You are on page 1of 169

Zbigniew Nienacki

Pan Samochodzik i Kapitan Nemo


ROZDZIAŁ PIERWSZY
SPOTKANIE U PRZEPRAWY • PAN, KTÓRY ZNA SIĘ NA WSZYSTKIM •
PIERWSZA PRZYGODA • GANG CZARNEGO FRANKA • TCHÓRZ • BIAŁY
JACHT • JEGO WYSOKOŚĆ KSIĄŻĘ SPINNINGU • TAJEMNICZY LIST •
KIM JEST KAPITAN NEMO • SZARY ŚLIZGACZ
Na początku lipca w pachnącej skwaśniałym piwem gospodzie ludo-
wej „Nad Jeziorakiem” zebrało się bardzo liczne towarzystwo. Prom,
który na drugą stronę, dość wąskiego w tym miejscu, jeziora prze-
woził samochody i podróżnych, był właśnie zepsuty i obiecywano go
uruchomić nie wcześniej niż za godzinę, więc kto tylko nadjechał
albo natychmiast wracał, decydując się nadrabiać czterdzieści kilo-
metrów drogi wokół jeziora, albo też pozostawał, czekając na na-
prawę. W chłodnym wnętrzu gospody pił piwo lub oranżadę, jadł
kiełbasę z musztardą, nic bowiem innego do picia i do jedzenia tam
nie było.
Mój wehikuł zajmował drugie miejsce w niezbyt długim rzędzie
samochodów stojących na podjeździe do promu. Wyprzedzała mnie
stara, zdezelowana ciężarówka z jakiegoś mazurskiego pegeeru,
którą przyjechała dwunastoosobowa grupa chłopców i dziewcząt. Z
początku sądziłem, że młodzież ta jedzie do prac polowych, ale po
chwili widząc jak zdejmują z samochodu plecaki, pogniecione me-
nażki i poobtłukiwane kociołki, zorientowałem się, że grupa ta
przyjechała autostopem na wyraj nad Jeziorak. Zapewne dopiero co
rozpoczęli swoją letnią włóczęgę, bo mieli jeszcze pieniądze; obsiedli
jeden wielki stół w gospodzie i obficie raczyli się piwem, hałasując
przy tym i używając niewybrednego słownika uliczników.
Tuż po mnie nadjechały dwa osobowe samochody: syrena i wartburg
z warszawskimi rejestracjami. Przykręcony do dachu syreny bagaż-
nik aż uginał się pod ciężarem sprzętu kempingowego: worków ze
śpiworami, namiotami, nadmuchiwanymi materacami. Wartburg zaś
ciągnął za sobą dwukółkę, na której spoczywała nieduża łódka. Mimo
przebytej drogi samochody lśniły czystością, a łódka wyglądała na
jeszcze nie używaną. Z syreny wysiadła para w średnim wieku: on —
szczupły, szpakowaty, z zaaferowaną, a jednocześnie dumną miną
„niedzielnego kierowcy”, który po raz pierwszy w życiu odbył wła-
snym samochodem aż tak wielką trasę: z Warszawy na Mazury, ona
— wysoka, chuda, w okularach, przypominająca starą Angielkę z fil-
mowych komedii. Z wartburga wytoczyła się korpulentna pani, a zza
kierownicy wysiadł gruby starszy pan z wąsikami i straszliwym mar-
sem na czole.
Jego widok mógł wywołać paroksyzm śmiechu u każdego obieży-
świata. Nosił bluzę, jaką nabyć można w zagranicznych sklepach
rybackich, upstrzoną dziesiątkami mniejszych i większych kieszonek.
Podobnie bogate w kieszenie miał spodnie. A ponieważ wszystkie
kieszenie były wypchane, wydawało się, że osobnik ten jest jakby
miniaturą wielkiego domu towarowego; można by się u niego zaopa-
trzyć nie tylko w szpulę nici żądanego koloru, ale i w igłę żądanej
grubości, każdy rodzaj haczyka do wędki, kamienie do zapalniczek,
sznurki, żyłki, składane wieszaki do ubrania, sprężynki do spinningu,
nożyczki, sznurowadła do butów, tasiemki, agrafki i tym podobne
akcesoria, łącznie z zapasowymi śledziami do namiotu.
Miałem niemal pewność, że pan ten przez dwa tygodnie przygoto-
wywał się starannie do urlopu, uwzględniając każdą sytuację, jaka
mu się może przydarzyć na kempingu. A więc w lewej górnej kieszeni
nosił na pewno zapalniczkę na benzynę wraz z zapasowymi kamie-
niami. Na wypadek gdy benzyna się wyczerpie, w prawej dolnej kie-
szeni trzymał zapalniczkę na gaz. A gdyby i ona przestała działać, w
prawej górnej kieszeni krył pudełeczko zapałek. Byłem też prze-
konany, że gdy już rozbije swój namiot, okaże się, że właśnie zapo-
mniał zabrać czegoś niezwykle ważnego i nieodzownego.
U szerokiego pasa wisiał mu przyrząd stanowiący skrzyżowanie to-
porka z piłą, saperką, młotkiem i nożem fińskim. U drugiego boku
kołysał się na łańcuszku ogromny scyzoryk o kilku ostrzach i jakiś
składany aparat, którego przeznaczenia nie znali chyba sami produ-
cenci. Na przegubie lewej ręki nosił zegarek, a na przegubie prawej
tkwiła busola. Na nogach miał papucie wełniane ręcznej roboty ze
specjalnie przyszytymi podeszwami.
Gdy tylko wysiadł z wozu, żona podała mu buty. Pan spojrzał naj-
pierw na zegarek, potem na busolę.
— Jedziemy w prawidłowym kierunku — rzekł do pary z drugiego
wozu. A potem zdjął papucie i wzuł trzewiki.
— Uważam — rzucił pod adresem szpakowatego pana, zapewne
swego przyjaciela — że twoja żona również powinna ci uszyć po-
dobne papucie. Gdy prowadzisz samochód i trzymasz nogę na gazie,
nie męczy ci się stopa. O nogi należy dbać podczas podróży. Pa-
miętaj: na kempingu noga rzecz najważniejsza. Na obolałych nogach
niczego nie zdziałasz.
Mówił to takim tonem, jakby przyszedł tu z Warszawy pieszo, a nie
przyjechał samochodem.
Gdy dowiedział się, że prom będzie czynny nie wcześniej niż za go-
dzinę, srogi mars na jego czole jeszcze bardziej się pogłębił.
Wspólnie ze swoją małą gromadką wkroczył do gospody ludowej,
głośno przemawiając do przyjaciela:
— Pamiętaj, Kaziu, że podczas upału nie wolno pić piwa ani oran-
żady, gdyż to tylko wzmaga pragnienie. Należy pić albo czarną kawę,
albo gorzką, mocną herbatę.
Urwał, zobaczył bowiem mnie, siedzącego przy stole i zapijającego
oranżadą kiełbasę z musztardą.
— O, właśnie — wskazał mnie palcem — ten pan nie ma doświad-
czenia turystycznego. Będzie przez cały dzień odczuwał narastające
pragnienie.
Bezradnie rozłożyłem ręce.
— Niestety, szanowny panie, w tej gospodzie nie ma ani czarnej
kawy, ani gorącej herbaty.
Oko grubego pana błysnęło triumfująco.
— Słyszycie? — zawołał do swej gromadki. — Oto przykład braku do-
świadczenia turystycznego. Co bowiem cechuje prawdziwego
turystę? Otóż cechuje go przezorność. Prawdziwy turysta wozi ze
sobą w jednym termosie czarną kawę, a w drugim gorącą herbatę.
Miła Myszko — zwrócił się do żony — czy możesz nas poczęstować
herbatą?
Z uznaniem pokiwałem głową i uśmiechnąłem się życzliwie do „do-
świadczonego turysty”. Uważam ten gatunek ludzi za dość dener-
wujący, ale dla przyrody są oni zupełnie nieszkodliwi. Jeszcze się nie
zdarzyło, aby taki pedantyczny i dokładny turysta pozostawił na
swym kempingu nie zakopane puszki po konserwach albo zaprószył
ogień w lesie.
Pan Anatol — takim imieniem zwali go żona i przyjaciele — zagarnął
swoją gromadkę do sąsiadującego z moim stołu i począł raczyć ich
napitkiem z termosu. A ponieważ życzliwie odniosłem się do jego
słów, nawet przede mną postawił plastykowy kubeczek z herbatą.
— To chyba pański samochód stoi przed gospodą? — zapytał mnie
uprzejmie i nie czekając na odpowiedź oświadczył: — Sam pan go
zbudował, prawda? Od razu, na pierwszy rzut oka widać, że zrobiony
został na silniku motocyklowym. Szybkość zapewne ma bardzo
ograniczoną, ale zawsze to cztery kółka i na rybki można się wybrać.
Nie zaprzeczyłem. Nie chciałem pozbawić go wrażenia, że jest
znawcą motoryzacji. Stanowił klasyczny typ „besserwissera”[1],
wdać się z nim w dysputę, znaczyło — obrazić go śmiertelnie.
Od dalszej rozmowy z panem Anatolem uratowało mnie wejście sie-
demnastoletniej dziewczyny, która przed gospodę zajechała na ro-
werze. Była to ładna, szczupła blondynka z grubym, jasnym warko-
czem na plecach. Do bagażnika roweru przytroczoną miała odrapaną
walizkę. Wyglądała na osóbkę, która pierwszy raz w życiu samodziel-
nie wyruszyła na wczasy.
Jej wejście powitał ryk popijających piwo wyrostków.
— O, nowa laleczka! — wrzeszczeli. — Dzieweczko, chodź do nas.
Przysiądź się do wesołej kompanii. Z nami nie zginiesz, laleczko!
Chodź do nas, Czarny Franek cię zaprasza.
Na ustach dziewczyny pojawił się pogardliwy grymas, jej twarz spo-
chmurniała. W odpowiedzi na wrzaski wyrostków wzruszyła ramio-
nami i skierowała się do mojego stołu, jedynego zresztą z wolnymi
miejscami.
— Czy mogę się przysiąść? — zapytała.
A kiedy skinąłem głową, usiadła na brzeżku krzesełka. Z przewie-
szonej przez ramię torby wyjęła dwie kanapki owinięte w bibułki,
rozłożyła posiłek na stole i podeszła do bufetu, aby zamówić coś do
picia.
Banda wyrostków ciągle nie dawała jej spokoju, gestami i wrzaskiem
zapraszając dziewczynę do swego stołu. Nie reagowała na ich za-
czepki, wzięła od bufetowej butelkę oranżady i wróciła z nią do mego
stołu.
— To pani znajomi? — zagadnąłem ją.
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Nie znam ich w ogóle.
Chciałem zapytać, z jakiego miasta przyjechała, ale w tym momencie
od stołu wyrostków podniósł się chłopak z ogromną czarną czupryną,
która upodabniała go do kruka z rozpostartymi skrzydłami. To był
chyba ów Czarny Franek.
Podszedł do nas, kołysząc się jak marynarz, z rękami głęboko wsu-
niętymi w kieszenie brudnych dżinsów.
— Czemu nie słuchasz naszych głosów, laleczko? — zagadnął dziew-
czynę pochylając się ku niej. — Jest nas trzynaście osób, a trzy-
nastka, jak wiesz, to feralna liczba. Ty byłabyś czternasta.
— Nie życzę sobie waszego towarzystwa — burknęła dziewczyna.
Czarny Franek aż wyprostował się, jakby go ktoś dźgnął w plecy.
— Tylko nie podskakuj — warknął. — Chyba słyszałaś o gangu Czar-
nego Franka?
— Nie słyszałam — odpaliła.
Z ubolewaniem pokiwał głową.
— Znaczy się, panienka gazet nie czytuje, niewykształcona osóbka.
Bo w „Ekspresiaku” duży artykuł wydrukowali o gangu Czarnego
Franka z Ochoty. Że niby spokoju przez nas nie ma w całej dzielnicy.
To ja jestem Czarny Franek, rok poprawczaka mam za sobą — powie-
dział z taką dumą, jak żołnierz o bojowych odznaczeniach.
Dziewczyna znowu lekceważąco wzruszyła ramionami, co mocno
ubodło chłopaka, tym bardziej że cała banda przysłuchiwała się ich
głośnej rozmowie.
Śliczna ruda dziewczyna w bluzeczce o palącej jak ogień czerwieni z
niezadowoloną miną obserwowała zachowanie się Czarnego Franka.
Teraz pogardliwie wzdęła wargi i krzyknęła:
— Daj jej spokój! Czy nie widzisz, że to prowincjonalna gęś?
Chłopak roześmiał się, do wtóru zabrzmiał ryk jego bandy.
— A więc panienka jest prowincjonalną gęsią? Ale teraz panienka już
wie, kto ja jestem. A skoro grzecznie zapraszam, to należy słuchać.
No, jazda! — krzyknął i mocno chwycił dziewczynę za ramię.
Podniosłem się od stołu.
— Stop, młody człowieku. Maszeruj na swoje miejsce i zostaw tę
panią w spokoju.
Czarny Franek poczerwieniał z gniewu.
W gospodzie zapadła taka cisza, że usłyszałem szept pani Ana-
tolowej:
— Błagam was, nie wtrącajcie się. To są chuligani...
Pan Anatol rozejrzał się dookoła bezradnie. Widać było, że ma wielką
ochotę dać folgę swoim przyzwyczajeniom do pouczania wszystkich.
Teraz była ku temu szczególna i może właściwa okazja. Ale zobaczył
ponure, zacięte miny wyrostków i chyba tchórz go obleciał.
Odwrócił się do mnie plecami, jakby dając wszystkim do zrozu-
mienia, że on się do niczego nie wtrąca.
„Tchórz” — pomyślałem o nim z pogardą. I natychmiast straciłem
całą sympatię dla niego i jego nauk.
A dziewczyna? Zauważyłem, że przybladła. Później zerknęła na mnie,
rzuciła spojrzenie na Czarnego Franka. I raptem zrobiła coś, co wpra-
wiło mnie w bezbrzeżne zdumienie. Wstała od stołu i powiedziała do
chłopaka:
— Ostatecznie mogę się do was przysiąść. Nawet ciekawa jestem, co
z was za kompania...
I poszła do ich stołu, gdzie cała banda przywitała ją nieludzkim wrza-
skiem. Czarny Franek skrzywił twarz w grymasie pogardy i odcho-
dząc za dziewczyną, rzucił w moją stronę:
— No i po co pan się wtrąca, panie starszy?
Poczerwieniałem.
— Taka jest ta dzisiejsza młodzież — mruknął głośno pan Anatol.
Drobnym truchcikiem przydreptała do mnie bufetowa w brudnym
fartuchu.
— O Boże, jaki pan nieostrożny — złożyła modlitewnie ręce i oparła je
na wydatnym brzuchu. — Przecież mogła z tego wyniknąć straszna
awantura. Ja ich znam, tę bandę Czarnego Franka. Oni tu już byli w
ubiegłe lato, cały miesiąc grasowali nad Jeziorakiem, zanim ich
milicja nie uspokoiła. A co szkód narobili! Kilka łódek ukradli i roz-
wlekli po całym jeziorze, wybierali rybakom ryby z sieci. A tak przy
tym sprytnie to robili, że milicja nie potrafiła im niczego udowodnić i
nie mogli ich zamknąć w kryminale. Teraz znowu tu wrócili. O,
niewesołe się nam lato zapowiada. Wystraszą turystów i zarobki
będą mniejsze.
Uważniej niż dotąd popatrzyłem na wrzeszczącą gromadę. A więc nie
była to po prostu banda rozwydrzonych chłopaków i dziewcząt, ale
już przestępcy. Gang łobuzów i chuliganów, a nawet złodziejaszków.
A przecież żaden z nich nie miał więcej niż siedemnaście lat. Czarny
Franek wyglądał nawet trochę młodziej.
„Co skłoniło chłopaka do wkroczenia na taką drogę?” — zastana-
wiałem się. Albo ta ruda dziewczyna w czerwonej bluzeczce. Pre-
zentowała bardzo subtelny typ urody, dłonie miała delikatne, włosy
starannie uczesane, nosiła eleganckie sztruksowe spodnie. Wy-
glądała, jak to się kiedyś mówiło, na „panienkę z dobrego domu”. I
skąd ona znalazła się wśród tego wilczego stada?
Wrzask wyrostków nagle ucichł. Któryś z chłopaków zobaczył przez
okno, że do brzegu przybija duży, biały jacht. Cała banda natych-
miast wypadła z gospody. Blondynka z warkoczem także wyszła z
nimi na brzeg. Wyglądało na to, że świetnie się czuje w nowej kom-
panii.
— Uff — głośno, z ogromną ulgą odsapnął pan Anatol. I zaraz obu-
dziła się w nim ochota do pouczeń.
— Najlepiej trzymać się od nich z daleka — odezwał się do mnie. —
Na szczęście Jeziorak to bardzo duże jezioro i można będzie jakoś
unikać spotkania z nimi. A swoją drogą, dlaczego milicja nie zrobi po-
rządku z takimi łobuzami?
Rozgniewało mnie to gadanie. Byłem na niego zły za tchórzostwo.
— Najbliższy posterunek milicji jest, o ile wiem, o piętnaście kilo-
metrów stąd. A zresztą milicja nie może być wszędzie i nie trzeba jej
wzywać w wypadku każdego grubiaństwa. Wystarczy, jeśli obywatele
właściwie zareagują w odpowiednim momencie, zamiast odwracać
się plecami, gdy widzą zło.
Obraził się. Jego żona pośpieszyła mu z odsieczą.
— Uważamy — powiedziała — że każdy powinien pilnować swojego
nosa. Co pana obchodziła ta dziewczyna? Wtrącił się pan i kto wie,
czy nie doszłoby do bójki. A ta dziewczyna okazała się nie lepsza od
tamtych.
Wzruszyłem ramionami. Uważałem, że postąpiłem słusznie, nieza-
leżnie od tego, jak zachowała się blondynka z warkoczem. Ale nie
miało sensu przedłużanie dyskusji z panią Anatolową. Udałem, że i
mnie zainteresował jacht przybijający do brzegu i przesiadłem się
bliżej okna.
Jacht był piękny — biały, wysmukły. Motorowo-żaglowy. W tej chwili
przypłynął na motorze. Półnagi, brodaty mężczyzna zarzucił cumę na
pal, a młoda kobieta wysunęła z jachtu drewniany trap. Potem z ka-
biny wyszedł młodzian mający na oko około dwudziestu dwóch lat —
chudy, blady, wymoczkowaty. W jego sylwetce nie było nic ze spor-
towca-wodniaka, choć na głowie nosił czapkę jacht-klubu i był chyba
kapitanem jachtu.
Te trzy osoby stanowiły całą załogę jachciku. Po trapie przemasze-
rowali na brzeg i skierowali się do gospody. Banda wyrostków przy-
glądała się przybyszom w niemym zachwycie, zapewne ów jacht
bardzo im zaimponował. Wymoczkowaty młodzian dostrzegł ten za-
chwyt, wyprostował się dumnie i odtąd starał się iść rozkołysanym
krokiem starego wilka morskiego.
Do gospody wkroczyli gęsiego. Na przedzie wymoczek, za nim młoda
kobieta, na końcu zaś półnagi Brodacz. Młoda kobieta nie odznaczała
się urodą, ale nosiła piękny kostium kąpielowy. Skórę miała opaloną,
kontrastowały z nią utlenione na biało włosy. Lecz mimo, że przy-
płynęła na jachcie, dałbym sobie głowę uciąć, że jej opalenizna po-
wstała od promieni solluxu. Wyglądała, jakby dopiero wczoraj
wsiadła na jacht. Upewniłem się co do tego jeszcze bardziej, gdy
zobaczyłem jej straszliwie długie i starannie wymalowane paznokcie.
Z takimi paznokciami nie rozpina się żagla ani nawet nie gotuje
posiłków na wodniackim szlaku.
Tylko półnagi Brodacz robił wrażenie sportowca-wodniaka, choć nie
nosił białej czapki, lecz wyszarzałą od słońca dżokejkę. Przez opa-
lone, prawie czarne ramię przewieszoną miał kamerę filmową, z
którą zdawał się nigdy nie rozstawać, jak operator kroniki filmowej.
Razem z nimi powróciła do gospody banda wyrostków. Dziewczęta i
chłopcy opanowali już swój zachwyt dla jachtu i zaczęli się prze-
ścigać w zaczepkach wobec przybyłych. Nie były to jednak ordynarne
okrzyki, a po prostu bardzo smarkaczowskie zawołania w rodzaju:
„Panie, niech mnie pan sfilmuje”! „Ile kosztuje taki statek?” „Jak
szybko się na nim płynie?” „Może nas państwo ze sobą zabiorą?”.
Przybyli nie reagowali na te zaczepki. Wymoczkowaty kapitan pod-
szedł do bufetu i obwieścił gromko:
— Chcemy kupić dwie skrzynki piwa. Zapłacę za butelki i za skrzynki.
Zabierzemy je na jacht, jest taki upał, że nawet na wodzie można
ducha wyzionąć z pragnienia.
Bufetowa miała na składzie tylko jedną skrzynkę z butelkami peł-
nymi piwa. Przyniosła ją z zaplecza i postawiła przed kapitanem. Ten
skinął na Brodacza, aby odniósł skrzynkę. Zapewne Brodacz odgry-
wał na jachcie rolę służącego.
Gdy cała trójka ruszyła już w stronę drzwi, pan Anatol poderwał się
nagle od stołu.
— Już wiem, skąd ja pana znam! — zawołał głośno w stronę wymocz-
kowatego kapitana. — Widziałem w gazecie pana zdjęcie. Pan jest
„królem spinningu”.
— Tylko księciem, drogi panie. Tylko księciem — łaskawie skinął mu
głową wymoczkowaty kapitan.
— Nie, nie. Pan jest prawdziwym królem — zaaferowany pan Anatol
już spieszył w jego stronę. — To pan schwytał na spinning sandacza
o wadze jedenastu kilogramów. Czy wolno mi, skromnemu rycerzowi
spinningu, uścisnąć pana prawicę?
„Jego Wysokość” łaskawie podał mu swoją dłoń, ale skromność
znowu kazała mu sprostować poglądy entuzjasty wędkarstwa.
— Złowiłem nie sandacza, lecz szczupaka o wadze trzynastu kilogra-
mów, za co otrzymałem tylko srebrny medal, drogi panie. Stosując
więc pana określenia, mam chyba prawo jedynie do tytułu „księcia
spinningu”. Rekordzistką Polski w ubiegłym roku, a zarazem zdo-
bywczynią złotego medalu jest jakaś dziewczyna, która tu właśnie,
na Jezioraku, schwytała na spinning suma o wadze trzydziestu ośmiu
kilogramów. Ona została „królową spinningu”, choć niektórzy kwe-
stionowali jej prawo do tytułu. Bo niech pan sobie wyobrazi: młoda
dziewczyna i ogromny sum o wadze trzydziestu dziewięciu kilogra-
mów. To przecież nieprawdopodobne.
Pan Anatol aż złapał się za głowę.
— Słyszysz, Myszko? — zawołał do żony. — Szczupak o wadze trzyna-
stu kilogramów. Sum o wadze trzydziestu dziewięciu kilogramów.
Jakież wspaniałe wyniki osiągają niektórzy, łowiąc na spinning.
Patrz, Kaziu, na pana! — krzyknął do przyjaciela. — Oto jest książę
spinningu. Podziwiaj, ucz się, jak łowić ryby. Może i ty kiedyś zosta-
niesz księciem?
„Jego Wysokość” znowu łaskawie skinął głową, a entuzjazm pana
Anatola doszedł do zenitu.
— Mości książę — rzekł do wymoczkowatego kapitana — czy wolno
mi wiedzieć, w jakim celu przybył pan nad Jeziorak? Domyślam się,
że będzie pan tutaj próbował łowić. Lecz czy wolno mi zaspokoić
swoją ciekawość: na jaką rybę zamierza pan polować i w jakim miej-
scu?
Entuzjazm pana Anatola, a przede wszystkim jego uniżone ukłony
wyglądały tak zabawnie, że wywołały nową falą drwin u bandy wy-
rostków. Ruda dziewczyna z błazeńską miną podeszła do księcia i
złożyła przed nim dworski ukłon.
— O, jakże jestem zaszczycona, mości książę, przebywając w tak
wybitnym towarzystwie — powiedziała kpiąco.
Czarny Franek splunął na podłogę i burknął głośno:
— Co za arystokracja, psiakość! Królowie i książęta, panowie ma-
gnaci. A ja kicham na wasze arystokratyczne tytuły, na wasze spin-
ningi. Łowię ryby, kiedy mi się podoba i jak mi się podoba. Zresztą —
jeszcze raz splunął pogardliwie — pan nie jest żaden książę. Nazy-
wają pana w Warszawie Wacek Krawacik, bo pana matka ma sklepik
z krawatami w pawilonach na Marszałkowskiej. Kupiła panu ten
jacht, którym się pan teraz rozbija po jeziorach.
Na te słowa wróciła do gospody blondynka z warkoczem. Dłużej niż
inni podziwiała biały jacht. Usłyszała wypowiedziane przez Czarnego
Franka przezwisko właściciela jachtu i roześmiała się głośno. A
Czarny Franek — jak gdyby zazdrosny o sławę Wacka Krawacika —
perorował dalej:
— Ryby głosu nie mają, więc nie powiedzą, co myślą o pana rekor-
dach i medalach. Może mamusia kupiła na Targówku dużego szczu-
paka i ten medal ma pan od niej, tak jak i jachcik? Kicham na ksią-
żęce tytuły. I zapewniam pana, że to ja będę królował na Jezioraku, a
nie pan, panie Krawacik.
Choć nie uważam się za psychologa, pomyślałem: „Zdaje się, że
wiem, co tego chłopaka sprowadziło na złą drogę. Jest w nim prze-
ogromna chęć imponowania innym. Nie potrafi im imponować w do-
brym, robi to w złym”.
Łaskawość zniknęła z oblicza księcia. Zacisnął usta i burknął do
Brodacza:
— Zabieraj tę skrzynkę z piwem i wracamy na jacht.
Udając, że nie dostrzega wyrostków, zwrócił się wyłącznie do pana
Anatola. To jednak co mówił, skierowane było wyraźnie do Czarnego
Franka.
— Pytał mnie pan o moje plany rybackie. Drogi panie, będę próbował
na Jezioraku polować na sandacze. A mój przyjaciel — wskazał Broda-
cza — który jest filmowcem-amatorem, zamierza zrobić film o moich
rzutach spinningiem. Nakręci krótki oświatowy film o tym, w jaki
sposób łowię za pomocą błyszczki. Potem wyświetlimy ten film w
naszym kole Polskiego Związku Wędkarskiego.
— Gdzie? Gdzie pan będzie łowić? — zapytał pan Anatol. — Chciałbym
choć raz zobaczyć pana słynne rzuty. A może miejsce swoich łowisk
okrywa pan tajemnicą?
Łaskawość znowu zagościła na obliczu księcia.
— Będę łowił koło Przylądka Sandacza — odparł.
— Nie mam pojęcia, gdzie to jest — zmartwił się rycerz spinningu. —
Czytałem dokładnie przewodnik po Jezioraku, ale takiego przylądka
tam nie było.
— Być może — przytaknął pan Krawacik. — Od pewnego znawcy
Jezioraka kupiłem mapę z zaznaczonymi na niej łowiskami różnego
rodzaju ryb. Ten znawca jeziora wykorzystał nazwy używane przez
okoliczną ludność. Januszku — obrócił się do Brodacza — czy nie
mógłbyś przynieść z jachtu naszej mapy? Wskażemy panu, gdzie jest
Przylądek Sandacza. Tego pana interesują moje rzuty...
Brodacz zbuntował się.
— Sam sobie przynieś tę mapę — burknął. — A zresztą, zdaje się, za-
pomnieliśmy zabrać ją z domu.
To powiedziawszy wziął z podłogi skrzynkę z piwem i mrucząc gniew-
nie pod nosem wyniósł się z gospody.
Autorytet księcia znowu uległ zachwianiu. Postanowił więc szybko
zakończyć rozmowę.
— Przylądek Sandacza leży w północnej części Jezioraka. Tam mnie
pan znajdzie. Mój jacht nietrudno zauważyć — dodał. I na pożegnanie
wyciągnął rękę do pana Anatola, który uścisnął ją z ogromną uni-
żonością. A wtedy książę i jego dama skierowali się do wyjścia.
W tym czasie do gospody wbiegł bosy wiejski chłopak i podał Czar-
nemu Frankowi jakąś kartkę. Zanim Czarny Franek zdążył ją prze-
czytać, chłopak już czmychnął z gospody.
Biały jacht odbijał od brzegu. Ale nikt z wyrostków tego nie oglądał.
Czarny Franek wyszedł na środek gospody i wrzasnął na swoją
bandę:
— Cicho hołota! Tu mi jakąś kartkę przyniesiono.
I przeczytał:
Jesteście bandą opryszków. Jeśli znów w tym roku spróbujecie graso-
wać nad Jeziorakiem, pożałujecie tego. Rozprawię się z wami.
Kapitan Nemo.
Gospodę wypełniły okrzyki wyrostków:
— Kto przyniósł tę kartkę?
— Kto nam tak grozi?
Któryś z chłopaków wyskoczył na dwór, żeby odnaleźć bosego malca,
lecz powrócił samotnie. Chłopca już nie było ani w pobliżu gospody,
ani na brzegu jeziora.
Czarny Franek głośno wykrzykiwał:
— Słyszycie? Grozi nam. Już my się z nim rozprawimy. Chciałbym
jednak wiedzieć, co to za kapitan Nemo?
Odezwałem się:
— Nie czytaliście książek Verne'a: 20.000 mil podmorskiej żeglugi i
Tajemniczej wyspy?
Czarny Franek wzruszył ramionami.
— Pewnie, że czytałem te książki. Ale pan chyba nie myśli, że to
kapitan Nemo mieszka nad Jeziorakiem?
Ruda dziewczyna pogroziła pięścią w stronę okna i widocznego przez
nie jeziora.
— Patrzcie, państwo, bohater z książki ożył i zaczyna nas straszyć.
Niech no się on nam pokaże...
W tym momencie, jakby w odpowiedzi na rzucone wyzwanie, na je-
ziorze głucho, zahuczał mały holownik mijający się z białym jachtem
Wacka Krawacika. Holownik ciągnął za sobą nowiutki, szary ślizgacz.
Ujrzeliśmy wymalowaną na burcie ślizgacza nazwę: Kapitan Nemo.

ROZDZIAŁ DRUGI
WEZWANIE NA MILICJĘ • FAŁSZYWE IKONY I BURSZTYNOWA WENUS •
HISTORIA BURSZTYNOWEJ FIGURKI • CZŁOWIEK Z BLIZNĄ NA
PRAWYM POLICZKU • GDZIE JEST ZATOPIONA CIĘŻARÓWKA •
UCIECZKA POD BOMBAMI • PODRÓŻ PALCEM PO MAPIE • PODEJMUJĘ
RYZYKOWNE PRZEDSIĘWZIĘCIE
Historia mego przybycia nad Jeziorak miała swój początek jeszcze w
zimie... W lutym otrzymałem wezwanie do Komendy Głównej Milicji
Obywatelskiej. Wyjaśniono mi telefonicznie, że milicji zależy na
mojej opinii dotyczącej jakichś starych dzieł sztuki i zabytków. Nie
zaskoczyło mnie to, ponieważ od czasu, gdy podjąłem pracę na sta-
nowisku referenta do specjalnych zadań w Naczelnym Zarządzie Mu-
zeów w Ministerstwie Kultury i Sztuki, często zdarzało mi się współ-
pracować z organami ścigania. Z ramienia ministerstwa zajmowałem
się poszukiwaniami zaginionych podczas wojny zbiorów muzealnych i
prywatnych kolekcji, wojowałem z handlarzami antyków, fałszerzami
dzieł sztuki, a także zwykłymi rabusiami przedmiotów cennych dla
naszej kultury narodowej, nic więc dziwnego, że nierzadko odwo-
ływałem się do pomocy milicji lub milicja odwoływała się do mojej
pomocy, prosząc o dokonanie ekspertyzy jakiegoś dzieła sztuki,
odnalezionego u złodzieja czy przemytnika.
Zaprowadzono mnie do pokoju kapitana Jóźwiaka, trzydziestolet-
niego szczupłego blondyna o wesołych, zielonkawych oczach i sym-
patycznym uśmiechu. Posadził mnie wygodnie za swoim biurkiem, z
kasy ogniotrwałej wyjął dwie ikony malowane na desce i jakąś nie-
dużą figurkę zrobioną z bursztynu. Wszystkie te przedmioty położył
przede mną na biurku i powiedział:
— Interesuje nas, co pan sądzi o tych rzeczach.
Miałem ze sobą teczkę, którą zazwyczaj zabierałem na konsultacje.
W teczce nosiłem lupę i kilka buteleczek z różnymi chemikaliami
przydatnymi niekiedy do dokonania szybkich analiz. Umożliwiały one
stwierdzenie, czy obraz jest autentycznie stary. Ale tym razem w
ogóle nawet nie musiałem otwierać teczki. Już na pierwszy rzut oka
zauważyłem, że obrazy na desce są imitacją starych łemkowskich
ikon. Wykonano je z dużym talentem, lecz ten, kto je malował, nawet
specjalnie nie silił się, żeby ukryć fakt imitacji. Po prostu były to
współczesne malowidła na deskach, dobrze wzorowane na bardzo
starych i pięknych ikonach.
Odsunąłem je więc na bok i zająłem się bursztynową figurką, zro-
biono ją bardzo dawno, może przed tysiącem albo dwoma tysiącami
lat, z dużego kawałka bursztynu, bo figurka miała prawie dwadzie-
ścia centymetrów wysokości. Był to prymitywny, schematyczny zarys
kobiecej postaci, jakby rzeźbiarzowi nie zależało na upodobnieniu jej
do kogoś konkretnego, lecz wyobrażeniu kobiety w ogóle, kobiety-
symbolu. Moim zdaniem przedstawiała boginię płodności. Że była to
rzeźba kultowa służąca do obrzędów religijnych, potwierdzałby fakt,
iż wykonano ją z bursztynu, który w odległych wiekach ceniono bar-
dziej niż złoto. Chociaż, być może, zrobił ją ktoś, kto miał pod dostat-
kiem tego materiału i dlatego — zamiast wykonać setki tak cennych
w dawnych latach paciorków bursztynowych — wyrzeźbił postać
kobiety.
I gdy tak o tym pomyślałem, przypomniałem sobie coś. Zerwałem się
z krzesła.
— Czy pozwoli pan, że na chwilę pojadę do domu i przywiozę stary
katalog zabytków? — zapytałem.
Kapitan Jóźwiak, który przez cały czas, gdy oglądałem rozłożone na
biurku przedmioty, przyglądał mi się z taką uwagą i napięciem, jakby
chciał odgadnąć tok moich myśli, wskazał palcem bursztynową
postać kobiety.
— A więc jednak to ona pana zainteresowała — stwierdził. I dodał z
zadowoleniem: — Wiedziałem, że pan będzie nam mógł pomóc w roz-
wiązaniu tej zagadki. Bo jeśli chodzi o te ikony, eksperci z Zakładu
Kryminalistyki natychmiast orzekli, że są to współcześnie malowane
obrazy. Co zaś się tyczy tej figurki z bursztynu, stwierdzili tylko, że
jest stara. A dla mnie to za mało. Dlatego zdecydowałem się zwrócić
o pomoc do pana.
— Czy mógłbym wiedzieć, w jakich okolicznościach znaleziono tę
bursztynową panią?
— Nazwałem ją Bursztynową Wenus — roześmiał się kapitan Jóźwiak.
— I taki kryptonim nadałem prowadzonej przeze mnie sprawie krymi-
nalnej.
— Bursztynowa Wenus? — zawołałem. I w mej głowie otworzył się
sezam pamięci.
Usiadłem za biurkiem. Powiedziałem:
— Nie muszę jechać po katalog. Przypomniałem sobie wszystko, co
wiem o tej figurce.
Na twarzy kapitana Jóźwiaka widać było napięcie.
— Naprawdę udzieli mi pan informacji o Bursztynowej Wenus?
— Nazwał pan figurkę Bursztynową Wenus, a ja przypomniałem
sobie, że zetknąłem się już z tą nazwą. Dotyczyła ona identycznej
figurki z bursztynu.
Wyciągnął z kieszeni gruby notatnik. Usiadł obok mnie przy biurku.
— Słucham więc, panie Tomaszu...
Tym razem to ja uśmiechnąłem się i powiedziałem z odrobiną zaże-
nowania:
— Czy nie obrazi się pan, jeśli wysunę pewną propozycję? Ja powiem
panu, co wiem o Bursztynowej Wenus, a pan zdradzi mi, w jakich
okolicznościach została ona odnaleziona. Nie pytam zresztą przez
zwykłą ciekawość, tylko z obowiązku, jako muzealnik.
— Zgoda — kiwnął głową. — Informując pana, nie postąpię wbrew
przepisom, gdyż w pewnym sensie uważamy tę sprawę za zakoń-
czoną.
Wziąłem do ręki bursztynową figurkę.
— Pochodzi ona najprawdopodobniej z Sambii, a odkryto ją w grobie
z tak zwanego okresu rzymskiego, a więc w początkach naszej ery.
Do końca czterdziestego czwartego roku znajdowała się ona w mu-
zeum w E. i podczas działań wojennych zginęła wraz z całymi niemal
zbiorami. Sądziliśmy, że zbiory muzeum wywieziono do Niemiec. Nie-
stety, poszukiwania nasze na terenie Niemiec nie dały rezultatu. I to
już chyba wszystko, co mogę panu powiedzieć na ten temat — zakoń-
czyłem i spojrzałem pytająco na kapitana Jóźwiaka.
— Dwie fałszywe ikony i Bursztynową Wenus — zaczął kapitan
celnicy odebrali na granicy pewnemu cudzoziemcowi, gdy chciał te
przedmioty wywieźć bez zezwolenia władz. Nie ma chyba dla pana
znaczenia, jak się nazywa ten cudzoziemiec i z jakiego pochodzi
kraju, znajduje się on już zresztą w swojej ojczyźnie. Ze względu na
to, że ikony okazały się fałszywe, zdecydowano się umorzyć śledz-
two, cudzoziemca ukarano tylko grzywną, a przedmioty, które chciał
wywieźć, zatrzymano w depozycie. Cudzoziemiec złożył jednak
zeznania przed milicją i one mogą mieć dla pana pewną wartość,
ponieważ, jak się zorientowałem z pana słów, odkrycie tej bursztyno-
wej figurki rzuca nowe światło na sprawę zaginionych zbiorów.
— Właśnie. To bardzo ważna sprawa.
— Cudzoziemiec kupił obrazy od człowieka, którego przypadkowo
poznał w sklepie „Desy” w Warszawie. Mamy rysopis tego człowieka;
sądzimy, że to jakiś plastyk, który dorabia sobie fałszując ikony i
sprzedając je obcokrajowcom. Przez tego właśnie plastyka cudzozie-
miec zetknął się z innym, nazwijmy go umownie Człowiekiem z
Blizną, bo cudzoziemiec mówił, że ów osobnik ma bliznę na prawym
policzku. Człowiek z Blizną zaoferował cudzoziemcowi Bursztynową
Wenus i zaproponował zrobienie wielkiego interesu. Na czym polegał
ów interes? Człowiek z Blizną stwierdził, że zna jezioro na Mazurach,
gdzie podczas działań wojennych wpadła pod lód hitlerowska cięża-
rówka, wywożąca jakieś bardzo cenne przedmioty. Ciężarówka leży
na dnie jeziora. Człowiekowi z Blizną udało się do niej dotrzeć i wy-
dobyć bursztynową figurkę, lecz twierdzi, że innych przedmiotów nie
uda się wydostać z ciężarówki bez aparatów do nurkowania. Na-
mawiał więc cudzoziemca, aby wszedł z nim w spółkę. Cudzoziemiec
miał wyłożyć pieniądze, za które Człowiek z Blizną nauczyłby się
podwodnego nurkowania i zakupił sprzęt podwodny. Po wydobyciu
skarbów podzieliliby się nimi po połowie. Cudzoziemiec jednak nie
miał zaufania do Człowieka z Blizną i nie chciał z nim wchodzić w
żadne spółki. Poprzestał na kupnie Bursztynowej Wenus, którą, jak
pan wie, odebrano mu na granicy.
Ręce mi drżały, gdy sięgnąłem do kieszeni po fajkę.
— Kiedy się to wszystko zdarzyło? — zapytałem.
— Przed dwoma tygodniami.
— Cudzoziemiec nie zgodził się finansować poczynań Człowieka z Bli-
zną. Ale może się znalazł ktoś, kto zaryzykował trochę pieniędzy? I w
tej chwili Człowiek z Blizną na którymś z warszawskich basenów być
może uczy się podwodnego nurkowania. A za pół roku przystąpi do
wydobywania skarbów.
— Tak, to bardzo prawdopodobne — skinął głową kapitan Jóźwiak.
— Trzeba tego człowieka aresztować. Musimy odzyskać te skarby! —
krzyknąłem.
— Nie można aresztować człowieka tylko dlatego, że uczy się nurko-
wania. W Warszawie jest kilka klubów płetwonurków i wiele ludzi
uprawia ten sport. A może Człowiek z Blizną nie jest z Warszawy
tylko, na przykład, z Olsztyna lub Wrocławia?
— Ale może zaryzykować ekspedycję i wydobyć zbiory z zatopionej
ciężarówki.
Wzruszył ramionami.
— Mazury nazywają Krainą Tysiąca Jezior. Które jezioro z tego tysiąca
jest tym, gdzie zatonęła ciężarówka?
— Gdyby odnaleźć Człowieka z Blizną — powiedziałem — i otoczyć go
dyskretną obserwacją, to już on sam, latem, zaprowadziłby nas na
miejsce zatopionej ciężarówki.
Znowu uśmiechnął się wyrozumiale.
— Czy zdaje sobie pan sprawę, ilu ludzi trzeba by zatrudnić w tym
celu? Nie mamy gwarancji, że cudzoziemiec powiedział prawdę. A
może skłamał i Człowiek z Blizną? Może po prostu chciał wyłudzić
pieniądze od cudzoziemca i historia zatopionej ciężarówki jest tylko
jego wymysłem? Lecz jeśli nawet przyjmiemy, że cała sprawa jest
prawdziwa i rzeczywiście istnieje jezioro z zatopioną ciężarówką, czy
sądzi pan, że Człowiek z Blizną, zrażony odmową ze strony cudzo-
ziemca, będzie nadal poszukiwał finansowego poparcia dla wydo-
bycia zbiorów? Prościej by mu było zwrócić się do jakiegoś płetwo-
nurka i zaproponować mu spółkę na zasadach: ja ci wskażę miejsce,
ty wydobędziesz zbiory, a skarbami podzielimy się.
— Więc co robić? Jaka jest rada?
— Nie umiem panu nic powiedzieć — odrzekł kapitan Jóźwiak. —
Cieszy mnie zaufanie, jakie ma pan do nas, ale muszę stwierdzić: nie
jesteśmy towarzystwem jasnowidzów, nie wiemy, gdzie znajduje się
jezioro z zatopioną ciężarówką. Wyniki śledztwa oraz Bursztynową
Wenus przekażemy Naczelnemu Zarządowi Muzeów w Ministerstwie
Kultury i Sztuki. Na tym nasza rola zostaje zakończona. Nie znaczy to
oczywiście, że zupełnie przestaniemy interesować się tą sprawą.
Jeśli otrzymamy sygnał, iż ktoś usiłuje wydobyć skarby, stanowiące
własność naszego narodu, może pan być pewny, że wtrącimy swoje
trzy grosze.
Zrozumiałem, że to jest koniec rozmowy. Pożegnałem kapitana
Jóźwiaka i powróciłem do swych codziennych zajęć. Próbowałem
zapomnieć o sprawie Bursztynowej Wenus, ale w majakach sennych
zwidywały mi się postacie płetwonurków, wydobywających z głębin
jeziora niezliczoną ilość bursztynowych figurek. We śnie starałem się
im je odebrać i budziłem się zmęczony walką, zlany potem.
W tydzień później zjawiłem się w archiwum Muzeum Narodowego i w
starych szpargałach zacząłem szukać teczki z zapiskami, które
kiedyś sporządziłem. Byłem wtedy studentem historii sztuki, a że
studiowałem w pierwszych powojennych latach, gdy dla muzealistów
polskich pierwszoplanowym zadaniem stało się odnalezienie i rewin-
dykowanie polskich zbiorów zrabowanych przez hitlerowców, na
praktyce wakacyjnej powierzono mi sprawę, którą raczej winien się
był zająć detektyw niż historyk sztuki. Ale ja właśnie miałem żyłkę
detektywistyczną i zajęcie to przypadło mi do gustu. Moim zadaniem
było ustalenie trasy, którą prawdopodobnie uciekały samochody
hitlerowskie ze zbiorami muzeum w E.
Zadanie okazało się trudne i przerosło moje możliwości badawcze.
Wprawdzie dzięki pomocy autochtonicznej ludności polskiej, za-
mieszkującej obszar Mazur i Powiśla, zdołałem nakreślić pewien
odcinek drogi, którą ciężarówka z napisem „Muzeum w E.” uciekała
przed nacierającymi oddziałami Armii Czerwonej, jednak szlak
urywał się w pewnym miejscu. I mimo wielu usiłowań nie zdołałem
odnaleźć zagubionego tropu.
Pamiętam, że kiedy kierownictwu Muzeum Narodowego przedstawi-
łem wykreśloną na mapie trasę uciekającej ciężarówki, poddano w
wątpliwość wartość mych badań, tak była fantastycznie kręta i
sprzeczna z logiką. Wynikało z niej bowiem, że zbiory wywożono nie
na zachód, ale na południe, co wydawało się bzdurą. Dlatego wyniki
moich badań odłożono do archiwum.
Po dwudziestu latach z prawdziwym wzruszeniem wziąłem do ręki
zżółkła teczkę i otworzywszy ją, na nowo odczytałem zrobione
przeze mnie kiedyś zapiski. Mapka z zaznaczoną na niej trasą wska-
zywała, że zbiory wieziono na Pasłęk, a potem do miejscowości o
nazwie Matyty. W tym miejscu ciężarówka skręciła na drogę do mia-
steczka, które zwie się obecnie Zalewo. Tu właśnie, w Zalewie,
urywał się trop uciekającej ciężarówki.
Zalewo wówczas płonęło, zbombardowane przez samoloty radziec-
kie. Rynek pełen był cofającego się w popłochu hitlerowskiego
wojska. Jeden z dawnych mieszkańców Zalewa przypomniał sobie, że
wielotonową ciężarówkę z napisem „Muzeum w E.” widział stojącą
na rozstaju dróg, przy wjeździe do miasteczka. Było to w czasie
kolejnego nalotu i kierowca ciężarówki zjechał trochę z szosy, szosa
bowiem stanowiła główny cel nadlatujących samolotów. Mieszkaniec
ów ukrył się przed nalotem w piwnicy, a gdy uspokoiło się trochę i
opuścił piwnicę, ciężarówki już nie zobaczył. Prawdopodobnie odje-
chała. Albo szosą na Stary Dzierzgoń, albo drogą do Jerzwałdu i
Susza.
W Starym Dzierzgoniu — pamiętam — spędziłem bezowocnie aż dwa
dni, wypytując ówczesnych mieszkańców miasteczka o ciężarówkę z
napisem „Muzeum w E.”. Nie zauważył też jej nikt w miejscowo-
ściach położonych na tej samej trasie. Pozostawała więc tylko droga:
na Dobrzyki, Jerzwałd i Susz, przez który można było dojechać dalej:
do Prabut, Kwidzyna lub Malborka i jeszcze dalej na zachód — do
Niemiec.
Niestety, również i na tej trasie nikt nie zapamiętał poszukiwanego
przeze mnie samochodu.
Na tym stwierdzeniu zakończyłem wtedy swoje badania. Ale teraz
byłem nieco mądrzejszy niż przed laty. Mądrzejszy o jedną infor-
mację. Ciężarówka nie odjechała do Niemiec, utonęła w jakimś jezio-
rze.
Przyniosłem pożółkłą teczkę do domu i rozłożyłem mapę woje-
wództwa olsztyńskiego.
Zbiory nie mogły pojechać w kierunku Iławy, bo tam już były radziec-
kie czołgi. Nie widziano ciężarówki w Starym Dzierzgoniu, więc i tę
trasę trzeba odrzucić. Pozostaje tylko droga na Susz, lecz i w Suszu
jej nie widziano...
Przy drodze do Starego Dzierzgonia nie ma żadnego jeziora. A przy
trasie Zalewo-Susz rozlewa się długi Jeziorak. Skoro w Suszu nie wi-
dziano ciężarówki, znaczy to chyba, że między Zalewem a Suszem
kierowca nagle skręcił na jakąś polną drogę i usiłował przedostać się
przez zamarznięte w owym czasie jezioro.
Ale w którym to nastąpiło miejscu? Czy w Dobrzykach? A może bar-
dziej na południe? Może między Dobrzykami a Jerzwałdem odkrył
boczną drogę na Matyty i jechał dalej aż do końca długiego półwy-
spu, wrzynającego się w Jeziorak? Może przez wąski przesmyk
łączący Jeziorak z Jeziorem Płaskim usiłował przedostać się do drogi,
która umożliwiała powrót na trasę do Susza?
Milczała rozłożona przede mną mapa, pocięta czerwono-żółtymi
nitkami dróg i szos. Sprawę należało dalej badać już na miejscu, nad
Jeziorakiem.
I w tym celu poszedłem do Ministerstwa Kultury i Sztuki, do dy-
rektora Marczaka.
Na biurku dyrektora zobaczyłem rozpieczętowaną paczkę, w której
leżała Bursztynowa Wenus. Dyrektor kończył właśnie czytanie in-
formacji, jaką milicja dołączyła do zabytkowej figurki.
— Zdaje mi się, że wiem, czemu zawdzięczam pańską wizytę — ode-
zwał się do mnie dyrektor Marczak.
— Przyszedłem w sprawie zaginionych zbiorów muzeum w E.
Rozłożył ręce.
— Raduje mnie fakt, że część tych zbiorów prawdopodobnie jest
gdzieś na naszych ziemiach. Niestety, milicji nie udało się ustalić, w
którym miejscu spoczywa zatopiona ciężarówka.
— Wydaje mi się, że w Jezioraku — wtrąciłem.
— Tak? Jest pan tego pewien? — zapytał ironicznie. — Z ręką na sercu
może pan przysiąc, że to Jeziorak? A jeśli nawet tak jest, to co z
tego?
— Należy wszcząć poszukiwania...
— Co takiego? Do kogo pan to mówi, panie Tomaszu? Do starego
kajakarza, który zwiedził niemal wszystkie mazurskie jeziora? A
może pan nigdy nie był w tamtych stronach? Jeziorak jest trzecim co
do wielkości mazurskim jeziorem. Ma trzydzieści kilometrów długo-
ści, proszę pana, i wiele ogromnych zatok, wiele wysp, wysepek,
półwyspów. Wystarczy zajrzeć do przewodnika — to mówiąc sięgnął
do szuflady i wyjął czerwono-biały Przewodnik po Polsce — aby prze-
konać się, że Jeziorak ma ponad trzy tysiące hektarów lustra wody.
Na takiej przestrzeni chciałby pan odnaleźć zatopioną ciężarówkę?
Miałby pan mniejszą szansę niż szukając igły w stogu siana.
Rozłożyłem na biurku mapę, z pożółkłej teczki wyciągnąłem swoje
stare raporty.
— Sądzę, że ciężarówka zatonęła przy tym półwyspie, a w każdym
razie w północnej części Jezioraka. Tylko tędy mogła uciekać przed
radzieckimi czołgami.
Wzruszył ramionami i stwierdził:
— Mam do pana zaufanie, panie Tomaszu, bo już niejedną zagadkę
pan rozwiązał i niejedną korzyść oddał pan polskiemu muzealnictwu.
Ale ta sprawa przerasta pana możliwości. I nasze również. Chyba że
pan wskaże miejsce z dokładnością do... trzystu metrów. No, po-
wiedzmy... nawet pół kilometra! Wtedy na koszt ministerstwa mo-
żemy zorganizować ekipę płetwonurków i rozpocząć poszukiwania.
Z kolei ja bezradnie rozłożyłem ręce.
— Nawet z dokładnością do pięciu kilometrów nie wskażę miejsca.
Przecież nie jestem pewien, czy to w ogóle chodzi o Jeziorak. Pozo-
staje więc jedno: wykorzystam swój urlop w lipcu na szukanie zbio-
rów. Pojadę nad Jeziorak, postaram się spotkać tam człowieka z bli-
zną na prawym policzku, człowieka który najprawdopodobniej będzie
już zaopatrzony w aparat do nurkowania lub przy pomocy jakiegoś
płetwonurka spróbuje wydobyć skarby z zatopionej ciężarówki. Ten
człowiek wskaże mi miejsce, gdzie są zatopione zbiory. Wówczas
zawiadomię milicję i odzyskamy je. Na podstawie starych katalogów
przypuszczać można, że jest to kolekcja wyrobów z bursztynu, którą
posiadało muzeum w E.
Dyrektor Marczak aż się rozpromienił.
— Tak pan postanowił? To wspaniale. Nie pozostaje mi nic innego, jak
życzyć panu sukcesów.
A w dwa tygodnie później na ulicy spotkałem przypadkowo kapitana
Jóźwiaka. Podszedł do mnie, przywitał się i zapytał:
— Czy to prawda, że w tym roku wybiera się pan na urlop nad Je-
ziorak? Mówił mi o tym dyrektor Marczak...
— Tak. Urlop spędzę nad Jeziorakiem — uśmiechnąłem się. Przecież
chyba domyślał się, dlaczego właśnie tam chcę się wybrać.
— To bardzo duże jezioro — rzekł.
— Zamierzam spędzić urlop nad północną częścią Jezioraka — odpo-
wiedziałem.
— Ach tak — zastanowił się chwilę, a potem dodał żegnając się ze
mną: — Życzę powodzenia. Ale ostrzegam, że waży się pan na trudne
przedsięwzięcie.

ROZDZIAŁ TRZECI
NA DRUGIM BRZEGU • DZIEWCZYNA Z WARKOCZEM • NIKT NIC NIE
WIE O KAPITANIE NEMO • DZIWNY CZŁOWIEK Z CIĘŻKIM WORKIEM •
CO Ml MÓWIŁ KAZNODZIEJA • ZABAWNY PODARUNEK • PODEJRZENIA
• KAŻDY SZUKA SAMOTNOŚCI • ZWIEDZAM JEZIORAK • CO
ODKRYŁEM NA WYSEPKACH
Nie lubię bez potrzeby ujawniać niezwykłych właściwości mego wehi-
kułu. Mogę nim rozwijać szybkość ponad dwieście kilometrów na go-
dzinę — i przecież były już takie chwile, że musiałem jechać aż z tak
wielką prędkością. Lecz zazwyczaj nie podróżuję szybciej niż inni.
Przyzwyczaiłem się także do tego, że widok mego samochodu budzi
drwiny, potem zaś, gdy pokazuje on swoją niezwykłą szybkość,
zaczynają się niezliczone pytania i prośby, abym pokazał silnik i opo-
wiedział historię wehikułu. Tyle jednak razy musiałem mówić o moim
wuju Gromille, zacnym wynalazcy, który odkupił wrak rozbitego pod
Zakopanem samochodu ferrari 410, obudował go karoserią własnego
wyrobu i pomysłu — tyle razy — powtarzam, opowiadać musiałem tę
historię, że wolę jeździć wolno i nie sprawiać niespodzianek, po
których zawsze następują pytania i konieczność wyjaśnień.
A poza tym dla poszukiwacza przygód jest lepiej, jeżeli nie pre-
zentuje od razu wszystkich swoich możliwości. Z niejednej niebez-
piecznej przygody wyszedłem cało tylko dlatego, że moim przeciwni-
kom wehikuł wydał się starym, śmiesznym, dziwacznym samocho-
dem, zdolnym rozwijać szybkość co najwyżej sześćdziesięciu kilo-
metrów na godzinę.
Zbyt długo trwała naprawa promu na Jezioraku i doszedłem do wnio-
sku, że tracę tu za wiele czasu. Mój wehikuł świetnie pływał po wo-
dzie. Nie chciałem jednak na oczach bandy Czarnego Franka i innych
wycieczkowiczów wjeżdżać do Jezioraka. Zawróciłem więc przed go-
spodą i udając, że zamierzam objechać jezioro, wróciłem szosą w las.
Potem skręciłem w pierwszą przesiekę, która prowadziła nad jezioro,
znalazłem dogodny zjazd do wody, puściłem w ruch śrubę wehikułu,
a ponieważ w tym miejscu Jeziorak był bardzo wąski, w chwilę póź-
niej znajdowałem się już na drugim brzegu. Po dziesięciu minutach
byłem na drodze prowadzącej do promu.
I wtedy los jakby zemścił się na mnie za to, że okazałem tyle niecier-
pliwości — ogromny gwóźdź z podkowy końskiej wlazł w oponę wehi-
kułu i przebił dętkę.
Zrobiłem to, co czynią wszyscy kierowcy w takiej sytuacji. Przystaną-
łem, podniosłem lewarkiem samochód, zdjąłem koło z przebitą
dętką.
Miałem w skrzyni wozu zapasowe koło z napompowaną dętką. Ale
pozostać bez zapasu już na początku poszukiwań Człowieka z Blizną?
Kto wie, w jakich sytuacjach znajdę się jeszcze?
Zdjąłem więc oponę, wyciągnąłem z niej hufnal i zabrałem się do
zalepiania dziury w dętce. Ta praca zajęła mi ponad godzinę. W tym
czasie widać naprawiono prom, na drodze bowiem pokazał się obłok
kurzu i obok mnie przemknęły dwa osobowe samochody: pana Ana-
tola i jego przyjaciela. Zdążyłem dostrzec zdziwione miny obydwu
panów, którzy napotkali mnie o trzy kilometry od promu, choć prze-
cież z promu nie korzystałem.
Później przejechało ciężarowe auto wiozące bandę Czarnego Franka.
Wyrostki również zrobiły zdumione miny, gdy mnie dostrzegły.
Ich widok zmartwił mnie. Wyglądało na to, że oni też jadą nad pół-
nocną część Jezioraka, w stronę wsi Siemiany, dokąd i ja zmierzałem.
Kończyłem pompowanie opony, kiedy nadjechała blondynka z pięk-
nym warkoczem. A więc Czarny Franek nie zdołał jej namówić, aby
przyłączyła się do jego bandy.
Przystanęła obok mego samochodu, zeskoczyła z roweru. Na jej
ładnej, jeszcze bardzo dziecinnej twarzy zauważyłem wyraz podejrz-
liwości.
— Jak się pan tu dostał? — zapytała. — Przecież promem pan nie
przepłynął.
Zamachałem rękami.
— Przeleciałem. Mój samochód potrafi latać w powietrzu.
Pokręciła głową.
— Owszem, wygląd ma bardzo dziwny. Ale raczej przypomina łódkę
niż samolot. I dokąd pan zmierza tą machiną? Na ryby, na wczasy?
Nie obraziłem się, że mnie tak indaguje. Ale i dawać wyczerpujących
odpowiedzi nie zamierzałem.
— A pani? — zapytałem. — Na wczasy? Na letnisko?
Wzruszyła ramionami.
— Do domu wracam, proszę pana. Do rodziców. Bo ja jestem
tutejsza. Rodzice mają gospodarstwo niedaleko stąd. A ja zrobiłam w
tym roku maturę w Iławie, potem zdawałam w Warszawie na studia,
zdałam i teraz wracam do rodziców na wakacje.
— A na co pani zdawała?
— Och, pan jest strasznie ciekawski. A na moje pytania, to pan w
ogóle nie raczył odpowiedzieć.
— Bo jestem na panią trochę oburzony. Dziwnie zachowała się pani
wobec Czarnego Franka. Dlaczego pani usiadła razem z nimi? Wy-
dawało mi się, że pani wcale nie łaknie ich towarzystwa.
Roześmiała się pogodnie.
— Dobrze pan myślał. Nie lubię takich typów. Ale nie chciałam, żeby
spowodowali awanturę. Postąpił pan jak dżentelmen. I jestem panu
za to wdzięczna. Ale nie mogłam nadużywać pana rycerskości. Prze-
siadając się do nich, nie poniosłam szwanku na honorze, a ciekawa
byłam, dokąd jedzie ta banda.
— A ten Kapitan Nemo? Słyszała pani o nim?
Znowu przecząco pokręciła głową.
— Nie mam pojęcia, kto to taki. Mieszkam w tych okolicach, ale o
Kapitanie Nemo nigdy nie słyszałam. Z książki Verne'a owszem. Ale
żeby tu był jakiś Kapitan Nemo, to coś nieprawdopodobnego.
— A jednak wszyscy widzieliśmy ślizgacz z taką nazwą na dziobie.
— Piękny ślizgacz — powiedziała z zachwytem. — Miał panoramiczną
szybę i maleńką kabinkę na wypadek niepogody. To chyba coś cu-
downego gdy płynie się nim po jeziorze.
— Ślizgacz Kapitan Nemo był faktem zauważyłem. — Więc może jakiś
Kapitan Nemo przebywa nad Jeziorakiem?
— Zapewne przyjechał na wczasy — zastanawiała się głośno. — Albo
tu niedawno zamieszkał? Od czasu gdy poszłam do liceum w Iławie,
przez dziesięć miesięcy w roku mieszkam w internacie, w domu
bywam tylko w niedziele, w święta i na wakacjach. Po powrocie do
domu zapytam rodziców o Kapitana Nemo. Może oni o nim coś
wiedzą? Jeśli i pan zostanie nad Jeziorakiem, to być może jeszcze się
spotkamy i wtedy coś więcej zdołam o nim powiedzieć. Moi rodzice
mają łódkę, często pływam po jeziorze. A choć jezioro jest ogromne,
spotkać się można, prawda? Dlatego chcę wiedzieć, gdzie pan za-
mieszka.
Bezradnie rozłożyłem ręce.
— Nie wiem. Może ulokuję się w pobliżu Siemian. Może w Jeziornie?
— Pan już tu bywał?
— Nie. Okolice znam tylko z mapy i opisu w przewodniku.
— Pan jest wędkarzem?
— Też nie. Lubię samotność i tutaj chcę ją znaleźć.
— A ja panu przeszkadzam... — stwierdziła. Powiedziała: „do widze-
nia”, wskoczyła na rower i odjechała.
Po kilkudziesięciu metrach skręciła z drogi w las, na jakąś ścieżynę.
Mieszkała w tych stronach, więc chyba świetnie orientowała się w
terenie. Zapewne tę trasę odbywała w każdą sobotę i przed każdym
świętem, gdy wracała ze szkoły do domu.
Skończyłem pompowanie koła. Wsiadłem do wehikułu i pojechałem
drogą przez las. „Czy kiedyś spotkam ją jeszcze?” — pomyślałem o
sympatycznej dziewczynie z jasnym warkoczem, która na rowerze
powracała do rodzinnego domu, aby z dumą oświadczyć, że zdała
egzamin na wyższą uczelnię.
Było już po południu, ale wciąż jeszcze dokuczał skwar letniego dnia.
Sosnowy las po obydwu stronach drogi wprawdzie dawał trochę
cienia, lecz od nagrzanej podściółki buchało żarem. Pachniało igli-
wiem i żywicą, najpiękniejszą z moich ulubionych woni. Mimo
wszystko jednak chciałem znowu znaleźć się nad jeziorem, bo pomy-
ślałem o kąpieli. Poza tym zaczynałem odczuwać głód. Należało przy-
rządzić obiad.
Na rozstajach piaszczystych leśnych dróg, pod spękanym pniem
ogromnej brzozy siedział jakiś młody mężczyzna w dużym słom-
kowym kapeluszu na głowie. Obok niego leżał wielki brezentowy wór
turystyczny. Na mój widok mężczyzna podniósł do góry rękę.
Gest ten wyrażał tyle rozpaczy i rezygnacji, że zatrzymałem samo-
chód.
— Wooody... — jęknął osobnik.
Miałem w termosie troszkę herbaty. Łyknął chciwie, odetchnął głę-
boko. A potem rzekł:
— Bóg zapłać. Szlachetna to sprawa wędrowca napoić. Nad jezioro
wędruję ze swym tłumokiem, od stacji kolejowej. I ani jednego samo-
chodu nie spotkałem, który jechałby w stronę jeziora. Wszystkie pę-
dziły od promu.
Nie przekroczył jeszcze chyba trzydziestu lat, był jednak nie ogolony,
twarz miał zakurzoną i spoconą, dlatego wyglądał znacznie starzej.
— Że też w taką piękną pogodę ludzie uciekają znad jeziora, a nikt
nie pędzi do wody, która jest źródłem wszelkiego życia. Na początku
bowiem świata cała kula była zalana wodą i wszelkie życie wyszło z
wody, panie szanowny.
Przytaknąłem uprzejmie. „Czyżby jakiś podróżujący kaznodzieja?”
pomyślałem.
— Pan też ucieka od wody, a powinien pan jechać do promu. Za-
brałby pan wówczas i mnie, i mój wór. Czy chce pan wiedzieć, jaki on
ciężki?
Nie chciałem wiedzieć, ale on zaczął mnie gorąco nakłaniać, abym
przekonał się, jak wielki ciężar musi dźwigać.
Przypomniała mi się bajka o wędrowcu, który napotkał człowieka
niosącego ciężki worek. Tamten poprosił go o potrzymanie worka, a
potem tylko roześmiał się i powiedział: „Teraz ty będziesz niósł ten
wór albo oddasz drugiemu. Wór jest zaczarowany”.
Wór Kaznodziei (tak go bowiem nazwałem) nie był zaczarowany. Wa-
żył jednak chyba z pięćdziesiąt kilogramów.
— O Boże! — jęknąłem kładąc go na trawie. — Co pan w nim dźwiga?
— Jak ślimak dom swój noszę na grzbiecie i wszystko, co mi po-
trzebne. Nadmuchiwaną łódeczkę, kuchenkę gazową, aparat do
nurkowania, księgi wszelakie...
— Pan nurkuje? — przerwałem mu trochę zbyt gwałtownie. Nie powi-
nienem był okazać aż takiego zainteresowania. Ale przecież przy-
byłem nad Jeziorak z myślą, aby odnaleźć nurkującego Człowieka z
Blizną. Ten wprawdzie nie miał blizny, lecz mógł być wynajętym
przez niego płetwonurkiem.
— Nurkuję. Czy to coś złego? — zaskoczyła go trochę gwałtowność
mego pytania.
Udałem, że nie słyszę odpowiedzi. Pośpieszyłem z innymi pytaniami,
aby zatrzeć poprzednie wrażenie.
— Pan ma książki? A jakie? Czy ciekawe? Bo bardzo lubię czytać cie-
kawe książki.
Podniósł do góry wskazujący palec i rzekł uczenie:
— Powiedziane jest: kto księgi miłuje, nie miewa tęsknoty. Słusznie
pan czyni interesując się ciekawymi księgami. Ale moje nie zacieka-
wią pana.
— Skąd pan wie? Mam szerokie zainteresowania.
Wydawało mi się, że gdybym wiedział, jakie książki czyta, domy-
śliłbym się i jego zawodu.
Machnięciem ręki zbył moją ciekawość.
— Dziękuję za herbatę. Życie mi pan uratował. Gdyby tak jeszcze
jechał pan nad jezioro, a nie w stronę przeciwną, uznałbym pana za
człowieka wybitnego.
— Właśnie jadę nad jezioro. Nie do przesmyku, gdzie pływa prom,
lecz nad potężne rozlewisko, w stronę Siemian.
— Wspaniale! — krzyknął. I klepnął mnie tak mocno w plecy, że o
mało nie przewróciłem się. Miał krzepę ten Kaznodzieja.
— Mnie jest wszystko jedno, dokąd pojedziemy — stwierdził. — Byle
nad jezioro. Wysiądę na brzegu, nadmucham łódeczkę i zaraz
znikam.
Ruszyliśmy. Intrygował mnie, byłem już jednak ostrożny i natarczy-
wymi pytaniami nie chciałem budzić jego nieufności. Raz tylko odwa-
żyłem się okazać mu swoją ciekawość.
— Ja także zamierzam biwakować nad jeziorem — powiedziałem. —
Być może spotkamy się w którymś miejscu...
— Pan tu pierwszy raz? — odpowiedział pytaniem.
— Tak. A pan?
— Ja również po raz pierwszy. Ale poznałem już jezioro z przewod-
nika. Może wyruszę na Czaplak albo poszukam sobie jakiejś ustron-
nej wysepki. Czytałem, że sporo ich koło Siemian.
Mimo upału poczułem dreszczyk w okolicach kręgosłupa. Ten czło-
wiek wybrał sobie na wypoczynek tereny, w których grasować winien
był, wedle moich przewidywań, Człowiek z Blizną. A ponieważ, jak
sam wyznał, miał aparat do nurkowania, narastały we mnie podej-
rzenia... On — nieświadomy tego — zaczął prawić:
— Szukam miejsca, gdzie człowiek rzadko przebywa, ptak żyje swo-
bodnie. Niestety, ludzie niszczą przyrodę, ptaki nie znajdują już spo-
kojnych uroczysk do zakładania lęgowisk i wymierają. Tak, proszę
pana. Czy nie sądzi pan, że ptaki, to najwspanialsze stworzenia na
ziemi? Są symbolem piękna i wolności. Tak, proszę pana. Kajaki z
motorkami, motorówki jazgotliwe jak hordy diabłów, to wszystko
wdziera się latem na spokojne tonie naszych wód i powoduje nieod-
wracalne szkody. Przez dziesięć lat jeździłem latem na Śniardwy, nad
Niegocin lub Nidzkie. Z początku było tam cicho, wspaniała pier-
wotna przyroda. A teraz? Do drugiej w nocy słychać jazgot motorów
łodzi i kajaków powracających z jeziora na przybrzeżne biwaki, a o
trzeciej rano rybacy wyruszają na rejsy. Makabra. I jak w takich
warunkach ma żyć kormoran? Jeziorak jest jeszcze stosunkowo mało
odwiedzany przez turystów, straszliwą stonkę, która niszczy przy-
rodę. Więc przybyłem tutaj. A pan? Pan też pływa po jeziorze z hała-
śliwym motorkiem?
— Nie — odrzekłem dumnie. Mój wehikuł rzeczywiście ma wspaniały
tłumik, pływa niemal bez szmeru.
Lecz oto droga nagle skręciła i naszym oczom ukazała się zielonkawa
toń jeziora, prześwitująca między pniami olszyn.
— Wysiadam! — wrzasnął Kaznodzieja.
Brzeg był tu niedogodny, bo zarośnięty trzcinami. Lecz on na to nie
zważał. Gdy zatrzymałem wehikuł, natychmiast wytaszczył z niego
swój ogromny wór. Tak mu się śpieszyło nad jezioro, że pomyślałem
„Nawet się ze mną nie pożegna”.
Raptem jednak jak gdyby przypomniał sobie o mojej obecności.
— Chwileczkę, niech pan zaczeka — rzekł do mnie.
Przykląkł nad swoim przepastnym workiem, rozwiązał węzeł sznura i
wsadził rękę do środka.
Dość długo grzebał, aż wreszcie wyjął z niego coś w rodzaju długiej
piszczałki czy też trąbki.
— Spragnionego pan napoił, zmęczonego pan podwiózł — odezwał
się takim tonem, jakby wypowiadał zaklęcie. — Gdyby kiedyś na je-
ziorze znalazł się pan w kłopocie, proszę zadąć w ten róg. Jeśli będę
w pobliżu, przyjdę panu z pomocą.
To mówiąc wcisnął mi do ręki trąbkę czy też piszczałkę. Szelmowsko
mrugnął do mnie prawym okiem, później zarzucił sobie na ramię
ciężki wór i lekkim krokiem, jakby ten worek nic nie ważył, zaczął
schodzić nad brzeg jeziora.
Ruszyłem dalej skonsternowany, z głową pełną niepokojących myśli.
Kim był ten człowiek? Czego szukał nad Jeziorakiem? Czy tylko
samotności i odosobnienia? Czemu dał mi swoją trąbkę? A może to
właśnie był ów tajemniczy Kapitan Nemo?
Las skończył się, droga wybiegała w pole. Nad brzegiem jeziora
rozciągała się zielona łąka, a kilometr dalej zobaczyłem czerwone,
ceglane mury pierwszej chałupy jakiejś wioski.
Nie namyślając się długo skręciłem. Zauważyłem, że pastuszek
pilnujący niewielkiego stada krów aż krzyknął przerażony, gdy mój
wehikuł popędził prosto do wody. Nastąpił skok — i już płynąłem po
spokojnej tafli jeziora.
Było to chyba najszersze miejsce jeziora. Z prawej strony rysowały
się ciemne kontury drzew na dwóch wyspach. Drugi brzeg zaznaczał
się wyraźnie, ale znajdował się w odległości przynajmniej dwóch
kilometrów. Nieco na północ rozlewisko wody stawało się niemal
bezkresne, a brzeg zaledwie się rysował. To była chyba potężna
odnoga Jezioraka z Czaplim Ostrowem i zatoką, nad którą rozciągała
się wieś Matyty, a dalej Dobrzyki z kanałem łączącym Jeziorak z
jeziorem Ewingi.
Przez chwilę zawahałem się. Miałem ochotę płynąć od razu w tamtą
stronę. Ale czy nie przezorniej było pozwolić Człowiekowi z Blizną —
jeśli przybył już nad Jeziorak — aby zadomowił się tutaj, poczuł się
pewnie i bezpiecznie? Dlatego zamiast na północ skierowałem wehi-
kuł na południe i popłynąłem w kierunku Iławy.
Zwiedzanie Jezioraka powinno się chyba zaczynać od Iławy, a nie, jak
proponują na ogół wszystkie przewodniki, od jego połączenia z Ka-
nałem Elbląskim, to jest od Miłomłyna, gdzie Kanał Elbląski rozdziela
się i jedną odnogę prowadzi do Jezioraka oraz jego rozlewiska zwa-
nego Kragą. Jeziorak bowiem, jeśli patrzeć na mapę, przypomina
drzewo o nieco wygiętym, wiotkim pniu, który wyrasta z Iławy.
Drzewo to jest niezwykle wysokie i potężnie rozgałęzione. Pierwsze
duże rozgałęzienie to właśnie Kraga, dokąd wpada kanał z Mi-
łomłyna. Wyżej jeszcze rozrasta się szeroka korona z dwiema gru-
bymi gałęziami.
Jeziorak ma bardzo wiele dużych i małych wysp: bezludnych i za-
mieszkanych, podmokłych i o twardym gruncie.
Mniejsze wyspy wyglądają jak czarne, nieprzeniknione kępy drzew,
otoczone szerokim i trudno dostępnym lasem trzcin. Lecz prawie
każda z nich ma takie miejsce, gdzie trzcina rośnie dość rzadko i
umożliwia dostęp do brzegów. Wtajemniczeni potrafią wśliznąć się
tędy, a wówczas płynącym za nimi wydaje się, że nagle przepadli jak
poranna mgła. Ściana trzcin zamyka się za nimi i kryje ich zazdro-
śnie. Wnętrze zaś wyspy okazuje się suche, a gdy wytnie się trochę
pokrzyw, można świetnie rozbić namiocik i przeżyć spokojną noc na
zupełnym odludziu, słysząc tylko nawoływanie perkozów, plusk fal i
szelest trzcin.
Trzy takie noce spędziłem na wysepkach Jezioraka. I ku swojemu
zdumieniu przekonywałem się, że każda z nich miała zagadkę lub —
jak kto woli — tajemnicę związaną z jedną osobą. Na każdej z tych
wysepek, w najbardziej niedostępnym miejscu, odkrywałem mały
szałasik z traw i gałęzi, a w nim blaszane pudełeczko ze świecą,
zapałkami, haczykami na ryby, jakieś garnuszki, z cegieł zrobione
palenisko. W blaszanym pudełeczku leżała karteczka ze słowami:
Pamiętaj, że to nie Twoje. Nie kradnij!
Kapitan Nemo.
Kapitan Nemo był postacią realną. Nie miała racji dziewczyna z
warkoczem, przypuszczając, że chyba dopiero od bardzo niedawna
pojawił się w tych okolicach. Szałasy na wysepkach były już stare,
zbudowano je najpóźniej latem ubiegłego roku, na pudełeczkach i
innych rzeczach pozostawionych w szałasach leżała gruba warstwa
kurzu. Wyglądało to tak, jakby Kapitan Nemo wraz z końcem ubie-
głego lata przestał odwiedzać swoje szałasy.
Wniosek z tych spostrzeżeń sam się narzucał: Kapitan Nemo nie
mieszkał stale nad Jeziorakiem, zapewne przyjeżdżał tutaj tylko
latem.

