżek swój komunikat, i
powiedział McMurphy’emu, iż nie dziwi się, że właśnie tak postąpił, było to naprawdę
najmądrzejsze, co mógł zrobić, i gdyby sam pamiętał o tym, że Mack jest na
przymusowym leczeniu, nigdy by go nie stawiał w podobnie kłopotliwej sytuacji. Powie-
dział to McMurphy’emu w drodze na basen. A gdy doszliśmy na miejsce, dodał, że
jednak żałuje, iż nikt wtedy nic nie zrobił, i skoczył do wody. I tak mocno zacisnął palce
na okratowaniu rury odpływowej na dnie, że ani rosły ratownik, ani McMurphy, ani dwaj
czarni nie mogli go oderwać, a nim przynieśli śrubokręt, odkręcili kratę i wyciągnęli

157
Cheswicka na brzeg - wciąż wczepionego w nią zsiniałymi, pulchnymi palcami - on już
nie żył.

Stojąc w kolejce po obiad widzę, jak gdzieś przede mną wylatuje w powietrze taca
- zielona, plastykowa chmura kropiąca mlekiem, groszkiem i zupą jarzynową. Sefelt
wyskakuje na jednej nodze z szeregu pacjentów i z rękami wysoko w powietrzu, wygięty
w sztywny łuk, pada do tyłu tuż przy mnie, błyskając wywróconymi białkami. Wali głową
w posadzkę z głuchym trzaskiem, jakby ktoś uderzył pod wodą kamieniem o kamień, i
leży na niej wyprężony w pałąk niby dygocący, rozedrgany most. Fredrickson i Scanlon
rzucają mu się na pomoc, ale duży czarny odpycha ich, wyciąga z tylnej kieszeni spodni
płaski patyk owinięty poplamionym na brązowo plastrem, siłą rozwiera Sefeltowi usta i
wpycha mu patyk między zęby. Słyszę, jak patyk pęka, kiedy Sefelt zaciska szczęki. Sam
czuję na języku smak drewna. Drgawki Sefelta stają się rzadsze, ale za to przybierają na
sile; potężne skurcze podnoszą go do góry wygiętego w łuk, żeby po chwili znów go
rozpłaszczyć na posadzce - unosi się i opada, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie, kiedy
staje nad nim Wielka Oddziałowa, rozpływa się u jej stóp niczym szara kałuża.
Oddziałowa składa dłonie na brzuchu, jakby trzymała w nich świecę, i przypatruje
się mazi wyciekającej z nogawek, kołnierza i rękawów szpitalnej odzieży.
- Pan Sefelt? - pyta czarnego.
- Tak. Uhm! - Czarny ciągnie patyk, usiłując go odzyskać. - Pan Sefelt.
- No proszę, a twierdził, że nie potrzebuje brać leków! - Oddziałowa kiwa
głową i cofa się o krok, żeby maź na posadzce nie poplamiła jej białych butów. Podnosi
wzrok i spogląda po Okresowych, którzy przypatrują się Sefeltowi otoczywszy go kołem.
Znów kiwa głową i powtarza: - ...nie potrzebuję brać leków!
Uśmiecha się cierpliwie, ze współczuciem, a zarazem obrzydzeniem - pewnie
długo pracowała nad tą miną.
McMurphy pierwszy raz jest świadkiem podobnego zdarzenia.
- Co mu się stało? - pyta.
Oddziałowa wciąż wpatruje się w kałużę; odpowiada McMurphy’emu, nie

158
podnosząc oczu.
- Pan Sefelt jest epileptykiem, panie McMurphy. To znaczy, że jeśli nie będzie się
stosował do zaleceń lekarskich, może w każdej chwili mieć napad. Ale pan Sefelt woli się
kierować własnym rozumem. Ostrzegaliśmy go, że to się właśnie tak skończy, jeśli nie
będzie brał leków. Ale na upór nie ma lekarstwa.
Fredrickson z gniewnie najeżonymi brwiami robi krok do przodu. Jest to żylasty,
bezkrwisty blondyn z jasnymi, krzaczastymi brwiami i końską szczęką, który czasami lubi
się stawiać podobnie jak Cheswick - wścieka się, wrzeszczy, ruga pielęgniarki i odgraża
się, że pójdzie precz z tego parszywego szpitala. Pielęgniarki pozwalają mu krzyczeć i
wymachiwać pięścią, a kiedy się uspokoi, mówią: “W porządku, panie Fredrickson, zaraz
wypiszemy zwolnienie”, po czym zakładają się między sobą, ile czasu upłynie, zanim z
miną winowajcy zastuka do dyżurki i będzie je prosił, żeby się nie gniewały, puściły w
niepamięć bzdury, które wygadywał ze zdenerwowania, i schowały na razie formularz z
powrotem do szuflady, dobrze?
Teraz podchodzi do oddziałowej, wygrażając jej pięścią.
- A więc to tak, co? To tak? Będzie się siostra znęcać nad biedakiem, jakby miał
atak jej na złość?
Oddziałowa pocieszycielskim gestem kładzie mu rękę na ramieniu i Fredrickson
natychmiast opuszcza pięść.
- Nie przejmuj się, Bruce. Twojemu przyjacielowi nic nie będzie. Zapewne nie łykał
dilantiny. Nie mam pojęcia, co robi z pastylkami.
Wie równie dobrze jak my; Sefelt chowa pastylki pod język, a potem oddaje
Fredricksonowi. Nie chce ich brać, bo twierdzi, że mają wręcz katastrofalne działanie
uboczne, natomiast Fredrickson - panicznie bojący się ataków - chętnie łyka podwójną
dawkę. Oddziałowa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, przebija to nawet z jej tonu,
ale patrząc na nią, gdy tak stoi z dobrotliwym, współczującym uśmiechem na ustach, nikt
by się nie domyślił, jak świetnie jest zorientowana w sytuacji.
- Taaak - mówi Fredrickson, ale już nie potrafi wzniecić w sobie gniewu. - Tylko że
siostra wszystko upraszcza. Decyzja, czy brać leki, czy nie, wcale nie jest łatwa. Siostra

159
wie, jak Sefelt martwi się o swój wygląd, powtarza, że nie podoba się kobietom, i wini
dilantinę...
- Wiem - odpowiada oddziałowa i znów dotyka jego ramienia. - Wini lek za to, że
wypadają mu włosy. Biedny starowina...
- Wcale nie jest stary!
- Wiem, Bruce. Dlaczego się denerwujesz? Nie mogę zrozumieć, co was takiego
łączy, że go ciągle bronisz?
- Ech, do licha! - woła Fredrickson i wpycha pięści do kieszeni.
Oddziałowa schyla się, wyciera kawałek posadzki, klęka na jednym kolanie i
zaczyna ugniatać Sefelta jak ciasto, by nadać mu ludzki kształt. Mówi czarnemu, że ma
pozostać przy biednym starowinie, a ona pójdzie sprowadzić dla niego wózek; niech
zawiozą Sefelta do sypialni i pozwolą mu spać przez resztę dnia. Prostując się, znów
klepie Fredricksona po ramieniu, na co ten mruczy:
- Ja przecież też muszę brać dilantinę. Stąd wiem, jak Sefeltowi ciężko się
zdecydować. Dlatego właśnie... Ech, do licha...
- Rozumiem, Bruce, że obu wam nie jest łatwo, ale chyba już wszystko jest lepsze
niż to!
Fredrickson patrzy w kierunku wskazanym przez oddziałową. Sefelt po części
wrócił już do siebie; jego klatka piersiowa unosi się i opada, gdy epileptyk parskając śliną
wciąga z charkotem powietrze. Na głowie, tam gdzie uderzył nią o posadzkę, wyrósł guz
wielkości kurzego jaja, a choć patyk sterczący mu z ust nadal otacza czerwona piana,
jego oczy obracają się powoli i białka ustępują miejsca źrenicom. Sefelt to zaciska
kurczowo, to znów rozwiera palce rozkrzyżowanych rąk, podobnie jak pacjenci przy-
wiązywani pasami do stołu zabiegowego we wstrząsówce, którym dym idzie z dłoni, gdy
technicy włączają prąd. Sefelt i Fredrickson nigdy nie byli we wstrząsówce. Są tak
zbudowani, że sami wytwarzają elektryczność i magazynują ją w kręgosłupie. Ilekroć
podpadną oddziałowej, wystarczy, że wciśnie guzik na tablicy rozdzielczej w dyżurce -
obaj bowiem są podłączeni pod zdalne sterowanie - a wtedy, choćby byli akurat w
połowie pysznego świńskiego dowcipu, sztywnieją natychmiast, zupełnie jakby piorun

160
trafił ich między nerki. Oddziałowa nie musi zadawać sobie trudu, żeby odsyłać ich na
elektrowstrząsy.
Teraz szarpie Fredricksona za ramię, jakby go chciała wyrwać z drzemki, i mówi:
- Jeśli nawet przyjmiemy, że lek ma szkodliwe działanie uboczne, czy może być
coś gorszego od tego?
Fredrickson wpatruje się w Sefelta i unosi jasne brwi, jakby dopiero teraz dotarło
do niego, że i on tak wygląda przynajmniej raz w miesiącu. Oddziałowa uśmiecha się,
klepie go po ramieniu i idzie w stronę drzwi, obrzucając gniewnym spojrzeniem pozo-
stałych Okresowych, bo chce ich zawstydzić, że się tłoczą, by obejrzeć to nieprzyjemne
zajście. Po jej wyjściu z jadalni Fredrickson otrząsa się i uśmiecha z przymusem.
- Sam nie wiem, czemu się zezłościłem na siostrę... Przecież nie zrobiła chyba nic
takiego, co by usprawiedliwiało mój wybuch, prawda?
Nie oczekuje odpowiedzi; po prostu nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta
przyczyny swojego wybuchu. Znów się otrząsa i wolno odsuwa od grupy. McMurphy
podchodzi do niego i pyta cicho, jaki lek muszą brać on i Sefelt.
- Dilantinę. Jest to środek przeciwdrgawkowy, choć nie wiem, co ci do tego.
- Nie skutkuje czy co?
- Skutkuje, jeśli się go bierze.
- Więc o co wam idzie? Bierzcie go i koniec.
- Nic ci do tego, ale dobra! Pokażę ci, o co nam idzie!
Fredrickson podnosi rękę, chwyta palcami dolną wargę i odciąga ją w dół,
ukazując poszarpane, bezkrwiste dziąsła i długie, lśniące zęby.
- Dziązła - wyjaśnia, nie puszczając wargi. - Od dilantiny niją dziązła. A podczas
napadu łamiesz zęby, bo...
Z posadzki rozlega się trzask. Przenoszą wzrok na rzężącego, charczącego
Sefelta, akurat gdy czarny wyciąga mu z ust owinięty plastrem patyk, a razem z nim dwa
wyłamane zęby.
Scanlon bierze tacę i odłącza się od pozostałych, mrucząc:
- Pieskie życie. I tak źle, i tak niedobrze. Nie wiadomo, co począć.

161
- Wiem, co masz na myśli - mówi McMurphy, ale nie odrywa oczu od twarzy
przychodzącego wolno do siebie Sefelta. Jego własna twarz ma teraz ten sam napięty,
zaszczuty i zdumiony wyraz co ta na podłodze.

Zlikwidowali usterki i znów wszystko funkcjonuje prawidłowo; wróciły równe,


precyzyjne ruchy marionetek. Szósta trzydzieści - pobudka; siódma - śniadanie, ósma -
Chronicy dostają łamigłówki, Okresowi karty... za szybą dyżurki widzę białe dłonie
Wielkiej Oddziałowej fruwające nad pokrętłami.

Czasem czarni zabierają mnie z Okresowymi, a czasem nie. Pewnego dnia biorą
mnie z nimi do biblioteki; podchodzę do działu literatury technicznej i czytam tytuły
podręczników elektroniki, z których korzystałem, studiując przez rok na wyższej uczelni -
pamiętam, że wypełniają je schematy, równania i teorie: trwałe, pewne, bezpieczne.
Chcę obejrzeć jedną z książek, ale się boję. Boję się nawet poruszyć. Mam
wrażenie, że unoszę się w żółtym, zakurzonym powietrzu biblioteki, mniej więcej w
połowie drogi między podłogą a sufitem. Nade mną chwieją się półki ze stosami książek,
biegnące szalonymi zygzakami po ścianach i ustawione do siebie pod wszelkimi
możliwymi kątami. Ta przegina się na lewo, tamta na prawo. Niektóre są pochylone; nie
wiem, dlaczego nie spadają z nich książki. Półki piętrzą się jedne na drugich i znikają
gdzieś w górze; znajduję się w środku tej chwiejnej konstrukcji, podpartej drągami,
wzmocnionej przez listwy i deski, podtrzymywanej przez drabinki. Bóg raczy wiedzieć, co
by się stało, gdybym wyciągnął z półki książkę.
Słyszę, że ktoś wchodzi do biblioteki: to czarny z naszego oddziału i żona
Hardinga. Rozmawiają i uśmiechają się do siebie.
- Hej, panie Dale! - woła czarny do Hardinga czytającego książkę. - Spójrz pan
tylko, kto przyszedł! Mówiłem jej, że to nie pora odwiedzin, ale tak ładnie prosiła, że nie
mogłem odmówić. - Pozostawia ją przed Hardingiem i wraca do drzwi, szepcząc do niej
zagadkowo: - Tylko nie zapomnij, słyszysz?
Żona Hardinga posyła czarnemu całusa, po czym - kołysząc biodrami - odwraca

162
się do męża.
- Cześć, Dale.
- Cześć, kochanie - odpowiada Harding, ale nie podchodzi do żony. Ogląda się
tylko na obserwujących ich Okresowych.
Żona Hardinga dorównuje mu wzrostem. Ma buty na wysokich obcasach i czarną
torebkę, której nie trzyma za pasek, lecz tak, jak trzyma się książkę. Na tle lakierowanej
czarnej skóry pomalowane paznokcie wyglądają jak krople krwi.
- Hej, Mack! - woła Harding do McMurphy’ego, który siedzi w drugim końcu
biblioteki i przegląda komiks. - Jeśli zechcesz przerwać na chwilę ową pasjonującą
lekturę, przedstawię cię mojej małżonce i mojej Nemezis; nie zawahałbym się nawet
przed określeniem jej jako mojej lepszej połowy, gdyby nie to, że ten banalny zwrot
zakłada równy podział, prawda?
Uśmiecha się z przymusem i wsuwa do kieszeni koszuli dwa smukłe palce barwy
kości słoniowej, żeby wziąć papierosa; manipulują przez moment przy paczce i
wyciągają ostatniego. Papieros drży, kiedy Harding wkłada go do ust. Dotychczas ani on,
ani jego żona nie zrobili kroku w swoją stronę.
McMurphy wstaje ciężko z fotela i podchodzi do nich, ściągając cyklistówkę.
Kobieta spogląda na niego i z uśmiechem podnosi jedną brew.
- Dzień dobry pani - mówi McMurphy.
Żona Hardinga uśmiecha się jeszcze szerzej i oznajmia:
- Nie znoszę, jak ktoś mi mówi per pani, Mack. Mów mi Vera, dobrze?
Siadają w trójkę na kanapie, którą przedtem zajmował Harding, po czym Harding
zaczyna opowiadać żonie o McMurphym i o tym, jak rudzielcowi udało się wyprowadzić z
równowagi oddziałową, Vera zaś uśmiecha się i oświadcza, że wcale jej to nie dziwi.
Przejęty opowieścią Harding zapomina o swoich rękach, które zaczynają kreślić w
powietrzu to, o czym mówi, tańcząc w takt jego głosu niczym dwie piękne baletnice
odziane na biało. Ręce Hardinga potrafią czynić cuda. Ale gdy historia dobiega końca, on
zaś spostrzega, że McMurphy i Vera obserwują jego dłonie, wciska je między kolana.
Śmieje się przy tym z zakłopotaniem, a wtedy żona mówi do niego:

163
- Kiedy się wreszcie nauczysz śmiać, Dale, zamiast piszczeć jak mysz?
McMurphy podobnie się wyraził o śmiechu Hardinga pierwszego dnia swojego
pobytu w szpitalu, ale było to trochę co innego, i o ile słowa McMurphy’ego uspokoiły
Hardinga, o tyle słowa żony denerwują go jeszcze bardziej.
Vera prosi o papierosa, więc Harding znów sięga do kieszeni; paczka jest jednak
pusta.
- Racjonują nam papierosy po paczce dziennie - mówi, wysuwając do przodu
chude ramiona, jakby chciał ukryć wypalonego do połowy papierosa, którego trzyma w
ręce. - W tej sytuacji, najdroższa, trudno być rycerskim wobec dam.
- Och, Dale, zawsze ci mało, co?
Harding spogląda na nią i uśmiecha się, a w oczach zapalają mu się gorączkowe,
figlarne ogniki.
- Czy to miała być aluzja, czy też nadal rozmawiamy tylko o papierosach? Zresztą
wszystko jedno; zapewne i tak znasz odpowiedź na swoje pytanie, bez względu na to, co
sobie imaginowałaś.
- Niczego sobie nie imarginowałam, Dale...
- Nic sobie nie imaginowałaś, najdroższa. Słownictwo Very, McMurphy, jest niemal
tak ograniczone jak twoje. Posłuchaj, kochanie; mówi się imaginacja, imagizm...
- Dość! Wystarczy! Rozum to sobie, jak chcesz. Zawsze ci mało. Imarginowałam
sobie wszystko!
- Imaginowałaś sobie, mój geniuszku.
Vera przez sekundę wpatruje się w niego gniewnie, po czym odwraca się do
McMurphy’ego.
- A ty, Mack? Chyba poczęstowanie kobiety papierosem nie jest zadaniem ponad
twoje siły?
McMurphy trzyma paczkę na kolanach. Spogląda na nią, jakby wolał, żeby jej nie
było, i mówi:
- Pewnie, zawsze mam szlugi. Palę cudze, kiedy tylko mogę, i dlatego paczka
starcza mi na dłużej niż Hardingowi. On pali tylko własne. Przez to szybciej mu się...

164
- Nie usprawiedliwiaj mnie, przyjacielu. Do ciebie to nie pasuje, a mnie nie
pomoże.
- Słusznie - wtrąca kobieta. - Lepiej zapal mi papierosa.
I pochyla się nad zapałką tak nisko, że z drugiego końca biblioteki mogę zajrzeć
jej w dekolt.
Potem wspomina o przyjaciołach Hardinga, mówiąc, że pragnie, by przestali ją
nachodzić i pytać o niego.
- Wiesz, jakie to typki, Mack? Lalusiowaci chłopcy ze starannie ufryzowanymi,
ładnymi, długimi włosami i wiotkimi dłońmi, którymi tak ślicznie wymachują w powietrzu.
Harding dopytuje się, czy jego przyjaciele rzeczywiście wpadają tylko dlatego, że
chcą się z nim zobaczyć, na co Vera odpowiada, że faceci, którzy przychodzą do niej,
potrafią wymachiwać czymś więcej niż wiotkimi dłońmi.
Nagle wstaje i oświadcza, że musi już iść. Podaje rękę McMurphy’emu, mówiąc,
że ma nadzieję jeszcze się z nim zobaczyć, i wychodzi z biblioteki. McMurphy nie
odzywa się słowem. Słysząc stukot obcasów, wszyscy podnoszą oczy i obserwują Verę,
gdy idzie korytarzem, dopóki nie zniknie za rogiem.
- Co o niej myślisz? - pyta Harding.
McMurphy raptownie podrywa głowę.
- Ale ma bufory! - To jedyne, co mu przychodzi na myśl. - Nie gorsze niż stara
Ratched.
- Nie chodzi mi o jej wygląd, przyjacielu, lecz...
- Do diabła, Harding! - woła nagle McMurphy. - Nie wiem, co mam myśleć! Czego
ode mnie chcesz? Nie jestem poradnią matrymonialną. Wiem tylko, że choć wszyscy
mają swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy jak wyśmiewanie i poniżanie innych.
Mam ci współczuć, powiedzieć, że ożeniłeś się z wredną suką. A przecież ona też nie
czuła się jak królowa, kiedy jej docinałeś! Mam gdzieś ciebie i twoje “co myślisz?” Mam
dość własnych zmartwień i nie zamierzam brać twoich na kark! Odpieprz się! - Rozgląda
się po sali, mierząc gniewnym wzrokiem Okresowych. - To się tyczy was wszystkich!
Odpieprzcie się, do cholery, przestańcie się mnie wreszcie czepiać!

165
Wsadza czapkę na głowę, przechodzi przez bibliotekę i znów bierze komiks.
Okresowi spoglądają po sobie z otwartymi ustami. O co się na nich wścieka? Przecież
nikt się go nie czepia. Odkąd się dowiedzieli, że musi słuchać oddziałowej, aby uzyskać
zwolnienie, nikt go nawet o nic nie prosił. Dziwią się, że tak się wkurzył na Hardinga, i nie
mogą pojąć, dlaczego złapał z furią komiks i wetknął nos w kartki, jakby nie chciał, żeby
ktokolwiek go widział, lub sam nie chciał patrzeć na nikogo.
Wieczorem przy kolacji przeprasza Hardinga; mówi, że nie wie, co go napadło.
Harding oświadcza, że to na pewno wina jego żony; często działa tak na ludzi.
McMurphy siedzi ze wzrokiem utkwionym w filiżance.
- Nie wiem, stary. Do licha, poznałem ją dopiero dziś po południu, a już od
tygodnia męczą mnie po nocach zmory.
- Ojej, panie McMurphy! - woła Harding, naśladując małego stażystę, który
przychodzi na zebrania. - Musi mi pan o nich koniecznie opowiedzieć. Chwileczkę,
wezmę tylko notes i ołówek. - Błaznuje, żeby rozładować napięcie wywołane przepro-
sinami McMurphy’ego. Bierze serwetkę, łyżkę i udaje, że szykuje się do notowania. -
Słucham. Co dokładnie widzi pan w tych... snach?
McMurphy nawet się nie uśmiecha.
- Nie wiem, stary. Chyba tylko twarze... same twarze.
*
Nazajutrz rano w gabinecie hydroterapii Martini staje za konsolą i zaczyna
udawać pilota odrzutowca. Pokerzyści przerywają grę, żeby pośmiać się z jego
wygłupów.
- liiiiiaahHUUuumrrrr. Ziemia wzywa pilota, ziemia wzywa pilota; zlokalizowano
nieznany obiekt, czterdzieści szesnaście na sto; prawdopodobnie pocisk nieprzyjacielski.
Zbadać natychmiast! liiahhUUUmmmm.
Martini przekręca gałkę, przerzuca dźwignię i pochyla się, kiedy samolot wchodzi
w zakręt. Przesuwa do oporu pałąk z boku konsoli, ale choć igła na tarczy wychyla się do
końca, z kranów umieszczonych wewnątrz wyłożonej kaflami budki stojącej po drugiej
stronie gabinetu nie tryska woda. Urządzenie nie jest podłączone do sieci, bo

166
hydroterapia dawno wyszła z mody. Fabrycznie nowy chromowany sprzęt i stalowa
konsola nigdy nie były w użyciu. Gdyby nie warstwa lśniącego chromu, urządzenie
wyglądałoby zupełnie tak samo jak to, którym posługiwano się w starym szpitalu przed
piętnastu laty: budka z kranami mogącymi pod dowolnym kątem polewać pacjenta
strumieniami wody, a naprzeciw niej konsola, za którą stał technik w gumowym fartuchu i
manipulował pokrętłami, ustalając, gdzie skierować strumień, jakiej mocy i jakiej
temperatury - początkowo na przykład łagodny i kojący, potem nagle ostry jak igła -
pacjent wisiał bezwładnie w płóciennych szelkach między wylotami kranów, cały mokry,
ze skórą pomarszczoną od wody, a technik cieszył się swoją zabawką.
- liiaauuu Uuummm... Pilot do wieży, pilot do wieży; pocisk w polu widzenia, biorę
go na celownik...
Martini pochyla się nad konsolą i celuje w budkę. Przymyka jedno oko, mierząc w
sam jej środek.
- Gotuj broń, cel, p...
Nagle odrywa ręce od konsoli, prostuje się tak szybko, że włosy stają mu dęba, i
wybałuszając oczy, wpatruje się z przerażeniem w budkę. Gracze obracają się na
krzesłach i spoglądają tam gdzie on, widzą jednak tylko metalowe sprzączki kołyszące
się na sztywnych, nowych parcianych szelkach między wylotami kranów.
Martini odwraca się i patrzy prosto na McMurphy’ego. Tylko na niego.
- Widzisz ich? Widzisz?
- Gdzie, Mart? Nikogo nie widzę.
- W tych szelkach. Nie widzisz?
McMurphy uważnie przygląda się budce.
- Nie. Absolutnie nic.
- Zaczekaj. Chcą, żebyś ich zobaczył - nalega Martini.
- Cholera, Martini, mówię ci, że nic nie widzę! Rozumiesz? Absolutnie nic!
- Ha! - woła Martini i kiwa głową. - Ja też nic nie widzę. Tylko żartowałem.
McMurphy dzieli talię na dwie części i z głośnym szelestem tasuje karty.
- Hm... Nie lubię takich żartów, Mart. - Znów dzieli karty, żeby je przetasować, ale

167
nagle rozsypują się na wszystkie strony, jakby talia wybuchnęła z siłą bomby w jego
drżących dłoniach.

Pamiętam, że w piątek w trzy tygodnie po głosowaniu nad zmianą godzin


oglądania telewizji zapędzono tych z nas, którzy ruszali się o własnych siłach, do
głównego budynku na - jak nam usiłowali wmówić - kontrolne prześwietlenia klatki pier-
siowej, choć ja wiedziałem, iż właśnie w ten sposób sprawdzają, czy wszystkie
wmontowane nam instalacje funkcjonują należycie.
Siedzimy obok siebie na długiej ławce w korytarzu przy drzwiach z napisem
RENTGEN. Za następnymi drzwiami urzęduje laryngolog, który w zimie ogląda nam
gardła. Po przeciwnej stronie korytarza stoi druga ławka; za nią są stalowe drzwi. Te z
rzędami nitów. I bez numeru. Drzemią na niej dwaj faceci pilnowani przez dwóch
czarnych, a trzeci przechodzi właśnie zabieg - słyszę, jak krzyczy. Nagle drzwi otwierają
się z chrzęstem do wewnątrz - widzę migoczące w środku lampy - i sanitariusze wywożą
na wózku wciąż jeszcze dymiącego nieszczęśnika. Z całej siły chwytam się rękami ławki,
żeby mnie nie wessało do gabinetu elektrowstrząsów. Dwóch sanitariuszy, czarny i biały,
podnosi na nogi jednego z czekających na ławce; zatacza się otumaniony przez leki -
idący do wstrząsówki zawsze dostają czerwone kapsułki - i leci im przez ręce. Wpychają
go do gabinetu, a tam już technicy biorą go pod pachy. Widzę go jeszcze przez ułamek
sekundy, akurat kiedy facet zdaje sobie sprawę, gdzie trafił, i zapiera się nogami o
betonową posadzkę, żeby nie dać się zaciągnąć na stół zabiegowy - a potem drzwi obite
z drugiej strony skórą uderzają z sykiem o stalową ramę, zatrzaskują się i nic więcej nie
widzę.
- Ty, co się tam dzieje? - pyta McMurphy Hardinga.
- Tam? Ach, prawda. Nie miałeś tej przyjemności. Szkoda. Każdy człowiek
powinien tego doświadczyć. - Harding zakłada ręce na kark i odchyla się na ławce,
wpatrując się w drzwi. -To wstrząsówka, przyjacielu, o której ci kiedyś opowiadałem,
gabinet terapii elektrowstrząsowej. Szczęśliwcy, którzy tam trafiają, odbywają darmowy
lot na Księżyc. No, może niezupełnie darmowy. Płacą szarymi komórkami. Mają ich

168
jednak miliardy, więc spokojnie mogą sobie na to pozwolić.
Marszczy brwi i spogląda na samotnego pacjenta czekającego na ławce.
- Mało dziś klientów, nie to co przed laty! Ale c’est la vie, moda szybko się
zmienia. Jesteśmy, niestety, świadkami zmierzchu elektrowstrząsów. Nasza kochana
oddziałowa jest jedną z niewielu osób gotowych bronić tej chwalebnej tradycji leczenia
wyrzutków społeczeństwa przez palenie mózgów. Płoną raźniej niż Faulknerowska
stodoła.
Drzwi się otwierają. Wylatuje z nich nie pchane przez nikogo łóżko - bierze na
dwóch rolkach zakręt i dymiąc znika nam z oczu. McMurphy patrzy, jak sanitariusze
wprowadzają do środka ostatniego pacjenta i zamykają za nim drzwi.
- Chcesz powiedzieć - mówi i nasłuchuje przez moment - że biorą tam faceta i
puszczają mu prąd przez czaszkę?
- Trafnie ujęte.
- Po jakie licho?
- Dla jego dobra, oczywiście. To wszystko robi się dla dobra pacjentów.
Przebywając wyłącznie na naszym oddziale, można odnieść wrażenie, że szpital to
ogromny, precyzyjny mechanizm, który funkcjonowałby bez zarzutu, gdyby usunięto z
niego pacjentów; prawda jednak wygląda inaczej. Elektrowstrząsy też nie są zamierzone
jako środek represyjny - choć tak właśnie posługuje się nimi nasza oddziałowa - i zwykle
personel nie stosuje ich z pobudek wyłącznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentów
uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskała zmysły właśnie dzięki elektrowstrząsom;
lobotomia też pomogła niejednemu. Kuracja wstrząsowa ma swoje zalety: jest tania,
szybka i zupełnie bezbolesna. Wywołuje po prostu napad padaczkowy.
- Co za życie! - biadoli Sefelt. - Jednym dają prochy, żeby nie mieli napadów, a
innym elektrowstrząsy, żeby je wywołać!
Harding nachyla się do McMurphy’ego.
- Opowiem ci, jak się to wszystko zaczęło: dwaj psychiatrzy zwiedzający rzeźnię -
Bóg wie, z jakich zboczonych powodów - przyglądali się rzeźnikowi, który zabijał bydło,
waląc je młotem między oczy. Zobaczyli, że nie wszystkie sztuki umierają od razu,

169
niektóre najpierw padają na ziemię w drgawkach podobnych do skurczy występujących
przy napadzie epileptycznym. “To jest to! - krzyknął pierwszy psychiatra. - Tego właśnie
trzeba naszym pacjentom, sztucznie wywołanych napadów!” Drugi się oczywiście
zgodził. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że przez pewien czas po napadzie chorzy są
znacznie spokojniejsi, bardziej łagodni i nawet z furiatami, z którymi normalnie nie ma
żadnego kontaktu, można swobodnie prowadzić rozmowę. Nikt nie wiedział, dlaczego
tak się dzieje, i dotąd nikt nie wie. Ale jasne było, że wywoływanie napadów u
nieepileptyków może dać doskonałe wyniki. Tu zaś psychiatrzy mieli przed sobą
człowieka, który bez trudu wywoływał bombowe napady.
Scanlon wtrąca, że o ile mu wiadomo, rzeźnik używał młota, nie bomby; Harding
jednak nie wdaje się z nim w dyskusję, tylko wraca do swojej opowieści.
- Rzeźnik istotnie posługiwał się młotem. I właśnie dlatego drugi psychiatra miał
pewne zastrzeżenia. No bo przecież człowiek to nie krowa. Młot mógł się ześliznąć i
złamać pacjentowi nos albo nawet powybijać zęby. Ładnie by wtedy wyglądali
psychiatrzy, gdyby musieli pokrywać koszty robót dentystycznych! Jeżeli już mieli walić
pacjentów po głowie, potrzebowali czegoś pewniejszego i bardziej precyzyjnego od
młota; tak więc zdecydowali się na prąd.
- Jezu! Czy nie pomyśleli o szkodach, jakie mogą wyrządzić? Co na to opinia
publiczna? Nikt nie podniósł wrzasku?
- Nie rozumiesz jednego, przyjacielu; w Ameryce, jeśli coś się psuje, to
najszybszy sposób usunięcia usterek uchodzi za najlepszy.
McMurphy potrząsa głową.
- Kurwa! Prąd przez głowę! Zupełnie jak krzesło elektryczne dla mordercy!
- Te dwie metody są jeszcze bliżej spokrewnione, niż myślisz; w obu przypadkach
celem jest kuracja.
- I mówisz, że to nie boli?
- Masz moje słowo. Cały zabieg jest zupełnie bezbolesny. Jeden błysk i
natychmiast tracisz przytomność. Bez narkozy, zastrzyku czy młota. Nic cię nie boli.
Tylko że nikt nie ma na to po raz drugi ochoty. Bo... bo człowiek się zmienia. Zapomina

170
różne rzeczy. Zupełnie jakby... - Harding przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy - ...
jakby wstrząs puszczał w ruch oszalałe koło fortuny złożone z obrazów, uczuć i
wspomnień. Znasz te koła; naganiacz przyjmuje od ciebie forsę i naciska guzik. Trach!
Błyska, dzwoni, migają zamazane numery i albo wygrywasz, albo przegrywasz i musisz
grać dalej. Szybciej, szybciej, obstawiamy następną kolejkę!
- Spokojnie, Harding.
Drzwi się otwierają i wyjeżdża z nich łóżko na rolkach z facetem przykrytym
prześcieradłem; technicy wychodzą i idą na kawę. McMurphy przebiega dłonią po
włosach.
- Nie mieści mi się to wszystko w głowie.
- Co? Chodzi ci o wstrząsy?
- Tak. Nie, nie tylko. O wszystko... - Zatacza ręką krąg. - Wszystko, co się tu
dzieje.
Harding dotyka jego kolana.
- Nie przejmuj się, przyjacielu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie masz
się co obawiać elektrowstrząsów. Już niemal zupełnie wyszły z mody; stosowane są
tylko w ostateczności, jeśli inne środki nie dają rezultatu, podobnie jak lobotomia.
- Lobotomia to odcinanie kawałka mózgu, tak?
- Znów trafiłeś w dziesiątkę. Twoja znajomość żargonu jest coraz lepsza. Tak,
lobotomia to odcinanie kawałka mózgu. Kastracja czołowego płata. Jeśli nie może
przejechać ci nożem po kroczu, chętnie przejedzie ci nim po oczach!
- Mówisz o Ratched?
- Zgadłeś.
- Nie wiedziałem, że ona ma coś do gadania w tych sprawach.
- Ma, i to dużo.
Widać, że McMurphy ma już dość słuchania o elektrowstrząsach i lobotomii, jest
zadowolony, że rozmowa zeszła na Wielką Oddziałową. Pyta Hardinga, co jego zdaniem
jest z babą nie w porządku. Harding, Scanlon i jeszcze kilku mają podzielone opinie.
Przez chwilę dyskutują o tym, czy to ona jest źródłem wszelkiego zła na oddziale;

171
Harding uważa, że winna jest niemal wszystkiemu. Inni zgadzają się z nim - jedynie
McMurphy nie jest tego pewien. Mówi, że początkowo też tak myślał, ale teraz sam nie
wie. Sądzi, że pozbycie się oddziałowej niewiele by dało; coś większego od niej jest
przyczyną całego zła - zaraz postara się im to lepiej wytłumaczyć. Ale nie potrafi i
wreszcie milknie.
Nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale najwyraźniej zaczyna przeczuwać, co
ja pojąłem już dawno: to nie Wielka Oddziałowa jest główną siłą zła, lecz ogromny,
obejmujący cały kraj Kombinat, w którym oddziałowa jest tylko jednym z wyższych
funkcjonariuszy.
Inni pacjenci nie zgadzają się z McMurphym. Krzyczą, że dobrze wiedzą, co jest
przyczyną zła, i w końcu zaczynają się sprzeczać o to między sobą. Kłócą się, aż
McMurphy im przerywa.
- Rzygać mi się chce od tego waszego gadania! - woła. - Wciąż tylko narzekacie,
narzekacie i narzekacie! Na oddziałową, na personel, na cały szpital. Scanlon chce
wysadzić oddział w powietrze. Sefelt wini leki. Fredrickson wini swoją rodzinę. Przecież
to same wykręty!
Mówi, że Wielka Oddziałowa jest tylko zgorzkniałą starą kobietą, zaś podjudzanie
go, żeby brał się z nią za łby, było od początku kretyńskim pomysłem - nikomu by to nie
wyszło na dobre, zwłaszcza jemu. Zresztą usadzenie oddziałowej niewiele by dało; ich
zaćwok i narzekania mają o wiele rozleglejsze i głębsze podłoże.
- Tak sądzisz? - pyta Harding. - Więc bądź łaskaw nas objaśnić, skoro nagle
stałeś się taki biegły w sprawach psychiatrii, co to za podłoże? Skąd się bierze - jak to
zgrabnie ująłeś -nasz zaćwok?
- Nie wiem, stary, wierz mi. Nic podobnego w życiu nie widziałem. - Przez chwilę
siedzi bez ruchu, wsłuchując się w szum płynący z gabinetu radiologicznego, po czym
dodaje: - Ale gdyby tu szło o starą oddziałową i jej brak wyżycia, wystarczyłoby ją
przedmuchać, żeby rozwiązać wszystkie wasze problemy, tak?
Scanlon klaszcze w dłonie.
- Niech mnie licho! To jest pomysł. Robota akurat dla ciebie, Mack; taki jurny chłop

172
jak ty najlepiej to załatwi.
- Nigdy w życiu. Znajdź sobie innego frajera.
- Dlaczego? Myślałem, że to ty właśnie jesteś tu największy kogut.
- Nie, stary. Mam zamiar trzymać się od tej jędzy z daleka.
- Zauważyłem, że już dłuższy czas to robisz - wtrąca z uśmiechem Harding. - Co
między wami zaszło? Miałeś ją już na linach, gdy nagle spauzowałeś. Zrobiło ci się żal
naszego anioła miłosierdzia?
- Nie, po prostu dowiedziałem się paru rzeczy. Zacząłem się rozpytywać i
zrozumiałem, dlaczego wy wszyscy włazicie jej w dupę, płaszczycie się przed nią,
pozwalacie, żeby wam chodziła po głowie. Zorientowałem się, do czego chcieliście się
mną posłużyć.
- Tak? To ciekawe.
- Pewnie, kurwa, że ciekawe. Ciekawe, że żaden z was, łajdaków, nie uprzedził
mnie, co ryzykuję, stając jej okoniem. To, że baba nie przypadła mi do serca, bynajmniej
nie znaczy, że gotów jestem przykręcać jej śrubę, aż dorzuci mi rok do odsiadki. Trzeba
wiedzieć, z kim nie zadzierać, i umieć schować dumę do kieszeni.
- Czyżby pogłoska, że pan McMurphy podporządkował się regulaminowi w
nadziei uzyskania wcześniejszego zwolnienia, nie była całkowicie bezpodstawna,
przyjaciele?
- Nie zawracaj głowy, Harding. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że baba może mnie
tu trzymać, jak długo zechce?
- Na śmierć zapomniałem, że jesteś tu przymusowo. - Uśmiech przepołowił twarz
Hardinga. - Tak. Stałeś się wyrachowany. Jak my wszyscy.
- Pewnie, że stałem się wyrachowany. Dlaczego to ja mam się ciągle wykłócać na
zebraniach o te różne głupstwa, jak niezamykanie na dzień drzwi sypialni czy zwrot
papierosów trzymanych w dyżurce? Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego
przylatujecie do mnie ze wszystkim, jakbyście mieli mnie za swojego zbawcę. Ale później
dowiedziałem się przypadkiem, jak bardzo liczy się jej opinia przy wypisywaniu ze
szpitala. Natychmiast przejrzałem na oczy. A to numer, pomyślałem sobie, ale mnie

173
skurwysyny zrobiły na szaro! Dałem się wykiwać jak pierwszy naiwny! - Odchyla głowę i
uśmiecha się do nas. - Nie czujcie się urażeni, moi drodzy, ale pieprzę taką zabawę. Nie
mniej od was pragnę się stąd wydostać. A przecież włażąc w drogę tej jędzy, ryzykuję
tyle samo co ty, Harding.
Uśmiecha się, mruży oko i dźga go kciukiem w żebra, jakby chciał powiedzieć, że
sprawa załatwiona i do nikogo nie żywi urazy, ale Harding odzywa się znowu:
- Nie, przyjacielu. Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie.
Uśmiecha się, podrywając nerwowo głowę jak płochliwa klacz, ucieka oczami w
bok. Wszyscy przesuwamy się o jedno miejsce; Martini wraca z prześwietlenia, zapinając
koszulę i mrucząc pod nosem: - Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym tego nie widział - a
Billy Bibbit wchodzi do środka i staje za czarnym ekranem.
- Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie - powtarza Harding. - Ja jestem tu
dobrowolnie. Nie przymusowo.
McMurphy nic nie mówi. Na jego twarzy maluje się zdumienie i niepewność; wie,
że coś jest nie w porządku, ale niezupełnie wie, co. Wpatruje się w Hardinga; patrzy na
niego tak natarczywie, że ten przestaje się płochliwie uśmiechać i zaczyna wiercić się
niespokojnie, a w końcu przełyka ślinę i powiada:
- Prawdę mówiąc, niewielu z nas jest tu przymusowo. Tylko Scanlon... i chyba
jeszcze kilku Chroników. I ty. W całym szpitalu mało kto jest na przymusowym leczeniu.
Poważnie.
Milknie pod spojrzeniem McMurphy’ego, głos zamiera mu w gardle. Zapada cisza,
którą dopiero po chwili przerywa szept McMurphy’ego:
- Czy to ma być żart?
Wystraszony Harding potrząsa głową. Wtedy McMurphy wstaje z ławki i krzyczy:
- To ma być żart?
Nikt się nie odzywa. McMurphy przechadza się wzdłuż ławki, przebiegając dłonią
po gęstych włosach. Idzie na sam koniec, a następnie cofa się na początek i wchodzi do
gabinetu radiologicznego. Urządzenie syczy na niego i pluje.
- Hej, Billy... cholera, przecież ty na pewno jesteś tu przymusowo!

