You are on page 1of 141

Zwierzenia adiutanta

W Belwederze i na Zamku
Henryk Comte
Matce
najlepszemu przyjacielowi w moim życiu
autor
Słowo na początek

Wybacz mi, Drogi Czytelniku, że się ośmielam zaprzątad Twoją uwagę zwierzeniami najbardziej
osobistymi. Ale cóż mam poradzid, kiedy licho nie śpi. Gdzieś głęboko usadowiło się we mnie, niczym
dokuczliwa zadra, jakieś zawzięte, bardzo uparte licho i kusi bez przerwy. Dniem i nocą słyszę
natrętne podszepty: masz, wiekowy człowieku, szmat burzliwego życia za sobą, życia pełnego
przygód i doznanych wrażeo - napisz o nim; było ci ongiś dane trzymad straż przy pierwszej osobie
Rzeczypospolitej, spełniad rozkazy i życzenia najwyższych dostojników, oddychad nie zawsze czystym
powietrzem urzędowych gabinetów i gościnnych salonów - zatem powiedz, coś wtedy widział, słyszał,
odczuwał...

Takie to kuszące głosy wciąż odzywają się we mnie. Każą mi przewracad pożółkłe kartki starych
notesów, wydobywad z najgłębszych zakamarków pamięci szczegół po szczególe, szeregowad
oddzielne epizody w ciąg zdarzeo tworzących nie tylko moją własną historię. Na nic zdał się mój opór,
wahania i obawy. Uległem wołaniu: zapisuj, co ci pamięd dyktuje.

Wiadomo, że do zamierzeo śmiałych i ryzykownych należy odtwarzanie czasu minionego. Mniejsze


ryzyko, gdy czynimy to na wyłącznie osobisty użytek. Jeżeli natomiast odważamy się pokazad innym
własną drogę życiową, to musimy uważnie baczyd, aby ożywionym i przekazywanym obrazom
przeszłości nie nadad fałszywej oprawy, zwłaszcza w tym przypadku, kiedy do osobistego życiorysu
trzeba wplatad osoby i wydarzenia zapisane w historii naszego kraju. A tych osób bardzo wysoko
postawionych i tych wydarzeo do dziś pamiętnych - na mojej drodze nie brakowało...

Świadom trudności podjętego zadania, proszę też Czytelnika o wyrozumiałośd i łagodne


potraktowanie autora wszędzie tam, gdzie rzuconym na papier słowom może brakowad poprawności
pisarskiej i tych rozmaitych walorów, którymi powinien się odznaczad najskromniejszy nawet
pamiętnik.

Autor
W kręgu najbliższych

Dom mojego dzieciństwa

Oznaczona numerem szóstym kamienica przy ulicy Brackiej nie wyróżniała się niczym specjalnie
wśród wielu warszawskich czynszówek. Na upartego mógłbym ją przedstawid w różowym świetle,
tym i owym przystroid, upiększyd - jako że skłonni jesteśmy zawsze nasz dom beztroskiego
dzieciostwa tęczowymi zdobid barwami i szczególnym darzyd sentymentem.

Unikając malowania wyidealizowanych obrazów, ograniczę się do krótkiego opisu. Tak więc na
początku naszego stulecia zacząłem swoje pierwsze kroki stawiad w owej kamienicy, tuż przy
skrzyżowaniu Brackiej z Żurawią, w niewielkiej odległości od Alej Jerozolimskich i placu Trzech Krzyży.
Niemal samo warszawskie centrum.

Posiadaczem domu był pan Jan Mieczkowski, zabiegający o solidnych, wypłacalnych lokatorów.
Parter i trzy piętra nie były zbytnio zatłoczone. Obszerny apartament, pamiętam, zajmowała wzięta
artystka warszawskiej Operetki - Wiktoria Kawecka. Dużym mieszkaniem dysponowała córka
Gerlacha - fabrykanta wyrobów metalowych. W sąsiedztwie pani Gerlach, na trzecim piętrze,
znajdowało się nasze, wynajęte przez ojca, rodzinne lokum o pięciu pokojach z kuchnią.

O porządek w kamienicy, niezawodne zamknięcie bramy na noc i o inne sprawy lokatorów, dbał
dozorca imieniem Walenty; dbał jak o źrenicę swojego oka. Wobec wielu wysoko tytułowanych
dostojników, przed którymi wypadało mi później stawad na bacznośd, okazywałem swój respekt, ale
chyba respektem najbardziej naturalnym, nie wymuszonym i szczerym darzyłem jednak dozorcę
Walentego. Łączył on w sobie ludzką dobrod i uczynnośd, mądrą tolerancję i pobłażliwośd z najdalej
posuniętą stanowczością i nieprzejednaniem okazywanym wówczas, kiedy należało poskromid
jakiegoś ulicznika albo nazbyt swawolnych urwisów, rozbrykanych na podwórku czy klatce
schodowej. Wystarczyło wtedy jedno drgnięcie sumiastych wąsów naszego dozorcy, zmarszczenie
jego krzaczastych brwi, abym i ja stał się grzeczny i potulny niczym pokorne jagniątko. W dowód
uznania dla mojej chłopięcej subordynacji, czy też z powodu innej słabości, jaką czuł do mnie, pan
Walenty moim imieniem ochrzcił swego syna.

Harcowanie po schodach kamienicy i podwórkowych zakamarkach, wyprawy do parkowych alejek


Agrykoli pozwalały mi wyładowad energię, bo w mieszkaniu obowiązywał ścisły rygor i dośd surowa
dyscyplina. W salonie, ojcowskim gabinecie i pozostałych pokojach nie wolno było dzieciom niczego
naruszyd, potrącid, a tym bardziej, zniszczyd podczas zabawy. Zwłaszcza do mebli należało się odnosid
z wielkim poszanowaniem. Staroświeckie kanapy i fotele miały wprawdzie ochronę w postaci
solidnych pokrowców, ale najmniejsza rysa zrobiona na fortepianie, stylowym kredensie lub szafie
o wysokim połysku zostałaby w mig zauważona.

Rodzice i domownicy
W obrazie moich najmłodszych lat niezbyt wyraziście rysuje się sylwetka mojego ojca. Chyba dlatego,
że zawsze na pierwszy plan wysuwała się matka. Jej autorytet dominował, ona w życiu rodzinnym
odgrywała główną rolę, zaś ojciec jak gdyby sam usuwał się w cieo, na ubocze i przez to był mało
widoczny. Urodził się w roku 1860 w Lotaryngii, był rodowitym Francuzem. Polscy przyjaciele jego
przedwcześnie zmarłych rodziców, wracając do Warszawy, za zgodą krewnych, zabrali ze sobą na
pewien czas trzynastoletniego chłopca. Ale jak to w życiu bywa, ten krótki czas przedłużył się w lata...

Młody Henri, a później już Henryk, szybko przyswoił sobie język polski i rosyjski, bez żadnych
podobno trudności pobierał nauki, by w koocu uzyskad dyplom w warszawskiej Wyższej Szkole
Handlowej. Po studiach otrzymał intratną posadę w zarządzie Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej.
Podczas I wojny światowej pracował w Banku Handlowym, a następnie, już w niepodległej Polsce,
przeniósł się do Najwyższej Izby Kontroli Paostwa, skąd po kilku latach przeszedł na emeryturę. Chyba
zbyt mocno absorbowała go praca zawodowa, jeśli dla mnie - pierworodnego syna i dla mojej
młodszej siostry - Marychny nie znajdował zbyt wiele czasu. Brakowało między nami głębszej
zażyłości, nie zaznaczało się też wyraźniej ojcowskie oddziaływanie na mnie.

Bliżej poznawałem ojca w czasie wizyt gości i przyjęd domowych. W szerszym towarzystwie bardzo mi
imponował: wyróżniał się przystojnym wyglądem, elegancką powierzchownością. Wtedy bywał
niezwykle rozmowny, sypał dowcipami, wzbudzał, zwłaszcza u pao, ogromne zainteresowanie.
Zresztą z gośdmi w rodzaju męskiego także prowadził ożywione dysputy. Mogłem obserwowad, jak
swobodnie wymienia opinie z różnymi ludźmi o głośnych nazwiskach. Znakomitością, zaprzyjaźnioną
z ojcem i odwiedzającą nasz dom, był na przykład Aleksander Kraushar - żołnierz powstania
styczniowego, później adwokat warszawski, historyk, poeta i tłumacz w jednej osobie.

Jakiś dystans istniejący między mną i ojcem rekompensowała bliskośd matki. Ona, odkąd pamiętam,
każdą cząstkę mojego życia wypełniała macierzyoską opieką, ogromną troskliwością o dzieci i cały
dom, bezgranicznym dla nas poświęceniem.

Była średniego wzrostu. W jej sylwetce nacechowanej powagą, w dystyngowanych ruchach i gestach,
w jej zrównoważonym zachowaniu mógł ktoś widzied tylko spokojną damę, wolną od uniesieo
i duchowych porywów. Na pierwszy rzut oka trudno było w niej dostrzec niespożytą energię i wprost
niewiarygodną żywotnośd. Swym zewnętrznym wyglądem nie zdradzała tkwiących gdzieś głęboko
namiętności i pasji. Jak gdyby wszystko chciała zamknąd i przeżywad w sobie. Oszczędna w słowach,
nieskora do zwierzeo - taiła swe myśli i uczucia, aby własnym zmartwieniem lub doznaną przykrością
nie kłopotad innych. Na jej twarzy przeważnie rysowało się zmęczenie, z oczu wyzierał frasunek, ale
to bynajmniej nie stanowiło ciężaru, który by mógł ją przytłaczad. Przeciwnie - coraz większe brała na
siebie brzemię obowiązków i nigdy się pod nim nie uginała.

Trzy główne zajęcia do reszty absorbowały matkę: zarządzanie wszystkimi sprawami domowymi,
udzielanie lekcji śpiewu oraz jej własne występy artystyczne. Tak było w okresie mojego dzieciostwa,
bo później, kiedy ja i siostra usamodzielniliśmy się, matka już całkowicie wciągnięta została w orbitę
umiłowanej przez siebie pedagogicznej i artystycznej działalności, zdobywając szeroki rozgłos
i niejeden wysoko ceniony laur.

Sztuce śpiewu poświęciła się moja matka bardzo wcześnie. Od dziecka pochłaniał ją świat melodii
i rytmów; w tym też kierunku otrzymała staranne przygotowanie i wykształcenie. Najpierw lekcje
domowe, później uwieoczone dyplomem studia w Warszawskim Instytucie Muzycznym w klasie
śpiewu swej matki - Adeli Wilgockiej, po czym wyjazd do Paryża, gdzie w dalszym ciągu studiowała
śpiew pod kierunkiem sławnego polskiego śpiewaka - Jana Reszkego, który we francuskiej metropolii,
prowadząc własną, wysoko cenioną szkołę, kształcił artystów z różnych krajów świata. Po dwuletnich
studiach paryskich, w 1898 roku, powróciła do kraju i, mając ukooczone 22 lata, rozpoczęła swą
bogatą karierę artystyczną, która trwała nieprzerwanie do roku 1934.

Jako młoda śpiewaczka występowała w okresie wielkich przemian zachodzących w polskim życiu
muzycznym na przełomie XIX i XX wieku. Był to okres działalności „Młodej Polski”, grupy
kompozytorów, którzy swym radykalizmem i nowatorstwem przyczynili się do przywrócenia polskiej
muzyce wysokiej rangi i znaczenia. 5 listopada 1901 roku (akurat w roku moich urodzin) nastąpiło
otwarcie Filharmonii Warszawskiej. Dzięki temu życie muzyczne zaczęło jeszcze bardziej kwitnąd
i rozwijad się nie tylko na gruncie warszawskim. Wszystko, co działo się tutaj, wywierało przemożny
wpływ na inne ośrodki kraju podzielonego granicami zaborów.

Polska muzyka tamtego i późniejszego okresu poszczycid się może licznymi nazwiskami wielkich
śpiewaków nawet o światowej sławie. Lecz byli to niemal wyłącznie artyści operowi, sporadycznie
tylko uprawiający inne gatunki śpiewu. Brakowało zwłaszcza śpiewaczek, które by zdecydowały się
obrad arcytrudną, i przy tym znacznie mniej efektowną, drogę kariery estradowej i poświęcid się
wyłącznie muzyce oratoryjno-kantatowej. Na to zdecydowała się moja matka i stąd jej odrębna
pozycja w dziejach polskiej sztuki śpiewaczej. Występowała w Warszawie i większych miastach Polski.
Sopranowe partie w IX Symfonii Beethovena, w „Stabat Mater” Rossiniego, Mszy h-moll J. S. Bacha,
w symfoniczno-wokalnych dziełach Brahmsa - miały w niej znakomitą i niezrównaną odtwórczynię, co
wielokrotnie stwierdzą później tacy luminarze polskiej muzyki, jak Karol Szymanowski czy inne sławy.

Nie miałem chyba jeszcze 10 lat, gdy uprosiłem matkę, by zabierała mnie na swoje wieczorne
koncerty. Drobiąc krokami obok niej, niczym relikwie niosłem zawsze pakiet nut i słownych tekstów
repertuarowych. To stało się na szereg lat moim zaszczytnym przywilejem. Każdy oglądany występ
matki dostarczał mi głębokich przeżyd i wzruszeo. Moją dziecięcą pierś rozpierała duma, gdy
stawałem przed wielkim afiszem, z którego najłatwiej dawał się odczytad rząd ogromnych liter
składających się na imię i nazwisko: Adela Comte-Wilgocka. Chciało mi się wtedy woład pełnym
głosem: patrzcie, ludzie, przeczytajcie - to moja mamusia!

Podczas występu, usadowiony na sali koncertowej, pilnie uważałem, by w odpowiednim momencie,


bez spóźnienia, dołączyd swoje brawa do tych oklasków, którymi publicznośd nagradzała partie
śpiewane przez moją matkę. Nie wolno mi było podnosid rąk do klaskania, chowałem się za czyjeś
plecy, żeby, broo Boże, moja matka nie spostrzegła, że własny syn robi jej klakę. Temu się
kategorycznie sprzeciwiała. Ale cóż, okazywałem się niepoprawny. Do domu wracałem częste
z opuchniętymi dłoomi.

To, co dane mi było bezpośrednio oglądad i przeżywad, w najwyższym stopniu interesowało moją
siostrę, młodszą ode mnie o trzy lata. Dopóki Marychna sama nie zaczęła uczęszczad na koncerty,
całkowicie polegała na moich pełnych -zachwytu relacjach. Musiałem jej wszystko szczegółowo
opowiadad. Cała zamieniała się w słuch, a dośd wcześnie można było poznad, że dysponuje
wyjątkowym słuchem muzycznym. Do jej subtelnej, wrażliwej, typowo „artystycznej” natury pasował
zewnętrzny wygląd: odznaczała się szczupłą, niemal anemiczną budową. Unikała ruchliwych zabaw.
Jakiś sens miały dla niej tylko takie rozrywki, które wiązały się z muzyką. Otóż najczęściej siebie i mnie
zabawiała zgadywaniem taktów melodii wybijanych palcami. Kilka uderzeo palcami o byle co
i zgadnij, człowieku, jaka to melodia. A swoją drogą, takie rozrywkowe zajęcia stanowiły dla nas
obojga dobry sprawdzian wyczucia rytmu i umiejętności kojarzenia go z określoną melodią.

Owe zabawy w muzykę jak najbardziej aprobowała nasza babcia - Adela Wilgocka. Cieszyły ją
zainteresowania muzyczne wnucząt i artystyczne sukcesy córki, a naszej matki. Odkąd pamiętam,
babcia mieszkała razem z nami, aż do śmierci w 1919 roku. Coraz bardziej dokuczliwe dla niej stawały
się dolegliwości spowodowane astmą. Wskutek tego przedwcześnie przerwała pracę pedagogiczną w
Instytucie Muzycznym i prawie nie opuszczała domu. Stale powtarzające się u babci ataki bolesnej
dusznicy trzeba było uśmierzad zastrzykami z morfiny. Spełniałem i ja samarytaoskie obowiązki,
przyuczony do posługiwania się strzykawką.

Schorowana, cierpiąca babcia wciąż żyła aktualnymi sprawami świata muzycznego, ale też nic ją nie
mogło oderwad od tego, co już minęło i przebrzmiało. Pochodziła z ziemiaoskiej rodziny. Wyswatano
ją również ze spadkobiercą niewielkiego majątku ziemskiego. We krwi miała wielkopaoskie maniery.
Do innych odnosiła się z poczuciem jakiejś wyższości. Nie spoufaliła się nawet ze swym zięciem,
a moim ojcem. Zamiast prosto po imieniu, zawsze zwracała się do niego: panie Henryku, w tonie
oznaczającym dystans. Dziwiło mnie to i raziło, zwłaszcza gdy porównywałem zachowanie
i konwenanse naszej babci z rodzinnymi, nacechowanymi bezpośredniością i prostotą, stosunkami
w domach moich kolegów - rówieśników, których odwiedzałem.

Cóż, nie od razu, widad, można przestawid się i pójśd z duchem czasu. Chociaż z babcinego majątku
żadnych śladów w domu nie było, bo dużo wcześniej dziadkowi - nieboszczykowi, delikatnie mówiąc,
wszystkie dobra gdzieś się rozpłynęły; chociaż tylko w babcinych wspomnieniach
i rozpamiętywaniach jawił się wielobarwny obraz dworskiego życia - to jednak odnosiło się wrażenie,
że staruszka nadal czuje się panią na włościach, że za wszelką cenę pragnie odgrywad dawno już
odegraną rolę i kultywowad tradycję rodową.

Uświadamiam sobie dziś, jak wielkim przeciwieostwem babci była nasza matka. Byd może, głęboko
przeżyła swoje zdeklasowanie i fakt, że nie wniosła do małżeostwa z inteligentem odpowiedniego
posagu. Jak już wspomniałem, nieskora była do zwierzeo, ale widocznie z przykrych doświadczeo
rodzinnego domu wysnuła zasadnicze wnioski: nie wywyższad się z racji pochodzenia, nie oglądad się
na przeszłośd, stanąd na realnym gruncie współczesności, ufad tylko własnym siłom i na nich polegad.
Stąd chyba brała się jej skromnośd i postawa typowa dla pozytywistów. Żywiła kult dla pracy
organicznej, praca absorbowała ją całkowicie, praca żmudna, nieustanna, bez chwili wytchnienia.

Ogromnie zależało matce, aby obojgu swym dzieciom zaszczepid szacunek i zamiłowanie do pracy.

W szkole i poza szkołą

Swoją edukację, po ukooczeniu siódmego roku życia, rozpocząłem w trzyletniej szkole


przygotowawczej do ośmioletniego gimnazjum. Szkoła ta, jak wiele podobnych w Warszawie, była
zakładem prywatnym. Mnie wypadło pobierad nauki początkowe u pani Rondthalerowej. Prowadziła
ona swą szkółkę w domu przy ulicy Brackiej 23, tuż obok wielkiego, jak na owe czasy, gmachu, który
później bracia Jabłkowscy przekształcili w ogromny dom towarowy. Z tornistrem na plecach
przebiegałem na drugą stroną Alej Jerozolimskich i poddawałem się szkolnym rygorom. Tutaj lekcje
odbywały się w języku polskim. Pani Rondthalerowa specjalnych kłopotów ze mną nie miała, chod
nigdy nie okazywałem większego entuzjazmu do rachunków i nie przepadałem też za innymi ścisłymi
przedmiotami.

Do najbardziej kłopotliwych i żmudnych zajęd uczniowskich należała niewątpliwie nauka kaligrafii.


Mieliśmy surowego, bardzo wymagającego nauczyciela tego przedmiotu. Często po nocach śniła mi
się kaligrafia, widziałem długachne rzędy czarnych, grubych liter, a przy nich siebie - maleokiego,
nieporadnego. Bywało, walą się na moją głowę te litery, przytłaczają mnie - wtedy przerażony
budziłem się ze snu, zasnąd długo nie mogłem, więc nie pozostawało nic innego, jak wyjśd z łóżka,
chwytad za rondówkę i dwiczyd, dwiczyd tak długo, aby zadowolid wreszcie nauczyciela.

Oprócz zajęd programowych miałem także w szkole kilka razy w tygodniu lekcje rytmiki, prowadzone
przez panią Mieczyoską, znaną później właścicielkę renomowanej, głośnej w kraju warszawskiej
Szkoły Rytmiki i Taoca. Były mi te lekcje przydatne w domowej nauce gry na fortepianie. Jednak
fortepian nie bardzo mnie pociągał. Natomiast siostra Marychna okazywała wyjątkowe zamiłowania
pianistyczne. Chod ode mnie młodsza, zakasowała mnie, czyniła szybkie postępy najpierw pod okiem
matki, następnie uczyła się u pani Margeryty Trombini, późniejszej Kazurowej, a potem studiowała
u profesora Henryka Melcera, pod kierunkiem którego ukooczyła chlubnie konserwatorium.

Nie chciałem byd gorszy. Z fortepianu przerzuciłem się na skrzypce w nadziei, że smyczkiem coś
osiągnę. Szło mi niezgorzej, więc po jakimś czasie zaprowadziła mnie matka do, mającej swą siedzibę
w Alejach Jerozolimskich 21, szkoły muzycznej, której dyrektorował Janusz Miketta. Moim
nauczycielem gry na skrzypcach był profesor Leopold Binental, doskonały muzyk i pedagog. Marzyło
mi się konserwatorium, a następnie kariera dyrygencka. Ale cóż, losy inaczej pokierowały moim
życiem...

Póki co, należało przebrnąd przez gimnazjum. Trzy lata szkoły przygotowawczej zleciały jak z bicza
strzelił. Po zdaniu egzaminu wstępnego zaliczony zostałem w poczet uczniów wysoko cenionego
przez warszawską opinię gimnazjum im. Mikołaja Reja. Szkoła ta mieściła się wówczas przy ulicy
Składowej 3, obecnie Pankiewicza. Z domu przy Brackiej udawałem się tam piechotą, przecinając
w marszu ulice: Marszałkowską i Poznaoską. Od drugiej klasy moja droga wiodła na ulicę Kredytową,
gdzie gimnazjum Reja znalazło swą siedzibę w nowym, obszernym gmachu tuż obok zboru
Ewangelicko-Augsburskiego.

Największym przeżyciem dla gimnazjalisty było przywdzianie czapki szkolnej. Nie zapomnę nigdy,
z jaką radością i dumą włożyłem na głowę pierwszą swoją „rejówkę” i to o najmodniejszym kroju, bo
od Tuczyna na Podwalu. W wyrobie czapek szkolnych nikt wówczas Tuczynowi nie dorównywał.

Bez komplikacji upływały mi gimnazjalne lata. Co prawda, orłem nie byłem, ale też nie każdemu
pozwalałem siebie w nauce wyprzedzid. Kiedy rok szkolny się kooczył i promocja do klasy następnej
była w kieszeni, mnie i siostrę oczekiwały beztroskie wakacje w Milanówku. Tam bowiem rodzice
wynajmowali niedużą willę dla całej rodziny na okres od maja do kooca września. Zatem nawet
koocowe tygodnie roku szkolnego i pierwszy miesiąc nowego roku szkolnego mieliśmy urozmaicone,
chod trochę uciążliwy był w tym okresie codzienny dojazd koleją z Milanówka do szkoły, ale za to
z dziką rozkoszą rwało się po lekcjach na wieś, na pola i w zagajniki otaczające Milanówek, którego
zresztą nikt wówczas nie nazywał miastem.
Stanowisko zajmowane przez ojca w dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeoskiej uprawniało całą naszą
rodzinę do bezpłatnych biletów kolejowych I klasy (wtedy pociągi miały ponadto miejsca klasy II i III).
Żaden z moich kolegów, którzy razem ze mną jeździli koleją do szkoły i ze szkoły, nie miał takiego
biletu. Korzystali oni przeważnie z III klasy. Żeby mied towarzystwo w podróży i nie narażad się na
przytyki z powodu mojego uprzywilejowania omijałem komfortowy wagon, sadowiąc się zawsze tam,
gdzie mogłem spotkad swych rówieśników. Tylko konduktor przy sprawdzaniu biletów wciąż się
dziwił, że ma pasażera, któremu nie podoba się I klasa i który woli podróżowad na twardej ławie
w zaśmieconym i rozklekotanym wagonie.

Podczas wakacji do Milanówka często przyjeżdżał konno mój kolega z ławy gimnazjalnej- Mikołaj
Łaźniewski wraz ze swym bratem Sewerynem (zginął śmiercią lotnika w roku 1939). Ich rodzice mieli
majątek Musuły koło Grodziska i dysponowali pięknymi rumakami. Zaraziłem się jazdą konną.
Wyczekiwałem z utęsknieniem na każdą okazję, by móc dosiadad rączych wierzchowców i galopowad
po najbliższej okolicy. Odtąd stałem się zamiłowanym koniarzem.

Bywałem też zapraszany do dworku Łaźniewskich. W takich razach do Grodziska jechałem pociągiem,
tam mnie oczekiwał Mikołaj; wskakiwaliśmy na bryczkę i - jazda w kierunku Musuł. Na miejscu
czekały już wierzchowe konie i wyglansowane siodła.

Nie tylko ogromnych przyjemności dostarczały mi konne przejażdżki. Galopując po drogach i polach,
zapuszczaliśmy się do okolicznych wsi. Jako dziecko miasta, tu dopiero miałem możliwośd
przyglądania się z bliska wiejskim pejzażom, które robiły na mnie wrażenie egzotyki, czegoś bardzo
fascynującego. Spotykałem autentycznych chłopów i po raz pierwszy mogłem z nimi rozmawiad,
dowiadywad się, jak żyją i spostrzegad, czym żyją.

Wśród szczegółów, które moja pamięd zachowała z tamtych odległych lat sprzed pierwszej wojny
światowej, jeden rysuje mi się bardzo wyraziście. Chodzi właśnie o epizod z moich pierwszych
kontaktów ze wsią.

Otóż podczas kolejnego pobytu w Musułach, dosiadłszy konia, wyprawiłem się na przejażdżkę. Polna
droga wiodła mnie ku niewielkiemu wzniesieniu, stąd chciałem rozejrzed się po okolicy. Naraz
zmieniła kierunek. Żeby osiągnąd wzniesienie, pocwałowałem na wprost przez świeżo zbronowane
pole. Kooskie kopyta tonęły w spulchnionej glebie i pozostawiały po sobie głęboki ślad. Już kooczył się
zagon, gdy zauważyłem podrywającego się z miedzy człowieka. Zaczął woład na mnie i, wymachując
rękami, dawał znad, bym się zatrzymał. Ledwie zdążyłem zareagowad, a barczysty chłop stał już przy
mnie. Chwycił mocno za uzdę mojego rumaka i przystąpił do wykładu pod moim adresem. Dał mi
lekcję poszanowania uprawionej i obsianej chlebowym ziarnem roli. Na całe życie utkwiła mi
w pamięci ta lekcja udzielona głosem i słowami, jakich nie byłem zwyczajny słuchad ani w domu, ani
w szkole.

Od tej pory wiedziałem, że nie wolno kooskimi kopytami tratowad chłopskiego dobra. Ale jeszcze coś
więcej do myślenia dała mi ta siarczysta reprymenda. W jeździeckim uniformie upodobniłem się
wtedy do panicza ze dworu. I cóż, chłop wcale nie czapkował przed paniczem, nie okazał się
potulnym kmiotkiem. Przeciwnie - domniemanemu paniczykowi wyrąbał odważnie, co sądzi
o dworskich darmozjadach i gdzie ma takich, którzy nie szanują chłopskiego trudu. W dodatku
zapowiedział, że nie tylko słów, lecz mocnego drąga użyje, jeśli mu dworska hałastra jeszcze raz na
obsiane pole wjedzie. Wyobrażałem sobie wieś sielską - anielską, zacnych dziedziców i z respektem
odnoszące się do nich rzesze chłopskie, a tu masz: wystarczyło nadepnąd chłopu na jego własny
grunt, aby ujawnił się konflikt między wsią i dworem.

Inny rodzaj konfliktu dał się niebawem zaobserwowad w naszym domu. Zaczęło się od zatrudnienia
Tadeusza Słooskiego w charakterze mojego korepetytora.

Słooski, w przyszłości adwokat, pochodził z rodziny właściciela składu aptecznego. Pojawił się u nas
jako młodzieniec i od razu wzbudziła u mnie zachwyt jego postawa. Był wysportowany, tryskający
zdrowiem i energią, rzutki i nad wyraz elokwentny. Imponował mi rozległością horyzontów
myślowych i śmiałością poglądów, z których wiele należało do światoburczych. Przypadł też do gustu
mojemu ojcu, który miał coś w sobie z francuskiego radykała, nie uznającego żadnych świętości.

Ale innego zdania o Słooskim była nasza babcia. Uważała go za obce ciało w naszym domu. Ciało
trudne, wprost niemożliwe do zniesienia przede wszystkim z powodu drażniącego babcię zapachu
juchtowych butów, w których Słooski zawsze paradował. W ogóle za afront uważała babcia
wchodzenie do szacownego domu w butach z cholewami. W jej mniemaniu oznaczało to jaskrawe
naruszenie szlacheckiego savoir-vivre'u, było wyrazem prostactwa a nieokrzesania. Po każdym
wyjściu Słooskiego, otwierała na oścież okna i długo wietrzyła pokoje. Nie wiem tylko, czy bardziej
chciała pozbyd się zapachu juchtowych butów, czy też wydalid na zewnątrz to, co pozostało po
Słooskim: jego odważne opinie, sądy, kpiny z jaśniepaoskich zwyczajów i konwenansów.

Korepetycje ułatwiały mi naukę w gimnazjum, zaś korepetytor, poza programem zajęd, poszerzał
moje widzenia świata, a właściwie pozwalał dostrzegad przeciwieostwa, linię podziału między
światem reprezentowanym przez naszą babcię i światem, który jawił się Słooskiemu, patriotycznemu
zapaleocowi i bardzo radykalnemu, jak się wkrótce okazało, POW-iakowi. Wciąż mi powtarzał swoją
dewizę: „A jeśli ci ktoś powie, że głową muru nie rozbijesz - nie daj mu wiary!” Miał, oczywiście, na
myśli nie mur z cegły, lecz ówczesny porządek rzeczy, zbudowany przez wielką własnośd, kler
i zaborców.

Pomijając konfliktowe sytuacje, które wywoływała lub uprzytomniała obecnośd Słooskiego, wszystko
inne na razie toczyło się w naszym domu utartym trybem.

Ojciec regularnie wracał po południu z pracy, ja z siostrą -ze szkoły. Zjadaliśmy wspólnie obiad.
Później każdy szedł do swoich zajęd. Tylko ojciec nigdy nie podarował sobie poobiedniej drzemki,
obliczonej zwykle na jedną godzinę. Proszę wyobrazid sobie tę jego drzemkę, gdy przez jedne drzwi
musiał słyszed śpiew uczennic matki, przez drugie drzwi - dwiczącą na fortepianie Marychnę, a przez
ścianę - mnie grającego na skrzypcach. Początkowo, i to dośd długo, używałem tak zwanych pustych
strun, chodziło bowiem o to, ażeby dwiczyd prawidłowy układ lewej ręki trzymającej skrzypce i prawej
- prowadzącej smyczek. O dziwo, jakoś nie przeszkadzała ojcu ta kakofonia melodii rozlegających się
w całym mieszkaniu. Ze śmiechem mówił, że jest to dla niego najlepsza kołysanka, bez której nie
mógłby usnąd.

Co dla ojca było kołysanką, dla mnie - wyczerpującą harówką. Po niej należała się też rozrywka. Kiedy
byłem już starszakiem gimnazjalnym, pozwalano mi od czasu do czasu brad udział w szkolnych
wieczorkach tanecznych. U Reja nie urządzało się tego rodzaju imprez. Ale na ulicy Nowogrodzkiej 58
znajdowała się pensja dla dziewcząt, którą prowadziła pani Jankowska-Statkowska. Jedną
z tamtejszych pensjonarek była moja kuzynka - Stasia Górska, późniejsza Bogdanowiczowa. Miałem
więc zagwarantowane zaproszenia na urządzane tam wieczorki, zwłaszcza w karnawale. Ściągałem
też swoich kolegów z klasy. Widad, pensjonarki nie zawiodły się na nas, jeśli po jakimś czasie okazało
się, że gośdmi tej pensji byli wyłącznie „rejacy”.

Zabawy uczniowskie odbywały się, rzecz jasna, pod czujnym okiem wychowawczyni, nazywanej
wtedy damą klasową. W programie były taoce pod takt pianina i różne gry towarzyskie. Pod żadnym
pozorem zabawa nie mogła trwad dłużej niż do godziny dziewiątej wieczór. Raz usiłowaliśmy
przebłagad damę klasową, by zezwoliła chod na maleokie przekroczenie tego czasu. Kategorycznie
odmówiła, powołując się na zarządzenie dyrektorki pensji. Pani Statkowska mieszkała o piętro wyżej.
Zebrało się nas trzech odważnych i poszliśmy z kolei prosid dyrektorkę o pozwolenie. Słowa, które
usłyszeliśmy od niej, raz na zawsze wybiły nam z głowy wszelką myśl o możliwości zmiany ustalonych
przez nią zasad porządkowych.

Przykry zawód, jaki sprawiła nam swą odmową surowa dyrektorka pensji, rekompensowały nam
później młodzieżowe prywatki. Moja wspomniana kuzynka miała serdeczną koleżankę o nazwisku
Trepka, której rodzice dysponowali komfortowym, obszernym mieszkaniem na ulicy Szpitalnej 7, zaś
rodzice kuzynki - dużym salonem na Żurawiej 3. Tam, w ustalonych dniach, mogliśmy się, oczywiście
za wiedzą rodziców, zabawid trochę dłużej.

Do innych rozrywek wieku uczniowskiego, ale tylko w porze zimowej, należała jazda na łyżwach,
czemu dobrze służyła najpopularniejsza z warszawskich ślizgawek w Dolinie Szwajcarskiej. Udawałem
się tam ochoczo, zwłaszcza kiedy mogłem spotkad na ślizgawce swą pierwszą młodzieoczą sympatię-
jedną z koleżanek mojej kuzynki. A była ona wytrawną łyżwiarką. Chciałem jej raz dorównad,
wykręciłem wokół niej jakiegoś pirueta, lecz tak niefortunnie, że zahaczyłem łyżwą o jej długą
spódniczkę. Stało się nieszczęście: po mocnym szarpnięciu puściły zapięcia i spódniczka znalazła się
na lodzie, co zgorszyło jednych, ubawiło drugich, a u biednej dziewczyny wywołało palący wstyd,
rozpacz i wielki szok.

I ja to wszystko przeżyłem do tego stopnia, że odechciało mi się więcej ślizgawek.

Młodzieńcze porywy

Gdzieś w połowie gimnazjalnej edukacji nawarstwiły mi się w głowie nie tylko różne wiadomości
z zakresu nauki szkolnej. W nadarzających się raz po raz okolicznościach docierały również do mnie
rozmaite stwierdzenia, opinie i hasła, które wywoływały refleksje, zmuszając niejako do
samookreślenia się i zajęcia stanowiska w sprawach publicznych. Oczywiście, w tym wyrabianiu sobie
własnego poglądu było jeszcze dużo chłopięcej naiwności.

Pierwszoplanową sprawą publiczną w bliskim mi środowisku była wtedy, jak się wcześnie zdołałem
zorientowad, kwestia walki o niepodległy byt narodu i związane z tym obywatelskie, patriotyczne
przysposobienie młodzieży.

Dom nasz przenikał duchem patriotyzmu. Chociaż ojciec nie należał do ludzi społecznego czynu, to
jednak gorące dysputy, które prowadził ze swymi, odwiedzającymi nasz dom, przyjaciółmi, pozwalały
mi widzied w nim zdecydowanego rzecznika niepodległości, solidaryzującego się z działaczami
konspiracyjnymi i gotowego do udzielania im swego poparcia i pomocy. Zaangażowanie matki nie
miało charakteru czysto politycznego. Ale w jej pełnej poświęcenia pracy artystycznej dostrzegałem
przewodni motyw patriotyzmu. Pragnęła polską muzykę i sztukę śpiewaczą wyprowadzid na
najwyższy piedestał, czyniła wszystko, co było w jej mocy, aby przyczynid się do rozwoju
i podniesienia rangi narodowych instytucji i placówek kulturalnych nie tylko w Warszawie.

Równocześnie znalazłem się pod przemożnym wpływem swego korepetytora - Słooskiego. Ten, jak
już wspomniałem, specjalnie mi imponował i zapragnąłem go naśladowad. Stopniowo odsłaniał
przede mną tajniki swej działalności w jakiejś wojskowej organizacji, nakazywał milczenie o tym,
czego się od niego dowiadywałem. Mówił o wielkiej burzy, która wkrótce nadejdzie i powali
zmurszałe porządki. Fascynowała mnie jego żarliwośd. Coraz bardziej podzielałem jego niezłomne
przekonanie, że musi zapanowad wolnośd i równośd wszystkich ludzi, że każdy naród powinien mied
swój własny paostwowy dom, w którym sam się będzie rządził. I wkładał mi do głowy, że trzeba o to
walczyd, bo nic samo nie przyjdzie, niczego nikt nie podaruje. Słowem, zachęcał mnie, aby głową
i czym się tylko da próbowad z wiarą w sukces przebid twarde mury zagradzające drogę ku lepszej
przyszłości.

Nic więc dziwnego, że budził się we mnie zapał, pragnienie jakiegoś działania. W wieku 13 lat, a szedł
już rok 1914, wstąpiłem do skautingu, przemianowanego później na harcerstwo. Od razu poczułem
się nieomal w roli bojownika o niepodległośd Polski.

Pierwszą gromadkę harcerską, na rok przed moim przystąpieniem do tej organizacji, zawiązał
w naszym gimnazjum, Mikołaja Reja, uczeo VI klasy gimnazjalnej - Stefan Ferch. Tworzyliśmy złożony
z kilkunastu chłopców zastęp, dołączony do jednej z pierwszych sześciu drużyn warszawskich -
drużyny im. Kazimierza Pułaskiego..Z rąk do rąk krążyły między nami wydawane w Anglii broszurki
o ruchu skautowym, a także polskie teksty na ten temat przemycane z Galicji. Pamiętam, uchodzącą
niemal za ewangelię, wydrukowaną we Lwowie książkę Andrzeja Małkowskiego Skauting jako system
wychowania młodzieży.

Wybuch I wojny światowej zdynamizował organizację, przyspieszył jej bujny rozwój. Coraz więcej
uczniów ochoczo poddawało się organizacyjnym rygorom, płonęło chęcią podniesienia moralnej
i fizycznej sprawności, przygotowania się do obywatelskich i; patriotycznych zadao. A wszystkie
podejmowane w tym kierunku działania miały jeszcze w dużym stopniu konspiracyjny charakter.
Wiele robiło się w ukryciu nie tylko przed carskimi władzami, ale i przed kierownictwem szkół,
a nawet bez wiedzy tej części rodziców, która nie rozumiała „ducha czasu” lub bała się narażad.

Utrwalił się w mojej pamięci niejeden moment, kiedy jako młokos przemykałem się obok miejskich
rogatek w obawie, aby czujny żandarm nie spojrzał na mnie i nie zechciał zrewidowad wypchanej
torby. Tam znajdowała się siekierka lub łopatka, a prócz tego - ukryte pod połą uczniowskiego
płaszcza albo nawet w nogawkach - różne akcesoria niezbędne do prowadzenia dwiczeo z zakresu
musztry, terenoznawstwa i zdobywania tak zwanych sprawności. Dopiero w umówionym miejscu,
w bezpiecznej odległości od przystanku wąskotorowej kolejki czy stacji kolejowej, zbierał się zastęp
albo cała drużyna i przystępowaliśmy do zajęd. W różny sposób zabezpieczaliśmy się przed wpadką.
Legalnośd naszych zbiórek i terenowych wycieczek miały przede wszystkim tłumaczyd wyrobione dla
każdego z harcerzy legitymacje Towarzystwa Krajoznawczego. Mimo to, muszę przyznad, często
miałem duszę na ramieniu, udając się do miejsc naszych harcerskich spotkao.
Sytuacja zmieniła się, kiedy w 1915 roku władze carskie opuściły Warszawę. Harcerstwo przestało byd
czymś zakazanym, konspiracyjnym. W moim chłopięcym odczuciu dużo na tym straciło, gdyż prysnął
jego swoisty urok tajemniczości. Wyrozumowałem sobie, że jak coś jest legalnej to zarazem mniej
ciekawe, o wiele mniej pociągające.

Z drugiej jednak strony zaistniały przecież znacznie szersze możliwości naszego działania. Teraz,
z okazywaną na zewnątrz dumą, przywdziałem harcerski mundur już oficjalnie noszony z rogatywką.
Wpleciony do « bluzy sznur, zawieszony na piersi krzyż harcerski i zdobyte odznaki sprawności miały
świadczyd, że jestem nie byle kim. Ileż to przeżyd, głębokich wzruszeo dostarczała chodby ta chwila,
kiedy na oczach setek ludzi prężyłem się w postawie na bacznośd, trzymając harcerską wartę przy
siedzibie Rady Regencyjnej lub u wejścia do Opery Warszawskiej podczas galowych przedstawieo.

W miarę, jak przedłużała się wojna, coraz intensywniejsze stawały się nasze harcerskie dwiczenia.
Przybywało zwłaszcza zajęd nocnych. Rozstawianie wart w zupełnej ciemności, ciche obchodzenie
i podchodzenie, patrolowanie terenu, podkradanie się do różnych strzeżonych obiektów, rozwijanie
tyralierki, stosowanie rozmaitych sposobów sygnalizacji nocnej - oto niektóre tylko rodzaje dwiczeo.
Trzeba je było wciąż godzid z zajęciami w szkole i nauką gry na skrzypcach, bo rodzice pilnie baczyli,
abym nie zaniedbał się w obowiązkach gimnazjalisty. Natomiast w mojej głowie bez przerwy kołatała
się jedna myśl - kiedy wreszcie będę mógł naprawdę walczyd o Polskę.

I oto nadeszła taka decydująca chwila. Dowiadujemy się, że młodzież wyższych klas gimnazjalnych,
studenci, jak zresztą wszyscy inni, mogą wstępowad do tworzonych oddziałów polskiej armii.
Równocześnie harcerstwo otrzymało zadanie organizowania służby pomocniczej i bezpieczeostwa.
Uradowany, zgłaszam się do harcerskiej formacji wojskowej, gdzie werbowano chłopców w wieku
powyżej 16 lat. Nasz oddział stanowił częśd składową utworzonej organizacji pod nazwą „Pogotowie
Młodzieży”. Nareszcie jestem zaszeregowany, chodzę z bronią i w jakimś mundurze na poły
harcerskim, na poły wojskowym i - rzecz najważniejsza - w rogatywce.

Niezapomniany 11 listopada 1918 roku. Jako grupa uzbrojonych harcerzy, mamy rozkaz patrolowania
miasta. Wiemy, co mamy robid, gdy się nadarzy nam spotkanie z niemieckimi żołnierzami. Trafialiśmy
na pojedynczych i całe grupy Niemców. Ja, smarkacz, ledwie siedemnastoletni żółtodziób, rozbrajam
starych frontowych wiarusów, odbieram broo kajzerowskim oficerom. Cóż to była za rozkosz!
Spełniało się moje marzenie o koocu okupacji, o przejmowaniu władzy przez nas, Polaków.

Tego dnia i w następnych obejmowałem posterunki na Dworcu Wiedeoskim, w Galerii Luxemburga,


a poza tym, mając wcześniej, jako harcerz, zdobytą sprawnośd ratowniczą, niosłem wraz z kolegami
pierwszą pomoc rannym podczas stard ulicznych na terenie Warszawy.

Zasmakowawszy co nieco żołnierskiego chleba, w młodzieoczym porywie i patriotycznym uniesieniu


poczyniłem dalszy samodzielny krok. Zaciągnąłem się jako ochotnik do tworzonego przez władze
polskie normalnego już teraz wojska. Mając za sobą wstępne przeszkolenie w okresie służby
harcerskiej, zostałem zakwalifikowany do Szkoły Podchorążych w Warszawie, która mieściła się
wówczas w Alejach Ujazdowskich.

Podchorążówka i co dalej?
Pierwsze dni w koszarach nie należały do rozkosznie spędzonych chwil. Zaczęło się od wystrzyżenia
głowy „na zero”. Potem nastąpiło rozdanie mundurów, niezupełnie dopasowanych do wzrostu,
fasowanie ciężkich żołnierskich butów z gwoździami w podeszwie. Na każdym apelu drużynowy
skrupulatnie sprawdzał nie tylko guziki w bluzie i spodniach, ale też liczbę gwoździ w butach i biada
temu, kto nie miał czegoś w komplecie.

W szkole panował rygor surowy i ciężki. Dowódcami byli w pewnej części oficerowie i podoficerowie
z dawnego niemieckiego Wehrmachtu. Pruski dryl przenikał system szkoleniowy i wychowawczy.
Obowiązywało ślepe posłuszeostwo i pozbawione samodzielnego myślenia wykonywanie rozkazów.
Podczas nauki chwytu z bronią ironicznie i kpiąco brzmiały w ustach, ledwie umiejącego pisad i czytad,
kaprala ciągłe krzyki adresowane do kadetów-podchorążych: „Tu nie uniwersytet, tu trzeba myśled!”

Raziło mnie to bardzo, lecz nie zrażało. Ambicja mi nakazywała, aby nie cofad się przed raz powziętą
decyzją. Postanowiłem przezwyciężyd wszystkie trudności i zostad oficerem.

W Szkole Podchorążych mieliśmy obszerne sale. W każdej z nich mieściła się cała klasa-kompania.
Kadet miał do dyspozycji osobne parterowe łóżko, stolik i szafkę.

Dla tych, którzy zdobyli już doświadczenie na froncie, kurs trwał trzy miesiące i obejmował
przeważnie podoficerów. Oprócz tego odbywał się kurs sześciomiesięczny i dziewięciomiesięczny.
Wszystkich obowiązywał ten sam regulamin, ale zrozumiałe, że dla „trzymiesięczniaków” był dużo
lżejszy, bo tu już ci, którzy powąchali prochu. Ja byłem na kursie dziewięciomiesięcznym. Tutaj
podchorążacy przechodzili poszczególne etapy szkolenia: rekruckiego, podoficerskiego i oficerskiego.

W czasie pobytu w szkole zdarzały mi się najrozmaitsze zabawne przygody. Jedna z nich przytrafiła się
podczas wykładu z taktyki, którego tematem było natarcie i obrona. Na frontowej ścianie widniały
olbrzymie plansze z naniesioną sytuacją bojową. Przed tą ścianą stała katedra dla wykładowcy. Resztę
sali wypełniały ławy z pulpitami wznoszącymi się ku tylnej ścianie audytorium, obok której prowadziły
schodki do drzwi. Owe schodki, dośd szerokie, stanowiły znakomity podest dla czwórki brydżowejr;
i paru kibiców. Kiedy na sali rozgrywano batalie bojowe, tam z tyłu w miejscu niewidocznym dla
wykładowcy, staczano batalie brydżowe.

Wykładowca zaznajomił kadetów-podchorążych z założeniem i pragnął, aby brali żywy, osobisty


udział w podejmowaniu decyzji dowódczych w stwarzanych przez niego różnych wariantach sytuacji
bojowych, jakie mogą powstad na arenie frontowej. Kiedy na sali głośno rozprawiano się z wrogiem -
z tyłu, przyciszonym, stłumionym głosem, odbywała się licytacja brydżowa, w której uczestniczyła
czwórka siedzących po turecku kadetów, a ja wśród nich.

Tymczasem ze znaków na planszy wynikało, że wojska nieprzyjacielskie wdarły się na pozycje


obronne swego przeciwnika i należało wobec tego poszukad sposobu na wyparcie wroga.
Wykładowca pragnął poznad opinię podchorążych, więc pyta: „No, który z was może powiedzied, jaką
w tej sytuacji należy podjąd decyzję, jaką zastosowad formę walki?” Nastała chwila ciszy... Nagle z tyłu
sali, w ferworze brydżowej licytacji pada moje głośne: „contra!” Rozpromienił się nasz wykładowca:
„No, oczywiście, tylko w ten sposób! „Kontratak jest jedyną formą walki, jaką należy zastosowad w tej
sytuacji bojowej. To jest pocieszające, że są wśród kadetów ludzie myślący, a takich nam dowódców
potrzeba. Który to z was zaproponował zastosowad kontratak?”
Po zakooczonej kontrą licytacji do 5 pik przy obronie robra, w naszym kole brydżystów zapanowała
cisza. Słysząc głos wykładowcy, koledzy wypchnęli mnie. Ujawniłem się. Za prawidłową odpowiedź
otrzymałem wysoką notę - ósemkę (istniał wówczas dziesiątkowy system ocen). Na mojej twarzy
pojawiły się kolorowe wypieki, kiedy wykładowca zapisywał do księgi tak szczęśliwie otrzymaną
przeze mnie notę. Długo huczało wśród nas o tym wydarzeniu, ale dyskrecja zdała egzamin na
dziesiątkę. Już nie pamiętam, ile zaistniało w podchorążówce podobnych, zabawnych sytuacji, ale ta
utkwiła mi żywo w pamięci.

Po ukooczeniu szkoły w stopniu podchorążego zostałem przydzielony do 36 pp Legii Akademickiej,


który to pułk swą nazwę zawdzięczał temu, że właśnie w listopadzie 1918 roku wcielano do niego
uczniów wyższych klas gimnazjalnych i akademików.

Od tej pory, wkraczając na samodzielną drogę życia, luźniejsza stawała się moja więź z kręgiem osób
najbliższych - domownikami, wychowawcami, przyjaciółmi z ławy gimnazjalnej, serdecznymi druhami
- harcerzami. Poszerzał się natomiast krąg kolegów mundurowych, z którymi dzieliłem służbę
w szeregach korpusu oficerskiego, jak również krąg osób cywilnych, które pojawiały się w zasięgu
moich służbowych działao.
Zaczynam służbę

W Misji Francuskiej

Niecały rok trwał mój pobyt w pułku. Czas upływał mi tam właściwie na oswajaniu się i przyuczaniu
do obowiązków, które powierzono nowo upieczonemu podchorążemu, a po upływie sześciu miesięcy
- już podporucznikowi. Moja dobra znajomośd francuszczyzny sprawiła, że w niedługim czasie
otrzymałem dośd interesujące zadanie.

- W lutym 1921 roku zostałem odkomenderowany do zainstalowanej w Warszawie Misja Francuskiej.


Ta wojskowa placówka potrzebowała polskich pomocników. Cała nasza armia przechodziła wtedy na
system szkolenia francuskiego. Oprócz głównej misji przybyłej z Paryża, wszystkie omal większe
jednostki polskie miały u siebie oficerów armii francuskiej.

Otrzymałem przydział do generała André Moineville w charakterze tłumacza. Biuro generała miało
swą siedzibę w hotelu Europejskim i składało się z dwóch pokoi. W jednym, zamienionym na
elegancki gabinet, urzędował dostojny, poważny generał, w drugim zaś - jego adiutant, młody
porucznik Pierre Greuzat, ja i maszynistka.

Kiedy po raz pierwszy zameldowałem się u generała, ten, nie dosłyszawszy dobrze mojego nazwiska,
poprosił o powtórzenie. Wtedy odpowiedziałem: „Comte, mais je ne suis pas comte”, czyli: „Comte,
ale nie jestem hrabią”, bo wyraz „comte” znaczy po francusku „hrabia”. Uśmiał się mój szef
serdecznie i uszczęśliwiony powiedział, że się bardzo obawiał nazwiska, w którym będą różne „prz”,
„krz”, „szcz” i inne głoski nie dające się wymówid Francuzowi.

Generał Moineville rzadko kiedy wyjeżdżał poza biuro ze swym adiutantem, chyba na bardzo
oficjalne wizyty. Raczej brał zawsze mnie ze sobą, bo służyłem mu jako tłumacz, a po części również
jako adiutant. Z bytności w Misji skorzystałem bardzo dużo. Przede wszystkim raz po raz ocierałem
się o wysokiej rangi wojskowych, co poszerzało moją z nimi znajomośd. Obecnośd przy rozmowach
dawała mi orientację w aktualnych sprawach nie tylko wojskowych, uczyła dyplomacji, tej na co
dzieo, zachowania się w różnych okolicznościach. Wiele poufnych rozmów mogłem słyszed zwłaszcza
podczas bytności z mym generałem czy to w Ministerstwie Spraw Wojskowych u samego generała
Kazimierza Sosnkowskiego, czy też u szefa szkolnictwa wojskowego - generała Jana Jacyny.

Żadnych zapisków z tych rozmów, rzecz jasna, nie wolno mi było robid ani też czegokolwiek wynosid
na zewnątrz. Ale przecież to i owo się zapamiętało. Francuzom chodziło o jak najszybsze forsowanie
ich koncepcji szkoleniowych, ich form organizacji i uzbrajania armii. Byli bardzo zainteresowani
personalną obsadą kluczowych stanowisk w wojsku. Ileż to razy byłem wypytywany, co ja, jako młody
oficer, i moi koledzy sądzimy o kwalifikacjach i poglądach różnych naszych wojskowych. Dało się
widzied, że Francuzi intensywnie poszukiwali przychylnych sobie oficerów - takich, którym mogliby
całkowicie zaufad, znaleźd w nich oparcie dla swoich działao i zabiegów. Czuli słabośd do oficerskiej
kadry wywodzącej się z rosyjskiego wojska, natomiast z wyraźną rezerwą odnosili się do ludzi
związanych dawniej z armią austriacką czy pruską.
Wokół tych spraw obracały się rozmowy w Misji, podczas terenowych wyjazdów, rozmaitych wizyt
i spotkao. Chociaż u naszych wyższych władz wojskowych występowała różnica poglądów, chod
nieraz dochodziła do ostrych spięd i utarczek słownych, to jednak wojskowa Misja Francuska
osiągnęła w koocu swe zasadnicze cele. Przez kilka następnych lat w naszym wojsku panowały
niepodzielnie francuskie koncepcje strategiczno-taktyczne i oparty na nich system szkolenia kadry
dowódczej.

Niefortunnie zaczął się jeden z moich pierwszych wyjazdów z generałem do Rembertowa na kurs
oficerów sztabowych. Wykłady miał jakiś major francuski, a mój generał przyjechał na inspekcję. Po
wykładzie generał wszedł na podium (była to raczej estrada dużych rozmiarów sali, mieszczącej chyba
z 600 oficerów), a ja w wielkim strachu podążyłem jego śladami.

Zaczął robid swoje głośne uwagi na temat wykładu. Okazało się, że nawet dobra znajomośd języka nie
wystarcza, żeby byd równie dobrym tłumaczem. Głupstwo, kiedy tłumaczy się zdanie krótkie. Ale przy
długich trzeba mied dużą wprawę, by rzetelnie oddad myśl, sens przemówienia, zachowując przy tym
ładny i poprawny język. Tego wszystkiego nauczyłem się dopiero po paru miesiącach. Ale były inne
trudności. Kiedy tłumaczyłem „char d'assaut” (czołg) lub „l'aviation” (lotnictwo) - to, oczywiście nie
sprawiało mi trudności, ale doprawdy nie wiedziałem, jak przetłumaczyd np. „groupe de combat”,
więc tłumaczyłem: „grupa walcząca”, a co oznaczało po prostu - drużynę. Czym prędzej musiałem
dobrad się do słownika terminologii wojskowej i wkuwad na gwałt.

Z generałem jeździłem po całej Polsce w podróże inspekcyjne. Był rozmowny i szczery w swych
wypowiedziach. Kiedyś powiedział mi, że chętniej spotyka się i prowadzi dyskusje z generałem
Sosnkowskim, aniżeli z generałem Jacyną, chod ten ostatni był poprzednio oficerem w służbie
rosyjskiej. Powodów nie podał; mnie, oczywiście, nie wypadało się pytad, ale wiedziałem, że
dowcipnemu i lotnemu Francuzowi Jacyna „nie leży” z powodu swej ociężałości, braku werwy
i temperamentu.

Generał, który sam prezentował się wyśmienicie, zwracał uwagę na wygląd zewnętrzny polskich
oficerów. Uważał, że nasz korpus oficerski prezentuje się bardzo dobrze, a to mi schlebiało,
pobudzało moją dumę. Zawsze aż do przesady był w stosunku do mnie życzliwy po ojcowsku,
uprzejmy i miły.

W Warszawie, gdy nadchodził wieczór, generał był najszczęśliwszy, jeżeli mógł pozostad w swym
domowym apartamencie. Nie wiem, co go tam zatrzymywało. Tymczasem nam, to jest porucznikowi
Greuzat i mnie, oddawał swój samochód do dyspozycji i wtedy rozpoczynaliśmy we dwójkę
„inspekcję” Warszawy i jej okolic, bo bardzo przypadało do gustu młodemu, lubiącemu się zabawid
Francuzowi, zwiedzanie miasta w późnych godzinach wieczornych. Jeździliśmy dośd często do
wykwintnego francuskiego kasyna oficerskiego; które mieściło się przy ulicy Zielnej 25 (późniejszy
gmach Polskiego Radia). Ani mi się wtedy śniło, że trafię kiedyś do tego gmachu w zupełnie innym
charakterze - jako szef emisji programów Polskiego Radia.

Porucznik Greuzat odwiedzał kasyno raczej z obowiązku i nie przebywaliśmy w nim zbyt długo. W
kasynie był „na oku” wszystkich obecnych tam Francuzów, a flirt z Francuzkami, które tam
przebywały (przeważnie urzędniczki i maszynistki), mógłby powodowad plotki i nieporozumienia.
Wolał więc pojechad do jakiegoś innego lokalu. Ja natomiast dużo chętniej zabawiłbym się w kasynie,
w atmosferze bądź co bądź dla mnie zupełnie nowej, między cudzoziemcami. No, ale gościowi
należało ustąpid i jechaliśmy najczęściej do jego ulubionego lokalu o nazwie „Savoy” na Nowym
Świecie. Tam czuł się doskonale. Greuzat, postawny i przystojny mężczyzna, zwracał na siebie uwagę
pao, które chętnie zawierały z nim znajomośd. Rzadko się zdarzało, żeby któraś mówiła po francusku,
a więc początkowo służyłem jako tłumacz, wkrótce jednak doskonale porozumiewał się na migi
i osiągał zamierzone cele. Ja wówczas dyskretnie opuszczałem lokal. Ale któregoś ranka po takiej
birbantce nie przyszedł do biura.