ROZDZIAŁ CZWARTY
PONURA WYSPA • PRZERAŻAJĄCY ŚLAD • NIESPOKOJNA NOC •
KROGULEC I KOMPANIA • KTO UKRADŁ KAJAKI • ZBRODNIA • CO SIĘ
STAŁO NA WYSPIE • WOŁANIE O POMOC • ROZPRAWA Z GROŹNYM
PRZECIWNIKIEM • ZNOWU PAN ANATOL I POUCZENIA
Uzupełniwszy w Iławie swoje zapasy żywnościowe powracałem w
stronę Siemian wzdłuż wschodniego brzegu Jezioraka. Był to już
czwarty dzień mojej podróży po jeziorze, nadeszła już chyba pora,
aby znaleźć się w tych stronach, gdzie powinien był działać Człowiek
z Blizną.
Zbliżał się wieczór. Gdy tylko zniknęło słońce, natychmiast pojawił
się księżyc — z początku blady, niemal biały, lecz w miarę jak wodę i
niebo ogarniać zaczynał nocny mrok, stawał się coraz jaśniejszy, zło-
tawy, a potem srebrzysty.
Zerwał się wiatr i wzburzył spokojne dotąd jezioro. Wehikułem
zakołysały fale. Byłem już zmęczony i marzyłem o zacisznej przy-
stani, o szklance gorącej herbaty, a potem o spokojnym śnie w cie-
płym śpiworze.
Przed maską samochodu coraz bliżej miałem czarną kępę wysokich
drzew na dość dużej wyspie. Pominąłem ją w czasie swej drogi do
Iławy, gdyż leżała blisko wschodniego brzegu, a ja płynąłem zachod-
nim. Obiecałem sobie, że zwiedzę ją podczas drogi powrotnej, i teraz
chciałem swój zamiar zrealizować. Ciekawiło mnie, czy i tutaj znajdę
szałas Kapitana Nemo.
Wkrótce usłyszałem szum drzew i głośny szelest przybrzeżnych
trzcin. I może to właśnie ciemności nocy, jęk wiatru i plusk fal spo-
wodowały, że wyspa ta wydała mi się ponura i najmniej gościnna ze
wszystkich, jakie dotąd odwiedziłem.
Opłynąłem ją dookoła i przekonałem się, że ma kształt podłużny, ze
zwężeniem pośrodku, tworzącym z dwóch stron zatoczki. Wpłynąłem
w jedną z nich i znalazłem się na wąskiej, piaszczystej łasze, po któ-
rej bez trudu mógłbym samochodem wyjechać na brzeg. Ale, jak już
wspomniałem, wolałem nie ujawniać właściwości swego pojazdu.
Gdy płynąłem nim, koła miał ukryte pod wodą i widziano w nim tylko
staroświecką motorówkę. Samochód na wyspie otoczonej wodą mu-
siałby wzbudzić zdziwienie. Wcisnąłem go więc jeszcze bardziej w
gęstą ścianę trzcin i zakotwiczyłem. Pozostał tam ukryty przed wzro-
kiem ludzkim zarówno od strony wyspy, jak i od jeziora.
Wyniosłem z wehikułu namiot, śpiwór i kuchenkę gazową. Postawi-
łem namiot pod drzewami tuż obok piaszczystej łachy, potem posze-
dłem do jeziora, aby zaczerpnąć wody na herbatę.
Na piasku nadbrzeżnym odkryłem świeże ślady stóp ludzkich i podłu-
gowate wgłębienie, pozostałość po dziobie łódki, którą ktoś tu
wyciągnął przed niedawnym czasem, a później zsunął do wody i
odpłynął.
Gdy wracałem do namiotu, spostrzegłem na piasku jeszcze jeden
dziwny ślad. Dużą, niekształtną ciemną plamę. Poświeciłem latarką i
ku swojemu przerażeniu stwierdziłem, że jest to ogromna plama
krwi.
Ogarniał mnie coraz większy niepokój, nawet strach. Chciałem
jeszcze raz zbadać ślady na piasku, lecz nagle księżyc zakryły
chmury i noc zrobiła się bardzo czarna. Światło latarki było za skąpe,
nie mogłem więc odkryć żadnych innych szczegółów.
Dął coraz silniejszy wiatr, wzmógł się szum drzew. Zrezygnowałem z
gotowania i picia herbaty. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy
stąd nie odjechać i nie zanocować na stałym lądzie, ale zmęczenie
wzięło górę. Postanowiłem zostać i zaraz położyć się spać, aby móc
już o pierwszym brzasku obejrzeć dokładnie to miejsce, gdzie odkry-
łem krwawą plamę. Zanim jednak zasznurowałem się w namiocie, z
zapaloną latarką zwiedziłem najbliższe otoczenie.
Brzegi wyspy porastały drzewa i krzaki, natomiast wnętrze było
gołe, trawiaste, pełne ogromnych kretowisk. Pasły się tam owce.
Hałas wiatru pochłaniał i głuszył wszelkie odgłosy, lecz prawie byłem
pewien, że wyspa jest bezludna. Jacyś ludzie — ci chyba, którzy
pozostawili na piasku krwawą plamę — odpłynęli stąd na krótko
przed wieczorem.
A jednak mimo przekonania, że na wyspie jestem zupełnie sam,
długo nie mogłem zasnąć i wciąż wsłuchiwałem się w szum wiatru,
szelest trzcin i plusk fal jeziora, starając się wyłowić wśród tych
dźwięków echo rozmowy lub czyichś kroków.
Wreszcie zmęczyła mnie ta czujność i nad ranem zapadłem w mocny,
kamienny sen.
Obudził mnie czyjś piskliwy głos:
— Hej, obywatele, zbudźcie się!
Wyskoczyłem ze śpiwora, wystawiłem z namiotu zaspaną gębę.
Na piaszczystym brzegu stały rzędem cztery kajaki zaopatrzone w
niemieckie silniki — tummlery. Mój namiot otaczała ich załoga: ośmiu
rosłych piętnastolatków i czternastolatków w mundurach harcer-
skich. Byli w krótkich spodenkach, nosili białe pasy, białe koalicyjki
oraz białe sznury, zwieszające się z ramienia, a więc należeli do Mło-
dzieżowej Służby Ruchu. Miny mieli srogie.
Wyszedłem z namiotu i wyprostowałem się. Natychmiast któryś z
nich zajrzał do środka i stwierdził:
— Tylko jeden. Samotnik.
Nie podobało mi się coś w wyrazie ich twarzy, w tonie głosu.
— Czego wam trzeba? — burknąłem niegrzecznie.
Wystąpił chyba ich zastępowy. Najniższy wzrostem, ale barczysty.
Przechodził widocznie mutację, bo piał jak kogucik.
— Obywatel zwinie swój namiot i pojedzie z nami do obozu harcer-
skiego. Obywatel ukradł nam trzy kajaki.
— Aż trzy? — zdumiałem się.
— Niech obywatel sobie nie żartuje. To sprawa poważna.
— Domyślam się tego, patrząc na groźne miny obywateli harcerzy —
odrzekłem. — Ale ja z wami jednak nie popłynę.
— Potrafimy zastosować siłę — wyprostował się dumnie. — Albo za-
trzymamy tu obywatela i sprowadzimy milicję.
Ziewnąłem ostentacyjnie, żeby okazać im lekceważenie. Czułem się
obrażony i nie zamierzałem wdawać się z nimi w dyskusję lub pytać,
na jakiej podstawie mnie oskarżają.
— Uważam, że dokonaliście na mnie napadu, zbudziliście o brzasku,
zasypaliście pogróżkami. A teraz odsuńcie się trochę, bo muszę za-
gotować wodę na herbatę.
Odsunęli się zaskoczeni nieco moją spokojną postawą.
— Obywatel nam ukradł trzy kajaki... — zaczął znowu zastępowy.
Przerwałem mu wpół słowa:
— Nie interesują mnie wasze sprawy i nie zamierzam z wami dalej
rozmawiać. Sprowadźcie milicję.
Zastępowy zafrasował się. Bezradnie spojrzał na swoich podkomend-
nych.
— Któryś z was będzie musiał skoczyć do Siemian i zadzwonić z ryba-
czówki na posterunek MO w Zalewie — powiedział. — A my tu tego
gościa popilnujemy.
— A może go zabrać do obozu, druhu Krogulec? — odezwał się naj-
wyższy z nich, z ciemnym meszkiem pod nosem.
Zastępowy nazywał się Krogulec i chyba miał charakter drapieżnika.
Łypnął na mnie okiem, jak gdyby oceniał zasób moich sił. Lecz zrezy-
gnował z podsuniętej mu propozycji.
— Nie warto się z nim szarpać — machnął ręką.
Głos zabrał chłopiec podobny do dziewczyny.
— Wygląda bardzo porządnie — rzekł. — Może to nie on ukradł nasze
kajaki?
— Baśka, nie gadaj głupstw! — huknął na niego Krogulec.
Tego chłopca chyba przezywali Baśka z powodu jego urody. Bardzo
mi się podobało to przezwisko, bo pasowało do niego jak ulał.
— Ten pan nie jest złodziejem — upierał się Baśka.
— Skąd to wiesz? — zmarszczył czoło Krogulec.
Tamten wzruszył ramionami.
— Po co by mu były aż trzy kajaki?
— Ale samolotem nie przyleciał na wyspę, tylko przypłynął którymś z
naszych kajaków. Przecież znaleźliśmy je tu w trzcinach.
Nie odkryli mego wehikułu, lecz znaleźli kajaki i stąd ich podejrzenia.
Mogłem im wskazać, gdzie go ukryłem, ale bawiła mnie ta sytuacja i
ciekawiło, jak też zachowają się dalej. Odezwał się trzeci harcerz:
— Podobno nad Jeziorakiem znowu zjawił się gang Czarnego Franka z
Ochoty. Może to oni ukradli nasze kajaki?
Krogulec wciąż jeszcze nie chciał dać za wygraną. Zwrócił się do
mnie z naiwnym pytaniem:
— Pan naprawdę nie ukradł tych kajaków?
Uśmiechnąłem się:
— Nie.
— A w jaki sposób dostał się pan na wyspę?
— Mam w trzcinach motorówkę.
— Dlaczego pan od razu nam tego nie powiedział?
— Przecież nikt z was o to nie pytał. Otoczyliście mnie jak zbója.
Zsunął z głowy czapkę i podrapał się w potylicę.
— Jeśli prawdą jest, że nad Jeziorak przybyła banda Czarnego Franka
z Ochoty, to z całą pewnością kradzież kajaków jest ich sprawką. Już
ja ich znam. W ubiegłym roku też tu byli. Przyszli kiedyś na nasze
ognisko i zaczęli rozrabiać, więc ich wyprosiliśmy. Od tego czasu
między nami a nimi trwa wojna. Teraz zacznie się od nowa. Trzeba
będzie o tym powiadomić komendanta obozu, musimy wzmocnić
straże i dokonać kilku wypadów w okolice, aby dowiedzieć się, gdzie
banda Czarnego Franka rozłożyła się obozem.
Baśka zastanawiał się głośno:
— Rozumiem, że nam ukradli kajaki i przepłynęli jezioro. Ale dla-
czego zostawili je w trzcinach przy tej wyspie? Jaki to miało cel?
Krogulec uważał się za najmądrzejszego. Szybko i bez namysłu roz-
strzygał najbardziej zawiłe kwestie.
— Chcieli zrobić nam głupi kawał.
Byłem innego zdania.
— Gdybyście, jak przystało na harcerzy, uważniej rozglądali się
wokół siebie, zapewne zauważylibyście krwawą plamę na piasku.
Pobiegli we wskazanym kierunku i znaleźli plamę krwi na brzegu.
— Jezus Maria!... — jęknął Baśka. — Teraz naprawdę trzeba popłynąć
do Siemian i dzwonić po milicję.
— Tak jest — przytaknął Krogulec. — Tu wydarzyła się zbrodnia.
Zabito człowieka.
Zaczęli żywo rozprawiać. Próbowali czytać ze śladów na piasku, ale
przybijając do brzegu sami je zadeptali.
A ja? Poprzez szum drzew na wyspie usłyszałem głos, który nasunął
mi pewną myśl. Ta zaś z kolei pozwoliła spokojnie pić herbatę i nie
przejmować się za bardzo wielką plamą krwi.
Krogulca nieprzyjemnie uderzyła moja obojętność. Bądź co bądź zda-
rzyła się zbrodnia, a ja piłem sobie herbatę.
Podszedł do mnie i zapytał:
— Pan wie coś o tej sprawie?
— Tyle co i pan, druhu zastępowy — zatytułowałem go. — Przypłyną-
łem tutaj późnym wieczorem. Ta plama już była.
— Zbrodnia, prawda?
— Nie wiem, czy można to tak nazwać — rzekłem oględnie.
— Krew. Wielka plama zakrzepłej krwi — powtarzał Krogulec, prze-
jęty do głębi duszy. — Ukradli nasze kajaki, przywieźli tu kogoś i
zamordowali. Jak pan sądzi? Czy nie należy przeszukać krzaków na
wyspie?
— Tak jest — zgodziłem się z nim. — Przeszukać je warto. Ale wydaje
mi się, że znajdziecie w nich tylko wnętrzności owcy lub barana. To
owcza wyspa. Ktoś przywiózł wiosną swoje owce i pasą się tutaj bez
pasterza całe lato. Przed chwilą słyszałem beczenie z głębi wyspy.
Rozbiegli się i po pewnym czasie przywołali mnie okrzykiem do kępy
dzikich malin. Leżała tam odcięta głowa owcy, jej wnętrzności i
skóra.
— No, nic złego się nie stało. A już myślałem, że to była zbrodnia —
powiedział Krogulec. — Pewnie przyjechał właściciel stada i zabił
jedną z owiec.
— I zostawił cenną skórę? — zapytałem.
Pochyliwszy się, obejrzałem ją dokładnie.
— Nieudolnie ściągnięta. Ktoś zrobił to w pośpiechu i bez znajomości
rzeczy.
— A więc jednak popełniono tu zbrodnię — niemal z zadowoleniem
oświadczył Krogulec. Miał wielką chęć działać, a odkryta „zbrodnia”
dawała mu pole do popisu. — Ktoś ukradł nasze trzy kajaki i przy-
płynął nimi na wyspę. Tutaj zabił i oprawił owcę. Tylko jak się stąd
wydostał, skoro kajaki pozostały w trzcinach? I dlaczego je pozosta-
wił?
Odparłem niemal bez zastanowienia:
— Ukradli kajaki, żeby jak najszybciej znaleźć się na wyspie. Popeł-
niwszy przestępstwo usiłowali zatrzeć za sobą ślady. Dlatego pozo-
stawili kajaki w trzcinach przybrzeżnych. A sami zapewne odpłynęli
na... tratwach z trzciny. Rozejrzyjcie się po brzegu, a być może znaj-
dziecie miejsce, gdzie tę trzcinę wycinali. Kiedy znaleźli się na
stałym lądzie, trzcinę puścili z wiatrem po jeziorze, sami zaś odeszli
z mięsem owcy.
Harcerze znowu rozbiegli się po brzegach wyspy. Gdy wrócili, Kro-
gulec powiedział do mnie z zachwytem, ale i odrobiną podejrz-
liwości:
— Kim pan jest, do licha? Jasnowidzem? Detektywem?... Zgadza się
wszystko co do joty. Uciekli stąd na wiązkach trzciny.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą:
— Nie jestem detektywem ani jasnowidzem. Kiedyś byłem harcerzem
i nauczyłem się bystro patrzeć wokół siebie.
Krogulec wyprężył się dumnie.
— Ja też umiem czytać ślady i zapewne po jakimś czasie sam bym to
wszystko dostrzegł. Jestem przekonany, że zbrodnię na owcy popeł-
niła banda Czarnego Franka. Ukradli trzy kajaki, to znaczy, że sześć,
a może nawet więcej osób przypłynęło tutaj, aby zdobyć mięso. Nasz
zastęp, obywatelu, należy do służby ruchu. Mamy za zadanie pilno-
wać porządku. Te owce należą chyba do jakiegoś rybaka. Dowiemy
się w Siemianach, kto jest ich właścicielem i zawiadomimy go o kra-
dzieży owcy. Baczność, druhowie! — krzyknął na swoją kompanię. —
Odpływamy!
Szybko i sprawnie odbili od brzegu. Cokolwiek by się myślało o jego
zarozumialstwie i pewności siebie, trzeba przyznać: Krogulec umiał
swój zastęp trzymać w ryzach i stworzyć zgrany, prężny zespół.
Skończyłem jeść śniadanie i zwinąwszy namiot przeniosłem swoje
rzeczy do wehikułu. Przy świetle dnia rozejrzałem się po wyspie i
stwierdziłem, że jej położenie oraz wygląd odpowiadają zaznaczonej
na mapie wysepce Gierczak, która ma podłużny kształt z silnym
przewężeniem pośrodku, jak napisano w przewodniku. To przewęże-
nie było tak głębokie, że wdarła się w nie woda i nawet przy dość
niskim stanie tworzyła cieśninę, spławną dla kajaków i łodzi. Cie-
śnina rozdzielała Gierczak na dwie oddzielne wysepki — południową i
północną. Ja właśnie nocowałem na południowej.
Zapuściłem silnik wehikułu i wydostałem się z trzcin. Opłynąłem wy-
sepki tuż przy brzegach, przyglądając im się z ciekawością.
Nagle od północnej części Gierczaka doleciał mnie czyjś rozpaczliwy
krzyk:
— Ratunkuuuuu! Ludzie, ratunkuuuu!... Na poooomoooc!...
„O Boże — westchnąłem — czy ta seria przygód nigdy się nie skoń-
czy?”
Szybko skierowałem swój wehikuł w stronę brzegu. Ale kiedy zoba-
czyłem, co się tam dzieje, wybuchnąłem śmiechem. Śmiałem się,
choć widok, jaki ukazał się mym oczom, był w gruncie rzeczy żałosny
i powinien obudzić współczucie.
Na rosnącym nad brzegiem jeziora drzewie, rozgałęziającym się na
wysokości człowieka, siedziało czworo ludzi. Oni to właśnie wołali o
pomoc i ratunek. A w najbliższym sąsiedztwie namiotu pasł się spo-
kojnie ogromny czarny buhaj.
Sytuacja była jasna. Wczoraj wieczorem przybyła tu łodzią czwórka
turystów. I zapewne nie zwrócili uwagi na stado krów i buhaja,
postawili namiot i zabrali się do przyrządzania posiłku. A wtedy nad-
szedł buhaj i rozgniewany czymś przystąpił do szturmu. Czwórka tu-
rystów znalazła się na drzewie, a namiot został stratowany. Siedzieli
biedacy o dziesięć metrów od swej łodzi, ale żadne z nich nawet w
nocy nie odważyło się opuścić bezpiecznej kryjówki na drzewie.
No tak. Rozpoznałem ich i przestałem się dziwić aż takiemu brakowi
odwagi. To byli pan Anatol i jego przyjaciel pan Kazio, dwaj rycerze
spinningu, oraz ich małżonki.
— Niech pan wezwie pomoc, żeby odegnano tego straszliwego po-
twora! — krzyczał z drzewa pan Anatol. — Jesteśmy półżywi z zimna i
niewyspania!
Powoli zbliżałem się do wyspy. Ogromny buhaj podniósł łeb i zlu-
strował mnie bacznym spojrzeniem. Wyglądał rzeczywiście przera-
żająco ze swym grubym karkiem, z przekrwionymi oczami i potężną
sylwetką. Nie chciało mi się jechać do wsi po pomoc. Lecz również
rola toreadora zupełnie mi nie odpowiadała, tym bardziej że ten
buhaj wcale nie przypominał byczka Fernando.
Wyjechałem więc swoim wehikułem z wody na niski w tym miejscu
brzeg i naciskając klakson, popędziłem wprost na buhaja. Ustąpił mi
z drogi, a ja kierując samochód to w lewo, to w prawo przegnałem go
wreszcie w drugi koniec wyspy. Potem wróciłem pod drzewo.
Czwórka nieszczęśników ładowała już w pośpiechu do łodzi strato-
wany namiot i rozrzucone graty.
— Wszystkie kości mnie bolą — jęczał pan Kazio.
A pan Anatol coraz to spoglądał w stronę, w którą odegnałem
buhaja.
— Jak pan myśli? — zwrócił się do mnie. — Czy on tu nie wróci? Za-
cznie szarżować i co wtedy?
— O Boże, Boże, prędzej! — przestraszyła się na nowo Myszka i
uciekła na łódkę.
Tak byli wstrząśnięci nocnymi przeżyciami i możliwością powrotu
buhaja, że nawet mi nie podziękowali za pomoc. Pan Anatol na
chwilę tylko przystanął przed moim wehikułem i stwierdził:
— Myślałem, że on ma motocyklowy silnik...
To było wszystko, na co się zdobył, nie należał bowiem do ludzi,
którzy potrafią przyznać się do błędu. Była w nim nieustanna po-
trzeba pouczania innych, czuł się od wszystkich mądrzejszy, spryt-
niejszy i rozważniejszy. I nawet teraz, zlazłszy zaledwie z drzewa, po-
uczył mnie na pożegnanie:
— Niech pan płynie pod fale, bo się pan wywróci i utopi. Ale nie za
blisko trzcin i wodorostów. Okręcą się na śrubie i zatrzymają pana...

ROZDZIAŁ PIĄTY
O TURYSTACH NAD JEZIOREM • SPOTYKAM ZNOWU JACHT WACKA
KRAWACIKA • NARZECZONA KSIĘCIA SPINNINGU • CO UKRADZIONO
WACKOWI • CZARNA FLAGA NA TRATWACH • KAPITAN NEMO
WYPEŁNIA SWOJE PRZYRZECZENIE • O RZUCANIU SPINNINGIEM •
ZNOWU DZIEWCZYNA • MOJA PIERWSZA RYBA • GDZIE JEST
OBOZOWISKO BANDY CZARNEGO FRANKA
W południe wiatr ustał, jezioro wygładziło się.
Opłynąłem dalsze cztery wyspy, zatrzymując się na nich i zwiedzając
je. Mała, ale bardzo ładna, o suchym trawiastym wnętrzu, okazała
się wysepka Lipowy Ostrów. Nikt na niej nie biwakował, na gałęziach
dzikich malin dojrzewały czerwone, słodkie owoce.
Za to na wyspie Łąkowej dużej i górzystej — aż rojno było od wcza-
sowiczów. U zachodniego i południowego brzegu kołysało się mnó-
stwo jachtów, motorówek, łodzi i kajaków, a na łagodnej pochyłości
wyspowego wzgórza rozbito wiele różnokolorowych namiotów o naj-
różniejszych kształtach. Namioty małe i duże, podobne do indiań-
skich wigwamów, do chatek z altanami, namioty bogate i ubogie,
ciasne i przestronne, o dachach płaskich i stromych — królowały na
wyspie, a przed każdym z nich smażono coś na kuchenkach.
Jeszcze rojniej było na ogromnej, połączonej z lądem wyspie Buko-
wiec[2]. Dzięki grobli, która łączyła wyspę z drogą do wsi Wieprz,
mogli tu dojechać turyści zmotoryzowani. Na wschodnim brzegu
wyrosło sporo namiotów, odkryłem tam również kilka osad domków
kempingowych z pomostami wchodzącymi w głąb zatoczki, z kąpieli-
skami ogrodzonymi sznurami. Od tej strony napływały nad jezioro
dźwięki muzyki z tranzystorów, przemówienia, pogadanki rolnicze.
Ludziom, którzy zbudowali tu swoje letnie osady, hałas zdawał się
nie przeszkadzać. Uciekli tu z głośnych miast, by — jak zapewne
sobie mówili — szukać odosobnienia i ciszy. Ale to chyba jednak nie-
prawda, że szukali tu tego, o czym mówili. Zbyt rzadkim zjawiskiem
nad jeziorem jest milczący, samotny tramp. Wystarczy, że ktoś w
jakimś miejscu postawi namiot i założy biwak, a zaraz — nazajutrz
lub w dni następne — jak grzyby po deszczu staną obok niego inne
namioty, zrodzi się namiotowa osada.
Z wyspy Łąkowej i Bukowca umknąłem więc w panice, jak z terenu
objętego zarazą. Zawahałem się, czy nie skierować wehikułu w
Kragę, długą zatokę wrzynającą się w ląd. Ale właśnie stamtąd na-
pływały roje kajakowiczów.
Dlatego ruszyłem dalej na północ, nad wielką zatokę z dużym masy-
wem wyspy Czapli Ostrów. Płynąłem wzdłuż wschodniego brzegu, po
lewej ręce mając półwyspy i ów rejon, gdzie spodziewałem się
znaleźć Człowieka z Blizną. Zamierzałem jednak zbudować biwak na
przeciwległym brzegu, aby, z pewnej odległości, przez lornetkę
obserwować interesujący mnie teren. Nie chciałem wzbudzać niepo-
koju i podejrzeń u człowieka, którego szukałem.
Był to jednak dzień coraz nowych przygód i niezwykłych spotkań.
Właśnie poczułem głód i rozglądałem się po brzegu za miejscem do-
brym dla ugotowania obiadu, gdy na porośniętej rzadką trzciną
płyciźnie zobaczyłem znajomy biały jacht Wacka Krawacika. Wy-
glądał żałośnie — przechylony na bok i jak gdyby opuszczony przez
swoją załogę.
Było obowiązkiem turysty dopłynąć do jachtu i zapytać, czy nie
trzeba w czymś pomóc. Z kabiny wynurzyła się młoda kobieta o utle-
nionych na biało włosach.
— Dzień dobry pani — przywitałem ją, dobijając wehikułem do burty
jachtu. — Zauważyłem, że państwo osiedli na mieliźnie i przybyłem
zapytać, czy moja osoba może okazać się pomocna?
Młoda pani uśmiechnęła się do mnie przyjemnie i przecząco pokrę-
ciła białą głową.
— Mój narzeczony i jego przyjaciel popłynęli wpław do brzegu, a po-
tem lądem mieli pójść do wsi Pomielin po pomoc, żeby nam jacht
ściągnięto na głębszą wodę. A pana to ja już gdzieś widziałam,
prawda?
— W gospodzie ludowej, u przeprawy — powiedziałem.
— Ach tak, rzeczywiście — i uśmiechnęła się jeszcze promienniej, jak
do starego znajomego. Potem wyciągnęła do mnie rękę.
— Edyta jestem — przedstawiła się.
— Tomasz — uścisnąłem jej dłoń z paznokciami jak u najgroźniej-
szego drapieżcy.
— Proszę, niech pan wejdzie na pokład. Minęły już dwie godziny,
odkąd mnie tu pozostawili zupełnie samą. Nie mam do kogo ust
otworzyć i strasznie się nudzę. Zapali pan? — wyciągnęła w moim
kierunku paczkę papierosów.
Usiadłem na pokładzie jachtu, zapaliliśmy papierosy.
— Jak to się stało, że państwo osiedli na mieliźnie? — zagaiłem roz-
mowę.
— Przez to przeklęte piwo, które kupiliśmy w gospodzie. Wacek, to
jest mój narzeczony, i Janusz, jego przyjaciel, wciąż to piwsko pili i
pili. A mnie kazali prowadzić jacht. No i pan się domyśla? Wprowa-
dziłam jacht na mieliznę — uśmiechnęła się rozbrajająco. Ale po
chwili surowo zmarszczyła brwi. — To jednak ich wina. Dlaczego
kazali mi prowadzić jacht? Pili to piwo i kłócili się ze sobą.
Nie interesowały mnie szczegóły życia na jachcie, zmieniłem więc
temat:
— A pan Wacek dużo ryb nałapał?
Roześmiała się:
— Jeszcze ani jednej. W ogóle nawet nie próbowali łapać. Wacek i Ja-
nusz kupili w Warszawie mapę najlepszych łowisk na Jezioraku, wy-
dali na nią mnóstwo pieniędzy. Bo Wacek chce koniecznie dostać w
tym roku złoty medal i zostać królem spinningu. Płynęliśmy na
Przylądek Sandacza, ponieważ tam miały być najlepsze połowy, ale
nie spieszyło się nam i po drodze zwiedzaliśmy jezioro. Wczoraj no-
cowaliśmy na Bukowcu. Rozbiliśmy namiot na brzegu, gdyż — mimo
że kabinę mamy sporą — spać w niej niewygodnie.
Paplała i paplała, a ja słuchałem przez grzeczność.
— I dziś rano, proszę pana, kiedy już płynęliśmy na Przylądek Sanda-
cza, nagle Janusz stwierdził, że na jachcie nie ma naszej skórzanej
torby, w której była mapa łowisk. Janusz sądzi, że ktoś ją nam zwę-
dził na Bukowcu, bo koło naszego biwaku kręciło się mnóstwo ludzi.
A najpewniej zrobili to dwaj młodzi chłopcy, którzy przyszli do nas,
żeby pożyczyć zapałek.
— Tak, to ciekawe — udałem zainteresowanie.
Skończyłem palić papierosa i pożegnawszy rozmowną pannę Edytę,
czmychnąłem na swój wehikuł. Lubię ciszę i spokój, a od jej gadania
już głowa mnie rozbolała. Śmiać mi się chciało: książę spinningu
został bez mapy najlepszych łowisk. Co teraz będzie z jego książęcą
sławą? W jaki sposób zostanie królem?
Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu
niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami. Brzeg
był tu suchy, trawiasty, rosło na nim z rzadka kilka starych dębów
przypominających baobaby. Miejsce to wydawało mi się wymarzone
na dłuższy biwak, tym bardziej że było stąd świetnie widać zachodni
brzeg z dwoma półwyspami, gdzie winien był, według moich obli-
czeń, zjawić się Człowiek z Blizną.
Wyjechałem wehikułem na brzeg. Rozstawiłem swój mały zielony
namiocik i zacząłem przyrządzać obiad: zupę błyskawiczną z makaro-
nem, a na drugie — pulpety w sosie pomidorowym z hermetycznie
zamkniętego słoika — nieśmiertelne danie turystyczne.
Jezioro w tym miejscu było puste, bez żaglówek, kajaków, moto-
rówek i łodzi. W tę odnogę Jezioraka zapewne dość rzadko zaglądali
turyści z Bukowca i wyspy Łąkowej. Również na Czaplaku — o ile
dobrze widziałem przez lornetkę — w ogóle nie było wczasowiczów.
Kończyłem jedzenie obiadu, gdy zza ściany trzcin obrastających
brzeg usłyszałem ludzkie głosy. Ktoś, chyba kilka osób, płynęło
wzdłuż lądu. Po chwili dojrzałem osiem wielkich tratw uplecionych z
trzciny i sitowia. Odpychane od dna żerdziami zdążały wolno w
stronę Czaplaka. Na tratwach płynęła banda Czarnego Franka. Na
tej, na której siedzieli Franek i ładna, ruda dziewczyna powiewała
czarna flaga na długim kiju.
„Bawią się w piratów” — pomyślałem.
Zobaczyli mnie siedzącego przed namiotem.
— O, obrońca uciśnionych! — krzyknął w moją stronę Czarny Franek.
Nie odezwałem się. Trochę się obawiałem, że mogą przybić do
brzegu, aby wyrównać porachunki z gospody. Śpieszyło im się
jednak, tym bardziej że chyba odczuwali zimno, bo choć mocno świe-
ciło słońce, to przecież na tratwach ciągle zalewała ich woda. Obrzu-
cili mnie więc tylko okrzykami w rodzaju:
— Nigdy się pan nie wtrącaj do naszych spraw! Pilnuj pan swego
nosa!
Powoli narastał we mnie gniew. Przypomniałem sobie o kradzieży
kajaków, o zabiciu owcy na wyspie, doszedłem do wniosku, że źle
zrobiłem, pozostawiając tę sprawę Krogulcowi i jego chłopcom. Sam
powinienem był zająć się rabusiami.
Banda Czarnego Franka mijała już moją zatoczkę, kiedy usłyszałem
głośny warkot silnika. Przyłożyłem lornetkę do oczu i zobaczyłem, że
zza ściany trzcin od strony wyspy Bukowiec — niby ogromny pocisk
wyrzucony z wielkiej katapulty — wyskoczył wspaniały ślizgacz. Na
hurcie miał napis: Kapitan Nemo. Sunął po wodzie, jakby zaledwie ją
muskając.
Dognał tratwy, zatoczył wielki łuk i zwolnił biegu. Płynął teraz na
najmniejszych obrotach, równolegle z tratwą Czarnego Franka. Z
oszklonej kabiny nagle wychyliła się jakaś postać, ubrana w czarny
nieprzemakalny strój, jaki podczas sztormów noszą rybacy i ma-
rynarze. Na głowie miała kaptur, a na oczach ciemne okulary, które
nie pozwalały rozpoznać rysów twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że
był to sam Kapitan Nemo z Jezioraka.
Zrobił szybki ruch ręką i strzelił spinningową kotwiczką na mocnej i
długiej żyłce.
Och, cóż to był za celny rzut! Kotwiczka poszybowała w powietrzu i
zaczepiła o czarną flagę na tratwie Czarnego Franka. A wtedy Kapi-
tan zrobił jeszcze jeden ruch, szarpnął kotwiczkę i zerwał czarną
flagę.
Po toni jeziora, wzburzonej ruchem śruby ślizgacza, poniosły się
okrzyki przestrachu, zdumienia, podziwu.
Kapitan Nemo szybko zwijał swój spinning, kotwiczka ciągnęła ku
niemu czarną flagę. Po chwili już miał ją w ręku. Wtedy zniknął w
oszklonej kabinie. Silnik zawył i ślizgacz zatoczywszy niewielki łuk
rozkołysał sobą fale, aż tratwy zachybotały się mocno na wodzie.
Jeszcze chwila i przepadł za najbliższym półwyspem.
A więc Kapitan Nemo był jednak istotą z krwi i kości! Przyrzekł, że
rozprawi się z bandą Czarnego Franka i po raz pierwszy dał się jej we
znaki. Pokazał swoją moc i zręczność. Zrywając czarną flagę, jak
gdyby powiedział: „Oto za moją sprawą kończą się tu wasze pirackie
rządy”.
Tratwy z sitowia i trzciny wyglądały teraz żałośnie. Silne fale, jakie
zrobił ślizgacz, rozluźniły wiązadła w kapkach trzcin, przez co bar-
dziej zanurzały się one w wodzie. Banda płynęła w ponurym mil-
czeniu, pośpiesznie odpychając się kijami od dna jeziora. Wyglądało
na to, że chcą jak najszybciej dobić gdzieś i wysiąść na brzeg. Wy-
raźnie bali się powrotu Kapitana Nemo, choć już ucichł warkot jego
silnika i jezioro znowu było ciche, spokojne.
Wkrótce tratwy zniknęły mi z oczu, bo zasłoniła je ściana trzcin.
Wszystko wskazywało jednak, że popłynęli w stronę Czaplaka.
Zaimponował mi ten rzut spinningową kotwiczką. Cóż za celność i
precyzja! Może jest nie tylko wędkarzem, ale i sportowcem upra-
wiającym tego rodzaju dyscyplinę?
Bo mało kto wie, że oprócz wędkowania za pomocą spinningu
istnieje specjalna dyscyplina zwana sportem rzutowym. W Polsce do-
piero zaczęła się ona rozwijać, ale za granicą, na przykład w Nie-
mieckiej Republice Demokratycznej, jest bardzo popularna. Ta dyscy-
plina ma bardzo dużo wspólnego z łucznictwem i strzelectwem spor-
towym, a w każdym razie przeszła tę samą ewolucję. Od polowania
na zwierzynę do czysto sportowego wykazywania sprawności fizycz-
nej i zręczności.
Istnieją już najróżniejsze konkurencje sportu rzutowego. Zawody
dokonywane na lądzie i na wodzie kotwiczkami i ciężarkami plasty-
kowymi. Rzuca się je do celu, do specjalnych tarcz, a także na od-
ległość.
W sporcie rzutowym niektórzy doszli do niezwykłych osiągnięć, do
niemal cyrkowej zręczności. W „Wiadomościach Wędkarskich” prze-
czytałem niedawno o amerykańskiej dziewczynie, Annie Strobel,
która potrafi z odległości piętnastu metrów zgasić ciężarkiem papie-
rosa, trzymanego w ustach przez jej partnera. Umie ona również
rzucać jednocześnie dwoma spinningami. Jednym rzuca znad głowy,
a drugim — z dołu. Obydwa ciężarki trafiają dokładnie w to samo
miejsce znajdujące się w odległości dwudziestu metrów.
W rękach zręcznego człowieka spinning z kotwiczką lub ciężarkiem
mógł stać się niebezpieczną bronią.
Długo tak siedziałem przed swoim namiotem rozmyślając o Kapitanie
Nemo. I im więcej o nim myślałem, tym bardziej pragnąłem go
spotkać, poznać i porozmawiać.
Na krótko przed wieczorem nadpłynęła łódź z rycerzami spinningu —
panami Anatolem i Kaziem — oraz ich połowicami. Zobaczyli mnie
biwakującego nad zaciszną zatoczką i oczywiście natychmiast zdecy-
dowali rozbić swoje namioty w sąsiedztwie.
Nie okazałem im niechęci, choć lubię samotność. Przewidywałem
jednak, że w najbliższej przyszłości będę musiał odbyć rekonesans
po okolicy, a wówczas namiot mój mógłby zostać pod ich opieką.
Pan Anatol i pan Kazio wyjaśnili mi, że swoje samochody pozostawili
na podwórzu jakiegoś rolnika we wsi Siemiany. Odtąd poświęcą czas
tylko wędkowaniu. Rozbili obok mojego dwa małe namioty, zjedli
kolację, a po ten pan Anatol wyciągnął duży, zagraniczny spinning.
— Muszę zdobyć rybę na jutrzejsze śniadanie — oświadczył takim
tonem, jak gdyby od jego połowu zależało, czy żona i przyjaciele nie
umrą z głodu.
— A pan nie spróbuje łowić? — zapytał.
Rozłożyłem ręce.
— Nie znam się na wędkarstwie. Zresztą, nie mam nawet żadnego
sprzętu.
Znalazł wspaniałą okazję, aby mnie pouczyć.
— Wędkarstwo, proszę pana, to wspaniały relaks. I jednocześnie
pożyteczny sport. Nie ma nic wspanialszego nad rybę, którą się sa-
memu złapało i samemu przyrządziło. Jeśli pan chce, pożyczę panu
wędkę — wskazał wędkę w łodzi. — Dziś, proszę pana, zapolujemy na
szczupaka. Będę rzucał spinningiem wzdłuż trzcin, gdyż szczupak
lubi przebywać w pasie nadbrzeżnym, polując tu na mniejsze rybki.
Nagadał, nagadał i wlazł do łódki. Odbił od brzegu, ustawił się na
skraju trzcin i zaczął rzucać błyszczką.
Tymczasem słońce upodobniło się do czerwonej kuli i powoli zbliżało
się do ciemnej smugi lasu na horyzoncie. Zapaliłem fajkę, gdyż od
wody nadciągnęła horda komarów, z krwiożerczym bzykiem krążąc
wokół mej głowy.
Na jeziorze znowu usłyszałem warkot motoru. Pokazała się duża ry-
backa krypa, a w niej ktoś znajomy. No tak, blondynka z warkoczem.
Dostrzegła mnie przed namiotem, kiwnęła ręką i skierowała łódź w
zatoczkę.
— Niechże pani zgasi ten przeklęty silnik! — wrzasnął na nią pan
Anatol. — Czy pani nie widzi, że łowię ryby?
Posłusznie zgasiła motor i przybiła do brzegu za pomocą ciężkich
wioseł.
— A jednak spotkaliśmy się — powiedziała, podając mi rękę.
Ubrana była w spodnie i gruby sweter, na głowie miała chusteczkę.
W łodzi leżały dwie wędki.
— Na ryby? — zapytałem.
— A tak. Nacieszyłam się już domem rodzinnym. Cały dzień praco-
wałam przy zwózce siana i wieczorem postanowiłam wyskoczyć na
połów. A pan?
— Nie umiem łowić i nie mam wędki.
Pan Anatol chyba zobaczył te jej wędki, gdy płynęła obok niego, bo
krzyknął w jej stronę:
— Panienka na ryby? A jaką metodą pani łowi?
— Żadną — roześmiała się.
— A na co panienka poluje?
— Jeszcze nie wiem. To zależy od miejsca — odrzekła.
Pan Anatol machnął lekceważąco ręką. A dziewczyna zwróciła się do
mnie:
— No co, wędkujemy?
— Nie chce mi się stąd nigdzie ruszać — ziewnąłem dyskretnie.
— A ryby smażonej pan nie lubi?
— Owszem. Tylko nie wierzę, abym jakąkolwiek złapał. Pan Anatol już
od pół godziny rzuca spinningiem i nic nie złowił.
— My spróbujemy na żywca. I wcale niedaleko. O tam — wskazała
drugą zatoczkę, odległą od naszej o dwieście metrów. — Zresztą —
dodała — muszę z panem porozmawiać na osobności.
To zabrzmiało znacznie bardziej zachęcająco. Zabraliśmy więc wędki
z jej łodzi i poszliśmy nad drugą zatoczkę.
— Tu powinien grasować węgorz — stwierdziła dziewczyna. — Za-
toczka jest płytka, o mulistym dnie. Pan Anatol nie złapie ryby
dlatego, że tamten brzeg jest dość płytki, a my złapiemy ją dlatego,
że mamy tu płyciznę. Założymy przynętę na haczyk i będziemy chwy-
tać, jak to się mówi, „z gruntu”.
— O, z pani świetny fachowiec — zauważyłem.
— Przecież urodziłam się nad jeziorem i tutaj tyle lat mieszkam. Mój
ojciec i bracia są zapalonymi wędkarzami. W domu ciągle rozmawia
się o wędkarstwie.
Naciągnęła przynętę na haczyki. Zarzuciłem wędkę, jak najdalej od
brzegu, w pobliże trzcin i wodorostów, bo tak mi kazała.
Usiedliśmy na starej, odartej z kory kłodzie, wyrzuconej z wody przez
fale.
— Widziałam dziś Kapitana Nemo — rzekła.
— Ja też.
— Płynął swoim wspaniałym ślizgaczem — powiedziała z zachwytem.
— Ja też go widziałem.
I powiedziałem jej o tym, jak Kapitan Nemo zerwał flagę z tratwy
Czarnego Franka.
— Cudowny człowiek — szepnęła. — Czuję, że się w nim zakocham,
chociaż go zupełnie nie znam i nie wiem, jak wygląda. Nikt z tutej-
szych mieszkańców też o nim nie słyszał.
— To bardzo dziwne. Bo ślizgacz to nie igła. Gdzieś tutaj musi mieć
przystań.
Opowiedziałem jej o porannej przygodzie z harcerzami, o zabitej
owcy i podejrzeniach, jakie w związku z tą kradzieżą padły na bandę
Czarnego Franka.
Zapadł mrok. Już nie widziałem spławika. Lecz nagle jakby poraził
mnie prąd elektryczny, tak gwałtownie coś szarpnęło moim wędzi-
skiem.
— Niech pan ciągnie! — krzyczała dziewczyna i niemal wyrwała mi z
ręki wędzisko, które aż zgięło się pod naporem jakiejś potężnej ryby.
— Jest! Jest! To węgorz — mruczała dziewczyna, powoli wyholowując
zdobycz na płyciznę. — Nie wolno dopuścić, żeby się owinął koło
jakiejś leżącej na dnie gałęzi.
Wyciągnęliśmy na piasek dużego węgorza, który skręcał się jak
gruby czarny wąż. Brrr, cóż to za wstrętna ryba!
Był jak przegub mojej dłoni i miał chyba kilogram. Aż dziw, że nie
złamał wędziska. Tylko przytomności umysłu dziewczyny zawdzię-
czam fakt, że się nie urwał.
— Starczy panu na dobry posiłek — odezwała się, przecinając żyłkę,
bo węgorz połknął haczyk tak głęboko, że wyjąć mu go z pyska
nawet nie usiłowała.
— Starczy dla nas dwojga — zauważyłem. — Przecież to niemal kilo-
gramowa sztuka.
— Poczęstuje mnie pan? — ucieszyła się. — Strasznie lubię węgorza.
To już nie będę dłużej łowić.
Podniosłem węgorza za koniec uciętej żyłki i rzuciłem go przed na-
miotem. Pan Anatol z żoną i przyjaciółmi już siedzieli na swym
biwaku i coś jedli — zdaje się rybki w sosie pomidorowym z puszki.
Pan Anatol zobaczył naszego węgorza i aż go poderwało ze składa-
nego krzesełka.
— Co takiego? — był niemal oburzony. — Skąd tu ten węgorz?
— Złapałem go przed chwilą — odrzekłem z dumą.
— Tutaj? To niemożliwe.
— W tamtej zatoczce. Na żywca — wyjaśniłem.
Widok złowionego węgorza natchnął go nowym, bojowym duchem.
— Kazik! — krzyknął wielkim głosem. — Szykuj wędki gruntowe.
Idziemy natychmiast na węgorza. A może macie jeszcze żywca?
Dziewczyna stwierdziła z żalem, że właśnie przed minutą rybki
wyrzuciła do wody. Pan Anatol burknął coś gniewnie i zaczął poga-
niać przyjaciela.
A my zabraliśmy się do oprawiania węgorza. Dziewczyna ogłuszyła
do uderzeniem kija w głowę, potem żyletką nacięła mu skórę poniżej
głowy i ściągnęła ją z niego jak rękawiczkę z dłoni. Usmażyliśmy
naszą rybę na oleju. Smakowała mi jak żadna inna ryba. Zjadłem
chyba z pięć kawałków, zagryzając je chlebem i popijając mocną
herbatą.
W czasie posiłku dziewczyna nagle powiedziała:
— Pan mnie intryguje. Po co pan przybył nad Jeziorak?
Wzruszyłem ramionami.
— Już mnie pani o to pytała. Szukam wypoczynku.
Zbyła moją odpowiedź jak komara — machnięciem dłoni.
— A jak się pan dostał na wyspę, gdzie zabito owcę? Przecież pan ma
tylko samochód? Łódki ani kajaka u pana nie widzę.
— Pożyczyłem. Przedwczoraj spotkałem na brzegu znajomych, zosta-
wiłem swój samochód na ich biwaku, wziąłem od nich kajak i popły-
nąłem szukać nocnych wrażeń na samotnej wysepce.
— Aha... Dziękuję za szczere i prawdziwe wyjaśnienie — odpowie-
działa z ironią.
Pan Anatol i jego przyjaciel nie złapali ani jednej rybki. Od strony ich
biwaku dochodziło gniewne burczenie rycerza spinningu, który groził
żonie i swym przyjaciołom, że jutro wieczorem już na pewno wybiorą
się na węgorza. Rano znajdzie rosówki albo nałowi małych rybek na
przynętę.
Zapadła noc — jasna, księżycowa i bezwietrzna. Jezioro zalegała ci-
sza, nawet fale nie pluskały, tylko szeroko rozchodziło się gaworze-
nie łysek i perkozów. Struga księżycowego światła płynęła aż do na-
szych stóp, przed mój namiot.
Spojrzałem na zegarek, a potem na dziewczynę. Dochodziła dzie-
siąta.
— Pora już na mnie, prawda? — stwierdziła, zauważywszy moje spoj-
rzenie. — Wprawdzie rodzice nie niepokoją się o mnie, bo wiedzą, że
gdy wyskakuję wieczorem na ryby, wracam niekiedy trochę później,
lecz jestem już zmęczona. Napracowałam się przy zwózce siana, a
jutro znów muszę pracować.
— Odwiedzi mnie pani jeszcze kiedyś?
— O tak — uśmiechnęła się przyjaźnie. Ale zaraz spochmurniała.
Dodała: — Będę też musiała odszukać Czarnego Franka. Wówczas w
gospodzie ludowej, gdy pan odjechał, Czarny Franek ściągnął mi z
palca pierścionek. To był taki taniutki, zabawny pierścionek, z blachy
i ze szklanym oczkiem. Kupił mi go dla żartu na wiejskim odpuście
mój chłopiec, który teraz jest w wojsku. Wczoraj otrzymałam list, że
może przyjedzie na kilka dni urlopu. Chciałabym mieć ten pier-
ścionek, żeby nie myślał, że skoro już jestem prawie studentką, to o
nim zapomniałam. Franek ściągnął mi pierścionek z palca i powie-
dział, żebym się do niego zgłosiła, to mi odda. Jeśli pójdę do ich
obozu, zechce mnie tam zatrzymać. Milicji przecież nie mogę zawia-
domić, pierścionek nie ma żadnej wartości. Zresztą Czarny Franek mi
go nie ukradł, zrobił tylko głupi żart. Jestem naprawdę bezradna.
— Do obozu Czarnego Franka możemy pójść razem — ofiarowałem
się.
— Ba, ale kto wie, gdzie jest ten obóz? Rzecz w tym, że oni miejsce
swego obozowiska trzymają w największej tajemnicy. Tak było w
ubiegłym roku. Najpierw rozrabiali na kempingach, kilku turystom
zginęły butle z gazem, a potem cała banda nagle zniknęła. Tylko od
czasu do czasu tu i ówdzie pokazał się jeden albo dwóch chłopaków z
bandy, których wysłali po żywność i na przeszpiegi. Niekiedy robili
też wypady całą bandą, lecz dzięki temu, że nikt nie znał drogi do ich
obozu, pozostawali nieuchwytni.
— Proponuje mi pani, żebym ten obóz odszukał? Czy tak?
— Jeśli pan potrafi — roześmiała się. — A potem pan mi powie, gdzie
on jest, i ja tam pójdę po swój pierścionek. Nie z panem. Tylko ze
swoim ojcem i braćmi. Jestem pewna, że Franek odda mi pierścionek,
i to szybko!
Wsiadła do rybackiej krypy. Zawarczał głośno silnik. Przekrzykując
go, zawołała:
— Jak panu na imię?
— Tomasz. A pani?
Może nie usłyszała mojego pytania? Łódka już odbiła od brzegu. Do-
piero po chwili, wraz z łoskotem silnika, nadleciała do mnie odpo-
wiedź.
— Marta...

ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZMOWA O RABUSIACH • CZY TRIUMF CZARNEGO FRANKA •
OBSERWACJE DRUGIEGO BRZEGU • CZY TO PIES, CZY TO BIES • KTO
SZUKA ZATOPIONEGO SKARBU • PODEJRZANE SPOTKANIE NA
CZAPLIM OSTROWIU • PODSŁUCHANA ROZMOWA • ILE JEST WARTA
MAPA ŁOWISK • ŚLEDZĘ CZARNEGO FRANKA
Następnego dnia wczesnym rankiem zbudził mnie warkot podpły-
wającej motorówki z dwoma milicjantami. Jeden z nich wysiadł na
brzeg i zobaczywszy, że wyglądam z namiotu, zapytał:
— Czy nie widział pan tu gdzieś w pobliżu jakichś podejrzanych osob-
ników? Grupkę młodzieży bez rodziców albo tym podobnych?
Opowiedziałem o bandzie Czarnego Franka, która wczoraj po połu-
dniu płynęła tędy na tratwach w stronę Czaplego Ostrowa.
— Czy wydarzyło się coś złego? — zainteresowałem się.
Kiwnął głową.
— Z pobliskiej wyspy skradziono owcę, harcerzom ktoś zabrał kajaki
i podrzucił je na Gierczaku. A minionej nocy z obozu harcerskiego
skradziono butle i lampę gazową.
Ze swego namiotu wyszedł pan Anatol. Słyszał słowa milicjanta i
oczywiście zaraz zaczął go pouczać:
— Obywatelu władzo! Weźcie się za tych chuliganów i złodziei, bo tu-
ryści spokoju nie mają. Za słabo, panowie, działacie, za wolno. Cóż
to, brakuje wam pałek na łobuzów? Trzeba się przede wszystkim roz-
prawić z bandą Czarnego Franka.
Milicjant popatrzył na pana Anatola i odpowiedział bardzo rzeczowo:
— Niestety, nikt nie widział złodziei, nikt nie ma konkretnych podej-
rzeń co do sprawców. Każdy tylko mówi: to najpewniej banda Czar-
nego Franka. Milicja robi, co może, żeby nad jeziorem utrzymać
porządek i spokój. Ale ten rejon w tym roku jest modny. Setki na-
miotów stanęły na wysepkach, na brzegach i nad zatokami. Turyści
po trosze sami są winni temu, co się tu zaczyna dziać. Czy ktoś z tej
setki wczasowiczów, zasiedlających brzegi jeziora, raczył się zamel-
dować? Nie. Pan także nie jest zameldowany, ani pan, prawda? —
zwrócił się do pana Anatola i do mnie.
— Bo ja... tylko przejazdem. Jutro już może gdzie indziej zanocuję —
tłumaczył się pan Anatol.
— Tak mówi każdy — odparł milicjant. — Nie wiemy, kto mieszka pod
namiotami, z kim mamy do czynienia. Każdy twierdzi: jestem na
wczasach wędrownych, nie zdążyłem się zameldować. I tak samo
odpowiadają chłopcy i dziewczęta z grupy Czarnego Franka. Sądzę,
że prawdziwi turyści powinni nam pomóc w pracy. Sami, bez wa-
szego udziału nie zaprowadzimy tu porządku. Ot, choćby dzisiaj...
Najpierw nam zameldowano o kradzieży butli gazowej, potem o uto-
nięciu chłopca, który kąpał się w niedozwolonym miejscu. Szukamy
sprawców kradzieży, ale musimy jednocześnie przeprowadzić docho-
dzenie w sprawie tego utonięcia. Jezioro jest wielkie i spraw na nim
bardzo wiele. Ilu turystów pływa kajakami i łodziami bez kart pły-
wackich? W osadach namiotowych wynikają swary, kłótnie, niekiedy
nawet bójki. I we wszystkie te sprawy angażuje się milicję. O tym
warto także pomyśleć, gdy się nas krytykuje.
Odpłynęli w stronę Czaplaka. Kończyłem śniadanie, gdy zobaczyłem
ich powracających środkiem jeziora. Byłem pewien, że płyną z
niczym. To znaczy albo w ogóle nie zdołali trafić do obozu bandy
Czarnego Franka, albo też w obozie skradzionych rzeczy nie znaleźli.
Czarny Franek nie był chyba tak głupi, aby kompromitujące dowody
trzymać przy sobie. Mógł je ukrywać w krzakach, zakopać w ziemi,
kryjówek nie brakowało.
Ale przecież nie przybyłem tu po to, aby obserwować bandę Czar-
nego Franka. Moim zadaniem było odnaleźć Człowieka z Blizną.
Skryłem się za namiot, tak aby mnie nie widzieli sąsiedzi z biwaku, i
zacząłem przez lornetkę obserwować brzeg po drugiej stronie
jeziora.
Patrzyłem długo, ale nie zauważyłem nic godnego uwagi. Drugi
brzeg zdawał się być bezludny, a jeśli nawet ktoś krył się za gę-
stwiną trzcin przy dwóch półwyspach, to przecież na wodzie nie wi-
działo się nikogo. Dla mnie zaś miało znaczenie, czy w tym miejscu —
gdzieś w rejonie półwyspów — Człowiek z Blizną nie rozpoczął nurko-
wania. Do tego celu musiałby jakoś przedostać się przez trzciny, za-
pewne wziąłby ze sobą łódkę. Mocne szkła mojej lornetki wykryły na
półwyspach nawet małe krzaki; nieprawdopodobne było, abym
kogoś nie zauważył. Zresztą, na piaszczystym cyplu stały trzy
czaple. Ich obecność najlepiej wskazywała, że okolica jest bezludna.
A jednak nie dawałem za wygraną. Co pewien czas przez szkła lor-
netki kontrolowałem półwyspy oraz czarną zatokę między nimi. Na-
reszcie cierpliwość moja została nagrodzona. W trzcinach zachod-
niego półwyspu dostrzegłem nagle słaby ruch, jak gdyby przesunął
się tam jakiś cień. Potem zniknął, aż wreszcie po kilku minutach ten
sam cień zauważyłem na czarnej toni zatoki.
Nie miałem pojęcia co „to” było. Wyglądało na jeziorze jak podłużny
paseczek, który bardzo powoli przemierzał zatokę i kierował się ku
trzcinom u nasady półwyspu wschodniego.
Zachodziłem w głowę, czy jest to jakaś maleńka łódeczka, czy pień
drzewa lub zgoła jakiś pływający zwierz. Tajemnicze „coś” dotknęło
ściany trzcin i zniknęło w niej bez śladu.
Zerwałem się ze swego miejsca i poszedłem do sąsiadów.
— Czy nie mogliby mi państwo pożyczyć łódki? Chciałem odwiedzić
półwysep po drugiej stronie jeziora.
— Ach, na rybki? — pokiwał głową pan Anatol. — Niestety, za chwilę
z Kaziem również wypływamy na połów. Tylko że udajemy się na Cza-
plak. Słyszeliśmy, że po drugiej stronie wyspy znajduje się królestwo
krasnopiór. Nakopaliśmy glist i spróbujemy wędkarskiego szczęścia.
Nie pozostało mi nic innego jak uruchomić wehikuł. Namiot pozo-
stawiłem pod opieką pań-sąsiadek, wjechałem w wodę i skierowałem
się na północ. Chciałem ogromnym łukiem opłynąć wschodni pół-
wysep, tak aby ów „ktoś”, kto tam grasował, nawet gdyby zauważył
mnie na jeziorze, sądził, że płynę w innym kierunku.
Podczas podróży zbliżyłem się bardzo do Czaplaka i przez lornetkę
przekonałem się, że jest to ogromna wyspa, na brzegach zadrze-
wiona, a wewnątrz goła, gdzieniegdzie tylko porośnięta małymi
sosenkami. Nie odkryłem na niej ani jednego namiotu, nie widziałem
też żadnego człowieka.
„Zwiedzę ją, kiedy będę wracał — zdecydowałem. — Przecież w
stronę tej wyspy płynęła banda Czarnego Franka. Może odkryję jej
obóz?”
Chciałem spotkać Czarnego Franka i porozmawiać z nim, nie tylko
zresztą o pierścionku Marty.
Z daleka drugi brzeg jeziora, między wschodnim półwyspem i wsią
Matyty, wydawał się równy, stanowił zwartą ciemną ścianę drzew.
Kiedy podpłynąłem bliżej, przekonałem się, że znajdował się tam
jeszcze jeden półwysep. Do tego półwyspu zdecydowałem przybić i w
tym celu chciałem rozpędzić wehikuł, aby nim jak taranem wepchnąć
się w trzciny. Ale zanim to zrobiłem, jeszcze raz spojrzałem w stronę
miejsca, gdzie mi zniknęło z oczu owo pływające, tajemnicze „coś”
pień drzewa lub zwierzę. I aż gwizdnąłem cichutko. Znowu bowiem
zobaczyłem owo „coś”. Była to maleńka gumowa łódeczka. Niesiona
leciutkim wiatrem wolno dryfowała wzdłuż zachodniego półwyspu.
„Muszę ją schwytać i poszukać właściciela” — postanowiłem. W
gumowej łódeczce leżało czyjeś ubranie, termos podróżny i torba.
Pewnie ktoś wysiadł na brzeg, żeby się opalać, a łódeczka odpłynęła.
Już byłem blisko niej, gdy coś mnie zastanowiło. „Do licha! — pomy-
ślałem. — Ona płynie pod wiatr!”
Ale zagadka zaraz się wyjaśniła. Zaledwie dobiłem do łódeczki, na
burcie wehikułu ukazały się czyjeś dłonie, a po chwili ujrzałem głowę
ludzką w masce płetwonurka. Łódeczka nie płynęła sama. Ktoś pod
nią siedział.
Jegomość w stroju płetwonurka, z aparatem tlenowym na piersiach z
trudem wgramolił się do wehikułu. Zdjął z twarzy maskę i wtedy
rozpoznałem... Kaznodzieję.
— Pan mi chciał zabrać moją łódeczkę? — zapytał.
— Myślałem, że komuś uciekła...
Kiwnął głową ze zrozumieniem. A mnie, choć byłem pełen niepokoju
z powodu obecności tego jegomościa tutaj, ogarnęła wesołość.
Śmieszna wydawała mi się myśl o człowieku, który wędrował przez
jezioro nie na łódce, tylko pod łódką.
— To chyba o wiele ciekawsze maszerować po dnie niż płynąć po po-
wierzchni jeziora? — zapytałem.
— Tak — zgodził się ze mną. — Lekarz zalecił mi długie, piesze
spacery.
— Pan, broń Boże, cierpi na niedotlenienie?
— Owszem — skinął głową. — Aby się dotlenić, noszę tę oto butlę z
tlenem.
— Czy zobaczył pan coś interesującego podczas wędrówki po dnie?
— Kilka ogromnych sandaczy i wielkiego suma.
— Nie usłyszałby pan głosu swojej piszczałki, gdybym wezwał pana
na pomoc — stwierdziłem.
— Używał już jej pan?
— Nie byłem w niebezpieczeństwie.
Odetchnął z ulgą:
— To świetnie. Zapomniałem bowiem panu powiedzieć, że ten mój
przyrząd jest skuteczny tylko wtedy, gdy człowiek znajdzie się w rze-
czywistym niebezpieczeństwie. W innej sytuacji używać go nie
należy.
Dobiliśmy do piaszczystego cypla. Czaple, które tu żerowały, wzbiły
się w powietrze i ciężko machając skrzydłami odleciały w stronę Cza-
plaka.
Dziwny jegomość przez chwilę śledził ich lot, a potem powiedział:
— Na Czaplaku jest rezerwat. Na drzewach od strony wschodniej
półwyspu czaple mają swoje gniazda i wychowują młode. Powinny
żyć w spokoju, a tymczasem wczoraj wieczorem przypłynęła tam
banda łobuzów, rozpaliła ognisko i hałasowała. To okropne. Bo ptak,
proszę pana, to wspaniałe stworzenie. Nie lubię ani psów, ani kotów,
natomiast uwielbiam ptaki. Są dla mnie symbolem wolności, swo-
body, nieskrępowanego niczym życia.
— Tam nocowała banda Czarnego Franka — przerwałem mu, lękając
się, że znowu wpadnie w swój kaznodziejski ton i wygłosi długie
przemówienie o ptakach.
— Banda Czarnego Franka? — zdziwił się. — A nie wie pan, jak ich
wykurzyć z tych okolic?
„Jeszcze jeden, który by chciał rozprawić się z bandą Czarnego
Franka” — pomyślałem.
To mi nasunęło myśl, że kapitan Nemo z książki Verne'a też lubił
podwodne wędrówki. Może więc ten jegomość jest właśnie Kapi-
tanem Nemo?
Na jeziorze pokazał się płynący bajdewindem biały jacht Wacka Kra-
wacika. Płynął dość szybko, zmierzając najwyraźniej w stronę Cza-
plego Ostrowa. Przez jakiś czas w milczeniu obserwowaliśmy jego
zgrabną sylwetkę.
— Ci państwo z jachtu — odezwał się nagle Kaznodzieja — szukali
bandy Czarnego Franka. Pytali mnie, czy nie zauważyłem ich, pły-
wając wśród tych wysp i zatok. Wtedy nie wiedziałem, że to banda
Czarnego Franka hałasowała w nocy na Czaplaku. Ale chyba ktoś ich
o tym poinformował, bo właśnie płyną w tamtą stronę.
— Na Czaplaku nie ma teraz bandy. Płynąłem blisko brzegu. Nie wi-
działem tam nikogo — zauważyłem.
— Może wczesnym rankiem odpłynęli gdzie indziej? — odpowiedział
dziwny jegomość.
Już miałem na końcu języka pytanie: „Czy pan nie jest Kapitanem
Nemo?”, ale usłyszałem warkot — od strony Lipowego Ostrowa i wy-
spy Łąkowej pokazał się szary ślizgacz Kapitana Nemo. Mknął na naj-
większych obrotach, błyskawicznie wyprzedził jacht Wacka Kra-
wacika i po kilku minutach zniknął nam z oczu za Czaplim Ostrowem.
A więc ten dziwny gość nie był Kapitanem Nemo.
— Kim pan jest, u licha? — wyrwało mi się. — I co pan tu robi?
Zdumiało go moje pytanie.
— Przepraszam pana — odparł grzecznie — ale to jezioro jest tak
rozległe, że chyba panu nie przeszkadzam?
— Oczywiście, że nie.
— Więc, dlaczego pan pyta, co ja tu robię i kim jestem? Ja z takim
pytaniem do pana się nie zwróciłem. A przecież mógłbym zapytać
choćby o ten dziwny pana pojazd, którym pan jeździ i pływa. Nie
zrobiłem jednak tego przez grzeczność. Co do mnie zaś, jestem tym,
kim chcę być, i robię to, co mi się podoba. Czy zadowala pana moja
odpowiedź?
— W zupełności... — odrzekłem ze skruchą.
Po takiej wymianie zdań wydawało mi się, że uczynię najlepiej, jeśli
wsiądę do wehikułu i odpłynę w swoją stronę. Zrobiłem to z żalem,
bo dziwny jegomość intrygował mnie, a i miejsce, gdzie siedzieliśmy,
było niezwykle piękne. Wyobraźcie sobie podłużny, zadrzewiony po
brzegach półwysep wchodzący w szeroko rozlaną toń jeziora. Wy-
dłuża go jeszcze piaszczysta ostroga, przez którą przelewają się
zielonkawe fale. Na półwyspie rośnie soczysta trawa i o kilkanaście
metrów od brzegu zaczyna się gęsty, młody las, sosny i brzozy.
Wymarzone miejsce na biwak ze wspaniałym widokiem: z jednego
brzegu — na Jeziorak aż do Siemian, a z drugiego — na Czapli
Ostrów.
Przez moment zastanawiałem się, czy nie przewieźć swych rzeczy w
to urocze miejsce, ale uprzedził mnie Kaznodzieja.
— Tu będę nocował — stwierdził. I dodał: — A ponieważ pan mieszka,
zdaje się, na drugim brzegu, głos piszczałki tutaj usłyszę.
— Nie sądzę, abym znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Do
tej pory zresztą zawsze jakoś sam umiałem wychodzić z opresji — od-
parłem oschle.
Tajemniczość dziwnego jegomościa zaczynała mnie irytować. Nie
chciałem być zanadto podejrzliwy i w każdym płetwonurku widzieć
poszukiwacza zatopionej ciężarówki. Lecz przecież naiwnością
byłoby sądzić, że tylko przypadek sprowadził tego płetwonurka na
miejsce, gdzie należało się spodziewać skarbu. Ten człowiek nie
tylko dla sportu wędrował po dnie jeziora. Może był pomocnikiem
Człowieka z Blizną?
Powiedziałem mu „do widzenia” i odpłynąłem. Tym razem skierowa-
łem się do Czaplaka, gdzie na płyciźnie okalającej wyspę stał biały
jacht Wacka Krawacika. Płynąłem wolno, z lornetką przy oczach,
dlatego widziałem dokładnie nie tylko jacht, ale i postacie na pokła-
dzie. Najpierw rozpoznałem białą panią, a potem Wacka Krawacika i
Brodacza. Obydwaj właśnie zeskakiwali z jachtu do wody i brnęli po
płyciźnie w stronę lądu. „Czego oni tam szukają?” — pomyślałem.
I wtedy zobaczyłem, że ktoś nadchodzi z głębi wyspy. Maszerował
przez pustynne wrzosowisko, widziałem go coraz wyraźniej. Był to...
Czarny Franek. Szedł prosto w stronę jachtu.
Zrozumiałem, że teraz nadarza się sposobność, aby odkryć tajny
obóz bandy. Czarny Franek będzie chyba wracał do obozu. Wystarczy
wtedy pójść jego śladem.
Czym prędzej podpłynąłem do trzcin obrastających południową
stronę wyspy, wjechałem w nie i zakotwiczyłem wehikuł. Przedarłem
się przez trzciny do brzegu i wlazłem w nadbrzeżne krzaki. Ostrożnie
wychyliłem się z nich. Ujrzałem Wacka Krawacika i Brodacza. Sie-
dzieli w płytkiej kotlince przy zachodnim brzegu, o pięćdziesiąt
metrów ode mnie. Czarny Franek szedł prosto na nich, suche wrzosy
głośno szeleściły pod podeszwami jego wysokich gumowych butów.
„A jednak to chyba spotkanie. I to umówione” — obudziła się we
mnie ciekawość.
Co może łączyć Czarnego Franka z wymoczkowatym Wackiem Kra-
wacikiem?
Przypomniałem sobie Winnetou. Old Shatterhand zazwyczaj najlep-
sze informacje zdobywał podsłuchując rozmowy różnych podejrza-
nych typów. Wprawdzie ani Brodacz, ani książę spinningu nie byli
podejrzanymi osobnikami, ale Czarnego Franka mogłem uznać za
opryszka. A jeśli porządni ludzie umawiają się na spotkanie z
opryszkiem, jest w tym coś intrygującego.
Podsłuchiwanie? No tak, to coś brzydkiego i niegodnego dżentel-
mena. A jednak jakoś żaden z czytelników Old Surehanda nie miał o
to pretensji do bohatera tej powieści. Może więc i mnie to zostanie
wybaczone?
Jak Indianin zacząłem skradać się wzdłuż brzegu. Kryłem się za mło-
dymi leszczynami, za wysokimi krzakami dzikich malin. Biegłem na
czworakach, to znów pełzałem jak wąż, byłe tylko znaleźć się jak
najbliżej kotlinki, gdzie siedzieli Wacek Krawacik i Brodacz.
Im bliżej byłem, tym trudniejsze stawało się ukradkowe podejście.
Kotlinka znajdowała się bowiem w pewnym oddaleniu od brzegu i ro-
snących na nim drzew i krzaków. Wrzosowisko dochodziło aż do
krawędzi kotlinki i od tej strony chyba tylko mysz mogła się pod-
kraść niezauważenie. Natomiast od strony jeziora rozciągała się
duża połać wysokich i gęstych dzikich malin. Tędy właśnie czołgałem
się pełen obaw, czy któremuś z siedzących nie zechce się nagle
skosztować słodkich, różowych owoców.
Uwielbiam maliny. Ich smak wydaje mi się niezrównany. Ale tego
dnia znienawidziłem ich kolące gałązki. Wczepiały się w moją
koszulę, drapały po twarzy i dłoniach, a jednocześnie — co było
najgorsze — głośno szeleściły, gdy uwalniałem się od ich drapież-
nego uchwytu. Na szczęście od jeziora wiał wiatr, szumiały drzewa
na brzegu, głusząc te szelesty.
Skradając się przez krzewy, straciłem z oczu kotlinkę i wrzosowisko.
Kierowałem się tylko odgłosami rozmowy Wacka Krawacika i Bro-
dacza. A potem, ponieważ głowę miałem blisko ziemi, doszło moich
uszu głośne tąpnięcie. To nadchodził Czarny Franek.
Byłem już dostatecznie blisko. Dalej podkradać się nie było sensu.
Nie zależało mi na tym, aby ich widzieć; wystarczyło, że słyszałem
każde słowo.
Położyłem się na plecach. Ukryty w gąszczu malin nad sobą miałem
tylko rozległy obszar nieba z białymi niewielkimi chmurami, które co
chwila przysłaniały słońce. Dostrzegłem także czaplę wolno poru-
szającą skrzydłami w locie na zachód, zapewne w poszukiwaniu żeru.
— Cześć! Czołem! — usłyszałem głos Czarnego Franka. — Panowie
mają do mnie jakiś interes? Taką wiadomość przekazał mi jeden z
moich kumpli...
Wacek Krawacik pospieszył z zaproszeniem:
— Proszę bardzo, niech pan siada. Może papieroska? Mam carmeny.
— Nie lubię — burknął Czarny Franek. — Wolę sporty.
Usłyszałem trzask zapalonej zapałki, potem doleciał mnie wonny
dym carmenów i podobny do palących się starych szmat smród
sporta.
Teraz odezwał się Brodacz:
— Szkoda czasu na bawienie się w ceregiele. Od razu powiem panu,
w czym rzecz. Tylko proszę nas źle nie zrozumieć. Poprosiliśmy pana
na spotkanie, ponieważ wiemy, że pan rządzi chłopakami, którzy
biwakują nad tym jeziorem. I jest pan ich niekoronowanym królem...
Brodacz zaczął od pochlebstw. Czarny Franek był jednak chyba spry-
ciarzem dużej miary. Przerwał mu lekceważąco, a nawet z ironią:
— Ja tam, panie szanowny, w tytuły arystokratyczne się nie bawię.
Starczy, że ten pan jest księciem spinningu i że z jego wysokością
sporta sobie palę.
Brodacz udał, że nie wyczuł szyderstwa. Ciągnął dalej, tym samym
łaskawym tonem:
— Przystąpmy do sprawy. Skradziono nam torbę. Nie chcemy wnikać,
kto to zrobił, nie zamierzamy meldować o tym milicji...
— O, przepraszam bardzo. Kradzieże mnie nie interesują — burknął
Czarny Franek.
I zapewne oburzony zerwał się ze swego miejsca, bo Brodacz szybko
powiedział:
— Niechże pan siada i posłucha do końca. Nikt pana nie oskarża o
kradzież. Chodzi o to, aby pan wiedział, że skradziono nam torbę, w
której była bardzo cenna dla nas rzecz. Nie zależy nam na jej po-
zostałej zawartości, a były tam przedmioty wartościowe, jak na przy-
kład wspaniały nóż fiński, kompas, sto metrów żyłki na szpuli, kom-
plet francuskich błystek, zapasowy bęben do spinningu typu Rex, a
także komplet kolorowych długopisów. Potrafimy przeboleć tę
stratę, chodzi nam tylko o jedną rzecz: o mapę Jezioraka z zaznaczo-
nymi na niej miejscami łowisk różnych ryb. Pan zdaje sobie sprawę,
że dla kogoś, kto nie pasjonuje się wędkarstwem, taka mapa to jest
nic, ot, bezwartościowy papier! Ale dla nas, a szczególnie dla mojego
przyjaciela, który w tym roku chce zdobyć złoty medal, utrata mapy
stała się szkodą niepowetowaną.
— Rozumiem. Ale co ja mam z tym wspólnego?
— Ukradł tę torbę któryś z chłopaków kręcących się nad jeziorem.
Pan nimi rządzi i panu łatwiej niż nam dowiedzieć się, kto to zrobił.
Nie chcemy, aby ten osobnik poniósł karę. Pragniemy odzyskać
mapę łowisk i gotowi jesteśmy ją od pana odkupić.
— Dam sto złotych wtrącił Wacek Krawacik.
Czarny Franek tylko parsknął śmiechem.
— Co pan, mości książę? Za sto złotych mogę panu buty wyczyścić, a
nie odszukać mapę łowisk. Jak pan zacznie rozmowę od tysiąca
złotych, to być może się zastanowię, czy nie warto zbadać, gdzie
aktualnie znajduje się ta mapa.
— Tysiąc?! Pan oszalał — warknął Krawacik.
— W takim razie, panowie, zostańcie w spokoju, a ja pójdę swoją
drogą — powiedział Czarny Franek i chyba znowu podniósł się ze
swego miejsca.
Brodacz zaczął łagodzić spór:
— Spokojnie, panowie. Tylko bez nerwów. Co do ceny możemy się do-
gadać. Lecz najpierw chcemy wiedzieć: potrafi pan dostarczyć nam
mapę?
Zapadło milczenie. Czarny Franek zastanawiał się chwilę, aż wreszcie
rzekł:
— Zobaczymy. Popytam tego i owego. Może ktoś coś wie o waszej
mapie. Odpowiedzi udzielę jutro o tej samej porze i w tym samym
miejscu. Tylko uprzedzam, jeśli z tą sprawą będzie miała coś wspól-
nego milicja, mapy na oczy nie zobaczycie. A teraz panowie pozwolą,
że ich pożegnam.
Usłyszałem odgłos stąpania, co znaczyło, że ruszył w powrotną
drogę przez wrzosowisko. Nadeszła okazja, aby idąc za nim ukrad-
kiem, trafić do tajnego obozowiska. Lecz nie mogłem ruszyć się z
miejsca, dopóki ci dwaj siedzieli w kotlince.
— A to drań! Tysiąc złotych! Bezczelność! — złościł się Wacek.
Brodacz mruknął:
— No to co? Trzeba było pilnować torby. Ty, bratku, nawet nie wiesz,
ile trudu i strachu kosztowało mnie zdobycie tej mapy.
— Mówiłeś mi, że ją kupiłeś od jakiegoś faceta.
— Kupiłem? — zdenerwował się Brodacz. — Ukradłem, a nie kupiłem,
choć miałem jak najlepsze chęci. Ten facet pokazał mi mapę i zapro-
ponował kupno. Ale był zamieszany w aferę z fałszywymi znaczkami
pocztowymi i go przymknęli. Wiedziałem, że on tę mapę trzyma na
szafie w swoim pokoju, poszedłem więc do jego domu, zagadałem
jego matkę i gdy ona poszła do kuchni, żeby mi zrobić herbaty, ja tę
mapę zwędziłem, rozumiesz? Bo po co mu ta mapa? W więzieniu mu
się na nic nie przyda, no nie? — zachichotał drwiąco.
— Odzyskamy mapę — stwierdził Krawacik. — Odzyskamy ją, i choć-
bym miał wybulić pięć tysięcy. Ta mapa zwróci nam wszystko z na-
wiązką.
Podnieśli się i poszli w stronę jachtu. Brodacz coś tam jeszcze klaro-
wał Wackowi, ale słów już nie rozróżniałem.
Gdy odeszli dostatecznie daleko, ostrożnie wychyliłem głowę z malin
i rozejrzałem się na wszystkie strony.
Wacek Krawacik i Brodacz właśnie wchodzili do wody, aby po płyciź-
nie dostać się do jachtu. Czarny Franek szedł na przełaj przez wrzo-
sowisko i zbliżał się do kępy karłowatych sosenek. Nie mogłem
maszerować jego śladem wprost, bo obejrzawszy się natychmiast by
mnie dostrzegł. Pobiegłem więc do zadrzewionego brzegu, i kryjąc
się za liniami olszyn, ogromnym półkolem zmierzałem do tego
miejsca, dokąd, jak mi się zdawało, szedł Czarny Franek.
Nawet nie przypuszczałem, że śpieszę na spotkanie nowej przygody.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
NA PUSTKOWIU CZAPLAKA • BANDA ŻĄDA OKUPU • KAPITAN NEMO
ATAKUJE • STRASZNA CHWILA BANDY CZARNEGO FRANKA • FORTEL
KAPITANA NEMO • NARZEKANIA WYROSTKÓW • ODKRYWAM TAJNY
OBÓZ • NIEWDZIĘCZNOŚĆ PANA ANATOLA • MARTA BIERZE MNIE NA
SPYTKI • DĄB KAPITANA NEMO • PISZĘ LIST DO NEMO
Czapli Ostrów, czyli Czaplak, jest ogromną wyspą tworzącą niemal
koło o średnicy co najmniej pół kilometra. Jak większość wysp na Je-
zioraku brzeg ma obrośnięty drzewami, a wnętrze z rzadka pokryte
karłowatymi sosenkami. W odróżnieniu jednak od pagórkowatych
wysp Bukowca lub Łąkowej powierzchnia Czaplaka jest równa i przy-
pomina ogromną patelnię.
To porównanie staje się jeszcze trafniejsze w okresie letnich upałów.
Wiosną Czapli Ostrów porasta młoda trawa, rolnicy przyprowadzają
krowy i konie na wypas, ale im bliżej lipca, tym bardziej ziemia wysy-
cha, a zielona roślinność utrzymuje się jeszcze tylko na brzegach, w
cieniu drzew i w pobliżu wody. Wnętrze Czaplaka staje się jałową
pustynią, rozpaloną od słońca.
Wędrowiec, który trafi tu w takim właśnie czasie, znajdzie się w kra-
inie ponurej, przygnębiającej. Oto ogromny szmat ziemi, gdzie na
próżno szukać na piasku świeżego śladu stopy ludzkiej. Przed oczami
roztacza się dywan mchów i porostów, suchych, łamiących się pod
stopami. Mchy są rude i siwe, miejscami rdzawe lub czerwonawe, tu i
ówdzie ścielą się wielkie niekształtne plamy żółtego piasku, obrze-
żonego szarością spalonych od słońca traw. Gdzieniegdzie na jałowej
glebie zażółci się rozchodnik lub wystrzeli kwitnący dziurawiec;
jakaś karłowata sosenka kurczowo trzyma się piasku. Niektóre
części wyspy pokrywają rozległe dywany wrzosu, wcześnie tu za-
kwitającego i kruchego jak szkło.
Samotny wędrowiec na Czaplaku słyszy tylko ten szelest łamiących
się pod nogami wrzosów i mchów, spotyka na swej drodze jakieś
ledwo widoczne ścieżynki, które wiosną wydeptały zwierzęta, a może
i ludzie. Nie słyszy się tu głosu ptaka; ptasi ród unika jałowego, pu-
stynnego wnętrza wyspy. Najczęściej zagląda tu chyba lis, polując na
szaraki, które nieopatrznie zapędziły się w tę stronę.
I oto przez tę wyspę maszerował samotnie Czarny Franek, a ja skra-
dałem się wzdłuż mrocznych, cienistych brzegów. Szedł na wschód,
przecinając wyspę na pół. Zmierzał do najniżej położonej części Cza-
plaka, gdzie brzeg wyspy zbliżał się do lądu, a wąską cieśninę pora-
stały wysokie trzciny, w których znajdowało się legowisko czapli.
Czarny Franek szedł wolno, bo słońce mocno prażyło. Ja, w cieniu
drzew, przyśpieszyłem kroku i wyprzedziłem go. Na wschodnim
brzegu znalazłem się na długo przed nim.
Do nisko położonej części wyspy przenikała wilgoć z jeziora i rosła tu
bujna trawa. Przez, morze trzcin wycięta została wąziutka przesieka,
otwierając płytki bród — jedyne połączenie wyspy z lądem. W dłu-
gich gumowych butach można było wydostać się z wyspy, idąc
między wysokimi ścianami zielonych trzcin. Tędy chyba wiosną prze-
ganiano bydło na Czaplak.
Odkryłem maleńki pagórek, porośnięty młodymi sosnami. Scho-
wałem się wśród drzew myśląc, że Czarny Franek kieruje się do
brodu i za chwilę pojawi się w moim sąsiedztwie. Wychylając głowę
spomiędzy sosenek widziałem skrawek pustyni Czaplaka, skąd powi-
nien był nadejść. Za sobą miałem dziką krainę trzcin rozkołysanych
lekkim wiatrem.
Po chwili przekonałem się, że Czaplak nie jest wcale tak bezludny,
jak mi się to wydawało. Usłyszałem głosy ludzkie dochodzące zza
pobliskiej kępy olszyn nad brzegiem jeziora.
Zaciekawiony podkradłem się w tamtą stronę i oto oczom moim
ukazała się obramowana trzcinami głęboka zatoka wrzynająca się w
wyspę, a na brzegu zatoki pan Anatol i pan Kazio. O kilka metrów od
nich leżało na trawie pięciu wyrostków z bandy Czarnego Franka. A
więc ich szef wprawdzie poszedł sam na spotkanie z Wackiem Kra-
wacikiem, lecz miał na wyspie „obstawę”.
Pan Anatol na przemian to gniewnym, to znów błagalnym tonem
przemawiał do wyrostków:
— Panowie, jeszcze raz was proszę, oddajcie nam łódkę. Po drugiej
stronie jeziora pozostały nasze żony i bardzo się niepokoją z powodu
długiej nieobecności. Chcecie, aby niepokój przyprawił je o chorobę?
Zarechotali głośno. A jeden z wyrostków rzekł:
— Pan, panie szanowny, w kółko to samo. My nic nie wiemy o waszej
łódce. Przyszliśmy tu i patrzymy: dwóch facetów łowi ryby. A pano-
wie do nas z pretensją: gdzie jest łódka? Skąd my to możemy wie-
dzieć?
Drugi wyrostek dodał:
— Panowie ją źle przycumowali i łódka uciekła. My czekamy na ko-
legę i wasza łódka nic nas nie obchodzi. Owszem, możemy jej po-
szukać, ale nie bezinteresownie. Trzeba będzie połazić po trzcinach,
zmoczyć się do pasa, a to grozi zaziębieniem. Zresztą, w tych trzci-
nach są pijawki i inne robactwo. Za pięćdziesiąt złotych możemy się
jednak poświęcić.
Pan Anatol spojrzał na trzciny i też chyba pomyślał o wstrętnych
pijawkach. Pan Kazio milczał jak zaklęty, pewnie gotów by dać nawet
sto złotych, byle tylko znaleźć się na biwaku, u boku swej małżonki.
Dla mnie sprawa była oczywista: obydwaj panowie łowili ryby z
brzegu wyspy, łódkę mieli gdzieś obok. Chłopcy ją schowali, a teraz
żądali okupu za „odnalezienie”.
„Dostaną pięćdziesiąt złotych i łódka się znajdzie” — pomyślałem z
wściekłością. Ale gdybym wkroczył do akcji, być może zepsułbym
zupełnie całą sprawę. Chłopcy odeszliby z wyspy, a łódkę bardzo
trudno byłoby znaleźć w gęstwinie trzcin.
Już chciałem wrócić między sosenki, gdy nagle pojawiła się nowa
postać.
Nie wiem, skąd się on nagle wziął na brzegu zatoki? Może podobnie
jak ja śledził Czarnego Franka? A może ukryty w krzakach obser-
wował wędkarzy i wyrostków.
Kapitan Nemo!
Niewysoki, w czarnym przeciwsztormowym płaszczu z kapturem
mimo upału narzuconym na głowę.
Pięciu wyrostków z otwartymi ze zdumienia gębami siedziało nieru-
chomo na brzegu i tępo wpatrywało się w drobną czarną sylwetkę.
Kapitan Nemo zrobił ruch swoim spinningiem i obróciwszy się w
stronę trzcin, wskazał panu Anatolowi jakieś miejsce.
— Tak, tak! Tam jest! Teraz widzę nasze łódkę! — wrzasnął radośnie
pan Anatol.
I zapominając o pijawkach, rzucił się w trzciny, a za nim pośpieszył
pan Kazio.
A Kapitan Nemo odwrócił się w stronę wyrostków. Jego wzrok jak
gdyby ich paraliżował i przygważdżał do ziemi. Nie drgnęli nawet
wtedy, gdy obydwaj wędkarze wyciągnęli łódkę z trzcin i pomrukując
słowa podziękowania pod adresem Kapitana Nemo odbili od brzegu.
Nagle nad zatokę wybiegł Czarny Franek. Jednym spojrzeniem objął
gromadkę swych kolegów i Kapitana Nemo.
— Łapać go, chłopaki! — wrzasnął. — Złapać i zedrzeć mu ten czarny
kaptur!
Chłopcy zerwali się z trawy. Coś błysnęło w ich rękach tak, mieli
fińskie noże! Czarny Franek wyprzedził ich i ogromnymi susami
sadził w stronę stojącego na brzegu Kapitana Nemo.
Tamten nie uciekał — choć pędzili na niego z dzikim wrzaskiem — i to
powstrzymało mnie od rzucenia mu się na pomoc, przeczuwałem bo-
wiem, że w ten sposób realizuje on jakiś swój nowy zamiar.
W jego ręku drgnął spinning, usłyszałem ostry świst żyłki. Duży oło-
wiany ciężarek poszybował w powietrzu i trafił Czarnego Franka
prosto w żołądek. Chłopak zgiął się od tego uderzenia, jakby dostał
cios pięścią. Może zresztą nie tyle go zabolało, co zaskoczyło nagłe i
celne uderzenie.
Zatrzymał się i złapał za brzuch. Wówczas Nemo odwrócił się i
skoczył w ubraniu do wody, biegnąc przez płyciznę w stronę łódki
pana Anatola. Dalej już było głębiej i musiał płynąć w ciężkim nie-
przemakalnym ubraniu, w kapturze na głowie. A pan Anatol, który
siedział przy wiosłach, zamiast wstrzymać łódź i zaczekać na płyną-
cego, jeszcze szybciej poruszył wiosłami. Przeraziły go widać noże w
rękach nadbiegających opryszków.
Czarny Franek zapomniał o bólu. W biegu zdejmował z siebie spodnie
i koszulę. To samo robiła jego banda.
Dopadli jeziora i skakali jeden za drugim. Już płynęli za wychylającą
się z wody głową w kapturze.
Lecz Nemo dobrze znał tę zatokę. Dotarł do nowej mielizny i ruszył
po niej zanurzony po pas. Zgraja dopiero płynęła ku mieliźnie, krzy-
kiem nakłaniając się wzajemnie do pośpiechu.
A on jakby przestał się spieszyć. Rozbryzgując wodę, zmierzał do
ściany trzcin. Gdy chłopcy dopłynęli do mielizny, on zanurzony po
pas wchodził w trzciny.
Pan Anatol i pan Kazio już byli daleko od brzegu. „Ach, co za łajdaki,
nie zabrali go ze sobą!” — pomyślałem z gniewem.
Jakże żałowałem, że mój wehikuł jest po drugiej stronie wyspy i nie
mogę pospieszyć Nemo z pomocą. Może w ten sposób poznałbym go
i zostałbym jego przyjacielem?
Gdy Czarny Franek i jego banda dotarli do trzcin, rozległ się nagle
ryk silnika i na jezioro wyskoczył jakby wyrzucony jakąś potworną
siłą ślizgacz. Wspaniały, trzydziestokonny silnik grał na najwyższych
obrotach.
„Uciekł! Uciekł!” — powtarzałem jak w upojeniu, taka mnie radość
ogarnęła.
Ślizgacz raptownie skręcił. Rozbryzgując wodę, aż zbielałą od piany,
ominął bandę i błyskawicznie dobił do brzegu. Nie wyłączając silnika,
a tylko włączając wolny bieg, Kapitan Nemo wyskoczył na ląd.
Bez pośpiechu pozbierał rozrzucone tam ubrania chłopców, po-
składał noże i wrzucił wszystko do ślizgacza. Uruchomił śrubę i
wolno odbił od lądu. Pogroził jeszcze wyrostkom swoim spinningiem,
a później wszedł do kabinki i zwiększył obroty. Po chwili już go nie
było w zatoczce. Słyszałem tylko zamierający w oddali warkot
silnika, a fale wywołane śrubą ślizgacza biły jeszcze przez jakiś czas
mocno o brzeg wyspy.
Czy opisać wam dokładnie, co się teraz działo nad zatoką? Chłopcy
wyszli na brzeg mokrzy, półnadzy, tylko w slipkach. Zamierającemu
warkotowi ślizgacza towarzyszyły narastające przekleństwa.
Wkrótce jednak wyczerpał się ich arsenał, usiedli na brzegu i zaczęli
biadolić:
— Zabrał moją ostatnią paczkę papierosów... Miałem taki piękny
nóż...
— W kieszeni miałem trzydzieści złotych i dokumenty. Zabrał taką
fajną koszulkę polo... Moje portki były jak nowe...
Tylko Czarny Franek nie biadolił. Siedział na trawie z podciągniętymi
pod brodę kolanami i milczał ponuro, patrząc w to miejsce, gdzie
zniknął ślizgacz.
Jego milczenie przyjęli jako wyraz klęski. I natychmiast posypały się
pretensje i oskarżenia:
— Ty jesteś wszystkiemu winien. Dlaczego kazałeś na niego napaść?
Odszedłby swoją drogą, a my mielibyśmy spokój.
— Roman ma rację, jesteś kiepskim dowódcą. Jeść już nie ma co,
mięso owcy się zaśmierdło, komary nas gryzą w obozie. Przed milicją
trzeba się kryć. A ty co?
— Zostaliśmy bez ubrań i teraz dziewczyny nas wyśmieją. Zobaczysz,
dziś wieczorem Roman zrobi naradę i zabierze ci dowództwo.
Przez jakiś czas Czarny Franek cierpliwie słuchał tych oskarżeń.
Jakby się nie mógł otrząsnąć z myśli o Kapitanie Nemo. Aż nagle ze-
rwał się na równe nogi.
— Milczeć, hołota! Przez kogo te wszystkie kłopoty? Czy nie zakaza-
łem wam kraść kajaków i zabijać tej owcy na wyspie? Posłuchaliście
nie mnie, tylko Romana. Mówiłem: nie robić szumu zaraz w pierw-
szych dniach po przybyciu nad jezioro. Czekać na wielki skok. Lecz
wy, głupcy, słuchacie Romana. Butlę i lampę też niepotrzebnie pod-
kradliście harcerzom. I teraz musicie kryć się w obozowisku, ani nosa
nie wyściubić.
Przerwał mu któryś z golasów:
— Wielki skok? Gdzie masz ten wielki skok?
— A właśnie, że już się szykuje. Będzie można zarobić grubą forsę,
jak ją zdobędziemy, całe jezioro przewrócimy do góry nogami, a po-
tem znikniemy. Pojedziemy nad morze, rozumiecie? Ale przedtem
muszę dostać w swoje ręce Kapitana Nemo. Dziś wieczór będzie
narada i musicie wybrać: Czarny Franek czy Roman. A teraz wracamy
do obozu, może dziewczyny dadzą nam jakieś łachy.
Po tej przemowie chłopcy poczuli się raźniej. Posłusznie wstali i
ruszyli za Czarnym Frankiem.
Przeszli bród i znaleźli się na obrośniętej wierzbami polnej drodze.
Zaraz jednak znowu skręcili z niej w stronę jeziora. Wtedy ja też
przeszedłem bród. Ostrożnie wychyliłem głowę zza trzcin i zoba-
czyłem, że idą ścieżką na przełaj przez pola. Ścieżka omijała zarośla i
zmierzała ku widocznej między drzewami zatoce Jezioraka.
Zauważyłem, że chłopcy coraz częściej rozglądają się na wszystkie
strony, jakby chcąc się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje, czy nie
zagraża im jakieś niebezpieczeństwo.
Wszystko wskazywało więc na to, że obozowisko znajduje się gdzieś
bardzo blisko.
Pole było duże, rosły na nim ziemniaki. Jak na dłoni leżał przede mną
cały teren aż do jeziora. Nikt, kto się znajdował na polu, nie mógł mi
zniknąć z oczu. Ale i mnie dostrzeżono by natychmiast, gdybym wy-
szedł zza ściany trzcin.
Uzbroiłem się więc w cierpliwość i czekałem. A oni szli coraz wolniej i
coraz częściej rozglądali się na wszystkie strony. Aż wreszcie stanęli
nad brzegiem jeziora. I po sekundzie już ich nie widziałem. Jakby się
w jezioro zapadli.
„Może to pułapka? — zastanawiałem się. — Położyli się w krzakach
nad wodą i obserwują pole”.
Czekałem jeszcze jakiś czas. w końcu postanowiłem zaryzykować.
Poszedłem jednak nie ścieżką przez kartoflisko, lecz wzdłuż trzcin.
Potem, skradając się ostrożnie od krzaka do krzaka, znalazłem się w
miejscu, gdzie zniknęli mi z oczu.
Nie było po nich nawet śladu. Czyżby odpłynęli łódką albo na trzcino-
wych tratwach?
Widziałem stąd drugi brzeg z ciemną ścianą lasu i oddaloną o sto
metrów od lądu malutką, podobną do zielonej kępy wysepkę. Ota-
czała ją zwarta ściana trzcin, robiła wrażenie bagnistej, dostępnej
tylko ptactwu wodnemu.
Lecz nagle w zieleni drzew na wysepce mignęło coś jasnego. Raz,
drugi, trzeci... Tak, to sześciu gołych chłopaków ostrożnie wycho-
dziło z wody i znikało w trzcinach.
A więc to właśnie ta malutka wysepka była ich tajnym obozowi-
skiem? Dostawali się do niej za pomocą wiązek trzciny. Wspaniałe
znaleźli miejsce. Nikomu, kto przepływał obok, nawet chyba na myśl
by nie przyszło, że w zielonej gęstwinie drzew i krzaków kryje się
banda młodych opryszków.
Szybkim krokiem wracałem na Czaplak, a potem przez jego pustynię
brnąłem do miejsca, gdzie zostawiłem swój wehikuł. Od rana nie
miałem nic w ustach. A przecież nie odczuwałem ani głodu, ani pra-
gnienia. Dręczyła mnie myśl o mapie łowisk. Cóż to była za dziwna
mapa, że Wacek Krawacik i Brodacz chcieli zapłacić za nią tyle
pieniędzy? Co miały znaczyć słowa Krawacika: „Ta mapa zwróci nam
wszystko z nawiązką”?
„Muszę obejrzeć mapę, zanim trafi ona do rąk Wacka Krawacika” —
pomyślałem.
A jednocześnie zaczynały mnie dręczyć wyrzuty sumienia. Czy po to
przybyłem nad Jeziorak, aby walczyć z Czarnym Frankiem, oglądać
mapy łowisk? Czy jest sens interesować się tymi sprawami, gdy
moim celem winno być odnalezienie Człowieka z Blizną i zatopionego
skarbu?
Przebyłem pustynię Czaplaka i dotarłem do drugiego brzegu wyspy.
Na płyciźnie nie zobaczyłem już jachtu Wacka Krawacika. Odpłynął,
gdy ja śledziłem Czarnego Franka.
Wlazłem do wehikułu i po chwili zbliżyłem się do miejsca, gdzie stał
mój namiot, a obok mieszkali rycerze spinningu z małżonkami.
Przed moim namiotem, na mojej kuchence gazowej, na mojej patelni
smażyła wielkiego szczupaka panna Marta z jasnym warkoczem. U
sąsiadów także smażono ryby — trzy małe krasnopióry i jedną
płotkę.
Pan Anatol łypał okiem na ogromnego szczupaka na mojej patelni; i
zdało się, że ma ochotę przemówić, ale milczał. Ten wielki szczupak
odbierał mu chęć do pouczeń, a zadawanie pytań nie leżało zapewne
w jego naturze.
Gdy przypłynąłem do brzegu swoim wehikułem, Marta, która wi-
działa na wodzie mój samochód, nie wyraziła zdumienia. Tylko
powiedziała:
— Dlaczego ja się od razu nie domyśliłam, że pański samochód jest
amfibią? Teraz wiem, w jaki sposób znalazł się pan na drugim
brzegu, choć promem pan nie przepłynął. Wiem też, że z pana taki
sam tajemniczy ptaszek jak i z Kapitana Nemo.
Po chwili dodała wskazując na patelnię:
— Tylko tego szczupaka złowiłam. Pan chyba się nie gniewa, że bez
pozwolenia wzięłam z namiotu pana maszynkę i olej? Ale z jednym
szczupakiem do domu wracać nie warto. Jestem głodna, a pan za-
pewne i również nic nie jadł.
W tym momencie poczułem straszliwy głód. Mówiła prawdę: było
południe, a ja od rana nie miałem nic w ustach. Szczupaczysko pach-
niało tak mocno, że aż mi się żołądek skręcał.
— Czy pani chce postępować w myśl przysłowia, które powiada, że
do serca mężczyzny trafia się przez żołądek? — zapytałem, siadając
możliwie najbliżej patelni ze szczupakiem.
Z udaną powagą skinęła głową.
— To prawda, że we mnie warto się zakochać. Co dzień na obiad
miałby pan wspaniałą rybkę.
— A ja sądziłem, że to pani zakochała się we mnie — powiedziałem ze
zdumieniem. — Wszystkie oznaki o tym świadczą: żyć pani beze mnie
nie może. Gdy wracam zdrożony do swego wigwamu, zastaję uroczą
osóbkę, która mi smaży wspaniałą rybę. Mój Boże, czy aby nie znala-
złem się w raju?
Pana Anatola i jego Myszkę zmogły jednak zapachy rozchodzące się z
mojej patelni. Obydwoje podeszli do nas. Myszka rzekła do swego
męża z odrobiną pretensji w głosie:
— O, właśnie takie ryby powinieneś łapać, Anatolu.
— I będę łowił — oświadczył dumnie pan Anatol. — Tylko chciałbym
wiedzieć, gdzie pani złapała tego szczupaka?
Dziewczyna wskazała palcem pobliską, porośniętą gdzieniegdzie
kępami grążeli zatoczkę, oddaloną od nas o sto metrów.
— O tam, w pobliżu starego dębu, proszę pana.
Pan Anatol wzruszył ramionami.
— Według wszelkich znanych mi teorii wędkarstwa tam nie ma prawa
żerować szczupak. Brakuje trzcin, proszę pani. On lubi chodzić
wzdłuż trzcin.
Panna Marta westchnęła ciężko:
— Nie wiem, proszę pana. Może to jakiś zabłąkany szczupak?
— Tak — zgodził się. — Mamy do czynienia ze zjawiskiem niety-
powym...
Rozgniewała mnie gadanina pana Anatola. Miałem do niego szcze-
gólną pretensję za jego brzydki postępek wobec Kapitana Nemo.
— A może pana teorie są błędne? Pół dnia wędkował pan koło Cza-
plaka, ale jak widzę, złowił pan tylko cztery małe rybki.
Machnął ręką.
— Przydarzyła się nam straszna przygoda i dlatego połów nie mógł
być udany. Jakieś łobuziaki skradły nam łódkę i schowały ją w trzci-
nach. A potem żądały za nią pięćdziesiąt złotych. I wszystko byłoby
dobrze, gdyby nie wtrącił się do tej sprawy jeszcze jeden człowiek,
jakiś wariat, proszę pana. Słyszałem, jak te łobuziaki wołały na niego
Kapitan Nemo. O mało nie doszło do bitwy, tamci już wyciągnęli
noże...
— A pan oczywiście uciekł — powiedziałem.
— Odpłynąłem — z naciskiem odrzekł pan Anatol. — Ja się do bójek
nie mieszam. Ten Nemo ma jakieś porachunki z łobuziakami, ale po
co nas wciąga w tę sprawę? Wskazał nam wprawdzie, gdzie jest
łódka, ale my i tak, bez niego, za pięćdziesiąt złotych mielibyśmy z
powrotem naszą łódź. Ja nigdy nie uciekam, proszę pana.
Wyglądało na to, że się trochę na mnie obraził.
Siedziałem zły, poirytowany jego gadaniną.
— Dlaczego pan nie je? — usłyszałem pytanie panny Marty. I dopiero
w tym momencie zorientowałem się, że mam na kolanach talerz z
trzema kawałkami usmażonego szczupaka.
— Czy ukroić panu chleba?
Ta jej troskliwość tylko dolała oliwy do ognia. Jeszcze bardziej się zi-
rytowałem.
— A może pani od razu włoży mi kawałek szczupaka do ust? — prze-
drzeźniałem jej uprzejmy ton. — Czy sądzi pani, że ja nie domyślam
się, jaka jest przyczyna tej troskliwości? Pani chce wiedzieć, gdzie
jest obozowisko bandy Czarnego Franka. Pani mi wczoraj specjalnie
powiedziała o tym pierścionku, wiedząc, że to mnie zachęci do po-
szukiwań obozu. Ale ja panią rozczaruję: nie wiem, gdzie jest obóz.
Nie wiem i już. A choćbym nawet wiedział, to i tak nie powiedziałbym
o tym pani, bo nie chcę, żeby przez głupi pierścionek pakowała się
pani w awanturę z nożownikami. A w ogóle uprzejmie zawiadamiam
panią, że banda Czarnego Franka nic mnie nie obchodzi, mam inne
sprawy do załatwienia.
Zdaje mi się, że w złości powiedziałem za wiele. Bo ona natychmiast
podchwyciła moje słowa.
— Inne sprawy? Jakie?
— Ach tak — oburzyłem się. — Chce pani zostać moim spowied-
nikiem?
— Nie rozumiem, dlaczego się pan aż tak złości? Nie znalazł pan
obozu, to nie, mówi się trudno. Przestało mi zależeć na pierścionku. I
na chłopaku, który mi go darował, również mi nie zależy, odkąd
pojawił się Kapitan Nemo. Ach, sto takich pierścionków oddałabym,
żeby poznać tego Kapitana! Pan go dziś widział?
— Widziałem — mruknąłem. — Był na Czaplaku i zdaje mi się, że śle-
dził Czarnego Franka, aby znaleźć tajne obozowisko bandy. Tylko, że
jak zwykle zwyciężyła w nim szlachetność. Zauważył kłopoty pana
Anatola i niepotrzebnie się wtrącił. Pani sama słyszała, co mówił pan
Anatol.
I opowiedziałem jej dokładnie o całym zdarzeniu.
— Wspaniały! On jest niezwykły — zachwycała się panna Marta. Sam
przeciw sześciu nożownikom? To prawdziwy bohater. Wydaje mi się,
że kocham Kapitana Nemo.
Odstawiłem talerz na trawę.
— To może ja zostawię tego szczupaka, skoro pani zmieniła obiekt
swych zainteresowań sercowych? Od dziś zapewne nie dla mnie,
tylko dla Kapitana Nemo będzie pani smażyć rybki?
Roześmiała się.
— To z pana taki zazdrośnik? A w ogóle chciałabym wiedzieć, co pan
robił na Czaplaku, gdy Kapitan Nemo samotnie walczył z nożowni-
kami?
— Siedziałem w krzakach — odparłem bezczelnie.
— Tak? Nie posądzałam pana o taką małostkowość.
Bo to nie była małostkowość, tylko wielkoduszność. Może pani być
pewna, że serce aż rwało mi się do walki u boku Kapitana Nemo. Ale
wówczas musiałbym wyjść z kryjówki i nie odnalazłbym obozu Czar-
nego Franka. Gdy przekonałem się, że Kapitan Nemo da sobie radę
beze mnie, pozostałem w kryjówce.
— Rozumiem — skinęła głową. — Innymi słowy, pan jednak wie, gdzie
jest obozowisko bandy.
— Owszem, znam miejsce, gdzie obozuje banda. Lecz nie powiem
pani, ponieważ nie chcę, aby z powodu tego pierścionka spowodo-
wała pani nową awanturę. Pojedzie tam pani ze swoimi braćmi.
Czarny Franek pierścionka oddać nie zechce, może dojdzie do bójki. I
po co? Dla pierścionka? Zresztą, pani już teraz kocha Kapitana
Nemo.
— A pewnie, że on mi się podoba sto tysięcy razy więcej niż ktokol-
wiek inny — odparła zaczepnie. — Stał się moim ideałem.
Coś mnie zakłuło.
— Przyznaję, że jest wspaniały — stwierdziłem po chwili namysłu. —
Imponuje mi jego odwaga i zręczność. Nie wszystko jednak w jego
postępowaniu mogę pochwalić.
— Ach tak? Cóż takiego budzi pana zastrzeżenia?
— Uważam, że niepotrzebnie uderzył ołowianą kulką Czarnego
Franka. A gdyby tak trafił w oko?
— Kapitan Nemo ma nieomylny rzut. A poza tym, cóż to? Staje się
pan obrońcą nożowników? A co by zrobił Czarny Franek, gdyby
schwytał Kapitana Nemo? Czy także by uważał, aby mu nie zrobić
krzywdy?
— Nie wiem, co by zrobił Czarny Franek. Ale jego sposobami walczyć
nie należy. I druga sprawa. Dlaczego im zabrał ubrania? Wystarczyło
wziąć noże. Czuję niechęć do tej bandy, ale przecież ci chłopcy sie-
dzą teraz skurczeni z zimna i gryzą ich komary!
Nie wiem, czy zdołałem ją przekonać. Siedziała przez jakiś czas
zamyślona, być może rozważając postępki Kapitana Nemo. A ja umy-
łem patelnię w jeziorze, potem zapaliłem fajkę i usiadłem przed na-
miotem.
— Moją historię z pierścionkiem — znowu podjęła rozmowę — uznał
pan za niegodną uwagi. Powiedział mi pan dzisiaj, że sprawa bandy
Czarnego Franka nic pana nie obchodzi, bo coś ważniejszego ma pan
na względzie. Więc dlaczego, proszę pana, śledził pan Czarnego
Franka i tak bardzo zależało panu na odkryciu jego obozu?
Zaimponował mi jej spryt. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że prze-
cież nic złego chyba się nie stanie, jeśli jej opowiem o spotkaniu
Wacka Krawacika z Czarnym Frankiem.
— Fiuuuu! — gwizdnęła przeciągle, bardzo zaintrygowana. — Tak im
zależy na tej mapie? Gotowi za nią zapłacić?!
A potem spojrzawszy na mnie uważnie, stwierdziła:
— Rozumiem, że nie chce pan mi powiedzieć, gdzie jest obozowisko
Czarnego Franka. Ale czy nie warto tej wiadomości przekazać Kapi-
tanowi Nemo? Przypuszcza pan przecież, że on również śledził Czar-
nego Franka, aby trafić do obozowiska. Potem jednak zdecydował się
wyciągnąć z opresji tych dwóch panów i stracił może jedyną okazję,
aby odnaleźć obóz.
— Ba — wzruszyłem ramionami. — Chętnie mu powiem, gdzie jest
obóz. Tylko jak się z nim skontaktować?
Zrobiła tajemniczą minę.
— Gdy szłam do pańskiego obozu... — zaczęła szeptać, aby jeszcze
bardziej podkreślić tajemniczość sprawy. — A trzeba panu wiedzieć,
że dziś nie wzięłam łódki, tylko przyszłam tu pieszo, brzegiem
jeziora, prawie cztery kilometry...
— No, niechże pani mówi — zniecierpliwiłem się.
— Chwileczkę, zaraz pan się wszystkiego dowie. Idąc tu brzegiem,
zajrzałam do wypróchniałego pnia potężnego dębu, który rośnie o
pół kilometra stąd nad brzegiem jeziora. Ma przy ziemi potężną
dziuplę; dorosły człowiek może się w niej schować. Ja też się kiedyś
w niej ukryłam przed deszczem. Otóż, w tej dziupli, leżał... mokry
strój Kapitana Nemo.
— Co takiego?! — zerwałem się z ziemi. — To wspaniała okazja. Bę-
dziemy mogli tam spotkać Nemo.
— Przecież nie pójdziemy tam i nie będziemy czekali, aż on wróci po
swoje ubranie. Nie wiadomo przecież, kiedy to będzie. Sądzę, że
najlepiej zrobimy, jeśli napiszemy do niego listy. Pan — z wiadomo-
ścią o obozie Czarnego Franka. A ja — liścik miłosny.
— Napisze, że chciałbym się z nim spotkać i porozmawiać.
— O czym? — zaciekawiła się.
— On chyba mógłby mi pomóc w pewnej sprawie.
Machnęła ręką.
— Ech, pan też próbuje być tajemniczy jak Kapitan Nemo...
Miałem w wehikule teczkę z papierem listowym i ołówkiem. Jeden
komplet — papier listowy i kopertę — dałem Marcie, a sam zacząłem
bazgrać na drugim.
Szanowny Panie Kapitanie Nemo
Obserwowałem Pana potyczki z bandą Czarnego Franka. Aczkolwiek
nie wszystkie Pana postępki aprobuję, rozumiem, jaki cel Panu przy-
świeca. Przybyłem tutaj z pewną misją, sprawa jest szlachetna. Będę
bardzo wdzięczny, jeśli zechce Pan spotkać się ze mną w porze i
miejscu dla Pana dogodnym. Mieszkam w namiocie o pięćset metrów
od wypróchniałego dębu, gdzie znajdzie Pan ten list, posiadam
samochód-amfibię i po tym potrafi mnie Pan rozpoznać.
P.S. Obóz Czarnego Franka znajduje się na malutkiej wyspie obok
Czaplaka.
List zakleiłem i jeszcze przez chwilę czekałem, aż panna Marta
napisze swoje miłosne wyznania. Wreszcie i ona zakleiła kopertę.
— Idziemy! — oświadczyła, podnosząc się z trawy. — Ja zresztą już
muszę wracać do domu, a ten dąb jest po drodze. Odprowadzi mnie
pan, prawda?
Zabrała swoją składaną wędkę i ruszyliśmy brzegiem. Obydwoje byli-
śmy milczący, zapewne każde z nas rozmyślało, jak Kapitan Nemo
zareaguje na nasze listy.
Zastanawiałem się też, dlaczego właśnie w tym spróchniałym dębie
pozostawił mokre ubranie, a nie zabrał go do swego mieszkania, bo
przecież chyba gdzieś mieszkał?
Dziupla była dość głęboka. Kapitan Nemo włożył kije między jej
brzegi i jak na ramiączku w szafie suszył w dębie swoje mokre
ubranie rybackie.
Włożyliśmy listy do kieszeni kurtki, a potem pożegnałem Martę i
zawróciłem do swego obozu. Chciałem przespać się trochę, odpocząć
przed wyprawą, którą zaplanowałem na dzisiejszą noc.
Na jeziorze, w czerwonym świetle gasnącego słońca, głośno krzy-
czały mewy, jakby kłócąc się ze sobą o kolację. Nad brzegiem nisko
latały jaskółki, zbierało się bowiem na deszcz.
Idąc do swego namiotu wciąż spoglądałem na drugą stronę jeziora.
Dlaczego nie ma Człowieka z Blizną? Czyżby zawieść miały wszystkie
moje rachuby i przewidywania? Czyżby wyprawa na Jeziorak po za-
topiony skarb gotowała mi klęskę?
Raptem od strony starego dębu usłyszałem warkot motoru ślizgacza.
„Nemo był w pobliżu dębu z dziuplą. I może nawet nas obserwował.
A teraz odpłynął” — pomyślałem.

