You are on page 1of 219

Niedaleko od prawdy

Tomasz Domaniewski
SŁABY POCZĄTEK

Zaczęło się słabo, naprawdę słabo. Urodziłem się mianowicie z daleko posuniętym wodogłowiem -
czego ślady, jak twierdzą moi wrogowie, obserwowad można po dziś dzieo - a do tego jako
siedmiomiesięczny wcześniak. Ponod położna, obejrzawszy kijankowaty twór, miała ogromną ochotę
wrzucid go do kubła, a rodzicom doradzid, aby zdobyli się na coś bardziej udanego. Po namyśle
zdecydowano jednak, że jaki tam jest, taki jest, ale w każdym razie pierworodny, więc niechże sobie
będzie.

Znacznie już później, w czasie studiów, wyczytałem, że statystycznie rzecz biorąc 95% wodogłowców
wyrasta na idiotów, ale 5% ma szanse zostad geniuszami. Stadiów pośrednich podobno brak.

Oczywiście, ocenę pozostawiam przez wrodzoną mi modestię Czytelnikowi.

Działo się to dawno, przed sześddziesięciu prawie laty, w roku 1920. Ponod znam ten okres raczej
z opowiadao rodziców - przez pierwsze miesiące i lata mojego życia przebrnąłem z najwyższą
trudnością. Nie było momentu, w którym byłbym całkowicie zdrów. Chorowałem nieustannie na
wszelkie znane i nieznane choroby. Tajemnicze zarazki ciągnęły do mnie jak owady do lampy i rejestr
moich niemowlęcych dolegliwości dłuższy był od oficjalnego spisu chorób. Pojęcie niemowlęctwa
kojarzy się na ogół z pyzatym, różowym oseskiem, wesoło powiewającym nóżkami, pełnymi
rozkosznych fałdek, wyrywającym się do butelki z mlekiem. Ja byłem zielony, nieruchawy, odparzony,
nieustannie rozwrzeszczany i ani rusz nie potrafiłem podnieśd olbrzymiego łba z becika. Moja Matka,
która była, jest i będzie najzdrowszą i najbardziej tryskającą energią osobą na świecie - rozpaczała
nad mą kolebką nie wierząc, że taki strzępek życia zdoła się uchowad. Sama jeździły na nartach,
pływała, chodziła na wspinaczki i za najlepszy środek komunikacji międzymiastowej uważała własną
parę nóg. Sama nigdy na nic nie chorując każdą moją chorobę uważała za śmiertelne zagrożenie. Nie,
nie miała że mną łatwej egzystencji. Trudno wprawdzie powiedzied, aby nocami czuwała przy mnie -
sen bowiem zawsze miała kamienny - ale co rano z trwogą sprawdzała, czy jeszcze oddycham.

Prawdę mówiąc, ten stosunek do mnie pozostał jej po dziś dzieo:

Miałem może dwa, a może trzy lata, gdy przenieśliśmy się na stałe do Zakopanego, gdzie ojciec -
przyrodnik-ornitolog - zaczął pracowad w Fundacji Kórnickiej, do której wówczas należały prawie całe
polskie Tatry i częśd czeskich. Matka, też przyrodniczka z wykształcenia, uczyła biologii w Szkole
Gospodarstwa Domowego w Kuźnicach u tak zwanych wówczas, a słynnych „cepculek”. Mieszkaliśmy
w tych pierwszych latach na Skibówkach, wynajmując cały dom najpierw od posła Roja, a później od
Tatarów. Tamże chorowałem wytrwale w dalszym ciągu. Stary doktor Kraszewski był stałym
bywalcem na Skibówkach, póki jego funkcji nie przejął doktor Nowotny, chirurg. Rzecz w tym, że gdy
się skooczyły choroby - gdy się nauczyłem chodzid i biegad zaczęły się wypadki. Asortyment chorób
musiał się prędzej czy później wyczerpad, ale mojej Matce wydawało się tylko, że ma już kłopoty
wieku dziecięcego z głowy, paroletni bowiem niezguła spadał ze wszystkiego, na co wlazł, potykał się
o wszystko, co było na drodze, wpadał w najdziwniejsze dziury i wsadzał łapy wszędzie tam, gdzie ich
wsadzad nie należało. Podlegałem jednak wypadkom - nawet bardzo z pozoru poważnym - jedynie
częściowo. Tam gdzie powinienem się zabid - łamałem jedynie nogę, tam gdzie powinienem stracid
rękę - wsadzając ją na przekład z pacholęcą ciekawością w głąb pracującej sieczkarni - rozcinałem
sobie jedynie palec, tam gdzie powinna mi się czaszka rozłupad na amen - wgniatałem sobie zaledwie
kośd, tam gdzie powinno kooczyd się na amputacji, transplantacji, a nawet sekcji - kooczyło się
szyciem rany. Poczciwy doktor Nowotny szył mnie więc, cerował, składał do kupy i nastawiał jak rok
długi.

Ale mimo wszystko żyłem, rosłem i rozwijałem się. Że jednak było to Zakopane - narty były nie do
uniknięcia. Warto pamiętad, że na początku lat dwudziestych nie stosowano takich fanaberii jak
sprzątanie śniegu z ulic i wywożenie go. Szczególnie w Zakopanem, gdzie było tego śniegu strasznie
dużo. Ot, na Krupówkach kursował sławny pług, zaprzężony w parę koni, który przecierał szlak,
później pługi chodziły nawet po szosie krakowskiej i drodze do Morskiego Oka i Kuźnic, ale nikomu
nie przyszłoby do głowy zgarnianie śniegu na Skibówkach, Bystrem czy Żywczaoskiem. Przejechało
parę gnatek - i było przetarte, przebrnęło paru górali przez zaspy - i powstawała wygodna ścieżka. W
takich warunkach chodzenie piechotą było męką, jeśli bowiem dowaliła solidniejsza zadymka, to i po
pas grzęzło się w zaspie, idąc do sklepiku Telermana na początku Krzeptówek, gdzie sprzedawano
najlepsze cukierki świata, jakich już później nigdy nigdzie znaleźd nie mogłem. Problem
rozwiązywalny był więc wyłącznie przy pomocy nart. Barabasz, Zdyb i Zaruski przekonali do nart nie
tylko ceprów z Krakowa i Warszawy, ale również górali, którzy w tych czasach masowo - jak
powiedziałoby się dzisiaj - przypinali narty. Jasne, że łatwiej było przez śniegi na nartach dostad się do
karczmy niż piechotą - gładziej się też z karczmy wracało, gdy można było kuma, który wypił o parę
łyków gorzały więcej, niż mógł, przymocowad do desek i pociągnąd do chałupy.

Narty? To może zbyt mocno powiedziane, jak na to, czego wtedy używano do poruszania się po
śniegu. Mało, że istniała jeszcze liczna frakcja narciarzy, wyznających klasyczny system jeżdżenia
z jednym kijem - „alpenstockiem” - ale i narty nie przypominały w niczym współczesnych. Owszem,
powstały właśnie mniej więcej wtedy pierwsze wytwórnie: na Nowotarskiej - Zubek, na Krupówkach -
Bujak, a na Kasprusiach, strasznie szumnie nazwana, Fabryka Nart B-cia Schiele i Ska, ale łupy przez
nich wyrabiane dziś mogłyby byd okazami muzealnymi. Królował jesion, rzadziej hikora, o stalowych
kantach nawet nikt nie słyszał, niezbędnym natomiast wyposażeniem narciarza były foki, czyli wąskie
paski foczego futra przywiązywane lub odpowiednio przyklejane do spodu deski. Świetnie się na tym
podchodziło w górę, a i w dół od biedy można było zjechad. O Markerach i wiązaniach
bezpiecznikowych mowy nie było - jeździło się na więźbach, jak je nazywano, Huitfeldach, Haugach
i blaszanych kaloszówkach Bilgeri. Kije leszczynowe, a na szyi bardzo długi szal i nawet na Gubałówkę
olbrzymi plecak z wiktuałami.

Oczywiście, owe firmowe narty i posiadające jakąkolwiek nazwę wiązania były tylko dla wybranych,
mogących zapłacid. Normalny góral - a i my, dzieci, tak samo - fabrykował sobie narty własnym
przemysłem. Ot, brał dwie mniej więcej jednakowe jesionowe deski, obstrugiwał je z grubsza, „śpice”
wkładał w kotlicek, zagotowywał i wyginał na gorąco w drzwiach drewutni, przybijał stary rzemieo od
portek, żeby się noga trzymała, smarował spody kawałkiem świecy - i miał już skije. Dwie
odpowiednio ułamane lajśnie służyły za kijki i jazda była jak się patrzy.

Zresztą kijkami raczej pogardzaliśmy, a jednocześnie staraliśmy się mied narty jak najcięższe i jak
najdłuższe, gdyż wtedy uchodzid mogły za skokówki, a skakanie było najbardziej godną szacunku
formą uprawiania narciarstwa. Wszystkie okoliczne brzyzki pełne były malców, ciągnących przyciężkie
deski, najczęściej w ogóle bez wiązao, przywiązane drutem czy sznurkiem do kapców, kierpców czy
kto tam z nas co miał na nogach. Podchodziliśmy na szczyt zakosami, gdyż inaczej bez kijów się nie
dawało, po czym z fasonem, obskokiem, nacelowaliśmy się na tor prowadzący do skoczni usypanej ze
śniegu, z dwoma gałązkami cetyny wbitymi na progu i troskliwie uszatkowanym zeskokiem. Skoki
były wspaniałe: czasem cztery i pół, a czasem nawet całe pięd metrów. Pomiary były niesłychanie
dokładne co do centymetra, według sprawdzonego w tartaku sznurka - przy czym sznurek musiał byd
mocno naciągnięty, co kontrolowane było komisyjnie przez wszystkich konkurentów. Kto nie ustał
skoku i wybił zadkiem dziurę w spadzie - miał obowiązek osobiście zaszatkowad wyrwę.

Niby to byłem „paoskim” dzieckiem, ale prawdę mówiąc nie bardzo potrafiłem mówid inaczej niż po
góralsku. No bo od kogo miałem się nauczyd, jeśli całymi dniami uganiałem z Władkiem i Hanką
Tatarama, z Frankiem Gutem-Szczerbą, niezliczoną -ilością Rojów, Gąsieniców, Krzeptowskich czy
Pęksów. Z rodzicami, wiadomo, niewiele się rozmawiało, a że i gosposie w domu rekrutowały się
wyłącznie spośród Mardułów, Obrochtów i innych sławnych rodów - wszystkie rody góralskie są
sławne - więc i gwara do mnie przywarła tak, że lata całe upłynęły, nim nauczyłem się nizinnej mowy.
Właściwie to nigdy tak zupełnie dobrze mówid się nie nauczyłem i po dziś dzieo zmiękczam jak
rodowity centuś, „słonko”, „panienka” i tak dalej, a 33 to dla mnie w transkrypcji słownej zawsze
będzie jak u Stefana Rzeszota - czydzieści czy. Jeśli zaś spotkam teraz Franka Guta, Staszka Kulę czy
Jędrka Pęksę - zawsze mi poręczniej powiedzied „podźze, Franuś, na półkwaterek”, niż używad
jakiejkolwiek innej formy.

Chod góral wezwanie w tej sprawie rozumie w każdym języku świata.

Ale wródmy do nart. Nie można było w zimie inaczej - podróżowało się więc na nartach. Prawdę
mówiąc, nie pamiętam momentu, w którym na nartach nie potrafiłbym jeździd. Ten sposób
poruszania się był dla mnie najnaturalniejszy i w ogóle nie wyobrażałem sobie, aby mogło był inaczej.
Sanek się nie używało, chyba do wożenia osesków, nie umiejących jeszcze chodzid. Jeśli dziecko już
chodziło – wiadomo, że jeździło również na nartach. To było równie oczywiste jak fakt, że śnieg pada
zimą, a latem bywa ciepło. Gdy zimą przychodzili do rodziców goście - jasne było, że przyjadą na
nartach. Na nartach przyjeżdżał Józio Oppenheim, narty otrzepywał w sionce ze śniegu Karol
Stryjeoski, póki chora noga pozwoliła mu jeździd, na nartach przyjeżdżał na Skibówki Rafał
Malczewski, Witkacy, Leisten, Schielowie, Loteczkowa i Ziętkiewiczowa, obie niezwykle zacięte na
narty, jasne że na nartach przyjeżdżali do ojca meldowad się strażnicy leśni, Andrzej Krzeptowski,
Władysław Sturleja i Dziaduś-Stopka, sławetni kłusownicy, na których ojciec wynalazł sposób,
zaangażowawszy ich do straży leśnej, na nartach wreszcie woziła mleko zza Gubałówki Bronka
Polankówna, śmigając przez Pająkówkę w długiej, góralskiej, tybetowej spódnicy i serdaku, z dwiema
borniami w chuście na plecach, a trening ten doprowadził ją niebawem do mistrzostwa Polski
w biegach, w których przez lata całe była niepokonana.

Oczywiście było to wszystko narciarstwo wyłącznie użytkowe, a w każdym razie przede wszystkim
użytkowe. Mimo że młodzież próbowała skakad - zjazdy nie weszły jeszcze w modę - to o sporcie nie
można było mówid, lecz raczej o lokomocji Inna sprawa, że obcowanie z nartami na co dzieo dawało
nam takie obycie, że przewaga zakopiaoczyków nad narciarzami z innych rejonów Polski była
przygniatająca i w zawodach tylko oni się liczyli. Czasem wdarł się do czołówki na jakiejś imprezie
jeden czy drugi narciarz z Beskidów czy Lwowa, ale to były wypadki wyjątkowe. Treningi... nie da się
ich porównad, rzecz prosta, z dzisiejszą morderczą pracą nad sobą mistrzów. Ot, hipkało się trochę na
Buodówkach czy w Jaworzynce - Krokwi jeszcze wtedy nie było, dopiero ją Karol Stryjeoski
projektował - goniło się pod Reglami wyjeżdżonym szlakiem albo grzbietem Gubałówki, zjeżdżając
„na szpital”. A i to tylko wtedy, jeśli nie było roboty przy kidaniu gnoju, przy zimowej zwózce drzewa
albo jeśli fiakrowi kobyła zaniemogła i nie dało rady wyjechad na zarobek. Sport był od święta,
w wolnej od pracy chwili, dla najbardziej rozmiłowanych i dla tych, których na to było stad.

Bo żyd ze sportu wtedy było trudno. Startowało się na własnych deskach, żyło się własnym
przemysłem, a w nagrodę za wygrany bieg czy konkurs skoków - dostawało się plakietkę czy
pucharek, w którym można było najwyżej żętycę przechowywad gdyż wartośd jego była żadna.
Później kluby, a i poszczególni działacze, jeśli mieli z czego, fundowali, owszem, a to narty, a to parę
butów, a to rękawice czy kije. To były już fest nagrody i walczono o nie zacięcie do ostatniego tchu,
często bowiem wygranie nart było warunkiem następnego startu. Nie wiem, jak to się działo, ale bez
żadnego GKKFiT-u, bez kadrowego, dożywiania, bez planu szkolenia i hoteli sportowych, bez PIS-u,
letniej zaprawy i obozów treningowych - nie było w Zakopanem niedzieli bez co najmniej jednej
imprezy sportowej, a prawie zawsze dwóch. Co niedziela „Wielki” - jak to napisane było na ręcznie
malowanych plakatach - konkurs skoków, a oprócz tego na ogół bieg na „osiemnastkę” albo
zręcznościowa gymkhana z przeszkodami na Lipkach. Ani wczasowiczów wtedy nie było tylu pod
Giewontem, ani ludności tubylczej - mam jednak nieodparte wrażenie, że widzów więcej bywało niż
dzisiaj i żywszy był ich sposób kibicowania. Może mi się zresztą wydaje, może liczby bezwzględne
inaczej wyglądały, ale proporcjonalnie - zainteresowanie było na pewno większe.

Jasne że my, malcy, nie opuszczaliśmy żadnych zawodów. Nie byd na skokach - oznaczało nieszczęście
absolutne nie stanąd przy trasie biegu, aby pasjonowad się, czy Karol Szostak wykosi Staszka
Skupiaka, a może Władek Czech lub Kazio Schiele polecą tego dnia tak nadzwyczajnie - było
niemożliwością. Chyba że się miało zapalenie płuc albo złamaną nogę, bo przecież złamana ręka
w kibicowaniu nie przeszkadzała.

Dziwne było to przemieszanie środowisk w Zakopanem. Z jednej strony elita umysłowa - Witkacy,
Chwistek, Stryjeoscy, Makuszyoski i wielu innych, o których nie trzeba kłopotliwie mówid, kim
właściwie byli, z drugiej zaś strony - gazdowie żyjący mlekiem i grulami, siejący owies i furmaniący,
często nie umiejący nawet czytad, rozstrzygający dyskusje ciupagą. I nie wiem, jak to się działo, że ci
ludzie z dwóch odrębnych światów w Zakopanem egzystowali i współżyli na jednej płaszczyźnie. Nie
wydaje mi się, aby ze strony mózgowców było to snobowanie się na kontakty z prymitywem,
a zresztą góralski prymityw jest bardzo powierzchowny. Rzecz w tym, że góral - oczywiście, solidny
gazda, szanujący siebie i innych, a nie żaden byle co - bynajmniej nie uważał ceprów za więcej
wartych od siebie, chodby i byli profesorami czy ministrami. Uznawał - był bowiem realistą - ich
wykształcenie i wiedzę naukową, ale daleki był od jakiegokolwiek poczucia niższości. Pewnie, od
cepra wiele się mógł nauczyd, ale i ceper się od niego nie mniej uczył. Szczególnie w górach, gdzie
przewaga tubylca była bezwarunkowa - szczególnie u siebie, w Tatrach.. Stąd - jak niegdyś
niepiśmienny Sabała u Chałubioskiego - tak d później Byrcyn czy Gąsienica z Lasa bez najmniejszego
skrępowania bywali w domu Stryjeoskich czy Malczewskich. Mieli swoje zdanie, bo znali życie, a że
kwestie filozoficzne sprowadzali najczęściej na grunt zdrowego rozumu - kto wie, czy czasami nie
przynosiło to korzyści filozofii, a na pewno filozofom. Taka Zośka Krzeptowska, bardziej znana jako
Kapucha, taka Helcia Rojówna - obie już dzisiaj nie żyją - nie miała najmniejszych zahamowao na
salonach ministerialnych, a kultury, inteligencji i dowcipu mogły im pozazdrościd panie z najwyższych
sfer. A przecież były to z urodzenia i wykształcenia proste góralki. Mimo to stawały się muzami
intelektualistów.

I to wcale nie na zasadzie rydlowskiego nieporozumienia z Bronowic.


.. Ale wródmy do nart. Nasi bogowie to byli Sieczka, Bujak, Rozmus, Krzeptowski, Mückenbrunn
importowany z Austrii czy Szwajcarii, który na lata całe przywiązał się do Zakopanego, Lankosz,
Władysław Czech, starszy brat Bronka, Bednarski, Schdelowie, Daniec - że wspomnę tylko niektórych,
najlepiej zapamiętanych.

Wielbiliśmy ich bezprzytomnie, każdy miał swojego ulubionego faworyta, o którego gotów był się bid
do upadłego z każdym innym malcem, a szczytem rozkoszy było, jeśli pan Bujak czy pan Krzeptowski
dali na chwilkę pętakowi do potrzymania narty. Szczęśliwiec chodził w nadzwyczajnej chwale przez
parę dni i z byle kim nie gadał. Oddanie nasze kazało nam co tydzieo w niedzielę gnad kilkanaście
kilometrów ze Skibówek do Jaworzynki, oczywiście na piechotę, gdyż nawet gdyby chodziły autobusy,
to i tak nie mielibyśmy za co jechad. Na trasy biegowe bliżej było, bo tradycyjnie biegi zaczynały się
i kooczyły na Lipkach, ale najczęściej chodziliśmy na trasę do Księżego Lasu, aby tam obserwowad
biegaczy. Listy startowe nie były nam potrzebne - znaliśmy przecież każdego zawodnika. Już z daleka
wiadomo było, że to goni. Franek Kawa albo Wójcicki czy nadzwyczajny Jędrek Krzeptowski.

Jak zaznaczyłem, w owych czasach byłem raczej chorowity i fizycznie nie najsilniejszy, ale zimą, gdy
mróz wyduszał najzaciętsze mikroby - na ogół mi nic nie dolegało. Niemniej Matka umyśliła sobie, że
jeśli choruję, to pewno i mam zagrożone płuca. Takie wówczas panowały teorie medyczne, a gruźlica
była śmiertelną chorobą i tak więc, z nie znanych mi bliżej powodów, na zasadzie tajemniczych
diagnoz lekarskich ordynowała mi codziennie dwie godziny werandowania. Jest to jedno
z najstraszliwszych wspomnieo mojego dzieciostwa. W pełni zabawy ściągany byłem przemocą do
domu, pętany w liczne koce, baranice i kapiszony, kładziony na leżaku na odkrytym ganku i tam przez
bite dwie godziny bez ruchu, jak jaki głupi, werandowałem. Po dziś dzieo nie mogę pojąd, dlaczego
dla dziecka zdrowsze jest idiotyczne leżenie na mrozie niż zabawa na tymże mrozie, ruch i pełna
respiracja. Ale od monomanii mojej cudownej zresztą pod innymi względami Matuli odwołania nie
było. Nie dziwota, że gdy mijał termin dwugodzinny, który dla mnie był całą wiecznością,
wypryskiwałem z tego nieszczęsnego leżaka jak zwolniona sprężyna, bo już tam za płotem czekali na
mnie Hanka, Hela, Józek czy Kazek.

Jedynym realnym efektem tego całego werandowania była umiejętnośd czytania. Nudziłem się tak
przepotwornie, tak już dośd miałem oglądania obrazków, że wreszcie w osobliwie młodym wieku,
nikt nie wie jak i kiedy, nauczyłem się czytad. Nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem - analfabeci
bowiem żyją sobie chyba spokojniej i szczęśliwiej - ale było pierwszym znakiem pozwalającym
przypuszczad, że jednak może nie należę do tych 95% hydrocefalów, którzy zostają matołkami na
zawsze.

A później przychodziła wiosna, znikał śnieg z Gubałówki, zaczynały się zielenid łączki, parowad młaki,
spod śniegu, z chłodnej ziemi wysmykiwały liliowe jak gazowe płomyki krokusy. Puszczały lody na
potoczkach i znów można było łowid rękoma pod kamieniami głowacze, aby je później piec na patyku
w ognisku. Można się było zapuszczad w bezlistne jeszcze Regle w poszukiwaniu resztek jesiennych
jarzębin- skorus czy żywicy świerkowej zwanej smołą, którą namiętnie żuliśmy, przekładając nad
wszystko smołę specjalną, „bulkową”. Gazdowie utykali pod szopami zimowe gnatki d kumoterki,
a wydobywali fury i fiakry. Narty szły do lamusa, buty do sieni - któż chodziłby w butach w lecie -
zaczynało się inne życie.
KROPLE I SKAŁY

Pływad nauczyłem się w zaraniu, powiedziałbym, życia. Nie wiem, czy miałem pięd, czy może sześd
lat, gdy Matka wywiozła mnie na wakacje nad morze. Pojechaliśmy do Wielkiej Wsi u nasady
Półwyspu Helskiego i zamieszkali w wynajętej od rybaka chacie. Podobno morskie powietrze, jod
i słona woda miały zbawiennie wpływad na moje jakoby słabe płuca. Płuca miałem wprawdzie
całkowicie normalne i zdrowe, ale -dyskusja z moją ukochaną Matulą na temat jej wyobrażeo była
bezcelowa. Wprawdzie tatrzaoski klimat znakomicie immunizował przed chorobami, ale dla mojej
Matki dobrego nigdy nie było za wiele.

Podobało mi się nad morzem, nie mogę powiedzied. Z jednej strony zatoka, cicha i mulista, w której
pysznie łowiło się pływające tam miliardami różowe delikatne chełbie - z drugiej strony rozfalowane
otwarte morze. Ostry jodowy zapach morszczynu, kolczasty mikołajek na wydmach i strasznie dużo
wspaniałego piasku do zabawy. Na drugie śniadanie, zabierane na plażę, słodkie, pomorskie „szneki”,
świeżo wędzone flądry i węgorze oraz mleko z termosu. Na linii przyboju muszle i zdechłe ryby oraz
nadzieja, że kiedyś znajdzie się butelkę z listem od wołającego o ratunek na bezludnej wyspie
rozbitka, którego się uratuje i zyska nieśmiertelną sławę.

Matula pływała jak foka. Natychmiast po przyjściu na plażę z szumem rzucała się w wodę i tkwiła
w niej godzinami, odpływając tak daleko od brzegu, że jej kolorowy gumowy czepek ledwie czasem
migał między grzbietami fal. Początkowo ryczałem straszliwie ze strachu, że zostanę sierotą,
i biegałem jak kwoka po zalewanym falami piachu, nie spuszczając z oka Matuli, ale później mi
przeszło. Już wtedy doszedłem do wniosku, który mi się przez następne pół wieku niezmiennie
potwierdzał, że moja Matula jest nie do zdarcia i aby ją uszkodzid - trzeba użyd ciężkiego działa
okrętowego. Zawsze była zdrowa jak rydz, silna jak perszeron, wszystko w niej funkcjonowało do
obrzydliwości sprawnie, żaden wysiłek fizyczny nie był dla niej zbyt wyczerpujący. W związku z tym -
tak przypuszczam - wszelkie fizyczne niezgulstwo szalenie ją irytowało, do tego stopnia, że skłonny
była oceniad ludzi według ich sprawności w takim czy innym sporcie. A byle kto nie mógł jej
zaimponowad.

Sama bowiem na ogół była lepsza.

Fakt, że ukochany synek jeszcze nie potraf i pływad, uważała za szczególnie ją kompromitujący
i niezmiernie szkodliwy dla mojego zdrowia, jej bowiem zdaniem pływanie było wspaniałym
lekarstwem na wszystko, począwszy od kataru, a skooczywszy na paraliżu - w czym zresztą tkwiło
wiele racji. Ja tam pływad wprawdzie nie pływałem, ale w wodzie czułem się znakomicie. Precyzyjniej
mówiąc - pod wodą. Nurkowad nauczyłem się znacznie wcześniej niż pływad. Wstrzymanie oddechu,
otworzenie oczu pod wodą i pełzanie po dnie w poszukiwaniu szczególnie efektownych muszli
przychodziło mi bez najmniejszego trudu, nie czułem przed żywiołem żadnej obawy. Ale utrzymanie
się na powierzchni jakoś mi się nie udawało. Nie wiem, może to mój nadnaturalnie wielki i ciężki łeb
przeważał i ciągnął na dno całośd, może liczył się fakt, że byłem straszliwie chudy i długi - w każdym
razie wszelkie próby w tym zakresie kooczyły się bulgocącym fiaskiem. Na płytkiej wodzie udawałem,
że pływam, nieznacznie odbijając się nogą od dna, ale to było wszystko.

Aż wreszcie nauczyłem się z konieczności, gdybym się bowiem nie nauczył - nie byłoby mnie na
świecie. Pewnego razu, pod koniec już lata, brodząc po płytkiej wodzie, znalazłem zakręconą
sierpowato mieliznę dośd daleko wychodzącą w morze, co mi szalenie imponowało. Bawiłem się tam,
nurkowałem, odbijałem się nogą od dna, a wreszcie - któreś odbicie mi nie wyszło, dna nie sięgnąłem.
Lekka fala po prostu zniosła mnie z mielizny na głębszą wodę, w kierunku brzegu. Nie była to jakaś
straszliwa głębia, ale dla mnie i półtora metra było dośd. Jak dziś to pamiętam. Dziwnie ostro tkwią
w pamięci takie zdarzenia jak pierwsza miłośd i pierwsze topienie się. Parę razy odbijałem się od dna
i wychylałem głowę nad wodą, łapiąc powietrze, ale rozumiałem, że to jest metoda tylko na chwilę,
woład zaś o pomoc jakoś się wstydziłem. Zacząłem więc przebierad nogami i rękami według dawnych
wskazówek Matki, tyle że znacznie energiczniej, i okazało się, że utrzymuję się na powierzchni. Jakoś
tam dochlapałem się do brzegu, na płyciznę, wysmarkałem nos, wyplułem wodę - i powtórzyłem
manewr z mielizną, tym razem już z dobrawoli. Okazało się to znacznie prostsze, niż sobie
wyobrażałem. Okazało się, że przekroczenie pewnego progu czyni z dziecka niepływającego - dziecko
pływające. Że zmiana zachodzi skokiem, w parę minut.

Nikt z rodziny na plaży tego na szczęście nie zauważył, a ja - po powrocie Matki z wody -
zakomunikowałem jej od niechcenia, że umiem pływad, po czym zademonstrowałem natychmiast
moją sztukę. Po dziś dzieo Matka jest przekonana, że umiałem już znacznie wcześniej, ale nie
przyznawałem się do tego przez złośliwośd czy przekorę, nie wierzyła bowiem, że można się nauczyd
pływad między jej wejściem do wody a wyjściem. Od tego momentu postępy szły błyskawicznie, tyle
że wiecznie kłóciłem się z Matką: ona uważała, że najlepszym stylem jest klasyczna żabka - ja miałem
żabkę w pogardzie i starałem się pływad „po kozacku”, klepiąc dłoomi wodę, albo czymś, co
uważałem za kraula, ostatecznie zaś na boku. Mężczyznom żabka nie przystoi.

Zapaliłem się do pływania, które uważam za jeden z najcudowniejszych sportów, ale po powrocie do
Zakopanego stwierdziłem z żalem, że nie ma tam gdzie pływad. Koryto przy Bulwarze Słowackiego
w czasie przyboru niosło wprawdzie wody mnóstwo, ale tak rwało, że nawet wśród dorosłych nie
znalazłby się ryzykant, okoliczne potoczki nadawały się raczej do moczenia nóg, w górskich stawach
kąpiel była niemożliwa, a gdy raz spróbowałem popływad w Morskim Oku - po trzech minutach
uciekłem z wody zdrewniały na kołek z zimna. Pozostawało jedyne właściwe miejsce - basen w
Juszczurówce.

Basen - bardzo to mocno powiedziane. Kąpielisko w Jaszczurówce to jeden z przejawów działalności


przedsiębiorczego pana Berberyusza. Biło tam ciepłe źródło i potrzebny był tylko pomysł. Wykopano
więc, a właściwie wykuto w, skale, odpowiednią nieckę, ocembrowano betonem, postawiano
drewniany parkan, parę budek zwanych szatnią i powstał basen. Malutki - nie wiem, czy miał więcej
niż dwadzieścia metrów w każdą stronę - ale pływad się dało, gdyż w najgłębszym miejscu było chyba
ponad dwa metry. Podzielono go na dwa mniejsze baseniki murowaną ścianką, w której przy dnie
znajdował się niewielki otwór dla przepływu wody, przez który normalnie nieustannie przepływaliśmy
my, aż się po latach obmurówka wyślizgała od naszych grzbietów.

Oczywiście, nie funkcjonował tam żaden trener czy instruktor, nie miał więc nam kto pokazad, jak się
prawidłowo pływa, ale to nam nie wadziło. Taplaliśmy się, w Jaszczurówce godzinami, w każdy
słoneczny dzieo, a później wysychali na ukośnych łupkowych skałach nad wodą. Za bilety nie
płaciliśmy, wychodząc ze słusznego założenia, iż nie po to są dziury w płocie, aby wydawad
niepotrzebnie pieniądze, a zresztą i tak pieniędzy nie mieliśmy. Czasem, gdy w niedzielę więcej
przyszło ludzi, wyrzucano nas na zbity łeb, ale normalnie jednak tolerowano. Nie było nas zresztą tak
wielu - góralska natura nie znosi wody w żadnej postaci poza formą zdrobniałą - a za to w luźniejsze
dni uchodziliśmy za publikę i okrzykami zza płotu zachęcaliśmy przechodzących szosą letników do
odwiedzenia basenu.

Wody z tego ciepłego źródła ciekło niewiele, toteż w parę lat później zdecydowano cieplicę
udoskonalid, powiększając jednocześnie basen do olbrzymich, jak nam się wtedy wydawało,
rozmiarów, budując prawdziwe szatnie, restaurację i co tam trzeba. Niestety, udoskonalana
i pogłębiona cieplica najzwyczajniej przestała dawad ciepłą wodę, a za to w obfitości zaczął z niej
tryskad lodowaty zdrój. Fachowcy twierdzili, że należy wiercid jeszcze głębiej, gdyż tam już na pewno
są cieplice, ale do tego głębszego wiercenia nigdy do wojny nie doszło. W rezultacie woda była
równie zimna jak w byle górskim stawie, a bezpośrednio po jej zmianie znacznie zimniejsza. Aby
interes szedł - zmieniano nader rzadko.