Dobrodusznego generała ogromnie zaniepokoiła nieobecnośd jego adiutanta. Ciągle pytał, czy mu się
coś nie przydarzyło. I oto w godzinę po rozpoczęciu urzędowania zatelefonował do mnie francuski
kolega, podał adres i usilnie prosił, żebym natychmiast przyjechał. Zameldowałem generałowi, że
porucznik ma przykre dolegliwości i telefonicznie doprasza się, bym złożył mu wizytę.

Pojechałem pod wskazany adres. Okazało się, że mieszka tam jedna pani o znanym w Warszawie
nazwisku, a jej mąż wyjechał w sprawach handlowych na kilka dni. Rozkochana w poruczniku,
schowała jego mundur i nie chciała go wypuścid. Dopiera bardzo ostra moja interwencja, z groźbą
zawezwania policji, oprzytomniła zakochaną panią. Porucznik wrócił do swego domu, a ja
zameldowałem generałowi, że Greuzat bardzo źle się czuje, dzisiaj do biura nie przyjdzie i prosi
o usprawiedliwienie. Przyznał mi się, że kiedy jego pani poszła do łazienki, zamknął ją tam i w ten
sposób mógł bez przeszkód do mnie zatelefonowad. Tak oto zakooczył się jeden z „wypadów” na
miasto.

Pod koniec 1921 roku generał Moineville wyjechał do Francji. Przed wyjazdem urządził mi sute
pożegnanie i nie omieszkał wyznad, że z żalem opuszcza Polskę, którą serdecznie pokochał.

Na etat do podchorążówki

Przeniesiono mnie do Szkoły Podchorążych w Warszawie jako adiutanta batalionu szkolnego, którego
dowódcą był major saperów Władysław Spałek. W dwa lata po opuszczeniu szkoły w Alejach
Ujazdowskich znalazłem się z powrotem w jej murach.

Jako adiutantowi podlegał mi bezpośrednio pluton podoficerów, złożony z zawodowych podoficerów


bez cenzusu. Oni to w tym okresie, kiedy byłem w szkolę, po prostu znęcali się nad kadetami (tak
nazywali się wówczas, jak już wspomniałem, wychowankowie szkoły). Obecnie ja byłem dowódcą
i każdy z nich przychodził teraz do mnie. Z minami omal lizusów zapewniali, że przecież od nich nie
spotkała mnie chyba żadna krzywda. Daremnie liczyli na moją krótką pamięd. Mogłem im
wspaniałomyślnie wybaczyd, darowad, ale nie sposób było wydrzed z pamięci to, co mi się dostało.
Szczególnie mi się „zasłużył” jeden z sierżantów szef kompanii. A było to tak:

Po powrocie z dwiczeo, przed gmachem podchorążówki, jak zwykle dla zdyscyplinowania oddziału,
następowało wielokrotne zatrzymanie oddziału w marszu, kilkakrotne sfrontowanie kompanii,
chwyty bronią. Któregoś dnia dowódca kompanii sfrontował naszą kompanię, kazał sprezentowad
broo i wówczas nie wolno było nawet okiem mrugnąd. Akurat zobaczyłem moją matkę z siostrą,
przechadzające się właśnie w Alejach. Nie tylko zmrużyłem oko, ale w dodatku uśmiechnąłem się,
dałem jakiś znak. Następnego dnia sierżant, szef kompanii, przedstawił mnie do raportu karnego i od
dowódcy kompanii, porucznika Zygmunta Juzwy, otrzymałem 48 godzin ścisłego aresztu. Areszt
rozpoczął się oczywiście w sobotę o godzinie piętnastej po zajęciach i trwał do poniedziałku. Wyjście
więc do domu na niedzielę przepadło.

Winowajca, taki jak ja w tym przypadku, musiał pod bagnetem, w towarzystwie żołnierzy z warty,
udawad się nawet za własną potrzebą. Jeśli już wymieniłem dowódcę kompanii, porucznika Juzwę, to
muszę mu jeszcze wypomnied, że wpadał znienacka do naszej klasy (sypialni) i, w białych
rękawiczkach, gdzieś w najbardziej nieoczekiwanym miejscu sprawdzał, czy nie ma kurzu. Wystarczył
pyłek na jego rękawiczce, żeby mied powód do srogiego ukarania nas wszystkich.

Za dobrego podoficera uchodził ten, kto miał dużo pomysłów w znęcaniu się nad młodziutkimi
kadetami. I tak na przykład mój dowódca drużyny, kapral, wchodził do sali po capstrzyku, to jest po
godzinie dwudziestej pierwszej, i kiedy podczas pierwszego, błogiego snu kadetów spostrzegł, że
jedna z par obuwia nie była należycie ustawiona „na bacznośd”, zrywał całą drużynę i kazał
wszystkim, w bieliźnie, czołgad się pod łóżkami i w przejściach między nimi. Ale biedny był wtedy ten,
przez którego cierpiała cała drużyna. Niechybnie dostawał on następnego dnia tak zwanego „koca”.
Oznaczało to, że znienacka zarzucało mu się koc na głowę, kładło się delikwenta na łóżko i tam
obrywał, ile i gdzie się dało.

Snuły mi się po głowie tego rodzaju reminiscencje, lecz nie było zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie
czasu minionego. Jako młodego oficera absorbowały mnie teraz nowe obowiązki. Występowałem
niejako w podwójnej roli, pełniąc funkcję adiutanta batalionu w Szkole Podchorążych i sprawując
równocześnie dowództwo plutonu, złożonego z podoficerów wiekiem starszych ode mnie, często
doświadczonych, frontowych wiarusów.

Czynności adiutanckie sprowadzały się w dużej mierze do prac organizacyjno-administracyjnych.


Miałem mnóstwo bieganiny wokół spraw związanych z realizacją programu szkolenia kadetów-
podchorążych. Opracowany harmonogram zajęd nie zawsze dał się wykonad, trzeba więc było robid
korekty, na nowo ustalad rozkład dnia, ściągad zastępczych wykładowców, zapewniad im niezbędne
pomoce szkoleniowe. A prócz tego - dowodzenie podoficerskim plutonem, czyli zawodowymi
kapralami, plutonami i sierżantami, którzy mi podlegali w sensie dyscyplinarnym i porządkowym.

Chod Szkoła Podchorążych mieściła się, rzec by można, w dzielnicy rządowej, tuż pod bokiem
sejmowego gmachu i Belwederu - to jednak z trudem przenikały tutaj echa politycznych wydarzeo,
jakże często burzliwych i dramatycznych. Wtedy jeszcze, przynajmniej oficjalnie, hołdowano zasadzie,
iż wojskowym nie przystoi i nie należy mieszad się do polityki. Najmniej przejmowali się tą zasadą byli
legioniści, zwłaszcza ci, fanatycznie uwielbiający marszałka Piłsudskiego i gotowi wynosid go na
najwyższy paostwowy piedestał. Widoczne było ich namiętne rozpolitykowanie.

Dla mnie, dwudziestolatka, zbyt zawiłe, niezmiernie skomplikowane wydawały się parlamentarne
spory i rządowe przetasowania. Gubiłem się w powodzi wzajemnych oskarżeo, napaści i obelg, jakimi
obrzucały się poszczególne ugrupowania. Podobni do mnie, młodzi oficerowie też tracili orientację,
nie mogąc połapad się, o co właściwie idzie walka na noże, bo tak wyglądały sejmowe batalie
w świetle sprawozdao krzykliwych, bulwarowych gazet warszawskich. Chciało nam się jednego:
ustabilizowanej, silnej władzy w niepodległej Polsce, żeby do wojska nie wkradał się niepokój
z powodu różnych huśtawek i rozruchów, żeby, tym samym, dało się unikad alarmów, które od czasu
do czasu podrywały nas na nogi.
Pamiętam, jakiego doznałem wstrząsu po alarmie w dniu 16 grudnia 1922 roku. Rano zwolniłem się
ze służby, gdyż tego dnia moja matka obchodziła imieniny i, w związku z tym, przypadały mi, jak
zwykle, określone zadania przy podejmowaniu w domu licznych gości ze świata artystycznego.
Zaaferowany domową krzątaniną, otrzymałem telefon, że jest ostre pogotowie całego garnizonu i
muszę natychmiast zgłosid się do podchorążówki. Był to tragiczny dzieo: dokonano mordu na
pierwszym, zaledwie kilkudniowym prezydencie Rzeczypospolitej. Od kuli endeckiego zamachowca,
Eligiusza Niewiadomskiego, padł Gabriel Narutowicz.

I jak tu młodemu oficerowi zachowad apolitycznośd, kiedy zwyczajnie, w biały dzieo, na oczach ludzi
mordują głowę paostwa!

Od tej pory zacząłem bliżej interesowad się biegiem wydarzeo i politycznymi rozgrywkami.
Wyszperałem gdzieś gazety sprzed paru dni i wziąłem się do ich wertowania, żeby dokładniej się
dowiedzied, jakim człowiekiem był Narutowicz, z którego ugrupowania kandydował na prezydenta
i jak przebiegał jego wybór na to najwyższe stanowisko. Przez cztery kolejne głosowania w
Zgromadzeniu Narodowym (razem sejm i senat), pod przewodnictwem marszałka Sejmu Macieja
Rataja, ważyła się sprawa, kto spośród czterech kandydatów zostanie pierwszym prezydentem:
zasłużony dla kraju inżynier-konstruktor, profesor Narutowicz wysuwany przez ludowców, czy hrabia
Maurycy Zamoyski forsowany przez zblokowaną prawicę. W czwartym głosowaniu tylko ci dwaj
wchodzili w rachubę, po wycofaniu kandydatury ludowca Stanisława Wojciechowskiego i socjalisty
Ignacego Daszyoskiego.

Wniosek nasuwał się oczywisty: prawica, nie mogąc legalnie postawid na swoim, nie przebierała
w środkach w walce z przeciwnikami politycznymi, nie cofała się nawet przed ohydną zbrodnią.

Ciekaw byłem ogromnie, jak się dalej potoczą wydarzenia. Fala namiętności ogarnęła warszawskie
ulice, niespokojne myśli bulwersowały różne środowiska społeczne. Nawet moja matka, na ogół
daleka od polityki, była wyraźnie podniecona i pełna obaw. Wypytywała mnie, jak w wojsku ocenia
się sytuację. Cóż, wśród wojskowych też było widad zaniepokojenie, kursowały rozmaite horoskopy,
najczęściej jednak optymistyczne. Robiono zakłady, w których optymiści uznali się za zwycięzców,
kiedy na miejsce gabinetu profesora Juliana Nowaka powołany został niebawem nowy rząd
z generałem Władysławem Sikorskim jako premierem i ministrem spraw wewnętrznych.

Generał Sikorski miał duży mir wśród młodych oficerów nie zaangażowanych po stronie legionistów.
Cieszył się szacunkiem i wysokim autorytetem. Uznanie dla niego wzrosło jeszcze bardziej, gdy widad
było, jak sprężyście kieruje rządem, jak energicznie wpływa na porządkowanie wielu spraw. Poza tym
szybko dokonany wybór Stanisława Wojciechowskiego na prezydenta ustabilizował na razie władzę,
co wydatnie przyczyniło się do uspokojenia nastrojów.

Polityczne atrakcje w stolicy

Nasza podchorążówka nie mogła stad zupełnie na uboczu życia politycznego chodby z tej racji, że dośd
często występowaliśmy w charakterze kompanii honorowej przy powitaniach wizytujących Polskę
dostojników zagranicznych. Stąd też trzeba nam było ocierad się z bliska o niejedną figurę polityczną
z najwyższego szczebla. Szczególna okazja po temu miała się nadarzyd niebawem.
Jest czerwiec 1923 roku. Coraz głośniej mówi się o przyjeździe rumuoskiej pary królewskiej do
Warszawy. Eleganckie koła towarzyskie, zwłaszcza panie, ekscytują się sprawami ceremoniału
dworskiego, rodzajem strojów na taką wyjątkową okolicznośd; wizyta rumuoskiej pary królewskiej ma
bowiem byd pierwszą w II Rzeczypospolitej oficjalną wizytą głów koronowanych.

Władze wojskowe otrzymały rozkaz starannego przygotowania kompanii honorowej i jednostek


wojskowych do rewii i manewrów.

O podjętych przygotowaniach do uroczystego przyjęcia rumuoskiej pary królewskiej wiedziano


powszechnie, mówiono o tym w kawiarniach, w prasie natomiast panowała cisza. Zaledwie
kilkuwierszowe notatki, podane drobnym drukiem skwitowały przyjazd wojskowej delegacji
rumuoskiej do Warszawy w celu - jak podano oficjalnie - zapoznania się ze stanem polskiego
przemysłu zbrojeniowego.

O zachowanie dyskrecji, przynajmniej na razie, zwracały się do prasy czynniki cywilne i wojskowe,
podobno na prośbę przedstawicielstwa rumuoskiego w Warszawie. Były po temu powody. Przyjazd
królewskiej pary rumuoskiej stanowił rewanż za wizytę naczelnika paostwa Józefa Piłsudskiego w
Rumunii. Od tego jednak czasu dużo wody upłynęło w Dunaju i Wiśle. W Rumunii wszystko pozostało
po dawnemu, w Polsce zmieniło się wiele.

Na wewnętrznej politycznej szachownicy nastąpiły daleko idące i brzemienne w skutkach


przesunięcia. Ze stanowiska prezesa Rady Ministrów ustąpił generał Władysław Sikorski, który nie
miał za sobą większości w sejmie, chociaż nie brakowało mu poparcia w społeczeostwie. Rządy objął,
tym razem w przymierzu z endecją i chrześcijaoską demokracją, premier Wincenty Witos, który
wprawdzie pozyskał większośd sejmową, ale - jak to wykazały później wypadki majowe przeciw sobie
miał znaczne kręgi społeczeostwa.

W wojsku nastąpiły zmiany o charakterze dośd zasadniczym. Marszałek Piłsudski zgłosił rezygnację ze
stanowiska szefa Sztabu Generalnego; niektórzy wyżsi oficerowie poszli za jego przykładem. W
Sulejówku, gdzie marszałek zamieszkał, począł się tworzyd, obok sejmu i rządu, nowy ośrodek
dyspozycji politycznej i wojskowej.

Niepewna sytuacja polityczna pogarszała i tak już trudną sytuację ogólną w kraju. Kursy walut obcych
wzrastały z zastraszającą szybkością. Występujące w ciągu dnia różnice kursowe rzędu 10 000 marek
polskich w stosunku do jednego dolara, a kilkudziesięciu tysięcy marek do funta szterlinga -
świadczyły o pogłębiającym się chaosie gospodarczym. Odnosiło się wrażenie, że całe społeczeostwo,
od boya hotelowego począwszy, aż do przedstawicieli wysokich sfer przemysłowych, handlowych
i administracyjnych, pochwycone zostało w szpony spekulacji walutowych lub akcyjnych.

Ceny szły w górę również z zawrotną szybkością. Według obliczeo jednego z dzienników, w
Warszawie wzrastały one już nie codziennie, nie co godzina, ale regularnie co 20 minut. Pod
publicznymi zarzutami paskarskiej podwyżki cen znalazły się najpoważniejsze, szacowne firmy
handlowe i przemysłowe. Pieniądz tracił wszelką wartośd. Zarobki i płace stawały się fikcją.
Niezadowolenie ogarniało najszersze sfery. Notowano wypadki samobójstw powodowanych
bankructwem i rozpaczą nawet w tych kręgach pracowniczych i zawodowych, które zwykło się
uważad za - jeżeli nie bardzo dobrze to w każdym razie dostatecznie wynagradzane.
Sytuację komplikował pogarszający się stan bezpieczeostwa publicznego. Jeszcze nie przebrzmiały
echa strasznego wybuchu bomby w Uniwersytecie Warszawskim w dniu 25 maja, wybuchu, który
strzaskał obydwie nogi powszechnie szanowanemu profesorowi Orzęckiemu, gdy 9 czerwca
Warszawą wstrząsnęła wiadomośd o wykryciu w piwnicy przy ulicy Smoczej całego magazynu
bombowego.

Ten stan rzeczy niepokoił społeczeostwo i władze polskie, a ze względu na zamierzoną wizytę pary
królewskiej - napawał również obawą władze rumuoskie. Więc chyba dlatego termin przyjazdu
rumuoskich gości starano się utrzymad jak najdłużej w tajemnicy. Rumuni żądali, by na czas pobytu
królewskiej pary oddad w ich ręce kierownictwo sprawami bezpieczeostwa. Władze polskie
stanowczo się temu sprzeciwiły. Do Warszawy, oprócz wspomnianej rumuoskiej delegacji wojskowej,
dyskretnie przybyli także wysocy przedstawiciele rumuoskich władz bezpieczeostwa.

W dniu 18 czerwca pojawił się w Warszawie pan Romulus Voinescu - dyrektor Departamentu
Bezpieczeostwa z Bukaresztu. W wyniku szeregu konferencji i konsultacji, prowadzonych między
władzami polskimi a rumuoskimi, osiągnięto kompromis. Koszty tego kompromisu poniosła... prasa,
która odcięta została od źródeł informacji. Stosunki między prasą a biurem prasowym Belwederu nie
układały się zanadto dobrze. Prasa chciała znad jak najwięcej szczegółów o przyjeździe i pobycie
rumuoskich gości, natomiast kierownictwo prasowe Belwederu postanowiło informowad o tym jak
najbardziej oszczędnie, do czego zresztą zostało w sposób stanowczy zobowiązane.

Oczywista, można było zrozumied pewne konieczne dyskrecje w szczególnych przypadkach. Do takich
należał przykry casus w dniu 19 czerwca. W tym dniu wysłany został z Warszawy do Śniatynia, na
pogranicze polsko-rumuoskie, nowiutki wagon salonowy, który miał byd doczepiony do pociągu
salonowego dostojnych gości rumuoskich. W wagonie jechał specjalny delegat Ministerstwa
Komunikacji i kilka osób obsługi kolejowej. Na odcinku kolejowym Lublin-Krasnystaw jeden
z konwojentów upił się do nieprzytomności. W pijackim szale zaczął zdzierad obicie, tłuc lustra i szyby
w salonce. Po dłuższych dopiero wysiłkach udało się służbie kolejowej szaleoca obezwładnid, wynieśd
z wagonu i umieścid w posterunku policyjnym w Krasnymstawie. Gdy po pewnym czasie policja udała
się do izby, gdzie zamknięto szaleoca, znaleziono go powieszonego na gwoździu do zawieszania
lampy.

Rzecz jasna, że władze chciały uniknąd przykrej sensacji z powodu tego wypadku. Niezrozumiała
natomiast była ścisła tajemnica informacji dotycząca spraw, o których szczegółowo mówiono na
towarzyskich spotkaniach i głośno było w kawiarniach.

Pierwsza krótka notatka zapowiadająca przyjazd rumuoskich gości na dzieo 24 czerwca ukazała się
dopiero 17 czerwca. Jednak na dzieo przed tym wiedziano i mówiono o przygotowaniach
poczynionych w Teatrze Wielkim do uroczystego przedstawienia baletowego.

Bilety dla zaproszonych osób w znacznej części zostały już rozesłane. Pozostała niewielka ich liczba
miała byd rozprzedana w cenie od 15 do 30 tys. marek polskich. Miejsca na parterze i w lożach
uzyskiwały wartośd do 700 tys. marek. Bilety na te miejsca można było otrzymad po uprzednim
wpisaniu się na specjalną listę i po złożeniu dowodu osobistego w generalnym sekretariacie teatrów
miejskich. Dało to powód do pewnego rodzaju gorączki spekulacyjnej, jako że wielu snobistycznych
bogaczy chciało koniecznie dostąpid zaszczytu znalezienia się na galowym przedstawieniu.
Rano dnia 25 czerwca 1923 roku na warszawskim Dworcu Głównym zebrali się w komplecie
przedstawiciele władz cywilnych i wojskowych, gospodarze miasta, przedstawiciele ambasad
i poselstw zagranicznych oraz dziennikarze zagraniczni i polscy. Znalazłem się w tej gromadzie,
asystując majorowi Władysławowi Spałkowi, który, jako dowódca szkolnego batalionu podchorążych,
sprawował pieczę nad kompanią honorową, i tym razem złożoną z naszych kadetów.

Ustalony przebieg uroczystości powitalnej zakłócił nagle incydent z prasą. Do reporterów


i sprawozdawców prasowych podszedł wyższy urzędnik władz policyjnych i, powołując się na
otrzymane zarządzenia władz bezpieczeostwa, poprosił o zajęcie miejsca „specjalnie przeznaczonego
dla prasy”. Owo „specjalne miejsce” znajdowało się w odległości kilkudziesięciu metrów od punktu,
gdzie miało się odbyd powitanie dostojnych gości. Szalunek sklecony naprędce z grubych desek miał
imitowad wykwintną barierę. Za tą barierą powstał dla reporterów pewnego rodzaju „kojec” i tak też
zostało to przez dziennikarzy nazwane.

Przedstawiciele prasy odmówili zajęcia wskazanego miejsca i oświadczyli, że natychmiast opuszczą


dworzec, jeżeli władze bezpieczeostwa upierad się będą przy swojej decyzji. Wobec zdecydowanej
postawy dziennikarzy, zrezygnowano z owego „specjalnego miejsca” i wyznaczono inne, znacznie
dogodniejsze i bardziej honorowe. Zatarg prasy z władzami bezpieczeostwa nie uszedł uwagi
publiczności. Była to nadprogramowa sensacja dnia.

Innym, nie mniej sensacyjnym, wydarzeniem było pojawienie się na peronie premiera Wincentego
Witosa. Protokół przyjęcia przewidywał - tak dla cywilnych, jak i dla wojskowych - odpowiedni do
okoliczności strój uroczysty. Premier Witos zawsze chodził w swoim charakterystycznym stroju:
zwyczajna ciemna marynarka, pod nią kamizelka i biała koszula zapięta na guziki, bez krawata,
ciemne spodnie wpuszczone w długie buty z cholewami, filcowy kapelusz i ciemny płaszcz, zazwyczaj
zarzucony na ramiona.

Oczywista, nie był to strój stosowny do okoliczności. Ale w jakim stroju miał wystąpid premier Witos?
Mistrzowie ceremonii od tygodni łamali sobie nad tym głowy. Na marynarkę, na buty z cholewami w
żaden sposób nie chciał się zgodzid protokół przyjęcia. Na frak i cylinder nie godził się premier Witos.
Dwa lub trzy dni przed terminem zapowiedzianej wizyty obiegła Warszawę wieśd, że znaleziono
wreszcie kompromisowe wyjście, zadowalające i premiera Witosa, i mistrzów ceremonii.

Na czym polegał kompromis, jak miał wyglądad strój galowy premiera, nikt poza kilkunastu
wtajemniczonymi nie wiedział. Gdy więc na peronie, w otoczeniu członków rządu, pojawił się premier
Witos, nie poznano go. Ktoś z dziennikarzy, zaszokowany dziwnie przyodzianą postacią, głośno
zawołał:

- Kto to jest?

- To chyba premier Witos - odpowiedziano.

Premier widocznie usłyszał pytanie i odpowiedź. Odwrócił się całą postacią w stronę prasy, obrzucił
siebie wzrokiem, uśmiechnął się, jakby ubawiony niespodzianką, jaką sprawił publiczności i poszedł
dalej w stronę grona dygnitarzy oczekujących przybycia gości.

Wysoka postad Wincentego Witosa w granatowej, pięknie szamerowanej czamarze, stylizowanej na


czamarkach powstaoców z 1863 roku, w długich lśniących butach, fantazyjnie narzuconym kapeluszu
prezentowała się godnie i okazale. W tym stroju pojawiał się premier Witos na wszelkich
uroczystościach zgotowanych dla rumuoskiej pary królewskiej: na raucie, przedstawieniu galowym w
Operze, gdzie na specjalne życzenie królowej został zaproszony do loży królewskiej, na defiladzie
i manewrach.

Wśród oficerów były podzielone zdania co do stroju Witosa. Niektórzy, ale powiedziałbym
mniejszośd, z moich kolegów uważali, że Witos powinien był jednak dostosowad się do ogólnie
przyjętego stroju, żeby wyglądad tak, jak wszyscy pozostali dygnitarze. A więc - tużurek i cylinder.
Mnie osobiście ten pomysł z czamarą wydał się znakomity. Premier wyglądał świetnie, dostojnie i na
pewno jego samopoczucie było też doskonałe. Później, spotykając bardzo często Wincentego Witosa,
gdy pełniłem swą służbę w Belwederze, zupełnie nie mógłbym sobie wyobrazid prezesa Polskiego
Stronnictwa Ludowego w tużurku lub we fraku.

W czasie wizyty rumuoskiej pary królewskiej byłem jeszcze młodym, dopiero co „upieczonym”
porucznikiem. Więcej mnie interesowali żywi ludzie, na których skupiała się uwaga opinii publicznej
niż wydarzenia polityczne.

Z zainteresowaniem przyglądałem się dostojnym gościom, zwłaszcza królowej Marii. O królu


Ferdynandzie mówiono i pisano na ogół niewiele. Pochodził on z rodu Hohenzollernów, a zatem
dworu, który w Polsce sympatią się nie cieszył. W sferach wojskowych uważany był za zdolnego
artylerzystę, przez dłuższy czas był inspektorem rumuoskiej artylerii. Mówiono, że był człowiekiem
niezwykle stanowczym, ale zaraz dodawano, że król polega na zdaniu królowej i jej opinie bardzo
wysoko sobie ceni.

Ośrodkiem zainteresowao towarzyskich i politycznych była więc królowa Maria. Bratanica Edwarda
VII, króla angielskiego, otrzymała bardzo staranne wychowanie i wykształcenie, które uzupełniła
licznymi podróżami, jako że i wtedy podróże kształciły. Zręczna i ujmująca dyplomatka, umiała
zjednad dla celów polityki rumuoskiej wiele wybitnych osobistości kierujących polityką światową.

Interesowała się żywo sztuką i literaturą, wydała kilka prac zawierających spostrzeżenia i wrażenia
z licznych swych podróży. Powszechnie uważana była za rzeczywistą kierowniczkę polityki
i dyplomacji rumuoskiej. Jeżeli do tego dodamy, że była - w świetle powszechnej opinii - jedną
z najpiękniejszych kobiet świata, to zainteresowanie jej postacią warszawskich sfer towarzyskich,
politycznych, dyplomatycznych i prasy stanie się całkowicie zrozumiałe.

Parokrotnie z tytułu obowiązków służbowych mogłem się z bezpośredniej bliskości przyjrzed królowej
Marii, zwłaszcza przy powitaniu na dworcu, później na Polu Mokotowskim w czasie rewii wojskowej
i w Rembertowie podczas manewrów. W trakcie mokotowskiej rewii byłem więcej obserwowanym
niż obserwatorem: byłem tym, którego niezamierzony, solowy popis taneczny na koniu zwrócił
powszechną uwagę.

Defiladę miała otworzyd Szkoła Podchorążych. Byliśmy podnieceni i przejęci. Do rewii


przygotowywaliśmy się od dawna. Na tydzieo przed defiladą sam ujeżdżałem swojego gniadego,
ostrego konika; polubiłem go, głaskałem, pieściłem. Sprawa była dla mnie ważna - mój pierwszy
reprezentacyjny występ i to przed jakimi spektatorami!

Wyruszyliśmy na Pole Mokotowskie. Na czele jechał zastępca komendanta podchorążówki, zarazem


dyrektor nauk w szkole, major sztabu generalnego - Stanisław Kara, na okazale prezentującym się
karym koniu; ja - jako adiutant szkoły - obok niego na swoim gniadym. Ówczesny komendant Szkoły
Podchorążych pułkownik sztabu generalnego Kazimierz Młodzianowski, służbowo znajdował się za
granicą. Mój wierzchowiec szedł jak nie można lepiej. Zauważyłem jednak, że koo majora był zbyt
rozgorączkowany, niespokojny, porywisty, żywo reagował na dźwięki muzyki wojskowej i z tego
powodu budził moje obawy. Ale i major Kara powziął jakieś wątpliwości i z grymasem na twarzy
obserwował zachowanie się swego konia. Gdy przybyliśmy na Pole Mokotowskie, major osądził, że
właściwiej będzie, jeżeli zamienimy się wierzchowcami. Odpowiedziałem, że zamiana jest zupełnie
niepotrzebna i że może jednak pozostaniemy przy swoich koniach. Ale cóż, służba nie drużba. Nolens
volens, oddałem swojego ujeżdżonego konika majorowi, a sam dosiadłem jego konia. Ale i pode mną
zaczął on okazywad swoje kaprysy. Jak się później dowiedziałem, koo majora z winy stajennego,
długo stał bez ruchu no i oczywiście chciał się wyżyd.

Przyszło mi na myśl, że jeżeli wierzchowca nie opanuję, to już przed rozpoczęciem lub nawet podczas
defilady może mnie spotkad mniej lub więcej kłopotliwa niespodzianka. W żaden sposób do tego nie
mogłem dopuścid. Ale co robid? Spojrzałem na zegarek; do sygnału rozpoczęcia defilady pozostało już
bardzo niewiele czasu. Postanowiłem więc konia troszeczkę zmęczyd.

Nie uprzedzając nikogo, ruszyłem z kopyta pomiędzy oddziały piechoty, kawalerii, artylerii, ustawione
już do defilady i oczekujące tylko sygnału trębacza. Zwariowany galop mógł obudzid pewne refleksje
co do mej poczytalności, ale czułem, że innego wyjścia nie miałem. Prawie na minutę przed sygnałem
do wymarszu na spienionym, zmęczonym koniu, sam zresztą spocony nie mniej, przygalopowałem do
oddziałów podchorążówki.

Sygnał trębacza, ruszamy. Maszerujemy pierwsi. W defiladowym szyku. Eh, trzeba było widzied Szkołę
Podchorążych w marszu. Chłopak w chłopaka, wcięte mundury, połysk broni - wszystko gra
w promieniach słooca.

Na przedzie zastępca komendanta szkoły, a za nim - ja! Duma mnie rozpiera. Już nie jadę na koniu,
płynę. Czuję, wiem z całą pewnością, że na podchorążówkę będzie przede wszystkim zwrócona
uwaga dostojników na trybunie honorowej: prezydenta, rządu, króla i królowej.

Kompanie nasze maszerują pięknie; szeregi wyrównane jak pod strunę. Koo, który mnie najwięcej
niepokoił, idzie spokojnie, zgrabnie jak panienka do taoca. Zbliżamy się do trybuny honorowej i nagle:
bum! bum! bum! - wali bęben. Orkiestra ustawiona w pobliżu trybuny uderza marsza wojskowego.
Mój spokojny koo jak gdyby tylko na to czekał i, jakby wyuczony w cyrku, staje dęba, i tanecznym
chodem razem ze mną defiluje przed trybuną honorową. Po minięciu trybuny opada na przednie nogi
i spokojnie idzie w takt muzyki marszowej, jak gdyby nigdy nic!

A we mnie serce zadygotało. Na szczęście wszystko wypadło lepiej, niż mogłem przypuszczad
w najśmielszych marzeniach. Wszyscy sądzili, że ten cyrkowy taneczny występ przewidziany był
programem uroczystości i że wykonany został wzorowo. Zostaliśmy nagrodzeni rzęsistymi oklaskami,
których i mnie nie szczędziła trybuna honorowa. Major Kara był z tego występu bardzo zadowolony.
Po fakcie i ja byłem kontent, chociaż zdawałem sobie sprawę, że byłem o włos od wypadku, który
mógł mied dramatyczny finał.

Wypadek zresztą mnie nie ominął. Po zakooczeniu defilady batalion szkolny wrócił w Aleje
Ujazdowskie, cała Szkoła Podchorążych sfrontowała. Pełniący obowiązki komendanta szkoły
w efektownym galopie żegnał się z poszczególnymi klasami - kompaniami. Jechałem tuż za nim. Koo
mój, a raczej „nie mój”, poślizgnął się na wilgotnym asfalcie, zwalił się na bok i przygniótł mi nogę. Na
szczęście wybrał miejsce do tego wypadku bardziej odpowiednie niż przed trybuną honorową na
defiladzie.

Następnego dnia, pomimo bólu w nodze, wziąłem jednak udział w wielkich manewrach w
Rembertowie. Tam właśnie przekonałem się, jak świetnym jeźdźcem była królowa Maria.

Prezydent Wojciechowski, w towarzystwie marszałka Piłsudskiego, przybył samochodem.


Jednocześnie prawie, nie wiem skąd, podjechali konno król Ferdynand i królowa Maria ze świtą. Król
był w mundurze polowym, królowa w sukni zwanej „amazonką”. W latach 1910-1920 suknie do
konnej jazdy zaczęły ustępowad miejsca bryczesom. Panie coraz częściej dosiadały konia po męsku,
czemu oczywiście towarzyszył odpowiedni strój do konnej jazdy. Nie każda jednak pani w takim stroju
wyglądała zgrabnie. Sądzę, że tak pięknej kobiecie, jak królowa Maria, w każdym stroju było do
twarzy. Królowa, jak mówiono, nieraz już jeździła po męsku. Tym razem wybrała strój amazonki, który
najbardziej odpowiadał jej urodzie i powadze, jako monarchini.

Rozmiłowana w sztuce wojskowej, królowa chciała osobiście wziąd udział w manewrach. Stanęła na
czele podjazdu. Podjazd ruszył kłusem. Sylwetka królowej, która śmiało i zręcznie manewrowała
koniem, doskonale pokonując nierówności terenu, skupiła na sobie uwagę wszystkich. Gdy, na skutek
zmiennych kolei „bitwy”, podjazd znalazł się w pobliżu nieprzyjaciela i groziło mu otoczenie, królowa
spostrzegłszy niebezpieczeostwo, skomenderowała galop i cały podjazd jak wicher przemknął między
dwiema nacierającymi armiami.

Widok był porywający. Zwłaszcza kawalerzyści z zachwytem patrzyli na znakomitą amazonkę. Gdyby
nie dyscyplina wojskowa, na pewno nagrodziliby ją burzliwymi oklaskami.

Moje wspomnienia z tych dni pełnych wrażeo nie byłyby kompletne, gdybym nie dodał, że
odznaczony zostałem Krzyżem Kawalerskim Korony Rumuoskiej. Może powstad pytanie: kto na to
więcej zasłużył - koo czy ja? Wszak zasługą konia było, że wykonał piękną, taneczną ewolucję na
tylnych nogach, zaś przerażony jeździec mógł się pochwalid jedynie tym, że nie wyleciał z siodła.

Z rewii na Polu Mokotowskim i manewrów w Rembertowie mocno utkwiły mi w pamięci trzy


sylwetki, wokół których skupiały się jakby trzy zamknięte w sobie grupy. Prezydent Wojciechowski -
wysoki, szczupły, wydłużony przez ciemny płaszcz i wysoki cylinder - nadawał swemu otoczeniu
sztywno-oficjalny charakter. Premier Witos w swojej czamarce trzymał się blisko członków rządu. Na
plan pierwszy jednak wysuwał się marszałek Piłsudski, jak zawsze, w maciejówce lekko pochylony
i wspierający się z upodobaniem na szabli. Marszałek nie posiadał już wówczas żadnego urzędowego
stanowiska, nie sprawował oficjalnie żadnej władzy. W rzeczywistości było inaczej. Tak też, zdaje się,
oceniali sytuację goście rumuoscy. Oboje złożyli wizytę marszałkowi w Sulejówku.

Wówczas jeszcze nie przypuszczałem, że ze wszystkimi trzema wybitnymi osobistościami polskiego


świata politycznego będę się często spotykał, jako osobisty adiutant prezydenta Wojciechowskiego,
a następnie po wypadkach majowych - jako oficer w Kompanii Zamkowej prezydenta Mościckiego.
Oficer po służbie

Podchorążówka zabierała mi nie więcej jak osiem godzin dziennie, jeśli nie liczyd okoliczności
wyjątkowych. Resztę czasu trzeba było jakoś zagospodarowad i wykorzystad. Nie utrwaliłem
w pamięci zbyt wielu szczegółów, które odnosiły się do prozaicznych zajęd po służbie, takich jak
robienie osobistych sprawunków, koleżeoskie spotkania, kawalerskie wypady z miłą sercu panną do
kawiarni, teatru czy na spacer. Zatarły się, straciły po latach wyrazisty kształt chwile bogobojnie
spędzane w domu razem z rodzicami i siostrą, chwile poświęcane lekturze książek lub uprzyjemniane
grą na skrzypcach.

Natomiast dobrze zapamiętałem „szaleostwa”, które po służbie musiały przytrafiad się młodemu
oficerowi, zwłaszcza kiedy nadszedł karnawał. Warszawę ogarniał wtedy istny szał balów po dłuższej
abstynencji okresu wojennego.

Na balach obowiązywał panów frak oraz białe rękawiczki podczas taoca. Najchętniej szedłem na bal
po cywilnemu, również we fraku. Zawsze miałem w pogotowiu, rezerwowany w szatni, biały, sztywny
kołnierzyk z różkami, bo już około trzeciej nad ranem trzeba go było wymienid.

Do najwspanialszych corocznych zabaw karnawałowych zaliczał się w owych latach bal prasy w
Hotelu Europejskim, bale na dochód Czerwonego Krzyża, w Kasynie Garnizonowym przy Alei Szucha,
w salonach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, maskarada w salach Opery Warszawskiej, no i bardzo
pomysłowe bale w Szkole Sztuk Pięknych na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Studenci tej szkoły
z wyjątkową pomysłowością urządzali sale zabaw przyozdobione w sposób najbardziej wyszukany.
Poza tym wystawne bale odbywały się co roku w salonach Resursy Obywatelskiej na Krakowskim
Przedmieściu, w Resursie Kupieckiej przy Senatorskiej, u techników przy ulicy Czackiego (dzisiaj ma tu
siedzibę Naczelna Organizacja Techniczna).

Bale rozpoczynały się zazwyczaj polonezem i w pierwszych parach rej wiedli najznakomitsi goście.

Rzadko kiedy młodemu oficerowi wystarczyło spędzenie tego wieczoru i nocy w jednym miejscu.
Najczęściej wędrowałem z jednej zabawy na drugą, ażeby doznad jak największych wrażeo w różnym
towarzystwie, nastroju i klimacie. Kiedy jednak dobrałem sobie partnerkę, która spodobała mi się
i dobrze taoczyła, wówczas nie opuszczałem już balu, asystując jej do kooca zabawy, którą kooczył
biały mazur o godzinie piątej lub szóstej rano.

Wybór partnerki dostarczał zawsze dużych emocji. Młode osoby płci pięknej zawsze przychodziły na
bale z mamusiami, które tworzyły piękny wianuszek pod ścianą i z tremą obserwowały, czy aby ich
pociechy mają powodzenie.

Zwyczaj nakazywał, by każdy bal prowadził zawsze wodzirej, który na lewym ramieniu fraka nosił
przypięte długie, barwne wstążki świadczące o piastowaniu tej wysokiej godności. Prowadził on
zwłaszcza taoce figurowe, był również odpowiedzialny za przygotowanie różnych atrakcji, tworzenie
miłego nastroju. Dbał, żeby panienki siedzące pod ścianą z mamusiami, a nie mające zbytniego
powodzenia, też przynajmniej od czasu do czasu poszły w pląsy. Poza tym dużą rolę do spełnienia
mieli gospodarze balu wyznaczani przez organizatorów. Wyróżniały ich noszone w klapach fraków
duże barwne rozety. Oni również czuwali nad przebiegiem zabawy.
Przy wejściu na bal - panie otrzymywały karneciki, do których wpisywali się później panowie
zamawiający poszczególne taoce.

Bardzo lubiłem zabawy w Szkole Sztuk Pięknych, o których już wspomniałem. Nastrój tam był
wyjątkowo przyjemny, a sprzyjało temu pomysłowe oświetlenie sal, ich oryginalny wystrój i jakoś
dobrane, umiejące się bawid towarzystwo. Na jednym z takich balów poznałem „maseczkę”
o wyjątkowo pięknej figurze, miłym tembrze głosu, i doskonale taoczącą. Byłem bliski zakochania. Do
białego ranka taoczyliśmy i gwarzyliśmy wesoło. Nie chciała jednak, bym odwiózł ją do domu.
Zaproponowała spotkanie u niej o trzeciej po południu, twierdząc, że to będzie bardziej
romantycznie. Pełen zapału, po przespaniu kilku godzin, złożyłem wizytę wybrance, którą znów ku
mojemu zdziwieniu ujrzałem w maseczce. Romantyczne spotkanie przeobraziło się niebawem
w smutną rzeczywistośd, która ukryta była pod maską. Musiałem, niestety, zrezygnowad
z ujarzmionego, acz niezbyt pociągającego zjawiska. Ale, jako dżentelmen, podarowanym bukietem
kwiatów zakooczyłem naszą znajomośd.

Prócz balów w lokalach publicznych, organizowano je również w zamożnych domach prywatnych. Do


najwspanialszych zaliczał się bal u kustosza Zamku Królewskiego, profesora Kazimierza Skórewicza,
gdzie zawsze tryumfowała jego urocza córka. Profesor Skórewicz miał prywatne apartamenty w
Zamku, a podczas balu we wszystkich komnatach świeciły się piękne kandelabry, jako jedyne
oświetlenie. Do taoca przygrywał niezrównany Witold Elektorowicz, który będąc również
piosenkarzem, śpiewał przy kominku sentymentalne piosenki.

Pamiętam jedną zabawę u profesora Kazimierza Skórewicza ze względu na kłopoty, jakie sprawił
gospodarzowi Bronisław Kupśd, pełniący funkcję zarządcy Zamku. Otóż w czasie taoca upadł on
niefortunnie, uderzając ciałem o jakiś twardy mebel. Trzeba było wezwad karetkę pogotowia.
Zadzwoniłem na wartownię zamkową, żeby przepuścili lekarza. Ten zjawił się i po oględzinach
stwierdził u delikwenta złamanie żeber.

- Natychmiast jedziemy do szpitala - zawyrokował.

Ale przecież poczciwy samarytanin, niosący pomoc ludziom, nie może odjechad bez ugoszczenia.
Skórewicz poprosił mnie o zajęcie się lekarzem. Ten wzbraniał się, że pid nie może, bo jest na służbie,
lecz po jednym głębszym jego opór zaczął słabnąd, po drugim i trzecim hamulce całkowicie puściły. W
błogim nastroju poszedł w tany z urodziwą panną Skórewiczówną. Cóż to był za widok zacnego
doktora w białym kitlu pląsającego w salonie, gdy jego nieszczęsny pacjent leżał na sofie ze
złamanymi żebrami. Dopiero po jakimś czasie pojawił się zmarznięty, oczekujący w karetce
sanitariusz z zapytaniem, co ma czynid. To ocuciło lekarza. Chod z opóźnieniem, wykonał jednak
swoje zadanie. I przy okazji wypił sobie, i potaoczył jak inni śmiertelnicy w tę karnawałową noc.

Cóż, wiadomo, w porze szaleoczych zabaw jedni łamali sobie żebra, inni zaś tracili głowę. Trzeźwo
myślał i przygód nie doznawał tylko ten, kto nie miał za co i nie mógł się bawid.
Adiutantura w Belwederze

Nominacja i zameldowanie u prezydenta

Me miałem zamiaru poprzestad na naukach pobranych w Szkole Podchorążych. Chciałem ukooczyd


Wyższą Szkołę Wojenną. Na razie jednak moim skrytym marzeniem było dostanie się do kompanii
przybocznej prezydenta Rzeczypospolitej. Czyniłem w tym kierunku starania. Na jednym z rautów
przedstawiono mnie generałowi Mariuszowi Zaruskiemu, generalnemu adiutantowi prezydenta
Wojciechowskiego. Od rautu do kompanii przybocznej droga daleka. Nie sądziłem, że ją prędko
przebędę, jeżeli w ogóle przebędę.

W początkach 1925 roku odkomenderowany zostałem do służby w gabinecie ministra spraw


wojskowych. Ministrem tego resortu był wówczas generał Władysław Sikorski. W czasie pełnienia
swych obowiązków miałem z nim częste kontakty. Kiedyś generał zagadnął mnie o dalsze moje plany.
Odpowiedziałem szczerze, że pragnąłbym ukooczyd Wyższą Szkołę Wojenną, ale nie jestem jeszcze
przygotowany, by złożyd wymagane egzaminy. Nieśmiało też napomknąłem, że po nocach śni się mi
służba w kompanii przybocznej prezydenta.

Moje ukryte pragnienie nadspodziewanie szybko się ziściło. Traf chciał, że w czerwcu 1925 roku
odeszło z adiutantury w Belwederze dwóch adiutantów: kapitan Janusz Horodecki i porucznik
Łaszkiewicz. Obydwaj w czasie pełnienia służby adiutanckiej uczyli się zapamiętale. Kapitan Horodecki
przygotowywał się do egzaminów do Wyższej Szkoły Wojennej, egzaminy złożył, studia ukooczył
i dalszą służbę wojskową odbywał w stopniu dyplomowanego pułkownika. Porucznik Łaszkiewicz
wybrał mniej skomplikowaną karierę życiową, bo ożenek z bogatą ziemianką. Zaplanował to sobie i w
czasie wolnych godzin adiutanckich z zamiłowaniem studiował tajemnice agronomii i ekonomiki.

Rozkazem ministra spraw wojskowych przeniesiony zostałem na zwolniony etat adiutanta w


Belwederze. Razem ze mną mianowany został na stanowisko adiutanta rotmistrz Tadeusz Głębocki.

Wiadomośd o nominacji oszołomiła mnie. Przez całą noc nie mogłem zmrużyd oka. Niepokoiłem się,
a jednocześnie z niecierpliwością oczekiwałem chwili zameldowania się u prezydenta. Pozostawałem
pod silnym wrażeniem mojej nominacji. Ja, młody oficer, mam stanąd przed głową paostwa, jako
adiutant przyboczny? Wybrany zostałem spośród licznego przecież korpusu oficerskiego. Wielki
honor i zaszczyt!

Z bijącym sercem stanąłem przed obliczem prezydenta. Rozmowa była krótka, formalna, nie
pozbawiona jednak właściwej prezydentowi Wojciechowskiemu ojcowskiej troski. Uważnie na mnie
spojrzał, a następnie powiedział, że skoro obrałem zawód wojskowy i przydzielony zostałem do
adiutantury w Belwederze, to jest jego osobistym życzeniem, a powinno byd również moją ambicją,
bym po pewnym czasie, powiedzmy po dwóch latach, złożył egzamin do Wyższej Szkoły Wojennej.

- Tak jest, panie prezydencie! - odpowiedziałem służbiście. Niczego zresztą więcej nie pragnąłem.

Prezydent Wojciechowski nie mógł stwierdzid, czy i w jakim stopniu jego zalecenie zostało przeze
mnie wykonane. Przed upływem bowiem roku zmuszony był zrezygnowad ze stanowiska prezydenta.
Służbę w adiutanturze pełniło na zmianę dwóch jeszcze adiutantów: rotmistrz Tadeusz Głębocki,
mianowany razem ze mną, oraz major Andrzej Meyer, który już od dawna był w adiutanturze w
Belwederze, gdzie rozpoczął służbę jako szef kolumny samochodowej.

Ja i rotmistrz Głębocki mieszkaliśmy u siebie w domu, major Meyer - w jednym z budynków


mieszkalnych w Łazienkach. Służbę pełniłem od godziny dziewiątej rano aż do ostatniej audiencji. Po
kolacji byłem już swobodny, zmieniał mnie na służbę nocną oficer szwadronu lub kompanii
przybocznej.

Rano do domu na Bracką przyjeżdżał po mnie cadillac. Luzowałem oficera ze szwadronu lub kompanii
przybocznej. Informowałem się o przebiegu nocnej służby, zapytywałem, czy prezydent nie zostawił
jakich zleceo na dzieo bieżący. Po śniadaniu, które podawał stary, świetnie wyszkolony kamerdyner,
pan Kacper Michalski, przystępowałem do zwykłych, codziennych obowiązków adiutanta.

Byłem w stałej dyspozycji prezydenta, towarzyszyłem mu, gdy opuszczał Belweder, przebywałem
w jego pobliżu przez cały dzieo, również podczas obiadu i kolacji. Na każde wezwanie, również
w porze wieczorowej, musiałem się natychmiast stawid. Przyjmowałem zgłoszenia na audiencje,
ustalając dzieo i godzinę przyjęd. Nazwisko osoby zgłoszonej wpisywałem do pięknie oprawionej
księgi audiencjonalnej. Dotyczyło to, oczywiście, tych osób, których wizyty miały charakter oficjalno-
urzędowy, a więc przede wszystkim członków rządu oraz prezydium sejmu i senatu. Co się tyczy
innych osób, to gdy chodziło o osoby cywilne - termin audiencji wyznaczał mecenas Konstanty Lenc -
szef Kancelarii Cywilnej lub generał Mariusz Zaruski - adiutant generalny, gdy chodziło o osoby
wojskowe.

Listę osób zgłoszonych na oznaczony dzieo przedkładałem prezydentowi do zaakceptowania


i potwierdzenia zgody na przyjęcie. Osoby, które przychodziły z wizytą, wprowadzałem do gabinetu
prezydenta, uprzednio meldując.

Natychmiast po przyjeździe na dyżur obchodziłem pokoje belwederskie, sprawdzając, czy służba


kompanii lub szwadronu przybocznego jest na miejscu. Z kolei porozumiewałem się z dowódcą
kolumny samochodowej, upewniając się, czy wszystkie samochody są w porządku.

Pokój adiutanta znajdował się na parterze Belwederu. Gabinet prezydenta mieścił się wyżej, na
pierwszym piętrze. Adiutantura - to, powiedzmy, dosyd surowe określenie pokoju adiutanckiego.
Nasuwa wyobrażenie czegoś oficjalnego, utrzymanego w stylu wojskowo- -urzędowym. Tak jednak
nie było. Pokój adiutancki - był to duży, wytwornie i z gustem umeblowany salon, z pięknymi
obrazami i kominkiem pamiętającym bodaj czasy króla Stanisława Poniatowskiego. Jeżeli były w nim
nawet jakieś przeróbki, to nie naruszały artystycznej całości pomieszczenia. W tym to salonie-
adiutanturze pełniliśmy służbę, a często po godzinach służby spędzaliśmy tutaj długie wieczory na
pogawędkach i opowiadaniach, zwłaszcza gdy na kontrolę wpadał generał Mariusz Zaruski, generalny
adiutant prezydenta.

Był to wyjątkowy generał, postad niezwykle barwna i ujmująca. Kawalerzysta, bardzo skrupulatnie
i surowo wypełniał swoje obowiązki, ale gdy się mu kooczył czas służby - przemieniał się w zupełnie
innego człowieka. Zasiadał często przy naszym kominku i snuł opowiadania marynistyczne i sportowe,
relacjonował swe liczne przygody taternicze. A przygód miał mnóstwo w swoim życiu i posiadał
szczególny dar opowiadania. Czasami zdawało się, że ten doskonały gawędziarz mówi raczej sam do
siebie, że zapomina zupełnie o słuchaczach i przed oczyma snują mu się tylko obrazy i wydarzenia
z jego bogatej biografii. Pasjonował się turystyką górską i morską, jako jeden z pionierów w tej
dziedzinie położył dla kraju niemałe zasługi.

Gruntowne wykształcenie uzupełnione licznymi podróżami, szeroka znajomośd literatury polskiej


i obcej, wysoka kultura towarzyska, umiejętnośd potoczystej narracji i plastycznego podawania
faktów - czyniły z generała Zaruskiego nieocenionego towarzysza.

O co się pytał premier Witos?

Gabinet przyjęd prezydenta, jak już wspomniałem, znajdował się na pierwszym piętrze. Schody
prowadzące do gabinetu rozwidlały się na półpiętrze na dwie strony - na lewo i na prawo. Tu, przy
rozwidleniu, wisiało wielkie lustro osadzone w fantazyjnie rzeźbionych ramach, pamiętające podobno
jeszcze czasy Królestwa Kongresowego.

Udające się z wizytą osoby odruchowo zatrzymywały się na półpiętrze, pragnąc chodby przez moment
ostatecznie skontrolowad w lustrze swoją sylwetkę. Prawie każdy z gości poprawiał sobie fryzurę,
krawat, chociaż właściwie nic nie było do poprawienia. Zależnie od rangi, usposobienia i charakteru
danej osoby, jej pilotowanie odbywałem w milczeniu lub też zamieniałem kilka konwencjonalnych,
uprzejmych słów.

Prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego, zarazem parokrotny prezes Rady Ministrów - poseł
Wincenty Witos zatrzymywał się na półpiętrze i zwracał się do mnie z dobrodusznym zapytaniem:

- A teraz, panie adiutancie, na lewo czy na prawo?

Wydawało mi się nieraz, że premier z lekka sobie podżartowuje ze mnie bądź tymi, bądź też innymi
słowami. Wszak dobrze znał drogę do prezydenckiego gabinetu i wiedział, że jedne i drugie schody do
niego prowadzą. I gdy ponownie podczas swej kolejnej wizyty zapytał:

- No, jak, panie adiutancie, lepiej na lewo czy na prawo? - Odruchowo rąbnąłem z miejsca:

- A może prosto w centrum, panie premierze!

Premier Witos spojrzał na mnie trochę zdziwiony tą jednak śmiałą odpowiedzią i po chwili roześmiał
się. To mnie skonsternowało. Zdawałem sobie sprawę, że odpowiedź moją można było w różny
sposób zrozumied i że przekroczyłem zakres uprawnieo adiutanta. Efekt był jeden: przy następnych
wizytach w Belwederze owego Witosowego pytania: „na lewo czy na prawo?” już więcej nie
słyszałem.

Ale oto po pewnym czasie, przypomniawszy sobie widocznie zdarzenia sprzed kilku miesięcy, Witos
znów się zatrzymał na półpiętrze, ale tylko poklepał mnie po ramieniu i roześmiał się głośno, co
zdarzało mu się bardzo rzadko. Wydał mi się wówczas jakiś bliski, że chciałem ująd jego dłoo
i powiedzied kilka słów serdecznych.
Witosa prawie nigdy nie widziałem uradowanego, uśmiechniętego. Tym bardziej jego szczery
uśmiech na belwederskim półpiętrze mocno utkwił mi w pamięci. Kiedy po kilku latach spotkałem go
przypadkowo na ulicy, przed emigracją do Czechosłowacji, ośmieliłem się podejśd i zapytałem, czy
mnie sobie przypomina. Byłem po cywilnemu. Przyjrzał mi się uważnie i powiedział: „No, naturalnie,
przecież był pan adiutantem prezydenta Wojciechowskiego”. Miałem jeszcze jedno potwierdzenie
opinii, że Wincenty Witos odznacza się doskonałą pamięcią, w której potrafi utrwalad raz poznanych
ludzi, przeżyte wydarzenia, fakty i najdrobniejsze nawet epizody. Pamięcią o mnie byłem niesłychanie
wzruszony. Witos zapytał mnie, co porabiam, jak żyję. Teraz już z większą śmiałością rozmawiałem
z nim, nie omieszkałem też wyznad, jak bardzo wydał mi się bliski w Belwederze.

Nieporozumienia podczas mej służby zdarzały się nieraz, czasem zawinione przeze mnie, czasem -
przez gości, których wprowadzałem na audiencje.

Był marzec czy kwiecieo 1926 roku. Sytuacja polityczna stawała się coraz bardziej napięta. Stosunki
między Belwederem a Sulejówkiem - więcej niż chłodne. Krążyło mnóstwo plotek, aluzyjnych
powiedzonek. W każdym najbardziej niewinnym fakcie, powiedzonku, dowcipie lub zdarzeniu
doszukiwano się czegoś poważnego. W opinii publicznej mało znaczące szczegóły często urastały do
rangi wielkiej sensacji, zwłaszcza gdy komuś zależało na przekręcaniu lub wypaczaniu faktów.
Adiutant przyboczny na służbie i poza służbą musiał bacznie uważad na swoje słowa, postępowanie
i zachowanie się.

Na audiencję do prezydenta zgłosił się pułkownik sztabu generalnego Bolesław Wieniawa-


Długoszowski. Jemu to, jako swemu adiutantowi, szczególne misje zlecał marszałek Piłsudski.
Zazwyczaj miał zakomunikowad lub wyrazid to, czego marszałek osobiście powiedzied nie mógł lub
nie chciał.

Do Wieniawy, ze względu na jego swoisty, hulaszczo-ekstrawagancki tryb życia, odnoszono się w


Belwederze krytycznie. Jego postępowanie szczególnie raziło prezydenta Wojciechowskiego,
człowieka statecznego, który uważał, że zajmowane stanowisko nakłada na każdego określone
obowiązki i normy postępowania. Panią Wojciechowską wyraźnie gorszyły frywolne występki pana
Wieniawy, o których głośno było w rozmowach towarzyskich a nawet w prasie, toteż niejednokrotnie
dawała wyraz swemu oburzeniu.

Muszę przyznad, że uważałem Wieniawę za człowieka wielce atrakcyjnego, ale odnosiłem się wobec
niego z rezerwą. Wiedziałem z osobistego doświadczenia, że chociaż potrafi on byd czarującym
towarzyszem zabaw oficerskich, to jednak trzeba było mied nie lada trening, by mu kompanii przy
kieliszku dotrzymad, a bez odpowiedniej baterii butelek zabawa z nim zupełnie się nie kleiła.

Wracam do przerwanego wątku wspomnieo. Wieniawa o oznaczanej godzinie zjawił się


w belwederskiej adiutanturze. Zamieniliśmy parę uprzejmych zdao, ale przez jakieś nieporozumienie,
zamiast do gabinetu prezydenta Wojciechowskiego, przeprowadziłem go do gabinetu przyjęd pani
Wojciechowskiej.