174
Billy stoi na palcach, plecami do nas, wsparty brodą o górną krawędź czarnego
ekranu.
- Nie - mówi w stronę urządzenia.
- W takim razie dlaczego? Dlaczego? Facet w twoim wieku! Powinieneś
rozbijać się kabrioletem i podrywać babki! Dlaczego godzisz się na to wszystko? - pyta,
wskazując dookoła ręką.
Billy nie odpowiada, więc McMurphy zostawia go i wraca do siedzących na ławce.
- Wytłumaczcie mi. Wciąż narzekacie na szpital i wieszacie psy na oddziałowej, a
przecież nic was tu nie trzyma! Rozumiem, jak to jest z tymi starcami. To wariaci! Ale
wy, nawet jeśli różnicie się trochę od przeciętnych ludzi, nie jesteście szaleńcami !
Dwaj pierwsi milczą. McMurphy przesuwa się do Sefelta.
- A ty, Sefelt? Miewasz napady, ale poza tym jesteś zupełnie zdrów. Kurczę, mój
wuj nie tylko miewał ataki dwa razy gorsze od twoich, ale na dodatek jeszcze widzenia
diabła, a siłą by się nie dał wpakować do czubków. Mógłbyś żyć na zewnątrz, gdyby
starczyło ci odwagi...
- Właśnie! - Billy odwrócił się od ekranu, łzy ciekną mu po twarzy. - Właśnie! -
krzyczy. - Gdyby s-starczyło nam o-ddwa-gi! Gdyby starczyło mi o-odwagi, jeszcze dziś
m-mógłbym o-opuścić szpital! Moja m-m-matka jest p-przyjaciółką siostry Rat-ched, więc
g-gdyby mi starczyło odwagi, jeszcze dziś mógłbym się wypisać!
Chwyta z ławki koszulę i usiłuje ją włożyć, ale jest zbyt roztrzęsiony. Wreszcie
rzuca ją w kąt i woła do McMurphy’ego:
- Myślisz, że ch-ch-ch-chcę tu być? Że nie wolałbym mieć ka-kabrioletu i dziew-
czy-czy-czy-ny? Ale czy z ciebie ludzie się k-k-kiedy śmiali? Nie, bo jesteś d-duży i silny!
Ja nie jestem. Ani Harding. Ani F-Fredrickson. Ani Se-Sefelt. Ech... ech... Mówisz,
jakbyśmy b-byli tu z własnej woli! Ech, po c-co to wszystko...
Nie może mówić dalej, jąka się i szlocha, w końcu ociera wierzchem dłoni oczy,
żeby widzieć. Ściąga z niej przy tym strup, a ponieważ dalej trze oczy, rozmazuje sobie
krew po całej twarzy i widzi jeszcze gorzej. Wreszcie, czerwony od krwi, zaczyna biec na
oślep korytarzem, zataczając się od ściany do ściany. Czarny rzuca się w pościg.

175
McMurphy zwraca się do pozostałych chłopaków i otwiera usta, żeby ich jeszcze
o coś zapytać, ale spostrzegłszy, jak na niego patrzą, daje spokój. Przez chwilę stoi
nieruchomo przed rzędem wymierzonych w niego oczu, przypominających metalowe
nity, a potem - trochę jakby bez przekonania - mówi “zawracanie głowy”, wkłada czapkę,
naciąga ją głęboko na oczy i siada z powrotem na ławce. Dwaj technicy wracają z kawy i
wchodzą do gabinetu po drugiej stronie korytarza - kiedy stalowe drzwi otwierają się z
sykiem, dolatuje mnie zapach kwasu, zupełnie jak przy ładowaniu akumulatora.
McMurphy wpatruje się w te drzwi.
- Jakoś nie mieści mi się to w głowie...

W drodze na oddział McMurphy wlókł się na końcu - zadumany, z rękami w


kieszeniach, czapką zsuniętą nisko na czoło i wygasłym papierosem w ustach. Wszyscy
zachowywali się cicho. Billy dał się uspokoić - szedł teraz na czele grupy pomiędzy
czarnym z naszego oddziału i białym sanitariuszem ze wstrząsówki.
Zwolniłem kroku i zrównałem się z McMurphym; chciałem mu powiedzieć, żeby
się nie martwił, bo i tak nic nie poradzi. Widziałem, że jakaś myśl nie daje mu spokoju;
przypominał psa nad nieznaną norą, któremu jeden głos radzi: “Psie, zostaw w spokoju
tę norę! Jest wielka i mroczna, a tropy wkoło niej należą do niedźwiedzia albo do równie
groźnego zwierza!”, lecz drugi - ostry, stary jak psia rasa, ale głupi i nieostrożny -
rozkazuje: “Szukaj, psie, szukaj!”
Chciałem powiedzieć McMurphy’emu, żeby się nie przejmował, i już nawet
otwierałem usta, gdy nagle podniósł głowę, zsunął z czoła czapkę, dogonił
najmniejszego czarnego, klepnął go w ramię i rzekł:
- Słuchaj, mały, wstąpmy na moment do bufetu, dobra? Chcę kupić dwa kartony
papierosów.
Podbiegłem kilka kroków, żeby przyłączyć się do gromadki, i poczułem, że serce
bije mi szybko, a krew szumi z podniecenia w głowie. W bufecie, choć puls miałem już
normalny, nadal słyszałem szum i dzwoniło mi w uszach, zupełnie jak przed laty w
chłodne, jesienne piątkowe wieczory, kiedy po wyjściu na boisko czekałem na wykopanie

176
piłki i początek gry. Dzwonienie stawało się coraz głośniejsze; myślałem, że dłużej tego
nie zniosę, ale wreszcie wykopywali piłkę, dzwonienie cichło i zaczynała się gra. Teraz
słyszałem to samo dzwonienie co w tamte piątkowe wieczory i czułem tę samą dziką
niecierpliwość, która ledwie pozwalała mi ustać w miejscu. A co więcej, widziałem
wszystko ostro i wyraźnie, tak jak zawsze przed meczem albo jak wtedy, gdy wyjrzałem
w nocy z okna sypialni; wszystko było wyraźne, jasne i nieruchome - nie pamiętałem, że
świat może tak wyglądać. Widziałem pęczki sznurowadeł, rzędy tubek z pastą do zębów,
okularów słonecznych i długopisów - z wybitą na nich gwarancją, że będą pisać przez
całą wieczność, i to nawet pod wodą na maśle - a na półce nad ladą pluton wielkookich
misiów strzegących pilnie tych bogactw przed złodziejami.
McMurphy podszedł do lady zdecydowanym krokiem, stanął obok mnie, zaczepił
kciuki o kieszenie i poprosił sprzedawczynię o dwa kartony Marlboro.
- Niech będą trzy - dodał z szerokim uśmiechem. - Mam ochotę dymić jak komin.
Dzwoniło mi w głowie aż do popołudniowego zebrania. Słuchałem właśnie jednym
uchem, jak personel piłuje Sefelta, przekonując go, żeby wyjawił, co jest przyczyną jego
nieprzystosowania (“Dilantina!” - krzyczy wreszcie Sefelt. “Ależ, panie Sefelt, jeśli mamy
panu pomóc, musimy znać prawdę” - powiada oddziałowa. “To musi być dilantina; od
czego innego miękłyby mi dziąsła?” Oddziałowa uśmiecha się. “Jim, ma pan czterdzieści
pięć lat...”), gdy wtem wzrok mój padł na McMurphy’ego siedzącego jak zwykle w kącie.
Nie bawił się talią kart ani nie drzemał nad rozłożonym pismem jak podczas wszystkich
zebrań w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nawet się nie garbił. Siedział zupełnie prosto i z
zuchwałą miną na zaczerwienionej twarzy patrzył to na Sefelta, to na Wielką
Oddziałową. Obserwowałem go, a dzwonienie stawało się coraz bardziej przenikliwe.
Oczy McMurphy’ego biegały teraz równie szybko jak przy pokerze; zamiast tęczówek
widziałem pod bladymi brwiami dwa niebieskie paski. Byłem pewien, że lada moment
zrobi coś szalonego, czym na pewno zasłuży na oddział furiatów. Tak właśnie wyglądali
pacjenci, którzy chwilę później rzucali się na czarnych. Zacisnąłem palce na poręczy
fotela i czekałem przerażony tym, co się zaraz stanie i - jak zdałem sobie sprawę -
również tym, że nie stanie się nic.

177
McMurphy siedział bez słowa i tylko się przyglądał, dopóki oddziałowa nie
skończyła z Sefeltem; potem obrócił się w fotelu i obserwował Fredricksona, który -
chcąc się odegrać na niej za to, że tak dręczyła jego przyjaciela - przez dobre kilka minut
narzekał podniesionym głosem, że papierosy trzymają w dyżurce. Wreszcie wyczerpał
wszystko, co miał do powiedzenia, oblał się rumieńcem, przeprosił jak zawsze za swoje
wystąpienie i usiadł. McMurphy dotąd nie uczynił nic. Rozluźniłem nieco palce na
poręczy, podejrzewając, że się jednak omyliłem.
Do końca zebrania zostało zaledwie kilka minut. Wielka Oddziałowa pochowała
papiery do koszyka, zestawiła go z kolan na ziemię i zerknęła na McMurphy’ego, żeby
sprawdzić, czy nie śpi i czy słucha uważnie. Następnie splotła ręce na brzuchu, spojrzała
na swoje palce, westchnęła głęboko i potrząsnęła głową.
- Długo rozważałam, panowie, to, co wam teraz powiem. Zastanawiałam się nad
tym z doktorem Spiveyem i z resztą personelu; choć nie było to dla nas przyjemne,
uznaliśmy wspólnie, że musicie zostać ukarani za swoje niedopuszczalne zachowanie w
porze sprzątania trzy tygodnie temu. - Uniosła rękę i rozejrzała się po świetlicy. -
Specjalnie czekaliśmy tak długo, bo łudziliśmy się, że sami uznacie za stosowne
przeprosić nas za te buntownicze ekscesy. Ale dotychczas ani jeden z was nie okazał
skruchy.
Znów podniosła rękę gestem mechanicznego wróżbity, żeby zapobiec protestom.
- Postarajcie się zrozumieć, że wszystkie reguły i ograniczenia, które wam
narzucamy, są dokładnie przemyślane pod kątem wartości terapeutycznych. Wielu z was
trafiło tu dlatego, że nie umieliście się dostosować do życia w społeczeństwie, nie chcie-
liście uznać rządzących nim praw, staraliście się spod nich wyłamać lub je obejść.
Niegdyś - może w dzieciństwie - lekceważenie praw społecznych uchodziło wam na
sucho. Dobrze wiedzieliście, że łamiecie prawo, i oczekiwaliście, a nawet potrze-
bowaliście kary; tymczasem nikt jej wam nie wymierzał. Ta nierozsądna pobłażliwość
rodziców mogła się stać zalążkiem waszej obecnej choroby. Mówię to w nadziei, że
zrozumiecie, iż narzucamy wam dyscyplinę i zmuszamy was do posłuchu wyłącznie
dla waszego dobra.

178
Wolno obróciła głowę. Niechęć do czekającego ją obowiązku miała wyraźnie
wypisaną na twarzy. W świetlicy panowała absolutna cisza - tylko dzwonek w mojej
głowie brzęczał gorączkowo.
- Sami chyba zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest egzekwować dyscyplinę w
warunkach szpitalnych. Bo cóż możemy wam zrobić? Nie możemy was aresztować. Nie
możemy zamknąć was o chlebie i wodzie. Jak widzicie, znaleźliśmy się w kłopotliwej
sytuacji: co mamy zrobić?
Ruckly miał pewną sugestię, ale oddziałowa nie dopuściła go do głosu. Twarz jej
zaczęła się zmieniać, tykając jak zegar, aż wreszcie zastygła w nowy wyraz. Wtedy
oddziałowa sama udzieliła sobie odpowiedzi.
- Musimy wam odebrać jeden z przywilejów. Po dokładnym rozważeniu
okoliczności buntu doszliśmy do wniosku, że najsprawiedliwiej będzie pozbawić was
przywileju korzystania z gabinetu hydroterapii, w którym grywacie w karty. Chyba nie
uważacie, że jest to krzywdzące?
Nie poruszyła głową. Nie podniosła oczu. Ale oprócz niej wszyscy, jeden po
drugim, kierowali spojrzenia na siedzącego w kącie rudzielca. Nawet starzy Chronicy,
którzy nie rozumieli, dlaczego wszyscy patrzą akurat w tę stronę, wyciągali chude ptasie
szyje i gapili się na McMurphy’ego - dziesiątki nagich, zalęknionych twarzy zwróconych
ku niemu z nadzieją.
Pojedynczy ton w mojej głowie był tak wysoki jak pisk opon pędzącego
samochodu.
McMurphy siedział sztywno w fotelu i czerwonym paluchem drapał się leniwie po
bliźnie na nosie. Uśmiechnął się szeroko do wpatrzonych w niego pacjentów, ujął czapkę
za daszek i ukłonił się im grzecznie, a następnie przeniósł wzrok na oddziałową.
- Jeśli więc nikt nie chce zabrać głosu w sprawie naszej decyzji, myślę, że czas
zakończyć zebranie...
Przerwała i wreszcie sama spojrzała na McMurphy’ego. Rudzielec wzruszył
ramionami, westchnął głośno, klepnął się po kolanach i wstał wolno z fotela.
Wyprostował się, ziewnął, znów podrapał po nosie i podciągając kciukiem spodnie ruszył

179
przez świetlicę w stronę siedzącej przy dyżurce oddziałowej. Wiedziałem, że już za
późno, żeby go powstrzymać od jakiegoś szaleństwa, i tylko patrzyłem na niego,
podobnie jak wszyscy. Szedł stawiając długie, przesadnie długie kroki, a kciuki zatknął za
kieszenie spodni. Podkute żelazem obcasy krzesały iskry z posadzki. Znów był drwalem,
chełpliwym szulerem, wielkim, skorym do bitki rudym Irlandczykiem oraz kowbojem z
ekranu telewizyjnego, kroczącym środkiem ulicy, żeby przyjąć rzucone wyzwanie.
Kiedy się zbliżył, oczy wyszły Wielkiej Oddziałowej z orbit. Nie spodziewała się, że
McMurphy cokolwiek zrobi. Odebranie nam gabinetu miało być jej ostatecznym
zwycięstwem, miało raz na zawsze potwierdzić jej władzę. A tu nagle rudzielec idzie
prosto na nią i jest wielki jak dom!
Śmiertelnie przerażona otworzyła usta i zaczęła się rozglądać za sanitariuszami,
gdy wtem McMurphy zatrzymał się, nie dochodząc do niej. Stanął przed oknem dyżurki i
powiedział, cedząc wolno słowa, że ma ochotę zapalić jedną z fajek, które kupił rano, a
następnie przebił ręką szybę.
Szkło bryznęło na boki jak woda, a oddziałowa zakryła dłońmi uszy. McMurphy
wziął jeden z kartonów ze swoim nazwiskiem, wyjął z niego paczkę papierosów i odłożył
go na miejsce. Następnie odwrócił się do Wielkiej Oddziałowej siedzącej bez ruchu jak
kredowy posąg i bardzo delikatnie zaczął strzepywać jej z czepka i z ramion odłamki
szkła.
- Strasznie mi przykro - rzekł - jak Boga kocham. Ale ta szyba była tak czysta,
że na śmierć o niej zapomniałem.
Całe zajście trwało zaledwie parę sekund. McMurphy zostawił oddziałową z
rozdygotaną, terkoczącą twarzą i zapaliwszy papierosa, wrócił na swoje miejsce.
A mnie przestało dzwonić w głowie.

180
CZĘŚĆ III

Po tym zajściu McMurphy długo był panem oddziału. Siostra Ratched czekała, aż
przyjdzie jej do głowy jakiś nowy pomysł, dzięki któremu odzyska przewagę. Wiedziała,
że przegrała jedną ważną rundę, a teraz przegrywa drugą, ale bynajmniej jej się nie
spieszyło. Nie zamierzała przecież zalecić wypisania; mogła więc przeciągać walkę tak
długo, jak chciała, a więc dopóki McMurphy nie popełni błędu, nie podda się wyczerpany
lub dopóki ona nie obmyśli nowej taktyki, która przyniesie jej pełne zwycięstwo.
Ale niejedno wydarzyło się na oddziale, zanim ta nowa taktyka przyszła jej do
głowy. Odkąd McMurphy dał się znów wciągnąć do walki i stłuczeniem szyby w
prywatnym oknie siostry Ratched obwieścił powrót na ring, życie na oddziale nabrało
kolorów. Rudzielec był obecny na wszystkich zebraniach i uczestniczył we wszystkich
dyskusjach. Cedził słowa, mrugał i sypał dowcipami, żeby wydobyć blade uśmiechy z
facetów, którzy bali się roześmiać, odkąd skończyli dwanaście lat. Zebrał dość chętnych,
żeby utworzyć drużynę koszykówki, i przekonał doktora, by pozwolił im zabrać piłkę z sali
gimnastycznej i ćwiczyć na oddziale. Siostra sprzeciwiała się, mówiąc, że wkrótce
zechcą grać w piłkę nożną w świetlicy albo w polo na korytarzu, ale przynajmniej tym
razem lekarz postawił na swoim.
- Niektórzy pacjenci, siostro, wykazują ogromną poprawę zdrowia od chwili
powstania drużyny; uważam, że to najlepiej dowodzi jej wartości terapeutycznych -
oświadczył.
Oddziałowa przez moment przyglądała mu się ze zdumieniem. A więc i on
zaczynał podskakiwać. Zapamiętała ton jego głosu, żeby porachować się z lekarzem,
kiedy odzyska władzę, skinęła głową i wróciła do dyżurki bawić się tarczami na tablicy
rozdzielczej. Nowa szyba nie była jeszcze gotowa, więc portierzy wstawili tymczasem
tekturę w okno nad biurkiem oddziałowej; siedziała za nią dzień w dzień, jakby jej tam nie
było albo jakby widziała przez nią wszystko, co się dzieje w świetlicy. Schowana za
prostokątem tektury przypominała obrazek odwrócony przodem do ściany.

181
Czekała i nie mówiła ani słowa, kiedy rano McMurphy latał w szortach w białe
wieloryby po oddziale, grał w gazdę jednocentówkami lub ganiał po korytarzu,
dmuchając w blaszany sędziowski gwizdek i uczył Okresowych poruszania się z piłką -
biegali od drzwi oddziału do drzwi izolatki, kozłując piłkę z dudnieniem głośnym jak salwy
armatnie, a on darł się na nich niczym sierżant na musztrze:
- Szybciej, takie syny, szybciej!
W tym czasie McMurphy i oddziałowa odnosili się do siebie z największą
kurtuazją. McMurphy prosił ją na przykład uprzejmie o wieczne pióro, żeby machnąć
podanie o przepustkę na samodzielne wyjście ze szpitala, pisał je na biurku oddziałowej,
wręczał jej, zwracał pióro i mówił grzecznie: “Dziękuję”, ona zaś spoglądała na kartkę i
równie grzecznie mówiła, że musi poradzić się personelu - wracała mniej więcej po
trzech minutach i oświadczała, że bardzo jej przykro, ale nie uważa się, aby wydanie mu
przepustki było aktualnie wskazane ze względów terapeutycznych. McMurphy znów jej
dziękował, wychodził z dyżurki i dął w gwizdek tak głośno, że w całej okolicy drżały
szyby.
- Ćwiczymy, takie syny! Łapać piłkę, lenie, nie bójcie się zmęczenia! - wrzeszczał.
Był już na oddziale miesiąc, a więc dostatecznie długo, żeby się wpisać na
wywieszoną na tablicy ogłoszeń listę pacjentów ubiegających się o przepustkę na
wyjście pod opieką. Podszedł z wiecznym piórem oddziałowej do tablicy i w rubryce
OSOBA TOWARZYSZĄCA napisał: “Candy Starr, znajoma dziwka z Portland”, po czym z
taką siłą postawił kropkę, że wygiął stalówkę. Sprawę jego przepustki rozpatrzono na
zebraniu kilka dni później, akurat tego dnia, w którym szklarze wstawili nową szybę w
oknie dyżurki. Gdy więc McMurphy usłyszał, że jego prośba spotkała się z odmową, co
umotywowano tym, że panna Starr nie wydaje się najwłaściwszą osobą do opieki nad
pacjentem, wzruszył ramionami, mówiąc “takie buty”, wstał z fotela, podszedł do nowej
szyby, na której wciąż widniała w rogu nalepka firmy szklarskiej, i przebił ją pięścią - po
czym, stojąc z zakrwawioną ręką, zaczął tłumaczyć się oddziałowej, że był przekonany,
iż po prostu wyjęto z okna tekturę.
- Kiedy, do licha, wstawiono tę cholerną szybę? Tylko powoduje wypadki!

182
Oddziałowa założyła mu w dyżurce opatrunek, a Scanlon i Harding wyciągnęli ze
śmieci tekturę i przylepili z powrotem do ramy okiennej plastrem z tej samej rolki, z której
brała go oddziałowa, żeby zamocować opatrunek na ręce McMurphy’ego. Kiedy
dezynfekowała mu skaleczenie, posadziwszy go na stołku, krzywił się straszliwie i
mrugał nad jej głową do Scanlona i Hardinga. Twarz oddziałowej nadal była spokojna i
gładka niby porcelana, ale jej nerwy dawały znać o sobie. Po tym, jak szarpała plaster,
owijając nim ciasno rękę McMurphy’ego, widać było, że nie panuje nad sobą jak dawniej.
Pewnego dnia nasza drużyna - Harding, Billy Bibbit, Scanlon, Fredrickson, Martini
i McMurphy, który włączał się do akcji, gdy tylko ręka przestawała mu krwawić - zagrała
w sali gimnastycznej mecz z drużyną sanitariuszy. W jej skład wchodzili obaj rośli czarni
z naszego oddziału i byli najlepszymi zawodnikami na sali - biegali obok siebie po
boisku, podobni do cieni w czerwonych spodenkach, strzelając kosz po koszu z precyzją
automatów. Nasi reprezentanci byli za niscy i za wolni, a na dodatek Martini przekazywał
piłkę graczom, których nie widział nikt prócz niego, tak że w końcu przeciwnicy pobili nas
o dwadzieścia punktów. Ale wydarzyło się coś, co mimo wszystko pozwoliło nam odejść
z pewnym poczuciem zwycięstwa: w trakcie walki o piłkę czarny nazwiskiem Washington
oberwał łokciem w twarz i cała drużyna sanitariuszy musiała go trzymać, żeby nie rzucił
się na McMurphy’ego, który usiadł spokojnie na piłce i nie zwracał najmniejszej uwagi na
czarnucha, gdy ten - z krwią cieknącą mu z wielkiego nosa i spływającą po klatce
piersiowej niczym czerwona farba po szkolnej tablicy - wyrywał się kumplom i
wrzeszczał:
- Puszczajcie! Ten skurwiel sam się o to prosi!
McMurphy znów zaczął przyklejać do muszli klozetowych kartki przeznaczone dla
oddziałowej. Wypisywał o sobie w dzienniku różne niestworzone historie i sygnował je
“Życzliwy”. Czasami spał do ósmej. Siostra karciła go za to bez złości, a on czekał, aż
skończy, po czym psuł cały efekt jej słów, pytając na przykład, czy nosi dwójkę, trójkę,
czy też może w ogóle chodzi bez stanika?
Inni Okresowi poszli w jego ślady. Harding zaczął się zalecać do młodych
pielęgniarek, Billy Bibbit przestał wpisywać do dziennika swoje - jak je nazywał -

183
“obserwacje”, a kiedy w okno dyżurki wstawiono szybę z namalowanym na niej wielkim
iksem, by McMurphy nie mógł w razie czego twierdzić, że jej nie zauważył, Scanlon stłukł
ją niechcący piłką, zanim farba zdążyła wyschnąć. Piłka się przedziurawiła, więc Martini
wziął ją z posadzki niby martwego ptaka i zaniósł oddziałowej, która siedziała
nieruchomo w dyżurce wpatrzona w odłamki szkła zalegające jej biurko, i zapytał, czy nie
mogłaby jej skleić plastrem albo jakoś inaczej naprawić? Tak, żeby znów była cała?
Oddziałowa, nic nie mówiąc, wyrwała mu ją z ręki i wepchnęła głęboko do kosza na
śmieci.
Sezon koszykówki najwyraźniej skończył się na dobre, więc McMurphy postanowił
przerzucić się na wędkarstwo. Znów wystąpił o przepustkę, mówiąc zawczasu lekarzowi,
że we Florence nad zatoką Siuslaw ma przyjaciół, którzy - jeśli personel nie miałby nic
przeciwko temu - chętnie zabraliby na ryby ośmiu czy dziewięciu pacjentów, po czym
napisał na liście wywieszonej na korytarzu, że tym razem zaopiekują się nim “dwie
przemiłe ciotunie mieszkające w małym miasteczku niedaleko Oregon City”. Na zebraniu
udzielono mu przepustki na najbliższą sobotę. Oddziałowa zanotowała to oficjalnie w
dzienniku, po czym sięgnęła do koszyka stojącego przy jej krześle, wyjęła artykuł wycięty
z porannej gazety i przeczytała, że aczkolwiek połowy na przybrzeżnych wodach
Oregonu są w tym roku wyjątkowo obfite, to jednak łososie pojawiły się niezwykle późno i
ocean jest już burzliwy i niebezpieczny. Radziła wszystkim dobrze się zastanowić.
- Świetny pomysł! - zawołał McMurphy, przymknął oczy i ze świstem wciągnął
przez zęby powietrze. - Tak jest! Słony zapach rozhukanej wody, fale bijące o dziób,
stawianie czoła żywiołom tam, gdzie najlepiej widać, co wart jest człek i co warta łódź...
Przekonała mnie siostra! Jeszcze dziś zadzwonię i wynajmę łajbę. Może siostrę też
zapisać?
Oddziałowa w milczeniu podeszła do tablicy ogłoszeń i przypięła artykuł.

Nazajutrz McMurphy zaczął zapisywać chętnych na wyprawę i zbierać od nich po


dziesięć dolców na wynajęcie łodzi, a oddziałowa zaczęła systematycznie znosić wycinki
prasowe o rozbitych łodziach i nagłych sztormach. McMurphy wyśmiewał ją razem z jej

184
wycinkami, mówiąc, że jego ciotki, które większą część życia spędziły w portach, bujając
na falach z różnymi marynarzami, przysięgają, że uczestnicy wyprawy będą bezpieczni
jak u mamy pod pierzyną i mają się niczym nie przejmować. Oddziałowa jednak dobrze
znała swoich pacjentów. Wycinki przeraziły ich bardziej, niż McMurphy się spodziewał.
Sądził, że wszyscy będą chcieli jechać, a tymczasem musiał namawiać i przekonywać.
W przeddzień wyjazdu wciąż było o dwóch chętnych za mało, żeby zapłacić za
wynajęcie łodzi.
Byłem bez pieniędzy, ale miałem ochotę zapisać się na wyprawę. Im więcej
McMurphy mówił o łowieniu łososi, tym bardziej chciałem jechać. Wiedziałem, że to
kretyński pomysł; wpisanie się na listę było przecież równoznaczne z ogłoszeniem
wszem i wobec, że nie jestem głuchy. Jeśli usłyszałem dyskusję o łodziach i rybach, to
musiałem także słyszeć wszystkie poufne rozmowy, które prowadzono przy mnie w ciągu
ostatnich dziesięciu lat. Gdyby Wielka Oddziałowa się dowiedziała, że znam jej
zdradzieckie knowania, rzuciłaby się na mnie z piłą elektryczną i pastwiła nade mną,
dopóki nie nabrałaby absolutnej pewności, że jestem głuchoniemy. A więc jeśli chciałem
słyszeć, musiałem dalej udawać głuchego; mimo że tak bardzo pragnąłem jechać,
uśmiechnąłem się na tę myśl.
Wieczorem w przeddzień wyprawy leżałem w łóżku, rozmyślając o mojej
głuchocie, o latach udawania, że nie słyszę ani słowa, i zastanawiałem się, czy
potrafiłbym się zachowywać inaczej. A potem przypomniałem sobie, że to nie ja
zacząłem udawać głuchego; to ludzie zaczęli traktować mnie jak durnia, który nie słyszy,
nie widzi i nie potrafi wydusić z siebie słowa.
Co więcej, traktowali mnie tak nie tylko tuż przed moim przyjściem do szpitala, ale
również wiele lat wcześniej. W wojsku odnosili się do mnie w ten sposób wszyscy starsi
rangą. Pewnie im się wydawało, że tak właśnie należy postępować wobec kogoś o moim
wyglądzie. Już nawet w szkole ludzie mówili, że chyba nie słucham, co mówią, i sami
przestawali mnie słuchać. Leżąc na łóżku, usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy zdarzyło
się to po raz pierwszy. Chyba mieszkaliśmy wtedy jeszcze w naszej wiosce nad
brzegiem Kolumbii. Było lato...

185
...mam z dziesięć lat i solę przed chatą łososie przed ułożeniem ich na ruszcie,
gdy wtem spostrzegam samochód, który skręca z autostrady i kołysząc się na wybojach,
wjeżdża między krzaki szałwi, ciągnąc za sobą niczym przyczepy tumany czerwonego
pyłu.
Obserwuję samochód, kiedy wjeżdża na wzgórze i zatrzymuje się w pewnej
odległości od naszego podwórka; nadciągające za nim tumany pyłu rozbijają się o
bagażnik i osiadają wolno na krzakach szałwi i mydlnicy, upodabniając je do czerwonych,
dymiących szczątków ocalałych z pożaru. Pasażerowie czekają, dopóki migocący w
słońcu pył nie opadnie zupełnie. Wiem, że to nie turyści z aparatami fotograficznymi, bo
turyści nigdy nie podjeżdżają tak blisko wioski. Jeśli chcą ryb, kupują je na autostradzie;
wolą trzymać się z dala od naszych siedzib, bo się boją, że ich oskalpujemy albo
przywiążemy do pala i spalimy na stosie. Nie wiedzą, że niektórzy członkowie naszego
plemienia są prawnikami w Portland; zresztą nie uwierzyliby mi, gdybym im powiedział. A
przecież jeden z moich stryjów został najprawdziwszym na świecie prawnikiem - jak
twierdzi tata, wyłącznie po to, by udowodnić ludziom, że potrafi tego dokonać, choć
wolałby polować z ościeniem na ryby przy wodospadzie. Tata mówi, że jeśli człowiek nie
ma się na baczności, ludzie zmuszą go do robienia tego, czego chcą, albo - jeśli jest
uparty - do robienia czegoś wręcz odwrotnego, po prostu im na złość.
Drzwiczki samochodu otwierają się nagle i wysiadają z niego trzy osoby, z których
dwie siedziały z przodu, a jedna z tyłu. Zaczynają się wspinać po zboczu w stronę wioski;
widzę, że dwie pierwsze osoby to mężczyźni w granatowych garniturach, natomiast
trzecią, która siedziała z tyłu, jest stara, siwa kobieta w stroju tak sztywnym i ciężkim,
jakby był zrobiony z blachy pancernej. Przedarłszy się wreszcie przez krzaki szałwi,
wchodzą na nasze podwórze spoceni i zasapani.
Pierwszy mężczyzna przystaje i rozgląda się po wiosce. Jest niski i gruby, a na
głowie ma biały kowbojski kapelusz. Kiwa głową, widząc chwiejne ruszty do suszenia
ryb, stare samochody, kurniki, motocykle i psy.
- Widzieliście kiedy coś podobnego? Co? Przynajmniej raz w życiu?
Zdejmuje kapelusz i przykłada złożoną chusteczkę do głowy przypominającej

186
czerwoną gumową piłkę - ociera ją tak ostrożnie, jakby się bał, że pogniecie chusteczkę
albo rozczochra kępkę zlepionych potem strączkowatych włosów.
- Jak ludzie mogą żyć w ten sposób? Jak myślisz, John?
Mówi bardzo głośno, bo nie jest przyzwyczajony do ryku wodospadu.
John unosi wysoko gęste siwe wąsy, żeby zapach solonych przeze mnie łososi
nie wpadał mu w nozdrza. Szyję i policzki ma zroszone potem, a granatowy garnitur
zupełnie przemoczony na plecach. Sporządza notatki, obracając się w miejscu i obej-
mując wzrokiem chatę, ogródek oraz czerwone, zielone i żółte wyjściowe sukienki mamy
suszące się na sznurze za chatą - wykonawszy pełny obrót, znów staje twarzą do mnie i
przygląda mi się, jakby dopiero teraz mnie zauważył, choć cały czas byłem dwa kroki od
niego. Nachyla się nade mną, mruży oczy i unosi wąsy, żeby zatkać nos, jakbym to ja
cuchnął, a nie ryby.
- Jak myślisz, gdzie są jego rodzice? - pyta. - W lepiance czy nad wodospadem?
Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy pogadać z tym facetem.
- Za nic nie wejdę do tej nory - mówi grubas.
- Ta nora, Brickenridge - oznajmia John spoza wąsów - to domostwo wodza;
faceta, do którego mamy interes, szlachetnego przywódcy tego plemienia.
- Interes? Mów o sobie, ja nie mam do niego żadnego interesu. Rząd płaci mi za
wycenianie, a nie za gadanie.
Słysząc to, John wybucha śmiechem.
- Racja. Ale ktoś powinien ich powiadomić o planach rządowych.
- Jeśli jeszcze nie wiedzą, to dowiedzą się wkrótce.
- Przecież to proste, wystarczy wejść i pogadać.
- Do tej brudnej dziury? Idę o zakład, że roi się tam od pająków. Podobno w tych
ruderach z suszonej gliny gnieżdżą się w ścianach miliony robactwa. A gorąco, że
pojęcia nie masz. Spójrz na małego Hajawatę; widzisz, jak ładnie się przypiekł? Ho. Cały
jest czerwony.
Śmieje się i znów przykłada chustkę do głowy, lecz milknie, kiedy spogląda na
niego kobieta. Odchrząkuje, spluwa na ziemię, a następnie podchodzi do huśtawki, którą

187
tata zawiesił dla mnie na gałęzi jałowca, siada na niej i zaczyna się łagodnie bujać,
wachlując się jednocześnie kapeluszem.
Myślę nad tym, co powiedział, i narasta we mnie gniew. Ponieważ grubas i John -
bynajmniej się mną nie krępując - dalej rozprawiają o chacie, o wiosce, o ziemi i
obliczają, ile co jest warte, zaczynam podejrzewać, iż chyba nie wiedzą, że rozumiem
każde słowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znają Indian tylko z filmów.
Wyobrażam sobie, jak będzie im wstyd, kiedy odkryją, że wiem, co wygadywali.
Czekam jeszcze chwilę, podczas gdy oni mówią o upale i naszym domu, a potem
wstaję z kolan i wyjaśniam grubasowi, najpoprawniej, jak się nauczyłem w szkole, że
nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chłodniejsza od wszystkich domów w
miasteczku.
- Jest o wiele chłodniejsza od mojej szkoły i nawet od kina w The Dalles, którego
szyld z oszronionych liter głosi, że w środku jest “chłodno i przyjemnie”!
Zamierzam im jeszcze powiedzieć, że jeśli zechcą wejść do środka, to pobiegnę
nad wodospad i przyprowadzę tatę, ale oni zachowują się tak, jakby mnie w ogóle nie
słyszeli. Nawet na mnie nie patrzą. Grubas buja się wolno na huśtawce i zerka w dół
pokrytego lawą urwiska na mężczyzn, którzy stoją na rusztowaniach tuż przy
wodospadzie - z tej odległości są tylko spowitymi mgiełką niewyraźnymi kształtami w
kraciastych koszulach. Od czasu do czasu robią krok do przodu i niczym szermierze
wyrzucają ręce, a następnie podnoszą do góry czterometrowe rozwidlone ościenie, żeby
ci wyżej zdjęli z nich miotające się łososie. Wpatrzony w mężczyzn widocznych na tle
piętnastometrowego welonu wody, grubas mruży oczy i chrząka, ilekroć któryś z nich
wychyla się, żeby nadziać na oścień rybę.
Tamci, John i kobieta, nadal stoją, jak stali. Żadne z trojga nie daje poznać, że
mnie słyszało; nie patrzą w moją stronę, jakby woleli, żebym był nieobecny.
Nagle wszystko zamiera i trwa tak przez całą minutę.
Spostrzegam ze zdumieniem, że słońce świeci teraz na nich jakoś znacznie
jaśniej. Wszystko inne wygląda zupełnie normalnie - zarówno kury grzebiące pazurami w
trawie na dachach lepianek, jak i skaczące po krzakach koniki polne i chmary much nad

188
suszącymi się rybami, odganiane przez dzieci miotełkami z szałwi; ot, zwyczajny letni
dzień. Ale trójkę przybyszów słońce oświetla z dziesięć razy jaśniej niż dotychczas i
widzę... widzę szwy, gdzie ich zespawano z kawałków. I widzę niemal, jak wbudowane
w nich urządzenia biorą moje słowa i usiłują je wpasować to tu, to tam, w ten otwór i w
tamten, a kiedy się okazuje, że nie ma dla nich żadnego gotowego otworu, po prostu je
kasują, jakby ich w ogóle nie było.
Przez cały ten czas trójka przybyszów trwa w zupełnym bezruchu. Nawet
huśtawka się zatrzymała, unieruchomiona pod pewnym kątem przez słońce; skamieniały
grubas przypomina gumową lalkę. A potem budzi się perliczka taty śpiąca pośród gałęzi
jałowca i na widok obcych zaczyna szczekać jak pies - wtedy czar pryska.
Grubas z krzykiem zeskakuje z huśtawki, odbiega kilka metrów od drzewa i
osłaniając kapeluszem oczy od słońca, patrzy w górę, żeby zobaczyć, co tak piekielnie
jazgocze. Spostrzega, że to tylko perliczka, więc spluwa na ziemię i wkłada kapelusz.
- Osobiście jestem głęboko przekonany - mówi - że bez względu na to, ile
zaproponujemy za... za tę metropolię, będzie to i tak aż nadto.
- Możliwe. Ale uważam, że powinniśmy spróbować porozmawiać z wodzem...
Stara kobieta przerywa mu, wysuwając z chrzęstem nogę do przodu.
- Nie. - To pierwsze słowo, jakie wypowiedziała od chwili przyjazdu. - Nie -
powtarza w sposób przywodzący na myśl Wielką Oddziałową. Unosi brwi i rozgląda się
dokoła. Oczy skaczą jej jak cyfry wybijane przez kasę; patrzy na sukienki mamy
rozwieszone równo na sznurze i kiwa głową. - Nie. Dziś nie będziemy rozmawiać z
wodzem. Jeszcze nie teraz. Uważam... wyjątkowo zgadzam się z Brickenridge’em. Tyle
że z innego powodu. Pamiętacie, że według naszych informacji żona wodza jest nie
Indianką, lecz białą kobietą? Białą kobietą z miasteczka. Nazywa się Bromden. Wódz
przyjął jej nazwisko, nie ona jego. Tak jest; wydaje mi się, że jeśli wrócimy do miasteczka
i opowiemy mieszkańcom o planach rządowych, podkreślając korzyści płynące z
posiadania tamy i sztucznego jeziora w miejscu skupiska lepianek, a dopiero później
wypiszemy ofertę i niby przez pomyłkę, rozumiecie, zaadresujemy ją do żony, to wtedy
nasze zadanie będzie znacznie łatwiejsze.

189
Spogląda w dal na mężczyzn stojących na starych, rozklekotanych,
zygzakowatych rusztowaniach, które w ciągu setek lat pokryły gęsto skały wokół
wodospadu.
- Gdybyśmy natomiast spotkali się z wodzem teraz i złożyli mu ofertę bez
uprzedniego przygotowania gruntu, moglibyśmy napotkać u tego Nawaha zażarty upór
wynikający z przywiązania do... domu, chyba tak trzeba nazwać tę ruderę.
Już mam im powiedzieć, że nie jesteśmy Nawahami, ale co to ma za sens, skoro
oni i tak nie chcą słuchać? Wszystko im jedno, do jakiego należymy plemienia.
Kobieta uśmiecha się, kiwa mężczyznom głową, podsumowuje ich oczami jak
kasa i rusza sztywno w stronę samochodu, wołając lekkim, młodzieńczym głosem:
- Jak wciąż podkreślał mój wykładowca socjologii: “W każdej sytuacji jest zawsze
jedna osoba, której władzy nie wolno lekceważyć!”
Wsiadają do samochodu i odjeżdżają, a ja stoję i zastanawiam się, czy mnie w
ogóle widzieli.