Nie zawsze jednak dało się iśd na basen. Zakopane - wiadomo: słooca i ciepła w lecie niewiele. Jeśli
nie siąpi, to leje, jeśli nie leje, to mgła, jeśli nie mgła, to halny lub orawski, jeśli nie wiatr, to siąpi. I tak
w kółko. Nie narzekaliśmy, gdyż nie znaliśmy innej pogody i słusznie uważaliśmy, że tak byd już musi.
Bardzo mnie bawią ci, którzy psioczą na zakopiaoskie pogody i rezonują, iż drzewiej bywały pogody
inne. Nic podobnego, nie bywały. Zawsze było chmurno, najczęściej nad Giewontem zwisał ciężki
kałdun ciemnego deszczowego obłoku, nogi grzęzły w młakach i błotach, kapało z dziurawych rynien
i ciurkało rynsztokami. Na widok słooca tubylec cofał się nieufnie i bynajmniej nie zdejmował
nieprzemakalnej wiatrówki, podejrzewając, że to jakiś podstęp i że zaraz będzie znów lało.

Na ogół zresztą miewał rację.

Złej pogody nie uważałem więc za brak pogody, lecz za naturalną właściwośd klimatu, który to pogląd
radzę zresztą przyjąd każdemu, kto nie chce się rozczarowywad Zakopanem. Pod Giewontem lad musi
i trzeba się do tych warunków dostosowad, nie pozostawiając sobie żadnych złudzeo. Będąc więc
zwyczajnym wilgoci, do domu dawałem się zagonid dopiero przez uczciwą ulewę, a na jakiś tam
kapuśniaczkowaty deszczyk w ogóle nie zwracałem uwagi. Całymi dniami buszowałem po okolicy,
byle jak odziany, boso na ogół, a najwyżej w tenisówkach czy kleterkach na sznurku, jako że trampek
jeszcze nie wynaleziono.

Sport... Trudno właściwie mówid jeszcze o sporcie. Te najwcześniejsze lata nie były uprawianiem
sportu, lecz czymś, co dziś nazwałaby się treningiem ogólnorozwojowym. Nie byłem zbyt silny
fizycznie, raczej wymoczkowaty i dośd w pierwszym okresie niezdarny. Jeśli jednak dzieciak już
wypuścił się w plener - musiał się ruszad i to intensywnie ruszad. Zakopane ma to do siebie, że zawsze
trzeba tam chodzid albo w górę, albo w dół, co dla dzieci oznaczało albo wbieganie gdzieś pędem
w górę, albo jeszcze szybsze zlatywanie w dół. Że zaś gardziliśmy utartymi ścieżkami i posiadaliśmy
niezliczoną ilośd najrozmaitszych skrótów - nie używaliśmy niemal wcale chodników czy dróg. Tu się
skoczyło przez rów, tam przez płot, błyskawiczna wspinaczka po skałkach, przebiegnięcie łączki, po
której gazda zabraniał biegad - i już się było na miejscu. Przypominam sobie, że kiedyś - będąc już
dorosłym człowiekiem - przechodziłem przez mostek nad Korytem, koło Domu Bankowców,
spojrzałem na drogę wiodącą stromo w górę na Koziniec i uprzytomniłem sobie, że nigdy nią nie
chodziłem, że jej początek jest mi całkowicie nieznany, chod poza tym znam każdą kępkę trawy na
Koziocu, każdy krzaczek, każde osypisko. Cóż, sprawa była jasna: bywałem na Koziocu pięddziesiąt
razy dziennie, ale do głowy ani mnie, ani żadnemu z moich komilitonów nie przyszłoby wchodzid
normalną drogą, którą nawet od biedy fiakier wjechał. My wspinaliśmy się po urwiskach nad
Korytem, co było i szybsze, i.. naturalniejsze.
Toteż nie sądzę, aby znalazł się chłopak z nizin, który wytrzymałby konkurencję z nami na
wzniesieniach. Jak pawiany wspinaliśmy się po niedostępnym z pozoru urwisku, mając wypracowane
treningiem właściwe chwyty - spadaliśmy dosłownie z tegoż urwiska, ledwie po drodze dotykając
w paru miejscach wypatrzonych płasienek, lekko lądując w piargu na dole. Trudno się tego nauczyd -
to trzeba właściwie umied od dziecka. Tylko wtedy nogi są nieomal chwytne, tylko wtedy umie się
z daleka ocenid śliskośd głazu, wyczud, czy chwyt będzie pewny, czy skała nie wykruszy się przy
przerzucie, czy kępa trawy wytrzyma obciążenie ciała, o ile obsunie się piarg przy stąpnięciu.
Pierwszym poligonem był właśnie Koziniec, ale rychło przenieśliśmy się w Regle, a później na Nosal,
gdzie szukaliśmy po turniach szarotek, gencjan, dziewiędsiłów i wysokich naparstnic... No dobrze,
wiem, że nie wolno, że ochrona przyrody, kultura współżycia z naturą i tak dalej. Tyle że wiem to dziś,
a wtedy nie wiedziałem i nie chciałem wiedzied, zbyt bowiem podobały mi się włochate szarotki
i cudowne dzwonki gencjan.

Wspinaczka? Nie, jeszcze nie. Raczej dziecinna zabawa, ale na granicy wariactwa. Że nie pozabijaliśmy
się wszyscy podczas tych eskapad - graniczy trochę z cudem. Nosal to skała zwietrzała, krucha i tym
niebezpieczniejsza, że porośnięta płytko zakorzenionym, leżącym właściwie na niej mchem, który
osuwał się pod byle ciężarem. Ale my, nie wiem skąd, wiedzieliśmy, że omszonych partii należy
unikad instynktownie wypróbowywaliśmy chwyty i wycofywaliśmy się z niepewnej drogi. Zdawaliśmy
sobie sprawę, że tu żartów nie ma. Ba, zdawaliśmy sobie sprawę! Chyba nie uświadamialiśmy sobie
niebezpieczeostwa tych zabaw i baliśmy się nie tyle wypadku - ile konsekwencji wspinaczek, gdyby
się o tym dowiedzieli rodzice.

Jako dobre dzieci - nie chcieliśmy ich martwid i milczeliśmy.

Wspinaczki znaliśmy z opowiadao. Często zbiegaliśmy w dół, poniżej poczty, gdzie obok Muzeum
Tatrzaoskiego była baza Pogotowia. Zawsze tam siadywali na kamiennych schodach czy stali oparci
o płot, złożywszy na ławie sprzęt ratowniczy, Byrcyn, stary Marusarz, Józek, Krzeptowski, Bednarski,
Oppenheim czy nawet sam twórca Pogotowia generał Zaruski. Kurzyli faje i papierosy, wygrzewali się
do słonka i gadali o tym i owym. A o czym mieli gadad, jak nie o górach, o wyprawach ratowniczych,
o przejściach, ściankach, żlebach i przewieszkach, hakach i ubezpieczeniach, linach i czekanach.
Małoletni pętak długo w miejscu nie usiedzi, ale przy nich - gotów byłem sterczed godzinami
i słuchad, słuchad, słuchad.

Tak więc teoretycznie byliśmy szalenie doświadczonymi taternikami, wiedzieliśmy, jak wygląda
sprzęt, oglądaliśmy go bowiem i dotykali z nabożeostwem, ale nie mieliśmy najbledszego pojęcia, jak
go należy używad. Małpowaliśmy, ale bez ładu i składu, po uważaniu. Strugaliśmy z drzewa czekany i
na łamliwym ostrzu ufnie bujaliśmy się pod przewieszką, wiązaliśmy się we trzech sznurkiem od
wieszania bielizny, ale do tego ograniczała się wiedza i niczego więcej nie czyniliśmy, gdyż nie
rozumieliśmy zasady wzajemnego ubezpieczania się w skale. W rezultacie gdyby odpadł jeden -
polecieliby za nim wszyscy, powiązani byliśmy bowiem na twardo, bez szans odczepienia się w razie
czego. Powtarzam, nie pojmuję, jakim sposobem wszyscy żyjemy, a nawet nie zdarzył się żaden
wypadek poza niewartymi wzmianki obtarciami i stłuczeniami.

Gdy w parę lat później zaczęliśmy, będąc już w gimnazjum, uprawiad małe wspinaczki i zaciekle
trenowaliśmy, wykonując nadzwyczajne przejścia na Matce Boskiej w Dolinie Strążyskiej, mieliśmy już
prawdziwe haki, liny i resztę sprzętu taterniczego, wyłudzanego pokornymi prośbami od starszych
albo po prostu buchniętego rodzicom. Wiedzieliśmy też, jak należy się wzajemnie ubezpieczad, w
jakich miejscach bid haki i jak szukad jakich uchwytów. Zresztą skała na Matce Boskiej była twarda,
pewna i bezpieczna. Kiedyś przyszło nam do głowy, aby spróbowad wspinaczek właśnie na Nosalu,
gdzie łaziliśmy jako dzieci. No i co? Nie zaryzykowaliśmy żadnej wspinaczki, pomacaliśmy skałę,
popatrzyli na skruszałe, obsypujące się ściany i z wyżyn nabytego doświadczenia stwierdziliśmy
jednogłośnie, że trzeba byd idiotą, aby tam się wspinad, honor bowiem ze zdobycia nieważnego
szczytu żaden, a prawdopodobieostwo odpadnięcia ogromne.

Ale namiętnośd do taternictwa szybko mi przeszła, w którymś bowiem momencie stwierdziłem, że


mam lęk przestrzeni, o tyle oryginalny - zawsze podlegałem dziwactwom - że nie bezpośredni, lecz
pośredni.

Żadna przepaśd nie wywierała na mnie większego wrażenia, póki nie widziałem na jej tle kogoś
innego. Gdy ujrzałem - kiszki zaplątywały mi się naokoło żołądka, wszystko razem podjeżdżało pod
gardło i najzwyczajniej w świecie robiło mi się niedobrze, z wszelkimi konsekwencjami. Osobliwe to
o tyle, że jako małe pacholę nie przypominam sobie, abym podlegał jakimkolwiek na ten temat
sensacjom, i stan ten wystąpił dopiero później, przy czym stale się pogłębiał.

Żadnych tedy sukcesów, wspinaczkowych w życiu nie odnosiłem i raz tylko wykorzystałem nabyte
w dziecięcym wieku umiejętności. Było to w latach pięddziesiątych, w Warszawie, na placu Zawiszy.
Któryś z moich przyjaciół tam mieszkający obchodził imieniny. Huczne to były imieniny, byliśmy
bowiem jeszcze w wieku, w którym kompot pija się raczej niechętnie. Późno w nocy zdecydowałem
się opuścid towarzystwo, pożegnałem się przeto i wyszedłem. Na dole zadzwoniłem na dozorcę, ten
mi otworzył bramę i znalazłem się na ulicy. Orzeźwiony świeżym powietrzem poczułem dziwny
niedosyt i silne pragnienie powrotu. Na dozorcę mi się dzwonid nie chciało, obejrzałem sobie więc
front domu i stwierdziłem, że właściwie nie ma powodu, dla którego nie miałbym wdrapad się na
górę do przyjaciela po balkonach. Co pomyślawszy - wykonałem. Powitano mnie wylewnie, ale nikt
w oparach zabawy nie zauważył, jak się dostałem z powrotem. Poigrawszy chwilkę kieliszeczkiem
znowu zszedłem na dół, zadzwoniłem i bez drgnienia powieki wytrzymawszy zdziwione spojrzenie
dozorcy wyszedłem na ulicę. Doszły mnie wesołe okrzyki z góry, zrobiło mi się samotnie i smutno -
powtórzyłem więc wspinaczkę i żywo przyłączyłem się do swawoli. Po paru minutach znowu
zadzwoniłem na dozorcę, który tym razem był już zdecydowanie oszołomiony. Uśmiechnąłem się
mile, wręczyłem mu kolejną opłatę, wyszedłem na ulicę i spodobała mi się ta zabawa. Za piątym
razem dozorca, który też zresztą zwyczajowo w pewnym stopniu uczestniczył w konsumpcji
imieninowej cisnął klucz, pieniądze, wrzasnął coś o duchach, halucynacjach i zwyczajnie uciekł.

Facecja nie była najprzedniejszego gatunku i prawdę mówiąc podobała mi się tylko w momencie jej
wykonywania. Już następnego dnia wcale nie byłem pewien jej szampaoskości.

Wródmy jednak do przeszłości dawniejszej. Jasne że cały dzieo trudno było moczyd się w
Jaszczurówce. Trudno też było nieustannie drapad się po skałach, bo jak długo można. Przekradaliśmy
się przez młodniki Zrębu, przebiegali szosę, aby pogapid się na tartak, posłuchad wrzeszczenia
tarczowych pił tnących zgrabnie grube dyle na cienkie deski, zapuszczaliśmy się pod Krokiew, na
Capkowe Stawki łowid trytony i bid żaby kamieniami.

Któż w dzieciostwie nie ciskał kamieniami! Myśmy doszli, w tej dziedzinie do niezłej klasy, bo
i warunki były należyte. Taki młody Arabczuk na Saharze ani znajdzie odpowiedni kamieo, jakże więc
ma umied nim rzucid - w Zakopanem, wystarczyło się w każdym dowolnym punkcie schylid, aby
podnieśd odpowiedni do ciśnięcia kamieo, dobrze dobrany wagą i kształtem. Czego jak czego, ale
kamieni w Tatrach nie brakowało. Każdy z nas nosił stale w kieszeniach parę „skoli”, na wszelki
wypadek, gdyby trzeba było ich natychmiastowo użyd. Nie wiem dlaczego, ale nie entuzjazmowaliśmy
się procami, chod każdy z nas procę, rzecz prosta, posiadał. Znacznie jednak bardziej cenione było
rzucanie z ręki, proca zaś służyła wyłącznie na dalekie odległości.

Rzucało się do celu: w pnie drzew, w gałęzie, w ustawione na kamieniach blaszanki, w zatknięte na
kołki w płocie butelki, we wrony wreszcie - o wstydzie! - koty i wiewiórki. Rzucało się też w ramach
akcji karno-odwetowych. Zdarzało, się na przykład, że pani Zosia Mikucka, mieszkająca pod Koziocem,
przy Korycie, w wilii „Pani”, przegoniła nas zza swojego płotu albo naskarżyła rodzicom, że jej z
Kozioca obsypujemy ziemię na grządki z jarzynami. Tego bez pomsty pozostawid nie można było.
Zwoływaliśmy na poczekaniu dintojrę, aby przedyskutowad problem winy i kary.

- Trza jej wybid ze dwie syby - proponował Staś Hoły.

- Bedzie dośd jednam - mitygowałem go.

- Starcy, kie jej oberluft na zatyłku wytłucemy - Tadek Kozak był najbardziej miłosierny, gdyż mieszkał
w najbliższym sąsiedztwie Mikuckiej i ewentualne następstwa wykonania wyroku »odbijały się
przede wszystkim na nim.

Ustaliliśmy więc, że tłuczemy oberluft w małym domku obok willi, zwanym zatyłkiem, zaczajaliśmy się
w Zrębie po naszej stronie, z wyrachowaniem odczekiwaliśmy odpowiedni moment i kamieo leciał
przez Koryto, nieomylnie wybijając tę właśnie szybę w tym właśnie oknie, którą zamierzaliśmy wytłuc.
My zaś, nawet nie czekając na brzęk, pewni, że kamieo trafił w cel - smyrgaliśmy piorunem przez Zręb
i lądowali na ławeczce pod pomnikiem Chałubioskiego, przybierając miny, jakbyśmy tam tkwili od
trzech godzin.

Tak, mieliśmy niejaką wprawę. Kiedyś dorośli, nie pomnę już z jakiej okazji, ale przypuszczalnie po
uczcie rydzowej a rydze w dużych ilościach, spożywane na sucho są szalenie szkodliwe -zaczęli się
zabawiad rzucaniem kamieni do celu. Był tam mój ojciec, któryś z Schielów, Oppenheim, Kasprzycki,
bodaj Witkacy i jeszcze paru. Nie szło im jedna - butelka wciąż była cała. Gdy przestali -
zaproponowałem, że może tak ja bym spróbował. Pozwolili. Kamyczki miałem w kieszeni nadzwyczaj
poręczne i za drugim rzutem butelka poszła w skorupy. Ogromnie się wtedy dziwiłem, że oni się
dziwili.

Do głupiej butelki na taką odległośd miałbym nie trafid?

Sport? Ciągle jeszcze nie sport. W owych czasach sport dla dzieci przecież nie istniał, nie było żadnych
tam „szkółek” ani wylęgarni talentów. Który był silniejszy w nogach czy więcej miał odwagi do
skakania - ten się wybijał. Pan Makuszyoski, w ślad za akcją rozdawnictwa nart, lansował dziecięce
zawody na Wilczniku, z prawdziwymi numerami na piersiach, wytyczoną chorągiewkami trasą
i sędziami, ale nam to trochę za bardzo pachniało przedszkolem i organizowanymi zabawami. Do
zabaw zaś inicjowanych i organizowanych przez dorosłych czuliśmy, rzecz prosta, zdecydowaną
niechęd.

Za to urządzaliśmy sobie dziesiątki i setki własnych mikroimprez: skoki z huśtawki - nieźle sobie przy
ich okazji rozbiłem głowę - biegi naokoło Zrębu, wędrówki po drzewach bez dotykania ziemi,
konkursy skoków narciarskich z kijkami i bez kijków, zjazdy szosą z Kuźnic czy Kalatówek, rzucanie do
celu. Wszystko, jednym słowem, co było związane z ruchem, było dla nas przedmiotem zawodów.
Wymyślaliśmy najdziksze konkursy w olbrzymich ilościach, tak że w ostatecznym rezultacie każdy
z nas - najniezdarniejszy nawet i najsłabszy - w jakiejś tam dziedzinie był zdecydowanym mistrzem.
Jeśli już w żaden sposób nie potrafił się wybid - wymyślał konkurencję, którą dwiczył w tajemnicy,
a dopiero wtedy ją proponował, gdy doszedł do perfekcji.

U mnie z siłą bezwzględną, jak wspomniałem, nie było wówczas najlepiej, musiałem więc
kombinowad z innej trochę strony. Nadrabiałem więc pomysłowością, dobrą koordynacją ruchów,
zręcznością i - co było dla mnie samego dośd nieoczekiwane - zdumiewającą wytrzymałością. Nie było
mowy, abym kiedykolwiek wygrał, podnoszenie ciężkich głazów z takim Tolkiem Grandfeldem czy
Władkiem Rojem, ale za to byłem mistrzem Bystrego w żonglowaniu trzema, a później nawet
czterema jabłkami oraz w długości pozostawania pod wodą. Niezłe też wyniki osiągałem w ping-
pongu, którym się podówczas zaraziło Zakopane. Sławna „weranda” w Dworcu Tatrzaoskim
obstawiona została paroma stołami, na których zacięte mecze toczyli Leisten, przyschnięty do
Zakopanego młody Austriak Odo Lachman i bracia Schielowie. Wynudziłem od rodziców komplet
pingpongowy i w deszczowe dni godzinami pingpongawaliśmy na dużym, jadalnym stole z paroma
przyjaciółmi. Niewielu dorosłych potrafiło mnie pokonad, z czego szalenie byłem dumny.

Myślę sobie teraz, że gdyby nie to dzieciostwo, najszczęśliwsze dzieciostwo w Zakopanem zupełnie
inaczej ułożyłoby się moje życie. Rzecz w tym, że dorwawszy się do książek, posiadłszy
w najwcześniejszym dzieciostwie upojną sztukę czytania, z dużą trudnością się od książek odrywałem.
Czytałem wszystko bez wyboru, co mi wpadło w ręce - czytałem godzinami. Gdybym mieszkał
w mieście - pozostałbym przypuszczalnie w książkach na zawsze, bodźce bowiem miejskie, skłaniające
do wyjścia z domu, aby spacerowad czy grad grzecznie w piłeczkę na skwerku lub w parku - zbyt były
słabe. Tam miałem samo życie pod ręką, wystarczyło byle co na siebie włożyd, wzud „cichobiegi” - jak
nazywaliśmy tenisówki - aby byd wolnym i móc wyczyniad całe, mnóstwo niesłychanie frapujących
rzeczy. Kochałem książki, ale jakże pozostad przy książce, jeśli przez okno dobiegały wrzaski kolegów
wzywających mnie do jakiejś nowej, cudownej zabawy. Zamykałem więc książkę i - leciałem „do
pola”.

Byd może, przez to właśnie zmarnowałem się jako wybitny naukowiec lub głęboki intelektualista, ale
za to na pewno przeżyłem swoje życie pięknie i szczęśliwie. Nigdy nie miałem okazji żałowad, że tak
właśnie a nie inaczej potoczyła się moja egzystencja.

Zawsze teraz, przechodząc między pomnikiem Sabały a Rondem, zatrzymuję się przed moim
najmilszym Zrębem. Kiedyś był młodnikiem, w którym trudno było znaleźd dostatecznie wyrośniętą
choinkę na Boże Narodzenie - dziś strzelają tam w górę olbrzymie smreki.

Dziwnie to myśled, że niedługo dojrzeją do ścięcia.


TWARDE ŁBY

Przypuszczam, że najżywotniejszym stworzeniem w naturze - nie wyłączając przysłowiowego kota -


jest mały chłopak. Szczególnie, jeśli pozostawiony jest sam ze swoimi pomysłami. Częstotliwośd,
z jaką wpędzaliśmy się indywidualnie czy też zespołowo w stany ostatecznego zagrożenia - była
zdumiewająca. Jeszcze bardziej zdumiewające było, że do poważniejszych wypadków dochodziło
rzadko. W razie czego obmył się mały człowiek w potoczku i już był zdrów, zawiązywał szmatką
przebitą „śkłem” nogę i kuśtykał ku nowym niebezpieczeostwom.

Twarde mieliśmy łby, niesłychanie twarde. Najtwardszy zaś posiadałem ja. I największy. Żadna
normalna czapka na mnie nie pasowała - każdą trzeba było rozciągad i poszerzad. Że zaś właziłem
wszędzie, gdzie włazid nie należało - pokażcie mi chłopaka, który zachowuje się inaczej - zewsząd też
spadałem. Z reguły spadałem prosto na łeb, który widad dostatecznie był ciężki, aby przeważad.
Zlatywałem więc a to z huśtawki, a to ze strychu stajni, a to z drzewa czy skałki, przy czym jakkolwiek
nie próbowałbym się w powietrzu obrócid - lądowałem niezmiennie na głowie. Ilośd blizn i szram na
mojej czaszce na pewno znacznie przekracza ilośd blizn i szram na czaszce najbardziej awanturniczego
atamana dooskiego, ale konsekwencje tych wypadków nader były nikłe - jak już wspominałem -
wystarczało nieważne cerowanko u doktora Nowotnego, abym mógł znowu zaczynad od początku.
Moja dobra Matula, która dawniej wpadała w panikę przy byle moim kaszlnięciu - zmuszona była się
przyzwyczaid, że jej synek właściwie nigdy nie bywa w jednym kawałku i stale go trzeba montowad do
kupy.

Letnia pasja wyścigowa przenosiła się i na zimę. Sankami wprawdzie gardziliśmy, w każdym razie
małymi, jednoosobowymi, a szczególnie z oparciem - ale bobsleje to już było coś wcale nie gorszego
od samochodów. Na przełomie lat dwudziestych sporo było w Zakopanem bobów, głównie tych
wielkich, ośmioosobowych, jakich dziś się już nie spotyka. Był nawet tor bobslejowy, który zaczynał
się w Kuźnicach, a kooczył przy Księżówce, ale tor ten rzadko bywał czynny. Może dwa, a może trzy
razy w życiu widziałem, jak na nim jeżdżono. Normalnie zasypany był śniegiem i zawiany zaspami,
przez które trudno się było przekopad nawet na nartach. Jeżdżono też na bobach głównie po ulicach
i szosach, głównie wieczorami, dla rozrywki, po powrocie z nart. Przed naszym domem często
z cichym klekotem płóz przejeżdżał bob, przeładowany ponad wszelką miarę wrzeszczącymi
pasażerami. W górę wyciągał go do Kuźnic czy na Cyhrlę koo, ręcznie bowiem było za ciężko, jako że
urządzenie ważyło paręset kilo i wyglądało szalenie bojowo z zębatym hamulcem z tyłu,
stabilizującymi nożami po bokach i prawdziwą, zupełnie jak w wyścigówkach kierownicą. Kiedy
wiosną, po odwilżowym dniu, pod wieczór zmroziło i zalodziło drogi, taki bobslej rzeczywiście
grzmocił zdrowo. Że zaś z jego sterownością nie było najlepiej, rozbicia i kraksy nie były rzadkie.
Zawsze przyciszaliśmy głos i nabożnie zdejmowali czapkę przed kapliczką przy zakręcie na drodze do
Kuźnic, postawioną - jak fama niosła - ku pamięci bobsleistów, którzy się niegdyś tam rozmazali na
drzewie.

O prawdziwych bobslejach mogliśmy tylko marzyd, pędzono nas bowiem od nich bez żadnych
dyskusji. Wprawdzie w parę lat później odkryliśmy z najmilszym Tadziem Schiele pod zaprzyjaźnioną
werandą starego, zapomnianego boba i z całym entuzjazmem próbowaliśmy go uruchomid, ale nic
z tego nie wyszło. Przerdzewiała kierownica nie chciała się obracad, hamulce zatarte na amen, a gdy
go jednak wyciągnęliśmy wreszcie na ulicę i spróbowali mimo wszystko chod kawałek ujechad -
przełamał się w połowie, tak był sparciały i kruchy.

Zostawały więc sanki, bo czymś się trzeba było zająd, gdy w długie, ciemne, grudniowe popołudnia
nuda człowieka rozdziawiała, a w domu nie bardzo było co robid. Na normalne, dziecinne saneczki
żaden z nas nie wsiadłby za żadne skarby świata, gdyż takie ośmieszenie byłoby nie do odrobienia, ale
jeśli nie boba, to można było coś przynajmniej zbliżonego wykombinowad. I wykombinowaliśmy. Nie
pamiętam już, który z nas zorganizował gdzieś spore - bo ze sześciu nas się tam mieściło - sanie
metalowej konstrukcji, cudownie niskie, szerokie i długie, z siedzeniem z parcianych pasów. Nie dojdę
już dziś, co to było, może jakiś wyjątkowo duży skeleton, jak to się wtedy mawiało, a może nieudany
model ratowniczego toboganu. W każdym razie wyglądał ów pojazd bardzo serio i tak właśnie go
traktowaliśmy. Prawdę mówiąc do niczego innego niż do jazdy po ubitym się nie nadawał, ponieważ
w głębszym śniegu wąskie metalowe płozy grzęzły i pojazd zarywał się beznadziejnie, siadając na
podwoziu, ale dla nas był ideałem. Problem kierowania nie istniał: wiadomo - łyżwa. Łyżew nikt z nas
wprawdzie nie miał, ale starszy brat Stasia Hołego, Kazek, wystrugał mu wyborną łyżwę z drzewa,
okuł stalową taśmą i zrobił zamocowanie. Trudnośd - nie dla Staszka, ale dla pozostałych - polegała na
tym, że łyżwa ta pasowała wyłącznie do staszkowych kapców i do żadnych innych, czyli że tylko on
mógł naszym bobem kierowad i nie było na to żadnego sposobu. Można było Stasia sprad Tadek
Gawlikowski parokrotnie to uczynił - ale rezultat był zerowy. Przez parę dni żarliśmy się, pełni
wzajemnych zawiści, aż wreszcie Tadek Schiele buchnął matce jedną łyżwę do jazdy figurowej,
przymocowaną na stałe do buta, który wypychał przed włożeniem gazetami - ja zaś wyskamlałem
jakoś w domu i kupiono mi przykręcane żabki do narciarskich butów, śliczne z przodu zawinięte,
łyżwy typu Halifax, zwane przez nas „śniegurkami”. To już pozwoliło mniej więcej równomiernie
rozdzielad zaszczytną funkcję kierowcy.

W tej jeździe z łyżwą doszliśmy zresztą do piekielnej wprawy. Zjazdy z Kuźnic, po banalnej, prostej
drodze już nam nie wystarczały, bo nawet i po lodzie było za wolno lataliśmy więc dalej, do
Jaszczurówki i na Cyhrlę, pod Olczę, gdzie fajne były serpentyny, a nawet na Gubałówkę, gdzie po
przetarciu holwegów góralskimi gnatkami powstawał wspaniały, zupełnie jak prawdziwy tor
bobslejowy. Doszliśmy wreszcie i do tego, że zjeżdżaliśmy z Kozioca, od willi Pawlikowskich, aż na sam
dół. Kto ciekaw – może się tam w wolnej chwili wybrad i zobaczyd, a później przez chwilkę
pozastanawiad, czy będąc dorosłym zaryzykowałby zjazd tamtędy. Zresztą... na pewno zobaczycie
współczesnych chłopaków, którzy zjeżdżają tam zupełnie tak samo jak my przed półwiekiem.

I tak samo zastanawiad się będziecie, jak to się dzieje, że się jednak nie zabijają, chod powinni.

Oczywiście, pasja bobslejowo-saneczkowa była efektem reminiscencji z letnich Wyścigów


Tatrzaoskich - zakopiaoskiego obłąkania, któremu podlegali wszyscy, a my najmocniej. Mied
cokolwiek, co przypominałoby wyścigówkę, co miałoby kierownicę, co dałoby się prowadzid szybko,
szybciej, najszybciej! Mogli nas powstrzymywad, mogli nas karad za nadmiar fantazji, ale
wyperswadowad nam tego nie było sposobu. Jakże zresztą upilnowad, jeśli w pięd sekund można było
zniknąd dorosłym z pola widzenia i... robid swoje.
KTO JEST CZYIM OJCEM

Kornel Makuszyoski, przedobry człowiek - jeśli nie swym pisarstwem, to na pewno charakterem - na
dobrą sprawę nigdy właściwie z Zakopanego nie wyjeżdżał. Nawet jeśli był gdziekolwiek indziej w
Polsce czy na świecie, to zawsze sercem pozostawał na Krupówkach. Nie on jeden. Co skupiało w tej
marnej, prawdę mówiąc, mieścinie tylu świetnych ludzi, jak wytworzyło się i trwało środowisko
intelektualne i kulturalne, nigdzie właściwie i nigdy później w takiej skali nie istniejące - trudno mi,
rzecz prosta, wyjaśniad i nie zamierzam tego czynid, gdyż uczynili to już inni, a przede wszystkim
nieodżałowany Rafał Malczewski w swoim „Pępku świata”. W okresie najpełniejszego rozkwitu
zakopiaoskiego kręgu byłem dzieckiem i chod rodzice znajdowali się w środku tego kręgu - ja
trzymałem się rączej na zewnątrz, w cieniu. Istniejący stan przyjmowałem za coś oczywistego,
naturalnego, codziennego, ale przecież moje własne, najważniejsze sprawy niekiedy tylko przecinały
się czy stykały ze sprawami dorosłych. Miałem swoje życie, swoje wrażenia, radości i tragedie, które
dla starszych były obojętne. Różnica pokoleo obowiązywała tak wtedy jak dziś, wojna domowa
toczona była z identycznym nasileniem.

I nie ma co robid sobie złudzeo, że było inaczej albo że będzie kiedykolwiek inaczej.

A więc Makuszyoski właśnie wtedy, pod koniec lat dwudziestych, rozpętał i na Podhalu, i w całej
właściwie Polsce - uruchamiając w tym celu wszelkie swe armaty publicystyczne i cały osobisty
autorytet - akcję rozdawania nart dzieciom. Koszmarne, to wprawdzie były, chod jeszcze
przedsanacyjne czasy, ale akcja nadspodziewanie chwyciła. Posypały się dary, wydębiono jakieś
dotacje, organizowano wenty i loterię, opodatkowywano imprezy, zbierano do puszek na ulicach.
Trochę się z tego wyśmiewali, ale pieniądze i dary jednak ciurkały do kasy komitetu. Oczywiście nie
wiem, jak tam było dokładnie, ale w każdym razie skutki okazały się całkowicie realne: mnóstwo
dzieciarni, tej najuboższej, z Zębu, Ratułowa, Murzasichla, Olczy i samego Zakopanego - upragnione
narty otrzymało, co nieprawdopodobnie ożywiło podhalaoskie stoki. Prościutkie to były narty,
najtaosze, ale dla tych, którzy dotychczas jeździli na starych klepkach z beczki - stanowiły cud. Bądź co
bądź były już fabryczne, z prawdziwymi, stalowymi szczękami, czyli - jak to się mówiło - „bakami”,
i zapinanymi na metalowy zacisk skórzanymi wiązaniami typu Huitfeld.