Rozmowa Wieniawy z panią prezydentową trwała niespełna trzy minuty. Z gabinetu wyszedł, a raczej
wypadł cały purpurowy. Co powiedział pani Wojciechowskiej i co pani Wojciechowska rzekła jemu -
nie dowiedziałem się nigdy. Zauważyłem tylko, że pani prezydentowa była tą wizytą niesamowicie
podenerwowana i przez długi czas nie mogła mi tego darowad.
Oczywiście, przypadkową moją gafę łatwo można było wytłumaczyd lub skomentowad jako świadomy
afront uczyniony przez prezydenta marszałkowi Piłsudskiemu. Bo chociaż to nie on wypadł z
Belwederu jak z procy, lecz jego wysłannik, ale w tym wysłanniku dośd powszechnie widziano drugie
wcielenie marszałka.

Mimowolne gafy i nieporozumienia zdarzały się zresztą nie tylko adiutantom. Nie były od nich wolne
osoby wysoko postawione w hierarchii cywilnej czy kościelnej.

Przybył kiedyś na audiencję do prezydenta wysoki dostojnik kościelny ze Stanów Zjednoczonych AP.
Wizyty oficjalne, bądź prywatne dostojników kościelnych, to osobny rytuał. Dowiedziałem się
dokładnie, jakie formy postępowania należy stosowad w tych przypadkach, aby dostojnego gościa
w niczym nie urazid.

Po skooczonej wizycie, która trwała czas dłuższy, odprowadziłem kościelnego dostojnika ze


wszystkimi niezależnymi honorami do hallu, gdzie kamerdyner podał mu płaszcz, a następnie udałem
się z nim do drzwi wyjściowych i tam go pożegnałem. Dostojnik podał mi rękę. Wtedy poczułem
w dłoni jakiś papierek. Sądziłem, że to wizytówka lub zapisane życzenie. Nie mogłem, naturalnie,
otwierad przy nim ręki, oglądad co tam jest i wsunąłem papierek do kieszeni. Gdy tylko pojazd
dostojnika ruszył, sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem banknot - 20 amerykaoskich dolarów. Tableau!

Co z tym fantem robid? Nie mogłem przecież pędzid za dostojnikiem, by wyjaśnid nieporozumienie
i zwrócid mu pieniądze; z drugiej strony sprawy nie można było tak zostawid.

Zwróciłem się o pomoc do księdza prałata Tokarzewskiego, kapelana prezydenta. Uśmiał się, ubawił
co niemiara i honorowe załatwienie sprawy wziął na siebie. W krótkim czasie od dostojnika
otrzymałem bardzo uprzejmy list z przeproszeniem za nieporozumienie, a 20 dolarów ksiądz prałat
Marian Tokarzewski, za zgodą dostojnika, przekazał na jakiś cel dobroczynny.

Gospodarz Belwederu - rodzina i otoczenie

Wybór Stanisława Wojciechowskiego na prezydenta Rzeczypospolitej warszawskie społeczeostwo


przyjęło z mieszanymi uczuciami. Prezydent uchodził za „piastowca”, a w Warszawie, jak zresztą
w całej byłej Kongresówce, to ludowe stronnictwo specjalnego miru nie miało. Tutaj bardziej liczyło
się PSL „Wyzwolenie”.

Nieprzychylna opinia o prezydencie przenikała również do wojska, zwłaszcza że obóz przeciwny


Wojciechowskiemu i „piastowcom” w metodach i środkach walki nie przebierał. Przypomną brutalne
i ordynarne wystąpienie „Expresu Czerwonego”, który podjął zbiórkę pieniężną pod hasłem: „Na
krawat dla Witosa”.

Z „Piastem” związał się Stanisław Wojciechowski na dobre w roku 1921. Jako naczelny redaktor pisma
PSL „Piast” - Woli Ludu, w numerze 1 z 27 marca 1921 roku zamieścił on artykuł, w którym zwalczał
nadużycia i wszelkie przejawy spekulacji. W artykule tym między innymi tak pisał:

Po wojnie pozostało niezdrowe powietrze - zaraża, od której najwięcej cierpi naród. To -


drożyzna i spekulacja. Od tej choroby ludzie szaleją, tracą rachunek i rozum, zamieniają się
w stada drapieżnych wilków, lichwiarzy, poskarży, spekulantów. Jak psy wścieklizną zarażają
oni dusze ludzkie, spragnieni dochodu bez pracy, jak największego zysku, jak największego
zarobku, jak największej zapłaty. Potrzebny jest nakaz polityczny ze strony rządu i nakaz
moralny ze strony społeczeostwa: żadnych cen nie wolno podwyższad. Każdy obywatel polski
musi sobie twardo powiedzied: Raczej stracę, raczej nie dojem a ceny nie podniosę, podwyżki
nie zażądam. Musimy zwalczyd wroga wewnętrznego - drożyznę.

Interesowało mnie, jakie poglądy i opinie reprezentuje mój wysoki szef i dlatego gromadziłem
wycinki z gazet, gdzie drukowano jego słowa. Nie wątpiłem w szlachetne intencje prezydenta,
ceniłem jego szczery patriotyzm, ale sądząc po tym, co mówił i pisał, wyglądał mi bardziej na
dobrotliwego kaznodzieję o gołębim sercu niż na trzeźwego i konsekwentnego polityka,

Na temat prezydenta Wojciechowskiego, jego rodziny, sposobu życia - krążyło mnóstwo plotek.
Wkrótce, jako jego adiutant przyboczny, mogłem się przekonad, że wiele w nich było celowej
złośliwości, więcej jeszcze zmyśleo, fantazji i kpiarstwa, które od wieków jest cechą przyrodzoną
warszawiaków.

Już od chwili, gdy zameldowałem się po raz pierwszy u prezydenta stale dawała się odczuwad jego
ojcowska troska o moją dalszą karierę. Niewiele trzeba było czasu, bym się mógł zorientowad, że
uczucia rodzinne - to charakterystyczna cecha i samego prezydenta, i członków jego rodziny.

Pani Wojciechowska, o której krążyło sporo anegdot, była osobą wyjątkowego serca i dobroci,
gospodarna i oszczędna. W spalskiej rezydencji Sama prowadziła gospodarstwo domowe, bynajmniej
nie dla reklamy lub ze skąpstwa. Jako oszczędna gospodyni, troszczyła się o to, by wydatki na dom nie
były duże. W przeciwieostwie do innych wysoko usytuowanych dam nie hołdowała zasadzie: zastaw
się, a postaw się. Daleka była od rozrzutności, chod byłoby z czego. Jako żona i matka, dbała o męża
i dzieci, o domowników, do których zaliczała również adiutantów.

W czasie pobytu w Spale pewnego razu dośd poważnie się przeziębiłem. Ze względu na gorączkę
musiałem przez kilka dni pozostawad w swoim pokoju. Pomoc lekarską i pomoc służby pałacowej
miałem zapewnioną. Koledzy też odwiedzali mnie często. Nikogo innego nie spodziewałem się. Jakież
było moje zdziwienie, gdy leżącego w łóżku odwiedziła mnie pani Wojciechowska. Roztoczyła nade
mną wprost macierzyoską opiekę. Czułem się tak, jak gdybym chorował u siebie w domu, na Brackiej.
Trwało to przez cały czas mojej choroby, aż do zupełnego wyzdrowienia.

Od spraw politycznych pani Wojciechowska trzymała się z daleka. Z natury swoich obowiązków
asystowałem codziennie prezydenckiej rodzinie przy obiedzie i przy kolacji. W czasie posiłków,
rozmawiało się o rozmaitych sprawach. Nie zauważyłem jednak, by kiedykolwiek małżonka
prezydenta czyniła uwagi na temat spraw politycznych. Widocznie wrodzona skromnośd nakazywała
jej unikad wypowiadania własnych sądów o tych dziedzinach, w których nie czuła się kompetentna.

Syn prezydenta - Edmund, zwany zazwyczaj Mundkiem, nie był wolny od bufonady właściwej
wiekowi młodzieoczemu. Miał też swoje wymagania, ale nic w nich nie było zdrożnego. Przede
wszystkim okazywał pasję do nowych garniturów, które szył u najlepszych krawców. Chłopiec był
dobrze rozwinięty, odznaczał się inteligencją, ale nie zawsze był opanowany w swych wystąpieniach.
Wysokie stanowisko ojca młodemu człowiekowi zawróciło nieco w głowie. Zdarzyło się, że zaczął się
wtrącad ido moich obowiązków adiutanta przybocznego. Osadziłem go cierpką uwagą, że synowi
prezydenta nie przysługują w Polsce żadne przywileje i żadne wobec mnie uprawnienia. Moją uwagę
wziął sobie głęboko do serca, po kilku dniach uspokoił się i przeprosił mnie. Uczył się dobrze, skooczył
później studia prawnicze, został adwokatem. Zginął śmiercią męczeoską w obozie oświęcimskim 20
lutego 1941 roku.

Córka prezydenta, Zofia - obecnie wdowa po zmarłym niedawno Władysławie Grabskim, synie byłego
ministra skarbu i premiera, wzbudzała szacunek całego otoczenia. Cechował ją naturalny wdzięk
podkreślany urodą, gustownym strojem, kulturą bycia, towarzyską ogładą. Miała szerokie
zainteresowania, wykazywała duże zdolności i zamiłowania artystyczne, kształciła się intensywnie,
zwłaszcza w dziedzinie sztuki malarskiej. Później studiowała w Akademii Sztuk Pięknych, którą
chlubnie ukooczyła.

Dzieci odnosiły się do rodziców z widoczną miłością i szacunkiem. Stosunek rodziców do dzieci był
raczej surowy, przy zachowaniu całkowitej powagi władzy rodzicielskiej. Pod pozornym chłodem
i zewnętrzną surowością kryło się jednak głębokie uczucie. Prezydent kochał żonę i dzieci, dbał
o rodzinę i żył myślą o niej. Niejednokrotnie to mogłem zaobserwowad.

W kwietniu 1926 roku, a więc na miesiąc przed wypadkami majowymi, prezydent w godzinach
popołudniowych niespodziewanie polecił mi zawezwad samochód. Pojechaliśmy na Filtrową 17, gdzie
prezydent budował sobie willę, która była już na ukooczeniu, a pokoje prawie gotowe. Byłem
niezmiernie zaskoczony, gdy prezydent wyjął z kieszeni stalową, sprężynową metrówkę i począł
wymierzad szerokośd i długośd pomieszczeo. Cyfry zapisywał do notesu, a jednocześnie szkicowo
zaznaczał miejsce na meble, które miał zamówid. Czynnośd ta całkowicie go pochłaniała. Przez cały
ten czas nie przemówił do mnie ani słowem. Milcząco obeszliśmy pokoje na parterze, a później na
piętrze. Sądziłem, że na tym zakooczymy, prezydent bowiem schował do kieszeni notes i metr
sprężynowy. Okazało się, że nie. Skierował się na strych nie wykooczony jeszcze, uważnie się rozejrzał
i powiedział do mnie:

- Tu będzie pracownia malarska Zosi.

Prezydent Wojciechowski był człowiekiem o skromnych wymaganiach. Nie przywiązywał zbytniej


wagi do zewnętrznych form reprezentacyjnych, nie lubił, by koło jego osoby robiono dużo szumu.
Dlatego też nie otaczał się ludźmi o głośnych nazwiskach; miał przy sobie tylko tych, którzy
zaspokajali najpilniejsze potrzeby domu cywilnego prezydenta.

Tym ludziom należy się ode mnie kilka słów. A więc...

Kapelanem prezydenta był dostojny, o pięknej powierzchowności i godnie się noszący - ksiądz prałat
Marian Tokarzewski. Całe otoczenie żywiło dla niego szacunek i poważanie. Człowiek o niepospolitej
dobroci, ale surowy dla innych i surowy dla siebie. Nabożeostwa odprawiał co niedzielę w Łazienkach.
Prezydent wraz z rodziną i adiutantem pełniącym dyżur - pieszo przez park Belwederski - udawał się
do kaplicy łazienkowskiej. Na chórze śpiewali wybitni artyści operowi i estradowi. Na organach grał
i akompaniował stały, etatowy organista Belwederu, profesor Leopold Szpinalski, ojciec
przedwcześnie zmarłego w 1956 roku znakomitego pianisty - wirtuoza, rektora Wyższej Szkoły
Muzycznej w Warszawie i profesora tej szkoły - Stanisława Szpinalskiego, ojciec również wybitnego
wirtuoza skrzypka - Józefa Szpinalskiego, który przebywa w Ameryce. Profesor Szpinalski prowadził
również chóry dla żołnierzy kompanii i szwadronu przybocznego. Z jednej strony kaplicy stała
kampania przyboczna, z drugiej - szwadron przyboczny.

Ksiądz prałat Tokarzewski był zawsze gościem prezydenta na niedzielnych obiadach.

Prezydent całkowicie polegał na szefie swej kancelarii cywilnej - mecenasie Konstantym Lencu,
bardzo się liczył z jego zdaniem. Lenc był ulubieocem prezydenta. Miał postad olbrzyma. Chodził
nieco pochylony ku przodowi, ruchy miał powolne, powściągliwe. Na świat patrzył przez binokle.
Odznaczał się dużym poczuciem humoru. Jak tylko miał wolną chwilę, dla odprężenia przychodził do
adiutantury i opowiadał anegdoty, które sypały mu się, jak z rękawa, a po skooczeniu pierwszy się
zawsze śmiał tubalnym głosem, spoglądając po obecnych i badając, jakie też jego słowa zrobiły
wrażenie. Wielki smakosz, łakomczuch. Przeważnie jadał obiady u Krzemioskiego na Trębackiej. Z
adiutantury często tam dzwonił i zapytywał: „Co tam Krzemcio dzisiaj dla mnie dobrego
przygotował?” Kiedy nie odpowiadały mu potrawy przedstawione do aprobaty, certował się długo
i wybrednie, aż dobrał odpowiadające jego smakowi. Całe omal dni poświęcał pracy w Kancelarii
Cywilnej. Był kawalerem i niejednokrotnie mówił: „Jakie to szczęście, że nie mam balastu na głowie”.
Konstanty Lenc był wielkim melomanem, chodził na wszystkie koncerty, a już piątkowego
symfonicznego w Filharmonii - nigdy nie opuścił. Bardzo był lubiany przez wszystkich swoich
pracowników, do których odnosił się po ojcowsku, ale równocześnie zajmował postawę bardzo
surowego i wymagającego szefa.

Jak już wspomniałem, do domu przy ulicy Brackiej przyjeżdżał po mnie rano samochód, zabierając do
Belwederu. Pierwszą osobą, którą tu zazwyczaj spotykałem, był kamerdyner prezydenta, pan Kacper
Michalski. On to przynosił do mego pokoju adiutanckiego dzbanuszki z gorącą, aromatyczną kawą,
śmietanką i chrupiące rogaliki. Już to powiedzied trzeba, że warszawscy piekarze byli mistrzami
w swoim fachu. Smaczne, niewielkie, ale jakże zgrabne rogaliki i bułeczki o najrozmaitszej nazwie, już
samym wyglądem i przyjemnym zapachem zapraszały do śniadania.

Po zwykłym „dzieo dobry”, starałem się z panem Kacprem nawiązad rozmowę. Mówię: starałem się,
bo pan Kacper był dyplomatą. Mówił mało, na słówka wyciągnąd go było trudno. Jeżeli wdawał się
w dyskurs, to zawsze z rozwagą i całkowitą odpowiedzialnością za wypowiedziane słowa lub uwagi.
Pochodził z rodziny od dawien dawna zasiedziałej w służbie u hrabiów Potockich. W Łaocucie był
klucznikiem zamku. Stąd też świetna znajomośd zwyczajów, obyczajów i ceremoniałów dworskich, bo
wizyty głów koronowanych u Potockich do rzadkości nie należały. Od Potockich przeszedł na
kamerdynera do naczelnika paostwa, marszałka Piłsudskiego, następnie do prezydenta
Wojciechowskiego, a wreszcie zadomowił się na dłużej u prezydenta Mościckiego.

Był to mężczyzna wysoki, barczysty, pięknie się prezentujący, zawsze ubrany w czarny frak, takąż
kamizelkę, spodnie krótkie, spięte pod kolanami, elegancki krawat, długie pooczochy i obowiązkowo
lakierki. Nie popełnię zbytniej przesady, jeżeli powiem, że pan Kacper pełnił niejako funkcję
nieoficjalnego szefa protokołu.

Trzeba było widzied pana Kacpra, gdy dyrygował służbą w czasie przyjęd. Biada lokajowi, który
niezgrabnie lub niewłaściwie podał talerz lub półmisek; czasami to się zdarzało. Pan Kacper nie
zwrócił głośno uwagi, w ogóle nie odezwał się. Miał do zastosowania w takich przypadkach swoistą
sankcję: nadepnął lokajowi na nogę. To wystarczyło, bo wzrost pana Kacpra, przy jego potężnej tuszy,
wynosił ni mniej, ni więcej tylko 1 metr 90 cm! Taką milczącą uwagę można było zapamiętad na całe
życie, zwłaszcza, jeżeli lokaj miał odciski.

Jeżeli ktoś z zaproszonych gości niezbyt wprawnie posiłkował się przyborami do jedzenia, pan Kacper
lekko unosił brwi do góry, poza tym żaden muskuł nie drgnął na jego twarzy. Gdy chodziło
o rozmieszczenie gości przy stole biesiadnym, zazwyczaj konsultowałem się z panem Kacprem. To
samo zresztą robili i inni adiutanci, i dobrze na tym wychodziliśmy.

Rozmieszczenie gości przy stole, to sprawa tylko z pozoru drobna. Dyplomaci, dostojnicy paostwowi,
dostojnicy duchowni i osoby prywatne są na te pozorne drobnostki bardzo wrażliwi. Trzeba nie lada
znajomości ludzi i spraw, by nikomu nie uchybid. Pan Kacper odznaczał się taką samą znajomością
rzeczy, jak kamerdyner Rabbit u lady Drew z zamku Bladesover - którego opisuje Wells w powieści
„Tono-Bungay”. Mocno pana Kacpra podejrzewałem, że na swoich prywatnych przyjęciach z całą
surowością przestrzegał przepisów etykiety i rozsadzał swych gości przy stole według ich
towarzyskiego i służbowego stopnia.

Zresztą nauka zachowania się w towarzystwie, przestrzeganie wymogów grzeczności były w dawnej
Polsce powszechne. Nie darmo mówi Adam Mickiewicz:

„Grzecznośd nie jest nauką łatwą, ani małą;


Trzeba się długo uczyd, ażeby nie zbłądzid
I każdemu powinną uczciwośd wyrządzad...

Zaniedbanie lub przeoczenie wobec osób trzecich „powinnej uczciwości”, nawet bez cienia złej
intencji, prowadziło nieraz do przykrych w skutkach nieporozumieo również w Belwederze i na
Zamku. Raz omal nie doszło do zakłócenia stosunków polsko-włoskich z powodu przetasowania gości
przy stole na przyjęciu, które prezydent Wojciechowski wydał dla korpusu dyplomatycznego. Byłem
tam i mogę potwierdzid, że zgodnie z prawdą i bardzo plastycznie opisał ten incydent Jan Skotnicki,
ówczesny dyrektor departamentu w Ministerstwie Kultury. W jego wspomnieniach wydanych pod
tytułem Przy sztalugach i przy biurku możemy przeczytad taki oto fragment:

Na całym świecie przyjęte jest, że przy obiadach galowych usadawia się dyplomację według
starszeostwa przydziału do danego paostwa. Wraz z szefem protokołu rozłożyliśmy według
tego klucza na stołach kartki z nazwiskami. Na pięd minut przed rozpoczęciem obiadu
Wojciechowski nie wytrzymał i w obecności naszej, cichutko bocznymi drzwiami, wszedł do
jadalni zamkowej, by sprawdzid czy wszystko jest w porządku. Spostrzegłszy na stole przy
nakryciach kartki z nazwiskami dygnitarzy, a ponieważ nie spodobało mu się ich
rozmieszczenie, nic nikomu nie mówiąc, kartki poprzemieniał. Między innymi posła włoskiego
Tommassiniego, najstarszego przydziałem, posadzonego przy prezydencie, odsunął dalej,
a przy sobie posadził posła Francji. Taką samą zmianę przeprowadził z posłem z Anglii.
Proszą sobie wyobrazid miny tych dyplomatów, kiedy zasiedli do stołu! Poseł włoski, senior
korpusu dyplomatycznego, wprawdzie zajął miejsce wyznaczone mu przez prezydenta, ale
zaraz po skooczonym obiedzie wyjechał z Zamku i zażądał w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych wytłumaczenia przyczyny afrontu, jaki go spotkał. Oczywiście, trzeba było
wyjaśnid i przeprosid. Inni posłowie sprzeciwu nie wnieśli, czekali bowiem na załatwienie
sprawy protestu Włocha.
Wizyty, rozrywki, przygody

Składane prezydentowi oficjalne wizyty mocno absorbowały adiutanta przybocznego. Szczególnych


zabiegów wymagało przygotowanie ceremonii składania listów uwierzytelniających przez
ambasadorów i posłów paostw obcych. Sama zaś ceremonia dostarczała mi wielu wrażeo. Jedną
z nich wspominam mile, bo łączy się z osobą ambasadora, któremu co nieco zawdzięczam osobiście.

Dnia 26 kwietnia 1926 roku przybył do Warszawy Julian Alfred Laroche i objął stanowisko
ambasadora Francji w Polsce, zajmując miejsce zwolnione przez Andrzeja Panafieu, który ukooczył 60
lat i z powodu fatalnego „limite d'âge” nie mógł dłużej zajmowad tego stanowiska. Pan Laroche
w polskich kołach dyplomatycznych został przyjęty życzliwie z uwagi na to, że podczas wersalskiej
konferencji pokojowej był aktywny i przychylny nam w rozmowach dotyczących ustalenia granic
Polski.

W trzy dni po jego przyjeździe, to jest 29 kwietnia, wraz z dyrektorem protokołu dyplomatycznego
Ministerstwa Spraw Zagranicznych - Stefanem Przeździeckim, udałem się reprezentacyjnym
pojazdem prezydenta do pana Laroche, który zajmował prywatne apartamenty w Alejach
Ujazdowskich 33. Następnie, przy asyście trębaczy na białych koniach i w otoczeniu eskorty
szwadronu przybocznego prezydenta, wieźliśmy nowego ambasadora na Zamek Królewski. Za nami,
w oddzielnych powozach, podążali: generał Dupont - szef francuskiej Misji Wojskowej, wyżsi
urzędnicy ambasady i inni uczestnicy ceremonii. Gdy cały ten orszak ruszył sprzed ambasady
francuskiej w Alejach Ujazdowskich i gdy zbliżał się do Zamku - rozległy się dźwięki fanfar.

Na dziedziocu zamkowym batalion 21 pp Dzieci Warszawy ze sztandarem pułku oddał honory


wojskowe. Orkiestra odegrała Marsyliankę. Na pierwszym piętrze pluton kompanii przybocznej
sprezentował broo, zaś w Sali Tronowej na spotkanie ambasadorowi wyszedł Aleksander Skrzyoski -
w jednej osobie prezes Rady Ministrów i minister Spraw Zagranicznych. Prezydent Wojciechowski,
ozdobiony wielką wstęgą Legii Honorowej, oczekiwał ambasadora w sali Rycerskiej, mając obok
siebie wiceministra Spraw Zagranicznych - Kajetana Morawskiego.

Nastąpiło wręczenie, listów uwierzytelniających, krótkie spotkanie z prezydentem, po czym z tymi


samymi honorami udaliśmy się przed grób Nieznanego Żołnierza, gdzie ambasador Laroche złożył
wieniec. To był koniec ceremonii ściśle ustalonej protokołem dyplomatycznym. Towarzyszyłem
jeszcze ambasadorowi w drodze powrotnej do jego rezydencji.

W lipcu 1927 roku miałem przyjemnośd wysłuchad miłych słów uznania, jakimi obdarzał mnie
ambasador Francji. Za udział w pracach Misji Francuskiej pan Laroche udekorował mnie wtedy
najwyższym odznaczeniem tego kraju - Orderem Legii Honorowej.

Stanowisko adiutanta przybocznego było zaszczytne, ale też uciążliwe. Rozliczne obowiązki
o charakterze towarzyskim, związane z moją funkcją, pochłaniały mi dużo czasu i wymagały stałego
napięcia uwagi.

Matka moja, Comte-Wilgocka, jako znana artystka, utrzymywała rozgałęzione stosunki towarzyskie
z wybitnymi osobistościami ze świata artystycznego, literackiego, dziennikarskiego oraz ze sferami
urzędowymi i dyplomatami. Byłem we wszystkich subtelnościach towarzyskich doskonale
zorientowany. Istniała jednak różnica pomiędzy moimi obowiązkami towarzyskimi, jako
współgospodarza domu a obowiązkami towarzyskimi adiutanta przybocznego.

W domu, w granicach form towarzyskich, swobodnie dysponowałem swoją osobą w zachowaniu się
i wypowiadaniu. Jako adiutant musiałem starannie ważyd każde słowo. Tu się liczył nawet każdy gest,
mina, krok czy mimowolny odruch. Towarzyszyłem prezydentowi przez cały niemal dzieo: przy
posiłkach, spacerach, wyjazdach, przyjęciach oficjalnych, a często i przy ważnych rozmowach.

Na dłuższych audiencjach u prezydenta, na obiedzie, kolacji lub na czarnej kawie niejednokrotnie


bywał profesor Władysław Grabski - i jako minister skarbu, i jako premier. Władysława Grabskiego
darzył prezydent szczególnym zaufaniem, widział w nim znakomitego znawcę problemów
ekonomicznych, wyrocznię w sprawach wsi i chłopów. Często omawiał z nim najpoważniejsze
problemy polityczne. Rozmowy zaczynały się zwykle w gabinecie, a były później kontynuowane przy
czarnej kawie w gościnnym salonie.

Wiele rzeczy mogłem się z toku rozmów dowiedzied i domyślad. Uchodziłem więc za oficera dobrze
zorientowanego w zamierzeniach rządu. Sądzono, że mogę i powinienem znad tajniki zarówno
polityki wewnętrznej, jak i zagranicznej. Rzecz zrozumiała, że różni ludzie starali się ode mnie czegoś
dowiedzied. Chcieli informacji o sprawach politycznych, o życiu towarzyskim w Belwederze; szukali
potwierdzenia „prawdy” zawartej, ich zdaniem, w kursujących pogłoskach, plotkach i ploteczkach.
Jedni -dla zwykłej ludzkiej ciekawości, inni - z natury swych obowiązków, na przykład jak dyplomaci
i dziennikarze.

Podczas moich wizyt w ambasadach i poselstwach byłem szczególnie narażony na indagacje. W


pytaniach pozornie niewinnych kryła się chęd uzyskania tej lub innej informacji.

Często, poza obowiązkowymi oficjalnymi wizytami w ambasadach i u osobistości politycznych, byłem


zapraszany na przyjęcia prywatne i tak zwane poufne pogaduszki. W rozmowach zapytywano mnie
o rzeczy na pozór drobne, o stan zdrowia i samopoczucie tego lub innego ministra, o przedmiot trosk
gospodarza Belwederu, o sprawy w rodzaju: kto z kim i kiedy. Nużyły mnie, nieraz denerwowały te
ciągłe, natrętne sondaże i nagabywania. Zdawałem sobie sprawę z ich intencji i obojętnymi
powiedzonkami, uśmiechem lub żartem Uchylałem się od udzielenia odpowiedzi na kierowane do
mnie pytania.

Dolewano mi zawsze do kieliszka dobrych i mocnych trunków. Są sytuacje, kiedy nie można uchylid
się od wypicia wódki czy wina. Wiedziałem jednak, że muszę byd bardzo ostrożny, wymawiałem się
niedyspozycją, zaleceniami lekarskimi itp. Z biegiem czasu wizyty swoje w ambasadach i poselstwach
ograniczyłem do możliwego minimum. Widząc moje uniki, znajomi dyplomaci coraz rzadziej słali mi
zaproszenia. Bo i po cóż zapraszad na poufne pogawędki „naiwniaczka”, który nic nie wie i nie
rozumie najprostszych pytao do niego skierowanych.

Kłopotliwe, ale ze względów towarzyskich konieczne, były moje wizyty noworoczne.

Po oficjalnych życzeniach, które w dzieo Nowego Roku w mojej asyście prezydent odbierał od sejmu,
rządu, korpusu dyplomatycznego, udawałem się w godzinach popołudniowych w kilkugodzinną
podróż po ambasadach, poselstwach i salonach Warszawy. Marszrutę układałem na kilka dni przed
pierwszym stycznia. Ułożenie jej, rzecz zdawałoby się prosta, wymagało jednak dłuższej pracy.
Wyczerpany po nocy sylwestrowej, zmęczony oficjalnym noworocznym przyjęciem w Belwederze,
gdzieś około godziny trzynastej wyruszałem samochodem w drogę, zaopatrzony w ogromną ilośd
własnych biletów wizytowych w języku polskim i francuskim. Wizytę uważałem za udaną, jeżeli
gospodarzy... nie zastawałem w domu. Zostawiałem wtedy wizytówkę i jazda dalej. Dyplomaci byli
zresztą przygotowani na tego rodzaju wizyty noworoczne, wiedzieli, że są to wizyty formalno-
towarzyskie i często „nie zastawało się ich w domu”.

Ale byli i tacy, którzy gustowali w życiu towarzyskim. Do nich należał węgierski ambasador i minister
pełnomocny - Belitska. Nie poprzestawał na formalnościach i zapraszał mnie do salonu. Rozgadaliśmy
się poza czas przewidziany na tego rodzaju wizytę. Nie chciał w żaden sposób mnie puścid. Tytułował
mnie zazwyczaj „Mon général”, zapraszał do znakomitego węgierskiego wina, które w Polsce od
wieków wysoko było cenione.

Ale poza tym była jeszcze jedna okolicznośd, która wizytę u Belitski czyniła szczególnie miłą - jego
przeurocza, wytworna córka. Chętnie bym zrezygnował z dalszych wizyt i pozostał chociażby przez
cały wieczór. Ale cóż, obowiązki kazały mi się pożegnad z uroczą ambasadorówną, przepraszam -
z ambasadorem Belitską, zrezygnowad ze znakomitego wina i ruszad dalej w noworoczną podróż po
Warszawie.

Do jednej z ostatnich tym razem należała wizyta u pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego. Od


czasów, gdy został on adiutantem Piłsudskiego, jako naczelnika paostwa, korzystał z prywatnego
locum w Pałacu Myślewickim w Łazienkach. Przypuszczałem, że Wieniawa nie zdążył wrócid
z hucznego sylwestra lub, jeśli wrócił, zażywa snu po nocnych szaleostwach i moja wizyta skooczy się
na oddaniu wizytówki komuś z domowników.

Wypadło jednak inaczej. Zadzwoniłem i, ku mojemu największemu zdumieniu, drzwi, zamiast przez
ordynansa, zostały otworzone przez samego Wieniawę. Rozwarł ramiona, objął mnie i wprowadził do
salonu. Wizytę moją uważał za szczęśliwy przypadek. Bo, jak mówił, ordynansowi dał „wychodne”,
a sam teraz siedzi w domu i absolutnie nie ma z kim się napid. Usiedliśmy więc za stołem
i otworzyliśmy ogieo z baterii butelek doskonałych win i koniaków.

Pamiętałem, że zostało mi jeszcze kilka ostatnich wizyt, parokrotnie wstawałem, by się pożegnad.
Wieniawa nie puszczał mnie. Zasłaniałem się obowiązkami towarzysko-służbowymi, zmęczeniem po
całonocnym sylwestrze i wreszcie wizytą u ambasadora Belitski, gdzie wino też było doskonałe. Nic to
dla Wieniawy. Gdy odmawiałem dalszych kieliszków, uprzejmy gospodarz natychmiast przybierał ton
zwierzchnika wojskowego. Niepodobna było odmówid. Jak długo trwała ta wizyta, nie umiem
powiedzied. Chociaż miałem już jaki taki „trainning”, ale z dalszych wizyt noworocznych w tym dniu
musiałem zrezygnowad.

Oprócz rozrywek związanych z różnego rodzaju wizytami nie brakowało mi, rzecz jasna, okazji do
naprawdę kulturalnego spędzania czasu. Kulturalne przyjemności i estetyczne wzruszenia należały się
prezydentowi, więc korzystał z tego również jego przyboczny adiutant.

Teatr i koncerty należały do najbardziej ulubionych rozrywek prezydenta Wojciechowskiego. W


Teatrze Narodowym, w Operze i Filharmonii miał zawsze zarezerwowane loże. Z lóż dla niego
zarezerwowanych, poza prezydentem i jego rodziną, mogli korzystad tylko członkowie Domu
Cywilnego i Domu Wojskowego, ale zawsze po uprzednim porozumieniu się z adiutantem.
Jeżeli na koncert lub do teatru prezydent jeździł w charakterze nieoficjalnym, zazwyczaj towarzyszyła
mu rodzina. Najchętniej bywał w teatrze i na koncertach w charakterze prywatnym, incognito.
Publicznośd szybko się jednak dowiadywała o obecności prezydenta. Bardzo nie lubił, gdy mu
składano w loży wizyty, zwłaszcza nie lubił wizyt dyrektorów teatrów, którzy byli zaszczyceni
obecnością głowy paostwa i czuli się w obowiązku asystowad prezydentowi w przerwach.

Kategorycznie się zastrzegał, by w teatrze nie przydzielano mu żadnej specjalnej ochrony. Ochrona
oczywiście była, bardzo dyskretna, zupełnie niewidoczna.

Obowiązki głowy paostwa dośd rzadko jednak pozwalały prezydentowi na korzystanie z takich
rozrywek, jak teatr, opera, koncerty. Nie lubił poza tym afiszowad się publicznie, przyjmowad hołdów
i ukłonów licznego audytorium. Przypuszczam, że to właśnie było powodem, dla którego, dyskontując
pewne reminiscencje historyczne, zainicjował tak zwane „czwartki”. Był na nie zapraszany mniejszy
od teatralnej widowni świat naukowy, artystyczny, wojskowy, polityczny. Dośd ograniczoną listę gości
sporządzał szef kancelarii cywilnej - Konstanty Lenc i jego zastępca - Teodor Chrząszczewski. Grono
zapraszanych osób było zawsze odpowiednio dobierane. Nastrój panował swobodny, nie skrępowany
żadną etykietą. Panie pojawiały się w zwykłych popołudniowych strojach wizytowych, panowie -
w czarnych garniturach marynarkowych. Prezydent witał osobiście każdego gościa.

Przyjęcia były skromne, żadnej wystawy. Podawano czarną kawę, herbatę, suche ciasteczka, owoce. Z
każdym prezydent starał się zamienid kilka słów. Goście ze swej strony starali się w miarę możności
rozmowę przeciągnąd i nie bez powodu. Wiele osób, korzystając z okazji, chciało załatwid swoje
własne sprawy. Nieraz udawało się któremuś z gości zainteresowad prezydenta swymi problemami,
wówczas wydawał mi polecenie, bym sprawę przekazał do kancelarii cywilnej lub wojskowej.

„Czwartki” miały przeważnie charakter muzyczny. Występowali najwybitniejsi artyści stolicy: Helena
Zboioska-Ruszkowska, Aleksander Michałowski, Zygmunt Mossoczy, Adela Comte-Wilgocka,
Stanisław Gruszczyoski, Eugeniusz Mossakowski i inni.

Konstanty Lenc wspomniał podczas jednego z obiadów w Belwederze, że niejaki Jan Kiepura (student
prawa) ma bardzo ładny głos i występuje na estradach. Wprawdzie nie ma jeszcze wyrobionego
wśród artystów i publiczności nazwiska, ale jego występy są atrakcyjne i cieszą się dużą frekwencją.
Można by więc początkującym śpiewakiem zainteresowad gości „czwartkowych”. Prezydent po
chwilowym namyśle sprawę zaproszenia Kiepury pozostawił do uznania Lenca.

Na najbliższym „czwartku” pojawił się skromny młodzieniec - Jan Kiepura. Swoim pięknym głosem
podbił serca wszystkich obecnych. Zaznaczyd muszę, że na tym przyjęciu, które było wstępem do jego
kariery artystycznej, Kiepura śpiewał dużo, mówił na szczęście mało. O „Janku z Sosnowca”,
„piekarczyku” - dowiedzieliśmy się w wiele lat później. Powstała legenda, w którą wielu uwierzyło.

Podobnie jak wielu ludzi z wyżyn urzędowych i towarzyskich, prezydent Wojciechowski lubił brydż.
Mógł się oddawad tej grze podczas wypoczynku w swej rezydencji spalskiej lub w podróży pociągiem,
kiedy zdarzały się wyjazdy na uroczystości terenowe. Pamiętam jedną taką podróż ze względu na
rolę, jaką musiałem odegrad.

W lutym 1926 roku wyjechaliśmy specjalnym pociągiem do Gniezna na uroczystośd odsłonięcia


pomnika Bolesława Chrobrego. Pociąg był przystosowany do przewozu dostojnego grona osób
z prezydentem na czele. Każdy wagon miał swoje przeznaczenie. A więc: wagon z luksusowo
urządzonymi przedziałami sypialnymi, wagon stołowy z kuchnią i bufetem, wagony dla plutonu
z oddziału przybocznego, który zawsze asystował głowie paostwa, wreszcie salonka ze stołem
konferencyjnym obstawionym fotelami i mniejszymi stolikami. Było gdzie rozłożyd karty.

Przybyliśmy do Kutna. Pociąg zatrzymał się na krótko. Dworcowy peron wypełniało liczne
zgromadzenie. Na powitanie przejeżdżającego prezydenta wyszedł dowódca garnizonu wojskowego
z kompanią honorową, zjawili się przedstawiciele władz miejskich i społeczeostwa. Akurat w tym
momencie partia brydżowa nabrała rumieoców i to w takim stopniu, że prezydent nie był w stanie
oderwad się od niej. Polecił mi, bym w jego imieniu przywitał zebranych na peronie i wytłumaczył im,
że prezydent jest bardzo zmęczony podróżą i udał się już na spoczynek.

Przy dźwiękach powitalnego marsza spełniałem wyznaczone mi zadanie. W koocu, gdy pociąg już
ruszył w dalszą drogę, stałem czas jakiś na stopniach wagonu i salutowałem całemu zgromadzeniu,
aby chod tym wynagrodzid kutnowian za to serdeczne powitanie.

Wróciłem do salonki i jak zwykle zacząłem meldowad prezydentowi o wykonaniu jego polecenia.
Prezydent, zajęty grą, niecierpliwie machnął ręką, przerywając mój meldunek:

- Proszę mi teraz nie przeszkadzad, przecież widzi pan, że licytuję szlema!

W obrazie mojej adiutanckiej służby mógłbym namalowad mnóstwo szczegółów o zabawnym,


komicznym czy przygodowym charakterze. Nic, co ludzkie nie było obce ludziom z Belwederu.
Ograniczę się do paru zdarzeo.

Kiedyś w godzinach przedpołudniowych prezydent, widocznie zmęczony pracą, wezwał mnie do


siebie i oświadczył, że chciałby pojechad na spacer do Parku Skaryszewskiego. Wydałem dyspozycje
i powóz zaprzężony w dwie piękne arabki zajechał przed pałac. Może początek pięknej wiosny, może
inne przyczyny sprawiły, że przez całą drogę rozmawiał, wypytywał mnie o wiele drobnych
szczegółów z mojej służby, interesował się stanem koni belwederskich itp. Wjechaliśmy do parku.
Kazał zatrzymad powóz, wysiadł. Polecił, by powóz jechał za nim w odległości jakichś trzystu metrów.

Adiutantowi asystującemu osobie prezydenta nie wolno było oddawad honorów żadnej szarży. Każdy
wojskowy natomiast obowiązany był przed prezydentem „sfrontowad”, to znaczy zatrzymad się na
trzy kroki przed nim i pozostad w postawie na bacznośd, oddając należne honory aż do czasu przejścia
prezydenta. „Frontowanie” obowiązywało również podczas przejazdu głowy paostwa.

W parku spotkaliśmy jakiegoś pułkownika. Nie wiem, czy nie zauważył prezydenta, czy nie poznał,
dośd że całą uwagę skupił na mojej skromnej osobie. Z wyżej podanych powodów nie salutowałem
pułkownika. Stanowczym głosem ostro do mnie zawołał:

- Panie poruczniku, do mnie!

Przeprosiłem prezydenta i stawiłem się przed groźnym obliczem pułkownika. Zmierzył mnie od stóp
do głów i powiedział jak najbardziej surowo:

- Cóż to! Subordynacja w wojsku spada? Natychmiast każę pana zamknąd na odwachu.
W innych warunkach wydarzenie takie byłoby nawet groźne, tutaj przedstawiało się raczej
groteskowo. Postanowiłem dad to poznad groźnemu Jowiszowi w szlifach pułkownikowskich.
Przyjąłem postawę jak najbardziej służbistą i sucho zameldowałem:

- Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że asystuję osobie prezydenta Rzeczypospolitej. Pan


pułkownik nie sfrontował przed panem prezydentem. Odmeldowuję się!

Trzeba było zobaczyd głupkowato-niewyraźną fizis owego pułkownika! To nie da się opisad. A mnie,
jakby kto na sto koni wsadził.

Zameldowałem się prezydentowi. Prezydent zapytał, z jakiego powodu zatrzymał mnie pułkownik,
chociaż, dobrze sobie z tego zdawał sprawę. Kiedy przytoczyłem mu moją odpowiedź, śmiał się
szczerze i serdecznie. Wróciliśmy do Belwederu. Prezydent był w znakomitym humorze, o tym
incydencie opowiedział podczas kolacji.

Taki już jest los prezydenta, że stale znajduje się pod opieką adiutanta, a los adiutanta - że nie może
spuścid z oka prezydenta.

Zdarzało się, że prezydent chciał zapomnied o swoim oficjalnym charakterze, zapomnied o swoim
otoczeniu i pospacerowad sobie tak, jak to czynią zwykli śmiertelnicy.

O takich wycieczkach kierowników nawy paostwowej niejednokrotnie podawali historycy


i kronikarze. A. Robertin w anegdotach o Napoleonie przytacza, co następuje:

Napoleon, przebrany, często przebiegał cały Paryż, szczególnie jak najwcześniej rano i to
piechotą. Mieszał się między klasą zarobniczą dla poznania jej położenia i sposobu myślenia.
Zalecił również prefektowi policji, aby to także uczynił -i nazywał taką policję - policją Kadego.
Ale jak dodaje Robertin - wiele awantur w czasie takich wycieczek go spotkało.

Nie wiem, czy prezydent Wojciechowski czytał wspomnienia Robertina, ale prawdą niewątpliwą jest,
że na takich wycieczkach łatwo jest o przygodę.

Około dziesiątej rano otrzymałem naglący telefon od ministra skarbu, Grabskiego, że prosi
o wyznaczenie mu audiencji jak najszybciej. Dzieo miałem bardzo trudny. Ze względu, na tłok
interesantów, godziny przyjęd zapowiadały się do wieczora. Zapytałem ministra, czy nie można by
przesunąd audiencji na późniejszy termin.

- Sprawa jest pilna - odpowiedział. - Rozmowa nie potrwa jednak długo.

Rozejrzałem się starannie w liście osób zgłoszonych, postanowiłem wizyty ścieśnid do granic
możliwości, a wizytę ministra Grabskiego ustaliłem na godzinę dwunastą. Odpowiadało to ministrowi.
Przeprosiłem gości Oczekujących na przyjęcie i poszedłem zapowiedzied dodatkową wizytę
prezydentowi. Nie znalazłem go w gabinecie przyjęd, ani też w mieszkaniu prywatnym. Nie było go
również w innych salach. Służba nie wiedziała, gdzie jest. Sierżant, pełniący w tym dniu służbę przy
tylnym wyjściu, na moje naglące zapytanie odpowiedział, że owszem widział, jak prezydent
wychodził, rozmawiał nawet z nim, ale zapowiedział, żeby nikomu me mówid, że wyszedł z
Belwederu. Byłem wściekły na podoficera. Przed każdym mogła byd zachowana tajemnica wyjścia
prezydenta, ale nigdy przed adiutantem. Huknąłem do sierżanta:
- Gdzie poszedł prezydent?

- A tam, na prawo, w Aleje. Wziął nawet ze sobą swoje dwa pieski.

Złapałem auto i pomknąłem w Aleje. Mniej więcej na wysokości Agrykoli spostrzegłem, jak grupa
gazeciarzy otacza ściśle pana w meloniku z dwoma psami jamnikami. Scena wprost zabawna.
Prezydent czuł się jednak dobrze w gronie gazeciarzy. Najwidoczniej bawili go. Wokół rozlegały się
krzykliwe wołania: - Panie prezydencie, ode mnie „Czerwoniaka”, ode mnie „Kurier Warszawski”! Dla
pana prezydenta „Poranni aka”!

Okrzyki rozentuzjazmowanych gazeciarzy po prostu mnie oszołomiły. Podbiegłem i starałem się


prezydenta od nich odgrodzid. Prezydent zwrócił mi uwagę:

- Panie poruczniku, pan zaczyna wkraczad w nie swoje kompetencje.

Uwagę przyjąłem, ale jednocześnie zameldowałem, że samochód podąża za nami.

Prezydent był wyraźnie niezadowolony. Jednak wkrótce, kiedy już nie tylko gazeciarze, ale inni liczni
przechodnie poczęli go otaczad, przy czym niektórzy, korzystając z okazji, wyłuszczali swoje osobiste
prośby i żale, prezydent zorientował się, że postąpił zbyt lekkomyślnie. Przy samochodzie miałem już
czterech policjantów, którzy wraz z potężnym kierowcą Pasioskim, umożliwili mi odizolowanie
prezydenta od tłumu, utorowanie drogi do samochodu i odjazd do Belwederu.

Była to bodajże pierwsza i ostatnia tego typu ucieczka głowy paostwa z Belwederu.

Prezydent nie znosił więzów etykiety. Chciał byd od czasu do czasu „człowiekiem wolnym”. Niestety,
jako prezydent, nie mógł byd zwolniony od form obowiązujących głowę paostwa. Wsiedliśmy do
samochodu. Prezydent znalazł się ponownie za sztachetami Belwederu. Od tego czasu nie opuszczał
już samotnie pałacu.

Żałobne przeżycia

Do wnętrza belwederskiego pałacu musiało przenikad wszystko, czym żył kraj, społeczeostwo. Tu
znajdowały swoje odbicie i swój wyraz wydarzenia polityczne, sprawy narastające w rządzie i sejmie,
komplikacje w stosunkach społecznych. Mnie, jako adiutanta, w małym tylko stopniu przygniatał
ciężar trosk, które z obowiązku swego dźwigał mój wysoki zwierzchnik. Trochę jednak udzielało mi się
tych kłopotów i zmartwieo, którymi był obarczony Belweder. Oprócz doznawanych zaszczytów,
przyjemności i satysfakcji, zdarzały się sytuacje przykre i bolesne. Odczuwałem je tym bardziej, że
moja funkcja wymagała bezpośredniego angażowania się w takich sytuacjach.

Co innego przeżywad jakiś przykry, bolesny fakt z dalekiej odległości od niego, a zupełnie co innego
byd blisko zdarzeo, których sam widok ściska serce, dławi gardło, wyciska łzy. Takim zdarzeniem,
a raczej wzruszającą do głębi ceremonią, w której bezpośrednio uczestniczyłem, była dla mnie
ekshumacja zwłok i pogrzeb Nieznanego Żołnierza w listopadzie 1925 roku.
Jeszcze nie przebrzmiały echa tej wielkiej, żałobnej ceremonii, gdy pod koniec tegoż miesiąca, jak
grom z jasnego nieba, spadła na nas wszystkich wiadomośd o śmierci Stefana Żeromskiego.

22 listopada asystowałem prezydentowi Wojciechowskiemu, który przybył do mieszkania Żeromskich


na Zamku Królewskim, gdzie przy trumnie wielkiego pisarza zatrzymał się dłuższą chwilę, oddając
hołd Zmarłemu. Wstrząśnięty, nie mogłem oderwad oczu od woskowej, jakby wielkimi troskami
przybitej twarzy autora Popiołów i Przedwiośnia - tych powieści, które szczególnie przemawiały do
ludzi młodych, w moim wieku.

Prezydent udekorował trumnę Wielką Wstęgą Orderu Odrodzenia Polski, nadanego pisarzowi w dniu
3 maja 1925 roku. Później zwłoki Stefana Żeromskiego zostały wystawione na widok publiczny w sali
kolumnowej Towarzystwa Literatów Polskich na Zamku, zamienionej na kaplicę. Straż honorową
pełnili harcerze oraz członkowie Towarzystwa Literatów Polskich.

Uroczystości pogrzebowe odbyły się 23 listopada. Na wprost katafalku ustawiła się kompania
przyboczna prezydenta ze sztandarem i orkiestrą. Około godziny dwunastej do Zamku przybył
prezydent. Przeszedł korytarzami zamkowymi do sali kolumnowej. Za chwilę na dziedziocu ukazała
się trumna owinięta sztandarem narodowym. Nieśli ją pisarze - przyjaciele Zmarłego. Za trumną -
najbliższa rodzina, prezydent, marszałkowie Sejmu i Senatu - Rataj i Trąmpczyoski, rząd in corpore
z premierem Skrzyoskim i inne osobistości. Przed trumną pisarze: Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoo i
Kazimierz Wierzyoski, nieśli poduszki z orderami, którymi Zmarły był odznaczony. Na dziedziocu -
pożegnanie wielkiego pisarza. Przemówienie wygłosił minister Wyznao Religijnych i Oświecenia
Publicznego - Stanisław Grabski. Przy dźwiękach marsza żałobnego Chopina, trumna została
umieszczona na karawanie, po czym kondukt żałobny opuścił Zamek.

Z chwilą, gdy kondukt minął bramę zamkową, prezydent odjechał do Belwederu.

Jak gdyby i w tym przypadku, dało o sobie znad prawo serii. Jeszcze naród przeżywał śmierd
Żeromskiego, a tu nowa, tragiczna wiadomośd.

5 grudnia 1925 roku zmarł znakomity pisarz, laureat nagrody Nobla, Władysław St. Reymont.
Następnego dnia w godzinach rannych odbyło się uroczyste przeniesienie zwłok z mieszkania przy
ulicy Górnośląskiej 16 do Katedry, gdzie trumna została umieszczona, w bocznej kaplicy i wystawiona
na widok publiczny.

W dniu pogrzebu, 9 grudnia, do Katedry przybył prezydent, któremu jak zwykle asystowałem. Teraz
katafalk z trumną stał pośrodku nawy głównej. Trumnę spowijał sztandar narodowy. Obok - wyłożone
odznaczenia pisarza, wśród nich na pierwszym miejscu Wielka Wstęga „Polonii Restituta” i Krzyż
Komandorski Legii Honorowej. Przed trumną pełnili warty honorowe na zmianę czterej oficerowie.
Obok nich ustawili się w hołdzie piewcy doli chłopskiej przedstawiciele polskiej wsi odziani w stroje
ludowe.

Po odprawieniu żałobnych egzekwii trumnę unieśli na ramionach literaci. Za trumną postępowała


wdowa po Zmarłym i jego rodzina, za nimi szedł prezydent, marszałkowie Sejmu i Senatu, członkowie
rządu. Na zewnątrz katedry trumnę z rąk literatów przejęli reprezentanci wsi i nieśli ją na plac
Zamkowy do oczekującego karawanu. Tu słowa pożegnalne wygłosił również minister Stanisław
Grabski. Stąd prezydent Wojciechowski odjechał do swojej belwederskiej siedziby, a ja razem z nim.
Przez długi czas byłem pod wrażeniem tych uroczystości żałobnych. Często też prezydent powracał
myślami do obu pisarzy, wspominał spotkania i dyskusje prowadzone z nimi. Wysoko cenił jednego
i drugiego. Ciepło, z dużym sentymentem wyrażał się o Reymoncie, podziwiał jego mistrzostwo
pisarskie w malowaniu obrazów wsi i jej mieszkaoców. Był głęboko wzruszony widokiem
wielobarwnych chłopskich delegacji, które przybyły do Warszawy na uroczystości pogrzebowe.
Ubolewał nad odejściem pisarza, który związał się ściśle z tym samym, co on, stronnictwem
chłopskim.

Rezydencja w Spale

W natłoku spraw absorbujących Stanisława Wojciechowskiego dużą ulgę i wytchnienie przynosiła mu


Spała, zaciszna miejscowośd nad Pilicą, nie opodal której - pośród lasów - miał prezydent swoją
rezydencję. Bardzo ją polubił i udawał się tam zawsze, gdy mógł wygospodarowad trochę wolnego
czasu. Wyjeżdżał sam lub z rodziną, zwłaszcza w porze letniej, bo wtedy spalski krajobraz posiadał
szczególne uroki.

W czasie prywatnych wyjazdów prezydenta do Spały zawsze asystował mu na zmianę jeden


z adiutantów przybocznych. W przeddzieo przyjazdu udawał się do Spały pluton szwadronu lub
kompanii przybocznej pod dowództwem oficera pełniącego służbę w rezydencji.

Z inicjatywy Wojciechowskiego dawny pałac cesarski w Spale częściowo przebudowano. Z balkonu


pałacu otwierał się widok na dużą rzeźbę żubra, którą przywieziono z Białowieży, gdzie zajmowała
dawniej miejsce przed pałacem myśliwskim. W korpusie głównym, to znaczy we właściwym pałacu,
mieszkał prezydent i jego rodzina. Dwa boczne zabudowania, doskonale wyposażone, przeznaczone
były dla gości. Prezydent mieszkał na pierwszym piętrze, członkowie Domu Cywilnego i Wojskowego -
na parterze.

Sala jadalna, gdzieśmy się zwykle zbierali na posiłki, mieszcząca się na półpiętrze, udekorowana była
rogami jeleni, upolowanymi jeszcze w okresie dawnych, carskich polowao. Ogółem było 102 pary
rogów. Widniejące na nich symbole mówiły, czyje stanowiły trofeum. I tak na przykład symbol A-3
oznaczał Aleksandra III, a N-2 Mikołaja II (syna Aleksandra). Znajdowały się rogi danieli z inicjałami W-
2, co oznaczało, że polował tu również cesarz Wilhelm II.

W pobliżu pałacu znajdowała się kaplica utrzymana w stylu zakopiaoskim, gdzie co niedzielę
odbywały się nabożeostwa, na które przybywał prezydent wraz z rodziną i otoczeniem. Usługi
duszpasterskie pełnił kapelan prezydenta ksiądz prałat Tokarzewski. Kaplica, na życzenie prezydenta,
została zaprojektowana przez profesora Kazimierza Skórewicza, witraże - przez Jana Winiarza.

Codzienne życie w Spale, o ile nie odbywały się specjalne przyjęcia lub polowania, wolne było od
sztywnych form obowiązujących w Belwederze. Kiedy tylko sprzyjała pogoda, cały wolny czas
poświęcano na wycieczki brzegiem Pilicy, wycieczki piesze lub pojazdami do „Grzyba” na
podwieczorki. Przy obiedzie i kolacji, jeżeli byliśmy w gronie samych domowników, toczyła się
rozmowa swobodna, żartobliwa, przeplatana anegdotami.
Gościom usługiwało dwóch lokai, którzy pamiętali jeszcze czasy Aleksandra III i Mikołaja II.
Staruszkowie ci, już nieco niedołężni i głuchawi, opowiadali o niebywałym przepychu, jaki panował na
dworze carskim. Szampan lał się strumieniami, szastanie pieniędzmi należało do dobrego tonu. Ponod
adiutant cesarski za podanie płaszcza potrafił rzucid od niechcenia sturublówkę. A w owych czasach
był to duży pieniądz. Obydwaj lokaje, chociaż mocno zrusyfikowani, zapatrzeni w przeszłośd
i rozpamiętujący „stare, dobre czasy” - niejednokrotnie wyrażali wobec mnie zadowolenie i nawet
radośd, że dożyli nowych czasów, kiedy mogą służyd polskiemu prezydentowi.

Usługiwali z całym oddaniem i przejęciem. Ich zniedołężnienie powodowało niekiedy komiczne


sytuacje.

Siedzieliśmy kiedyś przy kolacji w szczupłym gronie: prezydent, ja - po jego lewej stronie,
a naprzeciwko mnie - porucznik przybocznego szwadronu Kazimierz Zaleski, młody, wesoły dowcipny,
a przy tym śmieszek nieopanowany. Lada powód pobudzał go do śmiechu, nawet w momentach
najmniej odpowiednich. ; Kolację spożywaliśmy w milczeniu. W tym dniu wszystko jakoś się nie
układało. Pogoda była chmurna, wietrzna, prezydent zamyślony. Usługiwał nam jeden ze starszych
lokai, pamiętający jeszcze pobyt w Spale cara Aleksandra III.

Ogólnego nastroju nie podzielała para jamników prezydenta, które bez uprzednich formalności
protokolarnych meldowały się przy każdej okazji i wdzięczyły się do siebie. Widocznie na amory im się
zebrało. Figlarną sceną psich zalotów spostrzegł porucznik Zaleski: skinieniem głowy przywołał lokaja
i wskazał na psy, by je wyprowadził z pokoju.

Lokaj trochę już niedosłyszący pochylił głowę, nadstawił ucha i po chwili zamiast wyprowadzid psy,
zjawił się przed porucznikiem z półmiskiem jakiejś potrawy. Nieporozumienie od razu pobudziło
Zaleskiego do wesołości. Znając jego skłonnośd do śmiechu, wolałem nie patrzed na porucznika.
Wbiłem oczy w talerz. Zaleski odsunął półmisek i ponownie wskazał lokajowi psy. Lokaj skinął głowę
i... zjawił się przed porucznikiem z innym półmiskiem. A psy, jak psy. Na etykietę nie zwracały uwagi...