Bardzo mnie zdziwiło, że sobie to przypomniałem. Chyba pierwszy raz od wieków


przypomniałem sobie coś z dzieciństwa. Zdumiało mnie, że w ogóle cokolwiek
pamiętam. Leżałem na posłaniu niby w półśnie, wspominając inne wydarzenia, gdy nagle
dobiegł mnie spod łóżka chrobot, jakby mysz gryzła orzech włoski. Wychyliłem się z
pościeli i ujrzałem błysk metalu tnącego moje ukochane kawałki gumy do żucia. To
czarny sanitariusz Geever odkrył, gdzie chowam gumę, i zeskrobywał ją prosto do
papierowej torby długimi, cienkimi nożyczkami o ostrzach rozwartych jak szczęki.
Cofnąłem szybko głowę, żeby mnie nie zauważył. Bałem się jednak, że mnie
spostrzegł, i krew zaczęła walić mi w uszach. Chciałem mu powiedzieć, żeby odczepił się
od mojej gumy i poszedł się zająć własnymi sprawami, ale przecież nie mogłem się
nawet zdradzić z tym, iż go słyszałem. Leżałem bez ruchu, by się upewnić, czy
rzeczywiście nie widział, jak wyglądam z łóżka, czarny jednak nie przerywał pracy -
słyszałem tylko zzzt-zzzt nożyczek i grzechot wpadających do torby kawałków gumy,
zbliżony do bębnienia gradu o dach kryty papą. Geever mlasnął językiem i zachichotał

190
pod nosem.
- He, he. O mój Boże. He, he. Ileż razy ten skurwiel przeżuwał je w japie? Twarde
jak kamień!
Jego szept zbudził McMurphy’ego, który wsparł się na łokciu ciekaw, co też
czarny wyrabia na kolanach pod moim łóżkiem o tak dziwnej porze. Obserwował go
przez chwilę, przecierając oczy jak dzieciak, który chce się przekonać, czy go wzrok nie
myli, a następnie usiadł na łóżku.
- Niech mnie licho, czego ten łobuz szuka tu z nożyczkami i z papierową torbą o
wpół do dwunastej w nocy?
Czarny zerwał się na nogi i zaświecił mu latarką prosto w oczy.
- Gadaj, stary, co tam wydłubujesz, u diabła, pod osłoną nocy?
- Idź spać, McMurphy. Nic ci do tego.
McMurphy rozciągnął wolno usta w szerokim uśmiechu i patrzył prosto w latarkę.
Czarny oświetlał mu twarz jeszcze przez kilka chwil, a potem zrobiło mu się nagle
nieswojo od gapienia się na świeżą bliznę połyskującą na nosie McMurphy’ego, od
wpatrywania się w jego zęby i tatuaż pantery na przedramieniu, więc skierował latarkę w
bok. Schylił się i wrócił do pracy, sapiąc i prychając, jakby zdrapywanie zeschłej gumy
wymagało wielkiego wysiłku.
- Obowiązkiem sanitariusza pracującego na wieczornej zmianie - powiedział
między jednym prychnięciem a drugim, usiłując nadać głosowi przyjazne brzmienie - jest
dbanie o czystość sypialni.
- W środku nocy?
- Mamy wyraźnie powiedziane, że o czystość należy dbać przez okrągłą dobę!
- Wystarczyłoby, gdybyś o nią zadbał, nim położyliśmy się spać, zamiast do wpół
do jedenastej gapić się w telewizor. Czy stara Ratched wie, że ty i ten drugi prawie przez
całą zmianę oglądacie telewizję? Jak myślisz, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała?
Czarny wstał z kolan i usiadł na moim łóżku. Uśmiechając się i chichocząc, zaczął
się stukać latarką w zęby. W jej blasku twarz jego wyglądała jak podświetlona czaszka.
- Słuchaj, opowiem ci o tej gumie - rzekł i nachylił się nad McMurphym jak nad

191
najlepszym kumplem. - Widzisz, całe lata się zastanawiam, skąd Wódz Szczota bierze
gumę do żucia. Nigdy nie miał ani centa, więc nie mógł jej kupować w bufecie, nikt mu jej
nie dawał, nigdy nie prosił o nią kobiety z Czerwonego Krzyża; obserwowałem go i
czekałem. No i spójrz.
Znów ukląkł, podniósł brzeg mojej pościeli i poświecił latarką.
- I co ty na to? Założę się, że wszystkie te kawałki są przeżute co najmniej z
tysiąc razy!
McMurphy zaczął chichotać ubawiony. Czarny potrząsnął papierową torbą;
słysząc grzechotanie, obaj parsknęli śmiechem. Potem czarny powiedział
McMurphy’emu dobranoc, zawinął brzeg torby, jakby miał w niej drugie śniadanie, i
poszedł schować ją sobie na później.
- Wodzu! - szepnął McMurphy. - Powiedz mi coś!
I zaczął śpiewać piosenkę popularną bardzo dawno temu:
- “Czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smak?”
W pierwszej chwili ogarnęła mnie złość. Myślałem, że McMurphy wyśmiewa się
ze mnie tak samo jak inni.
- “Czy gdy znów ją bierzesz rano, cała twarda jest jak lak?” - śpiewał szeptem.
Ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej zaczynało mnie to bawić. Musiałem
panować nad sobą, żeby się nie roześmiać - nie tyle z piosenki McMurphy’ego, ile z
samego siebie.
- “To nie daje mi spokoju, chcę usłyszeć nie lub tak; czy gdy wyjmiesz ją z ust na
noc, guma traci mięty smaaaaaaak?”
Ciągnął ostatnią zgłoskę i łachotał mnie nią jak piórkiem. Nie mogłem się dłużej
powstrzymać i parsknąłem cicho; bałem się, że za chwilę zacznę się śmiać i nie będę
mógł przestać. Ale akurat w tym momencie McMurphy wyskoczył z łóżka i zaczął
grzebać w nocnej szafce, więc jakoś się uciszyłem. Zacisnąłem zęby nie wiedząc, co
robić. Od lat ograniczałem się tylko do pochrząkiwań i ryków. Usłyszałem, jak drzwiczki
szafki - niby stalowa klapa - zatrzaskują się z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak
McMurphy woła: “łap”, i coś upadło na moje łóżko. Coś małego. Wielkości jaszczurki lub

192
węża...
- W tej chwili, Wodzu, mam tylko owocową. Wygrałem paczkę od Scanlona -
oznajmił, kładąc się z powrotem do łóżka.
A ja, nim zdałem sobie sprawę z tego, co robię, powiedziałem mu “dziękuję”.
W pierwszej chwili nie rzekł nic. Wsparty na łokciu, obserwując mnie tak, jak
przedtem obserwował czarnego, czekał, aż jeszcze coś powiem. Podniosłem z pościeli
paczkę gumy i trzymając ją w dłoni, powtórzyłem:
- Dziękuję.
Wypadło to dość mizernie, bo gardło miałem zardzewiałe i język mi skrzypiał.
McMurphy powiedział, że wyraźnie wyszedłem z wprawy, i wybuchnął śmiechem. Ja też
spróbowałem się roześmiać, ale pisnąłem tylko jak kurczę, które uczy się piać. Było to
bardziej zbliżone do płaczu niż do śmiechu.
McMurphy poradził mi, żebym się nie spieszył, bo jeśli chcę poćwiczyć mówienie,
gotów jest mnie słuchać do szóstej trzydzieści. Stwierdził, że człowiek, który milczał tak
długo jak ja, musi mieć wiele do opowiadania, a następnie położył głowę na poduszce i
czekał, aż zacznę mówić. Przez chwilę zastanawiałem się, co by mu powiedzieć, ale
jedyne, co mi przychodziło do głowy, to takie rzeczy, których żaden mężczyzna nie mówi
drugiemu, bo nie sposób ująć ich w słowa. Kiedy McMurphy zobaczył, że nie potrafię nic
z siebie wydusić, założył ręce za głowę i zaczął opowiadać o sobie.
- Pamiętam, jak kiedyś zrywałem fasolę pod Eugene w dolinie Willamette i
cholernie byłem rad, że mam tę robotę. Było to na początku lat trzydziestych, a wtedy
rzadko który dzieciak mógł załapać pracę. Dostałem ją, bo udowodniłem nadzorcy, że
potrafię zbierać strąki równie szybko i starannie jak dorośli. No, w każdym razie byłem
tam jedynym dzieciakiem. Ja jeden i sami dorośli. Na początku próbowałem z nimi
gadać, ale zobaczyłem, że mnie w ogóle nie słuchają; gówno ich obchodzi, co ten rudy
mały obdartus ma do powiedzenia. Więc zamknąłem gębę. Byłem na nich wściekły za to,
że nie chcieli mnie słuchać, no i zamknąłem gębę na bite cztery tygodnie, które tam
pracowałem. A oni mełli jęzorami, obgadując wujów, stryjów i krewnych albo, gdy ktoś się
nie stawił do roboty, to jego. I tak przez cztery tygodnie; ja tymczasem milczałem jak

193
zaklęty. Aż pewnie w ogóle zapomniały, tępe pierdoły, że umiem mówić! Czekałem na
odpowiednią chwilę. I wreszcie ostatniego dnia wygarnąłem im wszystko, żeby wiedzieli,
jaka z nich nędzna banda skurwysynów. Opowiedziałem każdemu po kolei, jak go
obsmarowywali kumple pod jego nieobecność. Rany, ale wtedy nastawiali uszu! W końcu
zaczęli się awanturować między sobą, a ja straciłem dodatek wysokości pół centa od
każdego zebranego kilograma, który mi się należał za to, że nie opuściłem ani dnia
pracy. Nadzorca podejrzewał, że ta burda to moja sprawka, a choć nie mógł mi nic
udowodnić, wystarczyło mu, że miałem w mieście złą opinię. Więc jego też zbluzgałem.
Mój niewyparzony język kosztował mnie wtedy ze dwadzieścia dolarów, ale nie żałowa-
łem ani centa.
Przez chwilę rechotał na to wspomnienie, a potem przekręcił głowę na poduszce i
spojrzał na mnie.
- Powiedz, Wodzu, czy ty też czekasz na odpowiednią chwilę, żeby wszystko
wygarnąć?
- Nie - odparłem. - Nie dałbym rady.
- Nie dałbyś rady? To łatwiejsze, niż myślisz.
- Jesteś... większy, silniejszy niż ja - wymamrotałem.
- Co takiego? Nie słyszę cię, Wodzu.
Zebrałem w gardle trochę śliny.
- Jesteś większy i silniejszy ode mnie. Dlatego tobie łatwo.
- Ja? Żartujesz chyba! Jak pragnę zdrowia, spójrz w lustro; przerastasz o głowę
wszystkich na oddziale! Mógłbyś każdego z nas rozłożyć jedną ręką!
- Nie. Jestem dużo za mały. Kiedyś byłem większy, ale to było dawno temu. Teraz
jestem o połowę mniejszy od ciebie.
- Ho, ho, rety, ty chyba naprawdę jesteś stuknięty! Od razu zwróciłem na ciebie
uwagę, kiedy wszedłem na oddział; siedziałeś na krześle ogromny jak góra. Mówię ci,
znam dobrze okręg Klamath, cały Teksas, Oklahomę i okolice Gallup, ale większego
Indianina w życiu nie widziałem.
- Urodziłem się w wiosce nad Kolumbią - oznajmiłem, a on czekał, co powiem

194
dalej. - Mój tata był prawdziwym wodzem i nazywał się Tee Ah Millatoo, Sosna Stojąca
Najwyżej Na Górze, choć wcale nie mieszkaliśmy na szczycie góry. Pamiętam z
dzieciństwa, że był naprawdę ogromny. A potem matka stała się dwa razy większa od
niego.
- Musiała być postawną babką. Ile miała wzrostu!
- Oj, duża była, duża...
- Ale ile mierzyła?
- Ile mierzyła? Facet na jarmarku obejrzał ją i powiedział, że ma metr
siedemdziesiąt pięć i waży pięćdziesiąt dziewięć kilo, ale on jej nie znał. Stawała się
coraz większa!
- To znaczy?
- W końcu była większa niż tata i ja razem wzięci.
- Mówisz, że pewnego dnia po prostu zaczęła sobie rosnąć? Ładna historia; nigdy
dotąd nie słyszałem, żeby Indianki robiły coś takiego.
- Nie była Indianką. Była białą kobietą. Z The Dalles.
- Jak się nazywała? Bromden? Poczekaj, teraz zaczynam rozumieć. - Zastanawiał
się przez chwilę, po czym rzekł: - Jeśli biała kobieta wychodzi za Indianina, to popełnia
mezalians, tak? Dobra, już chyba rozumiem.
- Ale to nie tylko przez nią tata tak zmalał. Wszyscy go zadręczali, bo był wielki,
nie zamierzał się ugiąć i robił, co chciał. Dręczyli go tak samo, jak teraz dręczą ciebie.
- Kto, Wodzu, kto? - zapytał cicho, poważniejąc nagle.
- Ludzie Kombinatu. Dręczyli go latami. Przez pewien czas był dość silny, żeby z
nimi walczyć. Chcieli, żebyśmy żyli w inspekcjonowanych domach. Chcieli odebrać nam
wodospad. Nawet niektórzy członkowie plemienia przyłączyli się do Kombinatu i też
zaczęli dręczyć tatę. Pobito go kilkakrotnie w miasteczku, a raz obcięto mu włosy. Och,
Kombinat jest potężny... potężny. Tata walczył z nim uparcie, ale w końcu tak zmalał
przez matkę, że dalej już nie mógł i musiał się poddać.
McMurphy długo milczał. Potem podniósł się na łokciu, spojrzał na mnie i zapytał,
dlaczego pobito tatę. Wyjaśniłem, że miała to być zapowiedź tego, co go czeka, jeśli nie

195
podpisze papierów i nie odda wszystkiego rządowi.
- Co miał oddać rządowi?
- Wszystko. Plemię, wioskę, wodospady...
- Aha, teraz sobie przypominam; mówisz o wodospadach, przy których Indianie
łowili łososie... Dawno, dawno temu. No tak. Ale o ile pamiętam, Indianie dostali wtedy
kupę forsy.
- Forsa; to był ich argument. Tata pytał: Jak można sprzedać swoje życie? Jak
można sprzedać to, czym się jest? Nie rozumieli. Nawet członkowie plemienia. Później
gromadzili się przed naszymi drzwiami z czekami w rękach i pytali tatę, co mają dalej
robić. Chcieli, żeby im powiedział, w co mają inwestować, gdzie iść i czy kupować farmy.
Ale był już wtedy za mały, a w dodatku za bardzo pijany. Kombinat go pokonał. Bo Kom-
binat wygrywa z każdym. Z tobą też wygra. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś taki silny jak
tata chodził swobodnie po świecie, jeśli nie był jednym z nich. Chyba to rozumiesz.
- Tak, chyba tak.
- Dlatego źle zrobiłeś, że stłukłeś szybę. Teraz wiedzą, że jesteś silny. Teraz
muszą cię okiełznać.
- Jak dzikiego mustanga, tak?
- Nie, nie. Posłuchaj. Mają inne metody; takie, z którymi nie można walczyć!
Wsadzają ci różne rzeczy! Wmontowują do głowy! Biorą się do roboty, ledwie zobaczą,
że będziesz silny; już jako dziecku instalują ci różne parszywe maszynki, instalują i
instalują, aż jesteś załatwiony!
- Spokojnie, stary, sza!
- A jeśli usiłujesz walczyć, zamykają cię...
- Spokojnie, Wodzu, spokojnie. Bądź cicho. Chyba cię usłyszeli.
Opadł na poduszkę i leżał bez ruchu. Spostrzegłem, że moja pościel jest mokra
od potu. Usłyszałem skrzypnięcie gumowych podeszew - to czarny z latarką przyszedł
sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Udawaliśmy, że śpimy, i wreszcie wyszedł.
- W końcu tata zaczął pić - szepnąłem. Nie mogłem przestać mówić, dopóki nie
opowiedziałem wszystkiego. - Pamiętam, jak leżał pod cedrami oślepły od wódki i

196
podnosił butelkę do ust, ale to nie on z niej pił, tylko ona z niego. Wreszcie tak się
skurczył, zmarszczył i zżółkł, że nawet psy przestały go poznawać i musieliśmy zawieźć
go furgonetką do zakładu w Portland. Tam umarł. Nie, oni nie zabijają. Taty nie zabili. Ale
to, co zrobili, było znacznie gorsze.
Nagle poczułem się strasznie śpiący. Nie miałem ochoty dłużej rozmawiać.
Zacząłem się zastanawiać nad tym, co mówiłem, i zdałem sobie sprawę, że nie
powiedziałem tego, co zamierzałem.
- Gadałem jak wariat, co?
- Tak, Wodzu. - McMurphy przekręcił się na łóżku. - Gadałeś jak wariat.
- To wszystko nie było to, co chciałem powiedzieć. Ale inaczej nie umiałem.
Plotłem bzdury.
- Wcale tak nie uważam. Gadałeś jak wariat, ale to nie były bzdury.
Potem milczał tak długo, że myślałem, iż zasnął. Żałowałem, że nie powiedziałem
mu dobranoc. Spojrzałem na niego: leżał zwrócony do mnie plecami. Na odkrytym
ramieniu majaczył niewyraźnie tatuaż asów i ósemek. Ale ma grube ramię, pomyślałem -
moje też było takie, kiedy grałem w piłkę. Chciałem wyciągnąć rękę i dotknąć tatuażu,
żeby się przekonać, czy McMurphy żyje. Leży bardzo cicho, rzekłem do siebie, powi-
nienem dotknąć go i sprawdzić, czy żyje...
To też kłamstwo. Wiem, że żyje. Nie dlatego chcę go dotknąć.
Chcę go dotknąć, bo jest mężczyzną.
To też kłamstwo. Dookoła są sami mężczyźni. Mógłbym dotknąć któregoś z nich.
Chcę go dotknąć, bo jestem pederastą!
To też kłamstwo. Jeden lęk kryje się pod drugim. Gdybym był pederastą,
chciałbym robić z nim inne rzeczy. Chcę go dotknąć dlatego, że jest, kim jest.
Już miałem wyciągnąć rękę, kiedy McMurphy nagle się odezwał.
- Słuchaj, Wodzu! - zawołał, odwracając się do mnie gwałtownie. - Słuchaj, może
pojechałbyś jutro z nami na ryby?
Nie odpowiedziałem.
- No jak? Szykuje się morowa zabawa. Wiesz pewnie, że mają przyjechać po nas

197
moje dwie ciotki? Więc słuchaj, to nie żadne ciotki, tylko zawodowe tancerki, znajome
kurwy z Portland. Co ty na to?
Powiedziałem mu, że jestem w szpitalu na koszt państwa.
- Co to ma wspólnego?
- Nie mam ani centa.
- Aha - mruknął. - O tym nie pomyślałem.
Znów milczał długo, pocierając palcem bliznę na nosie. Nagle przestał ją
pocierać. Podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.
- Wodzu - rzekł wolno, taksując mnie wzrokiem - czy kiedy byłeś duży, to znaczy
kiedy miałeś dwa metry wzrostu i ważyłeś ze sto dwadzieścia kilo, potrafiłeś podnosić
takie ciężary jak na przykład konsola w gabinecie hydroterapii?
Zastanawiałem się chwilę. Konsola nie mogła ważyć więcej od blaszanych beczek
z ropą, które dźwigałem w wojsku. Odparłem, że kiedyś pewnie tak.
- A dźwignąłbyś ją, gdybyś znów stał się duży?
Powiedziałem, że tak mi się zdaje.
- Nie obchodzi mnie, co ci się zdaje! Czy gotów jesteś obiecać, że ją podniesiesz,
jeśli pomogę ci odzyskać siły? Jeśli mi obiecasz, to mało, że przejdziesz pod moim
okiem kurs kulturystyczny, ale na dokładkę pojedziesz za frajer na ryby! - Oblizał wargi i
upadł na posłanie. - A ja i tak coś na tym zarobię.
Leżał rechocząc z czegoś, co mu przyszło do głowy. Kiedy zapytałem, jak sprawi,
że znów będę duży, przyłożył tylko palec do ust.
- Tajemnica, stary. Nie mogę ci wyjawić, jak to zrobię. Tego zresztą nie
obiecywałem. Ho, ho, nadmuchanie olbrzyma do dawnych rozmiarów to tajemnica, której
trzeba strzec pilnie, bo w rękach wroga mogłaby się stać niebezpieczną bronią. Sam
nawet nie będziesz wiedział, kiedy się powiększasz. Ale daję ci słowo, że jak przejdziesz
mój kurs, wszystko się nagle zmieni. Posłuchaj.
Spuścił nogi na posadzkę, usiadł na brzegu łóżka i położył ręce na kolanach.
Przyćmione światło sączące się przez drzwi z dyżurki padało mu bokiem na twarz,
wydobywając z ciemności blask zębów i wpatrzone we mnie oczy. Magiczny głos

198
McMurphy’ego zaczął cicho snuć się po sypialni.
- Oto nadchodzisz aleją, ty, Wielki Wódz Bromden, a mężczyźni, kobiety i dzieci
zadzierają głowy, żeby ci się przyjrzeć. “Hej, hej, co to za olbrzym sadzi trzymetrowymi
susami i musi się schylać, żeby nie zawadzić głową o druty telegraficzne?” Przelatujesz
przez miasto jak wicher, zatrzymując się tylko dla dziewic; wy, dziwki, nawet się nie
pchajcie, chyba że macie cycki jak melony i mocne, zgrabne, białe nogi dostatecznie dłu-
gie, żeby owinąć nimi jego potężne plecy, a cipy gorące, soczyste i słodkie jak miód...
Snuł w mroku opowieść i mówił o przyszłości, obiecując, że wszyscy faceci będą
się mnie bali, a wszystkie babki będą za mną ganiać. Potem powiedział, że natychmiast
idzie wpisać mnie na listę jadących na ryby. Wstał, wziął z szafki ręcznik, zawiązał go
sobie wokół bioder, włożył czapkę i stanął nade mną.
- Mówię ci, stary, wierz mi, babki same będą cię przewracać na ziemię, żeby tylko
znaleźć się pod tobą.
Nagle wysunął rękę, szybkim ruchem odwiązał krępujące mnie prześcieradło i
ściągnął koc, zostawiając mnie nagiego.
- Spójrz sam, Wodzu. Ha, ha. Nie mówiłem? Już urosłeś z piętnaście
centymetrów!
Śmiejąc się, ruszył wzdłuż łóżek w stronę drzwi.
*
Dwie kurwy przyjadą z Portland i zabiorą nas na ryby!
Ledwo mogłem się doczekać, aż o szóstej trzydzieści zapalą światło.
Wstałem z łóżka pierwszy i natychmiast pognałem sprawdzić, czy moje nazwisko
rzeczywiście znajduje się na liście wywieszonej przy dyżurce na tablicy ogłoszeń. LISTA
OSÓB JADĄCYCH NA RYBY - oznajmiał nagłówek u góry kartki; poniżej wpisał się
McMurphy, a zaraz pod nim - przy jedynce - Billy Bibbit. Przy dwójce figurował Harding,
przy trójce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiątego, przy którym widniało puste
miejsce. Ja byłem wpisany jako ostatni; dziewiąty, nie licząc McMurphy’ego. Więc
naprawdę miałem się wyrwać ze szpitala i pływać kutrem z kurwami! Musiałem to sobie
w kółko powtarzać, żeby uwierzyć.

199
Trzej czarni sanitariusze wepchnęli się przede mnie i zaczęli czytać listę, wodząc
szarymi paluchami po papierze. Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrócili się do mnie,
szczerząc zęby.
- Też coś, kto zapisał Wodza Bromdena na tę kretyńską wyprawę? Przecież
Indiany nie umią pisać.
- A co, myślisz, że czytać umią?
Przy każdym ich ruchu świeżo wykrochmalone, sztywne rękawy białych bluz
szeleściły niczym papierowe skrzydła. Udałem, że nie słyszę ich drwin i nie wiem, o co
chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknąć do ręki szczotkę, żebym pozamiatał za nich korytarz,
pomyślałem, że mam to gdzieś, obróciłem się na pięcie i poszedłem z powrotem w
kierunku sypialni. Byle kto nie będzie rozkazywał facetowi, który jedzie z kurwami na
ryby.
Trochę się bałem, bo dotąd zawsze słuchałem czarnych. Obejrzałem się i
zobaczyłem, że idą za mną, niosąc szczotkę. Na pewno wleźliby za mną na salę i
zapędzili mnie do roboty, gdyby nie McMurphy, który latał między łóżkami, walił
ręcznikiem chłopaków jadących na wycieczkę i wzniecał taki rwetes, że czarni uznali
sypialnię za teren raczej niebezpieczny, na który nie warto się zapuszczać tylko po to,
żeby wyciągnąć kogoś do posprzątania skrawka korytarza.
McMurphy, chcąc wyglądać na kapitana statku, naciągnął cyklistówkę głęboko na
rude kędziory, a tatuaże na ramionach, widoczne spod krótkich rękawów podkoszulka,
obnosił tak dumnie, jakby je przywiózł prosto z Singapuru. Przemierzał z buńczuczną
miną sypialnię, udając, że to statek, i gwizdał na palcach jak na bosmańskim gwizdku.
- Wszyscy na pokład, tylko żwawo, bo całą bandę poprzeciągam pod kilem!
Zastukał w blat nocnego stolika przy łóżku Hardinga.
- Raz, dwa, trzy, odpływamy! Trzymać kurs. Wszyscy na pokład! Kończyć
branzlowanie, pora na wstawanie!
Kiedy zobaczył mnie w drzwiach, podleciał szybko i zabębnił mi pięścią po
plecach.
- Bierzcie przykład z Wielkiego Wodza! To dopiero marynarz i rybak, zerwał się

200
przed świtem i pognał kopać robaki na przynętę. Jak wam nie wstyd, nędzne szczury
lądowe! Wszyscy na pokład! Dziś jest wielki dzień! Z wyra i do wody!
Okresowi narzekali, klęli McMurphy’ego i jego ręcznik, a Chronicy budzili się z
twarzami sinymi z niedokrwienia - ciasno wiązane prześcieradła hamowały im krążenie -
rozglądali się po sali i w końcu zatrzymywali na mnie słabe, załzawione oczy
wyglądające ze smętnych, choć zaciekawionych twarzy. Leżeli i przypatrywali się, jak
wkładam ciepłe ubranie, a ja czułem się nieswojo, jakbym miał nieczyste sumienie.
Wiedzieli, że jestem jedynym Chronikiem dopuszczonym do wyprawy. Obserwowali mnie
- starzy faceci od lat przyspawani do wózków, z cewnikami oplatającymi im nogi niczym
pędy dzikiego wina i na resztę życia przytwierdzającymi ich do szpitala; obserwowali
mnie, wiedząc instynktownie, że jadę, i wciąż jeszcze potrafili odczuwać zazdrość, że to
ja jadę, a nie oni. Wiedzieli, bo ludzkie cechy zostały w nich stłumione i górę wzięły
dawne zwierzęce instynkty (starzy Chronicy budzą się czasem w nocy, kiedy jeszcze nikt
inny nie wie, że na sali ktoś umarł, odrzucają głowy do tyłu i wyją), a potrafili zazdrościć,
gdyż mieli jeszcze dość ludzkich cech, żeby pamiętać, jak to było kiedyś.
McMurphy wyszedł rzucić okiem na listę, wrócił i chciał namówić jeszcze jednego
z Okresowych; chodził po sypialni, kopiąc łóżka, w których kilku nadal leżało z kocami
naciągniętymi na głowy, i opowiadał, jak to wspaniale jest przeciwstawić się wichurze,
rozszalałym falom i pokrzykując “jo-ho-ho”, opróżniać butelkę rumu.
- No już, lenie, brakuje mi jednego majtka, żeby skompletować załogę, do jasnej
cholery, jednego ochotnika...
Ale nie mógł namówić nikogo - pozostali Okresowi dali się zastraszyć wycinkami
Wielkiej Oddziałowej o szalejących ostatnio burzach i zatopionych łodziach. Już
wyglądało na to, że nie znajdziemy dziesiątego członka załogi, ale pół godziny później,
kiedy staliśmy w kolejce, czekając na otwarcie jadalni, do McMurphy’ego podszedł
George Sorensen.
Duży, bezzębny, żylasty stary Szwed, którego czarni przezywali Czyściochem, bo
miał szmergla na punkcie higieny, nadszedł, szurając nogami, z tułowiem odchylonym do
tyłu (zawsze się w ten sposób przeginał, żeby trzymać twarz jak najdalej od osoby, z

201
którą rozmawiał), stanął przed McMurphym i wymamrotał coś, zasłaniając dłonią usta.
George był okropnie nieśmiały. Oczy miał tak głęboko osadzone, że nie można było ich
dojrzeć, a wielką łapą zakrywał resztę twarzy. Głowa kołysała mu się jak bocianie
gniazdo na szczycie masztu. Mruczał coś przez palce, ale nic nie można było zrozumieć,
dopóki McMurphy nie wyciągnął ręki i nie oderwał mu dłoni od ust.
- Co tam mamroczesz, George?
- Robaki - powtórzył George. - Wcale się wam nie przydadzą. Nie na łososie.
- Hm - mruknął McMurphy. - Robaki? Może i masz rację, George, ale musisz mi
powiedzieć, o jakie robaki ci chodzi.
- Przed chwilą słyszałem, jak mówiłeś, że pan Bromden poszedł kopać robaki na
przynętę.
- Owszem, dziadku, pamiętam.
- Więc wiedz, że na nic się wam nie zdadzą. Teraz jest najlepsza pora na łososie.
Pewno. Ale potrzeba wam śledzi. Pewno. Nałapcie śledzi i będziecie mieli przynętę, jak
się patrzy. Nałowicie pełno ryb.
Jego głos wznosił się przy końcu każdego zdania - ry-b - jakby George o coś
pytał. Pokiwał parę razy wystającą szczęką, którą tak wyszorował przed śniadaniem, że
zdrapał z niej skórę, po czym ruszył na koniec kolejki.
- Hej, George, zaczekaj, gadasz, jakbyś się znał na tych sprawach! - zawołał za
nim McMurphy.
George zawrócił i znów przyczłapał do McMurphy’ego, odchylając się tak bardzo
do tyłu, że wyglądał, jakby nie mógł nadążyć za swoimi stopami.
- Pewno, że się znam. Dwadzieścia pięć lat łowiłem na troling łososie od Half
Moon Bay do Puget Sound. Dwadzieścia pięć lat łowiłem ryby... zanim się tak
ubrudziłem.
Wyciągnął ręce, żebyśmy mogli zobaczyć, jakie są brudne. Wszyscy wokół
nachylili się i patrzyli. Nie widziałem brudu, ale widziałem głębokie bruzdy wyżłobione od
wyciągania z morza tysięcy mil linki. Przez chwilę pozwolił nam się przyglądać, a potem
zwinął dłonie w pięści i schował pod kurtkę piżamy, jakby się bał, że zabrudzimy je

202
wzrokiem, i dalej stał, uśmiechając się do McMurphy’ego dziąsłami białymi jak solona
wieprzowina.
- Moja łódź miała tylko dwanaście metrów długości, ale za to trzy i pół zanurzenia
i była zbudowana z najlepszego teku i dębu. - Kołysał się w przód i w tył; mieliśmy
wrażenie, że stoimy na chybotliwym pokładzie. - Jak Boga kocham, to była łódź!
Znów chciał odejść, ale McMurphy go zatrzymał.
- Do licha, George, dlaczego nie mówiłeś wcześniej, że jesteś rybakiem? Ja tu
nawijam o wyprawie, jakbym był starym człowiekiem znad morza, a tak mówiąc między
nami, jedyna łajba, na której płynąłem, to okręt “Missouri”; o rybach wiem tylko tyle, że
wolę je jadać niż patroszyć.
- Patroszenie jest łatwe, jeśli się wie, jak to robić.
- Do diabła, George, będziesz naszym kapitanem, a my twoją załogą.
George odchylił się do tyłu i potrząsnął głową.
- Łodzie są teraz okropnie brudne - rzekł. - Wszystko jest teraz strasznie
brudne.
- Nic podobnego. Mamy łódź specjalnie wysterylizowaną od dziobu do rufy,
mucha nie siada. Nie ubrudzisz się, George, bo będziesz kapitanem. Jako kapitan nie
będziesz musiał nawet nakładać przynęty na haczyk, tylko wydawać rozkazy nam,
szczurom lądowym. No, co ty na to?
Widziałem, iż George się waha, bo wyłamywał sobie palce pod połą kurtki, wciąż
jednak powtarzał, że boi się zabrudzić. McMurphy namawiał go, jak potrafił, ale George
ciągle kręcił głową, gdy wtem w drzwiach na końcu korytarza zazgrzytał klucz:
wparowała z niego Wielka Oddziałowa ze swoim koszykiem niespodzianek i stukocząc
obcasami przemaszerowała wzdłuż kolejki, każdemu z nas posyłając na powitanie swój
automatyczny uśmiech. McMurphy zauważył, że George cofnął się i zmarszczył brwi,
kiedy go mijała. Zaczekał więc, aż oddziałowa sobie pójdzie, po czym przechylił głowę i
popatrzył spod oka na swojego rozmówcę.
- Powiedz, George, ile twoim zdaniem jest prawdy w tym, co oddziałowa mówiła o
burzliwym morzu i grożących nam niebezpieczeństwach?

203
- Morze bywa burzliwe. Pewno. Strasznie burzliwe.
McMurphy obejrzał się na oddziałową znikającą właśnie w drzwiach dyżurki i
znów wbił wzrok w George’a, który wyłamywał sobie palce jeszcze gwałtowniej niż
przedtem i wodził oczami po otaczających go twarzach.
- Jak Boga kocham! - zawołał nagle. - Myślisz, że się przestraszyłem tego jej
gadania? Naprawdę tak myślisz?
- Nie, George. Nie. Ale myślę, jeżeli z nami nie pojedziesz, a zerwie się okropny
sztorm, to wszyscy pewnie utoniemy. Mówiłem ci już, że nie mam pojęcia o żegludze,
teraz powiem coś więcej. Słyszałeś o tych dwóch babkach, które po nas przyjadą?
Oświadczyłem lekarzowi, że to moje ciotki, wdowy po marynarzach. Ale choć w łóżku są
niezastąpione, na morzu nie przydadzą się bardziej ode mnie. Bez ciebie nie damy rady,
George. - McMurphy zaciągnął się papierosem i spytał: - Masz dziesięć dolców?
George potrząsnął głową.
- Tak też myślałem. Ech, do diabła, i tak nie zbiję forsy na tej wyprawie. Trzymaj. -
Wyjął ołówek z kieszeni, wytarł o połę koszuli i podał George’owi. - Bądź naszym
kapitanem, to pojedziesz za piątala.
George znów spojrzał na nas, z niezdecydowaniem marszcząc czoło. Wreszcie
wyszczerzył dziąsła w wyblakłym uśmiechu i sięgnął po ołówek.
- Jak Boga kocham! - powiedział i z ołówkiem w ręce podreptał wciągnąć się jako
ostatni na listę. Po śniadaniu McMurphy zatrzymał się przy tablicy i drukowanymi literami
dopisał przy nazwisku George’a KPT.

Kurwy spóźniały się. Już myśleliśmy, że w ogóle nie przyjadą, kiedy nagle
McMurphy wrzasnął do nas od okna i wszyscy polecieliśmy popatrzeć. Oświadczył, że to
one, ale zamiast dwóch samochodów zobaczyliśmy tylko jeden i tylko jedną dziewczynę.
Kiedy zatrzymała się na parkingu, McMurphy zawołał ją przez siatkę w oknie i
dziewczyna pobiegła przez trawnik prosto w stronę naszego oddziału.
Była młodsza i ładniejsza, niżeśmy się spodziewali. Wszyscy już wiedzieli, że
dziewczyny to kurwy, a nie żadne tam ciotki, i oczekiwali nie wiadomo czego. Niektórzy

204
wierzący nie byli zbyt zadowoleni. Ale wpatrzeni w tę zielonooką dziewczynę o włosach
błyszczących w słońcu niby miedziane sprężyny, związanych w koński ogon, który
podskakiwał, gdy biegła do nas lekko przez trawnik, myśleliśmy jedynie o tym, że
nareszcie widzimy kobietę, która nie jest ubrana od góry do dołu w biel, jakby ją okrył
szron, a jej sposób zarabiania na życie nie miał żadnego znaczenia.
Podbiegła do siatki, wczepiła się w nią palcami i podciągnęła do góry. Dyszała po
krótkim biegu i z każdym oddechem wyglądało na to, że zaraz przeniknie na drugą
stronę. Miała łzy w oczach.
- McMurphy, McMurphy, niech cię licho...
- Dobra, dobra, gdzie Sandra?
- Coś jej wypadło, stary, nie mogła przyjechać. Ale ty, co z tobą, u licha?
- Coś jej wypadło!
- Tak naprawdę - dziewczyna wytarła nos i zaczęła chichotać - to Sandrunia
wyszła za mąż. Pamiętasz Artiego Gilfilliana z Beaverton? Zawsze przychodził na
zabawy z jakimś paskudztwem w kieszeni, z zaskrońcem, białą myszką czy czymś takim.
Kompletny wariat...
- Rany boskie! - jęknął McMurphy. - Cholera, Candy, jak mam upchać dziesięciu
facetów do jednego forda? Jak Sandra i ten jej zaskroniec z Beaverton wyobrażają to
sobie?
Dziewczyna szykowała się, żeby coś odpowiedzieć, kiedy nagle zagdakał
megafon na suficie i rozległ się głos Wielkiej Oddziałowej informujący McMurphy’ego, że
jeżeli jego przyjaciółka chce z nim rozmawiać, to powinna się zgłosić przy głównym
wejściu i nie zakłócać spokoju w całym szpitalu. Dziewczyna odeszła od siatki i ruszyła
do wejścia, McMurphy zaś odsunął się od okna, klapnął na krzesło w kącie i zwiesił
głowę.
- Cholera! - zawołał.
Najmniejszy czarny wpuścił dziewczynę na oddział i zapomniał zamknąć drzwi
(na pewno później dobrze za to oberwał), a ona minęła w podskokach dyżurkę, nic sobie
nie robiąc z lodowatych spojrzeń pielęgniarek, i skręciła do świetlicy przed nosem

205
lekarza, który właśnie szedł do dyżurki z jakimiś papierami. Lekarz spojrzał na nią, potem
na papiery, potem znów na nią i obiema rękami zaczął szukać binokli.
Zatrzymała się dopiero na środku świetlicy, kiedy zobaczyła, że otacza ją
czterdziestu wpatrzonych w nią mężczyzn w zielonych ubraniach - było tak cicho, że
słyszeliśmy, jak nam burczy w brzuchach i jak strzelają cewniki spadające Chronikom.
Stała tak z dobrą minutę, szukając wzrokiem McMurphy’ego, więc wszyscy
zdążyliśmy się jej należycie przyjrzeć. Chmura błękitnego dymu unosiła się jej nad głową
- moim zdaniem, to przepalały się urządzenia szpitalne, które chciały się dostroić do jej
wkroczenia na salę; wzięły pomiary elektroniczne, obliczyły, że nie są zaprojektowane na
kogoś takiego jak ona, i z miejsca się poprzepalały, na swój sposób popełniając
samobójstwo.
Dziewczyna miała na sobie taki sam biały podkoszulek jak McMurphy, tyle że
dużo mniejszy, białe tenisówki i levisy ucięte nad kolanami dla lepszego krążenia - ledwie
tego starczyło, by zakryć jej kształty. Na pewno wielu mężczyzn widziało ją znacznie
skąpiej odzianą, ale teraz zarumieniła się speszona jak uczennica na scenie. Wszyscy
wpatrywali się w nią bez słowa. Jedynie Martini szepnął, że widać daty na monetach,
które ma w kieszeniach - tak obcisłe były jej dżinsy - ale stał najbliżej i najlepiej widział.
Billy Bibbit odezwał się pierwszy, choć w zasadzie nic nie powiedział, tylko wydał
niski, prawie bolesny gwizd, który lepiej opisał dziewczynę niż słowa. Roześmiała się i
podziękowała mu gorąco, a gdy się zaczerwienił, również spąsowiała i znów wybuchnęła
śmiechem. I to przełamało lody. Wszyscy Okresowi rzucili się do niej, mówiąc jeden
przez drugiego, a lekarz ciągnął Hardinga za poły kurtki i dopytywał się, kto to jest.
McMurphy wstał z krzesła i przecisnął się do niej przez tłum; gdy go ujrzała, zarzuciła mu
ręce na szyję, zawołała: “McMurphy, niech cię licho” - po czym zawstydziła się nagle i
znów oblała rumieńcem. Przysięgam, że kiedy się rumieniła, wyglądała najwyżej na
szesnaście, siedemnaście lat.
McMurphy przedstawił ją zebranym, a ona każdemu podała rękę. Kiedy doszła do
Billy’ego, jeszcze raz podziękowała mu za gwizdnięcie. Chwilę później wślizgnęła się na
salę Wielka Oddziałowa i cała w uśmiechach zapytała McMurphy’ego, jak zamierza

206
zmieścić naszą dziesiątkę w jednym samochodzie, a gdy on z kolei zapytał, czy nie
mógłby pożyczyć samochodu od kogoś z personelu i sam prowadzić, odpowiedziała, że
nie, to zabronione, i wyrecytowała z pamięci odpowiednie zarządzenie, tak jakeśmy się
tego spodziewali. Skoro nie ma drugiego kierowcy, który podpisałby oświadczenie, że
bierze na siebie odpowiedzialność, połowa załogi musi zostać w szpitalu. McMurphy
zaczął protestować, bo musiałby wtedy wybulić pięćdziesiąt dolców z własnej kieszeni,
aby zwrócić forsę facetom, którzy nie pojadą.
- Może w takim razie należy odwołać wycieczkę - powiedziała oddziałowa - i
zwrócić pieniądze wszystkim.
- Przecież już wynająłem łódź, dałem właścicielowi siedemdziesiąt zielonych!
- Siedemdziesiąt dolarów? Tak? O ile się nie mylę, mówił pan pacjentom, że musi
pan zebrać sto dolarów i jeszcze dołożyć dziesięć od siebie, żeby pokryć koszty
wycieczki.
- Wliczałem koszty benzyny w obie strony.
- Trzydzieści dolarów to chyba za dużo na benzynę?
Uśmiechnęła się do niego bardzo mile i czekała, co powie. McMurphy podniósł do
góry ręce i spojrzał w sufit.
- Jezu, nic pani nie przepuści, pani prokurator. Pewnie, że chciałem zatrzymać
nadwyżkę dla siebie. Wątpię, żeby chłopcy o tym nie wiedzieli. Uważałem, że coś mi się
należy za te wszystkie kłopoty, jakie...
- Ale nadzieje spełzły na niczym - przerwała. Nadal uśmiechała się do niego
bardzo, bardzo serdecznie. - Nie wszystkie drobne spekulacje finansowe muszą
przynosić ci zyski, Randle, i skoro już o tym mowa, moim zdaniem i tak za wiele ci się
udawało. - Umilkła na chwilę, ale jasne było, że w przyszłości coś jeszcze usłyszymy na
ten temat. - Tak jest. Otrzymałeś weksle od wszystkich Okresowych za ten lub tamten
“interesik”, więc chyba potrafisz znieść to jedno niepowodzenie?
Nagle ucichła. Spostrzegła, że McMurphy już jej nie słucha. Obserwował lekarza.
A lekarz wpatrywał się w podkoszulek dziewczyny, jakby nic innego nie istniało na
świecie. Kiedy McMurphy zobaczył, że lekarz gapi się na dziewczynę jak zahip-

207
notyzowany, szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Zsunął czapkę na tył głowy, podszedł
do medyka i położył mu rękę na ramieniu, wyrywając go z transu.
- Kurczę, czy widział pan kiedy, doktorze, jak łosoś rzuca się na przynętę? To
jeden z najwspanialszych widoków na wszystkich morzach świata. Candy, kochanie,
opowiedz doktorowi o łowieniu ryb i podobnych sprawach...
Pracując we dwoje, McMurphy i dziewczyna w niecałe dwie minuty przekonali
lekarza; pobiegł tylko zamknąć gabinet i zaraz wrócił, wpychając papiery do teczki.
- Tę papierkową robotę mogę dokończyć na łodzi - wyjaśnił oddziałowej i
przemknął obok niej tak szybko, że nie zdążyła odpowiedzieć. Za nim, bardziej
dystyngowanym krokiem, wymaszerowała - szczerząc do niej zęby - reszta załogi.
Okresowi, którzy nie jechali na wycieczkę, stanęli w drzwiach świetlicy i przykazali
nam, żebyśmy nie przywozili nie wypatroszonych ryb, a Ellis zdjął ręce z gwoździ w
ścianie, uścisnął dłoń Billy’ego i powiedział mu, żeby został rybitwą mężów i niewiast.
Billy, wpatrzony w mrugające do niego miedziane sztyfty na levisach dziewczyny,
która właśnie wychodziła z sali, odpowiedział Ellisowi, że mężów to niech sam sobie łowi.
Dopędził nas przy drzwiach; gdy tylkośmy przez nie przeszli, najmniejszy czarny zaraz
zamknął je na klucz. Nareszcie byliśmy na zewnątrz.
Promienie słońca wymykały się spod chmur i rozjaśniały ceglastą fasadę szpitala
na kolor pąsowej róży. Lekki wiaterek strącał z drzew resztki liści i układał je schludnie
przy drucianej siatce, na której gdzieniegdzie siedziały małe brązowe ptaszki; kiedy
deszcz liści uderzał o siatkę, podrywały się do lotu. Odnosiło się wrażenie, że to liście
spadają na siatkę, zamieniają się w ptaki i odlatują.
Był piękny, aromatyczny, jesienny dzień rozbrzmiewający głosami dzieciaków
kopiących piłkę i warkotem awionetek; należało się cieszyć, że w taki dzień jest się na
powietrzu. Ale kiedy lekarz poszedł po samochód, powtykaliśmy ręce do kieszeni i
zbiliśmy się w ciasną, milczącą gromadkę. Staliśmy tak bez słowa i przypatrywaliśmy się
ludziom jadącym do pracy, którzy specjalnie zwalniali, żeby się lepiej przyjrzeć wariatom
w zielonych ubraniach. Widząc nasze smętne miny, McMurphy zaczął żartować i
przekomarzać się z dziewczyną, żeby poprawić nam humor, ale to tylko jeszcze bardziej

208
nas przygnębiło. Mieliśmy ochotę wrócić do szpitala i powiedzieć oddziałowej, że miała
rację; przy takim wietrze morze jest zbyt niebezpieczne.
Podjechał doktor Spivey; wsiedliśmy i ruszyliśmy, ja, George, Harding i Billy Bibbit
w samochodzie z McMurphym i dziewczyną, a Fredrickson, Sefelt, Scanlon, Martini,
Tadem i Gregory za nami, w aucie lekarza. Nikt się nie odzywał. Niecałe dwa kilometry
od szpitala zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Lekarz wysiadł pierwszy; zaraz
podleciał do niego, wycierając ręce o szmatę, uśmiechnięty mechanik. Nagle przestał się
uśmiechać - minął lekarza i podszedł do samochodu przyjrzeć się pasażerom. Potem
cofnął się kilka kroków i marszcząc brwi, dalej tarł ręce poplamionym gałganem. Lekarz
złapał go nerwowo za mankiet, wyjął banknot dziesięciodolarowy i wetknął mu do ręki
niczym pestkę w ziemię.
- Mógłby pan napełnić oba baki zwyczajną? - poprosił. Poza szpitalem czuł się tak
samo nieswojo jak my wszyscy. - Dobrze?
- Te ubrania... - zaczął mechanik. - Jesteście z tego szpitala przy szosie, no nie? -
Rozglądał się za kluczem francuskim albo czymś równie poręcznym. W końcu stanął
przy skrzynce z pustymi butelkami po oranżadzie. - Jesteście z domu wariatów!
Lekarz zaczął szukać binokli i spojrzał na nas, jakby dopiero w tej chwili zauważył
nasze ubrania.
- Tak. Nie, chciałem powiedzieć: nie. My, raczej oni, są ze szpitala, ale to
robotnicy, nie pacjenci. W żadnym razie nie pacjenci. Robotnicy.
Mechanik zmrużył oczy, spojrzał na lekarza, a potem na nas i poszedł pogadać ze
swoim kumplem, który stał przy pompie. Szeptali przez chwilę, po czym ten drugi gość
zawołał do lekarza, co my za jedni, a gdy lekarz odparł, że jesteśmy robotnikami, obaj
faceci zaczęli się śmiać. Poznałem po ich śmiechu, że zdecydowali się sprzedać nam
benzynę - na pewno słabą, brudną, rozwodnioną i za podwójną cenę - ale bynajmniej nie
podniosło mnie to na duchu. Wszyscy czuliśmy się podle. Kłamstwo doktora tylko
bardziej nas przybiło - nie tyle zresztą samo kłamstwo, ile prawda, która się za nim kryła.
Drugi facet podszedł do lekarza, uśmiechając się szeroko.
- Powiedział pan, że chce pan specjalnej? Masz pan rację. No i może jeszcze

209
sprawdzimy filtry oleju i wycieraczki? - Był większy od swojego kumpla. Pochylił się nad
lekarzem, jakby chciał mu wyjawić jakąś tajemnicę. - Czy uwierzy pan, że osiemdziesiąt
osiem procent samochodów potrzebuje nowych filtrów i nowych wycieraczek?
Jego uśmiech był czarny od wyciągania zębami świec samochodowych.
Mechanik stał pochylony nad lekarzem, wprawiając go w zakłopotanie swoim
uśmieszkiem, i czekał, aż ten zrozumie, że nie ma wyboru.
- A poza tym czy ci pańscy robotnicy mają okulary przeciwsłoneczne? U nas
można kupić bardzo dobre.
Lekarz czuł, że się nie wybroni. Ale kiedy już miał otworzyć usta i powiedzieć
“tak”, poddać się, zgodzić na wszystko, rozległ się głośny furkot i dach naszego
samochodu zaczął podjeżdżać w górę. McMurphy klął, walcząc z fałdującym się powoli
wierzchem i usiłował zwinąć go prędzej, niż to robił automat. Po tym, jak grzmocił pięścią
w podnoszący się dach, widać było, że jest wściekły; gdy wreszcie sklął go i wcisnął na
miejsce, przelazł nad dziewczyną, zeskoczył na ziemię, stanął między lekarzem i
mechanikiem i spojrzał facetowi prosto w rozdziawioną gębę.
- Słuchaj, Hank, bierzemy zwyczajną, tak jak ci pan doktor powiedział. Dwa baki
zwyczajnej. To wszystko. Zapomnij o tych innych cudach. A za benzynę płacimy po
cencie mniej od litra, bo jesteśmy, cholera, wyprawą subsydiowaną przez rząd.
Gość ani drgnął.
- Tak! A profesor powiedział, że nie jesteście pacjentami?
- Słuchaj, Hank, nie rozumiesz, że powiedział to z dobroci serca, żeby was nie
przestraszyć. Cholera, pan doktor nie kłamałby tak o pierwszych lepszych pacjentach,
ale my nie jesteśmy zwykli pomyleńcy; wszyscy co do jednego siedzieliśmy na oddziale
obłąkanych przestępców, a teraz jedziemy do San Quentin, gdzie lepiej potrafią sobie z
nami poradzić. Widzisz tego piegusa? Może i wygląda jak z okładki “Saturday Evening
Post”, ale to szalony nożownik, artysta w tym fachu; wykończył trzech facetów. Gość
obok niego znany jest jako Herszt Wariatkowa, nieobliczalny jak dzika świnia. A widzisz
tego drągala? To Indianin, zatłukł sześciu białych na śmierć trzonkiem od kilofa, kiedy go
chcieli oszukać na skórkach piżmaków. Wstań, Wodzu, żeby cię mogli lepiej zobaczyć.

