You are on page 1of 206

ZBIGNIEW NIENACKI

PAN SAMOCHODZIK I TESTAMENT RYCERZA


JĘDRZEJA
ROZDZIAŁ PIERWSZY

UPIORY LISTOPADOWEJ NOCY W SULEJOWSKIM KLASZTORZE


• CZY RYCERZ JĘDRZEJ BALDARICH-BAŁDRZYCH UMARŁ
BEZPOTOMNIE • KTO CZAI SIĘ W GRUZACH OPACTWA • TRZY
URWISY • FAŁSZYWI BRACIA ZAKONNI • PO RADĘ DO
PRZYJACIELA

Stary człowiek zadrżał dostrzegłszy odblask światła w


okolicach piwnicy dawnego refektarza klasztornego.
Obcy!
Miejscowi nie przychodzili tu o tej porze. Nie przychodzili tutaj
wcale.
Najszybciej jak mógł, przyświecając sobie rachityczną latarką,
zszedł po trzeszczących schodach baszty.
Noc była słotna i wietrzna, ciemna tak bardzo, że nie było
widać wyciągniętej dłoni. Latarka zgasła. Ale on znał tu każdy
kamień, każdą nierówność. Spiesznie dreptał w stronę refektarza.
A gdy był już blisko, rozbłysło światło latarni, oświetlając dwie
sylwetki w białych cysterskich habitach, o kapturach nasuniętych
na czoła. Stały nieruchomo u wejścia do zawalonych gruzem
piwnic.
Zimny pot zrosił czoło starca. Mimo to szedł dalej ku mnichom,
którzy pojawili się w półtora wieku po dniu, kiedy odszedł stąd
ostatni cysters.
Byli już na tyle blisko, że w cieniu kapturów dostrzegał twarze
tak blade, że wydawały się nie z tego świata.
I wtedy, w napięciu chwili, słabe serce odmówiło mu
posłuszeństwa. Zemdlony upadł na wyszczerbione cegły.
Chłód nocy i deszczu przywróciły mu wkrótce przytomność.
Zaświeciła nawet latareczka, ale w ruinach refektarza nie było już
nikogo...
Trzy dni leżał w łóżku, odchorowując nocną przygodę; aż tu na
czwarty dzień ktoś zapukał do drzwi komnatki. Na wezwanie
starca otworzyły się i stanęła w nich młoda, wysoka kobieta,
której urody nie szpeciła mała blizna nad brwią.
– Przepraszam, że pana nachodzę, ale powiedziano mi, że jest
pan największym ze znawców historii opactwa i samego
Sulejowa... Posiada pan też rzadki zbiór dokumentów...
Uśmiechnął się:
– Owszem, od lat zajmuję się badaniem dziejów tych stron. A i
dokumentów, i zwykłych papierzysk, nagromadziło się przez ten
czas sporo... Wybaczy pani, że ze starczej ciekawości spytam,
skąd u pani to zainteresowanie opactwem i osadą?
Odpowiedziała z uśmiechem:
– Właściwie interesuje mnie jeden dokument, na który być
może trafił pan w swych poszukiwaniach. Chodzi mi o testament
rycerza Jędrzeja Baldaricha-Bałdrzycha...
– A czemuż to właśnie ten dokument panią interesuje?
Opuściła oczy jakby w nagłym odruchu żalu:
– Jestem ostatnią z rodu Bałdrzychów... – szepnęła.
Starzec milczał długą chwilę przyglądając się uważnie swemu
gościowi. Wreszcie odezwał się również zniżając głos:
– To dziwne, co pani mówi, rycerz, Jędrzej Baldarich-Bałdrzych
umarł bowiem bezpotomnie...
Mimo opanowania ogień uderzył jej na policzki. Wybiegła
trzasnąwszy drzwiami.
Stary człowiek patrzył za nią ze smutnym uśmiechem.
I długo w noc, która nadeszła, leżał bezsennie, wpatrzony w
płomyk naftowej lampy.

Następny dzień minął w spokojnej samotności. Dopiero późnym


wieczorem, gdy gospodarz izdebki ukończył szkic o opacie Ottonie
Schenkingu i miał już zdmuchnąć lampę przed snem, zauważył, że
wolno porusza się klamka u drzwi. Tym razem na szczęście
zamkniętych. Znów serce skurczył mu strach, a pot wystąpił na
czoło. Podreptał ku drzwiom wołając:
– Kto tam?!
Milczenie.
A potem łoskot nóg zbiegających po drewnianych schodach
wieży. Rzucił się do okna:
– Boże!
W mroku pod murem bielały sylwetki w cysterskich habitach...
Chwiejnym krokiem wrócił do stołu i pojaśniwszy lampę sięgnął
po papier i pióro. Zaczął kreślić litery drżącą ręką:

Tomaszu! Proszę cię o pomoc...

I tak oto w bezpiecznym cieple mego mieszkanka na


warszawskim Starym Mieście ukazały mi się przeżycia profesora
Herakliusza Pronobisa w smaganych listopadowym wichrem
ruinach sulejowskiego opactwa. Miejsce to było bliskie memu
sercu, bo korzystając ze zdrowotnego urlopu w Ministerstwie
Kultury i Sztuki, a raczej jemu na przekór, pracowałem teraz nad
od dawna odkładanym dziełkiem o opatach sulejowskich.
Na szczęście profesor nie stracił nic ze swego ducha badacza i
po opisie „tajemnicy mnichów” i „nieznajomej” powrócił do
informowania mnie o swych pracach:

Znalazłem w kościele miejsce, gdzie spoczęły


doczesne szczątki opata Ottona Schenkinga, godnego
jak najbardziej poczesnego miejsca w Twoim dziele.
Jakże dzieje Schenkinga, biskupa wygnanego z
Inflant, który w Sulejowie znalazł schronienie,
przypominają mi mój własny los tułacza! I ja przecież
skryłem się w opactwie, aby uniknąć prześladowań. A
choć ono jest już tylko smutną ruiną – czyż i ja nie
jestem już tylko ruiną człowieka?
Od pół roku nie miałem w ręku gazety. Czy jeszcze
trwają ataki na moją książeczkę o ekslibrisach
polskich? Nie wiem i jestem szczęśliwy, a Tobie
dozgonnie wdzięczny za pomoc w uzyskaniu
„zakwaterowania” w mauretańskiej wieży opactwa!
Podziękuj też w moim imieniu mistrzowi Natanielowi.
Już ja dobrze wiem, od kogo pochodzą te bezimienne
przekazy, zapewniające mi spokojny byt!
Lecz nie mógłby on być taki spokojny, gdyby nie
pomoc owych trzech harcerzy, których mi
przedstawiłeś! Przynoszą mi zakupy ze sklepiku i opał
z komórki, pomagają w uprzątnięciu komnatki. Dbają
też, bym miał zawsze świeżą wodę, papier i atrament,
a moja lampa – naftę.
Nazwałem ich Trzema Urwisami, zwierzają mi się
bowiem niefrasobliwie ze swych, dokonywanych na
mieszkańcach Sulejowa, licznych figli tak
pozbawionych prawdziwego zła, które zaraża naszą
młodzież. Chyba mnie, staremu, wybaczą to
określenie.
Chciałbym Cię jeszcze raz zobaczyć koniecznie! A
nie wiem, czy serce moje przetrzyma jeszcze raz
podobne do niedawnych przeżycia. Na samo
wspomnienie białych twarzy mnichów doznaję
okropnego strachu. To nie są ludzie żywi! Czemu się
zresztą nie dziwię, bo czyż całe opactwo nie jest
jednym wielkim cmentarzyskiem cystersów?
Wybacz, chora jest moja wyobraźnia, a w sercu
coraz częściej kluje złamana szpileczka lęku. Portret
opata Barnarda patrzy na mnie ze ściany gorejącymi
oczyma, a twarz opata jest taka blada... I znów
wydaje mi się, że ktoś – może śmierć – porusza
klamką mojej komnatki.
Zawsze Twój
Herakliusz Pronobis

PS Lecz jeśli to wszystko jest tylko grą wyobraźni?


Przecież duchy czy upiory nie muszą używać klamek.
H.P.

Ciężko zrobiło mi się na sercu po przeczytaniu listu starego


profesora. Postanowiłem, że jak będę mógł najszybciej pojadę z
mistrzem Natanielem do Sulejowa i ruin jego opactwa, Tej
położonej nad Pilicą ozdoby Równiny Piotrkowskiej, gdzie znalazł
schronienie profesor Herakliusz Pronobis, dawny asystent na
Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, któremu wojna
przerwała świetnie zapowiadającą się karierę naukową i zabrała
rodzinę. Cudem ocalał tylko zbiór ekslibrisów, o których to
ostatnio, przy pomocy swego dawnego ucznia i przyjaciela,
mistrza Nataniela, wydal książeczkę. Ta jednak miast radości
przysporzyła mu tylko zmartwień z powodu prasowej nagonki.
Przed nią to zamknął się w swym ukochanym Sulejowie, który
zawdzięczał mu wiele, bo i wnikliwe badania historii osiadłych tu
cystersów, i założenie izby regionalnej z naprawdę unikatowymi
zbiorami, prawdziwej dumy miasteczka.
Z Sulejowa nadszedł też drugi list, już samym widokiem
przywołujący uśmiech, jego nadawcami byli bowiem, jak napisano
na odwrocie koperty nieco kulfonowatym pismem: „Harcerze –
Urwisy z Sulejowa”.

Czołem, druhu Tomaszu!


Oto kolejny raport:
Naprawdę z radością odwiedzamy Profesora, który
nazwał nas – zasłużenie – Urwisami. Pomagamy mu
trochę, ho ciężko mu się wspinać po stromych
schodach baszty. Ale przed kilkoma dniami zszedł i
pofatygował się, dla nas oczywiście, do Izby
Regionalnej, gdzie starał się – i to skutecznie –
obudzić w nas miłość do naszej ziemi sulejowskiej.
Może kiedyś będę studiować etnografię? A już na
pewno opatrzę swój księgozbiór ekslibrisami, których
zbiór pokazał nam przedwczoraj Profesor. Jarek i
Marek też to planują, ale na razie tylko sprzeczamy
się, czyj projekt ekslibrisu lepszy.
Ale to, druhu, nieważne! Ważne, że po okolicy
kręcą się jacyś faceci, którzy mówią, że są
zakonnikami, i żeby im ludzie oddawali różne stare
rzeczy, bo to święta własność zakonu. Czasem też
kupują te rzeczy. Jeżdżą też często obce wozy, a
najwięcej ich z Łodzi i jej okolic, bo taką mają
rejestrację – to mówił Jarek, który zna się na tym;
dziwak, bo sobie obce numery zapisuje do zbioru.
O tym wszystkim chcieliśmy powiedzieć Panu
Profesorowi, ale leży chory, piszemy więc do druha, a
Jemu powiemy później. Bo staranie o Niego musi być
naprawdę prima, żeby zasłużyć na tę wycieczkę do
Nieborowa, którą nam druh obiecał. I tak byśmy dbali
o Profesora, bo jest tego wart!
Właśnie przyszedł Marek i powiedział, że widział
jakąś obcą damulkę na klasztornym wzgórzu, przy
ruinach. Dziwne to, bo teraz nie sezon na turystów.
Zaraz wsiadła do samochodu, chyba volvo, i
odjechała. Numeru auta jednak zapisać nie zdążył!
Kończę, bo idziemy do Profesora, a list pisaliśmy u
mnie w domu, czyli u Urwisa Piotra.
Czuwaj, druhu Tomaszu!

Uśmiechnąłem się raz jeszcze:


– Dobrze, że profesor ma tych chłopców przy sobie!
Bo coś dziwnego zaczęło się w Sulejowie dziać. Dziwnego i
niebezpiecznego dla starszego pana, czuwającego w swej samotni
na wieży.
Postanowiłem udać się do mistrza Nataniela, który był i moim,
choć dużo starszym ode mnie, przyjacielem.
Już my wspólnie coś wymyślimy!
ROZDZIAŁ DRUGI

CZY MISTRZ NATANIEL UDZIELI POMOCY • KRÓLEWICZ I


ŻEBRAK • KIM JESTEŚ HERAKLIUSZU • DZIENNIKARSKIE
HIENY • ZŁE WIEŚCI PRZYCHODZĄ NAGLE

Przyznam, bijąc się w wątłą pierś skromnego urzędnika


Ministerstwa Kultury i Sztuki, że mistrzowi Natanielowi
zazdrościłem nie tyle talentu, co niezależności, jaką dawało mu
nazwisko i tytuł jednego z największych współczesnych polskich
poetów. Jako właściciel budzącego śmiech wehikułu zazdrościłem
mu piękna linii jego najnowszego cadillaca; jako mieszkaniec
kawalerki zazdrościłem wspaniałości willi; jako piorący sobie
codziennie skarpetki zazdrościłem kamerdynera. Poza tym jednak
byliśmy serdecznymi przyjaciółmi!
W strzyżonym na sposób francuski ogrodzie Nataniela szkliła
się opleciona bluszczem altana, gdzie ukryta dyskretnie pośród
ciemnozielonego listowia tabliczka głosiła: „Świątynia dumania
królewicza i żebraka”.
Gdy przed laty zapytałem, jak należy ten napis rozumieć,
mistrz burknął opryskliwie:
– W życiu, drogi Tomaszu, raz się jest królewiczem, raz
żebrakiem. Czyżbyś nie czytał Marka Twaina?
Cóż mogłem odpowiedzieć na takie dictum? Cóż mogłem
odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie: dlaczego świątynia
dumania wielkiego poety pełna jest pięknie oprawionych baśni,
legend i powieści dla dzieci i młodzieży?
Na to pytanie odpowiedział mi sam mistrz po kilku spotkaniach:
– Tak, Tomaszu. Nie ma nic cudowniejszego, niż mieć
doświadczenie dorosłego, a wyobraźnię dziecka...
– A kto jest królewiczem: dorosły czy dziecko? – podjąłem
wyzwanie.
Mistrz odwrócił się bez słowa.

I teraz oto stałem przed misternie kutą w metalu furtką jego


willi... Trzy razy zastukałem mosiężną kołatką w kształcie lwiej
głowy, która, połączona z elektrycznym dzwonkiem, dała znać
mieszkańcowi willi o moim przybyciu. Furtka otworzyła się
bezdźwięcznie... I oto już wstępowałem na marmurowe schody,
otwierałem przeszkolone drzwi i w obszernym holu oddawałem
zwyczajowy hołd kolekcji lasek i regałom, gdzie wypiętrzały się
oprawne – może nawet w półskórek? – roczniki przedwojennych i
starszych pism literackich.
U stóp mahoniowych schodów wyścielonych purpurowym
chodnikiem czekał na mnie ogrodnik, kamerdyner, stróż spokoju
domu – jednym słowem totumfacki mistrza – Konstanty (dla mnie:
wuj Konstanty). Ubrany w nienaganną czerń i o równie
nienagannie przygładzonych, siwych aż do bieli, włosach.
Odbierając ode mnie kurtkę, bez słowa podniósł palec ku górze.
Był to znak dla wtajemniczonych, że mistrz pracuje „u siebie”.
Wspiąłem się na schody i cicho stąpając przez wyłożony ciemną
boazerią korytarz o tajemniczych reliefach stanąłem wreszcie
przed drzwiami pracowni. Zastukałem trzy razy.
– Wlazł! – ozwał się gromki głos mistrza, tak przerażający dla
stawiających tu pierwsze kroki. Na szczęście nie zaliczałem się do
nich, więc wlazłem.
Nataniel poderwał się zza stołu, przy którym pracował i, jak
zwykle, zastosował wobec mnie swoją ulubioną sztuczkę, dzięki
której wchodzący czuł się jako gość jedyny i oczekiwany, o którym
mistrz myślał cały czas od ostatniego spotkania. Bez słowa
wstępu kontynuował ostatnią rozmowę z gościem (a pamięć miał
wyśmienitą!):
– Tomaszu, Sulejów został założony u przeprawy przez Pilicę już
w pierwszej połowie XII wieku! A w latach 1176-1177 założono na
niedalekim Przyklasztorzu opactwo cystersów! Rację masz
mówiąc, że dopiero w XIII wieku uzyskał prawa miejskie, ale
utracił je w 1870 roku, by odzyskać je dopiero w 1927 roku! Tak
ważne dla ciebie opactwo cystersów ufundował książę Kazimierz
Sprawiedliwy, najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego! Co do
opatów sulejowskich, to poddaję się, ty wiesz o nich wszystko!
Po chwili zasiadłem w jednym z ogromnych skórzanych foteli
przy stoliku w rogu pracowni. A mistrz już wyciągał ulubionego
popularnego i przypalał go nie poczęstowawszy mnie nawet.
Zaprawdę ten wielki człowiek umiał zdumiewać!
Teraz należało odczekać, aż Nataniel udelektuje gardło i płuca
smrodliwym dymem. Rozejrzałem się nie wiedzieć po raz już który
wokół: gabinet mistrza równał się swą prostotą z celami opatów
cysterskich. Regały pod sufit z księgami i książkami. Ogromny stół
zarzucony papierami pod światłem lampy z metalową osłoną. Na
parapecie wpół przysłoniętego brązową pluszową kotarą okna
stało samotne drzewko szczęścia za stołem nowoczesne, ale
raczej używane przez maszynistki niż poetów, krzesło; obok pulpit
ze staroświecką maszyną. Jak zawsze zadziwiał mnie brak
telefonu, faksu czy komputera z drukarką. A wiedziałem, że gdzieś
w tej ogromnej willi są!
Na ścianie naprzeciw stołu gotycki krucyfiks, wciąż
przerażający mnie swym bólem i krzykiem. Ale obok tania kopia
„Skrzypiec” Picassa. O tym obrazie mistrz mawiał, że jego nieład
barw i elementów cudownie oddaje nieład naszego świata.
Wyjąłem z kieszeni list profesora.
Im dłużej go czytał, tym większy lęk widziałem w jego mądrych
oczach. Rzucił list na stół i sięgnął po nowego papierosa. (Tym
razem mnie poczęstował – ale odmówiłem.) A więc sprawa
wyglądała poważnie...
– Oni czegoś od niego chcą. A chcąc tak bardzo, nie zawahają
się zabić! – wykrztusił wreszcie.
Podałem mu list Urwisów.
Czytając go uśmiechnął się mimo woli:
– Przepyszny! Takiego listu dawno nie miałem w ręku!
Spoważniał:
– Dobrze, że choć tych Urwisów ma przy sobie, zanim do niego
dotrzemy!
– Jedziesz więc?
Wzruszył z lekka pogardliwie ramionami
– A ty myślałeś, że jak postąpię?
I znów pogrążył się w myślach:
– Ta trójka może jest w jakiś sposób rekompensatą zesłaną
przez los za synów, zabitych wraz z jego ukochana żoną przez
Sowietów. Bo dotychczas los grał z nim w kotka i myszke... Patrz
on, Żyd zakochuje się w katoliczce. Najprawdopodobniej z miłości
do niej zmienia wyznanie. Staje się wyklętym przez swoich i
niechętnie przyjmowanym przez środowisko żony. Rodzi mu się
trzech synów; kariera naukowa też rozwija się pomyślnie.
Przychodzi wojna: śmierć żony i dzieci. Nawet nie wie, gdzie są ich
groby... Ale po wojnie próbuje zacząć jeszcze raz – choć już bez
marzeń o życiu rodzinnym. Podejmuje pracę naukowca,
wykładowcy. Zaczyna, piąć się w górę... i wtedy stalinizm bierze
się za takich jak on: uczonych ze Lwowa, z Wilna, za katolików z
wyboru. Jeszcze, z rozpędu czy przypadku, dostaje profesurę... i
zaraz traci wszystko. Wdzięczny może być tylko, że nie kończy za
kratami! Lata mijają w ubóstwie i zapomnieniu. Wreszcie może
wydać swą książeczkę o ekslibrisach polskich – skromny owoc tylu
lat pracy. Ale okazuje się, że choć wszystko się zmieniło, że mamy
już trzecią Rzeczpospolitą, to czerwoni wciąż jeszcze mają długie
ręce. Rozpoczyna się nagonka, warta nie wiedzieć jakiego dzieła,
a nie tej prawie broszury! Łatwo domyśleć się, że była ona tylko
wygodnym dla kogoś pretekstem, ale ofiarą padł właśnie on.
Stary, nie wadzący nikomu, mądry. A teraz? Gdy próbował się
wyleczyć z tej chyba ostatniej już rany? Teraz zaczynają się jakieś
niezrozumiałe napaści, zastraszania! Czy tego jeszcze trzeba temu
nieszczęśliwemu staremu człowiekowi?!
Wyciągnąłem z kieszeni spodni wycinek z gazety:
– „Rodowód zbierania ekslibrisów sięga czasów feudalnych.
Zwyczaj ich nalepiania i zbierania jest pełnym wyrazem owego
charakterystycznego dla posiadaczy silnego poczucia własności...
Nalepianie ekslibrisów, owo znaczenie książek piętnem prywatnej
własności wymaga potępienia!”
– Tomaszu! – wzdrygnął się mistrz. – To jeszcze dzisiaj tak się
pisze?...
Wzruszyłem ramionami:
– Tak. I jeszcze „ciekawiej”.
Nataniel przez chwilę oddychał ciężko, wreszcie odezwał się
przerywanym głosem:
– Pamiętasz obraz Piotra Bruegla „Ślepcy”?
– Jak go nie pamiętać, gdy się choć raz widziało?
– Otóż zbliżamy się do klęski... Jak tych sześciu ślepców
napotykamy na swej drodze strumień, przed którym nie mogą
ostrzec nas niewidzące oczy... Pierwszy ślepiec wpada w strugę,
następny upada na niego, a chcąc odzyskać równowagę szarpie za
laskę trzeciego, który też upada... Czwarty w przeczuciu
niebezpieczeństwa wypuszcza z ręki kij, jego jedyne oparcie i
rozwiera usta w krzyku rozpaczy, a może przerażenia... Dwaj
następni idą spokojnie nieświadomi tego, co spotka ich za
chwilę... Oto tajemnica otaczającego nas świata!... Jak ślepcy
zbliżający się do strumienia! Oto potyka się o ludzi jeden z
największych polskich bibliografów i znawców ekslibrisów,
Herakliusz Pronobis. Oto poeta Nataniel rozwiera usta w krzyku
rozpaczy... A dalsi idą spokojnie...
– A ja kim jestem? – wtrąciłem cicho.
– Tomaszu... – zaczął po dłuższej chwili mistrz – zostań przy
swojej historii, przy antykach, dziejach opatów sulejowskich. Zaś
w najtrudniejszych chwilach czytaj Królewicza i żebraka Marka
Twaina. Raz się jest bowiem królewiczem, a raz żebrakiem. Ty
jeszcze możesz pozostać królewiczem swojej pracy...
– A Herakliusz...
Przerwałem, bo do pracowni wszedł bez pukania – co było jego
przywilejem – wuj Konstanty i podał mistrzowi blankiet telegramu.
Ten przeczytał go i poderwał się z fotela, upuszczając papier.
Schyliłem się i podniosłem go. Wiadomość brzmiała:

W nocy zmarł nagle Herakliusz Pronobis. Zawał


serca. Pozostawił prośbę, by zawiadomić. Gmina w
Sulejowie.
ROZDZIAŁ TRZECI

RUINY OPACTWA • POGRZEB HERAKLIUSZA PRONOBISA •


CZY KTOŚ MÓGŁ ZABIĆ NASZEGO NAUCZYCIELA • OSTATNIA
WOLA PROFESORA • CZY ISTNIEJE TESTAMENT RYCERZA
JĘDRZEJA BALDARICHA-BAŁDRZYCHA • VOLVO I CZARNA
DAMA • MUSIMY LICZYĆ TYLKO NA SIEBIE

Sulejowskie opactwo cystersów rozpościera się w zakolu Pilicy,


na tarasie prawego brzegu, skłaniającego się łagodnie ku rzece.
Jest to wiekowa budowla, której początki sięgają 1176 roku.
Podczas trwającej stulecia rozbudowy przybrała kształt
nieregularnego wieloboku murów obronnych i przyrosłych doń
domostw oraz wieżyc i baszt. Dziś, przemieniona w bezkształtne
rumowisko, obejmuje szeroki plac porosły trawą na gruzach i
wiekowymi drzewami, przy których trwa romański kościółek z
przytuloną pozostałością zabudowań klasztornych – kapitularzem i
krużgankiem. Reszta klasztoru rozsypała się w ruinę. To tutaj, w
pseudomauretańskiej baszcie dopełniał swych dni profesor
Herakliusz Pronobis.
Ja zaś skierowałem swój wehikuł bezpośrednio do położonego
na drugim brzegu rzeki Sulejowa.
Należy chyba nadmienić, że mistrz Nataniel gorąco nalegał,
abyśmy w podróż nad Pilicę wyruszyli jego cadillakiem i dopiero
po opisaniu przeze mnie wybojów tamtejszych szos ustąpił, nie
bez pewnej niechęci sadowiąc swe godne kształty w moim
odrapanym pojeździe.
W Urzędzie Gminy poinformowano nas o okolicznościach zgonu
profesora, przedstawiając stosowne świadectwo, wystawione
przez miejscowego lekarza. Opinię o naturalnej śmierci naszego
przyjaciela podzielano również w sulejowskiej siedzibie policji.
Nasze prośby o sekcję zwłok czy dodatkowe oględziny miejsca
śmierci Pronobisa traktowano wszędzie jako dziwactwa gości ze
stolicy.
– Brak podstaw – mówiono.
Pozostało nam tylko wybrać miejsce pochówku przyjaciela.
Pamiętając o jego napomknieniach, odszukaliśmy z Natanielem
w północno-zachodnim narożu murów cmentarz dawnych
mnichów.
Władze Sulejowa, których przedstawicielem był ojciec jednego
z Urwisów – Piotra, nie stawiały przeszkód. Również tamtejszy
proboszcz poparł ten wybór.
Tak więc na ostatni spoczynek udawał się starzec w naprawdę
godne miejsce, nad którym górowała wieża attycka, czworoboczna
i kształtna, ze zwieńczeniem attykowym i fragmentami
kamiennych kroksztynów. Jej szczyt zdobiły półkoliste grzebienie
kute w kamieniu na przemian z trójkątnymi zębami.
Wysoka po kolana trawa kryła resztki płyt nagrobnych i krzyży,
między którymi brzozy o gibkich pniach pokrywały ruń ochrą,
złotem i czerwonawą rdzą opadłych listków...
Kupiliśmy czarną dębową trumnę, gładką i bez ozdób. Wydało
się nam, że taka właśnie najlepiej odpowiada skromnemu życiu
profesora i klarownej prostocie jego dzieł. Przebrano Herakliusza
w jego odświętny, staroświecki surdut i sztuczkowe spodnie oraz
koszulę ze sztywnym gorsem.
Wykopano dół pod wiszarem pochylonej brzozy.
Słoneczny, ale chłodny dzień przechylił się już ku wieczorowi,
gdy postawiono trumnę nad krawędzią grobu. Jeszcze na chwilę
unieśliśmy wieko, by spojrzeć na twarz przyjaciela i by on sam
mógł po raz ostatni unieść wzrok ku niebu...
Niski i drobny ginął w przestronnej trumnie. Siwe włosy
rozsypały się na poduszce, a cienie wieczoru pogłębiły zmarszczki.
Mrok zdawał się odbierać twarzy przyjaciela jej znajomy wyraz.
Nad głowami zniżało się posiniałe niebo, a ostatnie listki brzozy
ni to szemrały, ni to podzwaniały. Wynajęci do kopania grobu
ludzie obojętnie i w milczeniu patrzyli na zmarłego, na Nataniela,
na mnie i na Trzech Urwisów. Oto jeszcze jeden liść, jeszcze jedna
chwila i ziemia zamknie się nad tym wspaniałym człowiekiem!
Jakże jednak nędzny zgotowaliśmy mu pochówek!
I wtedy rozległ się potężniejący głos Nataniela:

Spadł na wielkie jezioro


Motyl nakłuty niedoskonałością świata.
Kto ośmieli się zapłakać?
Kto odważy się opiewać jego śmierć?

„Kiedy zdążył to napisać?” – pomyślałem. – „Czyżby dzisiejszej


nocy?”
To nie był wiersz. To pieśń! Rozpaczliwa i tragiczna. Oskarżenie.
Nataniel stał z głową odrzuconą do tyłu, jakby się modlił. W
patosie jego postawy i głosu wyrażała się cała jego pogarda dla
codzienności i spraw przyziemnych, nawet jeśli graniczyła ze
śmiesznością.

Umarł Herakliusz Pronobis,


Bibliograf, miłośnik ekslibrisów,
Motyl nakłuty niedoskonałością świata.

Gdy każdy wiersz jest donosem


Jutro poeta Nataniel
Położy głowę na szafot.

Poeci – psy łańcuchowe strachu


Sędziowie o nazwiskach zdrajców
Skazańcy dziękujący katom.

Umarł Herakliusz Pronobis


Przebity marnością świata!

A kiedy mistrz Nataniel skończył swój tren, nad grobem stanął


jeden z Urwisów, Marek, i spod harcerskiej peleryny wydobył
trąbkę... Nad otwartą mogiłą, nad pogrążającymi się w mroku
ruinami rozbrzmiały dźwięki Ciszy. Nawet najęci grabarze opuścili
ręce, stając niezdarnie na baczność...
Stuk młotka zabijającego wieko trumny poderwał z dachu
attyckiej wieży stado kawek. Zniżyły swój lot i zginęły za ostrym
kolcem baszty opackiej. Zgiełk ich jękliwych głosów zagłuszył
łoskot rzucanych na trumnę garści piachu. Tyle więc tylko
mieliśmy do ofiarowania Herakliuszowi Pronobisowi, naszemu
przyjacielowi i nauczycielowi?

Mrok zapadł. Z otwartych drzwi romańskiego kościółka sączył


się nikły blask świec i ściszony śpiew.
Przechodziliśmy mimo mauretańskiej baszty – schronienia
profesora. Jakby ją ktoś tu przeniósł ze starych sztychów –
półokrągłą, uwieńczoną szpiczastym kołpakiem podobnym do
papierowego hełmu z dzieciństwa. O krok na lewo zionęła czeluść
sklepionej piwnicy, porosłej kolczastymi krzewami i zawalonej
gruzem. Na granacie nieba szarzały puste okna ocalałej ściany
refektarza...
To tutaj Herakliusz natknął się na białych mnichów. Tu zemdlał
porażony strachem.
I już wieża. Przyświecając sobie zapałkami dobrnęliśmy do
półokrągłej komnatki na piętrze. Zapaliliśmy lampę.
Tego należało się spodziewać! Skrupulatni urzędnicy gminni
przywrócili ład, jak tylko umieli! A że zatarli przy tym ewentualne
ślady zabójców? Przecież nikt w nich nie wierzył!
Testament Pronobisa czynił mnie właścicielem jego książek i
notatek, natomiast Nataniela obdarowywał zbiorem ekslibrisów.
Aha, dostał mi się jeszcze w spadku portret opata Bernarda.
Właśnie Nataniel objaśnił knot lampy i oczy Bernarda zalśniły
wilgotnym blaskiem... To one prześladowały profesora, to one
widziały jego ostatnie chwile... Gdybyż umiały mówić!

Jak nam opowiedziano, pierwszy dostrzegł śmierć profesora


mleczarz z Podklasztorza. Wczesnym rankiem, jak zwykle, niosąc
na górę dzbanek z mlekiem zastał drzwi otwarte, a gdy wszedł do
komnatki, natknął się na rozciągniętego na podłodze trupa o
nogach nakrytych przewróconym stołem, jak gdyby Herakliusz
padając chwycił się jego krawędzi. Wszędzie walały się papiery i
książki, ale przybyła policja złożyła to na karb bałaganiarstwa
profesora. Lekarz stwierdził zgon na skutek zawaha serca. Nic –
jak sądzono – z komnatki nie zginęło, powszechnie znane było
ubóstwo Pronobisa, wykluczono więc możliwość napadu
rabunkowego.
Natomiast my mieliśmy przedśmiertny list naszego przyjaciela!
Nigdy też nie uważaliśmy Pronobisa za bałaganiarza, dla nas był
wręcz pedantem! Jaką rolę w ostatnich chwilach starego uczonego
odegrali dwaj „mnisi”? Jaką zaś tajemnicza „spadkobierczyni”?
Przeglądałem papiery zmarłego. Oto niedokończony szkic o
opacie Ottonie Schenkingu. W 1607 roku, podczas wojny o
Inflanty, unikając prześladowań Karola Sudermańskiego, uszedł
do Polski. Zygmunt III Waza, pomny jego zasług dla naszego kraju
i katolicyzmu, oddał wygnańcowi Sulejów, gdzie Schenking był aż
do swej śmierci w 1637 roku komendatariuszem opactwa. On
pierwszy zbudował tu pałac opacki... Oto pergaminy dyplomów
fundacyjnych sulejowskiego klasztoru... Oto przywieszone do nich
pieczęcie Kazimierza Sprawiedliwego, Konrada Mazowieckiego,
Leszka Białego...
Gdy w 1819 roku nastąpiła kasata zakonu, część dokumentów
przejęły archiwa kościelne, ale wiele z nich trafiło do okolicznych
dworów, a z nich i do chałup. Gdy pod przemożnym wpływem
profesora podjąłem się w końcu napisania dziejów opatów
sulejowskich, Pronobis robił wszystko, aby dostarczyć mi możliwie
najwięcej dokumentów. W poszukiwaniu ich, przybrany w kapelusz
o wielkim rondzie, od którego chłopi nazywali go „kłapouchym
królem”, wędrował od chaty do chaty. Nazywano go też
„szaleńcem bożym”, „mądralą”, ale nie było skrzyni czy strychu,
których nie otwarto by przed nim. I tak gromadził skarby
klasztornej biblioteki. Teraz należały one do mnie!
– Czyżby jednak nie napisał szkicu o opacie Bernardzie? –
powiedziałem zawiedziony, składając na kupki papiery profesora. –
Informował mnie, że szkic jest już gotowy. A tu go nie znalazłem.
Oczywiście brakuje również testamentu Jędrzeja Baldaricha-
Bałdrzycha, o ile w ogóle istniał... Ale szkic?...
Nataniel przerwał wędrówkę po komnatce:
– Znałem Herakliusza jako człowieka niesłychanie dosłownego.
Możesz być pewien, że napisał o tym Bernardzie!
– To właśnie opat Bernard – wskazałem portret na ścianie.
Nataniel przyświecił sobie lampą:
– Malował Jan Aleksander Tertko. To malarz nadworny króla
Jana III Sobieskiego... Ale co z tego wynika dla naszej sprawy?
Jeszcze raz zajrzałem do przedśmiertnego listu profesora:
– Nie wynika z niego, że był w posiadaniu testamentu, który
przyciągnął tutaj tę damę z blizną. Ale musiał go widzieć, nieobce
było mu bowiem nazwisko Baldarich-Bałdrzych, no i wiedział, że
Jędrzej umarł bezpotomnie... Cóż, jedno jest pewne: nie ma
testamentu, nie ma szkicu!
– Czyżby coś łączyło te dwa dokumenty? – zainteresował się
Nataniel.
– Tak sądzę. I myślę, że należy dołączyć do nich upiornych
mnichów i piękną damę...
Skrzypnęły drzwi i do komnatki weszły Urwisy, nieśmiałe i
zakłopotane.
– Poznajcie najznakomitszego... – zacząłem, ale przerwał mi
najchudszy z nich, Jarek.
– My bardzo dobrze znamy pana, to znaczy pana poezję.
Profesor czytał ją nam i tłumaczył, bo taka trudna...
Nataniel chrząknął. Nie wiem, z zadowoleniem czy wstydem.
– Ale teraz to chciałem powiedzieć coś, co może panom się
przyda. Kiedy wczoraj wieczorem szedłem od profesora, to
zobaczyłem, że zboczem od ruin idzie jakaś kobieta ubrana na
czarno. Więc ja za nią, a ona do tego samego volvo, co pisaliśmy.
Tylko że teraz zapamiętałem numer rejestracyjny: LDA 1230!
Nataniel podszedł do chłopców z wyciągniętymi rękoma:
– Naprawdę nie wiem, jak mam wam dziękować za pomoc! –
uścisnął drobne dłonie.
– Ale my zawsze, my dalej... – wybąkał speszony Jarek.
– Jasne! – przerwał mu Nataniel. – A w nagrodę zapraszam was
na wycieczkę do Nieborowa!
– Hurra! – odkrzyknęły Urwisy, choć usłyszałem i ciche: – Pan
Tomasz też nas tam zaprasza, umówili się czy co?
– Gdybyście dostrzegli coś podejrzanego, meldujcie! –
wtrąciłem się. – A na razie: czuwaj!
– Czuj-czuj-czuwaj! – odkrzyknęła dziarsko trójka i popędziła na
złamanie karku po ciemnych schodach.
– Czy myślisz, że ich pomoc może się na coś przydać? – spytał
mistrz.
– Oczywiście. Jeszcze nigdy nie zawiodłem się na harcerzach.
Nataniel powątpiewająco zmrużył oko.

Stanęła teraz przed nami zasadnicza kwestia: czy powiadomić


policję o niepokojach profesora i obserwacjach Urwisów.
Odrzuciliśmy tę myśl. Ostatecznie profesor sam w liście nazywał
urojeniami to, co zobaczył i przeżył. A że chłopcy spotkali kobietę
z volvo? W końcu każdy ma prawo uprawiać turystykę wtedy,
kiedy będzie uważał za stosowne. Tajemniczej a fałszywej
spadkobierczyni nieżyjący już profesor nie rozpozna. Musieliśmy
więc zrezygnować z projektu współpracy z organami ścigania...
Przez chwilę siedzieliśmy z ponuro zwieszonymi głowami.
Podniosłem się wreszcie:
– Mistrzu, czy nie zachowujemy się jak ludzie małoduszni i bez
serc?
– Nie, Tomaszu. Jak ludzie rozsądni usłyszałem cichą
odpowiedź.
Stanęliśmy przed okienkiem Herakliuszowego schronienia.
Widać było oświetlony księżycem rozległy podwórzec klasztorny,
stare drzewa wśród gruzów i romańską fasadę kościoła. Jasnymi
smugami świeciły pnie brzóz przy attyckiej wieży, gdzie na zawsze
spoczął nasz przyjaciel. Jego śmierć przeszła niepostrzeżenie dla
świata jak śmierć motyla. W tym porównaniu Nataniel miał rację.
Teraz wsparł rękę na moim ramieniu:
– Jesteśmy zmuszeni, Tomaszu, sami odnaleźć zabójców mego
nauczyciela. Jemu się to już na nic nie przyda. Ale może przyda się
nam, żywym.
I po chwili dodał:
– Obrażę się, jeśli mniemasz, że poeta ma mniej inteligencji niż
policjant. Zresztą, tylko w powieściach kryminalnych demaskuje
się mordercę drogą logicznego rozumowania. W życiu wiele zależy
od przypadku. Zdajmy się więc na niego, drogi Tomaszu! Na
przykład spójrz teraz na widoczną za murami szosę... Co widzisz?
– Światła jadącego samochodu! – odburknąłem.
– A ja przypadkiem wiem, że są to światła amerykańskiego
wozu i to nie najnowszej marki...
– Skąd?...
– Podwójne reflektory o bardzo szerokim rozstawie. I te
ogoniaste światła tylne. Dziewięć na dziesięć, że to stary
amerykan! Pędźmy więc do twego, tak zachwalanego, wehikułu, a
nim za owym autem.
– Ale to nie volvo wypatrzone przez harcerzy! A może wóz
miejscowy?
– Z volva można się przesiąść, a co do tubylczej motoryzacji, to
nie wydaje mi się, aby przechowała ona tak pożerający benzynę
krążownik szos! W pościg, Tomaszu, w pościg!
ROZDZIAŁ CZWARTY

KARCZMA W WINODAJU • MISTRZ I CYSTERSI • POŻEGNANIE


Z BABIM LATEM • TRÓJKA Z CHEVROLETA • NOCNY POŚCIG •
ROZTERKA DO NIEBOROWA CZY DO PRZEKLĘTNIKA? •
NOCLEG W CHAŁUPIE DRWALA

Nie musieliśmy aż tak pędzić, jak tego domagał się mistrz.


Intrygujący nas samochód jechał powoli. Widocznie jego kierowca
nie był pewien drogi, którą zdążał. I tak zaprowadził nas do
podleśnego przysiółka Winodaj, który zapewne nazwę swą wziął
od okrzyku „Wina daj, karczmarzu!”, wznoszonego przez
przybywających do sporej niegdyś jak na przysiółek karczmy, a
obecnie wioskowej spelunki.
– A nie mówiłem, że amerykan! – triumfalnie zawołał Nataniel,
gdy śledzony samochód ukazał się w swej mocno podniszczonej
krasie w świetle okienek knajpy, przed którą stanął. – Chevrolet i
to co najmniej dwudziestoletni.
– Rzeczywiście wiekowy – potwierdziłem.
– Zatrzymaj się, Tomaszu – raz jeszcze krzyknął mistrz.
– Dlaczego? Nie wejdziemy tam za nimi? – spytałem widząc, że
pasażerowie chevroleta wchodzą do budynku. – Przecież musimy
się im przyjrzeć, a taka okazja po nocy może się już nie trafić...
– Musimy, musimy... – zachichotał Nataniel. – Dwója z
psychologii, Tomaszu. Niech oni spokojnie wejdą, niech się
rozgoszczą! Jeśli mają coś na sumieniu, to niech się przestaną
oglądać na drzwi!
Zgasiłem więc silnik, wyłączyłem światła i zapaliliśmy po
ulubionym przez mistrza smrodliwcu. Przyglądałem się
mroczniejącej przed nami knajpie, która z zewnątrz zachowała
swój styl dawnej karczmy – rozległej wiejskiej chałupy, krytej
bodajże nawet kopiastym, upozowanym na strzechę dachem. Z
frontu pod szerokim okapem w świetle niskich okienek
pobłyskiwały tuż nad ziemią koniowiązy.
Dopaliwszy popularne wolniutko zajechaliśmy przed dom i
stanęliśmy grzecznie możliwie najdalej od leciwego amerykana.
Z wąskiej sionki weszliśmy w piwno-papierosowy smród
rozległej, niskiej izby przegrodzonej szynkwasem, na którym za
szkłem tkwiły trzy talerzyki ze śledziami, serem i kiełbasą. Obok
polśniewały mosiężne kurki do nalewania piwa, którego beczki
piętrzyły się pod ścianą w zgodzie z transporterami piwa
butelkowego. Półki za szynkwasem imponowały ilością butelek
najtańszych wódek.
O dziwo, w knajpie było pusto. Tylko przy jednym ze stolików
chwiało się nad piwem dwóch, zapewne miejscowych,
dżentelmenów. Drugi stolik, jak najdalej od lekko kołyszących się
na drutach nagich żarówek, zajmowały trzy osoby: kobieta i
dwóch mężczyzn.
Mistrz pozdrowiwszy to mroczne wnętrze gromkim „Dobry
wieczór!” swobodnym krokiem podszedł do ziewającego za
bufetem starszego mężczyzny w kitlu i już po chwili wracał do
zajętego przeze mnie stolika z cyrkową zręcznością unosząc
ćwiartkę wódki, butelkę oranżady, dwa kieliszki i talerzyk z
dwoma kawałkami kiełbasy.
– Pić nie musimy! – szepnął widząc mój spłoszony wzrok. – Ale
zamówić coś musiałem, bo jakbyśmy wyglądali?!
Jak zawsze miał rację.
Wylewaliśmy więc wódkę dyskretnie pod stolik i pochyleni ku
sobie staraliśmy się wyglądać na pogrążonych w rozmowie. Mdły
wieczór sączył się mrokiem przez zaparowane szybki. Na dworzu
dął wiatr, napierał na spróchniałe ściany karczmy, wdzierał się na
strych i szparami sypał z sufitu kurz i plewy. Pojękiwały zręby i
krokwie. Żarówki tańczyły raz wolniej, raz szybciej. Milczałem
przytłoczony myślami o niedawnym pogrzebie przyjaciela,
natomiast mistrz mówił i mówił, widocznie w ten sposób starając
się zagłuszyć smutek:
– Zapewne nigdy, Tomaszu, nie będzie mi dane zrozumieć, jaka
siła skłoniła cystersów do zamiany słonecznej i bogatej w winną
latorośl Burgundii na chłodną Polskę; Citeaux i Morimond na
Sulejów skryty w ostępach leśnych. Czy zadecydowały o tym
względy ludzkie czy boskie? Nie śpij, Tomaszu; mnisi sulejowscy z
XII i XIII wieku czuwali! Wzorowali się na pięknym życiu świętych
Alberyka i Stefana Hardinga. I tak w służbie Bożej – tu mistrz
dyskretnie łyknął z kieliszka – przeszli przez życie niezauważeni,
bezimienni, jak pierwszy opat sulejowskiego klasztoru. Lecz, drogi
Tomaszu, wypadło im żyć bardzo daleko od macierzystego
Morimond, zabrakło kontroli... A z braku kontroli paczą się
najpiękniejsze idee...
Ukołysał mnie rytm słów mistrza, chwiejba chaty i pomruk
wietrzyska. Gdzieś w ich falach zatonął dzień pogrzebu
przyjaciela, a wypłynęły chwile o dzień wcześniejsze...
Tego dnia w południe przyszła ta, którą nazywałem Babim
Latem...
– Wyjeżdżam. Jutro wyjeżdżam w góry – powiedziała, starannie
dobierając słowa, w czym złośliwie naśladowała Nataniela. –
Pożegnanie i pamięć o tobie jest wszystkim, co potrafię ci
ofiarować. Podziwiam twoją pracę... Tak. Chcę cię podziwiać, ale
nie kochać. Zarzuciłeś swą nową powieść dla dziejów opatów
sulejowskich. Nie każdy by się na to zdobył. Ty potrafiłeś i swą
decyzją budzisz we mnie podziw. Inna nazwałaby cię wzruszająco
uroczym Ja tylko powtórzę: pragnę cię podziwiać, ale nie chcę
kochać – miała smutek w kącikach warg...
Wichura na dobre trzęsła już chałupą. Cienie na spróchniałych
ścianach zwierzały się z jakichś ponurych czy też komicznych
historii. Potakiwały wielkimi głowami, kurczyły się z przerażenia.
Cztery karaluchy przebiegły strefę światła i umknęły pod
szynkwas...
– Zalega Willerm z opłatą na wsparcie Ziemi Świętej, choć kiesa
klasztorna pełna jest brzęczącej monety, choć nabywa wioski... –
nagle przykrym zgrzytem ozwały się w mych uszach słowa
Nataniela.
– Mistrzu, proszę przestać! – uderzyłem dłonią w stół.
Nad naszym stolikiem zapanowała cisza.
– Proszę mówić o kobietach. O ich dwoistej naturze... – dodałem
cicho.
Uniósł pałąki grubych brwi, przydając twarzy sowi wyraz
zdziwienia. Milczał.
Wiatr uderzył w szybki drobnym deszczem, po knajpie przeszło
jakby ciężkie westchnienie podmuchu. Od stolika w kącie dobiegł
nagle piskliwy głos:
– Bałdrzych, to jest coś! Ale nam forsiaki na wczoraj potrzebne!
Bierzemy się za meble, a potem do Nieborowa!
Pisk przeszedł w szept, w pomruk słyszalny tylko przez
kamratów. Nataniel nastroszył się jak czujny ptak.
Ostrożnie obejrzałem się ku trójce z chevroleta. Przede
wszystkim uwagę zwracała kobieta. Wysoka brunetka lat około
dwudziestu pięciu, o gładko zaczesanych czarnych włosach,
związanych z tyłu w węzeł. Na jej bladej twarzy wąskie brwi
schodziły się nad nosem, nadając rysom wyraz surowości. W
powolnych ruchach głowy i rąk wyczuwało się powagę, pogardę i
wyniosłość. Czy miała bliznę nad brwią nie mogłem dostrzec. Ale
jej płaszcz o najmodniejszym kroju, z głębokim kapturem, zdawał
się potwierdzać, z kim mamy do czynienia.
Jej towarzysze ze wszystkich sił starali się jej przypodobać.
Szczególnie ów o piskliwym głosie. Drobny i ruchliwy, z długą
twarzą i promieniście rozchodzącymi się od ust zmarszczkami,
które przypominały wąsiki szczura. I te szczurze oczy, ukryte
głęboko w wąskich oczodołach.
Drugi mężczyzna był krótki, gruby, beczułkowaty. Z nosem jak
kluska. Łysinę na wielkiej głowie obrzeżał wianuszek zlepionych
potem włosów. Gdy patrzyłem na niego narzuciło mi się zdanie:
„Ty z Indyi Bachu majonosy”, czyli umajony liśćmi – jak to
wyjaśniał słownik Bogumiła Samuela Lindego.
Szczurek tłumaczył coś uniżenie czarnej damie, gestykulując
przy tym. Mówił ostrożnie i szeptem. Wzrok kobiety obojętnie
ślizgał się po okopconych ścianach. Nagle wstała i, podnosząc ze
stołu zamszowe rękawiczki, ucięła:
– Dobrze. Do Przeklętnika!
Bach Majonosy zerwał się chyżo z ławki i pobiegł do
szynkwasu, by zapłacić knajpiarzowi. Kobieta i Szczurek przeszli
mimo nas. W rozchyleniu płaszcza kobiety dostrzegłem ostry
profil piersi opiętych czarnym swetrem.
Powiedziałem zimno do Nataniela:
– To zabójcy profesora.
Potakująco skinął głową. Zimno, jakby już wydał wyrok.
Zataczając się na krótkich nóżkach Bach Majonosy wytoczył się
pośpiesznie na dwór.
– Za nimi! Nie możemy spuścić ich z oka! – krzyknąłem.
– Tym razem masz rację! – poderwał się z krzesła Nataniel.
Rzuciłem knajpiarzowi piećdziesięciozłotowy banknot i
skoczyliśmy przez sionkę na dwór.
Wiatr smagnął nasze twarze, zerwał Natanielowi kapelusz z
głowy, zmuszając właściciela do pogoni za utraconym nakryciem
głowy...
A tymczasem w dali mknęły światła chevroleta.
Dopadliśmy mego wehikułu i ruszyliśmy całą mocą ośmiu
cylindrów. Pozwoliłem sobie na złośliwość:
– A jednak to nie volvo...
Mistrz prychnął:
– A przesiąść się to już nie mogą? Poza tym, że jeszcze raz
powołam się na przypadek, dostrzegłem, że chevroleta prowadził
Szczurek. W volvo natomiast widziano samotną kobietę...
– Masz racje, mistrzu – pochyliłem głowę. – Domyślam się też,
że odebrali profesorowi testament Jędrzeja albo odszukali go w
papierach Pronobisa po jego śmierci. Jaki jest związek z tą sprawą
szkicu o opacie Bernardzie, nadal nie wiem. Wiem tylko, że mają
zamiar zająć się teraz jakimiś meblami, a to znaczy w ich języku
nowe przestępstwo, o ile nie zbrodnie. Niech cię nie myli, mistrzu
Nalaniem, piękność owej osóbki – czarnej damy. Literatura zna
wiele podobnych przypadków... Pamiętasz postać Milady z Trzech
muszkieterów Aleksandra Dumasa? To połączenie niebiańskiej
piękności z szatańską zbrodniczością? Ścigamy Czarną Milady!
Blichtr urody często pokrywa przewrotność i zło!
– O tak, w twoim wieku ma się w tym względzie bogate
doświadczenie! – teraz mistrz był złośliwy.
Drzewa po obu stronach drogi przebiegały z jednostajnym
rytmem, a szum motoru przyciszał uderzenia wiatru. Nagle
błysnęły przed nami ostrzegawcze ogniki „stopu”.
– Zgaś światła! – krzyknął mistrz. Niepotrzebnie, bo
uprzedziłem jego polecenie o ułamek sekundy.
Wóz Czarnej Milady skręcił w boczną żwirówkę i pomknął w
noc, chybocząc się na wybojach.
– No, to niech twój sławetny pojazd pokaże, co umie! – sapnął
mistrz.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem, przełączając napęd na
cztery koła...
Dogoniliśmy ich w lesie i odtąd towarzyszyliśmy oddaleni na
niewielką odległość. Zbyt małą, jak się okazało, bo pomimo
zgaszonych reflektorów wehikułu dostrzegli nas... Chevrolet ostro
skręcił w polną drogę, wpadł w bramę wiejskiego podwórka i
ocierając się o stodołę pomknął, wyjąć silnikiem, przez bagnisty
dojazd do przesieki w pobliskim lesie. Przegradzała ją błotnista
kałuża, ale oni pędzili wprost na nią, by dopiero w ostatniej
sekundzie dokonać półobrotu, dosłownie przeciskając się między
drzewami!
Ale czymże była ta kałuża dla mego wehikułu? Tylko mocniej
ująłem kierownicę, dodałem odrobinę gazu i już siedzieliśmy na
ogonie chevroleta.
Ten skręcił ostro raz jeszcze wypadając poślizgiem na
żwirówkę.
– Oni już są nasi! – z satysfakcją mruknął mistrz.
Ale właśnie w tej chwili, gdy dochodziliśmy ścigany wóz, z
przeciwka błysnęło światło. Zza zakrętu wyskoczył motocykl, odbił
się od drzwiczek chevroleta i bokiem runął nam pod koła. Nad nim
koziołkowała bezwładna sylwetka motocyklisty...
Krótko wdepnąłem hamulec i rzuciłem wóz nagłym skrętem na
pobocze. Poślizg i stanęliśmy dosłownie o metr od padającego w
błoto człowieka.
– Gońmy! Gońmy! – krzyczał mistrz.
– Pouczałeś mnie, że przede wszystkim człowiek –
powiedziałem, ocierając pot z czoła i wyłączając stacyjkę.
Otworzyłem drzwiczki i, nie bez lęku, ruszyłem w stronę niemrawo
poruszającej się w błocie sylwetki. Mistrz drobił za mną.
Pochyliłem się nad leżącym. W nozdrza uderzył odór wódki, a w
uszy bełkot przekleństw.
Wreszcie motocyklista stanął na czworakach, nie przestając
kląć.
– I masz swego człowieka! – zaśmiał się mistrz. – Tymczasem po
ściganych ślad w błocie i ciemności zaginął...
Potulnie zawróciłem do wehikułu.
– Może tak poszukać Przeklętnika? – odezwałem się nieśmiało.
Mistrz nasrożył się, ale na moje szczęście zaraz spotkaliśmy
leśnika, który wskazał nam drogę do Przeklętnika.
Wiatr rozdarł chmury i woda w pobliskim rowie błyszczała
księżycową poświatą u stóp kilkunastu starych dębów. Dalej
rozpoczynała się aleja niewiele młodszych grabów, prowadząca na
małe wzgórze, gdzie bielały resztki zgruchotanego pałacu,
odziomki marmurowych kolumn.
– I co dalej, Tomaszu? – spytał mistrz, gdy wysiedliśmy z auta. –
Gdzie Czarna Milady?
– Może nadjedzie – siliłem się na beztroskę. – A tak zupełnie z
pustymi rękoma nie zostaliśmy. Mamy numer jej volvo.
Nataniel aż zakrztusił się ze śmiechu:
– Co ty mi tu opowiadasz w czasach, gdy komplet numerów
wraz z dowodem rejestracyjnym kosztuje na Kiercelaku trzy bańki!
I znów miał rację!
Wiatr szarpnął ciszę nocy dalekim naszczekiwaniem psa. W
ciemności błyszczało światełko samotnej zagrody. Mistrz
zadecydował:
– Milady to my się tu nie doczekamy. Jedź pod zagrodę,
poprosimy o nocleg. Przecież jutro musimy spakować rzeczy po
naszym przyjacielu i zabrać je wedle jego woli.
Zagroda stała tuż pod lasem i należała do drwala, który – jak
się okazało – był wdowcem i mieszkał tutaj z dorosłą córką. Przyjął
nas raczej niechętnie, burkliwie; skusiła go jednak obietnica
sowitego wynagrodzenia, które zaproponował mu mistrz.
– Będzieta sipiać w świątecznej izbie. Roboków tam ni ma. Jedni
sipiali i dobrze im było. Tyż Przeklętnik przyjechali obejrzeć.
Zainteresowałem się:
– A kiedy to przyjechali? Znacie ich?
Odpowiedział powściągliwie:
– Już z niedziela minie, jak tu byli. Jo wim, co za jedni? Ni
opowiadali się.
– Młoda, czarna kobieta? Grubas? I taki o twarzy szczura?
Wzruszył ramionami:
– Jak pan wisz, to czego się pytasz?
I rozgniewany krzyknął na córkę:
– A ty czego się guzdrasz? Panowie tyż pewnie zjedzo!
– Tak, tak... – mistrz Nataniel z zadowoleniem zatarł ręce i
zerknął do perkocącego na kuchni sagana.
Drwal był wysoki, rozrosły, kudłaty. Brwi gęste i siwe, podobne
do zeschłego mchu, zasłaniały mu oczy. Poruszał się ociężale;
mówił wolno, z trudnością. Córka była jego przeciwieństwem:
drobna, zagubiona w fałdach białej chusty. Jej czarne oczy biegły
ku nam ciekawie.
Pod ścianami stały ni to ławy, ni fotele pokryte
samodziałowymi narzutami. Nataniel rzucił na jedną z nich
płaszcz, kapelusz i jedwabny szal. Dziewczyna natychmiast
chwyciła go w palce, zarzuciła na głowę i poczęła się krygować
przed nieco zmatowiałym lustrem:
– Galanty! – zachichotała.
– Ładny? – zdziwił się lub udał zdziwienie mistrz.
Ale chłop krzyknął na córkę, furknął szal na ławę, dziewczyna
zakrzątnęła się przy garnkach, a mistrz, spokojny jak zwykle,
usiadł na stołeczku przy piecu. Między kolana wziął pieniek i
siekierą drobił na nim chrust...
Z drzemki ocknęło mnie szuranie sprzętów. Drwal dosuwał do
stołu ławy. Dziewczyna odcedziła ziemniaki w saganie, nasypała je
do wielkiej misy i ubiła, po czym zaskwarzyła z wierzchu złotą
cebulą ze słoninką. Postawiła przed każdym z nas fajansowe
talerze, w które nalała aż po brzegi zabielanego śmietaną
barszczu,
Trochę raził mnie ten niespotykany archaizm z sięganiem łyżką
do wspólnej misy z ziemniakami, ale spostrzegłem, że mój
wyrafinowany mistrz czuje się w owych ziemniakach jak ryba w
wodzie! Coraz to zgrabnym sięgnięciem łyżki porywał skwarkę
spod łyżki drwala, co wprawiało tego ostatniego w coraz to gorszy
humor. W ponurym milczeniu siorbał barszcz.
Gdy skończyliśmy jeść, drwal skinął na córkę:
– A weź z komory jeszcze dwie poduszki. I obleczenie daj nowe.
Miastowe lubią miętko...
Pościel tchnęła świeżością, ale była wilgotna. Rozespany
drzemką pośpiesznie zrzucałem z siebie ubranie. Mistrz krążył
wokół stołu niczym ćma. Słyszeliśmy przez ścianę, jak w
kuchennej izbie drwal łajał córkę, każąc jej przynieść wody. Potem
w sieni zabrzęczały wiadra.
– Przepraszam cię, Tomaszu – szepnął Nataniel i wybiegł z izby
otuliwszy szyję swym jedwabnym szalem.
Okno gościnnej izby wychodziło na ogród. Tam była i studnia.
Rozbierając się widziałem cień dziewczyny, pochylającej się nad
nią. Później obok dziewczyny zamajaczył kształt mężczyzny...
Odwróciłem się od okna i wślizgnąłem w zimną pościel. Po
chwili wrócił Nataniel. Rozsznurowując buty recytował półgłosem
wiersz Goethego:

Poznałem ją, schwytałem ją, przy mnie


została...
Do ofiar cię zmusi i powiesz jej: Prowadź!
I będzie twym mieniem i wiedzą szafować.