Roiliśmy się, jeśli chodzi o mój rejon działania, przede wszystkim na Koziocu i południowym stoku
Antałówki. Koziniec był niższy, ale bardziej stromy i pełen muld, a w dodatku zbocze było od północy,
toteż zawsze mieliśmy tam więcej śniegu i dłużej leżał. Zresztą na gładkiej, górą dośd stromej, ale
w dole łagodnie spadającej Antałówce za dużo było „gości”, pędzlujących na oślej łączce, których
traktowaliśmy z góry i nie dopuszczali do konfidencji.

Ledwie spadł pierwszy śnieg, jeszcze trawa wyglądała, a my już przypinaliśmy narty, wyposzczeni
przez lato. Cały stok Kozioca pokrywał się - jeśli tylko już było z” czego usypad - najrozmaitszego
kalibru skoczniami. Gdzie tylko zdarzył się jakiś garbik - natychmiast powstawała tam skocznia.
Uznawaliśmy podówczas wyłącznie skocznie „lupingowe”, z podniesionym możliwie wysoko progiem,
wydawało nam się bowiem, że im wyżej skocznia wyrzuci -i tym dalej się skoczy. Lekceważyliśmy
natomiast rozbieg: wystarczało nam parę metrów, przez które z całej siły odpychaliśmy się kijami,
zostawiając je dopiero, tuż przed progiem. Dziś nie bardzo rozumiem, dlaczego każdy z nas budował
sobie indywidualną skocznię. Zamiast wspólnym wysiłkiem zrobid, jedną, co byłoby znacznie prostsze,
zarówno jeśli chodzi o konstrukcję, jak i konserwację - my wznosiliśmy, tych skoczni dziesiątki. Nawet
o metr od skoczni sąsiada, ale musiała byd własna, osobna nawet gdyby była gorsza, to była
prywatna. Widad trudno nam było uzgodnid poglądy na profil, na rozbieg i system szatkowania spadu,
a że było się gdzie wyżywad - nie żałowaliśmy sobie.

Później, po Nowym Roku, gdy śniegu przywaliło już wysoko, starsi chłopcy budowali na Antałówce
prawdziwą skocznię. Przychodzili z łopatami i sypali wysoki próg pod szczytem, przeszatkowywali
rozbieg i zeskok, po czym organizowali prawdziwe konkursy, z mierzeniem odległości, sędziami
i zapowiadaniem zawodników. Na tej skoczni można już było skakad ponad dwadzieścia metrów.

My stanowiliśmy widownię i wygapialiśmy się na spody nart skoczków w locie. Oczywiście, każdemu
z nas się marzyło to i owo, czasem więc następowały próby:

- Józuś, dejze mi hipnąd...

- Idze, idze, dziurę w spadzie wybijes.

- Nie wybijem. Na mój dusiu, nie wybijem!

- Praśnie cię. Za małyś.

- Takiś. Kieby Franek beł, toby mi doł...

- Ale! Zjedź se ze spadu, będzie ci dośd!

Zjeżdżaliśmy więc ze spadu, wąziutko, nóżka przy nóżce, jak zwyczaj kazał, z obojętną miną,
zakręcając z fasonem w dole efektowną, zakooczaną pod stok krystianią. Oczywiście, gdy starszych
chłopców w okolicy nie było - wystawialiśmy specjalne czaty, obserwujące, czy któryś z nich nie
nadchodzi - skakaliśmy i my bohatersko, usilnie starając się, aby powtórzyd wszystkie gesty
i powiedzenia tamtych. Na górze trzeba więc było obowiązkowo wysmarkad nos palcami, przeżegnad
się i poprawid czapkę przy wybiciu należało możliwie głośno stęknąd, wylądowad z klasycznym
wypadem, a na dole zakręcid możliwie szybko i zastygnąd na chwilkę bez ruchu, po czym przynaglid
mierzących odległośd niecierpliwym okrzykiem:

- Kielo beło?

Czasem wybieraliśmy się grzbietem Gubałówki na Hyclówkę, koło dworca kolejowego. Tam była
legendarna skocznia, na której i pod czterdzieści metrów można było skakad. Szubienicznie wysoki,
trzymetrowy chyba próg zbudowany był z bali, a niezbyt stromy, ale za to długi zeskok zaopatrzony
był nawet w namazane na kawałkach dykty odległości. Fama niosła, że kiedyś tam nawet wystąpił
gościnnie pan Sieczka czy Rozmus, a plotka podawała fantastyczne odległości, jakie osiągnęli.

Była też jeszcze sławna skocznia na Buodówkach, którą jako były obywatel Skibówek dobrze znałem
i byłem w tej sprawie uznanym autorytetem, była na Lipkach, na Wierszykach, była po drodze do
Kuźnic, była...

Co tu dużo gadad. Gdy się jechało pociągiem do Krakowa, to wyglądając oknem zawsze się miało
w polu widzenia trzy do czterech skoczni najróżniejszego kalibru. Każdy stok, jeśli chod trochę
nadawał się do przystosowania - zaopatrzony był w skocznię. Czasem progiem była krawędź wiejskiej
drogi, czasem wybieg kooczył się w potoku, czasem rozbieg nie był wcale prosty i trzeba było przed
progiem dobrze kręcid między drzewami. Czasem była to skocznia malutka - czasem imponującej
wielkości. W każdym razie były i skakano na nich przez okrągłą zimę. Dziwne to, ale teraz jadąc do
Zakopanego machinalnie wyglądam przez okno i - stoki są gładkie, nie wyjeżdżone. Jakoś nikt skoczni
nie buduje, nikt na nich nie skacze.

Coś z tym chyba jest.

Jak sobie przypominam, akcja Makuszyoskiego dała zdumiewające efekty. Już nie tylko my, bogatsi,
mieliśmy prawdziwe narty, ale i nasi ubożsi przyjaciele nagie stali się właścicielami takich, które
można było za narty uważad. Już nie musieli kraśd desek na wyrób własnych, nie musieli nas pokornie
prosid o pożyczenie chodby na jeden skok, chodby na jeden zjazd. Oczywiście, nie wszyscy dostali,
niejednemu ojciec zabrał i zamienił w karczmie na półkwaterek, ale jednak narty te były. Nigdy nie
widziałem, aby jakikolwiek dar był wdzięczniejszym sercem przyjmowany lepiej wykorzystywany. Dla
zabiedzonego dzieciaka, często nie dojadającego, ubranego w byle łachy - te podarowane narty
stawały się jedynym, największym skarbem i celem istnienia. Spał z nimi, gładził je i polerował, nie
spuszczał z oka, co wieczór wstawiał na formę, aby się nie zdeformowały, i co rano troskliwie
smarował kawałkiem świecy czy smoły.

A bieda wtedy na Podhalu aż skwierczała. W samym Zakopanem to jeszcze jakoś najbiedniejszy


nawet góral wyżył, a to fiakrując, a to przewodnictwem, a to podnajmem pokoi gościom, ale dalej od
Zakopanego, na Olczy, w Ratułowie czy symbolicznej Głodówce jak rok długi żyli kukurydzianą breją
i owsianymi „moskalikami”. Co było śmietany, mleka, jajek czy masła - to gaździny niosły na sprzedaż.
Bywało, że dzieciaki miesiącami nie wychodziły z chałup zimą, bo zwyczajnie nie miały butów. I co
gorsze, nie było właściwie żadnych szans na przyszłośd, bo skąd niby się te szanse miały wziąd. Narty
taką szansę stwarzały. Mając narty, można było wygrad, a wygrawszy, nie tylko dostawało się
w nagrodę czapkę czy rękawice, lecz można było starad się o przyjęcie do klubu, o startowanie
w juniorach.

Jeśli się miało siłę w nogach i odwagę - daleko można było zajśd.

Jasne, że malcy tę szansę wyczuwali podświadomie, że najsilniejszy był instynkt współzawodnictwa,


pokonania innych, okazania się najlepszym, ale też i widzieli, że taki czy inny Franuś lub Stasiek
z sąsiedniej wioski lepiej się ma, bo umie gonid na skijach. Jeśli wygra bieg, to mu i buty jakieś
w klubie wynajdą, i robotę dadzą taką, żeby mógł startowad i trenowad. Panowie go chwalą, po
ramieniu poklepują, mają za swojego. Gdy sobie pomyślę o tamtych czasach - bo przecież tak było
śmieszą mnie poniekąd dzisiejsze deliberacje o zawodowstwie i amatorstwie. Pewnie, tamci byli
amatorami, stuprocentowymi amatorami, ale... nie tak bardzo różnili się od amatorów dnia
dzisiejszego.

Tyle że mniej mieli profitów i w innej formie.

Żaden podział na zawodowców i amatorów zatem nie istniał - trudno bowiem było w gronie
zawodników doszukad się zawodowców lub, jeśli kto woli, amatorów. Jedyne rozgraniczenie, jakie
z tamtych czasów pamiętam, to było organizowanie czasami konkurencji sportowych dla
„gentlemanów”. Były to głównie zawody konne, skijoringi czy nawet wyścigi kumoterek, w których to
imprezach osobno ścigali się górale, a osobno dolscy goście. W czystym jednak, klasycznym
narciarstwie podział taki nigdy się nie przyjął, a zresztą chyba i nikt nie próbował go wprowadzad.
Startowali razem: inżynierowie i juhasi, pisarze i parobcy. Jakoś to nikomu nie przeszkadzało,
niczyjego honoru nie urażało.

Toteż każdy z nas, najmłodszych, nosił w plecaczku buławą przyszłego mistrza - każdy mógł nim
zostad.

Makuszyoski, gdy się po nocnym brydżu dobrze wyspał, lubił chadzad na spacerki. Piechotą. Nigdy go,
zresztą na nartach nie widziałem i podejrzewam, że w ogóle nie potrafił jeździd. Ale że był dla nas
dostojnym starcem, darowywaliśmy mu ten mankament, który okryłby haobą młodszego.
Niespiesznie -więc wędrował sobie Makuszyoski wśród opłotków, dreptał kapcami po wąziutkich
ścieżynkach, tu zajrzał, tam się zainteresował czymś, ówdzie zagadał do gaździny, uśmiechał się do
dzieciaków. Kiedyś tak przyszedł do nas, pod Antałówkę. Zatrzymał się na dole, bo nie chciało mu się
w kopnym śniegu brnąd dalej, i zaczął z nami rozmawiad. Trochę był jak dla nas za serdeczny, za
kordialny, zbyt często gładził nas po głowach, ale lubiliśmy go przecież za jego prześliczne książki,
którymi zaczytywali się ci, którzy czytad umieli, a o których słyszeli ci, którym do szkoły było jeszcze
daleko. Siadł sobie więc pan Kornel na pniaczku ,i rozmawialiśmy sobie o tym i o owym. W pewnej
chwili tak jakoś z rozmowy wypadło, że zapytał jednego z nas:

- A co robi twój ojciec?

- Furmani na fiakrze!

- A twój?

- Mój jest przewodnik, w góry chodzi z gośdmi.

- A twój?

- Przy tartaku robi...

- Kanalizacyje kładzie, wicie, panie, takie rury...

- Mój jest gazda.

Tak szło kolejno, aż doszło do jednego z najmniejszych, najbardziej oberwanych, zatulonego


w szczątki brudnego swetra i resztki portek, w starą chustką owiniętego, zawiązaną sznurkiem,
w olbrzymiej, zszarpanej czapie na krostowatej łepetynie, wiecznie zasmarkanego i utytłanego.
Sierota był, to wiedzieliśmy, chował się u ciotki na Olczy, bo ojciec się zwyczajnie zapił na śmierd,
a przedtem jeszcze zdążył matkę w delirycznym szale tak skatowad, że umarła od pobicia. Tego to
bidulę tak zatkało, że sam pan Makuszyoski do niego się odzywa, iż przez chwilę nie mógł słowa
wykrztusid, aż wreszcie zająknął się, wyprostował dumnie i powiedział śmiało:

- A mój ojciec to jest... to jest... to jest Bronek Czech!

- Z kolei nas wszystkich z panem Makuszyoskim włącznie zatkało. Pisarz przygarnął do siebie
chłopaczynę, popatrzył mu w oczy, ale nic nie powiedział, tylko parę razy chrząknął. Bo i cóż można
było powiedzied? Mały też się chciał czymś pochwalid, a że prawda była przyziemna i banalna, wolał
już wystrzelid czymś najwspanialszym i najbardziej honorowym, co mu przynieśd mogło największy
splendor, a może i było marzeniem dziecinnych nocy.
Strzelił i - zastrzelił nas kompletnie, niczego bowiem ponad to me można już było wymyślid.

Sława Bronka Czecha była bowiem wtedy już wielka, przy czym nie miał rywali do chwały, gdyż
Staszek Marusarz dopiero zaczynał startowad jako junior i chod wiele się o nim mówiło, to jeszcze nie
był konkurentem dla Bronka. Dlaczego akurat Bronisław Czech cieszył się takim uznaniem? Przecież
równie dobrze biegał Karol Szostak czy Skupieo, przecież Łuszczek nieraz wygrywał w skokach z
Czechem, przecież Suleja nie był gorszy od niego w zjazdach. Ba, rzecz w tym, że Czech był
fantastycznie wszechstronny, że startował we wszystkich konkurencjach narciarskich, że w lecie
wspinał się, a gdy w Zakopanem otworzono szybowisko - natychmiast zabrał się do szybowców.
Rzeźbił poza tym, próbował pisad, a nawet grywał w brydża. Rzecz w tym, że do czego się wziął -
musiał byd dobrym, musiał byd najlepszym. Tkwiła w nim piekielna pasja zwyciężania, wygrywania
wszędzie, gdzie się dało.

A przecież nie miał - jak by się dziś powiedziało - warunków do sportu wyczynowego, a w każdym
razie nie do wszystkich jego dyscyplin. Niewysoki był, szczupły i niezbyt silny fizycznie. A jednak
potrafił wygrywad tak ciężkie, wytrzymałościowe konkurencje jak bieg na 50 km czy trudne biegi
zjazdowe. A jednak potrafił startowad przez trzy dni pod rząd we wszystkich konkursach
o mistrzostwo Polski czy Zakopanego i wytrzymywad ten olbrzymi wysiłek.

Fenomenalny talent? Zaciekłośd i wola zwycięstwa?

Raczej to drugie. Gdy sobie dzisiaj uprzytamniam, gdy odświeżam wspomnienia z tamtych czasów, to
dochodzę do nieodpartego wniosku, że Bronisław Czech był pierwszym polskim narciarzem, który
naprawdę trenował. Trenował z intensywnością i systematycznością w ogóle wówczas nie znaną
trenował w lecie iw zimie, jesienią i na wiosnę, trenował idąc na górską wycieczkę i na obiad do
domu: trenował w każdej wolnej chwili, a w efekcie tego potrafił ze swego organizmu wydobyd
w potrzebnej chwili wszystko, co możliwe. Trenował nie tylko kondycję, ale i technikę. Był
człowiekiem inteligentnym i rozumiał, że tylko siłą się nie wygra - rozgryzał więc tajniki właściwego
stylu, który właśnie jemu najlepiej odpowiadał, który był dla niego najekonomiczniejszy,
najskuteczniejszy.

Talent. No, cudów przecież nie ma - musiał mied talent, ale polegał on na sprawności fizycznej
w ogóle i jeździe na nartach od małego. Bronek skakał prześlicznie, elegancko, nienagannie stylowo,
jak nikt inny, ale nie miał ptasiego instynktu Staszka Marusarza czy Jasia Kuli. Jego skok był zawsze
wypracowany i wystudiowany, ten pozornie niewymuszony wdzięk, ta sylwetka w locie, po której
można go było poznad na koocu świata - to był efekt strasznej pracy i uporu. Zjeżdżał w sposób
charakterystyczny, z wysoko podniesionymi łokciami, wyłożony do przodu, idealnie swobodny
i rozluźniony, technicznie absolutnie doskonały, zawsze myślący, nigdy nie tracący orientacji i zimnej
krwi. W biegach szybko się zorientował - o czym mało który wtedy wiedział że biega się nie tylko na
nogach, a kije służą nie tylko do podpierania się nimi. Bronek biegał ma nogach, ale pracowały ręce,
pomagał balans ciała i rytm, stosowny do zmiennych warunków terenu. Dlatego potrafił wygrywad
z olbrzymim, nieprawdopodobnie silnym Staszkiem Skupniem czy niezwykłym biegaczem Zdziśkiem
Motyką. Był zawsze znakomitym taktykiem, potrafił zawsze rozłożyd swe siły lepiej niż konkurenci.

Dlatego przeszedł do legendy i pewnie dlatego - może by tak wreszcie raz wyraźnie to powiedzied,
gdyż wielkości Bronisławą Czecha takie stwierdzenie na pewno nie podważy - nie był specjalnie
lubiany przez kolegów. To fakt i każdy, kto pamięta tamte lata, o tym dobrze wie. Myślę teraz, że to
było zupełnie zrozumiałe, Bronek bowiem był zupełnie inny niż oni. Gdy po konkursie tamci szli na
kielicha - on się uchylał, gdy inni człapali po Krupówkach albo wylegiwali się w chałupie - on trenował,
gdy ktoś już-już był pewny, że tym razem wygra jakiś bieg czy konkurs skoków - Bronek mu sprzątał
wygraną sprzed nosa. Nie rozumieli tego, myśleli może, że się dmie, że odskoczył i od nich - bo
przecież trenował zawsze samotnie - że się wywyższa i gra mistrza.

A on, po prostu z żelazną konsekwencją parł do przodu, doskonaląc się w każdej dziedzinie, z którą
się zetknął. Uczył się, bez przerwy się niestrudzenie uczył. W tym była jego siła.

Pamiętam jeden” z biegów zjazdowych, wygranych przez Bronka. Inaczej wtedy wyglądały biegi
zjazdowe niż dzisiaj. Po pierwsze nie znano jeszcze ani slalomów, ani tym bardziej slalomów
gigantów, w biegach zaś zjazdowych nikt się nie trudził ustawianiem bramek, deptaniem trasy ani
chronometrażem na szczeblu wyższym niż ręczny zegarek. Po prostu zawodnicy wychodzili piechotą
na szczyt Kasprowego - kolejki przecież nie było - Wołowca, Czerwonych Wierchów, pod Kościelec czy
gdziekolwiek indziej i stamtąd startowali. Trzeba było dojechad do mety, ale którędy kto jechał i jak
jechał - nie miało znaczenia. Bywały i takie biegi zjazdowe, podczas których trzeba było wykonywad
spore podejścia, jeśli takie było ukształtowanie terenu. Zdarzały się i biegi zjazdowe, w których
wszystkich zawodników puszczano ze startu razem i wygrywał ten, który pierwszy dotarł do mety.

Ten bieg szedł spod Kościelca - meta na Hali Gąsienicowej, przy starym schronisku Bustryckiej, do
budowy bowiem murowanego dopiero się zabierano. Była wiosna, a więc wspaniałe, nośne firny,
pogoda jak kryształ i cała niemal trasa widoczna idealnie. Śniegu jeszcze mnóstwo, ani śladu kamieni,
tylko kępy kosówki wystawały z wytopionych słoocem jam. Grzaliśmy się wyciągnięci na rozgrzanych
skałach i szarych zmurszałych daszkach jakichś szopek i piwniczek. W przeczystym powietrzu
widzieliśmy, jak spod ciemnych turni Kościelca odrywają się maleokie, ciemne punkciki jadących
zawodników. Nie bardzo już pamiętam, kto tam wtedy startował. Na pewno Władek Suleja, nieduży,
czarny i żylasty strażnik leśny, na pewno Ignacy Bujak z roześmianą, ospowatą twarzą, na pewno
Henryk Mückenbrunn, ale reszty już nie widziałem - widziałem tylko, to jasne, Bronka Czecha.

Zobaczyliśmy, jak wystartował i- z miejsca skręcił w lewo, tam gdzie nikt nie jechał. Wyciął krótkiego
szusa przez niewielki kociołek, zniknął na chwilkę za muldą i znów się ukazał, ciągnąc za sobą krótki
pióropusz śniegu w szybkim, łagodnym łuku. Już w połowie trasy, chod był kilkaset metrów od trasy,
którą jechali wszyscy inni, widad było, że jedzie najszybciej. Nie zjeżdżał byle w dół, prosto do mety.
Kombinował na pewno na wiele dni przed zawodnikami penetrował teren - którędy należy się
przemknąd tak, aby nie byd zmuszanym do podbiegów, aby utrzymad jednakowe tempo na całej
trasie.

I wykombinował. Wygrał z dużą przewagą, bo jakże mogłoby byd inaczej.

W tymże miejscu, na Hali Gąsienicowej, zdziwił nas kiedyś Staszek Marusarz w parę lat później
zdumiewającymi nartami, na jakich wystartował do biegu zjazdowego. Trzeba sobie uprzytomnid, na
czym się wtedy jeździło. Wiązania przyzwoicie trzymające nogę przy desce nie były jeszcze znane
i jedynym było wiązanie zwane Langriemen w późniejszym nieco okresie określane u nas jako
„długorzemienne”. W wiązaniu tym noga spętana na twardo długim paskiem trzymała się wprawdzie
jak należy, ale po pierwsze podchodzenie było nader trudne, a po drugie w razie upadku chrupała jak
zapałka, szczególnie że nie jeździło się po ubitym ratrakami klepisku, lecz w kopnym, ciężkim śniegu.
Stosowano więc normalne, zapinane klamrą na obcasie więźby, a do utrzymywania deski przy nodze
pomagała elastyczna sprężyna lub guma, prowadząca od kostki ku tyłowi narty. Nieźle się nawet na
takich sprężynach jeździło.

Otóż Staszek pojawił się na starcie z nadzwyczajnymi nartami: były nienaturalnie krótkie, nie dłuższe
niż półtora metra, ale za to równie nienaturalnie szerokie, z pięcioma rowkami na ślizgu. Zamiast
jednej sprężyny - Marusarz zastosował po trzy do każdej nogi. Skąd te dziwolągi wziął - nie wiem, ale
podejrzewam, że mu je w najgłębszej tajemnicy zrobił cichcem Staszek Skupieo, który pracował
w fabryce Schielów. Nie pamiętam, czy Marusarz wtedy wygrał, czy nie, ale pamiętam, jaką wzbudził
sensację zarówno wśród zawodników, jak widzów. Próbowali go później naśladowad inni, ale nowy
sposób jakoś się nie przyjął.

Zawody jednak, chod mam nieodparte, jak rzekłem, wrażenie, że ich bywało znacznie więcej niż
dzisiaj - były właściwie kontrapunktem w normalnym, narciarskim życiu. I dla nas, dzieci - i dla
starszych. Biegali na zawodach bracia Schielowie bliźniacy tak podobni do siebie, że posądzano ich
o najgorsze oszustwa i dopuszczano do biegów tylko wtedy, jeśli startowali obaj. Jeśli zgłosił się tylko
jeden, zawsze zachodziła obawa, że gdy jeden wybiegnie ze startu, drugi w odpowiednim momencie,
cichutko wyjdzie z krzaków na trasę i znajdzie się na mecie. Podobno Makuszyoski w „Dwóch takich,
co ukradli księżyc” wzorował się właśnie na braciach Schiele. Biegali i zjeżdżali: Bednarski, Stryjeoski i
Kenar, Loteczkowa, a pani Ela Ziętkiewiczowa odznaczyła się tym, że była jedyną bodaj kobietą, która
odważyła się skakad na nowo wybudowanej Krokwi.

Zwykłą jednak rzeczą było po prostu chodzenie w góry. Jeśli nie było czasu, to na Kalatówki chodby,
jeśli czas się znalazł, to dalej: do Chochołowskiej, Cichej, do Pięciu Stawów przez Zawrat, na Czerwone
Wierchy czy na godzinkę lub dwie na Gubałówkę, aby zjechad „na szpital” długim, łagodnym stokiem.
Gdy odpowiednio dorosłem i mogłem nie sprawiad zbytniego kłopotu - zabierano i mnie czasami
w góry, ale... muszę przyznad, że tylko początkowo mnie to brało. Po którymś tam zmarznięciu,
noclegu w prymitywnym schronisku i strasznie długich, strasznie nudnych marszach jednym śladem,
W czasie których to marszów dorośli stanowczo zbyt powoli jak na moje możliwości się poruszali,
zniechęciłem się do takich ekskursji. Jazdy było niewiele, obrządków mnóstwo, a dorośli mnie
zwyczajnie nie bawili. Jeśli był akurat Tadzio Schiele, któreś z młodych Malczewskich czy Stryjeoskich,
można było się ostatecznie trochę rozerwad, ale na ogół nie bywali, gdyż równie mało wykazywali
w tym kierunku entuzjazmu co ja.

Może to nie był sport, ale na pewno była to kultura fizyczna. Mieli też kondycję znakomitą, o jakiej się
dzisiejszej młodzieży nie śni. Pamiętam, że legenda głosiła, jak to moja własna Matka razem z panią
Janiną Loteczkową wybrały się kiedyś do Pięciu Stawów przez Gąsienicową i Zawrat. Po drodze do
Czarnego Stawu wyprzedziły grupę zawodników biegaczy ze Zdziśkiem Motyką, Szostakiem, Zubkiem
i innymi, którzy również szli w tym kierunku, niby to trenując. Po drodze panie zgubiły zawodniczą
grupę, przeszły przez Zawrat, zjechały do schroniska w Pięciu Stawach, a gdy zmachani, ledwie żywi
zawodnicy dobrnęli wreszcie do schroniska - one oświadczyły, że właśnie sobie świetnie wypoczęły
i wybierają się do Morskiego Oka przez Liliowe.

Dziś już nie ma takich osób.

Ale ja jakoś do chodzenia w góry się nie paliłem. Może się to komu wydawad dziwne, że chowając się
w Zakopanem unikałem gór, ale nie ukrywam, że tak było. Całą bliższą okolicę Zakopanego
rozpracowaną miałem do ostatniej polanki. Regle, Gubałówka, Jaworzynka, Nosal, Kalatówki - tak, ale
dalej zapuszczałem się jedynie sporadycznie i pod silnym przymusem. Trudno, rzecz prosta, twierdzid,
że gór nie znałem, gdyż tego się po prostu nie dało uniknąd, ale nigdy - ani wtedy ani później - nie
udało mi się wykrzesad z siebie jakiegokolwiek upodobania do długich „wyryp”, historycznych
wypraw i ryzykownych przejśd graniami w ciężkich, zimowych warunkach. Pod tym względem
solidaryzowałem silę całkowicie z Karolem Stryjeoskim, który kiedyś w schronisku zdjął buty
z umęczonych nóg, wystawił je do sieni, a gdy mu zwrócono uwagę, że może je ktoś ukraśd, odparł:

- Właśnie o to mi chodzi. Będę mógł jutro pospad jak należy.


NASIĄKANIE SKORUPKI

Nie mogą powiedzied wprawdzie, aby moi rodzice - jak niegdyś rodzice Antoniego Słonimskiego -
jakoś nie zauważyli, że ich syn nie chodzi do szkoły, ale faktem jest, że do szkoły poszedłem późno
i długa była moja złota, dziecinna wolnośd. To była dywidenda wyciągnięta z mitu, że mam słabe
płuca, że zbyt jestem wyrośnięty i mogę się nie uchowad. Wprawdzie pociągało to za sobą
koniecznośd przeklętego werandowania, przeciwko któremu buntowałem się równie twardo, jak
Matka za nim obstawała, ale za to szkołę powszechną - jak to wtedy się nazywało - odbębniłem ucząc
się w domu, co znakomicie przedłużyło okres swobody, której rozkosze doceniłem dopiero, gdy -
obrazowo mówiąc - zamknęły się za mną szkolne wrota.

Ta domowa nauka była, jak mi się wydaje, dośd byle jaka. W każdym razie nic prawie z niej nie
pamiętam. Wiem tylko, że w którymś momencie wynikła koniecznośd nauki pisania, czytając bowiem
dużo i płynnie - nie odczuwałem żadnej potrzeby przekazywania swych myśli w formie pisemnej.
Trzeba też się było poduczyd arytmetyki, w której zresztą nie byłem ekspertem ani wtedy, ani też
nigdy później. Całą resztę znałem z lektury. Egzamin więc do pierwszej klasy gimnazjum zdałem
śpiewający, zająwszy w nim pierwsze miejsce ex aequo z Zenkiem Michalikiem. Trzeba trafu, że ze
wszystkich zdających tylko ja i Zenek byliśmy ostrzyżeni na pazika, modą Czesława Niemena z tym, że
Zenek miał włosy czarne jak sadza, a ja koloru lnu - co rzecz prosta natychmiast podchwycili koledzy,
zatruwając nam doszczętnie życie. Po tygodniu tedy przeforsowaliśmy obaj u naszych rodziców
postrzyżony, ale nowe fryzury nie przeszkodziły kpinkom, które się za nami ciągnęły przez całą
pierwszą klasę.

Osobom mającym mnie za geniusza z przykrością muszę wyznad, iż był to mój jedyny sukces
w dziedzinie kształcenia się. Jeszcze przez pierwszą klasę przeszedłem na bazie egzaminacyjnej
chwały, ale dalsze lata edukacji były nieustannym potykaniem się, doganianiem, poprawkami
i nieporozumieniami z ciałem pedagogicznym. Będę szczery: szkoły nienawidziłem od pierwszego do
ostatniego dnia, z rozpaczą każdego ranka myślałem, że znowu trzeba będzie usiąśd na ławce i albo
ziewad z nudów, albo trząśd się ze strachu przed wyrwaniem do tablicy, codzienne odrabianie lekcji
stało się moją udręką, przed którą migałem się z chytrością Indianina.

Historia bowiem moich studiów gimnazjalnych składała się z wzlotów i upadków. Uczyłem się tego,
co mnie interesowało i - tylko tego. Z przyrody na przykład i z geografii wiedziałem w pierwszej klasie
więcej przypuszczalnie niż nauczyciel, gdyż miałem za sobą wertowanie całej naukowej biblioteki
rodziców, historia mnie nudziła, więc traktowałem ją po łebkach i po ośmiu latach dukania starego,
poczciwego Nankego - znałem tylko dwie daty: bitwy pod Grunwaldem i hołdu pruskiego, fizykę
lubiłem i teoria nie miała dla mnie tajemnic, ale nigdy w życiu na przykład nie udało mi się rozwiązad
chodby jednego zadania, łacinę uważałem za zbyteczną, ignorowałem ją więc kompletnie,
matematyka - lepiej nie wspominad, religia...

Skorupka więc nasiąkała, ale osobliwie nierównomiernie. Spore wiadomości w jednej dziedzinie nie
mogły, rzecz prosta, zrekompensowad całkowitej ignorancji w innej. W każdym razie w warunkach
gimnazjalnych. Posuwałem się więc do przodu raczej skokami: na kwartały i na półrocza potrafiłem
nazbierad po sześd i siedem dwój, aby pod koniec roku - w wyniku rodzinnych represji, systemu
korepetycji i uczenia się po nocach - przebrnąd jakoś do następnej klasy.
Oczywiście, z surowym zastrzeżeniem rady pedagogicznej, że to już ostatni raz.

Siedzenie w odrapanej klasie i słuchanie mało zajmujących na ogół wypowiedzi nauczycieli, było dla
dziesięcio- czy dwunastoletniego chłopca nieznośną udręką. Szczególnie, jeśli za oknami zieleniła się
wiosna albo spadł świeży śnieg, idealny do jazdy. Nie za bardzo uważałem, odpowiadając na
niespodziewane pytania bez ładu i składu. Co parę dni wzywano Matkę na nieciekawą, moim
zdaniem, rozmowę z takim czy innym pedagogiem - co pewien czas ja stawałem przed obliczem
samego dyrektora gimnazjum dla wysłuchania zwyczajnej reprymendy.

Dyrektor Turowski, cudowny, przedobry człowiek, który kochał nas wszystkich, bez względu na
zachowanie - a i my odpłacaliśmy mu szczerym uwielbieniem - organicznie, jak mi się wydaje, nie był
zdolny nie tylko do wyrządzenia krzywdy uczniakowi, ale nawet do sprawienia mu przykrości. Wielki,
wąsaty i gruby, burczał srogo i marszczył brwi, groził straszliwymi następstwami powtórzenia się
występku, a swój monolog kooczył nieodmiennie stwierdzeniem: Słuchaj, Domaniewski: na ciebie jest
jedno tylko właściwie określenie, to... to właśnie Domaniewski!