210
Harding dźgnął mnie kciukiem - wstałem, nie wychodząc z samochodu. Gość
przysłonił ręką oczy, spojrzał do góry na mnie i nic nie powiedział.
- Paskudna banda - oświadczył McMurphy - ale to zaplanowana, zatwierdzona
wyprawa, mamy poparcie rządu i prawo do zniżki, podobnie jak FBI.
Gość przeniósł wzrok na McMurphy’ego; rudzielec zahaczył kciuki o kieszenie
spodni i zaczął się kołysać na piętach, przypatrując mu się znad blizny na nosie.
Mechanik obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy jego koleś wciąż tkwi przy skrzyni z
pustymi butelkami, a potem znów wyszczerzył zęby do McMurphy’ego.
- Mówisz, rudy, że twardzi z was goście, co? Mamy stulić uszy i robić, co nam
każesz, tak? A powiedz mi, rudy, za co ciebie przymknęli? Chciałeś zamordować
prezydenta?
- Tego mi nie udowodnili, Hank. Siedzę, bo mnie wrobiły gliny. Kiedyś zabiłem
człowieka na ringu i już w tym zasmakowałem.
- Jeden z tych morderców w bokserskich rękawicach, co, rudy?
- Tego nie powiedziałem. Nigdy jakoś nie mogłem przywyknąć do poduszek na
łapach. Nie, to nie było żadne z tych spotkań w Cow Palace, które można obejrzeć w
telewizji, jestem, że tak powiem, bokserem ulicznym.
Facet zahaczył kciuki o kieszenie, naśladując McMurphy’ego.
- Powiedz raczej: ulicznym zalewajłą.
- Słuchaj, koleś, zalewać też potrafię, ale przyjrzyj się dobrze. - Podsunął ręce
pod nos facetowi i zaczął nimi powoli obracać. - Widziałeś kiedy, żeby ktoś sobie tak
pokiereszował graby tylko od zalewania? Widziałeś?
Przez dłuższą chwilę trzymał mu ręce pod nosem i czekał, co facet powie.
Mechanik spojrzał na ręce, potem na mnie i znowu na ręce. Kiedy było już całkiem jasne,
że stracił ochotę do dalszej rozmowy, McMurphy zostawił go i podszedł do jego kumpla
czekającego przy pustych butelkach, wyjął mu z garści dziesięciodolarowy banknot
lekarza i ruszył w kierunku sklepu spożywczego znajdującego się obok stacji.
- Podliczcie, ile się należy za benzynę, i wyślijcie rachunek do szpitala! - zawołał
przez ramię. - Za tę forsę idę kupić coś do picia dla ludzi. To lepsze od wycieraczek i

211
osiemdziesięcioośmioprocentowych filtrów.
Poczuliśmy się odważni jak tresowane koguty i do jego powrotu wykrzykiwaliśmy
rozkazy mechanikom. Kazaliśmy im sprawdzić ciśnienie w zapasowym kole, powycierać
szyby i zeskrobać ptasie łajno z maski, zupełnie jakby do nas należał cały ten majdan.
Kiedy większy facet wytarł szybę za mało starannie jak na gust Billy’ego, chłopak
przywołał go z powrotem.
- Nie wytarłeś t-t-tego miejsca, gdzie p-pacnął owad.
- Żaden owad - warknął facet, zdrapując plamę paznokciem. - Ptak.
Martini krzyknął z drugiego samochodu, że to nie mógł być ptak.
- Gdyby pacnął ptak, byłyby pióra i kości!
Jakiś człowiek przejeżdżający na rowerze zatrzymał się i zapytał, skąd te zielone
ubrania; czy to jakiś klub? Harding od razu się zerwał, żeby mu odpowiedzieć.
- Nie, przyjacielu. Jesteśmy szaleńcami z tego szpitala przy szosie,
psychoceramikami, stukniętymi garnkami ludzkości. Rozszyfrować panu tekst
Rorschacha? Nie? Spieszy się pan! Ha, już go nie ma. Szkoda. Nigdy przedtem - zwrócił
się do McMurphy’ego - nie zdawałem sobie sprawy, że z chorobą umysłową wiąże się
władza. Władza! Pomyśl; im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć
władzy! Na przykład Hitler. Aż się w głowie kręci, nie? Warto się nad tym zastanowić.
Billy otworzył puszkę piwa, wręczył ją dziewczynie i oczarowany jej promiennym
uśmiechem i słowami: “Dziękuję, Billy”, zaczął otwierać puszki dla nas wszystkich.
A tymczasem gołębie z rękami założonymi na plecach dreptały niespokojnie tam i
z powrotem po chodniku.
Siedziałem zadowolony i popijałem piwo, słysząc, jak spływa mi do brzucha z
głośnym sykiem - zzt zzt. Nie pamiętałem, że mogą być dobre dźwięki i smaki, takie
właśnie jak dźwięk i smak spływającego piwa. Pociągnąłem kolejny porządny łyk i
zacząłem się rozglądać, żeby sprawdzić, co jeszcze zapomniałem przez te dwadzieścia
lat.
- Rany! - zawołał McMurphy, siadając za kierownicą i spychając dziewczynę na
Billy’ego. - Zobaczcie tylko, jak Wielki Wódz żłopie wodę ognistą!

212
Po czym wyjechał na szosę w takim pędzie, że lekarz musiał z piskiem opon
ruszyć w pościg, żeby nie zostać w tyle.
McMurphy pokazał nam, co może zdziałać odrobina odwagi i brawury, my zaś
myśleliśmy, że już nas tego nauczył. Przez całą drogę nad morze mieliśmy kupę frajdy,
udając odważnych; kiedy na czerwonych światłach ludzie gapili się na nas i na nasze
ubrania, naśladowaliśmy McMurphy’ego; prostowaliśmy plecy, żeby wyglądać na silnych
i twardych, szczerzyliśmy zęby i też wybałuszaliśmy na nich oczy, aż im gasły silniki, na
szybach powstawały pręgi i zostawali z tyłu, gdy zmieniały się światła, zdenerwowani, że
taka groźna banda zielonych drabów siedziała przed chwilą o niecały metr od nich, a oni
znikąd nie mogli oczekiwać pomocy.
Tak to McMurphy wiódł naszą dwunastkę w kierunku oceanu.

Myślę, że lepiej od nas zdawał sobie sprawę, jak bardzo nasze butne miny są
tylko na pokaz, bo dotychczas nie zdołał z żadnego z nas wydobyć porządnej salwy
śmiechu. Może nie mógł zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy tacy sztywni, ale wiedział,
że nikt nie jest naprawdę mocny, dopóki nie widzi, jak wszystko może być zabawne. I tak
bardzo starał się nas tego nauczyć, że zacząłem podejrzewać, iż nie dostrzega tego, co
tłumi nam śmiech w trzewiach. Może inni też tego nie widzieli, może tylko czuli ze
wszystkich stron napór różnych promieni i fal, które starały się popchnąć lub złamać
każdego; może czuli, że Kombinat pracuje - ale ja widziałem.
Widziałem to tak samo, jak się dostrzega zmiany w osobie, której się dawno nie
oglądało, chociaż ktoś, kto z nią obcuje na co dzień, nie zauważa ich, bo zachodzą
stopniowo. Na całym wybrzeżu widziałem dowody tego, co Kombinat zdziałał od czasu,
kiedy ostatni raz tędy przejeżdżałem. Ujrzałem na przykład pociąg, który zatrzymał się na
stacji i wyrzucił z siebie - niczym wylęg bliźniaczych owadów - rząd dorosłych mężczyzn
w identycznych garniturach i seryjnych kapeluszach, pac-pac-pac; wypluł te półżywe
istoty z ostatniego wagonu, po czym zagwizdał i pojechał dalej po zdewastowanej ziemi
złożyć następny wylęg.
Ujrzałem też pięć tysięcy identycznych domów wytłoczonych przez jedną

213
maszynę i rozrzuconych po wzgórzach pod miastem, domów prosto z fabryki,
złączonych jeszcze razem jak świeże serdelki, a przy nich tablicę z napisem:
OSIEDLAJCIE SIĘ U NAS - WETERANI ZWOLNIENI OD PRZEDPŁATY, u stóp wzgórza
zaś plac zabaw okolony drucianą siatką i następną tablicę: MĘSKA SZKOŁA IM.
ŚWIĘTEGO ŁUKASZA, i pięć tysięcy dzieciaków ubranych w zielone sztruksowe
spodnie, białe koszulki i zielone pulowery, bawiących się w strzelanie z bicza na
żwirowanym boisku. Rzemień zwijał się i podrygiwał, tańczył niby wąż, po czym z
głośnym strzałem uderzał jednego chłopczyka, przewracał go i jak piłką ciskał nim o
siatkę. Zawsze, przy każdym strzale, był to ten sam chłopczyk; ten sam, wciąż ten sam.
Te pięć tysięcy dzieciaków mieszkało w tych pięciu tysiącach domów należących
do facetów, którzy wysiedli z pociągu. Domy były tak podobne, że dzieciaki myliły się co
pewien czas i szły do innych domów i do innych rodzin. Nikt tego nie zauważał. Jadły i
kładły się spać. Jedynym dzieciakiem, którego zawsze dostrzegano, był ten chłopczyk
wciąż trafiany biczem. Podrapany i posiniaczony, wszędzie rzucał się w oczy. Podobnie
jak my, nie umiał się odprężyć i roześmiać. Trudno się śmiać, jeżeli się czuje napór
promieni, które płyną z każdego przejeżdżającego samochodu i z każdego mijanego
domu.
- Możemy nawet mieć lobby w Waszyngtonie - mówi Harding. - Organizację.
ZChP. Związek Chorych Psychicznie. Grupy nacisku. Wielkie tablice wzdłuż szosy, a na
nich bełkotliwy schizofrenik na buldożerze i duży, czerwono-zielony napis: “Zatrudniajcie
obłąkanych”. Czeka nas różowa przyszłość, panowie.

Przejechaliśmy przez most na rzece Siuslaw. W powietrzu unosiła się lekka


mgiełka - wystawiając język pod wiatr, czułem smak oceanu, zanim nam się ukazał.
Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu, i nikt nic nie mówił przez resztę drogi do
przystani.
Kapitan, który obiecał nas zabrać, miał łysą, metalowo szarą głowę osadzoną w
czarnym golfie jak wieżyczka armatnia na niemieckiej łodzi podwodnej, a w ustach
trzymał wygasłe cygaro - skierował je na nas. Stał obok McMurphy’ego na drewnianym

214
pomoście i mówił, patrząc w morze. Z tyłu za nim, na podwyższeniu, sześciu czy ośmiu
mężczyzn w wiatrówkach siedziało bezczynnie na ławce przed sklepikiem wędkarskim.
Donośne słowa kapitana padały jak pociski równo w środek między McMurphym a
tamtymi na ławce.
- Nic mnie to nie obchodzi. Napisałem w liście. Jeśli nie macie zaświadczenia od
władz, że za was nie odpowiadam, to nie płynę. - Okrągła głowa przekręciła się w
wieżyczce swetra i wycelowała cygaro prosto w nas. - Słuchaj pan, taka ferajna na
morzu, mogą powyskakiwać za burtę jak szczury. Rodziny podadzą mnie do sądu i do
końca życia ich nie pospłacam. Nie będę ryzykował.
McMurphy tłumaczył, że druga dziewczyna miała pozałatwiać wszystko w
Portland. Jeden z facetów opartych plecami o ścianę sklepiku krzyknął:
- Jaka druga dziewczyna? Blondyna nie może was wszystkich obskoczyć?
McMurphy nie zwracał na niego uwagi, tylko dalej dyskutował z kapitanem, ale
widać było, że Candy przejęła się tym, co gość powiedział. Faceci przy sklepiku wciąż
łypali na nią lubieżnie i pochyleni szeptali między sobą. Widzieliśmy to i całej naszej
załodze, nawet lekarzowi, było wstyd, że nic nie robimy. Nie byliśmy już tacy pewni siebie
jak na stacji benzynowej.
McMurphy rozumiejąc, że i tak nic nie zdziała, przestał przekonywać kapitana,
obrócił się w miejscu parę razy i przejechał ręką po włosach.
- Która to nasza łódź?
- Tamta. “Skowronek”. Ale dopóki nie będę miał tego zaświadczenia, żaden z was
nie postawi na niej nogi. Żaden.
- Nie po to wynajmowałem łódź, żeby tu siedzieć przez cały dzień i patrzeć, jak
się buja na wodzie - odparł McMurphy. - Ma pan chyba telefon w tej budzie? Chodźmy,
zaraz wyjaśnimy sprawę.
Wspięli się po schodach na podwyższenie i weszli do sklepiku, zostawiając nas
samych, zbitych w ciasną gromadę; próżniacy przyglądali się nam, robili jakieś uwagi i
zanosili się śmiechem, kuksając w żebra. Kołysane wiatrem łodzie na przystani ocierały
się o opony przybite do pomostu, wydając taki dźwięk, jakby też się z nas śmiały. Topiel

215
chichotała pod deskami pomostu, a nad drzwiami sklepiku tablica z napisem USŁUGI
ŻEGLARSKIE - KPT. BLOCK piszczała i zgrzytała na zardzewiałych hakach, huśtana
przez wiatr. Znaczące linię przyboju małże, przyssane do pali na metr od powierzchni
wody, pogwizdywały i kłapały na słońcu.
Wiatr dął coraz ostrzej i było coraz zimniej, więc Billy zdjął zieloną kurtkę i podał
dziewczynie, żeby włożyła ją na cienki podkoszulek. Jeden z facetów ciągle się darł:
- Hej, blondyna, co widzisz w tych pomyleńcach? - Wargi miał barwy nerek, a
wokół oczu wystąpiły mu pod smagnięciami wiatru fioletowe żyłki. - Hej, blondyna - wołał
w kółko wysokim, zmęczonym głosem. - Hej, blondyna... hej, blondyna... hej, blondyna...
Przysunęliśmy się bliżej siebie, żeby zasłonić się od wiatru.
- Powiedz, blondyna, za co trafiłaś do czubków?
- Ona nie jest stuknięta, Perce, ona należy do kuracji!
- Czy tak, blondyna? Wynajęli cię, żebyś ich kurowała? Hej, blondyna!
Podniosła głowę i zapytała nas wzrokiem, gdzie się podziali ci twardzi faceci,
których niedawno widziała, dlaczego żaden z nas jej nie broni. Nie mogliśmy spojrzeć jej
w oczy. Cała nasza odwaga poszła do sklepiku z ręką na barku łysego kapitana.
Dziewczyna postawiła kołnierz kurtki, wtuliła głowę w ramiona i odsunęła się od
nas najdalej, jak mogła, na koniec pomostu. Żaden z chłopaków nie poszedł za nią. Billy
Bibbit trząsł się z zimna i zagryzał wargi. Faceci przy budzie znów zaczęli szeptać i
gruchnęli śmiechem.
- Zapytaj ją, Perce, zapytaj!
- Hej, blondyna, czy masz zaświadczenie od władz, że za nich nie odpowiadasz?
Kumple mówią, że jeśli któryś z tych gości wpadnie do wody i się utopi, jego rodzina
może cię zaskarżyć. Nie bądź głupia. Lepiej zostań z nami.
- Tak, tak, blondyna. Moja rodzina nie będzie cię ciągać po sądach. Daję słowo.
Zostań z nami.
Zdawało mi się, że pomost zapada się ze wstydu do zatoki i woda obmywa mi
stopy. Byliśmy chorzy; nie powinniśmy byli wychodzić między ludzi. Pragnąłem, żeby
McMurphy wrócił, sklął porządnie tych typów i odwiózł nas tam, gdzie nasze miejsce: do

216
szpitala.
Facet z ustami barwy nerek zamknął nóż, którym coś strugał, wstał, strzepnął
wiórki ze spodni i ruszył w stronę schodów.
- Poważnie, blondyna, daj sobie spokój z tymi półgłówkami!
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała z końca pomostu na faceta, a potem na nas;
widać było, że się zastanawia nad jego radą, kiedy nagle otworzyły się drzwi sklepiku,
McMurphy przepchnął się przez podnoszących się z ławki facetów i zbiegł po schodach.
- Właźcie, nie ma na co czekać. Baki pełne, przynęta i piwo na pokładzie.
Strzelił Billy’ego w tyłek, podskoczył z radości i rzucił się odwiązywać cumy od
pachołków.
- Kapitan Block tkwi przy telefonie, odpływamy, jak tylko skończy rozmowę. No,
George, zapalaj silnik, pokaż, co potrafisz. Scanlon, ty i Harding odwiążcie tę linę.
Candy! Co ty tam robisz? Rusz się, skarbie, odbijamy.
Wgramoliliśmy się na łódkę, gotowi na wszystko, byleby tylko uciec od tych
drabów przy ławce. Billy podał rękę dziewczynie i pomógł jej wejść na pokład. George
stanął nad tablicą rozdzielczą na mostku kapitańskim i, mrucząc, zaczął pokazywać
McMurphy’emu, które guziki należy nacisnąć albo przekręcić.
- Te łodzie prychają i bekają, jakby się miały porzygać - rzekł - ale dają się
prowadzić łatwiej niż samochód.
Jeden lekarz niezdecydowany, czy opuścić pomost, zerkał w stronę sklepiku i
próżniaków, którzy tłoczyli się na szczycie schodów.
- Może... Może byśmy zaczekali... Kapitan...
Nie wychodząc z łodzi, McMurphy chwycił go za klapy marynarki, podniósł do
góry i postawił na pokładzie jak małego chłopca.
- Zaczekali, doktorze? Niby na co? - spytał i śmiejąc się jak pijany, ciągnął
nerwowym, podnieconym tonem: - Mamy czekać, aż kapitan wróci i powie, że numer,
który mu dałem, to numer domu noclegowego w Portland? Jeszcze czego. George,
niech cię diabli, weź się wreszcie do roboty i wyprowadź łódź z przystani! Sefelt! Rusz
się, odplącz tę linę. George, pospiesz się!

217
Silnik zaterkotał i zgasł, chrząknął, jakby sobie czyścił gardło, i zawarczał całą
mocą.
- Hurrra! Nareszcie. Cała naprzód, George, a załoga do mnie! Może trzeba będzie
odeprzeć abordaż!
Białe strugi dymu i wody tryskały już z rufy, kiedy drzwi sklepiku otworzyły się z
trzaskiem i ukazała się w nich głowa kapitana. Ruszyła po schodach, ciągnąc za sobą
nie tylko tułów i członki właściciela, ale jeszcze tych ośmiu facetów. Zbiegli z tupotem i
zatrzymali się na samym skraju pomostu, a spieniona fala oblała im nogi - George zdążył
zawrócić łódź i przed nami było już tylko morze.
Gwałtowny skręt rzucił Candy na kolana: Billy pomógł dziewczynie wstać,
jednocześnie przepraszając ją za to, że na pomoście nie stanął w jej obronie. McMurphy
zszedł z mostka i zapytał ich, czy nie chcieliby pogadać w cztery oczy o dawnych
czasach; Candy spojrzała na Billy’ego, ale chłopak tylko pokręcił głową i zaczął się jąkać.
McMurphy powiedział, że w takim razie on i Candy zejdą pod pokład sprawdzić, czy łódź
nie przecieka, a my chyba damy sobie jakoś radę. Podszedł do drzwi kajuty, zasalutował,
mrugnął, mianował George’a kapitanem, a Hardinga pierwszym oficerem, po czym
zawołał: “Na razie, chłopcy”, i znikł wraz z dziewczyną.
Wiatr opadł, słońce wspięło się wyżej, srebrząc od wschodu boki zielonych
spiętrzonych fal. George skierował łódź na pełne morze i zwiększył szybkość,
zostawiając pomost i sklepik daleko w tyle. Kiedy minęliśmy cypel osłaniającego przystań
falochronu z czarnych skał, poczułem, że ogarnia mnie głęboki spokój, który rośnie w
miarę oddalania się od brzegu.
Przez ostatnie kilka minut chłopcy rozprawiali w podnieceniu o porwaniu łodzi, ale
teraz umilkli. Drzwi kajuty uchyliły się na moment i czerwona ręka wysunęła skrzynkę z
piwem. Billy znalazł otwieracz w pudle z przyborami wędkarskimi i otworzył każdemu po
puszce. Piliśmy piwo i patrzyliśmy, jak za nami ląd osuwa się w morze.
Mniej więcej o milę od brzegu George zmniejszył szybkość do - jak to nazwał -
“trolingowej” i zapędził czterech chłopaków do wędek na rufie; my pozostali
porozkładaliśmy się w słońcu na dachu kabiny i na dziobie łodzi, zdjęliśmy koszule i

218
przyglądaliśmy się, jak tamtym idzie oporządzanie wędzisk. Harding ustalił, że każdy
będzie trzymał wędkę, dopóki nie złapie ryby albo nie straci przynęty, po czym odda ją
następnemu. George stał przy sterze, spozierał przez szybę oblepioną solą i wykrzykiwał
przez ramię wskazówki, jak zakładać kołowrotki i linki, jak mocować śledzie i w jakiej
odległości za łodzią je ciągnąć.
- Na czwartą wędkę dajcie dwunastouncjowy ciężarek na lince z
zabezpieczeniem, zaraz wam pokażę jak, i wyciągniemy największą rybę, z samego dna,
jak Boga kocham!
Martini podbiegł do burty, wychylił się i spojrzał w wodę w ślad za swoją linką.
- O! O Jezu! - zawołał, ale to, co tam dostrzegł, było za głęboko, żebyśmy też
mogli zobaczyć.
Inne łodzie pływały wzdłuż brzegu, ale George nie próbował nawet do nich
dołączyć. Ciągle tylko je wymijał i parł naprzód, na otwarte morze.
- Pewno - oświadczył. - Płyniemy tam, gdzie kutry rybackie. Tam są prawdziwe
ryby!
Pruliśmy spiętrzone fale, srebrne z jednej, a zielone z drugiej strony. Słychać było
tylko miarowy terkot i - na zmianę - prychanie silnika, kiedy łódź opadała w dół i woda
zalewała rurę wydechową, oraz śmieszne, żałosne krzyki obszarpanych czarnych
ptaków, które pływały dookoła, pytając się nawzajem o drogę. Poza tym było cicho.
Niektórzy z chłopaków spali, inni patrzyli na morze. Trolingowaliśmy blisko godzinę, kiedy
nagle czubek wędki Sefelta zgiął się w pałąk i zanurzył w wodzie.
- George! Jezu, George, pomóż!
George nie miał zamiaru dotykać wędki, uśmiechnął się tylko i polecił Sefeltowi,
żeby zwolnił nieco blokadę na kołowrotku i trzymał wędkę do góry, do góry, aż zmęczy
drania.
- A jak będę miał napad? - wrzasnął Sefelt.
- Nadziejemy cię na haczyk i użyjemy jako przynęty! - zawołał Harding. - A teraz
rób, co ci kazał kapitan, i nie martw się o napad.
Trzydzieści metrów za łodzią ryba wyskoczyła z wody w fontannie srebrnych

219
łusek. Sefeltowi oczy wyszły na wierzch; podniecony widokiem ryby opuścił wędkę i linka
pękła jak gumka.
- Mówiłem ci do góry, a ty pozwoliłeś jej ciągnąć poziomo! Trzeba trzymać wędkę
do góry! Jak Boga kocham, ale miałeś rybę!
Sefelt był blady i trzęsła mu się szczęka, kiedy przekazywał wędkę
Fredricksonowi.
- Masz, ale jak wyciągniesz rybę z haczykiem w paszczy, będzie to moja cholerna
ryba!
Byłem nie mniej podniecony niż inni. Z początku nie miałem zamiaru łowić, ale
kiedy zobaczyłem, z jaką siłą łosoś miota się na końcu żyłki, podniosłem się z dachu
kabiny, włożyłem koszulę i ustawiłem się w kolejce do wędek.
Scanlon zaczął zbierać po pół dolara na nagrodę za największą i za pierwszą
wyciągniętą rybę, a ledwo schował forsę do kieszeni, Billy wyciągnął jakieś paskudztwo
podobne do ogromnej kolczastej ropuchy.
- To nie ryba - zawyrokował Scanlon. - Z takim czymś nie możesz wygrać.
- A-a-ale i nie p-p-ptak.
- To molwa - wyjaśnił George. - Całkiem smaczna ryba, jak jej poobcinać
brodawki.
- Widzisz? Jednak ryba. P-p-płać!
Billy oddał mi wędkę, a sam wziął forsę i spoglądając ze smutkiem na zamknięte
drzwi, usiadł pod kajutą, do której wszedł McMurphy z dziewczyną.
- Sz-sz-szkoda, że nie ma wędek dla wszystkich - powiedział, opierając się o
drewnianą ściankę.
Siedziałem, trzymając wędkę i wpatrywałem się w żyłkę zanurzoną w wodzie.
Oddychałem głęboko i czułem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powodują
spięcia dziesiątków przewodów w moim ciele, a dookoła srebrne stoki fal migotały i
iskrzyły się w słońcu.
George krzyknął, żebyśmy spojrzeli do przodu; jest to, czegośmy szukali.
Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem tylko ogromny dryfujący pień otoczony przez czarne

220
ptaki, które krążyły i nurkowały wokół niego, podobne do czarnych liści wirujących na
wietrze. George zwiększył szybkość, kierując łódź w stronę ptaków - pęd łodzi tak napiął
moją żyłkę, że zacząłem się zastanawiać, po czym poznam, kiedy złapię rybę.
- Te ptaszyska to kormorany, lecą za ławicą ryb świecowych - wyjaśnił nam
George, sterując. - To takie małe, białe rybki wielkości palca. Po wysuszeniu palą się jak
świece. Są jadalne i świetne na wabia. Stanowią żer dla łososi, które zawsze towarzyszą
dużym ławicom. Pewno!
Ominął pień i wpłynął między kormorany; nagle gładkie stoki fal dookoła nas
zaroiły się od nurkujących ptaków, kotłujących się drobnych rybek i srebrzystoniebieskich
grzbietów łososi, tnących jak torpedy wodę. Jeden z nich się zatrzymał, zawrócił i
wycelował w punkt oddalony równo o trzydzieści metrów od czubka mojej wędki, gdzie
powinien się znajdować śledź. Wparłem się nogami w pokład, serce tłukło mi w piersi;
nagle poczułem szarpnięcie, jakby ktoś rąbnął w wędzisko kijem baseballowym, i żyłka
zaczęła się odwijać z kołowrotka tak szybko, że mi skwierczała pod kciukiem czerwona
niczym krew.
- Zatrzymaj linkę! - krzyknął do mnie George, ponieważ jednak nie wiedziałem,
gdzie na kołowrotku znajduje się blokada, mocniej przycisnąłem kciuk: żyłka znów stała
się żółta, zwolniła i wreszcie się zatrzymała. Obejrzałem się; wszystkie wędki drgały tak
jak moja. Widząc, co się dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na pokład i zaczęli się
nam plątać pod nogami, zupełnie jakby ich kto o to prosił.
- Do góry! Do góry! Do góry wędy! - darł się George.
- McMurphy! Wyłaź, chodź popatrzeć!
- Cholera, Fred, masz moją cholerną rybę!
- McMurphy, pomóż nam!
Usłyszałem śmiech McMurphy’ego i kątem oka dostrzegłem go w drzwiach kajuty;
stał bezczynnie i bynajmniej nie spieszył nam na ratunek, a ja byłem zbyt zajęty
wciąganiem linki, żeby go o to prosić. Wszyscy go wołali, ale on ani myślał się ruszyć.
Nawet lekarz, który trzymał wędę głębinową, wzywał go na pomoc. A McMurphy tylko się
śmiał. Do Hardinga w końcu dotarło, że McMurphy nie zamierza nawet kiwnąć palcem,

221
więc sam porwał za osęk i wciągnął moją rybę na pokład tak zręcznym i płynnym
ruchem, jakby to robił od dziecka.
Jest grubsza niż moja noga, pomyślałem, grubsza niż pień! Większa od ryb, które
łowiliśmy przy wodospadzie. Skacze po dnie łodzi jak oszalała tęcza! Znaczy je krwią i
rozsiewa srebrzyste łuski wielkości dziesięciocentówek; boję się, że odbije się od
pokładu i wyleci za burtę. McMurphy ani się ruszy, żeby pomóc. Scanlon rzuca się na
rybę i przygważdża ją do desek, żeby nie wyskoczyła z łodzi. Z kajuty wybiega
dziewczyna, krzyczy, że teraz jej kolej, do diabła, chwyta moją wędkę i kiedy
przyczepiam śledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk.
- Wodzu, niech cię licho, co się tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi. Czy ten potwór
cię ugryzł? Niech ktoś opatrzy Wodzowi palec! Szybko!
- Znów na nie wpływamy! - wrzeszczy George, więc przerzucam żyłkę przez rufę;
widzę szarżę błękitnoszarego łososia, śledź znika, żyłka ze świstem pogrąża się w
wodzie. Dziewczyna przytula do siebie wędkę obiema rękami i zaciska zęby.
- Mam cię, niech cię licho! Mam!
Korbka kołowrotka ociera się o nią, obracana przez odwijającą się linkę, a ona
stoi z wędką wetkniętą między skrzyżowane uda, obejmuje ją poniżej kołowrotka i
wrzeszczy do ryby:
- Mam cię!
Wciąż jest w zielonej kurtce Billy’ego, lecz teraz kołowrotek rozsunął jej poły i
wszyscy widzą, że dziewczyna nie ma podkoszulka - gapią się, mocując się ze swoimi
rybami i unikając ciosów mojej, która miota się jeszcze po pokładzie, ale korbka
kołowrotka obija się o pierś dziewczyny z taką szybkością, że zamiast sutka widzą tylko
czerwoną zamazaną plamę.
Billy skacze dziewczynie na pomoc. Jedyne, co mu przychodzi do głowy, to
sięgnąć od tyłu i wcisnąć jej wędkę mocniej między piersi, aż w końcu sam napór ciała
zatrzymuje kołowrotek. Candy jest tak wyprężona, jej piersi zaś są tak jędrne, że gdyby
nawet oboje odjęli ręce od wędki, ta by chyba nie zmieniła pozycji.
Zamieszanie na morzu trwa przez jakiś czas: faceci wrzeszczą, ciągną i klną,

222
starając się jednocześnie pilnować wędek i patrzeć na dziewczynę; pod nogami toczy się
krwawa, zażarta walka Scanlona z moją rybą; żyłki plączą się i pędzą we wszystkie
strony; binokle lekarza wkręciły się w linkę i dyndają dobre trzy metry za rufą, ryby
wyskakują z wody do lśniących szkieł, dziewczyna klnie, na czym świat stoi, i ogląda
swoje gołe piersi, jedną białą, drugą czerwoną i piekącą, George nie patrzy, gdzie płynie
- łódź wpada na pień, silnik gaśnie.
A McMurphy pokłada się ze śmiechu. Zatacza się coraz bardziej do tyłu i osuwa
na dach kajuty, zanosząc się gromkim śmiechem, który się toczy daleko po wodzie.
Śmieje się z dziewczyny, z chłopaków, z George’a, ze mnie ssącego zakrwawiony palec,
z kapitana na pomoście, z faceta na rowerze, z mechaników, z pięciu tysięcy domów, z
Wielkiej Oddziałowej i ze wszystkiego. Bo wie, że trzeba się śmiać ze wszystkiego, co
boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować. Wie, że nie ma nic bez bólu; wie,
że mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtartą pierś, a lekarz stracił binokle, lecz nie
pozwala, by zawarty w tym komizm został przysłonięty przez ból, tak samo jak nigdy by
nie pozwolił, żeby ból został przysłonięty przez komizm.
Widzę, że Harding osunął się obok McMurphy’ego i też się śmieje. I Scanlon z
dna łodzi. Śmieją się z siebie i z nas. Dziewczyna z wilgotnymi z bólu oczyma patrzy to
na białą pierś, to na czerwoną i też wybucha śmiechem. A za nią Sefelt, lekarz i wszyscy.
Śmiech rósł i przybierał na sile, a mężczyźni stawali się coraz więksi i więksi.
Przyglądałem się im; byłem pośród nich i śmiałem się z nimi, lecz także nie z nimi. Nie
byłem już na łodzi, ale wysoko nad wodą; ślizgałem się z wiatrem wśród czarnych
ptaków hen nad sobą, patrzyłem w dół na siebie i resztę załogi, na łódź rozkołysaną
między nurkującymi ptakami, na McMurphy’ego w otoczeniu swojej dwunastki, i
obserwowałem ich, nas; widziałem, jak wzmaga się nasz śmiech i niesie się po wodzie,
zataczając coraz szersze kręgi, dochodzi coraz dalej i dalej, aż w końcu wali się na plaże
wzdłuż brzegu, na plaże wzdłuż wszystkich brzegów, fala za falą, fala za falą.

Lekarz złapał coś na wędę głębinową, lecz wszyscy z wyjątkiem George’a mieli
już na swoim koncie po rybie, zanim na tyle wywindował łup, że można go było dostrzec

223
- przez sekundę widzieliśmy białawy kształt, zaraz jednak zanurzył się znów mimo
szalonych wysiłków medyka, który nie pozwalał sobie pomóc. Ile razy podciągał ją do
góry, pomagając sobie krótkimi, upartymi chrząknięciami, szarpiąc wędkę i wybierając
linkę, ryba na widok światła rzucała się z powrotem w głąb morza.
George nie zapalał już silnika, tylko zszedł z mostku pokazać nam, jak się
patroszy ryby za burtą i wyrywa skrzela, żeby mięso było słodkie. McMurphy przywiązał
dwa kawałki mięsa do końców metrowej linki i cisnął ją do góry, żeniąc dwa skrzeczące
ptaki “na śmierć i życie”.
Cała rufa i większość załogi była upstrzona na czerwono i srebrno. Niektórzy
pościągali koszule i moczyli za burtą usiłując je wyprać. Wałkoniliśmy się tak przez całe
popołudnie, trochę łowiąc, pijąc piwo z drugiej skrzynki i karmiąc ptaki. Łódź kołysała się
leniwie na falach, a lekarz siłował się z głębinowym potworem. Zerwał się wiatr i
porozbijał taflę morza na zielone i srebrne odłamki, upodabniając je do mozaiki z metalu i
szkła, a łódź zaczęła się mocniej bujać i chybotać. George oznajmił lekarzowi, że musi
albo wciągnąć rybę, albo ją odciąć, bo idzie sztorm. Lekarz nic nie odpowiedział, tylko
mocniej targnął wędziskiem, po czym zgiął się do przodu, wybrał linkę i znów nim
targnął.
Billy i dziewczyna przeszli na dziób i rozmawiali, spoglądając w fale. Nagle Billy
wrzasnął, że coś widzi; rzuciliśmy się wszyscy w jego stronę i zobaczyliśmy jakiś szeroki,
biały przedmiot nabierający kształtów cztery czy pięć metrów pod wodą. Patrzyliśmy -
było to niesamowite uczucie: najpierw widzieliśmy tylko niewyraźne zarysy, potem biały
obłok, jakby podwodną mgłę, która gęstniała, nabierała życia...
- Jezu! - krzyknął Scanlon. - To ryba doktora!
Była co prawda po przeciwnej stronie łodzi niż lekarz, ale widzieliśmy, że jego
żyłka prowadzi prosto do tej podwodnej bryły.
- Nie damy rady wciągnąć jej do łodzi - oświadczył Sefelt. -Wiatr jest coraz
silniejszy.
- To ogromny halibut - powiedział George. - Czasami ważą sto albo i sto
pięćdziesiąt kilo. Trzeba je wciągać dźwigiem.