ROZDZIAŁ ÓSMY
WYPRAWA W MROKACH NOCY • W TAJNYM OBOZIE BANDY • JENIEC •
ROZMOWA OPRYSZKOW • PRÓBA UWOLNIENIA JEŃCA •
NIEWIDZIALNY WRÓG • CZY JESTEM KAPITANEM NEMO • W NIEWOLI
NA WYSPIE • RUDA BRONKA • CIĘŻKI LOS JEŃCÓW
Zbudził mnie łomot kropel na brezentowej płachcie namiotu. Wyj-
rzałem na dwór i przekonałem się, że nad jeziorem już zapadł zmrok.
U moich sąsiadów paliły się w namiotach lampy gazowe i słychać
było pogwar rozmów.
Deszcz silniej załomotał na płótnie namiotu, a potem raptownie prze-
stał padać. Zapewne chmura odeszła gdzieś dalej, zrosiwszy okolicę
tylko odrobiną wody. Powietrze nie ochłodziło się, przeciwnie,
zrobiło się jeszcze bardziej parno i duszno. Tej nocy zapowiadała się
porządna ulewa.
Umyłem twarz w jeziorze, a ponieważ poczułem głód, ukroiłem sobie
kawałek czerstwego, kupionego przed czterema dniami chleba,
posmarowałem go masłem i dżemem truskawkowym. Noc zapadła
szybko, więc szkoda mi było czasu na gotowanie wody na herbatę.
Nadmuchałem dętkę zapasowego koła, z kufra wehikułu wyjąłem
nieprzemakalną torbę, w której zamierzałem potem schować
ubranie. Zasznurowałem namiot, aby moi sąsiedzi myśleli, że nadal
śpię. Zarzuciłem dętkę na ramię i ruszyłem cicho brzegiem jeziora,
kierując się w stronę, skąd najbliżej było do wysepki zamieszkanej
przez bandę Czarnego Franka. Albowiem właśnie ta wyspa była
celem mojej wyprawy.
Noc gęstniała z każdą chwilą; jezioro wyglądało jakby w nie ktoś
nalał atramentu. Nie było wiatru. Po wodzie rozchodziło się kwa-
kanie kaczorów buszujących w przybrzeżnych trzcinach.
Przyspieszyłem kroku. Zdawałem sobie sprawę, że tej nocy będzie
bardzo ciemno, bo po niebie sunęły deszczowe chmury. W nieprze-
niknionym mroku trudno byłoby odnaleźć malutką wysepkę na
ogromnej połaci jeziora.
Wreszcie — gdy po lewej ręce został w tyle Czaplak — ujrzałem małą,
czarną plamę. To była wyspa z obozowiskiem bandy.
Nieraz w miłym towarzystwie zażywałem nocnych kąpieli w rzece lub
jeziorze. Ale teraz czekała mnie samotna wyprawa w czarnej jak
atrament toni. Dlatego — chociaż świetnie pływam zabrałem ze sobą
nadmuchaną dętkę samochodową. Miałem na niej transportować
ubranie schowane do nieprzemakalnej torby; chciałem również
zapewnić sobie możliwość krótkiego odpoczynku.
Rozebrałem się i rzuciwszy na wodę dętkę po cichu zanurzyłem się w
czarną toń.
Woda była nad podziw ciepła. O wiele cieplejsza od otaczającego
mnie powietrza. Płynąłem powoli, aby nie robić plusku; musiałem
zresztą popychać przed sobą dętkę z ubraniem.
Ubranie trzeba było zabrać — po powrocie, w nocnych ciemnościach
mogłem go nie odnaleźć. A poza tym trudno było przewidzieć, jak
długo pozostanę na wysepce. Może przez jakiś czas będę siedział
ukryty w zaroślach, obserwując bandę Czarnego Franka? Po wyjściu
z wody mogło mi być zimno, no i komary... Niestety, nie brakuje ich
na mazurskich jeziorach.
Woda w jeziorze nie miała jednolitej temperatury, niekiedy obej-
mował mnie niemal lodowaty chłód; zapewne trafiłem na jakieś pod-
wodne prądy albo źródła.
Taka samotna nocna wyprawa stwarza specjalny nastrój. Nie wierzę
oczywiście w istnienie węży i potworów zamieszkujących wielkie
jeziora, a przecież wciąż miałem uczucie, że ocieram się o jakieś
zimne i śliskie cielska, że coś chwyta mnie za nogi i obezwładnia
ręce.
Choć nie wiał najlżejszy wiaterek, jezioro pełne było jakiegoś dziw-
nego życia. Coś w nim pluskało, to z tej, to z tamtej strony. Wy-
dawało mi się nawet, że zupełnie niedaleko ktoś czy coś płynie par-
skając. Nadsłuchiwałem długo, ale parskanie nie powtórzyło się
więcej, natomiast wyraźnie słyszałem cichy, jednostajny plusk, jakby
ktoś bardzo ostrożnie płynął.
„Może to ktoś z bandy Czarnego Franka?” — pomyślałem...
I zdwoiłem ostrożność. Przede mną wyrastał z jeziora zwarty, nie-
przenikniony masyw drzew na wysepce.
Pod nogami wyczułem żwirowate dno. Wysepkę otaczała płycizna.
Dotarłem do szuwarów i zagłębiłem się w nie, uważając, aby nie spo-
wodować hałasu, chociaż przypuszczałem, że banda Czarnego Franka
raczej nie rozstawia na wysepce wart. Niegościnne wrażenie, jakie
sprawiała ona na przepływających, dawało chyba bandzie poczucie
spokoju i bezpieczeństwa.
Tymczasem noc stała się jeszcze ciemniejsza i znowu zaczęło poka-
pywać. Po omacku trafiłem na twardy grunt i wśliznąłem się w kępę
młodych olszyn. Wtedy zobaczyłem światełko. Paliła się turystyczna
lampa na gaz propan-butan, zapewne ukradziona z obozu harcer-
skiego.
Na niewielkiej, kolistej polance chłopcy z bandy Czarnego Franka
wycięli krzaki i nisko rosnące gałęzie drzew. Wyższe gałęzie pozo-
stawili, tak że tworzyły one naturalny baldachim. Nienaruszone
zostawili również krzaki dookoła polanki, a ponieważ były bardzo
gęste, nawet ktoś przepływający o krok od wyspy nie dostrzegłby
blasku.
Na polance stał duży szałas zbudowany z gałęzi. Konstrukcję z żerdzi
pokrywały snopki trzcin, coś w rodzaju strzechy stanowiącej świetną
ochronę przed deszczem. Banda nie paliła ogniska, nie mógł więc jej
zdradzić dym. Nie dziwiłem się już, że w ubiegłym roku nikt nie
odkrył tajnego obozowiska.
Wokół palącej się lampy gazowej siedziała kręgiem cała banda —
trzynaście osób. Nie, czyżbym się pomylił? Naliczyłem ich aż czter-
naście...
No, tak! Czternasta osoba była przywiązana do pnia drzewa na
skraju polanki. To z nią prowadził rozmowę Czarny Franek.
— Nie myśl sobie, maminsynku, harcerzyku zatracony — mówił — że
cię tak od razu puścimy do twojego obozu. Najpierw z tobą po-
igramy. Będziesz tu siedział z przywiązanymi do drzewa rączkami, a
komary urządzą cię tak, że spuchniesz jak bania. Ale sam sobie
jesteś winien. Po co przypłynąłeś na przeszpiegi? Krogulec cię tu
przysłał? Ja mam z nim porachunki jeszcze z ubiegłego lata, a ty je-
steś z jego zastępu, prawda?
— Nic wam nie powiem — burknął przywiązany chłopak.
I wtedy go poznałem. To był Baśka z zastępu Krogulca.
— Nie musisz mi nic mówić — roześmiał się Czarny Franek. — Kro-
gulec rozesłał was na wszystkie strony, żeby odnaleźć nasz obóz. Bo
on chce urządzić na nas najazd. I ty, spryciarzu, nasz obóz znalazłeś.
Tylko że to ci się na nic nie przyda. Dwa lub trzy dni posiedzisz u nas
jako jeniec, a potem powrócisz do Krogulca i pokłonisz mu się od
nas. Za trzy dni nas już tutaj nie będzie. Załatwimy pewną sprawę,
zrobimy wielką drakę i cześć, harcerze. Szukajcie wiatru w polu.
Harcerz nie prosił, żeby go puścili, nie błagał o litość i tym mi zaim-
ponował.
Odezwał się ktoś inny z bandy. Z zaczepnego tonu domyśliłem się, że
to chyba konkurent Franka do przewodzenia, Roman.
— A jeśli przez trzy dni nie załatwimy tej sprawy, to co wtedy? Jedze-
nia nie mamy, a jeszcze tego chłopaka trzeba będzie żywić. Gaz się
nam wkrótce skończy, po obozach i biwakach strach się pokazać,
głodno i chłodno, a ty sam w babskich portkach chodzisz, tak cię ten
Nemo wykołował.
Rzeczywiście, dopiero teraz zauważyłem, że Czarny Franek nosił
damskie spodnie. Zapewne któraś z dziewczyn miała oprócz sukienki
jeszcze parę spodni, które mu pożyczyła. Inni z tych, co to ich
odzieży pozbawił Kapitan Nemo, też byli poubierani cudacznie w
portki z koca, w pożyczone damskie bluzki i koszule.
— Znowu szurasz? — rozzłościł się Czarny Franek i zaciśniętą pięść
podsunął pod nos Romana. — A kto winien, że strach się wszędzie
pokazać? Czy to nie twoje dzieło? Co do tych trzech dni, wszystko za-
leży od was. Powiedziałem wam już, że Wacek Krawacik gotów jest
zapłacić kupę forsy za odzyskanie mapy łowisk. Choćby i pięć tysięcy
możemy od niego wyciągnąć. Trzeba więc tę mapę odnaleźć. Dosta-
niemy kupę forsy i w świat. Nad morze, panowie i panie. Autostopem
do Sopotu, na molo.
— A on da te pięć tysięcy? — powątpiewał Roman.
— Ty go nie znasz... To nadziany facet, mama jego handluje najmod-
niejszymi krawatami. Sam widziałeś, jak się puszy swoim jachtem.
Księciem spinningu go nazywają, bo srebrny medal dostał za ryby.
Ale dla takiego faceta to mało. On chce być królem. A jak zostanie
królem, skoro nie wie, gdzie najlepsze ryby biorą?
— Nie wierzę w te pięć tysięcy. I nie wierzę, że odnajdziemy tę torbę
z mapą — upierał się Roman.
Czarny Franek doskoczył do niego z pięściami. Byliby się pobili, ale
reszta chłopaków ich rozdzieliła.
— Dopóki ja tu rządzę, musisz się podporządkować i robić, co ci
każę! — zawołał Czarny Franek.
A Roman odkrzyknął, rwąc się do bitki:
— Miną te trzy dni i przekonają się wszyscy, jakie są twoje rządy. Jeść
nie ma co, pić nie ma co, papierosów brakuje. Co będziemy palić?
Olszynowe liście?!
Ta ich kłótnia była mi na rękę, bo pochłaniała uwagę całej bandy. Za-
cząłem podkradać się ku młodemu jeńcowi. Ale zadanie miałem
przed sobą niełatwe. Niosłem ubranie i dętkę pokaźnych rozmiarów,
co utrudniało mi ruchy, a także powodowało dodatkowy szum, bo o
dętkę ocierały się liście. Lecz nie chciałem jej zostawić, bojąc się, że
jej nie odnajdę, gdy nadejdzie chwila ucieczki z Baśką.
Czarny Franek i Roman wciąż się kłócili. Ale tym razem jeszcze
Czarny Franek zwyciężył. Byłem już niemal za plecami Baśki, gdy
banda zgodnym „hura” rozstrzygnęła spór na jego korzyść. Przy nim
zostało wodzostwo gangu.
— Psssst — szepnąłem do Baśki. — Jestem twoim przyjacielem... Nie
daj po sobie poznać, że wiesz o mojej obecności...
Baśka ani drgnął. Jakby nie słyszał mojego szeptu. „Będzie z niego
kiedyś znakomity zwiadowca” — pomyślałem.
W kieszeni spodni namacałem scyzoryk, rozwarłem jego ostrze.
Nagle odezwała się ruda dziewczyna, która jeszcze w gospodzie
ludowej wzbudziła moje zainteresowanie.
— A ja nie krzyczę „hura” jak inni. I ciebie, Czarny, i Romana uważam
za tchórzy. Obydwaj tylko myślicie o tym, jak umknąć przed Nemo.
Zostawił was bez portek, zdarł wasz sztandar, kpi sobie z was w
żywe oczy. Myślałam, że jesteście inni. Uciekłam z domu, bo mówi-
liście, że tutaj znajdę przygodę, życie piękne i surowe. A wy jesteście
najzwyklejszą bandą złodziejaszków. To piękne życie ma polegać na
uciekaniu przed milicją? Przekonałam się, że jesteście tchórzami i
nawet bić się nie umiecie. Nigdy nie biliście się z silniejszym od sie-
bie, tylko ze słabszym. Zawsze w kilku napadacie na jednego. My-
ślałam, że będziemy łowić ryby, smażyć je na ogniu, piec ziemniaki,
żyć prymitywnie — inaczej niż w mieście. A wy? Siedzicie przy kra-
dzionej lampie, jecie kradzione mięso. I to ma być niezwykła przy-
goda? Nemo sam jeden potrafi się rozprawić z całą waszą bandą.
Chlastała ich tymi słowami jak batem. Nie kryła swej pogardy.
Roman tylko splunął głośno.
— To idź do tego Nemo, jak jesteś taka mądra — powiedział. My tu
jaśnie panienek nie potrzebujemy. Wracaj do mamusi.
Ale Czarnemu Frankowi zrobiło się trochę wstyd. Boleśnie chyba
odczuł słowa dziewczyny.
— Ty, Bronka — rzekł — wiesz, że ja tego wszystkiego nie chciałem.
Ani tych kradzieży, ani innych awantur. Co najwyżej miały być draki z
turystami. Ale wyszło inaczej, z winy Romana. Wszyscy byli głodni,
więc ich Roman namówił na zabicie owcy i od tego się zaczęło. Ale
jak tylko odnajdziemy tę mapę i Wacek Krawacik da forsę, wyje-
dziemy nad morze i będzie inaczej. Pieniędzy nam starczy na chleb i
mięso. Tam będzie prawdziwa przygoda. Pójdziemy do rybaków, za-
czniemy im pomagać łowić ryby, może nawet wypłyniemy z nimi na
morze.
— Nie chcę. Już teraz nie chcę! — krzyknęła histerycznie Bronka. —
Przekonałam się, że nie przygoda nas czeka, tylko dom poprawczy.
Możecie stąd odejść jutro lub za tydzień, a ja zostanę, bo chcę
poznać Kapitana Nemo.
„O Boże — pomyślałem — jeszcze jedna zadurzyła się w Kapitanie
Nemo”.
— A ja kicham na Kapitana Nemo — wrzasnął rozzłoszczony Czarny
Franek. — Umyka przed nami jak zając. Niechby tu się zjawił... I w
tym momencie z krzaków po drugiej stronie polanki coś wyleciało i
upadło pod nogi Czarnego Franka. Jakieś duże zawiniątko.
— Kto to? Co to? — posypały się głosy.
— To nasze ubrania! — zawołał któryś z chłopaków.
Ktoś inny wrzeszczał:
— Nemo jest na wyspie! Rzucił nam ubrania. On jest gdzieś tutaj.
Chwytajcie go! Szukajcie!
Jakby ktoś petardę rzucił w sam środek polanki. I jak odłamki pe-
tardy chłopaki i dziewczęta prysnęli na wszystkie strony malutkiej
wyspy.
Moja ciekawość została ukarana. Zamiast w chwili gdy powstało
zamieszanie, przeciąć sznury opasujące Baśkę i skoczyć z nim do
jeziora, słuchałem ich kłótni. A teraz, kiedy dopadłem do Baśki, było
już za późno.
Na kark wskoczyło mi aż czterech dryblasów. Kilka dziewcząt trzy-
mało Baśkę.
— Jest! Jest! Mamy go!
Związali mnie jak barana i zawlekli przed lampę gazową. Na powrót
też skrępowali Baśkę i pozostawili go na skraju polanki.
— Więc to jest Kapitan Nemo! — triumfował Czarny Franek.
— Masz, Bronka, swojego bohatera. Leży u moich stóp. I będzie
jeszcze cienko śpiewał.
— Że też od razu nie domyśliliśmy się, kim jest Nemo. Przecież on
był z nami w gospodzie, gdy otrzymaliśmy list z pogróżkami —
powiedział Roman.
Któraś z dziewcząt zajęła się zawiniątkiem rzuconym na polanę.
Podała Czarnemu Frankowi jego spodnie i koszulę. A także kartkę.
— Tu jest jeszcze list od Nemo — powiedziała. — Był w waszych rze-
czach.
— List? Po co mamy go czytać? On sam teraz nam powie, co napisał.
Znowu pewnie jakieś pogróżki, co panie Kapitanie? — i Roman
potrącił mnie czubkiem buta.
Zamierzałem przez jakiś czas udawać Kapitana Nemo, aby on znalazł
się w bezpiecznej odległości od wyspy, ale bezczelna mina Romana
tak mnie zirytowała, że burknąłem:
— Głupi jesteś, chłopcze, Nemo wam umknął. Ja nim nie jestem.
— Słyszysz, Bronka, jaki to odważniak? — zachichotał Franek. Ze
strachu gotów się wyrzec ojca, matki, a nawet samego siebie.
— Przeszukajcie jeszcze raz wyspę. Znajdziecie moją dętkę i ubranie
— powiedziałem. — Kapitan Nemo nosi nieprzemakalny kaptur i
kurtkę. I ciemne okulary.
Chłopcy znowu rozbiegli się po wyspie. Któryś z nich miał elek-
tryczną latarkę. Oczywiście znaleźli dętkę i ubranie.
— On nie jest Nemo — oświadczyła Bronka. — Nemo nie wypierałby
się swojej osoby. Byłby dumny z tego, że jest Nemo.
Czarny Franek nie chciał zrezygnować z triumfu.
— Kłamie. To tylko wybieg z jego strony, żeby się uratować przed
naszą zemstą. Roman ma rację: ten facet był w gospodzie wtedy,
gdy dostaliśmy pierwszą kartkę.
Spojrzał na list, który mu podała dziewczyna.
— To nie pan go pisał? — zapytał drwiąco.
— Nie.
— Zaraz sprawdzimy. Ale najpierw przeczytam ten liścik.
Po raz drugi was ostrzegam: umykajcie z Jezioraka. Ja tu jestem
panem i nie chcę waszego towarzystwa. Dość kradzieży i awantur.
Oddaję wasze łachy, bo się nimi brzydzę.
Kapitan Nemo
Było zbyt ciemno, abym mógł widzieć wyrazy twarzy Czarnego
Franka. Ale jestem pewien, że aż poczerwieniał ze złości.
— No, zobaczymy, kto tu jest panem i kto się stąd wyniesie. Chło-
paki! — wykrzyknął. — Dajcie mi notes i ołówek. Ten pan napisze
moją odpowiedź. Rozwiążcie mu prawą rękę.
Po chwili miałem na kolanach notes, a w palcach trzymałem ołówek.
Sześciu chłopaków otaczało mnie ciasno, bym nie zdołał umknąć.
Czarny Franek dyktował mi:
— Panem Jezioraka jest Czarny Franek. Od dziś Kapitan Nemo prze-
staje istnieć.
Bronka zajrzała do kartki trzymanej przez Czarnego Franka, a potem
pochyliła się ku mnie i zerknęła na moje bazgroły.
— Trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć: to nie ten pan pisał list od
Kapitana Nemo — rzekła. — Od razu domyśliłam się, że on nie jest
Nemo.
Po kolei wszyscy członkowie bandy zaczęli porównywać mój list z li-
stem od Nemo. Jedni twierdzili, że oba charaktery pisma są do siebie
podobne. Inni zaś byli zdania, że kartki pisały dwie różne osoby.
— Nie muszę nikogo udawać — powiedziałem z dumą. Mam własną
sławę i przeżyłem też sporo niezwykłych przygód. Nazywają mnie
Pan Samochodzik.
O, jakże złudną sprawą jest sława. Czarny Franek tylko się roześmiał:
— Pan Samochodzik? Skonać można ze śmiechu na takie przezwisko.
Nigdy o kimś takim nie słyszałem.
Tylko Baśka pisnął radośnie.
— O rany, Pan Samochodzik! Wilhelm Tell tyle nam o panu opo-
wiadał. O wszystkich waszych przygodach nam mówił.
— Tell? — krzyknąłem w jego stronę. — A gdzie jest teraz Tell?
— On dowodzi naszą drużyną, Panie Samochodzik! — odkrzyknął
Baśka.
Czarny Franek podniósł głos:
— Nie rozmawiać ze sobą. Jeńcy nie mają prawa prowadzić rozmów.
Ale czułem, że zabiłem mu poprzedniego ćwieka. Nie był już tak
pewien, czy rzeczywiście schwytał Kapitana Nemo.
— Pan Samochodzik? — pytająco rzekł do mnie. — Nigdy o panu nie
słyszałem. Czym się pan zajmuje i co robi pan na naszej wyspie?
Wzruszyłem ramionami.
— Mnie to wcale nie boli, że nikt o mnie nie słyszał, A zakradłem się
na wyspę, żeby uwolnić tego chłopca. Nie znoszę, kiedy kilku wyrost-
ków pastwi się nad młodym chłopcem. Nie chciałbym, abyście wzięli
to za objaw tchórzostwa, ale nie zamierzałem z wami walczyć. Uwa-
żam, że powinno się pomóc wam zrozumieć to, co już pojęła Bronka.
W taki sposób prawdziwej przygody nie przeżyjecie.
— O Boże święty! — jęknął Czarny Franek. — Pan nie jest Samocho-
dzik, tylko Samoględzik. Chłopaki, zaciągnijcie go pod drzewo do
tego harcerzyka. Niech sobie pogadają o harcerskich przygodach.
Zaciągnęli mnie do Baśki pod drzewo. Zaczęli się naradzać, co tu
począć w nowej sytuacji. Bo przecież już nie tylko Baśka, ale i ja, i ta-
jemniczy Kapitan Nemo poznaliśmy ich tajne obozowisko. Jak zwykle
doszło znowu do kłótni między Czarnym Frankiem a Romanem — tym
razem o wybór miejsca na nowy obóz.
Nie przysłuchiwałem się ich swarom, wolałem porozmawiać z Baśką.
— Nie miałem pojęcia, że Tell jest drużynowym — odezwałem się
szeptem. — A tym bardziej, że przybył nad Jeziorak.
— W tym roku zrobił maturę — wyjaśnił Baśka. — I został dowódcą
naszej drużyny. Inni jego przyjaciele, Wiewiórka i Sokole Oko, szkolą
się na specjalnym obozie dla przyszłych instruktorów harcerskich. A
on z naszym hufcem przyjechał nad Jeziorak. Mamy obóz koło Sie-
mian.
— Krogulec jest w jego drużynie?
— Tak.
— I to on cię tu przysłał na przeszpiegi?
— Na zwiad, proszę pana — obraził się Baśka.
— Nie podoba mi się postępowanie Krogulca. Po co wam informacje o
obozie Czarnego Franka?
— Chłopcom i dziewczętom z naszego obozu dużo rzeczy zginęło... Ta
lampa gazowa jest również nasza. Czas wreszcie ukrócić panowanie
Czarnego Franka.
— Zgadzam się, że skradzione rzeczy należy odzyskać. Tylko nie w
ten sposób. Harcerze kontra banda łobuzów? Sam przecież słyszałeś,
co mówiła ta dziewczyna. Oni nie są jednacy, wszystkich do jednego
worka wrzucać nie należy. Trzeba ich podzielić, odrzucić plewy od
ziarna. Chciałabym o tym porozmawiać z Tellem.
— Niech pan przyjdzie jutro na ognisko harcerskie. Ale czy jest na-
dzieja, że oni do jutra nas wypuszczą?
— A co mają z nami zrobić? Do swego nowego obozu nas nie zabiorą.
Co najwyżej wymyślą jakąś idiotyczną karę: ot, na przykład, zostawią
nas na wyspie bez ubrań.
Od gromadki siedzących wokół lampy odłączyła się Bronka i pode-
szła do nas.
— Szkoda, że pan nie jest Kapitan Nemo — westchnęła i usiadła obok
nas.
Baśka zaczął szeptać:
— Niech nas pani uwolni z więzów. Pani też nie podoba się ich postę-
powanie. Uciekniemy wszyscy razem, w trójkę.
Bronka wzruszyła ramionami.
— Co ty gadasz? Nie mogę ich zdradzać, choć uważam, że zostałam
oszukana. Czarny Franek tak barwnie opowiadał mi o swoich zeszło-
rocznych przygodach nad Jeziorakiem, że zamiast jechać z rodzicami
na wakacje, dałam się wciągnąć do gangu.
— A może on też szuka prawdziwej przygody? Tylko że nie potrafi jej
znaleźć? — zapytałem.
Uśmiechnęła się.
— A pan przeżywa te prawdziwe przygody?
— Tak. Jestem właśnie na szlaku prawdziwej przygody. Proponuję
pani: niech pani ich porzuci. Nie, nie musi pani nas uwalniać. Proszę
jutro odłączyć się od bandy i poszukać mojego biwaku, który znaj-
duje się na drugim brzegu. Przejdzie pani obok kilku starych dębów,
jeden z nich będzie wypróchniały. Około pół kilometra dalej stoi mój
namiot. Przeżyje pani wspaniałą przygodę, być może uda się pani
poznać Kapitana Nemo.
— Pan zna Kapitana Nemo? — zainteresowała się.
— Nie. Ale pewnie niedługo go poznam. Więc niech pani odszuka mój
biwak. Wyśle pani telegram do rodziców, aby byli o panią spokojni...
— Napisałam do nich list, że jestem nad Jeziorakiem, że dzieje mi się
dobrze. I żeby się o mnie nie martwili.
— A może uda się pani namówić również Czarnego Franka, aby po-
rzucił swoją bandę?
— Pan żartuje pokręciła głową. To przecież on zorganizował tę
bandę. I miałby ją porzucić?
— Będę na panią czekał — powtórzyłem.
Wahała się.
— Nie wiem. Nie obiecuję...
Odeszła do gromady wiecującej przy lampie, która raptem zaczęła
przygasać. Kończył się gaz w butli.
— Sprawdzę więzy na rękach tych ptaszków — powiedział Roman. —
Zaraz zrobi się ciemno i gotowi z tego skorzystać.
Podszedł do nas, obejrzał sznury na moich rękach i nogach. To samo
zrobił u Baśki.
— Idziemy spać — zarządził Czarny Franek. — Ale ze względu na
jeńców i Kapitana Nemo należy trzymać warty. Pierwsze dwie go-
dziny pilnować obozu będzie Lisia Skórka. Potem ja, a później
Roman.
— A może uwolnimy jeńców? — zaproponowała Bronka.
— No, proszę, odezwała się jaśnie panienka — rozzłościł się Roman.
— Damy im po klapsie i do domu, co? Nie... Tak nie będzie. Jutro rano
naradzimy się nad karą dla nich. Musimy ich oduczyć wtykania nosa
w cudze sprawy.
Zgasła lampa gazowa. Ciemność okryła wysepkę. Banda skryła się w
swoim szałasie, na dworze został tylko Lisia Skórka. Słyszałem, jak
zabijał komary bzyczące mu koło twarzy, ziewał głośno, potem
zapalił papierosa. „Taki smarkacz i już pali” — oburzyło mnie. I nawet
zamierzałem mu coś na ten temat powiedzieć, lecz zrezygnowałem.
Chciałem, aby banda jak najszybciej zapadła w sen. Wciąż miałem
nadzieję, że może zdołam się oswobodzić z więzów.
Znowu deszcz zaczął szeleścić na liściach drzew. Tym razem padał
coraz mocniej. Nikt z bandy jednak nawet nie pomyślał, że jeńcy
mokną. Kilkakrotnie usiłowałem rozluźnić więzy na rękach, ale
dłonie miałem związane na plecach. Nadzieja na odzyskanie wolności
gasła we mnie w miarę, jak stawałem się coraz bardziej mokry. Ze
współczuciem myślałem o Baśce, który leżał obok mnie i w mil-
czeniu, bez skargi znosił ciężki los jeńca.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
JAK SMAKUJE SZNUREK • CZY NEMO JEST NIEMOWĄ • NAJAZD NA
WYSPĘ • CZY CZEKA MNIE NAJWSPANIALSZA PRZYGODA • CZEGO
CHCIAŁ KAZNODZIEJA • NA PRZYLĄDKU SANDACZA • CZY MOŻNA
ŁOWIĆ NA ZAKLĘCIE • „PATERNOSTER”
Deszcz monotonnie szemrał na liściach drzew. Kapało mi na nos, a
potem zaczęło siąpić na kark. Byłem tylko w spodenkach, bo ło-
buziaki z bandy Czarnego Franka nie pozwoliły mi się ubrać. Z po-
czątku wolałem nawet deszcz niż roje komarów, które wabiła moja
golizna, ale wkrótce ogarnął mnie chłód i zacząłem podzwaniać
zębami. A co dopiero Baśka! Wyglądał na bardzo delikatnego
chłopca. „Dostanie zapalenia płuc” — pomyślałem i szarpnąłem się w
więzach.
Później ogarnęła mnie złość na Kapitana Nemo. Gdyby nie jego poja-
wienie się na wysepce, udałoby mi się uwolnić Baśkę, a i sam nie po-
padłbym w niewolę bandy. Ale Kapitan Nemo, zdaje się uwielbiał ta-
kie sztuczki. „Efekciarz” — doszedłem do wniosku, może niezbyt
sprawiedliwego. Lecz czy można być sprawiedliwym, kiedy na gołe
ciało padają krople deszczu i z zimna podzwania się zębami?
— Baśka... — szepnąłem do chłopca.
— Słucham — usłyszałem jego szept.
— Przysuń się do mnie...
Zrobił kilka ruchów całym ciałem i znalazł się obok mnie. Ja również
poruszyłem się w ten sposób, że plecami oparłem się o jego plecy.
Ręce miałem związane do tyłu w przegubach, podobnie jak i Baśka.
Palcami namacałem więzy na jego dłoniach, lecz okazało się, że
supeł miał na piersiach. Przewróciłem się na bok i tak się ułożyłem,
że zębami sięgnąłem do sznurka na dłoniach Baśki.
Och, mój Boże, jak się to przyjemnie czyta w książce, że bohater
znajdujący się w niewoli — przegryza sznury lub zgoła skórzane
paski. Ale czy kiedykolwiek ktoś z Was, Drodzy Czytelnicy, spróbował
zębami przegryźć gruby sznur?
Gryzłem i gryzłem, a przecież dopiero po długim czasie udało mi się
przerwać zaledwie jedno czy dwa włókienka. A nie było to żadne
lasso jak w powieści, lecz zwykły sznur do wieszania bielizny.
— Może ja spróbuję przegryźć? — zaproponował mi szeptem Baśka.
— Nie dasz rady — mruknąłem. — Ręce mam związane starym kra-
watem. Musiałbyś mieć zęby morsa.
Deszcz szeleścił wciąż w drzewach, a ciemność była tak nieprzenik-
niona, że nie widzieliśmy nic nawet o krok. Co robił wartujący Lisia
Skórka? Zapewne wlazł do szałasu, gdzie spała banda. Gdybym tylko
zdołał przegryźć sznurek, ucieklibyśmy bez żadnego trudu.
Czy wiecie, jak smakuje sznurek? Jest to coś obrzydliwego. Nie ma
nic wstrętniejszego od smaku sznurka. Człowiek odnosi wrażenie, że
gryzie stary zmywak do garnków.
I znowu pękły dwa włókienka...
A potem coś ciepłego dotknęło mojego ramienia.
— Cichoooo... — usłyszałem zduszony głos.
Czyjaś dłoń przesunęła się po moim ciele, namacała sznurek. Na
nogach poczułem chłodne ostrze noża i sznurek został przecięty.
Jeszcze chwila i to samo stało się z krawatem.
Po dwóch minutach Baśka również był wolny, w ciemnościach jego
ręce dotknęły moich dłoni. Ktoś chwycił mnie mocno za ramię i
pociągnął za sobą. Prześliznęliśmy się przez krzaki olszyn aż do
brzegu jeziora.
Ów ktoś — zapewne Nemo — wciąż nie puszczał mojego ramienia.
Przez trzciny doprowadził nas do swojego ślizgacza. Poczułem, że to
ślizgacz, gdy potknąłem się o jego burtę.
— Muszę wrócić po swoje ubranie — powiedziałem do Kapitana
Nemo. — Niech pan zabierze chłopca i odpływa. Ja sobie już dam
radę. Wpław dostanę się do brzegu.
Nic nie odpowiedział. Ale mojego ramienia nie puścił. Drugą dłonią
chwycił mnie za rękę i przesunął moimi palcami po dnie ślizgacza.
Tak, leżały tam moje rzeczy.
Wleźliśmy do ślizgacza z trudem się w nim mieszcząc. Wiosła stuk-
nęły o burty. Płynęliśmy wolno. Nemo wciąż nie zapalał silnika, za-
pewne nie chcąc budzić śpiącej na wyspie bandy.
Jakże żałowałem, że mrok nocy nie pozwala mi dojrzeć jego twarzy!
Miał na sobie swój czarny strój, śliski i mokry. Głowę również krył w
kapturze. Twarz jaśniała w mroku, ale rysów nie sposób było rozróż-
nić.
— Czy dostał pan mój list? — zapytałem.
Nie odezwał się. Jakby nie słyszał pytania.
— Pan nie chce rozmawiać na ten temat? — zagadnąłem go znowu.
Milczał.
Odezwał się Baśka.
— Pan jest wspaniały. To był niezwykły wyczyn — z tym podrzuce-
niem ubrań na polanę.
„Młodzież kocha efekty” — pomyślałem z goryczą. Lecz Baśka dodał:
— I dziękuję panu za uwolnienie. Pan Samochodzik wprawdzie już
przegryzał moje więzy, więc za pół godziny bylibyśmy i tak wolni. Ale
teraz prędzej będę w obozie. Dziękuję panu.
I tym razem nie usłyszeliśmy głosu Kapitana Nemo. Jakby był głuchy
albo nie chciał w ogóle z nami rozmawiać. „To niegrzeczne — dosze-
dłem do wniosku. — I trochę obraźliwe”. Nie podjąłem dalszych prób
nawiązania rozmowy. Baśka, przekonawszy się, że Nemo nie chce z
nami gadać, także milczał.
Płynęliśmy w zupełnych ciemnościach, nie mam pojęcia, jak on orien-
tował się co do kierunku. W pewnej chwili, gdy zapewne doszedł do
wniosku, że znajdujemy się dostatecznie daleko od wyspy, włączył
silnik. Na małych obrotach zbliżył się do brzegu i dotknął mojego
ramienia, tym ruchem nakazując mi, abym wyskoczył. A więc jednak
wiedział, kim jestem i gdzie mieszkam; chyba przeczytał mój list.
— Czy podpłynie pan aż do harcerskiego obozu? — zapytał go Baśka.
Potakująco mruknął coś w odpowiedzi.
— Powiedz Tellowi, że jutro będę na waszym ognisku! — zawołałem
do Baśki i wyskoczyłem ze ślizgacza w płytką, przybrzeżną wodę.
— Dziękuję panu! — krzyknąłem jeszcze do Kapitana Nemo.
Silnik zawarczał głośniej. Odpłynęli, zalewając mnie wysoką, silną
falą.
Poczłapałem na brzeg. Hałas motoru zamierał w ciemnościach nocy.
Z namiotu moich sąsiadów usłyszałem zaspany głos pana Anatola:
— Kto tam? Kto tam?
— To ja. Sąsiad... — odrzekłem. — Wracam z nocnego połowu ryb.
— Złapał pan coś? — zainteresował się rycerz spinningu. Może nawet
gotów był wyjść z namiotu, aby obejrzeć mój połów.
— Nie. Nic nie złapałem. Natomiast bardzo zmokłem.
Zachichotał radośnie. Odczuwał satysfakcję, że nie udał mi się
połów, a do tego zmokłem, on zaś leży w zacisznym i suchym wnę-
trzu namiotu. Znowu poczuł się mądrzejszy, co zawsze, zdaje się,
sprawiało mu ogromną przyjemność.
W namiocie zapaliłem turystyczną maszynkę gazową i zagotowałem
szklankę wody. Połknąłem pastylkę asprocolu i wśliznąłem się do
śpiwora.
Wydawało mi się, że spałem tylko krótką chwilę. Zbudził mnie nara-
stający hałas na jeziorze. Spojrzałem na zegarek: była trzecia nad
ranem.
Wystawiłem głowę z namiotu i zobaczyłem jezioro okryte lekką,
zwiewną mgłą. Środkiem toni, to zjawiając się, to znów znikając we
mgle, płynęło dwanaście kajaków. Cztery z nich miały silniki
tummlery i holowały po dwa inne kajaki. W każdym siedziała dwu-
osobowa załoga złożona z harcerzy w pełnym umundurowaniu.
Razem dwudziestu czterech chłopa.
Przyłożyłem lornetkę do oczu. Dostrzegłem między nimi Baśkę, kro-
gulca i Wilhelma Tella. Nie ulegało wątpliwości, że kawalkada zmie-
rza do wyspy Czarnego Franka.
„Banda śpi w szałasie i ani spodziewa się najazdu o tak wczesnej
porze” — pomyślałem.
Kajaki wkrótce zniknęły we mgle, która tłumiła warkot silników.
A jednak odczułem pewną przykrość. Zapewne Baśka powtórzył Tel-
lowi, co myślę o konflikcie harcerzy z bandą Czarnego Franka. Najazd
na wyspę świadczył, że Tell zlekceważył moje słowa.
„No cóż — westchnąłem w duchu. — To już nie jest ten sam harce-
rzyk, którego poznałem na Wyspie Złoczyńców. Ani ten, z którym
poszukiwałem skarbu templariuszy i pamiętnika hitlerowskiego
zbrodniarza. Chłopak podrósł, został drużynowym, uważa, że ma już
dosyć doświadczenia, aby kierować się własnym przekonaniem.”
Po raz drugi zbudziło mnie skrobanie w płótno namiotu. Na trawie
przed namiotem siedzieli z podwiniętymi nogami Wilhelm Tell, a
obok niego Baśka. Na brzegu leżał wyciągnięty kajak.
— Czy pan trochę nie za długo śpi po nocnych przeżyciach? — zapytał
mnie wesoło Tell.
Uściskałem go serdecznie i zaprosiłem na śniadanie. Miałem chleb i
pasztet w puszce.
— Owszem, zjadłoby się coś, panie Tomaszu — zatarł radośnie ręce.
Był w świetnym humorze. — Bo my już od trzeciej rano buszowaliśmy
po jeziorze.
— Wiem. Popłynęliście na wyspę Czarnego Franka.
— W samą porę, panie Tomaszu. Banda już zamierzała dać drapaka.
Uciekli zresztą, gdy zobaczyli nasze kajaki i gromadę chłopców. Umy-
kali wpław na ląd, pozostawiając dziewczęta i skradzione rzeczy. W
ich szałasie znaleźliśmy naszą butlę do gazu, lampę i wiele innych
przedmiotów, zapewne ukradzionych z biwaków. Teraz ogłosimy to
nad jeziorem i zwrócimy właścicielom.
— Nie doszło do bójki?
— Uciekali przed nami jak kaczki. Oni są odważni tylko wtedy, gdy
mają do czynienia ze słabszymi — wzruszył pogardliwie ramionami.
— Mam nadzieję, że Baśka powiedział ci, Tellu, co o tym wszystkim
myślę?
— Owszem, powiedział. Ale tym razem pan nie ma racji, panie Toma-
szu. Mieliśmy pozostawić im skradzione rzeczy? Mamy tolerować ich
chuligańskie wyczyny nad jeziorem? Wiem, co pan powie, należało o
obozie Czarnego Franka zawiadomić milicję i ona powinna odebrać
bandzie skradzione rzeczy. Lecz po pierwsze: na to już czasu nie
było, banda szykowała się do wyprowadzki z wyspy. A po drugie:
uważamy, że nasza młodzieżowa organizacja powinna pomóc w
utrzymaniu porządku. Takie jest zadanie naszego harcerskiego
kolektywu. To trochę głupie: ogromne zgrupowanie harcerzy, któ-
remu banda łobuziaków podkrada różne rzeczy. Jeśli nie nauczymy
się radzić sobie z chuliganami tutaj, na obozie, jakże poradzimy
sobie z nimi w życiu?
Na czajniku zaczęła wesoło podskakiwać pokrywka. Baśka pokrajał
chleb i posmarował go pasztetem. Ten widok tak mnie radośnie
usposobił, że przestałem się dąsać na Tella. Przecież nic złego się w
końcu nie stało. Nie pojechali na wyspę, aby bić się z łobuziakami,
lecz aby odebrać rzeczy, które im skradziono.
Nasyciliśmy pierwszy głód. Tell co chwila spoglądał na mnie wycze-
kująco. Wiedziałem, o co chodzi. Trawiła go ciekawość, skąd się tu
znalazłem. Wietrzył w tym jakąś przygodę.
— Nic ci nie powiem, Tellu — oświadczyłem mu wreszcie. — Masz
swoje własne harcerskie sprawy. Gdy cię wtajemniczę w cel mego
przybycia nad Jeziorak, pociągnie cię moja przygoda i zaniedbasz
obowiązki. Jeśli jednak chcesz mi pomóc... — zawahałem się — szukaj
nad Jeziorakiem człowieka z blizną na prawym policzku. Wyświad-
czysz mi tym niezwykłą przysługę. Ja tu jestem właśnie po to, aby
tego człowieka odnaleźć.
Zrozumiał, że nic więcej nie wyjawię. Zresztą musieliśmy przerwać
rozmowę, bo właśnie obudził się pan Anatol i głośno poziewując
wypełznął z namiotu.
Trochę zaskoczył go widok dwóch harcerzy jedzących śniadanie wraz
ze mną.
— Pan ma ciągle nowych gości, proszę pana sąsiada — odezwał się.
— Najpierw ta młoda dziewczyna łowiła dla pana ryby, a teraz ci
młodzi karmią pana śniadaniem.
— O, przepraszam, to ja ich zaprosiłem.
— A wczoraj w nocy, gdy wymknął się pan na ryby, ktoś tu był i pytał
nas o pana.
— Kobieta, mężczyzna?
— Mężczyzna. Bardzo dziwny człowiek. Przypłynął gumową łódeczką
i nawet przez jakiś czas czekał na pana, bo myślał, że pan nie
odszedł daleko, skoro pozostał pana dziwaczny samochód. Nie potra-
fię opisać jego wyglądu, tyle tylko panu powiem, że opowiadał o pta-
kach, o powrocie do natury. Spać nam nie dał swoim gadaniem.
— To był Kaznodzieja — odgadłem.
— Kaznodzieja?
— Płetwonurek-Kaznodzieja, tak go przezwałem, bo widziałem, jak
nurkował, a jego kazania na różne tematy nasunęły mi myśl, że może
jest kaznodzieją.
— Ale chyba nie religijnym. Bo nam tu gadał o mewie śmieszce —
stwierdził pan Anatol.
Tell i Baśka parsknęli śmiechem.
— Czy to taka mewa, proszę pana, co opowiada dowcipy?
Była już ósma. Po rannej mgle nie pozostało ani śladu, niebo było
bez jednej chmurki i słońce mocno prażyło.
Ale barwa nieba, trochę jakby matowa, kazała przypuszczać, że
utworzą się chmury i dzień nie będzie jednak słoneczny.
— A pan, panie Tomaszu, gdzie się nie ruszy, od razu wkracza w fajne
historie — z podziwem stwierdził Wilhelm Tell, zabierając się z Baśką
do odpłynięcia. — Jakieś dziwne typy pana odwiedzają. A cóż to za
dziewczyna, o której ten pan wspominał? Naprawdę łowiła dla pana
ryby?
— Złowiła wspaniałego szczupaka.
— Ech, że też ja nie mogę być tu wciąż z panem — westchnął Tell. —
Zdaje mi się, że szykuje się nad Jeziorakiem przygoda najwspa-
nialsza ze wszystkich, jakie dotąd przeżyłem.
Rad nierad musiał odpłynąć do swego obozu. Zepchnęli z Baśką
kajak na wodę i uzyskawszy ode mnie zapewnienie, że przybędę wie-
czorem na ognisko harcerskie, odpłynęli, dziarsko machając wio-
słami. A ja położyłem się za swoim namiotem i szkła lornetki skie-
rowałem na przeciwległy brzeg.
„Czego chciał ode mnie Kaznodzieja?” — zastanawiałem się. Lecz nie
znajdowałem żadnego sensownego uzasadnienia dla jego niespo-
dziewanej wizyty.
Przeciwległy brzeg był bezludny. Dopiero po pół godzinie nadpłynął
biały jacht Wacka Krawacika. Zakotwiczony został w pobliżu piasz-
czystego cypla, gdzie wczoraj rozmawiałem z Kaznodzieją — Płetwo-
nurkiem.
Przez szkła lornetki widziałem, jak Wacek Krawacik i Brodacz spinin-
gowali stojąc na pokładzie jachtu.
— Książę spinningu już łowi ryby — poinformowałem Anatola. — O
tam, przy półwyspie, naprzeciw nas.
— Och, Boże, łowi ryby, a my gnuśniejemy — zafrasował się rycerz
spinningu.
Zaczął poganiać żonę i swych przyjaciół, aby szybciej szykowali
śniadanie. Trapiła go myśl, że książę spinningu złowi za chwilę
ogromną rybę, a on, skromny rycerz, jeszcze nawet nie poszedł w
bój ze swym wędkarskim orężem.
O dziewiątej rano zaterkotał motor rybackiej łodzi i przypłynęła
Marta. I tym razem miała ze sobą składane wędziska, a nawet spin-
ning.
— Rodzice nie chcą, żebym pracowała z nimi w polu — wyjaśniła. —
Uważają, że należą mi się wakacje i że przed rozpoczęciem studiów
powinnam jak najwięcej korzystać ze świeżego powietrza i słońca.
Kazali mi ruszyć na ryby. Popłynie pan ze mną?
— A dokąd?
— O tam, gdzie ten jacht. Na Przylądek Sandacza.
Pan Anatol, gdy usłyszał tę nazwę, podskoczył do góry, aż mleko,
które właśnie pił, wylało mu się na spodnie.
— To tam jest Przylądek Sandacza? Niesłychane. Ja nic o tym nie wie-
działem. Książę spinningu kiedyś wspominał, że będzie łowił na Przy-
lądku Sandacza. Kaziu, kończ śniadanie! W te pędy popłyniemy tam
łowić sandacze. Myszko — krzyknął na żonę — szykuj patelnię i olej!
Na obiad zjemy sandacza.
Panna Marta zapytała mnie szeptem:
— Czy ma pan już odpowiedź od Kapitana Nemo?
— Nie.
— Ja też nie. Poprosiłam w liście, żeby mi zostawił odpowiedź w
dziupli tego samego dębu. Przed chwilą tam byłam, ale listu nie
znalazłam. Dziupla jest pusta. Nemo zabrał swoje ubranie.
— W nocy bardzo rozrabiał. A w ogóle to chyba straszny gbur...
Opowiedziałem jej o nocnych przeżyciach na wyspie Czarnego
Franka.
— Wspaniały! Wspaniały!... — szeptała w zachwycie. — A pan nie
miał racji posądzając go o mściwość. Oddał chłopakom ubranie. I was
uwolnił z niewoli...
— Ale najpierw mnie w tę niewolę wpakował — mruknąłem.
Była na mnie szczerze oburzona.
— Pan jest zawistny. Tak, pan jest po prostu zawistny o jego boha-
terskie czyny.
— A jego dziwne milczenie?
— Może ma jakieś ważne powody, które każą mu milczeć. Natomiast
cieszy mnie, że dla odzyskania mojego pierścionka popłynął pan w
nocy do obozu Czarnego Franka.
— O rany, pani znowu o tym odpustowym pierścionku? Wyznaję, że
nawet o nim nie pomyślałem. Popłynąłem na wyspę, ponieważ
Czarny Franek zapowiedział naradę bandy. Chciałem się zorientować
co do ich dalszych zamiarów.
— I dowiedział się pan, jakie mają plany?
— Będą szukać tego, który ukradł torbę z mapą.
— A nie boją się Kapitana Nemo? Przecież Nemo będzie ich nadal
gnębił, jeśli nie posłuchają jego wezwania i nie wyniosą się z Jezio-
raka. W starciu z harcerzami ponieśli klęskę. Czy zamierzają czekać,
aż weźmie się za nich także milicja?
— Mówi pani o tej młodzieży z dużą niechęcią. Dlaczego?
— Nienawidzę takich typów. Uważam, że za bardzo im się pobłaża. Ja
od dziecka musiałam pracować. W domu moich rodziców nigdy się
nie przelewało. Ojciec i moi bracia ciężko pracują. A ci? Dla nich
wszystko jest proste: jak się chce jeść, to ukraść. Ciężkiej pracy się
boją, w ogóle chyba nie lubią pracować. Czy któryś z tej bandy zasta-
nowił się, ile pracy wymaga wyhodowanie owcy? Może właściciel
zamierzał za owcę kupić synowi palto na zimę? A oni podpłynęli do
wyspy i zabili owcę jak swoją własność. Bo byli głodni... — prychnęła
pogardliwie.
— Do licha — mruknąłem. — Czy nie znajdzie się nikt, kto potrafi tych
młodych ludzi zawrócić z tej drogi?
Wzruszyła ramionami.
— Pan jest bardzo naiwny. Jeśli w polu rośnie perz, to się go wyrywa i
pali. U gospodarza, który nie będzie niszczył chwastów, dobrych
zbiorów nie będzie.
Nie zgadzałem się z jej porównaniem. Ale dyskutować nie miałem
ochoty. A może bałem się, że zabraknie mi argumentów?
Pan Anatol skończył przygotowania do połowów i pokrzykując na
swego przyjaciela ładował się do łódki.
— Popłyniemy? — zaproponowała mi Marta.
Nic lepszego do roboty nie miałem. Stamtąd też mogłem wypatrywać
„swojego” Człowieka z Blizną. Wsiadłem do jej łodzi i w ślad za pa-
nem Anatolem skierowaliśmy się w stronę jachtu Wacka Krawacika.
Tymczasem niebo jeszcze bardziej zmętniało. Słońce przez mgiełkę
prażyło, powietrze wypełniała duchota. Nad jeziorem w powietrzu
unosiły się rozwścieczone gzy i atakowały nas. Były natrętne, zdecy-
dowane nawet na śmierć, byle tylko usiąść na jakiejś żywej istocie i
napić się jej krwi.
Pan Anatol pierwszy dopłynął do jachtu. Nisko skłonił się księciu
spinningu.
— Ma pan rzeczywiście wspaniały rzut — stwierdził, przyglądając się
dłuższą chwilę, jak Wacek Krawacik rzuca błyszczką.
Wacek Krawacik lekceważąco machnął ręką.
— Nie pomoże najlepszy rzut. Nie biorą na blachę, proszę pana.
— Bo może trzeba bliżej trzcin? — zauważył pan Anatol.
Ukłoniłem się białowłosej Edycie, która siedziała na pokładzie jachtu
i robiła sobie manicure.
— Zdaje mi się, że dziś będzie deszcz — zagadnąłem ją.
— Ach, to pan? — uśmiechnęła się.
Brodacz, który również rzucał spinningiem, zapytał mnie nie-
grzecznie:
— A pan już nie ma całego jeziora? Musi pan nam tu straszyć ryby?
Marta zachichotała.
— Pan się nie o ryby boi, tylko o tę panią na pokładzie. Nie zabie-
rzemy jej, niech pan będzie spokojny.
Białowłosa Edyta odłożyła nożyczki i pilniczek.
— Ach, zabierzcie mnie, bo umieram z nudów! Dokąd płyniecie?
— Na ryby — odrzekła Marta.
— Nienawidzę wędkarzy — wybuchnęła Edyta. — Nie ma nic gorszego
na świecie niż mężczyzna, który lubi łowić ryby. Pan też chce łowić?
— zapytała mnie.
— Nie umiem — stwierdziłem.
— Ale wędki pan wiezie — zauważył Brodacz.
— To są moje wędki — odrzekła Marta.
— A na co pani łapie? — z ironią zapytał Brodacz.
— Na zaklęcie... — zaśmiała się dziewczyna.
Nawet książę spinningu raczył się zainteresować.
— I dużo złapała pani na zaklęcie? — zapytał.
— Pan jest dziś od rana trzeci — odparła.
Brodacz skrzywił usta.
— Stary dowcip, proszę pani.
— A jakie to zaklęcie? — interesował się Wacek Krawacik.
— Na różne rodzaje ryb używa się różnych zaklęć — oświadczyła
Marta. — Ale można łowić i bez zaklęć, pod warunkiem, że się trochę
zna obyczaje ryb.
— Ja znam, a ryby nie biorą — burknął Wacek. — Już od godziny
rzucam tę blachę i nic. Pani też rzuca blachę?
— Czasami. Zależy od miejsca, czasu i pogody.
— A co by pani łowiła w naszej sytuacji?
— Okonie — stwierdziła.
— Tutaj? Okoń? — Brodacz stuknął się palcem w czoło.
— Nie tutaj. Tylko tam dalej. Z drugiej strony półwyspu.
Brodacz jeszcze raz stuknął się palcem w czoło.
— Niech pani użyje dziś wielu zaklęć powiedział. To sandaczowe
miejsce.
— Tak jest. Tutaj należy łowić sandacza — z powagą kiwnął głową
Wacek Krawacik. — Niech mi pani wierzy, ja się na tym znam. W
ubiegłym roku otrzymałem srebrny medal. Niektórzy nazywają mnie
księciem spinningu.
— Wiem o tym, mości książę — dygnęła w łódce panna Marta. Ala ja
będę łowić okonie.
Chwyciła za wiosła i popchnęła łódkę na drugą stronę półwyspu.
— Oni są głupi — rzekła do mnie. — Niech się pan dobrze rozejrzy,
gdzie kręcą się mewy? Po tej czy po tamtej stronie półwyspu?
— Po tej stronie.
— A dlaczego?
— Nie wiem...
— Dlatego, że na powierzchnię wody wyskakuje drobnica. A dlaczego
wyskakuje drobnica?
— Skąd mogę wiedzieć?
— Wyskakuje dlatego, że tu żerują okonie. I my na nie zapolujemy.
Na „paternoster”.
— Co to takiego? To pani zaklęcie? Już wiem: pani rzuci przynętę, a ja
będę musiał po łacinie odmawiać Ojcze nasz...
— „Paternoster” to takie coś z drutu — roześmiała się. — O, mam tu
w łódce. Przez górne uszko przewleczona została żyłka, a do dolnego
uszka przywiązany mały ciężarek na mocnej nitce. Moi bracia w ten
sposób łowią okonie.
Przybiliśmy z drugiej strony półwyspu. Marta zarzuciła w wodę ten
swój „paternoster” dość daleko od brzegu. Krótkie wędzisko wbiła w
piasek nadbrzeżny.
— Okoń sam się zacina — wyjaśniła — więc nie musimy ciągle wypa-
trywać. Przywiozłam w blaszance parę żywych kiełbi, które dziś rano
złapał mój ojciec. I popróbujemy szczęścia.
— Dlaczego pani łowi na „paternoster”, a nie zwyczajnie, na długie
wędzisko?
Wskazała palcem niebo.
— Chmurzy się, zaraz będzie wiatr. Zepchnąłby spławik na brzeg —
wytłumaczyła mi.
I rzeczywiście. Za chwilę uczułem na twarzy lekki, a potem silniejszy
podmuch wiatru.
„Ona jest czarownicą” — pomyślałem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
CZY MARTA JEST INDIANINEM • TAJEMNICZY ŚLAD • BIWAK W GŁĘBI
LASU • DZIWNY PTAK KIWIK • OSZUST CZY ORNITOLOG? • GDZIE
JEST WĘDKA • ROZPACZ • POTWORNY OKOŃ • PRZYSIĘGA • JAK
POBITO REKORD POLSKI • BILANS STRAT
Najpierw przynętę chwycił maleńki okonik. Marta mruknęła coś nie-
chętnie pod jego adresem. Z podziwem patrzyłem na jej sprawne ru-
chy, gdy skręcała kołowrotek, zdejmowała rybę z haczyka, a potem
zaczepiła nową przynętę. Koniec warkocza przytrzymywała zębami,
żeby jej nie przeszkadzał, i czyniła swoje wędkarskie zabiegi, co
stanowiło widok sympatyczny i zabawny.
Dopiero teraz zauważyłem, że ma w sobie coś z kota.
Gibkie ciało i ostrożny koci chód. Była w obcisłych dżinsach, stopy
miała bose. Idąc nie patrzyła pod nogi, a jednak omijała starannie
wszystko, co by mogło ją ukłuć. Jej sposób chodzenia przypominał mi
chód Indian ze znanych opisów w książkach przygodowych z Dzi-
kiego Zachodu.
Cokolwiek robiła, wydawało się, że jest tym całkowicie pochłonięta,
ale jednocześnie zauważała wszystko, co działo się obok niej, za jej
plecami czy na jeziorze.
— Widzi pan tego ptaka? Niech pan spojrzy, bo zaraz da nurka. To
biało-czarna dzika kaczka. Nazywa się gągoł. Ma gniazdo w dziupli
drzewa, pod którym pan teraz stoi.
— Kaczka na drzewie? Zawsze myślałem, że gnieżdżą się w trzcinach
lub krzakach.
— Owszem, ale to jest specjalny rodzaj kaczki. O, słyszy pan? Odle-
ciała. To samczyk. W czasie lotu wydaje odgłos podobny do dzwo-
nienia.
Znowu wziął mały okoń. Nastąpiło kolejne niechętne mruknięcie
Marty.
— Dam większy grunt — powiedziała. — Przynęta powinna krążyć nie
płyciej niż pięć, dziesięć centymetrów nad dnem.
Wbiła mocniej wędzisko w brzeg.
— Chodźmy na maliny — zaproponowała. — Nie mam cierpliwości sie-
dzieć na brzegu. A tu, dalej na półwyspie, prawie nad samą wodą,
rośnie pełno malin.
— O, właśnie.
Ona wiedziała, gdzie są maliny, a gdzie pod koniec lata posmakować
można słodkich jeżyn. Jesienią zapewne potrafiłaby zaprowadzić na
grzybne miejsce w okolicznych lasach.
Poszliśmy wzdłuż brzegu po wąskim skrawku wymytego przez wodę
piasku. Inna dziewczyna nie omieszkałaby, idąc brzegiem jeziora,
stąpać głośno po wodzie i chlupać. A ona tak szła, że nic nie plu-
snęło, a na piasku nie pozostał ślad jej stopy: „Indianin w spódnicy”
— pomyślałem o niej żartobliwie.
Nad wodą nie gwizdała, mówiła zawsze półgłosem, a łowiąc ryby tak
siadała na brzegu, żeby ją z jeziora jak najmniej było widać. Starała
się odgradzać od wody choćby krzakiem czy wysoką trawą.
Jakby dla potwierdzenia, że moje porównanie jest trafne, dziewczyna
raptem zatrzymała się.
— Niech no pan tu popatrzy — rzekła swoim zwyczajem. I wskazała
palcem nadbrzeżny skrawek piasku.
Byliśmy już oddaleni o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie
Marta wbiła w brzeg swoje wędzisko.
Popatrzyłem na piasek. Nie wyróżniał się niczym specjalnym, nic na
nim nie leżało. Aha, widniały w nim dość płytkie wgłębienia.
— Przed chwilą ktoś wyszedł z jeziora z płetwami na nogach —
stwierdziła.
— Skąd pani wie, że przed chwilą?
Spojrzała na mnie zdumiona, że jestem tak mało domyślny.
— Jeszcze ten ślad jest wilgotny. Za dziesięć minut stanie się zu-
pełnie suchy. Albo przyjdzie silniejsza fala i go rozmyje.
— Ma pani rację — zgodziłem się potulnie.
— Tutaj dalej ten ktoś wyszedł na brzeg. Nie zdjął z nóg płetw, bo ro-
sną pokrzywy. Przeszedł przez nie w płetwach, kilka pokrzyw złamał,
a kilka przygniótł do ziemi.
Za pokrzywami rósł niewysoki lasek sosnowo-brzozowy. Ślad kiero-
wał się w jego stronę.
— On jest w lesie — oświadczyła Marta i spojrzała na mnie pytająco.
— To chyba mój tajemniczy Kaznodzieja-Płetwonurek — powiedzia-
łem. — Bardzo chętnie zerknę z ukrycia, co porabia w lesie.
Wokół brzózek leżała zeschnięta podściółka z liści, które głośno
szeleściły pod nogami. Wyznaję, że w porównaniu z Martą kroczyłem
przez las jak słoń. A przecież starałem się podkradać jak najciszej.
Im dalej zapuszczaliśmy się w głąb lasu, tym stawał się gęstszy. Od
czasu do czasu zagradzały nam drogę ściany z młodych sosenek i
jodełek. Wtedy Marta przyklękała i na czworakach przesuwała się
pod gałęziami, a ja — rad nierad — musiałem robić to samo.
W pewnej chwili dziewczyna chwyciła mnie za ramię. Między gałę-
ziami widać było jakąś plamę. Podczołgaliśmy się jeszcze kilka
kroków i oto naszym oczom ukazał się zielony namiocik, stojący pod
wielką brzozą, która jak matka królowała nad małym lasem. W jej
cieniu i zasięgu korzeni nie mogło wyrosnąć żadne drzewko, po-
wstała więc mała polanka. Tutaj rozbił biwak mój znajomy Kazno-
dzieja-Płetwonurek.
Gdy wychyliliśmy głowy spod gałęzi, właśnie nakładał na głowę
słomkowy kapelusz. Przed naszym przyjściem zdążył zdjąć z nóg
płetwy, nawet przebrał się. Na sęczku brzozy wisiał mokry kostium
kąpielowy, a obok leżał aparat tlenowy.
Jego obozowisko wyglądało bardzo dziwacznie. Namiocik był ma-
leńki, trójkątny, złożony z dwóch peleryn wojskowych, tak zwanych
pałatek. Obok, oparty o gruby pień starej brzozy, stał chochoł z
trzciny; ściślej było to coś w rodzaju zbroi rycerskiej, tyle że wyko-
nanej nie z blachy, ale z trzciny i sitowia.
Na pniu brzozy wisiał przybity gwoździem ogromny płat kory sosno-
wej, zwrócony wewnętrzną stroną do światła. Ta wewnętrzna strona
jest zazwyczaj lekko biaława, pokryta nalotem próchna. Kaznodzieja
wyrysował na niej brzydką maskę roześmianego diabła. W nocy ten
nalot próchna świeci jak nafosforyzowany. Nieproszony gość mógłby
się najeść sporo strachu, gdyby napotkał takie świecące straszydło.
Dlaczego postawił ten namiocik w głębi lasu, a nie jak inni nad brze-
giem jeziora? Lubił przecież pływać, ba, miał aparat do nurkowania i
gumową łódeczkę. Czyż nie o wiele poręczniej byłoby mu zamieszkać
tuż nad wodą?
Kaznodzieja-Płetwonurek poprawił na głowie słomkowy kapelusz.
Potem wyjął zza paska spodni ogromny nóż...
Przytailiśmy oddech w piersiach. Ogromny nóż w ręku tego czło-
wieka wyglądał bardzo groźnie. Przyklęknął i ze swojego namiotu
wyjął duży bochen chleba. Nożem odkroił grubą pajdę, usiadł i zaczął
ją zajadać ze smakiem.
Nie bardzo wiedziałem, co robić dalej. Wracać nad brzeg jeziora czy
wyjść z ukrycia i przywitać jak starego znajomego? Problem ten zo-
stał jednak szybko rozstrzygnięty, bo nagle między jednym a drugim
kęsem chleba — dziwaczny jegomość rzekł:
— W tych gałęziach chyba jest niewygodnie...
Podniosłem się z ziemi.
To samo uczyniła Marta. Zrobiliśmy kilka kroków w stronę jego-
mościa, a on dopiero teraz raczył się obejrzeć. Poznał mnie,
uśmiechnął się lekko i skinął głową.
Było mi trochę wstyd, że go tak podpatrywałem, nie bardzo wiedzia-
łem, jak się przed nim wytłumaczyć.
— Sąsiedzi na biwaku mówili mi, że pan mnie wczoraj odwiedził —
wybąkałem. — Pomyślałem więc, że warto złożyć panu rewizytę. Pan
zapewne miał do mnie jakiś interes?
Przełknął kęs chleba.
— Tak jest — powiedział — miałem poważną sprawę. Chciałem od
pana pożyczyć trochę chleba na kolację. Diabelnie mi się chciało
jeść, a tak się fatalnie złożyło, że zabrakło mi chleba. Nikogo tu nad
jeziorem poza panem nie znam, więc do pana wybrałem się po po-
życzkę. Niestety, nie zastałem pana i głodny poszedłem spać. Lecz
dziś rano popłynąłem do Siemian i kupiłem bochen chleba. Może
panu pożyczyć?
— Dziękuję. Mam jeszcze trochę. Wprawdzie już czerstwy...
— Pożyczę panu.
Przekrajał wielki bochen na połowę.
Byłem zaskoczony tą życzliwością. I w ogóle śmiać mi się chciało z
siebie samego. Wiązałem jego wizytę z jakąś intrygującą sprawą,
spodziewałem się, że Bóg wie czego ode mnie chciał, a tu masz jemu
chodziło o kawałek chleba.
— Skąd pan wiedział, gdzie biwakuję? — zdobyłem się jeszcze na tro-
chę nieufności.
Końcem noża wskazał gumową łódeczkę leżącą w cieniu młodych
sosenek.
Łypnęło z niej lśniące oko wielkiego teleobiektywu.
— Przez tę lunetę widać nawet, jak na drugim brzegu jeziora zapala
pan fajkę — wyjaśnił.
Nieoczekiwanie odezwała się Marta:
— Ja już wiem. Pan jest ornitologiem.
— Czy to coś złego? — zdumiał się.
— Nie...
— Bo, bo pani to stwierdziła takim tonem, jakby dokonała pani nie-
bezpiecznego odkrycia.
— To moja wina — odezwałem się. — Ja mówiłem tej panience, że pan
jest... kaznodzieją.
— Co takiego?
— Prawił mi pan o takich zadziwiających sprawach... A gdy mi pan
darował tę swoją trąbkę...
— Nie przydała się jeszcze? — zrobił zmartwioną minę.
— Minionej nocy banda Czarnego Franka uwięziła mnie na wyspie,
gdzie obozowała. Niestety, nie miałem przy sobie pańskiej zacza-
rowanej świstawki i nie mogłem sprawdzić jej skuteczności.
— A czy ta wyspa leży daleko stąd?
— Dość daleko.
— To nie wiem, czy usłyszałbym wezwanie. Zresztą w nocy mocno
sypiam.
— Ach tak! — zawołałem z oburzeniem. — Więc pańska świstawka,
gwizdek czy też trąbka nie jest zaczarowana?
— Nie, proszę pana. Lecz jeśli pan znajdzie się w niebezpieczeństwie,
a ja będą w pobliżu, na jej głos przybędę z pomocą.
Lekceważąco machnąłem ręką.
— Zapewne sam sobie poradzę. Albo znowu uratuje mnie Kapitan
Nemo. A propos tego osobnika. Pan obserwuje okolicę lunetą. Czy
wpadł panu w oko lunety również i Kapitan Nemo?
— A jakże. Parokrotnie widziałem jego ślizgacz mknący przez jezioro.
Niestety, nic więcej o nim nie potrafię powiedzieć. Proszę bardzo,
państwo usiądą. Będzie mi miło gościć panią i pana w mym obozie.
Marta skorzystała z zaproszenia i ukucnęła obok Ornitologa.
Zapewne poczuła się trochę głodna, bo bez słowa wyjęła mu nóż z
ręki, odkrajała kawałek chleba i zaczęła jeść.
— Jakie ptaki pana interesują? — zapytała z pełnymi ustami.
— Wszystkie — zatoczył wokół siebie ręką.
— Dziś widziałam czaplę.
— To bardzo piękny ptak. Gnieździ się gromadnie w tak zwanych cza-
plińcach, nieraz nawet daleko od wody. Gniazda zakłada na drze-
wach, podobnie jak kormoran. Niekiedy czapliniec liczy sobie do stu
gniazd.
— Koło mojego domu mieszka zimorodek — rzekła Marta. — To
dziwny ptak. Na zimę wcale nie odlatuje. I ludzi się nie boi. Gdy łowi-
łam ryby na brzegu w pobliżu naszego domu, on kilkakrotnie siadał
mi na wędzisku. Jak pan myśli, czy on jest szkodnikiem, żywi się
przecież rybami?
— Nie. Chwyta rybki najwyżej do siedmiu centymetrów długości i
bardzo niesłusznie niektórzy uważają go za „konkurencję” rybaka. A
jest zawsze tak zaabsorbowany chwytaniem rybek, że czasami siada
nawet na wędzisku łowiącego. Mieszka w norce, w wysokim brzegu.
— Pan się zna na ptakach — z zazdrością stwierdziła Marta. — Ja też
lubię ptaki. I trochę się nimi interesuję. Ciekawi mnie, na przykład,
co ornitolodzy sądzą o kiwiku. Prawda, że to bardzo tajemniczy
ptak?
Ornitolog zastanowił się chwilę.
— Jeśli chodzi o kiwika i jego obyczaje, trwa wśród ornitologów
dyskusja na ten temat. Jedni twierdzą, że lubi zamieszkiwać nad
dużymi zbiornikami wody, inni widywali go ponoć nawet w głębi
lasów, daleko od jakiejkolwiek rzeczki. Gniazda buduje w szuwarach,
ale i na starych dębach widywano kiwiki. Charakterystyczny jego lot
i krzyk: „Ki-wi-kiwi-kiwi”. Lot ma ślizgowy, podobny do jaskółki, żywi
się owadami. Ale nie gardzi i małą rybką. Nazwa jego wzięła się
właśnie od krzyku, który wydaje.
Marta nagle zerwała się z miejsca.
— O Boże, tam została moja wędka i „paternoster”! Idziemy, proszę
pana — chwyciła mnie za rękę.
Ukłoniłem się Ornitologowi.
— Przepraszamy za niespodziewane najście. Musimy już odejść. A na
przyszłość, gdyby panu znowu zabrakło chleba, proszę przyjść do
mnie.
Jeszcze raz mu się ukłoniłem, on również odpowiedział ukłonem. Po
tej wymianie pożegnalnych grzeczności ruszyliśmy z Martą w po-
wrotną drogę przez młody las.
— Kamień spadł mi z serca — odezwałem się do dziewczyny, gdy zna-
leźliśmy się w dość dużej odległości od Ornitologa. — Zachowanie
tego pana wydawało mi się dziwne i tajemnicze zarazem, podejrze-
wałem go Bóg wie o co, a teraz wszystko jest dla mnie jasne. On się
maskuje, żeby z ukrycia podglądać i fotografować ptaki. Unika ludzi,
bo ludzie odstraszają ptactwo.
Marta parsknęła głośnym śmiechem.
— Pan jest niezwykle zabawny. I ogromnie naiwny. Ten pan nie jest
ornitologiem. On udaje ornitologa.
— Co pani mówi? Tak pięknie mówił o siwej czapli, o zimorodku, dał
pani odpowiedź na pytanie dotyczące kiwika...
Ba zachichotała jak mały diabełek.
— Kiwik jest rzeczywiście bardzo tajemniczym ptakiem. Ja go sama
wymyśliłam.
— Kiwik nie istnieje?
— A pewnie. Prawdziwy ornitolog roześmiałby się z mego pytania. A
ten wyuczył się trochę o ptakach i mówi o nich jak z lichego podręcz-
nika. Zapytałam o kiwika i zaraz się zdradził. Pomyślał: „A nuż ten
kiwik istnieje, a ja o nim nie przeczytałem”? I zaczął wymyślać oby-
czaje kiwika.
Westchnąłem ciężko.
— Wyszło na to, że ten pan od ptaków sam jest lepszym ptaszkiem.
Do licha, dlaczego on udaje ornitologa? I czego on tu szuka nad Je-
ziorakiem?
— A pan? — zagadnęła chytrze.
Wyszliśmy na brzeg w miejscu, gdzie Marta pozostawiła swój „pater-
noster”. Zauważyłem, że Wacek Krawacik szykuje się do odpłynięcia
jachtem. Z pokładu dawał jakieś ostatnie instrukcje wędkarskie panu
Anatolowi, który łowił przy ścianie trzcin. Przypomniałem sobie, że
zbliża się pora spotkania Wacka Krawacika z Czarnym Frankiem.
— O rany, gdzie moja wędka?! — wrzasnęła Marta. Rzeczywiście
wędziska na brzegu nie było.
— Czy któryś z panów nie widział mojej wędki? — zawołała Marta w
stronę jachtu.
— Zapewne złapał się jakiś wieloryb i porwał ją na jezioro! — od-
krzyknął Brodacz.
Usłyszeliśmy szum motoru i biały jacht wolno, majestatycznie odpły-
nął.
Pomyślałem o spotkaniu Czarnego Franka z Wackiem Krawacikiem i
Brodaczem. Co im powie Czarny Franek? Może dziś rano odnalazł
mapę i teraz wręczy ją Krawacikowi? Ta mapa bardzo mnie intry-
gowała. To może śmieszne, ale wszystko, co działo się nad Jezio-
rakiem, wydawało mi się podejrzane.
— Musimy bardzo szybko wyruszyć na Czaplak — powiedziałem do
Marty.
— Co pan? — oburzyła się. — A moja wędka? Mój wspaniały „pater-
noster”? Mam go stracić?
— Czy pani wie, po co popłynął Wacek Krawacik? Spotka się z Czar-
nym Frankiem i za grubą forsę dostanie od niego mapę łowisk — nie-
cierpliwiłem się.
— Pan sądzi, że Czarny Franek już odnalazł skradzioną mapę?
— Wszystko jedno, ja muszę usłyszeć ich rozmowę — upierałem się,
patrząc na oddalający się jacht.
— Po co pan u ta mapa? Ja pana nauczę tak łowić ryby i pokażę takie
miejsca na jeziorze, że pan wkrótce zostanie królem wędkarzy. A
teraz do łodzi! Przecież to wędzisko nie mogło zaginąć.
Wskoczyła do łódki, a ja, rad nierad, musiałem zrobić to samo.
— Bardzo chcę obejrzeć tę mapę — powtarzałem dziewczynie. — Mu-
szę obejrzeć tę mapę, pani rozumie?
Ale dla niej ważniejsze było wędzisko i jej „paternoster”. Zapuściła
silnik i odbiła od brzegu. Zatoczyła najpierw duży łuk, poszukując
wędziska, na jeziorze, a potem zaczęła płynąć wzdłuż trzcin.
A ja widziałem, jak biały jacht zacumował na płyciźnie obok wyspy.
Brodacz i Wacek Krawacik zapewne zaraz zeskoczyli na mieliznę i
poszli na spotkanie z Czarnym Frankiem...
Znowu zatoczyła łuk na jeziorze. Pan Anatol wygrażał jej pięścią i
krzyczał:
— Pani tym silnikiem wystraszy wszystkie ryby!
Jeszcze raz przepłynęła wzdłuż trzcin.
— Jest! Jest! — krzyknęła i aż podskoczyła z radości. Zgasiła silnik i
chwyciła wiosła.
Wędka płynęła po wodzie. To oddalała się od trzcin, to zbliżała się do
nich. Wyraźnie coś ją ciągnęło.
— To duża ryba. Żeby się tylko nie urwała — martwiła się dziew-
czyna.
Nic mnie nie obchodziła ta ryba. Patrzyłem smętnie na biały jacht u
brzegów Czaplaka...
Marta dotarła wreszcie do pływającego po wodzie wędziska. Wcią-
gnęła je do łódki i zaczęła kręcić kołowrotkiem. Gdy ryba zbytnio
szarpała wędkę, popuszczała żyłkę, a potem znowu powoli ją ścią-
gała.
— Niech pan przygotuje podbierak — rozkazała. — Rybę już mam
przy burcie.
Och, gdybym teraz miał pod ręką swój wehikuł! Lecz samochód pozo-
stał na brzegu, a ja siedziałem w łódce dziewczyny, która walczyła z
jakąś dużą rybą. Dla mnie po stokroć ważniejsza była mapa łowisk.
Ta mapa kryła na pewno jakąś tajemnicę...
— Czerpak! Do licha, dlaczego pan nie trzyma podbieraka?! — krzy-
czała Marta.
Wreszcie wyłowiliśmy z wody okonia. Potężną sztukę. Jak żyję, takiej
nie widziałem. Jego ciemnozielony grzbiet połyskiwał w słońcu, a
boki mieniły się żółto i zielono. Potężną, ostrą płetwę grzbietową
nastroszył jak noże.
— Jest! Jest! Jest! — dziewczyna skakała w łódce. Ma chyba ze dwa
kilogramy. Może pobiłam absolutny rekord Polski?
— Panowie! — krzyknęła do rycerzy spinningu. — Proszę tu do mnie.
Muszę mieć świadków. Zgłoszę do związku swój połów. Może medal
dostanę?
Przypłynęli łódeczką pan Anatol i pan Kazio. Dobili do naszej łodzi,
zerknęli na rzucającego się po dnie okonia i twarze im poszarzały z
zazdrości.
— Piękna ryba — burknął pan Anatol. — Ale rekordu chyba pani nie
pobiła. Rekord absolutny Polski wynosi dla okonia jeden kilogram i
osiemdziesiąt osiem dekagramów.
— A ja panu mówię, że on ma dwa kilogramy. Co najmniej dwa kilo-
gramy! — entuzjazmowała się dziewczyna. — Niech żyje mój „pater-
noster”! Teraz popłynę po wagę i potem na waszym biwaku zważymy
rybę. Panowie podpiszą protokół.
Biały jacht już płynął w naszą stronę. A więc spotkanie zostało
zakończone. Nigdy nie dowiem się, co Czarny Franek mówił Wackowi
Krawacikowi...
— Tak jest, pędzę do domu po wagę — zadecydowała Marta. — A
pana — zwróciła się do mnie — podrzucę do pańskiego obozu. Usły-
szała tylko moje gniewne burknięcie.
Przez całą drogę milczałem ponuro. Kiedy już byliśmy w pobliżu
brzegu, gdzie stał mój namiot, złożyłem głośne oświadczenie:
— Przysięgam, że od dziś nigdy nie będę zadawał się z dziewczętami.
Przez panią, być może, najwspanialsza przygoda przeszła mi koło
nosa.
Roześmiała się i pokazała mi język.
— Grunt, że złapałam najwspanialszego okonia. A pańskich przysiąg
nie biorę sobie do serca.
W ponurym nastroju wysiadłem na ląd i zabrałem się do przygoto-
wania obiadu. Widziałem, jak biały jacht przepłynął mimo Przylądka
Sandacza i nie zatrzymując się oddalił w stronę Siemian. Potem
straciłem go z oczu.
Powrócili z połowów dwaj rycerze spinningu. Nie złapali ani jednej
rybki. Tym większa była ich wściekłość, kiedy nadpłynęła Marta z do-
mową wagą.
Okoń ważył kilogram i dziewięćdziesiąt trzy dekagramy. Dziewczyna
pobiła absolutny rekord Polski.
— Może ta waga jest zła? — powątpiewał pan Anatol.
Obydwaj z panem Kaziem podpisali jednak protokół. Marta powie-
działa, że wagę okonia potwierdzi jeszcze na posterunku milicji
wodnej.
Cały czas, gdy ważyli rybę, siedziałem przed swoim namiotem i uda-
wałem, że nie dostrzegam Marty.
Byłem wściekły. Bo jak się przedstawiał bilans mojego pobytu nad Je-
ziorakiem? Nie spotkałem Człowieka z Blizną i w dalszym ciągu nie
miałem pojęcia, gdzie znajduje się zatopiony samochód. To była
pierwsza i najważniejsza sprawa, dla której tu przyjechałem. Ale już
nad Jeziorakiem wyłoniło się parę problemów, które mnie dręczyły.
Bo przecież wszystko, co się tu działo, każdy najdrobniejszy szczegół
mógł mieć wielkie znaczenie przy rozszyfrowaniu sprawy skarbów. A
ja nie wiedziałem, kim jest Kapitan Nemo i kim Kaznodzieja-Płe-
twonurek, czyli Fałszywy Ornitolog. Dlaczego tak ogromną sumę
pieniędzy Wacek Krawacik chce dać za odzyskanie mapy łowisk? I
gdzie jest w tej chwili ta mapa?
— Czy pan jest w dalszym ciągu przeciw towarzystwu jakiejkolwiek
dziewczyny? — usłyszałem głos Marty. — Ma pan taką minę, jakby
zamierzał pan kogoś zabić.
— Wrrrrr — zawarczałem i kłapnąłem zębami. Machnąłem ręką, co
miało znaczyć, że w takim nastroju nie nadaję się na towarzysza.
Załadowała na łódkę swoją wagę i rybę; do kieszeni spodni wsadziła
oświadczenie rycerzy spinningu i odpłynęła w stronę Siemian, a więc
chyba do swego domu. Nie bardzo orientowałem się, gdzie ona
mieszka.
Po jej odpłynięciu zbliżył się do mnie pan Anatol.
— To jakaś dziwna osóbka, ta pana znajoma — zagaił rozmowę. —
Tam gdzie teoretycznie powinien żerować szczupak, ona łowi węgo-
rza. Dziś na „paternoster” schwytała ogromnego okonia. Panie, co to
wszystko ma znaczyć? — wyrwał mu się z piersi okrzyk pełen zdzi-
wienia i rozpaczy.
— Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi? Ona chyba po prostu
umie łowić ryby — odrzekłem.
— A ja? Pan myśli, że ja nie umiem? Ona chyba nie przeczytała w
swym życiu jednej setnej tej lektury o rybach, co ja, panie szanowny.
A gdzie nie usiądzie ze swoją wędką, tam chwyta. Co to ma znaczyć?
— Może umie czarować — wzruszyłem ramionami. — Ale pan wygląda
mi na człowieka, który w czary nie wierzy.
— Nie wierzę — pokręcił głową bez przekonania. — Trudno mi jednak
w sposób racjonalistyczny wyjaśnić tak dziwne zjawisko. Jeśli ona tu
znowu przypłynie i zacznie łowić, i znowu schwyta jakąś ogromną
rybę...
— To co pan zrobi? Ogłosi pan ją czarownicą? — zapytałem
uprzejmie. I dorzuciłem poufnym szeptem:
— Ja też uważam, że ona jest czarownicą...
Zjadłem obiad z konserw, wsiadłem w wehikuł i popłynąłem na Cza-
plak. Pospacerowałem po wyspie, lecz nie trafiłem na Czarnego
Franka ani nikogo z jego bandy. A byłem już zdecydowany odbyć z
Czarnym Frankiem rozmowę o mapie łowisk.
Potem skierowałem się na wysepkę, gdzie minionej nocy zostałem
uwięziony. Lecz po bandzie Czarnego Franka został rozwalony szałas,
pognieciona trawa, trochę papierzysk z opakowań, puste puszki po
konserwach. Wszystko wskazywało, że banda już nigdy tu nie po-
wróci.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
POKÓJ CZY WOJNA • „O OJCZYSTA NASZA MOWO...” • SODOMA I
GOMORA • ODWET BANDY • CO ZROBIĆ Z BRONKĄ • JAKA
DZIEWCZYNA BUDZI SZACUNEK • JAK ZDOBYĆ AUTORYTET • KTO
KOMU IMPONUJE • UGODA Z BRONKĄ • CZY SPOTKAM CZŁOWIEKA Z
BLIZNĄ
Na rozległej łące nad jeziorem stały długie rzędy namiotów. Po
jednej stronie obozu mieszkały harcerki, po drugiej harcerze; w
środku znajdował się wielki plac apelowy z wysokim masztem, na
który wciągano sztandar.
Z dwóch stron otaczał obóz las sosnowy, z trzeciej rozciągała się
łąka i pola wioski, z czwartej zaś były wody Jezioraka. Na brzegu
leżało kilkanaście kolorowych kajaków, a molo zrobione ze świerko-
wych drążków umożliwiało łatwe przybicie do brzegu i cumowanie.
Ognisko przygotowano nad samym jeziorem. Zobaczyłem kilka wiel-
kich stert chrustu i coś w rodzaju szałasu z grubszych gałęzi, które w
odpowiedniej chwili miały wysoko w niebo strzelić wspaniałym pło-
mieniem.
Kiedy, zgodnie z zapowiedzią, przybyłem do obozu, na spotkanie wy-
szedł mi Wilhelm Tell i przez bramę z brzozowych drążków, gdzie
stało na warcie dwóch harcerzy, poprowadził mnie do komendanta
długą „Aleją Totemów”.
Totemami były dziwacznie poskręcane korzenie drzew, twarze wy-
rzeźbione w korze, pomalowane deseczki. Każdy totem tkwił na dłu-
gim kiju. Tworzyły prawdziwą aleję biegnącą od bramy do placu
apelowego. W najbliższym zaś sąsiedztwie tego placu mieścił się
namiot komendanta obozu, harcmistrza Gąsiorowskiego.
Komendant okazał się młodym, szczupłym blondynem, lat około trzy-
dziestu.
Uroczyste rozpalenie ogniska miało się niedługo rozpocząć, od wsi
ciągnęli już zaproszeni na nie rolnicy z Siemian i wczasowicze, nie-
wiele było czasu na rozmowy i dyskusje.
— Tell mówił mi o pana uwagach związanych z postępowaniem na-
szych harcerzy — rozpoczął rozmowę druh Gąsiorowski.
— Och, nie jestem pedagogiem. Być może nie mam racji — zastrze-
głem się szybko.
Druh uśmiechnął się.
— Panu chodziło o to, że nasi chłopcy najechali obozowisko Czarnego
Franka. Jak jednak mamy się zachować wobec brutalnej agresywno-
ści bandy? W końcu czy harcerze to safanduły, którym chuligani
mogą kraść kajaki, sprzęt sportowy, butle z gazem? Wydaje mi się,
że najazd na obozowisko bandy Czarnego Franka dał dobre rezultaty.
Nie tylko dlatego, że odzyskaliśmy skradzione rzeczy. Nasi chłopcy
uwierzyli, że występując gromadnie, w sposób zorganizowany,
tworzą potężną siłę, której łobuzy się boją. Oczywiście to wszystko
nie jest proste i sam też nie jestem pewny swoich racji.
Usłyszeliśmy sygnał trąbki, wzywający na ognisko. Podnieśliśmy się
z pieńków brzozowych i wyszliśmy przed namiot.
Tell odezwał się z przechwałką w głosie:
— Dostali od nas potężnego łupnia. I długo się nie pokażą nad Je-
ziorakiem.
Z dezaprobatą pokręciłem głową.
— Obyś miał słuszność, Tell. Obawiam się jednak, że stanie się
inaczej.
— Jutro zwołamy naradę harcerską — zakończył tę krótką wymianę
zdań druh Gąsiorowski. Może wyślemy parlamentariuszy do nowego
obozowiska Czarnego Franka. Postaram się zaprosić ich na rozmowę.
Ja też jestem zdania, że lepszy najgorszy pokój niż wojna — roze-
śmiał się.
Nad brzegiem jeziora było już rojno i gwarno. Na malutkim pagórku
zrobiono honorową trybunę dla zaproszonych gości, harcerze za-
siedli po turecku, ogromnym półksiężycem obejmując plac.
Rozległ się głos trąbki. Druh Gąsiorowski wygłosił krótkie przemó-
wienie do zebranych, potem sołtysa z Siemian i mnie zaproszono do
uroczystego podpalenia ogniska. Jak wiadomo, wolno do tego celu
użyć tylko jednej zapałki. Bałem się trochę, czy zdołam wzniecić
ogień. Tell jednak przyszedł mi z pomocą, dyskretnie wskazując
miejsce, gdzie znajdował się najsuchszy chrust. Płomień natychmiast
buchnął mocno, co brać harcerska powitała radosnym okrzykiem:
— Brawo, brawo, brawissimo!
Sołtysowi też się udało użyć tylko jednej zapałki, ognisko zapłonęło
więc zgodnie z harcerskim rytuałem.
A potem! Ktoś mówił o historii regionu, w którym się znajdowaliśmy.
Wspomniano Grunwald, który leży niedaleko stąd. Przypomniano, że
od kilku wieków ziemie te stanowiły teren nieustannych zmagań z
niemiecką zaborczością. Najpierw deptał te ziemie okuty w żelazo
but krzyżackiego rycerza. Potem rozbiór Polski pozwolił Niemcom
umocnić swoje panowanie i rugować stąd polskich mieszkańców. W
ogromnych majątkach ziemskich wokół Jezioraka rządzili pruscy
junkrzy i ich to terror spowodował, że w związku z wynikiem plebi-
scytu po pierwszej wojnie światowej tereny te przypadły Niemcom.
Dopiero druga wojna światowa, znowu wzniecona przez teutońskich
zaborców, przyniosła im ostateczną klęskę. Prusy Wschodnie prze-
stały istnieć. I, jak na wyplewionej z chwastów ziemi, bujnie rozwi-
nęła się polskość, która była tutaj zawsze, nawet w czasach najwięk-
szego niemieckiego terroru.
— Oto jest ziemia Gizewiusza. Ziemia Mrongowiusza. Ziemia Kętrzyń-
skiego i Kajki. Od nich uczymy się, jak ją szanować i kochać.
Później recytowano wiersze: tych dawnych poetów i tych nam współ-
czesnych. Zapamiętałem piękny wiersz poety-cieśli, zmarłego w
1940 roku, Michała Kajki.
O, ojczysta nasza mowo,
Coś kwitnęła nam przed laty,
Zakwitnijże nam na nowo
Jako kwitną w lecie kwiaty.