Tego już było porucznikowi za wiele. Kątem oka dostrzegłem, że zmienił się na twarzy, usiłując
opanowad napadający go atak śmiechu, zagryza wargi i nagle rozlega się jego szalone: cha! cha! cha!
Spojrzałem na niego, nie wytrzymałem i zacząłem mu wtórowad. Śmiejemy się obydwaj po wariacku.
On spojrzy na mnie i niemal łka ze śmiechu. Ja patrzę na niego i również się śmieję, nie mogąc się
opanowad.

Nasz wariacki śmiech obudził prezydenta z zamyślenia. Zwrócił się do mnie z zapytaniem, co się
właściwie stało? Krztusząc się ze śmiechu, odpowiadam ni w pięd, ni w dziewięd. Prezydent
najwidoczniej doszedł do wniosku, że obaj młodzi ludzie nieco przekroczyli normę trunków. Spojrzał
przeciągle na mnie i na porucznika. Na szczęście było już po kolacji, prezydent wstał od stołu
i skierował się na pierwsze piętro, do salonu na czarną kawę. Pośpieszyłem za nim, całą siłą woli
tłumiąc niepohamowaną chętkę do dalszego śmiechu. Obawiałem się, że porucznik Zaleski pójdzie za
mną. Wtedy mógłbym spojrzed na niego, znów wybuchnąd chichotem i... skandal gotowy. Całe
szczęście, że pozostał na dole ze swym zduszonym cha! cha! cha! Jakoś wszystko minęło. Prezydent
nie ponowił pytania o przyczynę śmiechu. Natomiast Zaleski na drugi dzieo zameldował się jako
chory. Powiedział mi po cichu, że już nigdy nie zasiądzie ze mną przy stole w obecności prezydenta,
w obawie przed mogącym wybuchnąd skandalem z powodu jego wesołkowatej natury. Gabinet
wojskowy przysłał do Spały innego oficera.
Podczas spalskich wywczasów prezydent lubił pograd sobie w brydża. Partnerów do gry nie
brakowało. Niekiedy jednak z braku „czwartego” zapraszano do partii adiutanta będącego na służbie.
Licytowałem już w podchorążówce, ale to było sztubackie partactwo. Tutaj obowiązywały finezyjne
zagrania. Prezydent niejednokrotnie dawał mi do zrozumienia, że powinienem podciągad się w tej
sztuce. Chcąc nie chcąc, zacząłem się dokształcad. Po miesiącu praktycznej nauki zdarzyło się, że
brakło „czwartego”. Prezydent zapytał, czy mogę już porządnie zagrad. Z duszą na ramieniu zasiadłem
do stolika. Moimi partnerami byli doskonali brydżyści. Boże, co to była za fuszerka z mojej strony!
„Absolwent” miesięcznego kursu brydżowego w Spale grał, jak stołowa noga. Nasłuchałem się też
wielu epitetów pod swoim adresem, jako że brydżyści do ludzi wyrozumiałych nie należą.

Przez długi czas nie zapraszano mnie do stolika. Byłem nawet rad z tego, bo w czasie gry
przechodziłem prawdziwe męki Tantala. Jednakże ubodło to moją ambicję. Postanowiłem
kontynuowad naukę. Grałem z kolegami biegłymi w tej grze i wkrótce poczyniłem dośd duże postępy,
a nawet polubiłem brydża.

Przed nikim jednak w Spale z tego się nie zdradzałem. Upłynęło kilka miesięcy od mojej
kompromitacji, gdy znów zabrakło „czwartego”. Nikogo innego do partii nie można było znaleźd.
Prezydent popatrzył na mnie, skrzywił się niemiłosiernie - określenie w tym wypadku bardzo
delikatne - i wreszcie z ciężkim westchnieniem „zaprosił” mnie gestem do stolika.

Zasiadłem wśród dostojnych partnerów z minę pewną, ale i z wielką tremą. Tym razem udało mi się
uniknąd wpadki, co więcej - dopisywało mi szczęście jak nigdy. Prezydent był zdziwiony, ale
jednocześnie zadowolony. Zacząłem byd już nie „rezerwowym”, ale dośd częstym i równorzędnym
partnerem.

Czas w Spale upływał zazwyczaj beztrosko i swobodnie. Wszystko się zmieniało, gdy odbywały się
przyjęcia oficjalne lub polowania dyplomatyczne, czego prezydent Wojciechowski nie lubił. Bo
wszystko musiało się wtedy dziad ściśle według z góry ustalonego ceremoniału. A więc dokładna co
do minuty godzina wyjazdu, kolejnośd zaprzęgu, kto z kim i kto przy kim, inne stroje na polowanie,
inne do śniadania, do obiadu, do kolacji, a już najbardziej zawiła rzecz - to rozsadzanie gości przy
stole. Wszystkim tym zajmował się powołany do tego mistrz ceremonii. Mistrzowie się zmieniali. Przy
podejmowaniu w rezydencji i zabawianiu członków rządu i sejmu - mistrzem ceremonii zazwyczaj był
szef Kancelarii Cywilnej prezydenta, w czasie polowao organizacyjnych dla generalicji - szef Gabinetu
Wojskowego, a gdy w spalskich imprezach uczestniczył korpus dyplomatyczny - wówczas mistrzem
ceremonii był szef protokołu dyplomatycznego MSZ - dyrektor Stefan Przeździecki.

Prezydent aprobował wszystko z góry, po przykrych doświadczeniach przestał się wtrącad do


protokolarnych szczegółów, w uroczystościach brał udział bez przekonania i robił wrażenie widza,
który źle się bawi na przedstawieniu.

Oficjalne obiady odbywały się wieczorem, mniej więcej między godziną dwudziestą a dwudziestą
pierwszą. Przed obiadem, w sali na pierwszym piętrze pałacu, podawano przekąski i po kieliszku
koniaku. Podczas obiadu nalewano do pucharów wino czerwone i białe - w zależności od dao rybnych
lub mięsnych. Po skooczonym obiedzie wszyscy udawali się do salonu na czarną kawę i likiery.
Polowania były również dokładnie przemyślane i zaplanowane. W polowaniach oficjalnych z udziałem
zagranicznych dyplomatów prawie zawsze brał udział minister spraw zagranicznych, a obowiązkowo -
szef protokołu dyplomatycznego, przedstawiciele innych resortów i wyżsi urzędnicy MSZ.

Barwną, interesującą postacią był łowczy spalski, hrabia Colonna-Walewski. Wirtuoz sztuki
strzeleckiej, zawołany myśliwy, człowiek usposobienia wesołego, dowcipny. W swoim żywiole był
wtedy, kiedy miał dużo strzelb na polowaniu. Szczególnie lubił polowanie z nagonką.

Zwierzyna lasów spalskich była jak gdyby świetnie „wytresowana” i słuchała się nagonki. Wychodziła
wprost na strzał zaproszonego na polowanie dyplomaty lub dygnitarza. Zdarzało się jednak, że
zawodowy, pozbawiony fizycznej sprawności, dyplomata nie posiadał zdolności myśliwego. Pomimo
że zwierzyna ustawiała się niejako planowo i można było położyd dzika, lisa i kilka zajęcy, dyplomata
zdołał upolowad zaledwie jednego szaraka.

Ale dyplomacja jest dyplomacją. Od czegóż były sąsiadujące z dygnitarzem na stanowisku dwie nic nie
znaczące osoby z otoczenia prezydenta lub też inni zaproszeni goście. Ci strzelali dobrze. Trafiali
zwierzynę jak należy i następnie, jak gdyby nigdy nic, wmawiali dygnitarzowi, że to on tak świetnie
strzela. Dygnitarz, obojętnie „krajowy” czy „zagraniczny”, powoli zaczynał wierzyd w swój sukces,
a następnie przechwalał się swoimi trofeami myśliwskimi. Następowało udokumentowanie faktu na
fotografii; każdy z „doborowych” dyplomatycznych strzelców miał przed sobą „własnoręcznie” ubitą
zwierzynę.

Osobiście strzelałem nieźle. Na jednym z polowao wiodło mi się znakomicie. Na swoim myśliwskim
koncie miałem okazałą liszkę, kozła i kilka szaraków. Byłem dumny! Wczesnym rankiem następnego
dnia wziąłem do ręki Express Poranny. Ze zdumieniem przeczytałem artykuł pt. Polowanie w Spale.
Przy nazwiskach dyplomatów i dygnitarzy figurowało chyba pięciokrotnie więcej ubitej zwierzyny, niż
faktycznie upolowano. Natomiast ku memu oburzeniu na samym koocu notatki znalazłem coś i o
sobie: „Porucznik Comte zabił jednego zająca”.

Wściekłośd moja nie miała granic, wolałbym, żeby tego szaraka przypisano jakiemuś dygnitarzowi,
a mnie zupełnie pominięto...

Po polowaniu odbywał się zazwyczaj pożegnalny obiad. Prezydent Wojciechowski z uszczęśliwionym


obliczem żegnał odjeżdżających i z głęboką ulgą, odetchnąwszy przy pożegnaniu ostatniego
dygnitarza, wkładał maciejówkę i szedł do lasu na swoje samotne polowanie.

Spośród grona wysokich osobistości najrzadziej do Spały przyjeżdżał marszałek Sejmu Maciej Rataj.
Jeżeli już się zjawiał, to jego przyjazdy zwiastowały jakieś ważniejsze wydarzenia. Tuż przed
wypadkami majowymi w 1926 roku przyjechał do Spały i był to jego bardzo krótki pobyt, ale utkwiło
mi w pamięci skierowane do mnie pytanie. Widocznie ciekaw był odpowiedzi młodego oficera, co
sądzi się w armii o mocno naprężonej sytuacji. Bez zastanowienia odpowiedziałem, że my żołnierze,
którzy złożyliśmy przysięgę, zawsze będziemy wierni zwierzchnikowi sił zbrojnych - prezydentowi
Rzeczypospolitej. Marszałek Rataj był wyraźnie zadowolony z mojej odpowiedzi.

Również premier Wincenty Witos do spalskich bywalców nie należał. Pilne sprawy zatrzymywał do
omówienia z prezydentem Wojciechowskim po jego powrocie do Belwederu. Tu korzystał z prawa
pierwszeostwa, mógł o każdej porze uzyskad audiencję.
Nie wiem, skąd prasa dowiadywała się o umówionych wizytach Witosa u Wojciechowskiego. W
każdym razie, ledwie zdążyliśmy się otrząsnąd z kurzu po przyjeździe ze Spały, Witos nie zdążył jeszcze
usadowid się w gabinecie prezydenta i zamienid z nim kilku słów, a już pełno reporterów kręciło się
wokół adiutantury. Oczekiwali na wyjście premiera, by go natychmiast obstąpid i zasypad istnym
gradem pytao. Zawsze kilka słów usłyszeli w odpowiedzi, ale notabene wątpię, żeby to, co Witos
relacjonował dla prasy, ściśle odpowiadało treści rozmów odbytych przed chwilą z prezydentem.

Takie oblężenia nasilały się zwłaszcza bezpośrednio przed wypadkami majowymi. Pamiętam jedno
z nich, bo uderzyła mnie wtedy szalona błyskotliwośd Witosa.

Na rzucane pytania w rodzaju: co dobrego przywiózł prezydent ze Spały, jak się czuje po wypoczynku,
jak ocenia sytuację rządu i jaką widzi dla niego perspektywę - premier Witos odpowiadał dowcipnie,
ale nie tak, żeby w pełni zadowolid reporterów. Wówczas jęli się tematów dotyczących spraw ruchu
ludowego. Padło, zresztą nie po raz pierwszy zadawane Witosowi, pytanie: dokąd będzie trwad
rozbicie ludowców na trzy stronnictwa - PSL „Piast”, PSL „Wyzwolenie” i Stronnictwo Chłopskie?
Witos, poważnym teraz tonem, odrzekł, że zmierza do zjednoczenia tych stronnictw. Ktoś przerwał:

- A jak długa droga do tego?

- Nie mierzyłem - odpowiedział Witos.


Pociski nad głową państwa

Alarmujące wieści

11 maja 1926 roku o godzinie dziewiątej wieczorem objąłem służbę dyżurnego adiutanta w
Belwederze.

Czuło się w powietrzu burzę, chociaż żadne konkretne znaki nie zapowiadały nadchodzących
wypadków. Nie otrzymałem żadnych szczególnych poleceo czy wskazówek ani od moich służbowych
przełożonych, ani od swego poprzednika będącego na służbie, od nikogo z członków Domu
Cywilnego, czy Domu Wojskowego prezydenta.

Gabinet premiera Witosa tegoż dnia o godzinie jedenastej przed południem złożył przysięgę w
Belwederze. Chociaż powołanie gabinetu Wincentego Witosa wywołało głębokie rozdwojenie
w opinii publicznej, nic nie wskazywało, by w Belwederze istniało poważniejsze z tego powodu
zaniepokojenie.

Prezydent, po uporaniu się z ciężkim przesileniem, trwającym już od kwietnia, czuł się zmęczony.
Zapowiadał, że 12 maja o godzinie dziewiątej rano wyjeżdża na tygodniowy wypoczynek do Spały
i polecił mi poczynid odpowiednie przygotowania. Podczas podróży i w czasie pobytu w Spale miałem
mu towarzyszyd jako adiutant przyboczny.

Była godzina dziesiąta wieczorem. Gasły światła w pałacu, Belweder z wolna przygotowywał się do
spoczynku. Zasiadłem przy biurku i zacząłem przeglądad wieczorne dzienniki. Nagle ostry dzwonek
telefonu. Podniosłem słuchawkę i jak zwykle:

- Tu Belweder, adiutantura prezydenta Rzeczypospolitej.

Nieznany głos, nie podając nazwiska, szybko mówił:

- W Warszawie rozpoczęły się awantury. Oficerowie legionowi obchodzą kawiarnie i restauracje.


Orkiestrom każą grad Pierwszą Brygadę, publiczności wstawad. Wznoszą okrzyki na cześd marszałka
Piłsudskiego i okrzyki przeciw rządowi! Oficerom przewodzi pułkownik Wieniawa-Długoszowski...

- Kto mówi?

Głos umilkł.

Nie upłynęło dziesięd minut, ponownie zadzwonił telefon. Informowano, że awantury rozszerzają się.
Wymieniono lokale, w których doszło do stard z publicznością i do rękoczynów, jak na przykład
w kawiarni Bliklego przy Nowym Świecie, gdzie częśd publiczności nie chciała powstad przy śpiewaniu
Pierwszej Brygady.

Rozmówca i tym razem nie podał nazwiska.

Teraz już co chwila otrzymywałem telefony o awanturach; ogółem do godziny pierwszej w nocy
naliczyłem ich około piętnastu. Awantury wykraczały daleko poza granice „zwykłych” dla pułkownika
Wieniawy kawalerskich szarż, jakie często uskuteczniał po warszawskich lokalach. O tym wszystkim
meldowałem generalnemu adiutantowi. Obawy moje rosły.

Nieco po pierwszej w nocy zadzwoniłem do Komisariatu Rządu i do Komendy Miasta. Wiadomości


otrzymane od moich nieznanych informatorów potwierdzały się: owszem, były awantury, policja
interweniowała, obecnie panuje spokój - zapewniały mnie władze stolicy.

Z rozmów przeprowadzanych z władzami stołecznymi nie odniosłem wrażenia, by w Komisariacie


Rządu i w Komendzie Miasta doceniano powagę, niebezpieczny charakter zajśd i by zdawano sobie
sprawę z tego, co się za tym wszystkim kryje. Już następnego dnia, w czasie toczących się walk,
mogłem się przekonad, że władze odpowiedzialne za bezpieczeostwo, spokój i porządek w kraju, a za
osobę głowy paostwa w szczególności - albo nie były należycie poinformowane, albo nie chciały
wiedzied o grożącym niebezpieczeostwie przewrotu.

O zamierzeniach piłsudczyków i szczegółowo opracowanych planach zamachu wiedział generał


Lucjan Żeligowski, poprzednik generała Juliusza Malczewskiego na stanowisku ministra Spraw
Wojskowych. Za wiedzą i zgodą, a byd może nawet z inspiracji Żeligowskiego, zgrupowany był w
Rembertowie na obozie od 5 maja - batalion Szkoły Podchorążych wraz z komendantem szkoły,
pułkownikiem sztabu generalnego - Gustawem Paszkiewiczem, zaś Oficerska Szkoła Piechoty,
również mieszcząca się w podchorążówce w Alejach Ujazdowskich, miała pod komendą majora
sztabu generalnego Mariana Porwita przybyd do Rembertowa nieco później (pułkownik Paszkiewicz
był równocześnie dowódcą Szkoły Podchorążych, jak i Oficerskiej Szkoły Piechoty). Najwyraźniej
chodziło o to, by Paszkiewicza i innych oficerów wiernych prezydentowi wyprawid poza Warszawę,
usunąd spod Belwederu wojskowe zgrupowania szkolne, które mogłyby wystąpid w obronie legalnych
władz.

Generał Malczewski - minister Spraw Wojskowych w gabinecie premiera Witosa - nic o tym nie
wiedział!

O przygotowaniach do przewrotu wiedziały wszystkie szarże Drugiego Oddziału. Ale nic nie wiedział...
sam szef Drugiego Oddziału - pułkownik Michał Bajer.

Sulejówek doskonale był poinformowany przez swoich ludzi o tym, co dzieje się w Belwederze.
Natomiast

Belweder nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co przygotowuje się w Sulejówku, albo lekceważył
otrzymywane wiadomości.

A były przecież oznaki, które niedwuznacznie mówiły o zbliżającym się starciu dwóch obozów. Od
polityków i wojskowych bardzo blisko związanych z osobą marszałka Piłsudskiego przeciekały
wiadomości do dziennikarzy, do opinii publicznej, docierały one i do Belwederu.

A oto charakterystyczna wypowiedź: „Chyba nie przypuszczacie, że marszałek będzie siedział w


Sulejówku z założonymi rękami”. Tak mówił do sprawozdawców parlamentarnych, jeszcze
w listopadzie 1925 roku, poseł Karol Polakiewicz - zaufany człowiek Piłsudskiego w klubie poselskim
PSL „Wyzwolenie”.
Co prawda, od wypadków majowych dzieliło nas wtedy sześd miesięcy. Więc cofnę się nieco w czasie,
aby w pełniejszym świetle ukazad sam przewrót.

Piłsudczycy rozwijają akcję

Wymowne, pod względem politycznym i ceremonialnym, były wizyty marszałka Piłsudskiego w


Belwederze. Za czasów mojej adiutantury marszałek dwukrotnie odwiedzał Belweder i przyjmowany
był przez prezydenta Wojciechowskiego. Jako późniejszy oficer w adiutanturze prezydenta
Mościckiego, mogłem porównad charakter tych odwiedzin tu, w Belwederze i tam, na Zamku.

Wizyty składane przez Piłsudskiego prezydentowi Mościckiemu odbywały się przy zastosowaniu
bardzo skróconych i do minimum uproszczonych formalności protokołu przyjęd. Widad było, że
przychodzi swój do swego. Zazwyczaj na godzinę, a czasami nawet na pół godziny przed przybyciem
Piłsudskiego, zawiadamiano telefonicznie prezydenta Mościckiego, że marszałek przybędzie. Dyrektor
Kancelarii Cywilnej, szef Gabinetu Wojskowego oraz adiutantura oczekiwali i witali marszałka przy
wejściu.

Prezydent Wojciechowski zwracał uwagę na przestrzeganie wszystkich ustalonych form protokołu


przyjęd. Przybycie marszałka Piłsudskiego musiało byd uprzednio zapowiedziane i normalnie
wciągnięte do księgi audiencjonalnej. Marszałek, po otrzymaniu terminu audiencji, przybywał na
wyznaczoną godzinę w asyście swojego adiutanta i - tak jak wszyscy inni dostojnicy - meldowany był
przez adiutanta służbowego prezydentowi Wojciechowskiemu. Ten zaś przyjmował marszałka
w swoim gabinecie na pierwszym piętrze. Witał go, wstając od biurka i zbliżając się kilka kroków do
drzwi wejściowych.

Rozmowy odbywały się w cztery oczy. Nigdy przy mnie prezydent Wojciechowski nie informował
nikogo o ich treści i formie. Spotkania te nie były komentowane również w czasie obiadów i kolacji,
przy których zazwyczaj z racji swoich funkcji asystowałem. To, co na ten temat mówiono w klubach
i kawiarniach warszawskich, szorstkie czy nawet grubiaoskie nieraz wypowiedzi marszałka
Piłsudskiego, pochodziły z innych źródeł i były kolportowane przez grupę zwaną - „pułkownikowską”.

Mówiono, że po jednej z wizyt u Wojciechowskiego Piłsudski wychodząc z Belwederu miał na głos


powiedzied: „Ja wreszcie zgaszę tę gromnicę!” Te i inne powiedzenia, powtarzane z upodobaniem
przez „pułkowników” i osoby do nich zbliżone, zawsze najpóźniej docierały do Belwederu, chociaż
rzekomo tu powstawały i stąd były wynoszone na zewnątrz.

Z koocem kwietnia 1926 roku, jak już wspomniałem poprzednio, z polecenia marszałka Piłsudskiego
zameldował się do prezydenta pułkownik Wieniawa-Długoszowski. Przez nieporozumienie, którego
sobie do dziś wytłumaczyd nie umiem, zameldowałem go nie prezydentowi, lecz prezydentowej
Wojciechowskiej.

Pułkownik Wieniawa był zaskoczony, znalazłszy się nieoczekiwanie wobec małżonki prezydenta.
Oboje po prostu nie znosili się. Rozmowa trwała krótko. Przebieg jej musiał, byd burzliwy, sądząc po
wyrazie twarzy i zachowaniu obojga. O treści rozmowy nikt poza prezydentem oficjalnie się nie
dowiedział.
Jednakże widoczne było, że wiadomości, informacje czy zapowiedzi, które pułkownik Wieniawa
przyniósł z polecenia Piłsudskiego, wywarły na prezydencie ogromne wrażenie. Wybór pułkownika
Wieniawy na wyraziciela myśli marszałka nie był bez znaczenia politycznego.

Cywilne i wojskowe władze zachowały się biernie, żywiąc głębokie a zarazem naiwne
przeświadczenie, że do żadnej akcji ze strony Piłsudskiego dojśd nie może. Powoływano się na jego
poczucie praworządności, któremu po raz pierwszy dał wyraz w dekrecie z dnia 14 listopada 1918
roku. Dekret ten, uzasadniając zwołanie Sejmu Ustawodawczego, między innymi głosił potrzebę
działania, „…aby w wielkim chaosie i rozprzężeniu, które ogarnęło po wojnie środkową i wschodnią
Europę, właśnie z Polski uczynid ośrodek kultury, w którym rządzi i obowiązuje prawo”.

Nie doceniano determinacji obozu, który sięgał po władzę i od dawna miał opracowany plan akcji.

Awantury uliczne i kawiarniane, o czym mnie telefonicznie informowano, stanowiły preludium,


a może nawet integralną częśd tej akcji, której finałem miała byd pełnia władzy dla Józefa
Piłsudskiego.

O godzinie ósmej rano, 12 maja zameldowałem prezydentowi o wiadomościach, które otrzymałem


w nocy. Prezydent przyjął to jakby obojętnie, zauważyłem nawet u niego pewne niezadowolenie, że
o tym mówię. Wysłuchał raportu spokojnie i zapytał tylko, czy wszystko przygotowane jest do
wyjazdu do Spały.

Zaledwie wszedłem do adiutantury, gdy zameldowano mi, że do Belwederu przybył komisarz rządu -
Tłuchowski i komendant miasta - generał Stefan Suszyoski.

Prezydent spożył śniadanie i po chwili wyszedł do hallu, gdzie już oczekiwali na niego z dużą
niecierpliwością obydwaj goście: komisarz rządu i komendant miasta. Mówili o bardzo niewyraźnej
sytuacji w Warszawie, o awanturach nocnych i odradzali wyjazd do Spały.

Nie poruszony niczym prezydent pominął milczeniem treśd meldunku i zdecydowanym głosem
powiedział: „Wyjazd postanowiony, jedziemy”. Wkrótce wsiadł do auta, ja siadłem obok i dałem znak
szoferowi, Janowi Pasioskiemu, by ruszał. Komisarz Tłuchowski i generał Suszyoski towarzyszyli nam.
Przy rogatkach Warszawy oddali prezydentowi należne honory i wrócili do miasta.

Nasze auto pomknęło do Spały. Przybyliśmy na miejsce o godzinie jedenastej rano. Prezydent wszedł
do swoich apartamentów, po chwili wyszedł w „maciejówce”, ze strzelbą myśliwską przewieszoną
przez ramię. Poszedł w stronę lasu. Nie pozwolił, by ktokolwiek mu towarzyszył. Spacer ze strzelbą po
lesie był jego ulubionym sposobem wypoczynku, dawał mu największe odprężenie.

Meldunek komisarza Tłuchowskiego i generała Suszyoskiego oraz wypadki poprzedniej nocy mocno
utkwiły mi w pamięci. Widziałem, że obydwaj byli bardzo zaniepokojeni. Ich niepokój i mnie się
udzielił.

Liczyłem się z tym, że w każdej chwili mogą nadejśd nowe wiadomości. Ze względu na ewentualną
potrzebę natychmiastowego skomunikowania się, poleciłem mied stale na oku osobę prezydenta,
sam zaś udałem się do swego pokoju w pałacu.

Przewidywania moje okazały się trafne. Nie upłynęło kilkanaście minut od chwili wyjścia prezydenta
z pałacu, gdy odezwał się telefon. Dzwonił gabinet prezesa Rady Ministrów. Premier Witos prosił
o natychmiastową rozmowę w bardzo ważnej sprawie. Poleciłem zachowad łącznośd telefoniczną,
a sam pobiegłem powiadomid prezydenta. Natychmiast wrócił do pałacu, podszedł do telefonu: na
linii był premier Witos. Rozmowa trwała około trzech minut. Mówił cały czas premier. Prezydent
słuchał i odpowiadał krótkim, urywanym: „Tak! Tak! Tak!”

Odłożył słuchawkę. Spojrzał na mnie i powiedział: „Natychmiast samochód, wracamy do Warszawy”.

Poleciłem zawiadomid Komendę Policji, że prezydent wraca do Belwederu. Gdy samochód zajechał
przed fronton spalskiego pałacu, prezydent głosem donośnym i stanowczym rozkazał szoferowi
Pasioskiemu: „Proszę jechad do Belwederu jak najszybciej, nie zwracając uwagi na nic!”

Jechaliśmy z dużą szybkością. Prezydent widocznie był podniecony. W czasie jazdy zazwyczaj nie palił.
Tym razem palił, i to bardzo dużo. Cadillac był otwarty, w nasze twarze uderzało powietrze,
kilkakrotnie więc zatrzymywał wóz, by od potartej zapałki móc zapalid papierosa. W drodze był
milczący, nie wypowiedział ani jednej uwagi na temat rozmowy przeprowadzonej z premierem
Witosem.

Około godziny piętnastej wjechaliśmy na dziedziniec Belwederu. Warta oddziału przybocznego, jak
zwykle w chwili przyjazdu prezydenta, stanęła „pod broo” i oddawała należne honory. W hallu pałacu
zgromadzili się członkowie Cywilnego i Wojskowego Domu prezydenta. Obecny był szef Kancelarii
Cywilnej, mecenas Konstanty Lenc, zawsze miły w obejściu, spokojny, teraz zaś podekscytowany,
trochę niepewny siebie i jakby nieco zastraszony. Był radca Krajewski i major Adam Radomyski,
pełniący obowiązki generalnego adiutanta po odejściu na emeryturę generała Zaruskiego z dniem 1
maja 1926 roku (ustąpienie generała Zaruskiego było dla wszystkich wielką niespodzianką). Obok nich
stał wielebny prałat Tokarzewski - kapelan prezydenta. Stawił się major Mazanek - szef Kancelarii
Wojskowej, rotmistrz Głębocki, mój kolega, również adiutant przyboczny, oraz inni, których nazwisk
już nie mogę sobie przypomnied.

Hall był szczelnie wypełniony. Odniosłem wrażenie, że zebrali się wszyscy urzędnicy i funkcjonariusze
Belwederu. Przybyłego ze Spały prezydenta witali oznakami radości, jak kogoś, kto szczęśliwym
zbiegiem okoliczności uniknął wielkiego niebezpieczeostwa.

Do ogólnego podniecenia przyczyniła się niemało wiadomośd podana przez Przegląd Wieczorny,
dziennik sympatyzujący z obozem marszałka Piłsudskiego - o rzekomym nocnym napadzie na willę w
Sulejówku, Według tego dziennika, nieznani sprawcy oddali do willi kilka strzałów ze strzelby nabitej
śrutem. Strzały te nie przyniosły żadnych skutków. Jednak treśd i forma tej wiadomości bulwersowała
i tak już podniecone umysły. W atmosferze widocznego napięcia mówiono, że na skutek wiadomości
podanej w Przeglądzie Wieczornym przybył z Mioska Mazowieckiego do Sulejówka 7 pułk ułanów pod
dowództwem pułkownika Kazimierza Stamirowskiego i dwie kompanie piechoty z Siedlec dla osłony
osoby marszałka. Wiadomośd o przybyciu tych jednostek potwierdziła się niebawem.

Wydawało się, że wszyscy, nawet ci, do których z obowiązku należała opieka nad osobą prezydenta,
jak również udzielanie mu rady i pomocy, sami raczej oczekiwali tego od niego.

Czasu na rozmyślania było niewiele. W pół godziny później byliśmy już w gmachu Rady Ministrów.
Prezydent nieomal przebiegł sekretariat, rzucając na biurko sekretarza melonik i laskę, i wszedł do
gabinetu premiera Witosa.
Rozmowa między (nimi była bardzo krótka.

Z gabinetu prezydent wyszedł sam, wziął laskę do ręki i uderzając nią kilkakrotnie w blat biurka,
powiedział do sekretarza: „Proszę mnie informowad o wydarzeniach, «à jour!»„. Niewątpliwie
w pośpiechu użył niewłaściwego zwrotu francuskiego.

Wróciliśmy do Belwederu.

Spotkanie na moście Poniatowskiego

Wkrótce wezwano mnie do telefonu. Dzwoniono z sejmu. Przy telefonie był prezes klubu PPS, poseł
Norbert Barlicki. Prosił o natychmiastowe przyjęcie delegacji PPS przez prezydenta.

Prezydent polecił mi odpowiedzied, że delegacje partii politycznych przyjmuje premier i do niego


należy się zwrócid.

Tak też odpowiedziałem. Za chwilę miałem drugi telefon od posła Barlickiego. Głosem bardzo
spokojnym, akcentując każde niemal słowo, mówił, że sytuacja jest wyjątkowo poważna. W każdej
chwili może dojśd do rozlewu krwi. Ponownie zatem zwraca się o natychmiastowe przyjęcie delegacji
PPS.

Byłem po prostu przybity. Z ciężkim sercem zameldowałem o drugim telefonie posła Barlickiego.
Prezydent powtórzył poprzednią odpowiedź, ale tym razem głosem wyraźnie podniesionym.

Wypadki rozwijały się z nadzwyczajną szybkością.

Kto, kiedy i w jaki sposób powiadomił prezydenta, że Piłsudski zdąża na most Poniatowskiego, nie
umiem powiedzied. Wiadomośd ta nie przeszła przez adiutanturę. Tuż przed godziną szesnastą
otrzymałem od prezydenta polecenie, by natychmiast zajechał samochód przed pałac. Mieliśmy zaraz
jechad. Gdzie i w jakim celu, na razie nie wiedziałem. Dopiero w aucie prezydent rzucił: „Na Trzeci
Most!”

W tym czasie, jak zauważyłem po drodze, lewobrzeżny przyczółek mostowy był już obsadzony przez
Oficerską Szkołę Piechoty pod dowództwem dyrektora nauk, majora sztabu generalnego - Mariana
Porwita i kapitana sztabu generalnego Jana Rzepeckiego - dowódcę baonu Oficerskiej Szkoły Piechoty
i wykładowcę taktyki.

Około godziny wpół do piątej przybyliśmy na most Poniatowskiego. Auto nasze zatrzymało się przed
placówką, stojącą mniej więcej na wysokości Solca. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas widad
było dokładnie Piłsudskiego w otoczeniu licznej grupy oficerów. Na znak dany ręką przez marszałka,
cała jego świta zatrzymała się. Piłsudski ruszył naprzód, za nim szedł tylko generał Gustaw Orlicz-
Dreszer. Podeszli do Wojciechowskiego.

Rozmowa trwała zaledwie kilka minut. Przebieg jej wydawał mi się wyjątkowo ostry. Obydwaj mówili
z podnieceniem. Stali jak gdyby na osobności, w pewnym oddaleniu od reszty zgromadzonych.
Dlatego treści rozmowy, ani nawet pojedynczych słów, nie byłem w stanie uchwycid. Z całą
pewnością mogę stwierdzid, że nie mógł jej również słyszed generał Dreszer. Wkrótce jednak krążyły
różne wersje na temat treści tej rozmowy. Częściowo opierały się na relacji generała Dreszera,
częściowo - na dowolnych przypuszczeniach. Dopiero później Wojciechowski szczegółowo
opowiedział o całej rozmowie swemu zięciowi, W. Grabskiemu, który opublikował chyba jej
najbardziej prawdziwą wersję.

Rozstanie było jeszcze bardziej suche niż powitanie. Prezydent ogromnie podniecony wsiadł do auta.

Nie wyrzekł ani słowa. Jasną jednak było dla mnie rzeczą, że odrzucił żądania zdymisjonowania
gabinetu i, jak się wkrótce dowiedziałem, wezwał marszałka Piłsudskiego do posłuszeostwa wobec
głowy paostwa jako zwierzchnika sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.

Sytuacja polityczna, jaka się wytworzyła na skutek odmowy prezydenta, była przedmiotem obrad
nadzwyczajnego posiedzenia Rady Gabinetowej w Prezydium Rady Ministrów. Prezydent
przewodniczył Radzie. Postanowiono przeciwstawid się zamachowi przy użyciu wszystkich sił
i środków cywilnych i wojskowych.

Wobec tego, że główne siły Piłsudskiego były zgrupowane na prawobrzeżnym przyczółku mostu
Kierbedzia i bezpośrednio zagrażały siedzibie rządu na Krakowskim Przedmieściu, prezydent polecił,
by członkowie gabinetu ministrów udali się do Belwederu, gdzie sam natychmiast miał przybyd.

Kiedy auto ruszyło, zmienił pierwotną dyspozycję: pojechaliśmy na most Kierbedzia. Prezydent chciał
osobiście zorientowad się w sytuacji. Jechaliśmy dwoma autami. W pierwszym - prezydent i ja,
w drugim - jego ochrona osobista.

Dojechaliśmy tylko do Nowego Zjazdu i zatrzymaliśmy się na wprost Zamku. Na prawym brzegu
Wisły, na przyczółku mostu Kierbedzia, zajął pozycje, w szyku bojowym, 36 pp Legii Akademickiej,
wspierający Piłsudskiego. Jego placówki wysunięte były na lewy przyczółek mostu.

Z przeciwnej strony, przy ulicy Miodowej, stał 1 Dywizjon Artylerii Konnej, wierny rządowi. Prezydent
polecił zatrzymad auto, wysiadł i ruszył wolnym krokiem w kierunku mostu. Szedłem tuż za nim.
Nagle od strony Pragi padły pojedyncze strzały. Zatrzymaliśmy się. Było to wskazówką, że dalej
posuwad się nie można, ze względu na bezpieczeostwo głowy paostwa. Nie wolno też było
pozostawad na moście. Od kuli karabinowej poległ porucznik Szczepan Olchowicz z 1 DAK - bratanek
naczelnego redaktora Kuriera Warszawskiego, o czym dowiedzieliśmy się po powrocie do Belwederu.

Wsiadając do auta, prezydent powiedział półgłosem raczej do siebie niż do mnie: „No, teraz już się na
dobre zaczęło!”

Wróciliśmy do Belwederu. Oprócz członków rządu przybyło do pałacu wielu posłów, senatorów
i innych osobistości, pragnących zamanifestowad swą lojalnośd. Zgłaszali się też poszczególni
oficerowie, niektórzy z obowiązku służbowego, inni - jak mogłem zaobserwowad - w celach raczej
informacyjnych. Ci bawili krótko, znikali, później już ich więcej nie widziałem.

Bezładny, hałaśliwy, niespokojny tłum zapełniał hall, sale, pokoje, korytarze... Prezydentowi trudno
się było przecisnąd do swoich apartamentów. Tarasowali mu drogę również członkowie gabinetu,
z których każdy chciał tu spełnid jakąś rolę. Oczywiście, jak zwykle w czasie ważnych wydarzeo,
znalazło się wielu strategów, doradców...
Po jakimś czasie prezydent zawezwał mnie i wręczył odezwę, którą kazał odczytad przed frontem
wszystkich formacji wojskowych. Zanim przekazałem ją komu trzeba, rzuciłem okiem na zapisaną
kartkę papieru otrzymaną z rąk Najwyższego Zwierzchnika Sił Zbrojnych. Stojąc za swoim biurkiem,
w napięciu i podnieceniu czytałem:

Żołnierze Rzeczypospolitej Polskiej!


Honor i Ojczyzna to hasła, pod którymi pełnicie szczytną służbę pod sztandarami Białego Orła.
Dyscyplina i bezwzględne posłuszeostwo prawowitym władzom i dowódcom to najważniejszy
obowiązek żołnierski, na który składaliście przysięgę. Wiernośd Ojczyźnie, wiernośd
Konstytucji, wiernośd legalnemu rządowi jest warunkiem dotrzymania tej przysięgi.
Obowiązek ten przypominam Wam, żołnierze, jako wasz najwyższy Zwierzchnik i żądam
bezwzględnego posłuszeostwa i wytrwania w wierności żołnierskiej. Tych, którzy
o obowiązku tym zapomnieli, wzywam i rozkazuję im natychmiast powrócid na drogę prawa
i posłuszeostwa mianowanemu przeze mnie Ministrowi Spraw Wojskowych.

Prezydent Rzeczypospolitej: (-) Stanisław Wojciechowski


Prezes Rady Ministrów: (-) Wincenty Witos
Minister Spraw Wojskowych: (-) J. T. Malczewski gen. dywizji.
Warszawa, dnia 12 maja 1926 r.

Byłem niemal oszołomiony dramatyczną w swej treści odezwą. Słyszałem łomot własnego serca.

Pod wieczór 12 maja w Belwederze zaczęto zaprowadzad jaki taki ład. Starano się odseparowad
napływający element cywilny od wojska. Zaprowadzono niezbędny porządek wojskowy.

Obowiązki naczelnego dowódcy operacyjnego wojsk rządowych objął generał Tadeusz Rozwadowski,
a funkcję jego zastępcy pełnił pułkownik sztabu generalnego Władysław Anders.

Rola generała Rozwadowskiego i pułkownika Andersa Wkrótce jednak została ograniczona. Do


Belwederu przybył generał Malczewski. Słabo orientował się on w sytuacji. Zadufany w sobie, baczył
przede wszystkim na to, by oficerowie oddawali mu honory wojskowe jako generałowi i ministrowi
spraw wojskowych. Surowo i niemalże krzykliwie strofował oficerów, którzy tego zaniedbywali.

Sprawy organizacyjne w sztabie objął pułkownik Władysław Kutrzeba, sprawy informacyjne


pułkownik Michał Bajer, szef II Oddziału Sztabu Generalnego, jedyny oficer z tak zwanej „Dwójki”,
który stanął po stronie Belwederu.

Ważą się losy

Szybkośd posuwania się oddziałów Piłsudskiego została przyhamowana. Jego oddziały zajęły cały lewy
przyczółek mostu Kierbedzia, Krakowskie Przedmieście, plac Saski, gmachy Sztabu Generalnego
i gmach Komendy Miasta, gdzie ulokował się marszałek wraz ze swoim sztabem. Na linii Alej
Jerozolimskich front jednak zatrzymał się, jakby zastygł. Były po temu przyczyny. W nocy z 12 na 13
maja przybyły do Belwederu posiłki. Z Łowicza - 10 pp pod dowództwem pułkownika sztabu
generalnego Stanisława Weckiego, z Poznania - dwa pułki: 57 i 58, pod dowództwem generała
Anatola Kędzierskiego. Oddziały te odrzuciły wojska Piłsudskiego z pozycji wysuniętych w kierunku
gmachu sejmowego. Tej samej nocy przedarła się na stronę Belwederu Oficerska Szkoła Inżynieryjna i
Oficerska Szkoła Saperów. Zgłaszali się luzem liczni oficerowie. Zgromadziło się ich około 300.
Uformowano z nich kompanię tak zwaną „Belwederską”, która weszła w skład grupy operacyjnej
generała Mariana Kukiela.

Dowódcy oddziałów przybywających do Belwederu meldowali przeze mnie prezydentowi


o posłuszeostwie swych oddziałów wojskowych wobec głowy paostwa i zwierzchnika sił zbrojnych.

Na każdorazowy mój meldunek o przybyciu oddziałów, prezydent wychodził i osobiście przyjmował


raport od dowódcy pułku lub jednostki wojskowej, w niektórych bowiem pułkach nastąpił rozłam:
częśd pozostała wierna rządowi, częśd opowiedziała się po stronie marszałka.

Defiladę każdego oddziału prezydent przyjmował osobiście. Zawsze wyprostowany, z podniesioną


głową, przechodził przed frontem żołnierzy prezentujących broo. Szedłem za nim jako adiutant
przyboczny. Od świtu nastąpiło - z bardzo dużym powodzeniem - generalne natarcie wojsk
rządowych generała Rozwadowskiego wzdłuż osi Nowego Światu i Marszałkowskiej.

Nad Belwederem w czasie przeglądów świstały już pociski. Prezydent „nie kłaniał się” im, natomiast
asysta nieraz przy świście robiła mimowolny, chociaż spóźniony i bezcelowy, „unik” głową.

Front bojowy - jak powiedziałem - zastygł na linii Alej Jerozolimskich. Sytuacja wojskowa była nie
wyjaśniona. Marszałek Piłsudski otrzymał posiłki od generała Edwarda Rydza-Śmigłego i miał już
w akcji liczne oddziały „Strzelca”.

Losy ważyły się. Przewidywania Piłsudskiego, że sytuacja rozstrzygnie się po pierwszym rzucie
oddziałów wojskowych, i że bez przelewu krwi nastąpi pewnego rodzaju „zbrojna rekonstrukcja
gabinetu” - zawiodły.

Belweder wzmocnił swoją pozycję i oczekiwał dalszych posiłków od generała Władysława Sikorskiego,
ówczesnego dowódcy okręgu korpusu lwowskiego oraz z Poznania. Z polecenia premiera Witosa
udali się do Poznania samolotem ministrowie: Stefan Piechocki i Stanisław Osiecki. Liczono się
z możliwością przeniesienia tam siedziby władz paostwowych. Wymienieni ministrowie mieli
przygotowad na miejscu grunt i ewentualnie zarządzid ogłoszenie powszechnej mobilizacji.

Niejasna sytuacja wojskowa nie pozostawała bez wpływu na nastroje po jednej i drugiej stronie linii
bojowej. Wśród stronników Piłsudskiego można było zauważyd pewne niezdecydowanie. W sejmie
i senacie miał on gorących zwolenników, ale nie bezkrytycznych. Przewlekanie się akcji niepokoiło ich.
„Jeżeli Piłsudski nie opanuje sytuacji w najbliższym dniu, będzie to dla niego katastrofą.
Ryzykanctwem i dziecinadą było rozpoczynanie awantury bez zabezpieczenia sobie przewagi sił” -
mówił w dniu 13 maja w godzinach popołudniowych przyszły kilkakrotny premier - Kazimierz Bartel,
wówczas poseł i członek kilkuosobowego Klubu Pracy.

O zaniepokojeniu wśród zwolenników Piłsudskiego komunikował również marszałek Senatu -


Wojciech Trąmpczyoski, który przez cały okres stard nie opuszczał gmachu senackiego.

Według wiadomości przekazanych przez dziennikarzy, Piłsudski po opanowaniu Krakowskiego


Przedmieścia, a następnie gmachu Komendy Miasta i Sztabu Generalnego na placu Saskim był
kompletnie wyczerpany, czuł się chory, zwlekał z decyzją generalnego ataku na Belweder - siedzibę
prezydenta i rządu.

Dwa fakty zadecydowały o dalszym rozwoju sytuacji. W czwartek po południu, czyli 13 maja, nadeszło
pismo od generała Sikorskiego. Meldował, że - z powodu trudności transportowych i ze względu na
to, iż jako dowódca okręgu korpusu lwowskiego w tej tak poważnej sytuacji musi i powinien pozostad
na stanowisku - posiłków wojskowych nie jest w stanie przysład. Późnym wieczorem tego dnia dotarła
do Belwederu wiadomośd, że cytadela została opanowana przez wojska Piłsudskiego, a dowódca 30
pp Strzelców Kaniowskich, pułkownik Izydor Modelski, został obezwładniony. Na stronę Piłsudskiego
przeszedł 30 pp, który do tej pory stał po stronie prezydenta.

Rano 14 maja rozpoczął się strajk kolejarzy zorganizowany przez PPS. Oczekiwane z Poznania posiłki
wojskowe zostały zatrzymane w drodze.

Prezydent przyjął zupełnie spokojnie wiadomośd o strajku. Natomiast w jego otoczeniu wywołała ona
głębokie przygnębienie.

W piątek wyraźnie zaznaczyła się przewaga wojskowych i kombatanckich sił marszałka Piłsudskiego.
Linia bojowa zaczęła się przesuwad poza Aleje Jerozolimskie, w kierunku Belwederu. Baterie artylerii
zajmowały pozycje w środku miasta.

W Belwederze, chociaż starano się zaprowadzid pewne rygory wojskowe i jaki taki porządek,
w dalszym ciągu panował chaos i zamęt. Pokoje, sale, korytarze, adiutantura zatłoczone były
oficerami. W rozgwarze rozmów i wykrzykników nie słychad było dzwonka prezydenta, którym
wzywał adiutantów. Niepodobna było przecisnąd się, trudno odnaleźd osoby wzywane do
prezydenta.

Prezydent najczęściej naradzał się z premierem Witosem, często wzywał generała Rozwadowskiego
i pułkownika Andersa, rzadziej szefa Kancelarii Cywilnej, mecenasa Lenca, który zresztą w tych
okolicznościach zaczął wykazywad zupełną niezaradnośd.

Nadchodziły wiadomości i meldunki alarmujące. Przy zbiegu ulic Szpitalnej i Chmielnej ustawione
zostały działa artyleryjskie. Łazienki znalazły się pod ostrzałem, w każdej chwili należało oczekiwad
ciężkiego ostrzału Belwederu. Około godziny piętnastej padły pierwsze pociski artyleryjskie na
Belweder; jeden uderzył w drzewo na dziedziocu, drugi uszkodził prawe skrzydło pałacu. Na szczęście
ofiar w ludziach nie było.

Po południu przybył do Belwederu pułkownik sztabu generalnego Gustaw Paszkiewicz. Żąda posiłków
i amunicji. Melduje generałowi Rozwadowskiemu, że walczy z wielką przewagą wojskową, pozycji nie
będzie mógł utrzymad. Generał Rozwadowski, nie rozporządzając większymi rezerwami, kieruje do
akcji Oficerską Szkołę Piechoty.

Sytuacja wymaga natychmiastowej decyzji rządu: pozostad w Warszawie, czy wyjechad do Poznania i
Poznao ogłosid tymczasową siedzibą prezydenta i rządu.

Generał Włodzimierz Zagórski nalega na wyjazd. Samoloty są do dyspozycji, jest już ostatnia chwila
do odlotu. Prezydent jest stanowczo temu przeciwny i ze względu na prestiż rządu, i z uwagi na
przedstawicielstwa zagraniczne. Ostateczna decyzja: pozostad w stolicy. Wkrótce lotnisko wojskowe
powtórnie znalazło się pod silnym ogniem artylerii. Belweder nie rozporządza artylerią. Generał
Zagórski melduje, że lotniska nie będzie można dłużej utrzymad. Wkrótce po meldunku generała
Zagórskiego Belweder otrzymuje wiadomośd, że lotnisko jest w rękach oddziałów Piłsudskiego.

Walki przesuwają się na tereny w pobliżu Belwederu. Bojówki Piłsudskiego stopniowo zajmują park
Frascati i park sejmowy. Parku sejmowego broni spieszony przyboczny szwadron prezydenta.
Marszałek Senatu, Trąmpczyoski, rozdziela między żołnierzy żywnośd i papierosy.

Linia bojowa zbliża się ku Belwederowi. Jasną jest rzeczą, że atakujący chcą odciąd Belweder od
wszelkiego kontaktu z resztą kraju. Komunikacja telefoniczna przerwana już od wieczora dnia 12
maja.

Rząd stanął przed drugim, ciężkim do rozstrzygnięcia problemem: bronid Belwederu, czy też opuścid
go; przedostad się do Wilanowa i tam zorganizowad dalszą obronę przy pomocy posiłków z Poznania,
których nadejście, pomimo strajku kolejowego, jest nadal sygnalizowane.

Prezydent początkowo był zdecydowany bronid Belwederu do ostatka, zwłaszcza że minister Spraw
Wojskowych, generał Malczewski, oświadczył, iż przebicie się do Wilanowa jest zgoła niemożliwe.

Pułkownik Anders, dowiedziawszy się o tym, pobiegł do gabinetu prezydenta i na podstawie


meldunków otrzymanych z placówek przekonał go, że droga do Wilanowa jest wolna.

W czasie krytycznych dni wielokrotnie wzywany byłem do prezydenta Wojciechowskiego. Rozmowy


trwały krótko, tyle, ile wymagało wydanie przez prezydenta polecenia lub zameldowanie o jego
wykonaniu. Przez cały czas obserwowałem zachowanie się, postępowanie i wygląd prezydenta
Wojciechowskiego. W ciągu tych kilkuletni postarzał się, zeszczuplał. Jednakże w chaosie, jaki
panował w Belwederze, wobec chwiejności jednych i histerii innych, wykazywał opanowanie, spokój
i wolę wytrwania na stanowisku.

Wilanowskie pożegnania

W piątek 14 maja około godziny szesnastej otrzymałem od prezydenta rozkaz: oddziały przyboczne,
to znaczy kompania i szwadron, maszerują z prezydentem i rządem do Wilanowa.

Samorzutnie, razem z rotmistrzem Głębockim, zdjęliśmy sztandar prezydenta Rzeczypospolitej


z białym orłem na czerwonym tle powiewający na pałacu Belwederskim - oznakę obecności głowy
paostwa. Rozhisteryzowany generał Malczewski nakazuje odśpiewad „Rotę”. Po odśpiewaniu „Roty”
rozdano wszystkim oficerom karabiny.

Formuje się kolumna marszowa. Prezydenta i rząd otacza kompania i spieszony szwadron
przyboczny. Przy prezydencie ustawia się poczet z chorągwią oddziałów przybocznych. Dowódcą
oddziału przybocznego jest major Nebelski. Wyruszamy przez park Łazienkowski i Belwederski, ulicą
Łazienkowską, dalej przez Sielce, drogą wzdłuż rzeczki Wilanówki - do Wilanowa. Prezydent idzie
równym, miarowym krokiem z podniesioną głową. Szliśmy wśród huku wystrzałów, a ludzie
obserwowali nas, przyglądali się w zupełnym milczeniu.
W pałacu Belwederskim pozostał z otoczenia prezydenta jedynie szef Kancelarii Cywilnej - Konstanty
Lenc. W parku Łazienkowskim odłączyli od kolumny marszowej ministrowie - Adam Chądzyoski,
Mieczysław Rybczyoski oraz kierownik Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych - Stanisław Radwan.

Po blisko dwugodzinnym marszu przybyliśmy do Wilanowa. Nikt nie pomyślał o odpoczynku, czy
posiłku. Natychmiast rozpoczęło się posiedzenie Rady Gabinetowej. Przewodniczył prezydent.
Adiutanci rozlokowali się w pokoju przyległym do sali obrad, W niezwykłym napięciu nerwów
oczekiwaliśmy wyników narady. Po naradzie gabinetowej prezydent polecił swemu kapelanowi,
księdzu prałatowi Tokarzewskiemu i majorowi Mazankowi - Szefowi Kancelarii Wojskowej, udad się
autem do marszałka Sejmu Macieja Rataja wraz z pismem następującej treści:

Do Pana Marszałka Sejmu Macieja Rataja!


Proszę Pana Marszałka o przybycie niezwłoczne do miejsca mego pobytu w Wilanowie, dla
przyjęcia mego oświadczenia, które pragnę złożyd w obecności Rządu, dla zaprzestania
dalszego przelewu krwi. Proszę spowodowad natychmiastowe zawieszenie broni.
(-) Stanisław Wojciechowski
(-) Wincenty Witos
Wilanów, 14 maja, godzina 19.15

Towarzyszyłem wysłannikom prezydenta, trzymając w ręku wysunięty na zewnątrz auta biały


proporczyk, jako oznakę parlamentariuszy.

Marszałek Rataj przybył do Wilanowa około dwunastej w nocy. Narada trwała całą noc, podczas
której prezydent Wojciechowski, zdecydowawszy się na ustąpienie, sformułował następujące pismo:

Do Pana Marszałka Sejmu Macieja Rataja!


Wobec wytworzonej sytuacji, uniemożliwiającej mi sprawowanie urzędu Prezydenta
Rzeczypospolitej u> zgodzie ze złożoną przeze mnie przysięgą, zrzekam się urzędu zgodnie
z art. 40 Konstytucji. Przekazuję Panic. Marszałkowi Sejmu uprawnienia Prezydenta
Rzeczypospolitej. Jednocześnie załączam prośbę o dymisję dotychczasowego rządu.
(-) Stanisław Wojciechowski
Wilanów, 14 maja 1926 r.

Otworzyły się drzwi sali obrad. Wyszedł prezydent. Zerwaliśmy się z miejsca. Był uderzająco blady,
znad było silne wyczerpanie. W głuchej ciszy, która zaległa salę, zakomunikował nam, że zgłosił
rezygnację. Ani jednego słowa komentarza...

W parę minut później dowiedziałem się, że prezydent, podobnie jak i premier Witos, minister
Stanisław Grabski oraz wszyscy inni ministrowie, chociaż widzieli niejakie szanse powodzenia dalszej
walki, wypowiedzieli się stanowczo przeciw dalszemu przelewowi krwi.

Prezydent, który pożegnał się z członkami rządu, żegnał się również z adiutantami i dziękował nam za
wierną służbę żołnierską. Jakoś wyjątkowo serdecznie uścisnął moją dłoo, po raz pierwszy odzywając
się do mnie per ty. „Ty mnie nie zawiodłeś, byłeś podczas tych tragicznych dni w Belwederze
najwierniejszym z moich adiutantów. Dziękuję tobie i twojej matce, którą wychowała cię w duchu
prawości”.
Wzruszyły mnie słowa, które usłyszałem od Stanisława Wojciechowskiego. Za chwilę wsiadł do
samochodu. Auto ruszyło do Spały.

Niewiele czasu upłynęło od wyjazdu byłego prezydenta Wojciechowskiego, gdy generałowi


Rozwadowskiemu zameldował się w Wilanowie major sztabu generalnego- Morawski, były nasz
attaché wojskowy w

Bukareszcie. Przybył tu z Ożarowa, omijając Warszawę, jako łącznik generała Ładosia - dowódcy
wojsk poznaoskich i pomorskich, znacznej siły bojowej już zgrupowanej w Ożarowie pod Warszawą.

Wkrótce po nim przybył do Wilanowa szwadron 15 pułku ułanów z grupy wojsk ożarowskich.
Dowiadujemy się, że ludnośd Poznania zgłosiła się do zastępcy dowódcy korpusu, generała Hausera
z apelem, ażeby w województwie poznaoskim ogłosid mobilizację i pójśd na pomoc oddziałom
rządowym.

Wprawdzie należało się spodziewad, że po złożeniu godności przez prezydenta Wojciechowskiego


ustaną walki, jednakże 15 maja około godziny 14, rozległy się jeszcze strzały artyleryjskie. Na trawnik
przed pałacem Wilanowskim, gdzie rozlokowali się żołnierze oddziału przybocznego, padł pocisk.
Efekt -jeden żołnierz zabity, dwóch rannych. Ciężkie rany odniósł również podporucznik Józef
Wilczyoski ze szwadronu przybocznego.

Natychmiast wysłano do dowództwa strony przeciwnej parlamentariuszy. Otrzymaliśmy odpowiedź,


że artyleria nic nie wiedziała o zawieszeniu broni i że strzał był omyłkowy.

Generał Rozwadowski zameldował marszałkowi Ratajowi, już jako sprawującemu urząd prezydenta,
że grupa ożarowska stoi do jego dyspozycji i jest gotowa do walki. Tegoż dnia w godzinach
popołudniowych ukazał się dekret marszałka Rataja, jako pełniącego obowiązki prezydenta,
przekazujący sprawę likwidacji zajśd w ręce marszałka Piłsudskiego.

Nie jest moim zamiarem opisywanie i ocena wojskowych i politycznych wydarzeo w dniach
majowych. Wspomnienia moje ograniczam do własnych i odczud, spostrzeżeo i do podania faktów,
które jako adiutant bezpośrednio obserwowałem, lub o których, z racji moich obowiązków, zostałem
powiadomiony.

Sądziłem, że pocisk artyleryjski, który padł na trawnik przed pałacem Wilanowskim, niejako zakooczy
moją służbę adiutanta, będzie stanowił w mojej wojskowej karierze zamknięcie etapu, obfitującego
w ciekawe przeżycia i liczne doświadczenia. W każdej chwili oczekiwałem rozkazu powrotu do mojej
jednostki wojskowej. Los jednak zrządził inaczej. Po dokonaniu wyboru nowego prezydenta w osobie
profesora Ignacego Mościckiego, wydelegowany zostałem wraz z pułkownikiem sztabu generalnego -
Juliuszem Ulrychem, by towarzyszyd elektowi w jego podróży do Lwowa.