224
- Musimy ją odciąć. - Sefelt położył dłoń na ramieniu lekarza, ale ten milczał.
Marynarkę miał przepoconą na plecach, a oczy zaczerwienione od patrzenia bez binokli.
Nie przestawał zwijać żyłki i wreszcie ryba ukazała się po jego stronie łodzi. Jeszcze
przez kilka minut obserwowaliśmy ją tuż pod powierzchnią, a potem zaczęliśmy
szykować osęk i linę.
Nawet po wbiciu osęka męczyliśmy się dalszą godzinę, zanimśmy ją wciągnęli.
Zaczepiliśmy o nią pozostałe wędki, a McMurphy wychyliwszy się za burtę chwycił ją
ręką za skrzela, i w końcu udało się nam ją unieść - biała, niemal przezroczysta i płaska,
wślizgnęła się do łodzi i klapnęła na pokład razem z lekarzem.
- Twarda sztuka - wyjąkał tak zmachany, że nie miał nawet siły jej z siebie zrzucić.
- Naprawdę... twarda sztuka.
Łódź trzeszczała i kołysała się gwałtownie przez całą drogę do brzegu, McMurphy
zaś snuł ponure opowieści o katastrofach i rekinach. Fale rosły w miarę zbliżania się do
przystani, a wiatr porywał z grzebieni strzępy białej piany i ciskał je mewom. Fale przy
wejściu do przystani były wyższe od łodzi i George kazał nam włożyć kapoki.
Zobaczyłem, że wszystkie inne łodzie zdążyły już wrócić.
Mieliśmy o trzy kapoki za mało, więc rozpoczęła się dyskusja, którzy z nas mają
ryzykować przebycie bez nich ławicy przy falochronie. Na ochotnika zgłosili się Billy
Bibbit, Harding i George, który i tak nie włożyłby kapoka z obawy przed brudem.
Wszystkich zaskoczył Billy, bo widząc, że nam trzech brakuje, zdjął swój i pomógł go
włożyć dziewczynie, ale jeszcze bardziej zdziwiło nas, że McMurphy wcale nie pragnie
być bohaterem - podczas całego zamieszania stał oparty o kajutę, żeby nie stracić
równowagi, i bez słowa przyglądał się chłopakom. Nic, tylko patrzył uśmiechnięty.
Wpłynęliśmy na ławicę i wpadliśmy w kanion wody, z dziobem na grzbiecie fali
idącej przed nami, a rufą w cieniu fali depczącej nam po piętach. Wisieliśmy na koszu
rufowym i patrzyliśmy to na pędzącą za nami górę wody, to na przelatujące dwanaście
metrów w lewo od łodzi czarne skały falochronu, to na George’a przy sterze. Stał
wyprostowany jak maszt. Obracał głowę do tyłu i do przodu, przyspieszał, zwalniał, znów
przyspieszał i ciągle utrzymywał łódź na wyprzedzającej nas fali. Powiedział nam

225
wcześniej, że jeżeli tylko miniemy jej grzbiet, to straci panowanie nad łodzią, bo śruba i
ster wynurzą się z wody, jeśli zaś dogoni nas fala idąca za nami, to zwali się nam na rufę
dziesięć ton wody. Nikt nie żartował ani nie śmiał się z tego, że tak dziwnie kręci głową
tam i z powrotem, jakby miał ją umocowaną na gwincie.
Woda w przystani była spokojna. Na pomoście przy sklepiku czekał na nas
kapitan z dwoma gliniarzami, a za nimi zgromadzili się wszyscy próżniacy. George ruszył
prosto na nich; kapitan zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami, po czym zwiał po
schodach na górę, a gliniarze i próżniacy za nim. Już, już dziób łodzi miał rozpruć
pomost, kiedy George dał całą wstecz i z głośnym rykiem silnika podprowadził łódź do
gumowych opon tak łagodnie, jakby ją układał do snu. Nim dogoniła nas fala, byliśmy już
na drewnianym nabrzeżu i cumowaliśmy łódź - fala zakołysała wszystkimi łodziami i
rozeszła się po przystani -wyglądało to tak, jakbyśmy przywieźli ze sobą morze.
Kapitan, gliny i próżniacy zbiegli z powrotem po schodach. Lekarz od razu na nich
wsiadł, mówiąc glinom, że nic im do nas, bo jesteśmy oficjalną wyprawą subsydiowaną
przez rząd i jeżeli w ogóle komuś podlegamy, to wyłącznie władzom federalnym. A
oprócz tego, jeżeli kapitan chce się awanturować, warto by policzyć kamizelki ratunkowe
na łodzi. Czy wedle przepisów nie powinno być tyle kamizelek, ile osób na pokładzie?
Kapitan nic nie odpowiedział, więc gliniarze spisali tylko kilka nazwisk i poszli,
mamrocząc coś i niezupełnie rozumiejąc, co się dzieje, a ledwo znikli z oczu, McMurphy i
kapitan zaczęli się kłócić i popychać. McMurphy był tak pijany, że ciągle jeszcze starał
się kołysać w rytm fal; dwa razy poślizgnął się na mokrym pomoście i dwa razy wpadł do
wody, zanim w końcu na tyle odzyskał równowagę, że zdzielił kapitana po łysym łbie i
załatwił sprawę. Wszyscy odetchnęli z ulgą, że mamy to już za sobą, po czym kapitan
poszedł z McMurphym przynieść jeszcze piwa, a my zaczęliśmy wyciągać ryby z
ładowni. Próżniacy stali na górnym pomoście i przyglądali się nam, paląc własnoręcznie
wystrugane fajki. Czekaliśmy, kiedy powiedzą coś o dziewczynie, i prawdę mówiąc,
pragnęliśmy tego, ale gdy w końcu jeden z nich się odezwał, jego słowa nie dotyczyły
dziewczyny, lecz ryby lekarza; oświadczył, że nie widział jeszcze tak wielkiej płastugi
złowionej na wodach oregońskich. Pozostali potwierdzili, że to szczera prawda. Zeszli na

226
dół, żeby lepiej obejrzeć ryby. Zapytali George’a, gdzie się nauczył tak manewrować ło-
dzią, a wtedy wyszło na jaw, że George pływał nie tylko na kutrach rybackich, ale
również dowodził torpedowcem na Pacyfiku i ma Krzyż Marynarski.
- Dlaczego nie objął pan jakiejś rządowej posady? - zapytał George’a jeden z
facetów.
- Bo są brudne - wyjaśnił George.
Wyczuwali w nas zmianę, której istnienie myśmy tylko podejrzewali. To już nie
była ta sama gromada tchórzy z domu wariatów, którą rano mogli bezkarnie poniewierać.
I choć właściwie nie przeprosili dziewczyny za ranne docinki, to jednak prosząc ją, by im
pokazała rybę, którą sama złapała, byli grzeczni aż miło. Gdy zaś McMurphy i kapitan
wrócili ze sklepiku, wypiliśmy wszyscy zgodnie po piwie przed wyruszeniem w drogę
powrotną.
Był już późny wieczór, kiedy dojechaliśmy do szpitala.
Dziewczyna spała oparta o pierś Billy’ego; gdy się podniosła, całe ramię miał
zdrętwiałe od tego, że ją przytrzymywał, więc mu je rozmasowała. Billy powiedział, że
chętnie by się z nią umówił, gdyby miał wolne soboty i niedziele; odparła, że może go
odwiedzić za dwa tygodnie, jeżeli tylko powie, o której godzinie. Billy zapytał wzrokiem
McMurphy’ego. Ten otoczył ich ramionami i rzekł:
- Niech będzie punkt druga.
- W sobotę po południu? - zapytała Candy.
McMurphy mrugnął do Billy’ego i ścisnął ramieniem głowę dziewczyny.
- Nie. W sobotę o drugiej w nocy. Wejdź cicho i zapukaj do tego samego okna, do
którego podeszłaś dzisiaj. Przekonam nocnego sanitariusza, żeby cię wpuścił.
Dziewczyna zachichotała i kiwnęła głową.
- McMurphy, niech cię licho! - zawołała.
Niektórzy Okresowi jeszcze nie spali; zebrali się przy toalecie i czekali, żeby się
przekonać, czyśmy się nie potopili. Patrzyli, jak maszerujemy korytarzem, dźwigając
łososie, niczym bohaterowie po zwycięskiej bitwie, opaleni, zbryzgani krwią, cuchnący
piwem i rybami. Lekarz zapytał, kto chce wyjść zobaczyć jego halibuta leżącego w

227
bagażniku, i wszyscy ruszyli z powrotem do wyjścia; jeden McMurphy oświadczył, że jest
zmęczony i woli walnąć się spać. Kiedy odszedł, ktoś się zainteresował, dlaczego
McMurphy jest zmęczony i wyczerpany, a my wszyscy tacy rumiani i pełni energii.
Zdaniem Hardinga McMurphy stracił po prostu opaleniznę.
- Pamiętacie chyba, że kiedy tu przyjechał, pełen sił, z twarzą czerstwą i
tryskającą zdrowiem, był świeżo po długim okresie pracy na wolnym powietrzu. Teraz
zeszła mu wspaniała opalenizna psychopaty. Ot i odpowiedź. A dziś spędził kilka wyczer-
pujących godzin w mroku kabiny, podczas gdy my chłonęliśmy na zewnątrz witaminę D.
Na pewno tam pod pokładem porządnie się nagimnastykował, ale sami zastanówcie się,
co lepsze. Jeśli chodzi o mnie, z radością zamieniłbym swoją witaminę D na jego rodzaj
zmęczenia. Chętnie bym się pomęczył, zwłaszcza mając małą Candy za musztrownika.
Może nie mam racji?
Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że może rzeczywiście się nie myli.
Już wcześniej, w drodze powrotnej, zauważyłem znużenie McMurphy’ego, zaraz po tym,
jak postanowił, że wrócimy przez miasteczko, w którym niegdyś mieszkał. Właśnie
wypiliśmy do spółki ostatnie piwo i wyrzuciwszy na czerwonym świetle pustą puszkę
przez okno, siedzieliśmy wygodnie rozparci, rozkoszując się minionym dniem i czując, że
ogarnia nas przyjemna, leniwa senność, która nachodzi człowieka, gdy cały dzień robił
coś, co naprawdę lubi. Byliśmy na wpół przypieczeni przez słońce, na wpół pijani i
walczyliśmy ze snem tylko po to, żeby jak najdłużej rozkoszować się tym, co się
wydarzyło. Niewyraźnie zdałem sobie sprawę, że zaczynam dostrzegać dobre strony
tego, co się dzieje dookoła. Uczyłem się od McMurphy’ego. Czułem się lepiej niż
kiedykolwiek od czasu, gdy byłem brzdącem i wszystko było dobre, a ziemia śpiewała mi
dziecinne rymy.
Zamiast dalej jechać wzdłuż brzegu, skręciliśmy z szosy w bok i zjechaliśmy w dół
przez stok wzgórza, by przejechać przez miasteczko, w którym - jako dziecko -
McMurphy mieszkał dłużej niż gdzie indziej. Już myślałem, żeśmy zabłądzili, gdy wtem...
nagleśmy zobaczyli domy nędznej mieściny - cztery ulice na krzyż porośnięte kępami
trzciny. Słońce przysłonił akurat wzbijany przez wicher pył, gdy McMurphy zatrzymał wóz

228
przy jednej z nich i wskazał dom, w którym niegdyś żył.
- Tam. Tak, tamten. Wygląda, jakby wyrósł wśród tych chwastów; uboga siedziba
mej zmarnowanej młodości.
Dochodziła szósta, zmierzchało już i ulica była pusta; wzdłuż całej jej długości
widziałem tylko bezlistne drzewa sterczące niczym drewniane błyskawice ze spękanego
bruku, jakby wbiła je tam ulewa pośród huku. Za nimi wznosiły się żelazne sztachety
obiegające bandą zapuszczone podwórko, na którym widać było obszerny dom z
werandą, rachitycznym ramieniem opierający się podmuchom wiatru, żeby nie porwał go
niczym puste pudełko z tektury, nie poturlał i nie cisnął gdzieś do dziury. Wtem pierwsze
krople deszczu, wielkie jak grudy, posypały się z przygnanej wiatrem chmury; ujrzałem,
że dom ma zamknięte oczy, a na łańcuchach u drzwi łomoczą ciężkie kłody strzegące go
jak banku.
Na ganku tej starej budy wisiało takie coś, co to Japońce robią z drutów i z
kawałków barwionego szkła - drga, dzwoni i brzęczy przy najlżejszym podmuchu - i miało
już tylko cztery szkiełka, wszystkie w ruchu. Kołysały się i huśtały, a dziesiątki sypiących
się z nich okruchów brzęczały o deski werandy.
McMurphy włączył bieg.
- Przyjechałem tu raz do rodziny - rzekł. - Dawno już, w odwiedziny. Akurat po tym
bigosie w Korei, gdyśmy się wycofali stamtąd i wrócili. Starzy jeszcze żyli. To był dobry
dom.
Puścił sprzęgło i jużeśmy ruszyli, ale raptem wrzucił luz i znów zatrzymał wóz.
- Rany! - krzyknął. - Spójrzcie tam, widzicie tę sukienkę?
Podniósł rękę i wskazał za siebie.
- Widzicie tę szmatę na gałęzi drzewa?
Ujrzałem żółto-czarną łatę łopoczącą jak chorągiew wysoko na drzewie rosnącym
przy jakiejś stodole czy chlewie.
- Nosiła tę sukienkę pierwsza dziewuszka, która - gdy miałem dziesiątą wiosenkę,
a ona chyba mniej - zaciągnęła mnie do łóżka. Przespanie się z kimś wydawało mi się
czymś tak ważnym, że zapytałem ją głosem niezwykle poważnym, czy nie sądzi, czy nie

229
jest zdania, że powinniśmy to ogłosić bez większego wahania? Wystarczyłoby na
przykład rzec samo: ,Judy i ja zaręczyliśmy się dziś, mamo”. Może to i dziwne, ale wtedy
nie myślałem, że to, co mówię, jest takie naiwne; sądziłem, że gdy się kogoś przeleci, to
tak, jakby się wzięło ślub, i czy się tego chce, czy nie, trzeba być razem aż po grób. A ta
mała kurewka, choć szedł jej dopiero ósmy czy dziewiąty rok, taka była krewka, że
sięgnęła w bok, podniosła z podłogi sukienkę i powiedziała: “Mój drogi, weź, powieś ją
gdzieś na dworze, a ja wrócę do domu w majtkach, tak im oznajmię tę wieść; powinni się
skapować”. Boże, miała dziewięć lat, a nawet ty mogłabyś u niej terminować! - zawołał i
uszczypnął Candy w nos.
Dziewczyna roześmiała się w głos i ugryzła go w rękę, a on spojrzał na czerwony
ślad.
- Więc kiedy poszła w majtkach do domu, czekałem, aż się ściemni, rad nierad,
żeby po kryjomu wyrzucić ten jej łach przez okno - ale czujecie siłę wiatru? Bach! Porwał
sukienkę jak latawca wysoko nad dach, a następnego ranka wisiała cholera na tamtej
gałęzi, żeby - jak wtedy myślałem - całe miasto odgadło wszystko, widząc ją na uwięzi.
Zaczął ssać dłoń z miną tak żałosną, że Candy się roześmiała i pocałowała go w
rękę.
- Tak to wtedy, wiosną, wywiesiłem jak na swoją udrękę ten sztandar
niestrudzonego kochanka, ale przysięgam, że wszystkiemu jest winna ta dziewięcioletnia
smarkula z czasów mojego dzieciństwa; pierwsza moja wybranka.
Ruszyliśmy, pozostawiając dom i jego zamknięte wrota. McMurphy ziewnął i
zmrużył oko.
- Nauczyła mnie kochać, moja dupcia złota!
Akurat wtedy, gdy to mówił, tylne światła wyprzedzającego nas samochodu
oświetliły mu twarz i w szybie odbił się grymas, na który sobie pozwolił jedynie dlatego,
że nie sądził, byśmy w tej ciemności mogli cokolwiek zobaczyć; grymas zmęczenia,
napięty i pełen rozpaczy, jakby McMurphy nie miał już czasu na coś, co powinien
zrobić...
Jednocześnie spokojnym, dobrotliwym głosem opowiadał nam o swoim życiu,

230
żebyśmy mogli sami je przeżyć, wśnić się w barwną przeszłość dziecięcych zabaw,
kumpli od pijatyk, zakochanych kobiet i karczemnych bójek o nędzne laury.

231
CZĘŚĆ IV

Nazajutrz po wyprawie Wielka Oddziałowa rozpoczęła kontratak. Pomysł


przyszedł jej do głowy, gdy poprzedniego dnia rozmawiała z McMurphym o tym, ile
zarabia na wyprawie i podobnych przedsięwzięciach. W nocy rozważyła wszystko do-
kładnie i upewniwszy się, że obrana przez nią taktyka jest całkowicie niezawodna, od
samego rana zaczęła robić różne aluzje, by - nie krytykując McMurphy’ego wprost -
zasiać ziarno niezgody między nim a pacjentami i patrzeć, jak kiełkuje.
Dobrze wiedziała, że ludzie, jak to ludzie, prędzej czy później odsuwają się od
jednostek dających z siebie więcej, niż muszą, od świętych Mikołajów, misjonarzy,
filantropów, i zaczynają pytać: Co im to daje? Uśmiechają się pod nosem, widząc, jak
młody prawnik obdarowuje orzeszkami dzieci ze szkoły w swoim okręgu - i to tuż przed
wyborami do senatu stanowego, cwaniaczek - i mówią do siebie: Nie w ciemię bity!
Wiedziała, że nie trzeba wiele, by pacjenci - gdy raz skieruje ich na właściwy trop
- sami zaczęli się zastanawiać, czemu to McMurphy włożył tyle czasu i wysiłku w
zorganizowanie wyprawy rybackiej, przeprowadzenie rozgrywek bingo czy trenowanie
drużyny koszykówki. Co sprawiało, że ustawicznie pruł całą parą naprzód, podczas gdy
innym pacjentom wystarczało leniwe dryfowanie, gra w bezika i przeglądanie starych
czasopism? Dlaczego właśnie on, awanturnik irlandzkiego pochodzenia, przysłany tu z
farmy penitencjarnej, na której odpracowywał karę za szulerstwo i pobicie, wiązał sobie
na głowie chustkę, mizdrzył się jak dzierlatka i przez bite dwie godziny uczył Billy’ego
Bibbita tańczyć, podczas gdy wszyscy Okresowi wyli z radości? Co się kryło za tym, że
ten stary wyjadacz, zawodowy kostera i cwaniak, jakich mało, umiejący bez pudła
przewidzieć szansę powodzenia każdej swojej imprezy, ryzykował przedłużenie pobytu w
domu wariatów, robiąc sobie coraz większego wroga z kobiety, której głos w sprawie
zwolnienia był decydujący?
Oddziałowa dała początek tym i podobnym rozważaniom, kiedy wywiesiła na
tablicy ogłoszeń obszerny wyciąg z kont pacjentów, ukazujący wszelkie operacje

232
finansowe przeprowadzone przez nich w ciągu ostatnich miesięcy; żeby go sporządzić,
musiała ładne kilka godzin grzebać w kartotekach. Zestawienie dowodziło stałego
odpływu funduszy z kont wszystkich Okresowych prócz jednego. Fundusze rudzielca
rosły od dnia, w którym przybył do szpitala.
Okresowi żartowali z McMurphy’ego, że chce ich oskubać do cna, a on ani myślał
się wypierać. Skądże znowu. Przechwalał się nawet, że gdyby mu przyszło spędzić tu
jeszcze roczek, to zbiłby kupę forsy i uniezależnił się finansowo, a po wyjściu ze szpitala
osiadł na Florydzie. Przekomarzali się wesoło, dopóki był razem z nimi, ale pochmurnieli
natychmiast, gdy tylko się oddalał i szedł na terapię zajęciową, reedukacyjną czy na fizjo-
terapię albo do dyżurki, żeby oberwać kolejną burę od Wielkiej Oddziałowej i
przeciwstawić swój szeroki, bezczelny uśmiech jej nieruchomemu grymasowi odlanemu
z plastyku.
Pytali jeden drugiego, czemu to ostatnio zrobił się tak uczynny i załatwia im różne
sprawy, jak na przykład zniesienie obowiązku chodzenia wszędzie w ośmioosobowych
grupach terapeutycznych (“Billy znów przebąkuje, że chce podciąć sobie żyły -
powiedział na zebraniu, występując przeciwko tej zasadzie. - Czy jeśli znajdzie jeszcze
siedmiu ochotników, będzie to oznaczać, że podcinanie żył stanowi terapię?”) lub
przekonanie lekarza, znacznie życzliwszego pacjentom od czasu wyprawy na ryby, by
zaprenumerował “Playboya”, “Nuggeta” i “Mana”, wyrzucił zaś plik starych numerów
miesięcznika “McCall’s” znoszonych na oddział przez rzecznika o nabrzmiałej twarzy,
który zaznaczał w nich zielonym atramentem artykuły mogące nas - jego zdaniem -
szczególnie interesować. McMurphy wysłał nawet petycję do Waszyngtonu, aby
właściwa komisja zbadała pożyteczność stosowania lobotomii i elektrowstrząsów w szpi-
talach państwowych.
- Co on z tego ma? - coraz częściej zachodzili w głowę Okresowi.
Minął tydzień, odkąd zaczęli stawiać sobie to pytanie, gdy Wielka Oddziałowa
zdecydowała się włączyć do akcji. Jej pierwsza próba skończyła się jednak sromotną
porażką; obecny na zebraniu McMurphy pokonał ją tak szybko, że nawet nie miała czasu
dobrze się rozkręcić. (Na wstępie oznajmiła pacjentom, że jest wstrząśnięta i przerażona

233
ich upadkiem moralnym - “Na miłość boską, wystarczy się rozejrzeć; choćby te świńskie
zdjęcia wycięte z pism pornograficznych i porozwieszane na ścianach!” - i zamierza
dopilnować, żeby władze szpitalne zainteresowały się tymi brudami. Oparła się
wygodnie, gotowa mówić dalej i wyjawić, kto jest odpowiedzialny za ten opłakany stan
rzeczy, ale gdy tak siedziała na swoim tronie, rozkoszując się ciszą, która zapadła po jej
groźbie, McMurphy poradził, by przypomniała władzom, że idąc na inspekcję, mają wziąć
puderniczki z lusterkami, i wszyscy gruchnęli śmiechem). Dlatego też, kiedy znów
wystąpiła publicznie, postarała się to zrobić pod jego nieobecność.
Wcześniej tego dnia rozmawiał już z Portland, teraz zaś poszedł z czarnym
czekać przy kabinach telefonicznych, aż znów zadzwoni międzymiastowa. Kiedy o punkt
pierwszej zaczęliśmy wynosić ze świetlicy stoły, najmniejszy czarny spytał oddziałową,
czy ma iść po McMurphy’ego i Washingtona. Odparła, że nie potrzeba, obejdzie się bez
nich - może zresztą pacjenci zechcą skorzystać z tego, że pan Randle Patrick McMurphy
nie będzie ich przytłaczał swoją obecnością, aby o nim porozmawiać?
Z początku Okresowi opowiadali o McMurphym zabawne anegdotki i wynosili pod
niebiosa jego zalety - oddziałowa siedziała cicho, czekając, aż nachwalą się go do syta.
W końcu doszły do głosu nurtujące ich wątpliwości. Jaki on właściwie jest? Co go pcha
do działania? Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy jego opowieści o tym, jak na farmie
specjalnie wdawał się w bójki, żeby trafić do szpitala, nie są przypadkiem zwykłym
mydleniem oczu, a on sam większym szaleńcem, niż się wszystkim wydaje. Słysząc to
Wielka Oddziałowa uśmiechnęła się i podniosła rękę.
- Jest szalony jak lis - oświadczyła. - Czy to chcieliście powiedzieć?
- Co sio-siostra ma na m-m-myśli? - zapytał Billy. Słowa oddziałowej wydały mu
się niezbyt przychylne dla człowieka, którego uważał za swojego przyjaciela i stawiał
sobie za wzór. -Co z-z-znaczy “jak lis”?
- To zwykłe stwierdzenie faktu, Billy - odparła pogodnie oddziałowa. - Zaraz
poprosimy kogoś z obecnych, żeby ci to wyjaśnił. Może pan, panie Scanlon?
- Siostra jest zdania, że McMurphy bynajmniej nie jest głupi.
- Nikt nie twierdzi, że je-je-je-jest! - zawołał Billy, przy ostatnim słowie uderzając

234
pięścią w poręcz fotela, żeby je z siebie wydusić. - Ale siostra in-insynuowała...
- Nie, Billy, nic nie insynuowałam. Po prostu sądzę, że McMurphy nie należy do
ludzi, którzy cokolwiek ryzykują bez potrzeby. Zgadzacie się z tym, prawda? Zgadzacie
się wszyscy?
Nikt się nie odezwał.
- Jednakże to, co robi - ciągnęła oddziałowa - wydaje się całkowicie
bezinteresowne, zupełnie jakby był świętym lub męczennikiem. A przecież żaden z was
nie uważa go chyba za świętego?
Wiedziała, że rozglądając się po świetlicy może sobie pozwolić na uśmiech.
- Nie. Nie jest ani świętym, ani męczennikiem. Proszę. Może przyjrzymy się
wspólnie jego działalności filantropijnej. - Wyjęła z koszyka żółtą kartkę. - Jakież to były
te “dary” McMurphy’ego, jak je nazywają jego zwolennicy? Jednym z darów był na
przykład gabinet hydroterapii. Ale czy ten gabinet należał do niego? Czy McMurphy
cokolwiek stracił, zakładając kasyno gry? Jak wam się wydaje, ile zarobił przez ten krótki
czas, gdy był krupierem na naszym oddziale? Ile przegrałeś, Bruce? A panowie Sefelt i
Scanlon? Na pewno każdy z was wie, ile mniej więcej przegrał, ale czy się orientujecie,
jak bardzo wzbogacił się McMurphy? Wpłacił na swoje konto prawie trzysta dolarów!
Scanlon gwizdnął cicho; pozostali Okresowi milczeli.
- Poza tym, gdyby ktoś chciał zobaczyć, mam tu również listę poczynionych przez
niego zakładów, z których jeden dotyczy świadomego drażnienia personelu. A przecież
zarówno gry hazardowe, jak i zakłady były i są wbrew regulaminowi oddziału;
wiedzieliście o tym dobrze i niepotrzebnie dawaliście się na nie namówić!
Znów spojrzała na kartkę, po czym schowała ją do koszyka.
- Z kolei wyprawa na ryby. Jak sądzicie, ile McMurphy zarobił na tym
przedsięwzięciu? Nie tylko skorzystał z samochodu doktora, ale jeszcze wziął od niego
pieniądze na benzynę i - jak słyszałam - na inne zakupy. Sam nie wydał ani centa.
Prawdziwy z niego lis, nie da się ukryć.
Podniosła rękę, nie dając Billy’emu dojść do słowa.
- Chwileczkę, Billy, postaraj się mnie zrozumieć; daleka jestem od krytykowania

235
tego rodzaju działalności jako takiej; uważam tylko, że powinniśmy się pozbyć wszelkich
złudzeń co do motywów jego postępowania. Nie chciałabym jednak mówić o nim źle pod
jego nieobecność. Wróćmy więc do spraw omawianych na wczorajszym zebraniu... co to
było? - Zaczęła szperać w koszyku. - Może pan pamięta, doktorze?
Lekarz poderwał gwałtownie głowę.
- Nie... chwileczkę... wydaje mi się...
Oddziałowa wyciągnęła kartę z jednej z tekturowych teczek.
- Już mam. Rozmawialiśmy z panem Scanlonem o tym, co sądzi o środkach
wybuchowych. Doskonale. Teraz znów się tym zajmiemy, a do pana McMurphy’ego
wrócimy innym razem, kiedy będzie z nami. Radzę wam jednak dobrze przemyśleć moje
słowa. A teraz, panie Scanlon...
Kilka godzin później, gdy czekaliśmy w ośmio- czy dziesięcioosobowej grupie
przed drzwiami sklepiku, aż czarni ukradną z półki brylantynę, sprawa McMurphy’ego
sama wypłynęła w rozmowie. Chłopcy się zarzekali, że nie zgadzają się z tym, co mówiła
Wielka Oddziałowa, choć... choć, kurczę, staruszka ma sporo racji! A przecież, niech to
diabli, Mack to równy gość... mimo wszystko.
Harding pierwszy powiedział, co myśli, bez owijania w bawełnę.
- Za bardzo się zaklinacie, przyjaciele, żeby można było dać wiarę waszym
zaklęciom. W głębi waszych sknerowatych serduszek jesteście zupełnie pewni, że
siostra Ratched, nasz anioł miłosierdzia, wcale się nie myli w ocenie McMurphy’ego.
Ocenia go słusznie; wiecie o tym równie dobrze jak ja. Dlaczego mamy się oszukiwać?
Bądźmy ze sobą szczerzy i raczej zazdrośćmy mu kapitalistycznych talentów zamiast je
potajemnie krytykować. Co w tym złego, że się trochę obłowił? Przecież bawiliśmy się
setnie, ilekroć łupił nas ze skóry! To cwany osobnik szukający łatwego zarobku, ale
musicie chyba przyznać, że nigdy się z tym nie krył, prawda? Więc dlaczego my
mielibyśmy udawać? Fakt, McMurphy jest naciągaczem, ale ma przynajmniej zdrowy,
uczciwy stosunek do własnych matactw; podoba mi się jego zuchwała, uparta
bezczelność, moi drodzy; jest mi równie bliski jak kochany system kapitalistyczny,
zasada wolnej konkurencji, flaga amerykańska, niech Bóg ma ją w swej opiece,

236
Mauzoleum Lincolna i cała reszta; pomszczenie okrętu “Maine”, cyrk Barnuma i święto
Czwartego Lipca. Muszę bronić honoru mojego przyjaciela jako dobrego,
stuprocentowego amerykańskiego oszusta w paski i gwiazdy. Filantrop. Cóż za bzdura!
McMurphy rozpłakałby się ze wstydu, gdyby się dowiedział, jakie prostoduszne motywy
przypisują mu niektórzy. Dla zawodowego krętacza to dotkliwa obelga!
Sięgnął do kieszeni po papierosy, a gdy ich nie znalazł, wziął jednego od
Fredricksona i przytknąwszy teatralnym gestem zapałkę, ciągnął dalej:
- Przyznaję, że na początku i mnie zmyliły jego czyny. Kiedy stłukł szybę w
dyżurce, pomyślałem sobie: “Boże, ten człowiek poświęca się dla kumpli, ryzykując
zatrzymanie w szpitalu!” Dopiero potem zrozumiałem, że dopóki może nas doić, wcale
nie zależy mu na zwolnieniu. Nie dajcie się zwieść jego prostackim stylem bycia; to
cwaniak jakich mało i ma łeb na karku. Zastanówcie się; wszystko, co robi, ma swoje
uzasadnienie.
Billy jednak nie zamierzał ustąpić bez walki.
- Mówisz? Więc dlaczego uczy mnie t-tańczyć? - spytał, zaciskając spuszczone
wzdłuż boków dłonie. Zobaczyłem, że oparzenia papierosowe zagoiły mu się już niemal
zupełnie; na ich miejscu widniały teraz tatuaże wyrysowane poślinionym kopiowym
ołówkiem. - Dlaczego, Harding? Jak mu się opłaci fi-fi-finansowo dawanie mi le-lekcji
tańca?
- Nie denerwuj się, William - odparł Harding. - Trochę cierpliwości. Niedługo się
przekonamy.
Tylko Billy i ja nadal wierzyliśmy w McMurphy’ego. Ale jeszcze tego wieczoru
chłopak musiał przyznać rację Hardingowi, bo McMurphy wrócił na oddział po kolejnej
rozmowie telefonicznej i oznajmił, że randka z Candy jest murowana, ale zapisując mu
adres dodał, iż warto by jej podesłać trochę szmalu na drogę.
- Szma-szmalu? Fo-fo-forsy? Ile? - zapytał Billy, spoglądając na Hardinga, który
uśmiechał się do niego.
- Bo ja wiem, stary... może dziesięć dolców dla niej i dziesięć...
- Dwadzieścia dolarów! Przecież bilet z Po-Po-Portland tyle nie kosztuje!

237
McMurphy spojrzał na Billy’go spod daszka cyklistówki, uśmiechnął się wolno i
wysuwając spierzchnięty język, stuknął się kantem dłoni w szyję.
- Rety, rety, ale mi zaschło w gardle! A w przyszłą sobotę będzie ze mną jeszcze
gorzej. Chyba nie poskąpisz mi jednej butelczyny na przepłukanie gardziołka, co, Billy?
I spojrzał na Billy’ego tak niewinnie, że ten się roześmiał i potrząsnął głową, że
nie, skądże znowu, po czym zaszyty w kąt z człowiekiem, którego pewnie miał za
alfonsa, zaczął w podnieceniu omawiać plany na przyszłą sobotę.
Ja nadal uważałem McMurphy’ego za olbrzyma, który zstąpił z nieba, żeby
wybawić nas od Kombinatu pokrywającego świat siecią z krystalitu i miedzianego drutu,
za istotę zbyt potężną, żeby się połakomić na coś tak niskiego jak pieniądze - ale w
końcu i ja zacząłem się przychylać do opinii innych, przynajmniej częściowo. A było to
tak: McMurphy pomógł wynieść stoły przed zebraniem, po czym, gdy inni wyszli z
gabinetu hydroterapii, zerknął na mnie stojącego przy konsoli.
- O rany, Wodzu! - zawołał. - Jeśli mnie wzrok nie myli, od wyprawy na ryby
urosłeś ze ćwierć metra! Boże miłosierny, spójrz tylko na swoje stopy; są wielkie jak
drezyny!
Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że stopy rzeczywiście mam ogromne, zupełnie
jakby na dźwięk głosu McMurphy’ego powiększyły się dwukrotnie...
- A twoje łapy! Prawdziwe łapy siłacza. Mam pomysł. Chwyć za konsolę i
spróbuj ją podnieść; zobaczymy, czy robisz postępy.
Nie chciałem się zgodzić i potrząsnąłem głową, ale przypomniał mi naszą umowę
i powiedział, że będzie to dobry sprawdzian jego terapii wzrostowej. Nie wiedziałem, jak
się z tego wykręcić, więc podszedłem do konsoli, żeby się przymierzyć i udowodnić mu,
że nie jestem w stanie jej dźwignąć. Schyliłem się i ująłem krany w obie ręce.
- Pysznie, Wodzu. Teraz do góry. Zaprzyj się nogami, opuść tyłek... o właśnie,
właśnie. Spokojnie teraz... wolno i do góry. Hurrra! Dobra, postaw ją z powrotem.
Myślałem, że McMurphy będzie zawiedziony, ale kiedy się wyprostowałem,
uśmiechnął się od ucha do ucha, wskazując na podstawę konsoli. Urządzenie stało
kilkanaście centymetrów dalej niż przedtem.

238
- Lepiej postaw ją tam, gdzie była, stary, żeby nikt się nie skapował. Niech to na
razie pozostanie tajemnicą.
Po zebraniu przysiadł się do Okresowych grających w bezika i sprowadził
rozmowę na temat siły, mięśni i konsoli do hydroterapii. Myślałem, że powie im, jak
pomógł mi odzyskać dawną moc; niech wiedzą, że nie wszystko robi dla pieniędzy.
Ale nie wspomniał o mnie ani słowem. Gadał i gadał, aż wreszcie Harding go
spytał, czy ma ochotę znów się do niej przymierzyć; McMurphy odparł, że dla niego jest
za ciężka, ale to wcale nie znaczy, że nikt by jej nie podniósł. Scanlon oświadczył, że
pewnie da się ją unieść za pomocą dźwigu, lecz dotąd nie urodził się siłacz, który sam by
jej podołał. McMurphy pokiwał głową i powiedział, że może tak, może nie, nigdy nic nie
wiadomo.
Obserwowałem go, jak nimi manewrował, dopóki nie zaczęli wołać, że żaden
człowiek nie udźwignie konsoli, i sami nie wpadli na pomysł zakładu. Widziałem, jak
bardzo się ociągał, a oni brnęli coraz głębiej; choć szedł na pewniaka, uległ im dopiero,
gdy zaproponowali stosunek pięć do jednego. Niektórzy stawiali nawet i po dwadzieścia
dolarów. Nie przyznał się wcale, że widział, jak podnosiłem konsolę.
Przez całą noc modliłem się, żeby zrezygnował. A kiedy nazajutrz na zebraniu
oddziałowa oznajmiła, że wszystkich uczestników wyprawy rybackiej czeka dodatkowa
kąpiel pod prysznicem, bo prawdopodobnie wrócili zawszeni, miałem nadzieję, że uwolni
mnie od podnoszenia konsoli - na przykład każąc nam bezzwłocznie iść do umywalni.
Niestety. Zaraz po zebraniu, nim sanitariusze zamknęli gabinet hydroterapii,
McMurphy wprowadził mnie i chłopaków do środka i kazał mi podnieść konsolę.
Usłuchałem wbrew sobie; nie miałem innego wyjścia. Wstyd mi było, że pomagam mu
oskubać chłopaków. Choć wypłacając mu wygraną, nadal odnosili się do niego
przyjaźnie, wiedziałem, co czują: pustkę, jakby nagle stracili grunt pod nogami. Gdy tylko
postawiłem konsolę z powrotem, wyleciałem z gabinetu, nie patrząc na McMurphy’ego i
pobiegłem do toalety. Chciałem być sam. Spojrzałem w lustro. McMurphy spełnił daną mi
obietnicę: ręce miałem znów tak umięśnione jak wtedy, gdy mieszkałem w naszej wiosce
i grałem w szkolnej drużynie, klatkę piersiową potężną, bary szerokie. Stałem wpatrzony

239
w swoje odbicie, kiedy wszedł McMurphy. Trzymał w ręce banknot pięciodolarowy.
- Masz, Wodzu, będziesz miał na gumę do żucia.
Potrząsnąłem głową i ruszyłem do drzwi. McMurphy chwycił mnie za łokieć.
- Wodzu, chciałem ci w ten sposób podziękować za pomoc. Jeśli liczyłeś na
większą dolę...
- Nie! Nie chcę twoich pieniędzy!
Cofnął się o krok, zahaczył kciuki o kieszenie i odchylił głowę, żeby na mnie
spojrzeć. Przyglądał mi się przez chwilę.
- Jak sobie chcesz - rzekł. - Ale o co ci chodzi? Czemu nagle wszyscy patrzą na
mnie wilkiem?
Nie odpowiedziałem.
- Zrobiłem, co obiecałem, nie? Znów jesteś duży. Co wam się nagle przestało we
mnie podobać? Boczycie się na mnie, jakbym zdradził ojczyznę.
- Wciąż... wciąż wygrywasz!
- Wciąż wygrywam?! Ty durna pało, co ci znów odbiło? Dotrzymuję tylko
warunków zakładu. Cholera, co w tym...
- Ale myśmy wierzyli, że nie chodzi ci o wygrywanie...
Czułem, że broda drży mi gwałtownie, jak zawsze, kiedy zaczynam płakać, ale łzy
nie popłynęły mi z oczu. Jedynie drgania brody nie mogłem opanować. McMurphy
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Puścił kieszenie, podniósł rękę
i złapał się dwoma palcami za nasadę nosa, tak jak człowiek, który nosi uciskające go
okulary, po czym zacisnął powieki.
- Wygrywam, mówisz? Jezu! - Westchnął, nie otwierając oczu. - Ha, ha, ale
wygrywam!

Dlatego uważam, że to, co wydarzyło się tego popołudnia w umywalni, stało się
głównie z mojej winy. I dlatego właśnie, aby ją choć po części okupić, postąpiłem akurat
tak, jak postąpiłem, przynajmniej raz nie myśląc o bezpieczeństwie, ostrożności czy
następstwach, nie zaprzątając sobie głowy niczym prócz tego, co należało zrobić.

240
Gdy tylko wyszliśmy z toalety, trzej czarni zaczęli zgarniać wszystkich
uczestników wyprawy na dodatkowy prysznic. Najmniejszy czarny, który sunął
korytarzem z wyciągniętą przed siebie, zgiętą, zimną jak łom ręką i odrywał od ściany
opartych o nią pacjentów, powiedział, że Wielka Oddziałowa nazwała ten prysznic
kąpielą profilaktyczną. Musimy się jej poddać ze względu na towarzystwo, w jakim
przebywaliśmy na wyprawie, żebyśmy nie roznieśli po szpitalu jakiegoś paskudztwa.
Kiedy ustawiliśmy się nadzy w szeregu, sanitariusze ruszyli do akcji, wyciskając z
czarnych plastykowych tubek cuchnącą maź, gęstą i kleistą jak białko. Najpierw
smarowali nam nią włosy, potem padła komenda: Odwrócić się, zrobić skłon i rozchylić
pośladki!
Chłopcy narzekali, żartowali i dowcipkowali między sobą, starając się nie patrzeć
ani na siebie, ani na bazaltowe maski unoszące się na tle białych kafli jak twarze w
negatywie, twarze z koszmarnego snu, spozierające znad miękkich czarnych luf.
Podśmiewali się z czarnych, pytając na przykład: “Powiedz nam, Washington, czym się
zabawiacie przez pozostałe szesnaście godzin?”, albo: “Hej, Williams, widzisz, co jadłem
dziś na śniadanie?”
Wszystkim było wesoło. Jedynie czarni zaciskali zęby i nie odzywali się słowem -
inaczej działo się na oddziale, nim się tu zjawił ten przeklęty rudzielec.
Kiedy Fredrickson rozchylił pośladki, rozległ się głośny grzmot; myślałem, że
podmuch przewróci najmniejszego z czarnych.
- Cisza! - rozkazał Harding, przykładając dłoń do ucha. - Może znów usłyszymy
cudny głos anioła!
Wszyscy wyli, zanosili się śmiechem i sypali żartami, dopóki czarny nie przesunął
się dalej i nie zatrzymał się przed następnym facetem; wtedy zapadła głucha cisza.
Następny bowiem był George. I w tej sekundzie, w której ucichły śmiechy, żarty i na-
rzekania, gdy Fredrickson prostował się i odwracał, a duży czarnuch kazał stojącemu
obok George’owi nastawić głowę i podniósł tubkę, żeby wycisnąć mu na włosy cuchnącą
maź - w tej sekundzie wszyscy już wiedzieliśmy, co się teraz wydarzy, dlaczego nie może
być inaczej, i zrozumieliśmy, jak bardzo myliliśmy się co do McMurphy’ego.

241
George nie używał mydła, kiedy brał prysznic. Nigdy też nie chciał przyjąć od
nikogo ręcznika, żeby się wytrzeć. Nauczeni doświadczeniem czarni z wieczornej
zmiany, którzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie
zmuszali go do niczego, żeby uniknąć kłopotów. Tak było od lat - trzej sanitariusze
obecni w umywalni również o tym wiedzieli. Ale teraz pojęliśmy wszyscy, zrozumiał to
nawet George, który stał przechylony do tyłu, potrząsał głową i zasłaniał się dłońmi
wielkimi jak dębowe liście, że ten rozjuszony naszymi docinkami czarny z rozkwaszonym
nosem, mający za sobą dwóch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w świecie nie prze-
puści podobnej okazji.
- No, George, nachyl makówę.
Chłopcy spojrzeli na McMurphy’ego, który stał nieco dalej w kolejce.
- No już, George...
Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod włączonym prysznicem. Otwór ściekowy
pod ich nogami zachłystywał się spienioną, mydlastą wodą, puszczając pęcherzyki
powietrza; starzec przyglądał mu się przez chwilę, jakby uciekająca woda mówiła coś do
niego. Słuchał, jak bulgocze i syczy. Potem znów spojrzał na tubkę w wyciągniętej do
niego czarnej dłoni, zobaczył maź wyciekającą wolno z dziurki i spływającą po żelaznych
palcach. Czarny przysunął tubkę bliżej; George odchylił się jeszcze bardziej do tyłu,
potrząsając głową.
- Nie... nie chcę.
- Nie masz wyboru, Czyściochu - powiedział czarny jakby ze smutkiem w głosie. -
Nie masz wyboru. Nie możemy pozwolić, żeby robactwo rozpleniło się po całym szpitalu,
prawda? A przecież możesz mieć robaki głęboko pod skórą!
- Nie! - krzyknął George.
- Ach, George, ty nic nie wiesz. Te robaki są małe, maleńkie... nie większe od
łebka szpilki. A kiedy cię dopadną, George, zaczynają się wkręcać w ciebie coraz głębiej
i głębiej.
- Żadnych robaków! - zawył George.
- Posłuchaj mnie, George. Widziałem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki...