Zalśnij nam jako zorze,


Przywróćże nam skarb nasz isty,
Aby w domu i we zborze
Istniał język nasz ojczysty.
Ognisko wciąż płonęło wysokim płomieniem, rzucając czerwony
blask na jezioro. Zapadała coraz głębsza noc.
Teraz przyszła kolej na pieśni harcerskie, na wesołe skecze. Co lep-
szych wykonawców brać harcerska nagradzała okrzykami w rodzaju:
— Do-do-do-do teatru z nim!...
Ale po jakimś czasie harcerskiej zabawie zaczął towarzyszyć pomruk
zbliżającej się burzy. Ciągnęła gdzieś od strony Ostródy. Dalekie bły-
skawice przeorywały horyzont nad jeziorem. Trzeba było kończyć
zabawę, aby goście i harcerze zdążyli znaleźć zaciszne schronienie,
zanim lunie deszcz.
Utworzyliśmy wokół dogasającego ogniska dwa wielkie kręgi, jeden
złożony z gości, a drugi — większy — z harcerzy, kiedy od jeziora
powiał silny wiatr. A gdy trzymając się za ręce zaczęliśmy wspólnie
śpiewać harcerską piosenkę o braterstwie i przyjaźni, wiatr zmienił
się w huragan. Rozszumiało się jezioro, wysokie fale z łoskotem
wyskakiwały na brzeg. Kubłami wody zagaszono ognisko, aby wiatr
nie poniósł w las iskier. Harcmistrz Gąsiorowski zaprosił gości do na-
miotów, bo lada chwila mogły otworzyć się „niebieskie upusty”, jak
mawiali dawni Polacy.
Bezładną gromadą, smagani przez wichurę, biegliśmy do harcer-
skiego obozu. W nieprzeniknionej ciemności jak robaczki świętojań-
skie błyszczały latarki elektryczne, którymi harcerze i harcerki
oświetlali nam drogę.
— Wracam do siebie. Mojemu wehikułowi nie zaszkodzi ani ta wi-
chura, ani fale na jeziorze — powiedziałem do Tella.
— Nie, niech pan jeszcze zostanie z nami — prosił chłopiec. — Ostat-
nio tak mało się widywaliśmy. I przecież chyba w końcu pan jednak
zdradzi tajemnicę swego przybycia nad Jeziorak?
Potężna błyskawica rozcięła niebo na połowę. Potem uderzył grom,
łoskot przetoczył się nad naszymi głowami.
I wówczas stało się coś dziwnego, a zarazem przerażającego. Stojące
po lewej stronie namioty harcerek zaczęły się walić na ziemię jak
pnie drzew podcięte przez drwali.
Och, co się wtedy działo! Nad naszymi głowami błyskawice raz po
raz rozdzierały niebo na strzępy, łomotały gromy. Dziewczęta, które
straciły schronienie, piszczały, chłopcy krzyczeli. Słychać było ko-
mendy tych, którzy w rozgardiaszu nie stracili głowy i próbowali
jakoś opanować sytuację.
Tell gdzieś zniknął. Stałem na środku obozu bezradny, nie bardzo
wiedząc, co ze sobą począć. Obok mnie przemykały dziesiątki
postaci, biegnących nie wiadomo skąd i dokąd. Wyglądało to jak
mrowisko, w które ktoś rzucił kamień. „Sodoma i Gomora” — pomy-
ślałem.
Ruszyłem do swego wehikułu. Otworzyłem drzwiczki i wlazłem do za-
cisznego wnętrza samochodu. Zdecydowany byłem wrócić na swój
biwak, lękałem się tylko piorunów, które waliły w wody jeziora.
Wiatr ucichł, spadły pierwsze krople deszczu. Załomotały na dachu
wehikułu i ucichły. Ta burza nie była jednak dla nas przeznaczona;
już przetoczyła się dalej, w stronę Susza i Malborka.
Za szybą wehikułu zobaczyłem czyjąś twarz. To Tell.
— Czy pan wie?... Czy pan wie, że dziesięć dużych namiotów ma
przecięte sznury? Dlatego wiatr je przewrócił. Miał pan rację. Spró-
bowali odwetu. To zrobiła banda Czarnego Franka. Skorzystali z oka-
zji, że w obozie pozostali tylko wartownicy, a my byliśmy zajęci ogni-
skiem. Podkradli się i narobili szkody. Ale my się z nimi rozliczymy za
tę sprawę.
— Daj spokój, Tellu. Sam chyba widzisz teraz, że nie tędy droga...
Nie wiem, czy mnie usłyszał. Już go nie było przy wehikule. Burza
odeszła, jeszcze tylko z daleka groziła nam pomrukiem grzmotów.
Zapaliłem światła reflektorów, uruchomiłem silnik i skierowałem się
na drogę do Siemian. Widziałem gromadki zaproszonych na ognisko
gości, powracających teraz do wioski. Wyprzedziłem ich, a potem
zjechałem nad wodę. Jezioro było bardzo wzburzone. Mój wehikuł nie
obawiał się jednak nawet dużych fal.
Kołysało mnie mocno, aż żołądek podchodził do gardła. Silnik co
chwila wył jak potępieniec, ponieważ od czasu do czasu śruba
wyskakiwała nad wodę i obracała się w powietrzu. Fale spychały
mnie w kierunku Siemian i długo trwało, zanim w smugach reflekto-
rów dojrzałem ścianę, trzcin na drugim brzegu.
Teraz, kierując się linią trzcin, dostałem się do zatoczki, gdzie stał
mój namiot. Przestraszeni sąsiedzi, rycerze spinningu, zasznurowali
się w swych namiotach i nawet głowy nie wyściubili.
Wyjechałem na ląd, zaparkowałem wehikuł. I dopiero gdy wysiadłem
z samochodu, dostrzegłem koło swego namiotu jakąś skuloną
postać.
To była Bronka. Nawet w ciemnościach jaśniały jej rude włosy.
— Odłączyłam się od Czarnego Franka — powiedziała, szczękając
zębami. — Tu leżał jakiś list do pana — wręczyła mi zalepioną
kopertę. — Znalazłam go przed pana namiotem, gdy tu przyszłam.
Schowałam list do kieszeni spodni, żeby nie zmókł.
Zapaliłem latarkę elektryczną. Na kopercie było napisane: Pan
Tomasz nad Jeziorakiem. Po drugiej stronie brakowało nadawcy.
Rozerwałem kopertę i spojrzałem na podpis: Kapitan Nemo. A więc
jednak odezwał się?
Szanowny Panie — pisał Kapitan Nemo. — Zgodnie z Pańską propo-
zycją zdecydowałem się na spotkanie z Panem. Proponuję Przylądek
Sandacza, jutro, o godzinie dziesiątej wieczorem.
— Czy to jakaś sympatia napisała do pana? — zapytała Bronka.
Dotknąłem palcem koperty w tym miejscu, gdzie się ją skleja. Była
jeszcze wilgotna.
— Zdaje mi się, że pani zna treść tego listu — stwierdziłem.
— Ależ skąd! Przysięgam, że nie czytałam! — zawołała dziewczyna.
Byłem przekonany, że kłamie, ale nie chciałem okazywać jej braku
zaufania już na samym początku naszej znajomości.
— Zrobimy coś gorącego do picia i zjemy kolację — oświadczyłem. —
Potem położysz się spać w namiocie, a ja w samochodzie. — Zdecy-
dowałem się mówić jej „ty” ze względu na różnicę wieku.
Podczas kolacji przyjrzałem się bliżej Bronce. Potwierdziły się moje
spostrzeżenia: miała ładne, delikatne rysy. Tylko że była wynędz-
niała, niedożywiona i, co tu ukrywać, po prostu brudna.
— Gdybym miał córkę — powiedziałem — nie pozwoliłbym jej brać
udziału w podobnych eskapadach.
— W takim razie niewiele się pan różni pod tym względem od mojego
ojca. Czy pan również zamierza mi prawić morały?
— Nie. Ale spójrz na siebie. Bluzkę masz brudną, spodnie wyszmel-
cowane, a włosy tłuste i pozlepiane.
Nie odezwała się. A ja ciągnąłem dalej, nie przejmując się, że jestem
nieuprzejmy.
— Czy może budzić szacunek dziewczyna, która ma brudną bluzkę,
brudne spodnie, brudne włosy? A przecież pragniesz chyba kiedyś
spotkać kogoś, w kim obudziłabyś podziw i szacunek.
— Uważam, że chłopiec, który zwraca uwagę tylko na zewnętrzny
wygląd dziewczyny, jest mało wartościowy — rzekła.
— Owszem zgodziłem się. — Ale co można sądzić o charakterze
dziewczyny, która dobrze się czuje w brudnej bluzce?
— Niech pan przestanie — rzekła błagalnie. — Jutro doprowadzę się
do porządku.
„Edukacja rozpoczęta” pomyślałem z humorem. Zapytałem ją o Czar-
nego Franka i dalsze losy jego bandy.
— Przecież pan domyśla się wszystkiego. Franek chce znaleźć tę
mapę i za forsę od Krawacika wyruszyć nad morze. A Roman dyszy
nienawiścią do harcerzy i chce zająć miejsce Franka w bandzie.
— A co zdecydowało, że ostatecznie zerwałaś z nimi?
— Mówiłam już panu. To miała być wspaniała, romantyczna przy-
goda. Myślałam, że będziemy prowadzili surowe, trudne życie: łowili
ryby, zbierali jagody, kąpali się w jeziorze. A oni kradli. Już dawno
bym uciekła, ale żal mi było Franka. Lubię go. Ma tylko jedną wielką
wadę — chce imponować. Teraz nie może przeżyć, że władza w ban-
dzie wymyka mu się z rąk. Jest w tym i trochę mojej winy, bo wciąż
przekonywałam go, że powinniśmy żyć inaczej. Ale żeby żyć, jak ja
marzyłam, trzeba mieć pieniądze na sprzęt kempingowy, na trochę
żywności i tak dalej. A oni tego nie mają. Więc pozostaje tylko: albo
być głodnym i spać na gołej ziemi, albo kraść. Oni wybrali w końcu to
drugie. Ale ja nie zamierzam iść do więzienia.
— Gdy Roman przekonał bandę, że trzeba się znowu zakraść do
obozu harcerzy, uciekłaś — domyśliłem się.
Skinęła twierdząco głową.
— A Franek?
— Nakłaniał mnie, żebym z nim została. Ale ja byłam twarda. On nie
chce zerwać z bandą, bo wciąż ma nadzieję, że odzyska swój dawny
autorytet.
— Autorytet u bandy łobuzów? Zdobyć coś takiego chyba jest łatwo.
Po prostu trzeba więcej od innych kraść, więcej nosów rozbijać i
dłużej niż inni siedzieć w poprawczaku. Trudniej zdobyć autorytet u
ludzie uczciwych.
Zabolała ją moja ironia.
— Franek zdobędzie autorytet i to wcale nie takimi sposobami —
stwierdziła z obrażoną miną.
„Nie zerwała jednak z Czarnym Frankiem” — pomyślałem. I postano-
wiłem to wykorzystać.
— Posłuchaj mnie — zacząłem. — Przybyłem nad Jeziorak w bardzo
ważnej sprawie. W odpowiedniej chwili wszystko ci wyjaśnię. Jeśli
uda mi się osiągnąć swój cel, przeżyjemy tu niezwykłą przygodę. Coś
takiego, o czym czyta się w sensacyjnych powieściach.
— Tak? — ucieszyła się.
— Właśnie tak. Podejrzewam, że jakąś rolę w tej sprawie odgrywa
mapa łowisk, której szuka Czarny Franek na rozkaz Wacka Kra-
wacika. Jeśli zdobędzie tę mapę, zadaniem twoim będzie dostarczyć
mi ją na kilka chwil, abym ją mógł obejrzeć. Potem oddasz ją Fran-
kowi.
— Świetnie — ucieszyła się. — Świetnie, że pozwala mi pan kontakto-
wać się z Frankiem.
— A może potrafisz go skłonić, aby zerwał z bandą i przystał do
mnie? — zaproponowałem.
— On? Nie, nigdy tego nie zrobi — pokręciła głową. — To by go
upokorzyło. Jemu trzeba zaimponować. Dla niego kimś imponującym
jest Kapitan Nemo, który tu samotnie sprawuje rządy na jeziorze.
Franek walczy z nim, lecz jednocześnie podziwia go. Niestety, pan...
— zawahała się. — Niech pan się nie obraża, ale wygląda pan na
ślamazarę i w ogóle... bardzo nieciekawie...
Poczułem się dotknięty.
— Pozory niekiedy mylą — burknąłem. — Gdybym ci opowiedział o
swoich przeżyciach, byłabyś bardzo zdumiona.
— Coś mi się o uszy obiło. Nazywają pana Panem Samochodzikiem.
Dlaczego? — zapytała.
— To nie ma znaczenia. Nie zamierzam się chwalić ani imponować
Czarnemu Frankowi. Jedno ci tylko powiem: nie ulegaj pozorom. Ja
też jestem inny, niż sądzisz. Zwróciłaś na przykład uwagę na mój
samochód?
— Tak. Stary rupieć. Czarny Franek powiedział, że pana samochód
jest ze składu złomu.
— Ano, zobaczymy — wzbierała we mnie złość. — Lecz skoro wydaję
ci się taki nieciekawy, niczym ci nie imponuję, dlaczego wierzysz, że
spotka cię tu prawdziwa przygoda?
— Mam być szczera? Nie wierzę w tę przygodę. Ale nie chcę być z
bandą i wpaść do więzienia. Nie chcę też wracać do domu. Co mi
pozostało? Zostanę tutaj i z bezpiecznej odległości obserwować będę
dalsze losy gangu. Może przydam się na coś Frankowi?
— Ach tak? Jestem więc bezpieczną „metą”, jak to się mówi. Dzię-
kuję za szczerość. Ja też sprawę postawię jasno: daję ci bezpieczną
przystań w swoim obozowisku, ale żądam jednego: muszę obejrzeć
mapę łowisk. Zgoda?
— Zgoda — wyciągnęła do mnie rękę.
I rozeszliśmy się na spoczynek. Zasypiając rozmyślałem: „Być może
nie spotkam Człowieka z Blizną i nie odnajdę zatopionych zbiorów.
Lecz może potrafię zawrócić ze złej drogi tę młodą dziewczynę i
Czarnego Franka. Jeśli to się uda, moje przybycie nad Jeziorak nie
będzie bezowocne”.