Tak samo zresztą mawiał do Martynika, Czubernata, Stopki, Błachuciaka czy każdego, kto mu się
nawinął do gabinetu.

Nawiasem mówiąc, trudno mi się dziś dziwid, że nauczyciele mieli stałe pretensje i raczej sympatią do
mnie - z nielicznymi wyjątkami - nie pałali. Byłem szczeniakiem przemądrzałym, bezczelnym,
lekceważącym przepisy szkolne, uczęszczającym na lekcje w kratkę, gdyż albo chodziłem na wagary,
albo wykorzystywałem mit o swojej słabowitości, aby pod pozorem choroby przesiedzied w domu
jakąś szczególnie niebezpieczną klasówkę, no a do tego wszystkiego jeszcze się fatalnie uczyłem.

Ale jakże tu się uczyd, kiedy rok szkolny w Zakopanem to przecież cała właściwie zima. A zima -? to
narty.

Przyjeżdżaliśmy do szkoły wszyscy prawie na nartach. Tak było znacznie szybciej i wygodniej, a dla
tych góralskich chłopaków, którzy dojeżdżali z okolicznych wiosek, z Olczy, z Kir czy nawet zza
Gubałówki - narty były jedyną dostępną i pewną komunikacją przez zaspy i holwegi. Książki i zeszyty
oczywiście w plecaczkach, gdyż tornistrami pogardzaliśmy, a teczki przy narciarskich dojazdach były
całkowicie nieprzydatne. Narty zostawialiśmy pod gankiem szkolnym, sprawdzając na każdej pauzie,
czy jeszcze są. Na dużej pauzie często lecieliśmy nad dworzec kolejowy, na Antałówkę, aby
przynajmniej raz sobie zjechad albo skoczyd na jednej ze skoczni, jakich tam nie brakowało.

Ale dojazdy do szkoły czy spędzenie kilkunastu minut przy skoczni nie wystarczało. Szczególnie
w grudniu. Zanim się wróciło ze szkoły, zanim zjadło obiad - robiło się ciemno i jeździd można było
najwyżej po ulicach, co nikogo usatysfakcjonowad nie mogło. Pozostawały niedziele, ale nad niedzielą
ciążył obowiązek uczestniczenia w szkolnym „nabożeostwie. Tak, ciążył - to jest właściwe
sformułowanie. Nabożeostwa te zaczynały się późno i ciągnęły niesamowicie długo. Nie było szans,
aby urwad się przed jedenastą, czyli parę godzin jazdy na nartach przepadało, a w ogóle po
nabożeostwie nie warto już się było wybierad gdziekolwiek dalej. W dodatku władze szkolne
niesłychanie pilnowały naszej obecności w kościele. Przed nabożeostwem sprawdzana była lista
obecności, później czwórkami wchodziliśmy do kościoła, a stamtąd szansę ucieczki były praktycznie
żadne. W dodatku należało byd ubranym odświętnie i narciarskie stroje nie były tolerowane, czyli
dochodziło jeszcze ze trzy kwadranse, nim doleciało się do domu i przebrało jak należy.
Dlaczego właśnie nasza obecnośd w kościele była dla władz szkolnych tak ważna - nie rozumiałem
wtedy i nie rozumiem po dziś dzieo. Myślę, że chodziło o odfajkowanie akcji wychowawczej, dzięki
której miały byd zbawione nasze duszyczki, co przynosiło akurat taki sam efekt, jak każda próba
wychowywania na siłę. W każdym razie nieobecnośd na mszy powodowała znacznie surowsze
restrykcje niż nieobecnośd na lekcji, a wszelkie usprawiedliwienia, nawet pisemne, traktowane były
zdecydowanie nieufnie.

Mój dom był całkowicie laicki. Rodzice, jak to Rodzice: z Kościołem bynajmniej nie walczyli, ale po
prostu o tych sprawach się nigdy nie mówiło. Fakt, że lekcje religii były w gimnazjum obowiązkowe,
Matka traktowała ze wzruszeniem, ramion i pilnowała mojego katechizmu wyłącznie z poczucia
obowiązku wobec programu. Jeśli jednak chodzi o niedziele -znajdowałem w niej sprzymierzeoca,
gdyż wydawało się jej nonsensem przetrzymywanie śmiertelnie nudzącej się młodzieży w zimnym
domu Bożym, jako że był to jedyny dzieo, w którym korzystad mogli z powietrza, śniegu i słooca tak,
jak korzystad powinni. Otrzymywałem przeto bez ceregieli barwne usprawiedliwienia na piśmie,
z których wynikało, że w żaden sposób nie mogłem byd na mszy w parafialnym kościele na dole, ale
za to przykładnie zaliczałem sobie mszę w Księżówce.

Księżówka był to dom wypoczynkowy, czy też prewentorium dla księży, nieco powyżej dawnej
papierni, po prawej stronie drogi do Kuźnic. Oczywiście istniała tam też kaplica, gdzie odprawiano
mszę, na którą schodzili się tubylcy. Do Księżówki było mi po drodze, więc - aby przynajmniej
formalnie byd w zgodzie z prawdą - wstępowałem tam na trzy minuty, po czym gnałem na Kalatówki,
do Jaworzynki na Halę Gąsienicową, Goryczkową lub Kondratową, skąd wracałem dopiero po
zmroku, korzystając z zimnych racji żywnościowych wożonych w kapturze lub plecaku.

Tyle że szkoła się po pewnym czasie wycwaniła. Owszem, godzono się na wysłuchanie mszy w
Księżówce, ale zaświadczenie od rodziców przestało wystarczad - trzeba było przynieśd kartkę od
księży, którzy z kolei wydawali te kartki dopiero po nabożeostwie. Niby i tak było lepiej, bo mogłem
polecied na pierwszą mszę o siódmej, po czym mied cały dzieo dla siebie, ale i tej półgodziny było
nam szkoda. Wreszcie sprawa uległa pomyślnemu rozwiązaniu: zupełnym przypadkiem
skaptowaliśmy sobie młodego księżyką, zapalonego narciarza, który po pierwsze pracował
w kancelarii Księżówki, a po drugie był ojczaszkiem rozumnym, niedaleko odrosłym od młodzieży. W
najgłębszej tajemnicy wydawał nam te nieszczęsne kartki od ręki, nie nalegając na wysłuchanie mszy
i tylko zalecając dobrotliwie:

-Gdzie dziś się wybierasz, synu? Aha, na Kalatówki. No to jak już wyjdziesz nad Wantę, pomódl się
tam do skał. Pan Bóg jest wszędzie i wszędzie cię wypatrzy. A na intencję zbawienia mojej grzesznej
duszy przejedź dwa razy slalom bez wywrotki.

Omal się nie nawróciłem usłyszawszy po raz pierwszy takie dictum i wierzący czy nie wierzący -
skrupulatnie odmawiałem zdrowaśki w Suchym Żlebie czy na Boczaniu. Myślę, że jeśli Stwórca
istnieje, to mnie dobrze słyszał. Byłem przecież bliżej niego niż ci na dole. A na intencję zbawienia
duszy kochanego ojca Stefana ogromnie gorliwie przejeżdżałem slalom i nie dwa, i nie cztery razy, ale
kilkanaście.

Zaczęliśmy bowiem rzeczywiście systematycznie trenowad zjazdy. Z Tadziem Schiele, Staszkiem


Birtusem i nieco od nas starszym Jaśkiem Bochenkiem każdą wolną godzinę spędziliśmy w Suchym
Żlebie, pędzlując między zaznaczonymi gałęziami kosówki bramkami. Ustawialiśmy sobie slalomiki
krótkie, kilkudziesięciometrowe zaledwie, ale jeździliśmy po nich, póki nie wy drapaliśmy śniegu do
gołej ziemi albo nie usypaliśmy takich band, że już się nie dało jeździd. Przenosiliśmy się wtedy parę
metrów w bok i wyznaczali nową trasę. Oczywiście, była to namiastka slalomu, gdyż inaczej się jeździ
między wysokimi tyczkami, a inaczej między niskimi gałązkami. Oczywiście, nikt nas nie uczył, nie
pokazywał właściwej techniki skrętu czy najeżdżania na bramkę. Uczyliśmy się na własnych błędach
wypróbowując kolejno wszystkie znane i nieznane metody, wymyślając nowe systemy i porzucając je
po chwili.

Skręt podówczas wykonywało się z oporu, co wynikało z warunków terenowych d śniegowych. Jazda
po ubitym klepisku, po wyszatkowanych zboczach i przygotowanych trasach była jeszcze nie znana.
Slalom, owszem, ubijało się nieco stok, ale w biegu zjazdowym przejeżdżał po prostu „vorlaufer” albo
kilku i to wystarczało. Jazda po świeżym, często głębokim i kopnym śniegu wymagała innej niż dziś
techniki. Równoległe skręty, nawet przy odciążeniu tyłów - były trudne, a często w ogóle niemożliwe,
jeśli po długich opadach przyszła nagła odwilż i narty zarywały się w ciężkim, kleistym śniegu. Żadne
tam cuda nie pomagały i trzeba było z oporu. Oczywiście, im gładszy był stok - tym opór się
zmniejszał, a w ostatecznym rezultacie był niemal symboliczny. Niemniej głosiliśmy - przypuszczalnie
słuszną wtedy - teorię, że inny skręt niż z oporu w ogóle nie istniał.

Czasem i to nie wystarczało. Kiedyś, gdy przechodziliśmy zimą z Pięciu Stawów na Gąsienicową przez
Zawrat - aczkolwiek bez entuzjazmu, to jednak czasami w góry chodziłem - dogoniliśmy na samej
przełęczy starego już wtedy Wujka Ritterschilda., Zjazd z Zawratu nie był bagatelką: piekielnie
stromo, wąsko i zawsze masa śniegu ciężkiego a nawianego, a przy tym mało kto zimą przez Zawrat
się wybierał, więc było zupełnie nie przetarte. Ruszyliśmy pierwsi i strasznie męczyliśmy się, nie
wiadomo było bowiem, jak jechad. Próbowaliśmy i tak, i siak -z oporu, i obskokami, i łukami,
i zakosami – ale bardzo słabo nam jednak szło. Wujek, patrzał sobie z góry, patrzał, aż wreszcie - gdy
zasapani zatrzymaliśmy się w połowie stoku - ruszył w dół. Eleganckimi, równiutko wyrysowanymi,
identycznymi jeden w drugi skrętami, pozornie bez wysiłku, jakby zjeżdżał z Lipek - wyprzedził nas
i pojechał sobie w dół, do Zmarzłego Stawu, nie zatrzymując się ani na chwilę, by wypocząd.

Ba, Wujek jechał skrętami już wtedy wychodzącymi z użycia, a mianowicie telemarkami, których
prawidłowy sposób wykonywania znam tylko starzy narciarze. A w pewnych warunkach,
w szczególnie trudnym terenie i w głębokim śniegu - telemarki były niezastąpioną metodą, gdyż inna
najzwyczajniej w świecie nie skutkowała.

Przekonaliśmy się o tym dowodnie.

Innym znów razem, w parę lat później, podobnie zaimponował nam Oppenheim. Przechodziliśmy
wtedy z Cichej na Pyszną, przez Przełęcz Iwanicką. Pogoda była fatalna: duło straszliwie, wiatr
przeganiał śnieżycę, nawiewając ciężkim gipsem olbrzymie zaspy. W dodatku mgła. Był Z nami wtedy
bodaj Andrzej Marusarz, Jasiek Lipowski, Bochenek, Władek Majer - znakomici przecież zjazdowcy. Z
trudem zjeżdżając na Siwe Sady spotkaliśmy pod krzakiem siedzącego nie kogo innego, jak właśnie
samego Oppenheima. Kurzył sobie papierosa w ulubionej wiśniowej cygarniczce i odpoczywał. Józio
charakterystycznie wyglądał na nartach: luźne portki pod kolana, brudnawa obszerna wiatrówka
z kapturem i olbrzymi plecak, który machinalnie wrzucał na plecy, nawet jeśli wybierał się tylko do
trafiki po papierosy.
Odpoczęliśmy i my przy nim krzynkę, i zabrali się do dalszego zjeżdżania. Widocznośd była słaba, nie
bardzo człowiek widział, gdzie jedzie, trzeba więc było uważad, żeby się nie zatkad w jakimś żlebie czy
nie zlecied ze skałki, bo stok był stromy i niebezpieczny. Jechaliśmy więc szerokimi, wolnymi
zakosami, „często, przystając i rozglądając się wokół. I wtedy posłyszeliśmy z góry, gdzie został
Oppenheim, przeciągłe buczenie, jakby syreny strażackiej. Po chwili przemknął koło nas w pylnej
kurzawie, rżnąc prosto w dół, ostrzegając nas głosem: Szeroka, częściowo pługiem, na złożonych
kijach, które stwarzały trzeci punkt podparcia i pozwalały skutecznie w razie czego hamowad.
Patrzyliśmy za nim z rozdziawionymi gębami, bo żaden z nas nie zaryzykowałby takiego szusa z pieca
na łeb, na ślepaka, a w ogóle nie umiałby tak jeździd.

Gdy dotarliśmy wreszcie do schroniska na Pysznej, prowadzonego wtedy przez Staszka Karpiela,
Oppenheim siedział już sobie dobrze obeschnięty na ławie pod piecem, popijał herbatę zwaną przez
Byrcyna „mądrą herbatą” - pół na pół ze spirytusem. Zobaczywszy nas, pokiwał głową i bez złości
skonstatował:

- Eh, młodzi, młodzi...

Cóż, co pokolenie - to obyczaj, co czasy - to styl i sposób. Józio w slalomie, nawet gdyby zdecydował
się spróbowad, nie miał żadnych szans z najgorszym z nas, ale w jego żywiole, w trudnych, górskich
warunkach - mogliśmy mu buty czyścid.

Strasznie zaciekle trenowaliśmy. Jakby od tego zależała nasza kariera i życie. Wieliśmy ze szkoły przy
każdej okazji - każdą chwilę wyłapywaliśmy, aby trochę pojeździd. Gdziekolwiek, jakkolwiek - ale
pojeździd. Całkowicie za frapowały nas zjazdy, o skokach nawet nie wspominaliśmy, chyba że miały to
byd skoki terenowe, jeśli tak wypadło na trasie. Wprawdzie nasz trening był chaotyczny, wprawdzie
popełnialiśmy przypuszczalnie masę błędów, ale skoro byliśmy na nartach od pierwszego do
ostatniego śniegu - nawet wczesnym latem potrafiliśmy jeszcze wyszukiwad płaty śniegu
w zacienionych kotłach - nie mogło nie byd efektów.

Oczywiście, większośd czasu pochłaniało nam podchodzenie, jako że o kolejce czy jakimkolwiek
wyciągu nawet nie marzono, toteż rozkład zajęd nieco był zwichrowany: cztery godziny podchodzenia
na Kasprowy - to było bardzo szybko - i dziesięd minut zjazdu w dół. Dziesięd minut podchodzenia na
krótki nawet slalom - pół minuty efektywnego treningu. No, ale co było nabid? Dzięki temu jednak
nogi mi się wyrobiły, że aż ha! Pod koniec zimy podchodzenie mnie już właściwie nie tyle męczyło, ile
nudziło. Lazłem w górą zdumiewająco szybko, bez odpoczynków, a wdrapawszy się na szczyt
natychmiast mogłem zjeżdżad. Nie znosiłem zresztą nigdy zarówno wówczas jak i dzisiaj
podchodzenia w żadnej formie, ale przecież nie miałem wyboru. Gdybym nie podszedł - nie mógłbym
zjeżdżad. Nawet się specjalnie na to podchodzenie nie wściekałem, gdyż innego sposobu nie było i nie
podejrzewałem, że istnieje. Opowiadania starszych o kolejkach linowych i zębatych, o wyciągach
takich a siakich, jakie pracują w Alpach - wkładaliśmy między bajki.

Nasze bowiem realia były inne.

Potrafiliśmy jeździd. Starsi, Bochenek, Lipowski czy Bielatowicz, byli już uznanymi zawodnikami.
Startowali z powodzeniem w seniorach d bynajmniej nie byli tacy znowu od macochy. Królował
oczywiście Bronek Czech, ale dwaj Jasiowie, Lipowski i Bochenek - najlepsi w tych czasach technicy -
mocno mu następowali na pięty w slalomie, a zwalisty, potwornie silny desperat, „Jojo” Schindler
potrafił, jeśli mu wyszło i nie prasło go po drodze, wygrywad nawet z Bronkiem w biegu zjazdowym.

Potrafiliśmy jeździd i nie było sposobu na zdyskontowanie tych umiejętności. Byliśmy bowiem
uczniami gimnazjum i będąc nimi - odjęte mieliśmy prawa do startu w otwartych zawodach. Taki
wtedy obowiązywał przepis, którego przekroczenie ostro było karane, do zawieszenia w prawach
ucznia włącznie. Mieliśmy się uczyd, a sport - zdaniem Ministerstwa Oświaty - był dla naszej nauki
najpoważniejszym zagrożeniem. Jedyne, co nam wolno było, to uczestniczyd w zawodach szkolnych,
czy międzyszkolnych. Te jednak przeprowadzane były tak rzadko, że jako żywo nie pamiętam
dokładnie ani jednej takiej imprezy, a przy tym dawały nam nikłe możliwości wyżycia się.

We własnym bowiem kółku sami robiliśmy sobie zawody od wczesnego dzieciostwa,


a błogosławieostwo władzy niczego im dodad nie mogło.

Żeby nie było nieporozumieo, chciałbym przy okazji wyjaśnid, że żadnych triumfów narciarskich,
którymi mógłbym się chwalid przed wnukami - nie odniosłem ani wtedy, ani też nigdy później.
Jeździłem, startowałem, gdzie i jak się dało, ale zawodnikiem byłem przeciętnym. Nie wiem, czego
brakowało mi: chyba talentu, przypuszczalnie odwagi, a na pewno już zajadłości niezbędnej do
wspinania się na szczyty. Już wtedy, jak po dziś dzieo zresztą, sport był dla mnie uroczą zabawą,
rozrywką, odpoczynkiem, a nawet pasją, ale z rzadkimi odstępstwami od zasady nie mogłem w sobie
wzbudzid prawdziwej wściekłości i furiackiego zapału, jaki konieczny jest dla championa.

Mój szkolny kolega, Staszek Bachleda-Sula, o którym zresztą później w czasie okupacji mówiono nie
za bardzo - zapowiadał się na świetnego skoczka. Nieduży, czarniawy, ale krępy w sobie, skakał
rzeczywiście lepiej niż którykolwiek z nas. Już jako dwunastoletni juniorek był ozdobą Hyclówki, gdzie
niektórych z nas zaczęto w tym czasie dopuszczad do konfidencji. Pamiętam takie towarzyskie skoki,
którym przyglądałem się z boku, gdyż po pierwszej wywrotce na samym garbie przepędzono mnie
sromotnie z rozbiegu na widownię. Różnie tam skakali, ale cała nasza klasa czekała na Staszka.
Staszek wybił się jak należy, po czym położył się formalnie na deskach i odwalił skok zupełnie
przyzwoity, aż go tam poklepali po ramionach starsi. Ale Staszek postanowił powtórzyd skok
i poprawid go. Znów się wybił z całej siły, pochylił tak, że zębami dotykał niemal szpiców nart i w tej
pozycji cudownym łukiem poszedł w górę. Pozycji nie zmienił do ostatniego momentu. W
maksymalnym pochyleniu przeszybował trajektorię i - wbił się w spad głową i szpicami nart. Nic mu
się nie stało, nawet deski były całe, wlazł więc jeszcze raz na rozbieg i - ponownie palnął łbem
w zeskok.

A później powtórzył operację po raz trzeci z identycznym skutkiem na dole. Przypuszczalnie


kontynuowałby skoki aż do rozbicia czaszki, ale na szczęście trzasły tylko narty.

Staszek bowiem - wielokrotnie później to zastało sprawdzone w rozmaitych okolicznościach - po


prostu nie znał uczucia strachu. Brak mu było chyba instynktu samozachowawczego czy jak, ale
w każdym razie ważył się na tak wariackie szusy i samobójcze skoki, że się nam palce u nóg zwijały
z wrażenia do środka.

Albo taki Tadek Schiele. To było już znacznie później, kiedy byliśmy tuż przed maturą. Tadziowi
spodobało się wystartowad w jakimś międzyszkolnym bodaj biegu na osiemnaście kilometrów. Nie
wiem, co mu strzeliło do łba, bo nigdy nie biegał i specjalizował się w zjazdach, w których był zresztą
znakomity. Zdaje się, że ojciec mu coś wspomniał o rodowych tradycjach w biegu i to w nim obudziło
zapał. W każdym razie zaczął niesłychanie pilnie trenowad. Wydębił z fabryki ojca biegówki, przestał
palid papierosy, odmawiał kategorycznie picia wódki i przez co najmniej dwa tygodnie prowadził się
jak mnich trapista. Ja byłem, oczywiście, impresariem i managerem przyjaciela.

Na zawody poszedłem objuczony kocem, termosami, zapasowymi kijami, żywnością i smarami. Bieg
się odbywał na dwóch pętlach, ze startem na Lipkach. Tadek wystartował i pogonił na pierwszą pętlę.
Wyszedłem kawałek na trasę i tam na niego czekałem. Sapał jak lokomotywa, wargi miał przygryzione
i na żadne pytania nie odpowiadał. Czas miał nie najgorszy, ale i nie najlepszy.

Pod koniec drugiej pętli wyszedłem dalej, na trasę, żeby go poeskortowad ostatnie półtora kilometra.
Z dala zobaczyłem szpiczastą włóczkową czapkę z pomponem. Zobaczyłem też, że po pierwsze
zdumiewająco szybko się jego numer pojawił, a po drugie głupia Schiela - jak go powszechnie
nazywano w klasie - goni niepewnie, chwiejąc się i potykając. Gdy się zbliżył, poleciałem obok niego. I
zobaczyłem: Tadek biegł absolutnie resztkami sił. Nie poznał mnie wręcz, tępo tylko patrzył w przód,
na znaczony chorągiewkami szlak. Biegłem obok niego, słyszałem, jak skowyczy - dosłownie, skomli
jak zbity psiak - nie wiedziałem, jakim cudem zmusza nogi do biegu, przeraziłem się słysząc jego
oddech, myślałem, że nie doleci do mety.

Doleciał i wygrał ku ogólnemu zdumieniu, chod do domu musieliśmy go odwozid na toboganie.


Okazało się, że na pierwszym okrążeniu sparła go kolka i chciał się wycofad, ale jakoś to wycofanie
odkładał i odkładał, póki kolka nie przeszła. Później wiedział, że z czasem nie bardzo, i dodał
potwornego gazu, ale przyznał się, że ostatnich kilometrów w ogóle nie pamięta.

Ba, ale do tego trzeba było mied tak muli upór jak Tadek. Ja wycofałbym się na pewno parzy
pierwszej sposobności, a później jakoś to sobie i innym wytłumaczył.

Bieda była z tymi szkolnymi zakazami, ale nie ma przecież zakazu, którego nie można by obejśd albo
coś z nim zrobid takiego, aby nie dokuczał. Jeśli któryś z uczniów rzeczywiście się wybił ponad
przeciętnośd - startował pod innym nazwiskiem, pod pseudonimem. Tak Marian Woyna zaczął
startowad jako Orlewicz i pod tym nazwiskiem wielką zdobył sławę, z tytułem akademickiego mistrza
świata włącznie, nie pamiętam już, pod jakim pseudonimem brał udział w zawodach Marian Zając,
najbardziej chyba utalentowany polski zjazdowiec, pod pseudonimem startował Staszek Czarniak,
Tadek Schiele, Kozak i wielu innych.

Cóż mieli robid, jeśli nie wolno było ani w zawodach brad udziału, ani, należed do klubu. Dopiero
w ostatnich latach przed wojną stworzony zastał HKN- Harcerski Klub Narciarski - do którego
uczniowie mogli należed, a później patrzono już przez palce na ich udział w zawodach, pod
warunkiem że występowali w barwach HKN.

Może ktoś się zdziwid, że w tak małej mieścinie jak Zakopane, gdzie wszyscy wszystkich znali, możną
było startowad pod innym nazwiskiem? Cóż, najważniejsza była formalna strona zagadnienia.
Chodziło o to, aby nazwisko ucznia nie figurowało na liście, a stan faktyczny trudny był do
skontrolowania i nikomu z szanownego grona nauczycielskiego robid się tego nie chciało.

Bo sport w szkole.., Co tu wiele gadad: szukam i szukam w pamięci, ale ani rusz nie mogę wskrzesid
chodby jednego wspomnienia o lekcji gimnastyki. Były takie lekcje, na pewno były, ale jak i gdzie się
odbywały, nie jestem w stanie powiedzied. Ba, nie pamiętam nie tylko nazwiska, ale nawet
przybliżonego wyglądu pedagoga, który” nas tej gimnastyki uczył.

Pod tym względem w szkole nie nasiąkłem niczym.


WYSOKIE LOTY

Wykooczono nową skocznię na Krokwi, ponod jedną z najpiękniejszych wówczas na świecie. Prawdę
mówiąc, jak na dzisiejsze kryteria skocznia była raczej bardzo skromna, ale nam wydawała się ósmym
cudem świata. Wznosiła się wysoko w leśnej przecince Regli, widoczna z daleka, o niebo większa od
tej starej, w Jaworzynce. Nie bardzo przypominam sobie, ale skakało się tam niewiele chyba dalej niż
pięddziesiąt metrów. Wykuty w skale rozbieg nie miał żadnej nadbudówki - zaczynał się po prostu na
którejś ze ścieżek turystycznych, jakie przecinały ukośnie Regle. Próg był niski, ale za progiem
i sporym garbem przepaściście spadał w dół zeskok, przecięty na dole drogą, która szła pod Reglami
do Kuźnic. Wybieg był najzwyklejszą łąką góralską, w lecie służącą za pastwisko. Oczywiście żadnych
tam trybun, a tym bardziej stadionu, na dole nie było. Gdy miał byd konkurs - przeciągało się stare
taternickie liny rozpięte na ostrewkach i dobrze było, trybuny istniały tylko po lewej stronie zeskoku
a składały się z kilkunastu drewnianych ławek. Wieża sędziowska też była drewniana, mądrą sztuką
skonstruowana ze smrekowych bali. Wchodziło się na nią po wysokim mostku, skąd najlepiej widad
było skoczków i skąd nas równie uparcie wyrzucano, jak my uparcie wracaliśmy.

Nie pomnę, czy już wtedy, na samym początku, działał jako zapowiadacz Zdzisiek Motyka, który
posługując się zwykłą blaszaną tubą, bez żadnych wzmacniaczy i elektronicznych urządzeo - osiągał
efekty znacznie przewyższające nasze dzisiejsze, radiofoniczne możliwości. Nie wiem, jak to się działo,
że głos Zdziśka słychad było wyraźnie nie tylko pod Krokwią, ale niewiele gorzej na Krupówkach.
Bywało, że przy sprzyjającej aurze narciarze na szczycie Gubałówki mogli fonicznie wprawdzie tylko,
ale bardzo dokładnie śledzid przebieg konkursu skoków. Zdzisiek w nieporównany sposób potrafił
w nieskooczonośd rolowad literę „r”. Jak wrzasnął z góry, ze specjalnej galeryjki na samym szczycie
wieży sędziowskiej, że na przykład „Kolesarrrrrrrrrr Piotrrrrrrrrrr skoczył czterrrrrrrrdzieści czterrrrrrry
metrrrrry”, to człowiek wiedział, że jest na prawdziwych skokach.

Wstęp na skoki był, rzecz prosta, płatny. Bilet, ze specjalnym przecięciem, zakładało się na guzik
i kontrola z daleka widziała, kto się przygląda w majestacie prawa, a kto na lewo. Nikomu z nas nie
przyszłoby do głowy płacenie. Po pierwsze kontrolerzy byli na ogół naszymi znajomymi, a po drugie
stali tylko na wyjeżdżonych drogach i pobierali haracz od paostwa nadjeżdżających sankami czy
drepcących w kapcach piechotą. Jeśli którego z nas nie chciano przepuścid, zbaczał spokojnie
kilkadziesiąt metrów z drogi i przez potoczek, przez zasłane dziewiczym śniegiem pole dostawał się
w rejon skoczni. Że zaś był na nartach kontroler nie miał najmniejszych szans.

Ale nie zostawaliśmy, rzecz prosta, na dole. Na trybuny opłacało się osobny wstęp, a jeśli nawet
któremuś z nas nie udało się przejśd przez kordon w charakterze bagażowego, niosącego narty
zaprzyjaźnionemu zawodnikowi, podchodził sobie bokiem, stromym stokiem zalesionych Regli i na
urzędową ścieżkę właził od góry, po czym toczył walki o -to, aby dostad się na mostek wieży
sędziowskiej. Czasem też lokowaliśmy się na skałkach po prawej stronie zeskoku, gdzie nie było
publiczności i gdzie we własnym gronie mogliśmy prowadzid nieskooczone dyskusje o stylach różnych
zawodników, rekordach i sławetnych wywrotkach.

Głównie jednak - aby jakoś dogłębniej w konkursie uczestniczyd - pełniliśmy funkcje deptaczy, czyli
szatkowaliśmy spad, co było jedynym wówczas znanym sposobem przygotowywania,
i konserwowania skoczni. Przed konkursem przedeptywaliśmy pracowicie zeskok, uwieszeni na
spuszczonych spod progu linach - w czasie konkursu co parę skoków wjeżdżaliśmy z boku i poprawiali
to, co skoczkowie wybili lądując. Na zakooczenie każdej serii bohatersko zjeżdżaliśmy w dół, na
wybieg, aby się rozgrzad nieco podchodzeniem, gdy zaś konkurs zbliżał się do kooca, punktem ambicji
każdego deptacza było znaleźd się możliwie wysoko, możliwie pod progiem, aby, stamtąd wąziutko,
nóżka przy nóżce, zeszusowad i pokazad się przynajmniej publice, nim zamkną skocznię stalowym
drutem, który przeciągano tuż powyżej przecinającej wybieg dróżki.

Królem skoczni był Staszek Marusarz, który w tych latach jako junior jeszcze zdetronizował w skokach
Bronka Czecha. Był rzeczywistym królem: nikt nie skakał tak daleko, nikt nie skakał tak dynamicznie,
nikt nie wygrał tylu konkursów, co Staszek. Każdy jego lot urzekał nas, każde jego wybicie i lądowanie
omawialiśmy godzinami, każdy z nas wzorował się na nim i tylko na nim. No, bo co tu wiele gadad.
Marusarz był rzeczywiście skoczkiem natchnionym i widad było, że powietrze jest mu naturalnym
środowiskiem. Niestraszne były dla niego żadne warunki, wiatr, mgła czy śnieżyca, nie stanowiło dlao
różnicy, czy zeskok jest zlodowaciały ma kamieo, czy miękka i rozciapany. Lądowanie miał żelazne
i wywrotki Staszkowi niemal się nie zdarzały.

Ale przecież nie tylko on był sławny. Sieczka i Rozmus przeszli już do historii, ostatnie skoki
wykonywał Lankosz, ale zaczynali inni, młodsi i najmłodsi. Piotr Kolesar, Izydor Łuszczek, Franciszek
Gut-Szczerba, brat Staszka - Jan Marusarz i jego kuzyn, Andrzej, kolejni Dawidkowie, starszy Kula,
Władysław Gawlikowski, Andrzej Pęksa, Jan Schindler, że wymienię tylko niektórych.

„Peto” Kolesar, sławny z wychyleo, o którym fama niosła, że właściwie to nie potrafi na nartach
jeździd, lecz tylko skakad. Po dziś dzieo powtarzają pod Krokwią jego historyczną odpowiedź na
pytanie któregoś z kolegów.

- Kieloś wyciągnął, Peto?

- Dwiartkę za mało - odparł bez wahania Peto, który dla dodania sobie fantazji zwykł przed
rozbiegiem coś tam popijad z płaskiej butelki.

Izydor Łuszczek, jeden z najlepszych podówczas, potrafił wygrywad z samym Staszkiem Marusarzem,
a raz mu nawet sprzątnął sprzed nosa mistrzostwo Polski w kombinacji klasycznej - skoczek stylowy,
imponujący długościami.