Upadł na podłogę but. Nataniel podjął nową strofę i drugą


nogę:

Zstępuje na ziemię wieloma zjawami,


Na wodach unosi się, stąpa polami,
I miara ją święta blaskami uświetnia,
I tylko przez formę się treść uszlachetnia
Potęga najwyższa nią, przez nią się płaci
W młodościm ją ujrzał w kobiecej postaci...

Stuknął drugi but. Teraz mistrz boso podszedł do kontaktu i


zgasił światło. Wracając do łóżka spytał cicho:
– Czy naprawdę już śpisz, Tomaszu?
Milczałem. Rano czekał nas powrót do ruin opactwa i
niedokończonych prac Herakliusza Pronobisa...
ROZDZIAŁ PIĄTY

SPOJRZENIE OPATA BERNARDA • CO MOŻNA ZNALEŹĆ W


CZYTELNI • ŚLAD PROWADZI DO NIEBOROWA • WIECZÓR
NIEOCZEKIWANYCH SPOTKAŃ • PRAWDZIWE OBLICZE OPATA
BERNARDA • PRZEKLĘTYŚ TY I ZIEMIA TWOJA • PIOTR I
NEFRYTOWA BROSZKA

Odziane w białe habity korowody mnichów o płonących oczach


bezszelestnie wyłaniały się i ginęły w ciemności otaczających mnie
krużganków. Smukłe kobiety w czerni zrywały się nagle, niczym
wypuszczone z cięciwy i zmienione w srebrzyste groty mierzyły w
moje odsłonięte serce. Klejnoty, stosy klejnotów... Zanurzałem w
nie dłonie i chwytałem pełne garście, by obudzić się z palcami
zaciśniętymi na rogu poduszki, wilgotnym od potu...
A on patrzył... on to widział; spokojny i nieporuszony. On
pobudzał do życia te widziadła. On. Opat Bernard.
I za dnia, ilekroć podniosłem oczy znad pracy, napotykałem
jego zimny, odejmujący siły i plączący myśli wzrok. W moim
maleńkim mieszkaniu robiło się nagle ciasno, jakby o jedną osobę
za dużo. I tą osobą byłem ja. Nagle zdałem sobie sprawę, że wraz
z całym mieszkaniem podporządkowuję się ciężkiemu spojrzeniu
starego mnicha.
Przerażony tym zdjąłem malowany na bukowej desce portret ze
ściany i, odwrócony licem do niej, ustawiłem na podłodze.
Nie pomogło. Ostry wzrok zakonnika sprzed wieków z łatwością
przenikał drewno i dosięgał mnie, gdziekolwiek poruszyłem się w
mej kawalerce. Wreszcie – przyznaję to ze wstydem – zacząłem z
niej uciekać, aby móc w spokoju dokończyć moje dziełko o opatach
sulejowskich.
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem, zdecydowawszy pracować
cały wieczór w Bibliotece Publicznej, poprosiłem bibliotekarza o
Przyczynek do działalności opata Piotra – książkę znaną mi dotąd
jedynie z tytułu wyszczególnionego w bibliografii przygotowanej
przez Pronobisa. Wręczając mi niepokaźną, żółtawą książeczkę
bibliotekarz zerknął na jej konto wypożyczeń i zażartował
uprzejmie:
– Dwadzieścia lat leży u nas na półce. Przez ten czas nikt nawet
do niej nie zajrzał. A dziś, co za urodzaj na czytelników! Pan jesteś
drugim, który ją wypożycza.
Drgnąłem zaciskając palce na okładzinie, ale spytałem
obojętnie:
– Któż był jej pierwszym czytelnikiem?
– Zdaje mi się, że jakaś kobieta.
– Młoda?
– Nie pamiętam. Tylu tu ludzi przychodzi...
Spojrzał na karton, gdzie pod numerami miejsc w czytelni
notował wypożyczane książki.
– Zajmowała dwudziesty ósmy stolik. Oprócz tej książki czytała
A 21 989.
Rzekłem bez chwili wahania:
– Czy może mi pan pożyczyć również A 21 989?
Aż usta otworzył. Na moment podejrzliwie przymrużył oczy,
potem wzruszył ramionami i jednak podał żądaną książkę.
– Dać panu też dwudziesty ósmy stolik? – spytał z niepokojem.
Rzuciłem niedbale odchodząc w głąb czytelni:
– Już wcześniej wyznaczył mi pan dziesiąty.
Odetchnął z ulgą.
Pośpiesznie zapaliłem zielonkawą lampę na swym stoliku i
drżącymi z niecierpliwości palcami odchyliłem okładkę A 21 989.
Były to Pamiętniki Kazimierza Chłędowskiego, historyka, wydane
przez Ossolineum.
Rozsiadłem się wygodnie, wyciągnąłem swobodnie nogi.
Zdarzenie wydało mi się poważne, wymagało namysłu.
Dwadzieścia lat Przyczynek do działalności opata Piotra przeleżał
na bibliotecznej półce i raptem po dwudziestu latach, tego
samego dnia znalazł aż dwóch czytelników. Czyżby, oprócz mnie,
ktoś jeszcze studiował dzieje opatów sulejowskich? Jakby
powiedział Herakliusz Pronobis: „Nader rzadkie zainteresowanie
w wieku rozbicia atomu”. I już choćby dlatego warto było poznać
tę kobietę, jeśli bibliotekarza nie zawiodła pamięć...
Dobrze jest rozmyślać w czytelni. Zielonkawe lampy na
stolikach napełniają rozległą salę barwą płytkiego jeziora, wielkie
okna zasłaniają sztory. Cisza, spokój, miarowo tyka zegar ścienny,
ktoś kaszlnie, ktoś zaszeleści kartką, ktoś westchnie. „Silentium”
przestrzega napis nad drzwiami.
Przed kilkoma godzinami chłonęła ten spokój tajemnicza
czytelniczka Przyczynku do działalności opata Piotra. Czego w nim
szukała?
Czytała też Pamiętniki Chłędowskiego. Kartkowałem książkę
bez nadziei, że odkryję powód zainteresowania czytelniczki. Zegar
tykał równo, krawędzie kartek przyjemnie łaskotały skórę palców.
Nagle mój palec powstrzymał kartki. Kilkanaście zdań
oznaczonych wykrzyknikiem. I malutka, wyrwana z notesu
karteczka, a na niej słowa:

„DWÓR W ŁĘKACH – MEBLE. 28 GRUDNIA. POTEM NIEBORÓW”.

Zajrzałem do zaznaczonych wykrzyknikiem zdań Pamiętników.


Ależ tak, opowiadały one o dworze w Łękach!
– „Dojeżdżało się tam ze Skierniewic do stacji kolejowej w
Pniewie, stamtąd drogą – nie poprawioną jeszcze od czasów
Księstwa Warszawskiego – w błotnistą okolicę Bzury, okólne
karasi, rybitw, febry i komarów. Błota, stawy, moczary, a na
podwyższeniu pszenica, powietrze miękkie, jakby ugotowane, a od
czasu do czasu powiew wiatru przynosi odór obrzydliwej zgnilizny,
tak że aż w nosie kreci. Dworek w Łękach stary, modrzewiowy, stoi
na wysepce okolonej stawami; pamięta może kilkanaście rodów
Czarnowskich, którzy tam całą okolicę obsiedli. Pokoje niskie,
pełne starych obrazów. Na suficie w salonie wielka plama, jakby
od jakiejś na strychu rozlanej tłustości. Ale to dzikie pszczoły
znalazły sobie pomieszczenie pomiędzy sufitem a belkami strychu
i miód do salonu przecieka...”
„Dwudziesty ósmy grudnia”. To już za kilka dni!
„Dwór w Łękach”. Co stanie się tego dnia w dworze w Łękach?
A co potem w Nieborowie?
„Meble... meble...” – zastanawiałem się wysilając pamięć i
wyobraźnię.
Wiedziałem już na pewno, że nie tylko ja, Nataniel i Pronobis
interesowaliśmy się dziejami opatów sulejowskich. Istniała jakaś
młoda kobieta poszukująca testamentu Baldaricha-Bałdrzycha,
najprawdopodobniej Czarna Milady z dwójką dziwnych przyjaciół.
Byli też jacyś dwaj tajemniczy i groźni mnisi w białych cysterskich
habitach.
Interesowała nas ta sama sprawa – dzieje opatów, choć
każdego z nas zapewne z innych powodów. Czy może dziwić, że
nasze tropy krzyżowały się, że braliśmy do ręki te same książki i –
nie znając się wzajemnie – natykaliśmy się na siebie?
Był to wieczór nieoczekiwanych spotkań. Wychodząc z
biblioteki napotkałem Babie Lato. Towarzyszył jej niski brunet z
artystycznie bujną, czarną czupryną, nawet utalentowany malarz,
Bogumił. Zazdrościłem Bogumiłowi jego wrodzonej elegancji,
która sprawiała, że nosił się bardzo wytwornie, a każda szmatka
wisiała na nim przyjemnie i ujmująco. Zazdrościłem mu łatwości, z
jaką dobijał się sukcesów. Bogumił przewyższał mnie pod każdym
względem. Czyżby teraz zabrał mi dziewczynę?
Na dworze padał śnieg, pierwszy śnieg w tym roku. Babie Lato
podała mi drobniutką dłoń i uśmiechnęła się czule. Bogumił skłonił
się nisko, milcząco.
– Wróciłaś z gór – stwierdziłem cicho.
– O tak. Wróciłam wcześniej, niż zamierzałam. Bogumił – to
moja górska znajomość. Wy znacie się, zdaje się, od dawna?
– O tak.
– Z lat szkolnych. Górnych i chmurnych – rzekł Bogumił. –
Piękne to były czasy!
Bąknąłem coś, że nie dla wszystkich lata szkolne były piękne.
Babie Lato zwierzyła się z kłopotów związanych ze zbliżającym się
Bożym Narodzeniem. Pobyt w górach postanowiła przerwać,
ponieważ chciała pozostawić sobie większą część urlopu na lipiec.
Z drugiej strony praca w muzeum bardzo ją ostatnio nudziła i
chyba źle zrobiła studiując archeologię, po której większą część
pracy stanowi żmudne i mało zajmujące – jej zdaniem –
klasyfikowanie eksponatów.

Wróciłem do domu i do spojrzenia opata Bernarda...


– No, czcigodny ojcze – powiedziałem tknięty nagłą myślą
znalazłem dla ciebie godnego przeciwnika!
Opakowałem portret i zaniosłem do wehikułu, którym czym
prędzej – jakby w obawie, że spojrzenie mnicha każe mi zawrócić –
ruszyłem w stronę willi Nataniela.
– Mam nadzieję – rzekłem do mistrza – że przekazując ci ten
portret nie sprzeciwię się woli profesora Pronobisa...
– Hm – chrząknął Nataniel. – Sądzę, Tomaszu, że pragniesz
zbezcześcić mą pamięć o przyjacielu tym strasznym malunkiem.
Wyjąłem obraz z opakowania. Postawiłem go na stole,
zapaliłem wszystkie światła w pracowni. Lęk, że mogę być znowu
skazany na portret Bernarda podsuwał mi słowa, jakie dotąd nie
przychodziły mi nawet na myśl:
– Straszny malunek? Natanielu, co stało się z twoją
wrażliwością? Twoja wyobraźnia uschła, jak grusza w szczerym
polu. Jan Aleksander Tretko nie był wielkim malarzem, to prawda,
lecz, jego portret Jana III Sobieskiego należy do trwałych dzieł w
albumach naszego malarstwa. W moim zaś przekonaniu portret
Bernarda stoi o całe niebo wyżej od tamtego obrazu. Tretko ma tu
znacznie ciekawszą paletę, a przede wszystkim głębię
psychologiczną. Prawie nic nie czytałem o Bernardzie, ale
wystarczy uważniej wpatrzyć się w ten obraz, aby wiedzieć
wszystko. Zwróć uwagę na zestawienie barw. Jakże wspaniale
dzięki nim oddał malarz charakter i osobowość portretowanej
postaci... Przyprószony szarością zmierzchu biały – cysterski habit
i bielsza od niego twarz. Brunatny szkaplerz na piersi. I co za tło!
Soczysta czerwień zakrzepłej krwi. Malarz specjalnie chyba wybrał
porę wieczoru, aby w promieniach zachodzącego słońca najpełniej
wyrazić charakter Bernarda. Być może ta czerwień jest metaforą,
przy pomocy której chciał ukazać jego duszę i marzenia, aby ogień
oczyścił świat z grzechu.
– Wspaniale! Wspaniale! – szepnął mistrz Nataniel, patrząc na
mnie życzliwie. – Zaczynam wierzyć w piękno tego obrazu. Dobrze,
Tomaszu, powieszę go w swej bibliotece, a będzie mi przywodził
na pamięć chwile twego uniesienia. Związany ze śmiercią
Pronobisa, tym bardziej wyda mi się drogi i cenny.
Zwilżyłem kawą zaschnięte gardło. Nataniel sięgnął ręką na
stół po otwartą książkę.
– A propos Pronobisa, kochany przyjacielu – powiedział mistrz. –
Gdybym nie wiedział, że Herakliusz pochodził z rodu
Machabeuszów, mógłbym przypuszczać, że jego pradziad był
organistą. Wyobraź sobie, że w publikacji Nazwiska polskie Jana
Stanisława Bystronia wyczytałem na stronicy osiemnastej:
„Jesteśmy zapewne na dobrej drodze, jeśli uważamy takie
nazwiska, jak Angelus, Oremus, Sekunda, Domino, Pronobis, jako
oznaczające ludzi, którzy zetknąwszy się powierzchownie z łaciną
kościelną, z dumą powtarzali poszczególne wyrazy, z czasem
ustalone jako ich nazwiska. Tyczy to w szczególności nazwisk
organistowskich i kleszych...”
Wydało mi się, że nadeszła najsposobniejsza chwila, aby
opowiedzieć Natanielowi o dziwnym zdarzeniu w bibliotece, o
tajemniczej kartce: „DWÓR W ŁĘKACH – MEBLE. 28 GRUDNIA.
POTEM NIEBORÓW.”
Mistrz przyjął opowiadanie jako zarzut pod jego adresem i
począł się usprawiedliwiać.
– Nie sądź, Tomaszu, że tylko ty jeden poszukujesz zabójców
Herakliusza. I ja także nie zaniedbuję naszej sprawy. Przedwczoraj
odbyłem samochodowy rekonesans do Przeklętnika, aby nieco
szerzej ustalić związek między tą miejscowością a osobą nie
znanej ci bliżej czarnej kobiety. Niestety, podróż moja nie okazała
się owocna. Przywiozłem jedynie legendę o właścicielu pięknego
parku starych dębów, alei grabowej i ruin pałacu na wzgórku. Był
to ponoć szlachcic bardzo zamożny, samotnik, nieżonaty,
bezdzietny dziwak. Wiele lat przesiedział w swym domu studiując
księgi, które doprowadziły go do utraty wiary w Boga. Kler chcąc
przywłaszczyć sobie majątek ponurego szlachcica, wytoczył mu
proces o ateizm. Ciało szlachcica złożono na stosie i spalono,
prochy zaś, jak w sławnej sprawie Łyszczyńskiego, nabito w działa
i „ku Tartarii wystrzelono”. Dwór i pałac zrównano z ziemią, jako
miejsce przez Boga i ludzi przeklęte – stąd na pewno i nazwa
Przeklętnik. Zakazano na nim budować, orać i siać po wsze czasy.
Lecz, jak powiada legenda, niewiele zyskano na śmierci ateusza.
Był on bowiem na tyle sprytny, że domyślając się oczekującego go
końca, ukrył gdzieś skarby przez wierne sługi i do dziś nikt ich nie
odnalazł...
– Co jest motywem wielu legend – dokończyłem.
Mistrz Nataniel niecierpliwie rozgarnął dłonią powietrze,
odpędzając dym z papierosów.
Chcesz poznać nazwisko przeklętego szlachcica? Nazywał się
on... Baldarich-Bałdrzych.
Oniemiałem.

Już nazajutrz późnym wieczorem niespodziewanie odwiedził


mnie sam mistrz. Co go skłoniło do tak nieoczekiwanej rewizyty?
Wszedł do pokoju, położył na stole kapelusz, ale nie rozebrał
się z futra. Nie tłumaczył swego przybycia. Nie chciał spocząć na
krześle. Stanął przy półkach z książkami i formułując w myślach
jakieś zdania, bezwiednie przesuwał dłonią po grzbietach tomów.
Nagle odwrócił do mnie uśmiechniętą twarz i zapytał
przeciągle:
– Dlaczego to podarowałeś mi portret opata Bernarda?
– Przeszkadza ci we śnie? Mąci uwagę i utrudnia pracę,
denerwuje? – niepokoiłem się.
– Nie, nie to – lekceważąco strzepnął palcami. – Po prostu na
zebraniu poetów, gdzie byłem przed chwilą, doszedłem do
wniosku, że darowując portret chciałeś mi milcząco wyrazić pewną
myśl lub tylko tę myśl podsunąć. Jest w opacie Bernardzie coś
dobrze mi znanego i nienawistnego. Te fanatyczne oczy wlepione
w jeden punkt i jakby pragnące innym narzucić swą wolę i wiarę.
Te chciwe palce gotowe zdławić każdą cudzą myśl i uczucie.
Ludzkość, drogi Tomaszu, powinna przede wszystkim strzec się
tych, którzy ją pragną uszczęśliwiać.
Pomedytował krótką chwilę, a potem rzekł:
– Chciałbym, abyś uwzględnił i tę kwestię, kreśląc opatów
sulejowskich sylwetkę świątobliwego Bernarda. Przyszedłem to
powiedzieć tobie, który również należysz do potomków nowych
uszczęśliwiaczy ludzkości. Pamiętam, byli niedawno w Europie
budowniczowie szczęśliwego, ich zdaniem, ładu...
Nie była to jedyna wizyta tego wieczora. Myślałem wciąż
jeszcze nad słowami Nataniela, gdy załomotano do drzwi.
Otworzyłem je czym prędzej i oczom moim ukazała się dorodna
postać Piotra. Od fioletowożółtego punkczubu poprzez
napuchaconą kurtę Rangersów po haftowane kowbojki.
– Druhowi cześć! – dziarsko zakrzyknął Piotr pakując się do
środka. – Akurat byłem w stolicy, pomyślałem więc, że dobrze
będzie do druha wpaść. Tym bardziej że kilka dni temu Marek
znalazł tę błyskotkę koło wieży świętej pamięci profesora.
Tu sięgnął do przepastnej kieszeni i na jego dłoni zabłysła
brosza, której srebrne oksydowane pasemka misternie oplatały
nacięty w kształt krzyża ciemny nefryt.
– Pomyśleliśmy, że druhowi bardziej się ona przyda niż nam...
Że się przyda – nie wątpiłem. Tylko nie bardzo jeszcze
wiedziałem do czego.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

BROSZA Z NEFRYTEM • JAK POZNAŁEM PROFESORA


PRONOBISA • STRZAŁ Z UKRYCIA • WYRUSZAMY DO ŁĘK • O
ZWYCZAJACH CHIŃSKICH GANGSTERÓW • POCZĄTKI ZAKONU
CYSTERSÓW • ROZMÓWKI PRZESTĘPCÓW • WPADKA
MISTRZA NATANIELA • WEHIKUŁ W ROLI AMFIBII

Niosąc ze sobą niespodziewaną odwilż nadszedł wieczór


drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Położyłem przed sobą na
stole broszę przywiezioną przez Piotra i jąłem wpatrywać się w nią
uważnie, jakby sam jej wygląd mógł odpowiedzieć mi na pytanie,
do kogo należała. Ale brosza milczała i na nic się zdały oględziny
nawet przez lupę. Wiedziałem o niej tyle co i na początku, a
podsunęło mi to moje wykształcenie: że pochodzi z przełomu XVII i
XVIII wieku i że wykonano ją według tak zwanego stylu szkoły
wiedeńskiej. Dlaczego jednak niezbyt drogi nefryt, półszlachetny
kamień z rodziny aktynolitów, oprawiono z taką pieczołowitością i
kunsztem?
Moim zdaniem, w grę mogły wchodzić dwie okoliczności: albo
jest to pamiątka rodzinna, której wartości nie sposób mierzyć
ceną klejnotu, albo – talizman... Zaraz, przecież nefryt opiekuje się
szczególnie ludźmi urodzonymi pod znakiem Panny! Tak więc
brosza jest czyimś talizmanem. Ma mu przynosić szczęście! No
jasne! Przecież raczej należy wykluczyć, aby ktoś zabierał ze sobą
na włóczęgę po ruinach rodzinne pamiątki! Co innego zabrać
talizman na ryzykowną wyprawę!
Tak więc mogłem założyć, że właścicielem, a raczej właścicielką
broszy – bo to damska ozdoba – była kobieta spod znaku Panny.
Jeśli skojarzyć nieznajomą z knajpy pod Sulejowem i informację
Urwisów o damie w płaszczu z kapturem, pasażerce volvo, to
całkiem prawdopodobne, że wróciła co najmniej raz jeszcze do
komnatki profesora. Ale czego mogła tam szukać po jego śmierci?
Co tak cennego mógł zostawić w mauretańskiej wieży biedny stary
człowiek?
Przypomniały mi się chwile sprzed dwóch lat, gdy tak jak dziś z
dachów skapywał roztajały śnieg. Poznałem Pronobisa w Wiedniu,
mieszkaliśmy w staroświeckim hotelu przy Hauptstrasse 7. „Zwei
Minuten von der Staatsoper” – jak głosiła nalepka, którą tu
ozdabiano walizki gości. Hotel nazywał się „Goldenes Lamm” i
chlubił się tym, że niegdyś raczył tu zamieszkiwać czeski
kompozytor Antonin Dworzak.
Pronobis całe dnie spędzał w Tajnym Archiwum Policji
Austriackiej, z niezwykłą drobiazgowością poszukując tropów
dwóch największych alchemików Odrodzenia: Johna Dee i Edwarda
Kelleya, których podejrzewał, że byli szpiegami królowej
angielskiej, Elżbiety I, sprowadzonymi do Polski w 1585 roku przez
Olbrachta Łaskiego, wojewodę sieradzkiego, w celu zamachu na
życie króla Stefanii Batorego.
Profesor długie godziny opowiadał o tajemniczym
kryształowym zwierciadle Johna Dee, o wywoływaniu zjaw i
straszliwych proroctwach. Z Wiednia zamierzał Pronobis pojechać
do Wielkiej Brytanii, aby tam przeczytać oryginał prowadzonego
przez Dee diariusza jego pobytu w Polsce. Ale właśnie wtedy
cofnięto mu zagraniczne stypendium naukowe...
Teraz nie było go już między żywymi... Odszedł zostawiając mi
portret opata Bernarda... Dlaczego właśnie podobiznę tego
człowieka, będącego tak jaskrawym przeciwieństwem jego osoby
podarował mi profesor? Chciał ze mnie zakpić? Znałem go jako
człowieka bardzo serio! Może więc portret opata był
niedopowiedzianym przesłaniem dla mnie? A ja tak łatwo się go
pozbyłem! Zrobiło mi się przykro i jak zawsze w takich sytuacjach
nabrałem ochoty na papierosa. Ale wiedziałem, jak sobie z tą
pokusą poradzić. Wstałem od stołu, odsunąłem zasłonę i
otworzyłem szeroko okno. Nie ma to jak łyk świeżego powietrza!
W oknach domów naprzeciw jarzyły się choinkowe światełka,
słychać było cichą melodię kolędy. I wtedy w ciemnym oknie klatki
schodowej po drugiej stronie ulicy błysnęło rubinowe oko
Jednocześnie usłyszałem świst nad głową i cichy stuk za plecami.
Odwróciłem się. Jeszcze drżąc od uderzenia tkwił, wbity we
wspornik regału, metalowy bełt...
Szarpnąłem zasłonę przysłaniając okno i opadłem na fotel. Na
plecach czułem zimną strużkę potu. Sporo czasu minęło, nim
podniosłem się i podszedłem do regału. Bełt wbity był głęboko i
sporo wysiłku kosztowało mnie wydobycie go z drewna. Wykonano
go z aluminium i z jednej strony opatrzono w trójkątny stalowy
grot, z drugiej zaś w plastikowe trzy wąskie lotki. Na jednej z nich
wyraźnie znaczyły się cztery nacięcia.
Zgasiłem światło i ostrożnie wyjrzałem zza zasłony. Okno klatki
schodowej, w którym ujrzałem błysk, było zamknięte i ciemne...
Położyłem bełt obok broszy:
– Wiem, że coś was łączy. I dowiem się, co!
Zadzwonił telefon:
– Wesołych świąt, Tomaszu! – usłyszałem głos Nataniela. – O
której wyruszamy?
– Wesołych! – odpowiedziałem ponuro. – A dokąd to mamy
wyruszyć?
– Jak to „dokąd”? – głos mistrza brzmiał szczerym zdumieniem.
– Pojutrze do Łęk! Co się z tobą dzieje?! Czyżbyś zapomniał
dwudziestym ósmym, zapisanym na kartce bandziorów?
– Nie dzieje się ze mną nic nadzwyczajnego, oprócz tego, że
strzelano do mnie...
– Strzelano? Na Boga! – przeraził się Nataniel. – Kto? Z czego?
– Sam chciałbym wiedzieć kto. A strzelano z kuszy.
– Z kuszy?... – słuchawka zabulgotała śmiechem. – No tak, na
historyka historyczna broń!
– Nie taka znów historyczna jak twoje wiadomości o niej
przyciąłem mistrzowi. – Nowoczesna kusza, wyposażona w
laserowy celownik jest równie groźna jak karabin, choć na nieco
mniejszą odległość, i nie wymaga tłumika. Ponoć kusze są „na
wyposażeniu” wszystkich szanujących się gangów... A co do
wyjazdu do Łęk, to nie sądzisz, że możemy spłoszyć naszych
milusińskich?
– Absolutnie! – odzyskał rezon Nataniel. – Bylebyśmy tylko
przyjechali rano, raniutko. Może nie znam się na broni, ale nie jest
mi obca psychika ludzka: czy sądzisz, że bandyci zabiorą się do
roboty przed południem? Taki kawał drogi od Warszawy?
Nie sądziłem. A raczej nie chciałem wdawać się w jałowe spory
z mistrzem. Uzgodniliśmy, że wyruszymy na tyle wcześnie, by być
w Łękach około dziewiątej. Oczywiście wyruszyć mieliśmy moim
wehikułem, ponieważ wrażliwy jak mimoza cadillac Nataniela mógł
niemile odczuć wyboje bocznych dróg, no i przybrudzić się. Mistrz
przykazał mi jeszcze odziać się w najgrubszy kożuch i wziąć bełt
oraz broszę, aby mógł im się przyjrzeć.

Wycieraczki z trudem oczyszczały szyby z topniejącego śniegu,


który, zmieszany z marznącym deszczem, walił wielkimi płatami z
niskich chmur, gdy dwudziestego ósmego grudnia przed świtem
wyruszyliśmy z Natanielem w kierunku tajemniczych Łęk
– Szkoda, że nie ma z nami któregoś z Urwisów... – odezwałem
się do mistrza.
Ten jeszcze bardziej nastroszył bobrowy kołnierz:
– Dorosłym też się należy jakaś przygoda od czasu do czasu –
oświadczył raźnie. – A teraz pokaż strzałę i klejnocik. Jest już
dosyć widno, bym mógł się im przyjrzeć...
– Proszę – podałem mu oba przedmioty.
– Taaak – powiedział po długiej chwili, odkładając broszę do
pudełeczka, w którym ją przechowywałem – czarny klejnot i czarna
Panna. Tu rzeczywiście pasowałaby Czarna Milady. Mam tylko
nadzieję, że jej charakter jest nieco jaśniejszy, bo szkoda byłoby
tej pięknej kobiety... Przyjrzyjmy się teraz strzale... Otóż, drogi
Tomaszu, nie chcąc wysłuchiwać już więcej twoich naigrywań z
mojej „historycznej” znajomości współczesnej broni, zasięgnąłem
informacji u mego przyjaciela z Komendy Głównej Policji... Mogę ci
teraz powiedzieć, że strzała., która – biorąc pod uwagę odległość,
z jakiej strzelano i tak wychwalany przez ciebie laserowy celownik
nie miała cię zabić, a tylko nastraszyć, jest produkcji
południowokoreańskiej, o czym świadczy opisany mi przez ciebie,
a tu widoczny, kształt grotu. Natomiast cztery nacięcia na lotce
znaczą w języku triad, czyli gangów chińskich, że jeśli nie
zaprzestaniesz zajmować się daną sprawą, będziesz jeszcze cztery
razy ostrzeżony. Piąty zaś strzał będzie, niestety, drogi Tomaszu
celny... Ponieważ wiem, że z żadnej z zaczętych spraw wycofywać
się nigdy nie miałeś zamiaru, życia widzę przed tobą na cztery
strzelania z kuszy... Ten, kto do ciebie strzelał, musi być nieźle
obyły w swym rzemiośle!
To powiedziawszy mój drogi mistrz wtulił nos w futro i
zachrapał.

Niedostrzeżeni w śnieżycy przez, nikogo dojechaliśmy do Łęk


tuż po dziesiątej. Dwór stał na niewielkim wzniesieniu, otoczonym
fosą wypełnioną wodą, którą krótkotrwały mróz pokrył cieniutką
tylko tafelką lodu. Do dworu można było przedostać się przez
rachityczny mostek, którego najmocniejszy punkt stanowiły dwie
dość grube – ale wątpię, czy przybite gwoździami – dechy.
– Tylko jedź uważnie, a ja będę pilotował! – poderwał się mistrz
i ani się spostrzegłem, a już stał na mostku i zachęcająco kiwał na
mnie palcem.
– Ale po co się tam pchać?! – krzyknąłem, otwierając okienko.
– Przecież musimy gdzieś schować samochód! – odkrzyknął
Nataniel.
– Ale ślady opon!
– Śnieg w minutę je zasypie!
– A nie można we wsi?
– Oni mogą mieć tam swoich ludzi! A tu za dworem widzę stertę
siana. Zajedziesz za nią, przysypiemy grata sianem i nikt go nie
zobaczy! No, ruszaj!
Ruszyłem. Dechy zatrzeszczały, ale nie pękły. Otarłem pot z
czoła.
Ukryliśmy wehikuł w sianie i rozejrzeliśmy się po okolicy.
Najpierw dokładnie zwiedziliśmy cały teren – park i wysepkę.
Wydawały się nam puste i bezludne – nic nie wzbudzało podejrzeń.
Brudne, ciemne, zabite deskami pokoje dworu podziałały na nas
odstraszająco. Po szczerbatej drabinie dostaliśmy się na strych,
gdzie było równie brudno jak w pokojach, lecz więcej świeżego
powietrza i światła, które wpadało tu przez dziury w dachu.
Wynaleźliśmy zaciszny kącik na rozwalonej skrzyni obok komina i
czekaliśmy.
Dwór był stary, z drugiej połowy XVII wieku, drewniany,
parterowy, o konstrukcji zrębowej. Zbudowano go na planie
prostokąta, z jednopiętrowymi ryzalitami na osi poprzecznej,
zwieńczonymi trójkątnymi szczytami. Dach był dwuspadowy,
łamany, ze świetlikami. Układ wnętrza dwutraktowy, na osi sień i
długi salon. Kiedyś na pewno dwór był ładny – teraz stał się nie
zamieszkaną ruderą uznaną za zabytek i przeznaczoną do
rekonstrukcji, na którą miejscowe władze nie miały pieniędzy.
Modrzewiowe belki spróchniały, dach i sufity groziły zawaleniem.
Okna zabito deskami, w zakurzonych pokojach walały się
połamane, staroświeckie sprzęty, śmierdziało szczurami i
stęchlizną.
Powoli mijały godziny. Mróz tężał.
– Nie, Natanielu. Nie ma sensu bezskutecznie wyczekiwać.
Spójrz, ile tu pajęczyn!
– Pająki przynoszą szczęście – zauważył mistrz.
– Boże, tylko nie mów aforyzmów – jęknąłem.
– No cóż? Jestem człowiekiem starej daty – rzekł cierpko.
Chwyciłem go za rękę:
– Pssst! Cicho! Słyszysz!...
Ale to tylko myszy chrobotały za kominem. Strych wypełniał się
ciemnością, w parku drzewa szumiały głośno i niemuzykalnie.
– Wszystko furda, Tomaszu. Masz rację, nic nie ma sensu. Czy
mógłbyś mi wyjaśnić, na przykład, skąd wzięli się na świecie
cystersi? – ni stąd ni zowąd zapytał wesoło mistrz.
– Cystersi? Z ochotą – uchwyciłem się tego tematu. Byle jakoś
zabić tę ciszę i chłód.
– Ordo Cisterciensis po łacinie, po francusku Citeaux, drogi
Natanielu, jest gałęzią benedyktynów ściślejszej reguły Zakon ten
wziął swą nazwę od opactwa położonego w Burgundii, w diecezji
Chalons, na odludziu wśród lasów i skał niedaleko miasta Dijon, w
miejscu zwanym Cistercium, z powodu licznych cystern, które się
tam znajdują. Opat benedyktynów, Robert z Molesme, widząc
rozprężenie pomiędzy zakonnikami, wybrał spośród nich sześciu
towarzyszy i w 1098 roku schronił się w tym bezludnym miejscu,
aby tam prowadzić żywot bogobojny i surowy. Ale już w roku
następnym złożył swój urząd i powrócił do żałujących go
zakonników w Molesme. Rządy opactwem objął po nim święty
Alberyk, który wyjednał u papieża Paschalisa II zatwierdzenie
klasztoru według reguły świętego Benedykta i zaprojektował
nowe ustawy, utrzymujące powyższą reguły i przypisujące
zakonnikom habit brunatny, później zamieniony na biały ze
szkaplerzem brunatnym. Po śmierci Alberyka nastał święty Stefan
Harding, którego osoba jest ci znana z historii Kościoła. Harding
szczególnie przestrzegał zachowania ślubu ubóstwa. Prowadził
żywot tak surowy, tak dopiekł zakonnikom, że nikt więcej nie
odważył się wstąpić do jego klasztoru. Pobożny opat uciekał się
do modłów, które ponoć zostały wysłuchane w 1113 roku, gdy
przybył do niego święty Bernard z trzydziestu towarzyszami.
Bernard wkrótce zyskał ogromną sławę, był gorliwy w krzewieniu
reguły zakonu, założył około sześćdziesięciu opactw, a od jego
imienia poczęto cystersów nazywać bernardynami. Rzecz
szczególna, że chociaż w zakonie cystersów trzymano się
rzymskiego obrządku...
Ktoś kaszlnął w pobliżu? A może znowu myszy chrobocą? Nie.
Wyraźnie słychać kaszel. Ktoś idąc tutaj rozkasłał się nagle...
Teraz słychać szmer rozmowy. Szmer ten narastał. Nadchodzący
zbliżali się.
Ująłem dłoń Nataniela.
– Nadchodzą!
Drzwi wejściowe do dworu – trzymające się na jednym
przerdzewiałym zawiasie – przeraźliwie zapiały jak zarzynany
kogut. Potem na drewnianej podłodze w sieni załomotały kroki. W
szparach sufitu zamigotało światło latarki. Tajemniczy przybysze
weszli najpierw do sieni, a stąd do pierwszego pokoju po lewej
stronie i obchodzili wolno całe domostwo. Strych nasz był pusty,
przestronny. Szlak ich wędrówki rozpoznawaliśmy po ruchu
światła latarki, które coraz to w innej szparze sufitu migotało
żółtym blaskiem. Sądzili oczywiście, że są we dworze zupełnie
sami, zachowywali się swobodnie, hałaśliwie, przesuwali jakieś
sprzęty, tupali nogami, rozmawiali głośno, ale słowa rozmowy
potrafiliśmy rozróżnić dopiero, gdy znaleźli się w salonie
przylegającym do kuchni, nad którą ukryliśmy się z Natanielem.
Głosy ich wydały mi się dziwnie znajome.
– Bach Majonosy!? Jak Boga kocham, Bach Majonosy! Grzmi jak
trąby archanielskie – mruknąłem uradowany do Nataniela. –
Rozpoznajesz i ten drugi głosik, cienki, piskliwy? To Szczurek.
Nataniel zszedł ostrożnie ze skrzyni i przyklęknąwszy, zasiadł
jak kot nad szparą.
– Jeśli upadłego chcesz podźwignąć – rzekł cicho zaglądając w
dziury w suficie – musisz się nad nim pochylić, powiedziane jest u
świętego Grzegorza. A w Ewangelii świętego Łukasza...
Nie dokończył. W szparze ukazało się światło – przybysze weszli
do kuchni.
– Szef będzie musiał wypożyczyć ciężarówkę, inaczej tego
wszystkiego nie zabierzemy. Ech, znowu się obłowi, a nam odpali
dolę jak ostatnim łachudrom. Ale dla dziewczyny na pewno będzie
hojniejszy.
Zarechotali. Jeden grubo, drugi cienko. Zgrzytnęło jakieś
żelastwo.
– On się w niej durzy. Kiedyś po pijanemu zwierzył mi się, że
zaproponował jej małżeństwo. Gdzie tam. Z miejsca go odpaliła.
– Pewnie ma jakiegoś faceta.
– Nie ma. W tym sęk. Kazał ją śledzić i okazuje się, że żyje
samotnie jak palec. Cnotliwa Zuzanna. Jej męża zastrzelili podczas
ucieczki z więzienia. Arystokratka, psiakrew. Na Wołyniu jakieś
tam majątki mieli, rozparcelowali ich – opowiadał Szczurek.
– A co ty wiesz o „szefie”?
– Ja? Nic.
– Ja też nic.
– I pewnie dlatego żyjemy! Ale na arystokratę on mi nie
wygląda!
– Ja tam, bracie, arystokracji nie cenię A tak w ogóle to nic o
niej nie wiem. Wiedzę szanuję – w Bachu Majonosym odezwał się
demokrata. – A ona kończyła historię sztuki, czy jak to się tam
nazywa. Rozeznaje się w tym wszystkim lepiej od „szefa”. Ja ci to
mówię: lepiej od niego! Dlatego tak się z nią cacka, to jakiś
prezencik, to znów gratyfikacja...
– A ja ci mówię, że ona jakąś tajemnicę ukrywa.
– Ona? A jaką?
– Żebym to ja wiedział!
– Nie wierzę. Kobieta piękna, młoda, zdrowa. Ile ona ma lat?
– Dwadzieścia siedem.
– No widzisz. Raz byłem z nią w kawiarni, czekaliśmy na
„szefa”. Obok przy stoliku siedział przystojniaczek. Patrzył na nią
jak w tęczę.
– I co? I co? – pytał łakomie Szczurek.
– Nic. Przyszedł „szef” i pojechaliśmy do Przeklętnika.
– A pamiętasz tych dwóch, co węszyli za nami w Sulejowie?
„Szef” powiedział: „Panienka się nimi zajmie”. Tak powiedział:
„panienka”. A ona przecież wdowa.
– Odnajdzie te skarby?
– Nie bój się, odnajdzie. Tylko że ani ty, ani ja nawet ich nie
powąchamy.
– Ale zostaje Nieborów. Ech, tam się można obłowić...
Trzasnęła odkręcana nakrętka. Czyżby zamierzali tu urządzić
pijaństwo? Ciągle mówią o jakimś „szefie”. Któż to taki, u diabla?
A swoją drogą, jak to ładnie ze strony Czarnej Milady, że tak broni
swych wdzięków pierwszemu lepszemu bandycie. A może on nie
pierwszy lepszy? No, Czarna Milady chyba zna się na tym, skoro jej
mąż siedział w więzieniu. Arystokratka? Mój Boże, na co to
przyszło naszej arystokracji!
Jednego tylko nie rozumiałem. Po co tu przyjechali Samurek i
Bach Majonosy? „Meble” – informowała tajemnicza karteczka.
Czyżby w grę wchodziły te stare, połamane graty walające się po
pokojach?
Natanielowi zapewne ścierpły nogi od długiego klęczenia.
Spróbował zmienić pozycje. Ledwie drgnął, a już na dół poczęło
prószyć trocinami i tynkiem. Ci na dole zaklęli, bo któremuś
napadało za kołnierz.
– Myszy na górze harcują – pisnął Szczurek
– A wiesz, że w tym dworze straszy?
– Bzdurzysz!...
– Prawdę mówię. Słowo honoru – przysięgał Bach Majonosy. – Tu
jest feralne miejsce. Od końca wojny nikt tu nie chce mieszkać,
ludzie omijają dwór jak zarazę. Regularnie, co dwa lata, znajdują
tutaj trupa. Zawsze koło Nowego Roku.
– Co ty bajdurzysz?
– No tak. To znaczy, nie wiadomo, czy akurat tutaj popełniane
są morderstwa, ale tutaj były trupy.
– Bzdurzysz!
– W gazetach pisali.
– A co to za trupy? Męskie, kobiece?
– Różnie. Raz była kobieta, młoda. Kilka razy mężczyźni. I tak
co dwa lata. Nikt trupów nie rozpoznał, nietutejsze.
Nataniel znowu się poruszył i na dół sypnęło kurzem i
trocinami, złoczyńcy zamilkli nadsłuchując. Szczurek zapytał
niepewnie:
– A kiedy ostatni raz trupa znaleźli?
– O, będzie już dwa lata – odparł pogodnie Bach Majonosy.
„Straszy go, celowo go straszy” – doszedłem do wniosku.
– Dzisiaj jest dwudziesty ósmy grudnia... – mruknął wreszcie
Bach Majonosy.
„Uważaj, bo przeholujesz i przestanie ci wierzyć” – strofowałem
go w duchu.
– Trupy leżały zawsze w sieni, obok kuchni. Głowy miały ucięte
– uzupełnił ponuro.
Wtem rozległ się wielki trzask. Kłąb kurzu i pyłu uderzył mi w
oczy. Nataniel wrzasnął: „Oooooo.” Załomotało i spadł na dół.
Znowu załomotało.
Poderwałem się ze skrzyni. Co teraz będzie?
W dole ciągle coś głucho dudniło, jakby ktoś biegł ciężko po
podłodze. Ktoś krzyczał, ktoś jęczał. Zaskrzypiał zawias w sieni. I
jeszcze chwila łomotu. Trzask, tupot! Skrzyp zawiasu! I cisza...
Po omacku odnalazłem drabinę i zlazłem do sieni.
– Natanielu! Natanielu!... – nawoływałem.
Za ścianą rozległo się szuranie. Coś stuknęło.
– Tomasz? Chodźże tutaj – usłyszałem spokojny głos mistrza.
Świecąc zapałkami znalazłem drzwi do kuchni. Było w niej
jaśniej, bo na parapecie leżała paląca się latarka. Tamci uciekli. Na
środku kuchni – wśród połamanych sprzętów i gruzów, obok
dwóch szpachli stał spokojnie Nataniel i otrzepywał z kurzu swoje
piękne futro.
– Czy nie sądzisz, że spadając ze strychu musiałem być
śmieszny? – zapytał z niepokojem w głosie.
– Zląkłem się o ciebie.
– Nawet nogi nie złamałem. Zaledwie kolana i łokieć potłukłem.
Uff, booli!... – skrzywił się obmacując swoje kości.
Roześmiałem się. Mistrz z ubolewaniem pokiwał głową.
– No tak, rozumiem. Byłem śmieszny. Gdybym zabił się, być
może uznałbyś to za tragiczne. Ponieważ nie zrobiłem sobie
żadnej krzywdy, drwisz sobie ze mnie. Tomaszu, zobaczysz,
zemszczę się na tobie.
– Ależ to nie z ciebie się śmieję, Natanielu! – aż giąłem się od
chichotu. – Po prostu wyobraziłem sobie miny zbójów. No, mieli
chyba pietra. Myśleli, że to ów straszliwy morderca wali się im na
głowy; że za chwilę będą leżeli pomordowani w sień! Nowy Rok
blisko, ha, ha... Spójrz, nawet wódkę zostawili! Tylko, że się
wylała.
Gdy minął mi atak śmiechu, zapytałem mistrza:
– Czy możesz mi zdradzić, dlaczego spadając tak dziwnie
zawyłeś „Oooooo...”?
– Żeby ich przerazić – odparł Nataniel po krótkim namyśle.
– Naprawdę? – zapytałem z niedowierzaniem.
Mistrz udał, że nie dosłyszał. Dokończył otrzepywania futra,
zabrał z okna latarkę i opuściliśmy „straszny dwór”.
Noc trwała zimna, ciemna, bezksiężycowa. Nad fosą czekała
nas przykra niespodzianka. Uciekający zrzucili z mostku deski,
żeby uniemożliwić pogoń. Leżały o trzy metry od nas – tyleż
metrów szerokości miała fosa – widzieliśmy je wyraźnie w blasku
latarki, ale dosięgnąć ich nie było sposobu. Krążyliśmy brzegiem
wysepki jak wiewiórki w kole, szukając wyjścia z matni.
Wreszcie Nataniel zawyrokował nie bez pewnej satysfakcji;
– Od upadku boli mnie całe ciało. Jestem potłuczony, ranny,
kaleka. Ty zaś, Tomaszu...
– ...posiadasz wehikuł, który dzięki temu, że twój mistrz,
oszczędza swego cadillaca, dowiózł nas tutaj. I teraz, jako że ma
zdolności amfibii, przewiezie nas suchą nogą przez ten marny
rowek dokończyłem, gdy już wystarczająco nacieszyłem się
rozpaczą Nataniela.
Ten chrząknął z niejaką skruchą i podreptał w stronę kryjącej
mój pojazd sterty siana.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

DO PRZEKLĘTNIKA • AUTOSTOPOWICZKA • ZASPY I


„AWARIE” • W RUINACH MŁYNA • CZARNA MILADY •
WRÓŻBY I KŁAMSTWA • SEN SPRAWIEDLIWEGO • KLEJNOT W
POPIELE

W kilka dni po Nowym Roku ogarnęła mnie chętka oderwania


się od żmudnej pracy umysłowej i wyruszenia gdzieś przed siebie.
Pomyślałem, że może odwiedzę Przeklętnik, a potem zajrzę do
Urwisów, aby dowiedzieć się, czy nie wpadło im w oko coś nowego
związanego ze śmiercią profesora.
Śnieg walił prawie nieprzerwanie od tygodnia i większość dróg
była nieprzejezdna, jednak ufny w potężną moc silnika mego
wehikułu i możliwość przełączenia napędu na cztery koła nie
obawiałem się zasp.
Z początku zamierzałem zaproponować mistrzowi, aby mi
towarzyszył. Zrezygnowałem jednak, słusznie mniemając, że
raczej będzie mi przeszkodą niż pomocą. Pojechałem więc sam
piątego stycznia, zaraz po południu.
Nie minęło wiele kilometrów od Warszawy, gdy zdałem sobie
sprawę, że moja wyprawa, niby śladami profesora Pronobisa, jest
ucieczką przed myślami o nim i o jego śmierci. Bo cóż mogłem
odkryć w Przeklętniku, gdy już teraz zapadał zmrok, a śnieżyca
powróciła z jeszcze większą siłą?
„Ee, co tam, przenocuję najwyżej u któregoś z Urwisów w
Sulejowie i może naprawdę dowiem się czegoś ciekawego!” –
pomyślałem wjeżdżając do Piotrkowa Trybunalskiego. Przy skręcie
na Kielce wyskoczyło z bocznej uliczki jakieś ciemne, trudne do
zidentyfikowania auto, peugeot czy volvo, i wymuszając
pierwszeństwo pomknęło w poślizgu przede mną.
„Ciekawe, jak daleko się zapędzisz?” – zaśmiałem się,
wspominając, ile mijałem takich eleganckich aut ugrzęzłych w
zaspach, które mój wehikuł zaznaczył tylko niewielkim
zmniejszeniem prędkości.
Zaczęły się lasy, a wraz z nimi większe zaspy, ale tamtego
samochodu nie było widać...
Zwolniłem nagle, bo w świetle reflektorów dostrzegłem
okutaną w chustę kobietę, rozpaczliwie wymachującą ręką.
– A nie podwiózłby mnie pan? Z Sadyby od siostry idę, a tu ani
pekaesu, ani żadnego auta! – krzyknęła, gdy tylko uchyliłem
okienka. Głos miała dźwięczny, młody.
– Dokąd panią podwieźć? – spytałem jak najuprzejmiej.
– Do Przeklętnika. Będzie panu po drodze?
„Do Przeklętnika?” – w mózgu odezwał się dzwonek alarmowy.
– „Przecież nie było żadnej drogi w bok do jakiejś Sadyby! No cóż,
spróbujemy się, droga pani!”
– Proszę, siadajcie, zacna kobieto! – nie mogłem powstrzymać
się od lekkiej kpiny.
Wsiadła bez słowa.
Nie ujechaliśmy daleko, gdy wybrawszy jedną z większych zasp
ukradkiem przełączyłem skryty, a będący jedną z miłych mi
tajemnic wehikułu, przełącznik. Silnik zdał obroty, zawył jeszcze
raz i drugi, i zamilkł.
– No to i koniec naszej jazdy, zacna niewiasto. Już jak
wyjeżdżałem z domu, to nawalał, a teraz to koniec. Trzeba będzie
czekać ranka, jak pojadą pługi. Może wtedy doholują pojazd do
jakiegoś warsztatu. A do Przeklętnika to będzie jakieś osiem
kilometrów przez las. Nie zabłądzicie chyba?
Rozejrzała się po lesie. Poza światłem reflektorów stał czarną
nieruchomą ścianą, od której uderzały o szyby samochodu kłęby
śniegu.
– Nie, nie pójdę sama! – kobieta pokręciła głową.
Udałem przerażenie:
– Jakże to tak? Ja was na swoje sumienie nie wezmę, jeśli tu
zamarzniecie! Własnym ciałem też was nie ogrzeję, a do rana tyle,
tyle godzin, zacna niewiasto!
– A może tak przestanie pan z tą „zacną niewiastą”?
Najspokojniejszą może to wyprowadzić z równowagi! – ostrym
głosem odezwała się babina, odrzucając jednocześnie chustę z
głowy,
Zapaliłem wewnętrzne światło...
Obok mnie siedziała Czarna Milady.
Zastanawiała się przez chwilę, a potem rzekła tonem nie
znoszącym sprzeciwu:
– Tu, gdzieś niedaleko, jeśli się nie mylę, jest opuszczony od
niedawna młyn. Ruina, ale ocalała w niej na dole izba z piecem.
Można będzie, o ile ma pan w swym superaucie siekierę, porąbać
podłogę i w cieple przebiedować do rana, dobry człowieku – tym
razem ona pozwoliła sobie na kpinę.
„A jeśli to zasadzka?” – pomyślałem. – „A niech tam! Przecież
załatwić mogli mnie i tutaj. Albo wtedy, gdy Czarna Milady mnie
zatrzymała! Tylko skąd mogli wiedzieć, że dziś będę jechał do
Przeklętnika?! Nic, dalej udawajmy, że wóz wysiadł...”
Wyjąłem siekierę z bagażnika – czyżby i o niej Milady
wiedziała? – latarkę oraz koce i ruszyłem za moją przewodniczką
pod wiatr siekący drobnymi krupami śniegu.
Milady oczywiście kłamała, mówiąc, że tylko „sądzi” o istnieniu
młyna. Nie było do niego dalej niż kilkaset kroków. A na parterze
łatwo znaleźliśmy wygodną izbę z piecem. Ba, zauważyłem, że
ktoś niedawno palił w piecu podłogą, była ona bowiem w jednym
miejscu wyrwana. Kto wie, czy nie tutaj nocowała banda
tajemniczego „szefa”, a wraz z nią i Czarna Milady?
Młyn był rzeczywiście w złym stanie. Drugie piętro zapadło się
na pierwsze. Ocalał parter i część pierwszego piętra, bo
zbudowano je z cegieł. Z zewnątrz wyglądał jak wielka zgnieciona
skrzynka albo jak jeż z wystającymi na wszystkie strony kolcami
połamanych belek i krokwi. Ale na parterze kilka pomieszczeń
przedstawiało się zupełnie znośnie. Sufity podpierały jeszcze
zdrowe bale drewniane, pod ścianami stały potłuczone skrzynie na
mąkę, wszędzie leżała gruba warstwa zjedzonego przez pleśń
czarnego prochu – resztki starej mąki. Izba, gdzie znajdował się
piec, służyła kiedyś jako piekarnia i dlatego zbudowano tu piec.
Trochę zburzony jak duży potwór, ział na izbę otwartą, czarną
paszczęką. W paszczęce rozpaliłem ognisko, okienko z wybitą
szybą zastawiliśmy od wiatru pokrywą skrzyni, inną skrzynię
przyciągnęliśmy pod piec. Kucnęliśmy na niej jak kury na grzędzie,
owinęliśmy się w koce.
– Ciekawa jestem, jak panu na imię, kim pan jest, jaki pana
zawód? – zaczęła rozmowę Czarna Milady.
Spodziewałem się takich pytań. Odparłem bez namysłu:
– Na imię mi Tomasz. Z zawodu inżynier rolnik (zawsze
marzyłem, żeby być rolnikiem). Prywatnie jednak interesuje mnie
czarnoksięstwo, magnetyzm, gesneryzm...
Roześmiała się. Udałem obrażonego.
– No, jeśli śmieszą panią moje zainteresowania...
– Nie, nie. Ale chyba sam pan przyzna, że są trochę dziwne. Czy
nie mógłby mi pan wyjaśnić, co to jest gesneryzm?
– To taki prąd w literaturze. Od nazwiska Gesnera, niemieckiego
sielankopisarza.
– Pan lubi sielanki?
– Pasjami. Marzę, aby napisać sielankę-powieść, w której
wszystko byłoby inaczej niż w życiu. Każdy miałby prawo żyć jak
chce, kochać co chce, a co chce nienawidzić. Jeden zbierałby
zdjęcia podkasanych panienek i nie musiałby się z tym ukrywać,
inny nalepiałby na swoich książkach ekslibrisy i nikt by go za to
nie zaszczuwał na śmierć. Byłby w tej powieści dziennikarz,
którego by nie zmuszano do uprawiania polemik, ale pisałby o
architekturze i o czarnoksiężnikach. Nie byłoby w tej książce
zakazanych poetów, lecz każdy dobry poeta cieszyłby się
szacunkiem.
– Tak. Inaczej niż w życiu – westchnęła Czarna Milady. – A w
dziedzinie czarnoksięstwa ma pan jakieś sukcesy?
Odpowiedziałem z pełną powagą:
– Owszem, nawet duże.
– To proszę zrobić swoje czary-mary i powiedzieć coś o mnie.
– Z prawdziwą przyjemnością. Umie to zrobić każdy
początkujący czarnoksiężnik. A jeszcze w tak doskonałych
warunkach...
Rzeczywiście, warunki do czarów były wspaniałe. Na dworze
buszowała zawieja, za oknem zastawionym deskami gwizdał wiatr.
Trzy czwarte izby pławiło się w mroku i tylko od ogniska w piecu
rozchodził się krąg ciepła i światła. Trzaskały iskrami czerwona
polana, skakały języki ognia. Dookoła młyna trwał las, wielki i
pusty...
Ująłem w swe ręce dłoń Czarnej Milady, rozchyliłem jej palce,
spojrzałem na wnętrze dłoni, poważny jak wróżbita. Mówiłem
wolno, patrząc w ogień:
– Nie znam pani imienia. Ma pani dwadzieścia siedem lat,
urodziła się w rodzinie, która kiedyś była bardzo bogata. Lecz
nadszedł dzień, gdy całe bogactwo zostało jej odebrane... Nie
wiem czy kochała pani swego męża, lecz wiem, że rozdzieliła was
wielka tragedia, że go już nie ma między żywymi...
– Skąd pan to wie? – szepnęła niespokojna,
– Proszę nie przerywać... Interesowały panią zawsze rzeczy
piękne i wzniosłe. Kocha pani i szanuje tylko piękno. Jest pani z
gruntu uczciwa, ale to, co czyni, czym się zajmuje... nie jest
uczciwe.
Chciała mi wyrwać swą dłoń. Przytrzymałem ją silniej. Mówiłem
dalej:
– Kocha pani piękno, a przecież obcuje z ludźmi, którym daleko
do piękna. Jest tych ludzi trzech, jeden z nich – najsprytniejszy,
najgorszy, proszę strzec się go. To on chce panią mieć za żonę, ale
pani odtrąca go ze wstrętem. Jest pani samotna. Nauczona
gorzkim doświadczeniem pragnie pani związać się tylko z
człowiekiem szlachetnym. Przeżyła pani wiele smutku – mówiłem
już o tym – i to wywarło na pani piętno. Nie jest pani podlotkiem i
wie dobrze, że życie jest trudne, pełne goryczy, szczególnie dla
takich jak pani. Przestała pani wierzyć, że są ludzie dobrzy,
szlachetni i dlatego zgodziła się zawrzeć sojusz ze złem. Lecz
powiada Eurypides w słynnej tragedii Orestes:

Najgorsze plony daje ze złymi przymierze.