ROZDZIAŁ DWUNASTY
CZY BRONKA JEST SZPIEGIEM BANDY • CO SIĘ DZIAŁO NA JEZIORZE •
O ROMANTYCZNEJ PRZYGODZIE • KTO JEST NA BAKIER Z
REGULAMINEM WĘDKARSKIM • EGZAMIN • I ZNOWU TAJEMNICZA
MAPA • ZDEMASKOWANY • KOMU MOGĘ ZAUFAĆ
— Czy ona także będzie łowić ryby? — z niepokojem zapytał mnie pan
Anatol, gdy następnego dnia zobaczył w moim obozie rudą Bronkę.
— Wydaje mi się, że ryb dla pana nie zabraknie. Jezioro jest ogromne
— odrzekłem.
A potem pochyliłem się do jego ucha i jakbym go wtajemniczał w
jakąś wielką sprawę, szepnąłem:
— Ta dziewczyna w ogóle nie łapie ryb. Ona jest z bandy Czarnego
Franka.
Aż odskoczył na dwa kroki.
— No tak, rzeczywiście. Widziałem ją wśród tej strasznej hordy. I co
ona tu robi?
— Zerwała z bandą i chce wstąpić na dobrą drogę — wyjaśniłem.
— A pan w to wierzy? Może chcą nas obrabować i przysłali ją tutaj na
przeszpiegi?
— Może — kiwnąłem głową.
Jakieś licho podkusiło mnie, żeby nastraszyć pana Anatola. Zresztą
szczerze wyznaję, że nie miałem do dziewczyny pełnego zaufania.
Nie zerwała przecież zupełnie z bandą. „Kto wie — myślałem — w ja-
kich mogę znaleźć się sytuacjach? Być może, będę musiał dziew-
czynę pozostawić samą w obozowisku. Nie stanie się źle, jeśli spo-
cznie na niej w tym czasie czujne oko pana Anatola”.
A dziewczyna, nieświadoma faktu, że budzi podejrzenia, najpierw
pięknie wysprzątała namiot, a potem nagrzała wody i zabrała się do
prania bluzki oraz mycia włosów.
Tak minął ranek. Pan Anatol i jego przyjaciel popłynęli na przylądek,
aby łowić okonie. Myszka i małżonka pana Kazia czuwały przed na-
miotem, bacznie obserwując każdy ruch Bronki.
Dzień był pogodny, słoneczny, ale dął silny wiatr i łagodził upał.
Bluzka i uprane spodnie szybko obsychały na sznurku namiotowym,
dziewczyna ubrana tylko w kostium kąpielowy leżała na kocu i
suszyła swoje rude włosy. Ja zaś siedziałem nad brzegiem jeziora i
obserwowałem zielonkawą toń.
Na jeziorze już od samego rana trwał dużych ruch. W tę i z powrotem
pływały kajaki harcerzy. Domyślałem się, że po wczorajszej historii z
namiotami poszukują oni nowego obozowiska bandy Czarnego
Franka. Majestatycznie przepłynął jacht Wacka Krawacika, kierując
się w stronę Czaplaka. Ale nie dobił do wyspy, tylko nagle zawrócił.
Zakotwiczony został w pobliżu Przylądka Sandacza, gdzie grasowali
dwaj rycerze spinningu. W stronę Siemian dryfowała maleńka gu-
mowa łódeczka, w której przez szkła lornetki widziałem Fałszywego
Ornitologa.
Wyobrażałem sobie, że może w tej samej chwili Czarny Franek wę-
druje brzegiem jeziora, poszukując złodzieja mapy łowisk. A Kapitan
Nemo, kryjąc swój ślizgacz w jakiejś tajemniczej przystani, planuje
kolejny wypad przeciw bandzie wyrostków.
I tylko ja trwałem w bezczynności, choć sprowadziła mnie tu sprawa
bardziej ważka niż wojna harcerzy z chuliganami, zaginięcie mapy
łowisk, tajemnica Fałszywego Ornitologa czy rozgrywka Kapitana
Nemo z bandą Czarnego Franka.
Przypłynęła Marta na swojej wielkiej rybackiej krypie. Wyłączyła
motor dopiero w ostatniej chwili, tak ją zdumiał widok Bronki.
Rozpędzona łódź wjechała dziobem na brzeg i głęboko zaryła się w
piasku.
— No, wie pan — stwierdziła z oburzeniem, patrząc na Bronkę. —
„Przysięgam, że od dziś nie będę zadawał się z dziewczętami” —
przedrzeźniała moje wczorajsze słowa. — A może zapisał się pan do
gangu Czarnego Franka?
— Zerwała z bandą. Sam zresztą jej to zaproponowałem — tłuma-
czyłem Marcie.
— I pan jej uwierzył? Więc dlaczego nie wraca do domu, tylko dalej
siedzi nad jeziorem? Pan myśli, że Czarny Franek pozwoliłby jej tak
odejść? Miałby pan już na karku całą bandę. Ona jest ich szpiegiem.
Mówiła to wszystko przy Bronce, która z początku z lekceważeniem
odnosiła się do jej oskarżeń. Lecz w końcu dotknęły ją one do ży-
wego. Podniosła się z koca, zerwała ze sznurka mokrą jeszcze
bluzkę.
— Jeśli pan tak samo myśli jak ona, mogę odejść — powiedziała.
— A tak. To byłoby najlepsze — twardo rzekła Marta.
Ale ja byłem innego zdania. Podszedłem do Bronki i położyłem jej
rękę na ramieniu.
— Wtedy, na wyspie, zaproponowałem ci ucieczkę. Przyjęłaś moją
propozycję i wszystko jest w najlepszym porządku. Wczoraj wie-
czorem zawarliśmy umowę.
— No tak. Ale ona... — spojrzała wymownie na Martę.
Odeszliśmy nieco na bok.
— Czy wiesz, gdzie znaleźć Czarnego Franka?
— Nie, ale przypuszczam, że poszedł na Bukowiec, gdzie skradziono
mapę Krawacika. Ma nadzieję odnaleźć złodzieja i odebrać mu mapę.
Jeśli pan chce, mogę też tam zaraz pójść. To dość daleko, chyba z
pięć kilometrów brzegiem jeziora.
— Zgoda — kiwnąłem głową. — Idź na Bukowiec. Postaraj się także
umożliwić mi rozmowę z Czarnym Frankiem. Taką rozmowę bez
świadków, rozumiesz?
Wróciłem do Marty, która obserwowała nas z ironicznym
uśmieszkiem na ustach.
— No, jasne — stwierdziła. — Zapomniałam o pewnym drobnym
szczególe. Nie wzięłam pod uwagę, że i pana sprowadziły nad Je-
ziorak jakieś ciemne sprawki. Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że to
nie oni pana, ale pan ich wywiódł w pole.
— Kto kogo?
— Pan bandę Czarnego Franka — wyjaśniła.
Wskazałem wędki leżące na dnie krypy.
— Może popłyniemy na ryby? — zaproponowałem. — Na Przylądek
Sandacza?
Zepchnęła łódź na wodę, uruchomiła silnik. Kiwnąłem Bronce ręką na
pożegnanie i odbiliśmy od brzegu. Fala była duża, łodzią kołysało
mocno, raz po raz bryzgi fal opryskiwały nas od stóp do głów.
Dwaj rycerze spinningu łowili ryby w miejscu, gdzie wczoraj Marta
schwytała ogromnego okonia. Nieco dalej od brzegu stał biały jacht
Wacka Krawacika. Rozlegała się z niego rytmiczna melodia z tranzy-
stora.
Przybiliśmy do Przylądka od strony zachodniej, żeby panu Anatolowi
i Kaziowi nie płoszyć ryb. Marta zgasiła silnik, wyciągnęła łódź na
piasek.
— Może odwiedzimy Fałszywego Ornitologa? — zaproponowała.
— Odpłynął do Siemian gumową łódeczką.
— Więc można spenetrować jego obóz. Może się wyjaśni, kim jest na-
prawdę?
— No, wie pani — oburzyłem się. — Chce pani żebyśmy postępowali
jak złodzieje zakradający się do domu pod nieobecność właściciela?
Lubię grać fair. Z tego powodu mam zastrzeżenia do Kapitana Nemo.
— Ma pan do niego pretensję, że nie występuje z otwartą przyłbicą?
— oburzyła się. — A pan? Czy pan nie robi tego samego?
— Przecież widzi pani moją twarz.
— Ale nie znam pana myśli. Nie wiem, czego pan szuka nad Jeziora-
kiem. Sam pan powiedział przed chwilą: „lubię grać fair”. A więc
jednak odbywa się tu jakaś gra. Co jest stawką?
Zastanawiałem się dłuższą chwilę. Miałem nawet ochotę wyznać jej
całą prawdę, ale powstrzymałem się.
— Przyjdzie czas, gdy wszystko pani wyjaśnię. Przybyłem nad Je-
ziorak, aby odnaleźć pewnego człowieka. Moje gadulstwo mogłoby
zepsuć całą sprawę.
— Pan sądzi, że ja mam długi język?
— W gruncie rzeczy znamy się bardzo mało. A sprawa jest poważna.
Przez jakiś czas minę miała nadąsaną. Siedziała na brzegu, wsparta
plecami o pień grubej olszyny i nie chciała ani łowić ryb, ani space-
rować po lesie.
— A może pan wyjaśni mi chociaż, jakim cudem Bronka znalazła się
w pana obozie? — zapytała.
— To nie tajemnica. Gdy zostałem uwięziony na wyspie Czarnego
Franka, zaczęła ze mną rozmowę. Z jej słów wynikało, że do bandy
sprowadziła ją chęć przeżycia czegoś niezwykłego, romantycznego.
Oczywiście, rozczarowała się. Pomyślałem, że nadarza się okazja,
aby ją wyrwać z bandy. Zaproponowałem jej ucieczkę i przeniesienie
się do mojego obozu. Obiecałem, że przeżyje naprawdę piękne przy-
gody.
— Czyż to była tylko obietnica?
— Wydaje mi się, że potrafię ją spełnić.
— A więc wracamy do tego samego. Pan jednak prowadzi tu jakąś
grę. Jestem trochę dotknięta. Nie zrobiłam nic takiego, co mogłoby
pana zrazić. A przecież to jej, a nie mnie, zaproponował pan prze-
życie czegoś niezwykłego.
— Chyba pani nie trzeba wyrywać spod złego wpływu? Nie chcę pani
schlebiać, ale jest pani uosobieniem przygody. Gdy patrzę na panią
łowiącą ryby, pływającą po jeziorze, nie wyobrażam sobie, aby
istniała bardziej romantyczna dziewczyna.
— Tak pan sądzi? — zarumieniła się pod wpływem moich komplemen-
tów.
— A wracając do Bronki — dodałem — może dzięki niej zdołam zbliżyć
się do Czarnego Franka? W bandzie zaczęły się konflikty, to dobra
okazja, aby i jego nakłonić do przejścia na moją stronę.
Z powątpiewaniem pokręciła głową.
— Przyjaźń z Bronką skończy się dla pana rozczarowaniem. Pan
sądzi, że ona naprawdę zerwała z bandą?
— Ma tylko sentyment do Czarnego Franka. Pragnę to wykorzystać,
aby przyciągnąć do siebie tego chłopaka. Może również uda mi się
nakłonić wtedy Kapitana Nemo, aby zmienił swój stosunek do
Franka.
— Przecież Czarny Franek go nienawidzi.
— Wiem, że w gruncie rzeczy Kapitan Nemo imponuje chłopakowi.
Tym ślizgaczem, sztuką rzucania spinningiem, odwagą i tajemniczo-
ścią. Gdyby się udało im zaprzyjaźnić, może miałoby to dobry wpływ
na chłopaka? Spróbuję przekonać do tej myśli Kapitana Nemo. Mam
dziś z nim spotkanie...
— Aż podskoczyła na trawie.
— Kiedy? Gdzie?!
— Jestem zobowiązany do zachowania tajemnicy.
Przerwaliśmy rozmowę. Z drugiej strony Przylądka przywędrował ku
nam pan Anatol. W siatce niósł tylko kilka małych okoni, ale twarz
mu promieniała szczęściem.
— Łapią się! — powiedział do nas z triumfem. — Pani miała wczoraj
jedynie dużo szczęścia. My natomiast łapiemy według wszelkich
wskazań wędkarskich. Nam ryba nie zawlecze wędziska na jezioro.
Gdyby się pani znała na wędkarstwie...
— Skąd pan wie, że się nie znam? — przerwała mu Marta.
— Pani jest za młoda. Pani jeszcze chodzi do szkoły. Ja nawet nie
wiem, czy posiada pani kartę wędkarską?
Marta sięgnęła do tylnej kieszeni swoich spodni i wyjęła legitymację
Polskiego Związku Wędkarskiego.
— Ja mam. A pan?
Pan Anatol zaniemówił ze zgrozy, że ktoś się ośmielił posądzić go o
brak karty wędkarskiej. Wręczył swoją legitymację Marcie, jednocze-
śnie oglądając jej kartę wędkarską.
— Pani posiada już znaczek spinningowy? — zdumiał się. — Przecież
ma pani najwyżej siedemnaście lat. Dopiero od siedemnastu lat
dostaje się pozwolenie na łapanie spinningiem.
— Mam upoważnienie Zarządu Głównego PZW, jako młody spor-
towiec wyczynowy — powiedziała z dumą Marta. I przybrawszy nie-
winną minkę, zapytała: — Czy mógłby mi pan powiedzieć, iloma węd-
kami ma prawo łowić wędkarz?
— Hm... — zaniepokoił się.
— Wędkarz ma prawo łowić dwiema wędkami zwykłymi i jedną lekką
do połowu żywca — wyrecytowała Marta. — Pan zaś, jeśli się nie
mylę, łowi aż trzema wędkami. A iloma wędkami wolno łowić w kra-
inie ryb łososiowatych?
— Tu nie ma pstrąga ani łososia — bronił się pan Anatol.
— A czy pamięta pan wymiary ochronne poszczególnych gatunków
ryb i ich czas ochronny?
— Pani chce mnie egzaminować? — oburzył się.
— Pan miał wątpliwości, jeśli chodzi o moją wiedzę z dziedziny węd-
karstwa. Chyba pan się nie obrazi, jeśli się wzajemnie przeegzaminu-
jemy? A może pan nie czuje się na siłach?
— Ja? Proszę pytać. Odpowiem na każde pytanie — wyprostował się
dumnie pan Anatol.
Marta zaczęła pytania zadawać szybko, bez namysłu:
— Rozmiar ochronny sandacza?
— Do czterdziestu centymetrów — odparł pan Anatol.
— A na wodach państwowych gospodarstw rybackich?
— Hm... — zastanowił się pan Anatol.
Marta odpowiedziała bez wahania:
— Nie wolno łapać sandacza poniżej kilograma i pięćdziesięciu centy-
metrów długości. A rozmiar ochronny wzdręgi?
— Do piętnastu centymetrów.
— Płoci?
— Do piętnastu centymetrów.
— Lina?
— Hm... — zafrasował się rycerz spinningu. Po dłuższym namyśle
rzekł niepewnie: — Trzydzieści centymetrów.
— Nie. Do dwudziestu pięciu. Szczupak?
— Czterdzieści centymetrów.
— Węgorz?
I znowu niepewność zagościła na twarzy pana Anatola. Dziewczyna
machnęła ręką.
— Dajmy spokój egzaminowi. Zdaje mi się, że jest pan na bakier z re-
gulaminem PZW.
— Pani mnie obraża — rozsierdził się rycerz spinningu.
— W takim razie niech pan poda czasy ochronne: sandacza, szczu-
paka, siei, pstrąga źródlanego, lipienia, sielawy...
Pan Anatol przestąpił z nogi na nogę.
— Ja zawsze łowię w lecie. Ale wiem, że sandacza nie wolno łapać do
początku czerwca.
— Do trzydziestego pierwszego maja. A szczupaka?
— Tak samo.
— Nieprawda. Do piętnastego kwietnia.
Pan Anatol tupnął nogą.
— Wypraszam sobie taki ton. Jestem doświadczonym wędkarzem, a
pani wydaje mi się za młoda, aby mnie egzaminować.
Rozsierdzony odszedł, pomrukując gniewnie. Zauważyliśmy jednak,
że ściągnął z wody jedną wędkę i odtąd łowił tylko na dwie, zgodnie
z regulaminem.
— Nauka nie poszła w las — roześmiała się dziewczyna. Nagle
nabrała ochoty na wędkowanie. Wyjęła z łodzi dziurkowaną bla-
szankę z żywcem. Miała w niej kilka kiełbi.
— Na szczupaka — wyjaśniła.
Zaproponowała, żebyśmy przeszli nieco dalej, nad małą zatoczkę.
Lecz ja nie miałem ochoty na połów. Zauważyłem ruch na białym
jachcie. Odbierała mi spokój świadomość, że nie znam dalszych
losów mapy łowisk. W mojej głowie kotłowało się od najróżniejszych
podejrzeń, zdawało mi się, że lada chwila doznam olśnienia, które
wyjaśni mi wszystkie zagadki nad Jeziorakiem.
— A co pan zamierza robić?
— Będę się opalał — odrzekłem zniecierpliwiony, że przeszkadza mi
w rozmyślaniach.
Zabrała wędkę, żywiec i odeszła brzegiem. Przyłożyłem do oczu lor-
netkę. Wacek Krawacik i Brodacz leżeli na dziobie jachtu, a biała
dama opalała się na dachu kabiny. Wacek i Brodacz rozmawiali o
czymś, żywo gestykulując. Może kłócili się?
„Dużo dałbym, aby wiedzieć, co jest przedmiotem ich kłótni” — po-
myślałem.
Włożyłem dłoń do wody. Dął silny wiatr, było zimno, ale woda
okazała się ciepła. Zdjąłem ubranie, pozostając tylko w kąpielów-
kach. Dałem nurka i kierując się w stronę jachtu płynąłem pod wodą,
dopóki starczyło mi tchu. Potem ostrożnie wynurzyłem głowę, aby
złapać w płuca powietrza i zorientować się, czy nie zostałem z jachtu
zauważony.
Lecz obawy były niepotrzebne. Płynąłem przecież do rufy, a Wacek
Krawacik i Brodacz siedzieli na dziobie. Niebezpieczeństwo dostrze-
żenia grozić mi mogło co najwyżej ze strony białej damy leżącej na
dachu kabiny, ale i ona nie spoglądała w moją stronę. Zdawała się
być zajęta kłótnią między Wackiem a Brodaczem.
Znów zanurzyłem się pod wodę i wypłynąłem już w pobliżu jachtu.
Fale były dość silne i wysokie, chwilami nad moją głową załamywały
się i ogarniały mnie białą grzywą piany. Aby odpocząć nieco, dałem
się im trochę ponieść, a one podrzuciły mnie aż pod samą burtę.
Chwyciłem się ręką krawędzi okrągłego okienka kajuty i przylgnąłem
do śliskich desek kadłuba.
Brodacz mówił gniewnie do Krawacika:
— Straciliśmy kupę forsy, a teraz znowu tracimy czas. Trzeba coś
przedsięwziąć, rozumiesz?
Wacek odpowiedział:
— Chłopak obiecał dostarczyć nam dziś mapę. Od jutra będziemy
mogli zacząć nasz połów.
— A jeśli nie przyniesie?
— Nie zależy mu na forsie czy co? Damy mu nawet pięć tysięcy. Na
głowie stanie i choćby spod ziemi wynajdzie mapę.
— Może jednak dać znać milicji? — zastanawiał się Brodacz. — Milicja
prędzej od Franka zdoła odnaleźć złodzieja.
— Milicja? — zaniepokoił się Krawacik.
— A co w tym złego? Mapa jest mapą, skradzione rzeczy nam zwrócą.
— Nie o to chodzi. Wydaje mi się jednak, że Czarny Franek ma więk-
sze szansę zdobyć tę mapę. Przecież on chyba zna się z wszystkimi
łobuzami nad jeziorem. I łatwo się z nimi dogada, szczególnie jeśli
obieca im trochę pieniędzy. Uważam, że należy się uzbroić w cierpli-
wość. Działać zaczniemy od jutra.
W tym momencie Wacek Krawacik wstał z leżaka.
— Popatrz! — zawołał do Brodacza. — Jakaś duża sztuka płynie pod
wodą.
Wychylił się ponad burtę, śledząc cień ryby w jeziorze. I zauważył
mnie, przyklejonego do kadłuba.
— Co pan tu robi?! — wrzasnął. — Pan nas podsłuchuje? A może pan
chce nas okraść?!
Przez krótką chwilę zapomniałem języka w gębie.
— Odpoczywam — wyjąkałem.
— Jak to pan odpoczywa? Tutaj?!
— Pływałem. Ale fala jest duża i sił mi zabrakło. Złapałem się więc
jachtu, żeby odpocząć. Zaraz odpływam do brzegu.
Z pokładu wychyliła się także Edyta.
— Dzień dobry panu — powitała mnie. — Proszę, może pan wejdzie
do nas na pokład. Zmarzł pan chyba? Napije się pan czegoś gorą-
cego?
Była bardzo miła. Ale to obudziło podejrzliwość Brodacza.
— Skąd ty znasz tego pana? — zapytał ją ostro. Nie zdążyła wyjaśnić,
gdy wtrącił się Wacek:
— Czy to nie o tym facecie opowiadał nam Czarny Franek? Zaraz, jak
go to przezywają? Pan Samochodzik, czy jakoś tak...
Biała dama była wciąż przemiła. Skinęła ku mnie dłonią i znowu
zaproponowała:
— Może jednak wstąpi pan do nas na gorącą herbatę albo na papie-
roska?
Puściłem się okna kabiny, nogami odbiłem od kadłuba.
— Może innym razem! — odkrzyknąłem.
Silnymi ruchami rąk płynąłem w stronę brzegu, a oni stali na pokła-
dzie i patrzyli za mną pełni podejrzeń.
Na Przylądku Sandacza siedziała Marta i trzymała w ręku moją lor-
netkę.
— Wpadł pan — stwierdziła ze złośliwą satysfakcją. — Bardzo
brzydko jest podsłuchiwać.
Owiał mnie wiatr i aż zatrzęsłem się z chłodu. Dzwoniąc zębami
chwyciłem ubranie i zaszyłem się w krzaki. Wróciłem na brzeg, ale
wciąż mną trzęsło, co dziewczyna obserwowała niemal z zadowo-
leniem.
— Będzie pan miał katar — powiedziała. A potem ze złością tupnęła
nogą. — Wysłał mnie pan na ryby, a sam...
— Co sam? — zrobiłem zdumioną minę. — Czy to już nie wolno mi się
wykąpać w jeziorze? I czy to ja posłałem panią na ryby?
Pokiwała głową.
— Kąpał się pan? Przy takim zimnym wietrze? Od razu wydało mi się
podejrzane, że nie poszedł pan ze mną. Zawróciłam z połowy drogi i
patrzę, a pan już jest przy jachcie. Przyłożyłam do oczu lornetkę i
zobaczyłam, jak pan się przyczaił pod burtą. Trzeba było widzieć
twarze Krawacika i Brodacza, gdy pana odkryli. No, o czym oni roz-
mawiali? — zapytała rzeczowo.
Nie miało sensu bawić się z nią w „ciuciubabkę”.
— Czarny Franek jeszcze im nie dostarczył mapy. Oni zaczynają się
niecierpliwić.
Zastanowiła się chwilę.
— Czy ta mapa ma dla pana rzeczywiście aż takie znaczenie?
— Może i ja chcę zostać księciem spinningu?...
— Mogę panu wskazać miejsca, gdzie najlepiej chwyta szczupak,
karp, płoć, krasnopióra, węgorz. Czy i wówczas w dalszym ciągu
interesować będzie pana mapa łowisk Wacka Krawacika?
— Niestety, tak.
— Nie powie mi pan dlaczego?
— Nie.
— Straciłam ochotę na połów. Wracamy — powiedziała tonem obra-
żonej panienki.
Posłusznie wsiadłem do łódki. Dziewczyna nie odezwała się do mnie
ani słowem podczas całej drogi na drugi brzeg. Nawet gdy wysko-
czyłem w pobliżu swego namiotu, nie powiedziała, czy mnie jeszcze
kiedyś odwiedzi. Tyle tylko, że kiwnęła mi ręką na pożegnanie.
Ale przecież miałem przeczucie, że spotkamy się jeszcze niejedno-
krotnie, i to chyba w ciekawych okolicznościach.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
CZY POWINNI ISTNIEĆ BŁĘDNI RYCERZE • WYZNANIA BRONKI •
SPOTKANIE NA PRZYLĄDKU SANDACZA • ZDRADA • JESTEŚMY W
PUŁAPCE • UCIECZKA • GŁOS ZACZAROWANEJ PISZCZAŁKI •
RATUNEK • FAŁSZYWY CZY PRAWDZIWY ORNITOLOG
Bronka powróciła dopiero wieczorem. Była bardzo głodna, wyglądała
na zmartwioną, choć starała się to ukryć przede mną. Nie narzuca-
łem się jej z pytaniami, wolałem cierpliwie czekać, aż sama zechce
mi o wszystkim opowiedzieć.
Wiatr ustał, jezioro powoli uspokajało się. Ale wieczorne powietrze
było chłodne. Aby nie zmarznąć, musiałem włożyć gruby sweter.
Domyśliłem się, że i dziewczynie musi być zimno, dlatego dałem jej
swoje skórzaną kurtkę.
Nie okazała mi wdzięczności. Powiedziała z drwiną:
— I gdzie jest ta pańska wspaniała przygoda?
Przez chwilę zamierzałem milczeniem zbyć tę wyraźną zaczepkę.
Odrzekłem jednak:
— Zdaje mi się, że na brak przygód nie mogłaś dzisiaj narzekać.
Położyłem się na kocu w pobliżu namiotu i obserwowałem jezioro.
Tego wieczoru u moich sąsiadów panował radosny nastrój. Po raz
pierwszy pan Anatol i pan Kazio przywieźli trochę ryb. Nie były to
duże sztuki, lecz nałowili ich sporo. Przyrządzili ryby na kolację i
teraz całą czwórką siedzieli przed swymi namiotami, prowadząc roz-
mowę. A ściślej — pan Anatol wygłaszał przemowę na temat wędkar-
stwa.
Nie rozumiem tej pasji. Nie ma dla mnie poza tym sportowego cha-
rakteru sytuacja, w której z jednej strony wygodnie, w ciepłym
ubraniu i długich gumowych butach stoi sobie na brzegu starszy
pan, a jego „przeciwnikiem” jest ploteczka, mała wesoła rybka,
buszująca w jeziorze. Znam bardziej pasjonujące zajęcia. Tylko że za
nie nikomu nie daje się medali, nie zestawia rekordów, nie ogłasza
nikogo ani księciem, ani królem, ani nawet rycerzem. A może warto
by przywrócić instytucję błędnych rycerzy, którzy podczas dorocz-
nych urlopów wędrowaliby po kraju pomagając słabszym i walcząc ze
złem?
Te rozmyślania przerwało mi przybycie Tella i Krogulca. Dobili kaja-
kiem do brzegu w chwili, gdy Bronka kończyła jedzenie obiadu, który
dla niej pozostawiłem w menażce.
Krogulec pierwszy wyskoczył na ląd i kołysząc się na swych pałą-
kowatych nogach natychmiast podszedł do dziewczyny.
— Nie oszukasz mnie! — zawołał piskliwie. — Jesteś z bandy Czar-
nego Franka. Co tutaj robisz? Po co tu przyszłaś? Znowu jakąś hecę
chcecie zmalować? Twój Czarny Franek dostał dziś niezłe cięgi od in-
nych chuliganów. Ale my was i tak przepędzimy stąd na cztery
wiatry.
Dziewczyna nie odezwała się, tylko niżej pochyliła głowę nad me-
nażką. A Krogulec, jakby mnie nie widząc, powiedział do Tella, wycią-
gającego kajak na brzeg:
— Może zabierzemy ją do naszego obozu? Skoro oni chwytają jeńców,
to i my możemy zrobić tak samo.
Tell puścił tę propozycję mimo uszu. Podszedł do mnie, przywitał się,
ale i jego intrygowała osoba Bronki.
— Czy pan wie, że ona należy do bandy Czarnego Franka? — zapytał.
— Należała. Zerwała z nimi — wyjaśniłem.
Krogulec, którego aż rozsadzała złość, zapiszczał jak kogucik:
— Jak to: zerwała? Całe popołudnie spędziła w towarzystwie Czar-
nego Franka na wyspie Bukowiec wśród tamtejszych kempingów.
Planowali jakiś napad czy nowe złodziejstwo.
Bardzo dziwnie na te słowa zareagowała Bronka.
— Zerwałam? Wcale nie zerwałam z Czarnym Frankiem! — krzyknęła
do Krogulca. — Nie zerwałam z nim i nie zerwę, rozumiecie?
Krogulec triumfująco wziął się pod boki.
— No, słyszy pan? Teraz wiadomo, kogo pan karmi w swoim obozowi-
sku.
— Muszę wam zwrócić uwagę, druhowie — odezwałem się — że teren
swego obozowiska uważam za neutralny. Bronka korzysta z prawa
azylu. Jak wiecie, nie pochwalam waszej wojny z bandą. Bronka tu
jest jako moja prywatna znajoma.
Wilhelm Tell z dezaprobatą pokręcił głową.
— Tak nie można, panie Tomaszu. To wcale nie jest postawa neu-
tralna. W końcu wychodzi na to, że pan pomaga bandzie Czarnego
Franka. A przecież pan poznał nasze szczere chęci, żeby się z nimi
pogodzić. I co się potem stało? Znowu podstępnie zakradli się do na-
szego obozu i poprzewracali namioty. Teraz już nie ma mowy o po-
koju nad jeziorem. Albo my, albo oni.
— Tak jest! — krzyknął Krogulec. — Albo my, albo oni.
Odpłynęli.
A ja patrząc za nimi pomyślałem ze smutkiem, że chyba na jakiś czas
straciłem przyjaciela, z którym przeżyłem tyle ciekawych przygód.
Zbliżyła się do mnie Bronka. Usiadła na kocu. Tak jak i ja patrzyła w
ślad za oddalającym się kajakiem.
— Mam pretensje do siebie, że opuściłam Franka. Zrobiłam to wtedy,
gdy wszyscy go porzucają. W bandzie nikt go już nie słucha.
— Nie będzie miał Franek mapy, nie dostanie pieniędzy od Krawacika
— rozważałem głośno. — Nie wyjedzie banda do Sopotu, Franek nie
odzyska wodzostwa.
— A właśnie że odzyska. Jeszcze dziś odzyska! — oburzyła się
Bronka. — Pan nie zna Franka. To wspaniały chłopak.
— Szykuje jakiś nowy łobuzerski wyczyn? — zapytałem z ironią.
— Pan się dowie. I to wkrótce — rzekła przez zaciśnięte zęby. A po-
tem — ni stąd, ni zowąd — rozpłakała się.
— Nie lubię beks, ślamazar i mięczaków — powiedziałem trochę
szorstko. — Dać ci proszek nasenny? Idź spać. Jutro obudzisz się w
weselszym nastroju.
Wzięła ode mnie proszek i pochlipując poszła do namiotu.
O dziesiątej wieczorem czekało mnie spotkanie z Kapitanem Nemo.
Postanowiłem, że jeśli tym razem Nemo zdecyduje się ze mną prowa-
dzić otwartą grę, wyjawię mu sprawę zatopionej ciężarówki i posta-
ram się wciągnąć go do współpracy.
W tym momencie przypomniałem sobie o Fałszywym Ornitologu i
jego czarodziejskiej piszczałce.
„A może zabrać ją ze sobą na spotkanie z Kapitanem Nemo?” — po-
myślałem.
Spotkanie miało się przecież odbyć na Przylądku Sandacza, gdzie w
pobliskim lasku biwakował Ornitolog. Nie oczekiwałem żadnej złej
przygody, ale na wszelki wypadek — raczej dla żartu — postanowiłem
uzbroić się w piszczałkę. Sięgnąłem do wehikułu, wyszukałem ją i
wsadziłem do kieszeni.
Zapadły ciemności, zbliżała się dziesiąta.
Bronka już chyba smacznie spała w namiocie. U moich sąsiadów
także panowała zupełna cisza. Włączyłem silnik wehikułu i bardzo
wolno, niemal bez szmeru i plusku, wjechałem w jezioro. Nie zapa-
lałem świateł samochodowych, bo przecież Przylądek Sandacza leżał
naprzeciw mojego obozu, zdołałem dobrze poznać tę część jeziora.
Płynąłem bez pośpiechu. Nie chciałem przybyć na spotkanie wcze-
śniej, niż przewidywał termin. Ale nie zamierzałem również się
spóźnić.
Mimo ciemności nocnych brzeg i drzewa na przylądku rysowały się
mocną, czarną krechą, a wkrótce usłyszałem plusk fal rozbijających
się na piaszczystej ostrodze. Dziwiło mnie trochę, że nie słyszę war-
kotu ślizgacza, ale doszedłem do wniosku, że być może Kapitan
Nemo trochę spóźni się na spotkanie.
Była punktualnie dziesiąta, gdy znalazłem się na Przylądku Sanda-
cza. Wehikuł wprowadziłem w trzciny i poszedłem na koniec przy-
lądka. Tu usiadłem pod krzakiem nad samą wodą.
Przylądek Sandacza wydawał się bezludny i cichy, tylko delikatnie i
monotonnie szumiał las i pluskały fale jeziora. Dlatego aż drgnąłem,
gdy nagle w trzcinach grubym głosem odezwał się stary kaczor.
Potem głucho bucząc przeleciał mi nad głową wielki chrząszcz.
Minęło pięć minut, a później dziesięć. Fajka zaczynała przygasać, a
Kapitana Nemo wciąż nie było. Czyżby zrezygnował ze spotkania?
Na krótki moment przez chmury na niebie przedarł się skrawek księ-
życa, podobny do przełamanej na pół złotej monety. Ale zaraz
zniknął i ciemności pogłębiły się. Spojrzałem na zegarek. Minęło już
piętnaście minut od terminu naszego spotkania. I nagle za swoimi
plecami wyczułem czyjąś obecność. Odwróciłem się szybko. Tak, ktoś
zbliżał się skrajem lasku. Niska, czarna sylwetka sunęła ku mnie bez-
szelestnie jak zjawa.
Podniosłem się z ziemi. To był Kapitan Nemo w swym czarnym płasz-
czu, z kapturem nasuniętym na głowę. Zatrzymał się o trzy kroki ode
mnie i gestem dłoni wskazał mi, abym usiadł. On także ukucnął.
Aż do bólu oczu starałem się przeniknąć mrok i dostrzec twarz Kapi-
tana Nemo, aby zapamiętać z niej jakiś charakterystyczny szczegół.
Lecz ciemności osłaniały mu twarz tak samo dokładnie, jak czarny
płaszcz krył jego ciało, a kaptur głowę i włosy.
Nie zdążyliśmy jeszcze zamienić ani słowa, gdy raptem od strony
lasku rozległ się krzyk:
— Łapcie go! Tam jest! Na końcu półwyspu! Chłopaki, łapcie go!
W jednej sekundzie i ja, i Nemo zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy
otoczeni przez bandę Czarnego Franka. Wrzeszcząc i łamiąc gałęzie,
szeroką tyralierą szli na nas od skraju lasu. Zdobyli skądś łódkę i
nadpłynęli również wodą, zagradzając nam drogę do wehikułu i śli-
zgacza, który zapewnię był ukryty w trzcinach.
W mojej głowie zaroiło się od pomysłów ucieczki. Ale żaden z nich
nie nadawał się do realizacji. Skoczyć do jeziora? Przecież tam jest
łódka, która zaraz nas doścignie. Przedzierać się przez tyralierę i
uciec do lasu? A jeśli nas zatrzymają i obezwładnią?
— Już ich widzę! — krzyczał Czarny Franek. — Uwaga, będą chcieli się
przedrzeć...
A więc domyślali się moich planów i byli na nie przygotowani.
Nemo, który do tej pory stał jak sparaliżowany, raptem zbliżył twarz
do mojego ucha i szepnął bezgłośnie:
— Uciekamy oddzielnie. Pan w las, a ja w jezioro...
Zapalił latarkę elektryczną — silny, trzybateryjny reflektor. Promień
światła skierował na podpływającą łódkę, oślepiając dwóch znajdują-
cych się w niej chłopaków. Po czym pozostawiając zapaloną latarkę
na brzegu skoczył do wody poza zasięgiem światła.
A ja?
Wrzeszcząca gromadka chłopaków i dziewcząt wciąż się zbliżała.
Stałem bezradny nie wiedząc, co z sobą począć. Nagle przypomniała
mi się dziwna piszczałka. I to może śmieszne, ale skoro każda próba
ucieczki wydawała się skazana na niepowodzenie... Przyłożyłem
piszczałkę do ust i gwizdnąłem z całych sił.
Wydała dźwięk przeraźliwy, przejmujący do szpiku kości.
— Co to? Co oni robią? — usłyszałem niespokojny głos Czarnego
Franka.
A w tym momencie, z lasku, rozległ się donośny głos:
— Usłyszałem wołanie. Biegnę na pomoc!
I Ornitolog, on to bowiem odpowiedział na głos piszczałki, zaczął
zbliżać się przez lasek z takim łomotem i trzaskiem gałęzi, jakby to
nie jeden człowiek biegł, ale zbliżał się słoń, tratujący wszystko po
drodze.
— Kto to? Co się tam dzieje? — padały okrzyki chłopaków z bandy. Tę
chwilę ich niepewności zdecydowałem się wykorzystać. Kilkoma
susami wybiegłem im naprzeciw. Siłą rozpędu wpadłem na jakiegoś
chłopaka. Przeskoczywszy przez leżącego rzuciłem się w kierunku,
skąd zbliżał się z łomotem Ornitolog.
— Uciekają! — wrzasnął Czarny Franek.
Krzyczeli też inni chłopcy. Piszczały dziewczyny.
Nikt z bandy nie zdawał sobie sprawy, że Nemo skoczył do wody. Do-
strzegli tylko moją ucieczkę, sądzili więc, że Nemo wciąż jeszcze
kryje się na końcu półwyspu. Pobiegli w tamtą stronę.
Tymczasem do piaszczystego cypla przybiła łódka, z której wysko-
czyli dwaj chłopcy i zgasili latarkę, pozostawioną przez Nemo. Zapa-
dły ciemności, ktoś kogoś wziął za Nemo, zaczęli się szarpać między
sobą, krzycząc przy tym nieludzko.
Długą chwilę trwało, zanim ustała wreszcie ta kotłowanina i zo-
rientowali się, że nie ma wśród nich Kapitana Nemo.
— Uciekł wodą — usłyszałem głos Franka. — Wy czterej wsiadajcie do
łódki i latarkami oświetlicie jezioro. Nie mógł odpłynąć daleko. A ja i
reszta popędzimy szukać tego drugiego faceta.
W ciemności wpadłem na Ornitologa.
— To ja! To ja! — wołałem ostrzegawczo, nie chcąc, aby w ciemno-
ściach wziął mnie za kogoś innego.
Zatrzymał się sapiąc głośno. Był uzbrojony w sękaty kostur.
— Uff, uratował się pan jednak. Czego oni chcieli od pana?
— To nie o mnie chodziło, tylko o Kapitana Nemo. Jego chcieli
schwytać.
Nie było czasu na rozmowy. Mieliśmy już na karku bandę, która prze-
szukiwała skraj lasku.
— Chodźmy stąd — szepnąłem. — Są chyba bardzo rozjuszeni, bo
Nemo im uciekł.
Nie spiesząc się, ostrożnie przedarliśmy się przez mały las aż do
obozowiska Ornitologa.
— Zapali pan? Ornitolog wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.
Usiedliśmy przed jego trójkątnym namiocikiem. Drżącymi ze zdener-
wowania palcami wyjąłem z paczki papierosa.
— Jestem niespokojny o Nemo — rzekłem. — Nie wiem, czy udała mu
się ucieczka.
Podał mi ognia.
— A jednak moja piszczałka na coś się przydała, prawda? — zaśmiał
się.
— A tak — stwierdziłem. — Czy pan jest może mistrzem czarnej i
białej magii?
— Nie mistrzem, tylko czeladnikiem — odparł skromnie. — Zagadka
jest zresztą łatwa do wyjaśnienia. Kładłem się już spać, gdy usły-
szałem w lesie jakieś głosy. Zaniepokoiło mnie, bo to miejsce jest w
nocy zawsze bezludne. Postanowiłem trochę rozejrzeć się i stwier-
dziłem, że przez las w stronę przylądka skrada się duża grupa chło-
paków i dziewcząt. Poszedłem ostrożnie za nimi, a potem usłyszałem
głos piszczałki.
Wstałem z ziemi.
— Muszę już wracać. Martwię się o Kapitana Nemo. To ja naraziłem
go na niebezpieczeństwo.
Przedarliśmy się przez lasek i wyszliśmy na Przylądek Sandacza.
Bandy już tam nie było. Na brzegu jeziora panował spokój.
— Wyznaję, że nie bardzo orientuję się w tych wszystkich dziwnych
sprawach — rzekł do mnie Fałszywy Ornitolog. — To jezioro powinno
nazywać się Diabelskie. Ciągle toczą się jakieś wojny, podjazdy, na-
jazdy. Jak nie harcerze z bandą, to znowu banda z harcerzami. Jak
nie Kapitan Nemo, to znów tajemniczy facet z samochodem, który
pływa po wodzie jak motorówka. Jakieś pułapki, zasadzki, polo-
wania...
— Jakiś Fałszywy Ornitolog — dorzuciłem. — Bo przecież nie istnieją
ptaki kiwiki. Marta pana zdemaskowała.
— Co się pan mnie czepia? — oburzył się. — Wierzy pan tej dziew-
czynie tylko dlatego, że wymyśliła ptaka kiwika? Wiedziałem, że ona
żartuje, ale ponieważ mam poczucie humoru, starałem się odpowie-
dzieć również żartobliwie. Zresztą — wzruszył ramionami — nie
zależy mi na tym, aby pan wierzył, że jestem ornitologiem.
Uśmiechnąłem się.
— Jeśli panu to sprawia przyjemność, zachowam wiarę w pańską
znajomość ptaków. Mam wobec pana moralne zobowiązanie. Pisz-
czałka jest rzeczywiście cudowna. Czy mogę ją jeszcze zatrzymać?
— Ależ tak. Proszę z niej korzystać.
— Na mnie już pora — powiedziałem i wyciągnąłem rękę do Orni-
tologa.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZMOWA ZE SZPIEGIEM • KTO KOGO OSZUKAŁ • KOMEDIA PANA
ANATOLA • WIZYTA BRODACZA • KOGO ŚLEDZĘ I KOGO CHCĘ
OBRABOWAĆ • O MIŁOŚCI DO SAMOCHODÓW • PRZY KIOSKU Z
PIWEM • CO SIĘ STAŁO Z CZARNYM FRANKIEM • KSIĄŻĘ SPINNINGU I
BRODACZ DĄŻĄ UPARCIE DO CELU • ZOBOWIĄZANIA
Bronka wstała bardzo wcześnie. Jeszcze mocno spałem, gdy ona
wykąpała się w jeziorze, ubrała i nawet przygotowała śniadanie. Do-
piero potem delikatnie zapukała w szybę mego wehikułu.
W milczeniu jadłem śniadanie, obserwując delikatną twarz dziew-
czyny. Nie pytała o nic, nie zdradzała zainteresowania wypadkami
wczorajszego wieczoru. Jakby nie miała pojęcia o zasadzce na Przy-
lądku Sandacza.
— Czarny Franek nie będzie dowódcą bandy powiedziałem nagle.
— Skąd pan wie?
— Znowu nie udało mu się jego przedsięwzięcie. Nie sądzę, aby
banda przebaczyła mu nową kompromitację.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi...
Zacząłem z innej beczki:
— Opowiedz mi dokładnie, jak to było z listem, który znalazłaś przed
moim namiotem. Podejrzewałem wtedy, że go otwierałaś.
— To nieprawda. Ja go nie otwierałam i nie czytałam! — zawołała.
Pokiwałem smutnie głową.
— Oni jednak mieli rację...
— Kto?
— Marta i harcerze. Ostrzegli, że jesteś szpiegiem i mnie zdradzisz. A
ja przecież nie zrobiłem ci nic złego, przeciwnie, chciałem jak najle-
piej i dla ciebie, i dla Czarnego Franka.
Zaczerwieniła się, ale nie powiedziała ani słowa. A ja ciągnąłem
dalej.
— To był list od Kapitana Nemo.
— Ja tego listu nie czytałam...
— Kapitan Nemo wyznaczył mi w tym liście dzień, godzinę i miejsce
spotkania. Ja nie zdradziłem tajemnicy, on tego również nie zrobił. A
jednak Czarny Franek wraz ze swoją bandą zaczaił się na nas w
wyznaczonym przez Nemo miejscu. Ale nie udała mu się zasadzka i
na nic nie przydała się twoja zdrada.
— Przysięgam, że ja tego listu nie otwierałam, nie czytałam —
powtarzała z twarzą czerwoną ze wstydu.
— Ale wczoraj wiedziałaś, że Czarny Franek spróbuje schwytać Ka-
pitana Nemo. Nie zapieraj się. Twój wczorajszy niepokój wynikał
właśnie z tego faktu. Imponuje ci Kapitan Nemo i nie pragniesz, żeby
schwytała go banda Czarnego Franka, bo nią gardzisz. Ale z drugiej
strony chcesz, aby Czarny Franek znowu rządził bandą, a do tego
celu potrzebne było schwytanie Nemo. Wpadłaś w rozterkę i aż be-
czeć zaczęłaś, nie wiedząc, co począć. Tak było czy nie? — podnio-
słem głos.
— Tak. Ale ja tego listu... — zaczęła płaczliwie.
— Domyślam się — przerwałem jej. — Tego wieczoru, gdy zerwałaś z
bandą, Czarny Franek przyszedł tutaj razem z tobą. Ciągle cię prze-
konywał, abyś nie porzucała bandy. Przed moim namiotem znaleźli-
ście list. To nie ty, lecz Czarny Franek otworzył go i przeczytał.
— Prosiłam, żeby listu nie ruszał — szepnęła.
— Być może, nawet prosiłaś go o to. Ale on cię nie posłuchał. Prze-
czytał, a potem list zakleił. Czy powiedział ci, czego ten list dotyczył?
— Mówił, że list jest od jakiejś dziewczyny...
— Pytałem cię, czy list był otwierany.
— Nie chciałam mówić o Franku. Bałam się, że pan straci do mnie
zaufanie i nie będzie chciał przyjąć mnie do swego obozu.
— Rozumiem. A wczoraj na Bukowcu powiedział ci, że jednak znowu
będzie dowodził bandą, bo wie, w jaki sposób schwytać Kapitana
Nemo. Czy tak?
— Tak.
— Oszukałaś mnie mówiąc, że nikt nie otwierał listu. A Czarny Franek
ciebie oszukał, bo nie powiedział ci, że wykorzystał twoją osobę dla
swoich własnych celów; dla siebie pozostawił rolę bohatera, któremu
uda się schwytać Kapitana Nemo, a tobie dał do odegrania podłą
rólkę dziewczyny, która zdobywa zaufanie po to, aby je zawieść.
Milczała dłuższą chwilę. Czekałem cierpliwie, dając jej czas do na-
mysłu.
— Nigdy już nie spotkam się z Frankiem — oświadczyła z mocą.
Przecząco pokręciłem głową.
— Nie składaj przysiąg, których nie będziesz w stanie dotrzymać. Żal
ci Czarnego Franka. Wiem, że będziesz starała się pomóc mu tyle
razy, ile razy będzie ci się wydawało, że mu pomóc potrafisz.
— To nieprawda — żachnęła się.
— Ja wiem lepiej. Zdziwisz się, jeśli ci powiem, że wcale cię za to nie
potępiam. Powiem więcej: podoba mi się to. Nie wolno przyjaciół
opuszczać w potrzebie. Ale musisz zdać sobie sprawę, że pomoc,
jaką do tej pory okazywałaś Czarnemu Frankowi, nie przydała mu się
na nic. Powiedz mi, czy chcesz mu naprawdę pomóc?
— Tak...
— Niekiedy tak się dzieje, że gdy się naprawdę pomaga przyja-
cielowi, który znalazł się na złej drodze, on zarzuca nam zdradę lub
wrogość. Dopiero potem zaczyna rozumieć, że to, co jemu wydawało
się wrogością, było właśnie pomocą wynikającą z przyjaźni. Powta-
rzam: jeśli chcesz naprawdę pomóc Czarnemu Frankowi, zaufaj mi i
rób, co ci każę. I rób to, chociaż on nazwie cię swoim wrogiem. Czy
rozumiesz mnie?
— Tak.
— Więc teraz pakuj nasze manatki. Opuszczamy to miejsce — powie-
działem rozkazująco.
Nie pytała o nic, bez słowa zabrała się do roboty. Zwinęliśmy namiot,
zapakowaliśmy do samochodu śpiwory, materac i naczynia ku-
chenne. Pan Anatol i pan Kazio z odrobiną niepokoju obserwowali
nasze czynności, a kiedy zorientowali się, że opuszczamy ich to-
warzystwo, podeszli do mnie zatroskani.
— Przenosi się pan? Czy można wiedzieć, dlaczego porzuca pan to
miejsce?
Nie miałem zamiaru wyjaśniać im prawdziwej przyczyny mej decyzji.
Zrobiłem wieloznaczną minę.
— Nie podoba mi się tutaj. Okolica wydaje mi się podejrzana.
— Co pan mówi? — przestraszył się pan Anatol.
— Niestety, opuszczam te strony — powiedziałem. — Kręcą się tutaj
jakieś dziwne typy. Czy widział pan ogromną dziuplę w dębie ro-
snącym tam dalej, na brzegu? Wczoraj wieczorem ktoś się w niej
krył. A minionej nocy, czy słyszał pan krzyki na Przylądku Sandacza?
— A tak, słyszałem...
— Banda Czarnego Franka usiłowała schwytać tajemniczego Kapi-
tana Nemo. Wczorajszej nocy łowiłem węgorze na Przylądku Sanda-
cza i byłem świadkiem okropnych rzeczy. Wyjeżdżam stąd, bardzo mi
przykro.
— A ta dziewczyna? — wskazał wzrokiem Bronkę, zajętą układaniem
naszych rzeczy w wehikule.
— Ona jedzie ze mną.
— Nie o to mi chodzi. Przecież ona jest z bandy Czarnego Franka.
— No to co?
— Ech — machnął ręką — pan chyba sam nie wierzy w to, co pan
mówi. Niby to pan odjeżdża z powodu bandy i podejrzanych osob-
ników, ale dziewczyna z bandy mieszka w pana obozie. Ciągle mówi
pan „tajemniczy Kapitan Nemo”, ale on dla pana nie jest wcale
tajemniczy. Którejś nocy widziałem przez szparę w drzwiach mojego
namiotu, że Kapitan Nemo przywiózł pana tutaj swoim ślizgaczem.
Pan nas uważa za ludzi bardzo naiwnych i mało spostrzegawczych —
uśmiechnął się chytrze.
— Czyżby podejrzewał mnie pan o coś złego? — zrobiłem obrażoną
minę.
I nagle doszedłem do wniosku, że to nie ja, tylko właśnie pan Anatol
odgrywa komedię. Udawał, że go niepokoi mój wyjazd, a po prostu
chciał wiedzieć, dlaczego nagle zwinąłem swoje obozowisko i dokąd
się przenoszę. Ale dlaczego, u licha, stał się taki dziwny?
Zaraz się wszystko wyjaśniło.
— Wczoraj wieczorem — ciągnął pan Anatol nie zwracając uwagi na
moje pytanie — jak pan odpłynął gdzieś swoim samochodem, a ta
dziewczyna już spała w pana namiocie, brzegiem przyszedł tu przyja-
ciel księcia spinningu. No, wie pan, ten Brodacz. Obudził nas i zaczął
wypytywać o pana. Czy nie wiemy, kim pan jest, co pan tutaj robi i
tak dalej.
— A co mu pan powiedział?
— Prawie nic, bo przecież nic o panu nie wiem. Podzieliłem się tylko
swoimi spostrzeżeniami. Powiedziałem mu, że wędkarzem to pan nie
jest, więc chyba na ryby pan nie przyjechał. Ale szybko porobił pan
znajomości. Jedna dziewczyna łowi dla pana ogromne ryby, a druga
jest z bandy Czarnego Franka. Przypływali tu także jacyś harcerze.
Doszedłem więc do wniosku, że chyba jest pan nauczycielem, bo tak
łatwo nawiązuje kontakty z młodzieżą.
— A nie mógł go pan zapytać, co go obchodzi moja osoba?
— Zrobiłem to, naturalnie. Wyjaśnił, że pan ich... śledzi. To znaczy, i
on, i książę spinningu odnieśli takie wrażenie.
— A w jakim celu miałbym to robić? — spytałem uprzejmie.
— Żeby ich... obrabować.
— No wie pan, coś podobnego!... — aż mnie zatkało z oburzenia.
— Ba, jeszcze więcej powiedział. On sądzi, że pan kieruje młodzieżo-
wymi gangami nad jeziorem, a właśnie jeden z tych gangów obra-
bował księcia spinningu, kradnąc mu mapę łowisk. Pytali mnie, czy
nie widziałem u pana tej ich skradzionej mapy.
Miałem dosyć tych oskarżeń.
— Żegnam panów — ukłoniłem się panu Anatolowi i panu Kaziowi. —
Życzę dużej ryby. Myślę, że poczuje pan ulgę, gdy taki niebezpieczny
człowiek wyprowadzi się z tej okolicy.
— Ależ ja... ależ ja pana o nic nie oskarżam — bronił się pan Anatol.
— To ten Brodacz tak mówił. Ja tylko powtórzyłem jego słowa.
Odwróciłem się na pięcie i poszedłem do wehikułu. Moje rzeczy
leżały już na tylnym siedzeniu, w wehikule czekała Bronka. Z ponurą
miną zasiadłem za kierownicą, przekręciłem kluczyk w stacyjce.
— Proszę pana, dokąd teraz pojedziemy? — zapytała Bronka.
— To ja ciebie pytam: dokąd? Chcę się spotkać z Czarnym Frankiem. I
ty mi wskażesz drogę do niego.
Zaniepokoiła się.
— Ja nie wiem, gdzie jest nowy obóz bandy.
— Nie o bandę mi chodzi, tylko o Czarnego Franka. Zapomniałaś już o
naszej porannej rozmowie? Przecież ci nie uwierzę, że rozstałaś się z
Frankiem na zawsze. Chyba wyznaczyliście sobie jakieś miejsce na
spotkania?
— Mówił, że w południe będzie na Bukowcu, przy budce z piwem. Ale
nie obiecał, że będzie na pewno.
— To nic. Zaczekamy tam na niego — zdecydowałem.
Przejechałem nadbrzeżną łąkę i wydostałem się na polną drogę bie-
gnącą do wsi Wieprz. Z tej wioski, po grobli, można było zajechać na
wyspę Bukowiec, zasiedloną przez zmotoryzowanych turystów i
zabudowaną domkami kempingowymi.
Nie dziwiłem się, że właśnie Bukowiec przyciąga różnego rodzaju
obieżyświatów i trampów. Do domków kempingowych dostęp był
stosunkowo łatwy, namioty zmotoryzowanych turystów w ogóle nie
miały zamknięć. W przystaniach nad zatoką kołysało się wiele łódek,
kajaków i motorówek, w których turyści zazwyczaj pozostawiali
najróżniejszy sprzęt. Krótko mówiąc, był to wspaniały teren dla mło-
dzieńców w rodzaju Czarnego Franka.
Na Bukowiec jechaliśmy wolno, ponieważ droga była wyboista,
pokryta głębokimi koleinami chłopskich furmanek. Trzymałem wóz
na drugim biegu, silnik więc wył jak potępieniec. Wolna jazda mę-
czyła silnik wehikułu i jeśli już musiałem zachować ślimacze tempo,
pozostawiałem wóz na niskim biegu, ale starałem się utrzymać
wysokie obroty.
— Słaby wozik — stwierdziła Bronka. — Tak wolno jedziemy, a on aż
się dusi z wysiłku. Staroświecki — dodała, a miało to chyba znaczyć,
że wóz jest starego typu.
— Nie jest aż taki stary — odrzekłem. — Tylko że wyglądu ładnego
nie ma.
— Śmieszny wozik. Taka landara.
Pokręciłem głową.
— Piękne samochody są dla ludzi bez wyobraźni — oświadczyłem
tonem filozofa.
Bronka roześmiała się.
— Muszę to powtórzyć Czarnemu Frankowi. Bo on, proszę pana,
kocha się w pięknych samochodach. Gdy zobaczy piękny wóz, to go
oderwać od niego nie sposób. On bardzo chce mieć samochód. Ech,
żeby pan miał wspaniałą limuzynę to on chętnie zaprzyjaźniłby się z
panem. A gdyby tak pan pozwolił mu zasiąść za kierownicą...
— Na szczęście nigdy do tego nie dojdzie.
— Dlaczego pan mówi: „na szczęście”?
— Na szczęście dla przechodniów i innych kierowców. Takim ludziom,
jak Czarny Franek, zabroniłbym w ogóle dawać zezwolenie na prowa-
dzenie pojazdów. Stosunek do życia, do społeczeństwa powinien być
także brany pod uwagę przy udzielaniu zezwoleń. Jeśli ktoś w życiu
codziennym lekceważy prawa i obowiązki obywatela, to i za kierow-
nicą będzie się zachowywał podobnie. Zacznie łamać przepisy dro-
gowe tak, jak łamie inne prawa. Lecz powtarzam, na szczęście tacy
chłopcy nie mają samochodów. Mogą o nich najwyżej marzyć.
Śmieszne to zresztą marzenia.
— Dlaczego śmieszne? Marzenia nigdy nie są śmieszne — powie-
działa.
— Nigdy nie będzie miał pięknego samochodu, jeśli nie weźmie się
do nauki, do ciężkiej pracy. Teraz może tylko marzyć, że ukradnie
komuś samochód, przejedzie się nim kawałek, a potem albo sam się
nim rozbije o drzewo, albo kogoś rozbije.
— Ech, pan zaraz przewiduje najgorsze.
— Znasz przecież Czarnego Franka. Gdyby zasiadł za kierownicą
bardzo szybkiego wozu, czy potrafiłby wstrzymać się, aby nie pędzić
z największą szybkością? A przecież nie ma żadnego doświadczenia.
Chuligani kradnący samochody z reguły powodują wypadki.
— Pan się chyba nie musi obawiać kradzieży? — parsknęła śmiechem.
— Pana wóz można dogonić choćby na rowerze. To z powodu tego
wozu przezwano pana Panem Samochodzikiem? A swoją drogą
dziwię się panu. Jak się z panem rozmawia, to pan się wydaje czło-
wiekiem poważnym. Ale jak pan wsiądzie do tego wozu, zaraz się
chce każdemu śmiać. Czy pan nie czuje, że taki samochód ośmiesza
właściciela?
Aż się we mnie zagotowało ze złości.
— Nie popełniaj zasadniczego błędu młodości, nie sądź ludzi i rzeczy
zbyt pochopnie. Powiadam ci, że być może wkrótce mój samochód
przestanie ci się wydawać śmieszny...
Tymczasem minęliśmy wieś Wieprz i wjechaliśmy na wąską groblę
łączącą wyspę Bukowiec z lądem stałym. Zobaczyliśmy rozległą
zatokę z kilkoma przystaniami wodnymi, gdzie stało zakotwiczonych
kilkanaście dość sporych jachtów, a nawet dwa rzeczne stateczki.
Dostrzegłem także przycumowany u brzegu biały jacht Wacka Kra-
wacika. Co oni tu mogli robić?
Bronka wskazała mi budkę z piwem stojącą tuż przy wyjeździe z
grobli na wyspę. Zaraz za kioskiem rozciągał się niski niewielki
lasek. A za laskiem — osada kolorowych domków kempingowych
jakiegoś olsztyńskiego zakładu pracy.
— Schowam wehikuł w lasku — powiedziałem do Bronki — bo Czarny
Franek może się spłoszyć. Ty usiądź w pobliżu kiosku i czekaj na
niego. A ja będę krążył w najbliższym sąsiedztwie i gdy was zauważę
podejdę.
Zbliżało się południe, chmury rozpierzchły się po niebie, słońce przy-
grzewało bardzo mocno.
Kolejka przy kiosku była dość długa, lecz znajoma postać natych-
miast wpadła mi w oczy. Białowłosa Edyta z jachtu Wacka Krawacika
kupowała w budce papierosy.
Postanowiłem zainscenizować przypadkowe spotkanie. Cofnąłem się
na brzeg zatoki i potem pomaszerowałem w stronę kiosku.
Natknęliśmy się na siebie w połowie drogi. Na mój widok pannie
Edycie wypadły z ręki cztery paczki papierosów.
— Dzień dobry pani — powiedziałem uprzejmie, przyklękając i podno-
sząc je z ziemi.
— O Boże, Boże! — szeptała przestraszona. — Pan także jest tutaj! To
pan, naprawdę?
— Tak jest, we własnej osobie — odrzekłem, znowu uprzejmie się kła-
niając.
Już podczas pierwszego z nią spotkania doszedłem do wniosku, że
jest osobą bardzo naiwną. „A nuż uda mi się uzyskać od niej jakąś
cenną informację?” — myślałem.
Była naprawdę przestraszona widokiem mojej osoby, co wyraźnie
rysowało się na jej twarzy. Po chwili jednak strach zniknął, a pojawił
się tak samo wyraźny i szczery gniew.
Tupnęła nogą.
— A więc Wacek ma rację: pan nas śledzi. A dlaczego, proszę pana?
— ujęła się pod boki. — Jakim prawem pan nas śledzi?
Bezradnie rozłożyłem ręce.
— Przysięgam pani, że to nieprawda. Znalazłem się tutaj, ponieważ
szukam na Bukowcu niejakiego Czarnego Franka.
— Zginęło coś panu?
— Yhm — skłamałem.
— To nie ma pan tutaj co robić. Musi pan jechać do milicji w Iławie.
Dziś rano milicja urządziła tutaj obławę na łobuzów i włóczęgów, i
zabrała ze sobą tego Czarnego Franka i Romana. Wacek i Janusz też
pojechali do Iławy.
— Jachtem? — zdumiałem się, bo przecież widziałem jacht przycumo-
wany do brzegu wyspy.
— Nie. Samochodem Wacka. We wsi Wieprz zaparkował on u pew-
nego rolnika swój samochód.
No właśnie, że też nie przyszło mi to do głowy. Oczywiście, Wacek
Krawacik miał nie tylko piękny jacht, ale i samochód.
— Już wiem, po co pojechali do Iławy. Czarny Franek obiecał im, że
odnajdzie tego, co ukradł mapę — powiedziałem.
— Nie. Pojechali w sprawie Romana.
— Po co Wackowi Roman? — zdziwiłem się.
Dopiero teraz obudziła się w niej podejrzliwość.
— Dlaczego pan o to pyta? Wacek zakazał mi rozmawiać z panem. Ni-
czego się pan ode mnie nie dowie. Niczego! — krzyknęła groźnie.
— Ależ ja nic nie chcę wiedzieć — zapewniałem ją. — I muszę już iść,
przepraszam panią.
To mówiąc wcisnąłem jej w ręce paczki papierosów, ukłoniłem się
grzecznie i popędziłem ścieżką w stronę kiosku z piwem.
— Odjeżdżamy! — zawołałem do Bronki i ruszyłem w stronę wehi-
kułu.
— Co się stało? — dopytywała się zdziwiona, biegnąc za mną. — Pan
już nie chce się spotkać z Frankiem?
Wciągnąłem ją do wozu, zapuściłem silnik.
— Czarny Franek jest w Iławie. W areszcie milicyjnym — wyjaśniłem
Bronce.
Zakryła twarz dłońmi.
— Czułam, że to się tak skończy — rzekła z rozpaczą. — Teraz on od-
pokutuje za wszystkie przewiny bandy...
Ogarnęła mnie złość.
— No tak przytaknąłem z ironią. — Franeczek jest niewinny. To tylko
zła banda chuliganiła nad jeziorem. A przypadkiem nie ów Czarny
Franek dowodził tą bandą? A wtedy gdy się chuliganiło, zabijało
owce na wyspie, kradło butle z gazem, to się nie myślało o odpowie-
dzialności przed prawem.
— Więc pan mu nie pomoże? — odjęła ręce od twarzy. Miała zaci-
śnięte usta.
Nie odezwałem się. Udałem, że jestem pochłonięty jazdą po wiejskiej
drodze. Czekało mnie kilkanaście kilometrów takiej trudnej drogi
przez Gubławki, Ulpity, aż do Karczmisk, skąd do Iławy prowadziła
asfaltowa szosa.
— Dokąd jedziemy? — zapytała znowu.
— Na spotkanie przygody — odrzekłem beztrosko.
— Nie chcę żadnych przygód. Nie wierze w żadne piękne przygody.
Postanowiłam wrócić do domu, przeprosić rodziców i na przyszły rok
wziąć się do nauki. Tylko żeby udało się pomóc jakoś Frankowi...
Przecież pan go tak chyba nie zostawi, prawda? — rzekła błagalnie.
— A jak mu mogę pomóc? Mam powiedzieć milicji, że przestępstwa
bandy Czarnego Franka są nieprawdziwe? Mam powiedzieć, że
Czarny Franek to porządny chłopak, który nie dowodził bandą łobu-
zów?
— On już w tej bandzie od dawna nie rządził...
— No to co? Ale brał udział w wielu chuligańskich rozróbkach. I ty
też. Przecież było do przewidzenia, że to się właśnie tak skończy. I ty
o tym najlepiej wiedziałaś, dlatego między innymi porzuciłaś bandę.
Ja zaś obiecałem ci wspaniałą przygodę i dotrzymam obietnicy.
Nie interesowała jej już przygoda. Myślała o Czarnym Franku.
— Schwytano całą bandę, czy tylko jego?
— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w areszcie jest także Roman.
Znowu zakryła twarz dłońmi.
— Co będzie z Frankiem?...
— Chciałem mu pomóc, gdy to było możliwe, dopóki sam, z własnej
woli, mógł się wycofać z bandy. Teraz najwyżej jestem w stanie
dostarczyć mu do aresztu trochę jedzenia czy słodyczy. Nie zapo-
mnij, że on już siedział w domu poprawczym. To recydywista, a
takich czeka surowa kara.
Rozpłakała się. Nie, nie była beksą, tylko nagle zdała sobie sprawę z
beznadziejności sytuacji, w jakiej znalazł się Czarny Franek.
Wjechaliśmy w uliczki miasta. Iława jest bardzo piękna, nowoczesne
domy stanęły na miejscu gruzów i rumowisk z czasów wojny. Mia-
steczko ma charakter wczasowiska, bo rozciąga się nad przesmy-
kiem Jezioraka. Nad jeziorem są domki kempingowe, bary, kawiarnie,
piękna restauracja o nazwie „Kormoran”.
Ale nie pora była na kontemplowanie uroków Iławy. Znalazłem duży
dom Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej i zaparkowałem przed
nim swój wehikuł.
Bronka była w takim stanie ducha, że gdybym ją zawiózł na dworzec
kolejowy i wykupił bilet do Warszawy, bez słowa protestu wsiadłaby
do pociągu i pojechała do domu. I być może powinienem był tak
właśnie uczynić. Ale pomyślałem, że powróciłaby do domu skruszona
i pełna dobrych chęci, lecz na jak długo starczyłoby tej skruchy?
Bałem się, że jedyną naukę, jaką wyciągnie z lekcji, którą jej teraz
dawało życie, będzie: człowiek nie powinien robić źle, bo może go
aresztować milicja. A przecież chcemy wychować pokolenie, które
nie będzie czyniło zła nie z lęku przed odpowiedzialnością, tylko z
poczucia, że zło narusza ład, który sami sobie narzuciliśmy. Pra-
gnąłem, aby przekonała się, że najniespokojniejszy nawet duch znaj-
dzie przygodę i możliwość wyżycia się w ramach społecznego po-
rządku, nie krzywdząc nikogo i nie wchodząc w kolizję z prawem.
— Zaczekaj na mnie — powiedziałem.
I zostawiwszy ją w wehikule poszedłem do komendy, prosząc o skon-
taktowanie mnie z oficerem dyżurnym.
Młody porucznik milicji przyjął mnie w pokoju bardzo skąpo ume-
blowanym. Oprócz stołu, dwóch krzeseł, szafy ogniotrwałej i dużego
orła na ścianie — nic więcej nie było.
Pokazałem mu dowód osobisty i legitymację Ochotniczej Rezerwy
Milicji Obywatelskiej, w której byłem społecznym inspektorem służby
drogowej. Ta legitymacja wyraźnie zjednała mi jego sympatię. Byłem
przecież także milicjantem, tylko służącym ochotniczo w rezerwie.
Zapytałem o Czarnego Franka i Romana. Interesowały mnie powody,
dla których zostali zatrzymani przez milicję.
— Tego Franka i Romana — odpowiedział porucznik zatrzymaliśmy
pod zarzutem włóczęgostwa, choć zdaje się, że i poważniejsze
wykroczenia mają na sumieniu. Ci chłopcy nie mieli przy sobie
grosza, z czego więc tu żyją, jeśli nie z kradzieży? Postanowiliśmy po
prostu wysiedlić ich z tego rejonu. Chcemy im dać bilety do miejsca
stałego zamieszkania i zagrozić, że jeśli się tu jeszcze raz pokażą,
trafią przed sąd dla nieletnich. Ów Franek, zwany Czarnym Frankiem,
dowodził tu młodzieżową grupą chuliganów, której, niestety, nie
udało się nam schwytać. Chłopak twierdzi, że zerwał z bandą i posta-
nowił nająć się do pracy u miejscowych rybaków. Nie wiem, czy
mamy prawo mu uwierzyć. Faktem jest jednak, że zatrzymaliśmy go
samego, bez bandy. Chłopak siedział pod jakimś drzewem na Bu-
kowcu i trząsł się z chłodu, bo ranek był zimny. Nasze tereny cierpią
na brak rąk do pracy. Taki młody chłopak przydałby się w którymś
gospodarstwie rolnym czy w spółdzielni rybackiej. Naprawdę nie
zależy nam na tym, żeby siedemnastoletniego chłopca pakować do
domu poprawczego. Ale musimy mieć gwarancję, że on się zmieni.
Jeśli znajdzie się ktoś poważny, odpowiedzialny, kto podpisze nam
zobowiązanie, że Franek od tej chwili weźmie się do uczciwej pracy,
nie widzimy przeszkód, aby znalazł się na wolności.
— A Roman? — zapytałem.
— On już opuścił areszt. Pół godziny temu dwóch wczasowiczów
podpisało zobowiązanie, że na okres lata wezmą go pod swoją
opiekę.
— Wacek Krawacik i Brodacz — wyrwało mi się.
— Jeden z panów miał na imię Wacław. A drugi rzeczywiście nosił
brodę — uśmiechnął się porucznik.
Wyznaję, że nic z tego nie rozumiałem. Dlaczego Krawacik i Brodacz
tak zainteresowali się Romanem? Czyżby wyszły na jaw jakieś nowe
okoliczności związane z mapą łowisk?
— Zanim podpiszę zobowiązanie, o którym pan wspomniał — powie-
działem do porucznika — chciałbym porozmawiać z Frankiem. Może
on nie zgodzi się, abym go wziął pod swoje skrzydła.
— To zrozumiałe. Ale nie bardzo wiem, dlaczego pan chce wziąć na
siebie aż taki obowiązek?...
— Obserwowałem go trochę. To w gruncie rzeczy ciekawy chłopak.
Jest pewna szansa... Ale to długa historia, wiem, że pan jest zajęty...
Rzeczywiście, był bardzo zajęty. Raz po raz odwoływano go do tele-
fonu, raz po raz do pokoju, gdzie rozmawialiśmy, zaglądał jakiś mi-
licjant.
— Poproszę, aby sprowadzono tu tego chłopca — zdecydował po-
rucznik i wyszedł na korytarz.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
DLACZEGO FRANEK PRZEGRYWAŁ, CZYLI ROZMOWA O CIASNYM
UBRANIU • PAN MUZEALNIK • DLACZEGO UPUŚCIŁEM NÓŻ • ROMAN
UJAWNIA SWOJE WARUNKI • GDZIE JEST TAJEMNICZA MAPA • BIADA
PYSZAŁKOWI! • ZRZUCAM MASKĘ • POŚCIG • FORTEL PANA ZAGŁOBY
• CO SIĘ STAŁO Z TAJEMNICZĄ MAPĄ
— Poznajesz mnie, prawda? — zapytałem Czarnego Franka.
Specjalnie przeszedłem na „ty”, aby odczuł, że go uważam za smar-
kacza.
Bez słowa skinął głową. Porucznik wyszedł pozostawiając mnie sam
na sam z chłopcem.
— Kilkakrotnie zapraszałem cię na rozmowę — powiedziałem. — Ale
wciąż węszyłeś w tym jakiś podstęp. Aż wreszcie zaistniała taka
sytuacja, że możemy sobie swobodnie pogadać.
— Czego pan chce ode mnie? — burknął opryskliwie.
Zdziwiłem się:
— Wciąż jeszcze uważasz się za największego cwaniaka? Żadnych
nauk nie wyciągasz ze swojej obecnej sytuacji? Czy nie przychodzi ci
na myśl, że nieustannie przegrywasz? Zrób rachunek, z łaski swojej.
Dowodziłeś bandą i odebrano ci dowództwo. Darzyła cię sympatią
Bronka i straciłeś tę sympatię, ba, postąpiłeś jak nicpoń, bo nad-
użyłeś jej zaufania. Zacząłeś wojnę z Kapitanem Nemo i przegrałeś.
Nawet ze mną się nie udało, nie licząc, że wymknęła ci z rąk sprawa
mapy łowisk. A wreszcie siedzisz w areszcie milicyjnym, podczas gdy
Roman jest już na wolności.
— Uciekł? — okazał zainteresowanie.
— Wacek Krawacik i Brodacz podpisali oświadczenie, że biorą go na
swoje utrzymanie i milicja zwolniła Romana z aresztu.
— A to cwaniaki! — wyrwało mu się.
— Ty też uważasz się za cwaniaka i mądralę. Jeśli tak jest, to spróbuj
mi odpowiedzieć, dlaczego wciąż przegrywasz?
Lekceważąco machnął ręką.
— Mam pecha, proszę pana.
— Nie, kolego. Po prostu jesteś jak człowiek, który już wyrósł z
ubrania; kiedy tylko zrobi jakiś szybszy ruch, ono pęka w szwach.
Dlaczego odebrano ci dowództwo w bandzie?
— Roman intrygował przeciw mnie.
— Nie, mój drogi... Aby dowodzić bandą chuliganów, trzeba być
wśród nich największym chuliganem. A tobie — nie wiem z jakich
względów — ale przestało to odpowiadać. Chciałeś dowodzić bandą
— tylko żeby ta banda nie kradła i nie chuliganiła. Po prostu nosisz
już nie swój kostium. Pora go zmienić, przyjacielu, na inny.
— Do czego pan zmierza?
— Wacek Krawacik i Brodacz zobowiązali się wziąć pod opiekę Ro-
mana. Ja mogę zrobić to samo w stosunku do ciebie. Podpiszę zo-
bowiązanie, że biorę cię na okres lata, no, nazwijmy to, w charakte-
rze adiutanta. Mam w tych stronach pewne zadanie do spełnienia i
potrzebuję pomocników. Zapowiada się kilka fajnych przygód.
— Pan jest... z milicji?
— Nie, chłopcze. Z muzeum.
Widać było, że z największym trudem powstrzymał się, aby nie
parsknąć śmiechem.
— No, tak — westchnął kpiąco. — Powinienem się domyślić po tym
pańskim muzealnym samochodzie. A może — ożywił się — pan z mu-
zeum archeologicznego? Słyszałem od chłopaków, że kilku z nich
pracowało u archeologów na wykopaliskach. Pan może potrzebuje
robotników?
— Nie jestem archeologiem tylko historykiem sztuki.
Znowu się rozczarował.
— No, więc jak? Podpisać zobowiązanie? — zapytałem.
— Jak pan chce, panie muzealnik — odrzekł lekceważąco. — Wolę być
pana adiutantem, niż siedzieć w celi albo wrócić do Warszawy.
— Ale pamiętaj. Będziesz robił tylko to, na co otrzymasz ode mnie ze-
zwolenie.
Jeszcze raz wzruszył ramionami:
— To się wie, panie muzealnik. Będę grzeczny jak baranek. Nudy się
tylko boję. I morałów.
Zbyłem milczeniem jego docinki i wyszedłem na korytarz, aby odszu-
kać porucznika.
Porucznik wygłosił do Franka dość długie przemówienie, z którego
wynikało niezbicie, że choć za chwilę chłopak znajdzie się na wolno-
ści, to jednak śledztwo przeciw niemu toczyć się będzie w dalszym
ciągu, jest bowiem podejrzany o współudział w zabiciu owcy oraz
kradzieży lampy gazowej wraz z butlą turystyczną.
— Z dobrego serca radzę ci — zakończył swoje wywody porucznik —
abyś od tej chwili zachowywał się jak najprzyzwoiciej. Najlepiej
zrobisz, biorąc się do uczciwej roboty. Jeśli zdobędziesz się na wła-
ściwą postawę, będzie to miało duży wpływ na tok śledztwa przeciw
tobie.
Po pięciu minutach szliśmy z Frankiem do wehikułu. Aż drgnął, zoba-
czywszy Bronkę. A ona, o dziwo, zamiast okazać ogromną radość,
czego można się było spodziewać, bardzo chłodno przywitała się z
chłopakiem. „Mądra dziewczyna — pomyślałem. Zaczęła sobie
zdawać sprawę, że dotychczasowy jej zachwyt dla jego postępków
tylko go rozzuchwalał”.
— Podpisałem zobowiązanie, że odtąd Franek przestanie być włó-
częgą, a będzie pomocnikiem w moich poczynaniach. Czy nie masz
nic przeciwko temu, żeby przyłączył się do nas? — zapytałem
Bronkę.
Spojrzała na chłopaka niemal pogardliwie.
— Oby tylko nie nadużył pańskiego zaufania, jak to zrobił z moim —
odpowiedziała.
Franek zaczerwienił się, jakby ktoś dał mu w gębę. Nie odezwał się
jednak i usiadł na tylnym miejscu wehikułu, bo Bronka zajmowała
miejsce obok mnie.
— Zjemy obiad — zdecydowałem.
Podjechałem do restauracji „Kormoran” znajdującej się już prawie za
miastem, w najbliższym sąsiedztwie osiedla kempingowego. Restau-
racja mieściła się nad samym brzegiem jeziora, odgrodzona od wody
złocistą plażą z kąpieliskiem i przystanią. Przez wielkie szyby wi-
działo się szarą toń Jezioraka i białe trójkąciki żaglówek.
Przed „Kormoranem” stało kilkanaście samochodów. Franek nie
mógł się powstrzymać, aby nie pogładzić pieszczotliwie maski
białego fiacika.
— Z Warszawy — stwierdził, zerknąwszy na tablicę rejestracyjną. —
Fajny wozik. Chciałbym mieć taki. A pan, panie muzealnik, nie
mógłby sobie takiego zafundować?
— Mój jest lepszy — odrzekłem.
Przyjął to jako żart. Weszliśmy do sali i zajęliśmy stolik tuż przy
drzwiach. Znajdował się on przy ścianie, która o dwa metry dalej
załamywała się, otwierając przestrzeń głównej sali, gdzie był parkiet
i podium dla orkiestry.
Jedliśmy obiad w zupełnym milczeniu. Między Bronką a Frankiem
wciąż trwała wyraźna niechęć, a ja rozmyślałem o swoich sprawach.
Nagle aż nóż wypadł mi z ręki. Niemal od sąsiedniego stolika dobiegł
mych uszu podniesiony głos Wacka Krawacika:
— Nie dostaniesz więcej piwa, smarkaczu. Co ty sobie właściwie wy-
obrażasz? Masz nas za idiotów? Nie dość, że wyciągnęliśmy cię z wię-
zienia, to jeszcze jakieś warunki stawiasz? Mów konkretnie, gdzie
jest mapa?
— Spokojnie, spokojnie panowie — usłyszałem piskliwy dyszkancik
młodego chłopaka.
Położyłem palec na ustach, dając tym do zrozumienia Bronce i Fran-
kowi, aby milczeli i nie zdradzili naszej obecności. Widocznie Wacek i
Brodacz po załatwieniu sprawy w komendzie przyjechali tutaj na
obiad.
Teraz wrzasnął Brodacz:
— Wacek, trzymaj mnie, bo jak ja tego szczeniaka złapię za kark, to
mu kości połamię. Co on sobie wyobraża? Ukradł nam torbę z mapą,
a teraz jeszcze się stawia?
Wacek chyba zmitygował przyjaciela, bo rozmowa odtąd stała się
cichsza. Ale gdy już wiedzieliśmy, kto siedział za załomem ściany,
całe fragmenty potrafiliśmy wyłowić z lekkiego pogwaru, jaki wypeł-
niał restauracyjną salę.
Mówił Roman:
— Jeżeli panowie będziecie mi grozić, to się ze mną nie dogadacie.
Już wczoraj podałem wam swoje warunki. Ja o żadnej torbie ani
mapie nic nie wiem. A jak się panom nie podoba moje zachowanie,
mogę wrócić do aresztu. Co mi tam! Posiedzę ze dwa dni, a potem
mnie odeślą do domu, do Warszawy. Żadnego przestępstwa ani
milicja, ani wy, panowie, mi nie udowodnicie. A w cztery oczy, a
raczej w sześć oczu to wam powiem... Nie wiem, kto ukradł tę torbę
z mapą. Ale myślę, że mógłbym ją odnaleźć. Nawet z całą pewnością,
jakbym się przyłożył, to bym ją odnalazł. Panom bardzo na tym
zależy, więc ja to mogę zrobić dla panów, oczywiście nie za „Bóg
zapłać”. Panowie przecież pięć kawałków chcieliście dać Czarnemu
Frankowi za zwrot mapy.
— Zamierzamy pobić rekord Polski — burknął Brodacz.
— No cóż, mnie to wszystko jedno. Ale rzecz stawiam tak jak wczo-
raj: dostanę pięć tysięcy i powiem wam, gdzie jest torba z mapą.
Panowie tę mapę wezmą, a ja prysnę do Zakopanego. Zgodnie z wa-
szym zobowiązaniem będę nadal na waszym utrzymaniu i nieźle
sobie pożyję w Zakopanem za te pieniądze.
— Trzymaj mnie, bo ja tego smarkacza!... — znowu wrzasnął Brodacz.
Wacek i tym razem zdołał go uspokoić.
— Dostaniesz trzy tysiące — rzekł do Romana. — Ale najpierw mu-
simy mieć tę mapę.
— O tak! — zaśmiał się chłopak. — Ja wam dam mapę, a wy mi kop-
niaka? Nie, panowie, tak się nie bawię. Pieniążki dostanę zaraz i po-
wiem wam, gdzie szukać torby z mapą.
— Ty pieniążki weźmiesz, a my torby nie znajdziemy!...
— Pieniążki dacie mi zaraz. Ja je schowam w kieszeń i pojadę z wami
na Bukowiec, gdzie jest ukryta ta torba z mapą. Zgoda?
Wacek miał już zdaje się dosyć kłopotów z mapą.
— Zgoda — rzekł. — Masz tu pieniądze. Nabierzemy benzyny i je-
dziemy po mapę.
Zaszurały odsuwane krzesła. Obawiałem się, że Brodacz i Wacek nas
zobaczą, gdy będą szli do samochodu, ale oni powędrowali do dru-
giego wyjścia obok podium dla orkiestry.
— Nie darzę tych typów sympatią, ale muszę przyznać, że z Romana
jest kawał drania — powiedziałem. — To przecież na pewno on im
ukradł torbę.
— Łajdak! — warknął Franek. — Ukradł tę torbę, ale żadnemu z nas o
tym nie powiedział. Tylko dlaczego dopiero wczoraj skontaktował się
z Krawacikiem?
— Nie domyślasz się? Chciał najpierw ciebie wykończyć w oczach
bandy. Kiedy mu się to udało, zaczął działać.
Zapłaciłem kelnerce rachunek i wyszliśmy z restauracji.
Postanowiłem zobaczyć, dokąd pojedzie Wacek Krawacik. Liczyłem,
że może jakoś uda mi się zerknąć na tę mapę. W uszach ciągle
brzmiały mi słowa: „Ta mapa zwróci nam wszystko z nawiązką”.
Ze stacji benzynowej odjeżdżała właśnie wielka cysterna. W czasie
gdy tankuje się paliwo do wielkich zbiorników nie wolno wydawać
benzyny i dopiero teraz zaczęto jej sprzedaż. Przy pompie stał
czarno-biały wartburg. Wacek Krawacik, Brodacz i Roman wysiedli z
wozu i czekali, aż obsługujący stację włoży wąż do baku. Zatrzy-
małem się tuż za wartburgiem Wacka.
— O, Franek! — Roman pierwszy nas zauważył.
Brodacz i Wacek Krawacik obrzucili mnie podejrzliwymi spojrzeniami.
A Roman, widząc że Franek nie zareagował na zaczepkę, ciągnął
dalej:
— E, ty, Franek, kosmonautą się robisz, że taką rakietą pędzisz? Ten
pan wziął cię chyba na popychadło do swojego pojazdu. A może do
ślubu z Bronką jedziecie tą karetą?
Dałem znak Frankowi, żeby milczał. To podjudziło również Wacka
Krawacika.
— Pan szanowny — odezwał się do mnie z uprzejmą ironią — aż do
Iławy odważył się wybrać tym straszydłem? A nie obawia się pan, że
ono rozleci się po drodze?
Brodacz rzucił jakby od niechcenia:
— Dam wam zagadkę do rozwiązania. Ile dni trzeba jechać, żeby tymi
taczkami dostać się na Bukowiec?
— Trzy dni — zachichotał Roman.
— Tak jest — z powagą przytaknął Brodacz. — Trzy dni i trzy noce,
często zmieniając konie.
Nawet obsługujący stację benzynową uśmiechnął się pod nosem. A
Roman wciąż usiłował dopiec Frankowi:
— Chciałeś tę mapę, Franek? Myślałeś na niej zarobić. Ale na mą-
drzejszego trafiłeś. Czy wiesz, gdzie była ta mapa? Teraz ci mogę
powiedzieć, bo już sprawa nieaktualna. Ona leżała pod twoim nosem.
W lisiej jamie, w korzeniach tego suchego drzewa na Bukowcu, gdzie
kiedyś mieliśmy swój biwak. To ja i Lisia Skórka zwędziliśmy tę
torbę.
— Stul pysk! — wrzasnął na niego Brodacz.
Chłopak umilkł przestraszony. Wacek Krawacik zapłacił za benzynę,
wsiedli do wartburga i wolno ruszyli ze stacji. Teraz ja podjechałem
pod pompę.
Franek splunął w bok, manifestując w ten sposób swoją pogardę dla
Romana.
— Ech, żeby pan miał lepszy wóz — powiedział — pogonilibyśmy ich
trochę. Przydałby się im taki kawał: przyjeżdżają, a tu już torby z
mapą nie ma. Jeszcze karteczkę można by im zostawić z napisem:
adios pomidory.
Ogarnęło mnie drżenie, które zawsze odczuwałem, gdy zapowiadała
się nowa przygoda. Rozmyślałem:
„Nie zabiorę im tej mapy, choć to nie ich własność. Ukradli ją czło-
wiekowi, który siedzi w więzieniu. Ale nie znam go i nawet nie wie-
działbym, w jaki sposób mu ją zwrócić... Mam jednak prawo... zerk-
nąć do niej”.
Ile trwało tankowanie paliwa? Najwyżej trzy minuty.
— Trzymajcie się dobrze! — krzyknąłem do Bronki i Franka.
Ze stacji benzynowej wyskoczyłem jak z procy, na najwyższych obro-
tach silnika. Z piskiem opon wyszedłem z zakrętu ulicy i wpadłem na
szosę do Karczmiska.
— On jednak nieźle ciągnie — zauważył Franek.
Wacek Krawacik i Brodacz nie spodziewali się pogoni. Dognałem ich
dwa kilometry za Iławą.
I wtedy się zaczęło. Krawacik zobaczył mój wehikuł i zaczął dodawać
gazu. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, potem sto kilometrów na go-
dzinę. Wreszcie przycisnął gaz do deski, mój licznik wskazywał sto
dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Wacek zdał sobie chyba sprawę, że w ten naszej pogoni coś się
kryje. A może nie miał tego rodzaju podejrzeń, tylko po prostu żyłka
sportowca nie pozwalała mu dać się wyprzedzić przez samochód,
który powinien był jechać na Bukowiec „trzy dni i trzy noce, często
zmieniając konie”?
Sto dwadzieścia kilometrów na godzinę to było zdaje się wszystko,
co potrafił wyciągnąć ze swojego samochodu. Trzy cylindry wart-
burga dawały z siebie maksymalny wysiłek. Krawacik przycisnął
pedał przyspieszacza aż do oporu i jego gaźnik tłoczył tyle benzyny,
na ile pozwalała mu jego konstrukcja.
A w moim wehikule? Dwanaście cylindrów, wielkich jak garnki,
jeszcze nie osiągnęło nawet połowy swojej mocy, trzy gaźniki dwu-
kanałowe tłoczyły do nich taką ilość benzyny, że pedał gazu zaledwie
był przyciśnięty. Przy tej szybkości mogłem dopiero wrzucić czwarty
bieg.
Jego silnik już wył na najwyższych obrotach, cała karoseria zapewne
leciuteńko dygotała od okropnego wysiłku. A mój wehikuł dopiero
zaczynał „czuć się dobrze”, była to jego robocza prędkość, przy
której najmniej palił benzyny i najmniej się grzał.
— Boże mój... co pan wyprawia? — jęknął radośnie Czarny Franek,
gdy zobaczył jak szybko doganiam Wacka, choć na liczniku strzałka
szybkościomierza osiągnęła liczbę sto dwadzieścia.
Bronka powiedziała półgłosem:
— A ja tak źle mówiłam o pana samochodzie...
Rozpierała mnie duma. Czułem się jak ktoś, kto zmuszony do no-
szenia brzydkiej maski nareszcie może ją zrzucić i ukazać swoje
prawdziwe oblicze. Wybaczcie mi tę słabość, ale i ja lubię czasem
zaimponować. Czyż nie po to z takim spokojem znosiłem częste
drwiny z mego wehikułu, aby przeżyć tę jedyną wspaniałą chwilę:
pokazać, jakie możliwości kryje mój brzydki samochód?
— Podobno znasz się na markach samochodów? — powiedziałem do
Czarnego Franka. — Czy słyszałeś o ferrari 410?
— No pewnie. To jeden z najszybszych turystyczno-sportowych samo-
chodów produkowanych we Włoszech, na prywatne zamówienie.
Kiwnąłem głową.
— I to jest właśnie ferrari 410.
Usłyszałem tylko westchnienie zachwytu.
Nie mogłem jednak w pełni upoić się triumfem. Nie jechałem prze-
cież, autostradą, tylko wąską asfaltową szosą. Nawet przy stu ki-
lometrach na godzinę kierowca czuje się niepewnie, bo może spo-
wodować wypadek. Po wąskiej szosie chodzą kury, jeżdżą furmanki i
motocykliści, na szosę wybiegają dzieci, a nierzadko spotkać można
podchmielonego rowerzystę.
Przycisnąłem klakson, dając Wackowi znak, że żądam, aby usunął się
z drogi, zamierzałem go bowiem wyprzedzić.
Ale jego wóz nie ustąpił ani na metr. Może Wacek Krawacik jeszcze
nie ochłonął ze zdumienia? Może wciąż nie mógł pojąć, że ta po-
kraka, którą wyśmiewał, nie tylko go dogoniła, ale zamierza wysfo-
rować się do przodu?
A sygnał miałem potężny — śpiewny i dźwięczny.
Znowu przycisnąłem klakson, tym razem na dłużej.
— Łajdak! — mruknął Franek, widząc, że wartburg jeszcze zjeżdża na
lewą stroną drogi, aby uniemożliwić mi wyprzedzenie.
Pędziłem z przyciśniętym klaksonem, rycząc jak karetka pogotowia
jadąca do wypadku. Wacek Krawacik jednak nie ustępował z drogi.
Być może zrozumiał już, że chcemy go wyprzedzić, aby przed nim
dopaść Bukowca i zabrać z lisiej jamy torbę z mapą łowisk. Starał się
więc nie pozwolić nam na to. Domyślałem się, że jeśli wreszcie
ustąpi mi z drogi, zrobi to w takiej odległości od Karczmiska, że na-
wet osiągając wielką prędkość nie zdołam wiele zyskać na czasie.
Przybędzie na Bukowiec najwyżej w dwie lub trzy minuty po mnie. A
to za mało, abym zdołał zawładnąć torbą.
Mój sygnał samochodowy grał dźwięcznie jak orkiestra.
— Ustępuje! — wrzasnął radośnie Franek.
Ustępował, jednocześnie zwalniając szybkość.
„To jakaś pułapka” — pomyślałem, i dojrzałem znak ostrzegawczy, że
za chwilę wjedziemy w ostry wiraż.
Kto się odważy przebyć ostry zakręt z szybkością stu dwudziestu
kilometrów na godzinę? Chyba tylko samobójca.
Wartburg zwolnił do dziewięćdziesięciu, ale i tak siła odśrodkowa
zniosła go na prawą stronę. W ten sposób lewa pozostała na chwilę
otwarta i pojąłem, że muszę wykorzystać tę szansę. Nie, nie będę
wyprzedzał na zakręcie, lecz zrobię to gdy — jak to się mówi w ję-
zyku kierowców — zaczniemy wychodzić z wirażu. Wtedy bowiem
odcinek szosy przede mną będzie już znowu widoczny.
Zwolniłem do stu i nagle na zakręcie dodałem gazu. Ach ci, którzy
tak drwili z kształtu mojego wehikułu, przezywając go „rozkraczoną
żabą”! Gdybyż oni go w tej chwili widzieli! Przy tak ogromnej szyb-
kości dzięki temu swojemu rozkraczeniu znakomicie trzymał się
szosy i nie dał się z niej wyrzucić sile odśrodkowej.
Tylko jego cztery gumy straszliwie zapiszczały i chyba mocno się
naddarły.
Przez krótki moment jechaliśmy z Wackiem tuż obok siebie. A potem
ja przycisnąłem jeszcze pedał gazu i runąłem do przodu. Sto dwa-
dzieścia, sto trzydzieści, sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Wartburg został w tyle, jakby nie miał silnika, jakby był samocho-
dem-zabawką popychaną do przodu przez pedały.
Wyobrażam sobie, jak oni się czuli: Wacek, Brodacz i Roman, gdy wi-
dzieli mnie oddalającego się od nich coraz bardziej i bardziej.
Zdawałem sobie jednak sprawę, że choćbym włączył piąty bieg i
zwiększył szybkość do dwustu kilometrów na godzinę, to i tak nie zy-
skam więcej niż parę minut przewagi. Do Karczmiska pozostało bo-
wiem zaledwie kilka kilometrów asfaltowej szosy. Dalej ciągnęła się
wiejska droga, na której będę musiał jechać nie szybciej niż dwadzie-
ścia kilometrów na godzinę.
„Więc trzeba zastosować fortel. Jak pan Zagłoba” — pomyślałem.
I nagle zdjąłem nogę z gazu.
— Dlaczego pan zwalnia? Co się stało? Czy zepsuło się coś? — zmar-
twił się Czarny Franek.
— Nie obawiaj się, przyjacielu — odparłem uspokajająco. — To była
tylko pierwsza lekcja dla tych panów. A teraz nastąpi lekcja druga.
Szosa biegła tutaj lasem, za nami została wieś Sąpy, przed nami była
wioska Urowo. Mój zwyczaj wkuwania na pamięć mapy okolic, gdzie
będę działał, i tym razem zdawał egzamin. Nie musiałem wcale
zaglądać do mapy, aby przypomnieć sobie, że lada chwila powinna
się pokazać leśna droga w lewo.
Zwolniłem jeszcze bardziej. We wstecznym lusterku znowu dojrzałem
wartburga, a i Wacek Krawacik musiał mnie zobaczyć przed sobą.
Zapewne uradował się przypuszczając, że może zepsuł mi się silnik
albo guma nawaliła.
Skręciłem raptem w lewo na leśną drożynę, po której zacząłem
jechać bardzo wolno ze względu na wystające z ziemi grube korze-
nie. W lusterku widziałem, że wartburg zatrzymał się na szosie i sie-
dzący w nim ludzie obserwowali, jak zagłębiam się w las.
Wiedziałem, że zaniepokoi ich ta decyzja porzucenia asfaltowej
szosy. Przewidywałem nawet tok ich rozumowania: „Dlaczego on
skręcił w las? Czyżby nie zamierzał jechać na Bukowiec po naszą
torbę?... A może on zna krótszą drogę? Najlepiej zrobimy trzymając
się jego śladu. Jeśli okaże się, że on jednak nie jedzie na Bukowiec,
to najwyżej zawrócimy spokojni o los naszej torby...”
I oto wartburg Wacka Krawacika skręcił na leśną drogę.
— No, dam ja wam szkołę! — mruknąłem.
Droga stawała się coraz uciążliwsza. Już nawet dwudziestką trudno
było jechać. Raz po raz trafiały się głębokie, pełne błota wądoły. Z
ziemi wyłaziły grube jak ludzkie ramię korzenie sosen i grabów.
Byłem chyba pierwszym na świecie kierowcą, który cieszył się z
takiej właśnie drogi. W myślach już obliczałem, ile czasu straci
Wacek Krawacik na powrót do asfaltowej szosy. Piętnaście? Dwadzie-
ścia minut? Może nawet pół godziny.
— Nic nie rozumiem — pokręcił głową Czarny Franek. — Przecież
mieliśmy jechać na Bukowiec po tę mapę...
Ach, ta moja słabość do triumfów. Czy nigdy już się z tego nie wyle-
czę? Chwalipięta. Lecz nie mogłem się powstrzymać, aby nie
oświadczyć z dumą:
— Nie słyszeliście, że przezywają mnie Panem Samochodzikiem? Mój
wehikuł w tej przygodzie odegra niepoślednią rolę. Uważajcie!... —
krzyknąłem.
Las skończył się raptownie. Przed nami roztoczyła się niebieska i
nieco pomarszczona od wiatru toń. To była Kraga, długa odnoga
Jezioraka, wrzynająca się w ląd aż pod Karczmisko, skąd prowadził
kanał do Miłomłyna i dalej: aż do Elbląga. Brzeg Kragi schodził w tym
miejscu łagodnie do wody otoczonej niskimi, lesistymi wzgórzami.
Drugi brzeg leżał od nas nie dalej niż pięćset metrów. Wodą do Bu-
kowca było stąd około dwóch kilometrów.
A lądem? Należało najpierw wrócić po wyboistej drodze do asfalto-
wej szosy, potem kilka kilometrów do Karczmiska i znowu po wą-
dołach wiejskiej drogi kilkanaście kilometrów do wsi Wieprz. A do-
piero stamtąd, po grobli, wjeżdżało się na Bukowiec.
Czy Wacek Krawacik i Brodacz zdawali już sobie sprawę, że zostali
wciągnięci w pułapkę?
Jeszcze nie. Podobnie jak Bronka i Czarny Franek również oni nie
rozumieli mojego manewru. Albowiem nikt z nich nie miał pojęcia, że
mój wehikuł to amfibia.
— I co teraz będzie? — zaniepokoił się Franek, patrząc na Kragę,
która zagradzała nam dalszą drogę.
Zatrzymałem wehikuł o kilka metrów od linii wody. We wstecznym
lusterku widziałem nadjeżdżającego wartburga. Wacek Krawacik i
Brodacz już chyba dojrzeli jezioro i zapewne ogarnęła ich radość, że
sam siebie oszukałem. Chciałem skrócić drogę na Bukowiec i nie
przewidziałem, że leśną przesiekę zamyka jezioro.
— Zdaje mi się, że oni będą pierwsi na Bukowcu — szepnęła Bronka.
I jakby pragnąc mnie pocieszyć dodała:
— Ale i tak było bardzo klawo. Nigdy nie zapomnę tej szalonej jazdy.
— Tak, to wspaniały samochód — przytaknął ze szczerym podziwem
Czarny Franek.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
— Trzymajcie się — powiedziałem.
Poczekałem, aż wartburg będzie blisko. Potem wychyliłem się przez
okno, zwracając twarz w stronę nadjeżdżających. Wesoło, jak na wy-
cieczce, pokiwałem ręką Wackowi i Brodaczowi.
Włączyłem pierwszy bieg, dodałem mocno gazu i jednocześnie dość
gwałtownie puściłem sprzęgło.
Mój wehikuł skoczył do przodu jak rumak spięty ostrogą.
— Och! — jęknęła przestraszona Bronka.
Nie, tego się nigdy nie spodziewali. Wehikuł wjechał do jeziora, na
moment niemal cała maska znalazła się pod wodą. Lecz jeszcze
chwila i oto śruba zaczęła pracować. Wehikuł popłynął, z cichym szu-
mem rozbijając przed sobą toń. Struga białej piany znaczyła naszą
drogę przez jezioro. Brzeg z leśną przesieką pozostawał w tyle, coraz
dalej i dalej...
Widziałem w lusterku, że wartburg zatrzymał się o metr od wody.
Wyskoczyli z niego Wacek Krawacik, Brodacz i Roman. Brodacz coś
wołał w moim kierunku, Wacek groził mi pięścią. Potem szybko
zawrócili.
— Pan jest wspaniały! — stwierdziła Bronka, ochłonąwszy ze zdu-
mienia.
— Takiego cudu jeszcze nie widziałem — powiedział Czarny Franek. —
To przechodzi ludzkie pojęcie... Żeby moje chłopaki to widziały...
— Pan jest wspaniały! — powtórzyła Bronka.
— To nie ja. To mój samochód — odrzekłem skromnie.
Posypało się mnóstwo pytań. Skąd mam taki samochód? Jakie prze-
żyłem z nim przygody?
— Czy na pewno trafisz na miejsce, gdzie mieliście kiedyś swój
biwak? — upewniłem się Czarnego Franka. — Pamiętaj, że będziemy
mieli najwyżej kwadrans przewagi. Przez ten czas trzeba znaleźć
torbę, ja muszę przyjrzeć się mapie, a potem torbę i mapę musimy
włożyć z powrotem do jamy. Potrzebujemy też trochę czasu, żeby się
ulotnić z Bukowca. Nie chciałbym, aby mieli pewność, że ja tę mapę
oglądałem.
— Kwadrans? Wystarczy pięć minut — rzekł Czarny Franek.
Prowadzenie wehikułu po wodzie — nawet przy jego największej
szybkości nie wymaga tyle uwagi, co jazda na szosie. Mogłem więc
opowiedzieć Bronce i Frankowi historię mego samochodu.
Wspomniałem chwilę, gdy niespodziewanie otrzymałem od adwokata
wiadomość, że mój zmarły wuj Gromiłło, znany w rodzinie dziwak i
zapalony wynalazca, pozostawił mi w spadku, w Krakowie, garaż
murowany i samochód. Widok tego wehikułu, przerażającego w swej
brzydocie, tak mną wstrząsnął, że nawet nie zasiadłszy za kierow-
nicą zdecydowałem się wóz sprzedać. Dopiero podczas sprzedaży
zdałem sobie sprawę, że stanowi on połączenie wspaniałego silnika z
karoserią domowej roboty. Oczywiście wehikułu nie sprzedałem i
postarałem się zgłębić jego tajemnice. Wkrótce poznałem historię
samochodu, dowiedziałem się o Włochu, który jadąc do Zakopanego
wozem ferrari 410, rozbił się na niebezpiecznym zakręcie. Mój wuj
odkupił wrak rozbitego wozu, w którym nie uległy zniszczeniu silnik i
skrzynia biegów. Dorobił karoserię i tak właśnie powstał ów dziwoląg
„skrzyżowanie czółna z taczkami” jak mówili złośliwi. Samochód był
jednak wspaniały, przeżyłem z nim wiele pięknych przygód.
— O przygodach opowiem wam innym razem — zakończyłem.
Przed nami leżała już wyspa Bukowiec z jej osiedlami domków kem-
pingowych, przystaniami i osadami namiotów.
Czarny Franek doradził mi, abym dopłynął do wyspy od strony za-
chodniej, to jest od wielkiej wody Jezioraka.
— Widzi pan to duże suche drzewo pod górką? — wskazał mi ręką
kierunek. — Tam właśnie mieliśmy swój biwak.
— Nie będziemy wyjeżdżać na brzeg. Tu pełno turystów i wczasowi-
czów. Nie chciałbym zwracać uwagi na wehikuł. Niech myślą, że to
trochę dziwaczna motorówka. Dobijemy do brzegu i wyskoczymy na
płyciznę.
U zachodniego brzegu zobaczyliśmy szereg wyciągniętych na brzeg
kajaków, na głębszej wodzie cumowało kilka łodzi motorowych i nie-
duży jachcik. Ostatnio zapanowała moda pływania na tratwach, na
przeróżnych pontonach, na dziwacznie skonstruowanych łodziach.
Na nikim więc nie zrobił wrażenia widok motorówki z tępym dziobem
i reflektorami.
Nie spiesząc się, aby nie zwracać niczyjej uwagi, pomaszerowaliśmy
do suchego drzewa. Między korzeniami dostrzegłem dwie dziury,
pozostałość po lisiej jamie.
Czarny Franek przyklęknął i wsunął głęboko rękę w pierwszą, a
potem w drugą dziurę.
— Nic tu nie ma... — powiedział rozczarowany. — Tylko ten papier.
I podał mi dużą, trochę pomiętą kartkę wyrwaną z notatnika. Na
kartce nagryzmolone było kolorowym długopisem:
Roman, zabrałem tę torbę. Gdy wyrwiesz się glinom, to szukaj mnie
na Płaskim.
Lisia Skórka
— Ładna historia! — mruknąłem. — Schowaj tę kartkę do nory, bo
Wacek Krawacik pomyśli, że ukradliśmy torbę. I dajemy drapaka,
zanim oni przyjadą.
Tak więc los znowu okazał się dla mnie nieżyczliwy. Miałem wyraź-
nego pecha.
— Do licha! — mruczałem wracając do wehikułu. — I znowu nic z
tego. Ale jedno jest pocieszające: przynajmniej wiemy, gdzie ich
szukać. Na Płaskim. Chociaż ty i tak chyba znałeś nową melinę
bandy? — zapytałem Czarnego Franka.
Pokręcił głową.
— Nie, proszę pana. Nie miałem pojęcia, gdzie jest ten nowy obóz. Ja
przecież ciągle kręciłem się na Bukowcu, żeby odnaleźć mapę. Nawet
nocowałem na tej wyspie. Zresztą, jak nie udało się schwytać Ka-
pitana Nemo, Roman zrobił zebranie bandy i wypędzili mnie. A póź-
niej Roman przeszedł z Lisią Skórką na Bukowiec, żeby dogadać się
ostatecznie z Krawacikiem. Ale właśnie tego ranka milicja zrobiła
obławę na Bukowcu i zatrzymała mnie, Romana i jeszcze kilku chło-
paków. Lisia Skórka zapewne zaszył się w porę w jakąś dziurę i
milicja go nie nakryła. A swoją drogą, dlaczego pan tak bardzo
interesuje się tą mapą? Co ona zawiera, proszę pana?
Wzruszyłem ramionami.
— Naprawdę nie mam pojęcia. Ale chyba coś w niej jest, skoro tak
bardzo zależy na niej Krawacikowi i Brodaczowi. I dlatego chciałbym
ją zobaczyć.
Już siedziałem za kierownicą wehikułu, gdy nagle przyszło mi na
myśl coś ważnego. Wyjąłem z marynarki swój długopis i powróciłem
na pagórek z suchym drzewem.
Po chwili znowu siedziałem za kierownicą.
— Co pan tam robił? — zaciekawiła się Bronka.
— Z listu wykreśliłem dwa słowa: „na Płaskim”. Trzeba Krawacikowi i
Romanowi trochę utrudnić poszukiwania, bo przez to ja będę miał
większą szansę.