Władek Gawlikowski, dziś jeden z najpopularniejszych dentystów zakopiaoskich, starszy brat Tadka,
opanował umiejętnośd rzadką i całkowicie zbyteczną: najlepiej mianowicie potrafił jeździd na jednej
narcie. Po skoku podnosił jedną nogę do góry i tak jechał aż do kooczącej krystianii na wybiegu,
a czasem jeszcze na spadzie odpinał szybko jedną nartę i triumfalnie zjeżdżał na drugiej, co
zachwycało niezmiernie widownię, a szczególnie nas.

Dwaj krzywonodzy Dawidkowie, Teodor i Jan, którzy byli świetnymi biegaczami, ale uparli się również
skakad, co czynili wytrwale, chod z miernymi skutkami. Odważny, elegancko i wąziutko prowadzący
w powietrzu narty Franek Gut, „Jojo” Schindler, pod którym jęczał spad, jakby ktoś strącił nao wielki
odłam skalny, Andrzej i Jan Marusarzowie, znakomici kombinatorzy, Jasiek Bochenek, który ani rusz
nie mógł się jak należy wychylid i skakał prosto jak świeca, Władek Roj i Jasiek Bobowski, przez lata
całe nierozłączna trójka z Bochenkiem, Wnuk, Orlewicz, Bielatowicz skaczący mimo sztywnej
w kolanie nogi, i tylu innych.
Skoki nie były wtedy tak naukowo opracowaną dyscypliną sportu, jak są dzisiaj. O aerodynamice
skoku nikt nie miał zielonego pojęcia, a ciało w locie układał każdy skoczek tak, jak mu było wygodniej
i jak mu się wydawało, że będzie dobrze. Wiadomo było, że wychylenie pozwala wydłużyd lot, ale
dlaczego tak się dzieje, nikt nikomu nie był w stanie wytłumaczyd. Uważano, że wiatrakowate
kręcenie ramionami w powietrzu pozwala skoczyd dalej. Dopiero w ostatnich latach przed wojną
Staszek Marusarz, a przede wszystkim Jasio Kula wypracowali sobie styl, przy którym ruchy ramion
zredukowane były do minimum. Wychylenie osiągało się przez załamanie ciała w biodrach. Myślę, że
gdyby wówczas pojawił się na skoczni którykolwiek ze współczesnych skoczków latających
w powietrzu jak torpedy, z rękami na szwach spodni, okrzyczano by go wariatem i samobójcą. Tak jak
w pierwszych latach po wojnie wyśmiewano się z Tadka Kozaka, który pierwszy w Polsce zaczął
skakad w ten właśnie sposób.

Dzięki temu jednak styl nie był zunifikowany i każdy ze skoczków miał własny, niepowtarzalny sposób
skakania, po którym można go było z daleka poznad. Że zaś skakało się, jak już wspomniałem, często -
w każdą niedzielę i w każde święto albo i bez okazji święta wiedzieliśmy na pewno nie tylko, jak kto
skoczy, ale nawet ile skoczy, poszczególni bowiem zawodnicy mieli swoje sakramentalne odległości,
na których stale lądowali.

Oczywiście zdarzali się specjaliści tylko od skoków jak Kolesar i tylko od biegów jak Berych czy
Nowacki, ale olbrzymia większośd narciarzy nie ograniczała się do jednej konkurencji, lecz uprawiała
wszystkie. Skoczkowie biegali, zjazdowcy skakali, biegacze startowali w slalomach i zjazdach,
niejednokrotnie z powodzeniem. Jasiek Bochenek był jednym z najlepszych zjazdowców przed wojną,
ale że jednocześnie świetnie biegał, miał ogromne i wcale nie tak znowu nieuzasadnione pretensje do
sukcesów w kombinacji klasycznej. Skakał więc, chod czynił to bardzo przeciętnie. Władek Roj był
rasowym kombinatorem, ale miał również ambicje zjazdowe wcale nie najgorsze miewał czasami
wyniki w zjeździe. Dla Staszka Marusarza slalomy były wprawdzie zbyt wolne i pokrętne, ale
w biegach zjazdowych zdarzało mu się wygrywad z najlepszymi. Twierdzono zresztą wówczas, że
treningi zjazdowe są znakomite dla skoczków, gdyż wyrabiają mięśnie nóg.

Było to o tyle słuszne, że - jak już pisałem - trening zjazdowy polegał głównie na podchodzeniu w
górę.

Przed konkursem, stojąc pod progiem Krokwi, widziało się cieniutkie, ciemne strumyczki na
wszystkich prowadzących pod skocznię drogach i ścieżkach, którą, zbiegały się wokół wybiegu. To
ciągnęła publika: cepry saniami, a tubylcy piechotą. Mróweczki obok strumyczków były tymi, którzy
szmuglują się bokiem, na gapę. Na Krokwi zawsze było chłodno, słooce tam nie docierało, nawet jeśli
świeciło. Z niejaką zazdrością patrzyliśmy wtedy na ciepłe stoki Gubałówki, z wytopionymi, czarnymi
pasami skarp. Marzliśmy piekielnie, przytupywali, nakrywali się gałęziami cetyny, ale żadnemu z nas
nie przyszłaby do głowy opuszczenie posterunku, póki konkurs trwał.

Znacznie właściwie ciekawsze od konkursów były treningi. Przed większymi zawodami, szczególnie
międzynarodowymi, wieliśmy ze szkoły masowo, trening bowiem bez nas nie mógł się przecież
odbyd. To wcale nie przesada. Któż szatkowałby zeskok? Któż zmierzyłby długą tyką odległośd? Któż
wrzeszczałby, podając sobie wici z ust do ust, ma sam dół „Torrrrr wolny!”, starając się naśladowad
Motykę? Któż machałby chorągiewką na progu, że właśnie - torrrrrr wolny? ..
Gdy się okazało, że górale mają zacięcie do skoków, sprowadzad zaczęto trenerów norweskich.
Najlepiej pamiętam pierwszego chyba z nich, Simonsena, ryżego flegmatyka, z którym zawodnicy
porozumiewali się dziwnym volapükiem, mieszaniną niemieckiego, norweskiego i góralskiego. Po
jednym zresztą sezonie pojętny Norweg wyuczył się zestawu odpowiednich zwrotów i bez ceregieli
pokrzykiwał: „Jako zaś beskurcyjo hipnon?” czy „Przychyl że te swojom kufę ku śpicom, to dalej
polecid albo „Trza było głębsy wypad, to nie zadarłbyś rzyciom po spadzie”.

Przypuszczam, że sympatyczny trener wrócił do swojej Norwegii w głębokim przekonaniu, że zna


polski język.

Z nauką języka obcego to kiedyś w Zakopanem było tak: jeden z tubylców, nie pomnę już który, miał
jechad do Anglii, bodaj na jakieś stypendium, ale nie znał angielskiego. Na wieśd o tym pani Bronka
Malczewska, żona Rafała, oświadczyła, że go bardzo chętnie nauczy, spędziła bowiem młodośd w USA
i swobodnie włada owym językiem. Uczyła go dłuższy czas, póki nie stwierdziła, że zupełnie dobrze
się z nim porozumiewa na każdy dowolny temat. Tubylec wyjechał do Anglii, skąd zaczął sład
rozpaczliwe listy, że nikt go tam nie rozumie ani w ząb.

Okazało się, że pani Bronka, owszem, nauczyła go, ale amerykaoskiego, a w dodatku - zważywszy, że
wychowała się w jakiejś zamazanej dzielnicy Chicago - niemożliwego zupełnie do zrozumienia slangu.

Ale w Zakopanem nikt się zbytnio takimi drobiazgami nie przejmował. Tubylec sobie nieźle mimo
wszystko dał radę i po powrocie nie miał najmniejszych pretensji. Satysfakcjonował go ogromnie fakt,
że należy do jedynej w Tatrach dwójki osób, które mogą z sobą gawędzid w mowie całkowicie dla
kogokolwiek innego niepojętej.

Trenerzy norwescy - właśnie norwescy, gdyż wtedy Norwegowie byli nie do pobicia w skokach -
zmieniali się co parę lat, każdy inaczej prowadził treningi, inny miał charakter i każdy z nich mniej lub
więcej był lubiany przez polskich zawodników. Jedną mieli wspólną cechę: byli świetnymi skoczkami.
Norweski trener, jeśli miał coś zademonstrowad - nie używał ani kredy, ani tablicy, ani fotografii.
Właził na rozbieg, przypinał skokówki i po prostu pokazywał prawidłowe lądowanie, właściwą pozycję
w powietrzu czy ten jeden jedyny właściwy moment, w którym należy się wybid. Brał też udział - to
było regułą - w oficjalnych konkursach, przynajmniej jako przedskoczek, i jeśli nie wygrywał konkursu,
to na pewno lądował w czołówce.

To był bowiem jedyny sposób na naszych, którzy ani wtedy, ani nigdy później nie mieli zbytniego
nabożeostwa do teorii. Nie to, żeby nie rozumieli chłopaki były bystre - ale zwyczajnie nie poważali
takiego, który wiele gadał, sam zaś nie potrafił.

No i jeśli trener wyciągnął coś obok rekordu Krokwi - mieli go za swojego.

Tacy byli właśnie norwescy trenerzy, od pierwszego do ostatniego, którym został, o ile pamiętam,
Slattvik. Takiego trenera polskiego po wojnie już nie było. Pełnili te funkcje byli zawodnicy - głównie
przeciętni zawodnicy - którzy jakoś nie mogli odrodzid polskiej szkoły skoków. Mimo dobrej woli,
a nierzadko i gruntownej wiedzy teoretycznej.

Oczywiście, marzeniem każdego z nas było skakanie na Krokwi, ale było to marzenie nieosiągalne.
Nieletnich szczeniaków nie puszczano nawet podczas treningów. Dopiero w ostatnich latach przed
wojną przełamał ten zakaz chyba pierwszy Jasio Kula, który skakał już w wieku trzynastu czy
czternastu lat, będąc zresztą dwa razy mniejszy od skokówek, które miał na nożynach.

Skoro już mowa o wysokich lotach, to należałoby wyjaśnid pewną sprawę. Wielokrotnie pytano mnie,
czy skakałem kiedyś na Krokwi. Odpowiedzi dawałem mętne, z których niewiele wynikało, i nie
wiadomo właściwie, czy w rezultacie skakałem, czy nie skakałem. Proszę mi wybaczyd, że
jednoznacznego wyjaśnienia nikomu do tej pory nie udzieliłem, ale to tylko dlatego, że nie mogłem.
Problem bowiem wchodzi w zakres semantyki. Na pytanie, czy skakałem - musiałem odpowiadad
niejasno, gdyż formalnie rzecz biorąc, nie czyniłem tego. Nikt się jednak nigdy nie zapytał mnie, czy
skoczyłem, a tylko na tak sformułowane pytanie mógłbym odpowiedzied twierdząco.

Skoczyłem bowiem.

Było to w siódmej czy ósmej klasie, znacznie więc później, po pierwszej przebudowie Krokwi na FIS.
Większośd moich kolegów - tych, oczywista, którzy się liczyli w narciarstwie - skakała na Krokwi, brała
udział w konkursach i zaciekle trenowała. Skakał nie tylko Tadzio Schiele, Staszek Birtus i jeszcze paru
z mojej klasy, ale skakali też młodsi: Staszek Czarniak, Marian Zając, Dziędzielewicz, Radkiewicze,
Szczepaniak, Kozak, nie mówiąc już o Jasiu Kuli.

Ja się do skoków jakoś nie paliłem, całą duszę poświęcając zjazdom. Nigdy zresztą nie miałem,
szczerze mówiąc, inklinacji do skakania. Czyniłem to, gdyż skakali wszyscy, ale odrywanie się od ziemi
było dla mnie czymś przeciwnym naturze. Jeśli się w zjeździe nie udało uniknąd hopka terenowego -
wykonywałem go, ale zawsze wolałem takiej ewentualności się wystrzegad. Nie miałem do skakania
talentu i konkursy skoków raczej lubiłem oglądad z trybun.

Wszystkie powyższe wykręty służą jednemu celowi: ukryciu, że skakania się zawsze straszliwie bałem.
To nie żadna kokieteria ani próba usprawiedliwienia się z niepowodzeo w tym zakresie. To był po
prostu - jakkolwiek chciałbym się tłumaczyd - najzwyklejszy ludzi strach, którego powodów dociekad
tu nie warto. Już stojąc na progu Krokwi, nawet bez nart, czułem, jak miękną mi nogi. Na szczyt
rozbiegu prawie nigdy nie wchodziłem, kłamliwie dowodząc, że stamtąd nic nie widad. Ba, nawet
prosty przecież zjazd z progu, po równym i ubitym śniegu sprawiał mi sporo emocji, chod przecież
w górach zjeżdżałem bez najmniejszego wrażenia ze znacznie i stromszych, i dłuższych stoków.
Wystarczyło mi wiedzied, że to skocznia, a już duch we mnie kapiał całkowicie.

Nie afiszowałem się tą niechęcią, ale wszyscy koledzy o niej wiedzieli. Często mnie namawiali,
tłumaczyli, jak to przyjemnie, opisywali swoje wrażenia z podniebnych szybowao -, wszystko trafiało
na mur mojej abominacji. Trochę mi było wstyd, że niby wszyscy skaczą, a ja jeden jedyny nie, po
dłuższych presjach zacząłem więc, na swoje nieszczęście, dawad odpowiedzi wymijające: że
oczywiście, że skoczę, ale jak się trochę rozjeżdżę na Kondratowej, że skoczyłbym, lecz nie mam
odpowiednich nart, że mnie noga boli, że buty oddałem do podzelowania, że za tydzieo, że na
następnym treningu...

Tego im trzeba było. Uparli się wreszcie i postanowili mnie jednak spuścid z Krokwi. W im większą
panikę wpadałem, im bardziej byłem nerwowo rozstrojony, im więcej i im wiarygodniejsze
znajdowałem racje, aby nie skakad - tym bardziej oni, byli zdecydowani jednak mnie do skakania
doprowadzid.
Po całych miesiącach skutecznych uników wreszcie mnie dopadli, uciekając się do najbardziej
niegodnego w tych okolicznościach chwytu z odwołaniem się do płci pięknej. Nakłamali mi
mianowicie, że Zosia Noworytówna, do której wzdychaliśmy wszyscy równie tęsknie jak
beznadziejnie, czeka na mnie pod Krokwią. Dałem się zmylid i w swojej naiwności pognałem na
schadzkę. Pod skocznią Zosi nie było, ale któryś mnie poinformował, że się opala na górze, pod
progiem. Zostawiłem narty na dole i wydrapałem się pod próg, ale i tam Zosi nie było, natomiast
jeden ze zdrajców zapewnił mnie, że poszła wyżej, bo tam lepsze słooce, i kazała powiedzied, że czeka
na mnie. Nikt na mnie specjalnej uwagi nie zwracał, więc i podejrzenia się żadne nie zrodziły -
wylazłem wyżej, do poziomu rozbiegu.

I tu mnie mieli. Byłem w takim strachu, że nawet nie pamiętam, kto tam na mnie czekał. Na pewno
Maniek Zając i Staszek Czarniak, na pewno Władek Majer i Tolek Grandfeld, zdaje się, że
nieśmiertelna trójka z Kasprusi, Bochenek, Roj i Bobowski, no i nie sądzę, aby się taka heca obyła bez
przyjaciół nieodłącznych, czyli Schielego i Martynika. Na moje idiotyczne w tej sytuacji pytanie, gdzie
jest Zosia - zarechotali jak świnie:

- Jest na dole. Obejrzy sobie, jak skoczysz.

- Nie skoczę! Za pierona nie skoczę!

- Akurat. Przypnijcie mu tam narty, chłopcy!

Nie miałem żadnych, ale to żadnych szans. Zbiegli się inni zawodnicy, którzy właśnie trenowali.
Szalenie im się spodobał ten dowcipek. Okazało się, że narty jakieś wyjeżdżone skokówki - są
przygotowane i troskliwie nasmarowane. Bałem się piekielnie, wściekałem, obiecywałem straszliwą
zemstę, błagałem o litośd i czołgałem się u ich nóg, uroczyście protestowałem i czyniłem wszystko, co
czyni człowiek wprowadzony w stan ostatecznej paniki, ale te zwierzęta nie znały litości. Mimo
kopania nogami - przypięli mi narty, za to, że próbowałem gryźd i plud - dostałem parę razy po uchu,
na moje pogróżki, że siądę na zadku i zahamuję na rozbiegu - zaczęli się śmiad jeszcze serdeczniej.

To prawda, rozbieg szedł w skalnym wąwozie, skąd nie było ucieczki, a czy wywróciłbym się na
rozbiegu, czy nie - i tak wyleciałbym z progu, tyle że w gorszej pozycji, bez żadnych możliwości
ratowania się.

Postawili mnie, przekręcili jak należy szpicami do przodu i przez dłuższą chwilę, okrutnie długą,
pozwolili mi się napawad stromo spadającym rozbiegiem z przepaścią na koocu. Cały czas mocno
trzymali mnie pod ramiona, abym przypadkiem nie uciekł.

Wreszcie nacelowali lepiej i fest pchnęli do przodu. Jechałem po tym rozbiegu w nieskooczonośd, ale
wreszcie dojechałem do progu. Postanowiłem wybijad się jak najdelikatniej, co też uczyniłem,
a przynajmniej zdawało mi się, że uczyniłem. Poczułem, że lecę w przestworzach. Ogromnie długo
leciałem jak worek z grulami - aż z łomotem dotknąłem śniegu, tylko po to, żeby znów wzbid się
w powietrze do dalszego lotu. Wreszcie z jękiem ulgi definitywnie osiągnąłem stały ląd
i rozcapierzony jak żaba skatulałem się w dół. Zrobiło się cichutko i niezwykle miło, chod noga okazała
się zwichnięta. Nawet mi przeszła uraza do fałszywych przyjaciół - ostatecznie... skoczyłem z Krokwi.

- Ile to mogło byd? - spytałem już po wszystkim.


- Coś około pięddziesięciu metrów - powiedzieli - tyle że w dwóch ratach. Najpierw skoczyłeś ledwie
ponad dwadzieścia, boś się nie wybił i nie przeszedłeś garbu, o który zawadziłeś, a później znowu
przeleciałeś dwadzieścia parę.

Tak więc na Krokwi skoczyłem, Jeśli to można tak nazwad, ale już nigdy w życiu nie próbowałem
owego wspaniałego skoku poprawid.

A na śliczną Zosię nie mogłem patrzed do kooca zimy.


MURY NA RÓWNINIE

Nie, w żaden sposób nie mogłem przywyknąd do warszawskich murów na mazowieckiej równinie.
Nigdy w życiu w mieście nie mieszkałem i nie umiałem żyd na asfalcie, klatce schodowej, podwórzu,
śmiesznie małym boisku szkolnym, w parku i na skwerku. Zdumiewała mnie, a później irytowała
zieleo ograniczona do pelargonii w skrzynkach i cherlawych drzewek na ulicy, sterczących z ziemnych
kręgów okolonych betonem, zima miejska wydawała mi się niepoważna z żałosnym, brudnym
i rozciapanym zawsze śniegiem, którego było tyle, co kot napłakał. Wyglądałem oknem i zamiast
ciemnozielonej ściany smreków dostrzegałem tylko pokryte zaciekami mury kamienicy naprzeciwko,
wychodziłem na ulicę i nie znajdowałem kamienia ani celu, w który tym kamieniem mógłbym sobie
cisnąd.

Przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie Ojciec zaczął wykładad na uniwersytecie, a Matka w II


Gimnazjum Miejskim na ulicy Rozbrat, tam gdzie obecnie jest Stołeczny Komitet Kultury Fizycznej.
Mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu Rodziców, przy szkole, w oficynie od Górnośląskiej,
przylegającej do szkolnego boiska. Teoretycznie trudno było narzekad: mieszkanie duże, pod oknami
boisko, w suterenie basen pływacki - jeden z dwóch chyba wtedy szkolnych basenów - a w dodatku
opodal park szkolny w Agrykoli i tereny Legii z basenem, kortami i stadionami, nie mówiąc już o
Wiśle, która była pod ręką. Trudno, prawdę mówiąc, lepiej trafid.

Ale to nie było to. Próbowałem na wszystkie sposoby wyobrazid sobie, że skarpa w Agrykoli to Regle,
Łazienki to Olczyska, a ulica Myśliwiecka to droga do Morskiego Oka. Niestety, nie wychodziło «-
złudzenia pryskały w pierwszym zetknięciu z rzeczywistością, paliatyw nie wytrzymywał próby życia.
Miasto mnie dławiło, hałas ogłuszał, tłok przerażał. Ludzie byli inni, obcy, dziwacznie się zachowywali
i dziwacznie mówili. Można było godzinami włóczyd się po ulicach i nie spotkad nikogo znajomego, do
którego można by zagadad, a chodby machnąd mu ręką.

Byłem strasznie samotny, bo przecież rodziców za towarzystwo się nie uważa. Nie miałem kolegów,
nie mówiąc już o przyjaciołach - skąd bowiem mogłem ich wziąd. W szkole byłem intruzem, nowym
uczniem, przed którym wszystko było -chwilowo zamknięte. Badali mnie dopiero, obmacywali na
wszystkie strony, aby się przekonad, jaki właściwie jestem i czy coś ze mnie w sensie klasowym
wyrośnie. Przekpiwali moją gęsto jeszcze szpikowaną góralszczyzną mowę, a imponowad im nie
bardzo miałem czym, zakopiaoskie bowiem wartości wcale się nie liczyły w warszawskich murach.

Na nartach jeździłem na pewno nieporównanie lepiej od każdego z moich nowych kolegów, ale
w mieście na nartach się nie jeździło, nie mogłem się pochwalid włażeniem na skały, gdyż nie było
skał, skąd można by narwad szarotek, moje, umiejętności podchodzenia w górę i zbiegania w dół były
całkowicie nieprzydatne.

Nie potrafiłem zaś czepiad się tramwajów i dorożek konnych, nie znajdowałem przyjemności
w zabawie piłką na ogrodzonym skwerku, nie bawiło mnie w najmniejszym stopniu szlajanie się po
ulicach i zaczepianie dziewcząt, na rowerze mogłem wprawdzie pobid każdego w zjazdach z Kozioca
czy wyścigach w górę, do Kuźnic, ale na warszawskiej ulicy nieporadny byłem i strachliwy.

Zapisano mnie do gimnazjum Szkoły Mazowieckiej na ulicy Klonowej. Cóż, szkoła jak szkoła, wszystko
mi było jedno, każdej nie znoszę. Wbili mnie w granatowy mundur obowiązujący w Warszawie,
przypięli niebieską tarczę, a na głowę włożyli dziwną nieco czapkę szkolną, która była czymś
w rodzaju cyklistówki z nausznikami. Niechętnie, ale wlazłem w tryby rozkładu lekcji, klasówek,
odrabiania zadao domowych, wyrywao do tablicy, podpowiadania i usprawiedliwieo z nieobecności
czy raczej braku tych usprawiedliwieo. Tęskniłem nieprzytomnie i całą jesieo żyłem tylko tym, że na
święta pojadę do Zakopanego, do swoich, do nart i krzywych chałup o, ileż milszych niż stołeczne
kamienice, do nie sprzątanych nigdy, tonących w zmiędlonym kaoskim nawozie ulic, do chrzęstu
śniegu pod nogami.

Wreszcie przyszły święta, pojechałem i -nastąpiło największe chyba w moim życiu zaskoczenie
i rozczarowanie. Nie wróciłem do własnego domu, gdyż go już przecież nie było - zamieszkałem
w pensjonacie, pełnym obcych mi łudzi. Poleciałem do moich przyjaciół na Bystre, na -Sienkiewicza,
na parcele urzędnicze, na Skibówki i Kasprusie - przyjęli mnie, owszem, serdecznie nawet, ale po
kwadransie nie było o czym mówid. Tych parę zaledwie miesięcy rozdzieliło nas dokumentnie.
Przecież ja nie wiedziałem, że Staszek na jesieni przeciął sobie szkłem nogę, że można już kupid u
Bujaka prawdziwe kondahary, że teraz się nie jeździ na Lipkach, ale na Wierszykach, że Jano Marusarz
połamał narty na pierwszym konkursie skoków, że w Suchym Żlebie mało w tym roku śniegu, że
Kazek z Józkiem strasznie się pobili...

Nie wiedziałem nic. Pewnie, mogli mi opowiedzied, ale to już -nie to samo. Opowiada się
o wydarzeniach obcym - swoi przecież je i tak znają. Ze wszystkich sił próbowałem się włączyd do ich
życia, płynąd jak niegdyś wspólnym nurtem, ale nadaremno. Na nartach też okazałem się byd
drętwym, no bo oni jeździli normalnie - od pierwszego śniegu. Ja je przypiąłem pierwszy raz tej zimy
dopiero teraz, na święta.

Słabe to były święta, nieudane. Nawet nie miałem czym imponowad starym kolegom. Tym, że jestem
w Warszawie? A cóż to znowu za zaszczyt? Poczułem się podwójnie samotny, wyobcowany z jednego
środowiska - nie wrośnięty jeszcze w drugie. W dziecinnej naiwności myślałem, że to już tak zastanie,
że nikt mnie nigdy nie uzna za swego, że zawsze będę sam jak palec. Czułem żal do świata, do
przyjaciół, do rodziców, którzy nie wiadomo po jaką cholerę wyjechali z Zakopanego, do wszystkich
i do siebie samego też.

Do Warszawy wróciłem rozhisteryzowany, rozgoryczony i pełen jak najgorszych przewidywao.


Nudziłem się jeszcze potężniej niż jesienią, gdyż ewentualny wyjazd do Zakopanego na Wielkanoc nie
wydawał mi się już tak atrakcyjny. Nieco mnie pocieszyła niejaka sława, która dowędrowała jednak z
Zakopanego za mną. Okazało się mianowicie, że jeden z chłopaków widział mnie w święta na
Kondratowej na nartach i cuda opowiadał w klasie, jak to ja jeżdżę i jakie nadzwyczajne znajomości
mam wśród zawodników. Zważywszy, że ów kolega był na narciarskim poziomie najwyżej Wilcznika
i kaloszówek, na Kondratową zaś przeszedł piechotą z saneczkami, eskortowany przez rodziców -
mógł byd rzeczywiście pod wrażeniem i miał co opowiadad.

Chyba to pozwoliło mi znaleźd pierwszy punkt zaczepienia w nowym środowisku, umiejscowiło innie -
jak to, zdaje się, mądrze konstatuje psychologia na odpowiedniej pozycji w grupie. Obcy, trochę
śmieszny chłopak stał się nagle autorytetem w jednej przynajmniej dziedzinie klasa miała swojego
narciarza.

Nart mi brakowało. O jeżdżeniu do szkoły mowy nie było, ale można było próbowad gdzie indziej.
Chodziłem więc do Agrykoli i zjeżdżałem ze skarpy, ale to mi się znudziło po paru dniach, gdy miałem
już zaliczone najbardziej wymyślne zjazdy i najbardziej pokrętne slalomy spod muru dzielącego
Agrykolę od Szpitala Ujazdowskiego. Czy to mogło mi dad satysfakcję?

Próbowałem też skoków. W Agrykoli, tuż przy Łazienkach, była zbudowana skocznia. Z nudów
skoczyłem sobie na niej parę razy, ale jej konstrukcja była tak idiotyczna, że szybko dałem sobie
spokój. Biegad nigdy nie lubiłem, szukałem więc terenów do zjazdów, mając dziecinną, naiwną
nadzieję, że jednak coś odkryję coś, co przypominałoby chodby Kalatówki, chodby Wierszyki czy
Buodówki. Jeździłem na Bielany, na daleki Mokotów za Królikarnię, do Kampinosu nawet, ale niczego,
rzecz prosta, nie odkryłem -niczego bowiem w guście zjazdowym ani w Warszawie, ani pod
Warszawą nie było.

Powoli wchodziłem w rytm życia nowej szkoły, zestrajałem się z klasą, nawiązywałem słabe jeszcze
i rwące się nitki sympatii z nowymi kolegami. Poprzednie lata z wolna bladły, przechodziły we
wspomnienia - myślałem o Zakopanem już tylko przed samym zaśnięciem i chod czasami mi się
chlipnęło w poduszkę, to przecież następnego ranka budziłem się ciekaw, co dzieo przyniesie.
Stłamszone przeżyciem uczucia zaczęły odżywad, szukad sobie ujścia, żłobid nowe koryta.

W Szkole Mazowieckiej, jak zresztą w wielu warszawskich gimnazjach, panował wtedy szał hokeja.
Reprezentacja Polski była podówczas na zupełnie przyzwoitym poziomie i często wygrywała
w turniejach i spotkaniach międzynarodowych. Wprawdzie z taką na przykład Szwajcarią - a
Szwajcarzy, ze swoją słynną trójką ataku, Toriani, Cattini i jeszcze jakiś na „ni”, byli hokejową potęgą
w Europie - nie wygrywała, ale Polacy byli drużyną na pewno silną i rozgrywali więcej chyba
międzynarodowych spotkao niż dzisiaj.

Stogowski, Marchewczyk, Krygier, Wołkowski, Tupalski - to były nasze wzorce, ich małpowaliśmy, tak
jak oni chcieliśmy jeździd na łyżwach, prowadzid przebojem krążek przez całe boisko i wjeżdżad z nim
do budy, zmyliwszy bramkarza. Każda klasa, począwszy od najmłodszych, miała swoją reprezentację
hokejową - w każdej wolnej godzinie rozgrywaliśmy zacięte mecze na zalodzonym na zimę szkolnym
boisku albo w Agrykoli. Oczywiście, gimnazjum też miało swoją reprezentacyjną drużynę, w której
grali uczniowie z najstarszych klas i startowali w międzyszkolnych rozgrywkach o mistrzostwo
Warszawy, gdzie zresztą odnosili spore sukcesy.

Pasja była zresztą dośd ogólna. Zwykły był widok nastolatka, który paradował i do szkoły, i po
popołudniu z hokejówkami przewieszanymi przez trzymany na ramieniu kij. W suterenach szkolnych
dwiczyliśmy na kaflowej posadzce strzały do narysowanej na ścianie bramki, bodiczkowaliśmy się na
pauzach i marzyli o chorobie któregoś z nauczycieli, gdyż wtedy zyskiwaliśmy wolną godzinę, którą
można było przeznaczyd na rozegranie mieczyku na szkolnym lodowisku, które wprawdzie nie miało
należytych band i skancerowane było niemożliwie setkami łyżew, ale nam tam wiele nie było
potrzeba. Byle się chod trochę ślizgało.

I znowu mi się może wydaje, że w tamtych czasach strasznie jakoś dużo było ślizgawek. Że każde
boisko przy każdej szkole woźni wylewali wodą i dbali, aby było równe, to było jasne, ale
i publicznych, płatnych i bezpłatnych ślizgawek więcej było. Na Nowym Świecie ze trzy lodowiska,
wabiące sznurami różnokolorowych żarówek i zachrypłą muzyką z głośnika, u głuchoniemych na
placu Trzech Krzyży, w Parku Ujazdowskim, w Dolinie Szwajcarskiej, przy kasynie na Szucha, w
Łazienkach i ogródku Raua w Alejach Ujazdowskich, no i największa, najbardziej przez nas lubiana
Łobzowianka przy dzisiejszym placu Na Rozdrożu. Nie mówiąc, oczywiście, o Agrykoli, gdzie było kilka
prawdziwych hokejowych tafli, z bandami i bramkami, tor do jazdy szybkiej i ze cztery chyba rozmaite
ślizgawki.

Jeśli więc z hokeja nic nie wychodziło - szło się po południu na którąś ze ślizgawek. Oczywiście na
hokejówkach, z tym, że na niektóre lodowiska, co wytworniejsze, jak Dolina Szwajcarska - na
hokejówkach nie wpuszczano, że niby za bardzo tną lód. Szło się w kilkunastu, co najmniej w kilku.
Rzecz w tym, iż samemu na ślizgawce po pierwsze było nijako, a po drugie wszyscy chodzili grupami.
Jeśli się było w pojedynkę - łatwo można było dostad po mordzie od konkurencyjnej szajki, gdyż jakiś
tam zadawniony powód zawsze istniał, a mściwi byliśmy jak Korsykanie. Łyżwy do jazdy figurowej
mieliśmy w głębokiej pogardzie. To było dobre dla dziewczyn, najwyżej dla dorosłych. O łyżwach
przykręcanych specjalnym kluczem do butów w ogóle nie było mowy, gdyż raczej spłonęlibyśmy ze
wstydu, niż pokazali się kolegom z czymś takim na nogach. Jedynym godnym człowieka sprzętem były
łyżwy hokejowe, a i to prawdziwe, na których wytłoczono napis „made in Canada”. Żadne inne się nie
liczyły, a niezmiernie zyskiwał na znaczeniu ten, który wykombinował hokejówki nie malowane, lecz
całe na błyszcząco niklowane, zwane „specialami”. Były one sporo droższe od normalnych.