Nie warto go zawierać. Najczęściej utonie
Mąż zbożny, gdy na okręt siadł w bezbożnym
gronie
Żeglarzy – zginie razem z tą przeklętą rzeszą.

Patrzyła na mnie spłoszona, a ja wczułem się w swoją rolę:


– Powiadam pani raz jeszcze: proszę strzec się trójki swych
przyjaciół i tego spośród nich, który chce panią mieć za żonę.
Proszę nie szukać skarbów, bo nie one dają szczęście...
Wyrwała mi rękę. Była jak rozzłoszczona łasica. W oczach jej
widziałem lęk, podejrzliwość, nienawiść, niedowierzanie.
– Kim pan właściwie jest? – syknęła. – Policjantem? Szpiclem?
Czarnoksiężnikiem?
Przesiadłem się na skraj skrzyni tak, żeby mieć twarz w
ciemności. W karczmie w Winodaju także siedziałem w półmroku.
Nie, na pewno nie zapamiętała wtedy moich rysów.
Rozmyślała półgłosem:
– Od kilku tygodni prześladuje mnie ktoś mi nie znany, ale
chyba bardzo niebezpieczny. Nic wiem, może to pan?
Nie zareagowałem ani słowem. Wstałem ze skrzyni i zabrałem
się do rąbania podłogi. Chciałem przygotować zapas drewna na
całą noc.
– Czy i pan także jedzie do Przeklętnika? – zawołała
przekrzykując uderzenia siekiery.
Przerwałem robotę.
– Także? To znaczy, że pani jedzie do Przeklętnika. Bo ja... do
Sulejowa.
Zacisnęła usta w nowym ataku złości. Kiedy jednak ułożyłem
pod piecem kawałki desek i zasiadłem z powrotem przy ognisku,
powiedziała spokojnie:
– Pan nie jest inżynierem. A w każdym razie nie rolnikiem.
Wygląda pan raczej na... zakochanego w sztuce.
Zdębiałem. Co u licha? Może teraz ona zacznie mi wróżyć i
bawić się ze mną w ciuciubabkę? Postanowiłem nie dopuścić do
tego.
– To może jeszcze ja coś powiem o pani... Jest pani spod znaku
Panny. To dość powszechny w pani rodzinie znak Zodiaku. Panną,
spośród klejnotów, opiekuje się nefryt. I panią opiekował się do
niedawna, może jako rodzinna pamiątka? Kiedy pani go utraciła...
Sięgnąłem do kieszeni kurtki i wydobywszy broszę położyłem ją
w milczeniu na deskach koślawego stołka.
Czarna Milady jakby chciała się rzucić po nią i jednocześnie
przed nią cofnąć... Pozostała nieruchoma. Tylko blizna nad jej
brwią pociemniała.
– A cóż to za błyskotka? – usłyszałem chrapliwy głos. – Czyżby
miał pan zamiar mnie nią zahipnotyzować?
– Skądże znowu! – siliłem się na śmiech. – Tylko że tyle pisze się
o wpływie różnych minerałów na różne osoby...
– Ma pan więc coś wspólnego z pisaniem, z literaturą?
– Powiedziałem: czarnoksięstwo, magnetyzm, gesneryzm.
– Chyba się z panem nie dogadam!
– I ja tak sądzę – zareplikowałem, przypomniawszy sobie, że
jest przecież członkiem niebezpiecznej bandy. Może to ona
przyczyniła się do śmierci Herakliusza Pronobisa, mojego
serdecznego przyjaciela! Żeby wykraść testament Baldaricha-
Bałdrzycha i zdobyć jego skarby? Jest więc zbrodniarką. A ja tu
prowadzę z nią towarzyską rozmówkę, zamiast... Zamiast co? Co
mam z nią zrobić? Uderzyć? Poddać torturom? Bzdura!
Czarna Milady wyczuła nagłą zmianę mego nastroju. Przypisała
ją jednak chyba swej natarczywej ciekawości i przestała się
wypytywać. Przykucnęła koło ognia, zdjęła futro, chustkę i tylko
narzuciła je na ramiona. Była w czarnych spodniach o obcisłych
nogawkach. Doskonale zaznaczały się w nich jej długie nogi, które
trzymała lekko rozchylone. „Kolana ma jak jabłka Atalanty” –
przypomniałem sobie zdanie współczesnego poety.
– Gdybym był reżyserem filmowym – odezwałem się – zrobiłbym
film, a pani grałaby w nim rolę kobiety złej, okrutnej, mściwej, dla
zdobycia bogactwa popełniającej zabójstwo bezbronnego
staruszka...
– Ani zła, ani mściwa, ani okrutna. Nie potrafiłabym nikogo
zabić, choć czasem tak bardzo bym chciała – odpowiedziała.
Począłem dokładać do pieca, a kiedy potem spojrzałem na nią,
Czarna Milady siedziała już nieco dalej, wsparta o ścianę. Owinięta
w koc, futro i chustkę – drzemała. A może wpatrywała się spod
wpółprzymkniętych powiek w broszę?
Otuliłem się drugim kocem i, sam nie wiem kiedy, zasnąłem.

Obudziło mnie zimno. Poprzez deski na oknie spływał świt, z


wygasłego pieca cuchnęło spalenizną. Czarnej Milady nie było.
Tylko miejscu, gdzie siedziała, leżała karteczka:
Przepraszam, że odeszłam bez pożegnania, ale nie
chciałam mącić snów człowieka sprawiedliwego.
Szczerze radzę przestać bawić się w czarnoksięstwo.
To może Pana zbyt drogo kosztować.

W miękkiej szarzyźnie popieliska czerniła się nefrytowa brosza.


Czyżby Czarna Milady na próżno usiłowała zniszczyć klejnot?
Podniosłem broszę i, nie wiem dlaczego, ucieszyło mnie, że jest
taka ciepła.
Niech mi Urwisy wybaczą, ale tym razem nie odwiedziłem ich...
ROZDZIAŁ ÓSMY

A JEDNAK CÓRKA DRWALA • OBIETNICE NALEŻY SPEŁNIAĆ •


URWISY W NIEBOROWIE • CIEŃ MNICHA • NIEBOROWSCY
GOŚCIE • WYNOŚ SIĘ STĄD, JEŚLI CI ŻYCIE MIŁE

Nie wiedziałem, czy mam chlubić się, czy wstydzić, gdy


rozpocząłem zdawać Natanielowi relację z mojej niedokończonej
wyprawy do Przeklętnika oraz ze spotkania z Czarną Milady.
Mistrz, fukając ze złością, jednoznacznie opowiedział się za
drugim rozwiązaniem. Nie mogłem jednak się powstrzymać, by nie
wtrącić:
– Ale ty jeździsz do Przeklętnika, prawda? Ba nawet nocujesz u
drwala!
Popatrzył na mnie zdumiony.
– U drwala? Coś ty, Tomaszu, za kogo mnie bierzesz?
– Wuj Konstanty mi powiedział, kiedy telefonowałem do ciebie.
– Wuj Konstanty jest już na tyle wiekowy, Tomaszu, że
zapomina nawet to, o co się go prosiło przed chwilą – zaprzeczył. –
Więc skąd może pamiętać, gdzie przebywałem?
Kłamstwa Nataniela, jakimi mnie raczył, nie miały sensu, bo
wiedziałem aż nadto, podobnie jak Nataniel, że wuj Konstanty,
owszem, jest w sile wieku, ale z pamięcią taką, że i nas zapędziłby
w kozi róg. Nataniel więc coś kręcił.
Przyparty przeze mnie do muru, przyznał, że owszem, bywa w
tamtych stronach koło Piotrkowa, czasem nawet nocuje u drwala,
ale to nie ma nic wspólnego z poszukiwaniem złoczyńców.
– Po prostu, Tomaszu, szukam na wsi natchnienia – oznajmił.
– A twoim natchnieniem jest córka drwala! – parsknąłem
śmiechem, aż zauważyłem groźne błyski w oczach Nataniela.
Znamionowało to ukryty gniew, więc dokończyłem pojednawczo: –
Przepraszam, Natanielu, za moją niedyskrecję, ale gdy tylko sobie
przypomnę mój niefortunny wyjazd do Przeklętnika, staję się
nieco złośliwy.
Nataniel dał się udobruchać.
Siedzieliśmy w fotelach w jego gabinecie na piętrze, gdzie na
poczesnym miejscu wisiał portret opata Bernarda, a na stoliku
dymiły filiżanki kawy, które niedawno przyniósł wuj Konstanty i z
namaszczeniem postawił na blacie. Nataniel podał mi papierosa i
zapaliliśmy na zgodę jakby „fajkę pokoju”.
– Byłem, Tomaszu, w Piotrkowie, aby zamówić u kamieniarza
płytę nagrobną dla Herakliusza Pronobisa – zaczął Nataniel. –
Przecież nie można zapominać o przyjaciołach nawet po śmierci!
– Masz rację – odparłem żywo. – Śmierć Herakliusza przygnębiła
mnie tak samo jak ciebie! Nie możemy darować tym, którzy się do
niej przyczynili!
– Tomaszu, nie gorączkuj się. Co nagle, to po diable – odparł
mistrz swobodnie. – Bez dobrej metodyki myślenia wszystko
przepadnie.
– Nie przepadnie. Wierzę, że dopadniemy zabójców
Herakliusza!
– Ja też mam takie przekonanie. Na razie jednak proponuję,
abyśmy gdzieś odpoczęli i nabrali sił. Co sądzisz o Nieborowie?
– Wspaniale! – ucieszyłem się. Mistrz pamiętał, że i Nieborów
„cieszył się” zainteresowaniem szajki Czarnej Milady.
– Więc załatwione?!
Wówczas przypomniałem sobie o obietnicy, jaką daliśmy Trzem
Urwisom, kiedy to przez kilka miesięcy opiekowali się Pronobisem,
a następnie asystowali przy jego pogrzebie.
– Natanielu – powiedziałem uroczyście – należy spełnić naszą
harcerską obietnicę.
– Harcerską obietnicę? – zdziwił się Nataniel. – Nie rozumiem.
– No, no – zakpiłem nieco. – Ktoś tu niedawno prawił o
znakomitej kondycji pamięciowej, a tu jakby już skleroza się
zaczynała...
Nataniel roześmiał się głośno.
– Ha, ha, ha. Masz rację, skleroza. Ale nie u mnie! Tomaszu,
zabieramy Trzech Urwisów do Nieborowa, ale tylko na dwa dni,
niestety. Wszak teraz chłopcy mają ferie zimowe, nieprawdaż?
– Oczywiście. Tylko trzeba ich uprzedzić.
Uzgodniliśmy zatem, że zadzwonię dziś do ojca Marka, a
Nataniel pojedzie swym samochodem jutro po Trzech Urwisów do
Sulejowa, przywiezie ich do Nieborowa i oprowadzi po pałacu, ja
zaś dojadę do nich następnego dnia, gdy zbiorę potrzebne
materiały.

Nieborów to wielka rezydencja magnacka, a właściwie zespół


pałacowo-parkowy, który powstał w końcu XVII wieku z fundacji
kardynała Michała Stefana Radziejowskiego, Ówczesnego prymasa
Polski.
Radziejowski wzniósł na zrębach znajdującego się w ruinie
murowanego dworu poprzednich właścicieli, Nieborowskich,
okazałą rezydencję. Autorem projektu budowli był słynny
architekt Tylman van Gameren, Holender z pochodzenia, który w
został nobilitowny przez Sejm Rzeczypospolitej i od tej pory nosił
nazwisko Gamerski.
W latach 1690-1696 wzniesiono barokowy, dwukondygnacyjny
pałac z dwiema wieżami wysuniętymi przed lico budynku od
strony dziedzińca. Od strony zaś ogrodowej przy wieżach
zbudowano w narożach korpusu pałacu dwie wieżyczki mieszczące
okrągłe klatki schodowe. Obie elewacje wzbogacono płytkimi
ryzalitami, zwieńczonymi trójkątnymi przyczółkami z
płaskorzeźbami w tympanonach oraz balkonami, umieszczonymi
na wysokości pierwszego piętra. Ówczesny rozkład wnętrza pałacu
zachował się do dziś bez większych zmian. Trzeba jeszcze dodać,
że od południa założono przy rezydencji francuski ogród
regularny.
Nieborów od 1766 roku, jak i całe dobra nieborowskie, stał się
własnością Michała Kazimierza Ogińskiego, wojewody wileńskiego
i hetmana wielkiego litewskiego. Ogiński był poetą, a także
znawcą i mecenasem sztuki i muzyki. Jako nowy właściciel Ogiński
podjął prace zmierzające do nadania pałacowi charakteru
rokokowego. Wprowadził zmiany w elewacji i w płaskorzeźbach
tympanonów oraz przekształcił część wnętrz. Do dzisiaj ówczesny
charakter zachowały Salon Czerwony i Sypialnia. Ogińskiemu
zawdzięcza też pałac nieborowski słynną z dekoracji
reprezentacyjną klatkę schodową, ułożoną z kafelków
holenderskich, którymi wyłożono nie tylko ściany, lecz i sufit
pomieszczenia.
Niestety, Ogiński, biorący udział w walkach z armią Suworowa
po I rozbiorze Polski, znalazł się w trudnej sytuacji finansowej i w
1774 roku sprzedał majętność księciu Michałowi Hieronimowi
Radziwiłłowi, późniejszemu wojewodzie wileńskiemu. Radziwiłł
zlecił architektowi Szymonowi Bogumiłowi Zugowi opracowanie
projektu obejmującego zarówno przebudowę pałacu, jak też
przekształcenie wnętrz. Wprawdzie do przebudowy pałacu nie
doszło, jednak część wnętrz przerobiono, w tym między innymi
Gabinet Żółty. Zmieniono dekoracje we wnętrzach na
wczesnoklasycystyczne, sprowadzono meble z Francji i Anglii oraz
powiększono od strony zachodniej ogród, tworząc coś w rodzaju
parku krajobrazowego.
Obecnie pierwsze piętro pałacu nieborowskiego przeznaczono
na muzeum. Parter zaś i drugie piętro udzieliły gościny wybranym
osobom: intelektualistom, pisarzom, artystom czy naukowcom,
którzy tu przyjeżdżali, aby pracować w zupełnym spokoju.
Pałac oddzielał od bolimowskiej szosy rozległy dziedziniec
honorowy z dwoma lwami. W elewacji frontowej dało się od razu
zauważyć ryzality środkowe, ozdobione boniowaniem na parterze;
całość zwieńczały tympanony z herbami dawnych właścicieli:
Ogińskich – „Oginiec” i Czartoryskich – „Pogoń”. Od strony zaś
ogrodowej i podjazdu architekt umieścił tympanon z herbem
ostatnich właścicieli, Radziwiłłów – „Trąby”.
Było już popołudnie, gdy przybyłem do Nieborowa i
przywitałem się z kustoszem.
– Czy przybył mistrz Nataniel z Trzema Urwisami? – zapytałem.
– Z Trzema Urwisami? – zdziwił się kustosz.
Zarumieniłem się, że popełniłem gafę, no bo i skąd kustosz
miał wiedzieć, kim są Urwisy?
– To są nasi młodzi przyjaciele z Sulejowa, panie kustoszu.
– A, tak! Oczywiście, panie Tomaszu. Mistrz Nataniel oprowadza
ich właśnie po części muzealnej, gdzie tylko może. Ale chyba teraz
są u niego w pokoju. O, tam, pod dziesiątką.
– Dziękuję! Przepraszam za kłopot.
– Żaden kłopot – odpowiedział szczerze Kustosz. – Z mistrzem
Natanielem znamy się doskonale od wielu lat. A co do tych, no,
Trzech Urwisów, to wspaniali chłopcy i chyba są zadowoleni z
wycieczki. Mistrz Nataniel umie opowiadać i byłby znakomitym
przewodnikiem!
– O tak. Nataniel posiada wiele zdolności – zgodziłem się z
kustoszem i ruszyłem, aby przywitać nie z Natanielem i Trzema
Urwisami.
Kiedy otwierałem drzwi usłyszałem jak Nataniel deklamuje
poemat Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Niobe, której rzeźba
stoi w sieni zajmującej centralne miejsce w korpusie pałacu. Sień
pokrywa neorenesansowa boazeria dębowa z 1886 roku, a zdobią
ją fragmenty rzeźbiarskie oraz kominek o dwóch kolumienkach z
figurami Adama i Ewy. Stoi tu również zegar szafkowy, zbudowany
przez londyńską firmę Hector Simpson w pierwszej połowie XVI
wieku. A na stole przepiękna rzeźba Niobe, według mitologii
greckiej matki siedmiu córek i tyluż synów, która skamieniała z
rozpaczy po ich stracie. Nataniel recytował:

„...Tyś jest wiatr i symetria, złoty deszcz i harmonia


Europę jak skrzypce trzymasz w swych
niezmordowanych dłoniach
Niobe, córko Tantala,
Niobe, żono Amfiona...
Niobe! Niobe! Latarko przez pagórki ciemne!
Niobe! Donie! I Wisło, i Morze Śródziemne...”

Radość z naszego spotkania była wielka. Trzy Urwisy były


zachwycone wycieczką i mistrzem Natanielem, a ich zaróżowione z
wrażenia twarze aż promieniały radością i emocjami. Dziwiło mnie
tylko, że ubrani są jak na górską wędrówkę, a nie na zwiedzanie
muzeum. Wreszcie, kiedy wszyscy trochę ochłonęliśmy, Nataniel
obwieścił:
– Koledzy, czas na nas.
I szepnął do mnie:
– Po co im tyle bagaży?
– Oooo, nie... jeszcze nie, proszę pana – zaprzeczali jeden przez
drugiego żałosnymi głosami.
– Czas. Obiecałem, że odwiozę was do Łowicza, do ciotki Marka,
przed nocą. Więc – jedziemy! Naprawdę.
– Tomaszu, rozgość się w swym pokoju, a ja ich odwiozę. To
tylko dziesięć kilometrów. Przybędę na kolację.
Kiedy się żegnaliśmy, chudy jak szczapa Jarek szepnął mi do
ucha:
– Wydawało mi się, że widziałem tutaj mnicha
– Jakiego mnicha?
– Tego, który chodził po Sulejowie w poszukiwaniu pamiątek po
zakonie cystersów.
– Nie, Jarku, to niemożliwe. Tutaj przecież nie ma mnichów,
naprawdę!
Wzruszył ramionami.
– A w Sulejowie są? Zresztą mogło mi się wydawać. Jak to w
nocy.
– W nocy? A która była godzina?...
– Zegar wydzwonił dwunastą...
– Hej, co za szeptanie po kątach! – zwrócił się do nas Nataniel,
już ubrany.
– Nic takiego, nic takiego – odparłem żywo, aby zatuszować tę
dziwną wiadomość, jaką usłyszałem od jednego z Trzech Urwisów.
– Wszystko w porządku. No, chłopcy, wszystkiego dobrego i do
zobaczenia.
Podaliśmy sobie ręce.
– Jakby co, to jesteśmy blisko – szepnął na do widzenia Jarek.
Wyszliśmy gromadnie z pokoju Nataniela, chociaż Urwisy z
ogromną niechęcią, co dało się zauważyć po ich nieszczególnych
minach...
W przydzielonym mi pokoju rozpakowałem walizkę,
rozstawiłem przywiezione książki i szpargały na szerokim,
rozkładanym stole, a potem poszedłem do łazienki odświeżyć się
po podróży. Ale przez cały czas kołatały mi w głowie słowa Jarka,
że widział mnicha w pałacu.
– To niemożliwe – burknąłem głośno do siebie, gdy nagle
uderzył gong wzywający na kolację.
W palarni zastałam Nataniela spacerującego drobnymi krokami
i zerkającego po zawieszonych na ścianach obrazach. Skórzane
fotele wokół okrągłego stolika zajmowały dwie panie: jedna
bardzo młoda, druga podstarzała, w wielkich rogowych okularach.
Mistrz zachowywał się ze sztuczną galanterią, co u niego było
zawsze oznaką złośliwego zadowolenia.
Kiedy mnie zobaczył na schodach, rzekł:
– Kochane panie – uczynił ukłon w ich kierunku pozwólcie, że
przedstawię wam mojego przyjaciela, Tomasza, człowieka, przed
którym historia i sztuka nie mają tajemnic!
– Tomaszu – wyrzekł – oto jest Pani z Wydawnictwa. – Tu
wymienił nazwisko dość znanego działacza politycznego, który
dochrapawszy się swego stanowiska porzucił żonę, umieściwszy ją
uprzednio dla osłody na stanowisku kierownika działu literatury
współczesnej w pewnej oficynie wydawniczej.
– Tomaszu, oto jest Panienka z Wydawnictwa.
– Och, mistrzu!... – jęknęła Panienka, patrząc mu w oczy z
uwielbieniem.
Było to brzydkie i dziwne kostropate stworzenie, niechlujnie
uczesane, z pociągłą twarzą o garbatym nosie, które w recenzjach
wewnętrznych podpisywało się: Joanna Dark.
Na Nataniela nie sposób się było obrazić. On obrażał z
uśmiechem na twarzy. Oto ujął Panienkę za rękę, podniósł tę rękę
wysoko aż do swych ust. Wtedy jakby się chwilę zastanawiał: „A
może odrzucić precz to wstrętne łapsko...?” Nie, pochylił głowę,
pocałował dłoń i puścił bezwładną.
– A teraz, Tomaszu, przedstawię ci coś naprawdę godnego
uwagi. Tam wysoko, na balustradzie schodów, stoi późnogotycka
polska rzeźba polichromowana, święty Jan Chrzciciel z barankiem.
To zaś, co widzisz niżej u wejścia na schody, jest
osiemnsatowieczną figurą biskuitową. Oto „Portret chłopca z
psami” – nie pamiętam nazwiska malarza – na tle widoku
fryzyjskiego miasta Lazenwarden. Oto „Przeprawa przez rzekę”
pędzla Jana Brueghla, zwanego. Aksamitnym. Ta „Gra w karty”
jest niestety tylko osiemnastowieczną kopią obrazu Lucasa van
Leydena z 1519 roku. Oryginał znajduje się w Anglii; widziałem go
w Wiltoonhouse, w zbiorach hrabiego Pembroke’a.
W miarę jak mistrz opowiadał o obrazach, do palarni wchodzili
coraz to nowi mieszkańcy Nieborowa. Przedstawiono mnie im i
wzajemnie; wymienialiśmy przy tym drobne uprzejmości.
W ten sposób poznałem pana Eligiusza Krupę, mężczyznę w
średnim wieku o bardzo nieciekawej twarzy – redaktora
teoretycznego miesięcznika „Horyzonty Filozofii”, nieogolonego, z
włosami odrastającymi od głowy jak świńska szczecina; malarzu
Stefana Borówko; milkliwego prozaika Zenona Niemka i jego żonę,
gadatliwą panią Eleonorę z Kraszewskich, bo tak mi się
przedstawiła, aktorkę dramatyczną Katarzynę Rokoko –
przystojna, w średnim wieku niewiastę; krytyka Jana Grzegorczyka
z wielką szopą włosów i fajeczką w zębach; tłumacza
„podziemnych” rosyjskich powieści – młodzieńca znanego w
środowisku literackim jako Kostia.
Gdy zasiedliśmy w jadalni do rozsuwanego owalnego stołu,
wszedł spóźniony profesor Jerzy Zann, matematyk, wraz z córką o
dziwnym imieniu Stokrotka. Przed kolacją odbyli spacer po parku –
obydwoje mieli policzki zaróżowione od mrozu.
– Tra-ta-ta, tra-ta-ta, proszę państwa, w nocy spadnie śnieg –
oznajmił radośnie profesor.
Wszyscy uśmiechnęli się półgębkiem. Stokrotka, która zajęła
krzesło u mego prawego boku – Nataniel siedział po jej lewej ręce
– szepnęła mu do ucha:
– Ojciec od tygodnia przepowiada opady śniegu. Jeszcze ani
razu się nie sprawdziło. Dlatego się śmieją.
Miała duże poczucie humoru. Poza tym okrągłą buźkę z dwoma
miłymi dołeczkami. Nieduża, o obłych kształtach, młodziutka, z
bystrymi oczami, z głową w jasnych kędziorach, była przykładem
typu kobiety-bułeczki.
Ojciec Stokrotki był naprawdę wielkim uczonym. Poza tym miał
kwadratową szczękę, którą ciągle poruszał.
Po lewej ręce Nataniela zajął miejsce poważny prozaik: żółta
pergaminowa twarz, białka oczu zmącone rozlanym żółtkiem.
Mówił do Nataniela głosem smutnym i cichym, dobywającym się
jakby z gardła wyłożonego wełną, którą zjadły mole:
– Tak się cieszę, Natanielu, z twojego przyjazdu. Tak się cieszę.
Mało ostatnio spotykałem mądrych ludzi, coraz mniej. Tak mało
dobrej prozy, tak mało dobrej poezji. Co robić? Co robić?
I tak długo bezradnie rozkładał ręce nad talerzem, aż żona
jego, Eleonora z Kraszewskich, poczęła go pouczać:
– Ty się lepiej nikogo nie radź, nie słuchaj. A najbardziej nie
słuchaj pana Nataniela, który ostatnio nic nie pisze, bo sobie
szydzi z całego świata. I z ciebie także.
Niemek zgodnie pokiwał głową. Na moment zajrzał do jadalni
kustosz:
– Kolację podano dzisiaj wcześniej, bo służba idzie na nocną
zabawę. Ja także za chwilę wyjeżdżam na zebranie do Łowicza.
Powrócę jutro rankiem, wcześniej nie ma bowiem autobusu.
Państwo zostaną sami na gospodarstwie. Proszę zbytnio nie
dokazywać. Tak, tak, do panów mówię, panie profesorze i panie
Grzegorczyk...
– Ojciec nieraz całe noce rżnie w karty i innych do kart zmusza –
zwierzała mi się Stokrotka. – A pan Grzegorczyk chyba pije sam
jeden wódkę w swym pokoju i potem wymyśla na siebie jak szewc.
Przy stole było trochę ciasno, co chwila moje ramię stykało się
z ramieniem Stokrotki. Raz trwało to nawet dłuższy czas. Wówczas
to Stokrotka zajrzała mi głęboko w oczy.
– A pan... co tu będzie robił?
– Będę pisał Dzieje opatów sulejowskich.
– Och – westchnął trwożnie. – Pan pewnie jest katolickim
pisarzem? Znałam jednego. Taki był ładny, młodziutki...
– Zapewniam panią, że mam światopogląd raczej
materialistyczny.
– To dobrze. Oj, jak to dobrze...
Po kolacji poszedłem wprost do swego pokoju. Otworzyłem
drzwi, sięgnąłem do wyłącznika i gdy tylko rozbłysło światło,
znieruchomiałem...
Na brulionie o dziejach opatów sulejowskich, zwróconych
grotem w stronę chcącego pracować za stołem, leżał bełt od
kuszy.
Nie musiałem podchodzić bliżej, by dostrzec, że na jednym z
jego purpurowych piór są trzy nacięcia. Już tylko trzy.
Mówiły wyraźnie: „Wynoś się stąd, jeśli ci życie miłe”.
Tak, było mi miłe, ale nie miałem zamiaru wynosić się z
Nieborowa. Zwłaszcza po tym, jak dowiedziałem się od Jarka, że i
duchy cystersów z Sulejowa zamieszkały pod dachem
nieborowskiego pałacu.
Jednak długo nie mogłem zasnąć. A gdy już wreszcie
zasypiałem, usłyszałem silne stukanie za ścianą, jakiś rumor.
Potem skrzypnęły drzwi. „Ach, to pewnie profesor wraca z kart” –
pomyślałem, wiedząc, że nasze pokoje sąsiadują ze sobą.
Ponieważ rumor już się nie powtórzył, sprawdziłem tylko na
wszelki wypadek, czy drzwi są zamknięte na klucz i czy tkwi on w
zamku. Wróciłem do łóżka i wreszcie zasnąłem.
Przez sen słyszałem, a może mi się tylko wydawało, jakiś krzyk
w zaroślach niedaleko pałacu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ZUCHWAŁA KRADZIEŻ • W RĘKACH NADKOMISARZA


PARZYDEŁKO • WSZYSCY SĄ PODEJRZANI • KTO MA
NIEKOMPLETNY ZEGAREK • ŁOWY W NIEBOROWSKIM PARKU
• SZCZUDŁA I PROCE • W CO WIERZĄ DOROŚLI

Ledwie świtało, gdy uderzył na alarm nieborowski gong


podrywając mnie wpółprzytomnego ze snu. Przyzwyczajony do
wzywania na spokojne a sute posiłki bił nieregularnie, raz z
rozpaczliwą mocą, to znów ledwo dźwięczał ze strachu.
„Kie licho?” – pomyślałem. – „Przecież śniadanie do łóżek«
podaje się dopiero o ósmej?!”
Wybiegłem z pokoju. Na dół! Gong wzywał do palarni.
Było już tam prawie całe nieborowskie towarzystwo: Pani z
Wydawnictwa w okropnie kwiecistym szlafroku; Eleonora z
Kraszewskich miała na głowie dziwny turban, spod którego
złośliwie wyglądał papilot skręcony z gazety; aktorka Katarzyna
Rokoko paliła papierosa i bardzo kasłała – pod jej oczami
zaznaczały się cienie, wyglądała o wiele starzej niż wczoraj
podczas kolacji, ale nosiła wspaniały szlafrok z japońskiego
jedwabiu w zielone smoki. Panowie przedstawiali się jak popadło –
ten, podobnie jak i ja, w pidżamie, ów w bonżurce. Malarz
Borówko nie licząc się z nikim przyszedł w naddartej pidżamie
podobnej do więziennego pasiaka. Brakowało tylko Nataniela,
Zanna i Stokrotki.
Zjawili się zresztą zaraz, a Nataniel żartobliwie mrugnął do
kustosza i powiedział głośno:
– Pracowałem. Dziś w nocy pracowałem. Poezjo, jesteś
tyranem!
Kustosz trzymał w ręku miedziany gong i młoteczek. To on
podniósł alarm.
– Proszę państwa – oświadczył – dzisiejszej nocy zdarzyła się w
naszym pałacu bardzo nieprzyjemna historia. Włamano się do
pokojów muzealnych i z tak zwanego Żółtego Gabinetu
wykradziono obraz pochodzący z pracowni Rubensa oraz „Głowę
starca” Nazzariego, którą zapewne włamywacze pomylili ze
znajdującą się w tym samym pokoju „Głową starca”, ale bezcenną
wprost, wykonaną przez Jusepe Riberę.
– Boże! Złodzieje byli w pałacu! I może przechodzili obok mego
pokoju? – histerycznie krzyknęła Joanna Dark.
Pani z Wydawnictwa mruknęła basem.
– Nie wrzeszcz, duszko. Już ich pewnie złapali.
– Poza tym włamano się do oszklonej szafki w jadalni –
kontynuował kustosz – i wykradziono część sławnej zastawy
nieborowskiej.
– Niewiarygodne! Wprost niewiarygodne! – zakrzyknął redaktor
„Horyzontów Filozofii”. Szybkim krokiem przemierzył palarnię i
odemknął szeroko drzwi do jadalni.
– No tak... – stwierdził ponuro.
Naprzeciw drzwi z palarni, we wmontowanej w ścianę szafie
szkło było rozbite, a dolne półki opróżnione. Kustosz wyliczał
spokojnie, nie tracąc okazji, żeby popisać się swym znawstwem:
– Ukradziono czarkę ze szkła rubinowego w oprawce srebrnej,
pozłacanej, roboty augsburskiej; zastawę do octu i oliwy
gdańskiego złotnika Schlaubitza. Brakuje również srebrnej
klasycystycznej solniczki z orłem i czarki złoconej oraz dzbanuszka
klasycystycznego z warszawskiego warsztatu Lilpopa...
Nataniel nagle się zaniepokoił:
– A nie zrabowano portretu Anny Orzelskiej?
– Nie, na szczęście...
– Baławany! Matoły! Nie wiedzą, co piękne! – złościł się prawie
na serio.
Kustosz był jednak bardzo poważny.
– Proszę państwa, sprawa jest tym smutniejsza, że po pierwsze:
sprawcy nie schwytano, po drugie niestety, rabunku dokonał ktoś
z nas.
Nastąpiła ogólna konsternacja. Żółta twarz poważnego
prozaika Niemka przybrała odcień różowy, jakby mu ktoś nakład
po gębie. Redaktor „Horyzontów Filozofii” wsadził ręce w
kieszenie i bezceremonialnie zagwizdał. Pani z Wydawnictwa
zbladła woskowo, Nataniel podrapał się w głowę. Profesor
kilkakrotnie poruszył są kwadratową szczęką, a Stokrotka miała
po prostu głupią minę.
– Proszę państwa, wczoraj późnym wieczorem spadł śnieg... –
zaczął kustosz.
– Tra-ta-ta, a nie mówiłem? – zatriumfował profesor.
– ...i wszystko dookoła zasypał. Służba opuściła pałac bardzo
wcześnie, z zabawy wróciła do swych pomieszczeń w oficynach i
jeszcze do tej pory nikt ze służby nie został dopuszczony do
pałacu. Tak więc, służba jest poza wszelkim podejrzeniem. Śnieg
padał od dwudziestej pierwszej około godziny. Proszę państwa, w
ciągu nocy nikt do pałacu nie wszedł, nikt z pałacu nie wyszedł, a
w każdym razie na śniegu nie ma śladów! Rabunku chyba nie
dokonano przed spadnięciem śniegu, bo przecież w tym czasie
państwo kręcili się po pałacu.
– Z panem redaktorem siedzieliśmy w palarni do jedenastej.
Drzwi do jadalni były otwarte, mieliśmy szafkę z zastawą na
widoku – stwierdził Nataniel.
Redaktor poświadczył
– Do jedenastej nikt się nie mógł włamać do szafy w jadalni!
– A my z Joanną prawie do jedenastej czytałyśmy w bibliotece,
niedaleko Żółtego Gabinetu – rzekła Pani z Wydawnictwa. –
Przecież usłyszałybyśmy jakieś szmery i hałasy? Było cicho jak w
grobowcu, prawda, Joanno? Nawet zwróciłaś na to uwagę...
– Ihy! – kiwnęła głową Panienka, dumna, że na niej spoczęły
oczy zebranych.
– W nocy nikt do pałacu nie wszedł, nikt z pałacu nie wyszedł –
powtórzył kustosz. – Jedyne ślady na śniegu, to moje, gdy tu
przyszedłem od autobusu, a potem stwierdziwszy rabunek,
obszedłem pałac dookoła. Oczywiście, ja także należę do
podejrzanych, ba, mnie najłatwiej byłoby obrabować pałac. Rzecz
jednak w tym, że ja tu przyszedłem, mój ślad widać także dookoła
pałacu, ale nie wyszedłem dalej niż pięć kroków od murów!
Oczywiście znam tu różne zakamarki, mogłem zrabowane rzeczy
ukryć. Zapewniam państwa jednak, że gdyby pewnego dnia
naprawdę przyszła mi taka myśl do głowy, ukradłbym stąd
przedmioty o wiele cenniejsze niż zrabowane. Włamywacze nie
okazali się dobrymi znawcami sztuki! Prawda, Natanielu?
– O ile ciebie znam, zrabowałbyś Riberę. A ja? A ja... –
zastanawiał się mistrz – połakomiłbym się chyba na „Głowę
Chrystusa w cierniowej koronie” z Białego Salonu. To bądź co bądź
Albrecht Durer, szanowny kustoszu!
– Tak więc podsumowuje proszę państwa – mówił kustosz –
śnieg sypał do dwudziestej drugiej, rabunku jednak dokonano o
wiele później. Oprócz moich, żadnych innych śladów na śniegu nie
ma. Włamywacz jest nadal w pałacu i zapewne są tu także
ukradzione przedmioty.
– Może w którejś ubikacji? – jęknęła Eleonora z Kraszewskich.
Kustosz jednak zlekceważył jej uwagę:
– Sprawa jest poważna. Ja odpowiadam przed władzami za
całość zbiorów nieborowskich. Jeśli nie odnajdą się zrabowane
dzieła sztuki, prawdopodobnie stracę posadę. A z tych
ukradzionych przedmiotów raczej długo nie wyżyję, nie są
najcenniejsze... – zażartował. I dodał znowu poważnie: – Proszę
państwa, w sieni czekają oficerowie policji. Państwo będą łaskawi
pozostać w palarni aż do odwołania. Za chwilę nastąpi rewizja
całego pałacu i... śledztwo.
Krytyk Grzegorczyk odciągnął kustosza na bok:
– Przepraszam, a czy można by kogoś posłać po wódkę?...
– Najlepsza partia, to partia pokera. Może zagramy, hę – zapytał
głośno redaktor „Horyzontów Filozofii”. Ale nie było chętnych.

Śniadanie podano bardzo spóźnione, bo policja nie chciała


dopuścić pracowników do pałacowej kuchni zanim nie ukończono
rewizji. Ta ciągnęła się długo. Podobno szczegółowo przejrzano
każdy kąt: strychy, piwnice, wszystkie zakamarki, które wskazał
policji kustosz. Dokładnie zrewidowano nasze pokoje, walizki,
podobno nawet przetrząsano materace w łóżkach i kieszenie
ubrań rozwieszonych w szafach. Skandal! Skandal podwójny, bo
nic nie znaleziono!
Zaczęły się przesłuchania, które odbywały się w kancelarii na
parterze, tuż przy sieni.
Ledwo zdążyłem skoczyć do siebie na górę, po beztrosko
pozostawioną na stole przez rewidujących strzałę, gdy wezwano
mnie przed oblicze nadkomisarza Parzydełko, kierującego
śledztwem
Wszedłem do kancelarii i już było dla mnie jasne, że mam do
czynienia z człowiekiem, który „wie wszystko”. A ponieważ
„wiedział” – co w zasadzie powinno mnie ucieszyć – że jestem
niewinny, nie byłem godny jego zainteresowania.
Pomimo to jak mogłem najszybciej opowiedziałem mu historię
dzisiejszej nocy: o krzykach w parku i podłożonym
„ostrzegawczym” bełcie, który nie omieszkałem położyć na stole.
Wziął go ze znudzoną miną w dwa palce i zaraz odłożył.
Ziewnął:
– Ktoś z pana żarty sobie stroi... Strzelali tym?
– Nie. Podłożyli.
– Od podłożenia nikt jeszcze nie umarł...
Poczułem, że ogarnia mnie złość:
– To zależy czego i gdzie. Na przykład kamień na szosie może
spowodować śmierć nawet paru osób.
Machnął lekceważąco ręką:
– W jakim to wieku...
Wtrąciłem złośliwie:
– Jeśli o mnie chodzi, to w średnim.
– ...w jakim to wieku – powtórzył niewzruszenie – żyjemy? W
wieku atomu! A pan mi tu jakieś koreańsko-chińskie historie z
domieszką Wilhelma Tella opowiada!
– W innych krajach podobne historie są dziwnie aktualne!
– Owszem. W innych. Tu zaczailiby się na pana z
kałasznikowem... Bełt! Czyli, jak młodzi mówią, tanie wino?
– Nie pijam.
– To świetnie! Bo już... No nic, dziękuję panu. Dziękuję!
Wyszedłem z kancelarii (co widzieli wszyscy) i z siebie (o czym
poinformowałem tylko Nataniela). Ten uśmiechnął się smutno:
– Mój drogi, to nie stanowisko czyni człowieka, a odwrotnie.
Zresztą na twoim miejscu bardziej przejmowałbym się tym, że na
piórze bełtu są już tylko trzy nacięcia... Może więc opuścisz nas i
Nieborów?
Ani mi się śniło!
Obiad upłynął w przykrym nastroju. Przeżuwaliśmy jedzenie w
ponurym milczeniu – jeden drugiego taksował wzrokiem:... „Tyś,
bratku, złodziejem czy nie ty; a może tamten?”
Poważny prozaik nie wytrzymał nerwowo ciężkiego milczenia.
Przestał jeść i wymachując łyżką począł perorować:
– Co się dziwić kradzieżom w nieborowskim pałacu? A na czym
stoi nasza współczesna literatura? Na kradzieży. Młodzi poeci albo
okradają Pounda albo Eliota. Podobnie w prozie. Złodziejstwo!
Jedno wielkie złodziejstwo!
Zakończył dysputę krytyk Grzegorczyk:
– Najstraszniejsze, proszę państwa, jest to, że absolutnie
żadnemu z nas nie wolno się z pałacu oddalać.
– Co??? – wrzasnął malarz Borówko. – Nie wolno? A ja się będę
oddalał!
Słuchaliśmy jego wrzasków z pobłażaniem.
– Malarz, gdzie się oddalasz? – zrymował Nataniel.

Spotkałem po południu profesora Zanna. Właśnie wracał z


przesłuchania w kancelarii.
Zatrzymał mnie i powiedział:
– Tra-ta-ta, rzuciłem podejrzenie na tego malarza Mrówkę, czy
jak on się tam nazywa.
– Borówko, panie profesorze.
– No właśnie. No ten Mrówka chce się gdzieś oddalać. Po co?
Zapewne, aby wynieść i sprzedać skradzione dzieła.
Straciłem dla profesora szacunek.
Ale właściwie, gdzie się chce oddalić malarz Borówko?
Nagle poczułem potrzebę samotności. Skręciłem do Żółtego
Gabinetu. Ale i tam ktoś był. Na szczęście w półmroku
rozpoznałem mistrza Nataniela. Bez słowa wskazał mi kanapę
obok siebie.
Siedzieliśmy tak w milczeniu, aż nagle poczułem jakby wołanie,
wezwanie dobiegające od obrazu Ribery. Wstałem z kanapy i
podszedłem do tego niewielkiego rozmiarami portretu...
Piękna, mądra, poorana bruzdami twarz, okolona siwą, miękką
brodą. W oczach starca jakby przeogromne zmęczenie długim
życiem, a równocześnie pełnia wiedzy, jaką mu ono przyniosło. Ale
przy tym wszystkim oko starca jest żywe, połyskujące bystrością.
Łysawa czaszka, resztki siwych kosmyków nachodzą na uszy.
Światło pada tylko na prawą stronę głowy, drugi policzek kryje się
w półmroku, którego cienie podkreślają bruzdy i zmarszczki,
wyraźnie zaznaczając nos.
– Boże, jaki on podobny do Pronobisa – wyszeptałem.
Na wspomnienie Herakliusza zrobiło się mi smutno i przykro.
Od tragicznej śmierci staruszka upłynęło już wiele tygodni...
– Popatrzmy jeszcze na portret Anny Orzelskiej – odwróciłem
się do Nataniela.
Mistrz przecząco pokręcił głową:
– Nie, Tomaszu. Innym razem. Nie kalajmy jej piękna brudem, w
którym dzisiaj przyszło nam zanurzyć dłonie, a może i serca...
Wiesz przecież, kim śliczna Anna jest dla mnie...
Wtem Nataniel uczynił kilka kroków w kierunku biurka
„bonheur-du-jour”, przyklęknął i wyciągnął coś spod niego.
– Popatrz, popatrz, Tomaszu. Szkiełko od zegarka. Leżało pod
biurkiem, a nad biurkiem... puste ramy po Rubensie. Czy nic ci to
nie mówi? Ktoś, kto wyrwał płótno z ram, być może zaczepił
zegarkiem o brzeg ramy i wypadło mu szkiełko...

Podczas kolacji pilnie obserwowaliśmy z Natanielem ręce


wszystkich nieborowskich gości. Bez sensu! Przecież trudno, żeby
ktoś nosił zegarek, w którym brak szkiełka!
Po kolacji zabrałem ze swojego pokoju Przyczynek do
działalności opata Piotra – który przywiozłem do Nieborowa – i
zeszedłem czytać na pierwsze piętro do pałacowej biblioteki.
Jest to ogromna, podłużna sala, znajdująca się na osi pałacu
ponad sienią przejazdową. Węższe ściany mają po trzy wysokie
okna – jedna trójka wychodzi na dziedziniec, druga na ogród. Pod
dłuższymi ścianami stoi trzynaście oszklonych szaf angielskich z
mahoniu w stylu Jacob, obitych listewkami mosiężnymi, a w
szafach mieści się dziesięć tysięcy woluminów, w tym wiele
rzadkich druków, tak zwanych cymeliów. Między szafami przy
jednej ze ścian stoi kominek dostarczony Radziwiłłom przez
samego Brennę około 1820 roku, a na wprost kominka, na środku
sali, rozłożyła się wielka angielska kanapa mahoniowa – także
Jacob – wyłożona poduszkami krytymi czerwonym safianem. Obok
niej dwa stoliczki polskiej roboty o płytach z szarego marmuru, a
przed kominkiem kobierzec ze wschodnioperskiej prowincji
Korasan.
Pod oknami od strony ogrodu tkwią dwa globusy chyba
półtorametrowej wysokości, ustawione na drewnianych
postumentach. Na jednym z nich wymalowano mapę nieba, na
drugim kulę ziemską. Obydwa globusy wykonał Vicenzo Coronelli,
urodzony w 1650 roku w Wenecji, słynny geograf i założyciel
pierwszego w świecie towarzystwa geograficznego pod nazwą
„Akademia Argonautów”. Coronelli był twórcą pierwszych
włoskich globusów zaś przez niego wykonane zdobiły ongiś
Wersal. Do Nieborowa trafiły dzięki Ludwikowi XVIII, który,
zaciągnąwszy poważny dług u Michała Hieronima Radziwiłła,
spłacał mu go cennymi zabytkami.
Nagle zgasły w bibliotece dwa wielkie żyrandole i tylko
przygasający w kominku ogień rozjaśniał czerwono skrawek
perskiego dywanu. Wciśnięty w rozległą kanapę, pół leżąc
starałem się przywołać czas, gdy po tej długiej sali spacerowała
żona księcia Hieronima, księżna Helena, zakochana we wszystkim,
co obce, antyczne, romantyczne. Wyobrażałem sobie, jak
rozmarzona, drobnymi kroczkami stąpając po bibliotece,
wzdychała (zapewne po włosku): „O milsza nad inne arkadyjska
ziemio, tyś mi najdroższą między krainami...”
Znów rozjarzyły się żyrandole.
Mimo tej zachęty do pracy postanowiłem wrócić do swego
pokoju. Przelotnie tylko pomyślałem, gdzie też mógł podziać się
Nataniel. Czyżby tworzył w odosobnieniu czy też...
„Ech, Tomaszu! Niedługo zaczniesz podejrzewać sam siebie!”
Ale pracować jakoś dziwnie mi się nie chciało, dlatego najpierw
starannie przyjrzałem się wiszącemu nad łóżkiem rysunkowi Mai
Berezowskiej, wykonanemu barwną kredką: „Biblioteka w
Nieborowie w 1949 roku.”
Przedstawiał on właściwie tylko część biblioteki. Na pierwszym
planie widać było globus z mapą nieba, a w dalszej perspektywie
szafy z książkami, kanapę angielską, obrazy i trzy okna, a pod nim
stolik i fotele.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że coś nurtuje mnie w tym
niewinnym na pozór obrazku, ale co?...
„Iii tam!” – pomyślałem. – „Wydaje mi się.”
Zabrałem się ostro do roboty.
Minęła godzina czy dwie – kto tam liczy czas, gdy dzieło samo
się układa – gdy usłyszałem mokre pacnięcie w szybę, zaraz po
nim drugie, trzecie...
„A cóż to diabli nadali?!” – podszedłem do okna.
Szarawa ciemność mokrego śniegu. Czerń za zarośli...
I w tej czerni trzy krótkie błyski, trzy długie, trzy krótkie...
Pauza. I jeszcze raz...
Ktoś nadawał alfabetem Morse’a SOS. Wzywał pomocy.
A może to nie do mnie sygnalizowano, tylko do innego
mieszkańca pałacu? Nie. Błysk latarki był ostry, wąski, skierowany
prosto w moje okno. To musiała być latarka o dużej mocy. A jej
właściciel wołał mnie wyraźnie: „Na pomoc! Chodź tu szybko!”
Pomyślałem o policyjnym zakazie opuszczania pałacu, ale
szybko doszedłem do jedynie słusznego w tej sytuacji wniosku, że
zarośla należą do pałacu i spokojnie, byle mnie nikt nie widział,
mogę w nie powędrować.
Czy bałem się zasadzki? Absolutnie! Ostatecznie bełt dawał mi
jeszcze życia na „trzy strzelania z kuszy”, jak to pięknie nazwał
Nataniel. A nadkomisarz Parzydełko był uprzejmy przypomnieć,
jak łatwo mnie sprzątnąć z kałasznikowa czy innej „spluwy”.
Niczym James Bond przemknąłem na paluszkach korytarz,
schody i sień. Drzwi na szczęście nie zgrzytnęły, a światło nad
nimi było wygaszone. Skoczyłem w zarośla...
– Czołem druhu! – potrójnym głosem zaszeptała ciemność.
– Ach, to wy, moje Urwisiątka! – odszeptałem. – Teraz
rozumiem, dlaczego to w pałacowe komnaty wybraliście się w
strojach komandosów!
– Czasem dla dobra sprawy trzeba poświęcić i elegancję –
westchnął nasz mister elegancji, Marek.
– No dobrze już, dobrze! Mówcie, co i jak!...
Ale zanim powiedzieli, zaprosili, bym usiadł na śpiworze
rozesłanym w gęstwinie jaśminu na nieprzemakalnej płachcie i – z
niejaką dumą – poczęstowali gorącą herbatą (fakt, że tym mi
zaimponowali). I Piotr zaczął opowiadać „co i jak”.
Urwisy, jak to u tego przemyślnego gatunku młodocianych
bywa, podsłuchały moją rozmowę z mistrzem, z której dowiedziały
się o bandzie Czarnej Milady i o jej tajemniczych zamiarach co do
Nieborowa. A że akurat zaproponowaliśmy im tu wycieczkę,
Urwisy postanowiły wykorzystać ją na swój sposób, w czym
niemało dopomógł im Nataniel, chcący, jak sądziły, szybko pozbyć
ich się stąd poprzez od wiezienie do Łowicza, do ciotki Marka.
A że akurat podczas noclegu w Nieborowie Jurek dostrzegł w
załomku korytarza jednego z sulejowskich mnichów, utwierdziło to
chłopaków w przekonaniu, że mają rację. I gdy tylko Nataniel
pożegnał ich w Łowiczu, najbliższą okazją wrócili do Nieborowa. Tu
w pałacowym parku, korzystając ze swego turystycznego sprzętu
(który, nawiasem mówiąc, sam im pomagałem skompletować)
uwili sobie przytulne – jak na swą młodzieńczą wytrzymałość –
gniazdko, z którego przez lornetkę bacznie obserwowali pałac i
jego otoczenie.
I tak to zastała ich ubiegła noc...
Było już około pierwszej, gdy na rozświetlonej księżycem
płaszczyźnie ośnieżonego gazonu pojawiły się dwa cienie...
– Przywidziało się wam – wtrąciłem – w nocy nikt do pałacu...
– Jasne, że nikt – odbił piłeczkę Piotr – cienie miały do pałacu
jeszcze dobre pięćdziesiąt metrów. A nawet gdyby doszły, to nikt z
dorosłych – tu usłyszałem pogardę – nie potraktowałby ich śladów
poważnie. Cienie posuwały bowiem na szczudłach!
– Na szczudłach?! – prawie krzyknąłem.
– Może jeszcze herbatki druhowi? Mamy tu ziołową, z melisy.
Ponoć uspokaja – zatroszczył się Marek. – A Piotr będzie
kontynuował...
Zamilkłem.
– A że tylko neptek może myśleć, że o tej porze i w taki sposób
ktoś zmierza do pałacu w celach „pokojowych”, przygotowaliśmy
broń...
– Jaką broń?! Kto wam dał pozwolenie? – nie wytrzymałem.
– Broń starożytną, która dobrze posłużyła już Dawidowi w
pojedynku z Goliatem, a na jaką najbardziej nawet praworządny
harcerz nie potrzebuje pozwolenia. Proce.1
1
Tu jako historyk, choć sztuki, muszę wytłumaczyć, że proce, o których jest i będzie mowa, nie mają nic
wspólnego z widełkowo-gumkową podwórzową bronią. Proca Dawida – będąca przed tysiącleciami
wyposażeniem regularnych oddziałów wojskowych, a i do dzisiaj używana w niektórych rejonach świata – to
sznurek zakończony z jednej strony pętelką zakładaną na palec, pośrodku opatrzony skórką, w którą wkłada się
pocisk. Drugi koniec sznurka trzyma się w garści. Tak złożoną procę należy z jak największą prędkością obracać
nad głową i puścić sznurek w odpowiednim momencie. Pocisk mknie ku celowi – patrz głowa – z ogromną siłą.
Inna sprawa, iż celnie posłużyć się tą bronią jest ogromną sztuką – więc jestem w tym wypadku historykiem
sztuki! – i nie wiedziałem, że opanowały ją Urwisy, z którymi kiedyś rozmawiałem kilka razy o tym
– Włożyliśmy kulki łożyskowe w proce – ciągnął Piotr – a trzeba
było z tym zaczekać, aż „cienie” dotrą do pałacu i do kogoś, kto
na nie zapewne czekał. Ale sam druh rozumie: noc, nerwy, no i to,
że cokolwiek wiedzieliśmy o strzale do druha... Trudno!
Włożyliśmy po kulce i Jarek z Markiem zaczęli kręcić procami, a ja
przez lornetkę namierzałem. Jeden cień był gruby, a drugi mały i
chudy
„Bach Majonosy i Szczurek” – pomyślałem
– Ten gruby: kic, kic... a mały: kic, kic, kic... – strasznie trudno
było w niego celować! – wtrącił Marek.
– Od kiedy to się kica na szczudłach? – teraz ja się wtrąciłem.
– Czymże jest nazwa? To co zwiemy różą, pod inną nazwą
równie by pachniało – odparował Marek
– A to co? – nie powstrzymałem zdumienia.
– Ponoć Szekspir – grzecznie odpowiedział ten obwieś.
– No dobrze, niech kicają! – poddałem się
– A tu Piotr mówi: „Wróg w polu trafienia... Achtung! Achtung!”
– wyprzedził pozostałych Jarek.
– Piotrze – po raz któryś nie wytrzymałem – od kiedy to polski
harcerz używa niemieckich komend!
– Tak jakoś wyszło – nie przejął się zbytnio mym okrzykiem Piotr
– ostatnio czytałem Okręt, bestseller o U-bootach. Zresztą
najważniejsze, by wroga czy przestępcę zniszczyć, a po jakiemu,
to już sprawa drugorzędna! No więc ja: „Feuer!” – Jarek
przykręcił, świsnęło i wrzask od strony tamtych; i już gruby na
śniegu! Trafiony, zatopiony! To ja ponownie: „Feuer!”. Zagwizdała
proca Marka, ale pudło!
– Mówiłem, że w tego małego trudno trafić... – jęknął Marek.
– Na szczęście zdążyłem załadować jeszcze raz i rozkręcić –
gorączkował się Jarek. – I mały jak śliweczka, na dół! Nawet
szczudeł nie puścił!
– A że mnie się to ostatnie „Feuer!” dość głośno krzyknęło, to
chudy w pisk: „Namierzają nas!” I obaj chodu! Gdzieś tam jeszcze
zawył na ostrych obrotach silnik auta i cisza.
„Czyżby tu była i Czarna Milady?” – posmutniałem.

starożytnym orężu.
– A że nie kłamiemy – powiedział po chwili Piotr – tu dowody... –
wyciągnął zza krzaka dwie pary szczudeł i dumnie – jak zdobywca
wrogich chorągwi pod Grunwaldem – rzucił mi je pod nogi.
– Przenigdy nie stanąłbym po przeciwnej wam stronie –
powiedziałem poważnie.
– Co druh mówi?
– Cytuję. Tylko że to nie Szekspir, ale Browling. Też niezgorszy...
Urwisy poruszyły się raźno:
– Czyli wszystko w porządku?
– Jak najbardziej!
– Tylko... – nieśmiało odezwał się Marek – niech druh nikomu o
tym wszystkim nie mówi. No bo szczudła, proce... Kto w to
uwierzy?!
Kiwnąłem głową z koleżeńskim zrozumieniem.
– Macie rację. Mnie dziś nie uwierzono we współczesną kuszę...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