242
- Zostaw go, Washington - powiedział McMurphy.
Szrama na nosie czarnego lśniła jak czerwony neon. Sanitariusz wiedział, kto się
do niego odezwał, ale się nie odwrócił; tylko po tym, że zamilkł na moment i długim
popielatym palcem dotknął tej pamiątki po meczu koszykówki, poznaliśmy, iż w ogóle
usłyszał słowa McMurphy’ego. Potarłszy nos, zbliżył dłoń do twarzy George’a i
rozczapierzając palce, zaczął nimi przebierać.
- Krab, George, krab. Widzisz? Chyba wiesz, jak wygląda krab, co? Pewnie na
łodzi rybackiej musiało być pełno krabów. Nie możemy pozwolić, żeby kraby wwierciły się
w ciebie, prawda, George?
- Żadnych krabów! - wrzasnął George. - Nie!
Wyprostował się i podniósł głowę; po raz pierwszy ujrzeliśmy jego oczy. Czarny
cofnął się o krok. Dwaj pozostali parsknęli śmiechem.
- Co z tobą, kolego? - zapytał większy. - Masz jakieś kłopoty?
Czarny znów przysunął się do George’a.
- Nachyl się, George! Albo się nachylisz, żebym mógł ci wycisnąć pastę, albo cię
dotknę! - Podniósł rękę; była wielka i czarna jak bagno. - Przejadę ci tą czarną, ohydną,
cuchnącą ręką po całym ciele!!!
- Nie! - ryknął George, wznosząc pięść nad głową, gotów roztrzaskać na kawałki
szary czerep i rozsypać na wszystkie strony tkwiące w nim zębatki, nakrętki i śrubki.
Wystarczyło jednak, że czarny przyłożył mu tubkę do pępka i nacisnął ją, a George zgiął
się wpół, wypuszczając z sykiem powietrze. Wtedy czarny siknął mu strugą mazi w
rzadkie siwe włosy i począł ją wcierać, rozsmarowując czerń ze swojej dłoni po głowie
George’a. George skulił się jeszcze bardziej, obejmując się rękami w pasie.
- Nie! Nie! - krzyknął.
- A teraz odwróć się, George...
- Powiedziałem, żebyś go zostawił.
Tym razem coś w głosie McMurphy’ego sprawiło, że czarny odwrócił się w jego
stronę. Uśmiechnął się, gdy zobaczył go zupełnie nagiego, z gołą głową, bez
kowbojskich butów i spodni, za których kieszenie mógłby zahaczyć kciuki. Wyszczerzył

243
zęby, lustrując go wzrokiem od góry do dołu.
- Ha! - zawołał i potrząsnął głową. - A już myślałem, McMurphy, że nie znajdziemy
okazji.
- Ty nędzny smoluchu - rzekł McMurphy tonem bardziej znużonym niż gniewnym.
Czarny nic nie odpowiedział. McMurphy podniósł głos: - Ty zafajdany chuju!
Czarny potrząsnął głową i rechocząc spojrzał na swoich koleżków.
- Jak myślicie, do czego pan McMurphy zmierza? Może chce mnie
sprowokować? Ha, ha, ha. Czyżby nie wiedział, że uczą nas nie reagować na
najgorsze obelgi wariatów?
- Washington! Ty w mordę jebany...
Washington odwrócił się plecami do McMurphy’ego i znów zajął się George’em,
który od chwili, gdy maź dotknęła jego brzucha, wciąż stał zgięty wpół, dysząc ciężko.
Czarny chwycił George’a za ramię i przekręcił go twarzą do ściany.
- Dobra, George, teraz rozchyl pośladki.
- Nie-e-e!
- Washington - powiedział McMurphy. Wziął głęboki oddech, podszedł do
czarnego i odepchnął go od George’a. - Niech będzie, niech będzie...
Wszyscy słyszeli bezsilną rezygnację w jego głosie.
- McMurphy, zmuszasz mnie, żebym się bronił. Prawda, koledzy?
Pozostali dwaj czarni skinęli głowami, więc położył ostrożnie tubkę na ławce obok
George’a, po czym odwinął się niespodziewanie i strzelił McMurphy’ego pięścią w
szczękę. McMurphy o mało nie upadł. Potoczył się na rząd nagich mężczyzn, którzy
złapali go pod ramiona i pchnęli w stronę uśmiechniętej bazaltowej twarzy. Znów dostał,
tym razem w szyję, ale wreszcie pogodził się z myślą, że bójka się zaczęła i jedyne, co
mu pozostaje, to walić, ile wlezie. Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i
potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie.
Kołysali się przez chwilę, dysząc w rytm bulgoczącej wody; potem McMurphy
odepchnął czarnego, zgiął nogi w kolanach, wtulił głowę w ramiona, żeby chronić
podbródek, podniósł pięści po obu stronach głowy i ruszył na przeciwnika.

244
Wtedy cichy, równy rząd nagich mężczyzn przemienił się w rozszalałe koło, w ring
zbity z ludzkich ciał.
Czarne pięści trafiały w zniżoną rudą głowę i szeroki kark, znacząc
McMurphy’emu na czerwono skronie i policzki. Sanitariusz odskakiwał po każdym ciosie.
Wyższy, z rękami dłuższymi od grubych, czerwonych łap McMurphy’ego, bił go szybkimi
seriami po ramionach i głowie, nie dopuszczając do zwarcia. McMurphy parł naprzód z
twarzą pochyloną w dół, ciężkimi, płaskimi krokami, zerkając co pewien czas na
czarnego spomiędzy pokrytych tatuażami pięści, aż wreszcie zepchnął go na ścianę
nagich mężczyzn i strzelił pięścią prosto w środek białej, wykrochmalonej bluzy.
Bazaltowa twarz pękła wpół; z różowej szczeliny wysunął się język barwy lodów
truskawkowych. Ale Washington uciekł spod czołgowej szarży McMurphy’ego; zdążył go
stuknąć kilka razy, zanim sam znów dostał czerwoną pięścią. Tym razem otworzył usta
znacznie szerzej - niezdrowa różowa plama na czarnym tle.
McMurphy miał czerwone ślady na głowie i ramionach, ale nic mu nie było. Wciąż
napierał, inkasując po dziesięć ciosów za każdy własny, a czarny wciąż się cofał.
Okrążyli tak kilka razy całą umywalnię; w końcu Washington zaczął dyszeć, potykać się i
już tylko starał się unikać razów czerwonych cepów. Chłopcy wołali do McMurphy’ego,
żeby go wykończył. Ale rudzielcowi wcale się nie spieszyło.
Czarny odskoczył po ciosie w ramię i spojrzał szybko na przypatrujących się
walce sanitariuszy.
- Williams... Warren... niech was cholera!
Drugi rosły czarny przedarł się przez tłum i chwycił McMurphy’ego od tyłu za
ramiona. McMurphy strząsnął go jak buhaj małpę, ale czarny znów wskoczył mu na
plecy.
Zdjąłem go więc z McMurphy’ego i cisnąłem pod prysznic. W środku musiał mieć
same rurki: nie ważył więcej niż cztery, pięć kilo.
Najmniejszy czarny rozejrzał się na boki, odwrócił się i rzucił do drzwi. Kiedy
patrzyłem, jak ucieka, ten drugi wyszedł spod prysznicu i założył mi chwyt zapaśniczy,
wsuwając ręce pod pachy i zaciskając na karku. Wbiegłem z nim tyłem pod prysznic i

245
rozgniotłem go o kafle. Ale kiedy osunąłem się razem z nim na posadzkę, żeby dalej
spokojnie obserwować, jak Washingtonowi trzaskają żebra pod ciosami McMurphy’ego,
czarnuch zaczął gryźć mnie w kark; wtedy złamałem ten jego uchwyt. Czarny przestał się
ruszać, a krochmal z jego uniformu zaczął spływać z wodą do otworu ściekowego.
Kiedy najmniejszy czarny przybiegł z powrotem do umywalni wraz z czterema
sanitariuszami z oddziału furiatów, niosąc rzemienie, mankiety i koce, Okresowi wkładali
właśnie ubrania i ściskali prawice mnie i McMurphy’emu, mówiąc, że czarnym od dawna
należało się lanie, że walka była wspaniała i skończyła się wielkim, zasłużonym
zwycięstwem. Gadali tak, żeby nas pocieszyć i podnieść na duchu, a podczas gdy oni
rozwodzili się nad naszym triumfem, Wielka Oddziałowa pomagała sanitariuszom
zakładać nam miękkie skórzane mankiety.

Na oddziale furiatów dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycznej czy w więziennej


tłoczni tablic rejestracyjnych. Czas mierzony jest tutaj stukotem piłeczki pingpongowej:
pyk-pyk, pyk-pyk. Pacjenci spacerują każdy własną trasą, chodząc małymi, szybkimi
krokami od ściany do ściany, tam i z powrotem niczym zwierzęta w klatce, wydeptując w
posadzce krzyżujące się ścieżki. W powietrzu unosi się przykra, podobna do spalenizny
woń lęku, wydzielana przez chorych oszalałych ze strachu, a pod stołem do ping-ponga i
po kątach czają się, zgrzytając zębami, skulone kształty, których lekarze i pielęgniarki nie
widzą, sanitariusze zaś nie są w stanie wytruć środkami dezynfekującymi. Gdy tylko
otworzyły się przed nami drzwi oddziału furiatów i sanitariusze wprowadzili nas do
środka, od razu poczułem tę woń spalenizny i usłyszałem zgrzytanie zębów.
Tuż za drzwiami powitał nas wysoki, kościsty staruch dyndający na drucie
przeciągniętym między jego łopatkami. Obejrzał nas żółtymi, zaropiałymi oczyma i
potrząsnął głową.
- Umywam od tego ręce - oświadczył czarnym, nim drut pociągnął go za sobą
korytarzem.
Ruszyliśmy za nim w stronę świetlicy. McMurphy stanął w drzwiach w szerokim
rozkroku i odchylił głowę, żeby się rozejrzeć; chciał też zahaczyć kciuki o kieszenie, ale

246
skórzane mankiety były zbyt blisko siebie.
- Ale cyrk - mruknął do mnie kątem ust.
Skinąłem głową. Byłem tu nie po raz pierwszy.
Kilku facetów przestało spacerować, żeby się nam przyjrzeć, a kościsty staruch
znów minął nas na swoim drucie, umywając ręce. Z początku nikt nie zwracał na nas
specjalnej uwagi. Sanitariusze weszli do dyżurki, pozostawiając nas w drzwiach świetlicy.
McMurphy miał jedno oko spuchnięte, jakby je ciągle mrużył, a usta tak pokiereszowane,
że uśmiechanie się sprawiało mu ból. Podniósł skrępowane dłonie, wpatrując się w prze-
chadzających się dudniącymi krokami furiatów, i odetchnął głęboko.
- McMurphy, do usług - przedstawił się, przeciągając słowa niczym kowboj na
filmie. - Który z was, dzięcioły, grywa tu w pokera?
Pingpongowy zegar zatykał szybko o podłogę i ucichł.
- Ze związanymi łapami trudno mi rżnąć w oko, ale w pokera mogę was jeszcze
wykosić.
Ziewnął, zakrywając ramieniem usta, a następnie pochylił się, odchrząknął i
wypluł coś do kosza na śmieci znajdującego się o parę kroków dalej; rozległ się głośny
brzęk. McMurphy wyprostował się, uśmiechnął i przejechał językiem po krwawej szparze
między zębami.
- Mieliśmy na dole małą bijatykę. Ja i Wódz wzięliśmy się za bary z dwoma
smoluchami.
Fabryczne dudnienie ucichło i wszyscy patrzyli w naszą stronę. McMurphy
przyciągał uwagę jak zawodowy naganiacz. Ponieważ stałem obok niego, furiaci
przypatrywali się również i mnie; czując na sobie ich spojrzenia, wyprostowałem się jak
struna i podniosłem do góry głowę. Choć plecy bolały mnie jeszcze od tego, jak
wbiegłem tyłem w ścianę, żeby rozgnieść czarnucha, nic nie dałem po sobie poznać.
Jakiś facet o wyglądzie głodomora, z ogromną strzechą czarnych włosów, podszedł do
mnie i nadstawił rękę, jakby myślał, że coś dostanie. Starałem się nie zwracać na niego
uwagi, ale gdziekolwiek się obróciłem, on już tam biegł z wyciągniętą dłonią, natarczywy
jak dziecko.

247
McMurphy opowiadał o bójce, a mnie coraz bardziej bolały plecy; tyle lat
siedziałem zgarbiony w kącie świetlicy, że teraz trudno mi było stać dłuższy czas prosto.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy mała skośnooka pielęgniarka zabrała nas do dyżurki i mo-
głem wreszcie usiąść i odpocząć.
Zapytała, czy jesteśmy już dość spokojni, by mogła nam zdjąć mankiety;
McMurphy skinął brodą. Zupełnie wyczerpany, siedział ze zwieszoną głową i łokciami
spuszczonymi między kolana - przedtem nie przyszło mi na myśl, że jemu również
niełatwo jest prężyć się jak na defiladzie.
Pielęgniarka - nie większa niż dobrze zatemperowany koniec niczego, jak ją
później określił McMurphy - zdjęła nam mankiety, po czym dała McMurphy’emu
papierosa, a mnie gumę do żucia. Pamiętała, że lubię gumę. Ja natomiast nie
pamiętałem jej wcale. Zanurzyła w słoiczku z maścią różowe palce wielkości świeczek na
urodzinowym torcie i zaczęła smarować nią skaleczenia McMurphy’ego, wzdrygając się i
przepraszając, ilekroć on się wzdrygał. Ujęła jego dłoń w obie ręce i przekręciła wierz-
chem do góry, żeby posmarować mu kłykcie.
- Który to był? - spytała, patrząc na jego rękę. - Washington czy Warren?
McMurphy spojrzał na pielęgniarkę.
- Washington - odparł i uśmiechnął się szeroko. - Warrena załatwił Wódz.
Puściła jego dłoń i odwróciła się do mnie. Widziałem nawet najmniejsze kostki w
jej twarzy.
- Czy coś pana boli? - zapytała.
Potrząsnąłem głową.
- A co z Warrenem i Washingtonem?
McMurphy powiedział jej, że pewnie będą dźwigać na sobie trochę gipsu, kiedy
ich znów zobaczy. Skinęła głową i spuściła wzrok.
- Nie wszędzie jest tak jak na waszym oddziale - oświadczyła. - Niektóre są
podobne, ale nie wszystkie. To wina tych wojskowych pielęgniarek usiłujących
zaprowadzić tutaj wojskowy rygor. Same są niezupełnie normalne. Czasem wydaje mi
się, że kiedy niezamężne pielęgniarki kończą trzydzieści pięć lat, powinno się je zwalniać

248
z pracy!
- Przynajmniej wszystkie niezamężne pielęgniarki wojskowe - rzekł McMurphy i
spytał, jak długo jeszcze będziemy mieli przyjemność korzystać z jej gościnności.
- Niestety niedługo.
- “Niestety” niedługo? - zdziwił się.
- Tak. Czasem chętnie zatrzymałabym niektórych pacjentów zamiast ich jej
odsyłać, ale ona ma starszeństwo. Nie, chyba nie pozostaniecie tu długo...
Łóżka na oddziale furiatów są niewygodne; mają albo zbyt mocno, albo zbyt luźno
naciągnięte sprężyny. McMurphy i ja dostaliśmy dwa obok siebie. Nie przywiązano mnie
prześcieradłem, tylko pozostawiono na stoliku przyćmioną lampkę. W środku nocy
zbudził mnie krzyk:
- Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie! Spójrz! - Otworzyłem
oczy i zobaczyłem tuż nad sobą długie, połyskujące, żółte zęby. Należały do tego
głodomora ze świetlicy. - Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie, proszę
cię!
Dwaj sanitariusze złapali go od tyłu za ręce i zaczęli wywlekać z sypialni, a on
śmiał się i krzyczał:
- Indianinie, zaczynam się kręcić!
I znów wybuchał śmiechem. Powtarzał te same słowa i śmiał się przez całą
drogę, kiedy go ciągnęli korytarzem; wreszcie znów zapadła cisza i wtedy usłyszałem
głos kościstego starucha:
- Hm... ja umywam od tego ręce.
- Przez chwilę miałeś nowego przyjaciela - szepnął McMurphy i przekręcił się na
drugi bok.
Źle spałem przez resztę nocy, wciąż miałem przed oczyma żółte zęby i twarz
głodomora; ciągle też słyszałem, jak prosi: “Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!” Ucichł,
kiedy wreszcie zasnąłem, ale nadal wpatrywał się we mnie błagalnym wzrokiem.
Widziałem jego twarz, żółtą, wygłodzoną, spragnioną; wyłaniała się przede mną z mroku
i prosiła... błagała. Nie wiedziałem, jak McMurphy może spać gnębiony przez sto,

249
dwieście czy tysiąc takich twarzy.
U furiatów dzwonek budzi rano pacjentów. Personel nie włącza samych świateł
jak na naszym oddziale. Dzwonek terkocze tak przeraźliwie, jakby ktoś szlifował coś na
ogromnej tokarce. McMurphy i ja równocześnie poderwaliśmy się na ten dźwięk;
zamierzaliśmy się położyć z powrotem, kiedy przez megafon polecono nam zgłosić się
do dyżurki. Wstałem z łóżka; plecy tak mi zesztywniały przez noc, że ledwo mogłem się
zgiąć. Widząc, jak McMurphy kuleje, poznałem, że on również jest cały sztywny.
- Co nas teraz czeka, Wodzu? - zapytał. - Wyrywanie paznokci czy łamanie
kołem? Mam nadzieję, że nie będą to ciężkie tortury, bo i tak jestem obolały!
Powiedziałem mu, że nie powinny być ciężkie, ale nic więcej, bo sam nie byłem
pewien, co nas czeka, dopóki nie stanęliśmy w drzwiach dyżurki.
- Panowie McMurphy i Bromden? - zapytała pielęgniarka, inna niż wczoraj,
wręczając nam po papierowym kubeczku. Zajrzałem do mojego i zobaczyłem trzy
czerwone kapsułki. Wiruje mi w głowie, brzęczy, nie mogę tego powstrzymać!
- Chwileczkę - woła McMurphy. - Czy to są prochy stępiające zmysły?
Pielęgniarka kiwa głową i ogląda się za siebie; w głębi dyżurki stoi ramię w ramię
dwóch sprężonych do skoku facetów ze szczypcami do lodu.
McMurphy oddaje jej kubeczek ze słowami:
- Dziękuję, ale obejdę się bez opaski na oczy. Za to chętnie bym zapalił
papierosa.
Ja też zwracam kubek. Wtedy pielęgniarka oświadcza, że musi zatelefonować,
zasuwa szybko szklane drzwi, nie dając nam dojść do słowa, i wykręca numer.
- Przykro mi, Wodzu, że cię w to wrobiłem - mówi McMurphy, ledwie go jednak
słyszę poprzez gwizd drutów telefonicznych jazgoczących w ścianach. Czuję, jak
przerażone myśli odpływają mi z głowy.
Siedzimy w świetlicy, otoczeni kręgiem twarzy, gdy przez drzwi wchodzi Wielka
Oddziałowa w asyście obu rosłych czarnych maszerujących krok za nią. Najchętniej
zapadłbym się pod ziemię, uciekł jak najdalej, ale nie jestem w stanie się poruszyć. Zbyt
wiele osób mi się przypatruje; ich oczy przykuwają mnie do krzesła.

250
- Dzień dobry - rzecze oddziałowa, uśmiechając się jak dawniej.
McMurphy odpowiada, lecz ja milczę, choć siostra, podnosząc głos, mnie również
mówi dzień dobry. Przyglądam się czarnym; jeden ma plaster na nosie i rękę na
temblaku - szara dłoń zwisa bezwładnie jak wyciągnięty z wody martwy pająk - a po
sztywnych ruchach drugiego łatwo poznać, że ma na sobie gipsowy gorset. Obaj
uśmiechają się pod wąsem. Mogli zostać w domu, żeby lizać się z ran, ale za nic nie
chcieli przepuścić takiej okazji. Ja też się uśmiecham; niech sobie nie myślą!
Wielka Oddziałowa łagodnie i cierpliwie tłumaczy McMurphy’emu, że jego
zachowanie było nieodpowiedzialne i dziecinne; wpadł w złość jak mały chłopiec - czy
mu nie wstyd? McMurphy na to, że mu nie wstyd; niech przechodzi do sedna.
Oddziałowa opowiada, jak to wczoraj po południu na specjalnym zebraniu
pacjenci z naszego oddziału zgodzili się z personelem, że wskazane byłoby poddanie
McMurphy’ego kuracji wstrząsowej - chyba że uzna swoje błędy. Jeśli przyzna, że
postąpił niesłusznie, pokaże, iż potrafi być rozsądny, tym razem kuracja zostanie
odwołana.
Krąg twarzy patrzy wyczekująco. Oddziałowa mówi McMurphy’emu, że wszystko
zależy od niego.
- Tak? - pyta rudzielec. - A przygotowała siostra papier, który mam podpisać?
- Nie, ale jeśli pana zdaniem to koniecz...
- Niech siostra doda jeszcze parę rzeczy, to załatwimy wszystko za jednym
zamachem. No, na przykład, że należę do spisku zmierzającego do obalenia rządu, że
uważam oddział siostry za najwspanialszy po Hawajach zakątek na ziemi i tym podobne
bzdety.
- Nie sądzę, żeby...
- A kiedy już wszystko podpiszę, przyniesie mi siostra koc i paczkę papierosów z
Czerwonego Krzyża. Rany, nawet chińscy komuniści niejednego by się mogli od siostry
nauczyć!
- Staramy ci się pomóc, Randle.
Ale on zrywa się na nogi, drapie po brzuchu i mijając oddziałową i czarnych,

251
którzy w przestrachu odskakują do tyłu, idzie w stronę stolików karcianych.
- Dobra, koledzy, powiedzcie, przy którym to grywacie w pokera?
Oddziałowa patrzy na niego przez chwilę, a potem wchodzi do dyżurki i podnosi
słuchawkę telefonu.
Dwóch czarnych sanitariuszy i jeden biały z jasnymi, kręconymi włosami
prowadzą nas do głównego budynku. McMurphy przez całą drogę rozprawia wesoło z
białym sanitariuszem, jakby nie miał żadnych zmartwień.
Trawę pokrywa gruba warstwa szronu, a idący przodem czarni wydmuchują kłęby
pary niczym dwie lokomotywy. Słońce wbija się klinem między chmury, rozsuwa je i
zalewa blaskiem trawnik, który zaczyna lśnić, jakby ktoś rozsypał na nim iskry. Wróble z
nastroszonymi z zimna piórkami grzebią pośród iskier w poszukiwaniu nasion. Trawa
trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiórek ziemnych, przy których widziałem
psa. Jak głęboko sięgam okiem, wiewiórcze nory wypełnia szron. Lodowate iskry.
Czuję szron w brzuchu.
Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza których rozlega się szum podobny do
brzęczenia rozgniewanych pszczół. Przed nami czeka dwóch pacjentów; zataczają się
odurzeni czerwonymi kapsułkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza:
- To mój krzyż, dzięki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzięki ci, Panie...
- Męska gra! Męska gra! - mamrocze drugi.
Poznaję w nim ratownika z basenu. On również popłakuje z cicha.
Ale ja nie będę płakał ani krzyczał. Jestem przecież z McMurphym.
Technik każe nam zdjąć buty; McMurphy pyta, czy rozetną nam też portki i ogolą
głowy. Technik odpowiada, że tak dobrze nie ma.
Nity na metalowych drzwiach wpatrują się w nas jak oczy.
Drzwi otwierają się i wsysają do wewnątrz pierwszego pacjenta. Ratownik zapiera
się nogami. Z czarnego pulpitu wystrzela snop neonowego światła, wbija się w jego
poznaczone korkami czoło i wciąga do środka niby psa na smyczy. Następnie, nim
zamkną się drzwi, obraca go trzy razy. Z twarzy ratownika bije przerażenie.
- Rzut raz - mruczy. - Rzut dwa! Rzut trzy!

252
Słyszę, jak technicy podważają mu wieko czaszki niczym klapę włazu, słyszę
chrzęst i zgrzyt zakleszczonych zębatek.
Dym bucha, gdy drzwi się znów uchylają i wytacza się przez nie wózek z
pierwszym pacjentem; jego oczy prześlizgują się po mnie. Ta twarz. Wózek wraca do
środka i wywozi ratownika. Słyszę tłum kibiców skandujący jego imię.
- Następna para - mówi technik.
Posadzka jest zimna, pokrywa ją trzeszczący szron. Nad nami zawodzi smętnie
jarzeniówka - długa, biała, lodowata rura. Czuję zapach smaru grafitowego, jakbym był w
garażu. Czuję kwaśną woń strachu. Jest tu tylko jedno okno, małe i wysoko nad ziemią;
widzę przez nie siedzące na drucie nastroszone wróble, podobne do nanizanych na
sznurek brunatnych paciorków. Głowy mają wtulone w pióra dla ochrony przed chłodem.
Nagle zrywa się wiatr, świszcze mi po żebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm!
- Nie wrzeszcz, Wodzu.
Alarm!
- Spokojnie. Pójdę pierwszy. Czerep mam tak gruby, że nic mi nie zrobią. A jeśli
mnie nic nie zrobią, to tobie też nie.
Gramoli się na stół bez niczyjej pomocy i wyciąga ramiona wzdłuż konturów
namalowanej na nim sylwetki. Technik obraca przełącznik: na przegubach rąk i na
kostkach McMurphy’ego zatrzaskują się uchwyty i przyciskają go mocniej do stołu.
Czyjaś ręka zdejmuje mu zegarek, który wygrał od Scanlona, i rzuca obok pulpitu -
koperta się otwiera; wypadają zębatki, śrubki, a także długi, zwinięty włos, który się
rozkręca, podskakuje i wbija się w pulpit.
McMurphy wcale się nie boi. Wciąż się do mnie uśmiecha.
Wcierają mu w skronie grafitowy smar.
- Co to? - pyta.
- Przewodnik - odpowiada technik.
- Namaszczasz mi głowę przewodnikiem. A czy koronę cierniową też dostanę?
Smarują dalej. A on śpiewa, aż ręce zaczynają im się trząść.
- “Wildroot to najlepsza brylantyna...”

253
Nakładają mu na pokryte smarem skronie obręcz podobną do słuchawek: koronę
ze srebrzystych cierni. Następnie wsadzają mu w zęby kawałek gumowej rury, żeby go
uciszyć.
- “W zgład jej wchodzi czyzda lanolina!”
Przekręcają tarczę, wprawiając maszynę w ruch; dwie mechaniczne ręce
podnoszą gorące lutownice i opuszczają się nad McMurphym. Mruga do mnie i
mamrocze coś niewyraźnie, gryząc zębami gumową rurę, stara mi się coś powiedzieć,
lecz akurat wtedy lutownice dotykają srebrnej obręczy na jego skroniach - łuk światła
przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztywnieje, wygina się jak most, jedynie
nadgarstkami i piętami nadal dotyka stołu, z zaciśniętych wokół rury ust wydobywa się
“Auuu!” i ciało rudzielca okrywają lśniące jak szron iskry.
Za oknem dymiące trupy wróbli spadają z drutu na ziemię.
Technicy wytaczają McMurphy’ego na wózku; wciąż dygocze, a twarz pokrywa
mu biały szron. Korozja. Kwas akumulatorowy. Technik odwraca się do mnie.
Pilnuj tego draba. Ja go znam. Trzymaj go!
To już nie jest sprawa woli.
Trzymaj go! Cholera. Muszą brać seconal i koniec.
Uchwyty wpijają mi się w przeguby.
Grafitowy smar zawiera opiłki żelaza, drapią mi skronie.
Powiedział coś, kiedy mrugnął. Coś mi powiedział.
Ktoś nachyla się i przysuwa dwie lutownice do obręczy na mojej głowie.
Urządzenie zniża się nade mną.
ALARM.
Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku. Nie możesz się ruszyć ni w przód, ni w
tył, spójrz prosto w lufę i módl się, byś żył, żył, żył.
Wyłaniamy się z kępy trzciny przy torze kolejowym. Przykładam ucho do szyny;
parzy mnie w policzek.
- Cisza - mówię - nic w zasięgu stu pięćdziesięciu kilometrów...
- Hm - mruczy tata.

254
- Czyż nasi przodkowie nie wbijali noża w ziemię i nie brali rękojeści w zęby, żeby
usłyszeć z daleka stado bizonów?
- Hm - mruczy znów tata, ale jest zadowolony.
Po drugiej stronie torów sterczą suche badyle pszenicy. Myszy tam siedzą,
pokazuje pies.
- Idziemy w lewo czy w prawo, synu?
- Przejdziemy na drugą stronę, jak nam radzi pies.
- Ten pies nie umie tropić.
- Nie jest zły. Posłuchajmy psa i chodźmy na drugą stronę; tam na pewno są
bażanty.
- Posłuchaj starego; lepiej nam się będzie polowało wzdłuż toru.
- Najlepiej w pszenicy, posłuchajmy psa.
Przechodzimy na drugą stronę - zanim mogę się zorientować, co się dzieje, na
tory wypada chmara myśliwych; strzelają do bażantów, aż pierze leci. To nasz pies
wbiegł za daleko w pszenicę i wypłoszył wszystkie ptaki na tory.
Pies złapał trzy myszy.
...prawdziwy mężczyzna, Mężczyzna, MĘŻCZYZNA, MĘŻCZYZNA... szeroki,
wielki i mruga jak gwiazda.
O Jezu, mrówki, ale mnie oblazły, cięte skurwysyny. Pamiętasz te mrówki, które
smakowały jak korniszony? He, he? Twierdziłeś, że to nie są korniszony, a ja wmawiałem
w ciebie, że tak. Twoja matka zrobiła mi piekło, kiedy się o tym dowiedziała: jak możesz
uczyć dziecko jeść robaki!
Uch. Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go
pierwsze.
Nie jesteśmy Indianami. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Zapamiętaj to sobie.
Prosiłeś mnie, tato: Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba.
Mama nazywała się Bromden. Nadal nazywa się Bromden. Tata powiedział, że
urodził się tylko z jednym imieniem, wpadł w nie jak cielę w rozpostarty koc, kiedy krowa
koniecznie chce rodzić na stojąco. Tee Ah Millatoona, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze,

255
i do licha, jestem największym Indianinem w całym Oregonie, a pewnie również w
Kalifornii i Idaho. Urodziłem się z tym imieniem.
Do diabła, jesteś chyba największym durniem na świecie, jeśli myślisz, że
chrześcijanka zgodzi się nazywać Tee Ah Millatoona. Urodziłeś się z tym imieniem, w
porządku; ale ja urodziłam się ze swoim. Bromden. Mary Louise Bromden.
A kiedy przeprowadzimy się do miasta, mówi tata, to z twoim nazwiskiem łatwiej
nam będzie otrzymać ubezpieczenie.
Jakiś facet z młotkiem do nitowania goni drugiego, załatwi go, jeśli go dopadnie.
Znów migają mi szybko przed oczami barwne błyski.
Ene due like fake, ona dobrym jest rybakiem, łapie kurczaki i wsadza do paki...
kosz klosz, kłódkę kładzie, trzy gąsiorki w stadzie... jeden poleciał tam, drugi śmignął
siam, trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo... Gę, gę, gę... potem sfrunął, wlazł do... i
wyciągnął cię.
Nuciła mi to moja stara babcia, bawiliśmy się tak przez długie godziny, siedząc
przy rusztach z rybami i odpędzając muchy. Dziecięca wyliczanka. Nucąc, babcia
wystukiwała po kolei sylaby na palcach moich nadstawionych rąk.
E-ne, du-e, li-ke, fa-ke (osiem palców), ona dobrym jest rybakiem (szesnaście
palców; wybija mi rytm na palcach czarną, szponiastą dłonią; każdy mój paznokieć jest
zwrócony do niej maleńką twarzyczką proszącą, żeby to właśnie ją wyciągnął gąsiorek,
kiedy sfrunie).
Lubię tę zabawę i lubię babcię. Nie lubię tej, która łapie kurczaki. Nienawidzę.
Lubię gąsiorka, który wzbił się nad kukułcze gniazdo. Lubię go i lubię babcię z kurzem
wrośniętym w zmarszczki.
Kiedy ją znów ujrzałem, leżała martwa na chodniku w samym środku The Dalles,
otoczona przez krąg mężczyzn w kraciastych koszulach, Indian, hodowców i farmerów.
Zawieźli ją na wózku na cmentarz, zasypali jej oczy czerwoną gliną.
Pamiętam gorące, duszne popołudnia przed burzą z piorunami, kiedy zające
same wbiegały pod koła ciężarówek.
Joey Ryba W Beczce ma po podpisaniu kontraktu dwadzieścia tysięcy dolarów i

256
trzy cadillaki. I ani jednego nie umie prowadzić.
Widzę kość do gry.
Widzę ją od wewnątrz, leżę na jej dnie. Jestem ciężarkiem zatopionym w kości.
Kółko nade mną to jedynka. Kość jest tak spreparowana, żeby jedynka wypadała za
każdym razem. Leżę na sześciu wybrzuszeniach jak na białych poduszkach: kiedy gracz
rzuca kość, szóstka zawsze ląduje na spodzie. A jak jest obciążona druga kość? Pewnie
też tak, żeby wypadała jedynka. Para jedynek. Grają z nim oszukanymi kośćmi, a ja
jestem ciężarkiem.
Uwaga, kolejny rzut. Tak jest, proszę pani, wędzarnia jest pusta, a dzieciak
potrzebuje nowych kapci. Raz, dwa, trzy... Trach!
Przegrał.
Woda. Leżę w kałuży.
Para jedynek. Znów przegra. Widzę nad sobą jedno oczko: nie ma szans
przeciwko lewym kościom w grze prowadzonej w zaułku za sklepem z paszą... w
Portland.
Zaułek jest tunelem, jest zimno, bo słońce jest... jest późne popołudnie. Pozwól
mi... pójść do babci. Proszę cię, mamo.
Co powiedział, kiedy mrugnął?
Jeden poleciał tam, drugi śmignął siam.
Zejdź mi z drogi.
Do diabła, siostro, zejdź mi z drogi Drogi DROGI!
Mój rzut. Trach. Cholera. Znów się przekręciły. Para jedynek.
Synu, nauczycielka powiedziała, że masz łeb na karku, postaraj się zostać kimś...
Kim, tato? Tkaczem jak stryj Skaczący Wilk? Wyplataczem koszyków? Czy
pijakiem jak większość Indian?
Hej, pompiarzu, jesteście Indianinem, prawda?
Tak, zgadza się.
No, no, świetnieście się nauczyli mówić po naszemu.
Tak.

257
No, no... zwyczajnej za trzy dolary.
Nie byliby tacy pewni siebie, gdyby wiedzieli o moim przymierzu z księżycem. Do
diabła, nie jestem żaden zwyczajny Indianin...
Nigdy... jak to idzie... nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra.
Znów jedynki. Rany, ależ te kości są zimne.
Po pogrzebie babki ja, tata i stryj Skaczący Wilk wykopaliśmy ją z powrotem.
Mama nie chciała iść z nami; powiedziała, że to największa bzdura, jaką w życiu
słyszała. Wieszać zwłoki na drzewie! Na samą myśl normalnemu człowiekowi robi się
niedobrze.
Stryj Skaczący Wilk i tata spędzili - grając w remi - dwadzieścia dni wśród pijaków
w więzieniu w The Dalles za zbezczeszczenie zwłok.
Ale, do licha, przecież to nasza matka!
Żadna różnica, chłopcy. Nie trzeba było jej wykopywać. Kiedy wy, durni Indianie,
wreszcie zmądrzejecie? No, coście z nią zrobili? Radzę się przyznać.
Ach, odpierdol się, blada twarzy, powiedział stryj Skaczący Wilk, skręcając
papierosa. Nie mam zamiaru.
Wysoko, wysoko, wysoko nad wzgórzami, wysoko w konarach sosny wytycza
starczą dłonią kierunek wiatru i liczy chmury szepcząc: ...trzy gąsiorki w stadzie...
Co mi powiedziałeś, kiedy zmrużyłeś oko?
Gra orkiestra. Podnieś głowę... dziś jest święto lipcowe.
Kości spoczęły.
Znów mnie dopadli z maszyną... chciałbym wiedzieć...
Co powiedział?
...chciałbym wiedzieć, jak McMurphy przywrócił mi dawny wzrost.
Powiedział: Męska gra.
Są na korytarzu. Czarni sanitariusze w białych uniformach - sikają na mnie przez
szparę pod drzwiami, a potem wejdą i oskarżą mnie o to, że zmoczyłem sześć poduszek,
na których leżę! Szóstka. Zdawało mi się, że izolatka jest kością do gry. Jedynka, oczko
w górze nade mną, białe kółko... to przecież lampa na suficie... to ją wciąż widziałem... w

258
tym kwadratowym pokoiku... już musi być wieczór. Ile godzin leżałem nieprzytomny?
Otacza mnie rzadka mgła; nie będę się jednak w niej krył. Nie... już nigdy...
Wstaję.
Wstałem wolno, czując sztywność między łopatkami. Białe poduszki na podłodze
były mokre; nasiusiałem na nie, kiedy leżałem nieprzytomny. Nie wszystko potrafiłem
sobie przypomnieć; zacząłem więc trzeć dłońmi oczy, żeby otrzeźwieć do reszty.
Starałem się, jak mogłem. Przedtem nigdy nie starałem się otrząsnąć z zamroczenia.
Podszedłem chwiejnym krokiem do okrągłego, okratowanego okienka w drzwiach
i zastukałem w nie palcami. Korytarzem nadchodził właśnie sanitariusz niosący dla mnie
na tacy posiłek. Widząc go, zrozumiałem, że tym razem udało mi się ich pokonać.

Bywało, że po elektrowstrząsach chodziłem otępiały nawet przez dwa tygodnie,


żyjąc niby na krawędzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraźnym świecie, w
szarej strefie między światłem i ciemnością, snem i jawą, życiem i śmiercią. Wiedziałem,
że jestem już przytomny, ale nie miałem pojęcia, który to dzień tygodnia, kim jestem, czy
warto mi wracać do rzeczywistości - i tak przez czternaście dni. Jeśli nie ma się powodu,
żeby wychodzić z tej szarej, mglistej strefy, można długo wałęsać się po niej, ale jeśli
ktoś rzeczywiście pragnie się wydostać i potrafi się przemóc, może to zrobić. Tym razem
wyszedłem z niej dosłownie w kilka godzin; szybciej niż kiedykolwiek przedtem.
Kiedy się otrząsnąłem z ostatnich oparów mgły, czułem się, jakbym długo
przebywał pod wodą i wreszcie - po stu latach - wypłynął na powierzchnię.
Moja kuracja wstrząsowa skończyła się na tym jednym zabiegu, McMurphy’ego
natomiast poddano jeszcze trzem tego samego tygodnia. Jak tylko wracał do siebie, a
jego oczy odzyskiwały dawny blask, zaraz zjawiała się siostra Ratched z lekarzem i
pytała, czy gotów jest uznać swój błąd i wrócić na jej oddział na dalsze leczenie. Wtedy
McMurphy wypinał pierś, świadom, że wszyscy furiaci wpatrują się w niego wyczekująco,
i mówił oddziałowej, że żal mu, iż może tylko jedno życie oddać za ojczyznę. Niech go
pocałuje w dupę, różową i gładką; za nic nie podda statku. Kropka.
Wstawał, kłaniał się na lewo i prawo uśmiechającym się do niego pacjentom, a

259
oddziałowa prowadziła lekarza do dyżurki, żeby zadzwonił do głównego budynku i
udzielił zgody na kolejny zabieg.
Pewnego razu, nim oddziałowa zdążyła odejść, McMurphy uszczypnął ją przez
fartuch w pośladek; zrobiła się czerwona jak włosy rudzielca i pewnie by mu wymierzyła
policzek, gdyby nie było przy tym lekarza, który z trudem tłumił śmiech.
Usiłowałem przekonać McMurphy’ego, by dla uniknięcia dalszych zabiegów
przestał się stawiać oddziałowej, ale roześmiał się i powiedział, że ładują mu tylko za
frajer akumulatory.
- Kiedy stąd wyjdę, pierwsza babka, która prześpi się ze starym McMurphym,
dziesięciotysięcznowatowym psychopatą, zaświeci jak automat do gry i zacznie sypać
srebrnymi dolarami! Do licha, nie boję się tej ich maszynki do ładowania akumulatorów!
Twierdził, że wstrząsy wcale mu nie szkodzą. I dalej odmawiał przyjmowania
kapsułek. Ale ilekroć przez megafon rozległ się głos informujący go, że ma nic nie jeść,
bo wkrótce zostanie zaprowadzony na zabieg do głównego budynku, rudzielec zaciskał
zęby i krew odpływała mu z twarzy, nagle mizernej i wystraszonej jak podczas powrotu
znad morza, kiedy ujrzałem jej odbicie w przedniej szybie samochodu.
Pod koniec tygodnia odesłano mnie z powrotem na nasz oddział. Miałem sporo
do powiedzenia McMurphy’emu przed rozstaniem, ale akurat wrócił z elektrowstrząsów i
siedział, wodząc tępo oczami za piłeczką pingpongową, jakby były połączone z nią
drutem. Dwaj sanitariusze, czarny i biały, sprowadzili mnie po schodach, wpuścili na
nasz oddział i zamknęli za mną drzwi. Po pobycie u furiatów panująca tu cisza wydała mi
się niesamowita. Doszedłem do świetlicy i sam nie wiem czemu, zatrzymałem się w
drzwiach, a wtedy wszystkie twarze obróciły się w moją stronę; Okresowi pierwszy raz
patrzyli na mnie w ten sposób. Policzki jaśniały im, jakby odbijał się w nich blask
jaskrawo oświetlonego podestu przed jarmarczną budą.
- Oto macie przed sobą dzikiego olbrzyma, który złamał rękę sanitariuszowi! -
obwieścił Harding. - Patrzcie i podziwiajcie!
Uśmiechnąłem się do nich szeroko; teraz wiedziałem, co przez te wszystkie
miesiące musiał czuć McMurphy, wciąż mając przed sobą ich złaknione twarze.