Podejrzewam zresztą, że wszystkie te kanadyjskie wyroby, łącznie z kijami, wszelkiego typu


ochraniaczami i krążkami powstawały w przedsiębiorczych wytwórniach za Żelazną Bramą i na Gęsiej.
W każdym razie zdumiewające było, że nigdy hokejówek ani niczego nie brakowało i zawsze można
było kupid akurat to, co się kupid zamierzało, bez szukania po sklepach i płaszczenia się przed
ekspedientem.

Na ślizgawce jeździło się zawsze szybko, jak najszybciej, przyspieszając hokejową przekładanką,
często tyłem, a przede wszystkim tak, aby wywoład jak najwięcej zamieszania. Zważywszy, że za
podcinanie ze ślizgawki bezapelacyjnie wyrzucano - zabawa polegała na tym, aby pokojowo
holendrujących łyżwiarzy, a szczególnie łyżwiarki przestraszyd, ale bez żadnego potrącania, dotknięcia
chodby, a przede wszystkim bez manewru, który chod trochę przypominałby podcinanie. Robiliśmy
więc należyty bałagan w sposób artystyczny i finezyjny, aby nie dawad nawet pozoru do
ewentualnego przyczepienia się do nas.

To wymagało rzeczywistej umiejętności jazdy na łyżwach i błyskawicznej orientacji w ocenie


możliwości prześliźnięcia się między zakochaną parą, która na chwilę puściła się osobno, czy
wyminięcia przy surowo zabronionej jeździe pod prąd. W dużym tłoku - a na ślizgawkach zawsze
prawie był tłok - nie było to takie proste. Chciał nie chciał i jeśli już chłopak metodycznie na lód
chodził - nie mógł się po prostu nie nauczyd jeździd.

Tak jak w Zakopanem było z nartami. Ja tam łyżew zbytnio nie szanowałem, bo w Zakopanem dośd
było innych przyjemności, aby jeszcze wieczorami chadzad na jedno jedyne lodowisko. Jeździłem więc
w dzieciostwie, ale głównie po zakopiaoskich chodnikach, jezdniach, których nikt nigdy niczym nie
posypywał, więc po halnym, gdy chwycił przymrozek - w ślizgawkę zamieniała się cała okolica. W
Warszawie musiałem się przestawid i - nauczyd. Technika była, psiakręd, inna, bo ani się szpicem
odepchnąd, ani bokiem buta w razie czego przyhamowad, a i lód bardziej śliski niż chodnik.

Ale z braku nart zapaliłem się do łyżew i pod koniec pierwszej zimy nie byłem już gorszy od innych.

Strasznie poważnie traktowaliśmy te nasze treningi i rozgrywki. To nic, że graliśmy wybrakowanymi,


szczerbatymi kijami, że zamiast nagolenników wsuwaliśmy za pooczochy wypisane bruliony, że na
kolana zakładaliśmy ochraniacze z przeciętych na pół starych piłek gumowych, że ramiona
wypychaliśmy szmatami i każdy z nas inaczej był ubrany. Gra szła na całego, chodby nawet z braku
kompletnej drużyny przyszło grad do jednej bramki - chodby nawet we dwóch kiwad się wzajemnie na
pustym lodzie. Ostatecznie, jest to w gruncie rzeczy tylko problem szczebla. Nie sądzę - sprawdziłem
to później w wielu sportach i wielu sytuacjach - aby nasze przeżycia płytsze były od przeżyd
arcymistrzów ówczesnego hokeja, Kanadyjczyków. Strzelenie bramki jest strzeleniem bramki
i obojętne, czy strzela ją Toriani Stogowskiemu, czy też ja Mundkowi Polakowi. Faulujący Zenek
Morawski zarobi takie same karne minuty jak faulujący Marchewczyk i identyczne będą tego skutki
dla drużyny. Samotny rajd Tadka Doleckiego przez całe lodowisko, wykiwanie pięciu -przeciwników
i wjechanie z krążkiem do bramki, budził taki sam entuzjazm widowni, jak podobne zagranie
najlepszego z Kanadyjczyków.

Tyle że widownia i gracz innego szczebla. To wszystko.

Może kogoś zainteresuje, jaka właściwie była moja pozycja w tym szkolnym hokeju. Otóż, bądźmy
szczerzy, raczej średnia. Na łyżwach jeździłem dobrze, ale cechy psychofizyczne nie pozwoliły mi na
stabilizację i uniemożliwiły sławną w hokeju karierę. Rzecz w tym, że na grę w ataku byłem stanowczo
zbyt wolny, a na pełnienie funkcji obroocy - zbyt lekki. Moja chudośd - tak, tak, było się kiedyś
arcychudym - przy wysokim wzroście bardzo mi przeszkadzała.

Gdy wjechał na mnie taki masywny Wowo Aleksiejew czy Jurek Strzelecki, odlatywałem na drugi
koniec lodu. W związku z tym wędrowałem ustawicznie z jednej formacji do drugiej i chod
w reprezentacji klasowej grywałem stale, to później, gdy w starszych klasach zaawansowałem jednak
do reprezentacji szkoły - na ogół byłem rezerwowym i zapchajdziurą, wchodzącą na lód w razie
ostatecznej już konieczności. Niemniej posiadałem reprezentacyjny sweter, ochraniacze
z prawdziwego zdarzenia i aż dwa kije, troskliwie owijane przed każdym spotkaniem nową taśmą
izolacyjną, z którymi dumnie się obnosiłem, jako że dwa kije oznaczały już gracza dużej klasy.

Główne boje toczyliśmy z „Przyszłością” i „Giżyckim”. W „Przyszłości” grał Tadek Dolecki, najlepszy
chyba szkolny - i nie tylko szkolny - hokeista tamtego okresu. Nieduży, fenomenalnie szybki i zwrotny,
świetnie jeździł na łyżwach, a jego dryblingi doprowadzały do rozpaczy przeciwników, których często
ośmieszał, paradując minutami całymi z krążkiem po lodowisku, aby dopiero na zakooczenie strzelid.
Tadek jeszcze po wojnie przez parę lat był podporą stołecznej Legii, grając tam obok mojego
klasowego przyjaciela, Władka Koperczyoskiego.

Władek, który już w młodości żywo przypominał francuskiego komika Bourvila - a dziś wręcz go od
Rourvila nie można odróżnid - miał nieprawdopodobną, małpią sprawnośd ruchową. Brylował
w każdym sporcie stosując metodę „na maniane” i nie widziałem chłopaka, który pod tym względem
mógłby mu dorównad. Jego uniki przy grze w dwa ognie, jego „kipikaszowanie” w koszykówce czy
precyzja na stole pingpongowym warte były oglądania. W jego ruchach był niewymuszony, zwierzęcy
zgoła, tak naturalny wdzięk. Na lekcjach gimnastyki nie było dwiczenia, którego nasz Adyś nie
wykonałby co najmniej równie dobrze, a zwykle lepiej od profesora Chełmioskiego, młodego zresztą
i lubianego przez nas absolwenta CIWF.

Zaczepiłem się jakoś w tej Mazowieckiej, uznany zostałem za swojego, mimo paru dziwactw, jakim
podlegałem. Uczyłem się średnio, a nawet - nie ukrywajmy tego - raczej słabo, sprawowanie moje nie
kwalifikowało się do otrzymywania na zakooczenie roku ozdobnego wydania „Pana Tadeusza”
i chętnie uczestniczyłem w każdej klasowej awanturze czyli akcji prowadzonej przeciwko ciału
nauczycielskiemu. W sportach nie byłem wprawdzie championem, ale i nie odbiegałem zbytnio od
czołówki, nie miałem też żadnych inklinacji, aby stad się klasowym niezgułą, zwolnionym raz na
zawsze z lekcji gimnastyki. Zyskałem sobie renomę równego chłopaka, który „się nadaje”.

Do Zakopanego jeździłem, rzecz prosta, na każde święta i chodby na tydzieo w czasie wakacji, ale
coraz bardziej odstawałem od tamtejszego życia. Witali mnie serdecznie, włóczyłem się z nimi stale,
ale to już nie była ta więź absolutna, która łączyła nas niegdyś. Pogodziłem się zresztą z sytuacją, gdyż
nie byłem w wieku, który sprzyja długotrwałym zmartwieniom. Miałem już przecież własne, miejskie
życie, nowe środowisko, swoje zainteresowania i kłopoty. Inna sprawa, że nawet krótki pobyt w
Zakopanem zdumiewająco regenerował mnie psychicznie na długie miesiące. Wracałem spod
Giewontu weselszy, pełen energii, napompowany na najbliższych parę miesięcy.

Mam to zresztą po dziś dzieo. Jeśli nie jestem trzy, cztery razy do roku w Zakopanem, chodby na parę
dni, chodby na jeden dzieo - smutno mi, czuję się nieswój, czegoś mi brak. Wynajduję wtedy pierwszy
lepszy pozór, najbardziej nawet idiotyczny, wsiadam w pociąg czy samochód i jadę drogą, na której
znam każdy zakręt, każdy przejazd kolejowy, każdy wybój. W Zakopanem robię obchód pasterski
starych przyjaciół, tu pogadam, tam wychylę kusztyczek, ówdzie popatrzę tylko i - już mi inaczej,
lepiej.

Mimo że przecież to dzisiejsze Zakopane w niczym prawie nie przypomina Zakopanego mojego
dzieciostwa.
BEZPRAWIE I PIĘŚĆ

Trudno, rzecz prosta, twierdzid, że prowadziłem podwójne życie, ale faktem jest, że poza egzystencją
szkolną, poza otoczeniem kolegów z klasy - miałem również towarzystwo pozaszkolne. Jak każdy
chłopak w tym wieku. Wprawdzie w mojej kamienicy, zaludnionej przez ciało profesorskie żeoskiego
gimnazjum, nie znalazł się żaden rówieśnik, z którym warto byłoby się zadawad, ale okolica za to była
frapująca.

To przecież było Powiśle. Czerniakowska o krok, Solec o dwa kroki, wiślany port o rzut kamieniem,
Fabryczna, Przemysłowa, Szara... Od tego życia, które mnie otaczało, nie mogłem się izolowad, chod
rodzice twardo zabraniali mi bawid się z ulicznymi kumplami, najzwyklejsza bowiem ciekawośd była
zbyt silna, abym potrafił się jej przeciwstawid. Obawy rodziców miały Zresztą pełne uzasadnienie. Oni
wprawdzie nigdy się o tym nie dowiedzieli, ale już w sąsiedniej kamienicy była niezła melina
złodziejska i często gęsto dowiadywałem się od moich przyjaciół zza muru, że starego znowu związali,
bo mu się skok nie udał, i trzeba mu nosid teraz wałówkę do kicia. Naprzeciwko naszych okien, po
drugiej stronie ulicy, w drewnianej chałupie na przygórku mieszkała sobie nader miła córa Koryntu,
Władzia, z którą przyjaźniliśmy się całkowicie aseksuałnie zresztą, a której mama prowadziła
nielegalny wyszynk alkoholu, czynny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na Czerniakowskiej,
w starych, zmurszałych kamieniczkach, w ruderach i prowizorycznych barakach gnieździli się ludzie,
którzy nie wiadomo z czego i jak żyli, obszarpaocy i dzielnicowi gogusie, wysztafirowane na niedzielę,
a niechlujne na co dzieo dziewczyny, ogorzali piaskarze znad Wisły, robotnicy z pobliskich wariata to
w samochodowych...

Nie, nie zamierzam pisad kroniki Powiśla. Zrobili to już Dąbrowski i Grzesiuk - zrobili inni, którzy lepiej
znali realia. Różnie się tam działo i różne chodziły przypadki. Tak jednak czy inaczej, jeśli już się
w takiej dzielnicy mieszkało, trzeba się było albo całkowicie wyizolowad - na co byłem zbyt młody -
albo włączyd się w mniejszym czy większym stopniu w życie.

Cóż, ideałem byli młodzi ludzie w cyklistówkach wypchanych gazetami, przechadzający się niedbale
z papierosem po okolicy, szukający draki i lejący w ucho każdego, kto się nawinie. Krawat
obowiązkowo jaskrawy i obuw jak należy, żółty, do szerokich spodni i wywatowanej marynary.

Nam, szczeniakom, daleko było do takiego dostojeostwa. Żaden sklepikarz nie zasuwał desek przy
wystawie, gdyśmy się zbliżali, żaden dorosły potulnie nie ustępował nam z drogi. Jeśli jednak doroślej
od nas żyli w dżungli i przestrzegali praw dżungli, to i my mieliśmy jeśli nie własną dżunglę, to
przynajmniej zagajnik. Wzory przenosiły się na niedorostków i pozowaliśmy na taką samą ferajnę jak
oni.

Nie mogłem się nie ocierad o ten świat. Musiałem przecież chodzid ulicami, wędrowad nad Wisłę, na
basen Legii czy na przystao Klubu Wioślarek, a zbyt byłem już duży, aby posyład za mną nianię, nawet
gdybym ją posiadał. Jeśli zaś znalazłem jakieś kontakty - nie mogłem pozostad sam. Musiałem byd
członkiem jakiejś grupy, jakiejś żulii, trzeba było bowiem łączyd siły. Samotnego pętaka prali wszyscy -
pętaka z ferajny przynajmniej nie prała ferajna, która też mogła obronid przed praniem z zewnątrz.

Bójki zaś odbywały się nieustannie. Czasem ot tak, aby zająd czas, dla rozrywki po prostu - czasem zaś
raczej ostro. Taki już był zwyczaj, że każdy nosił coś poręcznego w kieszeni na wszelki wypadek.
Proszę sobie nie wyobrażad, że całe Powiśle to było jedno środowisko i jedna ferajna. Każda ulica,
każda strona ulicy, czasem większy dom czy blok domów miały własne szajki, które dobierały się na
niepojętej dla mnie dziś zasadzie i przez lata całe trzymały się razem, walcząc z konkurencją
z sąsiedztwa. Trochę się nad tym rozpisałem, ale proszę zrozumied, że ten „couleur locale” był dla
mnie wtedy istotnym zagrożeniem. W każdej chwili mogłem utargowad „blachie w machie”, „fangie
w czoło” czy prozaicznego kopa w dupę, jeśli się podwinąłem o niestosownej porze na nie swój rewir.
Kapitulacja przy tym, poddanie się przeciwnikowi bynajmniej nie oznaczało łaski. Chłopak, który się
nie brony, dostawał akurat takie samo albo i gorsze manto niż ten, który stawiał opór. Niech mi nikt
nie zawraca głowy honorową walką, poszanowaniem jakichś reguł, szlachetnością w stosunku do
pokonanego czy też zasadą zabraniającą bid słabszych. Oczywiście, że lało się słabszych i wyłącznie
słabszych, bo inaczej nie byłoby kogo bid.

Silniejsi nas bili.

Wszystko, co powyżej opisałem, nie oznacza bynajmniej, że właśnie ten półświatek był moim
żywiołem. Nic z tych rzeczy! Ocierałem się o niego, jak powiadam, z konieczności, ale nigdy mnie
zbytnio nie pociągał, inne bowiem miałem możliwości i ideały. Jakiś tam wpływ na moją psyche
wywierał, to jasne, ale jednak nie wyprofilował moich ścieżek tak już zupełnie na dno. Jedyne, co
z tego wyniosłem - poza miłymi i niemiłymi wspomnieniami - to niezła umiejętnośd bicia się,
a szczególnie obrony przed ewentualnym biciem.

Tak właśnie trafiłem do boksu. Wstyd mi się trochę dzisiaj do tęgo przyznawad, jestem bowiem boksu
zażartym przeciwnikiem i wiele kampanii prasowych prowadziłem za jego likwidacją, a przynajmniej
za zniechęceniem do niego młodzieży - niemniej faktem historycznym jest, że mordobicie przy
pomocy watowanych rękawic uprawiałem przez ładnych parę lat. Zaczęło się od tego, że zbyt wiele
w bójkach obrywałem, co mnie irytowało, każdy bowiem woli - w każdym razie w starciu - dawad niż
brad. Gdzieś posłyszałem, że można się nauczyd boksu w YMCA na Konopnickiej. W głębokiej
tajemnicy - miałem bowiem uzasadnione wątpliwości co do opinii rodziców w tej sprawie - zacząłem
węszyd i stukad do rozmaitych drzwi i w rezultacie dostałem się na kurs boksu, organizowany dla
młodzików, prowadzony przez zupełnie dorosłego trenera, a mianowicie Monastyrskiego.

Mimo kornego uwielbienia dla trenera nie byłem zachwycony tym całym kursem. Kazali mi się
gimnastykowad, podskakiwad przez skakankę, taoczyd bokiem na rozstawionych nogach, robid skłony
i bawid się piłką lekarską. Wszystko to niczym się nie różniło od najzwyczajniejszej szkolnej, lekcji
gimnastyki. Na rękawice patrzyliśmy z daleka, a o jakiejkolwiek bitce mowy nawet nie było i nie
zapowiadało się, że będzie. Starsi chłopcy, owszem, walczyli na ringu, z najprawdziwszym gongiem
i powiewającym ręcznikiem sekundantem oraz z samym panem Monastyrskim jako sędzią ringowym
- my wieszaliśmy się na drabinkach i szczęśliwi byliśmy, gdy się nam udało ukradkiem władowad parę
sierpowych w worek treningowy czy palnąd pięścią w piłkę pod drewnianym daszkiem. Prawdę
mówiąc znudzony już byłem kompletnie, gdy wreszcie pozwolono nam włożyd rękawice, ale tylko po
to, aby trenowad proste na tarczę, dwiczyd odskoki i zasłony przed wolniutkimi pseudociosami
trenera.

Irytowało mnie to zdrowo i trwało nieskooczenie - młodemu zawsze czas się rozciąga jak guma –
długo. Oczywiście, gdy tylko zdarzyła się okazja, pod nieobecnośd trenera i instruktorów
wdziewaliśmy rękawice i tłukli się po pyskach, ile wlazło, wyprzedzając kurs o wiele miesięcy. Myślę,
że tylko dzięki tym nielegalnym chwilom wytrwałem jednak na kursie do momentu, gdy mogłem
koledze władowad w ucho ekstrasierpa w majestacie prawą, między linami, w obecności pana
Monastyrskiego i przy jego aprobacie.

Wytrwałem z całkowicie prozaicznego powodu: bardzo chciałem bid innych - bardzo chciałem bicia
unikad. Wprawdzie już wtedy bajdurzono nam o szermierce na pięści i szlachetnej sztuce
samoobrony, ale każdy głupi wiedział przecież, o co w gruncie rzeczy chodziło. Ideolo na ten temat
traktowaliśmy jak zdawkowy paciorek przed snem - śniliśmy zaś cudownie, że spuszczamy ciężkie
baty któremuś z wrogów, bijących nas na jawie.

Aby unikad nieporozumieo, chciałem z góry zaznaczyd, że większych sukcesów w bokserskiej karierze
nie zanotowałem i mój „rekord” - jak powiedziałby mój ulubiony publicysta sportowy, Jerzy Zmarzlik -
wyglądał niepozornie zarówno ilościowo, jak wynikowo. Szczytowym osiągnięciem było zgłoszenie do
pierwszego kroku bokserskiego, w którym zresztą nie wystartowałem z nie pamiętam już jakich
powodów. Byd może po prostu ze strachu.

Fakt, że nie byłem bokserem dobrym, bynajmniej nie znaczy, iż byłem złym. Pan Monastyrski chwalił
mnie nieraz, chod zachwytu w jego tonie nigdy nie wyczułem. Byłem po prostu bokserem
przeciętnym. Pająkowata, przerośnięta postura mocno mi przeszkadzała na ringu, biłem się więc
raczej spokojnie, bez podniecenia. Najbardziej zdumiewająca dla mnie samego była moja
wytrzymałośd na ciosy. Nigdy się nie zdarzało, aby ktoś mnie znokautował, nawet chodby położył na
deski. Najcięższy babuch w szczękę wywoływał elektryczny trzask koło ucha i lekkie tylko
oszołomienie. Sam natomiast lałem dośd mocno, co mi się wydawało trochę nierzeczywiste. Gdy
pierwszy raz czysto trafiłem kolesia w czasie sparringu i ten z drewnianym stukiem oraz śniętym
okiem zwalił, się na podłogę - długo i nieufnie oglądałem własną pięśd, nie mogąc uwierzyd oczom.

Byłem już dośd zaawansowanym w sztuce, gdy któregoś dnia zadarłem z jakimś chłopakiem z
Zagórnej. Wiadomo, jak to jest - zarówno wtedy, jak dzisiaj: „A ty czego?” - „Odwal się!” - Chcesz się
bid?” - „No to spróbuj!” - i tak dalej. Po zwyczajowej wymianie obelg przybrałem klasyczną postawę
bokserską, sposobiąc się do starcia w szlachetnej szermierce na pięści. Koleś na to niewiele czekając
kopnął mnie zręcznie w piszczel, trzasnął głową w brzuch, podstawił nogę, a gdy rymnąłem na ziemię
- przyfastrygował jeszcze parę razy kamieniem w potylicę, po czym zostawił w prochu i pyle i odszedł
pogwizdując pogardliwie.

To zachwiało moją wiarę w skutecznośd boksu jako sztuki samoobrony i na przyszłośd znacznie już
byłem ostrożniejszy z demonstrowaniem moich umiejętności w tej dziedzinie. Prawdę mówiąc to ani
nie widziałem, ani nie wyobrażam sobie, aby sztuka boksu mogła się przydad w zetknięciu
z cwaniackimi chwytami chłopaków znad Wisły, którzy operowali głównie, a nawet wyłącznie faulami,
a z reguł uznawali jedną jedyną: lad jako pierwszy i tak skutecznie, żeby się przeciwnik nie mógł
pozbierad.

Kiedyś, przed samą wojną, w Zakopanem pojawił się jakiś mocno rezolutny bokserek, który w sporym
gronie zaczął się na Krupówkach przechwalad swoimi triumfami. Posłyszał to Andrzej Pęksa, podszedł
bliżej i zapytał zaczepnie, bo mu się to kozakowanie nie bardzo widziało

- A coście wy, panie, za jeden?

- Ja jestem takitoataki, mistrz Polski w jakiejś tam wadze - dumnie przedstawił się bokser.
-: A jo jest Jędrek Pęksa z Zakopanego i nie bees mi tu, beskurcyjo, telo godoł!

Po czym z rozmachu tak przywalił sławnemu mistrzowi, że trzeba mu było składad szczękę w szpitalu,
Jędruś, był bowiem nieduży, ale okrutnie żyłowaty.

Oczywiście, kurs boksu pod okiem dobrego trenera na pewno wiele mi dał w sensie
ogólnorozwojowym, zyskałem sporo na sprawności i pewności siebie - przekonałem się też, że mój
łeb, zahartowany przypadkami w dzieciostwie, wytrzymuje więcej, niż mogłoby się wydawad. Na
pewno też nauczyłem się pod wpływem mądrego człowieka raczej walkę omijad niż jej szukad i raczej
ciosów unikad niż je zadawad, ale per saldo - nie jestem pewien, czy mi się to ostatecznie opłaciło.
Jedyny właściwie realny pożytek, jaki wyniosłem z ringu, okazał się byd nie fizyczny, lecz
transcendentalny: gdy mi się mianowicie zdarzy w życiu zrobid jakieś piramidalne głupstwo - bądźmy
szczerzy, -każdemu zdarzają się chwile, matołectwa - zawsze mogę się tłumaczyd skutkami
uprawianego w młodości boksu. Argument jest nie do obalenia.

Pasjonowaliśmy się w owych czasach walkami wolnoamerykaoskimi, rozgrywanymi w cyrku


Staniewskich na Ordynackiej, i - o ile tylko kieszeo pozwalała - biegaliśmy tam co wieczór, zaniedbując
wszystko inne, łącznie z hokejem, ping-pongiem i odrabianiem lekcji. Cyrk z ową wolnoamerykanką
był wszechświatowy. Turnieje ciągnęły się tygodniami, jedno ostateczne spotkanie do rezultatu
następowało za drugim, póki już nikt - łącznie z organizatorami nie wiedział, kto nad kim ma
przewagę, który atleta prowadzi, a który dawno powinien odpaśd. Nie to zresztą było najważniejsze,
lecz poszczególne pojedynki, których było kilka, a nawet kilkanaście każdego wieczoru, z jednym
wystrzałowym, zasadniczym, mającym zaprzed dech w piersi widzów.

I zapierał szkoda gadad. Już pierwsze wrażenie oszołamiało: przy dźwiękach sakramentalnego
„Marsza gladiatorów” wchodzili na arenę zawodnicy - góry mięsa w trykotach - atletycznym krokiem
ze zwieszonymi rękami okrążali ring i stawali koliskiem na rozstawionych nogach, zakładając do tyłu
ręce i napinając muskuły. Kooczył się marsz, przebrzmiewały fanfary i cyrkowy zapiewajło
przedstawiał ich kolejno w prześlicznych, emfatycznych zdaniach, jak na przykład:

- Arissinay, dziki Murzyn - Brazylia - jaguar z Monte Negro!

Albo coś w tym duchu.

Różne bywały owe turnieje, z reguły reklamowane jako mistrzostwa świata, a najmarniej już Europy,
ale był w nich schemat, od którego odstępstwa - jeśli się zdarzały - bardzo irytowały widownię: musiał
w każdym turnieju występowad atleta elegancki, ulubieniec dam, musiał byd etatowy brutal, który
drapał, gryzł i pluł, musiał był gigantyczny olbrzym, musiał byd Murzyn albo Abisyoczyk, musiał
występowad wirtuoz nelsona, człowiek guma, no i tradycyjnie Czarna Maska. Oczywiście, turniej
wygrywał zawsze Polak, a jeśli nie wygrywał, to po licznych walkach, rewanżach i repasażach
ogłaszano nierozegraną i przy gwizdach galerii dekorowano dwóch zapaśników atłasowymi, szerokimi
pasami.

Fakt, że wszystkie te walki były od początku do kooca wyreżyserowane - zupełnie nam się
przeszkadzał, jeśli nawet zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Rzecz była dęta, obliczona na wyciągnięcie
z kibica maksymalnej ilości pieniędzy za bilety, ale nam się to podobało i nie zwracaliśmy uwagi na
detale. Wiadomo było, że gdy jakiś tłusty Niemiec założy naszemu Grabowskiemu nelsona
w parterze, to galeria zacznie się drzed wniebogłosy „Leonek, rośnij” - na co Grabowski,
podbipiętowaty kolos, o długich rękach, powoli wstanie, wyprostuje się tak, że Niemiec zawiśnie mu
na plecach z piętami na wysokości nerek, po czym Leonek otrząśnie się z niego i leciutko położy go na
łopatki. Wiadomo było, że Sztekker przegrad nie może, że Garkowiemko nie boi się nikogo, a jak
Pinecki złapie w krawat, to umarł w butach.

Bo w turniejach catch-as-catch-can brali też udział znakomici często atleci stylu klasycznego, jak
właśnie inteligentny, kulturalny Sztekker, jak wielki zapaśnik Garkowienko, jak młodszy z
Cyganiewiczów czy ich kuzyn, Karol Nowina-Szczerbioski, mój wielki przyjaciel z pierwszego okresu
powojennego. Walczyli na ringu u Staniewskich nie dla sławy, bo wiedzieli, że w turniejach
„robionych” w sposób tak oczywisty sławy nie zyskają, lecz zwyczajnie - dla pieniędzy, dla zarobku.
Sławniejsi zastrzegali sobie odpowiednią reżyserię turnieju, aby nie musieli przegrywad, a jeśli, to
z mistrzem równorzędnym. W takich zresztą wypadkach zdarzało się, że pojedynek nie był
uzgadniany z góry i walka rzeczywiście była czysta.

Aleksander Garkowienko, gdy go poznałem w ostatnich latach przed wojną, był olbrzymim
tłuściochem z dobrotliwą twarzą i kalafiorowatymi uszami, rozduszonymi w licznych walkach. Nie
występował już na macie, miał chyba pod sześddziesiątkę, a całe dnie i wieczory spędzał w salach
bilardowych „Warszawianki” na Nowym Święcie pod piątym, grywając zresztą rzadko, raczej się
przyglądając grającym i dogadując, śpiewną, kresową mową. Lubili go wszyscy, począwszy od starych
oczajduszów - „Warszawianka” była prawdę mówiąc niezłą szulernią aż do najmłodszych, którzy
przychodzili nie tyle na bilard, ile poklepad trochę w domino i przez snobizm pokręcid się nieco koło
ogólnie znanych hochsztaplerów.

Sasza Garkowienko - lubił, gdy mówiono do niego po imieniu, gdyż i sam innej formy nie uznawał - na
pierwszy rzut oka, gdy wylewał swoje sto czterdzieści kilogramów z małego krzesełka, sprawiał
wrażenie nieporadnego grubasa. Gdy jednak wstawał i zaczynał się przechadzad po salach -
następowała zdumiewająca przemiana. Ta masa mięsa poruszała się z iście kocią delikatnością
i precyzją. Zawsze miałem wrażenie, że Sasza mógłby spacerowad po gęsto zastawionym kieliszkami
stole nie potrącid ani jednego,- nawet nie brzęknąd. Chodził miękko, cichutko jak zwierzę w dżungli,
przewijając się zwinnie między stolikami i kijami bilardowymi, nikomu nie przeszkadzając, nikomu nie
wadząc - nigdy nie czyniąc użytku ze swej siły.

A siłę miał nieludzką, wyrobioną dziesiątkami lat treningów i setkami walk. Niewiele chyba z niej
stracił, mimo wycofania się z maty. Kiedyś nad Wisłą, na plaży Kozłowskiego, koło mostu
Poniatowskiego, wygrzewaliśmy się wraz z Saszą na pomoście słuchając jego gawędzenia. Wreszcie
zaczęliśmy się siłowad i wciągnęliśmy do tego Garkowienkę:. Była nas spora kupa przeciwko niemu
jednemu, a żadnemu nie brakowało pary w garściach. Julek Krasnodębski, zwany Truskawą z racji
czerwonego zawsze nosa, Jurek Sobocioski, Janusz Urbanowski - wszyscy byli dobrzy. Ale nie było
sposobu na Garkowienkę. Chcieliśmy go zepchnąd do wody, ale nie potrafiliśmy przesunąd go chodby
o centymetr, mimo że właściwie prawie się nie bronił, tylko sobie dobrodusznie rechotał pod nosem.
Gdy mu się zabawa znudziła - wstał bez wysiłku i kilkoma ruchami w trzy sekundy powrzucał nas
wszystkich do wody.

W czasie okupacji różnie tam z nim bywało - ostatecznie Garkowienko był rdzennym Ukraiocem - ale
nie słyszałem, aby ktokolwiek doznał od niego jakiejś krzywdy. Za to w czasie warszawskiego
powstania największa i najsolidniejsza barykada wzniesiona została na rogu Marszałkowskiej i
Koszykowej, gdzie mieszkał Sasza. Zginął podobno już pod koniec, walk, tuż przed upadkiem
śródmieścia, na zbudowanej przez siebie barykadzie, od przypadkowego „volltreffera” z potężnego
działa kolejowego.

Myślę, że mniejszy kaliber nie dałby mu rady.

Karola Nowinę-Szczerbioskiego poznałem po wojnie, już po kapitulacji Niemiec. Wybiegam mocno


w przód, ale tylko na chwilkę, skoro bowiem już mówimy o silnych ludziach, to niechże będzie jedno
przy drugim Karol był wtedy w wojsku i służył jako oficer opieki coś w rodzaju kulturalno-
oświatowego - w polskim skrzydle myśliwskim, 131 Wing, gdzie nieustannie przyjeżdżałem do mego
przyjaciela Tadka Schielego, który w tej właśnie formacji fruwał na Spitfirach, do Wacka Staoskiego
i innych.

Karol był Argentyoczykiem, to znaczy miał obywatelstwo Argentyny. Jeszcze przed wojną, zyskawszy
wielką sławę jako najlepszy w pewnym okresie zapaśnik catch-as-catch-can, osiedlił się w Buenos
Aires, gdzie z dużym powodzeniem działał jako impresario sportowy, będąc ponod właścicielem
jednego z największych tam stadionów. Powodziło mu się świetnie, ale gdy wybuchła wojna - ten
starszy już przecież pan nie zdzierżył. Zawiesił na kołku wszystkie interesy i zgłosił się na ochotnika do
wojska. Oczywiście do polskiego wojska, czuł się bowiem zawsze Polakiem i nigdy swojej polskości nie
zaprzeczał, stale ją podkreślając. Przydzielono go do lotnictwa powierzając” właśnie funkcję oficera
opieki, latad bowiem nie mógł, po pierwsze z racji wieku, a po drugie, jakiż to musiałby byd samolot,
aby zmieścił się w nim zwalisty Karol, aby go w ogóle udźwignąd. Spitfire nie miał dla niego
odpowiednich wymiarów - to na pewno.