NOWA KRADZIEŻ • KORYTARZ URN • ZNIKNIĘCIE MALARZA


BORÓWKO • WINA BĘDZIE DAROWANA W POŁOWIE •
RATUJMY NASZE SAMOCHODY • KOMU UFA POLICJA •
URWISY ZAWSZE GOTOWE

Jak nakazuje nieborowski obyczaj punkt ósma pan Józef, ubrany


w czarną liberię woźnego, przyniósł mi do łóżka obfite śniadanie.
Okraszone było tym życzliwym spojrzeniem, jakim darzą ci, którzy
od siedemdziesięciu pięciu lat wstają codziennie o piątej,
wszystkich tych, co wstają już choćby w pół godziny po nich. A ja
wstawałem dopiero o siódmej... Pan Józef zaś zaraz po powstaniu
zażywał ożywczej kąpieli w zimnej wodzie...
– Czy przy goleniu używa pan tez, zimnej? – ośmieliłem się
szepnąć.
– Słucham? – zapytał troskliwie pan Józef.
– Nie, nic, przepraszam – wybąkałem. – Chciałem tylko spytać o
pogodę...
– Jest wspaniaałaa! – uśmiechnął się pan Józef, odsłaniając
okno. – Proszę śniadać szybko, póki kawusia nie wystygła i na
dwór! A wie pan dodał, zmierzając już ku drzwiom – dzisiaj w nocy
ukradli nam – to „nam” mocno zaakcentował – Riberę i tego, no...
Durera...
– Co? – krzyknąłem wyskakując z łóżka i omal nie przewróciłem
tacy ze śniadaniem.
Józef nie umiał jednak (a może nie było mu wolno?) podać
szczegółów nowej kradzieży.
W te pędy począłem równocześnie jeść, myć się i golić. Potem z
nieco pokiereszowanym obliczem zbiegłem na dół, do mistrza.
Spotkałem go samotnego w długim korytarzu. Śpieszył do mnie
z tą samą rewelacją, co i ja do niego:
– Wyobraź sobie, Tomaszu, że przed chwileczką był u mnie
kustosz, wykrzykujący w głos, że to ja wskazałem złodziejom
naprawdę cenny łup, opowiadając wczoraj, że jedyne, na co bym
się pokusił, będąc ich kolegą po fachu, to „Głowa starca” i „Głowa
Chrystusa w cierniowej koronie”! Zatem nawet nie wolno nam
westchnąć z zachwytu przed jakimkolwiek dziełem sztuki,
zaliczeni zostaniemy bowiem o ile nie w poczet złoczyńców, to
przynajmniej ich wspólników! Od dziś jedyne co mi się podoba, to
Pałac Kultury. Być może ktoś mnie wyśmieje, ale przynajmniej nie
zamknie do więzienia! – Nataniel wybuchnął gorzkim śmiechem. –
A zresztą – dodał już spokojniej, ze zwykłą sobie łagodną ironią –
ten Durer to przecież nic pewnego. Same inicjały „A.D.” i czas, w
którym powstał obraz, to jeszcze za mało, Tomaszu, za mało...
– Jednak to wszystko, mistrzu – ośmieliłem się wtrącić – daje
policji niezbity dowód, że złodziej nie zna się na sztuce. Ciekawe
zatem, jak „przyporządkuje” go ona naszemu towarzystwu
wywodzącemu się z jej rozmaitych dziedzin?
Nataniel popatrzył na mnie z lekkim politowaniem:
– Czyżbyś naprawdę aż tak krótko żył na tym świecie, Tomaszu,
że nie wiesz, iż co jak co, ale „przyporządkowywać” sprawców do
przestępstw wedle swej wygody policja umie znakomicie? A z
drugiej strony, czyż trudno ci wziąć pod uwagę możliwość, że
przynależność kogokolwiek z nieborowskiego grona do kapłanów
sztuki jest pozorowana?... Ech, zapomnijmy lepiej choć na moment
o przestępstwie, które krótkie ma nogi i zwróćmy się ku uczuciom,
co trwają wiecznie! – tu mistrz zatrzymał się przed mijaną,
bielejącą alabastrem, urną i drżącym z prawdziwego wzruszenia
głosem odczytał widniejący na niej łaciński napis:
– Deis Manibus Lucio Publicio Leanati Iuniori Fillio Optimo
Pientissimo Qui Vixit Annis XIX Mensibus IX Diebus XX Fecerunt
Lucius Publicius Leanas Et Iulia Cleopatra Parentes...
Wtórowałem mu cicho po polsku:
– Bogom podziemnym, Lucjuszowi Publicjuszowi Leanasowi
Młodszemu, który żył dziewiętnaście lat, dziewięć miesięcy i
dwadzieścia dni, wykonali Lucjusz Publicjusz Leanas i Julia
Kleopatra, rodzice...
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie na twarz
Nataniela wrócił właściwy jej nieco przekorny uśmiech:
– Tak, to całkiem łatwe nazywać korytarz w swym domostwie
„rzymskim”, jeśli się przeniosło z Rzymu tyle urn, sarkofagów i
płyt nagrobkowych, ile pod koniec XVIII wieku Helena
Radziwiłłowa. A wszystko to oryginały: I-III wiek naszej ery...
Wyobraź sobie, że ilekroć przechodzę tym korytarzem nocą,
tylekroć czuję niemiłe dreszcze. A nuż któraś z urn zapyta:
„Dlaczego mnie ukradłeś?” Brr...
– Mistrzu – wtrąciłem ze smutkiem – chodźmy lepiej popatrzeć
na portret Anny Orzelskiej...
Nataniel położył mi dłoń na ramieniu:
– Jeszcze czas, mój drogi, jeszcze czas...
– A jeśli złodzieje i ją nam ukradną? – podniosłem głos.
Mistrz skwitował to kolejnym uśmiechem:
– Przecież sam powiedziałeś, że nie znają się na sztuce. Nasza
ukochana jest bezpieczna!
Otrząsnąłem się:
– Obyś miał rację! A, wracając do ponurej rzeczywistości
dzisiejszego ranka, czy nie wiesz, w jaki sposób dokonano
kradzieży?
Mistrz wzruszył ramionami i ruszył naprzód korytarzem:
– Nie wiem i nie wie tego, jak dotychczas, nikt. Po prostu rano
stwierdzono, że ramy „Głowy starca” i „Głowy Chrystusa w
cierniowej koronie” są puste.
– A drzwi do pokojów, gdzie były obrazy... czy dobrze je na noc
zamknięto?
– Nie bądź śmieszny, drogi mój... – zerknął na mnie z
rozbawieniem Nataniel. – Takie zamki otwiera się już w
złodziejskim przedszkolu.
– Skandal! – mruknąłem.
– Z zamkami? – życzliwie za interesował się mistrz.
– Nie! – żachnąłem się. – Proszę spojrzeć przed siebie!
U wylotu „rzymskiego” korytarza, w sieni, przy drzwiach kręcił
się malarz Borówko, podejrzliwie i z lękiem rozglądając się na
wszystkie strony niczym tropiony szarak, którego zresztą jako
żywo przypominał w swej długouchej czapie i kusym płowym
paletku. Na jego korzyść należy jednak dodać, że od zająca różniły
go trzymane pod pachą sztalugi oraz dzierżona w urękawiczonej
dłoni skrzyneczka, w której malarze zwykli nosić paletę, farby i
pędzle.
Nagle zobaczył nas i dał susa w głąb sieni. Załomotały drzwi do
ogrodu...
– Uciekł!
– Oddalił się, jak zapowiedział! – zakrzyknęliśmy w oburzeniu
niczym chór w kiepskiej operze...
Ruszyliśmy w pogoń!
W ogrodzie – nie ma! Okrążyliśmy staw – nie ma! Popędziliśmy
grabową aleją – tylko spłoszyliśmy dwa gawrony! Więc dookoła
pomników – nie czaił się za żadnym z nich!
– A w takiej skrzyneczce, to jak nic można ukryć zrolowane
płótno Ribery! – wyrzekłem ze smutkiem wypuszczając przy tym z
ust kłęby pary (jako że bieg mnie rozgrzał, a mrozik narastał).
Trzeba było go dogonić!
– Pewnie! Dogonić? W moim wieku! – odparował niczym
tuwimowska lokomotywa mistrz otulony srebrnym obłokiem.
Błysk. Błyysk. Błyysk... – zamigotało w zaroślach.
Nataniel nawet nie spojrzał w tamtą stronę, ale ja już
odczytywałem nadaną alfabetem Morse’a wiadomość:
– W-o-r-a-n-ż-e-r-i-i.
– Mistrzu! – zakrzyknąłem radośnie – nie sprawdzaliśmy w
oranżerii!
– A faktycznie! – zdumiał się na tę myśl Nataniel.
Ruszyliśmy czym prędzej w stronę oszklonego budyneczku i
zatrzymaliśmy się dosłownie w pół kroku! W te stronę szło
bowiem właśnie dwóch mężczyzn, których ubiór tak upodabniał
ich do porucznika Colombo, że deptanie po ich piętach uznaliśmy
za co najmniej niestosowne.
– Hm! – chrząknął mistrz. – Niech każdy z nas robi to, co do
niego należy. Byle dobrze! – nie omieszkał pokiwać palcem za
wchodzącymi do oranżerii. A ja pomyślałem z uśmiechem o
czujnych na swym stanowisku Trzech Urwisach.
Zawróciłem ku pałacowi, gdzie w ciszy mego pokoju czekali
opaci sulejowscy. Nataniel zmierzał czujnie za mną. Starając się
robić jak najmniej hałasu weszliśmy do sieni i tam, jak na złość,
napatoczyliśmy się od razu na redaktora „Horyzontów Filozofii” i
jego lisi (tak mi się przynajmniej wydało) uśmiech:
– O, panowie byli na spacerze! I tacy nie ubrani?! A czy już
wolno opuszczać pałac?
Zęby mistrza ze zgrzytem zmęłły przekleństwo. Było to
prawdziwym mistrzostwem, jako że twarz cała uśmiechała się ku
redaktorowi jak ku marnotrawnemu a odzyskanemu synowi.
Ja jednak postanowiłem opowiedzieć historię pościgu za
malarzem (oczywiście pomijając udział Urwisów i kolegów
Colombo).
– No, no! – pokręcił głową filozof i odszedł bez słowa, usiłując
zapewne w swej mądrej głowie znaleźć filozoficzną odpowiedź na
intrygujące zachowanie malarza...

Na kilkanaście minut przed obiadem zszedłem do palarni,


której okna wychodziły na południe, by ucieszyć się jej nasyconą
słońcem ciszą. Do pełni szczęścia i zapomnienia o przykrościach
poranka brakowało mi już tylko odrobiny muzyki. Ale już z nią
śpieszyło ku mnie usłużne radio. Przesunąłem fotel w prostokąt
złotych promieni i zapadłem w ich ożywcze ciepło z westchnieniem
ulgi. Postanowiłem myśleć o rzeczach ważnych, ale przyjemnych.
Tak więc jeszcze raz ucieszyłem się z bystrości i czujności
Urwisów, którzy nie bacząc na mróz czuwali nad Nieborowem w
gęstwinie parku. Z sympatią wspomniałem tropiących pałacowego
złodzieja policjantów i ujrzałem oczyma duszy, jak prowadzą z
oranżerii zalewającego się łzami spóźnionej skruchy malarza. „To
za nasze uganianie się po parku!” – pomyślałem z satysfakcją.
Do palarni weszła pani Rokoko. I ona wydala mi się zmieniona
na korzyść. Uczesała się jak wiejska dziewczyna – blond włosy
ujęła gładko, tylko z przedziałkiem i dwoma skrzydełkami
rozchodzącymi się od niego. Miała naturalne kolory na policzkach i
gołe ramiona...
– A pan marzy... pan marzy... – powiedziała zalotnie,
aksamitnie. I poczęła recytować Petrarkę, a była zaiste świetną,
aktorką!

Jeśli to nie jest miłość – cóż ja czuję?


A jeśli miłość – co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra – skąd gorycz, co truje?
Gdy zła – skąd słodycz cierpienia takiego?...

Tupiąc głośno butami zbiegł z góry tłumacz Kostia. Aktorka tym


samym tonem, jakim recytowała dla mnie, szepnęła do niego z
wyrzutem:
– Gdzie byłeś? Tak cię szukałam...
– Z każdego kroku mam się tłumaczyć – odburknął Kostia
rozwalając się w fotelu.
„I cóż ona w nim widzi?” – pomyślałem nie bez zazdrości. –
„Nos w wągrach, obwisła dolna warga, niskie czoło...”
Na szczęście gong na obiad przerwał tę wyliczankę.

W obiedzie wziął udział oficer policji. Jeden z dwóch, których


widzieliśmy z mistrzem zmierzających ku oranżerii. Skąd zresztą
wrócili – ku memu żalowi – z pustymi rękoma. Dotychczasowy
zastępca nadkomisarza Parzydełko, komisarz Kolec, towarzyszyć
miał nam teraz stale, to znaczy do chwili schwytania
nieborowskiego złodzieja.
Obiad upływał w milczeniu. Dopiero przy deserze odezwał się
nagle malarz Borówko, ale zrobił to tak jakoś dziwnie, jakby sam
do siebie mówił czy też tłumaczył się przed sobą:
– Trzeba się czołgać, żeby dojść do czegoś. Ze zwierząt tylko
dwa mają własny domek, dwa czołgające się: żółw i ślimak.
– Eet! – ziewnął Nataniel. – Wszystkie reguły są nudne.
Interesują nas dopiero wyjątki...
Równie jak inni milczący komisarz podniósł wzrok:
– Interesuje więc państwa złodziej? A przecież jest nim ktoś
spośród waszego grona... Niech się tylko przyzna w porę, a wina
będzie mu darowana w połowie! – znacząco podniósł palec.
Smutnie zwiesiliśmy głowy nad talerzami.
– Tra-ta-ta, panowie – zagdakał po chwili profesor Zann. –
Wszystko to nam obojętne nieco, bo nie nasze kradną! Niech no
by tylko złodziejaszki połakomiły się na samochody na parkingu!
– Na to stadko maluchów czy landarę pana Tomasza? – parsknął
Kostia.
– A cadillac pana Nataniela? – niewinnie a słodko uśmiechnęła
się do mistrza Eleonora z Kraszewskich.
– Rzecz nabyta – lekceważąco potraktował swój ukochany wóz
poeta.
Ale jednocześnie usłyszałem trzykrotne stuknięcie o drewno.
Mistrz odpukiwał!
Cóż, jeśli miłość bywa ślepa, to dlaczego nie mogłaby się
okazać przesądna?
Nie minęło zresztą wiele czasu, gdy w palarni usłyszałem, jak
Nataniel szepce do siebie:
– Babskie gadanie. E, babskie gadanie...
Po chwili spojrzał na mnie z udręczonymi oczyma:
– Wiesz, Tomaszu... z tym cadillakiem...
Żal mi się zrobiło mistrza. Chciałem mu nawet powiedzieć o
nieustającej warcie Urwisów, ale przecież obiecałem im dotrzymać
tajemnicy, rzekłem więc tylko:
– Bądź spokojny, Natanielu! Cadillaca biorę na siebie...
Mistrz odpowiedział bladym uśmiechem. Ale humor mu się
wyraźnie poprawił, bo gdy usłyszał jak wchodzący do palarni
redaktor głosi zwariowaną teorię, że dzięki kradzieży
nieborowskie dzieła staną się być może dostępne wielu, a nie
tylko wybrańcom, nie omieszkał mu przyciąć:
– Jest pan bardzo nowoczesnym filozofem! Dawniej filozofowie
pragnęli świat objaśniać, później część z was głosiła, że chce go
zmieniać... Ale do dziś nikt z waszej branży nam nie objaśnił, czy
świat zmienia się na lepsze czy na gorsze!
– Drogi panie – odparł zaatakowany z pogardą – filozof szuka
prawdy. Prawda jest w winie, wino jest w piwnicy, w piwnicy
panuje ciemność, a tam, gdzie ciemno... najłatwiej złodziejom i
głupcom!
Nataniel westchnął ciężko:
– Przysłowie powiada: „Mądry głupiemu ustąpi”. Ale jak ciągle
mądrzy będą głupcom ustępować, to w jakiej głupocie świat się
skończy?
– Zaznaczyłem przed chwileczką, że prawdziwa mądrość polega
na tym, aby umieć żyć między głupcami – odparł filozof.
– Przepraszam, ale nie słyszałem – lekko wzruszył ramionami
poeta – zresztą rzecz nie w tym, ale w tym, że niejeden utracił
rozum, gdy prędko chciał zostać mądrym – powiedział cicho.
Tamten przyglądał się mu przez chwilę z uwagą, zaczerwienił
się i szybko wyszedł z palarni.
Nataniel posłał za nim pełen pobłażania uśmiech.

Po południu, gdy w swej komnacie wieżowej mistrz wypoczywał


na wygodnym szelągu, a ja, spacerując wokół stołu, tłumaczyłem
się, dlaczego zaniedbuję sprawy świątobliwych opatów, ktoś
zapukał delikatnie do drzwi.
– Proszę! – zawołał gospodarz i na progu stanął komisarz Kolec.
Najpierw rozejrzał się po komnacie, a następnie przyjrzał się,
jakby z troską, naszym twarzom.
W odpowiedzi na zapraszający gest mistrza skłonił się lekko i
usadowił na fotelu pod oknem.
– Bardzo mnie to cieszy, że spotykam panów obydwu –
powiedział z nieukrywanym zadowoleniem. – Czy mogliby mi
panowie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego to dziś rano
opuściliście pałac, łamiąc surowy, choć, przyznam, niewygodny dla
jego mieszkańców zakaz?
Mistrz przeciągnął się ledwo dostrzegalnie na szezlągu:
– Zauważyliśmy, że malarz Borówko, zachowując się nader
podejrzanie, wybiega z pałacu. Pośpieszyliśmy więc za nim, w
celach jak najbardziej śledczych. Ba, planowaliśmy nawet ujęcie
go! Niestety, na próżno biegaliśmy po całym parku... Oranżerią,
równie bezskutecznie, zajęli się już panowie.
– Tak – skinął głową oficer. – Najpierw jednak obserwowaliśmy
bieganinę panów. Natomiast mistrza Borówko nie widzieliśmy ani
wcześniej, ani później.
Dostrzegłem, jak Nataniel żachnął się na użyty przez Kolca w
stosunku do malarza tytuł: „mistrz”. Tak, w Nieborowie tylko
jeden mógł być mistrz i on to siedział teraz naprzeciw policjanta!
– Czyżby nie ufał pan mym słowom? – o ton podniósł głos
Nataniel.
– O, ja nikomu nie ufam. Taki już mam zawód – westchnął ze
smutkiem oficer i wstał z fotela. Już przy drzwiach odwrócił się
jeszcze i dodał:
– A co do oranżerii, to pracujący w niej ogrodnik również nie
widział malarza...
– Borówko mógł przemknąć się pod ścianą – mruknąłem ze
złością.
Policjant opuścił komnatę machnąwszy ręką.
Nataniel ze smutkiem pokiwał głową:
– Przysłowie powiada: „Wołu strzeż się z przodu, konia z tyłu, a
człowieka ze wszystkich stron...”
– Ten Kolec jeszcze gotów nas aresztować! – nie mogłem
ochłonąć.
– Za takie głupstwo? – skrzywił się mistrz. – Ale przysłowie
mówi: „Powiesić się – wstyd; utopić się – zimno; zastrzelić się –
boli; więc trzeba cierpieć z Bożej woli!”
– Och – jęknąłem, łapiąc się za głowę.
– Aż tak przeraża, cię areszt? – zdziwił się Nataniel.
– Nie. Twoje przysłowia!
– Cóż więc zamierzasz, Tomaszu? – zatroszczył się Nataniel
zupełnie serio.
– Mistrzu! Idźmy wreszcie uspokoić nasze nerwy pięknem Anny
Orzelskiej!
– Jutro, kochany, jutro. Ale już dzisiaj myśl o mym cadillacu, jak
obiecałeś...
Co było robić na takie dictum? Zatroszczyć się o cenne auto!
Gdy tylko zapadł zmrok, stanąłem w mym pokoju przy
kontakcie i mrugając światłem wysłałem ku zaroślom sygnał SOS.
I zaraz odpowiedziała mi latarka, że przyjęto sygnał. Mając za nic
wszystkie zakazy wyszedłem z pałacu.
Urwisy już czekały w gąszczu:
– Co się stało, druhu?!
– Najpierw dajcie mi uspokajającej herbaty ziołowej – jęknąłem.
– Już się robi! Prosimy do naszego kącika! – zawołał Piotr.
Pociągając gorące, wonne łyki z plastikowego Kubka
opowiedziałem im pokrótce przeżycia dnia dzisiejszego, kończąc
relację żarliwym apelem o czuwanie nad pojazdem mistrza.
– Jasne! – odpowiedział mi tak radosny i ochoczy trójgłos, że aż
mnie to zdziwiło. – Już my się nim zajmiemy! Spokojna głowa,
druhu!
Niestety, moja głowa nie była spokojna, gdy po powrocie do
pokoju przykładałem ją do poduszki. Ale przynajmniej o cadillaca
nie musiałem się już martwić!
ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZAMACH NA CADILLACA • ANNA ORZELSKA • KTO UDAJE


DUCHA • KLĘSKA URWISÓW • DZIEJE RADZIWIŁŁÓW • PLAN
FILOZOFA • RYCERZ JĘDRZEJ BALDARICH-BAŁDRZYCH I OPAT
WILLERM • KOMU PRZESZKADZAM

Ledwo wraz z panem Józefem odbyliśmy celebrację śniadania i


zdążyłem się umyć i ubrać, gdy do pokoju wpadł mistrz Nataniel.
Chyba po raz pierwszy w życiu nie zapukał przedtem do drzwi...
Siwy włos mierzwił się na jego dostojnej głowie, a w oczach tlił
się obłęd. Poły rozpiętego futra powiewały za nim jak żałobne
chorągwie.
– Ukradli portret Anny! – krzyknąłem.
– Gorzej! Ktoś w nocy spuścił powietrze z wszystkich kół
cadillaca! A ty, Tomaszu, obiecałeś – jęknął osuwając się na fotel –
że bierzesz jego ochronę na siebie! A co będzie, jeśli przebili?!
– Co?
– Opony!
Sapał przez chwilę, po czym poderwał się na równe nogi:
– Idziemy!
Zerwał moją kurtkę z wieszaka i rzucił mi na ramiona.
– Dokąd? – zapytałem, ale już w połowie drogi ku drzwiom.
– Na miejsce zbrodni! – zawołał mistrz z korytarza.
Śpiesznie dreptałem za nim. „Ech, Urwisy!” – myślałem w
biegu. – „I tak to otoczyliście opieką własność zasłużonego
poety?” – obiecałem sobie, że dam im solidny wycisk.
– Patrz, Tomaszu! – jęknął mistrz, gdy dobiegliśmy do parkingu.
– Oto, jak miernoty mszczą się na biednym poecie! Widomy to
znak, że naprawdę zło zagnieździło się w Nieborowie!...
Rzeczywiście. Pośród prężących dumnie swoje opony naszych
aut jedynie cadillac smętnie opadł na rozpłaszczone gumy...
Nataniel jęknął raz jeszcze i otworzył bagażnik:
– Powiedziałeś, drogi mój, że bierzesz ten wóz „na siebie”.
Może więc weźmiesz łaskawie tę pompkę – tu rzucił ją na śnieg –
i...
– I? – wtrąciłem cicho.
– ...i uzupełnisz brak powietrza w tych nieszczęsnych dętkach,
spowodowany twoim niedbalstwem...
Jąłem więc uzupełniać.
W miarę jak opony nabierały, jedna po drugiej pełnych
kształtów, nastrój mistrza wyraźnie się poprawiał. Sięgnął do
cygarniczki i wydobył z niej wonne cigarillo, które zapalił z
widoczną przyjemnością, zapewne przez roztargnienie
zapominając mnie poczęstować.
– Tak, choć odrobina talentu pośród beztalenci ma swoje złe
strony! – z troską popatrzył na swój wóz.
– Bycie maluczkim również – odpowiedziałem ocierając pot z
czoła i masując zdrętwiałą od pompowania stopę. Starałem się nie
widzieć mieszkańców pałacu gapiących się na nas z okien.
– Sądzę – radośnie obwieścił mistrz chowając pompkę do
bagażnika – że nadszedł czas, byśmy odwiedzili piękną Annę...

Z szerokiej i długiej do ziemi błękitnej sukni wyłaniały się nagie


do łokci krągłe i drobne ręce, białe ramiona i zarys piersi.
Delikatna szyja unosiła dumnie główkę o twarzyczce niezwykłej
urody. Lekko zmrużone oczy patrzyły filuternie, a na pąsowych
wargach igrał zalotny uśmiech.
– I pomyśleć, że to zaledwie jedna ze stu córek Augusta II Sasa,
zwanego Mocnym... – westchnął z zachwytem mistrz – za to córka
najukochańsza! To dla niej król wybudował w Warszawie monarszy
wprost pałac zwany Błękitnym, jako że Anna uwielbiała ten kolor.
– Tak – dodałem nawet liberie służby, uprzęże i karoce miały tę
barwę. Podziwiajmy zatem „piękną Anetkę” w błękicie, tak cudnie
oddanym pędzlem de Silvestre, nadwornego malarza Ludwika XV,
a potem królów polskich. Dziwi mnie tylko zawsze, jak piękna
córka mało podobna jest do swego, łamiącego w dłoniach
podkowy, ojca czy choćby brata. Wystarczy spojrzeć na jego
portret, który, choć pędzla de la Toura, raczej wątpliwie zdobi
prawą ścianę gabinetu.
– Mnie natomiast dziwi – uśmiechnął się mistrz – kto wpadł na
pomysł umieszczenia rozkochanej w błękicie Anny akurat w
Czerwonym Salonie, gdzie ściany pokrywa karmazynowy atłas?
Czy zrobił tak dlatego, że to reprezentacyjny salon? Ale i tę
kanapę „confidente” pokrywa purpurowy adamaszek! I jeszcze
jedenaście czerwonych krzeseł polskiej roboty! Nawet francuska
komoda dźwiga płytę z czerwonego marmuru! Nie lubił ktoś naszej
wybranki lub jej nie rozumiał? Czy można tak lekceważyć
upodobania człowieka po jego śmierci? Ech, czasem boję się
pomyśleć, co stanie się z mymi, gdy umrę...
Przyznam się, że nie słuchałem mistrza, zapatrzony w piękną
Annę:
– Ma brwi wąskie, skośne i czarne... Jak Czarna Milady –
szepnąłem mimo woli.
– Że też ty zawsze musisz kogoś z kimś kojarzyć! – jęknął
Nataniel.
– Ależ mistrzu! Tak samo jak ja – zresztą mam na to dowody (o
mało nie zdradziłem Urwisów) uważasz, że kradzieże w
Nieborowie są dziełem kompanów czarnej damy. Racz nie
zapominać, co nas tutaj sprowadziło. „Potem do Nieborowa!” –
wołał Szczurek w Winodaju. „Potem do Nieborowa” mówiły
bandziory w Łękach. „Potem do Nieborowa” – napisano na
karteczce, którą znalazłem w czytelni. A bełt od kuszy na mym
stole? Może to śmieszne, ale na każdym kroku odczuwam tu
obecność Czarnej Milady.
Mistrz przygładził w zamyśleniu włosy:
– Mimo wszystko trudno uwierzyć. Nie spotkaliśmy tu ani jej,
ani Szczurka, ani Bacha Majonosego...
Aż mnie kusiło, żeby opowiedzieć o „procach i szczudłach”!
Wybrnąłem z tej pokusy mówiąc spokojnie i zimno:
– Pozostaje jeszcze „szef”. Jeśli jest nim ktoś z pałacu...
Nataniel spojrzał na mnie z uwagą i otrząsnął się.
– Chodźmy stąd, Tomaszu. Nawet uroda Anny Orzelskiej nie
uchroniła nas przed złem.
Nic nie odpowiedziałem i nie ruszyłem się z miejsca zapatrzony
w obraz przede mną, ale myślami byłem przy kobiecie, z która
spędziłem noc w starym młynie.
– Mistrzu – powiedziałem wreszcie – ten obraz Anny jest
przeciwieństwem Czarnej Milady Ale czy zaręczysz mi, że Anna
Orzelska nie była dla kogoś jego Czarną Milady? Piękna, zaborcza,
zachłanna...
– Piękne kobiety zawsze mi swój sposób okradały mężczyzn –
westchnął mistrz. – Ale widzę, że zło, z którym borykamy się od
śmierci naszego przyjaciela Herakliusza, naprawdę zatruło ci
krew... Dlatego jeszcze raz proszę, chodźmy stąd! Bo nie dość, że
uroda naszej Anny nie uzdrowiła cię, to jeszcze może się ona
okazać nienawistna. A to już byłaby strata nie do powetowania!
Jak śmierć profesora...
Wyszliśmy z Czerwonego Salonu.
Chcąc oderwać się od smutnych myśli zdecydowałem się
opowiedzieć Natanielowi o mnichu sulejowskim, który zawędrował
aż do Nieborowa. Przecież nie zdradzę tym tajemnicy powrotu
urwisów!
– Pamiętasz, jak przy pożegnaniu Urwisów Jacek coś mi
szepnął?
– Pamiętam – skinął głową mistrz. – Nawet obruszyłem się na
to, bo przecież w towarzystwie nie ma sekretów.
– Rzecz nie w sekrecie – ciągnąłem – ale w tym, że Jarek
powiedział coś takiego...
– No, no co? – przerwał mi zaciekawiony nagle mistrz.
– ...że widział tu jednego z mnichów, którzy nawiedzają
ostatnio Sulejów!
– Tu, w pałacu?
– Tu, w pałacu.
– Ależ to bzdury! Żeby w Nieborowie... – żachnął się mój
słuchacz.
– A w Sulejowie to już nie bzdury? – odpowiedziałem podobnie
jak mnie Jarek. – Racz przypomnieć sobie po raz drugi, że banda
miała w planach Nieborów...
– No tak – Nataniel przystanął – ale w takim razie mnichem
musiałby być ktoś z nas! Obcy nie mógłby się ukryć w pałacu
przeszukanym od piwnic po strych przez policję!
– A jeśli to duch? – próbowałem zakpić. – Jarek ujrzał go z
wybiciem północy.
– Wierzysz w istnienie duchów? – spojrzał mistrz spod oka.
– Nie wykluczam tego...
– Zostawmy metafizykę, Tomaszu – machnął ręka Nataniel. –
Bardziej niż istnienie najbardziej żywotnego z duchów martwi
mnie fakt, że ktoś z nas, ludzi poważnych, inteligentnych,
zdolnych, odpowiedzialnych, jest złodziejem!
– Właśnie – zaśmiałem się gorzko – inteligentnych, zdolnych!
Czyżby przebieg dotychczasowych kradzieży wskazywał, że
dokonał ich idiota?
Nataniel milczał pobity własną bronią.
Weszliśmy właśnie do sieni, gdy z łoskotem otworzyły się drzwi
wejściowe i w progu stanęły Trzy Urwisy w pełnym rynsztunku
bojowym i z ponurymi minami.
– Oo! – zdziwił się Nataniel. – A co was tu sprowadza?
– Korzystając z pobytu w Łowiczu, dokąd nas pan łaskawie
podwiózł – ukłonił się podejrzanie nisko Piotr – postanowiliśmy
odbyć kilka wycieczek po okolicy – łgał juk z nut.
– A że pan Tomasz obiecał opowiedzieć nam o początkach rodu
Radziwiłłów – Marek nie chciał być gorszy – pomyśleliśmy, że miło
będzie wysłuchać tej opowieści właśnie tutaj, w ich dawnej
posiadłości.
– Niech więc opowiada! – uśmiechnął się mistrz. – Nie będę
przeszkadzał! – i odszedł do swego pokoju.
Wydawało mi się, że Urwisy wzruszyły lekko ramionami. Ale, co
tam! Wiedziałem, że coś ważnego ich tu sprowadza. Tak jawnie, w
biały dzień i na oczach wszystkich
– No to chodźcie na górę, umyć się po wędrówce. A potem
zejdziemy do palarni na pogawędkę. Pokażę wam też kilka
drobiazgów, o których być może zapomniał pan Nataniel...
– Może jednak chłopcy zostawią bagaże tu na dole... –
usłyszałem głos kustosza i zobaczyłem jego pełen przerażenia
wzrok wpatrzony w stelaże plecaków. Zląkł się pewno o
powierzone jego pieczy rzeźby i wazony.
Chłopcy bez słowa zdjęli plecaki.
Ze schodów przyglądał się temu ze smutną miną komisarz
Kolec.
Gdy przechodziliśmy obok niego nie powiedział ani słowa, choć
widziałem, że ma na to ogromną ochotę.

Ledwo zamknąłem drzwi pokoju, a już prawie wykrzyknąłem:


– Co się stało?! Dlaczego tu przyszliście?!
– Bo nas zdemaskowano – ponuro mruknął Piotr, upychając się
obok Jarka i Marka na łóżku.
– Jak to się stało? – z trudem powstrzymałem się, by nie zapalić
papierosa.
– Nie wiedzielibyśmy, gdyby nie śnieżek, który poprószył po
pomocy... – ciągnął dalej Piotr
– Gdyśmy zajmowali się cadillakiem pana Nataniela... – nie
wiedzieć czemu parsknął śmiechem Jarek.
– Ładnie że... – machnąłem ręką – ale o wozie potem, teraz: co
było dalej?
– No więc dalej... – westchnął Piotr. – Rano chcieliśmy się
wycofać na dzienny posterunek, a tu patrzymy...
– Patrzymy – przerwał mu Marek – a tu na ścieżynce przez
zarośla ślady butów! Ktoś podszedł prawie pod nasze obozowisko,
postał chwilę i zawrócił. My po śladzie, a on prosto do miejsca,
ładny kawałek za ogrodzeniem, gdzie zakręcik i gdzie czekał
samochód. Jarek, spec, po śladach opon...
– Zimowe, Good Year... – mruknął Jarek.
– ...poznał, że to nie byle bryka, ale coś lepszego, bo takich
gum to się do byle poloneza nie zakłada. No i pojechali!
– A to wszystko musiało się stać dopiero – wtrącił Piotr – inaczej
nie wiedzielibyśmy, że nas mają. Chwała niech będzie chmurom
śnieg niosącym!
– Podszedł więc was... – pokiwałem smutnie głową, – Kto to
mógł być?
– Tyle wiemy, że kobieta, druhu... – spojrzeli na mnie z ukosa.
– Czarna Milady! – szepnąłem.
– Może i ona – zgodził się ze mną Marek. – My kombinujemy, że
to ta, która pętała się po opactwie i tak zdenerwowała biednego
profesora Pronobisa.
– Ta od broszki – dodał Piotr. – Samochodem, którym
przyjechała, mogło być volvo. Ii tam! A skoro ona i jej bractwo o
nas już wiedzą, to nie było sensu sterczeć dalej na mrozie i
dlatego wyleźliśmy na światło dzienne...
– Tak – mimo wszystko podniosłem kciuk na znak zwycięstwa. –
Spisaliście się na medal, udaremniając tamtym dwom wyniesienie
z pałacu skradzionych obrazów.
– Wyniosą je teraz – skrzywił się. Marek.
– Teraz jest tu policja – próbowałem go uspokoić
– A druh myśli, że o tym nie wiemy? – zaśmiał się Urwis. – A
skoro my wiemy, to i szajka! Już ona znajdzie sposób!
– To zmartwienie policji! – uciąłem biadolenie – Wytłumaczcie
mi się teraz, jak to się stało, że nie dopilnowaliście samochodu
pana Nataniela!
– Dopilnowaliśmy jak najbardziej! – uśmiechnęły się Urwisy.
– No to kto spuścił powietrze?
– My! – zabrzmiało unisono.
– Wy, łotry? Dlaczego?
– Aby cadillaca gruntownie zabezpieczyć – spojrzał mi w oczy
Piotr. – Jaki złodziej ukradnie wóz na „flakach”. A poza tym...
– Co poza tym, chuligani! – zakrzyknąłem udając wielki gniew.
– Poza tym pan Nataniel spławił nas stąd! A myśmy chcieli
jeszcze trochę pobyć! Pooglądać! – odkrzyknęły Urwisy.
Cóż, czy nie miały odrobiny racji? Mimo to westchnąłem ciężko:
– I dlatego to ja musiałem pompować te cztery grubaśne dętki?
– Tak jakoś wyszło... – Urwisy spuściły głowy. – Sorry!
– A niech was!... – nie mogłem powstrzymać śmiechu. – Teraz
marsz do palarni, to poopowiadam wam o pierwszych
Radziwiłłach. Chodźcie już, bo komisarz Kolec przyglądał się wam
podejrzliwie.
– Otóż... – rozpocząłem przemowę do skupionej przy mnie trójki
– legendarnym założycielem rodu Radziwiłłów był późniejszy
arcykapłan całej, pogańskiej jeszcze, Litwy, Lizdejko, najmłodszy
syn księcia Narymunda, zamordowanego przez swego młodszego
brata, Dowmunda. Ten nie omieszkał zabić też wszystkich
bratanków, aby zapewnić sobie spokojne panowanie. Jedno
niemowlę jednak zostało uratowane i zawieszone w koszyku na
dębie nad Wilią, niedaleko miejsca, gdzie w przyszłości stanąć
miało Wilno.
– Historia podobna do biblijnej... – szepnął Marek.
– W tym czasie polował tam książę Witenes, starszy brat
księcia Giedymina. Usłyszał płacz dziecka i przygarnął je do
siebie, a z czasem wychował na kapłana, później arcykapłana
Litwy, czyli krywe – po litewsku: krywejte. I dał mu swą córkę,
Pojatę, za żonę. Miejscowość powstała tam, gdzie płakał mały
Lizdejko w koszu na drzewie, nazywa się po dziś dzień Werki, co
znaczy „płakać”.
– A skąd wzięła się nazwa rodu Radziwiłłów? – zapytał
dociekliwy Jarek.
– Gdy Giedymin, brat Witenesa, polował na górze, która dziś
nazywa się Górą Zamkową w Wilnie, zabił tam ogromnego żubra.
A że była już noc, położył się spać na trawie i we śnie ukazał mu
się żelazny wilk. Ten tak potrącał swa żelazną skórą, że powstał z
tego ogromny hałas, który obudził księcia. Giedymin czym prędzej
wezwał zięcia swego brata, Lizdejkę, aby wytłumaczył mu ów sen.
Lizdejko upatrzył w tym śnie wielką przepowiednię i nakazał
księciu wznieść w tym miejscu zamek, a wokół niego miasto.
Właśnie ponoć od tej „rady”, danej przez arcykapłana księciu
powstało hasło i imię Radził-Radziwiłł. Nawet jak na legendę nie
wydaje mi się to prawdopodobne, bo świadczyłoby o tym, że
pogańscy Litwini mówili po polsku... Ale do rzeczy... Otóż
prawnukiem Lizdejki był Wijszud, jego zaś synem Radziwiłł, który
po przyjęciu chrztu wraz z Jagiełłą przybrał imię Mikołaja I
Radziwiłła...
Przerwałem opowieść, ponieważ obserwujący nas oficer policji
niecierpliwił się coraz wyraźniej.
– Poopowiadałem, a teraz, jeśli chcecie, przejdziemy się jeszcze
po pałacu i... do zobaczenia w Sulejowie. Ja tu jeszcze muszę
zostać, choć przyznaję, że bez was, czuwających tam, na
zewnątrz, będzie mi o wiele trudniej skutecznie działać!
Urwisy sapnęły z dumą.
Oczywiście pałac zwiedzić chciały. Ale nie minęło wiele czasu,
jak powędrowały do bramy odprowadzane przeze mnie i skupione
spojrzenie komisarza Kolca, który grzecznie, acz stanowczo nie
wyraził zgody na odwiezienie chłopców do Łowicza.
– Przepraszam, ale takie mam rozkazy – powiedział.
Musieliśmy zastosować się do życzenia komisarza.
– Oni tu już byli, prawda? W dzień poprzedzający noc kradzieży?
– zapytał, gdy wróciłem do pałacu.
Aż mną zatrzęsło:
– Pan podejrzewa tych wspaniałych młodych ludzi?!
Westchnął ciężko:
– Znam bardzo smutne miejsca, gdzie muszą przez kilka lat
przebywać młodzi ludzie, z których niejeden zapowiadał się tak
wspaniale... Taki już mój zawód... – zakończył swym ulubionym czy
prześladującym go powiedzeniem.

Dreptałem z wolna korytarzem pogrążony w niewesołych


myślach, gdy bezszelestnie dogonił mnie pan Krupa w miękkich
papuciach. Na jego szarej i nieciekawej twarzy tym razem widniała
wielka powaga i troska. Nim się odezwał zrobił w mym kierunku
tajemniczy gest ręką:
– Szukałem pana! – obwieścił równie tajemniczo. – Czy mógłby
mi pan poświęcić chwilę na osobistą, podkreślam, rozmowę.
– Oczywiście... – wymamrotałem niezbyt przytomnie.
– Otóż, proszę pana – małe oczka zalśniły – ta Eleonora z
Kraszewskich zauważyła jak wczoraj rano wybiegli panowie do
parku i natychmiast udała się z donosem do policjanta. Tfu, co za
wstrętna baba. Oczywiście nikt nie uwierzy, że naprawdę
pośpieszyliście za malarzem. Ja wam wierzę, bo ja wiem, że
Borówko to wstrętny typ. Czy nie sądzi pan – tu redaktor
„Horyzontów Filozofii” zbliżył usta do mego ucha – że to nie jest w
ogóle malarz? On tylko udaje malarza.
– Niesłychane!
– A tak! Przypadkiem zajrzałem do jego pokoju i zobaczyłem
jeden obraz. Nie znam się na sztuce, proszę pana, jestem po
trosze filozofem. Ale jego malarstwo wydało mi się koszmarne. To
mistyfikator!
– Tak? – udałem zdziwienie. – Może pan Borówko jest tylko złym
malarzem? A może nie maluje według pańskiego gustu?
– Poza tym w jego pokoju, niech pan sobie wyobrazi, zastałem
Panią z Wydawnictwa! – ciągnął oskarżycielskim tonem redaktor.
– Niesłychane! – zakpiłem.
– A tak. Niesłychane. Ona jest jego przyjaciółką. To trzeba
zdemaskować!
– Chce pan się mieszać w czyjeś prywatne życie? – zaczynał
mnie denerwować.
– No, no nie, ja tylko... Rzeczywiście, przepraszam! Ale to
nerwy.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, aż wreszcie Krupa odezwał
się niespodziewanie:
– A umie pan grać w warcaby?
– Naturalnie.
– To doskonale. Mistrz Nataniel jest wtajemniczony we
wszystko. To on wraz ze mną opracował dokładny plan
zdemaskowania malarza Borówko. Borówko? Ha, ha, ha, my go
wyślemy na grzybki... Więc gra pan w warcaby?
– Gram.
– Dobrze. Namówi pan malarza Borówko na partyjkę warcabów
w palarni, a w tym czasie ja zajdę do pokoju Pani z Wydawnictwa i
zagadam ją pod byle pretekstem. Chodzi o to, żeby nie wyszła ze
swego pokoju. A wówczas mistrz Nataniel zakradnie się do pokoju
malarza i obejrzy dokładnie jego obrazy. Borówko nie zamyka
pokoju na klucz.
– Hm, hm... – zamyśliłem się, bo cała ta impreza jakoś brzydko
mi zapachniała. – A czy nie prościej byłoby poprosić grzecznie
malarza, żeby nam pokazał swoje obrazy?
– Nie pokaże. Już go o to prosiłem. Odmówi i nabierze
podejrzeń.
– A może uprzednio porozmawiać z policjantem?
– Na to zawsze jest czas.
– Pozwoli pan, że dokładnie to przemyślę?
– Pozwalam, pozwalam – machnął ręką redaktor i cichutko
oddalił się w swych miękkich pantoflach.
Gdy wszedłem do swego pokoju, zerknąłem na rysunek
Berezowskiej i na moment zastanowiłem się: „Co, u diaska,
niepokoi mnie w nim?” Zasiadłem do stołu nad zebranymi przez
Pronobisa dokumentami opactwa sulejowskiego.
„Za rządów żadnego innego opata poza Willermem nie było tak
wielkiego wzrostu majątku opactwa. To opat Willerm w 1224 roku
znalazł nową sposobność do zaokrąglenia majątku. Rycerz
Baldarich-Bałdrzych z powodu ciężkiej potrzeby wynikłej na
skutek jego udziału w wyprawach z lat 1222-1223,
podejmowanych przez książąt polskich przeciw Prusom,
zdecydował się sprzedać swoją wieś.
Opat wykorzystał trudną sytuację rycerza i kupił jego wieś
Bałdrzychów nad Nerem za sumę 80 grzywien czystego srebra i 5
denarów erfurckich, zwanych szerokimi. Nabycie wsi
przypieczętował przeprowadzając starodawny obrzęd picia wody.”
Radośnie zawołałem:
– Eureka!
Oto w dokumentach opactwa po raz pierwszy natrafiłem na
nazwisko Baldarich-Bałdrzych, którego legendarnych skarbów
poszukiwała Czarna Milady. Baldarich-Bałdrzych, przez którego
być może zginął Herakliusz Pronobis.
– A więc nie opat Bernard związany był z osobą owego
Baldaricha-Bałdrzycha, lecz opat Willerm? Legenda z Przeklętnika
opowiada, że Baldarich-Bałdrzych został spalony na stosie.
Willerm działał w latach dwudziestych XIII stulecia, wówczas
jednak nie było inkwizycji. Czarna Milady mówiła Pronobisowi, że
jest ostatnią z rodu Bałdrzychów. A więc istniał i ród Bałdrzychów?
Znowu ogarnęły mnie wątpliwości. Znowu nic nie wiedziałem,
znowu uciekła mi z ręki nić przewodnia tajemniczej historii z
zamierzchłej przeszłości, która nagle brutalnie wdarła się we
współczesność, zabiła Pronobisa, a mnie i Natanielowi kazała
szukać morderców i przeżywać najdziwniejsze przygody.
Czarna Milady mogłaby chyba podać mi jakąś wskazówkę. Lecz
i ona wymknęła mi się z rąk pozostawiając ostrzeżenie „Radzę
przestać bawić się w czarnoksięstwo. To może pana zbyt drogo
kosztować”.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

ŻYCIE JEST RYZYKIEM • PROFESOR ZANN CHCE UCIEC W


STRATOSFERĘ • PRZYPOWIEŚĆ MISTRZA NATANIELA •
ZNIKNIĘCIE ZWARIOWANEGO ZEGARA

Ponieważ długo w noc próbowałem siłę swego rozumu zmierzyć


z tajemnicami Sulejowa i Nieborowa, zasnąłem dopiero, gdy
„pierwsze kury zapiały”. Obudziłem się, a tak naprawdę obudziło
mnie pukanie do drzwi, około południa.
– Proszę, proszę! – zawołałem.
Na stole, niczym wyrzut pana Józefa, stała taca z wystygłym
śniadaniem, a w drzwiach redaktor naczelny „Horyzontów
Filozofii”.
Mierzył mnie przez chwilę ironicznym spojrzeniem, po czym
bezceremonialnie a bezszelestnie – jak wszystko co robił –
umieścił się w fotelu:
– Nie trzeba tyle myśleć, zwłaszcza w nocy – pokręcił z naganą
głową.
Przyjąłem z pokorą tę uwagę bądź co bądź specjalisty od
myślenia.
– No i jak, proszę pana? – przyjrzał się swoim paznokciom. –
Namyślił się pan? Zdemaskujemy malarza?
Teraz ja obejrzałem swój manikiur:
– A czy to się uda?
Ziewnął.
– Nie. Ale mielibyśmy wspaniałą zabawę. Nudno tu i smutno.
Nawet nie ma z kim zagrać w pokera!
„Filozoficzny poker? To ciekawe...” – pomyślałem.
– A Zann i Grzegorczyk?
Pogardliwie wydął wargi:
– To golcy, bez pieniędzy wyprężył się w swym wytartym nieco
garniturze. – Drogi panie, poker to hazard, a hazard wymaga
pieniędzy. Zann i Grzegorczyk nadają się najwyżej do „tysiąca”,
ale nie do poważnej gry z dreszczykiem emocji! – tu małe oczy
niespodziewanie zabłysły.
– Czyż nasze życie, samo w sobie, nie jest wystarczającą
emocją? – wtrąciłem.
– Ech, życie! – zaśmiał się. – Tu ma pan rację! To dopiero
hazard! – wykrzyknął z tak głębokim przekonaniem, że aż mnie
zdziwiło.
„Czyżby naprawdę spokojny na pozór byt filozofa tak pełen był
ryzyka?”
– A wracając do pieniędzy – ciągnął – to czy nie uważa pan za
smutne, że w naszych czasach intelektualiści obywają się bez
grosza? Chyba, że umieją służyć. Ma rację Borówko: trzeba się
czołgać, żeby do czegoś dojść.
– A panu jak się powodzi? – zapytałem możliwie delikatnie.
– Różnie. Przeróżnie. Jak to... – zawiesił głos – filozofom –
wybuchnął niespodziewanym śmiechem. – Ale przynajmniej nie
muszę się czołgać! – śmiał się nadal.
– Moje gratulacje!
– A dziękuję, dziękuję!
Śmiejąc się wciąż wstał z fotela.
– A co do Borówko, to niech się pan jeszcze na myśli! – skłonił
się i wyszedł.
„Czy nie zanadto czepiamy się wszyscy malarza?” – przyszło mi
na myśl...

Na obiad zszedłem starannie ogolony i odświeżony gorącą


kąpielą. Na twarz przywołałem wyraz chłodnej obojętności, nie
chciałem bowiem, aby ktokolwiek domyślił się problemów, które
mnie nurtowały.
Dostrzegłem Katarzynę Rokoko, piękną jak nigdy dotąd, ubraną
w błękitną suknię.
– Jest pani błękitna jak Anna Orzelska – rzekłem całując długo
dłoń aktorki.
– Brawo! Mój uczeń czyni postępy – oświadczył dumnie mistrz
Nataniel.
Niezbyt w smak mi było takie głośne nazwanie mnie uczniem,
ale... niech tam!
– Raczej... podstępy, mistrzu – roześmiała się Katarzyna
Rokoko.
Borówko obrzucił ją roztargnionym, ale ponurym spojrzeniem.
– Piękne kobiety wychodzą dziś w mody – parsknął wzgardliwie.
– Nie malujemy pięknych kobiet. Nie malujemy pięknych pejzaży.
– No, oczywiście – wtrąciła się Pani z Wydawnictwa. – Piękne
kobiety zdobywali jedynie ludzie z grubszą gotówką.
– A tak, tak, madame – przyświadczył Nataniel. – Piękne kobiety
są dla ludzi bez wyobraźni, co podkreślano niejednokrotnie. Byłem
zawsze człowiekiem bez wyobraźni – zakończył skromnie, jak na
mistrza przystało.
Zann uderzył ręką w stół:
– Wybaczcie państwo, ale nic nie rozumiem! W takim razie po
co pisze się tyle o potrzebie piękna? Ależ to kpiny, proszę
państwa! – denerwował się. – Mój przyjaciel fizyk rzekł na pewnym
zebraniu: „Nie będę budował akcelaratora atomowego w kraju,
który nie potrafi wyhodować odpowiedniej ilości świń”. I
postanowił wraz ze mną skonstruować balon, na którym ulecimy
obydwaj w stratosferę...
– Tatusiu! – krzyknęła przestraszona Stokrotka.
– A tak. Polecimy i niech nas potem gonią! Przysłali mi tu do
Nieborowa trzytomowy podręcznik matematyki. Mam go
zrecenzować. Ale nie zrecenzuję! Tylko zabiorę do balonu. W
stratosferze podrę! Podrę, podrę na molekuły!
Nataniel łagodził gniew profesora:
– Nie na tym polega główne zło, że nie umiemy wyhodować
odpowiedniej ilości świń, lecz na tym, że nie potrafimy tego
uzasadnić w sposób naukowy!
– Tra-ta-ta, proszę państwa, dziś w nocy spadnie śnieg –
powiedział uspokojony profesor, czym zdecydowanie zmroził tak
pogodną atmosferę obiadu. Wszyscy bowiem pomyśleliśmy:
„Czyżby profesor wróżył nową kradzież?” I przypomnienie, że
wśród nas jest złodziej spadło na nas jak brzemię...
– Proszę państwa, zgodnie z tradycją czwartkowych obiadów – a
dziś mamy czwartek – zapraszam wszystkich do biblioteki, gdzie
przy rozpalonym kominku zostanie za chwilę podana czarna kawa i
będziemy mogli mówić o sztuce... Myślę, że stanę się wyrazicielem
życzeń ogółu państwa, jeśli zaproszę mistrza Nataniela, aby
podzielił się z nami swymi uwagami na temat pięknej sztuki
pisania... – odezwał się kustosz, próbując ratować nastrój.
Zaklaskaliśmy – bo tak wypadało.
– Ach! – oświadczyła Eleonora z Kraszewskich. Po czym rzekła
do męża:
– W następny czwartek ty zaaranżujesz spotkanie!
Pani z Wydawnictwa zajęła fotel przy kominku, na drugim
fotelu umieścił się mistrz Nataniel. Redaktor Krupa odpędził od
szacownych globusów Joannę Dark, która stukała w nie ostrym i
długim paznokciem. Był na tyle dbały o nieborowskie zabytki, że
wyrwał z notesu kartkę i napisał na niej: „Nie dotykać
eksponatów.” Karteczkę tę umieścił na jednym z globusów.
Zdziwiła mnie nieco owa troska. Na krzesłach przy ogromnym
stole usiedli: prozaik Niemek i jego żona, Eleonora z
Kraszewskich, kustosz, Kostia i malarz Borówko. Komisarz Kolec
obserwował nas z ławki pod oknami, gdzie również usadowili się
profesor i Stokrotka.
Mistrz Nataniel splótł palce i powiódł po nas wzrokiem:
– Chciałbym opowiedzieć państwu dziś przypowieść o sztuce
niestawiania kropki nad „i”.
– Prosimy, prosimy! – gorąco i szczerze zachęcał Nataniela
Grzegorczyk, w czym mu dzielnie sekundowałem.
Mistrz powoli dopił swej kawy.
– W pewnym wielkim mieście żył Poważny Prozaik, który za
wszelką cenę starał się pozostać w pamięci potomności. W tym
celu wybrał największą i najwyższą kamienicę, wokół niej
zbudował rusztowanie, po czym wdrapał się na nie z kubełkiem
farby i pędzlem, i na ścianie wysokiej kamienicy napisał
Wiekopomne Słowo, które miało mu przynieść sławę także u
przyszłych pokoleń. Gdy rusztowanie było już rozebrane, a
Wiekopomne Słowo widniało z daleka. Poważny Prozaik przystanął
skromnie na ulicy obserwując, jakie wrażenie czyni ono na
współczesnych. I oto przechodziło ulicą dwóch modrych ludzi;
obydwaj popatrzyli na ścianę kamienicy, odczytali Wiekopomne
Słowo, rozrzewnili się i popłakawszy odeszli smutni. Potem u
podnóża kamienicy przeszło sto tysięcy głupców, a co który z nich
spojrzał na Wiekopomne Słowo, to wzruszał ramionami...
Zmartwiło to Poważnego Prozaika, albowiem dobrze jest być
cenionym przez mądrych, ale jeszcze lepiej jest być również
cenionym przez głupców, ci zazwyczaj bowiem najwięcej mają do
gadania. Po pewnym więc namyśle Poważny Prozaik doszedł do
wniosku, iż Wiekopomne Słowo ma zasadniczy brak decydujący o
tym, że głupcy nie są w stanie go właściwie odczytać, a
mianowicie – brakuje kropki nad „i”, co czyni Wiekopomne Słowo
niezrozumiałym. Niestety Poważny Prozaik nie miał pieniędzy, ani
dosyć energii, aby ponownie zbudować rusztowanie wokół
wysokiej kamienicy. Wypożyczył tylko długą drabinę, oparł ją o
kamienicę i począł wdrapywać się wysoko z kubełkiem farby i
pędzlem. Lecz spadł i zabił się... Taka jest przypowieść o sztuce
niestawiania kropki nad „i.”
Milczeliśmy zaskoczeni przypowieścią mistrza. Tylko Joanna
Dark wyrwała się nieopatrznie:
– Mistrzu, czy można wiedzieć, jak brzmiało Wiekopomne
Słowo?
– Sztuka – odparł Nataniel.
– Sztuka? Ależ słowo „sztuka” nie ma nic wspólnego z „i”, a
tym bardziej z kropką nad „i”! – zawołała zrozpaczona Joanna.
– Oczywiście. Prawdziwa sztuka nie ma nic wspólnego nie tylko
z „i”, ale nawet z kropką nad „i”, co jest morałem niniejszej
przypowieści – wyjaśnił dobrotliwie Nataniel. – Zresztą, morał
przypowieści jest wieloraki: jeśli chcesz przekazać potomności
Wiekopomne Słowo, nie maluj go aż tak wysoko; licz się z opinią
mądrych, a nie głupich...
Zabrał głos oficer policji:
– Przypowieść ta jest wzięta z prawdziwego życia. Sam byłem w
ubiegłym roku świadkiem, że kiedy na gmachu naszej komendy
zakładano okolicznościowe dekoracje, pewien malarz także
popełnił błąd w jednym z Ważnych Słów, a rusztowania były już
rozebrane. Wszedł więc po drabinie, spadł, a choć się nie zabił, to
jednak złamał sobie nogę i podstawę czaszki.
– O, to prawda! W literaturze ostatnio dużo mamy złamanych
rąk, nóg, kręgosłupów i podstaw czaszki – uzupełnił komisarza
Nataniel.
Wtem odezwał się stojący na kominku szafkowy zegar francuski
z XVIII wieku. Był prześlicznej roboty, przystrojony wdzięczną
złotą dekoracją. Pod tarczą widniał ozdobny napis „J. Godde a
Paris”. Wydzwaniał godziny muzykalnie i delikatnie, jakby w swym
wnętrzu ukrywał malutkie złote dzwoneczki lub jakby ktoś dotykał
strun klawesynu.
– Dwanaście – zliczył uderzenia mistrz Nataniel i zdziwiony
zerknął na przegub ręki. Jego wodoszczelna, antymagnetyczna i
nieczuła na wstrząsy omega wskazywała dopiero czwartą.
Kustosz próbował wytłumaczyć omyłkę zegara:
– Godziny i minuty wskazuje poprawnie, tylko dzwoni kiedy
chce. Starowina zdziwaczał. Jest jedynym zegarem tego typu w
całym pałacu, więc go co dzień nakręcam. Trzeba być
wyrozumiałym dla jego słabostek.
– Ale też i należy o niego bardzo dbać – rzekł dobrotliwie
Nataniel. – Za granicą antyki znacznie podrożały. Marzyłem, aby
takim zegarem przyozdobić swój salon Ale za chudą mam kiesę.
– Stare zegary były bohaterami niejednej dobrej powieści –
powiedział w zamyśleniu Niemek.
– I niejednej kradzieży, która bardzo się opłaciła temu, co wpadł
na jej pomysł! – dodał zamyślony filozof.
I tak prysnął nastrój czwartkowego wieczoru...
Rozeszliśmy się do swych pokoi czy też może po całym pałacu,
jakby uciekając jedni przed drugimi.
Ale przecież znów musieliśmy się spotkać. Na kolacji...