Zanim jednak przystąpię do dalszych wspomnieo, nie mogę darowad sobie kilku refleksji, które
wywołał u mnie przewrót majowy. Wprost kotłowało się w mojej głowie, różne myśli nachodziły
młodego jeszcze, bądź co bądź oficera.

Zastanawiał mnie dziwny paradoks historii: walki majowe zostały podjęte pod hasłem
praworządności. Szalę zwycięstwa na stronę marszałka Piłsudskiego przechyliły te siły społeczne,
które z odejściem Wojciechowskiego i Witosa wiązały nadzieję na odsunięcie od władzy sfer
ziemiaosko-kapitalistycznych, a tymczasem właśnie te sfery, po przewrocie majowym stały się
podstawą i oparciem dla rządów marszałka Piłsudskiego i jego pułkowników.

W żaden sposób nie mogłem zrozumied, dlaczego na przykład PSL „Wyzwolenie”, a więc stronnictwo
bliskie chłopu - Witosowi, bo chciał się z nim jednoczyd, tak zapalczywie atakuje jego rząd i przy okazji
oczernia Wojciechowskiego. Ze zdumieniem, wstrząśnięty nawet, czytałem odezwę „wyzwoleoców”
w Kurierze Porannym, gdzie u Wojciechowskiego widziano tylko małostkowośd, tylko pragnienie
obrony „rządu reakcji i przekupstwa, rządu zguby i haoby narodowej”. Piłsudski zaś był
przedstawiony jako mąż opatrznościowy i wcielenie doskonałej szlachetności, jako jedyny zbawca
Ojczyzny.

W dniach poprzedzających przewrót, w czasie walk i po przewrocie tego rodzaju odezw spotykało się
bez liku na murach domów i w prasie. Czytałem również szokujące artykuły, w których przy użyciu
wulgarnych słów odsądzano od czci i wiary zwłaszcza Witosa.

Oswoiłem się już z wymianą mocnych słów, z ostrą krytyką, która jest nieodłącznym składnikiem walk
politycznych, bo święci rządów nie sprawują, ale uwierzyd nie mogłem, że w rozgrywkach
międzypartyjnych stosuje się aż takie oszczerstwa i kalumnie, szarga się godnośd ludzką i pastwi nad
pokonanym przeciwnikiem.

I jeszcze jedna rzecz dziwiła mnie bardzo jako wojskowego. Mianowicie to, że dwóch wybitnych
generałów: Kazimierz Sosnkowski i Leon Berbecki - od wielu lat związanych z Piłsudskim - nie należało
do jego spisku, nie udzieliło mu poparcia w czasie wydarzeo majowych. Wcale to jednak nie
przeszkodziło, aby marszałek na dwa lata przed swą śmiercią - o czym głośno było w różnych
wpływowych sferach - wskazał na Sosnkowskiego, a nie Śmigłego-Rydza, jako na swego następcę.
Na Zamku Królewskim

Jaki dostanę przydział?

Eks-prezydent Wojciechowski odjechał do Spały. Obowiązki prezydenta, w myśl konstytucji, objął


marszałek Sejmu - Maciej Rataj. Życie powoli wracało do normy.

Z Wilanowa wyruszył do koszar oddział przyboczny byłego prezydenta. Ja i moi koledzy - adiutanci
przyboczni - wracaliśmy bryczką. W połowie drogi między Wilanowem a Warszawą natknęliśmy się na
placówkę generała Stefana Dąb-Biernackiego. Zatrzymano nas i odprowadzono do generała. Zmierzył
nas niezbyt życzliwym okiem, a po wyjaśnieniach - kim jesteśmy i skąd wracamy - polecił nam wyjśd
z bryczki, iśd piechotą do Warszawy i zgłosid się do Komendy Miasta. Rozkaz wykonaliśmy. W
komendzie przetrzymano nas kilka godzin, po czym zwolniono. Żadnego nowego rozkazu czy
przydziału nie otrzymaliśmy. Wróciliśmy więc do służbowego lokalu adiutanckiego w Belwederze.

Maj w tym roku był wyjątkowo piękny. Przebywałem całe dni w parku Belwederskim, tej jego części,
która dzisiaj przyłączona jest do Łazienek. Siedziałem bezczynnie, rozpamiętując wydarzenia. Z
gazetami w ręku śledziłem z uwagą przebieg posiedzeo izb posłów i senatorów, które zebrały się
w celu dokonania wyboru nowego prezydenta.

Marszałek Piłsudski, wybrany na to stanowisko, nie przyjął wyboru i wskazał, jako swego kandydata,
profesora Ignacego Mościckiego, który ostatecznie w głosowaniu połączonych izb 282 głosami został
wybrany na prezydenta. Nikt wtedy nie wiedział, jakim politykiem okaże się Mościcki - uczony
o wybitnym zmyśle praktycznym i znakomity chemik - badacz związków azotowych. Okazał się
człowiekiem zupełnie pozbawionym zmysłu politycznego. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Bezpośrednio po ogłoszeniu wyników głosowania w Zgromadzeniu Narodowym do mieszkania


paostwa Podoskich (Czackiego 14) gdzie zamieszkiwał elekt, udali się: nowy premier Kazimierz Bartel,
marszałek Senatu Wojciech Trąmpczyoski i wicemarszałek Sejmu Jan Dębski - z zapytaniem, czy
przyjmuje wybór. Oświadczył, że tak. Pozostał jeszcze do uzgodnienia termin złożenia przysięgi, bo
dopiero po niej elekt staje się pełnoprawnym prezydentem.

Tak więc skooczyło się chwilowe „bezkrólewie”. Na najwyższych fotelach paostwowych zasiedli nowi
ludzie. Tylko w parlamencie nie zmieniła się obsada czołowych stanowisk. Nadal pełnili swoje wysokie
funkcje i zaznaczali swoją obecnośd bliscy towarzysze pracy Stanisława Wojciechowskiego i
Wincentego Witosa. Do ludzi bliskich Wojciechowskiemu, jak się mogłem wcześniej zorientowad,
należał właśnie wspomniany przed chwilą wicemarszałek Sejmu Jan Dębski. Obaj z Wojciechowskim
i przy udziale Jakuba Bojki redagowali w 1921 roku Wolę Ludu, wychodzące w Warszawie pismo PSL
„Piast”. Gdy do gabinetu Aleksandra Skrzyoskiego w 1925 roku powołany został działacz „Piasta”,
wicemarszałek Sejmu Stanisław Osiecki, jego funkcję sejmową objął z wyboru Jan Dębski i piastował
ją w dalszym ciągu.

Istotne zmiany personalne dotknęły służbę prezydencką. Szefem Gabinetu Wojskowego nowego
prezydenta został pułkownik sztabu generalnego - Juliusz Ulrych, późniejszy minister komunikacji.
Nominacja ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja adiutancka kariera jest skooczona i że
wkrótce wrócę do swego macierzystego pułku. Wbrew temu przypuszczeniu spotkała mnie
zaskakująca niespodzianka. Zaraz po wyborze Mościckiego, to jest 1 czerwca o godzinie osiemnastej,
otrzymałem telefon od majora Radomyskiego, pełniącego obowiązki generalnego adiutanta, że wraz
z pułkownikiem Ulrychem mam tegoż dnia towarzyszyd elektowi do Lwowa, gdzie musi wracad
z powodu choroby żony.

Rano przybyliśmy do Lwowa. Na dworcu oczekiwał wojewoda Paweł Garapich, który oddał swój
samochód do dyspozycji profesora Mościckiego. Odwieźliśmy elekta do domu, sami zatrzymaliśmy się
w hotelu George'a. Prezydentowi-elektowi przez cały czas towarzyszył pułkownik Ulrych, ja
pozostawałem w hotelu, będąc w każdej chwili do dyspozycji. Po dwóch dniach, 3 czerwca
w godzinach wieczornych, prezydent-elekt udał się w drogę powrotną do Warszawy. Na dworcu we
Lwowie odjeżdżającego żegnali: dowódca Okręgu Korpusu, generał Władysław Sikorski i wojewoda
Garapich. Następnego dnia w godzinach rannych przybyliśmy do Warszawy. Profesor Mościcki
odjechał do mieszkania Podoskich (pan Podoski był szwagrem Mościckiego), gdzie znów użyczono mu
gościny. Tegoż dnia odbyło się na Zamku Królewskim zaprzysiężenie nowego prezydenta.

Uroczystośd rozpoczęła się od nabożeostwa w kaplicy zamkowej, gdzie obecni byli: marszałek
Piłsudski, premier Bartel i najbliższe prezydentowi osoby. Tymczasem w sali Assamblowej zebrali się
posłowie i senatorowie, członkowie rządu, korpus dyplomatyczny. W przejściu do sąsiedniej sali
marmurowej, przy stole prezydialnym, zajął miejsce marszałek Rataj, który otworzył posiedzenie
Zgromadzenia Narodowego. Prezydent udał się z kaplicy do sali marmurowej, podszedł do stołu
prezydialnego i wobec marszałka Rataja jeszcze raz potwierdził przyjęcie wyboru.

Nastąpił akt przysięgi. Lewą rękę prezydent położył na Konstytucji, prawą uniósł do góry, powtarzając
rotę przysięgi za marszałkiem Ratajem. Zaprzysiężony prezydent udał się do przyległej sali, aby
dokonad aktu przejęcia władzy. W chwili, gdy składał podpis pod protokołem, rozległo się 21
wystrzałów armatnich, a na wieżę zamkową wciągnięto sztandar prezydenta Rzeczypospolitej
z białym orłem na czerwonym tle.

W sali marmurowej Zamku, ozdobionej portretami królów i królowych polskich pędzla Bacciarellego,
prezydentowi przedstawił się rząd. Tu podpisał Mościcki swe pierwsze „Orędzie do Narodu”.
Następnie odebrał życzenia i w towarzystwie marszałka Piłsudskiego udał się na dziedziniec
zamkowy, przeszedł przed frontem kompanii 22 pp i odebrał raport od dowódcy pułku, pułkownika
Henryka Krok-Paszkowskiego, po czym nastąpiła defilada kompanii 22 pp i szwadronu 1 pułku
Szwoleżerów.

Ignacy Mościcki zamieszkał na Zamku. Przez cały czas uroczystości towarzyszyłem prezydentowi, jako
jego adiutant przyboczny. Na mnie również wypadła pierwsza służba nocna na Zamku.

Około godziny jedenastej wieczorem usłyszałem dzwonek z gabinetu prezydenta. Pobiegłem tam
i zapukałem do drzwi. Prezydent był zdziwiony. Zapytał, co mnie sprowadza o tak późnej porze?
Zameldowałem, że usłyszawszy dzwonek stawiłem się na wezwanie. Wówczas prezydent zaczął mnie
przepraszad, że zaszło nieporozumienie, chciał bowiem wezwad służącego, nie zorientował się jeszcze
w sygnalizacji dzwonkowej. Biorąc mnie pod rękę, przeprowadził do gabinetu adiutanckiego i zapytał,
dlaczego o tak późnej porze nie idę na spoczynek do domu. Kiedy wyjaśniłem, że mam nocną służbę
na Zamku, bardzo mi współczuł.
Byłem tą troską prezydenta zaskoczony. Rozumiałem jednak, że profesor Mościcki nie wszedł jeszcze
w urzędowe formy swego stanowiska i zachowuje się, jak dobroduszny naukowiec.

Następnego dnia, po uroczystym ślubowaniu i objęciu urzędu prezydenta, Ignacy Mościcki złożył
kurtuazyjne wizyty marszałkowi Sejmu M. Ratajowi i marszałkowi W. Trąmpczyoskiemu. W dniu 9
czerwca po raz pierwszy pod przewodnictwem nowego prezydenta odbyło się na Zamku Królewskim
posiedzenie Rady Gabinetowej z udziałem członków nowego rządu.

Ciągle jednak oczekiwaliśmy zmian na stanowiskach adiutantów. Po tygodniu wszystko się wyjaśniło:
na te stanowiska mianowano rotmistrza Kazimierza Jurgiewicza i kapitana Tadeusza Nagórnego. Mnie
natomiast skierowano do pułku macierzystego, to jest do 36 pp Legii Akademickiej.

Zmuszony jestem chwilkę zatrzymad się nad osobą kapitana Nagórnego. Znałem go i przyjaźniłem się
z nim na długo przed objęciem przez niego stanowiska adiutanta prezydenta Mościckiego. Nie
ukrywał, a wprost przeciwnie - ujawniał mi wiele swoich spraw osobistych, w tej liczbie swe
komplikacje małżeoskie. Byłem dobrze zorientowany w jego sytuacji. I dlatego czuję się w obowiązku
sprostowad poważne nieścisłości, które zawarte są w szeregu publikacji. Twierdzi się mianowicie, że
Ignacy Mościcki, już jako prezydent, spowodował zerwanie małżeostwa Nagórnych i sam poślubił
panią Marię Nagórną, dając w rekompensacie kapitanowi Nagórnemu wysokie stanowisko na
placówce zagranicznej.

Otóż z całą pewnością kapitan Nagórny rozszedł się ze swoją żoną dwa lub trzy lata wcześniej
(dokładnie nie pamiętam), to jest przed wyborem Mościckiego na prezydenta i przed skierowaniem
Nagórnego do służby w adiutanturze na Zamku. Po śmierci pani Michaliny Mościckiej, owdowiały
prezydent poślubił panią Marię - rozwiedzioną z Nagórnym. Rozwódkę poznał wcześniej, jeszcze za
życia żony Michaliny, która Marię Nagómą zatrudniała u siebie w charakterze osobistej sekretarki, na
zwolnione miejsce po zmarłej pani Marii Bielaoskiej, będącej do tej pory sekretarką Mościckiej.
Kapitan Nagórny po kilku latach adiutantury, za namową swego przyjaciela, wszechwładcy MSZ,
dyrektora Departamentu Personalnego porucznika Wiktora Drymmera - ukooczył kurs konsularny
i jeszcze za życia pani Michaliny Mościckiej wyjechał jako konsul do Brukseli, a potem do Strasburga.
Tam też został aż do śmierci w 1971 roku.

Zatem między bajki trzeba włożyd wersję o tym, że prezydent odebrał żonę swemu adiutantowi.

W kompanii zamkowej

Wróciłem do swego pułku, który w sierpniu 1926 roku otrzymał zadanie sformowania kompanii
zamkowej dla ochrony siedziby prezydenta i dla celów reprezentacyjnych. Kompania ta miała się
składad z najsprawniejszych i najlepiej prezentujących się żołnierzy, podoficerów i oficerów. I mnie
zaliczono do nich.

Wraz z dowódcą formowanej kompanii zamkowej obchodziłem wszystkie kompanie pułku, ażeby
wybrad, jak już wspomniałem, najlepszych żołnierzy. Unikaliśmy w wyborze tak zwanych
inteligencików, bo ci chcieli się dekowad po kancelariach i magazynach, a także miejskich cwaniaków,
bo ci z kolei myśleli tylko o przepustkach na miasto, w którym czuli się, jak ryba w wodzie, jak
polujący na ploteczki szczupak. Poza tym jedni i drudzy byli na ogół mało zdyscyplinowani.
Wybierałem przede wszystkim żołnierzy pochodzenia chłopskiego, z zapadłych wsi, bo odznaczali się
rzetelnością w służbie i wysokim zdyscyplinowaniem. Kiedy mieli coś na wątrobie, to wyrażali się po
prostu, szczerze, bez owijania rzeczy w bawełnę, bez krętactwa i kombinatorstwa. Jakoś doskonale
mogłem się z nimi dogadad i znaleźd wspólny język, a przez to zyskiwałem ich zaufanie.

Dowództwo kompanii objął major Stanisław Kłopotowski, jego zastępcą został kapitan Wacław Sokol.
Dowództwo poszczególnych plutonów objęliśmy w trójkę: porucznik Stefan Modlioski - późniejszy
starosta, porucznik Władysław Krotkiewski - późniejszy adiutant prezydenta Mościckiego i ja.

Nowo utworzona kompania zamkowa odebrała wartę na Zamku od tymczasowego oddziału


wartowniczego. Oddział ten był wyłoniony ze składu 22 pp. Koszary naszej kompanii mieściły się przy
ulicy Bugaj, tuż pod Zamkiem. Zadania kompanii miały charakter w dużym stopniu reprezentacyjny.
W przeciwieostwie do dwiczeo w pułku, a więc dwiczeo przede wszystkim polowych, główny nacisk
położono tutaj na musztrę formalną: chwyty bronią, sprężysty krok, prezencję - słowem to, co dawało
zewnętrzny wygląd oddziału.

Oficer dowodzący plutonem, trzymając wartę na Zamku podczas nocnej służby, pełnił jednocześnie
obowiązki adiutanta, podobnie jak to było w Belwederze.

Pewnego razu, kiedy właśnie łączyłem obie te funkcje, zawezwał mnie prezydent i oświadczył, że
pragnąłby złożyd wizytę swemu poprzednikowi. Stanisław Wojciechowski przebywał wówczas w
Borowiu, w majątku byłego premiera Władysława Grabskiego - położnym w okolicach Łowicza.
Prezydent powiedział mi, że sądzi, iż właśnie ja, jako były adiutant Wojciechowskiego, byłbym
najodpowiedniejszy, żeby jakoś zaanonsowad eks-prezydentowi tę nieoficjalną wizytę. Miałem
pojechad i prosid Wojciechowskiego, żeby wyznaczył dzieo i godzinę spotkania w Borowiu.

Poleceniem tak nieoczekiwanym byłem poważnie zakłopotany. W obawie, że Wojciechowski może po


prostu odmówid przyjęcia prezydenta Mościckiego, udałem się wpierw do mieszkania prywatnego
Władysława Grabskiego na ulicę Bracką 13, oznajmiając o przykrej misji, jaka mnie spotkała i prosząc
o radę. Grabski podzielił słusznośd moich obaw i poradził, żebym pojechał do Borowia, przedstawił
Wojciechowskiemu powód wizyty, a on Grabski, sam wkrótce tam nadjedzie.

Można sobie wyobrazid, jak nieswojo i głupio czułem się, kiedy meldowałem Wojciechowskiemu
o celu mojej wizyty. Wojciechowski stanowczo odmówił przyjęcia Mościckiego.

I oto w sukurs nadjechał wkrótce Władysław Grabski. Po długiej rozmowie został wyznaczony dzieo,
w którym Wojciechowski miał oczekiwad prezydenta Mościckiego. W przeddzieo ustalonej wizyty
„zachorowałem”, żeby ponownie nie stad się „najodpowiedniejszą” osobą do asystowania
prezydentowi Mościckiemu.

Stopniowo przyzwyczajałem się do służby w kompanii zamkowej. Każdy z trzech plutonów kompanii
pełnił na zmianę służbę wartowniczą i na Zamku, i w Spale podczas pobytu tam prezydenta, jak
również w pociągu podczas prezydenckiej podróży.

Zmiana warty na Zamku miała swój ustalony ceremoniał: trębacz trzykrotnie odgrywał hejnał wojska
polskiego. Przy wyjeździe prezydenta z Zamku i jego powrocie warta każdorazowo stawała pod broo.
Niewiele czasu minęło od nieporozumienia z dzwonkiem w gabinecie, kordialnej rozmowy
prezydenta i jego przeprosin skierowanych do mnie, a na Zamku zmieniło się bardzo dużo. Nastąpiła
metamorfoza uczonego profesora. Ignacy Mościcki rozsmakował się nie tyle może w obowiązkach,
jakie na niego nakładało wysokie stanowisko, ile w jego zewnętrznych cechach - w reprezentacji.

Nowy prezydent widziany z bliska

Wspomniałem już, że Wojciechowski obowiązki reprezentacyjne spełniał niejako z przymusu i robił na


mnie wrażenie człowieka, który źle się bawi na spektaklu. Mościcki przeciwnie - na reprezentacjach
promieniał. Trzeba przyznad, że potrafił reprezentowad doskonale. W owym czasie, jak gdyby tylko ta
funkcja przypadła mu w udziale, o politykę troszczył się kto inny.

Belweder za czasów Wojciechowskiego wyglądał na siedzibę raczej skromną. Nic tu nie wykraczało
poza konieczne wymogi stawiane reprezentacyjnej siedzibie głowy paostwa. Natomiast Zamek, już
w krótkim czasie po zainstalowaniu się profesora Mościckiego i jego rodziny, przyjął formy
odpowiadające dużej reprezentacji. Zapewne było to zgodne z tak zwanym „nastawieniem
mocarstwowym”, stanowiło wyraz megalomanii, tak charakterystycznej dla kół rządzących po 1926
roku.

Rozbudowana została obsługa głowy paostwa. Oprócz kompanii zamkowej, służbę pełnił dodatkowo
pluton żandarmerii pod dowództwem kapitana Edwarda Czuruka.

Nowy prezydent również otaczał opieką swoją kompanię przyboczną i niejednokrotnie dawał temu
wyraz. Oto na Wigilię w 1926 roku przybył do naszych koszar na Bugaju w otoczeniu członków Domu
Wojskowego i Cywilnego. Z osób, które mu wówczas towarzyszyły pamiętam: kapelana prezydenta -
księdza Mikołaja Bojanka, szefa Kancelarii Cywilnej – Bohdana Dzięciołowskiego, szefa Gabinetu
Wojskowego - pułkownika sztabu generalnego Sergiusza Zahorskiego, zastępcę szefa Gabinetu
Wojskowego - podpułkownika sztabu generalnego Wojciecha Fydę, adiutantów: rotmistrza
Kazimierza Jurgiewicza i kapitana Tadeusza Nagórnego. Prezydent wraz z otoczeniem zasiadł do stołu
wigilijnego, spożył z żołnierzami wieczerzę i na prośbę porucznika Krotkiewskiego zapalił pierwszą
świeczkę na choince. Spędził w naszym otoczeniu około półtorej godziny. W pełni wykorzystał ten
czas, aby zaprezentowad swym oficerom i żołnierzom ojcowski do nich stosunek, co mu się - trzeba
przyznad - doskonale udawało.

Na Nowy Rok prezydent ofiarował kompanii zamkowej odbiornik sześciolampowy, który wówczas
stanowił jeszcze rzadkośd i niezwykle pożądany prezent.

Gospodarz Zamku starannie zadbał o służbowe i prywatne apartamenty. Na pierwszym piętrze, gdzie
mieściły się salony oficjalne, z reguły pełnił służbę dyżurny żandarm. Na tym piętrze mieściła się
również adiutantura. W przeciwieostwie do belwederskiej, ta miała wygląd oficjalnego gabinetu
urządzonego z przepychem. Obok adiutantury - salonik różowy w stylu Ludwika XV, za nim wystawny
gabinet przyjęd prezydenta. Ten gabinet łączył się przez salonik niebieski z salonem prywatnym,
z którego prowadziły dwa wyjścia: jedno do komnaty jadalnej z oknami na dziedziniec zamkowy,
drugie do pokoi prywatnych i sypialni z oknami na plac Zamkowy. Prywatne mieszkanie prezydenta
i jego rodziny znajdowało się na drugim piętrze. Oprócz prezydenta i jego małżonki mieszkali tu dwaj
synowie Mościckich: Michał i Józef. Pied-à-terre, czyli gościnny apartament był zarezerwowany dla
córki prezydenta - Heleny, żony inż. Zwisłockiego, dyrektora Fabryki Związków Azotowych w
Jaworznie, a następnie w Mościcach.

Trzeci syn prezydenta - Franciszek nie mieszkał w Zamku. Wraz z żoną zajmował na Żoliborzu przy
ulicy Słonecznej mały domek adiutanta prezydenta, rotmistrza Jurgiewicza, któremu w zamian
przydzielono na Zamku mieszkanie służbowe.

Franciszek był ulubieocem ojca. Miał zamiłowania naukowe i tak samo jak ojciec był inżynierem
chemii. Poprzednio obaj pracowali w przemyśle związków azotowych; na tym polu rokowano mu
dużą przyszłośd. Zmarł jednak przedwcześnie, 24 listopada 1927 roku, na tyfus brzuszny. Był to wielki
cios dla prezydenta. Głęboko przeżywał tragedię. Wyrażaliśmy swoje współczucie. W żalu po stracie
młodego naukowca i sympatycznego człowieka zaciągaliśmy samorzutnie warty i dyżury przy
zwłokach zmarłego aż do chwili wyprowadzenia trumny do katedry. Pochowany został na Powązkach.

Od Franciszka różnili się bardzo dwaj pozostali synowie Mościckiego. Najstarszy, Michał, to
zarozumialec i bufon; swoim zachowaniem i postępowaniem przyczyniał sporo kłopotów profesorowi
Mościckiemu i jako ojcu, i jako głowie paostwa. Nie bez racji mówiono po śmierci marszałka
Piłsudskiego, że Michał to weksel gwarancyjny Mościckiego w rękach ministra spraw zagranicznych
Józefa Becka. Najmłodszy syn prezydenta, Józef, stanowił przeciętny typ młodego człowieka bez
szczególnych aspiracji politycznych, lubił pobawid się, popid, potaoczyd.

Na Zamku o wiele bardziej niż w Belwederze zwracano uwagę na formy zewnętrzne, na etykietę. W
Belwederze tylko na oficjalnych przyjęciach służba przywdziewała liberie, na Zamku liberia
obowiązywała „na co dzieo”. Służby pokojowej było znacznie więcej niż w Belwederze. Zwiększyła się
także liczba samochodów pozostających do dyspozycji prezydenta, jego rodziny i otoczenia.

Prezydent Mościcki lubił konną jazdę. Prawie codziennie w godzinach rannych wyjeżdżał z Zamku
autem do Siekierek i tam dosiadał konia. Gdy na Zamku służbę pełnił adiutant, który nie jeździł
konno, często wzywano mnie, bym towarzyszył prezydentowi. Z przyjemnością galopowałem u jego
boku po polach siekierkowskich. Prezydent jeździł dobrze i prezentował się na koniu bardzo
efektownie.

W miarę wrastania w urząd prezydenta profesor Mościcki zmieniał się w oczach. Stawał się coraz
bardziej wyniosły, coraz bardziej żądny hołdów. Również najbliższa rodzina prezydenta, z wyjątkiem
pani Michaliny Mościckiej, poczęła się nosid wysoko i dostojnie. Żona prezydenta, pozostała sobą,
reprezentowała typ polskiej matrony, była pierwszą osobą w życiu prywatnym prezydenta, który
liczył się z jej zdaniem. Patronowała kobiecym organizacjom społecznym. Prowadziła cały dom
rodzinny. A gości w domu przybywało.

Prezydent utrzymywał żywe kontakty ze światem nauki, zwłaszcza w zakresie swojej specjalności
naukowej. Nadal współpracował z profesorami: Wojciechem Swiętosławskim i Stefanem
Pieokowskim. Jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Mościckiego był inżynier
Eugeniusz Kwiatkowski, późniejszy minister przemysłu i handlu, następnie - skarbu, twórca portu w
Gdyni. Jego rad profesor Mościcki zasięgał niejednokrotnie, kiedy rozmyślał nad zastosowaniem
w praktyce gospodarczej najnowszych osiągnięd w dziedzinie nauki i technologii.
Marszałek na pierwszym planie

Częstymi gośdmi na Zamku w charakterze osobistości politycznych bywali: Kazimierz Bartel, Tadeusz
Piskor, Walery Sławek i Kazimierz Świtalski. Stanowili oni jak gdyby gwardię przyboczną Piłsudskiego,
byli wykonawcami woli marszałka. Nikt nie miał wątpliwości, że Piłsudski niepodzielnie kieruje
sprawami politycznymi. Zwłaszcza stosunek i poczynania władz wykonawczych wobec sejmu określał
marszałek. W rozmowie z prezydentem miał się brutalnie wyrazid: „Sejm biorę na siebie”.

O takim podziale kompetencji między prezydentem i marszałkiem mogłyby świadczyd rozmaite fakty.
Jeden był szczególnie wymowny i warto go przytoczyd.

Jest rok 1927. Toczy się nieustanna walka Piłsudskiego z sejmem. Marszałek nie dopuszcza do
normalnych obrad, posłowie, opierając się na postanowieniach konstytucji, zgłaszają wnioski
o zwołanie sesji. Z takim właśnie wnioskiem skierowanym do głowy paostwa pojawił się na Zamku
wicedyrektor Biura Sejmowego - Mieroszewicz. Prezydent zapoznał się z treścią odnośnego pisma
i nieco zażenowany tłumaczył, że trzeba gdzie indziej się zwrócid. „Te sprawy należą do marszałka” -
powiedział w konkluzji.

Wizyty marszałka Piłsudskiego na Zamku zawsze wywoływały wśród nas duże podniecenie. Miały one
inny charakter niż wcześniejsze wizyty w Belwederze. Stanisław Wojciechowski wybór swój
zawdzięczał parlamentowi, a Ignacy Mościcki - marszałkowa Piłsudskiemu. Wojciechowski
zachowywał procedurę jednakowo obowiązującą wszystkie oficjalne osoby zgłaszające się na
audiencję do głowy paostwa. A więc traktował marszałka Piłsudskiego na równi z innymi
dostojnikami. W stosunkach prezydenta Mościckiego z marszałkiem Piłsudskim protokolarne
formalności zostały ograniczane do minimum, skłonny jestem raczej powiedzied, że w ogóle nie miały
zastosowania.

Jeżeli marszałek Piłsudski chciał osobiście i bezpośrednio rozmawiad z prezydentem Mościckim, to


adiutant marszałka telefonował do adiutantury na Zamku z zapytaniem, czy prezydent jest obecny.
Zdarzało się niejednokrotnie, że prezydent wprawdzie był, ale właśnie przygotowywał się do wyjazdu.
Wtedy adiutant marszałka prosił, by prezydent pozostał na Zamku, bo za chwilę przyjedzie marszałek.
Słowem - przekazywane były uprzejme polecenia. I wtedy zaczynała się bieganina. Dom Cywilny i
Wojskowy gromadził się w sali dolnej. Wszyscy snuli przypuszczenia i niespokojne domysły, w jakim
nastroju będzie Piłsudski? Jeżeli zjawił się w dobrym humorze, witał się ze wszystkimi, każdemu
podawał rękę i wolnym krokiem udawał się na pierwsze piętro do prezydenta, który oczekiwał go
w swoim gabinecie.

Częściej jednak był w złym usposobieniu. Zrzucał płaszcz nie patrząc na nikogo, z nikim się nie witając.
Szybkim krokiem przebiegał sale na parterze i na piętrze, po czym niejako wpadał do gabinetu
prezydenta.

Wizyty marszałka zdarzały się nieraz w godzinach najmniej oczekiwanych. Pewnego razu pełniłem
nocną służbę, byłem więc w jednej osobie dowódcą plutonu i adiutantem prezydenta. Po godzinie
dziesiątej wieczorem najniespodziewaniej przyjechał premier Bartel ze swoim sekretarzem,
porucznikiem Stanisławem Zadwilichowskim. Zameldowałem prezydentowi nieoczekiwaną wizytę
premiera i wprowadziłem go do gabinetu.
Zadwilichowski powiedział mi, że za jakieś pół godziny należy się spodziewad przybycia marszałka. Tak
się też stało. Marszałek bezpośrednio udał się do gabinetu prezydenta. Z nami pozostał major
Zygmunt Wenda, który towarzyszył marszałkowi.

Narada trzech miała potrwad czas dłuższy. Postanowiliśmy skrócid sobie czas oczekiwania.
Kamerdyner Michalski przyniósł butelkę węgrzyna i kieliszki. Znalazły się karty. Otworzyliśmy
pokerka.

Pokój adiutancki, jak już wspomniałem, od gabinetu prezydenta oddzielał salon. Umówiliśmy się, że
gdy tylko posłyszymy w sąsiednim salonie kroki marszałka, jeden złapie butelkę, drugi kieliszki, trzeci -
karty, uprzątniemy wszystko, żeby wyglądało jak gdyby nigdy nic. Bo nie wiadomo, na jaki humor
marszałka trafimy. Narada przedłużyła się. Minęła dwunasta, wpół do pierwszej i - nic, cisza. Tuż
przed pierwszą w sali rozlegają się kroki. Po butelce, kieliszkach, kartach nawet śladu na naszym stole
nie zostało. Zamiast marszałka w drzwiach ukazał się premier Bartel. Pożegnał się z nami, zabrał
porucznika Zadwilichowskiego i odjechał.

Konferencja marszałka z prezydentem trwała nadal. W zmniejszonej kompanii kontynuowaliśmy


pokerka i ciągnęliśmy węgrzyna. Gra pochłonęła nas całkowicie, zapomnieliśmy o czasie. Raptownie
otworzyły się drzwi od salonu, marszałek przyglądał się naszym speszonym minom i ze śmiechem
powiedział: „A, niecnoty i basałyki, to wy w ten sposób sobie gaworzycie?”

Konferencja widocznie wypadła po myśli marszałka, bo zatrzymał się przy nas, nawet usiadł razem
i zaczął opowiadad wojskowe dykteryjki, śmiejąc się z nich serdecznie. Oczywiście, mocno jeszcze
speszeni, wtórowaliśmy mu ze szczerego serca.

Kardynalski biret

Utrwaliła mi się w pamięci jeszcze jedna wizyta na Zamku, a mianowicie przyjazd księdza ablegata
Monsignora Chiarlo (ablegat - nadzwyczajny poseł i pełnomocnik papieski). Z jego przyjazdem wiązała
się uroczystośd, jakiej w Polsce nie widziano od 1784 roku. Misja papieskiego wysłannika, któremu
towarzyszył kapitan gwardii papieskiej hrabia Petrucci, polegała na przywiezieniu kardynalskiego
biretu dla rezydującego w Polsce nuncjusza apostolskiego - księdza Wawrzyoca Lauriego. Jako nowo
mianowany kardynał, miał on właśnie otrzymad swój biret na wspomnianej uroczystości w dniu 25
stycznia 1927 roku.

Według ustalonego protokołu dyplomatycznego legat papieski wręcza biret głowie paostwa -
monarsze lub prezydentowi, ten zaś dostojnikowi kościelnemu, dla którego jest przeznaczony. Aktowi
temu towarzyszy; skomplikowany ceremoniał.

Żeby wszystko wypadło jak należy, niczemu nie uchybid, każdy szczegół sprawdzid i dopiąd na ostatni
guzik, postanowiono właściwą ceremonię poprzedzid pewnego rodzaju próbą generalną. Taka próba
odbyła się w przeddzieo uroczystości oficjalnej i wzięły w niej udział wszystkie osoby, które z tytułu
swego urzędu miały określoną rolę do spełnienia. Rzecz zrozumiała, z generalnej próby wyłączono
nuncjusza i legata papieskiego, prezydenta, prezesa Rady Ministrów i ministra spraw zagranicznych;
zastępowali ich urzędnicy protokołu dyplomatycznego MSZ.
Brałem bezpośredni udział w próbie generalnej i we właściwej uroczystości w charakterze trzeciego
przybocznego adiutanta prezydenta. Formalnie byłem wtedy dowódcą plutonu kampanii zamkowej,
nie adiutantem; ponieważ protokół ceremonii wymagał trzech adiutantów, włożyłem po raz ostatni
akselbanty adiutanckie.

Próba rozpoczęła się na Zaniku w godzinach porannych. Postępowaliśmy zgodnie ze wszystkimi


szczegółami ceremoniału, które przewidywał protokół. Na początek przybycie nuncjusza
apostolskiego i ablegata oraz wprowadzenie ich do podwoi zamkowych przez szefa protokołu
dyplomatycznego MSZ, hrabiego Stefana Przeździeckiego, w asyście rotmistrza Jurgielewicza,
przybocznego adiutanta prezydenta. Następnie powitanie u progu kościelnych dostojników przez
dwóch adiutantów (tutaj jedną rolę miał kapitan Nagórny, drugą - ja). Teraz przeprowadzenie gości
dostojnym krokiem po schodach do sali na pierwszym piętrze, gdzie ustawiony był pluton kompanii
zamkowej. Komenda: bacznośd! Prezentuj broo! Nuncjusz, ablegat i ich świta oraz towarzyszące
osoby przechodzą przed frontem plutonu, po czym cały orszak udaje się do następnej sali. Tutaj
dostojnika wita szef Kancelarii Cywilnej, szef Gabinetu Wojskowego i inni wyżsi urzędnicy W sali
następnej na spotkanie wychodzi prezes Rady Ministrów i minister spraw zagranicznych. Kolejne
powitanie i cały orszak przechodzi stąd do sali Audiencjonalnej, gdzie oczekuje prezydent.

Próba trwała kilka godzin, niektóre bowiem fragmenty powtarzano kilkakrotnie. Było to zajęcie
męczące, chociaż dośd atrakcyjne. Czułem się jak po dobrych dwiczeniach wojskowych, pot rzęsisty
spływał mi kroplami po twarzy.

Na drugi dzieo nastąpiła właściwa uroczystośd. Wszystko odbyło się tak, jak wystudiowane zostało na
próbie.

Około godziny jedenastej przed główną bramą zamkową pojawił się barwny orszak. Na początku
jechało czterech trębaczy na białych koniach. Za nimi powóz, w którym siedział sekretarz księdza
ablegata i adiutant prezydenta rotmistrz Jurgielewicz. W drugim powozie jechał ksiądz ablegat
Chiarlo, przyodziany w czerwoną togę z białym, gronostajowym kołnierzem, a przy nim kapitan
gwardii papieskiej, hrabia Petrucci, w galowym czerwonym mundurze i białym płaszczu. Za tymi
dwoma powozami z wolna posuwała się eskorta - pół szwadronu 1 pułku szwoleżerów, za nią
dopiero, w reprezentacyjnym powozie prezydenta, jechał przybrany w fiolety Jego Eminencja
kardynał Wawrzyniec Lauri, nuncjusz apostolski w Polsce, mając u swego boku dyrektora protokołu
dyplomatycznego MSZ, hrabiego Przeździeckiego. Drugie pół szwadronu szwoleżerów zamykało cały
orszak.

Na dziedziocu zamkowym batalion piechoty oddał honory wojskowe w momencie, kiedy orszak mijał
bramę zamkową. Przy wejściu do wnętrza komnat zamkowych obaj z kapitanem Nagórnym,
w charakterze adiutantów, powitaliśmy kardynała, asystując mu odtąd przez cały przebieg
uroczystości. Razem minęliśmy teraz salę Mirowską, gdzie pluton kompanii zamkowej sprezentował
broo. W salonie Oficerskim Jego Eminencję powitał komendant miasta stołecznego pułkownik Jaxa
Rożen. Po drodze, w dalszych komnatach, gości witali kolejno: w sali Canaletta - wyżsi urzędnicy
protokołu dyplomatycznego MSZ, w sali Audiencjonalnej - szef Kancelarii Cywilnej prezydenta,
Dzięciołowski i adiutant generalny prezydenta pułkownik Zahorski. Wreszcie w sali Rycerskiej
przybyłych dostojników spotkał i powitał prezydent Mościcki, w towarzystwie ministra spraw
zagranicznych Augusta Zaleskiego.
Po ceremonii powitalnej wszyscy przeszli do kaplicy zamkowej. Tutaj naprzeciwko ołtarza zajęli
miejsca kardynałowie: Wawrzyniec Lauri i Aleksander Kakowski oraz ksiądz prymas August Hlond. Po
prawej stronie kaplicy, w pobliżu ołtarza, usiadł prezydent w głębokim tronowym krześle, za jego
plecami ustawiliśmy się w trójkę: kapitan Nagórny, szef protokołu hrabia Przeździecki i ja. Nieco
z boku od prezydenta, na specjalnych fotelach, miejsca zajęli: marszałek Piłsudski i marszałek Sejmu,
Rataj. Za nimi, w rzędach krzeseł, usadowili się członkowie gabinetu z premierem Bartlem
i generalicja. Po przeciwnej, lewej stronie kaplicy, okazale prezentowali się szefowie misji
dyplomatycznych w galowych, obficie zdobionych mundurach. Boczne galerie zajęły panie z korpusu
dyplomatycznego i polskie damy zaproszone na uroczystośd. Wszystkie ubrane były w czarne, długie
suknie z koronkowym, również czarnym, ubiorem głowy.

Kaplica zamkowa otrzymała specjalny wystrój. Zdobiło ją pąsowe sukno i wzorzyste dywany, którymi
wyłożona była również posadzka.

Nabożeostwo nie trwało długo. Po jego zakooczeniu ksiądz ablegat Chiarlo wziął do ręki kardynalski
biret i z namaszczeniem wręczył go prezydentowi. Mościcki z całym swoim dostojeostwem włożył
biret na głowę Jego Eminencji kardynała Lauriego. Ten zaraz udzielił zebranym błogosławieostwa
pasterskiego, zaś chór kościelny zaśpiewał Boże coś Polskę. Następnie kardynał Lauri przeprowadzony
został do sąsiadującego z kaplicą pokoju, gdzie zdjął fioletowe szaty biskupie i przywdział kardynalską
purpurę.

Dalszym aktem ceremonii była dekoracja kardynała. W sali Assamblowej Zamku szef protokołu
dyplomatycznego, hrabia Przeździecki, wręczył Lauriemu insygnia orderu Orła Białego. Nastąpiły
przemówienia - prezydenta po polsku, kardynała po łacinie. Potem w sali Żółtej Zamku odbyło się
uroczyste śniadanie.

Na tym kooczyła się ta niecodzienna uroczystośd. Z tymi samymi honorami i w takim samym
porządku, w jakim przybył na Zamek, kardynał Lauri został odprowadzony do wrót wyjściowych i z
całą paradną eskortą odwieziony do siedziby nuncjatury apostolskiej.

Długo pozostawałem pod wrażeniem tego dnia. Wciąż, jak gdyby na tempo z zegarkiem w ręku,
przesuwały się i znikały sprzed oczu barwne obrazy niczym w kalejdoskopie. Wrył się w moją pamięd
widok ukłonów o różnym kącie pochylenia, od lekkiego skinięcia głową aż prawie do przysiadu. Każdy
bowiem ukłon miał tutaj niejako swoją rangę i wymowę, uwarunkowany też był rangą i stanowiskiem
osoby, do której został zaadresowany.

Wszystko to razem wywoływało nastrój uroczysty, podniosły, a jednocześnie musiało trochę bawid
przez swą staroświeckośd, archaicznośd. Taki obrzęd wydawał mi się z bajki przeniesiony.

W kilka lat później, na placówce „deskami zabitej” z dala od świata, skracałem sobie czas
monotonnych służbowych obowiązków czytaniem powieści Wiktora Hugo pt. l’Homme qui rit. Tam
właśnie w rozdziale zatytułowanym: „Jak rozdrabniają się sprawy majestatu” znalazłem kapitalny opis
ceremoniału przyjęcia kuglarza - Gwynplaine do grona parów. Bogate uroczyste stroje, przemarsz
przez sale, przekazywanie Gwynplaine w ręce coraz to wyższych rangą dostojników paostwowych,
ukłony rozdzielane według stanowiska i funkcji, ukłon przed pustym krzesłem królewskim - wszystko
to żywo przypominało mi ceremoniał przyjęcia ablegata na Zamku i poprzedzające go próby. Byłem
uczestnikiem i jednocześnie widzem, dla którego cały ceremoniał, sięgający średniowiecza,
przedstawiał się jednak dośd zabawnie.

O ile wiem, Warszawa nie widziała już więcej takich uroczystości. I chyba nigdy nie zobaczy...

Na galówkach i rautach

Zmieniły się osoby na fotelu prezydenckim, ale w niczym nie uległa zmianie istota ustalonych
zwyczajów towarzyskich i dyplomatycznych. Do ich składowej i niemniej ważnej części należały
uświęcone tradycją polowania reprezentacyjne w Spale i galowe przyjęcia na Zamku.

Ignacy Mościcki w roli prezydenta - wyraz „rola” w tym przypadku jak najbardziej trafny - czuł się
świetnie, a na wielkich reprezentacyjnych przyjęciach - wprost znakomicie. Zewnętrzne stanowisko
głowy paostwa reprezentował efektowniej niż Wojciechowski. Wiele złożyło się na to przyczyn.
Biografie obu prezydentów pod tym względem są bardzo interesujące. Jest to zresztą sprawa
historyków.

Obserwując wydarzenia ze stanowiska adiutanta przybocznego, a następnie oficera kompanii


Zamkowej, wydawało mi się, że Stanisław Wojciechowski na sprawy reprezentacyjne nie miał ani
czasu, ani ochoty z uwagi na wyjątkowo ciężki pod względem politycznym i gospodarczym okres jego
rządów. Dźwigał na sobie brzemię trosk, przejmował się wszystkimi trudnościami, chciał im zaradzid,
a nie był w stanie. Ta bezradnośd przytłaczała go jeszcze bardziej.

Ignacy Mościcki natomiast po objęciu prezydentury uznał sytuację niejako za ustabilizowaną.


Obowiązkom reprezentacji mógł się oddad całkowicie i beztrosko, jako że cały trud kierowania
sprawami polityki wewnętrznej i zagranicznej wziął na siebie marszałek Piłsudski. Nowy prezydent
widział w marszałku człowieka mocnego, na którym w pełni można polegad.

Mościcki równie chętnie jak i Wojciechowski przebywał w Spale, ale Spała inny przybrała charakter.
Za czasów Wojciechowskiego - z wyjątkiem okresów wielkich polowao - Spała była spokojnym
miejscem wypoczynku. Obecnie stała się miejscem reprezentacyjnym. Mościcki polubił życie
towarzyskie i do jego upodobao przystosowano Spałę. Pałac i przyległe doo zabudowania kilkakrotnie
restaurowano i odświeżano. Nieustannie przeprowadzano tu kosmetyczne zabiegi. Ignacy Mościcki
czuł się w swoim żywiole, kiedy i pałac, i dwa pięknie urządzone domy, przylegające do jego
rezydencji, były zapełnione gośdmi. Do Spały na zaproszenie prezydenta wciąż zjeżdżali członkowie
rządu, wysocy dyplomaci, niejednokrotnie z rodzinami. A gdy spadły śniegi i rozpoczął się sezon
polowao, było tu hucznie, szumnie i wystawnie.

Na stanowiska łowieckie wyjeżdżano kuligiem. Po polowaniu - w leśniczówce podawano tradycyjny


bigos ze starką, a wieczorem w salonach pałacu spalski ego - gala. Panowie we frakach, mundurach
galowych, panie w strojach balowych. Posiłek wieczorny według francuskiego zwyczaju nazywano
obiadem, nie kolacją. Potrawy, zazwyczaj bardzo wyszukane, podawała służba w liberii, umiejętnie
żonglując przy zmianie talerzy.
Niejeden z krajowych gości, bez salonowego obycia, z niepokojem patrzył na wielką rozmaitośd
zastawy porcelanowej, kryształowej, pozłacanej i srebrnej, nie wiedząc, co do czego służy i jak się tym
posiłkowad. Dyskretnie obserwował, jak się zachowa sąsiad. Zdarzało się, że i ten był także bezradny.
Wtedy obydwaj mieli chociaż tę pociechę, że nie czuli się odosobnieni. We dwójkę było raźniej. Mimo
woli przypomina mi się znakomity dowcip Kostrzewskiego:

Dwóch szlagonów jedzie pociągiem na wystawę światową w Londynie. Cuda sobie po tej podróży
obiecują. W trakcie rozmowy jeden pyta:

- Czy sąsiad mówi po angielsku?

- Ja nie. A sąsiad?

- Ja także nie.

- No, to doskonale się składa, trzymajmy się razem, nie zginiemy.

Po skooczonym obiedzie służba stawała za krzesłem każdego z biesiadników i gdy tylko dygnitarz się
uniósł z siedzenia, zręcznym ruchem odsuwała krzesełko. Zdarzyło się, że dygnitarz dopiero się
poprawiał, krzesełko odsunięto zbyt szybko i swoim siedzeniem zaszczycił on podłogę. Oczywiście,
takiego wydarzenia starano się nie widzied, ale zbyt gorliwego służącego przeniesiono na inne, mniej
„odpowiedzialne” stanowisko.

Wielkim nakładem sił i środków organizowano w Spale sławetne dożynki. Była to pierwsza na tak
szeroką skalę pomyślana impreza. Miała ona stanowid dowód lojalności wsi wobec nowego porządku
rzeczy, a samą wieś mocniej związad z reżimem.

Przyznad trzeba, że od strony widowiskowej dożynki spalskie wypadały nawet okazale. Reżyserzy
stanęli zawsze na wysokości zadania. Strona dekoracyjna, piosenki, kapele ludowe, wieniec
dożynkowy - wszystko to było „zapięte na ostatni guzik”. Śledząc ową manifestację, barwne,
rozśpiewane korowody, prezydent - oficjalny gospodarz dożynek - promieniał, bo mówiono mu, że
„wieś zerwała z partyjnictwem” i opowiedziała się za rządem.

W dniu 28 sierpnia 1927 roku odbyły się pierwsze dożynki u prezydenta w Spale. Za organizatorów
imprezy podawano: Centralny Związek Kółek Rolniczych, podległą mu organizację młodzieży wiejskiej
i Związek Teatrów Ludowych. Na uroczystości dożynkowe ściągnięto wtedy delegacje poszczególnych
ziem i dzielnic z całej Polski. Brałem udział w tych pierwszych dożynkach i nie mogę zapomnied
widoku licznej rzeszy w barwnych strojach regionalnych.

Uroczystośd rozpoczęła się jak najbardziej bogobojnie, bo nabożeostwem odprawionym przez księdza
kapelana Bojanka - przy wzniesionym ołtarzu polowym. Asystowałem prezydentowi, który przybył
z rodziną, ministrami, generalicją. Dookoła wielobarwne zastępy żeoców. Pogoda tego dnia była
cudowna, słooce prażyło i wyciskało z nas wszystkie poty. Przed pałacem wzniesiono obszerne
podium. Wyścielały go kolorowe dywany. Po zakooczeniu modłów, na podium ukazał się prezydent.
Starosta dożynkowy, przybrany w barwną sukmanę krakowską, zbliżył się i w imieniu „całej rolnej
Polski” złożył gospodarzowi dożynek życzenia. Prezydent podziękował staroście za życzenia i odebrał
wieniec od przodownic.
Obserwowaliśmy następnie pochód dożynkowy przy dźwiękach orkiestr i kapeli ludowych. Przemarsz
korowodu trwał przeszło godzinę, po czym goście dożynkowi zostali zaproszeni przez gospodarza
dożynek na wspólny obiad. Przy stołach ustawionych w lesie wojskowe kuchnie polowy wydawały
bigos, a bazary - piwo. Delegacje zaś, które składały wieoce, zasiadły do wspólnego stołu
z prezydentem - na polanie przed pałacem.

Tutaj prezydent miał się bratad z chłopami. Toasty, słowa padały nawet serdeczne, ale co się kryło
u ludzi w środku - tego wiedzied nie mogłem.

Upłynęło kilka lat od tej pierwszej dożynkowej manifestacji, kiedy właśnie ze wsi wystrzelił płomieo
protestu i buntu przeciwko reżimowi, którego najwyższą reprezentacją był Ignacy Mościcki.

Wielkie przyjęcia i rauty na Zamku były jeszcze bardziej atrakcyjne niż przyjęcia w Spale. Oprócz
dostojników reprezentujących rząd, sejm i senat, oprócz korpusu dyplomatycznego i generalicji, na
przyjęciach tych zjawiał się cały niemal wybitny świat naukowy i artystyczny. Kto tylko mógł, ubiegał
się o zaproszenie na Zamek. Zaproszenie takie, to przecież swojego rodzaju towarzyski bilet
wizytowy, a nawet, powiedziałbym, awans towarzyski w przenośnym i dosłownym tego słowa
znaczeniu. Wtrącid w czasie rozmowy, ot tak od niechcenia, jedno zdanie: „bawiłem się na Zamku” -
robiło kolosalne wrażenie i dobrą markę wśród najbliższych przyjaciół i w środowisku urzędniczym,
zwłaszcza jeżeli bezpośredni szef na takie przyjęcie nie był zaproszony.

Całośd przyjęcia przedstawiała się dekoracyjnie. Barwne uniformy dyplomacji, galowe mundury
wojskowych, najnowszego kroju fraki panów „przy orderach” w bogatej oprawie świateł
powtarzanych w wielkich lustrach ściennych - dawały niezwykły obraz, Atrakcyjnośd obrazu podnosiły
wspaniałe toalety balowe pao, zamawiane specjalnie na takie uroczystości. Każda z pao chciała się
wyróżnid, błyszczed, olśnid. Nie olśniewały panów, bo panowie - jak to zazwyczaj z męskim rodem
bywa - zwracają uwagę na całośd wyglądu, na większe lub mniejsze wycięcie z tyłu lub przodu sukni,
orientują się, czy ta lub inna dama wygląda dobrze, mniej lub więcej efektownie, ale - jaka to była
suknia, jak uszyta, a nawet jakiego koloru, tego na drugi dzieo po przyjęciu żaden z panów nie mógł
nawet w przybliżeniu opisad. Za to panie rozkoszowały się szczegółami toalet. W czasie balu i długo
po balu.

Wielki tłum ludzi był w nieustannym ruchu, falował. Tworzyły się grupy i grupki, które wolno,
miarowo przesuwały się w kierunku centralnych postaci przyjęcia - prezydenta Mościckiego
i marszałka Piłsudskiego, jeżeli ten na przyjęcie przybył. Pokazad się, ukłonid, a jeżeli można - uścisnąd
dłoo prezydenta i marszałka - o to się każdy starał. Panował nastrój podniecenia, ale utrzymany
w ryzach stateczności i powagi.

Jednak tylko do pewnego momentu. Z chwilą, gdy otworzono drzwi do sali jadalnej i ukazywał się
widok stołów uginających się pod jadłem i napojami, dostojne panie i dostojni panowie od razu tracili
panowanie nad sobą. Jak gdyby całe tygodnie nie jedli, zapominając, gdzie są i kim są, rzucali się do
stołów nieraz torując sobie drogę do talerzy łokciami, bo przyjęcia takie były - „à la fourchette”, czyli
na stojąco, bez ustalonych z góry miejsc za stołem.

Śmieszył mnie i jednocześnie smucił ten brak wewnętrznej dyscypliny, ta zachłannośd. Bo tylko temu
mogę przypisad ów szturm bez opamiętania. Olbrzymia bowiem większośd zaproszonych gości mogła
sobie, bez zbytniego wysiłku i potrzeby przepychania się łokciami, pozwolid na takie zakąski i napoje,
jakie zazwyczaj na tego rodzaju ogólnych przyjęciach podawano na Zamku. Iśd do stołu po kolei,
spokojnie - to znaczy dad się innym wyprzedzid. A przecież każdy i wszędzie chce byd za wszelką cenę
pierwszym...

Kiedy po kilku latach znalazłem się na Zamku, już w charakterze gościa zaproszonego na przyjęcie,
ucieszony spotkałem wielu dawnych przyjaciół i wraz z nimi utworzyłem podobną do opisanych
powyżej grupek. Nastąpiło, jak zwykle, otwarcie drzwi do salonu z jadłem i piciem. Sam nie wiem,
kiedy wśród pierwszych zameldowałem się przy stole. Po chwili, gdy uświadomiłem sobie ten
pośpiech, ogarnęło mnie uczucie zawstydzenia. Sądzę, że to chyba jakaś sugestia zbiorowa pcha ten
tłumek do stołów. W każdym razie wyniesiona z czasów adiutanckich obserwacja zachowania się
innych pomogła mi znaleźd od razu najbardziej „odpowiednie” miejsce.

My, adiutanci, podczas rautów i przyjęd prawie nie jedliśmy i nie piliśmy przy całym towarzystwie. Z
tytułu naszych funkcji musieliśmy się zajmowad gośdmi, zwłaszcza tymi, którzy nie wykazywali chęci
ani ochoty do szturmu na stoły z przekąskami i trunkami. Dopiero po skooczonym przyjęciu, setnie
umęczeni, zasiadaliśmy do posiłku i dzieliliśmy się doznanymi wrażeniami i spostrzeżeniami. Często
jednak po zakooczeniu męczącego wieczoru wymykaliśmy się dla odpoczynku na kawę do „Oazy”,
modnego wówczas lokalu nocnego.

Po jednym z takich przyjęd pojechałem tam z Józefem Mościckim i kapitanem Nagórnym, żeby
odetchnąd innym powietrzem. W tym czasie regulamin wojskowy zabraniał umundurowanym
oficerom taoczyd w publicznych lokalach. Przyglądaliśmy się więc taocom i, opróżniając kieliszki
lustrowaliśmy obecnych w lokalu.

Wkrótce po naszym przyjściu wszedł z żoną wojewoda warszawski - Władysław Jaroszewicz, w kołach
dziennikarskich i towarzyskich zwany popularnie „Wołodią”. Przysiedli się oboje do naszego stolika.
Muzyka zagrała ładne tango. I... nieszczęście gotowe. Pani Jaroszewiczowa, osoba młoda, zgrabna,
wysoka blondynka, wytwornie ubrana, z zainteresowaniem przyglądała się taoczącym parom. Lubiła
taoczyd, w przeciwieostwie do swego męża. Spojrzała na mnie. Ja, pamiętając o zakazie taoca
w lokalach publicznych, siedziałem jak gdyby nigdy nic.

- Panie poruczniku, zataoczymy, prawda? - niemal się dopraszała.

Cóż było robid? Wstałem, przeprosiłem na chwilę danserkę, podszedłem do najstarszego rangą
oficera obecnego na sali, pułkownika, i poprosiłem o zezwolenie na jeden taniec. Zezwolił. A
ponieważ szło nam świetnie, więc porywałem moją partnerkę do kolejnych taoców.

Wszystko zapowiadało, że spędzimy wieczór jak najprzyjemniej.

Wypadło jednak inaczej. Inny obecny na sali oficer - major, widocznie wielki służbista, a może
znudzony własnym towarzystwem, uważał, że pułkownik nie jest upoważniony do wydawania tego
rodzaju zezwoleo. Zatelefonował do Komendy Miasta.

Wkrótce przyjechał oficer inspekcyjny garnizonu i wylegitymował mnie.