260
Podeszli do mnie i zaczęli o wszystko wypytywać: jak on się trzyma tam na
górze? Co robi? Czy to prawda, jak szeptano na gimnastyce, że dzień w dzień posyłają
go na elektrowstrząsy, a on tylko otrząsa się niczym pies po wyjściu z wody i zakłada się
z technikami, jak długo utrzyma oczy otwarte po przyłożeniu mu elektrod?
Opowiedziałem im, co mogłem; nikogo nie dziwiło, że nagle z nimi rozmawiam, że
ja, facet, którego zawsze uważali za głuchoniemego, gadam i słyszę. Potwierdziłem
wszystkie plotki, które do nich dotarły, a potem dorzuciłem parę historyjek od siebie. Z
niektórych odzywek McMurphy’ego do siostry Ratched śmiali się tak głośno, że dwie
Rośliny, leżące pod mokrymi prześcieradłami po stronie Chroników, też zaczęły prychać i
chichotać, jakby rozumiały każde słowo.
Kiedy zaś nazajutrz na zebraniu oddziałowa sama podniosła sprawę pacjenta
McMurphy’ego, mówiąc, że nie wiedzieć czemu elektrowstrząsy nie dają pożądanego
efektu i może trzeba się będzie uciec do bardziej drastycznych środków, aby pozytywnie
zareagował na leczenie, Harding odpowiedział:
- Tak, to możliwe, tak... Ale z tego, co słyszałem o kontaktach siostry z
McMurphym na górze, wynika, że on nie ma podobnych trudności z wywoływaniem
reakcji u siostry...
Wszyscy ryknęli śmiechem - zbiło ją tu z tropu i zmieszało tak bardzo, że już nic
więcej nie mówiła na temat McMurphy’ego.
Zorientowała się, że przebywając na górze McMurphy staje się coraz
potężniejszy, obrasta legendą, bo chłopaki nie widzą, na ile zdołała go osłabić. Trudno
jest walczyć z nieobecnym; postanowiła wiec sprowadzić McMurphy’ego z powrotem na
oddział. Niech zobaczą, że nie jest twardszy od innych. Jeśli całymi dniami będzie
siedział bezczynnie, otępiały po wstrząsach, wkrótce przestaną go mieć za bohatera.
Chłopaki odgadły jej zamiary i wiedziały, że dopóki McMurphy pozostanie wśród
nich, oddziałowa będzie go dzień w dzień posyłać na elektrowstrząsy, nie dając mu chwili
wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowiliśmy go przekonać,
że dla wszystkich zainteresowanych najlepiej będzie, jeśli ucieknie ze szpitala. I nim w
sobotę wrócił na oddział - wtańcowując do świetlicy jak bokser na ring, ściskając ręce

261
nad głową i wołając, że mistrz znów jest z nami - mieliśmy już obmyślony plan.
Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do środka wpadną strażacy,
McMurphy da nogę przez otwarte drzwi. Był to naszym zdaniem tak znakomity pomysł,
że McMurphy nie mógł go nie zaakceptować.
Ale zapomnieliśmy, że właśnie na tę noc umówił Billy’ego z Candy i obiecał
przemycić ją na oddział.
Sanitariusze przyprowadzili McMurphy’ego około dziesiątej rano.
- Rozsadza mnie energia, chłopaki; docisnęli mi wtyczki, oczyścili styki, lśnię jak
iskrownik od starego forda. Bawiliście się kiedy w dzieciństwie takimi iskrownikami?
Pamiętam, że jak się kogoś dotknęło, skakał na metr w górę. Ubaw był po pachy!
Szalał po oddziale większy niż kiedykolwiek, rozlał kubeł brudnej wody pod
drzwiami dyżurki, ulokował krążek masła na czubku białego zamszowego buta
najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauważył, chichotał w rękaw przez cały
obiad, dopóki masło się nie roztopiło i nie pozostawiło na bucie plamy bardzo - zdaniem
Hardinga - dwuznacznej barwy. Kiedy mijał na korytarzu którąś z młodych pielęgniarek,
dziewczyna piszczała, wywracała oczami i czmychała, stukocząc obcasami i rozcierając
pośladek.
Wyjawiliśmy mu plan ucieczki, ale oświadczył, że nie ma gwałtu, i przypomniał
nam o randce Billy’ego.
- Nie możemy mu przecież sprawić zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy
ma go rozprawiczyć. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nieźle się tej nocy zabawimy; będzie
to mój pożegnalny jubel.
W tę sobotę Wielka Oddziałowa nie miała wolnego - specjalnie tak wszystko
ułożyła, żeby być na miejscu, kiedy wróci rudzielec - i wkrótce po obiedzie zwołała
zebranie, żeby od razu ustalić pewne sprawy. Znów wspomniała o koniecznym, jej zda-
niem, zastosowaniu bardziej drastycznych środków wobec McMurphy’ego, usilnie
prosząc lekarza, żeby się nad tym zastanowił, “nim będzie za późno, by pomóc
pacjentowi”. Ale przez cały czas, kiedy mówiła, McMurphy mrugał, ziewał i bekał na
wyścigi, a gdy wreszcie zamilkła, rozbawił do łez lekarza i wszystkich Okresowych,

262
udzielając jej swojego poparcia.
- Chyba siostra ma rację, doktorze; sam pan widzi, ile mi dało tych marnych parę
woltów. Może gdybyśmy podwoili napięcie, mógłbym leżąc w łóżku odbierać ósmy kanał,
podobnie jak Martini; czwarty wyłazi mi już bokiem - w kółko nadają tylko komunikaty
meteorologiczne i dziennik.
Oddziałowa chrząknęła, żeby zaprowadzić na sali porządek.
- Wcale nie mówiłam, że jestem za zwiększeniem napięcia, panie McMurphy...
- Słucham?
- Moim zdaniem należy się zastanowić nad zabiegiem chirurgicznym. To tylko
drobny zabieg, ale z reguły następuje po nim zanik agresywnych skłonności u
gwałtownych pacjentów...
- Gwałtownych? Ależ ja jestem łagodny jak baranek! Od dwóch tygodni nie
przetrąciłem szczęki żadnemu sanitariuszowi. Nie ma więc chyba powodu, żeby mnie
brać pod nóż, co?
Siostra uśmiechnęła się do McMurphy’ego, jakby prosząc, by zrozumiał, że ma na
względzie wyłącznie jego dobro.
- Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza się skalpelem...
- A zresztą - ciągnął - obcięcie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe.
- Zapasowe?...
- Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkości piłki baseballowej.
- Panie McMurphy!
Uśmiech oddziałowej pękł jak szyba, kiedy zrozumiała, że McMurphy się z niej
nabija.
- Ale drugie jest nie mniejsze niż te, z którymi się urodziłem.
Żartował tak do późnego wieczora. Na oddziale zapanował wesoły, karnawałowy
nastrój; wszyscy szeptali o tym, że czeka nas popijawa, jeśli dziewczyna zjawi się z
trunkami. Próbowali przechwycić spojrzenie Billy’ego, a kiedy im się to udawało,
puszczali do niego oko. Gdy zaś stanęliśmy w kolejce po leki, McMurphy poprosił
pielęgniarkę z krzyżykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwiła się, ale powiedziała, że

263
oczywiście, i wręczyła mu parę proszków wielkości średnich jaj. Schował je do kieszeni.
- Nie połknie ich pan? - spytała.
- Ja? Skądże znowu, nie potrzebuję witamin. Wziąłem je dla tego oto kawalera.
Kiepsko ostatnio wygląda... w ogóle jest słabowity.
- Więc... dlaczego mu ich pan nie da!
- Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do północy, bo wtedy przydadzą mu się
najbardziej.
I otoczywszy ramieniem poczerwieniały kark Billy’ego, odszedł w stronę sypialni -
po drodze puścił oko do Hardinga, a mnie dźgnął kciukiem w żebro - zostawiając
pielęgniarkę w drzwiach dyżurki; stała z szeroko otwartymi ustami i lała sobie na nogę
wodę z dzbanka.
Muszę coś wyjaśnić, jeśli chodzi o Billy’ego Bibbita: choć miał zmarszczki na
twarzy i gdzieniegdzie siwe włosy, wciąż wyglądał jak dzieciak z kalendarzowej
reprodukcji - piegowaty dzieciak z krzywymi zębami i odstającymi uszami, który, po-
gwizdując wesoło, ciągnie za sobą na sznurku kilka złowionych płotek - ale było to tylko
złudzenie. Kiedy stawał przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, że
dorównuje im wzrostem, a gdy mu się lepiej przyjrzeć, wcale nie ma piegów, odstających
uszu czy krzywych zębów i nie jest dzieciakiem, lecz dorosłym mężczyzną.
Dowiedziałem się, ile ma lat, gdy niechcący podsłuchałem jego rozmowę z matką.
Matka Billy’ego - masywna, korpulentna kobieta, której włosy co kilka miesięcy ze
złocistych stawały się fioletowe, potem czarne, następnie znów złociste - była portierką w
naszym szpitalu, a ponadto - jak wieść niosła - sąsiadką Wielkiej Oddziałowej i jej bliską,
serdeczną przyjaciółką. Ilekroć szliśmy przez hall, Billy musiał podejść do jej biurka i
nachylić szkarłatny policzek, żeby go mogła musnąć uszminkowanymi wargami.
Ponieważ peszyło to nas na równi z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczał, nawet
McMurphy.
Pewnego popołudnia około drugiej, nie pamiętam już, jak dawno temu,
zatrzymaliśmy się w hallu w drodze na terapię, czekając, aż czarny skończy rozmawiać
przez telefon ze swoim bukmacherem; część z nas porozsiadała się na wielkich, obitych

264
plastykiem kanapach, część wyszła na słońce. Matka Billy’ego wstała od biurka, wzięła
syna za rękę, wyprowadziła na zewnątrz i usiadła z nim na trawie niedaleko ode mnie.
Siedziała sztywno wyprostowana, z wyciągniętymi przed siebie krótkimi, pulchnymi
nogami, które w pończochach wyglądały jak parówki obciągnięte skórką; Billy położył
głowę na jej kolanach, a ona zaczęła łaskotać go w ucho suchym mleczem. Billy mówił
jej właśnie o tym, że powinien się chyba ożenić i pomyśleć o studiach, matka jednak,
wciąż kręcąc mleczem, roześmiała się i oświadczyła, że wygaduje głupstwa.
- Kochaneczku, masz na to mnóstwo czasu. Całe życie jest jeszcze przed tobą.
- Mamo, mam trzy-trzy-trzydzieści jeden lat!
Parsknęła śmiechem i znów dotknęła chwastem ucha syna.
- Kochaneczku, czy ja wyglądam na matkę człowieka w średnim wieku?
Zmarszczyła nos, rozchyliła usta i z głośnym, wilgotnym cmoknięciem posłała mu
całusa - musiałem przyznać, że nie wygląda na matkę, na niczyją matkę. Wprost nie
mogłem uwierzyć, że Billy ma trzydzieści jeden lat, dopóki pewnego razu nie stanąłem
przy nim dość blisko, by zobaczyć jego datę urodzenia wypisaną obok nazwiska na
plastykowej bransoletce, jakie nosili wszyscy pacjenci.
O północy, kiedy pielęgniarka, Geever i drugi czarny skończyli swoją zmianę, a na
ich miejsce przyszedł stary Murzyn, pan Turkle, McMurphy i Billy już byli na nogach;
pewnie łykali witaminy. Wstałem z łóżka, włożyłem szlafrok i wszedłem do świetlicy, w
której rozmawiali z panem Turkle’em. Wkrótce przyłączyli się do nas Harding, Scanlon,
Sefelt i jeszcze kilku. McMurphy mówił staremu, co ma robić, gdy zjawi się dziewczyna, a
raczej tylko mu przypominał, bo obgadali wszystko dużo wcześniej. Powiedział, że
należy wpuścić dziewczynę oknem; gdyby chciała wejść drzwiami, mogłaby ją zauważyć
pielęgniarka dyżurująca w hallu. A potem trzeba otworzyć izolatkę. Wymarzone miejsce
dla kochanków! Znakomicie odizolowane. (“Ech, McM-Murphy” - usiłował mu przerwać
Billy). Świateł nie wolno zapalać, gdyż mogłaby je zobaczyć dyżurna. Drzwi od sypialni
muszą być zamknięte, w przeciwnym razie pobudzą się ci zasmarkani Chronicy. Trzeba
siedzieć cicho, żeby ich nie niepokoić.
- Ech, daj spokój, M-M-Mack - żachnął się Billy.

265
Głowa pana Turkle’a kiwała się i kołysała na wszystkie strony, jakby Murzyn zaraz
miał usnąć, ale gdy McMurphy powiedział: “A więc sprawa załatwiona”, pan Turkle
odparł: “Nie, niezupełnie”, i uśmiechnął się - jego żółta, łysa czaszka na długiej szyi,
unosząca się wysoko nad białym uniformem, wyglądała jak balon na drucie.
- No, Turkle, o co ci jeszcze idzie? Sam też skorzystasz. Dziewczyna ma
przynieść parę butelek.
- Ciepło, ciepło - oświadczył pan Turkle. Głowa chwiała mu się bez przerwy i
leciała na boki; miałem wrażenie, że Murzyn z trudem zachowuje przytomność. Podobno
za dnia pracował na wyścigach. McMurphy zwrócił się do Billy’ego.
- Turkle chce, żeby go posmarować, Billy. Ile gotów jesteś dać za utratę
dziewictwa?
Zanim Billy zdążył cokolwiek wyjąkać, pan Turkle potrząsnął głową.
- Nie, nie. Nie chodzi mi o forsę. Ta słodka lalunia przyniesie przecież coś więcej
niż same butelki. Chyba nie tylko butelkami będziecie się dzielić, co? - Uśmiechnął się
szeroko do otaczających go twarzy.
Billy o mało nie pękł, usiłując wydusić z siebie, że z nikim się nie będzie dzielił
swoją dziewczyną! McMurphy wziął go na bok i wytłumaczył, że nie ma się co obawiać o
cnotę swojej dziewczyny - zanim sam z nią skończy, ten stary śmierdziel, Turkle, będzie
na pewno taki pijany i śpiący, że nie zdoła nawet trafić marchewką do wanny.
Dziewczyna znów się spóźniała. Siedzieliśmy w szlafrokach w świetlicy, słuchając
żołnierskich wspomnień McMurphy’ego i pana Turkle’a, którzy podawali sobie papierosa
wyciągniętego przez Murzyna i palili go na zmianę w dziwny sposób, zatrzymując dym w
płucach, aż im oczy wychodziły na wierzch. Harding zapytał, co to za papieros, że tak
intrygująco pachnie, a wtedy pan Turkle odpowiedział cienkim głosem, nie wypuszczając
powietrza:
- Ot, zwykły papierosik. He, he. Chcesz się sztachnąć?
Billy denerwował się coraz bardziej - bał się, że dziewczyna nawali; bał się też, że
zaraz przyjdzie. Wciąż powtarzał, że powinniśmy wrócić do łóżek zamiast siedzieć w
zimnie i po ciemku, czekając jak psy na ochłap, ale tylkośmy się z niego śmiali. Żaden z

266
nas nie miał ochoty wracać do łóżka; po pierwsze wcale nie było zimno, po drugie z
przyjemnością siedzieliśmy w półmroku, słuchając opowieści McMurphy’ego i pana
Turkle’a. Nikomu nie chciało się spać i nikt się specjalnie nie martwił tym, że druga
dawno minęła, a dziewczyny wciąż nie ma. Pan Turkle wymyślił, że pewnie dlatego się
spóźnia, że wszystkie okna są ciemne i nie wie, do którego ma podejść; McMurphy
krzyknął, że to święta prawda, i obaj zaczęli biegać po oddziale i zapalać światła. Gotowi
byli nawet włączyć ogromne lampy w sypialni, które budziły nas rano, ale Harding ich
powstrzymał, mówiąc, że wtedy inni też się zerwą z łóżek i trzeba będzie się z nimi
dzielić. Przyznali mu rację i zamiast tego zapalili lampy w gabinecie lekarza.
Ledwie na oddziale zrobiło się widno jak w biały dzień, rozległo się stukanie do
okna. McMurphy natychmiast podbiegł do szyby i przycisnął do niej twarz, osłaniając
oczy, żeby lepiej widzieć. Po chwili odwrócił się do nas i uśmiechnął szeroko.
- Idzie jak Piękność, w nocy - powiedział. Chwycił Billy’ego za ramię i pociągnął w
stronę okna. - Wpuść ją, Turkle. Ten szalony ogier nie może się doczekać.
- Ale, McM-M-M-Murphy, zaczekaj! - Billy zapierał się jak muł.
- Billy, chłopie, daj spokój z tym mamamamurphy. Za późno, żeby się wycofać.
Dasz sobie radę. Słuchaj, założę się o pięć dolców, że będzie się słaniać na nogach,
kiedy z nią skończysz. Przyjmujesz? Otwieraj okno, Turkle!
W mroku stały dwie dziewczyny - Candy i ta, która nie pojechała z nami na ryby.
- O raju! - krzyknął Turkle, pomagając im wejść. - Dla nikogo nie zabraknie!
Wszyscy polecieliśmy pomagać; dziewczyny musiały podnosić obcisłe spódnice
wysoko nad kolana, żeby wejść do środka.
- McMurphy, niech cię licho! - zawołała Candy i z taką siłą zarzuciła rudzielcowi
ręce na szyję, że o mało nie stłukła dwóch butelek, które trzymała w dłoniach. Porządnie
się zataczała, a upięte na czubku głowy loki opadały jej na twarz. Wolałem ją, kiedy była
uczesana w koński ogon, jak podczas wyprawy. Wskazała butelką na drugą dziewczynę,
która właśnie wdrapywała się na parapet.
- Sandy też przyjechała. Nagle postanowiła rzucić tego wariata z Beaverton, za
którego wyszła. Ale numer, co?

267
Sandy zeskoczyła z parapetu, pocałowała McMurphy’ego i powiedziała:
- Cześć, Mack. Przepraszam, że wtedy nie przyjechałam. Ale teraz skończyłam z
tym głupkiem na dobre. Jak długo można znosić takie dowcipy, jak białe myszy w
poszewce, robaki w kremie czy żaby w staniku? - Potrząsnęła głową i machnęła ręką,
jakby chciała odsunąć od siebie wszelkie wspomnienia męża miłośnika zwierząt. - Jezu,
co za wariat!
Obie bez butów, ubrane były w swetry, spódnice i pończochy, obie miały
zaczerwienione policzki, obie chichotały.
- Musiałyśmy wstępować do każdego baru, żeby pytać o drogę - wyjaśniła Candy.
Sandy kręciła się na pięcie, wytrzeszczając oczy.
- Rety, Candy, w cośmy się wpakowały? Czy ja nie śnię? Naprawdę jesteśmy u
czubków? To mi dopiero!
Była wyższa od Candy i jakieś pięć lat starsza. Kasztanowate włosy miała upięte
w stylowy kok, ale teraz kosmyki spadały jej na szerokie, mlecznobiałe policzki i
wyglądała jak dojarka strugająca damę. Ramiona, piersi i biodra miała zbyt wydatne, a
uśmiech za szeroki i za otwarty, żeby mogła uchodzić za piękność, lecz była ładna i
zdrowa. Jednym palcem trzymała za ucho czterolitrową butlę czerwonego wina, która
kołysała się u jej boku niczym torebka.
- Candy, Candy, Candy, dlaczego to właśnie nam przytrafiają się te dziwne
przygody? - Jeszcze raz okręciła się dookoła, stanęła w szerokim rozkroku i
zachichotała.
- Wcale się wam nie przytrafiają - oświadczył z powagą Harding. - To senne
rojenia, które wymyślacie w nocy, a o których boicie się wspomnieć waszemu
psychoanalitykowi. W rzeczywistości wcale was tu nie ma. To wino nie istnieje; nic z
tego, co widzisz, nie istnieje naprawdę. Zobaczmy więc, co będzie dalej.
- Cześć, Billy - powiedziała Candy.
- Spójrzcie, co ona ma! - ucieszył się pan Turkle.
Candy ze skrępowaniem wyciągnęła sztywno rękę z butelką do Billy’ego.
- Przyniosłam ci prezent.

268
- Prześladują was halucynacje! - zawołał Harding.
- Rety! - krzyknęła Sandy. - W cośmy się wplątały!
- Szszsz - syknął Scanlon i spojrzał gniewnie na wszystkich. - Zbudzicie tamtych
osłów, jak będziecie tak głośno gadać.
- Taki jesteś sknera? - Sandy zachichotała i znów zaczęła obracać się wkoło. -
Boisz się, że dla ciebie zabraknie?
- Sandy, mogłem się spodziewać, że przytaszczysz to kiepskie wińsko!
- Rety! - Dziewczyna przystanęła, żeby mi się przyjrzeć. - Spójrz na tego, Candy.
Ale Goliat... Fiu, fiu!
Pan Turkle znów zawołał: “O raju!”, i zamknął siatkę, a Sandy powtórzyła: “Rety!”
Czuliśmy się nieco speszeni, gdy tak staliśmy w gromadce pośrodku świetlicy i
przestępując z nogi na nogę pletliśmy trzy po trzy, bo nie za bardzo wiedzieliśmy, co
robić - wszyscy po raz pierwszy znaleźliśmy się w podobnej sytuacji; nie mam pojęcia,
jak długo byśmy stali, wymieniając uwagi podnieconymi, nerwowymi głosami, chichocząc
i szurając nogami, gdyby nagle w drzwiach oddziału nie zazgrzytał klucz.
Podskoczyliśmy jak na dźwięk syreny alarmowej.
- O mój Boże! - jęknął pan Turkle, łapiąc się jedną ręką za łysinę. - To dyżurna.
Dostanę kopa w czarny tyłek i wylecę z roboty!
Wbiegliśmy do toalety, zgasiliśmy światło i staliśmy tak po ciemku, wsłuchując się
we własne oddechy. Dyżurna chodziła po oddziale, wołając pana Turkle’a donośnym, ale
nieco zalęknionym szeptem. Głos jej, przyjemny, lecz zdenerwowany, wznosił się
pytająco:
- Panie Tur-kle? Pa-nie Turkle?
- Gdzie on się podział, do diabła? - zapytał McMurphy. - Dlaczego jej nie
odpowiada?
- Nic się nie martw - pocieszył go Scanlon. - Tu go nie będzie szukała.
- Ale czemu się nie odzywa? Pewnie tak się upalił, że nic do niego nie dociera.
- Człowieku, co ty wygadujesz? Ja miałbym się upalić jednym małym skrętem? -
oburzył się pan Turkle z głębi mrocznej toalety.

269
- Jezu, Turkle, co ty tu robisz? - McMurphy usiłował nadać swojemu głosowi
srogie brzmienie, ale jednocześnie ledwo powstrzymywał się od śmiechu. - Wyłaź
natychmiast i zobacz, czego chce ta baba. Co sobie pomyśli, jak cię nie znajdzie?
- Nasz koniec się zbliża - oznajmił Harding i usiadł. - Niech Allah będzie nam
litościwy.
Turkle otworzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i podszedł do dyżurnej. Zjawiła
się, żeby sprawdzić, po co palą się światła. Dlaczego zapalił wszystkie lampy na
oddziale? Turkle odparł, że wcale nie zapalił wszystkich; w sypialni i w toalecie są zga-
szone. Oświadczyła, że to wcale nie tłumaczy, dlaczego inne się palą; po co je włączył?
Turkle nie wiedział, co odpowiedzieć - w ciszy, która zapadła, usłyszałem gdzieś w
pobliżu brzęk podawanej butelki. Dyżurna powtórzyła pytanie, a wtedy Turkle odparł, że
sprzątał. Czemu więc, skoro dbanie o czystość w toalecie należało do jego obowiązków,
akurat tam było ciemno? Gdy czekaliśmy, co Turkle wymyśli tym razem, znów rozległ się
brzęk butelki. Dotarła do mnie; pociągnąłem długi haust, żeby uspokoić nerwy.
Słyszałem, jak Turkle przełyka na korytarzu ślinę, chrząka i wzdycha, szukając
odpowiedzi.
- Zgłupiał do reszty - syknął McMurphy. - Jeden z nas musi iść mu pomóc.
Ktoś za mną spuścił wodę i drzwi się otworzyły; w świetle wpadającym z korytarza
zobaczyłem Hardinga, który wychodził z toalety, podciągając spodnie od piżamy.
Dyżurnej dech zaparło na jego widok, Harding zaś powiedział, że bardzo przeprasza, ale
jej nie widział, bo jest ciemno.
- Wcale nie jest ciemno.
- Miałem na myśli toaletę. Zawsze gaszę światło, żeby mieć lepsze wypróżnienie.
To przez te lustra; kiedy pali się światło, wydaje mi się, że siedzą za nimi sędziowie
radzący nad tym, jak mnie ukarać, jeśli mi się nie powiedzie.
- Ale sanitariusz Turkle powiedział, że właśnie tam sprzątał...
- I mogę dodać od siebie, że robił to doskonale, jeśli wziąć pod uwagę, że
niełatwo jest sprzątać w ciemnościach. Chce siostra zobaczyć?
Pchnął nieco drzwi; smuga światła przecięła posadzkę. W szparze mignęła mi

270
sylwetka wycofującej się korytarzem dyżurnej; mówiła, że dziękuje, ale nie skorzysta, bo
czeka ją jeszcze obchód całego budynku. Usłyszałem, jak odryglowuje drzwi i wychodzi
z naszego oddziału. Harding zawołał za nią, żeby wkrótce znów nas odwiedziła, po czym
wszyscy wybiegli z toalety, zaczęli mu ściskać prawicę, walić go po plecach i gratulować,
że tak świetnie sobie poradził.
Staliśmy na korytarzu, podając sobie butelkę wina. Sefelt powiedział, że wolałby
się napić wódki, gdyby było ją z czym zmieszać. Spytał pana Turkle’a, czy na oddziale
nie ma nic, co można by dolać, ale Turkle oświadczył, że nic oprócz wody. Fredrickson
zawołał, że przecież jest syrop na kaszel!
- Dają mi czasem po łyżeczce z dwulitrowego dzbana, który trzymają w
magazynie leków. Całkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle?
Turkle odparł, że w nocy tylko dyżurna ma klucz od magazynu leków, ale
McMurphy zaczął go namawiać, żeby pozwolił nam spróbować otworzyć drzwi bez
klucza. Turkle uśmiechnął się i skinął leniwie głową, a następnie zabrał się razem z ru-
dzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziewczyny i my szaleliśmy w
dyżurce; wyciągaliśmy teczki i czytaliśmy różne papiery.
- Patrzcie! - zawołał Scanlon, wymachując teczką. - Ale mają pełne akta! Jest tu
nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie słabe stopnie; oj, słabiutkie!
Billy i Candy przeglądali jego teczkę. W końcu dziewczyna cofnęła się o krok,
żeby na niego spojrzeć.
- Aż tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wyglądasz na takiego
chorego.
Druga dziewczyna otworzyła szufladę ze sprzętem medycznym i dziwiła się, po co
personelowi tyle termoforów, całe miliony, Harding zaś siedział na biurku Wielkiej
Oddziałowej i przypatrywał się nam, potrząsając głową.
McMurphy i Turkle otworzyli magazyn leków, wyjęli z lodówki butlę gęstego,
wiśniowego płynu i przynieśli ją do nas. McMurphy podniósł butlę do światła i przeczytał
głośno nalepkę.
- Środek sztucznie barwiony z dodatkiem substancji smakowych, w tym kwasku

271
cytrynowego. Siedemdziesiąt procent składników obojętnych - pewnie woda -
dwadzieścia procent alkoholu - doskonale - i dziesięć procent kodeiny. Ostrzeżenie:
Nadużywanie leku może prowadzić do nałogu.
Otworzył butelkę i skosztował syropu, przymykając oczy. Przejechał językiem po
zębach, pociągnął jeszcze jeden haust i znów przeczytał nalepkę.
- No - mruknął i kłapnął zębami, jakby je świeżo naostrzył. - Jeśli rozcieńczymy to
odrobiną wódki, powinno być pyszne. Jak tam stoimy z lodem, Turkle, mój druhu?
Zmieszany z wódką i winem w papierowych kubeczkach służących do podawania
leków, syrop smakował jak napój dla dzieci, lecz miał moc kaktusowego wina, które
kupowaliśmy w The Dalles; w przełyku czuło się tylko łagodny chłód, ale gdy dochodził
do brzucha, wręcz palił wnętrzności. Pogasiliśmy światła w świetlicy i siedzieliśmy,
sącząc trunek. Pierwsze parę kolejek wypiliśmy z powagą i w milczeniu, jakby to było
lekarstwo, patrząc po sobie, czy nikt się nie otruje. McMurphy i Turkle na zmianę popijali
syrop i palili papierosy Murzyna; w pewnym momencie zaczęli chichotać i zastanawiać
się, jak by to było przelecieć tę pielęgniarkę ze znamieniem, która o północy skończyła
dyżur.
- Bałbym się - oświadczył Turkle - że zacznie mnie walić po łbie tym krzyżem,
który nosi na łańcuchu. Strach, no nie?
- A ja bym się bał - powiedział McMurphy - że kiedy będę sobie dokazywał na niej
w najlepsze, wsadzi mi nagle w tyłek termometr, żeby zmierzyć temperaturę!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Harding przestał się na chwilę śmiać, żeby
dodać coś od siebie:
- Albo, co gorsze, będzie leżała pod tobą bez ruchu, strasznie skupiona, i... o
Jezu, nie mogę... mówiła, jakie masz tętno!
- Nie mogę... o rety!
- Albo, co jeszcze gorsze, leżała i obliczała twoje tętno i temperaturę jednocześnie
- sans instruments!
- Nie mogę, litości...
Śmialiśmy się tak, że o małośmy nie pospadali z kanap i foteli; krztusiliśmy się, łzy

272
ciekły nam z oczu. Dziewczyny osłabły od śmiechu - dopiero za trzecią próbą udało im
się stanąć na nogach.
- Muszę iść... zrobić psi-psi - oznajmiła większa, po czym zataczając się i
chichocząc ruszyła w stronę toalety; pomyliła drzwi i wpadła do sypialni, my zaś
czekaliśmy, co będzie dalej, przykładając palce do ust i uciszając się nawzajem.
Usłyszeliśmy pisk dziewczyny, ryk starego pułkownika Mattersona: “Poduszka to... koń!”,
i Sandy wybiegła z sypialni goniona przez pułkownika na wózku inwalidzkim.
Sefelt odwiózł staruszka z powrotem i osobiście wskazał dziewczynie toaletę;
powiedział, że normalnie korzystają z niej wyłącznie mężczyźni, toteż stanie pod
drzwiami i będzie pilnował, by żaden nie wszedł; do ostatniej kropli krwi będzie bronił im
dostępu! Dziewczyna podziękowała mu uroczyście, podali sobie ręce i zasalutowali; gdy
była w środku, z sypialni znów wyleciał na wózku pułkownik - Sefelt ledwo mógł go
powstrzymać od wjechania do toalety. Kiedy dziewczyna wyszła na korytarz, jej strażnik
odpierał właśnie nogą szarżę wózka, podczas gdy my staliśmy na skraju pola bitwy,
zagrzewając to jednego, to drugiego do walki. Dziewczyna pomogła Sefeltowi położyć
pułkownika do łóżka, a następnie poszli na korytarz tańczyć walca przy muzyce, której
nikt poza nimi nie słyszał.
Harding pił, rozglądał się i potrząsał głową.
- Nic z tego nie dzieje się naprawdę. To tylko wspólny wymysł Kafki, Marka
Twaina i Martiniego.
McMurphy i Turkle zaniepokoili się nagle, że wciąż pali się zbyt wiele świateł;
wstali i pogasili wszystko, co się świeciło, łącznie z małymi lampkami na korytarzu
wmurowanymi na wysokości kolan. Oddział pogrążył się w egipskich ciemnościach,
Turkle rozdał nam latarki i zaczęliśmy się ganiać na wózkach inwalidzkich, które
wyciągnęliśmy z magazynu; bawiliśmy się znakomicie, gdy wtem rozległ się
charakterystyczny okrzyk Sefelta i zobaczyliśmy, że leży w drgawkach na posadzce obok
Sandy. Siedziała wpatrzona w niego i wygładzała spódnicę.
- Nigdy nie przeżyłam nic podobnego - szepnęła z przejęciem.
Fredrickson ukląkł przy przyjacielu, wsunął mu w zęby portfel, żeby nie odgryzł

273
sobie języka, i pomógł mu zapiąć spodnie.
- Nic ci nie jest? Sef, nic ci nie jest?
Sefelt podniósł leniwie rękę i nie otwierając oczu, wyjął z ust portfel. Uśmiechnął
się zaślinionymi wargami.
- Nic mi nie jest - rzekł. - Dajcie mi tylko prochy; jak je łyknę, znów biorę się do
dzieła.
- Naprawdę chcesz wziąć proszki, Sef?
- Dajcie prochy!
- Dajcie prochy! - powtórzył przez ramię Fredrickson, nie podnosząc się z klęczek.
- Prochy! Prochy! - zawołał Harding i świecąc sobie latarką, ruszył chwiejnym
krokiem do magazynu leków.
Sandy, która wciąż siedziała przy Sefelcie i głaskała go w zadumie po głowie,
powiodła za Hardingiem szklistym wzrokiem.
- Może lepiej i mnie coś przynieś! - krzyknęła pijackim głosem. - Nigdy dotąd nie
przeżyłam nic choćby trochę podobnego!
Z końca korytarza dobiegł brzęk tłuczonego szkła; Harding wrócił z dwiema
garściami pigułek, którymi posypał Sefelta i dziewczynę, jakby kruszył do grobu grudki
ziemi. Podniósł oczy na sufit.
- Najlitościwszy Boże, przyjmij na swoje łono tych biednych grzeszników. I nie
zamykaj drzwi przed nami wszystkimi, zbliża się bowiem nasz koniec, nasz ostateczny,
nieodwołalny, fantastyczny koniec. Wreszcie pojąłem, co się dzieje. To nasze ostatnie
chwile radości. Potem czeka nas zagłada. Musimy zebrać się na odwagę, żeby z
podniesionym czołem przyjąć zgotowany nam los. Rano wszyscy zginiemy. Zastrzyk
trucizny. Sto mililitrów dla każdego. Albo siostra Ratched ustawi nas w szeregu pod
ścianą naprzeciw strasznego, ładowanego przez lufę garłacza, który nabije zawczasu
miltownami, thorazyną, stelazyną i librium! Następnie opuści szablę: pal! I uspokoi nas
na wieki wieków!
Oparł się plecami o ścianę i osunął na posadzkę, a z rąk potoczyły mu się na
wszystkie strony pigułki podobne do czerwonych, zielonych i pomarańczowych owadów.

274
- Amen - rzekł i zamknął oczy.
Dziewczyna na posadzce obciągnęła spódnicę, zasłaniając długie, spracowane
nogi, spojrzała na Sefelta, który leżał przy niej uśmiechnięty, drgając w świetle latarek, i
powiedziała:
- Nigdy nie przeżyłam nic nawet w części zbliżonego!

Przemowa Hardinga, nawet jeśli nas nie otrzeźwiła, to jednak pomogła nam
uświadomić sobie powagę tego, co robimy. Nadciągał świt i należało pomyśleć, co
będzie, kiedy rano zjawi się personel. Billy Bibbit i jego dziewczyna powiedzieli, że już
jest po czwartej, więc jeśli nikt nie weźmie im tego za złe, chcieliby, żeby pan Turkle
otworzył izolatkę. Przeszli pod szpalerem snopów światła z latarek, my zaś przenieśliśmy
się do świetlicy, żeby trochę posprzątać. Turkle wrócił z izolatki ledwo przytomny i
musieliśmy zawieźć go do świetlicy w wózku inwalidzkim.
Idąc z tyłu za innymi, ze zdziwieniem stwierdziłem nagle, że jestem pijany,
autentycznie pijany; zaróżowiony i uśmiechnięty, po raz pierwszy, odkąd wyszedłem z
wojska, zataczam się po pijanemu, a ze mną jest kilku zalanych facetów i dwie wstawio-
ne dziewczyny... i to na oddziale Wielkiej Oddziałowej! Pijany uganiam się, śmieję i
zabawiam z kobietami w samym wnętrzu najsroższej twierdzy Kombinatu! Zacząłem
sobie przypominać, cośmy wyprawiali tej nocy, i ledwo mogłem w to uwierzyć. Musiałem
sobie powtarzać, że wszystko wydarzyło się naprawdę i że to myśmy nadali temu bieg.
Wystarczyło otworzyć okno, tak jak wtedy, kiedy się chce wpuścić świeże powietrze.
Może Kombinat wcale nie był wszechpotężny? Co mogło nas powstrzymać od
powtórzenia zabawy, skoro wiedzieliśmy już, jak się do tego zabrać? Albo od robienia
innych rzeczy, na które mieliśmy ochotę? Myśląc o tym, poczułem się taki szczęśliwy, że
krzyknąłem, skoczyłem do McMurphy’ego i Sandy idących przede mną, złapałem ich i
podniosłem wysoko, po jednym w każdej ręce, a następnie pobiegłem z nimi do świetlicy,
choć oboje darli się wniebogłosy i kopali jak małe dzieci. Taki byłem szczęśliwy.
Pułkownik Matterson znów się wyłonił z sypialni, świeżo wypoczęty i gotów dalej
nas pouczać, ale Scanlon zawiózł go z powrotem do łóżka. Sefelt, Martini i Fredrickson

275
powiedzieli, że też gruchną się spać. McMurphy, ja, Harding, dziewczyna i pan Turkle
zostaliśmy, żeby dopić syrop i zastanowić się, co począć z bałaganem na oddziale.
Chyba jedynie ja i Harding przejmowaliśmy się naprawdę; McMurphy i Sandy tylko
popijali syrop, uśmiechali się do siebie i trzymali w mroku za ręce, a pan Turkle co rusz
zapadał w drzemkę. Harding robił, co mógł, żeby się otrząsnęli.
- Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! - zawołał.
- Gówno - powiedział McMurphy.
Harding uderzył dłonią w stół.
- McMurphy, Turkle, czy do was nie dociera, co się tu działo tej nocy? Na oddziale
szpitala psychiatrycznego! Na oddziale siostry Ratched! Następstwa będą... straszliwe!
McMurphy ugryzł dziewczynę w ucho. Turkle skinął głową, otworzył jedno oko i
rzekł:
- To prawda. I co gorsza, oddziałowa przychodzi tej niedzieli.
- Mam jednak pewien plan - oświadczył Harding.
Wstał i powiedział, że skoro McMurphy jest najwyraźniej zbyt pijany, żeby
cokolwiek przedsięwziąć, ktoś inny musi przejąć sprawy w swoje ręce. Wyłuszczając
swój plan, chwiał się coraz mniej i powoli trzeźwiał. Przekonywał nas usilnie, a jego
dłonie kreśliły w powietrzu to, co mówił. Cieszyłem się, że jest tu z nami, gotów wziąć
sprawy w swoje ręce.
Otóż mieliśmy tak związać Turkle’a, jakby to McMurphy zaszedł go od tyłu i
skrępował - no, na przykład podartym na pasy prześcieradłem - zabrał mu klucze,
włamał się do magazynu i porozsypywał leki, następnie na złość oddziałowej - w to na
pewno uwierzy - porozrzucał teczki, a w końcu otworzył siatkę i uciekł przez okno.
McMurphy stwierdził, że to brzmi jak scenariusz telewizyjny i jest tak
beznadziejnie głupie, że musi się udać, po czym pochwalił Hardinga za trzeźwe
myślenie. Harding podkreślił zalety swojego planu: nikt nie będzie miał kłopotów z
oddziałową, Turkle’a nie wyleją z pracy, a McMurphy będzie mógł uciec ze szpitala.
Powiedział, że dziewczyny mogą zawieźć McMurphy’ego do Kanady, Tijuany czy też,
jeśli woli, do Newady; nic mu nie grozi, bo policja nigdy się specjalnie nie wysila, żeby

276
łapać uciekinierów ze szpitala, gdyż dziewięćdziesiąt procent i tak zawsze wraca po kilku
dniach; pijani i bez centa przy duszy, wiedzą, że tylko tu mogą liczyć na darmowe łóżko i
wikt. Rozmawialiśmy o tym przez chwilę, dopijając syrop. Wreszcie temat się wyczerpał;
zamilkliśmy i Harding usiadł.
McMurphy zdjął rękę z pleców dziewczyny i spojrzał w zamyśleniu najpierw na
mnie, potem na Hardinga; znów miał na twarzy ten dziwny, zmęczony wyraz. Zapytał, co
z nami, dlaczego nie włożymy ciuchów i nie zwiejemy razem z nim?
- Jeszcze niezupełnie jestem gotów, Mack - odparł Harding.
- A myślisz, że ja jestem?
Harding przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się i
rzekł:
- Nie, nie rozumiesz. Będę gotów za kilka tygodni. Ale chcę to zrobić sam i po
swojemu, wyjść głównym wejściem, po załatwieniu wszystkich koniecznych formalności.
Chcę, żeby żona przyjechała po mnie o określonej godzinie. Chcę, żeby wiedzieli, że
potrafiłem wyjść stąd w ten sposób.
McMurphy skinął głową.
- A ty, Wodzu?
- Już mi nic nie jest. Nie wiem tylko, dokąd się udać. Zresztą ktoś powinien tu
zostać jeszcze parę tygodni i dopilnować, żeby rzeczy nie zaczęły powracać do dawnego
stanu.
- A co z Billym, Sefeltem, Fredricksonem i resztą?
- Nie mogę mówić za nich - rzekł Harding. - Wciąż mają swoje problemy, tak samo
jak my wszyscy. Pod wieloma względami są nadal chorymi ludźmi. Ale przynajmniej są
chorymi ludźmi, a nie królikami, Mack. Może kiedyś będą zdrowi. Tego nie wiem.
McMurphy zastanawiał się nad tym przez chwilę, wpatrzony w wierzch swoich
dłoni. Znów spojrzał na Hardinga.
- Harding, na czym to polega? Co się dzieje?
- Chodzi ci o nas?
McMurphy przytaknął.