Póki co szukałem ratunku w pracy, choćby miało nią być


jedynie porządkowanie notatek. „Życie jest hazardem!” –
przypomniałem sobie opinię naszego nieborowskiego filozofa.
Jakże wiele potwierdzeń tego hasła znajdowałem w opisie
działalności opatów sulejowskich. Jednocześnie coraz wyraźniej
widziałem cel, ku któremu zdążając podejmowali to ryzyko. I nieco
smutno mi się zrobiło, że rozmawiając z Krupą o hazardzie nie
zapytałem go o cel ryzyka wyżej stojący niż pieniądze. Toteż z ulgą
usłyszałem gong wzywający na kolację.
Zajęliśmy miejsca za stołem z tak poważnymi minami, że
wydawało się, iż zbiera się kolejna konferencja międzynarodowa,
poświęcona jakiemuś ważkiemu problemowi. Nic więc dziwnego,
że kolacja zaczęła się niezbyt ciekawie, chociaż profesor, który, jak
sam to przyznał, wsłuchiwał się w trzaskanie starych mebli w
swoim pokoju, próbował wzbudzić zainteresowanie zebranych
sprawą istnienia duchów:
– Lata studiowałem w Anglii i Szkocji... Proszę mi wierzyć, że
tam nie ma szanującego się zamku, pałacu czy też nawet starego
domostwa bez równie szanującego się i szanowanego ducha! A u
nas? Cóż u nas?! Nawet w tej dziedzinie pozostajemy daleko w tyle
za krajami Zachodu...
– Gada pan – wtrącił z wrodzoną sobie delikatnością Borówko. –
Wschód też ma swoje duchy! Kiedyś w Rosji spotkałem takiego
ducha, że... ech!
– Duch, czyli po łacinie spiritus... – dał się słyszeć sceniczny
szept Katarzyny Rokoko, budząc ogólną wesołość.
Profesor skinął jej w podzięce głową, a biedny malarz „stulił
uszy po sobie”.
– Rozejrzyjmy się choćby po naszym Nieborowie... –
kontynuował Zann. – Chyba przyznają mi państwo rację, że
piękniejszego pałacu długo by szukać w Europie, a gdzie jest jego
duch? Pytam...
– Chodzi panu, profesorze, o ducha jako zjawę czy jako
inspirację, ideę twórczą? – spytał Kolec, chyba nie bez złośliwości.
– Wszystko zabrali Radziwiłłowie – próbował odciąć się w
imieniu nas wszystkich Kostia.
Mistrz Nataniel zręcznie opuścił niebezpieczne rejony, ku
którym zepchnął rozmowę policjant. Ba, zaatakował go nawet!
– A czy pan, komisarzu, mniema, że ostatnie kradzieże są
dziełem ducha obojętnie jak pojmowanego?
– Nie mniemam – oficer spokojnie otarł usta serwetką.
Redaktor „Horyzontów Filozofii” zachichotał przypochlebnie.
Tymczasem policjant, widząc kustosza dającego mu znaki ręką od
progu, wstał z krzesła, ukłonił się wszystkim i wyszedł z jadalni.
– A jednak jakiś duch by nam się przydał – westchnęła Pani z
Wydawnictwa – i w Nieborowie, i tak w ogóle...
– Od przybytku głowa nie boli – mruknął Borówko.
Natomiast Joanna Dark oświadczyła może niezbyt z sensem, ale
za to z głębokim przekonaniem:
– Duchy nie kradną!
To wywołało nowy chichot pana Krupy i replikę Katarzyny
Rokoko:
– Nie byłabym tego taka pewna, jeśli chodzi o mienie
państwowe. Nikt nie szanuje go za życia... Być może odbija się to
również w Polaków życiu „po tamtej stronie”...
Właśnie miałem odpowiedzieć aktorce, gdy do jadalni powrócili
policjant i kustosz. Stanęli obok stołu i w milczeniu patrzyli na
nas. Długo i ciężko.
Wzrok ich przesuwał się z jednej osoby na drugą... A ta, na
której spoczął, odkładała na bok łyżeczkę, kromkę chleba z
powidłami, stawiała na spodku filiżankę...
– Z biblioteki zniknął zegar – powiedział wreszcie kustosz
tonem jakby intonował requiem.
– Ten... ten pomylony?! – jęknęła Joanna Dark.
– Pomylony, ale i cenny – odpowiedział Kolec.
– Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom...
– zaczął Niemek, ale szturchniecie łokciem, jakim poczęstowała go
żona, Eleonora z Kraszewskich, odebrało mu głos. A tymczasem
nasz filozof wciąż się uśmiechał.
– Jak tak dalej pójdzie, to z pałacu zostaną gołe mury –
oświadczył nie bez satysfakcji Borówko.
Profesor Zann krzyknął:
– Co za kraj! Tra-ta-ta!...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

I ZNÓW PRZESŁUCHANIA • KTO MÓWI PRAWDĘ • ZOSTAJĘ


NAPIĘTNOWANY • WYBUCH KOMISARZA • DUCH ZEGARA

Nie minęło wiele czasu od tak nieszczęśliwie zakończonej


kolacji, gdy wszyscy zgromadziliśmy się w palarni. Każdy wiercił
się, poprawiał w swym fotelu, jakby nagle te sympatyczne meble
stały się wyjątkowo niewygodne.
– Co pan (pani) robił (robiła) między godziną szesnastą a
osiemnastą, czyli od czasu zakończenia spotkania czwartkowego
do kolacji? Kiedy ostatni raz był (była) pan (pani) w bibliotece?
Kiedy po raz ostatni widział (widziała) pan (pani) zegar na
bibliotecznym kominku? – oto zestaw pytań, przygotowany przez
komisarza Kolca, na które musieliśmy odpowiedzieć.
Czekał już na nas mikrofon kieszonkowego magnetofonu.
– Ciekawe, ile taśm ten pan przygotował – mruknął Kostia, ale
tak cicho, że słyszeli go tylko najbliżej siedzący.
Komisarz powiódł po zebranych zachęcającym wzrokiem...
– To może ja pierwszy?! – podejrzanie ochoczo zgłosił się
Borówko. – Chcę mieć to po prostu z głowy!
Oficer zwrócił mikrofon w jego stronę. Malarz chrząknął:
– Hm, wyszedłem z biblioteki chyba kilka minut po szesnastej,
jak zaczęło się robić straszliwie nudno. Zresztą i inni też zaczęli
się rozłazić. Z biblioteki poszedłem do siebie, no bo dokąd miałem
iść? I przespałem cały czas do kolacji. Obudził mnie dopiero gong.
A że poczułem się głodny jak diabli, więc w te pędy do jadalni. I
wszystko!
– Tak, tak... – westchnął znacząco filozof.
– Pan chciał coś powiedzieć? – zapytał uprzejmie oficer,
zwracając ku niemu mikrofon.
– Nnoo... Coś powiedzieć?... A może to nic ważnego?
– Proszę mówić. Każda uwaga jest cenna.
Krupa zatarł dłonie ruchem, który już kilkakrotnie widziałem u
niego i przyznam, że niezbyt mi się podobał.
– Ja... ja, panie komisarzu, dwukrotnie pukałem do drzwi pokoju
pana Borówko, pragnąc pożyczyć zapałek, bo wysiadła mi
zapalniczka. I ani razu nie było go w pokoju...
– Szpicel! – syknął Borówko, a głośno powiedział:
– Spałem przecież. Mogłem nie słyszeć pukania!
Krupa uśmiechnął się nieśmiało:
– Być może. Być może. Tylko, że... że...
– Niech pan to wreszcie wykrztusi! – ponaglił go oficer.
– ...że drzwi nie były zamknięte i gdy zaglądałem do pokoju,
pana Borówko w nim nie było – sucho stwierdził ponaglany
redaktor „Horyzontów Filozofii”.
– Od kiedy to zaglądanie do cudzych pokoi nazywa się
pukaniem? – zapytał mistrz Nataniel wiszący naprzeciw niego
obraz.
Wraz z panią Rokoko wyręczyliśmy dzieło w odpowiedzi
śmiechem, który ściągnął na nas złe spojrzenie policjanta.
– Czy może pan określić, w jakim mniej więcej czasie pukał pan
do pokoju mistrza Borówko? – tym „mistrzem” zemścił się Kolec
na Natanielu.
– Niestety. Nie patrzyłem na zegarek. Gdybym wiedział, jakie to
może mieć znaczenie... – westchnął filozof.
Porucznik wycelował, niczym lufę służbowego P-64, mikrofon w
malarza:
– Tak więc, panie Borówko, gdzie pan był naprawdę między
godziną szesnastą a osiemnastą? Chciałbym tylko ostrzec, że
mijając się nadal z prawdą może pan rozstać się z wolnością... –
uśmiechnął się mile śledczy.
– Gdzie byłem, tam byłem! Nie powiem. Nie ja ukradłem te
wasze zakichane dzieła sztuki! Kicham na nie! Kichani, słyszycie?!
A psik! – rozkrzyczał się mistrz pędzla.
– Co za wulgarna scena! – rzekł z odrazą mistrz Nataniel.
– Pan Borówko był u mnie w pokoju. Przez cały czas. Od
„wieczoru czwartkowego” do kolacji – wyznała nagle Pani z
Wydawnictwa unosząc się w fotelu. – Rozmawialiśmy – dodała,
jakby pragnąc rozproszyć wątpliwości co do celu wizyty malarza u
niej.
Jednak policjant wątpił:
– Na pewno?
– Na pewno! – odparła z mocą kobiety, która dla ukochanego
człowieka gotowa jest ponieść najcięższą ofiarę.
– Czy ktoś może potwierdzić pani słowa? – nie rezygnował
komisarz.
– Niestety. Nikt do mnie nie pukał – zaakcentowała ostatnie
słowo, obdarzając jednocześnie filozofa spojrzeniem, jakim
zwykliśmy traktować muchę w zupie.
Zapadła cisza.
Wreszcie profesor Zann odezwał się nieśmiało:
– Pan Tomasz może być świadkiem, że o szesnastej opuściliśmy
z córką bibliotekę. Przez cały czas do kolacji ani mi sekundę nie
wyszedłem ze swego pokoju. Do siedemnastej lub do około
siedemnastej grałem z córką w szachy, a potem aż do gongu
czytałem sobie dla rozrywki podręcznik matematyki. Córka moja,
o ile zauważyłem – zaśmiał się sarkastycznie – również nie oddaliła
się z pokoju.
Stokrotka:
– Tak. Czytałam. Cały czas czytałem Opowiadania Saroyana. O,
mam tę książkę przy sobie, bo zeszłam z nią na dół, spodziewając
się, że jak zwykle wszyscy będą się długo zbierać w palarni i zdążę
przeczytać jeszcze kilka kartek.
Eleonora z Kraszewskich:
– Mąż mój pisał od szesnastej piętnaście aż do gongu.
– Mąż powie w imieniu własnym. Mnie zaś interesuje, co pani
robiła? – zwrócił jej uwagę policjant.
– Ja? – zdziwiła się Eleonora. – A co ja mogłam robić? Oczywiście
pilnowałam, aby pracował.
– Przez cały czas?
– Naturalnie. Krokiem się nie ruszyłam z pokoju.
– Hmmm – nieśmiało chrząknęła Stokrotka.
– Pani chciała coś powiedzieć? – zapytał ją uprzejmie policjant. –
Proszę mówić, każda uwaga może być niezwykle cenna dla
śledztwa.
– Było to chyba na pół godziny przed kolacją. Zauważyłam, jak
pani Eleonora opuściła swój pokój, na czubkach palców przebiegła
hol aż do drzwi pokoju pana Tomasza. A potem... – Stokrotka
zachichotała – zajrzała do jego pokoju przez dziurkę od klucza.
– Och! – wybuchnęła pani Eleonora.
– Fiuuu – gwizdnął Grzegorczyk.
– Na Boga, dziecino! – zdziwił się prozaik Niemek.
– Acha! – zawołał znacząco mistrz Nataniel.
Stokrotka znowu zachichotała:
– Pani Eleonora chciała wypatrzyć, czy w pokoju pana Tomasza
nie ma pani... Katarzyny Rokoko – Stokrotka zarumieniła się.
– Acha! Teraz już wszystko rozumiem – powiedział ironicznie
Kostia.
– Przepraszam, co pan rozumie? – zwrócił się do niego oficer.
– Nic, nic, nic takiego. Tak sobie tylko powiedziałem – wykręcał
się Kostia.
– A może pan rozumie więcej, niż się panu wydaje? Proszę nam
powiedzieć.
– Nie. Rozumiem tyle, ile mi się wydaje.
Policjant sięgnął ręką do kolan Stokrotki i wyjął książkę z jej
dłoni.
– Hmmm – tym razem to on chrząknął znacząco.
– Słucham pana – rzekła niepewnie dziewczyna.
– Ta książka ma posklejane kartki, jakby prosto spod prasy.
Pani jej wcale nie czytała. To pierwsze kłamstwo. Twierdziła pani
również, że nie wychodziła ze swego pokoju. Więc jakim cudem
zauważyła pani osobę zaglądającą przez dziurkę od klucza? –
Kolec był bezlitosny.
W oczach Stokrotki zjawiły się łzy. „Trzy są zbroje niewiasty:
słowa, piękność i płacz” – przypomniałem sobie nauki Nataniela.
– Ja... ja... na chwileczkę wybiegłam... do toalety – wyjąkała.
– Nie tylko – surowo zwrócił jej uwagę kustosz. – Wszak około
siedemnastej trzydzieści wyminęliśmy się na parterze koło szatni.
– Proszę pani!... – wtrącił oficer surowym głosem, a mnie się
wydało, że chciał po prostu powiedzieć: „Dziecko!...”
I to co ja usłyszałem w głosie komisarza, było chyba bliższe
prawdy, Stokrotka powiedziała bowiem głosem przerywanym
serdecznym łkaniem:
– Pan Tomasz... Pan Tomasz mi się podoba... A on...
I piękna dziewczyna wybiegła z palarni płacząc.
– Wielkie nieba! Wielkie nieba! – załamał ręce profesor i
podreptał za córką.
– Każdy sposób jest dobry, by uniknąć przesłuchania! – zaśmiał
się Borówko, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Ja byłem naprawdę bez winy za to nagłe okazanie mi uczucia
przez Stokrotkę i to w dodatku nagrane przez policyjny
magnetofon! A wszyscy czuliśmy, że to zaimprowizowane śledztwo
zaczyna okrutnie nas obnażać. W dodatku co to wszystko miało
wspólnego z kradzieżą zegara?!
Nagle Joanna Dark także wybuchnęła płaczem i krztusząc się
łzami zawołała:
– Pan Tomasz jest ohydny! Uwodziciel! Zawraca dziewczynie
głowę, a potem... Wszyscy jesteście tacy sami! Mężczyźni!
– No, no... – pokręcił głową Grzegorczyk – już druga. Moje
gratulacje. Aczkolwiek zawsze przedkładałem jakość nad ilość... –
starannie obejrzał Joannę Dark od stóp do głów.
Ta poderwała się z fotela i wyszła z palarni z dumnie
podniesioną głową.
– Każdy sposób jest dobry... – zaczął swoje Borówko.
Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot.
Komisarz Kolec zaczął mi się przyglądać z dziwną troską.
– Tomaszu! – rzekł głucho mistrz Nataniel. A był w jego głosie
cały bezmiar wielkiego zdziwienia i potępienia. Potępienia nie za
uwodzenie dziewcząt, bo to i mistrzowi zdarzało się
niejednokrotnie, lecz za to, że udawałem przed nim niezaradnego
wobec kobiet; byłem więc obłudnikiem i hipokrytą.
Tak oto w oczach nieborowskiego towarzystwa moja niepozorna
postać stała się dziwaczną hybrydą, skrzyżowaniem don Juana i
jezuity z Tajemnic Paryża.
– A więc, proszę pana? – oczywiście do mnie zwrócił się teraz
oficer.
Chciałem krzyczeć: „Jestem niewinny!”, ale potulnie
odpowiedziałem:
– Pracowałem w swym pokoju. Aż do gongu... Może ktoś z
państwa pukał do mnie, aby pożyczyć zapałek? Może ktoś jeszcze
zaglądał do mnie przez dziurkę od klucza? Jeśli tak, to chyba te
osoby poświadczą, że rzeczywiście pracowałem – ironizowałem.
Mistrz Nataniel wyjaśnił:
– Ja najdłużej przebywałem w bibliotece. Tu czasem dobrze mi
się myśli... Spędziłem tam czas samotnie aż do godziny, pamiętam
dokładnie, za pięć osiemnasta. Gdy zaś spostrzegłem, że zaledwie
krótka chwila dzieli mnie od kolacji, szybko powędrowałem na
parter do swego pokoju, aby się przebrać do wieczornego posiłku.
Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że wtedy zegar stał na
kominku...
– Kolację rozpoczęliśmy dziś wyjątkowo punktualnie – stwierdził
oficer – dokładnie w pięć minut po gongu. Pięć minuy po
osiemnastej wszyscy państwo siedzieli wraz ze mną przy stole.
Jeśli założyć, że ten piękny zegar przywłaszczony został przez
kogoś z was, to ten ktoś musiał tego dokonać w czasie dziesięciu
minut, między siedemnastą pięćdziesiąt pięć a osiemnastą pięć.
No, dziesięć minut – rozmyślał głośno oficer – to okres
wystarczająco długi, aby zdjąć zegar z kominka i wsadzić go sobie
pod pachę. Jeśli jeszcze złodziej ma wspólnika i ten czekał pod
drzwiami pałacu... Rzecz jednak w tym, że od siedemnastej
trzydzieści aż do kolacji gawędziłem z personelem w kuchni
pałacowej, a był przy tym także pan kustosz.
– Właśnie szedłem do pana, gdy w sieni spotkałem Stokrotkę –
wyjaśnił kustosz.
– I rzecz w tym – rozmyślał dalej policjant – że rozmawiając z
personelem miałem na oku frontowe drzwi. Drzwi zaś od ogrodu
są zamknięte, a klucz od nich mam od wczoraj w kieszeni.
– Pomija pan zupełnie możliwość, że kradzież nastąpiła w
momencie, gdy siedzieliśmy już przy kolacji – rzekł mistrz
Nataniel. – A wówczas my jesteśmy poza wszelkimi podejrzeniami.
Ale ta możliwość właściwie odpadała. Kradzież została bowiem
ujawniona o godzinie osiemnastej piętnaście, w dziesięć minut od
rozpoczęcia kolacji. Dziewczęta kuchenne przebywały w kuchni, a
wraz z nimi byli Walenty i Józef. Kuchnia przylega do jadalni i
drzwi z kuchni do jadalni były otwarte przez krótki czas
nakrywania do stołu. Ci z kuchni widzieli dokładnie nakrywających
do stołu i odwrotnie. Nikt z personelu nie oddalił się ani na krok
poza obręb kuchni i jadalni. Potem w czasie kolacji około
osiemnastej piętnaście, na prośbę jednej z dziewcząt kuchennych,
Walenty i Józef poszli do biblioteki, aby przynieść brudne filiżanki.
Zauważyli brak zegara i natychmiast przybiegli do kuchni
zawiadamiając o kradzieży i wywołując z jadalni kustosza.
– Pozostają trzy ewentualności – powiedział policjant. – Jeśli
przyjąć, że kradzieży dokonał ktoś z państwa, to mógł to zrobić
jedynie między siedemnastą pięćdziesiąt pięć a osiemnastą pięć.
W ciągu dziesięciu minut. Jeśli złodziejem jest ktoś z personelu, to
miał czas od osiemnastej pięć do osiemnastej piętnaście. Również
dziesięć minut. Trzecia ewentualność: zegar ukradł ktoś, o którego
bytności w tym pięknym gmachu nie wiemy. Ale i on miał do
wyboru te dwa razy po dziesięć minut!
– Duch Nieborowa. Radziwiłł. Od dawna go o to podejrzewam! –
zaśmiał się Kostia.
Wtedy komisarz Kolec niespodziewanie wybuchnął:
– I co ja mam z tym wszystkim i z wami robić?! Skąd ściągnę
ekipę po nocy? Kto mi ją da dla głupiego zegara?! A może przyślą
pluton mundurowych, żebym miał kim obstawić pałac, zanim go
przeszukam? Przeszukam po raz trzeci!
Wydał mi się sympatyczny w swej gniewnej rozpaczy. Ale
milczałem jak inni.
– Przepraszam – powiedział po chwili Kolec, ocierając czoło. –
Ale naprawdę mam dosyć tych tajemniczych zniknięć
prześladujących pałac. Nawet mnie, gdy byłem tu jeszcze z
nadkomisarzem Parzydełko, zniknęło głupie szkiełko od zegarka...
– Czy to pańska własność? – Nataniel sięgnął do kieszonki
kamizelki i wydobył szkiełko.
– O tak, tak! Dziękuję serdecznie! – rozchmurzył się nieco
oficer. – Mam stary, nietypowy czasomierz i zawsze, jak coś z nim
się stanie, to mam kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego
szkiełka...
Podzieliliśmy radość policjanta z odzyskanej zguby, ale
wszyscy, chyba wraz z nim samym, mieliśmy świadomość, że
dotychczasowe śledztwo nic nie dało.
Jedno było pewne: złodziej jest mieszkańcem pałacu lub
przynajmniej jego wspólnikiem.
Oj, niemiło nam było, niemiło, gdy rozchodziliśmy się do swych
pokoi. Ręczę, że każdego, a przynajmniej większość z nas, trapiła
myśl: „Co też zginie dzisiejszej nocy?”
Pożegnałem się z dziwnie oziębłym Natanielem. Ale darowałem
mu ten chłód, pomny na zaskakujące wyznanie Stokrotki. Niby
dlaczego to mistrzowie mieliby być wolni od zazdrości?
Zapaliłem lampę na stole w mym pokoju i zasiadłem, jak sobie
obiecałem solennie, do pracy przerwanej kolacją i przesłuchaniem.
Wzrok jednak umknął mi znad kart papieru ku rysunkowi
Berezowskiej, na którym rozparty globus zdawał się kpić z moich
wysiłków rozszyfrowania sulejowsko-nieborowskich zagadek:
„Spójrz na mnie, przyjrzyj się dokładnie... Czyż nie jestem
Ziemią?”
Wspomniałem Trzech Urwisów, którzy tak by się teraz, nocą, w
Nieborowie przydali! Następnie przypomniałem sobie sukcesy w
walce ze złodziejami dzieł sztuki – samochwalczo może, ale
skutecznie, bo zaraz zrobiło mi się cieplej na sercu. A gdy jeszcze
doszła do tego świadomość, że jest tu ze mną zbrojny w swój
niepospolity umysł mistrz Nataniel, poczułem się spokojny, jakby
to nie mnie posądzano przed kilkoma godzinami o uwodzenie
niewinnych panienek i jakbym nie ja był jednym z kilku
podejrzanych o kradzieże w nieborowskim pałacu.
O Czarnej Milady starałam się nie myśleć, co mi się nawet
udawało. Wspomniałem ciepło profesora Pronobisa. A tajemniczy
kusznik? Ee! Rację miał Nataniel mówiąc, że gdy się ma
nowoczesną kuszę z laserowym celownikiem, to nie pudłuje się
strzelając przez wąską uliczkę! Chyba, że strzelec jest ostatnim
patałachem. Ale w takim razie po co wydawałby kupę forsy na tak
drogi sprzęt? Byle zbiry za parę groszy załatwiłyby mnie na amen!
A potem podrzucenie bełtu od kuszy na stół? Jasne, że chodzi o
przestraszenie mnie. Ale to się nie uda!
I tak rozmyślałem, aż przyszła pora, żeby powiedzieć sobie
samemu prawdę:
– Tomaszu! Siedzisz tu i udajesz zamyślonego, bo czekasz
północy. Najwyraźniej masz ochotę na spotkanie z nieborowskim
duchem! A kiedyż go szukać, jak nie z wybiciem dwunastej?
Mnicha to czy świeckiego człowieka dusza, ale... Jarek jest zbyt
mądrym i trzeźwo myślącym chłopakiem, żeby przestraszyć się
byle cienia! Zresztą nie przestraszył się, a tylko spostrzegł
podobieństwo zjawy do oszusta z Sulejowa.
Jednym słowem: duch czy nie duch, warto sprawdzić, kto nocą
lubi wędrować pałacowymi korytarzami!
Zbliżała się północ. Cichutko otworzyłem drzwi i wymknąłem
się na korytarz...
Powoli, starając się stąpać jak najciszej, ruszyłem przed siebie
w nikłym świetle nocnych lamp. Pożałowałem nawet, że nie mam
latarki, która mogłaby się przydać przy penetracji pałacowych
zakamarków. Jedne po drugich mijałem drzwi pokoi, zza których
nie dobiegał żaden głos...
O, przepraszam, gdy doszedłem do pokoju Grzegorczyka
usłyszałem wyraźne chrapanie. Przygotowany na spotkanie z
wysłannikiem zaświatów lub gotowym na wszystko przestępcą,
uśmiechnąłem się tylko...
Nagle w załomku korytarza prowadzącym ku schodom
dostrzegłem cień mniszego kaptura!
Ech, żebym wtedy dalej się skradał! Ale ja popędziłem, nie
zwracając uwagi na stukot moich butów.
Mnich zniknął.
Szukałem to tu, to tam; zaglądałem za firany i kotary.
Próbowałem, czy drzwi od jadalni i palarni są zamknięte.
Podbiegłem do drzwi biblioteki i wtedy...
I wtedy usłyszałem z niej melodyjne dzwonienie...
Zaginiony zegar oznajmiał północ!
Stanąłem jak wryty.
– Nie, to może inny... – wyszeptałem zdezorientowany.
Ale nie można było się pomylić. To ten jedyny, zwariowany!
Zadzwonił jeszcze dwa razy i zamilkł.
Skoczyłem do drzwi. O dziwo, były otwarte! Wpadłem do
biblioteki, namacałem kontakt...
Światło zalało salę. Miejsce zegara na kominku było puste... I
nigdzie zegara nie znalazłem, chociaż szukałem i pod stolikami, i
pod fotelami. Zajrzałem w głąb kominka i za szafy. Nie
dostrzegłem też żadnego śladu, że ktoś był tu przed chwilą. Przez
moment pomyślałem o ukrytych drzwiach i podejrzliwie
przyglądałem się ścianom. Ale czy ktoś wchodziłby nocą przez
tajne drzwi do biblioteki tylko po to, by stary zegar mógł
oddzwonić pomoc na swym ulubionym miejscu?
Odczekałem jeszcze chwilę i ze zwieszoną głową poszedłem do
siebie. Gdy zamykałem drzwi pokoju, wydawało mi się, że słyszę w
zgrzycie zawiasów echo szatańskiego śmiechu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

WPŁYW FILOZOFA KRUPY • POD BATUTĄ MISTRZA


NATANIELA • BORÓWKO ZWYCIĘZCĄ • SYGNALIZACJA
ŚWIETLNA • A WIĘC TO PANI, JOANNO • NOCNE WYZNANIA
POLICJANTA

„Jednak filozofia to potęga!” – myślałem, słuchając ponagleń


pana Krupy, abyśmy zdemaskowali malarza i wyrażając, choć
niechętnie, zgodę na współpracę z redaktorem. O dziwo, bardziej
entuzjastycznie odniósł się do zamiarów filozofa mistrz Nataniel,
który dotąd nie wydawał się jego sympatykiem. Ale uczynił to –
jak sam przyznał – z powodów podobnych do tych, które głównie
kierowały naczelnym „Horyzontów Filozofii” – po prostu zmęczyła
go twórcza praca i zaczynał się nudzić w nieborowskim pałacu.
Swój udział w akcji „Malarz” posunął nawet do tego, że podjął się
skonstruowania mistrzowskiego – jak na niego przystało – planu
demaskacji fałszywca.
Tak więc, gdy Borówko swoim zwyczajem „oddalił się” z pałacu,
mistrz z filozofem zgromadzili nas w palarni:
– Drodzy współtowarzysze niedoli nieborowskiej – nakłaniał nas
mistrz do swego planu – jeśli nie przyczynimy się do wykrycia
złodzieja, w najlepszym razie przylgnie do nas już na wieki
podejrzenie, że maczaliśmy palce w kradzieży dzieł sztuki.
Dalibóg, Poważny Prozaiku – wyciągnął ręce ku Niemkowi – miej na
względzie historię literatury, w której zajmiesz poczesne miejsce!
Nie wolno dopuścić, aby w świetlanej przyszłości jakiś
niedouczony bubek wywęszył historię naszego pobytu w
Nieborowie, gdzie wówczas ginęły wspaniałe dzieła sztuki i gdzie
być może, Poważny Prozaik... I tu bubek postawi trzy kropki,
czyniąc wieloznaczącą pauzę.
Uzasadniając w podobny sposób potrzebę zdemaskowania
malarza mistrz Nataniel do tego stopnia rozpalił naszą wyobraźnię
wizją potwornych i wyszukanych tortur, jakim ulec winien
Borówko, że przyrzekliśmy mistrzowi ślepe posłuszeństwo i
oddaliśmy na jego usługi nasze intelektualne zdolności, co
wyraziło się w skomponowaniu następującego utworu:

POD BATUTĄ MISTRZA NATANIELA


AKT ZDEMASKOWANIA MALARZA BORÓWKO
W FORMIE SONATY MAJOROWEJ G-DUR

CZĘŚĆ PIERWSZA (allegro sciolto):


I. Ekspozycja. Sprowadzenie malarza Borówko
możliwie w drodze perswazji – do palarni i usadzenie
go w skórzanym fotelu.
II. Część modulacyjna. Uprzejme prośby w tonacji
G-dur, skierowane do malarza Borówko, aby
dobrowolnie pokazał swe malunki.
III. Repryza, czyli powtórzenie. Malarz Borówko
udaje się do swego pokoju, a następnie powraca do
palarni dźwigając swoje obrazy.

CZĘŚĆ DRUGA (andante pomposo):


Temat z wariacjami, polegający na obrzucaniu
Borówko garścią wyszukanych epitetów.

CZĘŚĆ TRZECIA (scherzo gustoso):


Taniec żartobliwy wokół siedzącego w fotelu
Borówko. Nowa porcja epitetów w różnym tonie i w
różnym rytmie, a więc: ostinato, feroce, erdito,
eroico, odivoto, agitato. Borówko traci ducha i
wyznaje, że nie jest malarzem, lecz złodziejem
antyków. Przewidziana jest ewentualność jego
przyznania się do klasy kapitalistów i obszarników,
spokrewnionych z Radziwiłłami – stąd owo skojarzenie
Nieborów – Borówko.
CZĘŚĆ CZWARTA: Finał w formie ronda.
Ponieważ rondo jest utworem polegającym na
kilkakrotnym powtarzaniu się tematu głównego i
pochodzi od tańca, podczas którego chór odpowiada
soliście, finał będzie zabawny.
Nataniel zawoła (ardente), wskazując na obraz
Borówko:
– To ma być obraz? Nie, to skandal. Kimże więc jest
Borówko?
Chór tańczący rondo odpowie kilkakrotnie
(solmnis):
– Ach, Borówko, przyznaj się do winy.
Temat ten zostaje powtórzony kilka razy.
Kompletnie złamany Borówko pada na kolana
prosząc o przebaczenie. Policjant odprowadza go do
aresztu, gdzie Borówko przede wszystkim zostanie
porządnie ogolony.

PS Na „bis” może wystąpić solo Pani z


Wydawnictwa demonstrując „Akt rozpaczy po
malarzu Borówko”.

– Na litość Boską, panowie, czego ode mnie chcecie? – wołał


malarz Borówko, strachem i zdziwieniem przygwożdżony do
skórzanego fotela.
U stóp jego stał obraz zatytułowany „Ogrodnik w Nieborowie.”
Na tle okropnie zielonego pejzażu letniego, w otwartych drzwiach
oranżerii tkwił hoży człowieczek z gracą w ręku. Człowieczek ów
miał zakasane rękawy koszuli i ukazywał muskuły rąk. Przez
szklaną ścianę oranżerii zaglądała do wnętrza bura krowa. Bury i
zielony kolor ujadały na siebie jak dwa kundle z różnych wsi.
Skakaliśmy wokół fotela malarza raz po raz dokuczając mu. Ton
nadawał mistrz Nataniel, na przemian po włosku i po polsku.
– Spirito! Dowcipnie! Sensibile! Czule! Ratto! Prędko!
Apassionato! Namiętnie! Festoso! Uroczyście!...
– Powiedz nam, malarz, gdzie się oddalasz?
Borówko i otarł pot z czoła:
– Trzeba było tak od razu powiedzieć – rzekł bez najmniejszej
urazy. – Gdzie się oddalam? Muszę się oddalać, bo obraz
wykańczam na letnią wystawę. Ogrodnika maluję. W oranżerii. O,
widzicie? – z dumą podniósł do góry swój obraz i zademonstrował
go nam.
– Ależ, drogi panie, teraz jest zima! Malujesz pan z natury, a na
obrazie lato w całej pełni – nieufnie odniósł się do niego filozof – a
poza tym ogrodnik pana nie widział w oranżerii. No i poziom
pańskiego malarstwa!...
Borówko beztrosko wzruszył ramionami:
– Ogrodnik nie widział, bo maluję, gdy go nie ma. Rozprasza
mnie. Lato czy zima to już kwestia wyobraźni. A co do stylu i
poziomu, to czy nie słyszeli państwo o prymitywizmie? Właśnie on
mnie obecnie interesuje.
– A te... zielone i bure plamy? – wyjąkał Nataniel.
– Gryzą się? Nie szkodzi. Prekursor jestem – skłonił się
skromnie malarz.
– Nie. Pan nie jesteś w ogóle malarzem! Podszywasz się pan! –
tupał nogami profesor Zann.
– Podszywam się? O, tego to już za wiele! A kto w ubiegłym
miesiącu dostał Nagrodę „Złotego Jelenia”? Malarz Picasso czy
malarz Borówko? Padam do nóżek, kłaniam się waćpanom...
– Trzeba się czołgać, żeby do czegoś dojść. Ze zwierząt tylko
dwa mają własne domki... – mruknąłem ponuro.
Tak oto Borówko okazał się niewinny, a nam pozostał kac
moralny.
Podczas obiadu komisarz zakomunikował nam, że porozumiał
się już ze swymi zwierzchnikami. Uwzględniono fakt, że jesteśmy
ludźmi o poważnej pozycji w społeczeństwie. Dlatego, chociaż
śledztwo nie zostało jeszcze zakończone, mogliśmy odtąd nie tylko
wychodzić z pałacu i spacerować po parku, ale nawet wyjechać,
powrócić do domów oraz naszych zadań i obowiązków.
Pierwszy wyraził gotowość wyjazdu z Nieborowa redaktor
„Horyzontów Filozofii” i gorliwość ta zupełnie nas nie zdziwiła.
Wszak to on był główną sprężyną przeprowadzenia akcji „Malarz”.
To on zachęcił Nataniela, a ten z kolei nas wciągnął w tę głupią
historię. Wieczorem, w czasie kolacji, z zamiaru wyjazdu zwierzyli
się Zann i Niemek. Zarówno Stokrotka, jak i pani Eleonora z
Kraszewskich od czasu owej „wsypy” podczas śledztwa nie
przychodziły już na posiłki do jadalni, unikały reszty towarzystwa.
I te decyzje były więc uzasadnione.
Po kolacji poszliśmy z Natanielem na spacer po nieborowskim
parku, w którym pośród starych, pięknych drzew rozlewały się
dwa stawy – jeden uregulowany, w kształcie litery „L”, drugi dziki,
z małą wysepką, gdzie latem zamieszkiwała para łabędzi.
Noc była mroźna, sucha. Chłód ściął kałuże powstałe z odwilży,
ziemię pokrył cieniutki lód. Gdy kroczyliśmy alejką wokół dzikiego
stawu kruszył się pod butami, skrzypiał, trzeszczał.
– Jak ci się pracuje nad dziejami opatów sulejowskich? –
troskliwie zapytał Nataniel.
Weszliśmy na murowany mostek na jednym z dopływów stawu.
Widać stąd było świecące żółto okna pałacu.
– Raz... dwa... trzy... cztery... – liczyłem je z tym samym
zadowoleniem, z jakim w dzieciństwie co dzień wieczorem
ustalałem liczbę rozjaśnionych okien ogromnej kamienicy obok
niewielkiego domku, w którym mieszkałem z rodzicami. Ale nagle
urok wspomnień z dzieciństwa prysnął.
– Jedźmy stąd, Natanielu. Jedźmy stąd natychmiast – począłem
żarliwie prosić mistrza. – Obrzydł mi Nieborów!
Nim Nataniel zdążył odpowiedzieć, na drugim piętrze pałacu
zamrugało ku nam okrągłe okienko ubikacji. Gasło i zapalało się
znowu. Chwilami na krótko, to znów na dłużej. Inne okna
błyszczały spokojnie i równo.
– Ktoś bawi się kontaktem – powiedziałem.
– Nie czytywałeś powieści sensacyjnych? To sygnalizacja...
– W takim razie tajnym alfabetem. Bo to na pewno nie jest
Morse – przypomniałem sobie naszą wymianę sygnałów z
Urwisami.
Okienko zniknęło w ciemnościach. O, zabłysło! Zniknęło! Znów
jest! Jest długą chwilę. Ciemno! Świeci jasno i równo. Zgasło!
Świeci!
Ruszyliśmy biegiem w stronę pałacu. Nataniel pierwszy,
niebaczny na swój wiek, a ja za nim w podskokach. Mistrz sadził
długimi susami, ja drobiłem na śliskich zelówkach. Okienko
znikało jak porozumiewawcze oko przykryte powieką. Jakby kpiło
sobie z nas.
Ktoś sygnalizował światłem. Kto? Oczywiście – złodziej.
Zapewne porozumiewał się ze swym wspólnikiem ukrytym między
drzewami nieborowskiego parku. Jeśli w porę dopadniemy drzwi
ubikacji, złodziej zostanie schwytany na gorącym uczynku!
Nareszcie!
– Prędzej! Prędzej! Prędzej! – sapał biegnący Nataniel.
Ale do pałacu droga daleka, choć pałac tuż za stawem. Staw
jednak należało okrążyć, bo lód na nim kruchy, wątły po odwilży.
– Szybciej! Szybciej! – nawoływał Nataniel.
Lód na kałużach rozpryskiwał się pod naszymi nogami,
bryzgała woda i błoto. To nic, to nieważne!
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i teraz okrągłe okienko ubikacji
zasłaniał przed naszym wzrokiem mur wieży pałacowej. Od tej
chwili nie wiedzieliśmy – błyszczy, mruga czy zgasło?
– Prędzej! Prędzej! – dyszał mistrz.
– Szybciej! Szybciej! – pomrukiwałem porwany jego zapałem.
Uff, przebyliśmy dopiero połowę odległości. Nie dobiegniemy
na czas – złodziej spokojnie opuści ubikację!
Jako młodszy od Nataniela wyprzedziłem go. Już odsądziłem się
od niego o kilka kroków. Głucho dudniła ścięta chłodem ziemia.
Nareszcie koniec stawu. Skróciłem drogę przebiegając na skos
szeroki trawnik. Noga uwięzła mi w kopcu starych liści, potem
potknąłem się o pieniek. Za plecami tętent kroków Nataniela...
Frontowe drzwi do pałacu. Zamknięte! Co za dureń je zamknął?
Przecież wiedzieli, że wychodzimy na spacer?
Biłem w drzwi pięściami, gorączkowo naciskałem dzwonek.
– Do diaska, tylko tego brakowało – sapał przy mnie Nataniel.
Spojrzałem na zegarek. Śmiesznie podrygując wskazówka
sekundnika przemierzała kółko. Potem drugie.
– Psiakrew! Zwieje nam – i ze złości aż zatupałem.
Od chwili, gdy dojrzeliśmy sygnalizację upłynęło co najmniej
pięć minut. Jeszcze minuta oczekiwania i Walenty otworzył drzwi.
Odepchnąłem go, wpadłem do szatni, z szatni na schody. Na
półpiętrze tarasował nam drogę redaktor „Horyzontów Filozofii”
schodzący na dół w towarzystwie prozaika Niemka i Stokrotki.
Pochyliłem się i dałem nurka między nich, potrącając
ramieniem dziewczynę, która omal nie spadła ze stopni. Na
szczęście z drugiej strony potrącił ją Nataniel i w ten sposób
Stokrotka odzyskała równowagę.
Dwa ogromne susy i byłem na piętrze. Pięć długich kroków i
osiągnąłem drugie piętro. Ślizgając się po wypastowanej posadzce
zajechałem pod drzwi ubikacji...
Szarpnąłem klamkę. Zamknięte! Zamknięte na haczyk!
– Otwierać! Otwierać natychmiast! – wrzasnąłem.
Po drugiej stronie drzwi zaszemrał czyjś niewyraźny głos.
– Ooootwieeerać! – ryknąłem.
Milczenie. Cisza... Załomotałem klamką. Nataniel odsunął mnie,
przykląkł, zajrzał przez dziurkę od klucza.
Z sąsiedniego pokoju wyszły wywabione naszymi krzykami
Eleonora z Kraszewskich i Katarzyna Rokoko. Eleonora zobaczyła
Nataniela zazierającego do ubikacji i aż usta rozdziawiła.
– Zasłonięte, psiakrew! – zaklął mistrz.
– Stuk, stuk, stuk, stuk – usłyszałem ostre kroki za drzwiami.
Zadźwięczał odmykany haczyk, drzwi uchyliły się ostrożnie. Na
progu ubikacji stanęła... Joanna Dark.
– A więc to pani? Mamy panią? Co pani tam robiła?
– Co... ja tam... robiłam? Nic... no, nic.
Zadrwiłem:
– Nic? Patrzcie państwo, ona tam nic nie robiła?
– Nnnno... robiłam. To, co wszyscy... – dziewczę zarumieniło się.
– Ha, to, co wszyscy? Nie, zacna niewiasto. My wszyscy tego nie
robimy! Tylko pani to robiła.
Dziewczyna patrzyła na nas z rosnącym strachem. Potem
spojrzała na Katarzynę Rokoko wzrokiem tak błagalnym, że
aktorka dramatyczna podniosła głos:
– Panowie – powiedziała potępiająco – nie róbcie z tej panienki
wariatki. Nawet mistrzowie – skinęła Natanielowi – „to” robią.
Rzekłem oburzony:
– Nie. Nikt z nas nie nadaje z ubikacji sygnałów świetlnych. A
tej panience to się przed chwilą zdarzyło, do diabła!
– Mnie? – Joanna błagalnie złożyła ręce.
Mistrz Nataniel wyjaśnił:
– Spacerując po parku zauważyliśmy, że z ubikacji na drugim
piętrze ktoś sygnalizuje. Kto? Oczywiście ów nieuchwytny złodziej.
Przybiegliśmy tutaj co sił. I co się okazało? W ubikacji pani Joanna.
– Schwytaliśmy panią na gorącym uczynku. Jest pani
zdemaskowana. Ha, ha, ha. A tak niewinnie wyglądała –
zawołałem patetycznie, byłem bowiem z siebie niezwykle
zadowolony.
– Na Boga, panowie! Czy to wszystko prawda? – zdziwiła się
Pani z Wydawnictwa.
Joanna Dark rozpłakała się. Oczywiście, rozpłakała się!
– Ja, nic. Naprawdę nic. Ja nie nadawałam żadnych sygnałów. Ja
tam dopiero co weszłam... i... i... Przysięgam, żadnych sygnałów.
Przysięgam – powtarzała.
Katarzyna Rokoko wzruszyła ramionami:
– Nic z tego nie rozumiem. Przecież przed sekundą Joanna była
u mnie w pokoju. Na chwilę wyszła do ubikacji. A panowie potem
wpadli tu z hałasem i zaczęli się dobijać do drzwi. Nie rozumiem...
Mistrz stropił się. Ja również.
– A może... ktoś inny nadawał te sygnały? Ktoś, kto był w
ubikacji przed panią? – zapytałem.
Zawołała radośnie:
– Tak, zauważyłam!
– Co? Co? Proszę mówić.
– Światło w ubikacji zastałam zapalone. I dym był. Z papierosa.
Smuga dymu wisiała pod lampą.
– A więc jednak na krótko przed panią ktoś korzystał z ubikacji.
Och, gdybyśmy wiedzieli, któż to taki. Albowiem był to zły duch
Nieborowa! – powiedziałem uroczyście.
– Chyba naprawdę musimy stąd wyjechać – szepnął
skonfudowany mistrz.
– Chyba nie. Przecież nadal w pałacu mieszka ktoś, kto
sygnalizował. A na zewnątrz czyha odbiorca sygnałów... –
powiedziałem równie cicho.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Dręczyła mnie tajemnica


rysunku „Biblioteka w Nieborowie”. W pewnej chwili podniosłem
się z łóżka, zapaliłem światło i zasiadłem w fotelu przed nim. I
chociaż zastanawiałem się nad każdym szczegółem, przecież nie
odkryłem przyczyny niepokoju! Wreszcie złość na siebie i niewinny
rysunek wygnały mnie z pokoju na mroczne korytarze. Tym razem
jednak nie marzyło mi się spotkanie z duchem, mnichem czy
złodziejem. Po prostu chciałem pochodzić, ot tak sobie, bez celu.
Dowędrowałem tak do schodów i zszedłem nimi na pierwsze
piętro. Zatrzymałem się. Przy jednym z okien stał wpatrzony w
ciemność za szybą mężczyzna i palił papierosa. Komisarz Kolec!
Nieśmiało podszedłem do niego. Bez słowa wyciągnął z
kieszeni paczkę carmenów, pstryknął zapalniczką. Zaciągnąłem
się – o nałogu! – głęboko. Paliliśmy w milczeniu i dziwnym
porozumieniu.
Wreszcie komisarz westchnął:
– A niech to wszystko! I kto by pomyślał?...
– Co mianowicie, komisarzu?
– Tajemnica służbowa – uśmiechnął się ze zwykłym dla niego
smutkiem. Odwrócił się do mnie:
– A pan zapewne sądzi, że te ciągłe przesłuchania, śledzenie,
aresztowania sprawiają mi wielką przyjemność?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
– Przecież na każdego winnego musimy czas jakiś zająć się
tyloma niewinnymi. Wleźć, jak to się mówi, z butami w ich życie.
To nie jest przyjemne, panie Tomaszu, naprawdę. „Gdzie drwa
rąbią, tam wióry lecą”. A mnie żal tych „wiórów”... Dobranoc –
zgasił niedopałek i przygarbiony ruszył dalej korytarzem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

CEREMONIAŁ POŻEGNAŃ • NAGROBEK LIGII •


MISTRZOWSKIE RADY • TAJEMNICA GLOBUSA • POLICJA JEST
CIERPLIWA

Patrzyłem na jaśniejącą w styczniowym ostrym słońcu sylwetę


nieborowskiego pałacu. Dziwnie ukazywała mi się przez czarne
konary parkowych drzew. Jak przez kraty.
Odwróciłem się i poszedłem dalej, ale coś zmuszało mnie, bym
spojrzał za siebie.
Pomyślałem:
„Ech, pałacu, zgromadziłeś nas zaledwie kilkoro na tak krótki
czas i ktoś okazał się złodziejem, ktoś inny, czy może ten sam,
pozuje na twego złego ducha. Cóż, nieborowska perło, nie
żałowałaś nam swego piękna, ale nie oszczędziłaś podejrzeń i
przesłuchań. Co twórczego stworzyliśmy tu zajęci myślami, co
jeszcze może zostać stąd ukradzione, zanim będzie nam wolno
opuścić Nieborów? Cóż nam zadałeś, domu Radziwiłłów, że
poznaliśmy nawzajem swe słabostki? Marzenia miłosne i czyjeś
ciągotki do trunków? Głupotę i donosicielstwo? Złośliwość? Pozory
talentu i małostkowość? Jak na kilka zaledwie osób czyż nie
wystarczy?”
– Domie twórczy! – zaśmiałem się, choć naprawdę nie było mi
do śmiechu i... cóż mogłem zrobić innego?... zawróciłem do
pałacu.
Gdy szedłem już podjazdem nisko nade mną przeleciała wrona,
kracząca cicho, a ja odebrałem jej ochrypły głos jako naigrywanie
się ze mnie:
– Kra, kra, Tomaszu, ukrradli, ukrradli! Krretyn! Krretyn! Krres
twój! Krres!
To głupie ptaszysko wykrzyczało mi nad głową to, o czym
myślałem już od wczoraj: „Pogromca złodziei skarbów sztuki,
słynny Pan Samochodzik poniósł klęskę! Nie pomogły tak dzielne
Urwisy, na nic zdało się wsparcie wyjątkowego mózgu mistrza
Nataniela. Krres. Krropka. Krres!”

Innym gościom nieborowskiego pałacu też dojadł pobyt w tym


cudzie architektury. Nikt się nie zdziwił, gdy jako pierwszy
odjeżdżał stąd naczelny redaktor „Horyzontów Filozofii”, magister
czy też doktor Krupa. Na odjezdnym pożegnał się serdecznie ze
wszystkimi, nie wyłączając malarza Borówko, czym naprawdę
mnie i Nataniela zadziwił.
Ściskając moją dłoń w nieco lepkim uścisku rzekł:
– Słyszałem od mistrza Nataniela, że pracuje pan nad dziełem o
opatach sulejowskich. Sulejów? Znam, znam, byłem tam
kilkakrotnie. I jeszcze mam zamiar się udać! – zaśmiał się dziwnie.
– Ukończywszy swe dzieło zapewne zyskasz pan sławę, dojdziesz
do wysokich godności i urzędów. Proszę wtedy nie zapominać o
swych znajomych.
Wtrącił się mistrz Nataniel:
– W naszym świecie, redaktorze, godności i urzędy są wielkim
ciężarem. Dlatego zwykle kładą je... na osłów.
– Kwestionuje pan równość obywateli, podstawową zasadę
naszej demokracji? – zdziwił się Krupa.
Nataniel gorąco zaprzeczył.
– Nie, nie, drogi panie. Równość to wielkie osiągnięcie, ale nie
naszych czasów. W starożytności żył zbój Prokrust. Miał on
żelazne łoże, na które kładł ludzi wysokiego wzrostu i ucinał im
części nóg sterczące poza krawędzie. Ludzi małego wzrostu zaś
rozciągał siłą, aby osiągnęli długość łoża. Albowiem Prokrust
głosił zasadę równości!
– Mistrzu, pan jest wielki – zapiał z zachwytu filozof.
Nataniel posmutniał.
– Żeby mnie tylko nie skrócili o głowę...
– Dlatego pozwól, mistrzu, że dopomogę ci dobrą radą...
Dawniej panowało prawo pięści. Dziś zaczyna panować prawo
palców. Nie dziw się przeto, jeśli spostrzeżesz, że tak jak w
Nieborowie, giną wokół ciebie co cenniejsze przedmioty. Albowiem
tylko głupcy pracują jeszcze całą dłonią. Mądrzejsi uczą się
używać wyłącznie palców; to partia pokera. Jaka szkoda, że nie
zagraliśmy... – i redaktor uczynił gest tasowania kart.

W południe odprowadziłem profesora Zanna i Stokrotkę przed


pałac do bryczki, która miała ich zawieźć na stację, na pociąg do
Krakowa.
– Czy mógłby mi pan wyjaśnić – zapytałem grzecznie profesora
– czemu przed kilkoma dniami rozległ się w środku nocy hałas w
pańskim pokoju? Przepraszam za niedyskrecję, ale sprawa ta mnie
trapi...
– Drobiazg, łóżko się pode mną zawaliło. Och, te stare i
wiecznie trzeszczące łóżka w Nieborowie. Z ich powodu nie
przyjadę tu nigdy więcej... A dzisiaj w nocy spadnie śnieg. Tra-ta-
ta...
Stokrotka pożegnała się ze mną chłodno:
– Omyliłam się co do pańskiej osoby. Żałuję.
– Czy nie ma już dla mnie ratunku?
Uśmiechnęła się:
– A może odwiedzi mnie pan w Krakowie?
– Z przyjemnością – powiedziałem, wiedząc, że nie dotrzymam
przyrzeczenia.
Mistrz bardzo mnie za to potępił. Odbywaliśmy właśnie
przedobiedni spacer po parku, pogoda była bowiem słoneczna, a
powietrze tak ciepłe, że prawie wiosenne. Nataniel wskazał mi
piękny marmurowy nagrobek rzymski z łacińskim napisem, który
brzmiał w tłumaczeniu:
„Bogom podziemnym. Acilii Kapitolinie Marek Winicjusz, syn
Marka z gminy Fabijskiej. Salvianus, żonie najświętszej i
najrzadszego przykładu”.
– Czy wiesz, Tomaszu, że napis tego nagrobka spożytkował
Sienkiewicz w Quo vadis! Marek Winicjusz, syn Marka z gminy
Fabijskiej i jego „najświętsza żona”, Ligia – jak nazwał ją pisarz.
Smutno mi, że tak źle obszedłeś się z tą, która mogła stać się
twoją Ligią.
– Kogo masz na myśli, Natanielu?
– Córkę Zanna.
Milczałem.
– Wczoraj w parku bąknąłeś coś o pragnieniu wyjazdu.
Przemyślałem twoje słowa. Jutro rano opuszczamy Nieborów –
zdecydował.
– Och, mistrzu, jakże ci jestem wdzięczny! – zawołałem z ironią.
O szesnastej Niemek miał pociąg do Poznania, gdzie
zamieszkiwał wraz z Eleonorą, żoną „najrzadszego przykładu”.
Podczas obiadu czule zagadał do mistrza:
– Żałuję, Natanielu, że tak mało rozmawialiśmy o literaturze.
Wiesz dobrze, jak bardzo cenię twoje zdanie. Lecz złodziej wszedł
nam w paradę i zamącił spokój. Dałeś mi jednak chwilę niezwykłej
radości i jak święty relikwiarz uwożę rękopis wspaniałego „Aktu
zdemaskowania” w formie sonaty majorowej G-dur. Tylko poeci
wysokiej klasy jeszcze zachowali fantazję! Jaka szkoda, że nie
prozaicy!
– Ależ! – uniósł ręce mistrz. – Jasną przyszłość widzę przed
nami. Bylebyśmy tylko czerpali ze źródła twórczości czystej! – tu
serdecznie uścisnął dłoń prozaika.
– A jakąż to „mistrzowską” radę miałby pan dla mnie? –
zachichotał Grzegorczyk, również szykujący się do odjazdu.
– Przysłowie powiada – mistrz cofnął dłoń przed jego ręką –
„Nie czyń głupcowi wedle głupstwa jego, abyś mu się nie stał
podobnym; odpowiadaj głupiemu wedle głupstwa jego, aby nie
myślał, że jest mądry”. Stąd wniosek, panie Grzegorczyk, że
trudno mi będzie dać panu odpowiedź, albowiem zasługuje pan na
wielkie głupstwo, którego wymyśleć nie jestem w stanie.
– Kto głupi, kto mądry, nie wiem – wtrącił niespodziewanie
przechodzący obok Borówko – ale wiem, że wyjadę stąd ostatni.
Im was mniej, tym więcej natchnienia!
Gdy późnym popołudniem zalegiwałem jeden z foteli palarni,
pogrążony w myślach, które – naprawdę! – dalekie miały być od
wspomnień rozmowy z Czarną Milady w opuszczonym młynie, a
tak po prawdzie – wybaczcie – jakoś wciąż do niej wracały, w
drzwiach stanął mistrz Nataniel w splendoru mu dodającym futrze
i bobrowej czapie.
– Ubieraj się! – rozkazał. – Nadchodzi ostatni akt dramatu.
– O nie! Nie! – zaprotestowałem. – Wystrzegam się spektakli,
których jesteś inicjatorem. Bądź łaskaw pozostawić mnie w
spokoju. Nabrałeś mnie w sprawie malarza; drugi raz nabrać się
nie dam!
– Akt zdemaskowania malarza należał do miłych omyłek –
Nataniel z radości aż zaklaskał.
„Co mu tak zależało na pognębieniu tego biedaka?” –
pomyślałem. – „Ach tak, chodzi o to, że Borówko nazwano tu, i to
kilkakrotnie, mistrzem!”
– Jakiż to ostatni akt planujesz? – niechętnie uniosłem się z
fotela.
– Oj – machnął ręką mistrz – chodzi po prostu o wyjazd stąd,
mój drogi!
– Na taki akt właśnie czekałem – uśmiechnąłem się. – Chociaż z
tym złodziejem jakoś nam nie wyszło...
Nataniel wzruszył ramionami:
– Od tego jest komisarz Kolec i jego koledzy. Co do mnie, to w
pełni mnie cieszą tłumaczenia fragmentów Starego Testamentu,
których tu dokonałem. Ty zaś zapewne posunąłeś pracę nad
opatami sulejowskimi naprzód? Chyba, że cię tak przestraszył ów
podrzucony bełt kuszniczy, że w rozdygotanych lękiem palcach nie
mogłeś utrzymać długopisu... – zakpił, czym dowiódł swego
naprawdę dobrego humoru. – A poza tym, co do złodzieja, to może
on już sobie stąd pojechał, pa, pa!
– Prac twórczych dokonaliśmy, złodzieja przegapiliśmy; możemy
więc jechać – nie miałem jakoś ochoty na żarty. – Pozwolisz, że się
spakuję – ominąłem ostrożnie rozpartego u progu palarni mistrza i
poszedłem do swego pokoju...