Sprawę w gruncie rzeczy uważałem za bagatelną. Nie wszyscy jednak byli tego zdania. Po jakichś
trzech dniach wezwano mnie przed groźne oblicze komendanta miasta, pułkownika żandarmerii,
Rożena. Był on niezmiernie surowy w stosunku do oficerów taoczących w mundurach w lokalach
publicznych. Pomimo więc moich uzasadnionych tłumaczeo wpakował mi dwa tygodnie odwachu,
i to tylko w drodze wyjątku, ponieważ nie byłem jeszcze nigdy karany.

Pułkownik Zahorski, szef Gabinetu Wojskowego prezydenta, znał doskonale tło sprawy i starał się
mnie ratowad wyjaśniając, że miałem zezwolenie pułkownika, że jestem niezbędny na stanowisku
dowódcy plutonu kompanii zamkowej itd. Przeciągnąłem w ten sposób sprawę na jakieś dwa
miesiące, ale w koocu Rożen miał tego dośd i „niezastąpionego” porucznika posłał na odwach do
Komendy Miasta.

Na przymusowy odpoczynek na odwachu nie mogę zbytnio narzekad. Na drugi dzieo dołączył do mnie
drugi „przestępca”, porucznik Franciszek Żwirko, znany pilot. Skazany był również na dwa tygodnie
odwachu za zbyt brawurowe i niskie loty nad Łodzią w dniu święta lotniczego. Od razu przypadliśmy
sobie do gustu. Po wyjściu spędziliśmy ze sobą niejeden miły wieczór. Na wszelki wypadek
chodziliśmy na dancingi po cywilnemu.
Zmienne koleje losów

W klimacie rodzinnego domu

Tonąłem w zgiełku życia, które wartkim strumieniem wydarzeo toczyło się najpierw w Belwederze,
a później na Zamku. Pochłaniało mnie to życie do tego stopnia, że niejednokrotnie zapominałem
o rodzicielskim domu, o moich najbliższych. Ale nadchodziły chwile, kiedy gnany wewnętrzną
potrzebą odrywałem się od spraw pałacowo-zamkowych, przenosząc się w zupełnie inny świat, inny
klimat, który istniał w moim kręgu rodzinnym. Był to świat sztuki muzycznej i śpiewaczej, artystyczny
klimat tworzony przez matkę i jej grono bliskich, serdecznych przyjaciół.

Każdy powrót na krótko do domu mojego dzieciostwa i młodości, spotkania z domownikami


pozwalały mi oddychad innym powietrzem, zapominad o sztywnych rygorach wojskowych, a przede
wszystkim nacieszyd się sukcesami mojej matki. Dopiero w zaciszu domowym mogłem się zagłębiad
w odkładane gdzieś na bok gazety i czasopisma, penetrowad drukowane recenzje i kroniki kulturalne.
Tam co krok spotykałem nazwisko Adeli Comte-Wilgockiej i słowa o niej pełne zachwytów i uznania.
Była w tych słowach podkreślana - obok różnych walorów - jej wyjątkowa muzykalnośd, wysoki
poziom i kultura sztuki śpiewaczej. Sławiono matkę, jako znakomitą odtwórczynię pieśni.

Wśród strzępów gazet zachowanych po zawierusze wojennej, jeszcze dziś odnajduję pożółkłe,
zadrukowane szpalty z tamtych odległych lat. Oto ze szczególnym rozrzewnieniem biorę do ręki
i czytam fragment recenzji, która ukazała się w 48 numerze Kuriera Warszawskiego z 1917 roku.
Krytyk teatralny i muzyczny, Franciszek Brzezioski, o jednym z występów tak pisze:

Pieśni były zaśpiewane przez p. Comte-Wilgocką wprost przewybornie. Wiem, jak ta artystka
jest w Warszawie ceniona, nie będzie zatem dla nikogo nowiną, gdy powiem, że jej śpiew jest
pod każdym względem wzorowy. Zaznaczam to tylko dlatego, że pierwszy raz mam okazję o
Pani Comte-Wilgockiej pisad. Do pięciu pieśni objętych programem śpiewaczka dorzuciła
jeszcze dwie pieśni Karłowicza, które były szczególnie gorąco oklaskiwane...

Ogromnych przeżyd naszemu domowi dostarczył dzieo 18 kwietnia 1926 roku. Po raz pierwszy na
falach eteru miały popłynąd w świat słowa: „Tu Polskie Radio Warszawa”. I oto w koncercie specjalnie
przygotowanym na otwarcie Polskiego Radia jest występ matki. Pierwsza śpiewaczka przed
mikrofonem w Polsce! W napięciu wytężaliśmy słuch przed odbiornikiem radiowym. Następnego dnia
- obszerne relacje w prasie. Wymienia się tu i opisuje każdy szczegół.

Zapowiadał Tadeusz Bocheoski. Program rozpoczął się Polonezem As-dur Chopina w wykonaniu
orkiestry pod dyrekcją Jana Dworakowskiego. Inauguracyjne przemówienie wygłosił premier
Aleksander Skrzyoski. Uroczysty koncert poświęcony był twórczości Fryderyka Chopina. Poprzedziło
go słowo wstępne Stanisława Niewiadomskiego, po czym przyszła kolej na artystów. Wykonawcami
byli: Adela Comte-Wilgocka - śpiew, Józef Turczyoski - fortepian oraz Aleksander Zelwerowicz, Maria
Strooska i Stefan Jaracz - recytacje.

Ten występ matki wprowadził ją niemal na stałe do Polskiego Radia. Przed mikrofonem śpiewała
pieśni różnych kompozytorów przy akompaniamencie pianisty Ludwika Ursteina. Kiedy miała występ
radiowy, nieraz udawało mi się przerwad służbę, aby spokojnie usiąśd przed odbiornikiem i słuchad,
zapominając o wszystkim innym. I nie wiem, kto miał wtedy większą tremę - matka czy ja?

Do wzruszających chwil, głęboko utrwalonych w mojej pamięci, należały domowe spotkania


z wybitnymi przedstawicielami świata artystycznego. Okazji po temu było wiele, a szczególną
stanowiły, obchodzone 16 grudnia, imieniny matki. Wtedy z życzeniami dla niej ściągała artystyczna
Warszawa. Składane matce wyrazy hołdu bardzo ją onieśmielały. Dostojni panowie dźwigali naręcza
kwiatów, które już od rana zapełniły salon i wszystkie pokoje.

Ze względu na wiek i zdrowie ojca, wypadało mi wyręczad go w pełnieniu honorów gospodarza domu.
Zwykle zwalniałem się ze służby na ten dzieo. Do mnie należało otwieranie drzwi gościom, witanie
ich, pomoc w zdejmowania futer i płaszczy, wprowadzanie do salonu, później zapraszanie na
poczęstunek. Jedni po złożeniu życzeo i wychyleniu pucharu „na zdrowie” wychodzili wcześniej, inni
pozostawali na umówioną biesiadę z okazji imienin. Wśród biesiadników widniały i błyszczały
artystyczne znakomitości pierwszego rzędu. Prowadzenie z nimi dysputy - to była ogromna
satysfakcja. Bezpośredniośd i szczerośd nadawały tym rozmowom charakter zasadniczo różny od
sztywno-oficjalnych spotkao, które obserwowałem w salonach urzędowych. Tam miało się do
czynienia jak gdyby z manekinami, ludźmi w maskach, tutaj każdy ujawniał i prezentował swe
prawdziwe oblicze.

Mogłem więc przyglądad się z bliska twarzom ludzi o głośnych nazwiskach, mogłem też poznawad ich
rzeczywiste cechy charakteru, rysy ich wyglądu zewnętrznego. Nie popełnię chyba nietaktu, jeżeli
wspominając tych ludzi - do znanej ich biografii dorzucę nieco osobistych spostrzeżeo. Niewątpliwie,
będą to przeważnie moje subiektywne odczucia, jednak mocno utrwalone i niezatarte mimo upływu
wielu długich lat. A więc po kolei, jak mi pamięd dyktuje:

Emil Młynarski. Postad dziś już „legendarna”, w okresie lat dwudziestych - jedna z czołowych
osobistości polskiego świata muzycznego. Inicjator, współzałożyciel i pierwszy dyrektor artystyczny
Filharmonii Warszawskiej, w latach 1918-1928 dyrektor Opery Warszawskiej, od 1918 do 1922 roku
równocześnie dyrektor Konserwatorium Warszawskiego. Artysta wysokiej klasy, w owych czasach
bezspornie najwybitniejszy dyrygent polski. Wytworny mężczyzna, o szlachetnych rysach, ubrany
z nieskazitelną elegancją, pełen godności i poczucia własnych walorów, rozdawał łaskawe, z lekka
protekcjonalne uśmiechy. Mówił wolno, przeciągając i zmiękczając po kresowemu wyrazy, skubiąc
swoim zwyczajem prawą brew. Więcej operował uśmiechami i gestami, bo nie miał daru słowa.

Grzegorz Fitelberg. Przez wiele lat związany z Filharmonią Warszawską jako jej stały (chociaż nie
etatowy) dyrygent. Przyjaciel Karola Szymanowskiego i gorliwy propagator jego twórczości, jak też
wielu nowych dzieł kompozytorów polskich i obcych. Postawny, o kształtach wyraźnie zaokrąglonych,
nosił staroświeckie binokle i wieniec włosów dookoła rozległej tonsury. Zawsze nadęty jak paw,
głęboko przekonany o własnej doskonałości, patrzył na ogół muzyków polskich z dalekiego dystansu,
nie szczędząc im słów dosadnej krytyki. Jednak od mojej matki wyraźnie się nie dystansował i nigdy
nie zauważyłem, by ją dotknął krytycznym słowem.

Piotr Maszyoski. Założyciel słynnego w swoim czasie chóru mieszanego „Lutnia”, którego
dyrygentem był przez blisko 50 lat. Niezwykłe wrażenie wywierała jego olbrzymia - mimo sędziwego
wieku zawsze wyprostowana - postad. Wsparty na lasce i na ramieniu jednej z« uwielbiających go
córek, które pobierały lekcje śpiewu solowego u mojej matki, wkraczał wolno do salonu, budząc
ogólny respekt. Wydawał mi się postacią nieziemską, w moich oczach wyglądał tak, jakby przed
chwilą zszedł z cokołu własnego pomnika.

Karol Stromenger. Człowiek o wyjątkowo rozległej wiedzy muzykologicznej, chodząca encyklopedia,


żywy katalog dzieł muzycznych wszelkich możliwych epok, stylów i rodzajów. Publicysta i krytyk
muzyczny o świetnym piórze, jeden z najserdeczniejszych przyjaciół naszego domu. Był bardzo
wymagający wobec innych i wobec siebie, odznaczał się wyjątkową rzeczowością w rozmowach.
Ubrany był przeważnie w jasnobrązowy garnitur. Zawsze ruchliwy, mówiący mądrze i spokojnie,
głosem o wyrazistej modulacji. Miewał stałe, ciekawe prelekcje w audycjach Polskiego Radia.

Kazimierz Wiłkomirski. W latach 1926-1934 był pierwszym wiolonczelistą orkiestry Filharmonii


Warszawskiej; występował też często w charakterze solisty i dyrygenta, specjalizując się
równocześnie w obu tych dziedzinach. Oddany bez reszty działalności artystycznej i pedagogicznej,
zachowywał neutralnośd w wybuchających niekiedy w świecie muzyków ostrych konfliktach. Nie
należał, o ile wiem, ani do gminy „wyznawców” Szymanowskiego i Fitelberga, ani do przeciwnego
„obozu” Morawskiego - Bierdiajewa. Oddawał każdemu należną dozę uznania nie tając też swoich
opinii krytycznych.

Matkę moją cenił i poważał bardzo wysoko, ona zaś darzyła go wielką sympatią, zaufaniem
i uznaniem. Z. wyjątkiem okresu okupacji łączyły ich lata wspólnej pracy w Łódzkim Konserwatorium,
do którego dojeżdżali regularnie na swoje wykłady. Kilkakrotnie na koncertach w Warszawie
dyrygował Wiłkomirski żeoskim zespołem wokalnym, złożonym z najlepszych uczennic matki. Kiedy
po II wojnie światowej, w 1945- roku, K. Wiłkomirski objął stanowisko rektora Wyższej Szkoły
Muzycznej w Łodzi, matce zaproponował klasę śpiewu solowego. To wpłynęło na nią odradzająco,
znów uskrzydlała ją świadomośd, że mimo podeszłego wieku jest jeszcze potrzebna i doceniana w
Polsce Ludowej.

Podziwiałem zrównoważony charakter Wiłkomirskiego, a jeszcze bardziej jego celne dowcipy,


inteligentne powiedzonka i gawędy. W swym kpiarskim usposobieniu był zawsze sprawiedliwy wobec
ludzi. Jednak niektórzy, nawet spośród najpoważniejszych muzyków, bali mu się czymkolwiek narazid,
żeby nie znaleźd się na jego ostrym języku - bo anegdoty Wiłkomirskiego „szły w Polskę” z szybkością
błyskawicy, przenikały do kół towarzyskich niczym fale eteru. Cecha dominująca tego częstego gościa
w naszym domu - to szlachetnośd i uczynnośd. Nie cierpiał ludzkiej krzywdy, komu tylko mógł i jak
mógł - pomagał.

Stanisław Niewiadomski. Jedna z najbardziej uroczych postaci „przedwczorajszej” Wasza wy.


Kompozytor cieszący się w okresie międzywojennym największą ze wszystkich twórców polskich
popularnością: jego Maki, Latawicę, Indele i Mendele wykonywały setki śpiewaczek na tysiącach
koncertów i w niezliczonych audycjach radiowych. Specjalnie adorował pieśni śpiewane przez moją
matkę. Był on też poważnym publicystą, okazującym żywe zainteresowanie dla wszystkich przejawów
życia muzycznego. Pisał kwiecistym stylem, zgodnie ze swoimi dziewiętnastowiecznymi
upodobaniami i przekonaniami. Dał się lubid ten sympatyczny, starszy pan o wytwornych manierach,
które już wtedy mocno trąciły myszką. Jego osoba nasuwała mi porównanie z wartościowym
antykiem, któremu należy się wysoka cena i wielki szacunek. Miał zaokrągloną sylwetkę, na jego
twarzy uwydatniał się zaostrzony nos ozdobiony staroświeckim „cwikierem”. Był zawsze życzliwie
uśmiechnięty. Postad jak gdyby żywcem wycięta z kart dziewiętnastowiecznego ilustrowanego
tygodnika.
Henryk Melcer. Wysoko w Polsce ceniony pianista, kompozytor i dyrygent owych czasów, wieloletni
profesor i dyrektor Filharmonii Warszawskiej, przez jakiś czas dyrektor Konserwatorium
Warszawskiego. Bardzo, czasem aż za bardzo rzeczowy, poważny, chłodny, bez uśmiechu i bez
poczucia humoru. Skłonny brad wszystko na serio, w swobodnym i rozbawionym towarzystwie nie
czuł się dobrze. W jego raz na zawsze skonstruowanej naturze nic nie ulegało zmianie, wszystko
miało ustalony wymiar. Któryś z muzyków ówczesnych powiedział o nim: „To jest kwadratowy
człowiek”. Była to, jak się wydaje, trafna definicja.

Piotr Perkowski. Młody wówczas kompozytor utworów muzycznych o różnym charakterze. Studiował
przez kilka lat w Paryżu, gdzie wraz z grupą kolegów założył „Stowarzyszenie Młodych Muzyków -
Polaków”, któremu patronował sam Ignacy Paderewski. Razem ze starszymi od siebie należał do
najgorliwszych adherentów Szymanowskiego. Mimo dużej różnicy wieku był na „ty” z Szymanowskim
i Fitelbergiem. Uchodził za wielce obiecującego kompozytora i zapalonego organizatora życia
muzycznego, ale przez kilka lat - aż do wyjazdu do Torunia - pozostawał „bez przydziału”. Przystojny,
elegancki, wesoły, pewny siebie, a jego sądy o ludziach i zjawiskach artystycznych były zazwyczaj
bezkompromisowe, wypowiedzi nieostrożne, czasem zgoła nieobliczalne. Prawdziwy enfant terrible -
przed laty czterdziestu i później.

Karol Szymanowski. Niezwykła jego osobowośd zupełnie nie harmonizowała z ogólnym obrazem
ówczesnego warszawskiego świata muzycznego. Zrujnowany ziemianin, przedstawiciel odchodzącej
już klasy, czuł się w tym świecie jak delikatna, cieplarniana roślinka posadzona na kamienistym
gruncie w surowym klimacie. Od dziecka przyzwyczajony do wygód i dostatku, fizycznie słaby, chory
na płuca, a w dodatku obarczony zupełnie nie samowystarczalną rodziną. Sam potrzebował
nieustannej opieki i materialnej pomocy. Otaczała go mała grupa przyjaciół i wielbiciela jego talentu.
Z większością oficjalnie uznanych powag świata muzycznego pozostawał w stosunkach trochę
przypominających „zimną wojnę”, aczkolwiek jego bardzo w owych czasach niezwykła twórczośd
budziła szerokie zainteresowanie, a każde prawykonanie nowego dzieła było przyjmowane jako
wydarzenie artystyczne dużej miary.

Rozwijał działalnośd organizatorską w dziedzinie szkolnictwa muzycznego (dwuletnia kadencja


dyrektorska w Konserwatorium Warszawskim i krótkotrwały rektorat w powołanej do życia i rychło
zlikwidowanej Akademii). Te poczynania i funkcje kosztowały go wiele zdrowia i stanowiły dlao raczej
przykry epizod w życiu. Z anemicznego, chorego człowieka emanowała wielkośd. To się widziało
i czuło. Wzbudzał podziw ten uduchowiony artysta, który polską muzykę - pogrążoną od dziesiątków
lat w zastoju, zasklepianą w kręgu przestarzałych pojęd, norm estetycznych, dziewiętnastowiecznych
środków technicznych i wyrazowych - starał się sam jeden wprowadzid na drogę bujnego rozwoju.
Ukazywał kompozytorom polskim nowe możliwości i rozległe perspektywy.

Z wytężoną uwagą Szymanowski niejednokrotnie słuchał śpiewu mojej matki. Również w czasie
domowych przyjęd. Ciekaw był bardzo, jak wypadną jego pieśni w interpretacji Adeli Comte-
Wilgockiej. Uważał ją, obok swej siostry - Stanisławy Szymanowskiej - za najznakomitszą
odtwórczynię pieśni, które komponował. Nieskory do pochwał z tą opinią jednak się nie krył,
składając matce wyrazy swego uznania.

Ludomir Różycki. Przedstawiał sobą jaskrawy kontrast w porównaniu z Szymanowskim. Sylwetka


i charakter obu kompozytorów spod znaku Młodej Polski różniły się w tym samym stopniu co ich
muzyka. Szymanowski wykwintny, subtelny intelektualista, życiowo niezaradny, w sprawach sztuki
absolutnie bezkompromisowy; ten zaś trzeźwy, praktyczny, dbający o swą popularnośd nawet za
cenę wyraźnego obniżenia lotu, co mu się nie najgorzej udawało. Bezprzykładny sukces kasowy
baletu Pan Twardowski, rekordowa popularnośd arcybanalnego walczyka z opery Casanowa przez
wiele lat przysłaniały ambitniejsze osiągnięcia twórcy Bolesława Śmiałego i Beatrix Centi. Mężczyzna
fizycznie niezgrabny, ociężały, ze skłonnością do tycia, nos lekko skrzywiony i mocno odstające uszy -
takim pozostał w mojej pamięci wygląd Ludomira Różyckiego, jednego z wielu gości, których
wprowadzałem do salonu w dniu imienin matki.

W tym towarzystwie urodzonych artystów obracałem się ja - niedoszły pianista i skrzypek, do


niedawna jeszcze marzący o karierze dyrygenta. No cóż, dyrygowałem a jakże! Ale nie za pomocą
batuty, lecz stereotypowych, nieraz dosadnych słów, które przewidywał i nie przewidywał wojskowy
regulamin. Czy na długo pozostanę w roli takiego dyrygenta?

Wiedziałem - bo i któż nie wie - że bardzo zmienne są koleje ludzkich losów. Tylko nie mogłem
przypuszczad, że zmiany w moim życiu będą następowad w trybie nieoczekiwanym i w sposób
zaskakujący.

Tam, gdzie świat zabity deskami

Nie czuję się na siłach, aby zgłębid wszystkie tajniki i motywy personalnych przetasowao, które
dokonywały się po przewrocie majowym, obejmując swym zasięgiem również wojsko. Jedno nie
ulega wątpliwości: nowe, sanacyjne władze chciały się umocnid na zdobytych pozycjach i potrzebna
im była kadra bezgranicznie i ślepo oddanych ludzi do obsadzenia mniej lub bardziej ważnych
posterunków. A posterunki na Zamku Królewskim należały chyba do ważniejszych.

Oficer więcej z muzycznymi niż „mocarstwowymi” zainteresowaniami, oficer nie przynależny do sitwy
legionowej, w dodatku „splamiony” służbą u prezydenta Wojciechowskiego - nie wzbudzał pełnego
zaufania. Takich oficerów lepiej trzymad z daleka. I zapadła decyzja o skutkach dla mnie
brzemiennych.

Z początkiem 1929 roku przeniesiono mnie do mojej macierzystej jednostki, to jest do 36 pp Legii
Akademickiej.

Dawni koledzy życzliwie powitali mój powrót do pułku. Byli wśród nich oficerowie, z którymi pomimo
rozłąki przyjaźniłem się i od lat utrzymywałem bliskie kontakty. Niektórzy boczyli się na mnie za to, że
czmychnąłem do prezydenckich salonów i zażywałem Bóg wie jakich rozkoszy. Ci, nie bez pewnej
złośliwości, nazywali mnie „oficerem przybocznej gwardii”. Przy wspólnej koleżeoskiej biesiadzie
w kasynie oficerskim, a następnie w restauracji modnego wówczas „Savoyu”, dokąd zaprosiłem
bliskie mi grono oficerskie, animozje prysły. Stosunki koleżeoskie i służbowe w pułku ułożyły się jak
najlepiej.

Aż tu raptem spada na mnie „bomba”. W niespełna trzy miesiące po powrocie do pułku otrzymuję
przeniesienie do KOP (Korpus Ochrony Pogranicza).
Jechałem w nieznane; dopiero na miejscu, we właściwej jednostce wojskowej, miałem dowiedzied
się, do jakiej miejscowości nadgranicznej będę odkomenderowany. W Stołpcach miałem otrzymad
przydział, skierowano mnie do batalionu w Iwieocu. O drodze, która mnie czekała, nie miałem nawet
najmniejszego pojęcia. Odległośd między Stołpcami a Iwieocem wynosiła około 80 kilometrów, które
trzeba było pokonywad wyboistymi drogami - wertepami w ciągu dwóch dni.

W batalionie w Iwieocu znowu oczekiwałem na przydział. Zdołałem wypocząd i nabrad nowych sił, bo
czekała mnie, jak się okazało, dalsza droga.

Padło słowo: Wołma. Co takiego jest owa Wołma, gdzie jej szukad, jak wygląda? Na mapie sztabowej
odległośd pomiędzy Iwieocem a Wołmą wynosi około 30 km. Koomi normalną szosą, gdyby taka była,
podróż nie trwałaby dłużej niż 3 do 4 godzin, autem - najwyżej pół godziny. Ruszam konnym
zaprzęgiem. Wlokłem się przez cały długi dzieo, przeprawiając się przez strugi i rozlewiska drogami,
na których konie tonęły po brzuchy w czasie marcowych roztopów. Teraz dopiero mogłem się
naocznie przekonad, co to jest „Polska A” i „Polska B”. Politowania godny był widok zabiedzonych
białoruskich wiosek. Ludzie w łachmanach i łapciach. Wybladłe, chuderlawe dzieci zastraszonym
wzrokiem śledziły przejeżdżającą podwodę. Wybiegały na drogę i spostrzegając nietutejszego - kryły
się w popłochu między domostwa, które przypominały raczej jakieś ludzkie nory sklecone
z okrąglaków i nakryte strzechą obrosłą mchem i porostami.

Wołma - miejscowośd kompletnie odcięta od świata i na głucho „zabita deskami”. Tutaj miały mi
podlegad trzy nadgraniczne strażnice. Wynająłem kwaterę w chacie, no... i, naturalnie, zacząłem
nawiązywad stosunki towarzyskie. Z liczących się autorytetów był tu ksiądz proboszcz, staruszek
pełniący od lat trzydziestu obowiązki duszpasterza, a przy nim młoda i urodziwa gospodyni; były dwie
starsze już wiekiem i niekoniecznie urodziwe nauczycielki, były miejscowe władze w osobach wójta,
sołtysa, komendanta ochotniczej straży pożarnej, był wreszcie Żyd-karczmarz z dwiema naprawdę
urodziwymi córkami. Miał on w swoim handelku wyborną pejsachówkę. Karczma jak magnes
przyciągała miejscowe towarzystwo. Uczęszczałem tam i ja, chociaż - ze względu na swoją
„eksponowaną” w Wołmie rangę wojskową - byłem tam rzadkim gościem.

Cóż tu miał robid były adiutant z Belwederu i Zamku, by zabid wypełnione nudą beznadziejne wlokące
się wolne godziny? Starałem się mied jak najmniej wolnych godzin. Ku zdumieniu miejscowych
czynników po prostu tyrałem od świtu do wieczora. Nawet wyszukiwałem sobie niepotrzebną robotę.
Chodziło właśnie o to, by się porządnie zmęczyd, co pozwalało mi zapadad w kamienny sen zaraz po
nastaniu zmroku. Czytad książkę przy kuchennej, naftowej lampce było niepodobna.

Jedyną osobą, z którą chętnie przebywałem, był mój ordynans, Franciszek Koszela, zabawny olbrzym
z Kaliskiego. Występował w roli mojego powiernika i kuchmistrza. Gotował posiłki niezbyt zresztą
wyszukane, bo składające się przeważnie z usmażonych jaj lub konserw. Żadnej restauracji,
oczywiście, Wołma nie miała, a na zamawianie wiktu po domach nie czułem ochoty.

Na inspekcję strażnic nadgranicznych jeździłem konno, a dla odmiany bądź „linijką”, bądź też
dwukółką zaprzężoną w jednego konia. Zazwyczaj zabierałem ze sobą ordynansa - Koszelę. Nie
należał on do najodważniejszych, przeciwnie - jak na żołnierza - nazwad go można było raczej
płochliwym. Podczas jednej z nocnych inspekcji niespodziewanie wypadł ukryty w krzakach
posterunek z okrzykiem: „Stój, kto idzie? Hasło!” Koszela tak się tym przeraził, że zarepetował karabin
i rąbnął na chybił trafił. Na szczęście, nie spowodowało to żadnego wypadku. Od tego jednak czasu
rzadko zabierałem go ze sobą, pozostawiając mu dla pewności funkcje kucharza, druha i powiernika,
na co zresztą on wcale się nie skarżył. Jednej rzeczy nie mogłem mu darowad: gdy ja odbywałem
męczące inspekcje, on uprzedził mnie w nawiązaniu dobrosąsiedzkich stosunków z gospodynią
księdza. Cóż było robid, ze względu na rangę nie wypadało stawad do rywalizacji i ewentualnie
dopuścid do triumwiratu.

W Wołmie dwiczyłem pluton psów zwiadowczych. Było ich osiem - potężne wilczury. Dwiczenia
polegały na gimnastyce, wynajdywaniu ukrytych przedmiotów za pomocą węchu, na wyrabianiu
czujności, bezwzględnej dyscypliny i posłuszeostwa wobec swego przełożonego - podoficera. Każdy
podoficer posiadał dwa psy, którymi starannie się opiekował i które dwiczył.

Wszyscy - jak powiedziałem - byli zdziwieni moją niezwykłą pracowitością. Nikt nie podejrzewał, że
istotną przyczyną ponadobowiązkowych zajęd była potworna nuda. Z rzadka tylko zdarzający się
incydent nadgraniczny urozmaicał beznadziejnie wlokące się godziny dnia. Czasami trafiało się
poważniejsze zajście, czasami krowa przekraczała linię graniczną; incydent oczywiście drobny, lecz
wymagający zachodów i spisania osobnego protokołu. Następowało w takich przypadkach
wywoływanie strzałami karabinowymi oficera z tamtej strony granicy, spotkanie z nim, omówienie
sprawy, spisanie protokołu i wreszcie - przekazanie krowy- -turystki. Cieszyło mnie zawsze, gdy jakieś
bydle zignorowało słupy graniczne, bo wtedy cały dzieo miałem wypełniony bez reszty.

Żołnierze jednak nie mieli ze mną spokojnego życia. Nieraz urządzałem alarmy nocne, aby do cna
wyładowad swoją energię, a po tej bieganinie rzucid się na łóżko i usnąd kamiennym snem. Takiego
snu nie mogła przerwad zżerająca innie tęsknota za rodzinnym miastem - kochaną Warszawą.

Na honorach w Wołmie - nie zbywało mi. Ba, przecież byłem tam niejako na prawach wojewody. W
dni świąt paostwowych przyjmowałem defiladę oddziałów wojskowych, defiladę miejscowej
ochotniczej straży pożarnej, defiladę harcerzy itd. Oczywiście, musiałem wygłaszad przy tym
okolicznościowe przemówienia.

Marzyłem ciągle o tym, by moja służba wreszcie jakoś się skooczyła i bym jak najprędzej mógł się stąd
wyrwad. Dopomógł mi przypadek, który sprawił, że błyskawicznie przeniesiono mnie na emeryturę.
W dniu 8 maja, spełniając normalny ludzki obowiązek, wysłałem życzenia imieninowe do byłego
prezydenta, Stanisława Wojciechowskiego.

W mojej politycznej sytuacji było to błędem karygodnym. Pocztowy telegrafista musiał rzecz ujawnid
i powstało zamieszanie nie z tej ziemi. Wkrótce po wysłaniu życzeo otrzymałem dekret
o przeniesieniu mnie w stan spoczynku, bowiem komisja wojskowa uznała mnie „za niezdolnego do
pełnienia służby wojskowej”.

Stałem się młodym, bo zaledwie dwudziestodziewięcioletnim, czcigodnym „emerytem”. Do wyjątków


nie należałem. Liczba takich młodych emerytów była spora i z każdym dniem wzrastała. Grupa
pułkownikowska usuwała oficerów, którzy bądź czynnie angażowali się po stronie byłego prezydenta,
bądź też dawali podstawę do przypuszczeo, że nie stoją twardo przy „pułkownikach”. Każdy sposób
na pozbycie się niewygodnych lub niemiłych sercu oficerów - był dobry.

Komisja wojskowo-lekarska, odpowiednio dobrana, starała się zaskoczyd delikwenta pytaniami lub
postawid w położenie kłopotliwe. Nie zawsze to się udawało. Przytomnośd umysłu delikwenta, jego
dowcip paraliżowały niejednokrotnie pobożne życzenia komisji. Wynikały stąd zabawne sytuacje,
o których się później dowiadywałem.

Jednego z mych znajomych kapitanów, cieszącego się doskonałym zdrowiem i doskonałymi


kwalifikacjami zawodowymi, skazanego z góry na przeniesienie w stan spoczynku, przewodniczący
komisji - po godzinnym blisko badaniu - zapytał:

- Panie kapitanie, czy pan nie chorował na oczy?

- Nie, wzrok mam zupełnie dobry.

- Hm, a mnie się zdaje... a zresztą zaraz się o tym przekonamy. Czy pan widzi stąd wieżę Ratusza,
panie kapitanie? (warszawska komisja mieściła się w gmachu Komendy Miasta na placu Saskim).

- Widzę!

- A szpic wieży ratuszowej widzi pan dokładnie?

- Jak najdokładniej, panie majorze.

- A czy widzi pan komara, który jest na szpicu wieży?

- Widzę, panie majorze. Ale pan major się myli, to nie komar, to komarzyca!

- Co takiego, co pan za historię opowiada?

- Bynajmniej, na pewno komarzyca, bo w jednej łapce trzyma lusterko, a drugą karminuje sobie usta.

Cała komisja lekarsko-weryfikacyjna wybuchnęła śmiechem. Niemniej jednak, przytomnośd umysłu


nie uratowała kapitana od przeniesienia go na przedwczesną emeryturę.

Jak powstał i funkcjonował wtedy mechanizm niewygodnych oficerów - opisuje dokładnie


i kompetentnie pułkownik sztabu generalnego Marian Romeyko, który przed wojną pełnił służbę w
Sztabie Generalnym, przemianowanym później na Sztab Główny WP. W jego wspomnieniach
zawartych w dwutomowej, wydanej przez MON w 1967 r. - ale już wyczerpanej i trudno dostępnej -
książce pt. Przed i po maju jest następujący fragment:

W związku z reorganizacją naczelnych władz wojskowych *...+ oddział V, personalny, został


wydzielony ze Sztabu Generalnego i włączony do MSWojsk., jako odrębne Biuro Personalne,
na prawach - jeśli nie w teorii, to w praktyce - niejako „trzeciego wiceministerstwa”,
podlegało ono bowiem bezpośrednio ministrowi spraw wojskowych, a więc marszałkowi
Piłsudskiemu.
Zmiana podległości spraw personalnych nie wynikała jedynie z dokonanych zmian
organizacyjnych; sięgała głębiej, wypływała z nowych prądów, nowych zapatrywao na sprawy
personalne w wojsku. Nową erę należało rozpocząd przede wszystkim od „czystki”, eliminując
oficerów mało podatnych lub opornych wobec nowego reżimu albo takich, z którymi dawne
porachunki nie zostały załatwione. Nową erę mieli tworzyd nowi ludzie i w nowym duchu
wychowywad kadrę zawodową wojska. Przy nowej ideologii i podległości zatracała się główna
rola Biura Personalnego jako organu administracji personalnej; traciło ono możliwośd
sprawowania czujnej i troskliwej opieki nad prawidłowym rozwojem i właściwym
wykorzystaniem kadr, z czego wywiązywało się bez zarzutu w okresie, gdy podlegała
generałowi Stanisławowi Hallerowi. W ciągu dziesięciolecia swego istnienia 1926-1935
przekształciło się ono w swego rodzaju personalną „defę”, której obawiali się i unikali
oficerowie; zamieniło się w dżunglę personalną, gdzie panowały również prawa jej właściwe,
gdzie rządziła, jak mówiono, „czarna ręka”. W ciągu tych dziesięciu lat zniszczono wszelkie
podstawy w sytuacji kadry zawodowej, pragmatykę oficerską, tępiono tradycje, łamano
dobre obyczaje, dając w zamian - i to tylko wybranym - odczud łaskę płynącą z góry.
Przydziały, nominacje na wyższe stanowiska, w wielu wypadkach nie były wynikiem zasług,
wiedzy i dobrej opinii oficera, lecz rozdzielano je według nieznanego klucza partyjnego, na
podstawie przynależności do „sitwy”, z poparcia tajemniczych sił. Awanse oficerskie przestały
byd zasłużonym prawem oficera, a stały się łaską. Opinię przełożonych, nawet wysoko
stojących, brano pod uwagę o tyle, o ile odpowiadała tajnej opinii kliki i jej zamierzeniom.
Zniesiono zwyczaj awansowania w dni tradycyjnie związane z historycznymi datami ojczyzny
lub świętami wojska. Oficerowie awansowali nieregularnie w zależności od dobrej woli
marszałka. Prawa emerytury, wysługę lat, wiek prekluzyjny stosowano indywidualnie,
zależnie od widzimisię Biura Personalnego. Aby usprawiedliwid zbyt brutalne łamanie praw,
stosowano najdziwniejsze metody wszelkiego rodzaju „superrewizji” przy współudziale w tej
niecnej akcji części lekarzy wojskowych, wyzutych z sumienia lekarskiego i zwykłej
przyzwoitości, ideowych wychowanków ich szefa „Stachurka” generała dr Roupperta. (Tom II,
s. 32-33).

Posłużyłem się tym obszernym cytatem, bo uważam, że interesujące relacje pułkownika Romeyki
ukazują faktyczny stan rzeczy, wyraziście i prawdziwie ilustrują praktyki stosowane w wojsku przez
sanacyjnych rządców Polski.

Na emeryturę i do Polskiego Radia

Bez żalu opuszczałem Wołmę. Tym bardziej że ani na chwilę nie przestała nurtowad mnie myśl
o wydostaniu się stąd, o znalezieniu dla siebie miejsca w rodzinnej Warszawie. Tęskniłem za nią
ogromnie, ciągnęło mnie do bliskich, do grona przyjaciół i jeszcze do kogoś, kto przypadł bardzo
mojemu sercu.

Na balu mody w warszawskim hotelu Europejskim poznałem w roku 1928 pannę Hannę Kozicką.
Jedną z balowych atrakcji był konkurs tanga. Oczywiście, stanąłem do konkursu i razem z panną
Kozicką zajęliśmy pierwsze miejsce. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że partnerka z konkursowego
tanga zostanie moją żoną. Ale od razu wzbudziła we mnie duże zainteresowanie i nie poprzestaliśmy
na zawarciu znajomości. Pochodziła z rodziny medyków - zarówno jej matka, jak i ojciec byli
lekarzami. Ona zaś ukooczyła szkołę taoca prowadzoną przez Tacjanę Wysocką i za namową swej
znakomitej nauczycielki rozpoczęła występy w zespole tak zwanych „tacjanek” w Qui pro Quo,
a następnie w Teatrze Polskim. Występowała również jako solistka. Niejednego urzekł jej wdzięk,
odznaczała się wesołym usposobieniem i dużym poczuciem humoru. Jak nie przypuszczałem, że ona
właśnie zostanie moją żoną, tak też nie mogłem przewidzied, iż nasze małżeostwo spowoduje zmianę
trybu jej życia i przerwie pomyślnie zapoczątkowaną karierę artystyczną na deskach scenicznych.
Po powrocie z Wołmy do Warszawy, już jako cywil, poczyniłem usilne starania, ażeby dostad pracę w
Polskim Radiu, z którym związana była moja matka swymi występami przed mikrofonem. Studia
Polskiego Radia i amplifikatornia miały wówczas swoją siedzibę przy ulicy Zielnej 25, w gmachu, gdzie
w 1921 roku mieściło się kasyno Misji Francuskiej. Często tam wówczas bywałem, będąc tłumaczem
generała Moineville.

Zgłosiłem się do dyrektora naczelnego, doktora Zygmunta Chamca, i wkrótce uszczęśliwiony


dostałem pracę jako zastępca Jerzego Mazarakiego, generalnego sekretarza dyrekcji programowej.
Jednak naczelną instancją, która kierowała całym programem, była nie dyrekcja, lecz Główna Rada
Programowa z jej przewodniczącym, generałem Julianem Stachiewiczem (bratem późniejszego szefa
Sztabu Głównego WP), człowiekiem o błyskotliwej umysłowości i wybitnej inteligencji, o zdolnościach
do podejmowania szybkiej decyzji. Sekretarzem Rady była Halina Sosnowska.

Wkrótce postanowiono powoład dyrektora programowego, a stanowisko to powierzono Franciszkowi


Pułaskiemu. I oto w dyrekcji programowej powstały dwa działy zasadnicze: przygotowania
programów, którego kierownictwo objął Jerzy Mazaraki i wykonania programów, nazwany działem
emisji programów, skupiający wszystkich spikerów, lektorów i inspektorów ze wszystkich rozgłośni
krajowych. Dział ten powierzono mnie. Spełniałem więc zadania organizatorsko-wychowawcze. Na
wicedyrektora programowego powołano Halinę Sosnowską, dotychczasowego sekretarza Rady
Programowej, a stanowisko przewodniczącego Rady Programowej, po śmierci generała Stachiewicza,
objął major dyplomowany Karol Krzewski. Ale Rada Programowa nie miała już tego znaczenia, co
przedtem.

Poza normalnymi obowiązkami dosyd często występowałem przed mikrofonem w charakterze


lektora, a niejednokrotnie zastępowałem też spikera, w przypadku jego nagłej niedyspozycji. Mój głos
od strony radiofonicznej dał się poznad zupełnie w nieoczekiwany sposób. Na jedną z lekcji języka
francuskiego, które przez radio prowadził pan Roquini, nie przyszła jego partnerka. Musiałem
ratowad sytuację i usiadłem z panem Roquini przy mikrofonie. Udało się.

Rozgłośnia warszawska do swej dyspozycji miała wówczas trzech spikerów. Byli to: Janina
Sztompkówna-Grabowska (siostra znakomitego wirtuoza-pianisty i pedagoga Henryka Sztompki) jako
pierwsza spikerka oraz Tadeusz Bocheoski i Zbigniew Świętochowski. Tadeusz Bocheoski przystąpił do
pierwszego konkursu na spikera w bardzo małym gronie kandydatów. Najgroźniejszym jego rywalem
był Kazimierz Czekotowski, który już nawet kilkakrotnie prowadził audycje z Janiną Sztompkówną.
Kazimierz Czekotowski kooczył właśnie konserwatorium, po czym zamierzał poświęcid się karierze
śpiewaczej. Uważając pracę spikera za przejściową, zrezygnował z niej na korzyśd Tadeusza
Bocheoskiego. Zresztą wkrótce ukooczył konserwatorium i wyjechał do Ankary na stanowisko
profesora śpiewu solowego.

Ponieważ ilośd godzin programu stale się powiększała, trzeba było zwiększad liczbę spikerów.
Przypadło mi w udziale zorganizowanie kolejnego konkursu na spikera. Sformułowałem wymagania,
którym powinien sprostad kandydat lub kandydatka. W ogłoszeniach podawanych w prasie i przez
radio mówiło się o takich warunkach, jak wykształcenie co najmniej odpowiadające szkole średniej
(matura), nieskazitelna dykcja, umiejętnośd prawidłowej wymowy dźwięków, znajomośd języków
obcych, szybkośd orientacji itp. Niebawem wpłynęło około dwóch tysięcy podao z życiorysami. W
wielu przypadkach były one pisane strasznym stylem i polszczyzną, te pozostawały bez odpowiedzi.
Pozostałych kilkuset kandydatów zapraszałem na przesłuchania w małym gronie członków jury.
Pierwsze przesłuchanie polegało na egzaminie z dykcji i radiofoniczności głosu. Przesłuchanie
niektórych kandydatów nie trwało nawet pięciu sekund. Niekiedy bowiem kandydat na spikera
wyraźnie seplenił lub połykał głoski, co przesądzało, oczywiście, o niedopuszczeniu do następnej
eliminacji. Kolejna eliminacja obejmowała około stu kandydatów i polegała między innymi na
odczytaniu tekstu prozą przygotowanego w domu. Tu już pełny skład jury oceniał kandydata i stawiał
noty.

Żaden z członków jury (poza mną) nie znał nazwiska osoby uczestniczącej w konkursie, a znał jedynie
numer kandydata. Jurorzy znajdowali się w pokoju kontrolnym, kandydaci zaś występowali w studiu.
Łącznośd utrzymywana była tylko za pomocą sygnalizacja. Nastąpiła trzecia eliminacja. Do niej
dopuszczono już tylko niewielu kandydatów. Wstępna próba polegała na odczytaniu tekstu
przygotowanego prozą i wierszem. Z kolei kandydat otrzymał do przekazania radiosłuchaczom tekst
informacyjny (prasowy), zapowiedź audycji muzycznej (tu chodziło o właściwe podawanie form
muzycznych i kompozytorów) i wreszcie teksty z wyrazami w językach obcych. Teraz juz egzamin
każdego trwał około 20 minut. Od wyniku często burzliwej wymiany zdao między jurorami zależało
dopuszczenie kandydata do czwartej - ostatecznej eliminacji.

Egzamin dla kilku wybraoców polegał na odczytaniu w sposób prawidłowy tekstu z błędami.
Uprzedzony o tym kandydat musiał, czytając, podad właściwe brzmienie słów i zdao. To był
sprawdzian inteligencji kandydata, jego spostrzegawczości i szybkiej orientacji. Poza tym badało się
jeszcze ogólny poziom intelektualny i zakres wiedzy kandydata przez zadawanie mu pytao z różnych
dziedzin. Wymagania, jak widad, były wielkie, bo spikera słuchają miliony, a on nie widzi reakcji
słuchaczy, nie obserwuje ani braw, ani dąsów i złorzeczeo; ma przed sobą jedynie mikrofon,
stanowiący dla niego uosobienie tych wszystkich, do których mówi i którzy go słuchają.

Po tych wszystkich eliminacjach - kilku kandydatów zostało dopuszczonych do próbnych dyżurów


przed mikrofonem. Po miesięcznej praktyce okazało się, że nawet z tego szczupłego, ostro
wyselekcjonowanego grona nie wszystkich można było na stałe zatrudnid. Wyszły bowiem na wierzch
jakieś mankamenty, których sam, chodby najtrudniejszy, egzamin nie jest w stanie ujawnid.

W pierwszym tak zorganizowanym przeze mnie konkursie do pracy spikerskiej zostali zaangażowani:
Ewa Choynowska (córka znanej śpiewaczki - Stanisławy Argasioskiej), Joanna Poraska, Józef Opieoski
(syn Henryka Opieoskiego, znakomitego muzykologa i kompozytora) i Jeremi Przybora - dzisiaj znany
i popularny Starszy Pan z telewizji. Tak więc była już siódemka spikerów. Jednak zdarzały się wypadki,
że bardzo wysoko postawione osobistości narzucały tę lub inną osobę, ich zdaniem znakomicie
odpowiadającą wszelkim zaletom spikera.

Oto jeden z wysokich dygnitarzy po prostu polecił przyjąd na spikerkę pewną bardzo dystyngowaną
i przystojną panią. Rozkaz to rozkaz. Pani ta miała zresztą bardzo miły i radiofoniczny głos. Została na
dyżurze spikerskim sama. No i popełniła paskudną gafę. Podczas zapowiadania recitalu
szopenowskiego podała, że pianistka wykona etiudę z opery dwudziestej piątej (chodziło, oczywiście,
o opus). Ta i inne wpadki spowodowały, że protegowana pani już po kilku dniach musiała opuścid
studio spikerskie.

Stosunki służbowe i koleżeoskie układały mi się dobrze. Miłą atmosferę zawdzięczad należało przede
wszystkim naczelnemu dyrektorowi Polskiego Radia, doktorowi Zygmuntowi Chamcowi. Był to
człowiek o wielkiej kulturze, doskonały fachowiec, władający kilkoma językami europejskimi,
wymagający w pracy, a jednocześnie bardzo dbał o personel. Dzięki swym osobistym i towarzyskim
zaletom zyskał szacunek i życzliwośd całego personelu, co nie pozostawało bez poważnego wpływu
na bieg i wydajnośd pracy. Starał się o to, by pracownicy nie traktowali instytucji jako miejsca pracy
dyktowanej służbowym przymusem. Kładł nacisk na wyrabianie wewnętrznego poczucia obowiązku.
Cenił życie towarzyskie i, jako doskonały organizator, sam występował z inicjatywą w tym kierunku.
Wspaniałe i bardzo urozmaicone bywały zebrania towarzyskie, a zwłaszcza wieczory sylwestrowe
w gmachu Radia przy ulicy Zielnej 25. Świetna orkiestra, pomysłowe atrakcje, dobrze zaopatrzony
bufet, niewymuszony, a jednak balowy nastrój - wszystko to sprawiało, że przyjemna zabawa trwała
do białego świtu. Pomimo to, cały personel stawił się tego dnia w komplecie do pracy, bo sylwester
nikogo z nas nie zwalniał z obowiązków, przeciwnie - sylwestrowy program wymagał jeszcze bardziej
pieczołowitego wykonania.

Któregoś sylwestra, rozbawieni, zaczęliśmy w kilkuosobowej grupie gimnastykowad się we frakach,


o godzinie siódmej rano, pod komendę prowadzącego przed mikrofonem gimnastykę poranną -
majora Władysława Dobrowolskiego. Tego już Władkowi było za dużo. Dawał nam przeraźliwe znaki,
żebyśmy się uspokoili, bo on sam rozśmieszony nie mógł prowadzid gimnastyki. To nas jeszcze
bardziej dopingowało, aż wreszcie major Dobrowolski, nie mogąc utrzymad powagi, zakooczył
wcześniej nadawanie gimnastycznej audycji.

Polskie Radio często odwiedzali przedstawiciele zagranicznych instytucji i przedsiębiorstw radiowych,


z którymi wymienialiśmy doświadczenia lub zawieraliśmy wymienne umowy handlowo-kulturalne. Ze
względu na moją znajomośd języków obcych dyrektor Chamiec zlecał mi towarzyszenie tym osobom.
Przyjechał kiedyś do Warszawy dyrektor radia belgijskiego. Miałem się nim zaopiekowad i zapoznad
go z naszymi urządzeniami i z naszą techniką. Osobiście nie znałem go, otrzymałem tylko informację,
że spotkam się z nim w gmachu radia o godzinie siedemnastej. O oznaczonej godzinie zjawiłem się
w poczekalni. Ujrzałem dostojnego, starszego już pana. Skłoniłem się, on się odkłonił. Zacząłem
rozmowę po francusku, gośd spojrzał na mnie ze zdumieniem, kiwnął przecząco głową, dając mi znad,
że francuskiego nie zna. Zaskoczyło mnie, że Belg nie zna języka francuskiego i zacząłem mówid po
niemiecku. Znów przeczące kiwnięcie głową. Przechodzę więc na inne dostępne mi języki - ten sam
rezultat. Skonfundowany, prawie bezwiednie krzyknąłem: psiakrew! Okazuje się, że od „psiakrew”
trzeba było zacząd. Mojemu gościowi twarz się rozjaśniła, uścisnął mi rękę i pyta: „To pan mówi także
po polsku?” Przytaknąłem i zapytuję go, czy jest dyrektorem belgijskiego radia. Zdziwił się ogromnie:
„Ależ nie, jestem prelegentem i czekam, żeby mnie ktoś wprowadził do studia”.

24 maja 1931 roku radośnie przeżyliśmy uroczyste otwarcie nowej stacji nadawczej Polskiego Radia w
Raszynie. Rozpoczęła pracę na fali 1339 metrów i była wtedy najsilniejszą stacją radiofoniczną na
kontynencie europejskim.

Bodajże w marcu 1932 roku miał przed mikrofonem wystąpid mistrz Jan Kiepura. Wspomniałem
o początkującym śpiewaku przy okazji belwederskich „czwartków”. Wtedy mało kto znał
utalentowanego młodzieoca, zacny Konstanty Lenc musiał go prezentowad prezydentowi
Wojciechowskiemu i innym dostojnikom, którym nazwisko Kiepury nic nie mówiło. Teraz był to już
legendarny „Janek z Sosnowca”.

Koncert Jana Kiepury zapowiedziany został w studiu przy ulicy Zielnej. Przed gmachem Polskiego
Radia, na długo przed recitalem, zebrał się tłum ludzi pragnących powitad mistrza z błogą również
nadzieją, że z balkonu zaśpiewa chod jedną arię lub pieśo. Nadjeżdża Jan Kiepura! Wśród owacji
wchodzi do gmachu i natychmiast udaje się do studia. Ale tłum chce mistrza usłyszed. Był późny
wieczór. Zgasiłem światło w pokoju inspektora, wyszedłem na próg zaciemnionego balkonu
i zaintonowałem: „Booska Aiido”. Wycofałem się szybko, a mój zastępca Wicuś Rapacki wyszedł na
balkon i powiedział, że mistrz więcej nie może śpiewad, bo jest chłodno, boi się przeziębienia i prosi,
żeby słuchad go przez radio. Owacjom i oklaskom nie było kooca.

Ilekrod Kiepura koncertował w Polsce i krajach europejskich, zawsze zapraszał profesora Ursteina,
jako swego akompaniatora, który był niezrównanym mistrzem w tej dziedzinie. Tym razem również
akompaniował sławnemu śpiewakowi.

Profesor Ludwik Urstein całymi dniami przesiadywał w studiu. Z Kiepurą niejednokrotnie wykonywał
ten sam utwór, jednak zawsze przed koncertem robił próbę. Należał do pianistów niesłychanie
sumiennych i pracowitych. Chociaż zarabiał bardzo dobrze, był zawsze bez pieniędzy. Zapraszał co
wieczór kilku przyjaciół do knajpki i zawsze za wszystko płacił. Lubił hazard, a ruletka była już jego
namiętnością. Pamiętam, że podczas któregoś z urlopów pojechał do Sopotu i zgrał się do suchej
nitki. Nie mając za co wrócid, zadepeszował do dyrektora Chamca z prośbą o przysłanie telegraficznie
pieniędzy na wykupienie go z hotelu i z kasyna. Dyrektor Chamiec posłał mu 600 złotych, co na
ówczesne czasy stanowiło dośd pokaźną sumę. Ale już następnego dnia była druga depesza tej samej
treści, co pierwsza. Tym razem dyrektor Chamiec, wiedząc, że łączą mnie z Ursteinem przyjacielskie
stosunki, prosił bym pojechał do Sopotu i przywiózł do Warszawy niesfornego profesora. Zabawnych
komentarzy było co niemiara. Wszystko zakooczyło się kolacją u Lijewskiego, tak zwanego Lija, na
Krakowskim Przedmieściu.

Pamiętam inne radiowe przygody. Kiedyś Sztompkówna zapowiadała przez mikrofon, jako dyżurna
spikerka. W studiu był obecny inspektor dyżurny. Po zapowiedzi dała sygnał do amplifikatorni, że
zapowiedź skooczona i tym samym zażądała wyłączenia mikrofonu. Sądząc, że mikrofon już jest
wyłączony, powiedziała do inspektora: „Och, mój Boże, pękło mi oczko, znowu nowy wydatek”.
Amplifikatornia przez nieuwagę nie wyłączyła mikrofonu i biadolenie Sztompkówny poszło na antenę.
W tydzieo później od nieznajomego dżentelmena otrzymała tuzin pięknych pooczoch.

Znaną i bardzo popularną postacią był przed wojną, i przez pewien czas po wojnie, doktor Marian
Stępowski. Odpowiadał on na listy radiosłuchaczy, a początek jego audycji brzmiał: - „Hallo, tu
skrzynka ogólna Polskiego Radia”. Był dobrze znany i tak charakterystyczny, że wszyscy staraliśmy się
wpaśd w ten jego ton zapowiedzi i naśladowad go, ale żadnemu z nas to się nie udawało. Był
łącznikiem pomiędzy milionową rzeszą słuchaczy a Polskim Radiem. Zmarł w 1947 roku. Czytelnik mi
wybaczy, że naruszam chronologiczny porządek i wybiegam w przyszłośd. Otóż z polecenia dyrektora
naczelnego Polskiego Radia po wojnie, Wilhelma Biliga, miałem w imieniu dyrekcji wygłosid kilka słów
pożegnalnych nad trumną zmarłego Stępowskiego. Ale zupełnie nie wiedziałem, jak należy to
przemówienie ułożyd. Udałem się przeto do ówczesnego kierownika literackiego PR, późniejszego
ministra kultury i sztuki - Karola Kuryluka z prośbą o pomoc w napisaniu krótkiego przemówienia.

Z innych postaci niezapomnianą, wprost cudowną, był doktor Janusz Korczak, prawdziwe nazwisko -
Henryk Goldszmidt. Występował przed mikrofonem w audycjach dla dzieci jako „Stary Doktor”. Tych
wspaniałych prelekcji słuchały olbrzymie rzesze słuchaczy. Starałem się nie opuszczad żadnej z nich -
mądrych i tak głębokich. Niejednokrotnie po audycji miałem ten zaszczyt, że zechciał ze mną
rozmawiad na temat swojej prelekcji, rozwijad niektóre myśli, wyjaśniad kwestie, o które go
zapytywałem. „Stary Doktor”, pisarz i pedagog, pułkownik rezerwy Wojska Polskiego, w roku 1942
wraz z dziedmi żydowskimi - wychowankami Domu Dziecka przy Krochmalnej - zginął w komorze
gazowej Treblinki.

Pamiętam również dobrze te czasy, kiedy powstał sławny chór Dana. Władysław Dan, syn znanego
pisarza Gustawa Daniłowskiego, był moim kolegą szkolnym z jednej klasy w gimnazjum im. Mikołaja
Reja. Władek wiedząc, że kocham muzykę i śpiew, gdy zamierzał stworzyd chór, zaprosił mnie na
jedną z pierwszych prób, która odbyła się w mieszkaniu jego rodziców przy ulicy Wilczej 12. Poznałem
wówczas pierwszych członków chóru Dana, ze sławnym dzisiaj piosenkarzem Mieczysławem Foggiem
na czele. Pozostałymi członkami byli: Tadeusz Bogdanowicz, Zachariasz Papiernik, Aleksander
Kruszewski i Wincenty Nowakowski. Władek Daniłowski, który ukooczył Konserwatorium
Warszawskie, kierował chórem i akompaniował. Długo borykał się, zanim dostał engagement do „Qui
pro Quo”, gdzie wkrótce jego chór zdobył światowy rozgłos.

Dzięki rozległym stosunkom towarzyskim bywałem niejednokrotnie zapraszany na przyjęcia do


paostwa Ossowieckich. Inżynier Stefan Ossowiecki szeroko znany był z daru jasnowidzenia. Z tej racji
zapraszano go między innymi do wykrywania rozmaitych sprawców przestępstw, wykroczeo
i nadużyd. Władze policyjne zwracały się do Ossowieckiego z prośbą o rozwikłanie trudnych spraw. I
oto, bodajże w 1934 lub 1935 roku, z kasetki inspektora dyżurnego Polskiego Radia zniknęła dośd
poważna suma pieniędzy. Nie mogąc w żaden sposób znaleźd winowajcy, dyrektor naczelny, doktor
Zygmunt Chamiec, zdecydował się zwrócid do Stefana Ossowieckiego z prośbą, czy nie zechciałby
zająd się wykryciem winowajcy. Ossowiecki określił wiek i wygląd złodzieja tak dokładnie, że dla
dyrektora Chamca i dla mnie nie było wątpliwości, kto nim mógł byd. Rzeczywiście, domniemany
winowajca znajdował się w bardzo ciężkich warunkach finansowych i przy pierwszym przesłuchaniu
przyznał się do kradzieży. Prócz dyrektora Chamca i mnie nikt się nie dowiedział, kto wziął pieniądze
i w jakiś sposób zostały odzyskane. Panu Ossowieckiemu nie zależało na tym, aby go popularyzowad
jako wykrywacza złodziei.