277
Harding potrząsnął głową.
- Chyba nie umiem ci odpowiedzieć. Och, pewnie mógłbym ci wyłożyć całą
freudowską teorię ozdobioną pięknymi słówkami i wyłuszczyć, co według niej może być
powodem, ale to wcale nie zbliżyłoby nas do sedna. Chcesz znać przyczyny powodów, a
tych nie umiem ci podać. W każdym razie nie za innych. A w moim przypadku? Poczucie
winy. Wstyd. Lęk. Niedocenianie siebie. W młodym wieku odkryłem, że jestem... bądźmy
wielkoduszni i powiedzmy “inny”. To lepsze, ogólniejsze słowo od tego, którym zwykle
posługują się ludzie. Pozwalałem sobie na pewne praktyki, które społeczeństwo uważa
za wstydliwe. I zachorowałem. Nie sądzę, żeby powodem były akurat te praktyki, raczej
świadomość, że wskazuje na mnie potężny, karzący palec społeczeństwa, a donośny
głos milionów powtarza: “Wstyd. Wstyd. Wstyd”. Tak społeczeństwo postępuje z
odmieńcami.
- Ja też jestem inny - rzekł McMurphy. - Dlaczego mnie nie przytrafiło się nic
podobnego? Jak daleko sięgam pamięcią, ludzie czepiali się mnie o to czy o tamto, ale
to nie od... ale nie zwariowałem od tego.
- Nie, masz rację. Nie od tego zwariowałeś. Powód mojej choroby nie jest
jedynym powodem. Kiedyś, zaraz po studiach, byłem pewien, że potępienie społeczne
jest jedyną siłą pchającą ku szaleństwu, ale ty sprawiłeś, że zrewidowałem moją teorię.
Jest jeszcze coś, przyjacielu, co popycha ludzi, silnych ludzi jak ty, przyjacielu, na drogę
szaleństwa.
- Tak? Nie żebym był na tej drodze, ale powiedz, co?
- My. - Harding zatoczył krąg białą, delikatną ręką i powtórzył: - My.
- Gówno - powiedział jakby bez przekonania McMurphy, uśmiechnął się i wstał,
pociągając za sobą dziewczynę. Zmrużył oczy, żeby spojrzeć na niewyraźną tarczę
zegara. - Dochodzi piąta. Przyda mi się krótka drzemka przed wielką ucieczką. Dzienna
zmiana przychodzi dopiero za dwie godziny; niech Billy i Candy jeszcze sobie pośpią.
Ruszamy koło szóstej. Sandy, koteczku, może godzinka w łóżku by nas otrzeźwiła. Co ty
na to? Jutro czeka nas długa podróż, może do Kanady, może do Meksyku, a może
jeszcze gdzie indziej.

278
Turkle, Harding i ja wstaliśmy również. Wszyscy nadal nieźleśmy się zataczali i
wciąż byliśmy porządnie wstawieni, mimo to zaczął nas ogarniać rzewny, smutnawy
nastrój. Turkle obiecał, że za godzinę wykopie McMurphy’ego i dziewczynę z łóżka.
- Mnie też obudź - poprosił Harding. - Chcę stać w oknie, ze srebrną kulą w dłoni,
kiedy McMurphy zepnie konia ostrogami i odjedzie w siną dal.
- Daj spokój. Idźcie obaj spać. Nie chcę was więcej oglądać. Jasne?
Harding uśmiechnął się i skinął głową, ale nic nie powiedział. McMurphy podał mu
rękę; Harding ją uścisnął. Rudzielec zatoczył się do tyłu jak pijany kowboj w
wahadłowych drzwiach baru i puścił oko.
- Kiedy się zmyję, stary, znów będziesz królem wariatkowa.
Odwrócił się do mnie i zmarszczył brwi.
- Nie wiem, Wodzu, kim ty możesz być. Musisz się rozejrzeć. Może mógłbyś grać
czarne charaktery w westernach. No, trzymaj się.
Uścisnąłem mu dłoń i wszyscy ruszyliśmy do sypialni. McMurphy powiedział
Turkle’owi, żeby podarł parę prześcieradeł i zdecydował, jakimi węzłami chce być
skrępowany. Turkle oświadczył, że zaraz weźmie się do dzieła. Położyłem się do łóżka w
szarzejącej sypialni; słyszałem, jak McMurphy i dziewczyna również się kładą. Czułem
odrętwienie i przyjemne ciepło. Słyszałem, jak pan Turkle otwiera na korytarzu drzwi do
magazynu z bielizną, po czym wzdycha głęboko i czka, zamykając je za sobą. Kiedy
moje oczy przywykły do półmroku, zobaczyłem, że McMurphy i dziewczyna przytulają się
do siebie, układają wygodnie, bardziej jak dwoje zmęczonych dzieci niż jak dorosły
mężczyzna i dorosła kobieta, którzy idą razem do łóżka, żeby się kochać.
I tak właśnie wyglądali, kiedy znaleźli ich czarni, którzy przyszli włączyć światło w
sypialni o szóstej trzydzieści.

Sporo rozmyślałem o tym, co się następnie stało, i doszedłem do wniosku, że było


to nieuniknione i wydarzyłoby się prędzej czy później, nawet gdyby pan Turkle obudził
McMurphy’ego i obie dziewczyny i wyprawił ich ze szpitala, jakeśmy zaplanowali. Wielka
Oddziałowa i tak by odkryła, co się tu działo - może wystarczyłoby jej spojrzeć na twarz

279
Billy’ego - i postąpiłaby tak, jak postąpiła, bez względu na to, czy McMurphy byłby na
oddziale, czy nie. A wówczas Billy zrobiłby to, co zrobił. McMurphy zaś dowiedziałby się
o tym i na pewno wrócił.
Musiałby wrócić, bo tak jak nie dopuścił do tego, żeby jej to uszło na sucho,
kiedy był obecny, tak samo nie mógłby pozwolić, by Wielka Oddziałowa miała ostatnie
słowo, gdyby przebywał z dala od szpitala, grał w pokera w Carson City czy w Reno.
Zupełnie jakby podpisał kontrakt na całą walkę i w żaden sposób nie mógł się wcześniej
wycofać.
Ledwie wstaliśmy z łóżek i zaczęli krążyć po oddziale, przekazywana szeptem
wieść o tym, co się wydarzyło w nocy, rozniosła się równie szybko jak ogień po prerii.
- Co mieli w sypialni? - dopytywali ci, którzy nie brali udziału w zabawie. - Kurwę?
Jezu!
Nie tylko kurwę, odpowiadali inni, ale i popijawę. McMurphy zamierzał
wyprowadzić dziewczynę przed nadejściem personelu, ale zaspał.
- Co za ciemnotę próbujecie nam wcisnąć?
- Żadną ciemnotę. To wszystko święta prawda. Sam brałem w tym udział.
Uczestnicy zabawy opowiadali o niej z dumą i z przejęciem, jak ludzie, którzy byli
świadkami pożaru wielkiego hotelu lub zerwania tamy - pełni powagi i szacunku, bo
liczba ofiar jeszcze nie jest znana - a im dłużej opowiadali, tym bardziej się nam robiło
wesoło. Ilekroć Wielka Oddziałowa i krzątający się po salach czarni znajdowali coś
nowego, jak pustą butlę po syropie na kaszel albo sznur wózków inwalidzkich stojących
na końcu korytarza niby puste gokarty w lunaparku, balowiczom przypominały się nagle
jasno i wyraźnie kolejne zdarzenia tej nocy; mogli je rozpamiętywać i relacjonować tym,
którzy nie brali w nich udziału. Czarni spędzili wszystkich do świetlicy, zarówno
Chroników, jak i Okresowych; kręciliśmy się bezładnie w ogólnym podnieceniu. Dwie
stare Rośliny siedziały zanurzone w pościeli, mrużąc oczy i kłapiąc bezzębnymi
dziąsłami. Wszyscy oprócz McMurphy’ego i dziewczyny byli w piżamach i kapciach;
rudzielec miał na sobie czarne spodenki w białe wieloryby, Sandy natomiast była całkiem
ubrana, tyle że bez butów i bez pończoch - te przerzuciła przez ramię. Siedzieli obok

280
siebie na kanapie, trzymając się za ręce. Dziewczyna drzemała, a McMurphy opierał się
o nią z błogim, sennym uśmiechem.
Nasza powaga i zatroskanie mimo woli ustępowały miejsca radości i uciesze.
Kiedy oddziałowa natknęła się na stos pigułek, którymi Harding posypał Sefelta i
dziewczynę, dusiliśmy się i prychali, żeby powstrzymać się od śmiechu, lecz gdy czarni
znaleźli i wyprowadzili z magazynu z bielizną pana Turkle’a, a my ujrzeliśmy, jak mruga
oczami i jęczy poowijany setkami metrów podartych prześcieradeł niby skacowana
mumia, ryknęliśmy na cały głos. Wielka Oddziałowa przyjmowała nasz szampański
humor bez cienia swojego sztucznego uśmiechu; dławiła się naszym śmiechem,
wyglądało, że lada moment trzaśnie jak rybi pęcherz.
McMurphy przerzucił jedną gołą nogę przez oparcie kanapy i naciągnął czapkę
nisko na czoło, żeby osłonić przed światłem zaczerwienione oczy. Co chwila oblizywał
wargi językiem, który po piciu syropu wyglądał jak powleczony szelakiem. Rudzielec był
blady i okrutnie zmęczony; wciąż przyciskał dłonie do skroni i ziewał, ale choć czuł się
tak podle, bez przerwy się uśmiechał, a raz czy dwa nawet zarechotał na widok
najnowszych odkryć oddziałowej.
Kiedy siostra Ratched weszła do dyżurki, żeby zadzwonić do głównego budynku i
zawiadomić dyrekcję o rezygnacji pana Turkle’a - Sandy i Turkle skorzystali z okazji i
otworzyli siatkę. Pomachali nam na pożegnanie i ruszyli biegiem przez trawnik, potykając
się i ślizgając na mokrej, połyskującej w słońcu trawie.
- Nie zamknęli siatki! - krzyknął Harding do McMurphy’ego. - Prędko! Uciekaj za
nimi!
McMurphy jęknął - spod powieki, niczym kurczę wykluwające się z jajka, wyjrzało
przekrwione oko.
- Żartujesz chyba. Łeb mam taki spuchnięty, że w życiu by mi nie przelazł przez
okno, a co dopiero ja cały!
- Przyjacielu, najwyraźniej nie rozumiesz jeszcze w pełni...
- Harding, idź do diabła z tym swoim gadaniem; jedyne, co rozumiem, to że nadal
jestem na wpół pijany. I źle się czuję. Co więcej, ty chyba też jesteś pijany. A ty, Wodzu,

281
jesteś pijany czy nie?
Odpowiedziałem, że wciąż nie czuję nosa i policzków, jeśli to o czymś świadczy.
McMurphy skinął głową, przymknął oczy, splótł ręce na brzuchu i osunął się nisko
w fotelu, opierając podbródek o pierś. Mlasnął ustami i uśmiechnął się jakby przez sen.
- Do licha - mruknął - wszyscy są jeszcze pijani.
Zatroskany Harding zaczął go namawiać, by się natychmiast ubrał, korzystając z
tego, że nasz anioł miłosierdzia tkwi przy telefonie i wydzwania do lekarza, którego chce
powiadomić o naszych ekscesach, ale rudzielec obstawał, iż nie ma się czym
denerwować; przecież nie grozi mu nic gorszego niż przedtem, prawda?
- Co mogli, już mi zrobili - rzekł.
Harding podniósł ręce do nieba i odszedł, przepowiadając najgorsze.
Jeden z czarnych zobaczył, że siatka jest otwarta, zamknął ją więc i przyniósłszy
z dyżurki wielki, cienki dziennik, zaczął czytać na głos listę obecności, przesuwając po
niej palcem i odfajkowując paznokciem nazwiska osób, które widział w świetlicy. Żeby
ludzi zmylić, lista była ułożona w odwrotnym porządku alfabetycznym, toteż czarny
dopiero przy końcu doszedł do litery B. Rozglądał się dookoła, nie odejmując palca od
ostatniego nazwiska.
- Bibbit. Gdzie jest Billy Bibbit? - Oczy miał rozszerzone ze strachu; myślał, że
Billy prysnął przez otwarte okno i bał się, że za to oberwie. - Który z was widział, jak Billy
ucieka, przeklęte barany?
Wtedy chłopcy przypomnieli sobie, gdzie jest Billy; rozległy się szepty i znów
gruchnął śmiech.
Czarny wszedł do dyżurki; widzieliśmy, jak przekazuje wiadomość oddziałowej.
Rzuciła słuchawkę na widełki i wybiegła, a czarny za nią. Kosmyk siwych włosów
wysunął się jej spod czepka i przykleił do twarzy jak mokry popiół. Między brwiami i pod
nosem miała krople potu. Zażądała, żebyśmy natychmiast wyjawili, dokąd zbieg uciekł.
Odpowiedział jej gromki śmiech, więc zaczęła się nam bacznie przyglądać.
- Ach tak? Czyli nie uciekł? Harding, on wciąż tu jest... na oddziale, tak? Proszę
mi powiedzieć! Sefelt, słucham!

282
Przy każdym słowie wbijała w nas oczy jak zatrute sztylety, byliśmy jednak
odporni na jej truciznę. Śmiało napotykaliśmy jej wzrok, a nasze szerokie uśmiechy
drwiły z zadufanego uśmieszku, który utraciła.
- Washington! Warren! Sprawdzimy wszystkie sale!
Wstaliśmy i poszliśmy za nimi; przyglądaliśmy się, jak otwierają pracownię,
gabinet hydroterapii, gabinet lekarza. Scanlon przysłonił żylastą dłonią uśmiechnięte usta
i szepnął:
- Ale będą jaja, kiedy znajdą Billy’ego, co?
Skinęliśmy głowami.
- I nie tylko Billy’ego; pamiętacie chyba, kogo tam ma ze sobą?
Oddziałowa doszła do drzwi izolatki mieszczącej się na końcu korytarza.
Przysunęliśmy się blisko, bo chcieliśmy dobrze widzieć; tłoczyliśmy się i wyciągali szyje,
żeby zajrzeć przez ramię czarnym i Wielkiej Oddziałowej, która otworzyła drzwi kluczem i
pchnęła je do środka. W pozbawionej okien izolatce panował mrok. W ciemnościach
rozległ się pisk i szmer, a gdy oddziałowa wyciągnęła rękę i zapaliła światło, ujrzeliśmy
Billy’ego i dziewczynę - leżeli na materacu na podłodze i mrugali jak zbudzone sowy.
Oddziałowa udała, że nie słyszy za sobą wybuchu śmiechu.
- Williamie Bibbit! - Jej głos jeszcze nigdy nie brzmiał tak surowo i lodowato. -
Williamie... Bibbit!
- Dzień dobry, siostro Ratched - przywitał ją Billy, nie usiłując nawet wstać i zapiąć
piżamy. Ujął dłoń dziewczyny i uśmiechnął się szeroko. - To jest Candy.
Oddziałowa cmoknęła językiem o kościste podniebienie.
- Och, Billy, Billy, Billy... tak mi za ciebie wstyd.
Billy nie był jeszcze na tyle rozbudzony, żeby dać się zawstydzić, a dziewczyna -
ociężała i rozgrzana od snu - ospałymi ruchami usiłowała wyciągnąć pończochy spod
materaca. Co rusz przerywała niezdarne próby, podnosiła głowę i uśmiechała się do
lodowatej postaci oddziałowej, stojącej z rękami skrzyżowanymi na piersiach, po czym
sprawdzała palcami, czy sweter ma zapięty, i znów zaczynała szarpać pończochy
przyciśnięte materacem do posadzki. Oboje poruszali się jak opasłe koty, opite ciepłym

283
mlekiem i leniuchujące na słońcu; podejrzewałem, że też są jeszcze porządnie pijani.
- Och, Billy! - zawołała oddziałowa, jakby tak się na nim zawiodła, że gotowa była
płakać. - Z taką kobietą! Nędzną, wulgarną, umalowaną...
- Kurtyzaną? - zaproponował Harding. - Messaliną?
Oddziałowa odwróciła się i spojrzała na niego, jakby go chciała zabić wzrokiem,
ale on nie dał się uciszyć.
- Nie Messaliną? Nie? - Podrapał się z namysłem po głowie. - Może więc
Salome? Też bardzo zła kobieta. A może “dziwka” jest słowem, którego siostra szuka?
Cóż, staram się tylko pomóc!
Siostra przeniosła oczy na Billy’ego. Usiłował właśnie wstać. Przekręcił się na
brzuch i ukląkł, wypinając tyłek niczym podnosząca się krowa, podparł się rękami,
odepchnął, jakby robił pompkę, podciągnął jedną nogę, potem drugą i wreszcie wstał.
Tak był rad ze swojego sukcesu, że nawet nie dostrzegł nas wszystkich tłoczących się w
drzwiach, choć żartowaliśmy z niego i biliśmy mu brawo.
Nasze głosy i śmiech dudniły wokół oddziałowej. Spoglądała to na Billy’ego i
dziewczynę, to do tyłu na naszą gromadkę. Jej twarz z emalii i plastyku zaczynała się
giąć i wypaczać. Oddziałowa zacisnęła powieki i skupiła się w sobie, żeby opanować
drżenie. Wiedziała, że koniec jest bliski, że przyparto ją do muru. Kiedy znów otworzyła
oczy, były to wąskie, nieruchome szparki.
- Martwi mnie, Billy - oświadczyła (słyszałem zmianę w jej głosie) - jak to przyjmie
twoja biedna matka.
Doczekała się spodziewanej reakcji. Billy wzdrygnął się i przyłożył dłoń do
policzka, jakby oblała go kwasem.
- Pani Bibbit zawsze była taka dumna, że ma porządnego syna. Wiem, co mówię.
To będzie dla niej straszny cios. Wiesz, jak bardzo przeżywa różne przykrości, Billy,
wiesz, jak ciężko je odchorowuje, biedaczka. Jest bardzo wrażliwa. Szczególnie, gdy
chodzi o jej dziecko. Zawsze mówi o tobie z taką dumą. Zaw...
- Nie! Nie! - Usta mu drgały i potrząsał błagalnie głową. -Siostra n-nie p-p-powie!
- Billy, Billy, Billy... - Westchnęła. - Twoja matka i ja jesteśmy przecież

284
przyjaciółkami.
- Nie! - zawołał. Jego krzyk potoczył się po białych, nagich ścianach izolatki. Billy
zadarł głowę i krzyczał prosto w dysk światła na suficie. - N-n-nie!
Przestaliśmy się śmiać. Patrzyliśmy, jak Billy znów się osuwa w dół, opada na
kolana i odchyla do tyłu. Zaczął trzeć ręką nogawkę piżamy i kręcić głową przerażony jak
dziecko, któremu obiecano lanie, gdy tylko wytnie się wierzbową rózgę. Oddziałowa
dotknęła jego ramienia pocieszycielskim gestem. Zatrząsł się jak od ciosu.
- Billy, nie chcę, żeby twoja matka straciła wiarę w ciebie... ale sama nie wiem, co
o tym wszystkim myśleć.
- N-n-niech sio-siotra nie m-m-m-mówi. N-n-n...
- Muszę jej powiedzieć, Billy. Trudno mi uwierzyć, że mogłeś tak postąpić, ale cóż
innego mi pozostaje? Znajduję cię sam na sam na materacu z kobietą tego pokroju!
- Nie! T-t-to nie ja. To... - Jego dłoń znów dotknęła policzka i przylgnęła do niego. -
To ona.
- Billy, ta dziewczyna by cię tu siłą nie zaciągnęła. - Oddziałowa potrząsnęła
głową. - Zrozum, chciałabym wierzyć, że nie jesteś winien... dla dobra twojej biednej
matki.
Ręka zjechała po policzku, pozostawiając drugie czerwone szramy.
- T-to ona. - Billy rozejrzał się dookoła. - I M-M-M-McMurphy! On i Harding! I r-r-
reszta! D-d-drwili ze mnie, przezywali!
Utkwił wzrok w oddziałowej - nie patrzył na boki, tylko prosto przed siebie na jej
twarz, jakby zamiast rysów widział tam spiralne światło, hipnotyczny, biało-niebiesko-
pomarańczowy wir. Przełknął ślinę i czekał, co powie siostra Ratched, ale ona nie
zamierzała nic mówić; jej doświadczenie i przeogromna, mechaniczna moc, którą znów
w sobie czuła, analizowały dane i informowały ją, że ma teraz milczeć.
- Z-z-zmusili mnie! Przysięgam, siostro Ratched, zmu-zmu-ZMU...
Zgasiła wir i Billy spuścił głowę, łkając z ulgą. Oddziałowa położyła mu dłoń na
szyi i przytuliła jego policzek do swojej wykrochmalonej piersi, gładząc go po ramieniu i
jednocześnie wodząc po nas wolno spojrzeniem pełnym pogardy.

285
- Już dobrze, Billy. Już dobrze. Nie pozwolę cię więcej krzywdzić. Już dobrze.
Wytłumaczę wszystko twojej matce.
Mówiąc to, wpatrywała się w nas z nienawiścią. Dziwne było, że ten głos, miękki,
kojący i ciepły jak poduszka, wydobywa się z twarzy twardej jak porcelana.
- Już dobrze, Billy. Chodź ze mną. Zaczekasz w gabinecie doktora. Nie ma
powodu narażać się dłużej na towarzystwo tych... twoich przyjaciół.
Zaprowadziła go do gabinetu lekarza, głaszcząc po spuszczonej głowie i
powtarzając: “Biedne dziecko, biedne dziecko”, my zaś odeszliśmy cicho korytarzem i
usiedliśmy w świetlicy, nie patrząc na siebie i nie odzywając się słowem. McMurphy
usiadł ostatni.
Chronicy przestali się już kręcić i też zajmowali miejsca pod swoją ścianą. Kątem
oka spojrzałem na McMurphy’ego, niby to niechcący. Siedział jak zawsze w kącie,
odpoczywając chwilę przed następną rundą - jedną z wielu. Tego, z czym walczył, nie
sposób było pokonać. Można było tylko bić i bić, aż w końcu opadało się z sił; wtedy ktoś
inny musiał wkraczać na ring.
W dyżurce znów odchodziły rozmowy telefoniczne; zjawili się też przedstawiciele
dyrekcji, żeby obejrzeć dowody rzeczowe. Kiedy wreszcie przybył lekarz, patrzyli na
niego tak, jakby to on wszystko ukartował albo przynajmniej udzielił nam zgody i obiecał
bezkarność. Zbladł i zachwiał się pod naporem ich spojrzeń. Widać było, że wie już, co
się wydarzyło tu, na jego oddziale, lecz siostra Ratched zrelacjonowała mu wszystko
jeszcze raz, wolno, dokładnie i głośno, żebyśmy też słyszeli i wysłuchali z należytą
powagą, bez chichotów czy szeptów. Lekarz kiwał głową i obracał w palcach binokle,
mrugając oczami, które były tak załzawione, że na oddziałową na pewno padały krople.
Na koniec opowiedziała mu o Billym i o straszliwej krzywdzie, jakąśmy mu wyrządzili.
- Zaprowadziłam go do pańskiego gabinetu. Z uwagi na jego obecny stan jestem
zdania, że powinien pan pójść do niego jak najprędzej. Przeszedł straszną próbę. Drżę
na samą myśl o tym, jak bardzo to mogło zaszkodzić biednemu dziecku.
Czekała, aż lekarz też zadrży.
- Uważam, że powinien pan z nim porozmawiać. Potrzeba mu ciepła i

286
serdeczności. Jest w żałosnym stanie.
Lekarz skinął głową i ruszył do swojego gabinetu. Patrzyliśmy, jak się oddala.
- Słuchaj, Mack - rzekł Scanlon - słuchaj... chyba nie sądzisz, że daliśmy się
nabrać na tę gadkę, co? To paskudna sprawa, ale dobrze wiemy, kto jest
odpowiedzialny... nikt z nas nie wini ciebie.
- Nikt nie wini ciebie - powtórzyłem, lecz McMurphy tak na mnie spojrzał, że
natychmiast pożałowałem, że nie odgryzłem sobie języka.
Zamknął oczy i odprężył się. Jak gdyby na coś czekał. Harding wstał, podszedł do
niego i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy wtem z głębi korytarza dobiegł nas
krzyk doktora; na naszych twarzach odmalowała się zgroza i świadomość tego, co się
wydarzyło.
- Siostro! - wrzeszczał lekarz. - Boże, siostro!
Oddziałowa i trzej czarni pobiegli w stronę krzyczącego lekarza. Ale żaden z
pacjentów nie wstał z miejsca. Czuliśmy, że teraz możemy tylko siedzieć nieruchomo i
czekać, aż oddziałowa wróci do świetlicy i powie nam, że stało się to, co wszyscy
uważaliśmy za nieuniknione.
Podeszła prosto do McMurphy’ego.
- Poderżnął sobie gardło - powiedziała. Czekała w nadziei, że się odezwie. Ale on
nawet na nią nie spojrzał. - Otworzył biurko doktora, znalazł jakieś narzędzie chirurgiczne
i poderżnął sobie gardło. Biedne, nieszczęsne i nie zrozumiane dziecko zabiło się. Leży
teraz w fotelu lekarza z poderżniętym gardłem.
Znów zamilkła. Ale McMurphy nadal nie podnosił oczu.
- Najpierw Charles Cheswick, a teraz William Bibbit! Chyba jest pan wreszcie
usatysfakcjonowany. Bawił się pan życiem ludzkim jak talią kart, igrał z życiem ludzkim,
jakby się pan uważał za Boga!
Odwróciła się, weszła do dyżurki i zamknęła za sobą drzwi, a szum jarzeniówek
nad naszymi głowami przeszedł w ostry, morderczy, lodowaty pisk.
Przemknęło mi przez głowę, że trzeba powstrzymać McMurphy’ego, przekonać,
by zadowolił się dotychczasową wygraną i pozwolił oddziałowej zgarnąć ostatnią pulę,

287
jednakże inna, głębsza myśl całkowicie wyparła tę pierwszą. Nagle zrozumiałem z
niebywałą jasnością, że ani ja, ani żaden z nas nie zdoła go powstrzymać. Pojąłem, że
na nic się nie zdadzą argumenty Hardinga czy to, że ja złapię go od tyłu, a nauki starego
pułkownika Mattersona i narzekania Scanlona będą równie bezskuteczne.
Nie mogliśmy go powstrzymać, bo to my zmuszaliśmy go do działania. To nie
oddziałowa, ale nasza potrzeba sprawiła, że wstał wolno z fotela, odpychając się
szerokimi dłońmi od obitych skórą poręczy; to ona kazała mu się podnieść i wyprosto-
wać, jakby był automatem z fantastycznego filmu, wykonującym radiowe polecenia
swoich czterdziestu panów. To my pchaliśmy go naprzód od wielu tygodni,
utrzymywaliśmy go na nogach, choć dawno się pod nim ugięły, sprawialiśmy, że mrugał,
uśmiechał się, rechotał i grał rolę błazna jeszcze długo po tym, jak jego poczucie humoru
wypaliło się do cna między dwiema elektrodami.
To my zmusiliśmy go do tego, żeby wstał, podciągnął czarne spodenki niby
skórzane kowbojskie ochraniacze, jednym palcem zepchnął z czoła cyklistówkę, jakby to
był szerokoskrzydły kapelusz - wszystko powolnymi, automatycznymi ruchami - i ruszył
przed siebie; kiedy szedł, jego bose stopy krzesały iskry z posadzki, jakby były podkute
żelazem.
Dopiero pod koniec - kiedy stłukł szklane drzwi, a ona zwróciła ku niemu twarz,
której przerażony grymas tak wrył się nam w pamięć, że już nigdy nie mieliśmy się bać
żadnej ze srogich min oddziałowej, po czym krzyknęła, gdy chwycił i rozdarł jej fartuch aż
po pępek, a następnie znów krzyknęła, gdy z rozdarcia wychyliły się dwie kule
zakończone sutkami, zaczęły pęcznieć i pęcznieć, większe, niż można się było
spodziewać, ciepłe i różowe w świetle lamp - dopiero pod koniec, kiedy starszy personel
pojął, że sam będzie musiał odciągnąć rudzielca, bez oglądania się na czarnych, którzy
gapili się, ale nie zamierzali w ogóle się ruszyć, dopiero wtedy lekarze i pielęgniarki
zaczęli odrywać grube czerwone paluchy od białego gardła, w które wpiły się tak mocno,
jakby były w nie wrośnięte, i wreszcie ściągnęli go z niej, dysząc z wysiłku, dopiero wtedy
zrobił coś, co wskazywało, że nie jest normalnym, świadomym swojego czynu
człowiekiem, wypełniającym z pasją ciężki obowiązek, który chcąc nie chcąc należało

288
wykonać.
Krzyknął. Dopiero pod koniec, gdy już padał do tyłu, a nam mignęła odwrócona do
góry twarz, zanim zwalił się na niego stos ciał w białych kitlach i przydusił go do
posadzki, dopiero wtedy pozwolił sobie na krzyk.
Krzyk zaszczutego zwierzęcia, pełen strachu, nienawiści, rezygnacji i buntu,
podobny do ostatniego ryku - zna go ten, kto polował na szopa, pumę czy rysia - jaki
wydaje trafione, spadające z drzewa zwierzę, nim rozszarpią je psy, zwierzę, którego nie
obchodzi już nic poza nim samym i jego śmiercią.

Zostałem na oddziale jeszcze kilka tygodni, żeby zobaczyć, co będzie dalej.


Wszystko się zmieniało. Sefelt i Fredrickson wypisali się razem wbrew zaleceniom
lekarskim, dwa dni później odeszło trzech następnych Okresowych, a jeszcze sześciu
przeniosło się na inny oddział. Odbyło się szczegółowe dochodzenie w sprawie zabawy
na oddziale i śmierci Billy’ego, po czym powiadomiono lekarza, że jego rezygnacja
zostanie przyjęta; odparł, że dyrekcja musi iść na całego i dać mu wymówienie, jeśli chce
się go pozbyć.
Siostra Ratched przez tydzień leżała na urazówce i przez ten czas skośnooka
pielęgniarka od furiatów kierowała oddziałem; dało to chłopakom okazję do dokonania
znacznych zmian w regulaminie. Zanim wróciła Wielka Oddziałowa, Harding doprowadził
nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i teraz sam kierował tam grą w oko,
starając się nadać swemu cienkiemu, słabemu głosowi tubalne brzmienie licytatorskiego
ryku McMurphy’ego. Akurat tasował karty, gdy usłyszeliśmy, jak klucz oddziałowej
zgrzyta w zamku.
Wyszliśmy wszyscy jej na spotkanie, żeby zapytać o McMurphy’ego. Kiedyśmy
się zbliżyli, odskoczyła dwa kroki do tyłu i przez moment myślałem, że może ucieknie.
Twarz miała nabrzmiałą, siną i z jednej strony tak zniekształconą, że oko było zupełnie
zamknięte, szyję zaś obwiązaną szerokim bandażem. I nowy biały fartuch. Niektórzy
faceci uśmiechali się, gapiąc na jej piersi; choć fartuch był mniejszy, ciaśniejszy i bardziej
wykrochmalony od tych, które nosiła poprzednio, nie mógł ukryć faktu, że oddziałowa jest

289
kobietą.
Harding podszedł do niej z uśmiechem i spytał, co się dzieje z McMurphym.
Wyjęła z kieszeni bloczek i ołówek, napisała “wróci” i pokazała nam kartkę.
Bloczek drżał jej w dłoni.
- Jest siostra pewna? - zapytał Harding po przeczytaniu kartki.
Dochodziły nas bowiem różne słuchy: że pobił dwóch sanitariuszy na oddziale
furiatów, zabrał im klucze i uciekł, że odesłano go z powrotem na farmę penitencjarną, a
nawet, że siostra Ratched, sprawująca wyłączną władzę nad oddziałem do chwili
znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii.
- Czy jest siostra zupełnie pewna? - powtórzył Harding.
Oddziałowa znów wyjęła bloczek. Miała zesztywniałe stawy, toteż bledsza niż
kiedykolwiek dłoń skrobała ołówkiem po kartce jak ręka mechanicznego wróżbity, który
wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci się centa do automatu.
“Tak, panie Harding - napisała. - Nie mówiłabym tego, gdybym nie była pewna.
Wróci na oddział”.
Harding przeczytał kartkę, podarł na strzępy i rzucił w oddziałową. Odskoczyła i
podniosła rękę, by osłonić siną, zniekształconą połowę twarzy przed spadającymi
strzępami papieru.
- E tam, gówno pani wie! - oświadczył Harding.
Spojrzała na niego; jej dłoń zawisła niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili
jednak oddziałowa odwróciła się i weszła do dyżurki, chowając do kieszeni ołówek i
bloczek.
- Hm - mruknął Harding. - Nasza rozmowa urwała się dość nagle. Ale jak można
pisemnie odeprzeć zarzut, że się gówno wie?
Siostra Ratched usiłowała zaprowadzić na oddziale dawny porządek, ale szło jej
to niesporo, wciąż bowiem czuło się tu obecność McMurphy’ego; miało się wrażenie, że
biega po korytarzach, śmieje się na zebraniach i śpiewa w toalecie. Oddziałowa nie
mogła odzyskać dawnej władzy, wypisując polecenia na świstkach papieru. Traciła po
kolei wszystkich pacjentów. Kiedy Harding wypisał się ze szpitala i odjechał z żoną, a

290
George przeniósł się na inny oddział, spośród uczestników wyprawy rybackiej pozostało
nas tylko trzech - ja, Martini i Scanlon.
Nie chciałem jeszcze odchodzić, bo oddziałowa wydawała mi się zbyt pewna
siebie, zupełnie jakby coś kryła w zanadrzu, więc wolałem być na miejscu, w razie gdyby
do czegoś doszło. I pewnego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy’ego,
rzuciła na stół swoją ostatnią kartę.
Otworzyły się drzwi oddziału i czarni wtoczyli wózek szpitalny z umocowaną do
niego kartą choroby, na której było wypisane grubymi, drukowanymi literami:
McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A poniżej atramentem: LOBOTOMIA.
Wwieźli wózek do świetlicy i ustawili przy ścianie po stronie Chroników.
Stanęliśmy przy nim, żeby przeczytać kartę, a potem spojrzeliśmy na głowę wciśniętą w
poduszkę i zobaczyliśmy gęstwinę rudych włosów nad mlecznobiałą twarzą z wielkimi
fioletowymi sińcami wokół oczu.
Po chwili milczenia Scanlon odwrócił się i splunął na posadzkę.
- Ejże, co za numer chce nam wyciąć ta suka, niech ją licho. To nie on.
- Zupełnie niepodobny - dodał Martini.
- Ma nas za naiwniaków, czy co?
- Odwalili jednak kawał porządnej roboty - powiedział Martini, przysuwając się
bliżej głowy i wskazując palcem. - Zobaczcie, podrobili złamany nos, krzywą bliznę,
nawet baki.
- Pewnie - warknął Scanlon. - Ale, kurwa, co z tego?
Przepchnąłem się przez innych pacjentów i stanąłem obok Martiniego.
- Pewnie, umieją kopiować blizny i złamane nosy - oświadczyłem. - Ale nie umieli
skopiować najważniejszego. Ta twarz jest pusta. Jak twarz manekina z wystawy, nie,
Scanlon?
Scanlon znów splunął.
- Pewnie. To wszystko jest jakieś bez wyrazu. Każdy to widzi.
- Patrzcie, tatuaże! - zawołał któryś pacjent, unosząc prześcieradło.
- Pewnie - rzekłem. - Potrafią robić tatuaże. Ale spójrzcie na jego ręce! Rąk już nie

291
potrafili. Miał przecież potężne łapy!
Przez resztę dnia Scanlon, Martini i ja natrząsaliśmy się z tej nędznej cyrkowej
kukły, jak Scanlon ochrzcił postać leżącą w świetlicy, ale gdy wraz z upływem czasu
opuchlizna wokół oczu nikła coraz bardziej, coraz więcej pacjentów podchodziło do
wózka. Patrzyłem, jak - udając, że idą wziąć pismo z półki albo napić się wody - krążą w
pobliżu, by jeszcze raz spojrzeć ukradkiem na twarz kukły. Obserwowałem ich i
usiłowałem odgadnąć, jak by w tej sytuacji postąpił McMurphy. Mogłem być pewien
jednego: nie pozwoliłby, żeby coś takiego z kartą z jego nazwiskiem siedziało przez
dwadzieścia czy trzydzieści lat w świetlicy, służąc Wielkiej Oddziałowej za przykład tego,
jak kończą ci, którzy próbują walczyć z panującym porządkiem. Na pewno by nie
pozwolił.
Czekałem wieczorem w sypialni, aż sanitariusze skończą obchód. Kiedy
poznałem po odgłosach, że wszyscy już śpią, przekręciłem głowę, żeby widzieć
sąsiednie łóżko. Oddech kukły dobiegał mnie już od kilku godzin, odkąd czarni wtoczyli
wózek i przenieśli z niego nosze na łóżko; słuchałem, jak płuca gubią rytm, przestają
pracować, po czym znów zaczynają, i pragnąłem, żeby przestały na zawsze - ale dopiero
teraz spojrzałem po raz pierwszy.
Za oknem świecił księżyc; szarawy, chłodny blask sączył się do sypialni. Kiedy
usiadłem w pościeli, mój cień padł na sąsiednie łóżko i sięgającą od ramion po biodra
czarną smugą przeciął na dwoje leżącą tam postać. Opuchlizna wokół oczu opadła już
na tyle, że były otwarte; patrzyły prosto w jasny księżyc, rozszerzone i widzące, a
zarazem szkliste i zadymione jak przepalone korki od tak długiego wpatrywania się w
jeden punkt bez mrużenia powiek. Przechyliłem się, żeby podnieść poduszkę, a wtedy
oczy, pobudzone ruchem, zaczęły wodzić za mną, kiedy wstawałem i pokonywałem
niewielką przestrzeń między łóżkami.
Duże, muskularne ciało mocno trzymało się życia. Długo walczyło, żeby go nie
utracić, ciskając się i miotając, aż wreszcie musiałem położyć się na nim całym ciężarem
i ścisnąć kolanami jego nogi, które kopały, gdy wgniatałem mu poduszkę w twarz.
Zdawało mi się, że leżę tak latami. W końcu przestało się miotać. W końcu uspokoiło się,

292
zadrżało raz i znów znieruchomiało. Wtedy zsunąłem się z niego. Podniosłem poduszkę i
w blasku księżyca zobaczyłem, że twarz jest tak samo pusta, martwa i bez wyrazu, jak
była, nie zmieniło jej nawet uduszenie. Zamknąłem kciukami powieki i przytrzymałem je
chwilę, żeby oczy się nie otworzyły. Potem wróciłem do swojego łóżka.
Leżałem przez jakiś czas z kocem naciągniętym na głowę, pewien, że tłumi mój
oddech, ale syk Scanlona uprzytomnił mi, że tak nie jest.
- Spokojnie, Wodzu - powiedział Scanlon. - Spokojnie. Wszystko w porządku.
- Zamknij się! - szepnąłem. - Idź spać.
Zapadła cisza, ale po chwili Scanlon znów syknął i zapytał:
- Już po wszystkim?
Powiedziałem mu, że tak.
- Cholera - rzekł wtedy - ona to pozna. Wiesz chyba, prawda? Pewnie, że nikt nie
będzie mógł nic dowieść... wciąż się zdarza, że po operacji ktoś odwala kitę... ale ona
będzie wiedziała.
Nic nie odpowiedziałem.
- Na twoim miejscu, Wodzu, zwiałbym stąd czym prędzej. Tak jest. Słuchaj.
Uciekaj zaraz, a ja cię będę krył, powiem, że widziałem, jak się ruszał po twoim
zniknięciu. Dobry pomysł, nie?
- Mam sobie tak po prostu wyjść, co? Wystarczy pewnie poprosić, żeby otworzyli
drzwi i mnie wypuścili?
- Nie. Przypomnij sobie; McMurphy pokazał ci, jak się stąd wydostać. W
pierwszym tygodniu swojego pobytu. Pamiętasz?
Nie odpowiedziałem. Scanlon też się więcej nie odezwał - sypialnię zaległa cisza.
Leżałem jeszcze kilka minut, a potem wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem,
sięgnąłem do szafki nocnej McMurphy’ego, wziąłem jego czapkę i przymierzyłem. Była
za mała. Nagle zrobiło mi się wstyd, że chciałem ją nosić. Wychodząc z sali, rzuciłem
czapkę na łóżko Scanlona.
- Trzymaj się, stary - szepnął za mną.
Księżyc wdzierający się przez siatkę w oknach gabinetu hydroterapii oświetlał

293
przygarbiony, zwalisty kształt konsoli; jego blask odbijający się od szybek przyrządów
pomiarowych i chromowanych kranów był tak zimny, że rozlegało się ciche dźwięczenie,
zupełnie jakby ktoś uderzał w nie soplem. Wziąłem głęboki oddech, schyliłem się i
chwyciłem za krany. Wparłem się nogami w posadzkę i usłyszałem, jak ciężar przesuwa
się z chrzęstem. Zaparłem się mocniej - rozległ się trzask pękających drutów i rurek w
posadzce. Podniosłem konsolę na wysokość kolan i objąłem jedną ręką, a drugą
wsunąłem pod spód. Czułem zimny dotyk chromu na szyi i twarzy. Odwróciłem się tyłem
do okna i okręciłem na pięcie: siła odśrodkowa wybiła siatkę i z głośnym hukiem
wyrzuciła konsolę przez okno. Szyba rozprysła się w świetle księżyca niczym przejrzysta,
zimna woda święcąca uśpioną ziemię. Przez chwilę stałem zdyszany i wahałem się, czy
nie cofnąć się po Scanlona i kilku innych chłopaków, ale na korytarzu rozległ się pisk
butów nadbiegających sanitariuszy, więc oparłem się ręką o parapet i wyskoczyłem w
ślad za konsolą w księżycowy blask.
Pognałem przez trawnik w tę samą stronę, w którą wtedy pędził pies - w stronę
szosy. Pamiętam, że sadziłem wielkimi susami, jakbym po każdym odbiciu długo płynął
w powietrzu, nim znów dotykałem stopami ziemi. Miałem wrażenie, że frunę. Wolny.
Wiedziałem, że nikt nie ściga uciekinierów, a Scanlon uwolni mnie od podejrzeń o
zabójstwo - nie musiałem biec. Ale nie przestałem. Biegłem kilometrami, nim wreszcie
zwolniłem i wszedłem po nasypie na szosę.
Podwiózł mnie ciężarówką Meksykanin jadący na północ z transportem owiec; tak
go zabajerowałem, że jestem Indianinem i zawodowym zapaśnikiem, którego mafia
usiłowała wpakować do czubków, że wysadził mnie czym prędzej, dając mi skórzaną
kurtkę, bym zakrył odzież szpitalną, i dziesięć dolarów na jedzenie w drodze do Kanady.
Wziąłem jego adres i obiecałem odesłać forsę, jak tylko stanę na nogi.
Może i z czasem wybiorę się do Kanady, ale chyba najpierw zatrzymam się nad
Kolumbią. Chcę się pokręcić w pobliżu Portland, Hood River i The Dalles, zobaczyć, czy
są tam może ludzie z naszej wioski, którzy jeszcze nie zgłupieli od żłopania wódy. Chcę
się przekonać, co porabiają, odkąd rząd usiłował odkupić od nich prawo do bycia
Indianami. Słyszałem nawet, że niektórzy zaczęli po dawnemu wznosić chwiejne

294
drewniane rusztowania wzdłuż tej wielkiej, miliondolarowej tamy i łowią ościeniem
łososie w przepustach. Muszę to zobaczyć. Ale przede wszystkim chcę się rozejrzeć po
okolicy, w której kiedyś mieszkałem, i odświeżyć wspomnienia.
Nie było mnie długo.

295

You might also like