Zapaliłem światło i przed oczy wepchnął mi się od razu globus z


rysunku Mai Berezowskiej...
– Czegóż ty chcesz ode mnie?! – jęknąłem, odwracając się od
niego i rzucając neseser na łóżko. Ale czułem, że on tam, za mymi
plecami, puszy się, patrzy na mnie (o ile globusy mają oczy) jak na
miernotę, nieudacznika. Że z całą ochotą wyzwałby mnie na
przynajmniej słowny pojedynek.
Spakowałem swe notatki i manatki. Usiadłem naprzeciw
globusa.
– No i co? – powiedziałem. – Byłem w tym pałacu tak długo, jak
chciałem. Na nic się zdało straszenie rodem z taniego kryminału.
A że nie zdemaskowałem złodzieja? Spokojnie, na drogach między
Nieborowem a Sulejowem jeszcze się spotkamy! Pewien tego
jestem, jak tego, że na imię mam Tomasz!
– A gdybyś go nawet spotkał i zdemaskował – wydało mi się, że
globus odpowiada – nie podniosą ci nawet pensji w ministerstwie,
urzędniczyno. Mały człowieku, spójrz na mnie. Skonstruowano
mnie dla wielkiego króla... Trwam tu trzysta lat i będę istniał taki
jak dziś, gdy o tobie już zapomną... Ja, Tomaszu, ukazuję Ziemię i
jestem wielki!...
– Wielki? Ty ogromna pusta banio! Ludzie cię zbudowali i kiedy
zechcą mogą cię zniszczyć! Nie tylko ciebie, modelu Ziemi, ale i
prawdziwą Ziemię... – mówiłem coraz głośniej, coraz bełkotliwiej,
bo nagle w mózgu zaczęły się powtarzać dwa słowa:
– Wielki...
– Pusty...
– Wielki, pusty...
– Wielki, pusty...
Już pędziłem po schodach.
Biblioteka...
Drzwi otwarte.
Globusy...
Położyłem dłonie na górnej połowie pierwszego...
Poddała się i zaczęła obracać z wolna...
Trzasnęły drzwi. Obejrzałem się. Kolec podnosił w górę
zaciśniętą pięść:
– Niech pan to zostawi, do diabła!
– Ale... – ściszyłem głos do szeptu, a dłoń zsunęła mi się z
globusa – przyszło mi na myśl... Przedwczoraj nocą bowiem... –
zająknąłem się ze wstydu – gdy tropiłem ducha mnicha z Sulejowa
– zebrałem się na odwagę – usłyszałem z biblioteki bicie zegara.
Wbiegłem tutaj, ale zegara nie było!... – opowiadałem
chaotycznie. – Przed chwilą przyszło mi na myśl, że może?... Może
globus otwiera się jak orzech, na dwie połówki? A w środku
znajduje się schowany zegar?
Oficer nakrył mi dłonią usta.
– Ani słowa! Ani słowa, bo pana zamknę! – syknął.
– Więc? Więc?... – bełkotałem. – Czy tam?...
Kiwnął głową.
– Tak. W tych globusach jest nie tylko zegar, ale i płótna
zaginionych obrazów.
– No tak! – westchnąłem radośnie. – Przecież od początku było
wiadomo, że skradzione rzeczy nie zostały wyniesione z pałacu.
– Robiliśmy szczegółową rewizję, ale nikomu z nas nawet przez
myśl nie przeszło, że te globusy się otwierają. Dopiero, gdy pan
Józef wycierał je z kurzu, zobaczyłem, że połówka jednego
drgnęła. I tak natrafiłem na przechowalnię złodziejskich łupów.
Gratuluję, że i pan ją odkrył. I to drogą samej dedukcji...
– Ale kto? Kto jest złodziejem? – zawołałem, nie myśląc nawet,
żeby ucieszyć się z pochwały fachowca.
Oficer wzruszył ramionami.
– Oczywiście ktoś z nieborowskich gości.
– Odciski palców?! – gorączkowałem się.
– Cóż by dały? – zaśmiał się Kolec. – Któż z państwa nie dotykał
globusów?
– Dlaczego więc zezwolił pan na wyjazdy?
– A co miałem robić? Nikogo za rękę nie złapałem. Facet (a
może facetka?) ukradł, schował łup w globusie i czekał sposobnej
chwili, żeby te rzeczy wynieść z pałacu. Tylko, że okazał się zbyt
zachłanny i potknął się na kradzieży zegara. Zegar nie jest mały i
nie jest lekki. Kradzieży dokonano w ciągu dnia, złodziej bał się go
nieść do dalszych pokoi. Zresztą miał bardzo niewiele czasu. Na
tej podstawie domyśliłem się, że zegar znajduje się w pobliżu
biblioteki, a może jeszcze w... bibliotece. Krzątanina pana Józefa
ułatwiła sprawę i znalazłem „zguby”. Wówczas zezwoliłem na
opuszczenie pałacu. Ja także jutro stąd wyjadę...
– Pan także! Acha, rozumiem! Dopóki pan tu jest, złodziej
będzie się lękał wyjąć z globusów skradzione rzeczy. Ale
oczywiście przyjedzie ktoś inny, ktoś po cywilnemu, w charakterze
gościa, prawda? Będzie tu mieszkał i baczył na globusy...
Oficer skinął głową:
– Oczywiście będzie pan uprzejmy dochować tajemnicy. Wobec
wszystkich bez wyjątku – popatrzył na mnie uważnie. – Nawet
wobec pana Nataniela... – dopowiedział, jakby usłyszał moje nie
wypowiedziane przecież pytanie.
– Ale ja nie... Czyżby i jego, tak znanego poetę, pan
podejrzewał? – szepnąłem ze zgrozą.
– Każdy z państwa jest „kimś” w swej specjalności, a przecież
kradzieży dokonano – uśmiechnął się, jak zawsze niewesoło,
komisarz. A podejrzewać? Cóż, taki mój zawód... – westchnął.
Nagle zaniepokoiłem się:
– A... może złodziej wyjedzie stąd nie zabrawszy łupu? Może już
wyjechał? I wróci po skradzione przedmioty dopiero za miesiąc
albo dwa? Może za rok?...
– Proszę się nie obawiać! Jesteśmy cierpliwi...
ROZDZIAŁ SZESNASTY

CZY CHORZY AWANSUJĄ • CO POWINIEN UMIEĆ HISTORYK


SZTUKI • ŚREDNIOWIECZNI FAŁSZERZE • WIZYTA
„KUSZNIKA” • CZEGO SZUKAJĄ FAŁSZYWI MNISI

Pierwszy dzień wiosny przywitał mnie radosnymi promieniami


słońca i równie wesołym głosem mego przełożonego, dyrektora
Marczaka, w słuchawce telefonu:
– A długo to pan, panie Tomaszu, zamierza jeszcze chorować?
Czy raczej, pod pozorem choroby, pracować nad dziejami opatów
sulejowskich? Nic się przede mną nie ukryje, kochany!
– Nno... – zająknąłem się – piszę trochę, ale...
– Żadne „ale”! Doktor Kozłowski mówił, że nawet wszystkich
badań pan nie zrobił! A z sercem nie ma żartów! Niech pan zadba
o nie jak należy! A na razie, skoro ma pan czas dla mnichów, to
niech pan znajdzie chwilkę także dla mnie i wpadnie do
ministerstwa. Czekam na pana z wiadomością, która na pewno
podreperuje i pańskie zdrowie, i humor!
– W takim razie melduję się u pana za godzinkę, dyrektorze!
– Czekam więc, panie kierowniku!
– Kierowniku?... – krzyknąłem zdumiony, ale Marczak już
odłożył słuchawkę z radosnym chichotem.
„Cóż mu się tak zebrało na kpiny?” – pomyślałem, ale
niebawem przekraczałem progi dyrektorskiego gabinetu.
Marczak witał serdecznie, prosił siadać...
Przycupnąłem na brzeżku fotela i podejrzliwie popatrzyłem na
gospodarza, który zamawiał u sekretarki dwie słabe herbatki.
– Tak więc, panie kierowniku... – zaczął, siadając po drugiej
stronie stolika.
– Tak... – przerwałem mu – kierowniku samego siebie.
– Panie Tomaszu! – nie wytrzymał wreszcie nerwowo dyrektor. –
Otrzymał pan awans na kierownika naszej wydzielonej komórki do
spraw specjalnych!
– A kimże będę kierował? – uśmiechnąłem się smutno, bo cóż mi
po tytułach i awansach. – Samym sobą?
Marczak wesoło zatarł dłonie:
– Swoim pracownikiem. Nasz departament otrzymał dodatkowo
jeden etat, który przeznaczam do pańskiej dyspozycji!
Przyznam się, że doznałem dwojakiego uczucia: z jednej strony
przez tyle lat prosiłem, nalegałem, żądałem, by władze
oddelegowały więcej specjalistów, którzy zwalczaliby złodziei
naszych dóbr kultury; z drugiej zaś – przez ten czas samotnej
walki przywykłem „sam sobie być sterem, żeglarzem...”.
Jednak radość oczywiście zwyciężyła. Widząc to dyrektor
zawołał:
– Świetnie! Rozejrzymy się zatem pośród uniwersyteckich
prymusów!
Przed oczyma stanął mi tak zwany mól książkowy. Skrzywiłem
się. Marczak spojrzał na mnie ze zdziwieniem:
– A czegóż to jeszcze, oprócz solidnej wiedzy, pan kierownik
raczy wymagać od przyszłego podwładnego?...
– A tego, aby był po trosze alpinistą, żeglarzem, judoką czy
karateką, płetwonurkiem, narciarzem, dobrym kierowcą,
strzelcem...
– Dosyć, dosyć! – uniósł ręce do góry przerażony na serio
dyrektor. – Panu marzy się James Bond! I to za pensję niższą niż
ma sprzedawca lodów?!
– Ale takich właśnie ludzi potrzebujemy, aby chronić nasze
zabytki przed znakomicie rozwijającym się złodziejstwem
krajowym i obcym!
– Ma pan rację – westchnął mój zwierzchnik – ale niestety nie
wierzę, by udało się nam kogoś takiego zatrudnić...
I ja nie bardzo wierzyłem! Jednak tego samego dnia nasza
oferta powędrowała do wszystkich wyższych uczelni, gdzie
spodziewaliśmy się znaleźć odpowiedniego kandydata. Na
uczelnie warszawskie zawiozłem ją sam i starannie rozwiesiłem na
poczesnych miejscach tablic ogłoszeń. Teraz pozostało tylko
czekać...

Ponaglany przez dyrektora Marczaka, który jakoś nie chciał


wierzyć w moją chorobę, przyspieszyłem prace nad dziełkiem o
opatach sulejowskich. Z tym większą ochotą, że w Kopiarzu
sulejowskim, pod datą 1261, znów natrafiłem na nazwisko
Baldaricha-Bałdrzycha.
Wspominał je dokument legata papieskiego Gwidona. W tymże
roku rycerz z diecezji włocławskiej, Zbigniew ze Stolna, pozwał
opata Piotra przed sąd legata w sprawie o wieś Bałdrzychów nad
Nerem.
W skardze swej pisał rycerz ze Stolna, że wieś te posiadał
prawem dziedzicznym dziad jego imieniem Baldaricus, klasztor
więc powinien zwrócić ją wnukowi, jako jego ojcowiznę.
Postawiony przed sąd legata opat Piotr stwierdził, że wieś
Bałdrzychów kupił opat Willerm; nie była to wieś dziedziczna, a
prawa klasztoru do niej potwierdza bulla konfirmacyjna papieża
Honoriusza III z 1230 roku. Lecz bulla ta, choć rzeczywiście
wspominała wieś Bałdrzychów wśród ogółu klasztornych
majętności, nie mówiła jednak, jak klasztor tę wieś posiadł. Sąd
legata odrzucił więc bullę jako dowód niewystarczający.
Opat Piotr był jakby przeciwstawieniem opata Willerma, a
przez to jednocześnie jakby jego najdoskonalszym uzupełnieniem.
Różnili się charakterami krańcowo. Pierwszy odznaczał się
rzutkością, śmiałością i niezwykłą przedsiębiorczością, drugi –
opanowany, każdą decyzję ważył długo i ostrożnie, posiadł szerszą
i głębszą wiedzę, i na niej opierał swój spryt. Zapobiegliwy opat
Willerm zgromadził wokół klasztoru wiele bogatych wsi,
wybudował wspaniały kościół romański, uczynił Sulejów jednym z
najzamożniejszych opactw w Polsce. Piotrowi przyszło bronić
zdobyczy Willerma, uzasadniać prawa klasztoru do tej czy innej
majętności.
Piotr poprosił o wyznaczenie nowego terminu rozprawy i
przybył na nią już z nowym dowodem – tym razem z dokumentem
konfirmacyjnym księcia Konrada Mazowieckiego z 1237 roku. W
dokumencie tym wyraźnie zaznaczono, że Bałdrzychów jest
„bonum desertum” – majątkiem opuszczonym, a nie
„patrimonium” – ojcowizną, a wobec tego nie podlega zwrotowi.
Sąd na tej podstawie wydał wyrok, że dokument przedstawiony
przez opata Piotra jest w pełni wiarygodny i skargę Zbigniewa ze
Stolna odrzucił, nakładając nań wieczyste milczenie w tej sprawie.
Zwycięstwo opata Piotra wydało mi się podejrzane. Dziwnie
łatwo zjawiły się bowiem w jego rękach potrzebne dokumenty.
Wątpliwe są dokumenty, których nie ma, a potem znajdują się,
gdy trzeba.
Ku swej radości natrafiłem w Archiwum Państwowym na
oryginał aktu konfirmacyjnego księcia Konrada Mazowieckiego,
przedstawionego przed trybunałem przez opata Piotra. Aby
rozstrzygnąć liczne wątpliwości, zwróciłem się o pomoc do
autorytetu w kwestiach sądownictwa średniowiecznej Polski,
profesora Jana Kowalskiego.
Oto jego opinia:

Szanowny Panie!
Dokument księcia Konrada, zatwierdzający
klasztorowi sulejowskiemu nadanie wsi Bałdrzychów
przez księcia Leszka Białego, uchodził w literaturze
historycznej za oryginał niepodejrzany.
Spisano go na wąskim skrawku pergaminu, o nieco
gładszej powierzchni wewnętrznej niż zewnętrznej, o
minimalnych marginesach. Na spłowiałym sznurku
jedwabnym, niegdyś czerwonym, wisi pieczęć
koronna księcia Konrada. Wyobraża ona jeźdźca w
hełmie na głowie, z tarczą w lewej i proporcem w
prawej ręce, na koniu pędzącym w stronę lewą. Wokół
jest napis:
+ S[IGILLVM] CO[NRADI] DV[CIS] CRACOVIE
MAZOVIE SUDOVIE ET TER[RAE] LANC[ICIE] +.
Niewątpliwie pieczęć jest autentyczna. Występuje
ona przy kilku zachowanych dokumentach z lat 1231,
1237, 1238 i 1242.
Pismo dokumentu przedstawia się jako staranna i
wyraźna minuskuła gotycka. Trzonki są ostro
załamane, częściej jednak owo łamanie, wskutek
pośpiesznego kreślenia, przybiera kształt tępych
nasadek. Na ogół charakter pisma zdaje się
wskazywać na połowę XIII wieku.
Możliwości są dwie: albo dyplom ten jest
oryginałem z 1238 roku, albo – jeśliby był
falsyfikatem – musiał powstać w drugiej połowie XIII
wieku.
Ale decydujące jest to, że świadkowie występujący
w dyplomie Konrada, wykazują niezgodność z datą
dyplomu. Nie dotyczy to synów Konrada, Ziemowita i
Kazimierza, którzy w tym czasie występowali
niejednokrotnie u boku ojca. Natomiast już Wolmir
nie mógł w 1238 roku piastować przypisanej mu
godności kanclerza księcia Konrada, gdyż
współcześnie jako kanclerz tego księcia jest znany
mistrz Jan z Krakowa. Dobiesław również nie mógł
być w 1238 roku sędzią księcia Konrada, pojawił się
bowiem na tym stanowisku dopiero w 1243 roku, zaś
w latach 1228-1235 stanowisko to zajmował Sieciech,
a po nim sprawował je Mściwój.
Jednym słowem: świadkowie nie odpowiadają
dacie dyplomu, są późniejsi.
Przypuszczalnie dokument jest w całości zmyślony.
Skąd się więc wzięła na nim autentyczna pieczęć?
Najprawdopodobniej odjęto ją od innego dyplomu.
Z poważaniem
Prof. Jan Kowalski

Autentyczna pieczęć na fałszywym dokumencie? W czasach


woskowych pieczęci dokonywano tego oszustwa następująco:
zdobywano dowolny autentyczny dokument z pieczęcią, następnie
przecinano ją w poprzek na dwie połowy, które lekko podgrzawszy
nakładano na sznurki (na których przymocowywano wówczas
pieczęcie do dokumentów) i ściskano mocno, tak jednak, by nie
uszkodzić tłoczeń; gorący wosk łączył się bez śladu spoiny...
– Ale że ty to zrobiłeś, opacie Piotrze? Właśnie ty?...
Wydało mi się, że usłyszałem głos cichy, może zasmucony, ale
jednocześnie i zdecydowany:
– Czyż miałem narazić na potwarze dobre imię mego
poprzednika, opata Willerma?
Tak, poprzednika. W moich notatkach zapisałem bowiem: „Po
opacie Willermie (zwanym Guillermus albo Vilhelmus), który zmarł
w 1235 roku, opatem sulejowskiego klasztoru został ojciec
Piotr...”.

Tak oto, na pozór monotonnie, a przecież w wielkim pośpiechu


upływały mi dni między archiwami, muzeami, bibliotekami,
pracowniami ksero i mikrofilmów. Tylko noce zarezerwowałem
sobie na stylizację i przepisywanie – hurra, już na czysto! – mniej
lub więcej chwalebnych dziejów opatów z Sulejowa.
Odebrawszy kolejne odbitki ksero ostrożnie wyjechałem na
ulicę, mrużąc oczy zmęczone długim ślęczeniem nad rękopisami i
starodrukami, gdy w lusterku wstecznym dostrzegłem szare volvo.
Podświadomie chyba pomyślałem o jeżdżącej takim wozem
Czarnej Milady: „Gdzie też podziewasz się teraz, czarna damo
Sulejowa i Nieborowa?”
Volvo skręciło w boczną ulicę, a ja skupiłem się na prowadzeniu
auta...
Odprowadziłem wehikuł do garażu i ciężkim krokiem –
naprawdę byłem zmęczony – poszedłem Starym Miastem do
domu...
O dziwo, klucz patentowego z nazwy, a tak naprawdę byle
jakiego, zamka w moich drzwiach nie chciał się obrócić.
Próbowałem i tak, i tak... Wreszcie zrobiłem rzecz najprostszą:
nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się leciutko i cichutko! A
niech to!
Złodziejom, którzy włamali się do mojej kawalerki, należał się
zawodowy szacunek! Nie było zakamarka, w który by nie zajrzeli!
Sądzę, że trąba powietrzna narobiłaby mniejszego bałaganu! A
kim byli owi nieproszeni goście? Od razu pomyślałem o szajce
Czarnej Milady (tak nazwałem ten gang, choć ponoć miał on
swego „szefa”). Ale tamten był dla mnie niewiadomą, natomiast
Czarna Milady też niewiadomą... tyle, że piękną! Gdybym jednak
nie pomyślał o nich, sulejowscy „mnisi” pozostawili wizytówkę: na
blacie przewróconego do góry nogami stołu leżał bełt kuszniczy.
Oczywiście już tylko z dwoma ostrzegawczymi nacięciami!
– A niech was diabli! – zakląłem ciskając „wizytówkę” w kąt. –
Przecież wiem, po co przyszliście: po testament Jędrzeja
Baldaricha-Bałdrzycha! Ale żeby odsuwać regały z książkami? Czy
myślicie, że nie stać mnie na wymyślenie lepszej kryjówki dla
skrawka papieru? Nie lekceważyliście i małych schowków, bo
wybebeszyli i zamrażalnik lodówki, zmieniając w nieapetyczną
packę moje ulubione pierogi ruskie?! Niech no ja was tylko
dostanę w swoje ręce!
Po chwili jednak zreflektowałem się.
– Boże! – westchnąłem. – Ja tu żartuję, a czeka mnie tyle pracy
przy uporządkowaniu materiałów poświęconych opatom
sulejowskim.
Tak opadła ze mnie złość i żądza ukarania opryszków, a
pozostało tylko znużenie... Potrzebowałem kogoś, kto wyzwoliłby
mnie od niego. Siadłem na stercie książek, sięgnąłem po telefon i
prawie automatycznie wykręciłem numer mistrza Nataniela:
– Dzień dobry, mówi Tomasz...
– Ach, to ty!... – głos mistrza, ku mojemu zdumieniu,
pobrzmiewał zażenowaniem. – Koniecznie przyjedź do mnie – nie
dawał mi dojść do słowa – płyta nagrobna naszego przyjaciela
Pronobisa jest już gotowa! Jedźmy złożyć ją na grobie! Urwisy
zrobiły i wkopały ławeczkę przy nim...
Nagle odechciało mi się dzielić z mistrzem kłopotami. „Zawsze
zdążę mu o nich powiedzieć, zwłaszcza, gdy się już wygada...” –
pomyślałem.
Potelepałem się więc (użycie słowa „skorzystałem” w stosunku
do miejskich środków komunikacji uważam stanowczo za zbyt
wielki komplement) autobusami do willi zamieszkałej przez mego
mentora.
Kawa, którą mnie przyjął, była mocna i wonna, a i papierosy,
najprawdopodobniej egipskie, były wyśmienite...
– Kochany bracie – odezwał się, może niepotrzebnie w tenże
sposób nawiązując do zakonnej tematyki, którą poruszyłem,
wspominając o moich nowych odkryciach dotyczących dziejów
opatów sulejowskich – tak więc rycerz Zbigniew ze Stolna, wnuk
rycerza Baldaricha-Bałdrzycha, został oszukany przez opata
Piotra... Czy myślisz, że to ma związek z konfliktem między
opatem Bernardem a Jędrzejem Baldarichem-Bałdrzychem, który
miał miejsce w XVIII wieku, a więc pięćset lat później? Takie
myślenie to absurd, o który cię nie posądzam! – zakończył z
triumfem, który, jak mi się wydało, miał go umocnić przed
rozmową na temat w jakiś sposób dlań niewygodny. I jakby ze
zniecierpliwieniem w oczekiwaniu na tę właśnie część naszej
rozmowy zbył byle jakimi wyrazami współczucia moją opowieść o
włamaniu. Po czym milczał przez chwilę, wreszcie odchrząknął i
patrząc gdzieś przez okno powiedział:
– Wiesz, kiedy byłem w Sulejowie, aby dopilnować starannego
wykonania płyty nagrobnej profesora, odwiedziłem oczywiście
jego grób... I wyobraź sobie, kogo spotkałem w ruinach
opactwa?... Tę piękną damę, którą w swoim czasie obdarzyłeś
pięknym imieniem: Babie Lato! Zamieszkała tam wraz ze swym
aktualnym przyjacielem, malarzem Bogumiłem, aby towarzyszyć
mu w twórczej pracy nad obrazami przygotowywanymi na
międzynarodową wystawę pejzażu.
– Ach tak...
– Napotkałem ją podczas jednej z mych samotnych wędrówek
po ścieżkach wśród ruin i baszt. Wybiegła mi naprzeciw spod
złamanego ramienia arkady refektarza. Jej przejrzystą suknię w
kwiaty prześwietliło słońce jak szklany witraż klasztorny. Na mój
widok wydała radosny okrzyk, pytała o ciebie i widziałem w jej
oczach szczęście na myśl, że jesteś może w pobliżu. Potem był już
tylko smutek...
– Mnie także na wspomnienie Babiego Lata ogarnia smutek...
– Spędziliśmy razem całe popołudnie aż do wieczora. Jej malarz
pracował na stoku wzgórza, a my trzymając się za ręce
wędrowaliśmy daleko brzegiem rzeki. Mówiłem o świątobliwych
opatach sulejowskich i o tobie. Migotanie rzeki niosło jej śmiech,
gdy opowiadałem nasze przygody w Nieborowie; o zmroku płakała
wraz ze mną u grobu Herakliusza, tuliłem ją i okrywałem
płaszczem, bo dotkliwie kąsał chłód ciągnący od rzeki. Później
odprowadziła mnie aż do promu. Na pożegnanie długo kiwała
ręką, a ja odchodziłem wolno, wolno... aby powrócić następnego
dnia. Albowiem, drogi Tomaszu, miłość jest wtedy wielka, gdy
wzmagają krótka rozłąka, o czym poucza cię człowiek bardziej
doświadczony – mistrz ponownie odchrząknął..
– Słucham cię z uwagą, Natanielu.
– Od owej chwili odwiedziłem opactwo jeszcze dwukrotnie.
Przyciągało mnie tam piękno starych murów, które z każdą
bytnością ujawniało mi się od coraz to innej strony. Ach, jakaż
wspaniała cisza panuje wśród tych wieżyc i baszt. Każda z tych
baszt jest inna, każda skończenie piękna. A u stóp migocąca w
słońcu rzeka... Wyobraź sobie, że nigdy nie myślałem... Ech!
Wędrówki po opactwie dostarczają wciąż nowych wrażeń!
Przywołałem na twarz uprzejmy a niefrasobliwy uśmiech.
Wydało mi się, że słyszę, jak mistrz oddycha z ulgą i czym
prędzej zaczyna omawiać szczegóły naszego jak najszybszego
wyjazdu do Sulejowa, aby grób przyjaciela zyskał właściwą
oprawę. Tym bardziej że oprócz zmajstrowanej przez Urwisów
ławeczki przygrobnej gotowa była już podmurówka pod zakupioną
przez Nataniela ozdobną płytę. Moją chęć uczestniczenia w
kosztach mistrz zbył pełnym pobłażania uśmiechem i machnięciem
ręką.

Do Sulejowa ruszyliśmy nazajutrz.


Przed warsztatem kamieniarskim przywitały nas Urwisy w
strojach, jak na nie, raczej odświętnych i poprowadziły ku
przygotowanej do transportu płycie.
Była wyrzeźbiona w czarnym marmurze, ozdobionym
delikatnym wzorem liści laurowych. Stylizowany na gotyk napis
głosił:

Tu spoczywa w pokoju
śp. HERAKLIUSZ PRONOBIS
profesor, historyk i bibliograf

Mniejszą czcionką wykuto fragment trenu Nataniela:

Spadł na wielkie jezioro


Motyl nakłuty niedoskonałością świata.
Kto ośmieli się zapłakać?
Kto odważy się opiewać jego śmierć?

– No, Urwisy – odezwał się mistrz – załatwiłyście transport,


ludzi do przenoszenia i murarza, jak się umówiliśmy?
– Murarz też człowiek – uśmiechnął się z lekka Piotr – ale z
transportem był kłopot. Most rozbierają, bo remont.
– No tak jak będzie? – zaniepokoił się Nataniel.
Piotr skłonił się z szacunkiem:
– Powiedziałem: był kłopot, a nie, że jest. Marek załatwił taką
krypę: ni to łódź, ni prom. Czeka.
Blok marmuru przebył więc Pilicę i okrył godnie miejsce
wiecznego spoczynku naszego przyjaciela... Czarna płyta była na
tyle piękna, aby wyróżniać się spośród szarych murów opactwa,
nie na tyle jednak wspaniała, by razić pośród skromnego
cmentarza zakonników.
Nagle znów naszły mnie wątpliwości dotyczące celowości
tworzenia mego dzieła o żyjących tu niegdyś cystersach, po
których pozostało tak niewiele. Po chwili jednak pomyślałem, że
to mój dług wobec przyjaciela – Herakliusza Pronobisa. To profesor
nakłonił mnie do pisania dziejów opatów sulejowskich. I myślę, że
jeśli ta praca potrzebna była Herakliuszowi, Natanielowi i mnie, to
należało ją ukończyć i wydać drukiem.
Przypomniał mi się pogrzeb Pronobisa, jego twarz podobna do
gipsowego odlewu, stada kawek zawodzących ponad basztami,
samotny liść szybujący w dół grobowy...
– Do ostatniej chwili swego życia zbierał dla mnie informacje o
opatach sulejowskich – szepnąłem. – Przeczuwał, że niedługo
połączy się z nimi. Chciał spocząć pośród nich...
– Druhu Tomaszu – odezwał się do mnie półgłosem Jarek, gdy
wychodziliśmy z ruin opactwa – te pseudomnichy, co tu się kręcą,
jak wyszły od starej Nieborkowej, która im nie sprzedała takiej
zmurszałej komódki, to klęły tak, że ja bym się przez trzy lata tego
nie nauczył!
– Lepiej się nie ucz! – wzruszyłem ramionami. – A kiedy
wreszcie dojdzie do ciebie, że pseudomnichy i szczudlarze z
Nieborowa to jedni i ci sami?
– Już dawno doszło – zaśmiał się Urwis – ja tylko tak. Bo już
tutaj, w Sulejowie, to my się nimi zajmiemy lepiej od niejednego
opata!
Wybuchnęliśmy śmiechem.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

TAJEMNICZA BADACZKA STARYCH KLASZTORÓW • ROZMOWA


Z WROGIEM • KTO STRZELAŁ Z KUSZY • UTRATA
PRZYJACIELA

Porządkowałem właśnie swoje notatki sulejowskie, tak


sponiewierane przez złodziei, gdy zadzwonił telefon:
– Dzień dobry – odezwał się niski kobiecy głos, który sprawił, że
mocniej zacisnąłem dłoń na słuchawce. – Mówi Ewa Rychcik.
Osobiście nie mam przyjemności znać pana, jednak pozwolę sobie
zwrócić się z prośbą...
– Ależ proszę!
– Piszę pracę o wpływie cystersów na rozwój państwowości
polskiej. Dowiedziałam się, że bogaty i nigdzie dotąd nie
publikowany zbiór dokumentów cystersów z Sulejowa zebrał pan
profesor Herakliusz Pronobis. Poinformowano mnie także, że
mieszka on obecnie w pozostałości po tamtejszym opactwie.
Pojechałam więc do niego, ale... profesor już nie żył. W Urzędzie
Gminy uzyskałam informację, że całą spuściznę po profesorze
przejął pan i pański przyjaciel. Interesujące mnie dokumenty
trafiły właśnie do pańskich rąk. Czy byłby pan uprzejmy pozwolić
mi na zapoznanie się z nimi?...
– Pisze więc pani pracę...
– Tak. Co prawda tylko magisterską, ale chciałbym to zrobić jak
najdokładniej...
– Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym pani udostępnić
dokumentów po Herakliuszu Pronobisie. Są zbyt cenne, aby mogły
pozostać moją prywatną własnością. Zamierzam przekazać je do
Archiwum Państwowego. Uczynię to jednak nieco później.
Tymczasem sam ślęczę nad historią klasztorów cysterskich.
– O, w takim razie bardzo proszę o rozmowę. Na pewno będę
mogła skorzystać z pańskiej wiedzy o cystersach.
– O dziewiętnastej więc w kawiarni „Relaks”. Nie jest pani
zajęta? Doskonale. W takim razie do zobaczenia.
– Ale w jaki sposób pana rozpoznam? – zapytała pani Rychcik.
Przypomniał mi się chwyt z sensacyjnego filmu.
– Będę miał w ręku gałązkę bzu – rzekłem poważnie.
Usłyszałem jej śmiech.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, na czole czułem grube krople
potu. Rozmawiała ze mną nie jakaś Ewa Rychcik, ale Czarna
Milady!
Moja rozmowa z nią nie należała do szczytów dyplomacji.
Usprawiedliwiał mnie jednak moment zupełnego zaskoczenia.
Przecież to nie jest takie codzienne – szukać wroga, myśleć o nim
prawie bez ustanku, a tymczasem on nagle dzwoni i prosi o
spotkanie!
– O, dam ja jej dokumenty Pronobisa. Zobaczy je jak własne
ucho! Bezczelna! Jak to ona powiedziała? „Poinformowano mnie,
że Pronobis mieszka w opactwie sulejowskim, pojechałam do
niego, ale on już nie żył”. Kłamiesz, kłamiesz! – wykrzyknąłem. –
Wiem dobrze, że zastałaś go i pytałaś o testament Bałdaricha-
Bałdrzycha. Twierdziłaś, że jesteś z rodu Bałdrzychów, a gdy
Pronobis zdemaskował twe kłamstwo, uciekłaś zawstydzona. A
potem?... Potem staruszek zmarł na zawał serca.
Nagle zreflektowałem się. A jeśli to nie Czarna Milady
odwiedziła wówczas Herakliusza? Właściwie, na jakiej podstawie
opieram swoje przekonanie? Podstawa jest bardzo krucha:
interesuje się sprawami sulejowskich opatów i jest w bandzie,
której przewodzi tajemniczy „szef. Lecz na dobrą sprawę w grę
może wchodzić jeszcze inna kobieta! Możliwe, że do bandy należy
kilka kobiet. A może mamy do czynienia z dwoma grupami: jedna
to „szef”, Czarna Milady, Szczurek i Bach Majonosy, druga zaś – to
dwaj oszukańczy mnisi cysterscy i kobieta, która pytała Pronobisa
o testament Bałdrzycha...
Postawiłem na biurku lusterko, usiadłem naprzeciw i w duchu
rozpocząłem generalną próbę rozmowy z Czarną Milady:
„Posądzam panią o zamordowanie Pronobisa! Wiem, pani
poszukuje skarbów Bałdrzycha, pragnie pani zdobyć jego
testament”.
Ale co zrobię, jeśli po takim wstępie Milady wstanie od stolika
w kawiarni i odejdzie bez słowa? Przecież nie zatrzymam jej siłą,
ani też nie wybiegnę za nią na ulicę krzycząc: „Łapcie
morderczynię Herakliusza Pronobisa”.
Postanowiłem zatelefonować do Nataniela, aby wzmocnić się
jego radą. Mistrz szczodrobliwie udzielił mi przeróżnych
wskazówek:
– O, Tomaszu – zawołał – masz nie lada jaką okazję, aby
zabłysnąć przymiotami rozumu i inteligencji. Wydobądź z
zapomnienia spryt i dowcip, których ostatnimi czasy nie raczyłeś
nadwyrężać zbyt częstym używaniem. Ja ze swej strony pomogę ci
skorzystać z przestróg ewangelistów i Salomona, oni uszczknęli
bowiem wiele z prawdziwej mądrości. Na okazję spotkania z
Czarną Milady godzi się też zajrzeć do Talmudu i Seneki.
I mistrz na chwilę odszedł od telefonu, aby przynieść grubą
księgę, gdzie zapisywał skrupulatnie mądre aforyzmy. Ujął znów
za słuchawkę i sypnął nimi obficie:
– Na początek ostrzegam cię, Tomaszu, byś w rozmowie z
Czarną Milady zachowywał się skromnie, pokornie, bez pychy.
Napisano bowiem w Talmudzie: „Człowiek szóstego dnia został
stworzony, aby nie był pyszny, bo mucha prędzej jest stworzona
niż on”. Nie znaczy to jednak, abym nakłaniał cię do łagodności
czy dobroci. Powiada przysłowie baszkirskie: „Jak będziesz bardzo
zły, to cię powieszą, jak będziesz bardzo dobry, to cię zjedzą.”
Eklezjasta poucza: „Strzeż się, abyś się nie potknął językiem
swoim”, a rozumieć to należy: Gadaj do rzeczy i ostrożnie. Tam
również odnalazłem zdanie: „Strzeż się chytrej a strojnej
niewiasty”. Tomasz a Kempis pisze: „Nie bądź poufałym z żadną
niewiastą, ale wszystkie dobre niewiasty Bogu polecaj”. Poza tym
już moja osobista rada: „Miej uszy otwarte, a usta zamknięte, to
poznasz głupotę innych, a własnej im poznać nie dasz”. I jeszcze
na koniec małe co nieco – jak mawiał Puchatek: „Gdzie wystarczą
trzy grosze, tam nie daj pięciu, gdzie wystarczą trzy słowa, nie
mów dziesięciu”.
– Ale...
– Jeszcze chwileczkę, drogi Tomaszu, wszak uzbrajam cię do
walki: „Gdy cię złodziej pocałuje, licz zęby, czy ich ci nie brakuje.”
Z przykrością, ale jednak odłożyłem słuchawkę, by od
aforystyki mistrza nie dostać pomieszania zmysłów.

Pogrążyłem się w dość ponurych myślach o swej naiwności i


nieudolności, a także o podstępności natury niektórych kobiet,
gdy znów zadzwonił telefon. Zły na intruza warknąłem w
słuchawkę:
– Tak!
– To ja.
Słuchawka zadrżała, mi w dłoni. Usłyszałem głos Czarnej
Milady...
– Nie ma co udawać, panie Tomaszu! I tak mnie pan rozpoznał.
A jeśli nawet nie, to niewiele pomogłaby mi drobna
charakteryzacja, której zamierzałem się poddać przed spotkaniem
z panem. Czyż nie?
– Nie myli się pani. Nie rozpoznać takiego głosu!... – zaśmiałem
się, nie bez niewielkiej dumy z siebie. – Ale skoro pani sama
zdecydowała się zdemaskować, to co będzie z naszym
spotkaniem?
– Proszę czekać o dziewiętnastej w „Relaksie”...
Śmiech i cichy stuk odkładanej słuchawki.

Na godzinę przed umówionym terminem wyszedłem do miasta,


żeby kupić gałązkę bzu. Nie była już potrzebna, ale niech tam!
Niestety, bzu nigdzie nie dostałem, nie było go ani w
kwiaciarniach, ani też u ulicznych sprzedawców. Ci mieli na
sprzedaż fiołki, zaś w kwiaciarniach oferowano mi jedynie
prymulki. „Do diabła; wiosna, a oni bzu nie mają!” – kląłem w
duchu pędząc z ulicy na ulicę. Wreszcie kupiłem bukiet fiołków. W
kawiarni znalazłem się pięć minut po dziewiętnastej.
Był to duży lokal o wielkich oknach, które upodabniały go do
dużego akwarium. Między rafami stolików, jak egzotyczne ryby,
tkwiły ładne i strojnie ubrane kobiety; ich ruchy wydawały mi się
ospałe i leniwe jak powolne ruchy ryb; obicia miękkich foteli były
zielonkawe, panował seledynowy półmrok.
Czarna Milady już czekała. Zobaczyłem ją pod prawą ścianą, tuż
obok białej kolumny. Ukłoniłem się, położyłem na stoliku fiołki.
– To zamiast bzu – powiedziałem nieśmiało.
Uśmiechnęła się i lekko skinęła mi głową.
Podeszła kelnerka, zamówiliśmy kawę. Rozmyślałem, że w
karczmie „Winodaj” i starym młynie Milady wyglądała o wiele
korzystniej. Może wrażenie to sprawiał nastrój niebezpieczeństwa
i tajemniczości? Teraz w centrum wielkiego miasta i w kawiarni
pełnej ludzi Czarna Milady nie była ani niebezpieczna, ani groźna,
ani nawet tajemnicza.
Przed dłuższą chwilę i ona obserwowała mnie w milczeniu.
Zapewne rozmyślała, jak zacząć rozmowę. Nagle powiedziała ze
złością:
– Pańskie zainteresowanie opactwem sulejowskim też chyba nie
jest zupełnie bezinteresowne!
– O, tak! – odpowiedziałem z ironią. – Jak każdego historyka
sztuki. – I dodałem gorzko: – A także jako przyjaciela kogoś, kto
przez tajemnice opactwa postradał życie.
Opuściła głowę.
– A panią cóż takiego zwabiło w te malownicze ruiny nad Pilicą?
– spróbowałem ataku. – Tak naprawdę.
Odpowiedziała dopiero po chwili:
– O tym porozmawiamy później.
– Niech pani będzie szczera – poprosiłem jak najuprzejmiej.
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam obowiązku być szczera.
Zdobyłem się na jeszcze jedno ustępstwo:
– W moim mieszkaniu są wszystkie dokumenty, jakie posiadał
Pronobis. Pożyczyć ich pani nie mogę. Ale pozwalam, aby pani je u
mnie przejrzała.
– Dlaczego nie może ich pan pożyczyć?
– Bo nie mam do pani zaufania.
Zaczerwieniła się i gniewnie potrząsnęła głową. Zapytała
ostrożnie pomijając zupełnie kwestię zaufania:
– A pan... czytał te dokumenty?
Kiwnąłem głową.
– Wszystkie? – zapytała i aż oddech przytaiła w piersi. Z takim
napięciem oczekiwała mojej odpowiedzi!
– Tak, wszystkie.
Patrzyła mi ostro w oczy, jakby pragnąc wydrzeć to, co chciała
wiedzieć, a co bała się, że zechcę przed nią ukryć.
– Czy... – zająknęła się – czy wśród dokumentów jest testament
rycerza Jędrzeja Baldaricha-Bałdrzycha?
Milczałem. Bawił mnie jej niepokój, bo przecież tym pytaniem
zagrała ze mną w otwarte karty. Milczałem i swym milczeniem
mściłem się za posądzenie mnie o podłość wobec Herakliusza.
– Pyta pani o ten testament dlatego, że jest pani ostatnią z
rodu Bałdrzychów? – zaśmiałem się cicho.
Wargi jej zadrżały, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.
Ale nie. Przygryzła je, zacisnęła. Patrzyła na mnie z nienawiścią.
Czułem tę nienawiść i na sekundę strach mnie obleciał.
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie – rzekła zimno.
Tym razem ja wzruszyłem ramionami. Aby ją jeszcze bardziej
podrażnić, wolno sięgnąłem do pudełka z papierosami. Zapalałem
papierosa z namaszczeniem, celebrując gest wyjmowania zapałki z
pudełeczka, zmiękczania papierosa, umieszczania go w szklanej
cygarniczce.
– Będę z panią szczery – rzekłem w końcu, zaciągnąwszy się
dymem. – Pytanie wydaje mi się dziwne i nie na miejscu przede
wszystkim dlatego, że to pani powinna wiedzieć, gdzie jest
testament Bałdrzycha.
– Ja? – jej zdziwienie zdawało się być szczere.
– Zarzuciła mi pani kłamstwo. A przecież i pani skłamała. Gdy
pojechała pani do Sulejowa, Pronobis jeszcze żył. Była pani u
niego, prosiła go pani o testament Bałdrzycha kłamiąc, że jest
pani ostatnią z rodu Bałdrzychów...
– To prawda. Skąd pan o tym wie?
– Pronobis napisał mi o tym w ostatnim liście przed śmiercią...
Jestem pewien, że był on w posiadaniu testamentu Baldaricha-
Bałdrzycha. Umarł, a raczej został zamordowany. A po jego śmierci
testament zginął. Tak, zginął, proszę pani... Mordercy ukradli
testament i napisany dla mnie szkic o opacie Bernardzie, jednym z
ostatnich sulejowskich opatów.
Sięgnęła po papierosa.
– Teraz rozumiem wszystkie pańskie uszczypliwości... tam w
starym młynie. Więc pan posądza mnie o udział w morderstwie?
– Tak.
Zapaliła. Moje podejrzenie podziałało na nią o dziwo
uspokajająco. Rzekła drwiąco:
– Czy słuszne jest nazywanie kogoś, kogo działanie w sposób
niezamierzony powoduje atak serca u innej osoby, mordercą?
Przecież oboje wiemy, że biedny staruszek zmarł właśnie na atak
serca...
Odetchnąłem głęboko:
– Ja jednak będę tego kogoś nadal tak nazywał. Mogę dodać mu
jeszcze miano złodzieja, skradł bowiem z mieszkania profesora
testament Jędrzeja Baldaricha-Bałdrzycha i szkic o jednym z
ostatnich sulejowskich opatów, ojcu Bernardzie.
Czarna Milady popatrzyła na mnie uważnie:
– A może testamentu nie ukradł, bo go nie znalazł, a szkic?...
Sądzę, że łatwo go pan odtworzy z pozostałych po panu
Pronobisie notatek.
– Skoro pani wie, co i czy ukradziono, to chyba powinienem
panią traktować jako co najmniej wspólniczkę mordercy? –
zapytałem siląc się na spokój.
– Niech mi pan wierzy, nie jestem winna śmierci profesora! –
wymówiła z naciskiem każde słowo. – Ani nie ukradłam szkicu!
Chciałem zapytać: „A co ma pani wspólnego z kradzieżami w
Nieborowie?”. Ale pomny ostrzeżeń komisarza Kolca nie
wspomniałem o nich. Powiedziałem tylko:
– Tego nie wiem. Wiem natomiast, że pani jest członkiem
bandy, której przewodzi „szef”. Oprócz pani do bandy należy
pewien grubas i człowiek o twarzy szczura. Widziałem was razem
w karczmie „Winodaj” jesienią ubiegłego roku. Zajmujecie się
bardzo podejrzanymi sprawami. Pani szuka skarbów Baldaricha-
Bałdrzycha. Sądzę, że jest wiele przyczyn, dla których mogę panią
łączyć ze sprawą śmierci Pronobisa.
– Proszę iść na policję z tymi informacjami. A może już pan tam
był?
– Nie. Ale nie jest wykluczone, że któregoś dnia odwiedzę
policję.
– Nie boję się. Z „szefem” i, jak ich pan określił, grubasem oraz
tym o twarzy szczura od pewnego czasu nie mam już nic
wspólnego. Oni rzeczywiście zajmują się niezbyt czystymi
interesami. Przez długi czas nie wiedziałam o tym. Potem się
domyśliłam i natychmiast z nimi zerwałam. I to jest wszystko, co
mogę panu o nich powiedzieć. Prawdą jest, że szukam skarbów
Baldaricha-Bałdrzycha. Ale nie widzę w tym niczego zdrożnego.
Czy nie wolno mi szukać ukrytych przed wiekami skarbów,
rozwiązywać zagadki historyczne? Ostatecznie muszę coś robić,
próbować z czegoś żyć. Byłam pracownikiem Muzeum Historii
Sztuki, ale zwolniono mnie z powodu „redukcji etatów”. A tak
naprawdę z powodu sporu z przełożonymi. Z zamordowaniem
Pronobisa naprawdę nie mam nic wspólnego, powtarzam!
Zdecydowałem się położyć wszystko na jedną szalę.
Powiedziałem:
– Jeśli będę szczery, odpłaci mi pani tą samą monetą?
Może mi się wydawało, ale chyba stłumiła śmiech:
– Po co panu moja szczerość?
– Chcę wykryć zabójców Pronobisa. Był moim przyjacielem.
Niestety, tak się składa, że jedynie ja i ktoś jeszcze wiemy, że
Pronobis został zabity. Podkreślam: zabity! Nad grobem
przyrzekliśmy sobie odnaleźć morderców. Wszystkie poszlaki
wskazywały między innymi na panią... Pani mówi, że jest
niewinna. Więc proszę nam pomóc w schwytaniu rzeczywistych
morderców!
Przełożyła fiołki z miejsca na miejsce.
– Cóż mogę powiedzieć? Że postąpiłam wtedy bardzo głupio? –
złamała kwiatek. – Zamiast powiedzieć Pronobisowi szczerze, o co
mi chodzi, dlaczego pragnę przeczytać testament Baldaricha-
Bałdrzycha, zlękłam się, że on może zapragnąć skarbów dla
siebie. Skłamałam o swym pochodzeniu z rodu Bałdrzychów. Gdy
przychwycił mnie na kłamstwie, zawstydziłam się tak bardzo, że
wybiegłam z izdebki... Wtedy prawie zupełnie zrezygnowałam z
odnalezienia skarbów. Ale po tygodniu zreflektowałam się.
Postanowiłam wrócić do opactwa i wytłumaczyć Pronobisowi
swoje kłamstwo.
– Lecz on już nie żył, prawda?
– Tak. Akurat w przeddzień jacyś dwaj jego przyjaciele
pochowali go w ruinach klasztoru. To był pan i... mistrz Nataniel,
jak go pan nazywa.
Postanowiłem skierować myśli Milady w innym kierunku:
– Jest pani dla mnie uosobieniem zła, które przyjęło postać
ładnej kobiety. Nie znam pani imienia i nazwiska. Występuje pani
w moim życiu jako... Czarna Milady.
Zaśmiała się.
– Całkiem ładna ksywka!
Nie spodobało mi się użycie przez Czarną bądź co bądź Milady
tego określenia prosto ze słownika przestępców.
– A skąd to pani zna grypserę? Czyżby mąż...
Przerwała mi ostro:
– Tak, siedział w więzieniu! W stanie wojennym. Wsadzili go z
kryminalistami. Nie wytrzymał. Próbował uciekać i zastrzelili go! –
prawie krzyczała, aż z okolicznych stolików odwrócono się do nas.
Wtedy umilkła i dokończyła już cicho: – Ale to nie ma żadnego
związku z tym, czy jestem dobra, czy zła.
Tak, miała rację. Mimo to dopiero po dłuższej chwili zdobyłem
się na pytanie:
– A może mi pani powiedzieć, czego szukaliście w Łękach? Kim
są pozostali członkowie gangu?
Prychnęła:
– Chce pan wykorzystać moje rozczulenie? Drogi panie! – znów
była Czarną Milady. – Powiem tylko o Łękach. „Szef” miał niby
pewny cynk, że tam w piwnicznych regałach poukrywane są
„świnki”, czyli złote dwudziestodolarówki, jeszcze z czasów
okupacji. Ale nic tam nie znaleźli, a w dodatku ktoś ich jeszcze
zdrowo nastraszył.
Przemilczałem swój skromny udział w straszeniu amatorów
„świnek”. Zaproponowałem jeszcze po kawie. Wybrała kieliszek
winiaku.
– Wie pan – powiedziała skosztowawszy trunku – na trop skarbu
Baldaricha-Bałdrzycha natrafiłam robiąc pracę zleconą dla
Archiwum Państwowego. Wpadł mi w ręce list przebywającego
ówcześnie w Krakowie opata Bernarda do brata Michała w
Sulejowie. Zawierał on naganę, że mnisi nadal nie mogą odnaleźć
skarbu Baldaricha...
– Widzę, że jest pani doskonale zorientowana co do sporu
pomiędzy opatem a szlachcicem! Ja natomiast mam pewne luki w
wiadomościach...
– Z wielką przyjemnością przekaże panu to, co wiem. Nie
pomogła mi ta wiedza odszukać skarb, to nie pomoże i panu! –
zaśmiała się złośliwie, ale opowiadała już uprzejmym głosem: – Na
przełomie XVII i XVIII wieku, w miejscu, które dziś zwie się
Przeklętnik, wznosił się ogromny i wspaniały dwór bardzo
zamożnego szlachcica nazwiskiem Bałdrzych, który przybrał sobie
imię Baldarich po przodku swoim, rycerzu Baldarichu-Bałdrzychu,
przybyłym w końcu XI wieku do Polski z Francji, w otoczeniu
poznańskiego biskupa Franka. Szlachcic ów był nie tylko
człowiekiem bardzo zamożnym, ale i uczonym, zakochanym w
starych księgach. Bibliotekę w jego wspaniałym dworze zapełniały
setki przeróżnych ksiąg, w parku dworskim na małej wysepce miał
Bałdrzych pracownię i wieżę, z której obserwował ruchy planet.
Zajęty księgami, które zastępowały mu przyjaciół, unikał życia
dworskiego i w ogóle ludzi. Nie miał krewnych, był bowiem
ostatnim z możnego rodu Bałdrzychów.
– A więc profesor miał rację... – wtrąciłem nieco uszczypliwie,
ale Czarna Milady jakby nie zwróciła na to uwagi.
– Ludzie żyjący inaczej niż większość zazwyczaj budzą niechęć.
Tak stało się i w wypadku Bałdrzycha. Niechętni rozsiewali o nim
plotki, że trudni się alchemią. Miał też wielu wrogów, a
największym z nich był opat Bernard z sulejowskiego klasztoru.
Nienawiść opata Bernarda do szlachcica Bałdrzycha była tym
większa, że kiedyś łączyła ich przyjaźń. W korespondencji opata
Bernarda z bratem Michałem jest zdanie: „Bałdrzych, jak fałszywy
pies, zyskał sobie naszą przyjaźń, pragnąc potem zdradliwie
ukąsić nas i zniesławić”. Z korespondencji tej trudno jednak
wywnioskować, co stało się przyczyną, dla której przyjaźń miedzy
opatem Bernardem a Bałdrzychem przekształciła się we wrogość.
Czarna Milady sięgnęła po papierosa.
– Zdobywszy u przekupionego sługi szlachcica jakoweś jego
notatki opat przygotował oskarżenie Bałdrzycha o herezję, aby
zawładnąć jego majątkiem. Dowiedziawszy się o tym Jędrzej
Baldarich-Bałdrzych umknął z kraju – ponoć zostawiając swe
kosztowności dobrze ukryte. Majątek i tak jednak otrzymało
opactwo, gdyż na Trybunale Piotrkowskim opat przedstawił
świadków (fałszywych oczywiście), którzy potwierdzili, że dobra
swoje szlachcic miał szczery zamiar zapisać w testamencie
cystersom, czemu przeszkodziła nagła śmierć podczas przeprawy
przez Wisłę po lodzie. Ale kosztowności pozostały w ukryciu.
Schowek miał być ponoć wskazany w testamencie, którego do dziś
nie odnaleziono. Może jest to tylko legenda, jak i to, że Jędrzej
Baldarich-Bałdrzych został za herezję spalony na stosie w
Piotrkowie w 1715 roku. Aby zniechęcić ewentualnych
spadkobierców szlachcica, bo tacy zawsze się mogli znaleźć, choć
Jędrzej zmarł bezpotomnie, opat Bernard kazał jego dwór zrównać
z ziemią, a miejsce po nim ogłosił przeklętym. I stąd mamy
Przeklętnik – Czarna Milady zakończyła swą opowieść ze
śmiechem.
– Czy reszta gangu też wiedziała to wszystko? – spytałem
niezmiernie zaciekawiony.
Machnęła lekceważąco ręką:
– Wtajemniczyłam ich w tę historię, bo sądziłam, że mi
dopomogą w odnalezieniu skarbów. Lecz, widzi pan, oni nie lubią
gruszek na wierzbie. Poszukiwanie skarbów to dla nich mrzonki.
Puścili się na nieuczciwe interesy i wówczas zerwałam z nimi.
– Należy ich zatem odrzucić jako ewentualnych morderców
Pronobisa?
Usiadła. Zastanowiła się:
– „Szef” bagatelizował sprawę skarbów. Kilkakrotnie żądałam,
żebyśmy nareszcie zabrali się do poszukiwań. On zawsze
odpowiadał: „Potem, potem, teraz musimy przede wszystkim
zarobić grubszą forsę”.
– Czy oni wiedzieli o testamencie Bałdrzycha?
– Oczywiście. Testament jest kluczem do odnalezienia skarbów.
Tego klucza nie miał opat Bernard i dlatego nie zdobył skarbów.
– A skąd miała pani wiadomość, że testament jest w ręku
Pronobisa?
Spojrzała na mnie zdziwiona:
– Pronobis opublikował w tej sprawie artykuł w „Kwartalniku
Historycznym”. Pan go nie czytał?
– Nie. Herakliusz także nic nie wspominał...
– Zapewne nie przywiązywał do tego wagi.
Znów zapaliła papierosa.
– Zakwestionował datę śmierci Bałdrzycha i w ogóle jego
spalenie na stosie. W „Kwartalniku Historycznym” napisał, że
będąc swojego czasu w Paryżu natrafił na Sorbonie na testament
Bałdrzycha napisany przez niego na krótko przed śmiercią, która
nastąpiła w końcu 1716 roku. Pronobis zaznaczył w swym
artykule, że posiada dokładny odpis testamentu i że na
testamencie jest data: 1716, co dowodzi, że Bałdrzycha nie
spalono na rynku piotrkowskim w 1715 roku.
Nagle coś mnie podkusiło, by zapytać:
– Nie prościej było odszukać oryginał testamentu w Paryżu, niż
narażać na śmierć niewinnego człowieka?
– Koszta! – syknęła. Takiej Czarnej Milady nie widziałem. – A
poza tym nikt nie chciał jego śmierci! – poderwała się z krzesła.
I ja się podniosłem:
– A tak na do widzenia: czy nie strzela pani z łuku?
Aż cofnęła się:
– Z czego?
– No, może nie z łuku, tylko z kuszy?!...
Oczy kobiety zabłysły nagle:
– Jeśli już, to chybiam!
Tak wiele zwaliło się na moją biedną głowę, że poczułem
potrzebę odetchnięcia od otaczającego mnie hałasu wielkiego
miasta – gwaru ludzkich głosów, jazgotu i warkotu maszyn.
Musiałem wyskoczyć z Warszawy choć na kilka chwil.
Dokądkolwiek!
Wsiadłem do wiernego wehikułu i poturlaliśmy się Wisłostradą,
o wiele za wolno jak na nerwy warszawskich kierowców, którzy
obdarzali nas przekleństwami przez uchylone okienka aut i
otrąbywali klaksonami. Ale mnie zupełnie co innego zaprzątało
myśli niż idiotyczne wyścigi po Wisłostradzie. Wreszcie stolica
była za nami i za nami była również pseudoautostrada do Katowic.
Skręciłem w pierwszą z brzegu, byle tylko wyglądająca na mało
uczęszczaną, szosę i odetchnąłem z ulgą. Cisza. Podkreślana tylko
przyjaznym pomrukiem silnika idącego na wolnych obrotach i, tak
jak ja, zadowolonego z tego.
Powoli, jakby w rytm lekkich zakrętów i niewielkich wzniesień,
myśli porządkowały się, problemy same wskazywały swe
rozwiązania. Cień mijanych lasków koił zmęczone ślęczeniem nad
notatkami oczy.
Aż na nieważne którym kilometrze dogonił nas zmierzch i w
oknach mijanych wiosek zapaliły się przyjazne światła. Włączyłem
i ja światła mijania...
Wjechałem w jakiś większy las, szosa skręciła i w blasku
reflektorów ukazał się znak niestrzeżonego przejazdu kolejowego.
Zwolniłem jeszcze bardziej, bo drzewa dochodziły tu prawie do
samej drogi i torów, zasłaniając widok na boki. Wrzuciłem luz i z
nogą na hamulcu pozwoliłem wehikułowi toczyć się ku połyskliwej
wstędze szyn...
Teraz, po upływie czasu, zdaję sobie sprawę jak niedoskonała
jest „najdoskonalsza” opowieść, wszystko, co tu opiszę bowiem
„po kolei”, działo się jednocześnie, w sekundzie lub może jej
ułamku.
Puste tory po prawej. Po lewej uchylające się w zakręt. Opodal
przejazdu dwie drobne sylwetki pochylone nad szynami. Skrzynka
czy pudełko między nimi. Zza zakrętu gwizd pociągu...
Hamulec! Uderzam barkiem w drzwi wozu! Bieg zatykający
oddech w piersiach. Od zakrętu szyn światło. Chwytam chłopców
za ręce. Kopię nogą skrzynkę. Staczamy się w rów. Tuż nad nami
łoskot pociągu... I trzask miażdżonego metalu, jęk rozdzieranych
blach na przejeździe. Oszałamiający zgrzyt hamulców lokomotywy,
pisk wagonów, kłęby pary. Płacz chłopców, których wciąż jeszcze
trzymam za ręce, a obok ta skrzynka, jakieś przewody.
„Zmajstrowali bombę” – myślę i puszczam małe dłonie. Od
pociągu biegną kolejarze. Coś wołają. A ja idę, gdzie przejazd i
dalej, dalej... gdzie rozwłóczone, potrzaskane blachy...
Potykam się o coś... Kierownica. Przyklękam i kładę na niej
dłonie, tak jak trzymałem ją przez tyle, tyle kilometrów... Dobrych
i złych... „Biedny wehikule nawet w swą ostatnią podróż nie
zabrałeś mnie na darmo...”
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

CÓŻ MI PO MEDALACH • KWIATY DLA PRZYJACIELA •


POCHWAŁY MISTRZA I DYREKTORA • LIST ZZA GROBU •
KOGO WŁAŚCIWIE KOCHA BABIE LATO • SZCZUREK W
PUŁAPCE • LIST Z AMERYKI

– Jeszcze raz niech mi będzie wolno w imieniu uratowanych,


naszej instytucji i moim własnym podziękować panu i
pogratulować nadzwyczajnej odwagi! – minister transportu mocno
uścisnął mi dłoń i potrząsnął nią, uśmiechając się jednocześnie w
stronę kamer i błyskających fleszy fotoreporterów.
Rozległy się brawa. Przyszpilony do klapy marynarki medal kłuł
mnie w pierś, a w palce kolce róż, których wielki bukiet wręczyła
mi śliczna panienka. Jeszcze tylko odpowiedzi na pytania
dziennikarzy...
Wreszcie byłem wolny! Odebrałem kurtkę w szatni i żegnany
serdecznym uśmiechem szatniarza, rozczulonego napiwkiem,
wyszedłem z gmachu.
Zatrzymałem taksówkę:
– Składnica złomu na Metalowej – rzuciłem kierowcy.
Zerknął na mnie zdziwiony.
„No tak!” – uśmiechnąłem się mimo woli. – „Róże i złom!”
Pilnujący złomowiska też popatrzyli dziwnie:
– Czubek albo naprany! – usłyszałem za sobą.
Poszedłem w kąt placu, gdzie już rdza znaczyła szczątki mego
wiernego wozu. Poklepałem go, jak zawsze, delikatnie na
powitanie i położyłem bukiet na zmiażdżonym bloku silnika.
Stałem przez chwilę milcząc, z pochyloną głową, jakby czekając,
że znów odezwie się do mnie swym niskim cichym warkotem.
Jeszcze raz przesunąłem dłonią po rozdartej karoserii i odszedłem.