Nie sposób nie wspomnied jeszcze o muzyku Stefanie Tymienieckim z rozgłośni katowickiej Polskiego
Radia - twórcy tak zwanych Katowicardów - przyjaciół Polski. Otóż co czwartek od dwunastej w nocy
na falach radiowych pan Tymieniecki przeprowadzał w języku francuskim zajmujące rozmowy
z niezliczoną liczbą słuchaczy z całego świata, propagując Polskę i jej kulturę. Rozmowy te przeciągały
się do godziny trzeciej, a nawet czasem do piątej nad ranem, a ich rezultat wyrażał się w tysiącach
listów, które otrzymywała skrzynka Katowicardów. To była naprawdę wielka, pożyteczna i owocna
propaganda, którą zainicjował i prowadził Stefan Tymieniecki. Będąc któregoś czwartku w
Katowicach, uczestniczyłem w tej niezapomnianej i wzruszającej audycji. Miałem ogromną
przyjemnośd był przedstawionym przez Tymienieckiego jego słuchaczom i nie bez tremy wziąłem
udział w rozmowie radiowej z rzeszą rozsianych po świecie przyjaciół Polski i Polaków.

Majowe konsternacje

Zanim nastał dzieo 12 maja 1935 roku, od dawna krążyły po Warszawie głuche pogłoski, że stan
zdrowia marszałka Piłsudskiego z każdym miesiącem wyraźnie się pogarsza. Wizyty ministrów w
Belwederze skracano do niezbędnego minimum. Głośno opowiadano, że kiedy w Belwederze zjawił
się premier Leon Kozłowski, by zasięgnąd porady w jakichś ważnych sprawach paostwowych -
marszałek powiedział: „Tylko trzy pytania, Kozłowski, tylko trzy pytania”. Innym razem zgłosił się do
marszałka książę Zdzisław Lubomirski. Szef adiutantury prosił księcia, by w rozmowie nie poruszał
drażliwych tematów, o których rozprawiano w kawiarniach i na zebraniach towarzyskich. „Nawet
gdyby marszałek o te sprawy zahaczał - przypominano księciu - nie należy o nich mówid, bo każda zła
lub przykra wiadomośd nadweręża zdrowie marszałka”.

W początkach lutego 1935 roku Tadeusz Święcicki, szef prasowy przy Prezydium Rady Ministrów,
pokazał mi aktualne zdjęcie zbiorowe w gabinecie przyjęd w Belwederze. Przedstawiało ono
marszałka Piłsudskiego i któregoś z dygnitarzy sanacyjnych. Wysoka postad marszałka była wyraźnie
pochylona ku przodowi, pierś miał zapadłą, mundur zwisał zapięty na jeden tylko guzik, generalskie
spodnie opadały na nie zasznurowane trzewiki. Marszałek, ledwie stojący na nogach, opierał się
o kominek. Zdjęcie robiło na mnie wrażenie zaniedbania czy niemocy. Wrażenie pogłębiały mocno
posiwiałe, jakby w pośpiechu przygarnięte włosy na starczej głowie Piłsudskiego. Oczywiście, taka
fotografia nie mogła ukazad się w prasie. Dół obcięto, podretuszowano ją i dopiero po takim makijażu
puszczono do gazet.

Wnioski nasuwały się same przez się. Jednakże obóz sanacyjny odsuwał odpowiedź na pytanie, komu
po odejściu „Dziadka” ma przypaśd władza i buława marszałkowska? Wiele rąk wyciągało się po nią.
Obóz nie był ze sobą w zgodzie i zapewne dlatego wiadomościom o pogarszającym się stanie zdrowia
marszałka nie przydawano oficjalnej pieczęci. Jeszcze w dniu 12 maja, w chwili rozpoczęcia się jego
agonii, nie ujawniano prawdy.

Pułkownik Mieczysław Scieżyoski, naczelny redaktor Agencji Prasowej „Iskra” - zaufana osoba obozu
pułkownikowskiego - nie wiedział dokładnie o przebiegu choroby i szybko nadchodzącej chwili zgonu
marszałka. Jak mi wyznał, dopiero około godziny piątej po południu 12 maja otrzymał alarmującą
wiadomośd i natychmiast wyjechał z Sejmu do Belwederu.

Również i w Polskim Radiu nic bliższego nie wiedziano o ciężkich zmaganiach marszałka z chorobą.
Dowiedzieliśmy się dopiero o fakcie śmierci. Była to niedziela. Przez cały dzieo miałem dużo zajęd. Do
Warszawy przybyła delegacja radia szwajcarskiego, którą obsługiwałem. Kiedy wreszcie pożegnałem
ją na dworcu i pociąg ruszył, powróciłem do domu w nadziei, że wreszcie dobrze wypocznę.

Beztrosko wyciągnąłem się na tapczanie i zapadłem w lekką drzemkę. Około godziny dwudziestej
pierwszej zbudził mnie dzwonek telefonu. Dzwoniono z Polskiego Radia, bym natychmiast przybył.
Tłumaczyłem, że jestem zmęczony, że wszystko już załatwione, co miałem do załatwienia, dyspozycje
wydałem i teraz chciałbym wreszcie odpocząd.

Na nic się to nie zdało: mam natychmiast przyjechad do studia, sprawa niezmiernie ważna, obecnośd
moja konieczna. Gdy zdziwiony zapytałem, jakiejże to wagi sprawy wymagają mojej obecności, nie
udzielono mi odpowiedzi. Zakomunikowano mi krótko, że w gmachu Polskiego Radia zebrała się już
cała dyrekcja.

Przybyłem na Zielną, od razu zauważyłem, że dzieje się coś niezwykłego. Zamieniłem kilka słów
z kolegami. Powiedziano mi: marszałek Piłsudski nie żyje. Śmierd nastąpiła o godzinie dwudziestej
czterdzieści pięd.
Zwróciłem się do dyrektora naczelnego i programowego o bliższe szczegóły i o dyspozycje. Ku
mojemu zdziwieniu usłyszałem odpowiedź, że Radio otrzymało polecenie, by wiadomości o zgonie
marszałka nie podawad aż do chwili otrzymania specjalnego komunikatu. Do tego zaś czasu, zamiast
programu wcześniej ustalonego i podanego w prasie, mieliśmy nadawad z płyt muzykę poważną.

Nagła zmiana programu świątecznego, jak zwykle wesołego, na muzykę poważną wywołała
zdziwienie wśród słuchaczy. Co chwila telefonicznie zapytywano z miasta o powód. Sytuacja stawała
się wręcz krępująca. Trzeba było słuchaczom jednak coś odpowiedzied.

Z polecenia dyrekcji kilkakrotnie jeździłem do Romana Starzyoskiego, dyrektora gabinetu ministra


poczt i telegrafów (brata Stefana - prezydenta m.st. Warszawy), aby otrzymad wreszcie jakieś
instrukcje. Polskie Radio podlegało wówczas bezpośrednio Ministerstwu Poczt i Telegrafów. Za
każdym razem zbywano mnie odpowiedzią, że komunikat otrzymamy później, na razie w dalszym
ciągu mamy nadawad muzykę i w przerwach komunikowad, że „wkrótce nadana będzie wiadomośd
o doniosłości paostwowej”.

Uzbroiliśmy się więc w cierpliwośd i oczekiwaliśmy na instrukcję od dyrektora Starzyoskiego, on to


bowiem z ramienia rządu miał nam przekazad oficjalny komunikat o śmierci marszałka. Komunikat
otrzymaliśmy dopiero po godzinie dwudziestej czwartej. Powód zwłoki był dla niektórych zrozumiały:
przed podaniem wiadomości o śmierci marszałka obóz musiał uzgodnid między sobą stanowiska
i funkcje.

Decyzją Haliny Sosnowskiej - wicedyrektora programowego Polskiego Radia - zostałem wyznaczony,


jako szef emisji programów, do podania komunikatu o zgonie marszałka oraz do odczytania orędzia
prezydenta Rzeczypospolitej, Ignacego Mościckiego. Do mnie również należało przyjmowanie,
korygowanie i przystosowywanie do wymogów radiowych, a także wygłaszanie przed mikrofonem
kondolencji, napływających z kraju i z zagranicy w związku ze śmiercią Piłsudskiego.

Późnym rankiem, kompletnie wyczerpany wróciłem do domu i zasnąłem kamiennym snem.

W następnych kilku dniach program Polskiego Radia był całkowicie wypełniony wiadomościami
o przygotowaniach do uroczystości pogrzebowych. Wszystkie informacje dotyczące osoby zmarłego
marszałka były ważne i miały pierwszeostwo przed innymi. Trzeba było pilnie baczyd, by jakiejś
wiadomości nie zgubid, a broo Boże - nie zmienid. Marszałkowi było to już najzupełniej obojętne, ale
ca, którzy przy tej sposobności chcieli przypomnied o swoim istnieniu i zamanifestowad lojalnośd
wobec reżimu, nigdy by nam tego nie darowali.

A cazusy zdarzały się, wprawdzie nie w emisjach radiowych, ale w prasie. Jedno z socjalistycznych
czasopism Tydzieo Robotnika znajdowało się już na maszynie, gdy nadeszła wiadomośd o śmierci
marszałka. Numer nie zawierał żadnej treści, która dawałaby powód do konfiskaty. Dziennikarz
prowadzący wydanie przejrzał pierwsze egzemplarze i wyszedł. Numer posłano do cenzury.
Niespodziewanie nadeszło telefoniczne zawiadomienie, że został on skonfiskowany. Przyczyny nie
podano. Ściągnięto redaktorów do drukarni. Na próżno głowiono się, co mogło spowodowad
konfiskatę. Po długich rozhoworach telefonicznych z Komisariatem Rządu domyślano się, że chodzi
o stronę tytułową. Zawierała ona artykuł wstępny o treści politycznej, jednak bez żadnych
specjalnych aluzji. Maszyna czekała, nie było czasu na domysły, zdjęto więc na wszelki wypadek
artykuł i na to miejsce wstawiono artykuł zapasowy o obojętnej politycznie, historyczno-literackiej
treści. Numer posłano do cenzury. Trach, ponowna konfiskata i znów z powodu pierwszej strony.

W redakcji konsternacja. Po dłuższych rozważaniach redakcja doszła do przekonania, że w tym


przypadku nie o treśd, lecz o formę zewnętrzną chodzi. Nie zmieniając więc zawartości treściowej,
zamieszczono na pierwszej stronie w czarnych ramkach portret marszałka Piłsudskiego. Numer
przeszedł bez najmniejszych zastrzeżeo. „Od tego trzeba było zacząd!” - powiedziano w Komisariacie
Rządu.

Władze administracyjne były niezwykle czujne i wrażliwe na wszelkie zewnętrzne objawy żałoby po
marszałku. Traktowano to jako pewnego rodzaju sprawdzian lojalności. Ze szczególną uwagą
obserwowano, czy wojskowi, urzędnicy, pracownicy, funkcjonariusze noszą na rękawie przepisowe
czarne opaski. W niektórych biurach i urzędach o konieczności ich noszenia przypominano w drodze
oficjalnych okólników.

Taka kontrola lojalności wywoływała skutek wręcz przeciwny od tego, jakiego pożądały władze.
Najbardziej manifestacyjnie obnosili się z żałobą zwyczajni karierowicze. W celu uczczenia pamięci
marszałka podejmowano dziwne zobowiązania. Na przykład redakcja Polski Zbrojnej zobowiązała się,
że w każdym numerze dziennika będzie zamieszczad sentencje z artykułów, przemówieo i wspomnieo
o zmarłym marszałku. Niektórzy zapominali lub nie chcieli pamiętad, że marszałek niejednokrotnie
wystawiał swoim epigonom niezbyt pochlebne świadectwo.

Z niesmakiem można było obserwowad, jak besztani niedawno przez „Dziadka” jego nadworni
klakierzy, zatrudniani do posług i robót brudzących nie tylko ręce, chcąc teraz przypodobad się
nowym wodzom obozu sanacyjnego - wprost wyłazili ze skóry, by dołożyd od siebie jak najwięcej
i najbardziej widocznych cegiełek do budowanego na siłę panteonu sławy i chwały marszałka.
Staraniem gorliwców i niepoprawnych fanatyków gromadzono elementy, złożone często z bajecznych
legend, kwiecistych opowiastek i zwyczajnej fikcji, a to miało posłużyd za budulec konstruktorom,
którzy tworzyli niebotyczny - na kruchej oparty podstawie - mit o Józefie Piłsudskim.

Wojna i emigracja

Dalsze cztery lata upłynęły bez znaczących wydarzeo w moim życiu osobistym, chociaż po roku 1935
działy się wokoło rzeczy wielkie, dramatyczne i ważne dla kraju i narodu. Stałem się czymś w rodzaju
radiowego technokraty, ustawionego z dala od politycznych figur i wytrąconego z orbit, po których
obracałem się dawniej w Belwederze i na Zaimku. Pochwycony w tryby machiny radiowej, dawałem
się nieśd i usadawiad tam, gdzie zwierzchnośd wyznaczała mi funkcje organizatora emisji. Inni dbali
o merytoryczną treśd, moja zaś rola wciąż polegała na tym, aby zapewnid należyte przekazanie
programu na antenę. Doskonalenie środków umożliwiających emisję, dobieranie i gospodarowanie
kadrą lektorów i spikerów - oto sprawy, za które miałem ponosid odpowiedzialnośd.

Jak dzisiaj, tak i wtedy, pracę radiowców cechowało nerwowe napięcie; mało było chwil wytchnienia,
mało takich dni, kiedy człowiek mógł określid godzinę powrotu do domu i mógł spokojnie kłaśd się do
łóżka. Tym niecierpliwiej i z tym większym utęsknieniem oczekiwało się na urlop. Mój urlopowy
wypoczynek za rok 1939 przypadł na miesiąc sierpieo.
Przywitała mnie skąpana w słoocu, ukołysana szumem bałtyckich fal - Jastarnia. Cudowne miejsce do
odprężenia i zaznania błogiego spokoju, gdyby nie widok świeżo rytych okopów obramowanych
zasiekami z drutu kolczastego. Złowróżbny był to znak, podobnie jak nic dobrego nie wróżyły
agresywne zapędy faszystowskiej III Rzeszy i coraz bardziej bezczelne żądania Hitlera wobec Polski.
Udzielały mi się, ogarniające urlopowiczów, nastroje pełne obaw.

I rzeczywiście. Zaledwie w trzy dni po powrocie z urlopu, 26 sierpnia o godzinie piątej rano, dostałem
powołanie do służby czynnej z rozkazem natychmiastowego stawienia się w DOK I (Dowództwo
Okręgu Korpusu). Znów przywdziałem mundur. Otrzymuję zadania związane z powszechną
mobilizacją. Wojna wisi na włosku. Tylko niektórzy są optymistami. 31 sierpnia, wśród grona dawnych
przyjaciół, spotkałem pułkownika dyplomowanego Henryka Piątkowskiego, który został przydzielony,
jako oficer, do specjalnych zleceo szefa Sztabu Głównego, generała Wacława Stachiewicza. W
rozmowie długo mnie zapewniał, że generał Stachiewicz nie wierzy w możliwośd wojny. Jeżeli szef
Sztabu Głównego tak oceniał sytuację to nic dziwnego, że wiele innych wysokich figur wojskowych
lekceważyło sobie groźby Hitlera, twierdząc, iż z wielkiej burzy mały będzie deszcz.

Na drugi dzieo spadł nie deszcz i nie ulewa, a śmiercionośny grad niemieckich pocisków i bomb. Bez
wypowiedzenia wojny.

Z wystawowego salonu „Fiata” na Krakowskim Przedmieściu fasuję dla DOK nowy niedotarty wóz,
którym w dniu 8 września mam wyruszyd do Lublina z grupą sztabowych oficerów. Przed odjazdem
zdążyłem wpaśd do domu na Brackiej, aby pożegnad się z matką. Mówiliśmy o rozstaniu najwyżej do
grudnia, sądziłem bowiem, że najpóźniej na Boże Narodzenie będziemy znów razem. Wszak przy
pomocy Anglii i Francji musimy wojnę wygrad w ciągu kilku miesięcy. Któż mógł przypuszczad, że
zobaczymy się dopiero w sierpniu 1945 roku...

Przez Garwolin jechaliśmy do Lublina nocą, przy wygaszonych światłach. Mimo to wolno posuwające
się drogą pojazdy obsypywane były raz po raz bombami z niemieckich samolotów. Nad ranem
byliśmy na miejscu. Tu odszukali mnie ludzie z rozgłośni lubelskiej i zakomunikowali, że jako
fachowiec radiowy, zostałem wyreklamowany z wojska i z ekipą radia mam się udad gdzieś na
północny wschód. Odmówiłem w przeświadczeniu, że podczas wojny moje miejsce jest wśród
żołnierzy.

Nie będę opisywał kolejnych etapów swej wędrówki w kierunku granicy rumuoskiej, bo wszystko, co
zdarzało się na tej drodze i co czułem, musiałoby się prawie dokładnie pokrywad z licznymi
i powszechnie znanymi relacjami podobnych do mnie wędrowców. Po wielu przegrupowaniach,
otrzymując różne przydziały, rozkazy i zadania, zmieniając kierunki jazdy i marszu, po licznych
tarapatach, wraz z rzeszą oficerów, żołnierzy i cywilów, ujrzałem pewnego dnia graniczny most na
Czeremoszu. Tutaj - szloch tłumów z powodu klęski, rozpacz wielka, że to już koniec, że pozostała
tylko tułaczka na obczyźnie. Nierzadko - samobójcze strzały. Ginęli z własnej ręki ci, którzy całkowicie
zwątpili...

22 września zostałem internowany i przewieziony do obozu w Călimăneşti. Mój pobyt nie trwał tu
długo. Po prostu przekupiłem strażników i szczęśliwie udało mi się stąd uciec. Już w połowie
października zgłosiłem sie w Bukareszcie do naszego attaché wojskowego, prosiłem pułkownika
dyplomowanego Tadeusza Zakrzewskiego i majora dyplomowanego Mariana Zimnala o pomoc
w przedostaniu się do Francji. Obaj doradzili mi co innego, a nawet potraktowali swoje sugestie jako
polecenie służbowe. Nie byłem im obcy, znali mnie ze spotkao w Warszawie. Moja znajomośd
francuskiego, jako języka bliskiego Rumunom, a także moje „dyplomatyczne” obycie z okresu
adiutantury - wydały im się do wykorzystania na tutejszym gruncie. Chodziło o to, aby organizowad
i umożliwiad przerzut do Francji ludzi, na których zgłaszał szczególne zapotrzebowanie formujący się
w Paryżu emigracyjny rząd generała Sikorskiego. Zgodziłem się i pozostałem w Bukareszcie jako nowo
zatrudniony pracownik attachatu wojskowego.

Starałem się teraz dobrze rozeznad bukareszteoski teren, nawiązad znajomości i stosunki z
Rumunami, poznad miejscowe porządki, zwyczaje i obyczaje. Bez tego nie miałbym dojścia tam, gdzie
można było uzyskad potrzebny dla kogoś dokument, zdobyd popierający podpis, przyłożyd ważną
pieczęd. Nieraz dla załatwienia sprawy należało w odpowiedni sposób pomanewrowad i zmiękczyd
urzędową figurę, aby ta przymknęła oko na jakiś nasz zabieg, spojrzała przez palce na „lewy”
papierek, odniosła się przychylnie do naszych starao.

Zresztą na przychylnośd Rumunów nie mogliśmy narzekad. Utrwaliła mi się w pamięci spontanicznie
okazywana przez ludnośd rumuoską sympatia do nas z chwilą przekroczenia granicy. Dało się
obserwowad wprost rywalizację w oferowaniu usług, świadczeniu pomocy, udzielaniu gościnności
umęczonym i zrozpaczonym uchodźcom (refugiatom). Bardzo sprawnie władze rumuoskie
zorganizowały wymianę pieniędzy po kursie 20 lei za 1 złotego, co każdemu z nas umożliwiało
nabycie artykułów pierwszej potrzeby i tymczasowe urządzenie się w obcym środowisku. Później
sprawy gmatwały się, narastały komplikacje. Pod naciskiem lub na wyraźne żądania hitlerowskich
emisariuszy i oficjalnych przedstawicieli III Rzeszy coraz bardziej faszyzujące władze rumuoskie
zaostrzały swój stosunek do Polaków. Ze strony osób urzędowych zaczęła się przejawiad rezerwa,
ostrożnośd, niechęd.

Na razie jednak swobodnie uwijaliśmy się wokół polskich spraw. Powołany został do życia „Dom
Polski” (Casa Polona), jako kulturalno-opiekuocza organizacja uchodźców z siecią placówek
obejmującą Bukareszt i inne miasta rumuoskie, gdzie utworzyły się skupiska Polaków. Instytucją,
która sprzyjała rozwojowi życia polonijnego, była też YMCA - międzynarodowe stowarzyszenie
młodzieży. Powstała możliwośd korzystania z gościnnych lokali, gdzie dało się organizowad spotkania
i różne imprezy.

Ogromnym przeżyciem dla nas stała się pierwsza z imprez bukareszteoskich- zorganizowany na
początku grudnia 1939 roku występ zespołu tak zwanej „Lwowskiej Fali” z udziałem takich
przedwojennych ulubieoców radiosłuchaczy, jak Szczepko i Tooko, piosenkarka Włada Majewska oraz
innych artystów. Początek programu miał w sobie coś przygniatającego, niewymownie smutnego.
Brzmiała nuta beznadziejności i rozpaczy, nuta zabarwiona nawet histerią. Za to kolejna i zasadnicza
częśd występów zatytułowana: „Wrócimy...” tchnęła już innym duchem. Wygłaszane teksty, piosenki
śpiewane przy akompaniamencie akordeonistów i gitarzystów przepojone były optymizmem,
dodawały sił i otuchy, krzepiły wiarę w zwycięstwo i powrót do kraju. Sala trzęsła się i huczała od
braw, wszyscy wstawali z miejsc, bisowali, ocierali łzy, nie kryjąc wielkiego wzruszenia.

Po roku 1940, kiedy rodzimi i niemieccy faszyści dokładnie już roztoczyli swoją „opiekę” nad
Rumunią, nie mogliśmy sobie pozwalad na tego rodzaju głośne imprezy. Ale pod pozorem normalnie
urządzanych wieczorków poetyckich, prelekcji z dyskusją czy rozrywek świetlicowych - staraliśmy się
też, chod ciszej i ostrożnie, obchodzid narodowe święta, mobilizowad siły do aktywnych działao
przeciwko hitleryzmowi. Tym większą przejawialiśmy ostrożnośd, im czujniejszym okiem spoglądały
na nas tutejsze organy bezpieczeostwa (Siguranty).

Ale to było później, nam zaś upływały dopiero pierwsze miesiące emigracyjnego życia. Cywilna częśd
uchodźców nie odczuwała jeszcze specjalnych ograniczeo i skrępowania. Gorzej rzecz się miała
z wojskowymi, którzy podlegali internowaniu. Ale i tych dawało się wyciągnąd z obozów, przemieniad
w cywilów, mając w użyciu sposoby, o jakich Wyżej wspomniałem. Organizowane więc były oficjalne
i nieoficjalne transporty ludzi, grupowe i pojedyncze przerzuty na zachód - przez Jugosławię
i północne Włochy do Francji.

Pamiętam jeden taki transport, którego przygotowanie mocno mnie zaabsorbowało. Otóż do
komitetu „Domu Polskiego” w Ploești wpłynęła, poparta przez władze francuskie, propozycja od
prezesa kolonii polskiej w Algierii, Lucjana Godziszewskiego. W propozycji tej wyrażona została
gotowośd przyjęcia na okres wojny znacznej liczby uchodźców. Chodziło głównie o matki z dziedmi
i osoby starsze, które wymagały lepszej opieki. Dając im pierwszeostwo, staraliśmy się także
przemycid ludzi o specjalnościach bardzo przydatnych dla tworzonych we Francji oddziałów polskich.
A więc między innymi inżynierów i techników - dla formacji zmechanizowanych, lekarzy i siostry
Czerwonego Krzyża - do wojskowej służby sanitarnej. Transport liczący kilkaset osób wyruszył utartą
już drogą do Marsylii, skąd kobiety i dzieci skierowano na Algier, zaś inni udali się według
wojskowego przeznaczenia.

Czas mijał, z niecierpliwością oczekiwaliśmy na chwilę, kiedy Anglia i Francja ruszą się wreszcie,
zdławią hitlerowskie Niemcy, zakooczą wojnę i umożliwią nam powrót do domów. Zamiast tego
doczekaliśmy się hiobowej wieści: Francja zdruzgotana! Po kolei inne kraje padają łupem faszystów.
Hitler panoszy się niemal w całej Europie. Przeżywamy to jako wielki cios. Wzięły w łeb wszystkie
nasze horoskopy i nadzieje.

Odtąd właśnie sytuacja Polaków w Rumunii zaczyna się pogarszad z tygodnia na tydzieo. Nasz
attachat wojskowy razem z całą ambasadą ulegają likwidacji. Jako pracownik polskiego
przedstawicielstwa mogłem wraz z personelem ambasady opuścid Rumunię. Ale i tym razem
pułkownik Zakrzewski zadecydował inaczej. Znając moje przyjazne stosunki z szeregiem rumuoskich
osobistości i kierując się przekonaniem, że będę potrzebny polskim uchodźcom - powierzył mi trudną
misję na miejscu. Od tej pory miałem -i przy wykorzystywaniu znajomości ludzi i spraw oraz nabytych
doświadczeo - roztaczad opiekę nad zagrożonymi Polakami, organizowad pomoc w przypadku
aresztowania, zaopatrywad w „lewe” dokumenty osoby zakonspirowane, stwarzad warunki do
rozwijania tajnej łączności i obiegu informacji z pomocą krótkofalówek i nielegalnie sporządzonych,
a następnie kolportowanych materiałów.

Teraz wiele kwestii trzeba było rozwiązywad za pośrednictwem powołanego przez władze rumuoskie
biura do spraw uchodźców. Pojawiły się nowe sprawy i nowe zadania. Po upadku Francji i zajęciu
przez Niemców Jugosławii nasze drogi na zachód zostały przecięte. Tych, których nie zdążyliśmy
wyekspediowad, należało jakoś urządzid, zwłaszcza ludzi zagrożonych internowaniem lub
aresztowaniem z powodu rozwijanej dotychczas antyfaszystowskiej działalności. Sposobem na
zażegnanie niebezpieczeostw było pozbycie się prawdziwego nazwiska, co wiązało się z operacją
wyrabiania fikcyjnych dokumentów i zdobywania „kart stałego pobytu” w Rumunii.
Brałem też udział w operacjach znacznie trudniejszych. Mnożące się aresztowania raz po raz
obejmowały również Polaków. Najczęściej pod zarzutem posługiwania się krótkofalówką,
kolportowania nielegalnych druków, rozpowszechniania wrogich wiadomości itp. Do śledztwa
w sprawach dotyczących uchodźców z Polski obowiązkowo włączali się „spece” nasłani z Berlina. W
rumuoskiej prokuraturze i policji własne gniazdo wiło sobie gestapo, nie mając widocznie zaufania do
sojuszników III Rzeszy, za jakich ogłosili się rumuoscy faszyści. Kiedy więc następowało aresztowanie
Polaka pod zarzutem przestępstw politycznych, musieliśmy działad szybko, umiejętnie i skutecznie.

Przydawało mi się teraz wyrobione wcześniej dojście do jednego z bukareszteoskich prokuratorów -


George Cernatescu, przychylnie usposobionego wobec Polaków. Nie musiałem zbyt długo prosid, aby
brał pod swoją opiekę aresztowanych. Wraz ze swymi kolegami z prokuratury gmatwał śledztwo,
kołował i zbijał z tropu niemieckich „doradców”, w czym dopomagały mu dostarczone przez nas
różnego rodzaju wymyślane alibi dla podejrzanych, fałszywe zeznania świadków, rzekome gwarancje
lojalności itp. Niebezpieczne było angażowanie fałszywych świadków, bo często zatrzymywano ich dla
dobra śledztwa. Ale doświadczenie uczyło nas, że im więcej osób, nie mających nic wspólnego ze
sprawą, wmiesza się do tej sprawy, tym bardziej śledztwo się skomplikuje i tym łatwiej będzie poddad
w wątpliwośd zarzuty stawiane podejrzanemu. W ten sposób niejednego uchodźcę, któremu groziły
poważne konsekwencje, ratowaliśmy z opresji.

Chociaż płomieo wojny ogarnął już wiele paostw, tutaj, na ziemię rumuoską, dochodziły zaledwie
stłumione echa toczących się batalii. Aż tu pewnego dnia zadygotała ziemia, rozległ się huk, łomot
i trzask. Jednak nie z powodu ścierających się armii: sprawcą wielkiej trwogi było trzęsienie ziemi,
które nawiedziło Bukareszt w dniu 10 listopada 1940 roku. Zbudziło mnie ono o czwartej nad ranem.
Mały budynek, gdzie było moje skromne lokum, rozhuśtał się i zaczął trzeszczed w szwach. A ja na
tapczanie czułem się jak dziecko w popychanej kołysce. Do moich uszu doleciał wpierw odgłos bitego
szkła: to na podłogę spadło lustro wiszące na ścianie, lampy, szyby okienne. Za chwilę dotarły
znacznie potężniejsze odgłosy wywołane rozsypującymi się w sąsiedztwie kamienicami.

Rumuni długo przeżywali szok i grozę spowodowaną trzęsieniem ziemi, które zdarza się tu nie
częściej niż raz na 150 lat. Chyba mniejsze wrażenie wywarł ten kataklizm na bukareszteoskich
Polakach doświadczonych tragedią września.

Wbrew wszelkim losowym zdarzeniom musieliśmy jakoś żyd. Każdy z uchodźców myślał przede
wszystkim o przetrwaniu, nosząc w sobie nadzieję, że wojna przybierze jednak w koocu pomyślny dla
nas obrót.

Pod względem życiowego usytuowania rumuoskiej Polonii wytworzyły się dwie - z grubsza biorąc -
kategorie ludzi. Pierwsza - to uchodźcy, którzy utrzymywali się z zasiłków wypłacanych co miesiąc
przez rząd rumuoski i instytucje charytatywne, do drugiej zaś należały osoby posiadające taki zawód,
który umożliwiał pracę zarobkową. Najszybciej usamodzielnili się na przykład lekarze, inżynierowie,
technicy różnych specjalności, kierowcy samochodowi. Tych nazywano w środowisku polonijnym -
niezależnymi.

Na ogół Polacy trzymali się razem, wzajemnie się wspierali. Znalazło się sporo utalentowanych
organizatorów życia kulturalnego i towarzyskiego. Ich zasługą były tętniące swojskim życiem placówki
„Casa Polonia”, a także urządzane na innym gruncie spotkania, odczyty, dyskusje, uroczyste imprezy.
Nie brakowało jednak sytuacji konfliktowych, zdarzały się - obok rzeczy pocieszających i przyjemnych
- również smutne i przykre. Dawała o sobie znad charakterystyczna i gdzie indziej zawiśd, gdy ktoś się
lepiej urządził, albo rażący egoizm, znieczulica i obojętnośd, gdy komuś należało przyjśd z pomocą
w nieszczęściu lub w biedzie. Ten i ów lubował się w plotkarstwie, obmowach, przyszywaniu łatek
bliźniemu. Celowali w tym ludzie zgorzkniali i zawiedzeni, zwłaszcza jednostki, które wskutek klęski
wrześniowej wysadzone zostały z siodła, pozbawione wysokich stanowisk, zepchnięte na margines,
gdzie nie znajdowały dla siebie odpowiedniego zajęcia. Tkwiąc teraz w bezczynności, nie spotykając
się z uznaniem i hołdami, do których przywykli, ludzie ci całą swoją żółd wylewali na tego, kto nie
chciał im nisko się kłaniad i wokół nich dreptad.

Mam tu na myśli zwłaszcza sanacyjnych dygnitarzy, którym nie udało się wcześniej wydostad z
Rumunii. Chodzi, rzecz jasna, o figury raczej średniego kalibru, a nie te, usadowione do niedawna na
najwyższym piętrze sanacyjnej władzy. Ci bowiem, po ich internowaniu przez władze rumuoskie,
zostali osadzeni w miejscach chronionych, wskutek czego znaleźli się w całkowitej izolacji od
uchodźstwa polskiego. I tak premier Felicjan Sławoj-Składkowski niemal z całym swym rządem, zaraz
po przekroczeniu granicy, został internowany i przewieziony do miasta Craiova, położonego około
130 km na zachód od Bukaresztu. Tam też przez kilka miesięcy przebywał w odosobnieniu marszałek
Edward Rydz-Śmigły, po czyim przewieziono go do miasta Dlagoslavele. Oddzielne locum wyznaczono
internowanemu ministrowi spraw zagranicznych - Józefowi Beckowi. Początkowo trzymany był
w mieście Braşov, a od jesieni 1940 roku, przeniesiony do Bukaresztu, mieszkał w pilnowanej przez
żandarmów willi na Şosea Kiseleff. Zmarł tam na gruźlicę w roku 1944. Mając najwyższe odznaczenia
rumuoskie, wyprowadzony został na cmentarz i pochowany ze wszystkimi honorami wojskowymi.

Podobnie izolowana była od uchodźców reszta czołówki sanacyjnej. Natomiast niemało było
pomniejszych figur, które tutaj same musiały szukad dla siebie miejsca i na wszelki sposób usiłowały
nadal zaznaczad swą utraconą ważnośd. Właśnie ta kategoria uchodźców z kręgu sanacyjnej elity
częstokrod przedstawiała sobą żałosny widok. Okazywało się, jak łatwo mógł ktoś byd „ważnym”,
kiedy miał „plecy” i solidne poparcie wysokich protektorów, a jak szybko stacza się w dół, okazuje
brak ideowego kręgosłupa i moralną nicośd w zmienionych warunkach, kiedy trzeba sobie radzid
samemu.

Ciekawe byłoby socjologiczne spojrzenie na proces degradacji, upadku autorytetu i znaczenia ludzi
liczących się poprzednio w sferach sanacyjnych. W opinii znacznej części wychodźstwa polskiego
ludzie ci dośd szybko stali się politycznymi bankrutami. Dlatego też, mimo okazywanych aspiracji
i pretensji, nie potrafili tu, na ziemi rumuoskiej, odegrad żadnej pozytywnej roli.

W masie uchodźców polskich największą aktywnośd w sensie społecznym, zdolnośd przystosowawczą


i zaradnośd na obcym gruncie przejawiali reprezentanci środowiska inteligencji twórczej i technicznej.
Oni to w głównej mierze byli organizatorami życia polonijnego w Rumunii. Ich ofiarności,
inicjatywom, energicznym zabiegom należy zawdzięczad to, że nie gasły polonijne ogniska, jakimi były
Dom Polski w Bukareszcie i podobne ośrodki w innych miastach rumuoskich; że na tutejszym forum
publicznym pojawiały się od czasu do czasu sprawy polskie oraz prezentowana była nasza kultura
i sztuka. Oto kilka przykładów.

Z pełnym oddaniem w sekcji kulturalnej Domu Polskiego pracował Jan Mucharski - artysta i architekt
w jednej osobie. Nie ograniczał się do imprez organizowanych dla Polonii. W różnych lokalach
wystawiał swe obrazy o tematyce polskiej, akwarele, szkice portretowe. Niemały sukces osiągnął
również przez zorganizowanie ekspozycji swoich dzieł w bukareszteoskiej sali Dalles. W tejże sali
dużym powodzeniem cieszyły się kilkakrotne występy pianisty i kompozytora - Stanisława
Wisłockiego, który stał się później sławnym dyrygentem. Wtedy, w rumuoskiej stolicy, kontynuował
studia w klasie dyrygentury u George Simonisa i Emile Mihaila, by wreszcie zakooczyd swą muzyczną
edukację u znakomitego dyrygenta i muzyka - George Enescu. 6 grudnia 1944 roku, już po wkroczeniu
Armii Radzieckiej, Wisłocki dyrygował rumuoską orkiestrą radiową, a dochód z tego koncertu został
przeznaczony na odbudowę Warszawy.

Do popularnych, zaangażowanych twórców należał Wacław Syruczek, który przez cały okres emigracji
organizował w Domu Polskim doroczne szopki. Pisane przez niego teksty zawierały dosadną satyrę
i krytykę wymierzoną w sanacyjnych dygnitarzy. Autorem tekstów był również Jerzy Gombrowicz,
brat znanego pisarza Witolda Gombrowicza. Kukiełki zaś projektował i wykonywał wspomniany
poprzednio Jan Mucharski.

Spośród licznego grona aktywistów i działaczy polonijnych duże uznanie zaskarbili sobie tacy ludzie,
jak Hanna Kawa, która korzystając z materialnego poparcia swych zamożnych krewnych -
mieszkaoców Bukaresztu, udzielała wydatnej pomocy uciekinierom z warszawskiego getta; jak
Konstanty Narel, były redaktor Polskiej Agencji Telegraficznej, który zgromadził pokaźny księgozbiór
i kierował pracą biblioteki w Domu Polskim; jak inżynier Machalski - organizator zyskujących ogromne
powodzenie kursów języka angielskiego, a także bracia Konstanty i Robert Ceceniowscy -
niezmordowani inicjatorzy imprez kulturalnych i okolicznościowych akademii, które zawsze były dla
nas wielkim przeżyciem.

Szczególne zasługi w pracy wśród naszych uchodźców położył Leopold Pawłowski, wychowawca
z powołania. Organizował opiekę i pomoc dla uczącej się młodzieży polskiej, a prócz tego działał
w zarządzie kasy samopomocy, która gromadziła fundusze na zapomogi i pożyczki udzielane osobom
i rodzinom znajdującym się w ciężkich warunkach. Wdzięcznośd wielu Polaków zyskał sobie również
Jan Gorczyoski, który przed wojną przebywał jakiś czas w Rumunii, ożenił się z Rumunką i, znając
miejscowy język, a przy tym będąc w dobrych stosunkach z wieloma Rumunami - mógł teraz zrobid
niejeden dobry uczynek swoim rodakom. Dzięki Gorczyoskiemu łatwiejsze było wydostanie się na
zachód, bądź znalezienie na miejscu pracy zarobkowej. Przy jego udziale mieliśmy zapewnione
powodzenie również w robocie konspiracyjnej, która mocno absorbowała także Leopolda
Pawłowskiego oraz cały zastęp ludzi o nazwiskach trudnych już dla mnie do odtworzenia z pamięci.

Moje umiejętności szoferskie okazały się specjalnością bardzo cenioną w Rumunii. Kwestia
przekwalifikowania się nie stanowiła więc dla mnie żadnego problemu. Drugim moim atutem była
znajomośd francuskiego. Ten język, popularny wśród Rumunów, nie tylko ułatwił mi nawiązywanie
kontaktów i stosunków towarzyskich, lecz także pozwolił na szybkie opanowanie miejscowego języka
bliskiego francuskiemu, bo z tej samej grupy romaoskiej.

Tak więc po przejściu formalnego egzaminu, polskie prawo jazdy wymieniono mi na prawo
międzynarodowe, ten zaś dokument otworzył mi drogę do kariery szoferskiej i w rezultacie znalazłem
się w kręgu tak zwanych uchodźców niezależnych.

Pierwszą posadę kierowcy uzyskałem w fabryce metalurgicznej. Po zorientowaniu się, że właścicielem


jest Niemiec z pochodzenia o nazwisku Wolff i że pracuje dla Niemców - porzuciłem to nieźle płatne
zajęcie. Mój szef, który był zadowolony ze mnie jako szofera i jako obeznanego w sprawach,
rozmownego towarzysza podróży - nie chciał mnie zwolnid. Wobec tego zmuszony byłem popełnid
małą kraksę, która spowodowała, że wreszcie zwolnił mnie z pracy.

Następne zajęcie znalazłem u zamożnego inżyniera. Miał on własne przedsiębiorstwo, starszą


połowicę i młodą przyjaciółkę. Z nim, i jednym z jego kompanów, często wyjeżdżałem do willi owej
przyjaciółki, gdzie razem grywaliśmy w brydża, obficie zakrapianego winem. Czasami zdarzało się, że
woziłem go tam samego, on zostawał, ja zaś jechałem do jego żony i oznajmiałem, że pan inżynier
jest bardzo zajęty, ma ważną konferencję w Ploești (40 kilometrów od Bukaresztu) i na noc do domu
nie wróci. W takich razach dostawałem do dyspozycji samochód mego chlebodawcy, zapraszałem
miłą memu sercu towarzyszkę niedoli emigracyjnej i razem z nią udawałem się na przejażdżkę poza
miasto.

I tak upływały dni wypełnione pracą szoferską i mnóstwem polonijnych spraw, których załatwienie
kosztowało nieraz dużo nerwów i wymagało narażania osobistego bezpieczeostwa. Trochę
skomplikowało mi się życie, gdy mój chlebodawca - inżynier przeniósł się do Ploești. Jako Polak nie
mogłem tam uzyskad prawa pobytu, ponieważ Ploești ze swymi zakładami przemysłu naftowego
zostało wcześniej, na okres wojny, oczyszczone z niepewnych cudzoziemców, aby zapobiec
sabotażom, czego najbardziej obawiali się niemieccy odbiorcy rumuoskiej nafty.

Otrzymałem teraz pracę w Wagons-Lits-Cook. Znając obce języki, sprzedawałem bilety sypialne dla
zagraniczników. Po dłuższym okresie spędzonym za kierownicą, to zajęcie dało mi trochę
urozmaicenia.

Jako niedoszłego muzyka i dyrygenta ciągnęło mnie do jednej z bukareszteoskich restauracji


o dźwięcznej nazwie „Circul Militar”, gdzie ku uciesze konsumentów grywała orkiestra bardzo
sympatyczna, bo złożona z dwunastu pięknych kobiet. Raz trafiła się szczególna okazja, by spędzid
tam wieczór. Otóż udało mi się z obozu internowanych wydobyd Włodzimierza Fijałkowskiego,
któremu za nielegalną działalnośd polityczną groziło ciężkie więzienie lub coś znacznie gorszego.
Uszczęśliwiony wyzwoleniec, chcąc mi wynagrodzid trudy interwencji, zaprosił mnie do wspaniałego
lokalu „Circul Militar” na szklanicę wina.

Oczywiście, przyjąłem zaproszenie. Dośd szybko, przy zastawionym stoliku, zaszumiało nam
w głowach. Ogarnął mnie niepohamowany pociąg do orkiestry. Rozochocony wstąpiłem na podium
i ucałowawszy w rączkę dyrygującą pięknośd, wziąłem od niej batutę i sam zacząłem dalej dyrygowad.
Widocznie poszło mi nieźle, bo kiedy po skooczonym numerze zwróciłem pałeczkę miłej dyrygentce,
ta obsypała mnie komplementami, powierzając dalsze prowadzenie orkiestry. Ku uciesze wszystkich
zebranych na sali jeszcze kilkakrotnie dyrygowałem zespołem smagłych, czarnookich pao, a w koocu
sprawa przybrała taki obrót, że udało mi się wykorzystad możliwośd... dyrygowania sam na sam
z uroczą perkusistką.

Na to, by szukad mocniejszych wrażeo, było się za biednym. Przyjemności, których w ówczesnym
Bukareszcie zaznawali ludzie z wypchanymi portfelami, mogliśmy się tylko domyślad, oglądając od
zewnątrz miejsca rozrywek, uciech i wiadomych rozkoszy. Miał Bukareszt niejedno takie miejsce, miał
swoją kolonię domów publicznych, trochę na modłę Paryża, któremu koniecznie chciał dorównad,
chod daleko mu do tego. Po mieście krążyły wieści - nieraz fantastyczne, zawsze jednak frapujące -
o tym, jak przyjemne początki prowadziły amatora wrażeo do przykrego finału. Taki delikwent mógł
postradad nie tylko portfel, ale dosłownie wszystko, co miał na sobie, nie mówiąc już o utracie
reputacji, gdy sprawa wychodziła na wierzch i dotyczyła znanej, szacownej osoby.

Zostawmy jednak tę dygresję na uboczu, bo trzeba wrócid do własnej codzienności. A ta składała się
z ciągłych zabiegów i konspiracyjnych usług świadczonych uchodźcom oraz nieustannego
zarobkowania, gdzie się dało.

Przez pewien czas pracowałem nawet jako guwerner w rodzinie belgijskiego handlowca nazwiskiem
Goisse. Moim podopiecznym był piętnastoletni chłopiec, któremu udzielałem korepetycji z geografii,
historii i innych przedmiotów ogólnych. Oprócz mnie, ten leniuchowaty i rozpieszczony młokos, miał
jeszcze korepetytorów z matematyki i języka rumuoskiego (chodził do szkoły z językiem wykładowym
francuskim). Prawie kawalera musiałem codziennie odprowadzad do szkoły na godzinę ósmą rano
i przyprowadzad po skooczonych lekcjach. Inteligentnemu chłopcu przewrócili w głowie zbyt
tolerancyjni rodzice, których sprowadziła do Rumunii łatwośd robienia tutaj interesów. Szybko się
wzbogacili, fortuna ich rosła, dom pławił się w przepychu i dostatku. Każdy miał, czego dusza
pragnęła, niczego zwłaszcza nie brakowało kochanemu synusiowi. Rodzicami pomiatał, swych
profesorów miał za nic.

Do mnie czuł respekt tylko w ciągu jednego tygodnia, gdy pod nieobecnośd ojca i matki sam
trzymałem go w ryzach. Ale z chwilą powrotu rodziców wszystko wróciło na swoje miejsce. Chłopak
robił sobie z nas kpiny. Spacer po parku stawał się dla mnie katorgą, gdyż mój podopieczny zmykał
między zarośla; ginął i przepadał, a ja dysząc i sapiąc musiałem udawad się za nim w pogoo, by go
przynajmniej zachowad w polu widzenia, nie stracid z oczu. Kiedy z całą rodziną wypływaliśmy na
głęboki staw parkowy, nasz nicpoo zabierał się do rozhuśtywania łodzi. Proszony o zaniechanie
zabawy grożącej wywrotką i utonięciem - odpowiadał cynicznie, że po to my jesteśmy, aby go w razie
czego ratowad.

Nastąpiło w koocu wydarzenie, które pozwoliło mi rozstad się z uprzykrzającą życie posadą
guwernera. Wydarzeniem tym było silne bombardowanie Bukaresztu przez lotnictwo amerykaoskie
w kwietniu 1944 roku. Obawiając się kolejnych nalotów, kto mógł opuszczał miasto. Do swego
majątku, położonego w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Bukaresztu, udawała się również
rodzina francuskiego nafciarza Jacques Hannebique. Ten bogaty przedsiębiorca był zadomowiony w
Rumunii. Okazywał duży sentyment do Polaków. Wcześniej poznałem go na jakimś spotkaniu
u rumuoskich przyjaciół. Teraz zapraszał mnie do swej posiadłości na wieś.

Wyjazd poza Bukareszt był mi bardzo na rękę. Groźba wpadki wisiała nade mną stale, ale ostatnio
stopieo zagrożenia zwiększył się poważnie. Poddawany byłem różnym sprawdzianom, coraz częściej
dokonywano rewizji w moim mieszkaniu. A robili to ubrani po cywilnemu funkcjonariusze gestapo,
które już niemal całkowicie wyręczało miejscowe władze bezpieczeostwa. Ratowała mnie
przezornośd: firmowe blankiety, wszelkie druki potrzebne do wyrabiania „lewych” dokumentów,
podrobione pieczęcie i inne konspiracyjne akcesoria przechowywałem w bezpiecznych domach
rumuoskich antyfaszystów. Musiało mi też trochę dopisywad szczęście, bo rewizje w mieszkaniu
miałem akurat po wykonanej robocie i po skrupulatnym zatarciu śladów.

Skorzystałem więc z zaproszenia paostwa Hannebique, aby na jakiś czas zejśd z oczu gestapowcom.
W wiejskiej posiadłości, oprócz mnie, znalazła gościnę francusko-polska rodzina - Singevin. On
profesor filolog, był do wybuchu wojny lektorem języka francuskiego na uniwersytecie lwowskim;
ona, Polka, z wielką troskliwością zajmowała się domem, wychowując dwie przemiłe córeczki: Marie
Edvige i Nicole. Powtarzające się bombardowania Bukaresztu nie skłaniały nas do powrotu. Zresztą
można było i stąd nawiązywad kontakty z naszym uchodźstwem i chociaż częściowo prowadzid robotę
konspiracyjną. -

Nadszedł wrzesieo 1944 roku. Zgodnie z przewidywaniami ruszyła w naszym kierunku wielka
ofensywa Armii Radzieckiej i pewnego dnia do majątku wkroczyli Rosjanie. Pani Hannebique
zakrzątnęła się koło jadła i picia, usługując frontowym wiarusom z czerwonymi gwiazdami na
czapkach, my zaś z profesorem Singevinem, znającym trochę słowiaoskie języki, wdaliśmy się
w ciekawą konwersację z oficerami i żołnierzami. W miarę opróżniania kolejnych beczułek wina
dochodziło między nami do coraz bardziej serdecznych zwierzeo, aż w koocu zauważyłem, jak
szczupły i wiotki Singevin spoczął w objęciach krzepkiego niczym tur majora radzieckiego.

Po kilku dniach wróciliśmy do oczyszczonego z faszystów Bukaresztu. Tutaj zlikwidowałem wszystkie


sprawy związane z moją działalnością konspiracyjną. Wyłoniły się natomiast nowe problemy, które
zaczęły bulwersowad całe polskie uchodźstwo i domagały się należytego wyjaśnienia oraz
pozytywnego rozstrzygnięcia.

Wiele wyjaśniały wiadomości napływające z wyzwolonej części kraju. Stało się dla nas wiadome, że
powstał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, że na terenach między Bugiem a Wisłą wcielane
były w życie wielkie reformy, które zapowiedział Manifest Lipcowy PKWN z 22 lipca 1944 roku.
Chociaż front stanął na linii Wisły i nie mieliśmy jeszcze otwartej drogi na Lublin - należało już
rozstrzygad kwestię osobistego stosunku do rodzącej się nowej Polski. Każdy musiał odpowiedzied
sobie na zasadnicze pytanie: akceptuję i popieram ludową władzę lubelską, czy też zajmuję wobec
niej stanowisko opozycyjne i trzymam się londyoskiej orientacji?

Dopiero teraz w pełniejszym świetle ukazał się wyraźny podział uchodźców polskich w Rumunii na
dwa główne nurty. Jeden nurt reprezentowali ludzie o poglądach konserwatywnych, związani myślą
i uczuciem z rzeczywistością przedwojenną, pragnący w gruncie rzeczy zachowania tego, co obróciła
w ruinę wrześniowa katastrofa. Drugi nurt cechowały dążenia postępowe, zrozumienie potrzeby
reform ustrojowych w odrodzonej Polsce, zrozumienie konieczności przewartościowania
dotychczasowych poglądów, co równocześnie oznaczało gotowośd do udzielenia poparcia Lublinowi
a nie Londynowi. Uwidoczniały się starcia między jednym a drugim nurtem, dochodziło nawet do
ostrych konfliktów.

W wyniku społeczno-politycznej aktywności rozwiniętej przez środowisko postępowe zaczęła się


kształtowad jego zorganizowana reprezentacja. Powołane zostało do życia Polskie Zjednoczenie
Demokratyczne w Rumunii, na czele którego stanął, jako prezes, Zygmunt Młynarski, późniejszy
dyrektor programowy Polskiego Radia. Funkcję wiceprezesa pełnił profesor Piotr Szymaoski, po
wojnie ambasador polski w Bukareszcie. Skarbnikiem był Leopold Pawłowski, późniejszy dyrektor
departamentu w Ministerstwie Przemysłu Spożywczego. Mnie, jako aktywnemu członkowi
zjednoczenia, powierzona została rola łącznika między Zarządem PZD a poszczególnymi środowiskami
uchodźców.

Kierownictwo zjednoczenia i jego działacze dokładali starao, aby w szeregach tej organizacji skupid
jak najwięcej naszych rodaków przebywających w Rumunii. Z trudem nawiązywana łącznośd z
Lublinem, a następnie z wyzwoloną Warszawą, gdzie przeniósł się Rząd Tymczasowy, miała na celu
uzyskanie świeżych, wiarygodnych informacji o tym, co dzieje się w kraju, czym żyje odradzająca się
Polska. Mając takie informacje, mogliśmy rozpraszad wątpliwości i obawy, które u niejednego rodziły
się pod wpływem zdeformowanych wieści, fałszywych pogłosek i zwyczajnych plotek rozpuszczanych
przez ludzi z kręgu „londyoskiego”.

Znaczną pomoc okazała nam polska ambasada w Moskwie. Jej przedstawiciel, który odwiedził nas
wiosną 1945 roku, był doskonale zorientowany w aktualnej sytuacji politycznej kraju. Rzeczowo
potrafił też przedstawid stanowisko, jakie w sprawach polskich zajmował Związek Radziecki
i mocarstwa zachodnie. Wystąpienie przedstawiciela ambasady na wielkim zgromadzeniu
uchodźców, jego spotkania i rozmowy z rodakami sprawiły, że poważnie zmalała liczba wahających
się lub negatywnie nastawionych do Polski Ludowej. Można więc było już nie tylko myśled, ale także
przygotowywad zorganizowany powrót do kraju.

Po radosnym przeżyciu bezwarunkowej kapitulacji hitlerowskich Niemiec, każdy z nas uczcił na swój
sposób koniec wojny i podejmował decyzję: co dalej? Jeśli idzie o mnie, to zdecydowałem już dawno.
Jako aktywista Polskiego Zjednoczenia Demokratycznego swoje miejsce i miejsce wszystkich
uchodźców widziałem w ojczystym kraju. Byłbym jednak nieszczery, gdybym twierdził, że nie tkwiły
we mnie żadne, najmniejsze opory. Owszem, gdzieś głęboko dręczyły mnie czasem pytania: czy nowa
robotniczo-chłopska władza rzeczywiście z otwartymi rękami przyjmie takich ludzi jak ja? Czy zaufa
człowiekowi, który - jakby nie było pozostawał w służbie dawnej władzy? I zaraz nachodziła mnie
myśl, czy nie lepiej udad się do ojczyzny mojego ojca, miłej sercu mojemu Francji, która przed laty
obdarzyła moją skromną osobę Orderem Legii Honorowej i mogłaby też zaofiarowad mi jakieś
stanowisko pracy.

Był jeszcze jeden powód, dla którego mógłbym się wahad z wyjazdem do kraju. Mianowicie nic nie
wiedziałem o swoich najbliższych - matce i córeczce z rozwiedzionego przed wojną mojego
małżeostwa. Czy zastanę ich przy życiu? Bo jeżeli mam ich szukad pod gruzami domu,
w pogorzeliskach powstaoczej Warszawy - szukad i nigdy nie znaleźd - to może lepiej oszczędzid sobie
tego daremnego trudu.

Mimo wszystko najsilniejsze okazało się pragnienie powrotu na swój grunt ojczysty, powrotu tam,
gdzie widziałem dla siebie jedyny sens życia.

Pierwszy transport Polaków wyruszył z Rumunii w czerwcu 1945 roku. Brałem udział w organizowaniu
tego wyjazdu. Dla siebie uzyskałem miejsce w następnym transporcie, którego odprawa nastąpiła 15
lipca. Zupełnie niespodziewanie, już na bukareszteoskim dworcu, dowiedziałem się od znajomego
artysty-malarza Jana Mucharskiego, że moja matka poszukuje mnie przez radio. Tą drogą podawała
dane o sobie, że mieszka w Łodzi i jest profesorem Wyższej Szkoły Muzycznej. Uskrzydliła mnie ta
radosna wiadomośd. Pragnąłem w jednej chwili znaleźd się przy matce, wtedy już
siedemdziesięcioletniej staruszce, ale jak widad zachowującej ciągle swą żywotnośd i niespożytą
energię, jeżeli uzyskała nominację na profesora uczelni i znów pracuje.

Z Bukaresztu, przez Węgry i Czechosłowację, dotarliśmy do granicy polskiej w Łupkowie. Stąd jeszcze
jeden tydzieo jazdy i wreszcie po siedemnastu dniach męczącej podróży w wagonach towarowych
wysiadłem na łódzkim dworcu kolejowym. Matkę odnalazłem na ulicy Legionów 9 (obecnie Zielona).
Zajmowała tu maleoki pokoik w sąsiedztwie apartamentu Ireny Dubiskiej, znanej skrzypaczki -
wirtuoza i cenionego pedagoga.
Żadnymi słowami nie byłbym w stanie opisad wzruszeo, jakie towarzyszyły naszemu przywitaniu. W
ciągu trzech dni radośnie przeżywaliśmy to nasze spotkanie po sześciu latach, dzieląc się wszystkim,
czego każde z nas doświadczyło w długim okresie rozłąki.

Naglił mnie wyjazd do Warszawy. Dowiedziałem się od matki, że moja córka Teresa, już wówczas
pannica dziesięcioletnia, chowa się w dobrym zdrowiu, mieszka na Pradze razem z matką (a moją
byłą żoną) i jej nowym mężem, doktorem Hylarionem Ładyżyoskim. Pojechałem więc do stolicy na
kolejne spotkanie.

Widok warszawskiego rumowiska wstrząsnął i przygnębił mnie ogromnie. Wprost trudno było
uwierzyd, że to barbarzyoskie zniszczenie miasta jest rzeczywistością, a nie przerażającym snem.
Czegoś podobnego mógł dokonad tylko zbrodniczy faszyzm.

Udając się piechotą z prowizorycznego Dworca Głównego na Pragę, zahaczyłem o Bracką. Chciałem
przynajmniej zobaczyd miejsce, gdzie stał dom z naszym rodzinnym mieszkaniem. Wśród ruin
i zgliszcz z wielkim trudem rozpoznałem jakiś fragment kamienicy oznaczonej dawniej numerem
szóstym. Nie ocalało nic z naszego dobytku.