ROZDZIAŁ SZESNASTY
ZDUMIENIE HARCERZY • UKŁADAMY PLANY ZDOBYCIA MAPY I
ROZGROMIENIA BANDY • REKONESANS NA JEZIORO PŁASKIE •
HISTORIA CZARNEGO FRANKA • NEMO W TARAPATACH • NA RATUNEK
• KIM JEST NEMO • ZASKOCZENIE
Zaparkowałem wehikuł na skraju lasu, pozostawiając w nim Czar-
nego Franka i Bronkę, a sam poszedłem do obozu harcerskiego,
powiadamiając wartowników, że chciałbym zobaczyć się z Tellem. Na
szczęście chłopiec był akurat w obozie — w towarzystwie Krogulca i
Baśki wyszedł mi na spotkanie. Usiedliśmy na trawie tuż za bramą.
Zapytałem ich o przebieg wojny z bandą.
Krogulec skrzywił się, jakbym mu dał do połknięcia gorzką pigułkę.
Baśka podrapał się po głowie, a Tell westchnął i rzekł:
— Już dwa dni straciliśmy, szukając bandy Czarnego Franka po
wszystkich dziurach i kątach. Jakby się w ziemię zapadli. A jednak
działają. Leśniczemu z Jerzwałdu skradli blaszaną łódź. Trzymał ją
obok leśniczówki, na malutkim jeziorku połączonym kanałem z Jezio-
rem Płaskim i Jeziorakiem. Nie wiadomo zresztą, czy to na pewno
oni... Podpłynęli też do zastawionego na Płaskim żaka należącego do
rybaka Plity z Jerzwałdu. Rybak dopiero co zastawił żak, więc ryb w
nim nie znaleźli. Ze złości podarli żak i zawlekli go w trzciny.
Krogulec wybuchnął z goryczą:
— Są, działają, szkodzą. A pan w dalszym ciągu uważa, że należy ich
za to głaskać po głowie?
Uśmiechnąłem się.
— Zaczynam zmieniać zdanie. Te łobuzy chyba naprawdę przebierają
miarę. Ale sądziłem, że gromada dzielnych chłopców — nie mogłem
się powstrzymać, żeby nie wpakować im szpilki — już sobie poradziła
z bandą. Tak znakomity zwiadowca jak Baśka wytropił chyba obóz
bandy, a żandarm Krogulec już chwycił herszta.
Tell znowu westchnął.
— Nie możemy znaleźć ich obozu.
— Łatwo szydzić, ale trudniej złapać Czarnego Franka — dorzucił Kro-
gulec.
Lekceważąco machnąłem ręką.
— Dałem sobie z nim radę bez wielkiego trudu. Może jednak moje
metody są lepsze?
— Co pan ma na myśli? — ożywił się Baśka.
— Czyżby pan?... — zainteresował się Tell.
— Nie, pan żartuje — burknął Krogulec.
Podniosłem się z trawy i pokazałem wehikuł zaparkowany na skraju
lasu.
— Tam siedzi Czarny Franek — powiedziałem skromnie.
Jak jeden mąż rzucili się w kierunku samochodu. Ale ich zatrzymałem
w połowie drogi.
— Spokojnie, druhowie — powiedziałem. — Ja wziąłem w niewolę
Czarnego Franka, jeśli tak to można nazwać, ja nad nim sąd odbędę i
wyznaczę mu rodzaj pokuty. Zresztą, on nie brał udziału w kradzieży
łódki i w zniszczeniu żaka. W tym czasie nie było go już w bandzie.
Mój wywiad poinformował mnie, że obecnie dowodzi bandą niejaki
Roman, stokroć niebezpieczniejszy od Czarnego Franka. Romana
znaleźć można na białym jachcie przycumowanym do wyspy Buko-
wiec. Jacht ten należy do Wacka, zwanego Krawacikiem, jako że jego
mama ma sklep z krawatami w pawilonach na Marszałkowskiej.
— O rany! Pan wszystko wie — zdumiał się Baśka.
Tell z dumą popatrzył na swoich kolegów.
— A mówiłem wam, że Pan Samochodzik to człowiek niezwykły. Tro-
chę mi nie wierzyliście. Twierdziliście, że on unika walki z bandą, bo
woli jej nie wchodzić w paradę. No i co? Kto schwytał Czarnego
Franka? Kto ma takie dokładne informacje o bandzie?
Krogulec zerknął na mnie z zachwytem, połączonym z odrobiną
niedowierzania.
— A może pan wie również, gdzie jest tajny obóz bandy? — zapytał
podchwytliwie.
— Dokładnego miejsca nie znam. Ale mogę określić rejon, w którym
się znajduje.
— Ale pan nam nie zdradzi tego miejsca? — zapytał Krogulec z na-
dzieją, że może jednak im powiem.
— Ba, nawet pomogę wam w odnalezieniu obozu i rozgromieniu
bandy. Postawię jednak pewne warunki.
Trapił ich i zarazem irytował widok Czarnego Franka, siedzącego w
moim wehikule. Mieli ochotę podejść bliżej do wozu, zagadać do
chłopaka, może nawet odrobinę się z nim podrażnić. Nie mogło im
się pomieścić w głowie, że ten ich nieuchwytny dotąd przeciwnik
siedzi w wehikule jako mój przyjaciel.
— W jaki sposób go pan schwytał? — z ponurą miną zagadnął Kro-
gulec. — Czy musiał pan go obezwładnić?
— Wsiadł do wozu potulnie i grzecznie.
— Och, panie Tomaszu! — wyrzekł tylko Tell. Ale w tych słowach
brzmiała duma, że okazałem się takim, o jakim opowiadał swym
przyjaciołom harcerzom. I trochę zazdrości, że dokonałem tego,
czego oni nie potrafili.
— To jedynie sprawa metody — wyjaśniłem skromnie. — Moja metoda
perswazji okazała się w tym wypadku bardziej skuteczna niż wasza.
A gdy wreszcie usiedli, z oczami wciąż utkwionymi w wehikuł, zapy-
tałem Tella:
— Nie widziałeś Człowieka z Blizną?
— Nie, panie Tomaszu...
Tym razem ja westchnąłem, bo nie jest przyjemnie upewniać się po
raz któryś, że mądre rachuby i przewidywania zupełnie zawiodły.
Opowiedziałem im o Wacku Krawaciku, Brodaczu, Romanie i historii z
tajemniczą mapą łowisk. Zrelacjonowałem przygodę na drodze z
Iławy, zakończoną odnalezieniem kartki napisanej przez Lisią Skórkę.
— Rozwiązanie zagadki mapy łowisk jest dla mnie tak samo ważne,
jak dla was uporanie się z bandami chuliganów nad Jeziorakiem. Wy
pomożecie mi zerknąć do tej mapy, a ja wam pomogę w poskro-
mieniu bandy.
— Zgoda! — wykrzyknęli niemal jednocześnie. — Zamiast jednej będą
dwie przygody. Może ta mapa rzeczywiście zawiera jakąś wielką
tajemnicę? Pięć tysięcy złotych chcieli dać za jej zwrot, to naprawdę
podejrzane.
Tell zapytał rzeczowo:
— Jakie pan ma dla nas konkretne zadanie?
Odparłem po chwili namysłu:
— Przyjadę po was jutro i wspólnie wyruszymy na Jezioro Płaskie.
Zasalutowali, powiedzieliśmy sobie: „Cześć, czuwaj” i harcerze
wrócili do obozu, a ja do wehikułu.
Po chwili płynąłem przez jezioro w kierunku Przylądka Sandacza.
Zbliżał się wieczór — ciepły, bezwietrzny. Jezioro — zazwyczaj tak ru-
chliwe, jak gdyby żywe — teraz wydawało się martwe. Nawet naj-
drobniejsza fala nie wybiegała na brzegi. Woda zastygła jak ogromna
kałuża gorącego ołowiu, w której promienie skłaniającego się ku
zachodowi słońca pozostawiały ślad podobny do stygnącego żaru.
Lecz do nocy było jeszcze daleko. Dlatego postanowiłem choć na
chwilę wypłynąć na Jezioro Płaskie i zorientować się, jak ono wy-
gląda. Nie byłem na nim nigdy, znałem je tylko z dokładnej mapy.
Dlaczego nazwano je Płaskim? Czy bywają jeziora niepłaskie, pagór-
kowate lub pochyłe? Czemu w ogóle potraktowano je jako coś odręb-
nego, choć łączył je z Jeziorakiem przesmyk szeroki na sto metrów?
Wpływając z Jezioraka na Płaskie, ktoś nie obeznany z mapą, w ogóle
by nie zauważył, że znalazł się na innym jeziorze. Ot, Jeziorak
raptem zwężył się na krótkim odcinku, podobnie jak tylekroć w
pobliżu Iławy, a potem znowu rozlewała się ogromna toń, pełna wysp
i wysepek. To chyba na którejś z nich znajduje się obozowisko bandy
Romana...
— Niech pan uważa, tam są sieci — zwrócił się do mnie Czarny
Franek, gdy usiłowałem płynąć wzdłuż wschodniego brzegu. — Po-
rwie je pan albo śrubę straci.
To nie były sieci, tylko ogromny żak. Wbite w płytkie dno gałęzie
zaznaczyły jego końce, na wodzie leżało kilkanaście pływaków utrzy-
mujących żak na określonej głębokości.
Ominąłem pułapkę i zawróciłem w stronę przesmyku. A potem posła-
łem ostatnie spojrzenie na Jezioro Płaskie. W lekkiej szarzyźnie zapa-
dającego wieczoru ze swą nieruchomą, trochę złotawą powierzchnią
i kępami drzew na wyspach wyglądało bardzo tajemniczo. Może
wrażenie to powodowała jego martwota? Nie widziało się przecież na
nim żadnej łódki i żagla, nie słyszało się jazgotu motorówek. Niedo-
stępne, zarośnięte lub bagniste brzegi odstręczały turystów, przez
co pozwalały jezioru zachować dziki, pierwotny urok. Wczasowicze z
Bukowca lub Siemian rzadko tu zaglądali.
„Sprytnie uczyniła banda, sadowiąc się w tej okolicy” — pomyślałem
wpływając w przesmyk, gdzie na zachodnim brzegu stał samotny
dom — gajówka z czerwonej cegły. Od tego miejsca w kierunku pół-
nocnym, to jest wzdłuż Jeziora Płaskiego, rósł gęsty las, ciągnący się
aż do pierwszych zabudowań wsi Jerzwałd. Również na kilkanaście
kilometrów w głąb lądu teren pokryty był przepastnym lasem.
Całymi godzinami można było po nim kluczyć, nie spotkawszy czło-
wieka, tylko małe, leśne jeziorka. Znakomita kraina dla tych, którzy
nie życzyli sobie spotkań z obcymi.
Dobiliśmy do Przylądka Sandacza. Przygotowanie kolacji powierzyli-
śmy Bronce. A ja z Czarnym Frankiem zabraliśmy się do budowy
obozu. Najpierw rozstawiliśmy namiot dla Bronki i nadmuchaliśmy
dla niej materac. Miałem w samochodzie jeszcze drugi materac (zaw-
sze śpię na dwóch, żeby od ziemi tak nie ciągnęło), więc ten drugi
przeznaczyłem dla Franka. Przydała się także wojskowa peleryna,
tak zwana pałatka; z dwóch takich pałatek można zbudować zgrabny
namiocik. Franek, wykorzystując pałatkę i płachtę brezentową, którą
na dłuższych postojach okrywałem wehikuł, zbudował dla siebie wy-
godne domostwo.
Zjedliśmy kolację — jajka sadzone na boczku, popiliśmy herbatą. Za-
nim zupełnie zapadł zmrok, przespacerowałem się po lasku, gdzie
miał swój namiocik tajemniczy Ornitolog. Ale znalazłem tylko miejsce
po jego obozowisku, zgniecioną trawę i dołki po namiotowych koł-
kach. Na drzewie pozostał także wyrysowany w korze sosnowej
maszkaron. „Tajemniczy Ornitolog wyniósł się tajemniczo” — pomy-
ślałem.
Bronka zaraz po kolacji poszła spać do namiotu. Czarny Franek usiło-
wał łowić węgorze. Miał w kieszeni haczyk, żyłkę i spławik, a wędzi-
sko wyciął z leszczyny. Nie schwytał jednak ani jednej ryby, choć
próbował aż do nocy.
Nie kładłem się spać. Siedziałem na dość wysokim, trawiastym
brzegu jeziora i obserwowałem powolną wędrówkę księżyca, który
wylazł zza Czaplego Ostrowa i teraz tkwił nad miejscem, gdzie miał
biwak pan Anatol. Księżyc świecił tylko połówką swej tarczy, lecz i
tak noc była widna.
Znudzony nieudanym połowem Czarny Franek usiadł obok mnie.
— Czy tak nie jest lepiej? Spokojniej, bezpieczniej? — zapytałem go.
Nic nie odrzekł. Tacy jak on, młodzi ludzie, albo zbyt szybko i gor-
liwie wyznają swoje winy i przez to nasuwają się podejrzenia, że nie
zrozumieli do końca i nie przeżyli zbyt głęboko swych błędów, albo
obcęgami trzeba z nich wyciągać wyznania, które ich bolą. Przyznam
się, że wolę tych drugich, a do nich się chyba zaliczał Czarny Franek.
— Opowiedz mi o sobie — poprosiłem. — Nie pytam przez zwykłą
ciekawość. Może będę mógł ci jakoś pomóc?
— Mnie żadna pomoc niepotrzebna. Dam sobie radę. Potrafię się
chyba jakoś urządzić — odrzekł.
„Jeszcze się jeży” — pomyślałem. A głośno rzekłem:
— No, dobra. Ale o sobie chyba możesz mi coś powiedzieć? Czy twoje
życie to aż taka tajemnica?
Wzruszył ramionami.
— Przecież pan wie, kim jestem. Przezywają mnie Czarny Franek, tak
jak pana — Pan Samochodzik. Pan naprawdę pracuje w muzeum?
— Mam ci pokazać legitymację? — roześmiałem się.
— Chciałbym mieć taki samochód, jak pan ma. I w ogóle, wolałbym
być w pana skórze niż we własnej.
— Przecież możesz zmienić skórę. Właśnie chciałbym ci w tym
pomóc.
— Eee, dam sobie radę — machnął ręką.
— Ile ukończyłeś klas?
— Niewiele, proszę pana. Tylko podstawówkę.
— Nie chciało ci się uczyć — stwierdziłem.
— Wcale nie jestem leniwy — oburzył się. — To z winy ojca. Bo moi
rodzice się rozwiedli. Dwie siostry wzięła matka, a mnie ojciec, który
się drugi raz ożenił i z tą drugą żoną ma troje dzieci. Tylko on pra-
cował, w domu była bieda, bo ojciec trochę pije. Więc ciągle mi po-
wtarzał, że jak tylko skończę podstawówkę, muszę iść do roboty,
żeby mu nie być ciężarem. Najpierw byłem gońcem. Znudziło mi się
to i wyjechałem z grupą chłopców zbierać jagody w Bieszczadach. To
była grupka trochę starszych ode mnie chłopaków, też taki gang.
Zbieraliśmy jagody przez dwa tygodnie, a potem w „rajzę” po Biesz-
czadach. Okradaliśmy turystów, no i pan wie. Odsiadywałem popraw-
czak. Jak z niego wyszedłem, kazali mi się uczyć na ślusarza. Ale to
nie dla mnie, nie ciągnie mnie taka robota. Ja wolałbym pracę nie-
bezpieczną albo jakąś taką trudną... Nie potrafię tego nazwać. No,
chciałbym być marynarzem albo iść do milicji. Wszędzie jednak
trzeba mieć większą szkołę i, wie pan, nieposzlakowaną opinię. A ja
mam za sobą ten poprawczak. Pracowałem potem w stolarni, na bu-
dowach, wszędzie po dwa, trzy miesiące. Ale to nie przez lenistwo
rzucałem. Po prostu nie ciągnie mnie taka robota i dlatego nie znaj-
dowałem zadowolenia. Czekałem tylko do lata, żeby się urwać z ro-
boty i z chłopakami na wyraj, nad Jeziorak się dostać. Spodobało mi
się tutaj...
Urwał. Usłyszeliśmy narastający warkot ślizgacza.
Chłopak drgnął, zerwał się z ziemi, lecz zaraz znowu usiadł. Oto
płynął jego wróg, człowiek, który go pokonał w nierównej walce —
sam przeciw całej bandzie. Wycie silnika zbliżało się, wydawało się,
że ślizgacz jest tuż, tuż, a przecież nie widziało się go jeszcze.
Lecz potem warkot zaczai cichnąć. Narastał spokój wielkiego jeziora,
zmącony tylko kwakaniem kaczorów w trzcinach, nieoczekiwanym
pluskiem ryby w wodzie...
— Idziemy spać — zdecydowałem.
Powiedzieliśmy sobie „dobranoc” i rozeszliśmy się. On do swego
„domku”, a ja do wehikułu.
Lecz, choć byłem bardzo śpiący, to przecież nie mogłem zasnąć. Moja
wyobraźnia pracowała. To właśnie ona w dotychczasowych przy-
godach odgrywała rolę niepoślednią. Dzięki niej potrafiłem przed-
stawić sobie sposób myślenia moich wrogów, „wejść w ich skórę” jak
to nazywałem, i przewidzieć ich następne poczynania, jak gracz w
szachach przewiduje posunięcia swego przeciwnika.
Teraz wyobraźnia przeniosła mnie do nowego obozowiska bandy.
I wtedy zerwałem się z posłania. Prędko naciągnąłem sweter i
spodnie. Zakręciłem starter wehikułu. Już ruszałem, gdy Czarny
Franek wskoczył na siedzenie obok mnie.
— Pan płynie na jezioro pilnować żaka — stwierdził.
Jak widać, jego wyobraźnia też pracowała tej nocy.
— Nie popłynę, tylko pojadę — odpowiedziałem. — Usłyszeliby szum
motoru i plusk na wodzie. Żak jest w zatoczce przy półwyspie, na
którym znajduje się również Przylądek Sandacza. Droga wzdłuż
brzegu nas tam zaprowadzi...
Jechaliśmy powoli, bo choć świecił księżyc, brzeg jeziora krył się w
cieniu młodego lasu, a blask reflektorów mógł nas zdradzić. W
pewnej chwili ciemność stała się tak nieprzenikniona, że Franek
musiał wyskoczyć z wozu i nakrywając dłonią zapaloną latarkę elek-
tryczną pilotował mnie wśród pni drzew.
Droga najpierw szła wzdłuż brzegu, potem zataczała lekkie półkole,
oddalając się od niego, i znowu podchodziła do jeziora.
— To jest gdzieś tutaj — powiedziałem, rozglądając się po jeziorze.
Wydawało mi się, że widzę zatoczkę, przy której rozstawiono ra-
miona żaka i zaznaczono wbitymi w dno gałęziami. Teraz, w mroku
nocy, niepodobieństwem było odnaleźć je na czarnej toni.
— Fatalny zjazd do wody stwierdziłem. — Wehikuł nie pokona krza-
ków i trzcin. Musimy wyjść z wozu i znaleźć dogodny zjazd na wy-
padek, gdyby oni usiłowali dostać się do żaka.
Wyszliśmy z wozu i zrobiliśmy brzegiem chyba ze dwieście metrów.
Okazało się, że poprzednio popełniłem omyłkę. Dopiero tutaj otwiera
się nowa zatoczka, i to ta z żakiem. Nie, nie widzieliśmy żaka, ale
domyśliliśmy się, że musi tam być, ponieważ... w strudze księżyco-
wego blasku zobaczyliśmy nadpływającą w tym kierunku blaszaną
łódkę z chłopakami Romana.
Woda niosła plusk wioseł i ściszone głosy:
— O tam... Bardziej na lewo... Kije z wody wystają... Tam dopły-
wajcie, chłopaki...
Dotknąłem ramienia Czarnego Franka i szepnąłem mu do ucha:
— Pędzimy po wehikuł. Tu jest dobry zjazd. Zaskoczymy ich w chwili,
gdy zaczną wyciągać żak z wody.
W tym momencie z pobliskich trzcin rozległ się ryk ślizgacza. Aż
skurczyliśmy się, tak nas to zaskoczyło. W jednej chwili ślizgacz
znalazł się przy blaszanej łódce. Czarno ubrana postać chwyciła
żelazny łańcuch, który zwisał z łódki. Jednocześnie Nemo dodał gazu.
Łódką szarpnęło. Chłopcy, którzy w niej siedzieli, zaczęli wyskakiwać
jak jabłka z koszyka, którym ktoś mocno potrząsnął.
— Nemo!... Nemo! — rozległy się przerażone wrzaski.
Nie znalazł się ani jeden odważniak, który by pozostał w holowanej
przez ślizgacz łódce. Wszyscy salwowali się ucieczką wpław w stronę
drugiego bliższego brzegu.
Ale tym razem Nemo popełnił błąd. Zamiast holować łódkę na głębię,
zrobił rundę na jeziorze, chcąc pewnie jeszcze bardziej przepłoszyć
uciekających chłopaków. Ale zbyt się przy tym zbliżył do zarośli. Śli-
zgacz wpadł w trzciny, które wkręciły się w śrubę. Motor parsknął
raz i drugi, zawył... i umilkł.
Na jeziorze nastała cisza, jedynie fale wywołane przez ślizgacz
marszczyły powierzchnię wody ze strugą księżycowego światła,
która lekko drgając, przypominała jasną smugę w sierści jakiegoś
wielkiego, czarnego potwora.
— Chłopaki... Wracamy! — usłyszałem rozkazujące wołanie Lisiej
Skórki. — On uwiązł! Nie ucieknie nam. Teraz go dostaniemy.
Posłusznie zawrócili, kierując się do uwięzionego w trzcinach ślizga-
cza. Zrozumieli, że Nemo przestał być groźny, że nie poradzi sobie z
czterema przeciwnikami.
— Biegnę po wehikuł! — krzyknąłem do Franka.
Lecz Czarny Franek jakby mnie nie słyszał. Bez słowa zrzucił z siebie
ubranie i skoczył do wody. Przez sekundę przemknęła mi myśl, że
może śpieszy na pomoc swoim dawnym kompanom. Nie było jednak
czasu na wątpliwości. Co tchu popędziłem po wehikuł.
A gdy zjechałem nim nad jezioro, oczom moim ukazał się taki widok.
W strudze księżycowego światła widziałem wyraźnie głowy chło-
paków z bandy, którzy byli już bardzo blisko ślizgacza. O trzy metry
od Nemo znajdował się również Czarny Franek, płynący szybko krau-
lem. A Kapitan Nemo choć zapewne dobrze zdawał sobie sprawę z
grożącego mu niebezpieczeństwa i mógł ratować się ucieczką wpław
do brzegu przecież nie uciekał. Stał wyprostowany na ślizgaczu, w
potokach księżycowego światła, jakby oczekując, aż chłopaki z
bandy podpłyną jeszcze bliżej. A potem zrzucił płaszcz z kapturem i
chwycił w ręce spinning.
Kapitan Nemo bez czarnego płaszcza i kaptura. Kapitan Nemo z od-
krytą twarzą!
Na ślizgaczu stała drobna, szczupła dziewczyna z długim warkoczem.
Marta.
Na krótki moment chłopaki z bandy znieruchomieli, przestał także
płynąć Czarny Franek. Jakby ich sparaliżowała świadomość, kim jest
Nemo.
— Tak, to ja jestem Kapitanem Nemo! — zawołała Marta. — To przede
mną tyle razy uciekaliście w największym strachu. To ja was tyle razy
pokonałam. I teraz też się was nie boję. Zbliżcie się tylko, a mój spin-
ning pójdzie w ruch.
Pomyślałem: „Nemo jak zwykle kocha efekty”. Ale tym razem „go”
rozumiałem. Kiedy zobaczył, że będzie musiał ulec przeważającej
sile, wolał sam pokazać, kim jest, niż pozwolić, aby z niego zdzierano
płaszcz i kaptur. To byłoby zbyt upokarzające.
Czarny Franek krzyknął:
— Nie bój się ich. Ja ci pomogę...
Kilkoma wyrzutami rąk zbliżył się do ślizgacza. Po sekundzie już
przelazł przez burtę i stanął obok dziewczyny.
Zapaliłem światła reflektorów, przycisnąłem klakson i zjechałem do
wody, kierując się w stronę ślizgacza i łódki.
— Milicja! — wrzasnął ktoś z bandy.
Zapewne wzięli mój wehikuł za milicyjną motorówkę.
I w największym popłochu, nawołując się wzajemnie, zawrócili do
brzegu, gdzie oczekiwała ich reszta bandy.
— Dziękuję ci, Franek — powiedziała Marta do chłopaka. — A teraz
może będziesz łaskaw oddać mi pierścionek.
Czarny Franek roześmiał się:
— No pewnie, że ci go zaraz oddam. Ale mam go w ubraniu na
brzegu. Najpierw uwolnię śrubę z trzcin.
I wskoczył do wody.
Zatrzymałem wehikuł tuż przy burcie blaszanej łódki. Dziewczyna
narzuciła na siebie swój płaszcz z kapturem.
— Skąd się tutaj wzięliście? — zapytała mnie.
— Napotkaliśmy wczoraj ten żak i pomyśleliśmy, że banda spróbuje
wybrać z niego ryby.
— To żak mojego ojca — wyjaśniła. — Ojciec bał się, że i jemu go
zniszczą jak rybakowi Plicie. Chciał czuwać przy żaku całą noc, ale
potem byłby zmęczony i w dzień nie mógłby pracować. Więc ja
podjęłam się pilnować.
— Jesteś córką rybaka? — zainteresował się Czarny Franek.
Dalszego ciągu ich rozmowy nie słyszałem, bo odpłynąłem wehi-
kułem w stronę drugiego brzegu. Chciałem zobaczyć, co robi banda.
Ale choć płynąłem wolno wzdłuż pasa trzcin, oświetlając ląd reflekto-
rami, to nikogo nie zauważyłem. Banda czmychnęła chyba do swego
tajnego obozu.
Zawróciłem. Ślizgacz miał już śrubę wolną od trzcin, silnik zapalił
bez żadnego trudu, ale Marta nie zamierzała jeszcze wracać do
domu.
— Banda chyba nie ma nic do jedzenia — powiedziała. — Gdy nas nie
będzie, może znowu zechcą dostać się do żaka? Zaczekajmy tu do
świtu.
Podciągnęliśmy ślizgacz i łódkę bliżej lądu. Wyjechałem wehikułem
na brzeg. Usiedliśmy na trawie pod drzewami.
Księżyc już znikał za horyzontem, zrobiło się bardzo ciemno, jak to
zazwyczaj bywa na krótko przed świtem.
— I cóż, Kapitanie? — zwróciłem się do Marty. — Czy po tej lekcji
zamierzasz dalej prowadzić samotną walkę z bandą? A może jednak
warto się zastanowić, czy nie działać w większej gromadzie, z przyja-
ciółmi?
— Muszę wypędzić stąd tę bandę. Na zawsze. Inaczej nigdy tu nie
będzie spokoju — upierała się Marta. A potem szturchnęła w bok
Czarnego Franka. — No, oddaj mi pierścionek.
Chłopak wręczył jej go bardzo niechętnie.
— Szkoda, że mi go zabierasz — rzekł. — To byłaby fajna pamiątka po
pewnej niezwykłej dziewczynie.
Wzruszyła ramionami.
— Wcale nie jestem niezwykła.
— A twój ślizgacz? To rzucanie spinningiem? To przezwisko Kapitan
Nemo? — mówił z zachwytem Czarny Franek.
Lekceważąco machnęła ręką.
— Powiadam ci, że nie ma w tym nic niezwykłego. Mój ojciec jest ry-
bakiem, urodziłam się nad tym jeziorem, nauczyłam się łowić ryby i
rzucać spinningiem. Ojciec powiedział, że jeśli po skończeniu szkoły
zdam egzamin i będę studiować ichtiologię, wujo zrobi mi ślizgacz, a
ojciec wyremontował duży motor, który okazyjnie kupił w Olsztynie.
A trzeba ci wiedzieć, że mój wujo jest szkutnikiem w Ostródzie, a
ojciec ma kilka łodzi z różnymi motorami. Zdałam na studia, a gdy
ukończę ichtiologię, będę rybakiem jak mój ojciec, tylko że wykształ-
conym, prowadzącym gospodarkę rybną na jeziorze. A co do mojego
przezwiska, to po prostu moją najulubieńszą książką było 20.000 mil
podmorskiej żeglugi Verne'a. W domu ciągle mówiłam o kapitanie
Nemo, aż ojciec przezwał mnie Kapitanem Nemo. Wykorzystałam to
do walki z bandą. Bo przecież zwykłej Marty nikt by się nie bał. A z
tajemniczym Kapitanem Nemo to zupełnie inna sprawa.
Nagle dodała tym samym tonem:
— Uwaga! Ktoś jest w krzakach i nas obserwuje...