– Drogi mój! – zakrzyknął Nataniel sadowiąc mnie w fotelu i


częstując cygarem. – Moje gratulacje! Moje!...
Lekko wzruszyłem ramionami.
– Nie masz racji, Tomaszu! Po raz wtóry mówię ci, że nie masz!
W czasach, gdy medale dostaje się za odbieranie ludziom życia za
to tylko, że noszą inne mundury bądź mówią innym językiem,
ciebie uhonorowano za uratowanie życia! Dlaczego nie cieszy cię
to?!
– Ależ cieszę się, że rozbrojona przeze mnie bomba nie
wykoleiła pociągu i nie zabiła jej wykonawców. Ale...
Mistrz uniósł się w fotelu:
– Jakież tu może być „ale”?
Przesunąłem ręką po czole:
– Takie, że przy tym straciłem przyjaciela...
Nataniel uśmiechnął się pobłażliwie:
– Och, co za górnolotności! Owszem straciłeś pojazd, wóz,
samochód przydatny w twej pracy, ale nazywać rzecz, bądź co
bądź martwą, przyjacielem?
Nie wytrzymałem:
– I to mówi ktoś, kto takim uczuciem darzy swego cadillaca?!
Mistrz poczerwieniał z lekka:
– Jakim uczuciem? Proszę, bierz go i jeździj na zdrowie, dopóki
nie dorobisz się nowego wozu!
– Dziękuję. Nie skorzystam.
Odpowiedziało mi ciche westchnienie ulgi.

Dyrektor Marczak złożył mi telefonicznie także jak


najserdeczniejsze gratulacje. Posunął się nawet do tego, że
obiecał rozpocząć starania o przydział dla mnie służbowego wozu,
w co chyba obaj nie wierzyliśmy. Ochrzcił mnie także mianem
chluby polskiej kultury i nazwał niedoścignionym wzorem.
Tu nie wytrzymałem i chrząknąłem. Dyrektor ucichł na chwilę i
zakończył rozmowę w swym zwykłym stylu:
– A ten James Bond, na którego pan czeka, jakoś nie odpowiada
na naszą ofertę. Zresztą, po co panu taki supermen? Pańskie
zdolności w zupełności wystarczą!

Minął czas jakiś i udało mi się otrząsnąć z przygnębienia po


utracie wehikułu. Praca nad życiorysami opatów sulejowskich
posuwała się raźno naprzód.
Pewnego pochmurnego dnia wbiegłem właśnie na piętro, gdzie
mieszkam, gdy ujrzałem wetkniętą za framugę szarą kopertę.
„Pewno jeszcze jeden wielbiciel mego bohaterstwa!” –
pomyślałem, rozrywając papier i rozkładając wydobytą kartkę...

Tomaszu!
Niespokojny, niosący nie znaną mi groźbę czas
nastał w mym sulejowskim zaciszu! A ja mam tak
mało sił. Biorąc więc pod uwagę zakusy tajemniczych
a podłych zapewne gości, postanowiłem zabezpieczyć
się przed nimi. Przy okazji, wzorem Jędrzeja
Baldaricha-Bałdrzycha, zakpiłem też z niemiłego mi
opata Bernarda.

Poznałem pismo mego przyjaciela Pronobisa!


Ostatnia litera przeciągała się rwaną kreską w dół karty, jakby
piszące ją pióro wypadało już z ręki profesora...
Na dole stronicy dopisano na maszynie:

Pisał to do Pana w tamten tragiczny dzień. Niech


więc list dotrze, choć z opóźnieniem do adresata.

Pod tymi dwoma zdaniami nikt się nie podpisał. Pomyślałem


jednak o Czarnej Milady. I nie była to, o dziwo, myśl najgorsza.

Dzień i noc próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: „W jaki


sposób profesor zakpił z opata?”
Może jakieś wskazówki znalazłbym w szkicu Pronobisa o
Bernardzie? Szajka ukradła go, ale nic jej nie pomógł... może
gdyby dostał się w moje ręce? Ba! Gdyby!
Ranek nie przyniósł wskazówki ułatwiającej rozwiązanie
zagadki, postanowiłem więc wspomóc swój mózg niepoślednim
umysłem mistrza Nataniela.
Owszem, przyjął mnie nader gościnnie, ale na prośbę o pomoc
uśmiechnął się jakby z żalem:
– Wątpię, drogi przyjacielu, że moja pomoc może być znacząca
w sprawie przeciwko gangowi i temu czcigodnemu starcowi –
wskazał portret opata. Pospekulować mogę... Jednak autorytetem
jesteś tutaj ty, Tomaszu!
Chcąc dopomóc mistrzowi w „spekulacjach” opowiedziałem mu
historię czuwania Trzech Urwisów w Nieborowie oraz o celnych
strzałach ich proc i późniejszym zdemaskowaniu moich
pomocników przez kobietę z zagranicznego samochodu. Sprawę
globusów oczywiście przemilczałem.
Śmiał się długo, rozbawiony do łez owym „Achtung! Achtung!”
Piotra. Zgodził się też, że kobietą była najprawdopodobniej Czarna
Milady, a samochodem jej volvo. O rozmowę w kawiarni nie pytał,
bo skoro nie wspomniałem o niej, to nie przyniosła mi nic dobrego
ani ciekawego.
– Cóż z tego może być przydatne dla nas w sprawie tajemnicy
listu profesora, Tomaszu? Niestety nic...
Westchnąłem smutno.
Słysząc to mistrz wyciągnął ku mnie rękę nad stolikiem:
– Wiesz, pojedźmy do Sulejowa? Może tam, na miejscu śmierci
naszego przyjaciela, u jego grobu, spotka nas natchnienie? Może
natrafimy na jakiś zapomniany a istotny dla sprawy szczegół? –
zaśmiał się niespodziewanie radośnie.
A ja, wciąż smutny i zły nie mogłem powstrzymać się od szeptu:
– Tak ci spieszno do spotkania z grobem profesora czy z Babim
Latem?...
– Ależ Tomaszu! – zdumiał się niewinnie.

Następnego ranka mknęliśmy już mistrzowskim cadillakiem do


Sulejowa. Była połowa maja. Opactwo sulejowskie widniało z dala
jak zielona kępa. Ponad szerokie korony drzew wystrzeliwały ostre
kolce baszty opackiej i wieży krakowskiej, niżej wśród zieleni
prześwitywał fragment muru obronnego. U stóp łagodnego
wzniesienia, na którym mieścił się klasztor, płynęła pośród złotych
mielizn Pilica. Na niskim brzegu u wodopoju brodziło bydło, a na
piaszczystą łachę rybacy wyciągali sieć obwieszoną kroplami
wody.
Nataniel, nie pytając o zgodę, zajechał wprost na podwórzec
klasztoru i zatrzymał auto przed wejściem do mauretańskiej
wieży. Zaraz też wybiegła do nas Babie Lato, a później wyszedł
malarz Bogumił w kitlu zbrukanym farbami.
Mistrz opuścił oczy, jak przystało na nieco mijającego się z
prawdą:
– Chcemy poszperać w starych dokumentach klasztornych.
Namówiłem Tomasza, abyśmy przy sposobności wdepnęli do
przyjaciół. Zawsze interesowałem się malarstwem, choć w tej tak
wdzięcznej dziedzinie pozostaję jedynie laikiem.
– Po cóż ta przesadna skromność? – zawołał Bogumił. – Pański
esej o Piotrze Brueglu należy do mych ulubionych lektur. Co
prawda, więcej jest w nim refleksji filozoficznych niż analizy, ale to
właśnie przydaje mu uroku.
– A czy można zapoznać się z ostatnimi pańskimi pracami? –
uśmiechnął się nieśmiało mistrz.
– Ależ naturalnie! – Bogumił pokraśniał z dumy. – Wszystko, co
ukończyłem tutaj... Proszę, proszę do pracowni!
Nataniel stał długo przed płótnami, wreszcie wyszeptał:
– Wspaniałe! Formidable!
Odchodził i podchodził ku obrazom. Patrzył na nie ocieniwszy
oczy dłonią. Przykucał i wspinał się na palce.
Rumieńce malarza rosły.
– No, no, Bogumile! – dodałem i ja.
– Co jest najważniejsze dla pana w sztuce? – spytał niewinnie
mistrz.
– Ludzie. Przede wszystkim ludzie! – odparł dumnie Bogumił.
– Taaak? – mruknął Nataniel.
Spojrzeliśmy na niego pytająco. Mistrz zastanowił się chwilę,
potem wyjaśnił:
– Dlaczego więc za temat tych dzieł obrał pan ruiny?
– Bo są piękne – bronił się Bogumił.
Mistrz wzruszył ramionami, jakby to nie on zachwycał się przed
chwilą dziełami malarza:
– Odkąd to, drogi panie, piękno stanowi sensowny argument?
Nie wolno malować dla samego piękna, nie należy uprawiać sztuki
dla sztuki. Zwłaszcza, gdy się obrało człowieka za godło!
Co powiedziawszy wyszedł z pracowni, a Bogumił popędził za
nim plącząc się w wyjaśnieniach i zbyt obszernych spodniach.
– A ciebie co tu przyniosło? – chmurnie spojrzała na mnie Babie
Lato korzystając z chwili, gdy byliśmy sami. W jej oczach
zamigotały złe iskierki.
– Nie tyle przyniosło, co przywiozło – wskazałem przez okno
lśniącego cadillaca. – Przywiózł mnie Nataniel, nie pytając o
zgodę. Gdyby nie on, nigdy nie ośmieliłbym się mącić szczęścia,
jakiego w tak uroczym zakątku zapewne zażywasz z Bogumiłem –
powiedziałem ze złością, siląc się na wyszukany styl mistrza.
Potrząsnęła lokami o złotej barwie. Westchnęła:
– Szczęście jest bardzo kapryśne...
Milczałem niegrzecznie, zapytała więc powtórnie:
– I naprawdę przyjechałeś czytać stare papiery?
– Nie mam powodów, żeby kłamać.
Znowu potrząsnęła głową. Robiła to zresztą specjalnie, aby
zademonstrować swoje piękne włosy.
– Jesteś, Tomaszu, niepoprawny. A przecież przyjacielem twoim
jest wielki znawca kobiet, mistrz Nataniel? Nie mógłbyś go
poprosić o radę w kwestii zręczniejszego postępowania z
kobietami?
– Pocieszy cię chyba wiadomość, że Nataniel odwiedził Sulejów
nie dla szperania w starych dokumentach?
– Szkoda, że nie chodzisz jego śladami – powiedziała i odeszła.
Bogumił, pogodzony już z mistrzem, poprosił ją, aby przygotowała
jakiś posiłek.
Wiedziała, że na nią patrzę. Szła wolno, wyprostowana i tak
samo jak wówczas, gdy Nataniel ujrzał ją w ruinach opactwa, jej
przejrzystą suknię w kwiaty słońce prześwietlało jak szklany
witraż klasztorny. Widziałem zarys zgrabnych nóg. A kiedy dotarła
do schodów mauretańskiej wieży – przystanęła, odwróciła się i
przesłała mi uśmiech, który – zamiast ucieszyć – tylko mnie
zasmucił.
Odwróciłem się na pięcie i powędrowałem na ukos przez
podwórzec opactwa, kierując się w stronę cmentarzyska mnichów.
Chciałem posiedzieć chwilę w ciszy u grobu naszego przyjaciela.
Dawny dziedziniec zarastały krzaki dzikiej róży, za nogi
chwytały kolczaste gałązki jeżyn; rósł tu rdest i ostra szablista
trawa.
Były jeszcze i brzozy. Zarastały cmentarzyk mnichów tam,
gdzie w młodej zieleni traw lśnił w słońcu czarny prostokąt
nagrobka. Usiadłem na ławeczce przy nim i zamyśliłem się
głęboko.
– Ani tobie nie zdążyłem pomóc, profesorze – powiedziałem
cicho – ani sobie pomóc nie potrafię – pomyślałem z żalem o Babim
Lecie.
I po jakimś czasie zacząłem przeklinać Bogumiła:
– Co za diabeł go tutaj sprowadził! To opactwo uważa prawie za
swoją własność! Oprócz mnie, Pronobisa i Nataniela nikt o nim nie
wiedział, tylko my trzej rozkoszowaliśmy się jego urokami. I gdy
pomyślę, że ten malarzyna rozsławi je teraz na całą Polskę, że
zaczną tu zjeżdżać turyści i malarze!... Tak, Bogumile! –
poderwałem się z ławeczki przygrobnej. – Zabrałeś mi Babie Lato,
a teraz kradniesz opactwo! Moje! I moje Babie Lato!... –
zająknąłem się – ona... ona...
Uspokoiłem się nieco, ale po chwili rozgoryczenie znów wzięło
górę.
– Kochała mnie – monologowałem. – Rozłączyły nas Dzieje
opatów sulejowskich. Stwierdziła, że nie mam przed sobą
przyszłości i lepszy jest malarz. Teraz przestało jej odpowiadać
malarstwo, zabiera się do poezji.
– Nataniel jest pięknym mężczyzną – odpowiedziałem sam
sobie.
– Tak. Tylko, że już niemłodym – rzekłem nie bez satysfakcji.
– Wielcy poeci, mimo podeszłego wieku, potrafią uszczęśliwiać
nawet młode kobiety – uśmiechnąłem się do siebie przekornie.
Wzruszyłem ramionami:
– Niech się im szczęści. Chętnie zatańczę na ich weselu.
– Taak? – zdziwiły się zgodnie moje oba „ja”.
Nadeszli Nataniel i Babie Lato. Ona trzymała go za rękę, ale
zobaczywszy mnie odsunęła się od mistrza.
– Zaraz nastąpi coś w rodzaju obiadu. Bogumił poszedł do
miasteczka po trunki – wyjaśniła.
Rzuciłem jej niechętne spojrzenie. Powiedziałem do Nataniela z
wyrzutem:
– Mieliśmy zabrać się do pracy?
– Obrażę się – zawołała Babie Lato.
Mistrz pocałował ją w koniuszki palców.
– Skarby Baldaricha-Bałdrzycha nam nie uciekną. Największy
skarb to miłość i uroda, a truizm ten, wymyślony przez starych
mistrzów, przypieczętujemy butelką dobrego wina.
– Może Urwisy wiedzą coś nowego?
– Potem, drogi Tomaszu, potem! – uśmiechnął się dobrotliwie
mistrz.

Pod rosochatym dębem, naprzeciw mauretańskiej wiedzy, stał


w trawie stół otoczony ławkami. Połyskiwały na nim talerze z
pieczoną kurą, sałatą i rzodkiewkami oraz butelka jarzębiaku.
Wino w Sulejowie okazało się bowiem tak kiepskie, że Bogumił nie
chciał nim zrazić subtelnego podniebienia mistrza Nataniela. –
Natomiast wódeczką poeci nigdy nie gardzili – tłumaczył się
Bogumił.
– To prawda – zaśmiał się mistrz. – Chociaż usiłuje wmówić w
nas Kajetan Węgierski:

Rośliny z ziemi piją, ziemia pije z nieba.


Wszystko pije, bracia mili, więc i nam pić
trzeba.

– Mnie to nie dotyczy – odwróciłem kieliszek do góry dnem. –


Nie jestem poetą!
Odpowiedział mi ogólny pobłażliwy śmiech. Babie Lato była
rozochocona, zawołała wskazując na mnie palcem:
– Patrzcie na Tomasza! Jakże on smutny...
Nie byłem smutny. Rozmyślałem o Bernardzie i Bałdrzychu. Ale
dla Babiego Lata milczenie było zawsze oznaką smutku.
– Może byśmy tak zaśpiewali? – zaproponował malarz, już w
najlepszej komitywie z mistrzem. – Jak plener, to plener!
Nataniel skinął przyzwalająco głową. Babie Lato
zaprotestowała:
– Nie, nie. Najpierw niech Tomasz powie, dlaczego jest smutny.
Odeszła mi ochota do rozmowy. Jak wielu zakochanych
mężczyzn na moment doznałem krótkiego olśnienia: „Ach, jakaż
ta dziewczyna jest głupia i nieznośna...”
Ozwał się malarz:
– Trudno być wesołym wśród ruin i gruzów. Tym bardziej, jeśli
uwierzyć temu, co słyszałem o dziwnych białych mnichach i
śmierci Herakliusza Pronobisa. Na mnie opactwo również działa
momentami przygnębiająco pomimo swego piękna. Nie maluję
wtedy.
– Mam nadzieję, że te chwile nie zdarzają się panu często –
zatroskał się Nataniel, mrugając do Babiego Lata.
Odpowiedziała mu chichotem.
Wstałem od stołu. Urocza trójka zdawała się tego nie
dostrzegać.
Poszedłem na spacer w stronę baszty opackiej. Ongiś obok niej
znajdował się wspaniały pałac i rozciągały się żyzne ogrody – jeśli
wierzyć relacji księdza Mucante, sekretarza nuncjusza, który wraz
z kardynałem Geatano w 1597 roku gościł w Sulejowie u opata
Schenkinga. Teraz tylko niekształtna kupa gruzu, fragment muru z
łupku i sklepione kolebkowo piwnice oznaczały miejsce, gdzie
mieszkali opaci sulejowscy. I być może właśnie stąd, z tej
czworokątnej baszty opackiej, wysoko ponad rzeką spoglądał na
drugi brzeg opat Bernard. Nie myliłem się chyba, kiedy na
podstawie portretu pędzla Tretki spróbowałem przedstawić
charakter Bernarda, człowieka o twarzy wychudłej od ciągłych
postów i umartwień...
Usłyszałem kroki za sobą i odwróciłem się... Nie, to nie
złudzenie! Prawie biegł za mną mistrz Nataniel!
Dogoniwszy odezwał się zasapany po biegu:
– Omyliłem się. Tak, omyliłem się. To nie ty ją kochasz, ale ona
ciebie.
Milczałem, ciągle jeszcze będąc myślami przy wrogu rycerza
Bałdrzycha.
Nataniel poklepał mnie po plecach:
– Wie, że popełniła błąd wiążąc się z malarzem Bogumiłem.
Mści się za to właśnie na tobie, ale taka jest logika kobieca... O,
nie będziesz z nią miał łatwego życia!
– Bo też i nie zamierzam z nią żyć – mruknąłem.
– Toteż tym bardziej powinieneś wrócić do stołu! – zawołał
mistrz z odcieniem ulgi w głosie i ujął mnie pod ramię.
Dogryzając kurzą nóżkę Babie Lato nie przestawała mi
dokuczać:
– Tomasz jest sentymentalny. On kocha w kobietach swoje
własne o nich wyobrażenie. Ukochaną kobietę zamknąłby w
ruinach i czytałby jej strona po stronie Dzieje opatów
sulejowskich. To straszny człowiek, drodzy moi.
Nataniel rzekł:
– Dzieje opatów sulejowskich to wielkie dzieło. Nie na tym
polega zło, że Tomasz pracuje nad tym dziełem, ale że mówi o nim
kobietom. Zło w tym, że nie potrafi być dla kobiet pobłażliwym.
– Nie wszystkie kobiety wymagają pobłażliwości – wtrąciła
Babie Lato. – A jednak z was wszystkich tylko Tomasz potrafi
kobietę kochać najprawdziwiej!
I uzupełniła płaczliwie:
– Tomasz mnie nienawidzi. Wiem to. Nienawidzi z powodu
Bogumiła. Ale ja rzucę Bogumiła i wrócę do Tomasza, zobaczycie.
Malarz uśmiechnął się z politowaniem. Nataniel ujął czule dłoń
Babiego Lata.
– Nie martw się, dziecinko. Twoje szczęście i mnie leży na sercu.
Tomasz stał się uwodzicielem. W Nieborowie, gdzie
odpoczywaliśmy, uwiódł aż trzy kobiety – skłamał z głęboką
satysfakcją.
Cóż było robić? Po raz drugi tego dnia wstałem od stołu,
wynajdując byle pretekst. Zresztą, tym razem nikt za mną nie
gonił. Mogłem swobodnie oddać się rozważaniu nad tajemnicą
„listu zza grobu”. Niestety, znów bez rezultatu.

Napotkałem Babie Lato, Bogumiła i Nataniela nad rzeką. Stali


na skraju piaszczystej łachy i łodygami wikliny płoszyli rybki,
które zgromadziły się w małej i płytkiej zatoczce. Na mój widok
Babie Lato porzuciła towarzyszy i pobiegła mi naprzeciw. Dopadła
mnie i zaczęła szeptać przymilnie:
– Przepraszam cię, Tomaszu. Nie gniewasz się, prawda? Oni... –
obejrzała się – oni są nie dla mnie. Bogumił, cynik i nudziarz,
Nataniel zaś zbyt mądry. Traktuje mnie jak nieszkodliwe
zwierzątko. Och, podrapałabym go za to...
Nagle w jej słowa wdarł się ostry, znajomy mi gwizd...
Odwróciłem się ku opactwu...
Zza sterty cegieł machał do mnie Jarek. Pobiegłem na górę:
– Co się stało? – wysapałem.
– Melduję, że dorwaliśmy jednego z szajki – służbiście wyprężył
się rozradowany chłopak – tego z mordką szczura.
– Gdzie on jest? Lecimy!... – poderwałem się.
Urwis zatrzymał mnie ręką:
– Jak mówię, że dorwaliśmy, to dorwaliśmy. Bez pudła! Przecież
obiecałem, że się nimi zajmiemy!
– No to trzeba zawiadomić policję! – nie przestawałem się
gorączkować.
– Piotr skoczył już po nich na rowerze. Marek pilnuje klienta.
Chodźmy do niego. Tylko powoli, druhu, powoli!
– Ja ci dam powoli!
– I to ma być nagroda za wierną służbę! – westchnął obłudnie
Jarek.
Marka znaleźliśmy na małym placyku pod murami. Udawał
wielce zajętego ścinaniem kijem niepokornych pokrzyw, ale
dostrzegłem, jak zabłysły mu oczy na mój widok.
– Czołem, druhu!
– Czołem! A gdzie jest ten Szczurek?
– Wszystko we właściwym czasie – popatrzyły na siebie Urwisy.
Obiecałem już sobie nic nie mówić, o nic nie pytać. Nie
chciałem pozbawiać akcji odrobiny tajemniczości, tak miłej
młodzieńczym sercom.
Zresztą słychać już było warkot silnika i sfatygowany policyjny
fiat wdrapał się na wzgórze. Wyskoczył z niego Piotr, a zza
kierownicy wysiadł policjant uśmiechnięty radośnie. I w ogóle
wyglądający tak, jakby cały świat chciał przycisnąć do serca.
„Czy tak powinni wyglądać policjanci?” – pomyślałem. – „A
może właśnie tak?”
– Aspirant Gawryłło – zasalutował, gdy mu się przedstawiłem.
– Wiem, słyszałem o panu od tych urwipołciów – zaśmiał się do
Urwisów. – A gdzie nasz główny bohater? – rozejrzał się z życzliwą
ciekawością.
– Przepraszam, hm – chrząknął Piotr – ale właśnie pan
komendant na nim stoi...
Oficer odskoczył:
– Jak to? Przecież tu pusto... tylko ta płyta.
– Właśnie, płyta – delikatnie przesunął policjanta o kilka
centymetrów Marek. – No, chłopaki, odsuwamy!
Zaparli się, zasapali i wielka płyta z piaskowca odsunęła się
ukazując czarny otwór.
– No, wyłaź pan, panie Szczurek! – zawołał Jarek.
– Wychodzić, policja! – aspirant daremnie starał się nadać
swemu głosowi groźne brzmienie.
Ale i tak poskutkowało! W otworze coś zaszeleściło i na
powierzchnię wygramolił się Szczurek. „Obciął nas” – jak to się
mówi – ostrym jak brzytwa, nienawistnym spojrzeniem i już jego
twarz była o ton życzliwiej uśmiechnięta do świata niż twarz
aspiranta:
– Policja? – zdumiał się. – Proszę bardzo, tylko...
– Dokumenty! – policjant wyciągnął rękę.
– Proszę bardzo! – skłonił się złodziejaszek i wyciągnął z
kieszeni wymiętoszony dowód osobisty.
– Sójka Zenon... Warszawa... – spojrzał mu w oczy aspirant.
– Jak pan się tu znalazł?
– Ja? – odpowiedział mu Szczurek niewinnym spojrzeniem. –
Fiacikiem. Stoi tam za zakrętem... Turystycznie tu jestem, panie
aspirancie. Czy zrobiłem coś niewłaściwego penetrując te
czcigodne ruiny?
Aspirant chrząknął i spojrzał na mnie i chłopaków.
„A żeby to!” – zakląłem w myślach. Ptaszek wymykał się nam z
rąk. Jedyny pożytek z całego trudu Urwisów to świadomość, że
szajka nie odnalazła testamentu, nie ukradła go profesorowi!
Szukają na ślepo, nawet po takich dziurach!
– Sądzę – Szczurek tymczasem przeszedł do ataku – że to raczej
ja mam powody, by wzywać pomocy policji, gdy mnie w ten
bandycki sposób uwięziono! Nastraszono, a ja mam chore serce! –
zmiętosił marynarkę na piersi.
– Zamierza pan więc wnieść oskarżenie o chuligański napad?
Nawet pogodny aspirant tracił chwilami dobry humor.
Dostrzegł to i rzezimieszek, bo cały aż rozpłynął się w
uśmiechach:
– Ależ skąd, panie władzo? Oskarżać takich miłych
młodzieńców? Ot, figle im jeszcze w głowie. Wszystko co robią, to
przecież dziecinada – kłujące jak igła spojrzenie spod
półprzymkniętych powiek uderzyło mi w oczy i zgasło. –
Dziecinada...
– Oczywiście, drogi panie – przyklasnął mu aspirant – ale jestem
pewien, że to, co pan robi, dziecinadą nie jest! I raczej prędzej niż
później będzie pan za to nagrodzony też nie po dziecinnemu i to
na długie lata! – oznajmił radośnie.
Mały Szczurek zmalał jeszcze bardziej pod wpływem tego
radosnego głosu. I tak skulony podreptał w dół zbocza. Był już
daleko, gdy odwrócił się i pokazał nam tak zwany „Kozakiewicza
gest” czy też „jak się zgina dziób pingwina”. Ledwo jednak zdążył
się odwrócić, obok mnie warknęła obracana proca...
– Łaj! – wrzasnął Szczurek chwytając się za trafiony pośladek i
pomknął w dół niczym ranny jeleń.
– Strzelanie z procy, choć naganne, jako czyn o znikomej
szkodliwości społecznej nie podlega ściganiu przez policję! –
radośnie oznajmił aspirant. Zasalutował dziarsko i wsiadł do
radiowozu nucąc:
– Brunetki, blondynki...
Urwisom i mnie nie było jednak do śmiechu. W milczeniu
poszliśmy nad grób profesora, by odnowić przyrzeczenie, że
dopadniemy jeszcze sprawców jego śmierci.
– Innym bandziorom też nie przepuścimy – szepnął Piotr.

W drodze z Sulejowa ja prowadziłem cadillaca. Mistrz po


choćby odrobinie alkoholu za nic nie dotknąłby kierownicy. Nie
skąpił mi jednak zbawiennych rad, jak mam skręcać, kiedy
hamować, a kiedy zmienić bieg. Za to przynajmniej przez jakiś
czas miałem wolną głowę od myśli o liście profesora, a Nataniel
nie wyśpiewywał mi nad uchem hymnów pochwalnych na cześć
urody Babiego Lata.
Odstawiwszy wreszcie Nataniela i jego ukochany wóz,
pojechałem autobusem do siebie. Wszedłem do sieni. W skrzynce
na listy dostrzegłem podłużną kopertę. Otworzyłem skrzynkę i oto
trzymałem w ręku list z nagłówkiem, gdzie na tle skrzyżowanych
flag polskiej i amerykańskiej widniał napis: „Vox Polonus”. Pod
moim imieniem i nazwiskiem był dopisek „Pan Samochodzik”.
„Widocznie ktoś chciałby jeszcze poczytać o moich
perypetiach” – pomyślałem, gdy otwierając kopertę wchodziłem
na schody. I na półpiętrze zatrzymałem się, czytałem bowiem:

Szanowny Panie!
Gorąco zainteresowani tym wszystkim, co
przyczynia się do przywrócenia naszej Ojczyźnie
nieocenionych skarbów jej dziedzictwa kulturowego
oraz ich ochroną, od dawna śledzimy z wielką uwagą
działalność Pana na tym polu, uwieńczoną tyloma
sukcesami.
Jak dowiedzieliśmy się, ostatnio spotkało Pana –
nie wahamy się tego tak określić – wielkie
nieszczęście. Ratując czyjeś życie postradał Pan swe
narzędzie pracy – wyjątkowy samochód, który
wielekroć przyczynił się do Pańskich zwycięstw w tak
ważnej dla nas wszystkich sprawie ratowania
zabytków polskości dla Polaków.
Orientujemy się, że poświęcając wyjątkowy
samochód poniósł Pan stratę materialną, trudną do
naprawienia w Pańskiej sytuacji finansowej, dlatego
pozwalamy sobie – choćby od tej strony – stratę ową
Panu zrekompensować.
Wiemy, że Pańska praca wymaga czasem
specjalnego pojazdu, dlatego korzystając z naszych
możliwości finansowych i talentów osiadłych tu
polskich specjalistów, przygotowujemy dla Pana
samochód wyposażony w najnowsze zdobycze
techniki. Dołożymy starań, by był to właściwy pojazd
dla właściwego Człowieka.
Z wyrazami szacunku
Andrzej Słomka
Prezes „Vox Polonus” – Chicago

PS Wszelkie formalności celne i podatkowe


załatwimy w USA, a o terminie odbioru pojazdu
powiadomimy Pana osobno.
A.S.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

POLONUS-FANTASTA? • DZIEJE OPATÓW SULEJOWSKICH W


DRUKU • JAK PROFESOR ZAKPIŁ Z OPATA • O NIE, DROGA
PANI • CUD-PAWEŁ • URWISY I TAJEMNICA PRZEKLĘTNIKA •
ZMORA OPATA BERNARDA

Gniotąc się w warszawskim tramwaju powtarzałem dla


uspokojenia mojej znękanej duszy i zmaltretowanego ciała słowa z
listu pana Andrzeja Słomki z Chicago: „...by był to właściwy
pojazd dla właściwego Człowieka”. Oczywiście byłem przekonany,
że napisał je sympatyczny fantasta, ale czyż nie mogę pocieszyć
się choć fantazją superauta, gdy pieniędzy nie starcza nawet na
zakup skutera?
Nic to! Dzieje opatów sulejowskich powędrowały już do
drukarni! A ja zadzwoniłem do komisarza Kolca podając mu
uzyskane w Sulejowie dane z dowodu osobistego Szczurka. A nuż
były prawdziwe?
Jednak złapałem się na tym, że zamiast cieszyć się wiosną i
sukcesami wydawniczymi i kryminalistycznymi, odczuwałem jakiś
niedosyt. Sprawiał to nierozwiązany spór między
osiemnastowiecznym opatem i jego najpierw przyjacielem, a
później wrogiem, bogatym szlachcicem. Sięgał przez stulecia,
zabijając mego przyjaciela!
A jednak Pronobis miał, jak sądził, skuteczną broń przeciw
opatowi! Tylko nie zdążył mi jej przekazać!
Co mogą znaczyć słowa niedokończonego listu: „...zakpiłem też
z niemiłego mi opata Bernarda”?
I tak oto „biłem się z myślami”, siedząc w wygodnym fotelu
natanielowskiej pracowni.
Mistrz raczył mnie antyczną poezją grecką w oryginale, a ja
wpatrywałem się w portret opata Bernarda, mimo woli poddając
się rytmowi wyszukanych strof...
I może to właśnie cudowna klarowność i jasność heksametrów
jasnymi i klarownymi uczyniła moje myśli:
„Co zostało po opacie Bernardzie? Jego portret. Co miał pod
ręką profesor, gdy zapragnął zakpić z opata? Jego portret.”
Wstałem i podszedłem do obrazu. Przyjrzałem mu się
dokładnie, ale nic podejrzanego nie dostrzegłem. Zdjąłem portret
ze ściany.
– Chyba nie zamierzasz mi go odebrać!? – zaniepokoił się mistrz
przerywając recytację.
Nie odpowiedziałem, tylko odwróciłem obraz i, przykucnąwszy,
starannie obejrzałem spoinę deski, na której był wymalowany, i
ciężkiej, ozdobionej ramy.
Drgnąłem.
Wyciągnąłem rękę i powolutku, chwytając paznokciami za
krawędź wydobyłem ze szpary wąziutki pasek papieru...
Pokrywały go drobniutkie litery pisma profesora.
Wstałem; podniósł się także z fotela Nataniel.
– Prawdy nic nie zdoła zabić ani unicestwić. Prawda jest jak
zasypana studnia, w której pod kamieniami i ziemią bije źródło. I
źródło to kiedyś na pewno wytryśnie, gdy odwalone zostaną
kamienie – odczytałem drżącym głosem.
Niżej profesor dopisał jeszcze drobniejszymi literkami:
Ist. frag. test. J. B.-B.
– Istotny fragment testamentu Jędrzeja Baldaricha-
Bałdrzycha... – dopowiedziałem patrząc radośnie na mistrza.
Ten wyrwał mi papier z ręki, chwilę przyglądał mu się w
milczeniu. Wreszcie oddał mi go wracając na swój fotel:
– Ee, jeszcze jedna złota myśl i to nie najciekawsza. Ale ze
względu na autora umieszczę ją w mym zbiorze aforyzmów!
Żachnąłem się:
– To nie jest aforyzm, ale wskazówka, gdzie szukać skarbu
Jędrzeja!
Nataniel uśmiechnął się:
– Jeśli tak, to może powiesz mi, jakie miejsce wskazuje?
Potarłem czoło:
– Jeszcze nie wiem. Ale będę wiedział!
Mistrz z uznaniem pokiwał głową:
– Cieszy mnie twoja zajadłość, Tomaszu! Może jednak, zanim
wyruszymy pod twoim kierownictwem tam, gdzie wiodą nas
Pronobis i Baldarich-Bałdrzych, wyjdziemy do ogrodu, posiedzieć
na tak miłej o zmierzchu ławeczce, bo tutaj nadymiliśmy jak w
parowozowni! A na odświeżenie umysłów nie ma to jak świeże
powietrze! Idziemy!...
Rozparliśmy się, jak zalecił mój nauczyciel, na wygodnej ławce
pośród bzów i wdychaliśmy w zatrute nikotyną płuca zapach
zwieszających się nad naszymi głowami białych i liliowych kiści
mych ulubionych kwiatów.
Milczeliśmy.
Aż, może właśnie pod wpływem słodkowonnego zapachu
przypomniałem sobie, jak to biegłem w poszukiwaniu gałązki bzu
przed spotkaniem z Czarną Milady...
– O nie, droga pani! – usłyszeliśmy nagły okrzyk w zaroślach
czeremchy za ogrodzeniem. Rozległ się trzask łamanych gałęzi i w
alejce ukazał się wysoki brunet lat, na oko, około dwudziestu
kilku. W lewej ręce trzymał połyskującą metalem kuszę, prawą
natomiast obejmował może niezbyt czule, ale za to mocno, Czarną
Milady! Oboje byli w dresach Adidasa, o czym świadczyły trzy
prążki na rękawach i nogawkach. Ponieważ mężczyzna kierował
się ze swą branką w naszą stronę, mistrz poderwał się z ławki i
pobiegł otworzyć furtkę, której zazwyczaj używał do wymykania
się na wyprawy, o których nie chciał, by wiedział jego wierny
kamerdyner.
Czarna Milady tymczasem zaprzestała oporu i w pozornej
zgodzie ze swym towarzyszem weszła do ogrodu, uśmiechając się
nawet do nas:
– Witam pana, mistrzu Natanielu i oczywiście pana, panie
Tomaszu!
Wstałem z ławki, dołączając swój ukłon, nader zimny, do
serdecznych powitań mistrza, który już śpieszył całować smagłą
dłoń kobiety.
„Czyżbyś zapomniał, że Czarna Milady jest współwinna śmierci
naszego przyjaciela?!” – chciałem zawołać. Ale co by dało to
wołanie wobec ogromnej wrażliwości mego mentora na kobiece
wdzięki.
– Proszę, niech pani spocznie – zapraszał Nataniel. – I pan,
panie... sierżancie? – zawahał się.
– Nie jestem z policji – grzecznie wyjaśnił brunet sadowiąc się
obok mnie z kuszą na kolanach. Ostrożnie zwolnił naciąg i podał
mi ją:
– Właśnie miał pan być z tego cacka zabity – oznajmił
uprzejmie. – A może pan Nataniel?
Cacko... faktycznie śmiercionośne, o wielkiej sile rażenia, ciche
i celne dzięki laserowemu celnikowi. Cacko z tworzyw sztucznych i
stopu nieznanych mi metali. Leciutkie. W sam raz dla kobiecych
rąk!
– Dlaczego mnie pani oszukała, mówiąc, że już nic ją z szajką
nie łączy? Może choć teraz, zanim przyjedzie po panią policja,
dowiemy się czegoś więcej o „szefie” i innych?
Skrzywiła usta. Blizna nad brwią ściemniała, co było oznaką
zdenerwowania:
– Skłamałam, bo mieli mnie w ręku. Na początku „szef” dał mi
kilka drogocennych posążków, abym ustaliła ich autentyczność. Po
wycenie odebrał. A ja dowiedziałam się, że pozostawiłam swoje
odciski palców na rzeźbach, które pochodziły z kradzieży.
Zapewnił mnie, że przechowa je jak najcenniejszą pamiątkę. A kim
on jest? Naprawdę nie wiem. Spotykaliśmy się w wyznaczonych
przez niego miejscach albo dzwonił do mnie.
– A jak to się stało, że pani poznała się z nim? – zaciekawił się
Nataniel.
Czarna Milady uśmiechnęła się gorzko:
– Przyszedł do mnie do domu i powiedział że jest kolegą „spod
celi” mego nieszczęsnego męża. Też polityczny, nie kryminalista.
Było to tuż po śmierci Andrzeja. Nie mógł on więc zaprzeczyć ani
potwierdzić. Zresztą byłam w takim kryzysie, że... – machnęła
ręką.
– I ten kryzys doprowadził panią do zamachu na życie któregoś
z tych panów? – zdziwił się jej pogromca.
Obejrzałem bełt. Miał jedno nacięcie na purpurowej lotce.
Jeszcze więc nie tym razem!
– Drogi panie, wiele panu zawdzięczamy, ale na szczęście tym
razem jeszcze nam, a tak naprawdę mnie, nic nie groziło. Ta pani
miała zamiar przesłać mi nieco specyficzną korespondencję.
Zabiłby mnie następny strzał. Czyż nie tak, Milady?
Pokręciła głową:
– Nie byłoby tego strzału. Kradzieże to kradzieże, ale
zabójstwo? Postraszyć można było, lecz zabić? Tego nie
zrobiłabym.
– Wielce ciekawi mnie postać pana – mistrz zwrócił się do
gościa – ale może najpierw sprawy naszej czarnej damy. Skąd ta
kusza u pani?
Czarna Milady uśmiechnęła się:
– Od dzieciństwa fascynowało mnie strzelanie z łuku. Byłam
nawet w kadrze Polski juniorek. Z łuczniczych zabaw pozostała mi
ta blizna – przeciągnęła dłonią po brwi. – Dowiedział się o tym
„szef” i w przypływie fantazji zafundował mi tę kuszę. Twierdził,
że kiedyś się przyda... Po raz pierwszy użyłam jej przeciwko panu
Tomaszowi. Ale chyba wierzy mi pan, że gdybym tylko chciała, to
tamten pierwszy bełt uwiązłby w pańskiej piersi, nie w jakimś
meblu – spojrzała na mnie spod oka tak, że nie miałem
wątpliwości co do owego „gdybym tylko chciała”.
– My tu gadu, gadu – mistrz widocznie także dostrzegł zło
spojrzenia Czarnej Milady, bo nagle stracił do niej sympatię – a
policja nie zawiadomiona!
Zapadło ciężkie milczenie nad ławką pod bzami.
– I niech tak pozostanie – powiedziałem jakby wbrew sobie, ale
wiedziałem, że to muszę powiedzieć. Że tak samo powiedziałby
mój przyjaciel, profesor Herakliusz Pronobis. – Puśćmy panią...
– A tyle wyczołgałem się, wyczaiłem w tych bogatych w
pokrzywy krzakach! – jęknął młody człowiek.
– Ech, urodo kobieca, wielka moc w tobie! – westchnął mistrz.
Ale wstał z ławki i otworzył furtkę:
– Żegnamy więc panią. Choć nie sądzę, że wymiar
sprawiedliwości będzie skłonny do tak szybkiego z panią
rozstania.
– Niech mnie wpierw dostanie! – Czarna Milady odrzuciła
dumnie głowę i wstała z ławki. – Żegnam panów, bo mam nadzieję
już ich więcej nie spotkać. I dziękuję za wyrozumiałość!
Ruszyła w stronę furtki.
– Czarna Milady – zawołałem – jak naprawdę pani na imię?!
Odwróciła się ze śmiechem:
– Mówiłam już, ale pan mi nie uwierzył. Całkiem zwyczajnie:
Ewa – i znikła za krzakami czeremchy.
– Jak w raju, jak w raju! – zrzędził Nataniel zamykając furtkę. –
Tylko dlaczego durnym Adamem jest mój ukochany uczeń?
– Teraz możemy już spokojnie pogawędzić z naszym czujnym
stróżem – zmieniłem temat, zwracając się w stronę gościa. Cóż
pana zaplątało w tę kuszniczą aferę, panie...
– Paweł Daniec, do usług – ukłonił się przybyły. – Proszę mi
mówić: Paweł. A wplątało to – sięgnął do kieszeni.
I moim zdumionym oczom ukazała się tak wyśmiewana przez
dyrektora Marczaka oferta pracy!
– Spełnia pan jej warunki? – Nataniel był bezlitosny.
Paweł przymknął oczy i jął recytować:
– Służba w Czerwonych Beretach. Ukończona z wyróżnieniem
historia sztuki. Cztery języki, płetwonurek, zawodowe prawo
jazdy, trochę szybownik, lotniarz, sternik morski, narty – bo lubię,
walka wręcz – bo w wojsku...
– Ale samochodu to pan nie ma! – próbował ratować swój honor
mistrz.
– Mam – Paweł na to z dumą – syrenę!
– No, lecz pensja, którą możemy... – odezwałem się nieśmiało.
– Forsę mam w nosie! – oznajmił młodzian. – Liczy się przeżycie!
– A jest pan pewien, że właśnie przy moim boku czeka ono na
pana? – zaciekawiał mnie coraz bardziej.
– Jeden znajomy opowiedział drugiemu znajomemu, a ten mnie
o pańskich przygodach. Warto było posłuchać. A teraz wystarczyło
trochę rozejrzeć się za panem i już trafiła mi się rzadkość nad
rzadkościami: piękna kuszniczka! Idę na to!
Przyjrzałem mu się uważnie:
– Nie ufa mi pan? – nachmurzył się.
– Hm, właśnie przed chwilą pożegnaliśmy piękną, zdolną,
inteligentną, a przecież tak złą kobietę... Schwytał i przyprowadził
ją tutaj pan... A jeśli to wszystko zostało ułożone?
Paweł poderwał się.
Wyciągnąłem rękę:
– Niech pan... Siadaj, Pawle. Przepraszam. Bądź w piątek o
jedenastej w ministerstwie. Woźny wskaże ci mój pokój...
– Ale najpierw niech pan wpadnie do mnie na dłuższą
pogawędkę. W czwartek koło południa – uśmiechnął się zgoła
niewinnie mistrz. – Ciebie też zapraszam – skinął mi łaskawie
głową.
Popatrzyłem na Pawła ze współczuciem: szykowało się
„przesłuchanie”!
Na razie przyszła ofiara mistrza pożegnała się z nami wielce
zadowolona z siebie i z nas.
Po chwili w sąsiedniej uliczce zawarczał silnik syreny.
– Będą z niego ludzie! – zatarł ręce Nataniel. – Wierz mi, znam
się na ludziach, czego najlepszym dowodem jest to, że przebywam
w twoim towarzystwie... A żebyś nie przejmował się tyle Czarną
Milady, jako kurację zapisuje ci wzdychanie do Babiego Lata!
Orzeźwi ci to też umysł, którego jasność będzie nam tak
potrzebna podczas wyprawy do Przeklętnika, jaką planuję na
jutro.
– Do Przeklętnika?
– A gdzież mamy szukać, kierowani tajemniczym zapisem
Pronobisa, skarbów pozostałych po Jędrzeju, jak nie w jego
posiadłości?
– Ależ tam nic nie ma!
– Tym bardziej, mój drogi Tomaszu, tym bardziej – Nataniel
uniósł do góry palec wielce znaczącym gestem.
I na tym skończyło się nasze „posiedzenie” na ławce wśród
bzów, w czasie którego obdarowałem przestępczynię wolnością, a
niewinnego człowieka porcją nieufności.
Coś chyba nie tak, Tomaszu!
Wzmocniwszy po drodze nasze siły Urwisami, którzy –
przebaczcie mi, nauczyciele i kuratorzy – po prostu zwiali z lekcji,
dotarliśmy wreszcie do Przeklętnika. Drżącym głosem odczytałem
interesujący nas fragment testamentu Baldaricha-Bałdrzycha, a
Nataniel nakazał nam wszystkim intensywne myślenie „w owym
temacie”. Usiadłem nad wyschniętym prawie do dna stawkiem
otaczającym wysepkę z ruinami dworu i próbowałem wcielić się w
profesora Pronobisa planującego genialną kryjówkę dla skarbu
Jędrzeja Baldaricha-Bałdrzycha...
Wyobrażałem sobie właśnie szczególnie dziuplaste drzewa,
które i tak nie dotrwały do naszych czasów, gdy usłyszałem nad
sobą chrząknięcie.
To był Piotr o czerwonych z przejęcia uszach, które nawiasem
mówiąc niemile kontrastowały z niebieską punkfryzurą.
– Czyżbyś myślał o kryjówce w chlewie? – zapytałem
czerwonouchego.
– Nie, druhu – przykucnął obok. – Ale najpierw to sobie
pomyślałem, że zanadto wszyscy dopatrujemy się w zdaniach
testamentu jakiegoś szyfru. Może wziąć je dosłownie? Studnia, to
studnia. A tu jest taka!
– Myślisz, myślicielu, że jej przez wieki nie przeszukano? –
wyraziłem wątpliwość.
– Przeszukano, przeczerpano na pewno! Ale dopiero niedawno
ukończono tu w okolicy prace melioracyjne, które tak obniżyły
poziom wszelkich wód, że bydło pasie się na piasku, a nie na
trawie. Czyli będziemy wsuwać piaszczyste masełko... Ale nie o
tym! Wiosnę mieliśmy tego roku supersuchą, nie? No to sobie
zajrzałem do tej studzienki, na którą wszyscy machnęli ręką. A
tam ni milimetra wody, tylko głazy, głaziki i kamienie... A w
testamencie właśnie o takiej kamienistej „krynicy” napisano...
– Chłopie, ja cię ozłocę! – usłyszałem krzyk Nataniela, który
tymczasem cicho podszedłszy wysłuchał opowieści Piotra.
Popędziliśmy do studni, wołając po drodze Marka i Jarka.
Faktycznie, studnia była tak sucha, jak ją opisał Piotr, a
wymarzył i przewidział nieszczęsny szlachcic.
– Urwisy, do boju! – zabrzmiał okrzyk Nataniela.
Jarek i Piotr skoczyli do studni ryzykując połamanie nóg. I już
pierwsze kamienie powędrowały na brzeg cembrowiny. Zmiana za
zmianą wydobywaliśmy wciąż nowe.
Krwawiliśmy sobie palce wyciągając z niej kamienie, niektóre
wielkie jak głowa ludzka. Praca szła nam ciężko, bo spajał je żwir i
piasek. Później zaś, gdy uporaliśmy się z wierzchnią warstwą,
trzeba było dobywać kamienie z coraz głębszych miejsc. Pot
zalewał nam oczy, twarze i ręce mieliśmy czarne od kurzu, piasku i
brudu.
Po dwóch godzinach pracy Nataniel wylazł ze studni i położył
się na trawie, oświadczając słabym głosem:
– Mój Boże, cóż ja wam uczyniłem, że skazaliście mnie na tak
ciężkie roboty?
Świergotały ptaki w krzakach bzu, pachniał jaśmin;
odpoczywający Nataniel postękiwał.
– Kochani. Czy nie lepiej poczekać do jutra? Jutro wynajmiemy
kogoś, kto odwali kamienie.
– I rozgada wszem i wobec o znalezionych przez nas skarbach?
– opierałem się przed podobnym projektem.
Nadchodził zmrok. Obok studni leżała niewysoka piramida
kamieni. Na dłoniach miałem w kilku miejscach zdartą skórę i
pracowałem coraz wolniej. Bolały mnie ręce i plecy, a do
spoconego ciała przylgnęła koszula pobrudzona piaskiem i ziemią.
Urwisy sapały jak trzy lokomotywy.
Włosy nad czołem pot zlepił mi w grube strąki.
– Że też to ja wymyśliłem! – jęknął Piotr.
Nataniel nie przestawał zrzędzić:
– Na całym świecie tylko ty jeden, Tomaszu, i twoi młodzi
koledzy, zdolny jesteś podjąć podobną ekstrawagancję. Pragniesz
skarbów? Chcesz wiedzieć, co w takich razach zwykł mawiać
filozof? „Nie szukaj skarbów dookoła siebie, ale w sobie. Miej
serce i patrz w serce.” O, czemuż ty mnie nigdy nie słuchasz,
nieszczęsny? Wygarnąłbym ci porządną reprymendę, ale mi nie
wolno, albowiem poprzysiągłem sobie nie głosić już aforyzmów i
mądrych cytatów.
Przerwałem robotę.
– Dopiero teraz, Natanielu, wyglądasz na wielkiego poetę. Masz
zmierzwione włosy i brudną koszulę.
Lekceważąco machnął ręką. Biadolił:
– Na stare lata uczyniliście mnie nieszkodliwym wariatem,
poszukującym ukrytych skarbów. Wszystko wam darowałbym, ale
jednego nie mogę. Że jestem nieszkodliwy.
Mruknąłem głośno:
– Oto sprawiedliwy w tej Gomorze pełnej bezeceństw.
I im więcej mistrz narzekał, tym wytrwałej pracowałem w starej
studni. Tkwiłem w niej prawie po szyję. Wybierałem kamienie
spod nóg, podawałem je Markowi, a ten odrzucał je na stos.
– Bzdura! – wybuchnął nagle. – Do końca świata można grzebać
w tej studni i nic nie znaleźć.
– Szukajcie a znajdziecie, proście a będzie wam dane – mistrz
Nataniel sypał biblijnymi cytatami. – Ech, moi kochani, cóż wam
rzec na pociechę? Eklezjasta powiada: „Widziałem nieraz, że ani
prędki najprędzej nie dojdzie do celu, ani mężny nie zawsze
odniesie zwycięstwo, ani mądry nie zawsze znajdzie chleb, ani
zmyślny łaskę, ale czas i trafunek jest we wszystkim”.
Zagryzłem wargi. Mogłem oczywiście zwrócić mu uwagę, że
łamie przyrzeczenie, ale nie chciało mi się otwierać ust. Kiedy
pochyliłem się, aby podnieść kamień, krew napłynęła mi do twarzy
i przed oczami zrobiło mi się czerwono.
Pracowaliśmy w milczeniu, zbyt zmęczeni, aby rozmawiać. Nie
wierzyłem w istnienie skarbów Baldaricha-Bałdrzycha, a ściślej –
od dawna przestałem w nie wierzyć. „Tomaszu – mówiłem sobie –
zło w tym, że ty nic nie potrafisz doprowadzić do końca. Czy nie
tak jest w sprawach między tobą a Babim Latem? Masz teraz
jedyną szansę, aby dowieść sobie, że jednak jesteś zdolny zaczęte
dzieło doprowadzić do końca, choćby go miało wieńczyć
niepowodzenie.”
Na dworzu zapadał mrok, w studni uczyniło się zupełnie
ciemno. Wyjmowałem kamienie po omacku. Nagle moje palce
zamiast porowatej powierzchni głazu napotkały ostrą prostą
krawędź. Zawołałem do pomocy Marka i wspólnym wysiłkiem
wytaszczyliśmy wielką, oklejoną zaschłym mułem bryłę.
Zanieśliśmy ją w światło reflektorów cadillaca.
– To mi wygląda na wosk – mruknął Nataniel zdzierając
wierzchnią warstwę. – Całkiem logiczne. Szlachciura chciał
zabezpieczyć skarb przed dostaniem się doń wody... Ciekawe, co
to za skarb, bo drogim kamieniom i złotu woda nie zaszkodzi...
Chyba, że bał się, iż szkatułka czy coś innego, w co klejnoty włoży,
rozpadnie się i szukaj skarbu między kamieniami!... Tak,
szkatułka... domacałem się krawędzi!
Jednym ruchem Nataniel rozłupał bryłę wosku na pół.
Zobaczyliśmy niewielką szkatułkę z czarnego dębu z mosiężnymi
okuciami. Pod palcami mistrza wieko odchyliło się. Szkatułka nie
miała zamka. Bo po co? Zatapiający jaw wosku i studni wiedział,
że jeśli już ktoś ją wyłowi, to i poradzi sobie z najwymyślniejszym
zamkiem!
Na trawę wysypały się pierścienie i brosze, zabłysły
nieoprawne szafiry i szmaragdy. Wypadł wreszcie zwinięty ściśle
w rulon plik kartek grubego papieru i chyba pergaminów,
przewiązany czarną tasiemką.
– Owszem – rzekł w zamyśleniu mistrz – drogocenności jest tu
sporo, ale za mało, by tak za nimi szalał opat bogatego
klasztoru... by tak przed wodą zabezpieczał je nieszczęsny Jędrzej
Baldarich-Bałdrzych... Przyjrzyjmy się zatem tym papierom! – to
mówiąc rozwiązał wstążkę i przykucnął przed maską auta,
podsuwając rozwinięte papiery tuż pod reflektor. Czytał przez
chwilę w milczeniu, wreszcie zaśmiał się:
– O biedny Jędrzeju Baldarichu-Bałdrzychu! O przestraszony
opacie Bernardzie! Mam tu w ręku pisma, które jednego wygnały z
kraju i pozbawiły majątku, a drugiemu spędzały aż do śmierci sen
z powiek! Ale dziś te dokumenty nie mają żadnej wartości!
– Ale co tam jest, proszę pana?! – zakrzyknął chór Urwisów.
– Szczegółowy wykaz oszukańczych transakcji opata. Z
podaniem ewentualnych świadków i datami wydarzeń. Nic po tych
notatkach ruinom Przeklętnika, nic ruinom opactwa. Najwyżej
ucieszy się kilku historyków i jakieś muzeum. I te klejnoty też
czeka inny los, niż ten ku jakiemu zostały stworzone. Nie
przyozdobią szyi pięknych kobiet, a spoczną w nudnych gablotach
– westchnął. – Smutno mi i płakać się chce. Po co nam było to
wszystko? Dlaczego musiał umrzeć Herakliusz Pronobis? Piękna
kobieta ryzykować wolnością?... Zgarniajcie naszą zdobycz,
kochani, i jedźmy stąd! Zaprawdę to miejsce jest przeklęte! A jak
jeszcze pomyślę, że przez nie poszliście dziś na wagary! – Nataniel
pogroził palcem ni to Przeklętnikowi, ni to Urwisom.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