Przez pontonowy most na Wiśle zmierzam w kierunku Grochowskiej. Nie opodal placu Szembeka
odnajduję lokum mojej córeczki. Z bijącym sercem naciskam dzwonek u drzwi. Otworzył je postawny
mężczyzna w średnim wieku. Zacząłem, roztargniony i podniecony, jakoś niewyraźnie mu się
przedstawiad, ale w koocu zrozumiał, że jestem ojcem Teresy. Najpierw uprzejmie poinformował
mnie o wyjeździe córki z matką do Sopotu, i to akurat tego samego dnia rano. Z kolei tu widząc moją
zawiedzioną i strapioną minę, przyjaznym gestem zaprosił mnie do środka, wyjaśnił, że właśnie on
jest teraz mężem mojej byłej żony i że zakooczy w tej chwili przyjęcia swych pacjentów, aby wyłącznie
mną się zająd.

Na początek była kawa, którą spłukałem zakurzone w podróży gardło, później pojawiła się pękata
karafka, głębokie kieliszki, talerze z przekąską. Wkrótce wypiliśmy bruderszaft i zawiązała się między
nami serdeczna komitywa. A ponieważ czas szybko mijał i zrobiło się bardzo późno, gospodarz domu
nie pozwolił mi szukad innego noclegu. Pierwszy raz w powojennej Warszawie przenocowałem u
„męża mojej żony”.

W Polskim Radiu po wyzwoleniu

Czasowego schronienia w stolicy użyczyli mi kuzynostwo Kobylioscy. Ich sześcioosobowa rodzina


zajmowała dwa małe pokoje w domu przy ulicy Nowogrodzkiej 12. Ciasnota była wielka, lecz w tym
czasie byle kącik wystarczał, aby człowiek czuł się szczęśliwy. Grunt, że jest się znowu pod
warszawskim niebem i żyje się rytmem ukochanego miasta, które powstaje z popiołów, rośnie
wzwyż, nabiera nowych kształtów i rumieoców.

Nie przyszło mi na myśl szukad innego zajęcia poza radiem. Kim raz zawładnie radiowy bakcyl, temu
żadna inna robota nie zaimponuje, chciałby pozostad wierny odkrytemu w sobie powołaniu. Cóż więc
dziwnego, że zgłosiłem się do dyrekcji Polskiego Radia na Pradze. Miejsce jak gdyby czekało na mnie,
bo natychmiast otrzymałem angaż na stanowisko podobne temu, które zajmowałem przed wojną.
Powierzony mi został dział Emisji Programów w Dyrekcji Programowej. Jak dawniej, szefowi tego
działu podlegali wszyscy spikerzy i lektorzy, a także osoby zatrudnione w charakterze inspektorów
audycji.

Stanąłem do pracy akurat w pierwszą rocznicę uruchomienia radiofonii w odrodzonej Polsce.


Wspominano właśnie dzieo 11 sierpnia 1944 roku, kiedy to z Lublina do tysięcy polskich domów na
terenach wyzwolonych zaczęły - po pięcioletniej przerwie - docierad słowa: „Tu Polskie Radio”.
Nadawała je wtedy radiostacja nazwana „Pszczółką”. Wszystkie urządzenia radiostacji,
zainstalowanej w wagonie na bocznicy kolejowej w Lublinie, były darem rządu radzieckiego. W
programie pierwszego dnia poczesne miejsce zajęło odczytanie przed mikrofonem tekstu
historycznego Manifestu Lipcowego PKWN.

Skromną, prowizoryczną - na miarę warunków wojennych - radiostacją była lubelska „Pszczółka”. Jej
moc wynosiła zaledwie 10 kilowatów, ale wielką spełniała rolę. Wystarczy powiedzied, że właśnie tej
skromnej stacji, jako pierwszej, było dane w styczniu 1945 roku obwieścid światu: „Warszawa wolna!”

Słuchałem wspomnieo sprzed roku tych, którzy pracowali w Lublinie. Na początku borykali się
z ogromnymi trudnościami. Przygotowanie audycji nie było proste w warunkach, kiedy radiowcy
dzielili dwa małe pokoiki z kolegami pracującymi w Polpresie (poprzednik PAP). Do użytku była tylko
jedna maszyna do pisania, którą dysponowała redakcja radiowa i redakcja Rzeczypospolitej. Mimo to
program radiowy stawał się coraz bogatszy, bardziej urozmaicony pod względem treści i form.

Przed upływem 1944 roku w kronice naszej radiofonii zapisane zostały jeszcze dwa ważne
wydarzenia: w listopadzie, dekretem PKWN, powołano do życia Paostwowe Przedsiębiorstwo
„Polskie Radio”, a w ostatnim dniu roku rozpoczęła w Lublinie działalnośd druga radiostacja, dzięki
której docierały do naszych rodaków za granicą wieści z odradzającego się kraju.

Upłynął rok pełnych poświęcenia i samozaparcia, wprost heroicznych wysiłków, jakich nie szczędziła
bardzo szczupła wtedy gromada radiowców. Szczególnie dużo trudu i wyrzeczeo kosztowało
instalowanie „Pszczółki II” w zniszczonej Warszawie. Zadania rosły i czas naglił, bo szybko zbliżał się
dzieo uruchomienia radiostacji raszyoskiej, która miała zastąpid działającą w stolicy prowizoryczną
stację nadawczą.

Nikt nie narzekał na wyjątkowo trudne warunki lokalowe w budynku mieszkalnym przy ulicy
Targowej 62, gdzie mieściły się biura Dyrekcji Naczelnej PR i wszystkie studia. Do dziś tkwi w mojej
pamięci widok studia spikerskiego. Urządzono je w ciasnym pomieszczeniu przerobionym z łazienki.
Tu i ówdzie ostały się jeszcze fragmenty instalacji sanitarnych, które niezbyt harmonizowały
z mikrofonem. Powodem do dumy było studio muzyczne wyposażone w jedyny na całe centrum
radiowe fortepian, usadowiony na puszystym dywanie. Ten znów jedyny dywan służył twórcom
programu muzycznego za okrycie podczas nocnej drzemki, bo niektórzy spędzali tutaj dzieo i noc.

Niezmordowanym ludziom, istnym zapaleocom zawdzięczali radiosłuchacze urozmaicony i ciekawy


program nadawany niemal bez przerwy od rana do późnego wieczora. Brak wielu niezbędnych
urządzeo, akcesoriów i materiałów pomocniczych zmuszał do innowacji, pomyślunku, szukania
rozmaitych sposobów, aby słowny czy muzyczny program mógł byd przygotowany i nadany
z uniknięciem wpadki, albo wręcz kompromitujących zdarzeo. W warunkach niedostatku
wyposażenia dwoili się i troili zwłaszcza pracownicy obeznani z robotą przy mikrofonie
w przedwojennym radiu, wykorzystując teraz zasoby swych doświadczeo i zdobywając się na
pomysłowośd, która po prostu cuda czyniła. Stąd też; zamiast krytyki i pretensji z powodu różnych
mankamentów w programie, napływały od radiosłuchaczy i władz aż przesadne nieraz wyrazy
uznania i pochwały pod adresem Polskiego Radia.

Z chwilą objęcia powierzonego mi stanowiska od razu zetknąłem się z ludźmi, którzy kierowali radiem
i tworzyli program w tym jakże trudnym, a równocześnie bohaterskim okresie odradzania życia
narodowego u zarania Polski Ludowej. Wspominam tych ludzi z ogromnym sentymentem i pragnę
chod niektórych wymienid po nazwisku.

Ze względu na charakter mojej pracy miałem często do czynienia z osobami kierującymi pionem
redakcyjno-programowym. Stanowisko zastępcy naczelnego dyrektora, a zarazem dyrektora
programu, czyli coś w rodzaju redaktora naczelnego - zajmował major Stanisław Nadzin,
kościuszkowiec, który z żołnierską stanowczością przeprowadzał operacje w programach radiowych.
Chod niski wzrostem, o niezbyt szerokich barach, potrafił dźwigad obie funkcje do chwili powrotu z
Rumunii Zygmunta Młynarskiego, któremu Nadzin przekazał obowiązki szefa programu, zachowując
dla siebie wszystkie uprawnienia zastępcy dyrektora naczelnego. Zresztą nie na długo, bo wkrótce
przeszedł na stanowisko redaktora naczelnego Żołnierza Polskiego, a po jakimś czasie został attaché
wojskowym w Sztokholmie. Zygmunt Młynarski zaś miał do dyspozycji w charakterze swego zastępcy
Jana Stefczyka, który prezentował się jako człowiek o wiedzy encyklopedycznej, dużej kulturze
osobistej, znający świetnie języki obce. W 1948 roku został on powołany na prezesa Spółdzielni
Wydawniczej „Czytelnik”, a jego obowiązki zastępcy szefa programu przejął dotychczasowy dyrektor
rozgłośni łódzkiej, znany pisarz. Tadeusz Łopalewski. Stanowisko zastępcy naczelnego dyrektora objął
Jerzy Paoski. Człowiek-olbrzym o niedźwiedziowatych ruchach, z dużym poczuciem humoru,
przedkładający towarzyskie rozmówki przy czarnej kawie nad gabinet dyrektorski. Sekretarzem
Dyrekcji Naczelnej był magister Konrad Zawadzki. Działem muzycznym kierowali: Roman Jasioski
i jego zastępca - Władysław Szpilman.

Wśród zespołu spikerskiego gwiazdą pierwszej wielkości był Tadeusz Bocheoski, już niemal weteran
Polskiego Radia. Dzielnie dotrzymywali mu kroku: Jerzy Bokiewicz, Tadeusz Chabros, Hanna
Filarowska, Henryka Krzyżanowska, Janina Lewandowska, Michał Łopacioski, Lucyna Niedziałkówna,
Jerzy Wassowski. Pani Krzyżanowskiej należy się szczególne słowo. Nie ograniczała się do
obowiązków ściśle zawodowych. Każdy potrzebujący mógł liczyd na jej pomoc, radę, życzliwośd
i niemal macierzyoską opiekę. Odznaczała się społecznym zaangażowaniem, serdeczną troską
o dobro całej instytucji radiowej i o sprawy ludzkie.

Do wielce popularnych ludzi radia owego okresu należał (i wciąż do takich się zalicza) - Jerzy
Waldorff. Pełnił on wtedy obowiązki szefa kontroli programu, kwalifikował audycje muzyczne
i równocześnie sam przygotowywał na antenę wiele muzycznych atrakcji. Pamiętam, z jakim
podnieceniem i zafrapowaniem śledziliśmy pierwsze audycje w ramach zapoczątkowanego przez
Waldorffa cyklu pt. „Pięddziesiąt lat piosenki”.

Naszym wspólnym, wielkim przeżyciem było uruchomienie w dniu 19 sierpnia 1945 roku nowej
radiostacji w Raszynie, odbudowanej przez polskich i radzieckich techników. Niespełna pięd miesięcy
trwały prace budowlane, montażowe, wyposażeniowe i oto po próbach przeprowadzanych od 20
lipca można już było dokonad uroczystego otwarcia stacji nadawczej o mocy sześddziesięciu
kilowatów. Uroczystośd miała bardzo podniosły charakter. Aktu uruchomienia radiostacji raszyoskiej
dokonał prezydent Bolesław Bierut, w otoczeniu członków najwyższych władz paostwowych,
przedstawicieli partii politycznych i organizacji społecznych. Później był okolicznościowy bankiet
w hotelu „Polonia”. Opuściwszy to miejsce, wraz z dyrektorem Młynarskim i naczelnikiem wydziału
politycznego - Janem Mietkowskim, który jeszcze w Lublinie rozpoczął pracę w radiu, pojechaliśmy
willisem do Wilanowa, aby na świeżym powietrzu ochłonąd z bogatych wrażeo i przeżyd tego dnia.

Radośd nasza była tym większa, że jednocześnie nastąpiło uruchomienie centralnej rozgłośni radiowej
w Alejach Ujazdowskich 31, dokąd przeniosły się z Targowej wszystkie studia i amplifikatornia.
Przygotowano również na ulicy Koszykowej pod numerem 8 nowe pomieszczenie dla biur naszej
centrali. W porównaniu z ciasnotą i prymitywem na Pradze, tutaj poczuliśmy się jak w raju, chod
przestrzeo oddana nam do dyspozycji była jeszcze bardzo skromna. Szybkie urządzenie centralnej
rozgłośni przy Alejach Ujazdowskich zawdzięczaliśmy troskliwości władz i wielu dzielnym ludziom,
wśród których na szczególne uznanie zasłużyli świetni fachowcy z działu technicznego Polskiego Radia
- inżynierowie: Władysław Rabęcki, Paweł Szulkin, Edmund Kolanowski, Leonard Sadzyoski i Adolf
Rode.

W nowych warunkach zaistniała możliwośd zwiększenia liczby godzin nadawania programu


radiowego. To z kolei dyktowało potrzebę uzupełnienia kadry spikerów, lektorów i inspektorów, czyli
pracowników Działu Emisji Programów, zwłaszcza że niektórzy z nich przeszli do innej pracy w PR.
Miałem więc pełne ręce roboty związanej nie tylko z wyszukaniem odpowiedniego personelu, ale
także z usprawnieniem organizacji pracy i doskonaleniem kwalifikacji zawodowych, co warunkowało
właściwe przekazywanie na antenę treści programowych. Korzystając z przedwojennych
doświadczeo, przystąpiłem do wyławiania talentów spikerskich w drodze otwartego konkursu.
Warunki udziału w konkursie przeprowadzania eliminacji, regulamin pracy sądu konkursowego -
wszystko to nie musiało byd koncypowane od początku. Co dawniej praktykowałem z dobrym
skutkiem, teraz również przyniosło oczekiwane efekty.

Wkrótce nasz zespół emisyjny został skompletowany i mógł pracowad bezawaryjnie, całą parą.
Powstając( luki w zespole spikerskim zostały wypełnione dzięki zaangażowaniu Aliny Bielioskiej, Ireny
Gieysztorowej, Włodzimierza Haupe, Stefana Rogioskiego i Bohdana Zalewskiego. Jeszcze bardziej
poczuliśmy się na siłach, gdy niebawem przy boku weterana Bocheoskiego stanął do pracy również
doświadczony i popularny spiker przedwojennego radia Zbigniew Świętochowski, a wkrótce po nim -
Bolesław Kielski, który przed wojną był spikerem programu dla zagranicy.

Pomyślne rozwiązanie problemów kadrowych w komórce emisyjnej centrali PR pozwoliło


energiczniej zająd się rozgłośniami regionalnymi. Mogłem teraz więcej czasu i uwagi poświęcid
zatrudnionym tam spikerom i lektorom. Jedni z nich potrzebowali więcej fachowych rad, wskazówek,
konkretnej pomocy w nieustannym poprawianiu jakości zapowiadania i prowadzenia programów. Co
do innych, należało upewnid się, czy rzeczywiście mają odpowiednie predyspozycje i czy mogą
sprostad rosnącym wymaganiom. Niezbędna więc była bezpośrednia więź z rozgłośniami, okresowa
wizytacja, dokonywana na miejscu ocena kwalifikacji pracowników, poziomu i jakości ich pracy.

Ruszałem w teren najczęściej ze Zbyszkiem Świętochowskim, który potrafił w mig zauważyd


najtrudniej uchwytną usterkę w pracy spikera czy lektora. Na ogół byliśmy pełni podziwu i uznania dla
terenowych radiowców, którzy nie zważając na trudne warunki powojenne całym sercem oddawali
się swej pracy, uparcie nadrabiali braki w wykształceniu, wykazywali wielką ambicję dorównania
poziomem kolegom z centrali. Ale też trafiały się sytuacje przykre, kiedy trzeba było negatywnie
ocenid robotę przy mikrofonie, poddad egzaminowi tę lub inną osobę, przeprowadzid selekcję
pracowników i zdyskwalifikowad kogoś, kto stale popełniał błędy i nie rokował poprawy na
przyszłośd. No cóż, taki bywa los szefa działu, że raz się cieszy, drugi raz smuci razem z pracownikiem,
któremu przykrą wykłada prawdę.

Czas mijał w tempie niesamowitym. To była cecha pierwszych lat powojennych. Naprzód pędził
wartki strumieo wydarzeo. Wszystko zmieniało się jak gdyby w okamgnieniu. Wprost trudno było
nadążyd ze śledzeniem i przetrawianiem wciąż nowych rezultatów i konsekwencji, jakie wywoływane
były ostrymi starciami między Blokiem Demokratycznym a mikołajczykowską opozycją. Człowiek nie
zaangażowany bezpośrednio w partyjnym życiu narażał się na zapóźnienie, mógł odstad. Natomiast
nie musiało się mied specjalnego zmysłu politycznego, żeby zaobserwowad, rozumied i podziwiad
szalone tempo przeobrażeo w gospodarce kraju i w życiu społecznym narodu. Dźwigały się z ruin
wojennych miasta i wsie, miliony Polaków objęły w posiadanie odzyskaną ziemię Piastów nad Nysą,
Odrą i Bałtykiem. Szybko rosła w siłę nowa Polska.

Atmosfera zbiorowego czynu, powszechna dążnośd do osiągania ambitnych celów w jak najkrótszym
czasie, głęboka troska i pragnienie, aby zrobid więcej i lepiej - oto zjawiska dominujące wtedy
w różnych kręgach społecznych i środowiskowych. Pod tym względem środowisko pracowników radia
nie różniło się od innych. Przyspieszaliśmy kroku, rwaliśmy naprzód jakby w pogoni za wydarzeniami
politycznymi, łapiąc oddech w biegu i bacząc, aby się nie dad w robocie nikomu wyprzedzid.

Jedna dosyd znamienna rzecz z tamtego okresu utkwiła mi mocno w pamięci. Otóż wszystkich nas
ogarnął jakiś zadziwiający pęd do nauki, do kształcenia się i samokształcenia. Sprawą naturalną była
lawina zgłoszeo młodzieży do różnego typu szkół i na wszelkiego rodzaju kursy. Wiadomo, młodzi
ludzie chcieli nadrobid zaległości spowodowane okupacją, chcieli wykorzystad wielką szansę, która
dała im Polska Ludowa. Ale czym wytłumaczyd fakt, że chęcią uczenia się zapałało wielu z nas,
w słusznym już wieku, z siwizną na głowie, z ukooczonym nawet fakultetem i pewnym, zdawałoby się,
zawodem? To pytanie nasuwa mi się dzisiaj, gdy obserwuję, jak trudno jest zwerbowad starszych
pracowników na organizowany w zakładzie kurs czy nawet na jedną ciekawą i kształcącą prelekcję.

Wtedy, pamiętam, bez żadnego trudu dało się zapewnid pełną frekwencję na półtoramiesięcznym
kursie zorganizowanym dla personelu etatowego działu emisji. Co więcej, samorzutnie zgłaszali chęd
uczestnictwa w kursie i zapełniali salę wykładową liczni pracownicy innych działów. Szczególnym
powodzeniem cieszyły się wykłady profesora Witolda Doroszewskiego - o języku polskim.

Godna podziwu była skrupulatnośd, z jaką kursanci notowali treśd wykładu. Seminaria, jak również
dyskusje prowadzone po wykładzie, świadczyły o dużym zainteresowaniu każdym tematem,
o aktywnym stosunku słuchaczy do referowanych zagadnieo. Spośród kilkunastu tematów
przewidzianych w programie kursu, jedne miały charakter ogólniejszy, inne dotyczyły spraw niejako
roboczych, konkretnej praktyki w radiu. Po wykładzie poświęconym na przykład stylistyce i kulturze
języka polskiego zabierał głos wybitny specjalista od sposobów podawania na antenę różnego
rodzaju tekstów radiowych. Jednego dnia kursanci dowiadywali się i żywo dyskutowali
o najciekawszych zjawiskach we współczesnej literaturze polskiej i światowej, zaś w dniu następnym
koncentrowali swą uwagę na praktycznym wykorzystywaniu urządzeo technicznych w studiu
radiowym. Po wykładzie na temat węzłowych problemów politycznych i ekonomicznych
współczesnego świata urozmaiceniem zajęd była godzina lub dwie przeznaczone na wymianę
doświadczeo spikerskich.
Tak więc nie groziła kursantom programowa monotonia czy nuda.

Ale chyba najważniejsze było zrozumienie sensu uczenia się, zdobywania dodatkowej wiedzy,
poszerzania horyzontów myślowych. Każdemu jawiła się oczywista prawda: im więcej będę wiedział,
tym lepiej wykonam przyjęte na siebie zadania. Swój zapał do pracy chcieli ludzie podbudowad
nauką, znajomością rzeczy, kwalifikacjami zawodowymi. Połączenie zapału, wiedzy, fachowych
umiejętności tworzyło jednolitą wartośd, która stawała się czynnikiem pobudzającym do jeszcze
bardziej wzmożonego, efektywniejszego działania.

W takiej niezapomnianej atmosferze pierwszych lat Polski Ludowej dane rai było pracowad w radiu.
Jak nigdy dotąd praca ta dawała mi wiele satysfakcji. Miałem poczucie dobrze spełnianego
obowiązku, i, co też ważne, czułem się ustabilizowany w swoim zawodzie.

Szybko, jakoś za szybko upłynął z górą trzyletni okres mojego naczelnikostwa w dziale emisji, okres
zamknięty z koocem 1948 roku. Wtedy - z powodu takiej przedwojennej przeszłości, jak moja - trzeba
było gdzie indziej poszukiwad nowego punktu zaczepienia, innego oparcia. Cóż, przy niezmiennym,
wciąż jednakowo określonym kierunku rozwoju kraju - bardzo zmienna bywa kolej ludzkich losów.
Nie każdemu jest dane pracowad w umiłowanym przez niego zawodzie.

Kiedy przeminął czas niełaskawy dla mnie, myślałem o powrocie do radia. Ciągnęło mnie tam, jak
starego wilka do lasu. Pragnąłem znów stad się cząstką tej „zwariowanej”, wiecznie galopującej
machiny, oddychad studyjnym powietrzem, wsłuchiwad się w szum i rytm radiowej aparatury. Byd
może, bardziej kierowało mną podświadome pragnienie niż wyrozumowana dążnośd. Kto wie, czy
mógłbym się znowu odnaleźd na starym miejscu, przyjąd się tam i zakorzenid.

Albowiem nie wszystkie powroty spełniają własne i cudze oczekiwania...


Moja Matka

Człowiekowi najbardziej potrzebna jest przyjaźo. Szczera, serdeczna, bezinteresowna. Zabiegamy


o przyjazny stosunek do siebie ze strony innych ludzi, nieustannie poszukujemy prawdziwych
przyjaciół. Szczęściarzem jest ten, kto bez specjalnych zabiegów i poszukiwao ma u swego boku
istotę, która w doli i niedoli sprawdza się jako przyjaciel niezawodny.

Dla mnie największym i najlepszym przyjacielem w życiu była moja Matka.

Utarło się powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. Pamiętam, jak Matka uczyła
mnie poznawad, kto jest dobrym, a kto złym przyjacielem, również w najbardziej pomyślnych
okresach życia. Tych nauk udzielała mi wtedy, gdym - ledwie „opierzony” młokos w szlifach
oficerskich - usadowił się przy pierwszej osobie Rzeczypospolitej. Po tak szczęśliwym awansie krąg
moich kolegów znacznie się poszerzył. Z wieloma spotykałem się w domu, przy Matce. Miała więc
w polu swego widzenia zaprzyjaźnionych ze mną młodych ludzi. I właśnie wówczas radziła mi, bym
wyżej cenił nie tych, którzy skłonni są nadskakiwad (bo wiadomo, co może adiutant prezydenta!),
częstowad pochlebstwami, przytakiwad moim słowom. Wskazywała na innych, jako bardziej godnych
zaufania, a w jej przekonaniu za prawdziwego przyjaciela powinienem uważad tego, kto mi szczerze
wytknie upojenie sukcesami, wygarnie zauważony przejaw ważniactwa lub zarozumialstwa, kto
sprzeciwi się mojej pochopnej opinii, nie zaaprobuje na kredyt wszystkich moich kroków i kto będzie
czynił to wszystko bez najmniejszej obawy, że mi się narazi albo utraci moje względy.

Cokolwiek Matka doradzała innym, stanowiło równocześnie dewizę w jej własnym postępowaniu. Nie
dzieliła zasad na takie, których gotowa jest sama przestrzegad i takie, które mają obowiązywad kogo
innego, a nie ją. Kiedy mówiła mi, jak mam poznawad i odróżniad swych przyjaciół, to wiedziałem, że
w myśl tych samych wskazao poznaje i ocenia swój przyjacielski krąg. Chociaż dobrze o tym
wiedziałem, zdarzyło mi się raz postąpid nieopatrznie, za co spotkała tremie porządna reprymenda.

Rzecz działa się około połowy lutego 1932 roku. Cały stołeczny świat kulturalno-artystyczny obchodził
wtedy trzydziestolecie działalności Filharmonii Warszawskiej. Organizowanym z tej okazji imprezom
patronował komitet honorowy. Afisze, radio, gazety raz po raz wymieniały nazwiska dostojnych
członków komitetu z jego przewodniczącym, wirtuozem pianistą - Ignacym Paderewskim. Wśród
uhonorowanych nazwisk widniała również Adela Comte-Wilgocka. Porządek alfabetyczny wysuwał
Matkę niemal na czoło. W uszeregowanym zestawie znajdowały się także nazwiska, jak: Walerian
Bierdiajew, Adam Didur, Zbigniew Drzewiecki, Grzegorz Fitelberg, Piotr Maszyoski, Artur Rubinstein.
Dzięki tym okolicznościom Matka znów była mocno eksponowana, spotykały ją różne wyróżnienia
i zaszczyty, tym bardziej że należała do nielicznych, w owym czasie, kobiet odznaczonych za wybitne
zasługi Orderem Odrodzenia Polski.

Podczas jednej z okolicznościowych imprez bacznie obserwowałem zachowanie Matki


w towarzystwie artystycznym. Co dla innych było może nieuchwytne, mojej uwadze ujśd nie mogło.
Spostrzegłem, że Matka z wyrazem niezadowolenia i objawami niechęci potraktowała niektórych
swoich adoratorów, że chłodno przyjmowała niektóre gratulacje, komplementy i ukłony. Gdzieś na
boku powiedziałem Matce, aby swoim chłodem nie odpychała od siebie przyjaciół. I tutaj właśnie
dała mi solidną odprawę oświadczając, że tylko ślepiec (a ja miałem nim byd) nie widzi lizusa, co się
kłania najniżej, nie dostrzega fałszywego przyjaciela, który za parawanem przesadnych pochwał
i kwiecistych komplementów ukrywa swą zawiśd i nieżyczliwe myśli.

To wcale nie oznaczało, że Matka w każdym przesadnym zachowaniu, uniżoności czy nawet
wiernopoddaoczym geście zaraz doszukiwała się fałszu, obłudy, maskowania złych intencji. Była
wyrozumiała wobec ludzkich słabostek, odnosiła się do bliźnich z wielką tolerancją. Ale
doświadczenie życiowe i wnikliwośd psychologiczna pozwalały jej odróżnid, co jest słabostką
i manierą, a co ukartowaną na zimno metodą, przy pomocy której łatwo wkraśd się w cudze łaski,
zdobyd względy wpływowych osób, zagarnąd czyjeś eksponowane miejsce, albo też ubid inny niezbyt
czysty interes. I chyba dzięki temu zazwyczaj nie myliła się w ocenie ludzi. Cieszyły ją spotkania
z przyjaciółmi szczerze oddanymi, natomiast ukradkiem zżymała się na widok pseudoprzyjaciół.

Jak na początku swoich zwierzeo, tak i tutaj - gdy już bliskie jest ich zakooczenie - próbuję ukazad swą
Matkę. Jednak odczuwam trudnośd i niezręcznośd, która występuje zawsze, kiedy wypada powiedzied
dobre słowo o najbliższej i najdroższej osobie. Łatwo bowiem wtedy o nadmierny subiektywizm
i niezamierzoną gloryfikację. A powiedzied muszę - chodby tylko po to, aby utrwalonym słowem o
Matce spłacid przynajmniej cząstkę należnego jej długu synowskiej wdzięczności. Spłacam ten dług
własnymi słowami o niej, jak również słowami tych, którzy ją znali, szanowali i wysoko cenili.

Znakomity muzyk i pedagog, Kazimierz Wiłkomirski, który w latach dwudziestych - u progu swej
długiej, bo trwającej do dziś kariery artystycznej - często słuchał śpiewu mej Matki, tak o niej
wspomina:

Głos miała przepiękny o barwie jasnej, srebrzystej, zdolny do najsubtelniejszych odcieni


dynamicznych. Nigdy nie zapomnę cudownego efektu filowania na wysokim h
w przedostatnim takcie kwartetu solistów w IX Symfonii Beethovena. Słyszałem i grałem tę
symfonię później niezliczone razy z różnymi dyrygentami i różnymi solistami, ale żadne
wykonanie z tych, które słyszałem, nie da się porównad z wykonaniem Adeli Comte-
Wilgockiej. Śpiewała wówczas w świetnym kwartecie solistów występujących w Filharmonii
Warszawskiej, jako poniekąd stały, reprezentacyjny zespół dla wykonao wielkich dzieł
oratoryjnych. Kwartet ten tworzyli: Adela Comte-Wilgocka, Halina Leska, Adam Dobosz,
Aleksander Michałowski. (Z listu będącego w posiadaniu mgr Grażyny Krajewskiej).

Była artystką-śpiewaczką, nigdy jednak nie opuszczało ją powołanie pedagoga. Przez 60 lat
przekazywała wiedzę, sztukę i doświadczenie śpiewacze swym licznym uczniom z kilku pokoleo.
Zaczęła pracę pedagogiczną bardzo wcześnie, zaraz po studiach, kontynuowała ją w czasie swych
nieustannych, wyczerpujących koncertów i także później, gdy znajdowała się u szczytu kariery
śpiewaczej. Od lat trzydziestych poświęciła się już całkowicie kształceniu młodzieży. Jak we własnym
śpiewie nie uznawała łatwizny, tanich efektów i tandety muzycznej, tak samo w pracy z uczniami
stawiała najwyższe wymagania, kierowała się zawsze zasadami rzetelności i wielkiej kultury. W pracę
pedagogiczną wkładała swój ogromny wysiłek; uporem i cierpliwością osiągała wyniki, które
wynagradzały jej pedagogiczny trud.

W nauczaniu stosowała metodę włoską. Tej metodzie pozostała wierna do kooca, konsekwentnie
realizując jej założenia. Doprowadzid technikę głosu do wirtuozostwa niemal instrumentalnego - oto
istotny cel, który pragnęła zawsze osiągnąd. Finezyjnie traktowała frazę melodyjną i z wyjątkową
dokładnością dbała o szlachetnośd kantyleny. Jest rzeczą zrozumiałą, że nie we wszystkich
przypadkach udawało się Matce w pełni zrealizowad te założenia. Wiele zależało od talentu ucznia,
od pracy, jaką wkładał w kształcenie swego głosu. A taką pracę z uczniem zaczynała od doskonalenia
techniki oddechu iw trakcie śpiewania i na tę czynnośd zwracała baczną uwagę do kooca studiów.
Niezbędna była przy tym doskonała znajomośd organu głosowego i procesów zachodzących podczas
powstawania dźwięku. Słuchając nieraz objaśnieo Matki na ten temat, odnosiłem wrażenie; że mam
do czynienia z anatomem i fizjologiem. Wiadomości z tego zakresu przekazywane uczniom pozwalały
im świadomie i mądrze pracowad nad sobą, wyzyskiwad wszystkie predyspozycje głosowe.

Spośród licznego zastępu uczniów mojej Matki z okresu przedwojennego, wyszło na arenę
samodzielnej działalności artystycznej niemało jednostek wybitnych. Niedawni uczniowie odnosili
duże sukcesy, zdobywali rozgłos. W zaciszu pozostawały nazwiska tych, którzy obierali mało widoczne
posterunki pracy w szkolnictwie artystycznym, poświęcając się kształceniu młodzieży.

Innych - przeciwności losu lub tragiczne zdarzenia skazały na zmarnowanie talentu i szybkie
zapomnienie. Z długiego szeregu wcześniejszych wychowanków Matki pragnę wymienid chod
niektóre postacie - i te o głośnych nazwiskach, i te oddane cichej pracy pedagogicznej, i te niesłusznie
zapomniane. W dokumentach po Matce, w jej zapiskach, notatkach, rozmaitych wykazach między
innymi figurują: małżeostwo Zofia i Wiktor Bregy, Krystyna Brenoczy, Maria Dzikowa, Janina
Dzierzbicka, Irena Furmanik, Maria Gałęzowska, Eugenia Hoffmanowa, Wanda Łozioska, Helena
Niewęgłowska, Alfred Orda, Izabella Pomorska, Ludmiła Szretterówna, Danuta Wodzioska, Stefania
Zacharzewska.

W czasie okupacji Matka dzieliła los innych artystów i pedagogów. Mimo podeszłego wieku znosiła
ciężkie warunki bytowe, rozwijała działalnośd w systemie tajnego nauczania. Na lekcjach
prowadzonych w domu uczyła nie tylko śpiewu. Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, musiała
przejśd okropną gehennę. Pozostając szczęśliwie przy życiu, utraciła wszystko inne: dom, całe mienie,
wszelkie pamiątki z bogatej przeszłości artystycznej. Zburzenie jej ukochanego miasta - Warszawy
przeżyła jako stratę największą.

Z chwilą, gdy wielka styczniowa ofensywa Armii Radzieckiej przyniosła wolnośd terenom na zachód
od Wisły, gdy i tutaj zaczęło się odradzad polskie życie - wśród pierwszych organizatorów szkolnictwa
muzycznego nie brakło mojej Matki. Okazała się znów niestrudzona, gotowa do podjęcia nowych,
odpowiedzialnych funkcji. W swej pisemnej relacji Kazimierz Wiłkomirski tak między innymi
stwierdza:

Kiedy w lutym 1945 roku przystąpiłem do organizacji Paostwowego Konserwatorium w Łodzi


i kompletowałem grono pedagogiczne, udało mi się pozyskad (oprócz innych wybitnych
pedagogów-wokalistów, jak: Stefan Belima-Skupiewski, Wacław Brzezioski, Olga Olgina,
Grzegorz Orłów) Adelą Comte-Wilgocką. Przekroczyła ona już wówczas, o ile się nie mylę,
siedemdziesiątkę, ale była pełna energii, zapału i tej samej co zawsze miłości do sztuki i jej
młodych adeptów.

Konserwatorium łódzkie otrzymało nazwę Paostwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. W roku


akademickim 1945/1946 moja Matka pełniła tam funkcję dziekana Wydziału Wokalnego. Przez
następne dziesięd lat, zadomowiona w Łodzi, wszystkie swoje siły poświęcała wychowaniu nowego,
pierwszego po wojnie pokolenia śpiewaków. Ogromnie cieszyła się każdym postępem w nauce swych
uczniów, ich początkowymi sukcesami i artystyczną pozycją, jaką stopniowo zdobywali.
Domowe archiwalia po Matce zawierają wiele wzmianek o jej uczniach z tego okresu, wiele słów
wyrażających serdeczny, uczuciowy stosunek do podopiecznych. Pośród licznych nazwisk, te
pojawiają się najczęściej: Irena Wojtaszewska, Jadwiga Dzikówna, Franciszek Arno, Helena
Hoffmanówna, Krystyna Jackowska, Anna Kacperczykówna, Irena Winiarska, Adela Winiarska, Zofia
Śliwioska, Tadeusz Gawrooski, Stanisław Romaoski, Irena Gabrey, Irena Solecka, Lucjan Kłanica,
Jadwiga Żywarowa, Roman Dąbrowski, Wacława Lasota, Wacław Śniady, Zdzisław Przybysz...

W pierwszych, trudnych latach Polski Ludowej przed wychowawcami stały zadania szczególnie
odpowiedzialne. Kiedykolwiek zapytywałem Matkę o jej sprawy pedagogiczne, zawsze dawała mi do
zrozumienia, że nauczanie - to tylko częśd obowiązków, które bierze na siebie. Interesowała się
życiem prywatnym młodych ludzi, ich warunkami bytowymi, sytuacją rodzinną, troszczyła się o ich
zdrowie i dobre samopoczucie.

Zawsze skromna i cicha - wspomina te lata jedna z jej uczennic, Jadwiga Dzikówna - całym
sercem przeżywała wszystkie nasze smutki i radości. Pomagała w rozwiązywaniu naszych
spraw osobistych, w pokonywaniu przeszkód na późniejszej drodze kariery artystycznej. Była
profesorem niesłychanie wnikliwym, cierpliwym, pełnym wyrozumienia dla ludzkich
słabości...

Nie korzystała z żadnych ulg, które jej przysługiwały jako osobie w sędziwym już wieku. Należąc do
organizacji związkowej, Ligi Kobiet, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, do różnych
stowarzyszeo kulturalnych, brała czynny udział w zebraniach, specjalnie zaś interesowały ją wszelkie
odczyty, dyskusje i seminaria dokształcające. Starała się nie opuścid żadnego popisu swych uczniów,
jeździła z nimi na występy, aby dodawad im otuchy i razem cieszyd się sukcesami;

Pamiętam spotkanie z Matką w 1952 roku bezpośrednio po uroczystym ślubowaniu, jakie wraz
z innymi profesorami PWSM w Łodzi złożyła na ręce rektora Kazimierza Sikorskiego. Nie miałem
wtedy najlepszego samopoczucia. Wciąż jeszcze ogarniała mnie tęsknota za radiem: znalezione
zajęcie nie dawało mi należytej satysfakcji. Zauważyła moją markotną minę, a może nawet objawy
zgorzknienia. I poprosiła wtedy, bym przeczytał tekst złożonego przez nią ślubowania. Czytałem:

Ślubuję uroczyście w wykonywaniu swych obowiązków służbowych, szczególnie w zakresie


wychowania i nauczania młodzieży, przyczyniad się ze wszystkich sił do ugruntowania
wolności, niepodległości i potęgi demokratycznego Paostwa Polskiego, któremu wierności
zawsze dochowam, strzec niezłomnie przepisów prawa, mając wszystkich obywateli
w równym poszanowaniu, umacniad poszanowanie prawa i wierności dla demokratycznego
Paostwa Polskiego: obowiązki swego stanowiska wypełniad gorliwie i sumiennie, polecenia
moich przełożonych wykonywad dokładnie, a w postępowaniu kierowad się zasadami
godności, uczciwości i sprawiedliwości społecznej.

Pozwoliła mi, gdym skooczył czytanie, na chwilę zastanowienia, refleksji. I potem rzekła kilka tylko
słów, których sens zachowałem w pamięci na zawsze. A sens ich był taki, że mniej ważne są
jednostkowe przeżycia, odczucia, przykre doznania. Liczą się przede wszystkich sprawy szerszej
zbiorowości, narodu, paostwa. I tym sprawom, bez względu na osobiste doświadczenia i kolej losu,
trzeba służyd wiernie - na każdym, chodby najskromniejszym posterunku pracy.
Ona nie potrafiła się niczym zrazid. Mając ciągle na widoku wielkie pryncypia i zasady, pracowała
niezmordowanie. Władze doceniły jej trud. W roku 1952 ze wzruszeniem przyjęła Złoty Krzyż Zasługi,
a w 1955 roku - Medal Dziesięciolecia PRL. W dwa lata później została mianowana profesorem
zwyczajnym. Równocześnie minister Kultury i Sztuki powołał ją na stanowisko Samodzielnego
pracownika nauki w łódzkiej PWSM.

Ale Matka przekroczyła już wtedy osiemdziesiąty, rok życia. Siły coraz bardziej ją opuszczały. Za radą
moją i przyjaciół, wróciła na początku 1957 roku do Warszawy. A miała tutaj wielu serdecznych
i wiernych przyjaciół. Chociaż dawno już zaprzestała działalności koncertowej, to jednak żyjący
przedstawiciele starszego pokolenia, którym dane było ongiś słuchad jej śpiewu, zachowali dla niej
pamięd i szacunek.

Dlaczego Pani przypomina mi swoją osobę? zapytywał Jarosław Iwaszkiewicz, odpowiadając


na list mojej matki. - Czy mogłem Ją zapomnied? Czyż jakikolwiek bywalec Filharmonii
i miłośnik muzyki sprzed lat może nie pamiętad Pani? To już zbytek skromności, Kochana Pani
Adelo, zawdzięczamy Pani tyle wrażeo muzycznych i osoba Pani, i postad zrosły się we
wspomnieniach z dawną Filharmonię od tylu lat. Bardzo się cieszę, że zawdzięczam
interesowi Pani list i wiadomośd o Pani, sprawiło mi to bardzo dużą przyjemnośd. Żona moja
kazała serdecznie Panią pozdrowid, ja ręce Pani całuję szczerze oddany...

Otoczona w Warszawie opieką i życzliwością, zaledwie kilka dni wytrzymała bez umiłowanej pracy
pedagogicznej. Dłużej nie mogła znieśd zawodowej bezczynności, po prostu nie umiała żyd bez
pożytecznego zajęcia. Znów udzielała lekcji w domu, a ponadto uczyła w warszawskiej Średniej Szkole
Muzycznej nr 1. Do ostatnich jej uczniów należeli: Kazimierz Dłuha, Zygmunt Wiśniewski, Alina
Kaoska, Halina Laguna, Stanisława Koziarska, Aleksander Noak i inni.

W koocu października 1957 roku głębokich wzruszeo i radosnych przeżyd dostarczył Matce
zorganizowany przez kolegów pedagogów i byłych uczniów jubileusz sześddziesięciolecia jej
działalności artystycznej i pedagogicznej. Główna uroczystośd odbyła się w salach Warszawskiego
Liceum Muzycznego w Alejach Ujazdowskich (obecnie siedziba ZG ZBoWiD). Działał złożony
z najwybitniejszych przedstawicieli polskiego świata artystycznego i muzycznego Komitet Honorowy
obchodów jubileuszowych, któremu patronował minister kultury i sztuki - Karol Kuryluk. On też
podczas uroczystości w imieniu Rady Paostwa, udekorował moją Matkę Krzyżem Oficerskim Orderu
Odrodzenia Polski. W części artystycznej wystąpiły solistki polskich estrad i scen operowych,
uczennice Matki - Jadwiga Dzikówna, Zofia Śliwioska, Adela Winiarska.

Gwarem i muzyką na przemian do późnych godzin wieczornych rozbrzmiewał pałacyk mieszczący


liceum muzyczne. Przyjacielskie grono, niczym wieniec serdeczny, otaczało Jubilatkę, a ona przez swą
skromnośd czuła się wielce zażenowana, że to wszystko czyni się dla niej, że jedna osoba absorbuje
całą rzeszę znakomitości: rektorów szkół muzycznych, profesorów, kompozytorów, artystów,
krytyków teatralnych... Kto nie mógł tego dnia osobiście przybyd na uroczystośd, słał gratulacyjne
depesze. Odczytywał je z niepowtarzalnym wdziękiem Jerzy Waldorff.

Zawsze jestem świadom tego - brzmiała depesza od Henryka Sztompki - że moje samodzielne
życie muzyczne, jego początki, zaczęło się pod opieką Pani, i z Jej pomocą. Zawsze wdzięcznie
wspominam te czasy. Ślę Pani gorące moje życzenia długich, szczęśliwych lat życia, które tak
pięknie służyły muzyce polskiej. Całuję z prawdziwą czcią Pani ręce.
Po latach zaglądam do pękatego albumu, w którym zachowują się nadesłane wówczas życzenia.
Różnie formułowane, podobne są do siebie tonem wielkiej serdeczności, szczerej sympatii i uznania
dla Jubilatki. Na kartkach pisanych odręcznie, na telegraficznych blankietach widnieją znane
nazwiska, a wśród nich: Ewa Bandrowska-Turska, Tadeusz Szeligowski, Mieczysława Dwiklioska,
Wiłkomirscy, Aleksander Jarzębski, Bolesław Woytowicz, Helena Kijeoska-Dobkiewiczowa, Grażyna
Bacewicz, Bohdan Wodiczko, Zygmunt Latoszewski, Mieczysław Drobner, Anna i Grzegorz Orłowowie,
Zdzisław Górzyoski, Piotr Perkowski, Stefan Ślędzioski, Tadeusz Bursztynowicz, Bronisław Rudkowski,
Tadeusz Kisewetter, E. Altberg i wiele innych.

Jubileusz matki ciepłymi słowami odnotowała prasa. Relacjonując na łamach „Trybuny Ludu”
przebieg uroczystości jubileuszowej w dniu 27 października 1957 roku, Józef Kaoski pisał między
innymi:

Przez cały długi okres kariery estradowej znamionowało prof. Adelę Comte-Wilgocką
nieustanne dążenie do najwyższego ideału doskonałości, słynęła też zawsze jako artystka
o niezwykłej muzykalności i kulturze, znakomita wykonawczyni wielu trudnych dzieł
z repertuaru pieśniarskiego i muzyki oratoryjnej.

Uczczenie sześddziesięciolecia artystycznej i pedagogicznej działalności mojej Matki wzruszyło ją


ogromnie. Zawsze unikająca okolicznościowych galówek, przeciwna wszelkiemu hołdownictwu
i szumnym fetowaniom jednostek, tym razem poddała się woli najbliższego otoczenia. Z pewnością
przeczuwała, że jej czas nieuchronnie zbliża się ku koocowi i równocześnie uświadamiała sobie, że
uroczystośd jubileuszowa może stad się jedyną, ostatnią okazją do spotkania z bliskimi jej i drogimi
ludźmi.

I rzeczywiście. Stan zdrowia Matki pogarszał się z miesiąca na miesiąc, coraz rzadziej opuszczała dom.
Wprawdzie bywały chwile, kiedy dawał się u niej dostrzegad przypływ nowych sił; wówczas nie było
sposobu, aby odwieśd ją od uczestnictwa w życiu muzycznym, od podejmowania różnych zadao.
Śmierd zastała ją niemal na posterunku pracy. Umarła 5 kwietnia 1960 roku. Łamy gazet i czasopism
pokryła czero nekrologów z jej imieniem i nazwiskiem. Do czytelników prasy docierały słowa
wspomnieo pośmiertnych.

W miesięczniku Ruch Muzyczny napisano:

Jeszcze w lutym i marcu tego roku ze wzruszeniem patrzyliśmy na drobną postad 85-letniej
staruszki uczestniczącej pilnie, ilekrod tylko czas i siły jej pozwalały, w przesłuchaniach VI
Konkursu Chopinowskiego. Nikomu z pewnością nie przychodziło na myśl, że 5 kwietnia tej
znakomitej artystki, uwielbianego przez swych uczniów profesora wyższych szkół muzycznych
w Warszawie i w Łodzi, zabraknie już wśród żyjących. Była jedną z najpiękniejszych postaci
w dziejach, naszej sztuki muzycznej...

W mojej pamięci i w głębi mojego serca wciąż żyje - jako najlepsza Matka i zarazem największy
przyjaciel spośród tych wszystkich, którzy razem ze mną stąpali po drogach i ścieżynach długiego
życia.
Tu, w Belwederskim Pałacu, rozpocząłem w czerwcu 1925 roku pełnienie obowiązków adiutanta przy boku drugiego
prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego.

Po przewrocie majowym w 1926 roku siedzibą głowy paostwa stał się Zamek Królewski. Ochrona jego lokatorów,
dowodzenie plutonem w Kompanii Zamkowej - to zadania, które przypadły mi w udziale.
Matka moja, Adela Comte-Wilgocka, pochłonięta była bez reszty sprawami domu, udzielaniem lekcji śpiewu i występami
artystycznymi. Ojciec, Henryk Comte, główną uwagę skupiał na wykonywaniu swych obowiązków urzędniczych.

Na początku I wojny światowej byłem gimnazjalistą. Przechadzka z ojcem dawała mi okazję do prezentowania się w
ulubionej czapce "rejówce" i z krzyżem harcerskim w klapie.
Siostrę Marychnę pasjonowała muzyka, mnie zaś w 1918 roku skusiło do wojska, gdzie dosłużyłem się dwóch gwiazdek.

Taki dokument upoważnia mnie do noszenia wysokiego orderu Republiki Francuskiej.


Od pierwszych dni mej adiutantury w Belwederze często wprowadzałem do prezydenckiego salonu głośną i ważną
osobistośd, jaką był wtedy Wincenty Witos - premier rządu i przywódca PSL "Piast".
Fragment strony tytułowej pisma Wola Ludu redagowanego przez Jakuba Bojkę, Jana Dębskiego i Stanisława
Wojciechowskiego, który przed wyborem na stanowisko prezydenta RP działał w ruchu ludowym.

W życiu oficjalnym i towarzyskim eksponowane miejsce zajmował marszałek Sejmu, Maciej Rataj - widoczny tu (na
pierwszym planie w środku) podczas poloneza inaugurującego bal karnawałowy w pałacu Prezydium Rady Ministrów.
Przybyłego na Dworzec Główny w Warszawie rumuoskiego króla Ferdynanda witał osobiście prezydent Stanisław
Wojciechowski i niewidoczny na zdjęciu premier rządu Wincenty Witos.

Prezydent Wojciechowski w towarzystwie swego generalnego adiutanta, gen. Mariusza Zaruskiego (pierwszy z lewej)
oraz adiutantów i oficerów adiutantury, podczas inspekcji oddziału przybocznego.
1 stycznia 1926 roku tuż po złożeniu prezydentowi życzeo noworocznych przez członków rządu z premierem Aleksandrem
Skrzyoskim na czele.

Oddział przyboczny nazywał prezydent "swoim wojskiem". Podczas święta oddziału przybocznego Stanisław
Wojciechowski odbiera honory od swych żołnierzy, a towarzyszą mu generałowie: Józef Haller, Konarzewski, Żeligowski
oraz adiutanci.
Gabinet wojskowy prezydenta Wojciechowskiego na krótko przed przewrotem majowym. W środku na pierwszym
planie: gen. Mariusz Zaruski i kapelan prezydenta, ks. prałat Marian Tokarzewski, w otoczeniu oficerów oddziału
przybocznego i adiutantów.

Podniosły przebieg miały uroczystości związane z pogrzebem Nieznanego Żołnierza w listopadzie 1925 roku. W kondukcie
żałobnym, nie opodal trumny z prochami pobranymi z bitewnego pola, jako pierwszy kroczył prezydent Wojciechowski,
za nim marszałek Sejmu Rataj, członkowie rządu, generalicja.
Grupa weteranów powstania 1863 roku na tle Grobu Nieznanego Żołnierza w oczekiwaniu na trumnę z prochami, która
za chwilę zostanie złożona w przygotowanej krypcie grobowej na placu Saskim, obecnie na placu Zwycięstwa, w
Warszawie.
Z wielkim smutkiem przyjęła Warszawa i cały kraj wieśd o zgonie Stefana Żeromskiego. Gdy prezydent udał się do
mieszkania Żeromskich, by oddad ostatni hołd Zmarłemu, na wyprowadzenie zwłok przed Zamkiem Królewskim oczekują
(kolejno od prawej): marszałek Senatu Wojciech Trąmpczyoski, marszałek Sejmu Maciej Rataj, premier Aleksander
Skrzyoski, literaci: Juliusz Kaden-Bandrowski i Wacław Sieroszewski. (W środku na drugim planie – autor w płaszczu
wojskowym).

Odgłosy nadchodzące z Sulejówka zapowiadały burzę. Ale w Belwederze nie wyczuwało się zbyt wielkiego napięcia.
Również utworzony wiosną 1926 roku nowy koalicyjny rząd Wincentego Witosa czuł sie dośd pewnie, o czym świadczy
pogodny nastrój premiera (w środku na pierwszym planie) i jego ministrów.
Nie odstępowałem prezydenta, ilekrod sam lub z rodziną udawał się do swej rezydencji w Spale. Wiele osobliwości
posiadał spalski pałac, doszczętnie zniszczony podczas ostatniej wojny.

Fragment sali jadalnej w spalskiej rezydencji. Mnóstwo okazałych rogów upolowanej zwierzyny. Do unikatów należał
oryginalny żyrandol i fotel z rogów łosi i jeleni wykonany dla cara Aleksandra III.
Po przewrocie majowym zmieniło się miejsce mojej służby i otrzymałem nowych zwierzchników. Formowany na Zamku
Królewskim przez płk. Zahorskiego gabinet wojskowy prezydenta Mościckiego składał się początkowo z siedmiu osób
(stoję w środku).

A to już pełny skład osobowy gabinetu wojskowego nowego prezydenta. Wszystkie kierownicze stanowiska objęli nowi
ludzie, nawet kapelanem głowy paostwa został kto inny: prałata Tokarzewskiego wymienił ks. Mikołaj Bojanek.
Tak prezentował się mój II pluton wchodzący w skład Kompanii Zamkowej prezydenta Rzeczypospolitej.

Przed dowództwem Kompanii Zamkowej.


Gospodarz Zamku Królewskiego, ochoczo udawał się na polowania do spalskich lasów. Ceremoniał tych polowao
nawiązywał do szlacheckich, czy nawet królewskich tradycji. Tylko przyglądanie się ubitemu zwierzęciu było zwyczajne,
jak dziś…

Głośne dożynki w Spale miały stwarzad wrażenie, że Ignacy Mościcki brata się z chłopami. Co naprawdę czuli chłopi –
pokazała wymownie fala buntów i strajków, która ogarnęła wieś w latach trzydziestych.
Rauty, uroczyste przyjęcia i pożegnania mocno absorbowały również dowódcę plutonu w Kompanii Zamkowej. To był
raczej skromny bankiet wydany na pożegnanie dyr. Dzięciołowskiego, szefa Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP.

Niepowtarzalna w swoim rodzaju, zgodna z ceremoniałem średniowiecznym, była uroczystośd, która miała miejsce na
Zamku 25 stycznia 1927 roku.
Ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce, ks. Wawrzyniec Lauri, otrzymał godnośd kardynała i tu właśnie, a nie w Rzymie,
dokonane zostało wielce pompatyczne przekazanie kardynalskiego biretu.

Z córeczką Tereską na warszawskiej ulicy wiosną 1939 roku. Teresa miała już 10 lat, gdy odnalazłem ją w powojennej
Warszawie.
Mnie też lata wojny dodały wieku.

Przed siedzibą centrali Polskiego Radia w Alejach Ujazdowskich (rok 1946) w towarzystwie ówczesnej lektorki Mirosławy
Dubrawskiej i spikera Zbigniewa Świętochowskiego.
Uroczyste otwarcie radiostacji w Raszynie (24 sierpnia 1949 roku). Przemawia Józef Cyrankiewicz. Na lewo od trybuny
stoją: Bolesław Bierut, Władysław Kowalski, Aleksander Zawadzki.
Ostatnie chwile spędzane z matką
Swoimi sprawami żyje córka, jako adiunkt w Centralnym Instytucie Ochrony Pracy.

Na emeryturze.
Matka na krótko przed śmiercią w roku 1960.
Spis treści
Słowo na początek ................................................................................................................................... 4
W kręgu najbliższych ............................................................................................................................... 5
Dom mojego dzieciostwa .................................................................................................................... 5
Rodzice i domownicy ........................................................................................................................... 5
W szkole i poza szkołą ......................................................................................................................... 8
Młodzieocze porywy.......................................................................................................................... 12
Podchorążówka i co dalej? ................................................................................................................ 14
Zaczynam służbę.................................................................................................................................... 17
W Misji Francuskiej............................................................................................................................ 17
Na etat do podchorążówki ................................................................................................................ 19
Polityczne atrakcje w stolicy.............................................................................................................. 21
Oficer po służbie ................................................................................................................................ 28
Adiutantura w Belwederze .................................................................................................................... 30
Nominacja i zameldowanie u prezydenta ......................................................................................... 30
O co się pytał premier Witos? ........................................................................................................... 32
Gospodarz Belwederu - rodzina i otoczenie...................................................................................... 34
Wizyty, rozrywki, przygody................................................................................................................ 39
Żałobne przeżycia .............................................................................................................................. 45
Rezydencja w Spale ........................................................................................................................... 47
Pociski nad głową paostwa.................................................................................................................... 52
Alarmujące wieści .............................................................................................................................. 52
Piłsudczycy rozwijają akcję ................................................................................................................ 54
Spotkanie na moście Poniatowskiego ............................................................................................... 57
Ważą się losy ..................................................................................................................................... 59
Wilanowskie pożegnania ................................................................................................................... 62
Na Zamku Królewskim ........................................................................................................................... 66
Jaki dostanę przydział? ...................................................................................................................... 66
W kompanii zamkowej ...................................................................................................................... 68
Nowy prezydent widziany z bliska..................................................................................................... 70
Marszałek na pierwszym planie ........................................................................................................ 72
Kardynalski biret ................................................................................................................................ 73
Na galówkach i rautach ..................................................................................................................... 76
Zmienne koleje losów............................................................................................................................ 81
W klimacie rodzinnego domu............................................................................................................ 81
Tam, gdzie świat zabity deskami ....................................................................................................... 85
Na emeryturę i do Polskiego Radia ................................................................................................... 89
Majowe konsternacje ........................................................................................................................ 94
Wojna i emigracja .............................................................................................................................. 97
W Polskim Radiu po wyzwoleniu..................................................................................................... 108
Moja Matka ......................................................................................................................................... 114

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1976


Opracowanie graficzne Stanisław Kaźmierczyk
Redaktor Janina Kuźma
Redaktor techniczny Joanna Zaleska
Korektor Jadwiga Szymonek
Dwa tysiące siedemset czterdziesta publikacja LSW
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1976
Wyd. II. Nakład. 30 000+175 egz, Pap. druk. mat. kl. III, 70 g, 82X104. Oddano do składania 10.III.1976 r. Podpisano do druku 4.VIII.1976 r.
Druk ukooczono w sierpniu 1976 r. Ark. wy da w. 10,75+1,5 ilustr. ark. druk. 15+1 ilustr. Białostockie Zakłady Graficzne. Nr zam. 703. Cena
zł 38.-

You might also like