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
JAK SCHWYTAŁEM PODSŁUCHUJĄCEGO • NA CZYM POLEGAŁY
„NIETAKTY TOWARZYSKIE” • DOBRANA KOMPANIA DZIWNYCH
POSTACI • KTO JEST WROGIEM ŚLIZGACZY? • CZYM ZAIMPONOWAĆ
MARCIE • MARZENIA • CZY MOŻNA ŁOWIĆ RYBY „NA PUPĘ” • BUNT
PANA KAZIA
Marta miała jakiś szósty zmysł. Długoletnie współżycie z jeziorem i
lasem uczyniło ją wrażliwą na każdy niemal szelest. Ale w prze-
ciwieństwie do nieobytego z przyrodą mieszczucha, któremu w lesie
każdy szmer lub plusk wody w jeziorze może wydawać się podej-
rzany, ona nie reagowała zupełnie na pewne rodzaje nocnych odgło-
sów. Jakby mimo mocnego mroku widziała, że to nie człowiek skrada
się po podściółce leśnej, lecz przebiega mysz, że to nie pluszczą
wiosła łodzi, lecz ryba rzuciła się w jeziorze.
I teraz, choć nic nie słyszeliśmy, ona wiedziała, że ktoś nas podsłu-
chuje.
— Prowadźmy dalej rozmowę, jakbyśmy o tym nie mieli pojęcia —
szepnęła.
— A ja na chwilę odejdę i spróbuję zajść go z tyłu — odpowiedziałem
równie ściszonym głosem. Głośno zaś rzekłem:
— Pozwólcie, że popatrzę na drugą zatoczkę. Kto wie, czy banda nie
spróbuje od innej strony dostać się do żaka.
To mówiąc podniosłem się z trawy i poszedłem wolno brzegiem
jeziora.
Czarny Franek i Kapitan Nemo prowadzili dalej rozmowę, którą mo-
głem słyszeć nawet z pewnej odległości. Franek pytał Nemo, czy
tutejsi rybacy nie potrzebują pomocników i ile taki pomocnik
zarabia. Odpowiedzi Nemo już nie dosłyszałem, bo zagłębiłem się w
las.
Skradałem się ostrożnie z elektryczną latarką w ręku. Nie chciałem
przedwcześnie spłoszyć ukrytego w krzakach człowieka. Należało
podejść tak blisko niego, aby schwytać go w promień latarki.
Ale trudno iść bezszelestnie przez młody las, tyle w nim suchych
liści, niskich i niewidocznych gałęzi szeleszczących za każdym do-
tknięciem. Co krok przystawałem i dłuższą chwilę stałem nieru-
chomo, aby ów ktoś, gdyby usłyszał szelest, sądził, że spowodowało
go jakieś leśne stworzenie.
Jeszcze krok i znowu przystanąłem. Znowu krok... i dłuższa przerwa
w wędrówce. I znowu krok...
Już byłem blisko miejsca, gdzie Nemo rozmawiał z Czarnym Fran-
kiem. Przyklęknąłem i odtąd posuwałem się tylko na czworakach.
Przewędrowałem tak może ze cztery metry, kiedy z prawej strony,
najdalej o trzy kroki ode mnie, usłyszałem chrobot gałązki i czyjeś
westchnienie.
Zapaliłem latarkę elektryczną i zobaczyłem leżącego na ziemi... Orni-
tologa.
— Niech pan ją zgasi, do licha! — powiedział, zasłaniając sobie dłonią
oczy.
— Witam pana — odrzekłem, gasząc latarkę. — I zapraszam do to-
warzystwa.
Czuł się chyba bardzo głupio, że go złapałem na gorącym uczynku.
Ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał z ziemi i wyszedł z lasku z
taką niewinną miną, jakbym go spotkał na ławce w jakimś parku.
— To pani jest tym Nemo — stwierdził witając się z Martą.
— A oto Czarny Franek — przedstawiłem chłopaka Ornitologowi.
— To zaś Fałszywy Ornitolog — Marta zaprezentowała go Frankowi.
Radośnie zatarłem ręce.
— Dobrana kompania — oświadczyłem. — Tajemniczy i groźny Kapi-
tan Nemo, Czarny Franek, do niedawna przywódca młodzieżowego
gangu. Fałszywy Ornitolog, który kryje się po krzakach i trzeba go z
nich wyciągać jak rybę z żaka.
— I tajemniczy dżentelmen zwany Panem Samochodzikiem — uzu-
pełnił wesoło Ornitolog.
— Skąd pan wie, że mnie tak nazywają? — zdziwiłem się.
— O, nawet drzewa szumią o pańskim przydomku — wykręcił się od
odpowiedzi. — A co do tego obserwowania z ukrycia, to po prostu
płacę wam pięknym za nadobne. Zdaje mi się, że nie tak dawno
schwytałem was na tym samym.
— Ach, nie bądźmy zbyt drobiazgowi — rzekłem. — Przecież nie bę-
dziemy się obrażać o tego rodzaju drobne nietakty towarzyskie.
— Nie jestem skłonny do obrazy — powiedział Ornitolog. — Ale
muszę przyznać, że nie jest mi zbyt przyjemnie, gdy ktoś mnie
nazywa Fałszywym Ornitologiem. Tłumaczyłem już panu — zwrócił
się do mnie z pretensją w głosie — że jednak jestem prawdziwym
ornitologiem. Po prostu tylko dla żartu udałem, że nabieram się na
opowiadanie o kiwiku.
Wstał. Wrócił w krzaki, skąd nas obserwował. Po chwili zjawił się
objuczony gumową łódeczką, w której leżał jego dziwny strój i aparat
fotograficzny z ogromną lunetą.
— Jak zwykle przed świtem wybrałem się nad jezioro obserwować bu-
dzące się ptactwo. Doszły mych uszu jakieś krzyki, postanowiłem
więc najpierw ostrożnie zbadać teren. Dlatego się podkradłem.
— No, ale potem miał pan czas stwierdzić, że to nie rozbójnicy, tylko
bardzo porządne towarzystwo siedzi nad jeziorem.
— Owszem — zgodził się. — Ale nie chciałem wam przeszkadzać w
rozmowie.
I zachichotał radośnie. Było oczywiste, że buja. Ale również oczy-
wiste wydawało się, że nie wyciągniemy z niego prawdy. Więc już le-
piej było obrócić wszystko w żart.
— Mimo wszystko uważam pana za Fałszywego Ornitologa — stwier-
dził Kapitan Nemo. — I tak będę pana nadal nazywać.
— Może mnie pani uważać za swego wroga — rzekł do Marty Orni-
tolog. — Albowiem jestem wrogiem wszelkiego rodzaju ślizgaczy i
hałaśliwych motorówek na jeziorach. One płoszą ptactwo. To zdumie-
wające, że pani, która tak kocha przyrodę, rozbija się na tej pie-
kielnej machinie.
Kapitan Nemo kiwnął głową z wielkim uznaniem.
— Przejadł mi się ślizgacz. Chętnie się podporządkuję ustawie zabra-
niającej używania motorówek na jeziorach. Słyszałam, że wibracje
śruby niszczą narybek sandacza. Żeglarstwo to na pewno piękny
sport. Ale pożegnam się ze ślizgaczem dopiero, gdy wypędzimy stąd
różnego rodzaju bandy łobuzów.
Świtało. Raptem stwierdziliśmy, że coraz wyraźniej widzimy swoje
twarze, a powierzchnia jeziora wygląda jak powleczona czymś perło-
wym.
— Czas już chyba na spoczynek — ziewnęła Marta. A potem wzięła
mnie pod rękę i odprowadziła parę kroków na bok.
— Kapitan Nemo zdradził swoją tajemnicę. A pan? Czy nie pora,
abym wreszcie dowiedziała się, po co pan tutaj przyjechał?
— Przepraszam panią, ale tajemnica Nemo sama się wykryła.
— Innymi słowy, ja mam sama wykryć pańską tajemnicę?
Gniewnie potrząsnęła głową i powiedziawszy wszystkim „cześć”
wlazła do wody. Po kilku minutach jej straszliwie warczący ślizgacz,
holując za sobą blaszankę, pomknął w stronę Siemian i Bukowca.
Pozostawiliśmy na brzegu Ornitologa i odjechaliśmy z Frankiem
moim wehikułem.
Wspólnie przeżyta wyprawa nastroiła widać Franka do zwierzeń, bo
w powrotnej drodze zaczął ze mną rozmowę.
— Chciałbym być na pana miejscu, mieć pana wehikuł, tajemnicę,
przeżywać ciekawe przygody. Pan bardzo imponuje Kapitanowi
Nemo. Ale ja? Czy ja mógłbym też zwrócić na siebie jej uwagę?
— Przekonałeś się, że jako przywódca gangu nie zaimponowałeś jej
— powiedziałem powoli. — Wprawdzie zwróciłeś na siebie jej uwagę,
ale tylko na tyle, że postanowiła cię przegnać z jeziora. Możesz mi
wierzyć lub nie, ale jej mógłbyś zaimponować naprawdę tylko
jednym. Gdybyś nagle stał się zupełnie innym człowiekiem. Zapewne
to obudziłoby jej zainteresowanie tobą. Pomyśl, ona przyjedzie tu
znowu w przyszłym roku. I kogo napotka? Czarnego Franka, który
jest kandydatem na samodzielnie pracującego rybaka, a na razie
uczy się tego rzemiosła. Może będziesz miał swoją żaglówkę? Prze-
cież mieszkając i pracując tutaj znajdziesz możliwość zrobienia sobie
takiej żaglówki? A kiedyś może zbudujesz dom nad jeziorem i sta-
niesz się rybakiem pełną gębą. Ona tu też wróci, po studiach...
To były głośne marzenia. Może podświadomie wyrażałem swoją
własną tęsknotę, aby mieszkać nad mazurskim jeziorem, żyć tutaj,
pracować?
Czarny Franek milczał. Czułem, że moje słowa głęboko w niego zapa-
dły. Należał chyba do tej kategorii młodych chłopców, którzy wsty-
dzą się tego, że poddają się magii marzeń. Wydaje im się to mało
męskie. A przecież prawdziwy mężczyzna powinien umieć marzyć.
Oczywiście nie ograniczać się tylko do marzeń, ale i przeistaczać je w
czyn.
W milczeniu, bez słowa rozstaliśmy się. On poszedł do namiotu, ja
pozostałem w wehikule. Był już dzień, lecz jego światło nie przeszka-
dzało mi wcale w mocnym śnie.
I bylibyśmy chyba spali do południa, gdyby nie Bronka. Ona nie
miała pojęcia o naszych nocnych przygodach. Wstała o ósmej, wyką-
pała się w jeziorze i potem leżąc na słońcu, czekała aż się obudzimy.
Wreszcie, zgłodniała, zabrała się do przyrządzania śniadania, a znie-
cierpliwiona naszym snem zrobiła nam pobudkę. Obudziliśmy się
niewyspani, w złych humorach, które zniknęły dopiero po śniadaniu.
Opowiedziałem Bronce o nocnych przeżyciach i oczywiście wysłuchać
musiałem jej ogromnych pretensji, że nie zabraliśmy jej ze sobą.
— A ty wiesz, Bronka, kim się okazał Kapitan Nemo? Nie, nigdy tego
sama nie zgadniesz — kręcił głową Czarny Franek.
— Ach, Nemo — westchnęła Bronka. — Chciałabym go jeszcze kiedyś
zobaczyć...
— Ona się w nim podkochuje — parsknął śmiechem Franek.
Bronka obraziła się. Tym bardziej że i ja także świetnie bawiłem się
jej kosztem.
I byłaby z tej błahej przyczyny wywiązała się kłótnia, lecz oto usły-
szeliśmy warkot motoru i na jeziorze ukazała się łódź z płynącą do
nas Martą.
— O wilku mowa... — zacząłem.
Ugryzłem się w język, ponieważ Bronka powiedziała, robiąc nadą-
saną minę:
— Po co ona tu płynie? Nie lubię tej dziewczyny. Nastawiła przeciw
mnie pana Tomasza. I w ogóle uważa, że nie warto nawet ze mną
rozmawiać.
Czarny Franek położył Bronce dłoń na ramieniu i powiedział:
— Nie zawracaj sobie głowy Kapitanem Nemo. Oto płynie on we
własnej osobie.
Bronka zaniemówiła.
— Ona?... — wyjąkała wreszcie.
— Ona — kiwnął głową.
A tymczasem Kapitan Nemo dobił łodzią do piaszczystego cypla i
wygasił silnik.
— Witam was! — zawołała Marta wesoło. — No, co dziś robimy? Bę-
dziemy łowić ryby?
— Powinienem chyba popłynąć do obozu harcerskiego... — rzekłem z
wahaniem. — Ta mapa łowisk...
Popatrzyłem na bezchmurne niebo, na niemal szmaragdową toń je-
ziora, na bladą od słońca zieleń trzcin. I trochę mi żal się zrobiło
marnować tak wspaniałą pogodę. Czy nie lepiej jednak to skwarne
popołudnie spędzić z wędką w ręku?
— A co ze skradzioną łódką? — spytałem Martę.
— Już zawiadomiono leśniczego. Zgłosi się po nią do mojego ojca.
Zza trzcin wyłoniła się łódka z rycerzami spinningu. Jeszcze nie do-
płynęli do Przylądka Sandacza, a już słyszałem gderliwy głos pana
Anatola:
— Pan tutaj się przeniósł? Cwaniak z pana. Bliżej rybek, co? Bliżej
sandaczyków, prawda?
Dobili do cypla, wysiedli. Pan Anatol od razu pomaszerował do Marty
i wycelował w nią wskazującym palcem.
— Na co dziś łowimy, proszę pani? — zapytał groźnie.
Marta dygnęła grzecznie i odpowiedziała z powagą:
— Dziś łowimy, proszę pana, na hokus-pokus.
Pan Anatol zamrugał powiekami. Lecz chyba postanowił, że tym
razem nie da się nabrać. Przedtem też mu powiedziała, że będzie
łowić na zaklęcia i złapała wielkiego okonia. Więc pan Anatol tylko
pokiwał głową i rzekł zarozumiałym tonem:
— Wiem, co pani myśli. Hokus-pokus? Słyszałem o czymś takim.
Bierze się kawałek czerwonego plastyku i moczy w rybiej krwi, a
potem zakłada na haczyk jak żywą przynętę.
— A czy „na pupę” pan już łowił?
— Co? — oburzył się pan Anatol. — Pani drwi ze starszego człowieka?
Marta spojrzała na niego z lekceważeniem.
— To dobrze, że pan nie łowił „na pupę”. Bo to niedozwolona
metoda.
Pan Anatol odwołał się do mojej osoby:
— Pan nie reaguje, gdy młodzież zachowuje się w ten sposób? To jest
obraza.
— Pan nie ma pojęcia o rybaczeniu — stwierdziła oschle Marta. —
Każdy rybak wie, że łowienie „na pupę” wygląda następująco: przy-
wiązuje się haczyk z rosówką i żyłką do kawałka białego polistyrenu i
swobodnie puszcza na wodę. Ale to niedozwolone — podkreśliła. —
Tak łowią kłusownicy, a nie sportowcy.
I wykręciwszy się na pięcie dziewczyna poszła do swojej łódki, a za
nią pobiegł, zataczając się ze śmiechu, Czarny Franek. Marta zaczęła
wyjmować z łodzi wędziska, dla każdego z nas po jednym.
W tym momencie aż zadrżałem. Oto po raz pierwszy usłyszałem głos
pana Kazia, który zawsze żył w cieniu swego przyjaciela, przygłu-
szony przez niego całkowicie. Pan Kazio powiedział cichutko i nie-
śmiało:
— Nie masz się o co obrażać, Anatolu. Ja także słyszałem o metodzie
„na pupę”.
— Cicho! — tupnął nogą pan Anatol. — Cicho, Kaziu! Jesteś tylko po-
czątkującym wędkarzem i nie zapominaj o tym, bo więcej już z tobą
nie będę łapać ryb.
Ale tego dnia w panu Kaziu obudził się buntownik.
— Nie, to nie. Pójdę łowić z tą panienką!
I zarzuciwszy na ramię wędzisko takim gestem, jakby to był karabin,
a on szedł w gorący bój, pan Kazio zbliżył się do Marty i grzecznie
zapytał, czy weźmie go ze sobą na połów.
Pan Anatol łypnął straszliwie oczami, gniew nim miotał.
— A więc to taaaaaak? — mruknął zjadliwie. — Ja już wszystko rozu-
miem. Taaaaaak...
Gniew jego spadł na moją głowę.
— Pan mnie uważa za głupca, co? Pan myśli, że ja nie mam oczu i nie
widzę, co się tu dzieje? Pan jest bardzo podejrzanym człowiekiem.
Pan w swym obozie ukrywa dziewczynę z młodzieżowej bandy. A kim
jest ten chłopak? Myśli pan, że nie poznaję w nim Czarnego Franka,
przywódcy bandy rzezimieszków? Mogłem przemilczeć tę sprawę,
przymknąć na nią oczy. Ale teraz, pan wybaczy, muszę zawiadomić
milicję.
I pan Anatol pomaszerował do swojej łódki.
— O Boże, jak ja się dostanę na drugi brzeg? — zmartwił się pan
Kazio. — On gotów odpłynąć beze mnie.
Przyszła mu z pomocą Marta, której bunt pana Kazia sprawił wielką
satysfakcję.
— Dostarczę pana na biwak swoją łódką — obiecała.
Pan Anatol urażony do głębi duszy, nie oglądając się na przyjaciela,
odbił od brzegu. Widziałem, że skierował się w stronę Siemian, aby
zapewne zrealizować swoją groźbę i poinformować milicję o pobycie
u mnie Czarnego Franka. Współczułem mu trochę. Do Siemian było
kawał drogi jeziorem, biedak porządnie się napracuje wiosłami w let-
nim skwarze. A jeszcze bardziej go rozgniewa wiadomość, że Czarny
Franek znajduje się pod moją opieką za zgodą milicji.
Marta, Bronka, Czarny Franek i pan Kazio przyszykowali sprzęt węd-
karski. Za radą Marty postanowili pomaszerować nad Zatokę Kra-
snopiór. Ktoś jednak musiał przecież pozostać na straży obozowiska.
Podjąłem się tego zadania bardzo chętnie. Tymczasem na jeziorze
pokazał się kajak, w którym siedział Tell, z daleka machając ku mnie
ręką na znak, że ma mi coś ważnego do zakomunikowania.
Zaczekaliśmy więc wszyscy na jego przypłynięcie. A Tell tak się spie-
szył, że aż zarył głęboko dziobem kajaka w piaszczysty cypel.
— Poddali się! — zawołał radośnie. — Chłopcy wyłapali prawie całą
bandę. Próbowali włamać się do naszego magazynu z żywnością.
— Czy jest wśród nich Lisia Skórka? — zapytałem z napięciem.
— Niestety, panie Tomaszu. Lisia Skórka i jeszcze dwóch chłopaków
uciekło gdzieś nad jezioro.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ZWYCIĘŻENI PROSZĄ O ŁASKĘ • JAK POKONAĆ BANDĘ • WYPRAWA
ODKRYWCZA • OGNISKO NA BINDUDZE • ZDRADA ROMANA • KONIEC
BANDY • POWRÓT ZWYCIĘZCÓW
W obozie harcerskim zjawiłem się w porze obiadu. Przypłynąłem tam
swoim wehikułem zaraz po tym, jak Tell nas zawiadomił o rozbiciu
bandy.
Członkowie bandy sprawiali nader żałosne wrażenie. Byli obszarpani,
wygłodniali i nawet brudni, choć dookoła nie brakowało wody.
Mówili, że już od dwóch dni nie mieli w ustach nic gorącego. W ciągu
dnia bali się bowiem wychylić nosa ze swego obozowiska mieszczą-
cego się na jednej z bagnistych kęp Jeziora Płaskiego. W nocy zaś nic
im się nie udawało ukraść do jedzenia, bo zarówno miejscowi gospo-
darze, jak i turyści wiedzieli już o istnieniu bandy i bardzo pilnowali
swego dobytku. W jednym żaku ryb nie znaleźli, a obrabować dru-
giego nie pozwolił im tajemniczy Nemo. Ukradli z pola trochę ziem-
niaków, ale bali się rozpalić ogień. Żyli w ciągłym strachu, że odkryje
ich albo milicja, albo harcerze, albo groźny Kapitan Nemo. Próbowali
zaspokajać głód jagodami leśnymi, surową marchwią kradzioną na
polach, ale młode żołądki trudno oszukać surowizną. Próba wła-
mania się do magazynu harcerskiego była aktem ostatecznej rozpa-
czy.
Druhowie zaprosili ich teraz do stołu, kucharz obozowy nie pożało-
wał im zupy i ziemniaków z mięsem. Harcerze zgodzili się uszczuplić
swoje porcje, byle tylko ci głodni i wynędzniali zostali nakarmieni.
Obserwowałem scenę obiadu; przy jednym stole siedziało siedmioro
głodomorów, jedzących chciwie i żarłocznie, a przy pozostałych kilku
stołach — długie rzędy umundurowanych, schludnie wyglądających
chłopców i dziewcząt. Obiad, zazwyczaj tak pełen pogwaru rozmów,
teraz upływał w zupełnym milczeniu. Widok wynędzniałych postaci
był tak smutny, że gasił weselsze rozmowy, żarty czy docinki. Wszy-
scy zresztą wiedzieli, że cała historia musi mieć swój dalszy ciąg
zupełnie gdzie indziej. Albowiem sprawiedliwości powinno stać się
zadość i tych siedmioro młodych ludzi odpowiadać będzie za zabicie
owcy na wyspie, kradzież łódki, zniszczenie żaka oraz wiele innych
wykroczeń, których w tak krótkim czasie zdążyli dokonać.
W lesie, na drodze do Siemian, zauważyłem auto milicyjne, a w
namiocie harcmistrza Gąsiorowskiego zastałem porucznika milicji,
tego samego, z którym zetknąłem się w Iławie.
— Jak sprawuje się Czarny Franek? — zapytał mnie z niepokojem.
— Wydaje mi się, że nie będzie z nim już więcej żadnych kłopotów —
odrzekłem z głęboką wiarą.
— To bardzo dobrze — ucieszył się. — Ale, niestety, sprawa bandy
jeszcze istnieje. I właśnie o tym chciałbym porozmawiać, ustalić plan
wspólnego działania.
— A czy i ja mógłbym być pomocny? — zapytałem.
— Naturalnie. Jest pan przecież ormowcem i wchodzi to w zakres
pana obowiązków. Sprawa ta nie będzie łatwa. Trzech chłopaków z
bandy kryje się w tej okolicy. Linia brzegów jeziora ma chyba więcej
niż sto kilometrów, jest tu niezliczona ilość tak świetnych miejsc na
kryjówki, tyle zakamarków, uroczysk, mateczników, że i batalion
żołnierzy nie zdołałby odnaleźć chłopaków. Czy to jednak znaczy, że
nie potrafilibyśmy ich ująć? Oświadczam panom, że nie minęłoby
kilkanaście godzin, a oni już znajdowaliby się w naszych radio-
wozach. Wystarczyłoby zawezwać oddział milicji i kilka tresowanych
psów. Lecz my tego nie zrobimy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta:
takie środki stosujemy wobec morderców, bandytów, włamywaczy. A
tu mamy do czynienia z grupką łobuzów i małych złodziejaszków w
wieku szesnastu lat. Nie będziemy więc brali przeciw nim ani psów,
ani robili obławy milicyjnej po lasach. Nasz plan jest następujący,
wyślemy w teren więcej patroli. A wczasowicze, harcerze, turyści,
społeczność żyjąca nad jeziorem, której przecież najbardziej doku-
czyła banda Romana, niech zawiadomią nas, gdy opuszczą oni swoją
kryjówkę, aby ukraść coś do jedzenia. Chcemy, aby ci dopiero po-
czątkujący przestępcy już u progu swej kryminalnej „kariery” zrozu-
mieli, że mają przeciwko sobie całe społeczeństwo.
Podobały mi się jego poglądy.
— Postanowiłem wraz z grupką młodych ludzi spenetrować Jezioro
Płaskie — powiedziałem. — Może trafimy tam na ślady bandy. Wy-
daje mi się, że sprawy tej nie należy odwlekać. Sytuacja, w jakiej się
ci chłopcy znaleźli, może ich doprowadzić do jakiejś grubszej awan-
tury, kolejnego przestępstwa. Moi przyjaciele: Tell, Krogulec i chło-
piec z przydomkiem Baśka prosili mnie, abym się za nimi wstawił u
druha harcmistrza. Chcą wziąć udział w tej wyprawie. To już duzi
chłopcy, a ja zaręczam, że nie dopuszczę do żadnych przykrych
historii.
— Tell, Krogulec i Baśka to poważni chłopcy — odrzekł harcmistrz. —
Tylko proszę, aby na noc wrócili do obozu.
— Tak jest — obiecałem.
W kilkanaście minut później Tell siedział już w moim wehikule, który
płynął w stroną Przylądka Sandacza. Za nami podążał harcerski
kajak, a w nim Krogulec i Baśka.
O siedemnastej zero zero, jak napisałby każdy harcerz w swym mel-
dunku, byliśmy gotowi.
Czarny Franek, który pomagał nam w przygotowaniach, kręcił się
stale koło mnie, wydawało się, że chce mi coś ważnego powiedzieć.
Wreszcie nie wytrzymał:
— Czy... — zająkał się — czy to będzie zdrada, jeśli ja... wycofam się?
— No, tak — burknął ironicznie Krogulec.
Franek błagalnie spojrzał na Martę.
— Zrozumcie — szepnął. — Ja tak nie mogę... To są moi koledzy... To
ja tę bandę zorganizowałem...
Rozumiałem go. Może nawet w tym momencie poczułem do niego
coś w rodzaju szacunku.
— Oczywiście, masz rację, Franek. I ja tak myślałem. Ty i Bronka
musicie zostać, żeby przypilnować obozu.
Franek i Bronka z wyraźną ulgą przyjęli to polecenie. Ruszyliśmy. Mój
wehikuł holował kajak i łódkę Kapitana Nemo, silnik wehikułu praco-
wał bowiem najciszej, a zależało nam na tym, aby nie hałasować. Do-
wiedziałem się uprzednio, że połów w zatoczce przyniósł kilkanaście
dużych krasnopiór. Pan Kazio również złapał aż osiem ryb, co go
wprawiło w taki stan radości, że śpiewał głośno, gdy go Marta prze-
wiozła na drugi brzeg. Podobno pan Anatol bardzo wzgardliwie
odniósł się do sukcesów rybackich przyjaciela, ale pan Kazio już się
zupełnie tym nie przejmował. Zaraz zresztą zaczęli likwidować swoje
obozowisko. Ciekawiło mnie, dlaczego i dokąd tak nagle się prze-
noszą. Tajemnica tej decyzji sama się wyjaśniła.
W przesmyku zobaczyliśmy zakotwiczony biały jacht Wacka Kra-
wacika. A na prawym brzegu, w tym miejscu, gdzie ongiś dobijał
prom, budowali nowy obóz pan Anatol, Kazio i ich małżonki.
— Będą mieszkali blisko Krawacika i wspólnie chyba zaczną łowić
ryby — stwierdziła Marta.
Domyślałem się, że pan Anatol, płynąc na Bukowiec, aby zawiadomić
milicję o pobycie u mnie Czarnego Franka, spotkał Wacka Krawacika,
który mu wyklarował bezpodstawność jego skargi. Być może wspól-
nie ponarzekali na mnie i to ich zbliżyło. A potem Wacek Krawacik
okazał panu Anatolowi swą łaskawość i zezwolił mu na łowienie ryb
pod swoim nadzorem.
Spoza zakrętu ukazała się zielona, zwarta kępa drzew — pierwsza
wyspa dużego archipelagu na Jeziorze Płaskim.
Skierowałem flotyllę ku brzegom wyspy położonej najbardziej na
lewo, zadrzewionej i wyglądającej na niedostępną. Doświadczenie
bowiem nauczyło mnie, że wnętrza takich wysp miały zazwyczaj
suchy, twardy grunt.
Skrawek ziemi otoczonej wodą powoli wynurzał się z toni jeziora. Tell
nie odejmował lornetki od oczu, szukając na brzegach, w cieniu za-
rośli i drzew — sylwetek ludzkich. Sąsiednia wyspa też już znaj-
dowała się coraz bliżej, obydwie dzielił od siebie dość szeroki prze-
smyk z tu i ówdzie sterczącymi kępami trzcin. Marta kiwała ku mnie
z łódki ręką, dając mi do zrozumienia, że powinienem wpłynąć w ów
przesmyk, gdzie z drugiej strony znajdę dogodniejszą przystań.
W przesmyku łatwo już było zresztą zorientować się co do cha-
rakteru obydwu wysp. Ta na prawo okazała się dość duża, z ogromną
łysą polaną pośrodku. Ta na lewo — mniejsza — wydawała się ład-
niejsza i bardziej dzika, choć i ona miała słoneczną polanę, gdzie z
rzadka rosły młode sosny.
Zatoka za wyspami wrzynała się w ląd płytko, brzegi robiły wrażenie
bardzo bagnistych. Dopiero o jakieś kilkanaście metrów od wody
otaczała jezioro zwarta ściana wielkiego kompleksu leśnego.
Z jeziora poderwało się w górę kilkanaście dzikich kaczek, spoza
trzcin wyłonił się biały łabędź, ale zobaczywszy nas, majestatycznie
odpłynął nieco dalej.
W przybrzeżnych trzcinach odkryliśmy znakomitą przystań. Były to
resztki dawnego pomostu rybackiego, który zapadł się w wodę. Przy-
cumowałem do niego wehikuł i po omszałych belkach weszliśmy na
ląd.
Zagrodziła nam drogę gęstwina bujnych pokrzyw, na kikucie złama-
nej przez wiatr topoli siedział wielki czarny kruk i obserwował nas
przekrzywiwszy łeb. Tell gwizdnął i ptak odleciał w milczeniu jak
duch. Za pasmem wysokich pokrzyw rozciągała się wysychająca na
słońcu łąka. Biegło przez nią kilka ścieżek. Stwierdziliśmy, że ścieżka
okrąża również wokół całą wyspę. Kręciła się między pniami starych
lip obsypanych kwiatami i szemrzących od pszczół. Na wschodnim
brzegu wyspy jedno z drzew złamał wiatr i przechylił jego koronę aż
do wody. Lecz drzewo nie umarło, nie uschło. Korona zieleniała nad
powierzchnią wody, z wygiętego jak pałąk pnia strzelały w górę
zielone gałęzie. Wąziutka ścieżyna wchodziła pod pałąk grubego
pnia jak w naturalną bramę i uciekała dalej, klucząc między drze-
wami.
— To owce ją zrobiły! — zawołał Baśka, przyglądając się śladom na
ścieżce. — Tu całe lato pasie się stadko owiec, tylko teraz schowały
się gdzieś w krzakach. Uwięzione na wyspie biegają wzdłuż linii jej
brzegów.
Nagle zobaczyliśmy, że po drugiej stronie zatoki, z chaszczy na
brzegu snuje się ku górze pasemko dymu z ogniska.
— No, nareszcie... — mruknął Krogulec. I twarz jego nabrała drapież-
nego wyrazu.
— Tam znajduje się binduga — wyjaśniła Marta. — To jest takie
miejsce, gdzie drwale zwożą zrąbane pnie drzew i potem robią z nich
tratwy.
— Więc może to drwale palą ognisko?
— O tej porze? O zmierzchu? Zresztą od dwóch lat w pobliżu nic się
nie wyrąbuje — stwierdziła Marta.
Jak zahipnotyzowani patrzyliśmy na siwe pasemko dymu, coraz
słabiej widoczne na tle wieczornego nieba. Musieliśmy przekonać
się, kto siedzi w chaszczach przy ognisku.
Miejsce, z którego unosił się dym ogniska, odgradzała od naszej
strony nie tylko zatoka jeziora, ale również pasmo trzcin, bagien, a
dalej krzaków wikliny. Flotylla nasza bez trudu mogła pokonać za-
toczkę, ale jak przedrzeć się przez bagno? Znałem takie tereny. Z da-
leka wyglądały dość zachęcająco, lecz z bliska okazywały się niezli-
czoną ilością małych kęp porośniętych sitowiem. Wystarczyło stanąć
na kępę, aby pod ciężarem człowieka zapadła się bardzo głęboko.
— Musimy dobić od drugiej strony. Binduga rozciąga się aż do wody,
a leży na twardym gruncie — doradzała Marta. — Tylko że być może
od tamtej strony banda wystawiła strażnika.
Nie pozostało nam nic innego, jak zaryzykować. Flotylla przepłynęła
zatoczkę i pokierowała się wzdłuż bagniska. Przekonaliśmy się, że
okala ona niezbyt długi półwysep, który kończył się przesmykiem. Za
nim znajdowała się duża kępa z drzewami, stanowiąca jakby prze-
dłużenie półwyspu. Z lotu ptaka półwysep miał zapewne kształt
litery „i”, a kępa stanowiła jakby kropkę nad „i”.
Płynęliśmy cicho, starając się robić jak najmniej plusku. Lecz i tak
ogromne czaple zrywały się z bagna, a ich niepokój mógł zwrócić
uwagę strażnika.
Przebyliśmy przesmyk i — na znowu szerokiej powierzchni jeziora —
wyrosła przed nami mała, zielona wyspa. Jeszcze dalej był ogromny
półwysep, gdzie czerwieniły się ceglane domy Jerzwałdu.
Bagno i trzciny urywały się nagle. Suchy, piaszczysty brzeg schodził
stromo do wody. Zobaczyliśmy leżące w poprzek ogromne bale, po
których ścięte pnie staczano w wodę. Z jeziora sterczały obite blachą
pale, to do nich przywiązywano gotowe już tratwy.
Teren bindugi z rzadka porastały krzaki; ukryty w nich strażnik mógł
świetnie obserwować każdą łódź czy kajak zbliżający się w tym kie-
runku. Nie wypłynęliśmy więc na otwartą przestrzeń. Flotylla wje-
chała w trzciny. Wyskoczyliśmy do wody i brodząc w niej wyżej kolan
wydostaliśmy się na twardy ląd.
W krzakach zrobiliśmy naradę.
— Kto umie się dobrze skradać? Tylko proszę mówić prawdę. Od tego
wszystko zależy — powiedziałem szeptem.
Wyszło na to, że wszyscy uważali się za mistrzów w tej dziedzinie.
— Ktoś musi pilnować wehikułu, łódki i kajaka — tłumaczyłem cicho.
— Zostań ty, Baśka, i gdyby banda usiłowała dostać się do ciebie,
przyciśnij klakson, rozumiesz?
Dym przestał się wzbijać w niebo. Może ognisko podsycono suchymi
gałęziami? A może to pogłębiający się wciąż zmierzch okrywał
wszystko jednakowo czarną oponą?
— Pamiętajcie — upomniałem chłopaków i Martę. — Podchodzimy do
ogniska tylko na odległość, która pozwoli stwierdzić, kto przy nim
zasiada. Jeśli zauważymy, że obozuje tam banda, natychmiast robimy
odwrót. Potem płyniemy do Jerzwałdu, gdzie jak wynika z mapy, jest
poczta i telefon. Dzwonimy po milicję i na tym kończy się nasze za-
danie. W żadnym razie nie wolno nam wdawać się w bójkę. Jeśli nas
dostrzegą, dajemy drapaka do naszych statków.
Przygięci do ziemi, niemal na czworakach, weszliśmy w gęstwinę
krzaków.
Prowadziłem zwiad skrajem lasu i bindugi. Jeśli banda wystawiła
strażnika, to zapewne znajdował się od nas bardziej na prawo, skąd
mógł obserwować jezioro. Tu, na styku lasu i bindugi, nie należało
się spodziewać nikogo z bandy.
Wieczór snuł się między krzakami, na zachodniej stronie niebo miało
barwę amarantu. Ożywiły się komary i bzycząc napastowały nasze
twarze, ręce. W gałęziach krzaków drobne ptactwo szukało już
schronienia; wystraszone przez nas wyfruwało z głośnym szelestem
liści i łopotem skrzydeł.
Do naszych nozdrzy doszedł najpierw zapach dymu, a potem sma-
kowita woń pieczonych ziemniaków. Zwiększyliśmy czujność. Im da-
lej od brzegu, tym więcej było suchego mchu i porostów z głośnym
chrzęstem rozsypujących się pod naszymi nogami. Z każdą chwilą
wzrastało niebezpieczeństwo, że zostaniemy odkryci. I raptem tuż
zza parawanu krzaków doszły nas głosy:
— Roman będzie się gniewał, że rozpaliliśmy ognisko. Gliny tylko na
to czekają...
— A co? Mieliśmy skonać z głodu? On chyba już wziął forsę, kupił
chleba i kiełbasy w Siemianach. Najadł się i nie spieszy mu się, żeby
nam coś przynieść.
— Dobre te ziemniaki. Najlepsze są trochę spieczone. Chcesz tego z
największego żaru?
— Napiłbym się piwa. Jak myślisz, Roman przyniesie kilka butelek?
— Jeśli dostał forsę... A jeśli nie?
— Powinniśmy stąd wywiać. Najlepiej autostopem do Giżycka. Tam
jest życie. Kupa znajomych chłopaków, dużo turystów. Tu już nas
zwąchali.
— Zeszłego lata żyło się łatwiej. A w tym roku wtrącił się ten Kapitan
Nemo. To on jest winien naszym kłopotom. Gdy u promu dostaliśmy
od niego list, a później zobaczyłem jego ślizgacz, od razu miałem
przeczucie, że będzie nieklawo.
— Nemo to przecież dziewczyna. Ta sama, której Czarny Franek
zabrał pierścionek. Przed dziewczyną będziemy stąd uciekać? Cała
Ochota nas wyśmieje...
— Widziałeś, jak ona rzuca spinningiem? I ten jej ślizgacz...
— Motor ślizgacza można zepsuć.
Za naszymi plecami rozległ się tupot spiesznych kroków i głośny
szelest liści. Ktoś biegł tutaj nie kryjąc się. Biegł wprost na nas.
— Padnij! — szepnąłem.
Skryliśmy się pod krzakami, wcisnęliśmy się pod gałęzie. Tupot
kroków zbliżał się, już był tuż za mną, już koło mnie. Poznałem Lisią
Skórkę.
— Kto tam? Kto tam? — usłyszeliśmy głosy chłopaków z bandy.
Lisia Skórka przedarł się przez krzaki.
— Wy tutaj... — nie mógł z siebie wydobyć głosu — siedzicie spo-
kojnie... a tam... Roman... ucieka z forsą... Zostawił nas, zdradził...
Gęstwina liści i gałęzi zasłaniała mi widok. Lecz przecież łatwo było
domyśleć się sceny przy ognisku.
— Mów! Mów wszystko! Co widziałeś? — przekrzykiwali się. Zanio-
słem tę mapę Romanowi i byłem przy tym, jak Wacek Krawacik dał
mu za nią trzy tysiące złotych. Myślałem, że kupimy coś do jedzenia
w sklepie i wrócimy do was. Ale Roman powiedział: „A teraz zwiewaj,
chłopcze”. Przypomniałem o was. „Chcesz się z nimi zobaczyć? —
zaśmiał się. — Kiedy skończyłem z Czarnym Frankiem, przestaliście
mnie interesować. Tylko on mógł być dla mnie partnerem. Pozdrów
chłopaków ode mnie. Powiedz, że ta forsa jest tylko moja, a ja spły-
wam nad morze.” A potem znowu zaśmiał się i rzekł: „Zrozum,
chłopie, że tej forsy dla wszystkich jest za mało. W sam raz dla jed-
nego.”
— Drań! Złodziej! Zdrajca! Oszust! — krzyczeli. — I gdzie on jest
teraz? W Siemianach?
— Schowałem się za drzewem i patrzyłem, co on będzie dalej robić.
Poszedł w stronę szosy do Susza. Pewnie będzie chciał autostopem
albo pekaesem pojechać na Wybrzeże. A ja do was przybiegłem. On
chyba jeszcze nie doszedł do skrzyżowania, możemy tam zdążyć
przed nim i zaczaić się na niego. Zabierzemy mu forsę i porachujemy
gnaty.
Nie zastanawiali się długo. Usłyszeliśmy łomot nóg i trzask łamanych
gałęzi.
Zerwałem się z ziemi.
— Musimy dostać się na to skrzyżowanie. Tam dojdzie do strasznej
bijatyki! — krzyknąłem.
Chłopcy chcieli biec w ślad za bandą, ale Marta ich powstrzymała.
— Wodą będzie bliżej. Popłyniemy na koniec jeziora, do kanału.
Stamtąd jest tylko parę kroków do skrzyżowania.
Już nie kryjąc się popędziliśmy przez bindugę i dopadliśmy naszej
flotylli.
Silnikowi wehikułu nadałem najwyższe obroty, lecz przecież ciągnąć
musiał łódkę i kajak, dlatego szybkość wciąż wydawała się niewy-
starczająca.
— Ach, żebym miała teraz swój ślizgacz! — rozpaczała Marta.
Minęliśmy małą wyspę, zostawiając ją po prawej ręce. Nad jeziorem
zaczęła unosić się z lekka mgła, która pogłębiła mrok, przyspieszając
zapadnięcie nocy. W oknach chałup w Jerzwałdzie tu i ówdzie paliło
się światło. Wkrótce tylko te małe iskierki świateł pozwalały nam
orientować się, jak daleko jesteśmy od brzegu. Dookoła wszystko po-
woli zaczynało tonąć w białym tumanie, który nie miał granic, jakby-
śmy płynęli przez ogromne, sine morze.
Zapaliłem światła samochodu. Mgła stawała się coraz gęstsza i
nawet one nie potrafiły jej przebić dalej niż na kilka metrów. Mu-
siałem więc zwolnić szybkość, tym bardziej że o mało nie wpadłem
na wielki pal. Wyminąłem go w ostatniej chwili; kajak Tella tylko
otarł się o niego.
Lecz do kanału było już bardzo blisko. Znaleźliśmy się w zatoczce i
zobaczyliśmy światło żarówki palącej się na podwórzu jakiejś samot-
nej zagrody na wysokiej skarpie. Płynąłem nieomal po omacku i o
mało nie uderzyłem wehikułem w drewniany pomost.
Przybiliśmy do niego, zacumowaliśmy obok czyjejś łodzi motorowej.
Potem pobiegliśmy po deskach pomostu, który ciągnął się przez
bagna i jakieś rozlewisko aż do suchej łąki.
Przed nami przesunęły się światła samochodu jadącego szosą na wy-
sokiej skarpie. To była szosa z Jerzwałdu do Susza.
Mgła rozpościerała się tylko nad jeziorem. Na wysokości skarpy siny
tuman urywał się jak nożem ucięty. Przy asfaltowej szosie było
widniej, na drodze pełzały jeszcze resztki amarantowych promieni
słońca, które zniknęło za lasem. Natomiast pole, łąki, pomost i je-
zioro — wszystko zapadło w mroku. Wchodząc na szosę mieliśmy
wrażenie, jakbyśmy wychynęli z szarej piany.
Nasze buty zadudniły po betonowym moście. Zobaczyliśmy, że szosa
zakręca i ginie w czarnej ścianie lasu.
I nagle w głuchy odgłos naszych kroków wdarł się czyjś krzyk. Ktoś
wołał rozpaczliwie. Potem wrzask kilku głosów rozszedł się po
polach i odbił echem w pobliskim lesie.
Domyśliliśmy się: chłopcy dopadli Romana na krzyżówce.
Rozpaczliwy krzyk powtórzył się. Ktoś biegł ku nam, a za nim goniła
gromada wyrostków. Nie widzieliśmy ich, bo znajdowali się jeszcze
za zakrętem szosy. Ale po chwili już wyłonili się z mroku. Najpierw
Roman. Biegł szybko, dysząc ciężko i powtarzając: O Boże, Boże, oni
mnie zabiją.
Za nim pędziło trzech chłopaków.
Odległość między Romanem a ścigającymi wciąż się kurczyła.
Rozstawiliśmy się na całą szerokość szosy. Pole po lewej stronie
odgradzały druty kolczaste, bo był tam paśnik dla bydła. Również po
prawej stronie rozciągało się ogrodzenie z żerdzi. Roman nie mógł
uciec w bok, musiał wpaść w nasze ręce.
Dojrzał nas. Na krótki moment zwolnił, jakby zastanawiał się, co
zrobić. Lecz łoskot pogoni za jego plecami nie pozostawił mu
wyboru. Tylko w nas widział swoje ocalenie.
Zatrzymał się trzy kroki przed nami.
— Ratujcie mnie... — skamlał. — Oni mnie zabiją! Ja chcę się oddać w
ręce milicji.
Wyszarpnął z kieszeni plik banknotów.
— Oddam pieniądze... Weźcie je — wyciągnął ku ścigającym dłoń z
pieniędzmi.
Banda zatrzymała się o kilkanaście kroków od nas. Staliśmy tak na-
przeciw siebie, a między nami Roman, trzęsący się ze strachu i beł-
koczący:
— Ja chcę na milicję... Musicie mnie oddać milicji... Oni chcą mnie
zabić...
Nie można było długo zwlekać z podjęciem decyzji. Chodziło przecież
o to, żeby nie doszło do ogólnej bójki.
— Dobrze — powiedziałem do Romana. — Zaprowadzimy cię na
milicję.
Teraz wystąpił Lisia Skórka.
— My go sami oddamy milicji — rzekł — i opowiemy wszystko, jak
było. To łajdak. Wszystkich oszukiwał i okradał. Nas też, swoich
kumpli.
Drugi chłopak dorzucił.
— Niech nas wszystkich zamkną. Chcemy świadczyć przeciw niemu i
powiedzieć, jak było naprawdę. To on namówił nas do kradzieży
łódki. To on nożem porwał żak na jeziorze...
Czułem, jak rośnie we mnie coraz większa pogarda dla nich
wszystkich. Żałosna była ich gotowość zwalenia całej winy na swego
dotychczasowego przywódcę. Gdyby przyszedł z pieniędzmi i jedze-
niem, uważaliby go za bohatera i nie mieliby skrupułów, aby dalej
kraść i rozbijać się po biwakach.
Ależ przecież miał w sobie coś symbolicznego fakt, że właśnie oni
sami chcieli oddać Romana w ręce milicji.
Usłyszałem pełen niechęci głos Marty:
— Tu obok jest leśniczówka z telefonem. Niech któryś z was pójdzie
tam i zawiadomi milicję.
Lisia Skórka już obrócił się na pięcie, aby wykonać rozkaz Kapitana
Nemo. Ale okazało się to niepotrzebne.
Na szosie od strony Susza zajaśniały światła samochodowych re-
flektorów, a po kilku sekundach stanął przy nas milicyjny radiowóz.
Okazało się, że z Siemian zadzwonił ktoś na milicję i poinformował,
że we wsi kręci się chłopak z bandy. Powiadomiono również milicję,
że potem chłopak poszedł kamienistą drogą w stronę Jerzwałdu,
przyjechali, aby zaskoczyć go na drodze.
Teraz, przez radiotelefon, wezwano z Susza drugi samochód, który
miał zabrać całą grupkę chłopaków. Roman błagał milicjantów, żeby
go puścili. Przysięgał, że z bandą nie miał nic wspólnego, że znajduje
się pod opieką wędkarzy z jachtu, a tutaj zjawił się tylko przypad-
kiem.
Nie chciało nam się słuchać jego kłamstw. Zarządziłem odwrót. Ro-
zumieliśmy, że sprawa, która rozegrała się na szosie, będzie miała
swój dalszy ciąg. Ale dla nas była ona już skończona.
Zanurzyliśmy się znowu w nadbrzeżną mgłę. Z trudem odnaleźliśmy
drewniany pomost przez rozlewisko.
— A jednak szkoda, że nie obejrzałem tej mapy... — powiedziałem,
gdy sadowiliśmy się w naszych statkach.
Krogulec przeciął całą sprawę jednym machnięciem ręki.
— Pan ciągle o tej mapie łowisk. Najważniejsze, że rozgromiliśmy
bandę i od tej pory nad jeziorem zapanuje spokój. Jutro zdam relację
kronikarzom obozowym, niech dopiszą w kronice nowy rozdział.
— A w każdym rozdziale powinno się opiewać chwałę i bohaterstwo
druha Krogulca — zachichotał Baśka.
— Ty myślisz, że ja to robiłem dla sławy? — oburzył się Krogulec. —
Jestem zwolennikiem sprawiedliwości. Postanowiłem w przyszłości
studiować prawo. Zostanę prokuratorem.
Jezioro wciąż okrywała gęsta mgła, którą z trudem przebijały światła
moich reflektorów. Potem zerwał się leciutki wiatr i zaczął rozganiać
mgłę. Zbijała się ona w słupy i ściany, chwilami odnosiliśmy wraże-
nie, że płyniemy przez salę jakiejś ogromnej budowli. Był to widok
fascynujący, tym bardziej że wysoko nad głowami niebo pozostawało
bezchmurne, świecił księżyc i jego promienie jak gdyby strugami
rtęciowego blasku spływały po słupach i filarach mgły.
Po powrocie do obozu zdałem dokładną relację z wyprawy Bronce i
Frankowi. Przyjęli ją w milczeniu. Dopiero po kolacji Franek przysiadł
się do mnie.
— Wiem, że to ja jestem temu wszystkiemu winien. To ja zorganizo-
wałem tę bandę. Ja ją tu sprowadziłem. A teraz oni odpokutują, a ja
może uniknę kary. Czy myśli pan, że to sprawiedliwie?
— Zgadzam się, że zrobiłeś wiele złego — powiedziałem. — Ale w
pewnej chwili spróbowałeś zmienić się na lepsze.
— A oni? Nie zrobiłem nic, żeby ich uratować.
— Nie miałeś już na nich wpływu — odparłem. — Słuchali cię tylko
wtedy, gdy zachęcałeś do złego. Kiedy spróbowałeś inaczej, wyrzucili
cię z bandy. Dlatego wydaje mi się, że twoje wyrzuty sumienia, jeżeli
chodzi o nich, są nieuzasadnione. Skoro jednak poczuwasz się do
winy, a sądzisz, że unikniesz kary, ustanów karę sam dla siebie. I
tylko tyle ci powiem, że najtrudniej jest się samemu zmienić.
Myślę, że mnie zrozumiał, bo nic już nie powiedział.
— A ja? — nieśmiało odezwała się Bronka.
— Przecież ty sama wiesz, co powinnaś zrobić. Wracaj do domu.
Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że sprawa Bronki już nazajutrz
znajdzie swoje rozwiązanie.
Napisała przecież do rodziców, że przebywa nad Jeziorakiem, a list
nosił stempel poczty w Siemianach. I rodzice przybyli do Siemian,
aby odnaleźć córkę.
Zgłosili się do obozu harcerskiego, aby zapytać, czy wszędobylscy
druhowie nie spotkali tu gdzieś dziewczyny o imieniu Bronisława. W
kilkanaście minut później Tell przyjechał do nas kajakiem i zabrał
dziewczynę do Siemian.
Nie byłem przy spotkaniu Bronki z rodzicami. Dowiedziałem się
tylko, że wynajęli oni pokój u jakiegoś rolnika w Siemianach i posta-
nowili spędzić tutaj urlop razem z córką. Bronka kilkakrotnie odwie-
dzała potem nasz obóz na Przylądku Sandacza, poznałem też jej
rodziców, dość zamożnych rzemieślników z Warszawy.
Tak oto zakończyła się przygoda, po którą przyjechała nad Jeziorak.
Ale moja przygoda nie miała jeszcze swego zakończenia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
PODUSZKOWIEC I ŁÓDŹ PODWODNA • CO SIĘ DZIAŁO NAD
PRZESMYKIEM • O CZERWONYCH ROBAKACH SŁÓW KILKA • ZAWODY
• KTO JEST KSIĘCIEM, A KTO KRÓLOWĄ • NIESAMOWITY POŁÓW •
DRUGI WARIANT CZY DRUGI WARIAT • POSZUKIWANIE FAŁSZYWEGO
ORNITOLOGA • WSTRZĄSAJĄCE ODKRYCIE
Wieść o rozgromieniu gangu natychmiast rozeszła się nad Jeziora-
kiem. Przekazywano ją sobie na biwakach turystycznych, w ko-
loniach namiotów i domków kempingowych. I jak to zwykle bywa z
tego rodzaju wieściami, wkrótce urosła ona do rozmiarów legendy, w
której grupa harcerzy, Marta i ja odgrywaliśmy niepoślednią rolę.
Wyolbrzymiono nasze przygody, wyposażono nas też w niezwykłe
środki. Ja stałem się osobnikiem, który posiadał wehikuł-podusz-
kowiec unoszący się nad wodą i lądem, a tajemniczy Kapitan Nemo
posługiwał się czymś w rodzaju małej łodzi podwodnej.
Śmialiśmy się słuchając tych opowiadań. Lecz jednocześnie spra-
wiały nam one niemałą satysfakcję. Widać było, że turyści i wcza-
sowicze nad jeziorem odetchnęli z ulgą. Nareszcie mogli spokojnie
zostawić na noc na brzegu swoje łajby i kajaki, a wypływając na je-
zioro nie musieli martwić się o namioty, w których znajdowały się ku-
chenki gazowe, pościel i zapasy żywności. Świadomość, że w krza-
kach nadbrzeżnych i na dzikich wysepkach nie czają się złodzie-
jaszki, stwarzała warunki do prawdziwego wypoczynku. Specjalnie
wybrana spośród turystów delegacja złożyła w obozie harcerskim
podziękowanie na piśmie i przyniosła kilka ogromnych toreb z
cukierkami. I tak jak tego pragnął harcmistrz Gąsiorowski, widok
motorowych kajaków z patrolami harcerzy budził wszędzie życz-
liwość, a nierzadko zdarzało się, że maszerujących harcerzy witali
wczasowicze oklaskami.
Nadeszły dni wspaniałej pogody. Upalne słońce i bezchmurne niebo
także i nam, biwakującym na Przylądku Sandacza, bardzo uprzyjem-
niało pobyt. Codziennie z rana przypływała do nas Marta na swojej
starej łajbie (odkąd rozgromiono bandę nie używała już ślizgacza) i
uczyła Franka łowić ryby. Nie brałem w tym udziału. Zazwyczaj albo
opalałem się nad wodą, albo też odbywałem spacery po lesie, wciąż
— nie ukrywam tego — z nadzieją, że spotkam Człowieka z Blizną.
Najczęściej jednak podczas tych spacerów trafiałem na Ornitologa,
który zaszyty w szuwarach nadbrzeżnych obserwował przez lunetę
ptaki.
Niekiedy obchodziłem brzegiem Zatokę Krasnopiór i potem szedłem
zarośniętą drogą aż w pobliże miejsca, gdzie ongiś dokonywano
przeprawy promem na drugi brzeg przesmyku. Biwakowali tam teraz
pan Anatol i pan Kazio wraz z małżonkami, a kilkanaście metrów od
brzegu cumował biały jacht Wacka Krawacika. Nie zauważony przez
żadnego z nich siadywałem na niewysokim wzgórzu i obserwowałem
przez lornetkę życie na pokładzie jachtu. Obserwacje te zresztą nie
były interesujące, nic się tam bowiem nie działo ciekawego. Wacek
Krawacik i pan Anatol spinningowali od rana do wieczora, Brodacz i
panna Edyta opalali się na leżakach na pokładzie albo chłodzili się
kąpielą wokół jachtu. Rozsądek mówił mi, że to siedzenie na
wzgórku i męczenie oczu szkłami lornetki nie ma żadnego sensu, ale
intuicja poszukiwacza przygód każdego ranka zmuszała mnie do wę-
drówki na wzgórek i przesiadywania tam całymi godzinami.
Może zresztą nie była to tylko intuicja? Wciąż gnębił mnie brak odpo-
wiedzi na dwa pytania: dlaczego Wacek Krawacik, odzyskawszy
swoją mapę, utkwił na dobre w przesmyku, zamiast buszować po
różnych zakamarkach jeziora, oraz co się kryje za przyjaźnią Wacka
Krawacika i pana Anatola, do którego dawniej książę spinningu
odnosił się z pobłażliwym lekceważeniem. Pan Anatol był nieznośny
nawet dla przyjaciół i na zdrowy rozum Wacek Krawacik powinien był
uciec od niego na drugi koniec jeziora. Tym bardziej że — o ile nie
myliły mnie moje obserwacje — książę spinningu nie miał większych
sukcesów w wędkowaniu, co musiało zmniejszyć stopień uwielbienia,
jaki pan Anatol miał dla Jego Wysokości.
Po paru dniach zaproponowałem Marcie, aby zainteresowała się pa-
nem Kaziem.
— Jego przyjaciel pozbawił go zupełnie łask — powiedziałem.
— Nie może mu darować faktu, że Kazio złapał wtedy z wami więcej
krasnopiór niż on. Zabrał ich wspólną łódkę i łowi z niej ryby razem z
Wackiem Krawacikiem. A pan Kazio patrzy na nich smętnie z brzegu i
bezskutecznie zarzuca swoją wędkę.
— Czy nie mogłabyś mu pomóc? A przy okazji spróbuj się dowiedzieć,
co się kryje za nagłą przyjaźnią Anatola i Krawacika.
— Znowu jakieś podejrzenie? — zapytała Marta.
Ale zaraz roześmiała się wesoło. Zapewne bawiła ją myśl o wypłata-
niu nowego figla Krawacikowi i Anatolowi.
— Płyniemy do przesmyku — zwróciła się rozkazująco do Czarnego
Franka, który teraz był jej posłusznym giermkiem.
Wsiedli do łodzi nie uruchamiając silnika. Franek chwycił za wiosło i
zaraz odbili od Przylądka Sandacza. A ja, zamknąwszy wehikuł na
klucz, poszedłem wolno przez lasek, wiedząc, że i tak na brzegu
przesmyku znajdę się równocześnie z nimi.
Dzień już od rana był niezwykle upalny. Pan Anatol i Kazio prze-
stawili swoje samochody w cień młodych drzew. Małżonki rycerzy
spinningu opalały się na kocu tuż nad samą wodą, mogłem więc
niepostrzeżenie znowu zasiąść na swoim wzgórku obserwacyjnym.
Położony był tak blisko brzegu, że nawet dochodziły do mnie nie-
sione przez wodę kroki na pokładzie jachtu.
Na jachcie, jak zwykle o tej porze, opalała się już na leżaku panna
Edyta, a odwrócony plecami do słońca Brodacz zatopiony był w
lekturze jakiejś książki. Wacek Krawacik siedział na ławeczce w
łódce pana Anatola i rozpiętą na drucie siatką usiłował chwycić
żywca.
I wtedy w przesmyk wpłynęła łódka z Martą i Czarnym Frankiem.
Brodacz przerwał lekturę i długo przyglądał się płynącym. Pan
Anatol parsknął gniewnie i mruknął coś pod nosem. Wacek Krawacik
gwałtownie poderwał siatkę z wody. Przekonał się, że nie ma w niej
żywca, i ze złością wyrzucił siatkę na brzeg, mówiąc:
— Skoro nie ma przynęty, będziemy łapać na spinning.
Marta była już bardzo blisko jachtu, usłyszała więc jego słowa. Udała
ogromną radość.
— Będzie pan ćwiczył swoje wspaniałe rzuty? Czy można popatrzeć?
Nie czekając na słowa zachęty, dobiła do brzegu, wyskoczyła na pia-
sek. Podeszła do pana Kazia.
— Jak pana połowy? — zapytała uprzejmie. — Czy próbował pan
jeszcze łapać krasnopióry?
Pan Kazio bezradnie rozłożył ręce.
— Usiłowałem, proszę pani, ale bezskutecznie. Pani miała wtedy zna-
komite robaki. Takie bardzo ruchliwe, czerwone, trochę inne niż
dżdżownice, które tu kopiemy. I myślę, że krasnopióry wolą pani
przynętę od mojej. Czy pani nie ma teraz troszkę tych wspaniałych
robaczków?
Pan Anatol nie wytrzymał, żeby nie wypowiedzieć jakiejś nauki.
— Tajemnica sukcesów wędkarskich — rzekł z powagą — zazwyczaj
kryje się we właściwie dobranej przynęcie. Ciekawym, co to za ro-
baczki?
Marta aż się wstrząsnęła udając wstręt.
— Ohydne. Zbieram je w pryzmie nawozowej.
Małżonki rycerzy spinningu zapiszczały na swoich kocach:
— Anatolu, nie waż się dotykać tych robaków.
— Kaziu, bo stracę apetyt na cały dzień...
Marta wyjęła z łódki słoiczek z robakami i powiedziała ze wstrętem:
— To są dżdżownice nawozowe, czerwone. Ohydnie śmierdzą. Aż się
mdło robi, gdy trzeba je naciągać na haczyk.
— To nic. To nic — cieszył się pan Kazio.
Odnalazł w trawie swoje dziurawe pudełeczko na przynętę i odsypał
trochę robaków ze słoika Marty. Pan Anatol chciał zrobić to samo, ale
powstrzymał go groźny głos małżonki:
— Anatolu! Przecież możesz rzucać spinningiem...
Pan Anatol zawahał się i zrezygnował z robaków. Zdecydował o tym
nie tyle głos małżonki, ile fakt, że jego przyjaciel już stanął z wędką
na brzegu, gotując się do wędkowania. Nie chciał naśladować Kazia,
którego uważał za nowicjusza.
— Prawdziwy sport wędkarski, proszę pani — rzekł do Marty — to
tylko spinning. Prawda, panie Wacku? — zwrócił się do Krawacika.
— Tak jest. Będziemy spinningować — przytaknął Wacek.
Marta radośnie klasnęła w ręce.
— Ja też mam spinning. Czy panowie pozwolą, że spróbuję łowić
razem z nimi?
— Nie — burknął Anatol.
Lecz Wacek Krawacik, zapewne wrażliwy na urodę dziewcząt,
uśmiechnął się łaskawie.
— Ależ oczywiście, droga pani.
I teraz nastąpiły chwile, gdy całą siłą woli musiałem się po-
wstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Najpierw kilkakrotnie rzucił spinningiem sam książę. Dwa rzuty mu
się nie udały, bo były zbyt bliskie, przy trzecim splątał żyłkę. Za
czwartym razem rzucił za daleko i zahaczył o trzciny. Rozgniewał się,
szarpnął spinningiem i błyszczka urwała się.
— Chciałem trafić blisko tych nenufarów na wodzie — tłumaczył się.
— Czy to takie trudne? — zdumiała się Marta.
— Cha! Cha! Cha! — roześmiał się pogardliwie pan Anatol. — Czy pa-
nienka zdaje sobie sprawę, do kogo pani mówi? Ten pan jest księ-
ciem spinningu, ma nieomylne rzuty. Na taką odległość trafić jest
bardzo trudno.
— Chce pani spróbować? — zainteresował się Wacek. — Ostrzegam,
że może pani na tych liściach stracić kotwiczkę.
Marta wzięła do ręki swój spinning.
— Czy widzi pan ten trochę zżółkły liść? — wskazała Wackowi. —
Spróbuję trafić tuż koło niego, a potem zacznę ściągać błyszczkę.
Zamachnęła się bardzo ostrożnie. Kotwiczka trafiła w wodę o kilka
centymetrów od zżółkłego liścia.
— Hm — chrząknął Anatol. — Jak to mówią: trafiło się ślepej kurze
ziarno...
— A teraz pan — zaproponowała Marta Anatolowi. — Widzi pan tam
na lewo zieloną gałązkę na wodzie? Niech pan przyciągnie ją ko-
twiczką.
Pan Anatol wzruszył ramionami.
— Nie jestem cyrkowcem. Ja chcę łowić ryby, proszę pani.
— A ja to zrobię — odezwał się Krawacik.
Rzucił spinningiem. Lecz kotwiczka minęła gałązkę co najmniej o pół
metra.
A potem świsnęła błyszczka Marty i po chwili dziewczyna holowała
po wodzie zieloną gałązkę.
Z pokładu jachtu rozległy się oklaski. To Brodacz od pewnego czasu
śledził zawody na brzegu i teraz oklaskiwał zwycięstwo Marty.
— Wacek — zawołał — będziesz musiał tej panience oddać swój tytuł
książęcy!
Krawacik wzruszył ramionami.
— Tytułów nie otrzymuje się za celność rzutu, tylko za wielkość zło-
wionej ryby. Ja, proszę pani — rzekł dumnie do Marty — zdobyłem
brązowy medal PZW.
— Tak? Nigdy bym tego nie sądziła, widząc jak pan rzuca.
— Pani jest zawistna — stwierdził pan Anatol. — W pani wieku należy
być raczej skromną. Ten pan naprawdę jest księciem spinningu. Jego
fotografia była publikowana w gazetach.
Marta niewinnie spuściła oczy i powiedziała do Krawacika:
— Niech mi pan wierzy, że nie zazdroszczę panu tytułu księcia. Czy
królowa to nie jest coś więcej?
— Co pani mówi?
— Mam złoty medal — wyjaśniła Marta. — Zdobyłam go za suma o
wadze trzydziestu ośmiu kilogramów.
Pana Anatola aż zamurowało. Wacek zdołał tylko wykrztusić:
— A więc... to pani... jest tą dziewczyną, która na Jezioraku złapała
suma?
— Tak — przytaknęła Marta — I to bez żadnej mapy łowisk, proszę
pana księcia.
Słowa Marty o jej złotym medalu zrobiły silne wrażenie nie tylko na
panu Anatolu i Wacku. Czarny Franek także poderwał się z łódki
wyskoczył na brzeg i podbiegł do dziewczyny.
— To prawda? Masz złoty medal?
Jego uwielbienie dla Marty zdawało się już nie mieć granic. A dziew-
czyna odłożyła swój spinning i mruknęła pod adresem pana Anatola i
Krawacika:
— Ci panowie tylko straszą ryby. Chodź, Franek, do pana Kazia. Z
niego będzie kiedyś znakomity wędkarz.
Zabrała z łódki zwykłą wędkę i gotowała się do odejścia. Ale Wacek
zastąpił jej drogę.
— Pani coś wspomniała o jakiejś mapie łowisk? Nie bardzo rozumiem,
co pani miała na myśli? Mapa łowisk? — udał, że pierwszy raz o
czymś takim słyszał.
A Marta odparła szczerze:
— Mówiłam o mapie, za którą pan szalał. I za którą zapłacił pan trzy
tysiące złotych Romanowi.
Wzmianka Marty o mapie łowisk wprawiła w niepokój również i
Brodacza. Zeskoczył z jachtu do wody i przypłynął do brzegu.
Marta dodała jeszcze lekceważąco:
— Zresztą nic mnie nie obchodzi pańska mapa. Nie rozumiem tylko,
dlaczego robi pan z niej aż taką tajemnicę?...
I zarzuciwszy wędkę na ramię odeszła brzegiem w stronę pana Kazia,
który jak się okazało — bez żadnych okrzyków radości wyciągał z
wody jednego leszcza po drugim. I były to niemałe sztuki.
Brodacz wylazł z jeziora, ociekając wodą. Z groźną miną podszedł do
Czarnego Franka.
— To chyba pan nie umiał utrzymać języka za zębami?
— Czego pan chce ode mnie? Pan nie powiedział, że to tajemnica.
Brodacz aż poczerwieniał z gniewu, ale Krawacik położył mu rękę na
ramieniu.
— Daj spokój. Ostatecznie, to rzeczywiście żadna tajemnica. Co to?
Nie wolno nam korzystać z mapy łowisk?
Franek chwycił z łódki swoje wędzisko i pobiegł brzegiem za Martą.
Pan Anatol też podreptał w tamtą stronę dostrzegłszy, że Kazio
znowu wyciąga z wody wielkiego leszcza. Brodacz burknął do Kra-
wacika.
— Oni się czegoś domyślają, rozumiesz? Może coś widzieli?
— Ciszej — syknął Krawacik. — I nie wpadaj w panikę.
Aby sprawić wrażenie, że nic go ta sprawa nie obchodzi, znowu rzucił
na jezioro swoją wielką błyszczkę. Zaterkotał kołowrotek i spinning
raptem aż wygiął się.
— Jest! — wrzasnął Krawacik i zaciął kotwiczkę.
— To chyba tylko zaczep — rzekł Brodacz.
— Jest! Jest! Jest! — wrzeszczał Wacek Krawacik.
Kołowrotek zaczął gwałtownie trzeszczeć, co znaczyło, że „coś”
chwycone przez kotwiczkę ucieka na głębię.
Krzyk Wacka Krawacika usłyszał chyba każdy w promieniu pół kilo-
metra. Porzucili swoje wędki: pan Anatol, Marta i Czarny Franek.
Usiadły na kocu małżonki rycerzy spinningu. Nawet panna Edyta,
dotąd obojętna na wszystko, co się działo wokół niej, podbiegła do
burty i wychyliła się przez nią, spoglądając na wodę. Tylko pan Kazio
z największym spokojem pakował do siatki kolejnego leszcza.
Krawacik popuścił trochę żyłki na kołowrotku. Ale po chwili spró-
bował ściągnąć rybę. Musiała to być jakaś ogromna sztuka, bo na
środku przesmyku zakotłowało się, jakby za chwilę wynurzyć się miał
z wody stukilogramowy sum.
A potem! — widzieliśmy to na własne oczy — wychyliła się z wody
ludzka ręka, której palce chwyciły żyłkę i przerwały ją... Przez krótki
moment pod powierzchnią wody mignął kształt ludzki. Jeszcze raz
wzburzyło się jezioro, lecz zaraz wyrównała się jego powierzchnia.
Można było pomyśleć, że ulegliśmy grze wyobraźni...
— Co to było? Widzieliście? — pytał Krawacik.
Nie potrafię opisać wyrazu bezbrzeżnego zdumienia, jakie malowało
się na jego twarzy, gdy tak stał na brzegu ze spinningiem w ręku, a
żyłka zwisała luźno i opadała na wodę.
— Złapałeś płetwonurka — odezwał się Brodacz.
— No tak. Ale kto to był? Co on tu robił? — bełkotał Wacek.
— Zwijamy manatki — powiedział Brodacz. Chwycił żyłkę, naciągnął
trochę i kazał Wackowi nakręcić ją na kołowrotek.
A ja pomyślałem:
„To chyba Ornitolog wypuścił się w przesmyk ze swoim aparatem
tlenowym”.
Całe towarzystwo na brzegu głośno komentowało przygodę Wacka,
snując przeróżne przypuszczenia związane z obecnością tajemni-
czego płetwonurka. Nie ulegało wątpliwości, że Wacek swoją ko-
twiczką zaczepił o niego. Tylko dlaczego płetwonurek — zamiast wy-
chylić się z wody i zrobić awanturę Krawacikowi — wolał zniknąć, gdy
tylko uwolnił się od zaczepu?
„W gruncie rzeczy zupełnie nic nie wiem o Ornitologu — medyto-
wałem. — Darował mi śmieszną świstawkę, potem pomógł Nemo i
mnie wydostać się z opresji, był wesoły i obudził moją sympatię. Ale
przecież przestępca również może być człowiekiem sympatycznym.
Szukam Człowieka z Blizną, a może ów Ornitolog jest jego wspól-
nikiem albo wynajętym płetwonurkiem, który szuka w jeziorze zato-
pionego skarbu?”
Moje rozmyślania przerwały odgłosy rozmowy na brzegu.
— Edyta! — półgłosem zawołał Wacek w stronę jachtu. — Zejdź na
ląd i przespaceruj się po lesie. Może ten płetwonurek wyszedł tu
gdzieś na brzeg?
I oto panna Edyta zeskoczyła z jachtu do wody, przypłynęła do
brzegu i ruszyła w swym pięknym kostiumie kąpielowym prosto na
wzgórek, gdzie się ukrywałem. W ostatniej chwili zdołałem niepo-
strzeżenie dać drapaka w lasek.
Przedarłem się przez młody sośniak i powróciłem na Przylądek
Sandacza. Chciałem w spokoju przemyśleć całą sprawę, którą raptem
ujrzałem w zupełnie nowym świetle. Z niecierpliwością także ocze-
kiwałem powrotu Marty i Czarnego Franka. Oto nadeszła chwila, gdy
nie tylko mogłem, ale już musiałem wyjawić im tajemnicę zatopionej
ciężarówki i poprosić ich o pomoc.
Wrócili po niedługim czasie. A w chwilę później przypłynął kajakiem
Wilhelm Tell w towarzystwie Bronki.
Marta, nie przypuszczając, że obserwowałem ich ze wzgórka, zaczęła
mi opowiadać o historii z płetwonurkiem, ale jej przerwałem:
— Wiem wszystko. Czego dowiedziała się pani od Kazia?
Niestety, na temat dziwnej przyjaźni Krawacika i Anatola niewiele
miała do powiedzenia.
— Pan Kazio również nie bardzo rozumie, co się za tym kryje. Po-
dobno wczoraj wieczorem przypadkowo słyszał rozmowę Krawacika z
Brodaczem. Krawacik rzekł, że pan Anatol do szewskiej pasji go do-
prowadza swoim zarozumialstwem. A Brodacz odrzekł: „To nic. On
się może przydać jako drugi wariant”.
— Wariant? A może drugi wariat. Wszyscy wędkarze są zwariowani —
powiedział Franek. — Bo pierwszym wariatem jest Wacek Krawacik.
Roześmiali się. Ale mnie nie było do śmiechu. Znowu czekał mnie
trudny orzech do zgryzienia.
Tymczasem Marta i Bronka zajęły się obiadem, a Czarny Franek opo-
wiedział Tellowi o wspaniałych rzutach Marty i historii ze złapaniem
płetwonurka.
— To był chyba Fałszywy Ornitolog — powiedziała Marta.
— Dlaczego nazywa go pani fałszywy? On twierdzi, że tylko żartował
z tym kiwikiem — odezwałem się.
— Och, pan wciąż jest naiwny...
A potem zjedliśmy wspólnie obiad i przy herbatce, leżąc na kocu w
cieniu drzew na Przylądku Sandacza, opowiedziałem moim młodym
przyjaciołom o zatopionej ciężarówce i Człowieku z Blizną.
— Mogę przysiąc, że Fałszywy Ornitolog szuka tej ciężarówki! — wy-
krzyknęła Marta.
— Lecz jaką rolę odgrywa w tej sprawie Krawacik? I Brodacz? — zapy-
tałem.
— Oni nie mają z tym nic wspólnego — zdecydowanie stwierdził
Czarny Franek. — Krawacik to po prostu maniak wędkarstwa.
Tell, który niejedną przygodę ze mną przeżył i miał trochę więcej do-
świadczenia, powiedział z wahaniem:
— Nie jestem tego taki pewien. Co miały na przykład znaczyć te ich
słowa, że Anatol to ich drugi wariant?
A Marta rzekła w zamyśleniu:
— Ciekawe, dlaczego oni postanowili porzucić przesmyk?
— Co takiego? — zaniepokoiłem się.
— A tak. Gdy płynęliśmy tutaj, słyszałam, jak Krawacik wołał z po-
kładu do Anatola, że po obiedzie odpływają do Iławy.
— To chyba widok płetwonurka tak nimi wstrząsnął, że zdecydowali
się opuścić przesmyk. — Pospiesznie odstawiłem kubek z herbatą. —
My tu gadamy, a oni uciekają. Bo to przecież wygląda na ucieczkę.
Tylko co zrobić w tej sytuacji? Przecież nie mamy żadnego powodu,
żeby ich zatrzymać.
— Trzeba odnaleźć płetwonurka i wydusić z niego prawdę! — za-
wołała Marta. — Pozwólcie mi wziąć w obroty Fałszywego Ornitologa.
— Najpierw trzeba go odnaleźć — zauważyłem.
— Więc chodźmy szukać w lesie jego biwaku. On zaszył się znowu w
jakimś gąszczu. — Marta już była gotowa do marszu.
To była chyba rzeczywiście jedyna słuszna myśl. Pospiesznie umyli-
śmy w jeziorze garnki, w których gotowaliśmy obiad. Zasznurowali-
śmy namiot, zamknąłem wehikuł.
Nasz oddział liczył pięć osób. Zrobiliśmy dość szeroką tyralierę i
zagłębiliśmy się w lasek, starając się przeczesać największy gąszcz.
Dobrym miejscem na ukrycie był młody sośniak w samym sercu
półwyspu, tuż przy Zatoce Krasnopiór. Ale w słoneczny dzień pano-
wała tam zbyt wielka duchota, dlatego nie wierzyłem, aby chciał się
na nią skazać nasz Ornitolog. Przypuszczałem raczej, że na okres
upalnych dni zaszył się w zielonym i cienistym zakątku, wśród mło-
dych buków niedaleko przesmyku. W tamtą stronę prawdopodobnie
płynął, gdy go na swój spinning chwycił Wacek Krawacik.
Minęło pół godziny, zanim znaleźliśmy się w pobliżu tego miejsca.
Było bardzo duszno. Opływaliśmy potem, do mokrych twarzy przyle-
piały się pajęczyny rozpięte między gałązkami.
Na chwilę odłączyłem się od naszej gromadki i pobiegłem na wzgó-
rek obserwacyjny przy przesmyku. Na jachcie wyraźnie szykowano
się do odpłynięcia. Pokazał się na pokładzie Wacek Krawacik umoru-
sany smarem czy oliwą. Miał w ręku francuski klucz, co wskazywało,
że z silnikiem jachtu coś nie jest w porządku. Podobnie umorusany
pojawił się Brodacz. Zapewne obydwu zależało na odpłynięciu, skoro
mimo gorąca męczyli się w ciasnym i dusznym pomieszczeniu, gdzie
znajdował się silnik.
Rycerze spinningu również chyba zamierzali opuścić to miejsce.
Wprawdzie namioty stały jeszcze, ale obok na trawie leżały dwa tłu-
moki, prawdopodobnie ze zwiniętą pościelą.
„Wygląda to na ogólną ucieczkę” — pomyślałem i wróciłem do
przyjaciół.
I zaraz znaleźliśmy biwak Ornitologa. Marta odkryła coś w rodzaju
ścieżki od brzegu Jeziora Płaskiego w gęstwinę młodych buków.
Ukryty w zieleni liści szałas z gałęzi tak świetnie zlewał się ze swym
otoczeniem, że trudno go było dostrzec nawet z odległości dziesięciu
kroków. Ornitologa w szałasie nie było.
— Umknął — powiedział Czarny Franek.
Nic jednak nie wskazywało na ucieczkę. Przeciwnie, byliśmy pewni,
że mieszkaniec szałasu zaraz wróci, ponieważ pozostawił swój
aparat tlenowy, śpiwór, ogromny wór podróżny, który mu kiedyś
pomogłem dźwigać. Brakowało tylko gumowej łódeczki i lunety.
— On jest na jeziorze — stwierdziłem. — Ty, Tellu, zaczaisz się na
brzegu i dasz nam znać, gdy będzie się zbliżał.
Tell, posłuszny rozkazowi, natychmiast pobiegł w stronę jeziora, a ja
jeszcze raz uważnie rozejrzałem się po szałasie.
— Nie widzę tu nic podejrzanego — stwierdziłem. — Właśnie tak wy-
obrażałem sobie wnętrze szałasu, w którym mieszka Ornitolog. O,
popatrzcie. Tu leży nawet książka o ptakach...
Marta wzięła do ręki książkę, przerzuciła stronicę.
— To jest Fałszywy Ornitolog — stwierdziła już nie wiem po raz który.
— Właśnie ta książka jeszcze bardziej mnie o tym przekonuje. To
przecież tylko popularna broszurka. Z tej książki czerpie on wia-
domości, które nam recytował. Prawdziwy ornitolog nie zabierałby z
sobą popularnej książki o ptakach, bo sam wie o nich znacznie
więcej.
Zmęczona upałem Bronka zapragnęła położyć się nieco wygodniej i
przesunęła nadmuchiwany materac Ornitologa.
— O Boże! A cóż to za cudo! — usłyszałem jej zdławiony zachwytem
okrzyk.
Zobaczyłem, że wiesza sobie na szyi wspaniałą kolię z bursztynu.
— Leżała pod materacem — wyjaśniła. — Ciekawam, gdzie on kupił
coś tak pięknego? Jak myślicie, ten naszyjnik jest z prawdziwego
bursztynu?
Wziąłem go do ręki. Szczególnie starannie obejrzałem ogniwa. Nie
ulegało wątpliwości: zrobiono je ze złota, a robota była bardzo stara.
Złoto pokrywał jakby nalot, delikatny zresztą, dający się łatwo
usunąć nawet paznokciem.
— Ten naszyjnik — powiedziałem — kilkanaście lat leżał w jeziorze...
Zapadła taka cisza, że słyszeliśmy brzęczenie much na słonecznej
polance pośród młodych buków.

ZAKOŃCZENIE
Nadbiegł Tell i powiadomił nas, że zbliża się Ornitolog. Widział go
płynącego gumową łódeczką od strony Jeziora Płaskiego. Tell poin-
formował nas także o odpłynięciu jachtu Wacka Krawacika.
— Czy skryjemy się? — zapytała Marta.
— A po co? Musimy przecież z nim porozmawiać. Nie domyśla się
chyba, że znaleźliśmy bursztynową kolię — odpowiedziałem. — Powi-
tamy go uprzejmie i otoczymy ze wszystkich stron.
Marta westchnęła z ubolewaniem:
— Mogliśmy już dawno nakryć tego ptaszka od ptaszków. Ale panu
wydawał się on sympatyczny.
Nic nie powiedziałem. Usiedliśmy półkolem, tworząc wolne przejście
od ścieżki do szałasu. Ornitolog powinien był wejść między nas.
Tell nie mógł usiedzieć na miejscu. Aż podrywała go niecierpliwość.
— Z panem, panie Tomaszu — rzekł — zawsze coś się musi zdarzyć.
Za chwilę sprytny przestępca wpadnie w nasze ręce. Jak w telewi-
zyjnej „Kobrze”.
Bronka uśmiechnęła się do mnie.
— Obiecywał mi pan przygodę i przeżyłam już kilka pięknych przy-
gód. Nigdy nie zapomnę, jak ścigaliśmy samochód Krawacika i jak
potem on nas gonił. A teraz? Co się teraz przydarzy?
Czarny Franek zaczai mieć wątpliwości.
— Bursztynowy naszyjnik? Może on go kupił dla żony albo narze-
czonej? Są sklepy na Wybrzeżu, gdzie można kupić bursztynowe
naszyjniki.
— Tak — zgodziłem się. — Ale czy zwróciłeś uwagę na łańcuch, który
spaja bursztyny? Muzeum w E. posiadało wielką kolekcję bursztynu
sambijskiego. Znajdowała się tam cenna biżuteria zrobiona z bursz-
tynu oprawionego w złoto. Osobną część kolekcji stanowiły arty-
styczne wyroby, miniaturki zamków, dawnych statków. Czy widzieli-
ście wystawę bursztynu zorganizowaną w zamku malborskim? Wiele
okazów do tej wystawy musieliśmy wypożyczać z zagranicy. Gdy-
byśmy posiadali kolekcję muzeum w E., nie byłoby to potrzebne.
— A czy ta kolekcja była duża? — zainteresował się Czarny Franek. —
Może Fałszywy Ornitolog nie zdołał wydobyć z wody zawartości całej
ciężarówki.
— Ja też tak sądzę — powiedziałem. — W ciężarówce wywożono wiele
różnych przedmiotów muzealnych; bursztynowa kolekcja stanowiła
tylko część całego ładunku. Ale nawet jeśli ukradł z niej tylko okruch
zawartości, choćby część zbioru kolii i naszyjników bursztynowych
oprawnych w złoto i drogie kamienie, to i tak już zdobył wielki skarb.
Nagle Tell położył palec na ustach.
Ktoś nadchodził ścieżką, usłyszeliśmy szelest liści. Idąc pogwizdywał
cicho, ale wesoło.
— Zepsujemy mu dobry humorek — mruknął Czarny Franek.
Ornitolog zauważył nas w ostatnim momencie, ale nie cofnął się.
Nawet nie wyglądał na zaskoczonego. „Umie się świetnie maskować
— pomyślałem. Nie wie zresztą, że my znamy jego tajemnicę”.
— Witam państwa — rzekł kłaniając się uprzejmie i zdejmując z ra-
mienia swoją ciężką lunetę. Łódkę zapewne pozostawił w trzcinach
na brzegu.
— Gość nie w porę, gorszy od Tatarzyna. Czy nie tak mówili nasi
protoplaści? — zapytałem grzecznie, podając rękę na przywitanie.
I w ogóle wszyscy zaczęli okazywać mu wielką uprzejmość. Marta i
Bronka dygnęły przed nim jak małe dziewczynki. Tell i Franek uśmie-
chali się z taką sympatią, jakby jego przyjście sprawiło im wielką
radość. „Zdaje się, że wszyscy umiemy świetnie udawać” — pomy-
ślałem.
— Zawsze cieszę się na widok gości — rzekł Ornitolog. - Może papie-
roska? — zaproponował, zwracając się do mnie. — A państwo są
głodni?
— Ach nie, dziękujemy — odrzekłem, biorąc już na siebie dalszy ciąg
rozmowy. — Nie przyszliśmy tu, aby pana objadać. Chodzi raczej o
pewną informację.
— O ptakach?
Marta parsknęła śmiechem.
— Ach — westchnął Ornitolog — pani wciąż myśli, że jestem fałszy-
wym ornitologiem? Nie wiem, jak mam panią przekonać, że zgłę-
biłem tajniki życia ptaków.
— Wierzę panu — kiwnąłem głową. — Książka, którą widziałem w
pana szałasie, przekonała mnie, że pan rzeczywiście interesuje się
ptakami. Ale zależy mi na innej informacji.
Zdecydowałem się zadać mu cios. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem
bursztynową kolię.
— Czy dużo pan tego znalazł? — zapytałem.
Pięć par oczu zawisło na twarzy Ornitologa. Jestem pewien, że do-
strzeglibyśmy na niej choćby najmniejszy cień przestrachu lub
gniewu. Żelazne nerwy miał ten człowiek. Tyle tylko, że zatrzepotał
powiekami jakby odrobinę zaskoczony.
— Niestety, tylko ten naszyjnik...
— A reszta? Co się z nią stało?
Rozłożył ręce gestem największego ubolewania.
— Przypuszczam, że odpłynęła jachtem Wacka Krawacika.
— Pan żartuje! — zawołałem.
— Ależ nie. Jakżebym się ośmielił — odparł kpiąco.
To obudziło w nas gniew. Marta powiedziała podniesionym głosem,
grożąc mu palcem:
— Pan jest Fałszywym Ornitologiem. Zdemaskowaliśmy pana. Nur-
kował pan w jeziorze, poszukując zatopionej ciężarówki.
— Yhm — przytaknął bezczelnie.
— Znalazł pan ją! — wrzasnął Czarny Franek.
— Yhm — zgodził się Ornitolog. — Dziś rano ją wreszcie odkryłem.
Trochę za późno, nieprawdaż?
— Za późno? — oburzył się Tell. — Zdążył pan zabrać z niej drogo-
cenną kolię.
— Tylko tę jedną — zaznaczył Ornitolog. — Resztę wydobył Wacek
Krawacik. W ciężarówce zostało jeszcze kilkanaście skrzyń, ale prze-
ważnie znajdują się w nich już mocno sfatygowane przez wodę stare
gliniane naczynia, zdaje się, że urny muzealne. Te skrzynie są już tak
zgniłe, że rozpadają się od nieostrożnego dotknięcia. Zauważyłem
także kilka zabytkowych starych mebli, z których już nie będzie żad-
nego pożytku. Ocalały tylko bursztyn i bursztynowa biżuteria.
Zresztą źle się wyraziłem. Nie ocalały. Zabrał te rzeczy Wacek Kra-
wacik. Ten naszyjnik uszedł jego uwagi. A ściślej — nie jego, lecz
Brodacza.
— Gdzie jest ta ciężarówka? — przerwałem mu.
— Pan się nie domyśla? — udał zdziwienie. — W jeziorze. To znaczy w
przesmyku, trochę na lewo od miejsca, gdzie dawniej przepływał
prom. Wacek Krawacik dokładnie nad zatopioną ciężarówką zako-
twiczył swój jacht.
— Mapa! — krzyknąłem zrozpaczony. — Ta mapa była jednak bardzo
ważna. To na niej Krawacik miał zaznaczone miejsce, gdzie leży
ciężarówka. Czułem, że to nie jest żadna mapa łowisk, tylko klucz do
tajemnicy.
— Hi, hi, hi — zachichotał Ornitolog. — Nieźle pana nabrali. Sądziłem,
że pan jest sprytniejszy.
— A pan co? — poirytował mnie jego uszczypliwy ton. — Kim pan jest,
u licha?
Uśmiechnął się pogodnie.
— Czy ma pan jeszcze tę moją świstawkę?
— Mam.
— To niech pan w nią zagwiżdże.
— Dlaczego? — narastał we mnie gniew, bo ten człowiek w sposób
zupełnie wyraźny nabijał się ze mnie.
— Przecież potrzebna panu pomoc. Chce pan odzyskać bursztynowe
kolekcję, czy nie?
— Chcę. Ale ta świstawka...
— Mówiłem panu, że ona jest zaczarowana.
— Pan sobie stroi żarty. A sprawa jest poważna.
— No, niechże pan zagwiżdże — poprosił.
— Czy pan wie, że za współudział w przestępstwie... — zacząłem
poirytowany.
A on znowu swoje:
— Niech pan zagwiżdże. To pana bardzo uspokoi.
Marta, Tell i Czarny Franek uśmiechnęli się pod nosem.
Więc co miałem robić? Wyjąłem z kieszeni tę jego dziwną świstawkę i
gwizdnąłem z całej siły.
On zaś przekrzywił głowę, jakby z lubością, słuchając pisku swego
instrumentu, a potem rzekł:
— No, dobra. Będzie miał pan wkrótce te bursztyny. Nim Wacek Kra-
wacik dopłynie jachtem do Iławy, po drodze zatrzyma go milicyjna
motorówka. Milicjanci mają nakaz rewizji jachtu. Wacek Krawacik i
jego przyjaciel zapewne powędrują do aresztu.
— Pan jest „glina”! — z triumfem zawołał Czarny Franek. Ale zaraz
się poprawił: — Chciałem powiedzieć: pan jest milicjantem.
— A owszem. Nie widzę powodu, aby się wstydzić swojego zawodu —
i przymrużywszy prawe oko uśmiechnął się do mnie porozumiewaw-
czo. — Ale nie mogłem mówić o tym panu Tomaszowi, bałem się bo-
wiem, że nie ścierpi konkurencji. I tak mi pewnie nie daruje, że to ja,
a nie on, odnalazłem zatopione skarby.
Miał rację. Zazdrościłem mu sukcesu. Tyle wysiłku i czasu zmarnowa-
łem w tej sprawie, a tymczasem on przede mną wpadł na ślad zato-
pionej ciężarówki.
Może rozumiał moje uczucie, bo pośpieszył z pociechą:
— Muszę jednak przyznać, że pan Tomasz bezbłędnie określił drogę,
którą uciekali hitlerowcy z ciężarówką. Między Dobrzykami a Jerzwał-
dem skręcili w lewo na polną drogę. Usiłowali przedostać się przez
jezioro w najwęższym miejscu, a więc przez ten przesmyk. I tutaj pod
ciężarówką załamał się lód. Pan Tomasz tak dokładnie i przekony-
wająco opisał trasę ciężarówki, że nasi przełożeni pomyśleli: „Może
jednak warto posłać tam kogoś z milicji? Może zjawi się Człowiek z
Blizną?”
— Nie zjawił się — burknąłem ponuro. — Teraz już domyślam się
wszystkiego. To on był zaplątany w fałszerstwo znaczków pocz-
towych i powędrował do aresztu. A Brodacz ukradł mapę z jego
mieszkania i poszedł z nią do Wacka Krawacika, któremu mama
ciągle zarzucała, że tyle pieniędzy od niej bierze, a niczym się nie
wykazuje. Więc Wacek postanowił mamie zaimponować zrobieniem
„wspaniałego interesu”. Przypuszczam, że zeznania Wacka Kra-
wacika i Brodacza potwierdzą moje domysły. A kiedy pan zauważył,
że Krawacik wydobywa skarby z ciężarówki?
— Obserwowałem wszystkich, którzy kręcili się w tej części jeziora. A
więc i jego. Po to miałem tę wspaniałą lunetę. A jednocześnie sam
także nurkowałem, łudząc się, że może uda mi się trafić na cięża-
rówkę. Ale Wacek i Brodacz urządzili się znakomicie. Zakotwiczyli
jacht nad ciężarówką. O świcie zaopatrzony w akwalung Brodacz
zanurzał się pod wodę, a Krawacik spuszczał z burty koszyczek na
linie. Robili to wszystko od strony jeziora, tak że nikt z naszego
brzegu nie mógł zauważyć ich manipulacji. Zresztą, trzeba im przy-
znać, wykazali ogromną ostrożność. Wydobywali skarby wczesnym
rankiem, i to nie dłużej niż pół godziny dziennie, kiedy pan Anatol i
Kazio jeszcze smacznie spali w swoich namiotach. Dopiero dziś rano
rozpocząłem obserwacje z drugiego brzegu, i to o brzasku. Dostrze-
głem Brodacza zanurzającego się pod wodę, widziałem, jak Wacek
wyciągnął z wody koszyczek i jego zawartość niósł pod pokład. Wró-
ciłem tutaj po swój sprzęt, popłynąłem pod jacht i znalazłem cięża-
rówkę. Ale gdy wracałem pod wodą, Krawacik złapał mnie na swój
spinning. Nabrali więc podejrzeń, że ktoś ich śledzi, i na wszelki
wypadek zdecydowali się zwinąć interes. A ja przyniosłem tu kolię,
wskoczyłem do swojej łódeczki i z poczty w Jerzwałdzie zadzwoniłem
do kolegów w Iławie. Krawacik daleko nie popłynie swoim jachtem.
— A ta świstawka? Po co mi ją pan dał?
Roześmiał się.
— Kapitan Jóźwiak powiedział mi, że ma pan detektywistyczną żyłkę.
Wydawało się prawdopodobne, że uda się panu trafić na ślad prze-
stępcy, co mogło pana narazić na niebezpieczeństwo. A ponieważ i
pan, i ja mieliśmy przebywać w tym samym miejscu, wpadłem na po-
mysł, aby ofiarować panu fujarkę.
— I przydała się — powiedziałem. — Tylko że, niestety, nie okazałem
takiego sprytu, o jaki mnie pan posądzał.
— Przecież najważniejszą sprawą było odnalezienie skarbów —
powiedział i spojrzał na zegarek. — Będę się musiał spakować i
wrócić do Iławy. Moi koledzy już zapewne zrewidowali jacht. A panu
— zwrócił się do mnie — radzę pojechać do Warszawy. Trzeba zawia-
domić Ministerstwo Kultury i Sztuki, zorganizować ekipę płetwo-
nurków. Może w tej ciężarówce są jeszcze jakieś rzeczy, które ocalały
przed niszczącym działaniem wody...
Bardzo zadowolony z siebie zaczął z szałasu wyciągać swoje rzeczy.
Książkę o ptakach wręczył Marcie.
— Na pamiątkę — wyjaśnił. — Szkoda, że nie mam czasu, aby na
ostatniej stronie napisać kilka słów o kiwiku. Ale przecież pani zna
lepiej ode mnie obyczaje tego śmiesznego ptaka.
Marta stwierdziła z dumą:
— Tylko ja byłam pewna, że pan jest Fałszywym Ornitologiem.
Potem żartowali jeszcze. Mówiła coś Bronka, Tell, Czarny Franek, ale
ich słowa coraz słabiej docierały do mojej świadomości. Dojrzewała
we mnie myśl, z początku nieśmiała, a później coraz silniejsza. Serce
zaczęło mi łomotać w piersiach, jakbym za chwilę miał otworzyć
jakieś drzwi, za którymi kryje się wielka tajemnica. Naszło mnie
olśnienie — nagłe, niespodziewane.
— A jeśli nie?... — zapytałem półgłosem. — A jeśli nie?
— Co: nie? — zainteresował się milicjant.
— A jeśli to nie pan, lecz właśnie ja zdobędę skarby?
Spojrzał na mnie jak na szalonego. Ujrzałem także zdumienie w
oczach swoich młodych przyjaciół.
Zerwałem się z trawy, chwyciłem milicjanta za ramię.
— Idziemy. I to szybko! Musimy odzyskać skarb — mówiłem gorącz-
kowo. — Biegnijmy nad jezioro, bo za chwilę może być na późno.
Drugi wariant — zaśmiałem się do siebie.
— Jaki wariat? — zaniepokoił się milicjant. — Czy pan na pewno
dobrze się czuje?
— Nie wariat, lecz wariant. Drugi wariant! — krzyknąłem. — Czy pan
nie pojmuje, że na jachcie nic nie znajdziecie? Jestem pewien, że
przerażeni widokiem płetwonurka zastosowali drugi wariant
ucieczki. Nie ma skarbów na jachcie. Szybciej! Za mną! — zawołałem
i pobiegłem w kierunku przesmyku.
Po twarzy biły mnie gałązki krzaków i młodych drzew. Raz po raz
potykałem się o korzenie i zapadałem w jakieś wykroty. Ale nie
czułem zadrapań. Nawet nie wiedziałem, czy moi przyjaciele biegną
za mną. I dopiero na zarośniętej trawą drodze, która szła do dawnej
przeprawy promem, zatrzymałem się na chwilę, uświadomiwszy so-
bie, że bez milicjanta niewiele zdziałam w obozie pana Anatola.
A Ornitolog — bo tak go będę nadal nazywał — i moi młodzi przyja-
ciele jeszcze w dalszym ciągu nie pojmowali, dlaczego biegnę nad
przesmyk. Pędzili jednak za mną, ponieważ w moim głosie było coś
takiego, co zmusiło ich do biegu.
Niemal równocześnie wypadliśmy z lasku między samochody pana
Anatola i pana Kazia.
Jednym rzutem oka objąłem ich obozowisko. Namioty już były zwi-
nięte. Małżonki rycerzy spinningu układały paczki w bagażniku, a
obydwaj panowie przymocowywali paskami swoją łódkę na przy-
czepie.
Musiałem wyglądać strasznie, bo Myszka pana Anatola aż pisnęła na
mój widok.
— Co się stało? Czego pan chce? — zapytał groźnie pan Anatol.
Tylko pan Kazio ucieszył się zobaczywszy Martę.
— Czy wie pani, ile złapałem leszczy? Co najmniej cztery kilogramy.
— Cicho, Kaziu! — huknął na niego Anatol. — Niech ci się nie wydaje,
że jesteś wędkarzem.
— Panowie już odjeżdżają? — zapytałem ochryple.
— Tak — pośpieszył się z odpowiedzią pan Kazio. — Bo Anatol mówi,
że tu ryby nie biorą. Jedziemy nad Jezioro Nidzkie.
— Za dużo gadasz, Kaziu — burknął Anatol. — Tego pana nie powinno
obchodzić, dokąd jedziemy.
Pokiwałem głową.
— Interesuje mnie tylko, w jakim miejscu umówili się panowie z Wac-
kiem Krawacikiem.
Nastała cisza. Mars na czole pana Anatola pogłębił się.
Pan Kazio spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Nie umówiliśmy się — rzekł nieśmiało.
Pan Anatol wziął się pod boki i wysunąwszy ku przodowi prawą nogę,
stanął naprzeciw mnie jak wódz, który już wysłał swe wojska na bi-
twę.
— Cicho, Kaziu! — sarknął na przyjaciela. — Nie wtrącaj się. To moja
sprawa. Tylko moja — podkreślił. — Mogę się umawiać, z kim chcę i
gdzie chcę, a pana to nic nie powinno obchodzić.
Wskazałem ręką leżące na trawie toboły i worki z pościelą.
— Który z tych tłumoków należy do Krawacika?
Dopiero teraz moi przyjaciele pojęli, co oznacza drugi wariant. Z gro-
madki młodych ludzi wysunął się Ornitolog. Wyjął z kieszeni swoją
legitymację służbową. Pan Kazio spytał przyjaciela:
— Ty naprawdę umówiłeś się z Krawacikiem?
— To żaden Krawacik — obruszył się pan Anatol. — To książę spin-
ningu, ty rybacka ciuro. A pani — zwrócił się do Marty - jest fałszywą
królową. To niemożliwe, żeby taka młoda dziewczyna potrafiła
schwytać na wędkę trzydziestoośmiokilogramowego suma.
— Czy zna pan przepisy prawne? — spytał Ornitolog, podsuwając mu
pod nos milicyjną legitymację.
— Szanuję przepisy i prawo — wyprostował się dumnie pan Anatol.
— Czy pan wie, jaka kara czeka tego, kto pomaga w ukryciu prze-
stępstwa? Czy pan wie, co kryją tłumoki, które pozostawił panu
Wacek Krawacik?
— Nie... — przeraził się pan Anatol. — On też chce łowić ryby nad Je-
ziorem Nidzkim. Ale jachtem trudno się tam dostać. Więc postanowił
pozostawić jacht w Iławie i dojechać nad Nidzkie autobusem. Zabra-
liśmy mu dwa tłumoki z rzeczami, żeby ich nie musiał dźwigać.
— On ma samochód w Siemianach — wtrąciłem.
— Tak? — zdziwił się Anatol. I zaczęło w nim kiełkować podejrzenie.
— Które to tłumoki? Proszę je rozpakować — krótko, ale stanowczo
zarządził Ornitolog.
Pan Anatol wskazał wnętrze łódki na przyczepie.
— Tam są — rzekł pokornie. — Dwie duże i ciężkie paczki.
Po chwili leżały już na trawie przed nami. Ale mimo podejrzeń pan
Anatol wciąż miał wątpliwości.
— Przecież pan Wacek nie jest żadnym przestępcą — pomrukiwał.
Przestał mruczeć i protestować, gdy rozwiązaliśmy sznurki i z gru-
bych koców, które zdawały się kryć pościel i materace gumowe,
wysypały się przepiękne kolie bursztynowe, naszyjniki, bransolety,
kilkanaście przedmiotów zrobionych ze złota. W drugim kocu znaj-
dowała się stara złota zastawa, którą przed wojną szczyciło się mu-
zeum w E.
— Skąd... on to wszystko... wyłowił? — wyjąkał pan Anatol.
— Z jeziora — odrzekłem.
— Na spinning? — zapytał naiwnie pan Anatol.
Zapamiętałem ogromny wybuch śmiechu, jakim powitaliśmy te słowa
rycerza spinningu.
[top]
1
„Bessewisser” — ironicznie: człowiek, który wie wszystko najlepiej.
[^]
2
Nie należy jej mylić z istniejącą już tylko na mapach wsią Bukowiec
[^]

You might also like