MISTRZ NATANIEL „PRZESŁUCHUJE” PAWŁA VOLKSSYRENA •


POŚCIG ZA „A8” • NIEZBADANE SĄ DROGI MIŁOSIERDZIA •
OSTATNIA ROZMOWA Z PRZECIWNIKIEM • CZY JESTEM
WINIEN ŚMIERCI WALDKA • JERZY BATURA KONTRA PAWEŁ
DANIEC

Troska o to, jak wypadnie mój przyszły, a tak chętnie przeze


mnie widziany, pracownik w rozmowie z Natanielem sprawiła, że
zameldowałem się w „Świątyni dumania królewicza i żebraka”
dużo wcześniej przed wyznaczoną godziną spotkania.
– Taak! – przywitał mnie mistrz. – Jak już mówiłem, wierzę w
pana Pawła, jednak porozmawiać, tak od serca, należy przed
podjęciem decyzji!...
Zadrżałem, wiedziałem bowiem dobrze, jaką to groźbę ukrywa
mistrz pod niewinnymi słowami „od serca”. Ale, z pozoru
obojętnie, przytaknąłem. Poplotkowaliśmy trochę o tym i owym.
Wreszcie na ścieżce ukazał się wuj Konstanty i stanąwszy w
drzwiach altany zaanonsował:
– Pan Paweł Daniec.
– Ależ prosić, prosić! – poderwał się Nataniel, złowrogo, tak mi
się przynajmniej zdawało, zacierając ręce.
Po stosownych powitaniach mistrz spytał młodego gościa:
– Czego się pan napije? Kawa, herbata czy... – spojrzał spod oka
– może kieliszeczek czegoś mocniejszego?
– Proszę o herbatę... – Paweł odpowiedział podobnym
spojrzeniem – najchętniej zieloną. Wiem, że w domu takiego
konesera napojów – zaakcentował ostatni wyraz – nie powinno jej
zabraknąć. Bo czyż nie powiedział mistrz Lao-tsy: „Twoja wonna
zieleń krzepi wątłe ciało i chłodzi rozgrzany umysł”? – uśmiechnął
się do poety.
Aż chciałem krzyknąć: „Brawo! Punkt dla ciebie!”
Nataniel chrząknął:
– Tak. Oczywiście. Zielona. Wuju Konstanty, czajniczek zielonej
dla pana i dwie kawy jak zwykle. Nie, ja proszę o szatana! „No,
no” – pomyślałem. – „Szatan o tej porze?”
Tymczasem Nataniel wyciągnął ku Pawłowi paczkę ukochanych
popularnych:
– Papierosika?
– Dziękuję, nie palę – rozłożył ręce Paweł. – To znaczy od czasu
do czasu fajeczkę, to pamiątka po ojcu, pykam – uprzedził nasze
podejrzenia, czy czasem nie bluffuje...
Przez chwilę rozkoszowaliśmy się wonią i smakiem po
mistrzowsku przyrządzonych przez wuja Konstantego napojów, aż
wreszcie się zaczęło... Mistrz uniósł w górę palec. I skupiwszy na
nim naszą uwagę zaatakował! Popłynęły z jego ust kalambury,
mądrości rozmaitych narodów, prościutkie na pozór pytania z
rozmaitych dziedzin, prośby o rozstrzygnięcie różnych
wątpliwości, wskazanie celów i sensów. To poważne, to znów
żartobliwe. Zmieniał nastroje, w jakich wiódł rozmowę, oraz
języki.
Usunąłem się w kąt i tylko bacznie nasłuchiwałem odpowiedzi
Pawła, otoczonego wymową mistrza niczym Wołodyjowski cięciami
szabli Bohuna. Nataniel przeskakiwał z tematu na temat, wznosił
się ku niezbadanym wyżynom swego wyjątkowego umysłu i
zawracał nagle ku poczciwej prostocie, kryjącej złote żądło ironii.
Paweł odpowiadał z rzadka. Nieco może zbyt wolno i po chwili
jakby zastanowienia. Jednak jego słowo było zawsze celne, co
poznawałem po zachowaniu mistrza, który coraz częściej i
szybszymi łykami zwilżał gardło „szatanem”. Potem zaciągał się
kolejnym papierosem, co Paweł kwitował coraz dłuższymi
pauzami. Już, już Nataniel myślał, że jego pytanie pozostanie bez
odpowiedzi i triumfalnie zerkał na mnie, gdy rozlegał się z lekka
flegmatyczny głos Pawła i „trafiony” poeta z sapnięciem, czyżby
irytacji?, podrywał się do kolejnego ataku, który, ku memu
zdumieniu, coraz bardziej przypominał rozpaczliwą obronę!
Paweł dolewał sobie herbaty z podgrzewanego czajniczka.
Mistrz dzwonił na wuja Konstantego po kolejną kawę, krzepił się
łyczkiem ulubionej greckiej brandy, której opasła butelczyna
znalazła się nie wiedzieć kiedy na stole.
Bój trwał. Aż wreszcie, po szczególnie udanej ripoście Pawła,
Nataniel poderwał się z fotela:
– Ha! Przegwarzyliśmy już chyba wszystkie tematy, a nie
wspomniałem nawet, jak wielkim jestem miłośnikiem motoryzacji.
Może więc, tak dla odmiany, zaprezentuje mi pan, drogi Pawle,
swą syrenę, która, przyznam się, bardzo mnie ciekawi. Ech, te
stare auta! Ileż w nich uroku!
Zrozumiałem, że mistrz przegrał!
– Naprawdę chciałbym wreszcie zobaczyć pański, hm, pojazd –
uśmiechnął się niewinnie. – Jeśli jest choć w połowie tak
znakomity jak jego właściciel – skłonił się lekko – to na pewno
będzie na co popatrzeć!
Paweł odetchnął głęboko:
– Obawiam się, że tak. Zapraszam więc panów na oględziny
mego samochodu – zaakcentował lekko ostatnie słowo – i może
małą nim przejażdżkę...
Mistrz pośpieszył otwierać furtkę i wyszliśmy z ogrodu.
Jeden zakręt ścieżki przez zarośla, drugi, już ulica i... I
stanąłem jak wryty!
Bowiem ujrzałem ją!
Z lśniących karminem, lekko rozchylonych, ponętnych usteczek
wybiegały kunsztownie modelowane srebrne litery, układające się
w wezwanie nie do odparcia:
„Kochajcie syrenki!”
„Kochajcie” wzywała lewa połowa jej krągłych, lśniących
kształtów, ta o barwie amarantu. „Syrenki!” – dopowiadała
połowa prawa, biała niczym pierwszy śnieg.
Nad tajemniczo przyciemnionymi szybami rozpościerał skrzydła
zrywający się do lotu orzeł w złocistej koronie. Tuż za nim lśniła w
słońcu niklowana pokrywa szyberdachu, w którym mój
oszołomiony wzrok rozpoznał pokrywę podwórkowego śmietnika.
Tuż przy jej rączce zamontowano obrotowy reflektor-szperacz o
dużej mocy...
„Kobiecy czar, narodowe barwy i... śmietnik!? Czyżby ten z
nieba spadający kandydat na mego współpracownika był po
prostu wariatem?!” – pomyślałem z trwogą.
Podobnej myśli był chyba i Nataniel, usłyszałem bowiem jego
przerażone sapnięcie:
– Nno, wwie pan!...
– Ależ bez obaw, panowie – cicho zaśmiał się Paweł. – Ona tak
wygląda dopiero od tygodnia. Wyszykowałem ją – zgodnie z
kanonami mody najmłodszych kierowców – na prezent dla brata.
Za zdanie matury. Stąd te barwy i bajery – kopnął lekko zderzak z
misternie giętych chromowanych rurek i przejechał butem po
wyciętych w szprychy osłonach na felgach. – Do tego czasu była
szara i cicha jak biedna myszka – poklepał z czułością połyskliwą
maską syreny, zbiegającą miedzy dwoma japońskimi
superhalogenami nisko, aż za zderzak. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę, że nie widzę pod nią charakterystycznego wlotu
powietrza. Wskazałem palcem miejsce, gdzie zamiast jego kratki
uśmiechały się do mnie karminowe wargi:
– A nie jest ta dama zbyt gorąca? Obawiam się, że bez dopływu
powietrza do chłodnicy nie będzie mogła długo cieszyć twojego
brata swym urokiem. Zatarcie silnika murowane!
– Ależ silnik jest chłodzony jak należy – w oczach Pawła
zamigotały iskierki narastającego rozbawienia – tylko... – sięgnął
pod maskę – tylko, że tutaj aktualnie znajduje się bagażnik...
Maska uniosła się z miękkim klaśnięciem, ukazując naszym
zdumionym oczom wyklejone białą dermą wnętrze przestronnego
„kufra”. Ani śladu trzycylindrowego dwusuwu powstałego mocą
umysłów polskich konstruktorów z silnika motopompy!
– A!... – jęknął król poetów blednąc z lekka.
– Zapraszam panów – wtrącił szybko Paweł – do tyłu syrenki.
Poganiani ciekawością skorzystaliśmy z zaproszenia...
I zatrzymaliśmy się jak wryci przed pokrywą dawnego
bagażnika ponacinaną pracowicie w dwa rzędy ułożonych w
jodełkę szczelin...
– Co pan tam wpakował?! – zakrzyknął mistrz.
– Serce najpopularniejszego samochodu świata – odparł
spokojnie, lecz nie bez dumy Paweł. – Stworzonego przez
genialnego niemieckiego konstruktora Ferdynanda Porsche’a
samochodu dla ludu, bo tak chyba można tłumaczyć nazwę
„volkswagen”!
– I to wszystko trzyma się kupy? – nie ustawał mistrz.
– A czemu miałoby się nie trzymać? – nie tracił spokoju Paweł. –
Jeśli połączy się niezawodny silnik z solidnym ramowym
podwoziem (czyli doda dobre do dobrego), to jaki ma być tego
wynik jak nie znakomity? – odchrząknął z dumą. – Oczywiście było
tu parę problemów, ale to już kwestia inwencji i – chrząknął po raz
wtóry – inteligencji – spojrzał na mojego przyjaciela spod oka.
Ten wzniósł oczy ku niebu. I w tej uduchowionej pozycji sapał
przez chwilę, a jego pobladłe policzki czerwieniały z lekka, w tym
kolorowo-przejściowym stadium jako żywo upodobniając się do
dwubarwności zaparkowanego przed nami auta.
Paweł stał ze spuszczoną skromnie głową, ja tłumiłem śmiech z
wyglądu mistrza i wyjaśnień Pawła. Że też mogłem pomyśleć o
nim jak o wariacie!
– Zgoda, zgoda! – głos Nataniela drżał lekko. – Poddaję się i
gratuluję panu stworzenia volkssyreny! Jednak – pokręcił głową –
biorąc pod uwagę jej osobliwe umaszczenie ja... ja do niej nie
wsiądę! – co powiedziawszy właściciel najnowszego modelu
cadillaca obrzucił raz jeszcze czerwono-biały samochodzik
ponurym spojrzeniem i z dumnie podniesioną głową
odmaszerował między bzy.
Spojrzałem na Pawła. Też uniósł głowę, a w jego oczach zalśnił
twardy błysk uporu i wiary w swoją rację. W tej chwili
przypomniałem sobie, jak przed laty stałem przy wyśmiewanym
aucie, wehikule zbudowanym przez wuja... przy moim
Samochodziku!
Paweł wzruszył lekko ramionami i spojrzał na mnie pytająco.
– Na co czekasz? – uśmiechnąłem się do niego. – Otwieraj wóz.
Jedziemy!
– Jedziemy! – odpowiedział mi śmiechem Paweł i już szerokim
gestem otwierał przede mną drzwiczki syreny.
Rozsiedliśmy się w głębokich, „lotniczych” fotelach
pochodzących, jak wyjaśnił Paweł, z rajdowej hondy, a ja ciekawie
rozejrzałem się po kabinie niezwykłego auta. Skóropodobną
tapicerkę uzupełniał mahoniowy fornir na desce rozdzielczej,
otaczający znaczną jak na tak prosty samochód ilość zegarów,
wskaźników i lampek kontrolnych. Przeznaczenie nie wszystkich
było dla mnie jasne, ale nie chciałem wypytywać o nie Pawła.
Ostatecznie mój pojazd też miał swoje tajemnice!
– Jeśli jest panu gorąco, proszę... ten przycisk na drzwiach –
zatroszczył się o mnie Paweł.
No proszę, elektryczne podnoszenie szyb w syrenie 105!
Zapięliśmy pasy i Paweł przekręcił kluczyk w stacyjce,
wprawiając mnie po raz już bodaj trzeci tego dnia w zdumienie.
Zamiast ciężkiego warkotu chłodzonego powietrzem silnika
„garbusa” usłyszałem bowiem za plecami basowo-aksamitny
pomruk.
– No, no – pokiwałem z uznaniem głową.
– To nie moja zasługa – odparł skromnie Paweł. – Wyciszenie
kabiny opracował mój kumpel, spec od akustyki. A skoro jesteśmy
przy dźwiękach, to może trochę muzyki, będzie się przyjemniej
jechało...
– Ależ proszę.
Paweł sięgnął do radioodtwarzacza – dopiero teraz zauważyłem
ukryte pod deską rozdzielczą dwie półeczki ze sporą liczbą kaset –
i z maleńkich, ale najwyższej klasy głośniczków aparatury
quasikwadrofonicznej popłynęły pierwsze takty IX Symfonii
Ludwiga van Beethovena.
Paweł odetchnął z radością i syrena pomrukując ruszyła w górę
ulicy.
„Hm, komandosi i Beethoven? Ile jeszcze takich pozornych
sprzeczności kryje w sobie ten młody człowiek?” – pomyślałem.
Uwielbiam IX Symfonię, ale postanowiłem trochę „poszperać” w
upodobaniach muzycznych Pawła:
– Czy to nie za ciężka muzyka na taki wiosenny dzień?
– Za... ciężka? – myśli Pawła zdawały się wracać z daleka. – A
jaka by panu pasowała?
– Mam ochotę na dobrego ostrego rocka. Coś z najświeższej
produkcji! – aż uderzyłem się po udzie dłonią z udawanej ochoty
do tej nie cierpianej przeze mnie muzyki.
– Ostrego i nowego?... – w głosie Pawła usłyszałem lekkie
zdumienie.
Przejrzał mnie! Mimo to szybko sięgnął ku półeczce:
– Czy „Metallica” może być? To naprawdę „najnowsza
produkcja”. Czy podgłośnić, dodać czadu? – teraz to już pokpiwał
otwarcie!
Wjechaliśmy do śródmieścia. Im więcej przybywało
samochodów wokół nas, skrzyżowań, nieoznakowanych przejść,
zagapionych pieszych i zagubionych czy też niedouczonych lub
chamskich kierowców, tym bardziej przekonywałem się o klasie
Pawła. Prowadził wóz, jak ja to nazywam, „bezwonnie”. Żadnych
szarpnięć, gwałtownych zmian biegów czy hamulców. Choć spod
świateł nie ruszał na złamanie karku jak inni, w kłębach spalin i
ryku przeciążanych silników, to tak się jakoś dziwnie działo, że na
następnych światłach byliśmy już pierwsi!
Rozkoszowałem się w milczeniu „wyższą szkołą jazdy” Pawła,
gdy poprzez hałaśliwą twórczość zespołu „Metallica” usłyszałem
dźwięk syreny karetki pogotowia lub wozu policyjnego.
– Dwie syreny na jednej drodze to za dużo – mruknął Paweł i
posłusznie skierował swoją do krawężnika. – Chociaż co to pomoże
dzielnym wyjcom? Blokada! – wskazał na stojące w trzech rzędach
na światłach przed nami samochody, których kierowcy ani myśleli,
ani też mogli zjechać na bok. Objazd chodnikiem uniemożliwiały
rozpięte między słupkami łańcuchy.
– Ale niech pan spojrzy! – ożywił się nagle pstrykając palcem we
wsteczne lusterko.
Uniosłem się na siedzeniu, by lepiej widzieć...
Czarny samochód o zapalonych długich światłach wykręcał za
nami zwariowany slalom między innymi autami. Nie miał na dachu
„koguta”. Jego niebieskie błyski dostrzegłem na pędzącej śladem
„czarnego” charakterystycznej sylwetce poloneza oznaczonego
białym policyjnym pasem.
– Czarny audik, A8. Droższy niż merc S czy beemka serii 7 –
mlasnął smakowicie Paweł. – Ciekawe, jakiej szyszce go skradli?...
– Wiesz, że skradli? – zdziwiłem się niezbyt przytomnie,
zapatrzony w lusterko.
– Może też zrobili coś gorszego! – zaśmiał się Paweł. – Czy
porządny człowiek kupuje takie cacko, by nim przebijać na siłę
korki w centrum Warszawy? O ile w ogóle porządnego człowieka
stać na to cudo – zakończył jakże dobrze mi znanym z mych
własnych ust tonem ubogiego „użytkownika dróg”.
– Fakt – szepnąłem ze zrozumieniem.
– No, ale teraz to go mają! – odzyskał humor Paweł, gdy audi
wypadło na wąski szlak miedzy dwiema ścianami samochodów,
zamknięty z przodu czekającymi na zmianę świateł. Nawet syrena
pozostającego w tyle za ściganym poloneza zdawała się wyć
triumfalnie. Ale w tejże chwili z przodu zapaliło się zielone
światło! Odcinająca uciekającym drogą ława samochodów ruszyła
ostro z miejsca. Audi przemknęło obok nas i, pozorując
„przymiarkę” do skrętu w prawo, ostro, w pełnym przechyle,
skręciło w lewo, na torowisko tramwajowe. Kierowca pędzącego
za nim policyjnego wozu o ułamek sekundy za późno usiłował
powtórzyć ten manewr. Wyrzucony siłą odśrodkową polonez z
piskiem hamulców i trzaskiem dartej blachy wyrżnął w betonowy
słup latarni. Syrena umilkła i znieruchomiał „kogut”, świecący
teraz niczym błękitne, zdumione oko. Ale i uciekającym powiodło
się niewiele lepiej. Pomimo specjalnych systemów zabezpieczeń
hamulców audi wpadło w poślizg na tramwajowych szynach i,
obróciwszy się dwa razy dookoła, znieruchomiało wtłoczone
między dwa tramwaje.
Zobaczyłem, że drzwiczki rozbitego radiowozu odskoczyły i
wytoczył się z nich policjant w czarnym mundurze oddziałów
specjalnych. Poderwał się i z pistoletem w dłoni pobiegł w
kierunku jakby zamarłej w ciszy i bezruchu limuzyny! Nagle jedna
z bocznych szyb auta opadła na dół.
Cichy trzask strzału i sięgający klamki policjant padł twarzą na
bok audi i osunął się po nim na asfalt.
Szarpałem się z klamrą pasów, ale Paweł mruknął
uspokajająco:
– Gówniarze. Gazem strzelają.
Audi szarpnęło się w tył i ze słyszalnym przez hałas
skrzyżowania rykiem silnika skoczyło do przodu. Jedyną
przeszkodą na drodze ku wolności była grupa znieruchomiałych
pieszych na przejściu. Bolid błyskawicznie nabierał prędkości.
Ujrzałem, jak ludzie umykają w popłochu.
Pomrukujący dotąd cicho za plecami silnik volkssyreny odezwał
się pełnym głosem i wóz wypadł na opustoszałe skrzyżowanie.
Ściętym łukiem ominął nieruchomą sylwetkę policjanta. Paweł
widział tylko czarne audi:
– Pryskają na Pragę! Jeśli nie odskoczą mi w Alejach, to jeszcze
nic straconego!
Na nasze szczęście jezdnia była tak zatłoczona, że mimo starań
swego kierowcy audi nie mogło rozwinąć pełnej prędkości. A może
bandyci, pamiętając o rozbitym polonezie, nie czuli się na razie
zagrożeni i dlatego wybrali inny sposób ucieczki? Limuzyna
zwolniła nieco i wtopiła się w szereg innych aut, jadących niewiele
wolniej, ale nie rzucających się nikomu w oczy.
– Będą chcieli jak najszybciej zjechać gdzieś w bok, w uliczki.
Główne trasy policja zablokuje, o ile już tego nie zrobiła –
powiedział znów spokojnym głosem Paweł i dodał, cytując
srogiego wachmistrza Luśnię z Pana Wołodyjowskiego: – A wtedy
oni już nasi! – i uśmiechnął się złowrogo jak ów wachmistrz. A ja,
przeciwnik stosowania przemocy, przyjąłem ten uśmiech z
wewnętrzną radością...
Tymczasem audi, jak najpotulniejsze auto sygnalizując
kierunkowskazem już z daleka, skręciło w jedną z uliczek.
Przepuściło nawet przechodzącą przez jezdnię staruszkę.
– Skurczybyki! – syknął Paweł skręcając za bolidem.
– Tylko nie za blisko. Zaraz się zorientują, że ich gonimy –
denerwowałem się. – Twoja syrena jest dosyć, hm,
charakterystyczna!...
– Na to już nic nie poradzę – odpowiedział mi przyszły
podwładny z pewną przekorą. – O, nawet już się zorientowali!
Rzeczywiście. Audi zwolniło, a w jego tylnej szybie dostrzegłem
dwie rozdziawione rechotem gęby.
– Widzą nas i, chwała Bogu, lekceważą!
W Pawła jakby zły duch wstąpił! To naciskał klakson, to
trzaskał przełącznikiem świateł, to przez okienko pięścią
wygrażał. A limuzyna aż się zataczała po jezdni jakby ze
śmiechu...
– Nie trzeba się tak denerwować, Pawle – próbowałem go
uspokoić.
Ale ten mi przerwał:
– Tak trzeba, żeby oni myśleli, że się denerwuję! – i znów po
klaksonie, po światłach i przez okienko się wychylił...
Na to audi jeszcze wolniej i z lewego okna pokazała się pięść z
kijem baseballowym, a z prawego pistolet gazowy, o ile się Paweł
nie pomylił na skrzyżowaniu.
Syrena przyspieszyła i audi to samo, my zwalnialiśmy, to i ono,
a wszystko jakby płynnej i odrobinę wolniej od nas. Paweł
uśmiechnął się:
– Grzeczne chłopaki. I leniwe. Nie chce się im rączek męczyć, to
przełączyli zmianę biegów na automatic...
– A co nam ta zmiana da? I tak w każdej chwili będą mogli
odjechać od nas w siną dal! Nawet z tym silnikiem nie
wyciągniemy więcej niż 150, a oni?...
– Niech się pan nie martwi! – zaśmiał się Paweł jeszcze
radośniej. – Przy 250 na godzinę automat w ich wozie odcina
dopływ paliwa. Wtedy my ich...
Obruszyłem się:
– Co nam po żartach? Pomyślmy lepiej, jak ich schwytać, o ile
jest to w ogóle możliwe.
– Możliwe – skinął uprzejmie głową Paweł – o ile się nie znudzą
zabawą z nami.
I aby bandyci rzeczywiście nie narzekali na brak rozrywek
odpiął pasy, otworzył szyberdach i stanął na fotelu. Dobrze, że
chociaż poprosił mnie, abym był łaskaw przytrzymać kierownicę,
zanim znad dachu obiema już rękoma zaczął wygrażać
uciekającym. I tym prawie drani pokonał, bo z nagłej wesołości o
mało nie wpakowali się pod nadjeżdżający z przeciwka TIR!
– No, koniec żartów – powiedział zapinając z powrotem pasy. –
Są już gotowi.
– Gotowi? Do czego? – zdziwiłem się i obraziłem lekko, nie lubię
bowiem tajemnic w tak ważnych momentach.
– Zaraz pan zobaczy. Na razie proszę dociągnąć pasy. O tak. A
teraz niech pan sięgnie do schowka i poda mi...
– Co, maska gazowa? – patrzyłam zdumiony na przedmiot, który
wyciągnąłem ze schowka. – A na cóż ci ona?
– Byle kija się nie boję – odpowiedział łagodnie Paweł
nasuwając maskę na czoło – ale nie lubię, jak mi oczy łzawią, a
uśpić to wolę dać się anastezjologowi. Ta maseczka już parę razy
mi się przydała...
„Nie ma co, ten chłopak ma głowę!” – pomyślałem.
Tymczasem „chłopak” jeszcze raz zatrąbił, ryknął rozpaczliwie
silnikiem i zaczął lekko zwalniać, jakby na znak, że biedna syrena
ma już dosyć tego pościgu. Tamci odruchowo, a może chcąc dalej
nabijać się z biedaczki i jej zwariowanego szofera, też zmniejszyli
prędkość.
– Zaraz skończą się domki i chodniczki, a będzie ciekawy
zakręcik i smakowity nasypik – niezbyt zrozumiale zamruczał
Paweł i krzyknął nagle:
– Niech się pan trzyma!
Silnik volkssyreny ryknął naraz całą mocą. Kątem oka
zobaczyłem, jak Paweł, cisnąc do dechy pedał gazu, redukuje
jednocześnie błyskawicznie biegi z czwórki na trójkę! Wóz runął
do przodu aż wcisnęło mnie w fotel. Wchodzące właśnie w zakręt
audi było już tuż, tuż! Gęby za jego szybą rozdziawiało
przerażenie. Tamten kierowca też próbował przyspieszyć, ale to
było za wolno! Za wolno!
– Tak to człowiek triumfuje nad automatem! – krzyknął Paweł.
Trzask!
Przeszło tonę ważąca syrena całą rozpędzoną masą rąbnęła
skosem w tył audi. Trafione auto przecięło oś jezdni, nadziało się
reflektorem na metalowy wspornik bariery, mignęło ubłoconym
spodem i bezradnie kręcącymi się w powietrzu prawymi kołami, i
potoczyło w kłębach kurzu w dół nasypu w łomocie zgniatanych
blach. Niewiele brakowało, abyśmy poszli jego śladem, ale dzięki
refleksowi Pawła, który na moment zwolnił hamulec i zdołał w
tejże chwili skierować syrenę maską w dół nasypu, zsunęliśmy się
prosto po jego łagodniejszej części, co kosztowało nas „tylko”
zniszczenie i tak już rozbitego ciosem w audi przodu...
Ledwo zatrzymaliśmy się, gdy Paweł już wyskoczył z syreny i
pobiegł do przewróconego do góry kołami bolida, zrzucając po
drodze tak zachwalaną przez siebie maskę.
– Szybko, panie Tomaszu! – krzyknął do mnie. – Trzeba ich
wyciągnąć, bo jeszcze się spalą!
Niepotrzebnie wołał, bo pędziłem tuż za nim, a spalenie
tamtym chyba na razie nie groziło, gdyż silnik audi zgasł.
Pogruchotana limuzyna przywitała nas chóralnym jękiem
pasażerów, ale i wysuwającą się przez strzaskaną szybę ręką z
pistoletem. Miłosierny dotąd Paweł kopnął ją i pistolet upadł na
trawę.
– Rzeczywiście, gazowy – powiedział nie bez ulgi mój towarzysz
podnosząc go i repetując. – No, wyłazić, który może! – krzyknął do
wnętrza audi. – Tylko bez numerów.
Drugi raz w jego oczach zobaczyłem metaliczny blask. Jak
wtedy, podczas pościgu za bandziorami, gdy mówił: „Oni już
nasi!”
Kierowca audi uznał, że bezpieczniej będzie zemdleć. Trzech
jego mniej lub więcej poturbowanych kumpli przycupnęło
posłusznie przy wraku, nie spuszczając z Pawła pełnych
nienawiści, ale i lęku oczu.
– Ech – westchnął Paweł, patrząc na swą zarytą w pół nasypu
biało-czerwoną piękność – nie dość, że cały przód do wymiany, to i
tym głupim zrywem zatarłem silnik, jak mi to pan wykrakał rano!
– Ale przecież dopadłeś tych drani! – zdziwiłem się.
– Tak, no... niby dopadłem – uśmiechnął się swym nieco
nieśmiałym uśmiechem – ale co ja teraz dam Andrzejowi za zdaną
maturę? Tak się chłopisko uczy, tak stara... No nic, trzeba obejrzeć
tego klienta, bo może coś mu się naprawdę stało – przyklęknął
przy leżącym bandycie.
Niezbadane są drogi, którymi chadza miłosierdzie!

Tego dnia położyłem się wcześniej do łóżka, aby odespać


zarwane przy pracy noce, ale sen nie nadchodził, jakby
odstraszany panującym w mej kawalerce gorącem. Nie pomagało
otwarcie okna; rozpalone długim upalnym dniem mury Starego
Miasta buchały żarem. Zamiast senności czułem nieokreślony lęk
czy też niepokój. Zapaliłem papierosa i wstałem z łóżka.
Podszedłem do okna. Uliczka w dole była pusta. Tylko jezdnią
przeszły dwa ocierające się o siebie koty. Usiadły pod latarnią i
zaczęły lizać łapki.
Wtedy za moimi plecami zadzwonił telefon. Sięgając po
słuchawkę zerknąłem na zegarek. Zbliżała się północ.
– Tak, słucham?
– To ja, Tomaszu... – odezwał się cichy, napływający z wielkiej
oddali, głos.
– Przepraszam, ale nie poznaję. Kto?
„Jakiemuś idiocie na żarty się zebrało!” – pomyślałem ze
złością, przysuwając popielniczkę.
– Waldek. Waldek Batura. Kojarzysz? – zaszemrała ni to z ironią,
ni to z lekką pretensją słuchawka.
– Przepraszam, ale głos tak ci się zmienił. Do niczego te nasze
telefony. Co cię, a raczej twój głos, sprowadza o tak dziwnej
porze? – przyznaję, że telefon od przeciwnika zaintrygował mnie.
– Każda pora jest dobra, by się pożegnać. Zwłaszcza, gdy się
żegna na długo...
Ciekawe! Batura zapragnął się ze mną pożegnać?! Czyżby
chciał uśpić moją czujność, bo szykuje jakiś superskok? No,
porozmawiajmy sobie! Może się z czegoś niechcący wygada!
– Uciekasz z kraju, przenosisz gdzie indziej swoją złodziejską
robotę czy cię przymknęli na parę lat? Ale o tym to bym wiedział.
Zresztą trudno telefonować zza kratek.
– Może i to bym potrafił – usłyszałem urwany śmiech. – Przecież
wiesz, że dużo potrafię... potrafiłem...
– Więc? – zaciągnąłem się aresem.
– Nie zamykają mnie, Tomaszu... i nie uciekam, bo przed tym
nikt uciec nie może. Idę na wielką wolność...
– Jeśli to naprawdę wielka wolność, to czemu przed nią
chciałbyś uciec? – rozparłem się w fotelu.
– Ja... umieram.
– Głupie żarty!
„Sprawdzę, jak to naprawdę z twoim umieraniem!”
– Ech, Tomaszu, niewierny jak twój patron... – kpinę w głosie
tłumił smutek. – Myślisz teraz, co ten Batura kombinuje. Że trzeba
będzie go sprawdzić, otoczyć „specjalną opieką”...
Poczułem, że ogarnia mnie wstyd. Ten cichy, daleki głos...
Zrozumiałem nagle, że nie kłamie. Ale walczyłem z nim dalej, na
przekór sobie:
– Umierasz? Dzwonisz więc chyba do mnie po to, aby się
swoiście wyspowiadać, zdradzić kontakty, wspólników...
– Drogi mój! Zapominasz, z kim rozmawiasz! – głos nabrał
nieoczekiwanej mocy. – Wciąż jeszcze jestem Waldemar Batura.
Najlepszy w tym kraju, a może i jeden z lepszych w Europie
specjalista od kradzieży dzieł sztuki!
– Który to spec dostał parę razy po łapach od skromnego
urzędnika! – mimo woli też podniosłem głos. – Czego więc teraz
chce od niego?
Waldek milczał przez chwilę. Gdy się odezwał, mówił jeszcze
ciszej:
– Pożegnać się... – pauza. – A może też i przyznać mu, że
naprawdę jest dobry w swoim fachu... – milczenie jeszcze dłuższe.
– I... – głos walczył sam ze sobą – niech takim zostanie... Szkoda
tylko, że już nigdy...
– Waldek, co się stało?! – drżącą ręką sięgnąłem po nowego
papierosa.
– Tak mało miejsca jest na naszym kochanym świecie... – cichy
głos mówił ni to do mnie, ni to do siebie. – Jeśli jedno miejsce będą
chciały naraz zająć dwa samochody, to wypadek; jeśli góra lodowa
i „Titanic”, to katastrofa, o której pamiętają ludzie przez stulecia;
jeśli pocisk i Waldemar Batura, to ten drugi powinien ustąpić...
wyprzedzić... Nie zdążyłem. Już nie ten refleks. To smutne poczuć
się przed śmiercią powolnym, starym; nie odejść w pełni młodości,
jak wybrańcy bogów...
– Nie błaznuj... – powiedziałem, aby powiedzieć cokolwiek i
zagłuszyć nagłą ciszę.
– Zatrzymałem się w biegu... – znów zabrzmiały powolne słowa
– a ona biegnie... nie, już nie biegnie, a tylko pełznie, aż...
– Jaka: ona?
– Kula, którą wystrzelił jakiś bydlak. Nawet nie wiem, kto...
Żebym wiedział, już ja bym... – usłyszałem złość dawnego, w pełni
sił, mego przeciwnika. – No dobrze, nie ma co się mazać czy
wściekać. Jest jak jest! Czyli, tłumacząc najprościej, to draństwo
ugrzęzło mi gdzieś w kręgosłupie i pozwala uprzejmie jeszcze żyć
przez jakiś czas. Krótki czas.
– Nie przesadzasz? – próbowałem, chciałem być twardy. –
Przecież dzwonisz do mnie, rozmawiasz... Co na to lekarze?
Czyżby ciebie, zawsze bogatego, w tej najważniejszej chwili nie
stać było na porządnego fachowca?
– Ależ stać mnie, stać... – cichy śmiech – klinika na Szaserów to
nie byle szpitalik, a jej neurochirurdzy to nie byle łapiduchy! Lecz
właśnie oni powiedzieli mi to, co ja tobie przed chwilą: krótki czas.
W sam raz, by pogadać. Chyba, że panna Ela, która była uprzejma
wykręcić twój numer i trzyma mi słuchawkę, straci cierpliwość...
– To straszne... – zająknąłem się – nigdy nie myślałem, że tak
będziemy się... rozstawać...
Znów zaśmiał się Waldek sprzed lat:
– Marzyłeś, że odprowadzisz mnie za kratki, co?
Żachnąłem się:
– Głupiś! Zawsze mogłeś zmienić swoje życie!
– Harcerzyku! Harcerzyku! – śmiech. – Wybacz, ale nigdy o
takiej zmianie, o jaką ci chodzi, nie myślałem... – ranny przerwał,
słyszałem, jak raz i drugi przełyka ślinę, bierze głęboki oddech. –
No... jednak będę, muszę być szczery... – głos brzmiał chropawo. –
Czasem... tak... żeby tak cofnąć to wszystko...
Trzeci papieros złamał mi się w palcach.
– Bądź... – ciężki oddech w słuchawce. – Ja już...
Cisza. Kobiecy głos:
– Pan Batura musi odpocząć. Dobranoc.
Dobra noc. Dla kogo? Dźwignąłem się z fotela i podszedłem do
okna. Koty pod latarnią siedziały ciche, znieruchomiałe jak
posążki egipskich bóstw.
Niewiele spałem tej nocy. Mijała godzina za godziną. Świtało.
Jednak dopiero koło południa zadzwoniłem na Szaserów:
– Czy mogę prosić o połączenie z panem Batura?
– A kto prosi?
Milczałem przez chwilę, wreszcie zdobyłem się na to słowo:
– Przyjaciel.
– Przykro mi, proszę pana, ale pan Batura zmarł dziś w nocy.
Dłoń bezwiednie zacisnęła się na słuchawce.
– Przepraszam – ożywił się nagle dziewczęcy głos. – Czy może
ma pan na imię Tomasz?
– Tak.
– Jest informacja dla pana: „Pogrzeb w środę, o dziesiątej.
Cmentarz bródnowski.”
– Kto ją zostawił?
– Nie wiem. Kartkę przekazała mi koleżanka. Acha, tu
podpisano: „Rodzina”.
– Dziękuję pani.
Rodzina?
Nic nie wiedziałem o rodzinie Waldka. Skąd ona mogła wiedzieć
o mnie?

We wtorek zadzwoniłem do Pawła:


– Słyszałeś o moim wieloletnim przeciwniku nazwiskiem
Waldemar Batura?
– Jasne. Nieźle daje się panu we znaki, jak wieść gminna niesie
– zaśmiał się Paweł. – Co znów wykombinował?
– Swoją śmierć.
Śmiech w słuchawce umilkł.
– Chciałbym, żebyś poszedł ze mną na jego pogrzeb. Bądź jutro
u mnie o dziewiątej...
Środa przywitała Warszawę nagłym zimnem i deszczem
podcinanym ostrym wiatrem.
Układając mi skromną wiązankę panienka w kwiaciarni
zapytała:
– Czy życzy pan sobie szarfę z napisem. Tu są wzory. Drukujemy
też dowolne napisy na poczekaniu...
Zawahałem się:
– Cóż... Dobrze. Proszę napisać „Gloria victis”.
– „Chwała zwyciężonym”? – spojrzał na mnie spod oka Paweł.
– Czy nie słuszniej by było „Vae victis” – „Biada zwyciężonym”?
– Jesteś jeszcze bardzo młodym człowiekiem – odpowiedziałem,
kładąc mu rękę na ramieniu.
Jak na złość taksówka, którą jechaliśmy na Bródno, uwięzła w
korku i na miejscu byliśmy dopiero piętnaście po dziesiątej. Dom
pogrzebowy był już zamknięty, na szczęście wskazano nam
kwaterę, gdzie Waldek miał być pochowany. Jednak sporo czasu
minęło, zanim ją znaleźliśmy.
– Ciekawie wyglądamy pędząc i szamocząc się z parasolami! –
jeszcze próbował zaśmiać się Paweł, ale i on był już myślą tam,
gdzie pod starym rozłożystym klonem czterej grabarze kończyli
uklepywać świeżą mogiłę, przed którą stał samotny młody
mężczyzna z rękoma wsuniętymi głęboko w kieszenie czarnego
płaszcza. Wysoki, barczysty blondyn o krótko obciętych włosach,
przemoczonych tak jak i jego płaszcz strugami deszczu.
Odwrócony do nas tyłem nie widział, jak podchodziliśmy.
– To chyba ta „rodzina” – szepnął Paweł. – Ciekawe, że nie ma
nikogo z kolesiów czy wspólników świętej pamięci Batury...
Wypadł z gry.
– Daj spokój! – odszepnąłem. – Boją się po prostu. Policja
czasem lubi popatrzeć na pogrzeby ludzi z ich branży.
Jeszcze tylko wbicie krzyża w piach...
Grabarze odczekali chwilę, nie tyle z szacunku dla zmarłego, co
licząc na napiwek. Odeszli wreszcie klnąc pod nosem.
Wydało mi się, że blondyn pochyla się lekko nad grobem, ale
nie wyjął rąk z kieszeni, nie położył choćby marnego kwiatka.
„Ciekawy gość” – pomyślałem, podchodząc za jego plecami do
mogiły. Paweł pozostał przy klonie.
Byłem o krok za stojącym, gdy usłyszałem ostry, choć
wyciszony prawie do szeptu głos:
– Jednak pan przyszedł.
Mężczyzna odwrócił ku mnie głowę. Przyznam, że zatrzymałem
się na ułamek sekundy. Takich lodowatych, prawie białych, oczu
nie widziałem, jak żyję! Ale zdobyłem się, by odpowiedzieć równie
cicho:
– Najpierw zmarli.
Położyłem kwiaty u stóp krzyża. Przez chwilę postałem w
milczeniu, starając się nie myśleć o zabitym jako o złodzieju dzieł
sztuki – tak jak myślałem przez wiele lat – ale jako o znakomitym
fachowcu, który byłby teraz może jednym z najwybitniejszych
historyków sztuki, gdyby nie... Właśnie, gdyby! Ech, Waldku!
Odwróciłem się ku wciąż nieruchomemu blondynowi:
– To pan mnie zawiadomił? Skąd pan...
Przerwał mi, wyciągając rękę gestem powitania i prezentacji:
– Nazywam się Jerzy Batura.
Uścisnąłem zimną, ciężką dłoń.
Podszedł do krzyża i nagle, jakby w chwili słabości, oparł się o
niego. Białe oczy ściemnił smutek:
– Tu leży mój ojciec.
Odetchnąłem głęboko:
– Ojciec? Przecież nigdy Waldek...
Batura skrzywił wąskie wargi:
– Czyżby odmawiał mu pan prawa do prywatnego życia?
– Ależ skąd... – przez chwilę szarpałem się z wyłamywanym
przez wiatr parasolem. Wreszcie złożyłem go ze złością. – Chociaż
przyznam się, że nie rozumiem powodów ukrywania istnienia
swego dziecka. Może nie tyle nie rozumiem, co nie podzielam.
Chyba... – udało mi się powstrzymać słowa, które musiałyby zranić
tego młodego człowieka...
Ale ten śmiał się!
– Niech się pan nie krępuje! Chciał pan powiedzieć: „Chyba, że
się je przygotowuje albo już ono pracuje w branży niecnego
tatusia!”
– A jeśli nawet chciałem tak powiedzieć – podjąłem wyzwanie –
to czy pan powie mi, jak to jest z tym przygotowywaniem czy
„pracą”?
– Jestem od niedawna w kraju – odpowiedział wymijająco
obojętnym głosem. Ale gdy podniósł na mnie wzrok, zobaczyłem,
jak rozpalają się w nim lodowate iskry:
– Poprosiłem pana tutaj, aby przy nim, przy ojcu, powiedzie, że
gra się z jego śmiercią nie skończyła, tyle że odtąd grać pan
będzie nie z Waldemarem, lecz z Jerzym Baturą, a to już zupełnie
inne klocki! I niech się pan dowie, już niejako urzędas, ale
człowiek, że nienawidzę pana, a wielu już ludzi nauczyłem moją
nienawiść szanować.
– I ja nauczyłem paru, aby mnie szanowali – odparłem równie
zimno, tłumiąc złość – może więc lepiej będzie, gdy poprzestanie
pan na tej jednej pogróżce? Skądinąd ciekawi mnie, czym to
zasłużyłem sobie na pańską nienawiść?
Dosłownie poczułem na twarzy ciężar jego spojrzenia.
– Jest pan winien śmierci mego ojca.
– Ja?... – przyznaję, że mnie zaskoczył!
– Przecież pańskiego ojca ktoś zastrzelił! Sam mi mówił przed
śmiercią, że nawet nie wie kto?
Oddychałem ciężko.
– A może myśli pan, że wynająłem płatnego mordercę?!
– Nie, nie myślę – odpowiedział powoli. – Jest pan powodem
śmierci ojca może nie w dosłownym znaczeniu. Ale wystarczy, że
ja pana tak osądzam. A przywykłem, że to co sądzę jest, a nawet
musi być, rzeczywistością. A rzeczywistości nie można lekceważyć,
drogi panie. Do widzenia – odwrócił się.
Nie wytrzymałem. Skoczyłem i szarpnąłem go za rękę:
– Zaraz!
Lodowate oczy wyglądały z bliska jak martwe.
Nagle poczułem, że Paweł wciska się między nas:
– Ależ panowie, panowie! – usłyszałem jego flegmatyczny głos.
– Czy wypada tak zachowywać się nad ledwo co zasypaną mogiłą?
Nie sądzę, żeby świętej pamięci pan Waldemar Batura był z was
zadowolony.
Ochłonąłem. A i oczy mojego nowego wroga przygasły.
Odpowiedział spokojnie:
– Byłby pan uprzejmy nie wtrącać się. To są sprawy między
panem Tomaszem a mną. Prywatne.
– Na pewno? – udał szczerą ciekawość Paweł. – Nigdy nie
zmierzy się pan z nim na niwie, że tak powiem, zawodowej?
Batura uśmiechnął się lekko:
– Tego nie wykluczam.
– A ja jestem tego pewien! – Paweł pokiwał palcem.
Jego przeciwnik wzruszył ramionami:
– A cóż mnie obchodzi, czego jest pewien ten czy ów wielbiciel
Pana Samochodzika.
Paweł spojrzał na niego spod oka:
– Ale może, a nawet powinno interesować pana, czego jest
pewien jego podwładny?
Podwładny! Nie było to w zupełności prawdą, jako że dyrektor
Marczak wciąż jeszcze bawił poza stolicą, ale niech tam! Grunt, że
Batura drgnął lekko.
Paweł wyciągnął do niego rękę:
– Paweł Daniec.
– Jerzy Batura.
Ściskali sobie dłonie chyba odrobinę dłużej niż tego wymaga
grzeczność.
– Tak więc druh Tomasz chowa się za zucha Pawła... – wycedził
Baturą, chowając rękę do kieszeni.
Ale tym razem przesadził. Parsknąłem śmiechem. Paweł zaś
skłonił się uprzejmie:
– Cóż, czyż nie na płotkach powinni się uczyć swego zawodu
początkujący rybacy? Tak... Co innego, gdyby żył jeszcze pański
świętej pamięci ojciec... Od niego to jeszcze długo trzymałbym się
z dala...
Oczy Batury zbielały:
– I ode mnie też proszę się trzymać daleko. Bo inaczej...
– Bo inaczej co? – zainteresował się życzliwie Paweł. –
Pobawimy się ze sobą, tak?
Ze zdumieniem dostrzegłem, że blask złości w lodowatych
oczach przesłonił na moment cień żalu:
– Pobawimy? Tak, kiedyś marzyły mi się zabawy...
Syn Waldka wydał mi się nagle starszy niż na początku
spotkania.
– Ale byłem jeszcze mały, kiedy życie nauczyło mnie, że trzeba
brać je serio – podniósł kołnierz płaszcza. – Do widzenia panom.
Patrzyliśmy za nim, jak odchodzi... Kilka kroków... Gdy nagle
obrócił się. Błysk stali. Świst. Sprężynowy nóż dźwięcznie wbił się
w korę klonu obok głowy Pawła. Ten popatrzył na niego przez
ramię.
Białe oczy zabłysły:
– Coś wolno pan reaguje, panie Pawle!
Paweł wytrzymał spojrzenie. Ziewnął:
– Po co mam reagować, skoro widzę, że mierzy pan obok mnie?
A tak nawiasem mówiąc, coś za długo pan celuje przed rzutem.
Przeciwnika trzeba zaskoczyć, panie Jerzy!
Tym razem w białych oczach błysnęło niechętne uznanie.
Batura ukłonił się bez słowa i ruszył alejką schylony pod wiatr, z
rękoma głęboko w kieszeniach.
Nie wiem, co mi się stało, ale pobiegłem za nim. Odwrócił
powoli głowę. Powieki wpół przesłaniały jasne oczy. Dopiero teraz
zwróciłem uwagę, jak bardzo jest zmęczony.
– O co jeszcze chodzi?
– Panie Jerzy... nie chciałbym, żeby pan myślał, że się pana
boję. Ale też nie chcę, żeby uważał mnie pan za sprawcę śmierci
ojca... Przecież to nieprawda!
– Niestety – przymknął oczy jeszcze bardziej – to prawda. Ojca
od czasu do czasu coś napadało i wtedy mówił dużo o panu. Niby
kpił, ale gdy się wsłuchałem w jego opowieści, rozumiałem, że
pana wychwala, stawia za wzór i po prostu panu zazdrości. Może
nawet w tych momentach pragnął, bym naśladował w życiu pana,
a nie jego? Na szczęście takie przemiany ojca trwały krótko i były
coraz rzadsze.
Nagle miałem znów naprzeciw siebie dwa białe ognie.
– Ale to właśnie tuż po jednej z takich rozmów ojciec... zasłonił
sobą kobietę... zakładniczkę jakiegoś zbira uciekającego po
napadzie... Zrobił to, bo przez chwilę, choć naigrywając się, myślał
pana kategoriami! Jest pan więc winien, panie Tomaszu!
Pokręciłem głową:
– Myli się pan. I zbytnio mi pochlebia. Pański ojciec zginął
postępując tak, jak dyktowało mu jego sumienie. Nikt inny, tylko
ono!
– Sumienie? – białe oczy zwęziły się – Tym słowem pan mnie nie
przestraszy, panie Tomaszu... Ani pan, ani pański podwładny.
Jeszcze się spotkamy!
ZAKOŃCZENIE

Siedziałem właśnie nad korektą mojego dziełka o opatach


sulejowskich, gdy rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
– Proszę, otwarte! – zawołałem.
Na progu stanął komisarz Kolec. Zgnieciony prochowiec a la
Colombo zastąpił nieco zbyt obszerny garnitur.
Serdecznie zaprosiłem komisarza do środka, mając nadzieję
dowiedzieć się czegoś ważnego o nieborowskich kradzieżach.
– Czego się pan napije? – spytałem. – Nie dysponuję wprawdzie
trunkami, ale mam dość duży wybór herbat.
Oficer ożywił się:
– Naprawdę ma pan duży wybór? To może i znajdzie się chińska
zielona? To moja ulubiona...
Chińska zielona napełniła pokój swym delikatnym aromatem,
którym rozkoszowaliśmy się przez chwilę w milczeniu.
Wreszcie Kolec powiedział swym jak zwykle smutnym głosem:
– Mamy ich.
– Tych z Nieborowa?
– A skąd mieliby być? – nieco zdziwił się komisarz. – Acha, jest
jeszcze Sulejów i te ich próby wyłudzania...
– Zabili mi przyjaciela!
– Niestety – smutek oficera był tam razem zupełnie na miejscu.
– Nawet pod nieumyślne spowodowanie śmierci trudno to byłoby
podciągnąć...
W uszach zabrzmiały mi przekleństwa, którymi Nataniel
obrzucał „sulejowskich mnichów”.
– Niech więc pan chociaż powie, kim oni są i jak wpadli –
mruknąłem z rezygnacją. – Bądź co bądź, jadałem przy jednym
stole ze złodziejem... Kto się nim okazał?
Komisarz z wielką przyjemnością łyknął herbaty:
– Redaktor naczelny „Horyzontów Filozofii”, Krupa, a właściwie
Antoni Drzyzga, bo takie jest jego prawdziwe nazwisko. Został
schwytany, gdy wróciwszy po pewnym czasie do Nieborowa zabrał
się za opróżnianie globusów.
– Filozof złodziejem?
Policjant spróbował się uśmiechnąć:
– Filozof? Trzy klasy budowlanki skończone.
– Jak więc?...
– Prościutko. Teraz każdy może wydawać pismo. Filozoficzne,
proszę bardzo! Filozofowie o niczym innym nie marzą, bo rzadko
kto chce ich, jako niedochodowych, drukować. Jeśli więc ma się
wystarczająco dużo pieniędzy, to zamawia się u kilku znanych
filozofów artykuły, eseje, szkice... A za pana chętnie napiszą
biedni filozofowie, a takich jest większość, albo też studenci, czyli
tak zwani „murzyni”. A że jest pan redaktorem naczelnym i
dobrze płacącym, to nikt pana o wykształcenie nie zapyta, bo to
równałoby się utracie sympatycznego źródełka dochodów.
– Ale po co to było Krupie czy też Drzyzdze?
– Aby mieć wstęp do bogatych domów, do towarzystwa.
Przecież i pan, i mistrz Nataniel jadaliście i mieszkaliście wraz z
nim – uśmiech komisarza stał się jakby nieco złośliwy –
pomagaliście mu zdemaskować malarza Borówko...
Spuściłem głowę.
– A pozostali dwaj nie interesują pana? – zatroszczył się Kolec. –
Nawet ten Sójka prawie pogrzebany żywcem przez Urwisów?
Machnąłem ręką.
– Była też w szajce kobieta... – zawiesił głos oficer.
Musiałem drgnąć na tę wiadomość, bo mój gość odchrząknął,
jakby tłumiąc śmiech. Tak przecież dlań niezwyczajny!
– A co z nią? – prawie wykrzyknąłem.
– Buja na wolności – smutek wrócił do normy – na razie,
ponieważ... ale to już zupełnie inna historia.
Mimo woli odetchnąłem z ulgą, ale zapytałem gniewnie:
– Nie ma pan zamiaru jej darować?
– Taki już mój zawód – komisarz Kolec dopił herbaty, pożegnał
się życząc mi nowych dzieł historycznych i wyszedł.
A ja, pomny rady Nataniela, wydobyłem z szuflady zdjęcie
Babiego Lata i jąłem wpatrywać się w nie usilnie, tłumacząc sobie,
że to jest właśnie miłość.

– Nie, ja chyba śnię! – wołał dyrektor Marczak, podczas gdy


Paweł wykładał na jego biurko zaświadczenia, dyplomy,
legitymacje i inne dowody swych niebywałych umiejętności. – Pan
jest za dobry!
– Nie zatrudni mnie pan?...
– Ależ, drogi panie, natychmiast zatrudniam pana! I od razu
niech się pan szykuje do roboty! Otrzymaliśmy bowiem
informację, drogi panie Pawle i drogi panie Tomaszu, że w
antykwariatach i sklepach jubilerskich, zwłaszcza Wybrzeża,
pojawiło się wiele siedemnastowiecznej biżuterii,
najprawdopodobniej szwedzkiej. Natomiast w kasynach Trójmiasta
szaleje nasz dobry znajomy Waldemar Batura. I co pan na to,
panie Tomaszu?
Uśmiechnąłem się niewesoło:
– To nieprawda, że Waldek szaleje w kasynach...
– A od kiedy to pan mówi na tego złodzieja i oszusta: Waldek? –
przerwał mi dyrektor.
– Czy nie pamięta pan, że był on moim kolegą na studiach? A
jeśli on szaleje, to już chyba w innym wymiarze, panie dyrektorze.
Waldemar Batura nie żyje.
Marczak uderzył ręką w stół:
– Nie żyje? Dał się pan nabrać na kolejny podstęp drania!
– Panie dyrektorze...
Wzruszył ramionami:
– Nigdy bym nie pomyślał, że to pan będzie obrońcą Batury!
– Nie takim znów obrońcą – mówiłem spokojnie – bo wcale nie
wykluczam jego udziału w tym nagłym rozmnożeniu się szwedzkiej
biżuterii. Ale Waldek, jak sam to nazwał, „zatrzymał się w biegu”.
Jego miejsce zajął nasz nowy, równie groźny przeciwnik...
– Kto?! – poderwał się dyrektor.
– Jerzy Batura. Jego syn.
– Syn? – zdumiał się Marczak.
– Przynajmniej za takiego się podaje. Zresztą nieważne, jest czy
nie jest synem Waldka. Ważne, że – jak się wydaje – wiele umie i
już wypowiedział nam wojnę.
– Skąd pan to wie? A zresztą, o tym potem – zaczął gorączkowo
Marczak. – Jakie ma pan plany w związku z tą sprawą, nazwijmy ją
„szwedzką”?
– Popytam wśród archiwistów i historyków, specjalistów od
okresu „potopu”. Może coś wiedzą o zaginięciu wtedy jakiegoś
znacznego „skarbu”. Paweł, jak tylko dopełni formalności
związanych z zatrudnieniem, skoczy na Wybrzeże, spenetruje
antykwariaty, sklepy jubilerskie i zajrzy do kasyn. To na początek.
Poza tam sądzę, że powinniśmy otrzymać, i to wkrótce, jakiś
sygnał, może próbujący nas zmylić, od syna Waldka. O ile
oczywiście ma coś wspólnego z tą sprawą. A wydaje mi się, że tak.
– Sygnał? Nawet oszukańczy? Przed zakończeniem roboty? –
powątpiewał dyrektor. – To jakoś nie w złodziejskim stylu...
Zwłaszcza, że ten gość ma być, według pana, świetnym
fachowcem...
– A jeśli to dla Jerzego Batury nie tylko wykonywanie „zawodu”,
ale i sprawa osobista?... – zapytałem cicho.

You might also like