Karol, zwany przez nas w skrócie Szczerbiną, był zdumiewającym okazem biologicznego ideału.
Ciemny, wyjątkowo przystojny, ogromny, był - jak niosła fama - jednym z najpiękniej zbudowanych
mężczyzn swoich czasów. W formie fizycznej był - mimo mocno już przekroczonej pięddziesiątki -
wręcz fenomenalnej. Salto do tyłu w powietrzu wykonywał w pełnym umundurowaniu na każde
życzenie, potrafił godzinami chyba stad sobie na jednej ręce, biegał jak młodzik, wszelkie skoki i
przerzuty wychodziły mu nieporównanie gładziej niż któremukolwiek z nas, chod byliśmy dwa razy
młodsi, podciągał się na drążku dowolną ilośd razy z taką swobodą, jakby jego ciało nic nie ważyło,
a przecież dźwigad musiał coś około stu dwudziestu kilogramów. Sylwetkę miał ciągle jeszcze
nieskazitelną, bez jednego grama zbędnego tłuszczu. Jak się na Szczerbinę nie spojrzało - wszędzie
kłębiły się olbrzymie, węźlaste, twarde jak deska muskuły.

Wolnej amerykanki nie zapomniał. Często - odwiedziwszy najpierw dla kurażu bar w kasynie -
toczyliśmy żartobliwe walki z Karolem „o mistrzostwo świata”, z tym, rzecz prosta, że my
występowaliśmy zespołowo, a on w pojedynkę. Przypominało to trochę walkę małp z nosorożcem,
gdy bowiem Szczerbina trochę energiczniej machnął ręką - odpadaliśmy od niego jak gruszki. Znał
wszystkie chwyty i finty, nie było go jak ugryźd. Kiedyś wyzwałem go na mecz właśnie „o mistrzostwo
świata”: przez chwilkę dał mi z sobą robid wszystko, co chciałem, po czym podniósł mnie do góry,
zaplątał w jakiś nieprawdopodobny zupełnie supeł, przetknął przez ten supeł nogę i spokojnie zabrał
się do czytania gazety, podczas gdy ja nie mogłem nawet palcem kiwnąd. Muszę się jednak pochwalid,
że parokrotnie go pokonałem, zmusiłem do poddania i dobrowolnego położenia się na obie łopatki.
Osiągałem to przy pomocy łachotania, na co Karol był szalenie czuły i dostawał takich ataków
śmiechu, że cała siła go opuszczała, i błagał o litośd.
Ale nie to było powodem, że uważałem i uważam Karola za jednego z najszlachetniejszych ludzi,
jakich w życiu spotkałem. Był po prostu człowiekiem dobrym. Absolutnie dobrym, aż do poczciwości.
Człowiek inteligentny, kulturalny, oczytany - widoczny był na wskroś jak hartowana szyba. Nie było
w nim niczego, co pragnąłby ukryd przed kimkolwiek. Był jasny, prosty i naturalny, był godzien
zaufania jak... jak wielki, mądry słoo. Zawodowe zapaśnictwo, które dziesiątki lat uprawiał - nie
zostawiło na nim ni pyłku. Ot, poznał życie z wszystkich stron, ale to były tylko obserwacje, a nie
wpływy. Szedł swoją drogą i mowy nie było o zejściu z niej, o potknięciu się.

Wiele rozmawialiśmy o różnych sprawach. Kiedyś spytałem, dlaczego opuścił Polskę, dlaczego
zamieszkał na antypodach, dlaczego nigdy do kraju nie przyjeżdżał, chod przecież Polska tak mu jest
droga. Opowiedział mi bez zażenowania historię tak prostą, że aż banalną. Zwyczajnie - zakochał się,
a tacy ludzie jak on potrafią kochad tylko raz w życiu. Nawet jeśli jest to miłośd nieodwzajemniona. To
była znakomita śpiewaczka, wspaniała kobieta, ale nie podzielała jego uczud. Karol zbyt był
prostolinijny, aby zadowolid się sympatią, zaś w przyjaźo między kobietą a mężczyzną - nie wierzył.
Rozstali się smutno, ale bez gniewu i urazy. Postanowił wtedy, że wyjedzie, że nigdy już do Polski nie
wróci, że nigdy jej nie zobaczy - że inaczej nie może postąpid.

- A nie próbowałeś nigdy się z nią widzied czy chodby napisad? Przecież po latach mogło się wiele
Zmienid...

- Jakże? - uśmiechnął się Karol. - Przecież mi wtedy wyraźnie powiedziała.

Dla niego bowiem istniało tylko jedno słowo.

- A gdy już ja wrócę do Polski, to może chciałbyś przekazad pani Hance jakąś wiadomośd, może jej
opowiedzied, co się z tobą dzieje, jak wyglądasz, jak żyjesz?...

- Nie! powiedział stanowczo, - Nie wspominaj nawet, że mnie kiedykolwiek widziałeś, że mnie
spotkałeś w ogóle. Tak będzie lepiej.

I chod wcale nie byłem pewien, czy tak rzeczywiście będzie lepiej - dopiero dzisiaj, po latach, pierwszy
raz wspominam o Karolu. Myślę, że już można, i myślę też, że mi wybaczy.

Zgubił mi się Szczerbina gdzieś w świecie i przez lata całe nie wiedziałem, co z nim. Pewnie po
demobilizacji wrócił do swojej Argentyny, do swojego własnego życia, w którym służba w polskim
lotnictwie była tylko epizodem. Niedawno dopiero dowiedziałem się, że żyje i ma się dobrze - jedno
ze sportowych pism opublikowało fragmenty jego wspomnieo - że przeniósł się do Brazylii i... tęskni
za Polską.

Tak, powinien mied teraz już dziewiąty krzyżyk na swoich mocarnych ramionach, ale nie wydaje mi
się, abym mógł go pokonad na macie. Kiedyś - tak samo po prostu jak ofiarował mi swą przyjaźo -
ofiarował mi swój dom, gdziekolwiek będzie i kiedykolwiek doo trafię. Nigdy jakoś nie udało mi się
zawędrowad na jego terytoria, ale jeśli kiedykolwiek tam się zabłąkam, do Buenos Aires czy do Rio de
Janeiro - odszukam Karola i przyjmę gościnę.

Dokooczymy wtedy tej rozmowy, którą zaczęliśmy przed czterdziestu prawie laty.
PUSZCZANIE NA WODĘ

Jeślim ma się w domu kryty zimowy basen - a w takiej sytuacji właśnie się znalazłem, gdy
przyjechałem do Warszawy - trudno po prostu z niego nie korzystad. Wystarczyło zbiec z czwartego
piętra i przez piwnice, od których miałem klucz, przejśd prosto na basen, pstryknąd, światło i pływad
do woli. Wieczorami szkolny basen był pusty, jeśli nie liczyd starego woźnego, który podczas nocnych
dyżurów siadywał na obramowaniu i godzinami moczył sobie nogi. Nie przeszkadzaliśmy sobie
wzajemnie, a nawet, staruszek chętnie mierzył mi czasy i liczył skrupulatnie ilości przepłyniętych
basenów stawiając ptaszki na pudełku od papierosów.

Po nie zorganizowanym taplaniu się w zakopiaoskiej Jaszczurówce i rzadkich wyjazdach wakacyjnych


nad morze czy nad jezioro pływałem dośd sprawnie, a nurkowałem jeszcze lepiej. Nikt jednak mnie
nie uczył, nikt nie pokazywał, jak naprawdę trzeba. Moja metoda pływania mogła imponowad na
Bystrem, ale w Warszawie byłem całkowitym dziadem. Szalenie mnie to bolało, nigdy bowiem nie
lubiłem wyróżniad się in minus, a tymczasem mu siałem przyznad, że co najmniej dziesięciu kolegów
z mojej klasy pływało lepiej i bardziej stylowo. Leli mnie na każdym dystansie w sposób nie
podlegający żadnej wątpliwości.

Na basenie Legii ta sama historia. Tam dopiero zobaczyłem, jak się pływa. Cała banda nie tylko moich
rówieśników, ale i znacznie młodszych szczeniaków, przemierzała basen nierównie szybciej wzdłuż,
niż ja mógłbym to uczynid w poprzek. Nie mówiąc już o tym, że wielu z nich skakało nie tylko
z trzymetrowej trampoliny, ale nawet co odważniejsi z samego szczytu dziesięciometrowej wieży, ja
zaś nie ryzykowałem nawet wejścia na górę i spojrzenia w dół, mój bowiem stosunek do skoków do
wody był identyczny jak do skoków na nartach, czyli daleki od entuzjazmu.

Jednym słowem, aby nie odstawad - trzeba się było nauczyd tak jak oni. Najprostszym i jedynym
właściwie sposobem było podpatrywanie prawdziwych zawodników. Szkopuł tkwił w tym, że
trenowali oni rankami, kiedy na basenie niewielu było gości. Przeciągano wtedy dwie lub trzy liny
z korkami, odgradzano parę torów po jednej stronie i zawodnicy pracowicie odrabiali swoje dystanse.
Po nabrzeżu chodził trener z niewielką tubą i dyrygował nimi, a obok trenera snułem się ja, pilnie
słuchając jego uwag.

Oczywiście, aby obejrzed trening - trzeba było opuścid szkołę. Każdy jednak rozumie, że pływanie jest
o niebo ważniejsze od jakiejś zupełnie człowiekowi do szczęścia niepotrzebnej łaciny czy
trygonometrii. Na lekcje dobre były dni deszczowe, pochmurne, zniechęcające do basenu - o ile
w ogóle istniały jakiekolwiek dni dobre na lekcje. Godzinami wygapiałem się więc na pływających
zawodników, pilnie słuchałem, co do nich mówi trener, po czym nieśmiało, w przeciwnym koocu
basenu, tuż pod obrzeżem - doświadczalnie wypróbowywałem podsłuchane rady.

Bracia Ilia i Grisza Szrajbmanowie, mój starszy o parę lat kolega ze szkoły, Konarek, Karliczek
i najlepszy „wtedy, a prawdopodobnie i najbardziej utalentowany polski pływak w ogóle, Kazimierz
Bocheoski - miało się te wzory. Szrajbmanowie, o łopatowatych, długich rękach i spadzistych
ramionach - jeden z nich pływał kraulem, a drugi klasycznym. Niezwykle efektownie pływający
Konarek zawsze piętrzył przed sobą sporą falę pływając wysoko, wzorem świetnego Węgra Csika,
i był jednym z najlepszych waterpolistów tamtego okresu. Bocheoski, zbudowany jak Herkules, szedł
przez wodę jak szumiąca torpeda i gdyby zechciał systematycznie trenowad, miałby szanse - jak
twierdzili zagraniczni trenerzy - zdobywania najwyższych laurów. Beztroskiemu jednak Kaziowi
wystarczały triumfy odnoszone nawet nie na basenie, ale obok basenu Legii. Miękko, pozornie
niedbale poruszający się w wodzie Zygmunt Wielioski, który już wtedy bodaj nacelowywał się raczej
na trenerkę. Choina ze szczoteczkowatym wąsikiem, Zubowicz, bracia Kossowscy, Czuperski, no
i panie: wesoła, ciemna, mocno zbudowana Morawska, młodziutka Ewa Lewandowska o figurze
antycznego posągu.

Mnie jako szczeniaka niewątpliwego, a przy tym słabo pływającego, do konfidencji nie dopuszczano,
ale też i zbyt srogo nie pędzono. Mogłem więc, wyrywkowo co prawda, ale słuchad wskazówek
trenera Kaputka, a nawet - gdy zawodnicy nie dopisali na treningach, co się zdarzało, gdyż dyscyplina
wówczas nie była tak ostra jak dzisiaj - pokazad mu na torze, czego się nauczyłem. Znów będę szczery:
nie zauważyłem śladu entuzjazmu w jego słowach, gdy mnie instruował - nie pojawiał się jakoś błysk
zainteresowania w jego oczach. Ani wtedy, ani później, ani nigdy nikt mi nie czynił złudzeo, że zrobię
karierę Weismüllera, który był bożyszczem, Tarzanem i wzorem. Wiele lat później, w czasie okupacji,
kochany Zygmund Wielioski, z którym spotykaliśmy się na wiślaoskich przystaniach, patrzył na to
moje pływanie, patrzył i - wzruszał ramionami a później machał z rezygnacją ręką.

- O ile się na tym znam - zastrzegał się - to zajmij się lepiej czymkolwiek innym.

A przecież trenowałem przez dłuższy czas z maniackim uporem. Jak zima długa, zbiegałem
wieczorami do suteren i przerabiałem swoje półtora kilometra, swoje sześddziesiąt basenów. Jak lato
długie, deszcz nie deszcz, pławiłem się w basenie Legii czy na wiślanych łachach. Strasznie chciałem
pływad, nie tylko dobrze, ale bardzo dobrze, strasznie chciałem, aby mnie podziwiano, chwalono,
wyznaczano do reprezentacji, strasznie- chciałem stawad na betonowych słupkach startowych, płasko
wślizgiwad się do wody i wygrywad, wygrywad, wygrywad.

Akurat! Wygrywad mogłem z siekierą. Nie mogłem pojąd, dlaczego. Styl prezentowałem znakomity,
to przyznawali wszyscy, ręce Wprawdzie trochę słabe, ale nogi, wyrobione zakopiaoską lataniną,
lepsze miałem niż którykolwiek z kolegów, oddech wyregulowany jak należy, nawroty nie gorsze niż
inni, wytrzymywałem długi nawet dystans, ale wszystko było ślicznie, póki nie wchodził w grę stoper.
Będąc w szczytowej formie, wytrenowany jak chronometr - nigdy nie byłem w stanie zrobid setki
w czasie krótszym niż minuta czternaście. To był mój najlepszy, rekordowy wynik, który... mógł
imponowad, ale raczej paniom, pływającym w takich właśnie granicach. Jakkolwiek się nie wysilałem,
jakkolwiek nie trenowałem nigdy w życiu, szybciej nie popłynąłem.

Jedyna pociecha, że przynajmniej nie odbijałem tak bardzo od moich rówieśników i w normalnym
pławieniu się w basenie czy rzece nie byłem gorszy. No i systematyczny trening, codzienne pływanie
nie tylko pomagało mi wyrobid sobie kondycję jak należy, ale też dało duże obycie z wodą. Wody się
wprawdzie nigdy nie bałem i czułem się w niej bezpiecznie, ale co innego basen czy Jeziorko
Czerniakowskie, na które też chadzaliśmy, a co innego bieżąca woda, co innego Wisła, ze swoim
zmieniającym się przy każdym przyborze nurtem, zdradliwymi przemiałami, przykosami i główkami,
za którymi kłębiły się wiry - zawsze mętna i pozornie ospała, rozfalowana, gdy dęło w górę, pod prąd.

Początkowo chadzałem do „Syreny”, magistrackiego klubu u wylotu kanału z Portu Czerniakowskiego,


naprzeciwko Zagórnej. Był to jednak klub raczej wytworny, murowany, z restauracją i hangarami na
łodzie oraz kilkoma pływającymi pomostami, przy których cumowały żaglówki, hamburki i kajaki. Nie
za bardzo miałem tam co robid, okupowali go bowiem głównie dorośli, traktujący przystao jako lokal
raczej towarzyski niż sportowy, co z mojego punktu widzenia było szalenie nudne. Chłopaków
w moim wieku niechętnie tam wpuszczano, chyba że rodzice byli członkami „Syreny”, a już o tym,
żeby okoliczna dzieciarnia z Solca mogła się tam pętad - oczywiście mowy nawet nie było. Wprawdzie
w majtkach kąpielowych nie odróżnisz chłopaka grzecznego od niegrzecznego, ale tam jednak jakoś
odróżniali i gonili bez pardonu.

No to co? Przepływało się ujście kanału i już człowiek był na puściutkim cyplu wiślanym, gęsto
obrośniętym ostrą trawą i krzaczkami. Tam już nikt nikogo nie moderował, tam można było robid, co
dusza zapragnęła. Dojście od lądu trudne i długie, gdyż trzeba obchodzid cały port, a i plaży żadnej nie
było, bo nurt rwał tuż przy brzegu, obłożonym pęcakami faszyny. Cały ruch plażowo-kąpielowy
koncentrował się po drugiej stronie, na praskim brzegu.

Nowych, zupełnie innych tu znalazłem kolegów. Znów nie wiem, jak to się działo, ale chłopaki z
Czerniakowskiej, chod byli o krok od Wisły - do rzeki się nie garnęli, pływad nie umieli i woda ich nie
obchodziła. Tam, nad wodą królowali chłopcy z Solca i okolicznych uliczek, które dziś już nie istnieją,
dzieci piaskarzy i wiślaoskich wodniaków, pracujących na batach i galarach, zimą rąbiąc lód, a latem
ciągnąc piasek i wożąc owoce z góry Wisły do Warszawy.

Znów trochę trwało, nim uznali mnie za swojego. Nie obyło się bez tego, żebym parę razy nie dostał
batów, ot tak, dla sprawdzenia, com za jeden, dla celów zapoznawczych. Że jednak wiadomo było,
skąd jestem - a że się jednocześnie okazało, co potrafię - dopuszczono mnie do towarzystwa.
Umiałem zaś pływad. Dominującym wtedy w kołach piaskarskich stylem był kozacki, przy którym
wysoko z wody wychylony pływak z dużym hałasem - im większym, tym wytworniej - poklepywał
dłoomi fale. Nogi pracowały jak przy klasycznym, a nazywało się to bodaj trudgenem. Starsi pławili się
na boku, zagarniając wodę jednym ramieniem, jeśli w ogóle potrafili pływad. Tak to już. jest na całym
świecie, że marynarze kiepsko pływają. Ci wodniacy z Wisły utrzymywad się wprawdzie na wodzie
potrafili, czy to na boku czy po piesku - często trzeba było po wywróceniu się czy raczej zalaniu bata
dobrnąd jakoś do najbliższej mielizny - ale wejście do wody uważali za konieczne zło, związane
z zawodem, którego przyjemnościowo traktowad nie sposób.

Oczywiście, mój kraul, tak troskliwie cyzelowany na Legii i na szkolnym basenie, był przedmiotem
podziwu. Na Legii jednak byle pętak mnie przeganiał i zaklinał w capa na pierwszym nawrocie - na
Wiśle byłem pływakiem znamienitym i mowy nie było, aby jakikolwiek inny z ferajny szybciej
przepłynął port wzdłuż czy w poprzek, jak tam sobie zadysponowaliśmy. W nurkowaniu też byłem
najlepszy, chod to żadne w Wiśle nurkowanie, bo w mętnej wodzie nie widad dalej niż na pół metra
i ani człowiek wie, czy jest blisko gruntu, czy powierzchni. Trzeba było raczej na macanego, na
wyczucie.

Nam plaża nie była potrzebna ani ogrodzone miejsce do kąpieli - naszą była cała Wisła. Ubranie szło
pod krzaczek w zatajonym miejscu, my - w wodę. Brodziliśmy po mieliznach, spływali na głębię za
przykosami, nurkowali pod piaskarskimi batami i żaglówkami, przedzierali się przez nurt na drugi
brzeg i rozrabiali na strzeżonych plażach, gdzie przy brzegu stały pływające na pontonach baseniki
i gdzie na długich wędach uczono pływad. Pomagaliśmy przy ciągnięciu piasku z dna rzeki, biorąc się
po dwóch do jednego ciężkiego czerpaka, i pracowicie sapaliśmy przy pychu, aby dosunąd bat do
brzegu, pod bankiety, na właściwe miejsce. Płoszyliśmy ryby wędkarzom obsiadającym główki po
praskiej stronie i zapuszczaliśmy się brzegiem w górę rzeki na zielone łęgi, zalewy i wysepki, co roku
odkrywane na nowo.
Wtedy piaskarski brzeg po warszawskiej stronie ciągnął się od przystani „Syreny” przy Zagórnej, aż do
samego prawie mostu, do przystani Warszawskiego Klubu. Wioślarek. W ogóle na tym brzegu klubów
raczej nie było. Właśnie WTW, szalenie dostojne i poniżej mostu jeszcze dostojniejszy Oficerski Yacht
Club. Tam, przy czyściutkich, obitych starymi oponami pomostach, pod pokrowcami bujały się
zgrabne żaglówki i kajaki z hangarów załogi wynosiły mahoniowe łodzie wiosłowe. Na maszcie
powiewała dumnie flaga, popołudniami grywała orkiestra, a po wyżwirowanych ścieżkach
przechadzali się ubrani w biel i granat wiekowi sportsmeni i grubawe panie, mające nadzieję, że nieco
wiosłowania przywróci im smukłośd.

No jeszcze między WTW a Yacht Clubem - niemal pod mostem, stały zabudowania, które bywalcy
ekskluzywnych stowarzyszeo starannie omijali, o których nie rozmawiali. Był tam jeden
z robotniczych klubów sportowych, zdaje się, tramwajarzy. Klub był ubożuchny, pomosty stare
i topiące się pod większym obciążeniem, łodzie też słabawe i mało ich było. Klub, przylepiony do
potentata WTW, niewidoczny był i cichutki. Z jednej strony płotu po wygracowanych alejkach
paradowali panowie - z drugiej w milczeniu czekali na swoją kolejkę do kajaków i hamburek wypaleni
słoocem robotnicy, często w gaciach miast spodenek kąpielowych.

Schemat? Tak, oczywiście, schemat tak schematyczny, że aż wstyd o nim wspominad - szczególnie że
w czasach owych znajdowałem się po stronie sytych - ale co ja na to poradzę, że tak to wtedy czułem.
To była wzajemna nieufnośd. To była z jednej strony zawiśd, a z drugiej obawa, a przynajmniej
niepokój. To były dwa światy.

Oscylowałem na pograniczu tych dwóch światów, mając dostęp do obu. Pozycja społeczna rodziców
pozwalała mi w każdej chwili na wstęp wszędzie, gdzie miałbym ochotę, ale rzecz w tym, że ochoty na
ogół nie miałem, gdyż w wytwornych klubach było najzwyczajniej nudno, oficjalnie i pobyt krępowały
tysiące regulaminowych przepisów i zwyczajów.

Oczywiście, bezpieczeostwa na Wiśle nikt nie gwarantował i gwarantowad nie mógł. Rzeka była
jeszcze mniej uregulowana niż dziś, jeśli w ogóle Wisłę kiedykolwiek można jak należy uregulowad -
ratownictwo płatne i tylko na strzeżonych plażach, a policja rzeczna dysponowała ledwie kilkoma
pychówkami model „łodyga”, przy czym tylko na jednej z nich, służącej komendantowi, znajdował się
cherlawy motorek. Jeśli ktoś się zaczął topid gdzieś na środku, na nurcie, ratował go w razie czego
ten, który był blisko i miał z czego ratowad. Jeśli zachłysnąłeś się na pustej rzece z dala od ludzi,
ratunek był niemożliwy, a w każdym razie nader trudny. Jeśli ktoś raz poszedł na dno w mętną wodę,
nie było właściwie sposobu na znalezienie go.

Wypływał, owszem, po paru dniach, gdy go gazy rozdęły, w Młocinach czy nawet Nowym Dworze.

Albo bliżej. Znany był w naszych kręgach wypadek, jak to mały chłopak z piaskarskiej rodziny poszedł
do gruntu na jakiejś przykosie w górze rzeki, a po dwóch dniach jego własny ojciec odplątał go z haka
kotwy własnego bata, o który spływający z prądem topielec przypadkiem się zaczepił i tam już został.

Mokra śmierd, szczególnie w upalne letnie dni, gdy plaże dzikie i strzeżone pokryte były gęsto tłumem
dyszących ludzi, po kilka razy dziennie wychylała mordę spod wody, aby porwad ofiarę. Po pierwszych
wzruszeniach, po pierwszym lecie, przestałem wpadad w panikę usłyszawszy zamieszanie na praskim
brzegu, zobaczywszy latających po piachu ludzi. Pewnie, znacznie ostrożniej przymierzałem się do
wirów za główkami, ale tylko przez parę godzin. Później zapominałem i ryzyko szło po staremu.
Podtapialiśmy się po parę razy w sezonie, a jesienią licytowaliśmy się bohatersko, kto ile razy o mało
się nie utopił tego lata.

W okresie tym moja cudowna Matka dostała nowej manii, a mianowicie wioślarskiej, w związku z tym
każdą wolną chwilę spędzała na wodzie i nie widziała niczego dziwnego w tym, że i ja godzinami
z lekceważeniem innych form bytu tkwię w wodzie lub nad wodą. Matula, po stwierdzeniu tego
faktu, postanowiła mi uprzyjemnid życie i zorganizowad wodne wywczasy lepiej, niż potrafiłbym jej
zdaniem zorganizowad je sam. W związku z tym przy każdej okazji, a więc co niedziela, zabierany
byłem na wycieczki w górę Wisły przy pomocy łodzi wiosłowej. Zabierany byłem również bez okazji
na krótkie wycieczki w środku tygodnia, po południu.

Rzecz w tym, że mało funkcji w życiu tak mierzi jak wiosłowanie. Czynię to, nie będę ukrywał, ale
wtedy, gdy muszę się dostad wodą gdzieś, gdzie innym sposobem dostad się nie mogę. Wiosłowanie
dla przyjemności, dla samego wiosłowania, jest może osobliwie zdrowe i higieniczne, ale za to
zdumiewająco nudne. Nudniejsze może byd tylko siedzenie na dziobie, na tłumokach ze swetrami,
kocherami, wiktuałami i wszelakim sprzętem turystycznym, podczas gdy kilka dośd otłuszczonych pao
pracowicie macha wiosłami. Ale do wioseł trudno się było dobrad, ponieważ po pierwsze - panie owe
chciały wiosłowad, gdyż po to właśnie wypuszczały się na wodę, a po drugie - Matula żywiła obawy
przed straszliwymi konsekwencjami mojego ewentualnego spocenia się.

Siedziałem przeto i nudziłem się jak mops, szczególnie że miałem przed sobą perspektywę
obozowiska, przydymionych potraw, które podobno są wspaniałe, i chóralnych śpiewów. Robiłem
więc to, co robid mogę zawsze bez znudzenia - patrzałem w wodę i ponuro dumałem, że właśnie
teraz moje chłopaki chlapią się pod przykosą, pomagają piaskarzom czy robią wreszcie cokolwiek -
innego niż grzeczne zachowanie się w obecności osób starszych o jedno co najmniej pokolenie.

Ale tłumaczenie czegokolwiek mojej wspaniałej Matce było bezcelowe. Wiedziała jedno: wiosłowanie
jest zdrowe, świeże powietrze ma zbawienny wpływ na dzieci, a przebywanie w towarzystwie
starszych nie może mi zaszkodzid, lecz raczej pomóc w doskonaleniu się intelektualnym. Że zaś
Matula chora była, gdy nie postawiła na swoim - wszelkie moje opory i drobne sabotaże średnio
skutkowały.

Na szczęście wpadłem na pomysł, a właściwie na dwa pomysły: po pierwsze zastosowałem metodę


„niegrzeczności”, a po drugie symulacji. Wypływając na wodę kaszlałem jak chora owca, udawałem,
że mam gorączkę i trzymam się resztkami honoru, bo właściwie jestem umierający - po drugie zaś,
korzystając z przywilejów chorego, zachowywałem się w sposób mrukliwy, naganny i antypatyczny,
starając się ze wszystkich sił zrazid do siebie współtowarzyszki matczynych wiosłowao. Metoda po
paru miesiącach przyniosła pożądany skutek i Matula zrezygnowała z zabierania mnie na wodę,
pozwalając mi iśd własną drogi-

Bo wodę uwielbiałem i wtedy, i teraz ją uwielbiam. Tyle że teraz byd może bez przykrości
powiosłowałbym sobie w górę Wisły, nawet w towarzystwie moich podstarzałych rówieśników. Kto
wie nawet, czy nie sprawiałoby mi satysfakcji, aby na dziobie siedział mój małoletni syn i doskonalił
się intelektualnie w zetknięciu z dorosłymi... Ale nie, tego nie uczynię, mam bowiem zbyt jaskrawe,
chod odległe wspomnienia z przeszłości.
Zacząłem się podówczas - w sposób prymitywny, którego później dośd się wstydziłem - pasjonowad
żeglarstwem. Ba, żeglarstwem - to mocno powiedziane. Rodzice mieli mianowicie na przystani
„Syreny” kajak, którego zresztą nigdy prawie nie używali. W zasadzie kajak był dośd pogardzanym
środkiem lokomocji wodnej i żaden z moich nadbrzeżnych przyjaciół nie wybaczyłby mi, gdyby mnie
ujrzał wiosłującego, ale w którymś momencie odkryłem, że istnieje coś takiego jak żagiel, że można
nie pracowad, a za to zaprzęgnąd do pracy naturę i skorzystad z usług żywiołu.

Zmontowanie z byle czego masztu i z byle czego żagla - nie było takim znów wielkim problemem.
Uczyniłem to i gdy pierwszy raz wypłynąłem z Portu Czerniakowskiego na nurt, gdy poczułem, że
wiatr mnie ciągnie, pokonuje prąd i bez najmniejszego wysiłku z mojej strony kamienne cembrowiny
brzegu uciekają w tył - zachwyciło mnie to. Oczywiście, mój kajak żeglował jedynie z wiatrem, a i to
nader ślamazarnie, ale przecież żeglował! Stopniowo udoskonalałem konstrukcję, stopniowo uczyłem
się wiatrów i coraz to mi sprawniej szło. Zaopatrzyłem kajak w boczne miecze, maszt umocniłem
wantami i nie pamiętam już, którą z ciotek ubłagałem, by mi uszyła prawdziwy żagiel. Prawdziwy to
on może nie był, ale prawdziwy przypominał.

Szalenie mi zazdroszczono mojej jednostki, której posiadanie było zresztą raczej symboliczne, koledzy
bowiem uważali ją za własnośd wspólną, przeciwko czemu, w obawie przed rozczłowieczeniem,
protestowad nie mogłem, a zresztą dopiero wspólne żeglowanie było żeglowaniem prawdziwym.
Wbrew logice i wszelkim regułom bezpieczeostwa ładowaliśmy się więc po trzech i czterech na ówże
kajaczek i wyprawiali na nim dziwne dośd manewry, co i rusz wywracając jednostkę, aby spłynąd z nią
do pierwszej mielizny i tam postawid z powrotem, wyłącznie po to, by po dziesięciu minutach znów
leżed w wodzie.

Stopniowo jednak, mimo potknięd, wywrotek i fałszywych manewrów - nieźle zacząłem dawad sobie
radę z mocno przeżaglowanym kajakiem. Nauczyłem się kursowad pod wiatr, nauczyłem się
prawidłowych zwrotów, nauczyłem się, jak unikad ustawicznego przewracania.

Rodzice o moich żeglarskich zabawach mieli dośd mgliste pojęcie. Nie przypuszczam, aby Matula była
zachwycona widokiem jej syna, który tuż przed nadpływającym statkiem zwala się w wodę,
przepływa o metr od bijących wodę bocznych kół i spływa często wraz z kajakiem kilkaset metrów
w dół, aż pod most, aby tam dopiero na płyciźnie mocowad się z wylewaniem wody i stawianiem
kajaka. Nie afiszowałem się też zbytnio moim żeglarstwem, odpowiadając na pytania zdawkowo, że
próbuję trochę żeglowad po Porcie Czerniakowskim, a wypływanie na rzekę ani mi w głowie.

Matula moja miała w głębokiej pogardzie żeglarstwo, uważała bowiem, że zdrowe jest tylko
wiosłowanie i tylko wysiłek fizyczny prowadzi do szczęścia. Skoro jednak dostrzegła, że zaczynam się
żeglarstwem pasjonowad - postanowiła, jak zwykle, przejąd ster przyjemności w swoje ręce
i zadecydowała, że powinienem jechad na obóz żeglarski, na prawdziwy obóz, i tam nauczyd się, jak
należy żeglowad.

Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Kiedyś zawędrowałem do nieprawdopodobnie wytwornego


Oficerskiego Yacht Clubu, poniżej mostu Poniatowskiego, i nastrój, jaki tam panował, mocno mnie
przeraził. Wszyscy idealnie wymyci, w białych pantoflach, starsi w marynarskich czapkach
i mundurowych marynarkach ze srebrnymi guzami. Młodzi co i rusz stawali na bacznośd przed
starszymi, meldowali się służbiście i odpowiadali: „Jeeest, anie...” ptanie!” Żaglówki mieli co prawda
prześliczne, lśniące mahoniem i cedrem, z zasznurowanymi plandekami na kokpitach, obłożone
misternie splecionymi obijaczami, ale - jak się szybko zorientowałem - ich żeglowanie polegało
głównie na pucowaniu łodzi i okud na idealny połysk. Na wodę wypuszczali się rzadko i tylko pod
okiem starszych.

A do mnie należała cała Wisła!

Będę sprawiedliwy. Sekcja Młodych Yacht Clubu wychowała wielu wspaniałych żeglarzy i wspaniałych
ludzi. Kierował nią niezapomniany, wtedy już bardzo stary, bardzo wysuszony i bardzo malutki
posturą Mietek Kusnerz i kierował znakomicie. O tym, że te zewnętrzne, śmieszące mnie wtedy
przejawy żeglarskiego drylu są jednak potrzebne, że zakaz gwizdania na jachcie ma swój sens
i powtarzanie komendy jest jak najbardziej logiczne - przekonałem się dopiero później, po paru
latach, gdy zacząłem żeglowad naprawdę.

Ale to było znacznie później. Chwilowo, mimo oporów i symulacji najróżniejszych chorób - Matula
mnie jednak wysłała na ten obóz żeglarski.
POD WIATR

Nie znoszę i nie znosiłem nigdy mieszkania w namiocie, brzydzi mnie i brzydziło mnie zawsze jedzenie
cynowymi łyżkami z blaszanych talerzy nie lubię i nie lubiłem nigdy spełniania jakichkolwiek czynności
na komendę w licznej grupie, irytuje mnie i irytowała mnie zawsze pobudka, wstrętnym mi jest
i wstrętnym mi było zawsze chóralne śpiewanie przy ognisku, haobiącym wydaje mi się dziś, a przed
laty haobiącym było na pewno stawanie na bacznośd przed Michałem Sumioskim.

Wszystko to - oraz wiele jeszcze innych, równie odrażających elementów stadnego życia - znalazłem
na obozie żeglarskim Ligi Morskiej i Kolonialnej nad jeziorem Narocz, na Wileoszczyźnie, na który -
odprowadzony na dworzec przez Matulę, abym przypadkiem nie prysnął w ostatniej chwili -
w rezultacie wyjechałem.

Najgorzej było z moim od pół wieku przyjacielem, właśnie Michałem Sumioskim - dzisiejszym
sławnym kapitanem jachtowym i panem na telewizyjnym „Zwierzyocu”. Rodzice nasi się przyjaźnili,
toteż Michasia znałem od dziecka, tyle że on był ode mnie o parę ładnych lat starszy i przez długi czas
nie marnował żadnej okazji, aby mi o tym publicznie przypominad. Ostatnia, zresztą mu, jakoś
przeszło i rozpowiada, staruch jeden, że jesteśmy rówieśnikami. Sądzę, że niebawem, poniesiony
kokieterią, twierdzid będzie, że jest ode mnie o wiele młodszy i zacznie do mnie mówid wujciu.

Ale wródmy do przeszłości. Otóż Michaś był na tym obozie szefem wyszkolenia żeglarskiego czy też
czymś w tym rodzaju. W każdym razie godnośd to była szalona, a Michał dął się straszliwie tworząc
mit, że to właśnie on jest pierwszy po Bogu. Dostojnicy, podkreślający własne dostojeostwo, zawsze
budzili we mnie fermenty przekory i wywoływali przemożną chęd nakłucia balonu, ale z nim się jakoś
hamowałem, gdyż hamowad się musiałem... nie, nawet nie musiałem, lecz chciałem. Zwyczajnie: już
wtedy byłem do Michasia przyzwyczajony i przywiązany, przyznam się nawet, że mi nieco
imponował, nie chciałem więc, aby doszło do jakichkolwiek zadrażnieo, bo i po co. Jego liczne wady
pomijałem, usiłując znaleźd w przyjacielu zalety, którą to zresztą metodę wszystkim serdecznie
polecam.

Nie mówiąc już nawet o tym, że gdybym się Michasiowi naraził, to - nie bacząc na przyjazne stosunki
nasze własne i naszych rodziców - zatrułby mi z kretesem i tak trudne życie obozowe.

Wskoczywszy w obóz wbrew własnej woli, nastawiony byłem z góry negatywnie, ale gdy się ma
szesnaście lat, to znalazłszy się w towarzystwie kilkudziesięciu takich samych chłopaków i dziewcząt
nie bardzo ma się okazję do rozpamiętywania swych krzywd i bzdyczenia się na los. Ostatecznie, ten
miesiąc czy sześd tygodni jakoś trzeba było przebiedowad, a pobudki, cynowe łyżki, śpiewy
o czerwonym pasie przy ognisku i Sumioskiego należało raczej traktowad jako coś nieuchronnego,
jako zło konieczne, przeciwko któremu wierzganie nie ma sensu, jak nie ma sensu buntowanie się
przeciwko porze roku.

Tryby zresztą, w które się dostałem, nie były tak znowu strasznie uciążliwe. Ostatecznie można było
wytrzymad nawet obowiązkową gimnastykę, skoro przed nami była cała Narocz do dyspozycji, port
pełen różnorakiego kalibru żaglówek, pływanie o każdej porze dnia, a nawet nocy jeśli komu się
koniecznie zachciało - a wreszcie kupa młodzieży z całej Polski, powiedziałbym, że raczej
interesującej, bo na takie kursy żeglarskie byle kogo, a więc labdawców i mamisynków nie przysyłano.
Po paru więc dniach, oswoiłem się i gdyby nie urzędowe porcje ideolo - a mianowicie wykładów
o problematyce społeczno-politycznej - byłoby zupełnie dobrze.

Był to okres, w którym propaganda zachłystywała się naszą mocarstwowością tak znakomitą, że
ponod nie mogliśmy, się w żaden sposób obyd bez kolonii. Stąd właśnie Liga Morska i Kolonialna.
Pisało się wtedy o prawach - nie wiem, czy o odwiecznych, ale w każdym razie o prawach - do
Madagaskaru, bo przecież Beniowski i... chyba żołnierz królowej Madagaskaru, najzupełniej skądinąd
poważni ludzie mieli gotowe projekty przejęcia pod polską flagę Angoli, bez pytania się zresztą chyba
o zgodę Portugalczyków, a nawet niektórzy wyznaczone mieli już stanowiska w polskiej kolonii, skoro
ją tylko obejmiemy we władanie, słyszało się o stanie Parana w Brazylii obsadzanym tak silnie przez
Polaków i jeszcze o jakichś terenach, których już nie wymienię.

Do tych projektowanych aneksji ze świata pobożnych życzeo dorobiona była ideologia na temat
naszych praw, naszej ekspansji i naszych możliwości zapewnienia szczęścia zarówno Polakom jak
tamtejszym autochtonom. Proszę nie twierdzid, że było inaczej. Ostatecznie moi rodzice, ludzie bądź
co bądź poważni i przy zegarkach, najpoważniej w świecie szykowali się do badao naukowych w
Angoli i przez pewien czas pasjonowałem się marzeniami, jak to ja też będę prosperował w dżungli
afrykaoskiej i jakich cudów dzielności dokonam.

Co prawda już znacznie wcześniej nabrałem niejakiej nieufności do wszelkich afrykaoskich interesów,
gdy dowiedziałem się, że kule ze srebrzystej cynfolii, którą pracowicie zbieraliśmy wraz z całą klasą na
wykupienie z niewoli Murzynka - bynajmniej nie doprowadzą do tego, że będziemy mieli owego
Murzynka w Warszawie. Ksiądz prefekt nam to dośd mętnie tłumaczył od początku, a gdy presja
opinii stała się zbyt mocna - oświadczył, że nie chodzi o kupienie Murzynka, lecz o jego wykupienie
z niewoli i pozostawienie w Afryce, aby mógł ślicznie się bawid na wolności. No a to nas już specjalnie
nie podniecało, bo cóż nas mógł obchodzid Murzynek w Afryce.

No, ale mimo ideolo, mimo gimnastyki, na obozie zaczęło byd po kilku dniach całkiem nieźle. Okazało
się, że moje umiejętności żeglarskie, aczkolwiek własnego chowu, kwalifikują mnie na wyższy kurs niż
zwykłego żeglarza. Sumioski, chod niechętnie, musiał uznad moje umiejętności i przenieśd mnie na
kurs sternicki, co było zaszczytem niebywałym i w hierarchii obozowej ustawiło mnie z miejsca na
pozycji prominenta. Mogłem samodzielnie brad łódź i żeglowad, mogłem tyrad kandydatami na
żeglarzy, a na apelach stawałem osobno, wprawdzie nie z kadrą sternicką, ale w każdym razie nie
z szarą masą kandydatów na żeglarzy.

Uczono nas zresztą - to przyznad muszę - dobrze i starannie. Wyliczanie wiatrów, halsowanie,
budowa łodzi i typu ożaglowania, technika żeglowania i historia sportu żeglarskiego, konserwacja
sprzętu, obyczaje na wodzie - wszystko to trzeba było umied, ale że uczyli w czasie żeglowania na
ogół, niejako mimochodem, więc materiał wpadał do głowy łatwo.

Preceptorów miałem wybornych. Poza Michałem, który egzystował we wspaniałej izolacji i zabierał
głos prawie wyłącznie jako wyrocznia w sprawach najwyższej wagi, był Witek Dryll, późniejszy
dyrektor naczelny Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, dalej bracia Strojeccy, Zdzisiek i
Leszek, który dźwigał potężny, atletyczny tors na niemal bezwładnych po heinemedina nogach, ale
mimo kalectwa - był równie sprawny jak każdy z nas, a –dziś jest znakomitym lekarzem. Zbyszek
Dardzioski, zwany „Argentyną”, Andrzej Hołubiczko, siostry Anka i Marysia Chybowskie, Irena
Tennenbaum, która bez wieści zginęła pod koniec okupacji, Wisła Pankiewicz, późniejsza Osóbkowa-
Morawska...

Nie wszystkich oczywiście pamiętam. Toż to było przeszło czterdzieści lat temu. Czasem spotykam
kogoś nieznanego, dogadujemy się i już wiemy, jak to było: przejaśniają się wspomnienia,
przypominamy sobie szczegóły wydarzeo. Ot, ci, których spotykam po latach, to siwiuteocy,
brzuchaci, łysi panowie albo pomarszczone panie. A i ja już ważę ponad sto kilo. Wtedy mięsa na
gnatach miałem wyjątkowo niewiele, podobnie jak rozumu w czaszce, ten zaś rozum, jaki
posiadałem, użytkowany był głównie na wymyślanie sposobów wymigania się od czegoś, ominięcia
przepisów, wyłgania się z obowiązków. Wiadomo, gdy się jest młodym - ma się mało czasu, którego
straszliwie brakuje na sprawy arcyważne.

Uważaliśmy wtedy na przykład, że w rolę morskich wilków należy wżyd się dokładnie, a że
powszechnie wiadomo było, iż marynarze popijają rum w każdym porcie - popijaliśmy i my.
Wprawdzie nie w porcie i wprawdzie nie rum, ale w pobliskiej wiosce lub nieco dalszym Kobylinku, no
i samogon zagryzany kaszanką. Okolica była niezmiernie tania, sztywne ceny nie istniały, więc
surowce kosztowały byle co, ale zawsze jednak kosztowały. Przepiłem przeto przez parę tygodni tych
parę złotych kieszonkowego, jakie otrzymałem, po czym zadłużyłem się w miejscowym sklepiku
i dopiero jedna z ciotek, która z ramienia rodziny przyjechała nad Narocz, aby skontrolowad
prowadzenie się synusia - wykupiła mnie ze szponów sklepikarza.

Był to idiotyzm oczywisty, którego chyba nikomu tłumaczyd nie muszę, wódka bowiem wcale mi nie
smakowała i w rezultacie bardzo po niej chorowałem, ale - przeklęta polska tradycja! - musiałem pid
przynajmniej od czasu do czasu, aby nie zyskad opinii maminsynka, który jest dorosły, a stroni od
kielicha. Idiotyzm pociągał za sobą robienie głupstw. Kiedyś, na zdrowym gazie, wybraliśmy się
w nocy popływad trochę. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale dałem nurka i popłynąłem pod wodą
na jezioro. Znów nie wiem, jak to się działo, ale po dziś dzieo pamiętam, że szalenie długo nie
odczuwałem najmniejszej potrzeby oddychania. Płynąłem sobie, płynąłem i płynąłem bez chęci
zaczerpnięcia powietrza. Już mnie to nawet samego zdziwiło, ale kontynuowałem podwodną podróż,
rozciekawiony, jak to może długo trwad. Wreszcie, gdy już ciśnienie - płynąłem po dnie - zaczęło mi
doskwierad w uszy, wypłynąłem na powierzchnię zdumiewająco daleko od brzegu. Gdy wróciłem,
zastałem grupkę przyjaciół, siedzących na pomoście i z absolutnym pijackim spokojem
zastanawiających się, w którym miejscu jutro - bo teraz ciemno - należałoby wszcząd poszukiwania,
aby wyłowid topielca. Usłyszałem nawet bez żalu wygłoszoną opinię, że niezły byłem w gruncie rzeczy
facet. Ujrzawszy mnie zbytnio się nie zdziwili i powitali mnie dośd obojętnie.

Narocz była niebezpieczna nie tylko dla głupców. Jezioro było olbrzymie, żeglowanie po nim
bezpieczne, ale - do czasu. Zdarzało się, nieczęsto, ale się zdarzało, że nagle, w przeczystą pogodę - na
jezioro spadała niespodziewana, niczym nie zapowiedziana burza. Gwałtowny szkwał nadlatywał
czort wie skąd w takim tempie, że nie było sposobu nie tylko przed nim uciec, ale nawet zarefowad
czy spuścid żagli. Meteorologia tu nie miała wiele do gadania, gdyż żadne oznaki nie wróżyły
huraganu.

Tak się właśnie kiedyś zdarzyło. Pogoda była jak dzwon, cudowny, taki w miarę wiatr i tylko na
horyzoncie pętały się kopiaste bezy cumulusów. Wszystkie żaglówki oczywiście były na wodzie,
wszyscy na pełnych żaglach. I wtedy spadł grom! Bez żadnego uprzedzenia, bez śladu powodu
nadszedł kataklizm. Zobaczyłem z daleka, z przeciwległego brzegu Naroczy marszczącą się wodę
i zobaczyłem też, jak trójkąty żagli, jeden po drugim, objęte zmarszczeniem fajtają jak zdmuchnięte.
Nim się zorientowałem, w czym rzecz, nim zdążyłem cokolwiek uczynid - szkwał był już przy mnie.
Zobaczyłem, jak przewracają się coraz bliższe żaglówki. Utrzymała się jedna i na pustym olinowaniu -
zdążyli zrzucid żagle - grzmiała prosto na mnie. Moja załoga zgłupiała doszczętnie ze mną zresztą na
czele. Spróbowaliśmy w ostatniej chwili zrzucid przynajmniej grot, ale wszystko, co zdążyliśmy zrobid,
to było tylko wyluzowanie fałów i instynktowne ustawienie się dziobem do wiatru. Szkwał uderzył
tak, że zaparło dech w ustach, poczuliśmy, jak łódź wyrywana jest potworną siłą z wody, jak się opiera
przed wywrotką, jak ta wywrotka jest nieuchronna. Mogliśmy czynid tylko jedno: trzymad się mocno
tego, czego trzymaliśmy się, i nie puszczad. Mogliśmy jeszcze drugie: odwracad głowy, aby móc
odetchnąd, i kulid się przed wspólnym atakiem wichru i wody. Wtedy naocznie zobaczyłem to, o czym
czytałem, że się dzieje przy dwunastym stopniu Beauforta - zobaczyłem, jak zaciera się granica
między powietrzem a wodą. Stwierdziłem, że nie bardzo mam ochotę bulknąd w ową mieszaninę.

Coś huknęło nad naszymi głowami i szczęście, że huknęło. Huragan wytrzepał w sekundzie i wyrwał
z lików grot wraz z gaflem, strzeliły napięte liny i żagiel, szybując poziomo nad wodą, zniknął nam
z oczu. Utrzymaliśmy się dzięki temu jakoś w pozycji pionowej czy mniej więcej pionowej.
Instynktownie wybalastowaliśmy i na nędznym kawałku foka poniosło nas ślizgiem jak gliser.

Nie wiem, jak długo trwał ten orkan. Nam się wydawało, że całe godziny - ci którzy byli na brzegu,
twierdzili, że kilkanaście sekund. Na pewno mieli rację, ale nasza reakcja była subiektywna.

Przeszło tak, jak nadeszło: nagle i niespodziewanie. Wiatr dął jeszcze zdrowo, ale to już nie było
groźne. Na samym foku rżnęliśmy przez jezioro pełną szybkością, nie mogąc się zdecydowad na
wyjście z bezpiecznego halsu. Na jeziorze widzieliśmy z całej flotylli trzy czy cztery stojące maszty.
Reszta taplała się w wodzie. Sytuacja była dośd groźna, bo szkwał podniósł krótką, wysoką, grzywiastą
falę, na której nie było co marzyd o postawieniu łodzi o własnych siłach, a leżało przeszło czterdzieści
„żaglówek z wszystkich nadbrzeżnych obozów i ośrodków.

Nie, nikt się nie utopił. Połamało się parę masztów, niektóre jachty dopiero po dwóch dniach
wyciągnęliśmy z trzcin, gdzie je zaniosło, ale w zasadzie nic nadzwyczajnego nie zaszło. Ot, silny
szkwał. Po paru dniach zapomnieliśmy.

Ale mnie ten szkwał wiele nauczył. Zrozumiałem, że na wodzie trzeba zawsze uważad, zawsze byd
przytomnym. Stwierdziłem też, że wszystkie, wydawałoby się, nudne, wykłady o ratownictwie,
o zapobieganiu wywrotkom, o stawianiu wywróconych łodzi i zachowaniu się w razie zatopienia
żaglówki - mają głęboki sens i praktycznie ratują często życie. Przekonałem się, że prawidłowy węzeł
i klasyczne zaknagowanie fału mają swoją siermiężną logikę, że nie jest to jedynie szykana
Sumioskiego.

Niemniej, zawsze miałem naturę niezależną i wszystko, co robiłem - starałem się robid po swojemu.
Nie zawsze mi się to w życiu opłacało - najwygodniej bowiem jest zawsze postępowad schematycznie
- ale czasem się opłacało. Czasem odejście od szablonu przynosiło mi znakomite sukcesy.

Tak też było i z tradycyjnymi regatami, które odbyły się na zakooczenie kursu, gdy już w kieszeni
miałem wspaniały patent sternika śródlądowego, uzyskany po męczącym teoretycznym egzaminie
z przedmiotów, których istnienia przedtem nie podejrzewałem nawet, jak węzły i liny, jak regulamin,
jak historia żeglarstwa, etykieta, konserwacja sprzętu i tym podobne. Praktyczny egzamin już był
łatwiejszy, mimo że wziął mnie na warsztat sam straszliwy Sumioski i wybrzydzał - oczywiście
niesłusznie - na każdy mój manewr, chod ze wszystkich sił, Michasiowi na złośd, starałem się je
wykonywad według wszelkich klasycznych kanonów. Koocowy manewr, dobicie do pomostu,
wykonałem z lekkością zefiru, zatrzymawszy dziób łodzi na grubośd bibułki od polera, a mimo to
Sumioski zdobył, się tylko na ironię, że jak na mnie - było nieźle.

No i przyszły regaty. Tabor był niejednolity, toteż losowaliśmy łodzie i w przedbiegach, i w finale.
Oczywiście, przy moim zamazanym szczęściu co sięgnąłem do kapelusza - wyciągałem jakąś klęskę,
ani rusz nie mogąc się dolosowad do jednej z dwóch śmigłych żaglówek, o których wiadomo było, że
są najszybsze na całej Naroczy. Ja w przedbiegach nadziałem się oczywiście na jakieś nieszczęsne
pudło, które ledwie pływało na wyciągniętych zdefasonowanych żaglach, i fakt, że dostałem się
jednak do półfinałów, zawdzięczam jedynie ostatecznemu niezgulstwu moich przeciwników. W
półfinałach wsiadłem na nieco lepszą łódź i przyszedłem czwarty, za dwiema marconiówkami i jeszcze
kimś tam.

Już znalezienie się w finałach było dużym sukcesem, ale mnie było to mało. Po moich
doświadczeniach wiślanych i treningu na Naroczy uważałem się za najlepszego żeglarza świata, za
wypadkową Gerbaulta, Slocuma i Robinsona, za władcę mórz, a w każdym razie Naroczy. Dostała mi
się tym razem łódeczka nie za dobra może, ale też i nie najgorsza. Gaflowa wprawdzie - uważaliśmy
podówczas, że ożaglowanie gaflowe z natury rzeczy wolniejsze byd musi od ożaglowania marconiego
- ale z gaflowych najlepsza na Naroczy. Postanowiłem przeto powalczyd o zwycięstwo.

Wygrad mogłem jedynie sposobem, gdyż mimo mego przekonania o własnej genialności -
konkurencja bynajmniej gorzej nie żeglowała i bynajmniej nie mniejszą ode mnie miała ochotę na
zwycięstwo. Szukałem tego sposobu do ostatniej chwili przed startem i znalazłem go dopiero przy
zwrocie na pierwszej boi regatowego trójkąta.

Sytuacja była następująca: start przy przystani, później pierwszy bok trójkąta półwiatrem, drugi bok -
pracowite halsowanie na wiatr, a trzeci bok - to fordewind aż do mety. Kluczową boją była ta druga,
wysunięta daleko w jezioro, kto bowiem wziął ją pierwszy - miał właściwie regaty w kieszeni, bo na
fordewindzie każdy głupi żeglowad potrafił.

Dopchawszy się do pierwszej boi w sporym tłoku, doznałem olśnienia, które olśnieniem było tylko
i tylko dla mnie. Po czarta ja się mam tłoczyd w ciżbie, której jak pan Zagłoba nie lubię, po co mam
halsowad między innymi, skoro wszystko to mogę zrobid dwoma halsami, bez przeszkód, bez
wzajemnego blokowania się i uważania na ewentualne trącenia i inne złośliwości konkurentów.
Przeszedłszy więc pierwszą boję gdzieś w środku stawki, nie zrobiłem żadnego zwrotu za innymi, lecz
tylko wyostrzyłem kurs i poszedłem daleko w jezioro, tnąc niemal po nadbrzeżnych szuwarach.

Moja załoga początkowo była zaskoczona, a później podniosła coś w rodzaju rebelii. Śliczna Hanka
Chramcówna o urodzie Madonny zekpała mnie tak straszliwie, że nie przypuszczałem nawet, iż
dziewczęta znają takie wyrazy. Andrzej Hołubiczko zagroził otwartą secesją, jeśli w tej chwili, ale to
rzeczywiście w tej chwili, nie zacznę żeglowad jak człowiek właściwym kursem, bez cudactw.

Uparłem się jednak. Bunt stłumiłem groźbą sądu żeglarskiego. Ostatecznie byłem sternikiem, a więc
pierwszym po Bogu. Zamilkli i tylko ponurym wzrokiem śledzili moje manewry. Coraz dalej
odchodziliśmy od pracowicie halsującej flotylli. Pilnowałem żagli, starając się jak najbardziej
wyostrzad, i kombinowałem, w którym miejscu zrobid zwrot, aby jednym halsem dojśd do boi. Tu już
trzeba było na wyczucie, tu trzeba było zdad się na los. Wytrzymałem chyba do ostatniej chwili, do
ostatniego metra, kiedy inne łodzie absurdalnie już były daleko, wydawałoby się, że beznadziejnie
daleko przed nami. Andrzej i Hanka wykonali zwrot byle jak, niechętnie. Nie odzywali się już do mnie,
tylko sobie coś szeptali do ucha, przypuszczalnie projektując wycisk, jaki mi dadzą na lądzie zaraz po
przybiciu i koocu kompromitacji.

Po zwrocie dalej się wspinałem pod wiatr. Jeszcze uważniej wybierałem szoty, starając się wychwytad
każdą najmniejszą zmianę kierunku wiatru, starając się żeglowad na granicy łopotu, jak mnie uczono
i jak wiedziałem, że jest najlepiej. Zaczęliśmy podchodzid bliżej do flotylli, coraz bliżej, a im byliśmy
bliżej tym jaśniejszym się stawało, że jednak ja miałem rację, że te dwa długie halsy korzystniejsze
były niż krótkie lawirowanie innych.

Zbyt byłem rozradowany, aby triumfowad nad moją własną załogą, która przestała się martwid,
a zaczęła strzyc uszami, zobaczyła bowiem szanse na zwycięstwo. Rzeczywiście, na zwrotnej boi
znaleźliśmy się dobre sto metrów przed konkurentami, którzy usilnie przepychali się jeden przez
drugiego, zabierając sobie wiatr. Posłyszałem kilka obelg, zamachali do mnie sędziowie z kontrolnej
krypy, zakotwiczonej przy boi.

Rozsadzało mnie ze szczęścia. Tuż za boją machnąłem efektowny zwrot przez rufę, wyszedłem na
pełny wiatr i moja załoga - wbrew wszelkim przepisom dobrego wychowania - szyderczo zamachała
koocem cumy przeciwnikom. Oczywiście, nikt już nas nie mógł w żaden żywy sposób dojśd, chyba
żebyśmy się wyłożyli tuż przed linią mety. Ale nie wyłożyliśmy się. Triumfalnie minęliśmy metę i - aby
ten cholerny Sumioski nie miał już nic do powiedzenia - klasycznie zrzuciliśmy żagle i dobili
w możliwie najefektowniejszy sposób do pomostu.

Michał, oczywiście, czekał na pomoście. Poruszał wąsami, rozejrzał się, co tu można by zarzucid, a nie
znalazłszy niczego, mruknął protekcjonalnie: - No, to dobicie nie było takie znów najgorsze...

Zbyt jednak byłem uszczęśliwiony, aby mied do niego jeszcze jakieś pretensją.
OPISZ TO.

Wprawdzie nie będę się upierał, że w fachu pisarskim byłem odpowiednikiem młodego Chopina,
który już w dzieciostwie zapowiadał się genialnie wyśmieliby mnie wrogowie, a jeszcze bardziej
wyśmieli przyjaciele - ale faktem jest, że pisad zacząłem bardzo wcześnie, co wcale zresztą nie
oznacza, że zacząłem pisad bardzo dobrze albo chodby dobrze. Po prostu miałem od młodości nawyk
utrwalania swych myśli i przeżyd na papierze, że zaś grafomania, czyli pisanie za darmo, zawsze była
mi wstrętna starałem się swoją pisaninę sprzedawad.

Nie wiem, czy to dlatego, że nieustannie czytałem, czy z innych facji, tak jakoś było, że nigdy
właściwie nie czyniłem błędów ani ortograficznych, ani gramatycznych. Nie znaczy to, że pisanie szło
mi łatwo. Nic podobnego! Zawsze - i tak jest po dziś dzieo - pisałem i piszę z dużą trudnością, pocę
się, poprawiam, przepisuję po raz drugi i piąty, po czym rzadko bywam z efektów zadowolony. Rzecz
w tym, że zawsze miałem zamiłowanie do kondensacji, do maksymalnego upraszczania. Czy to
w klasówkach szkolnych, czy w wypracowaniach domowych - zawsze szalenie szybko kooczył mi się
temat. Po dwóch, trzech stronach nie pozostawało mi nic innego, jak tylko postawid koocową kropkę.

Powodowało to niejakie kontrowersje z nauczycielami, nie bardzo wiedzącymi, co ze mną zrobid.


Zarówno prof. Hahn w Zakopanem, jak i prof. Hirnle w warszawskiej Szkole Mazowieckiej, jak inni,
którzy mieli wątpliwą przyjemnośd uczyd mnie polskiego, stawiali mi często stopnie podwójne: za styl
i poprawnośd oraz za treśd. Pierwszy stopieo był z reguły znacznie wyższy niż ten za zawartośd,
a często zdarzała się relacja pięd do dwóch. Na stopnie zresztą, a szczególnie z polskiego, wiele uwagi
nie zwracałem, zawsze bowiem na koniec roku jakoś się wyłgiwałem trójką czy nawet czwórką.
Kontrowersje polegały na tym, że starałem się pisad inaczej, niż inni, że starałem się - i staram się po
dziś dzieo - zaskoczyd czytelnika niespodziewanym skojarzeniem, sformułowaniem czy poglądem.

Gdy tym czytelnikiem był wykładowca literatury - nie mogło nie dochodzid do nieporozumieo.
Wypracowania domowe i klasówki w związku z tym nader wcześnie przestały mi wystarczad. W
gazetkach szkolnych, starannie cenzurowanych przez ciało pedagogiczne, nie można się było rzecz
prosta wyżyd jak należy - pogrążyłem się więc w wieku lat piętnastu w bagno konspiracji. Puszczałem
w świat anonimowe paszkwile na szczególnie znienawidzonych profesorów, produkowałem masowo
fraszki i epigramaty opiewające bieżące wypadki i skandale szkolne, a nawet w chwili natchnienia po
całkowitym znudzeniu klasyką - dopisałem do szekspirowskiego „Macbetha” jeszcze jeden akt,
wierszem. Był to utwór osobliwie świoski, który - czytany w szkolnym klozecie w odcinkach -
wzbudzał jednak spory podziw kolegów. Gdyby się wydało, gdyby rękopis dotarł do ciała
pedagogicznego - jak dwa a dwa cztery wyleciałbym z trzaskiem ze szkoły. Ale się nie wydało.

Pod tym względem stanowiliśmy kolektyw zwarty i lojalny.

Nie pamiętam już, jakim sposobem trafiłem jednak do gazety, do „Expressu Wieczornego”,
a dokładniej mówiąc do Prasy Czerwonej, zresztą czerwonej tylko z nazwy, która pochodziła od
czerwonej wykładziny na nowo zbudowanym wówczas gmachu przy Marszałkowskiej, właśnie tam,
gdzie dziś jest redakcja „Życia Warszawy”. Władcą tego koncernu - jak to się szumnie mawiało - był
red. Butkiewcz, energiczny i przedsiębiorczy wydawca, który wydawał dośd brukowe wprawdzie
pisma, ale interesująco redagowane, uwzględniające wszystko, co mogło zafrapowad czytelnika.
Grupowały one dziennikarzy o znanych nazwiskach oraz naukowców i ludzi teatru.
Oczywiście, moja działalnośd ograniczona była do minimum i początkowo raczej symboliczna,
z dziennikarstwem niewiele mająca wspólnego. Zbierałem na zlecenie sekretarza drobne informacje,
sprawdzałem ploteczki i głównie biegałem po papierosy i suszone śliweczki dla panów redaktorów,
niezastąpione ponod w wypadku obstrukcji. Trudno to było uważad za dziennikarstwo, ale ja już
wtedy czułem się tytanem pracy, Kischem czy Knikerbockerem. Gdy moje pierwsze notatki zaczęły się
ukazywad oczywiście nie podpisane, a najczęściej zmienione nie do poznania przez sekretarza
redakcji czy kierownika działu miejskiego - miałem niejasne wrażenie, że wstrząsam opinią
społeczeostwa. W godzinę po ukazaniu się na mieście gazety z moim utworkiem wybiegałem
nerwowo na ulicę i bacznie śledziłem, o ile też zmienił się już świat pod jego wpływem.

Podobne stany - znacznie zmoderowane wiekiem, ale dośd jednak wyraźne - przeżywam po dziś
dzieo.

Mój start dziennikarski nie był więc olśniewający. Zresztą, chodząc do szkoły, nie miałem zbyt wiele
czasu i działałem dorywczo. Rychło jednak okazało się, że istnieje dziedzina, w której jestem
specjalistą niewątpliwym. Dziedziną tą było oczywiście narciarstwo, czego bowiem ja o narciarstwie
nie wiedziałem - nie warto było w ogóle wiedzied. Tak więc się stało, że w sprawach narciarskich sami
panowie redaktorowie z działu sportowego zwracali się do mnie o informacje, o sprawdzenie
szczegółów, wreszcie o horoskopy co do nadchodzących imprez. Mocny byłem w tych sprawach
niewątpliwie, ale nie traktowałem swych wiadomości jako czegoś nadzwyczajnego. Znajomośd
wszystkiego, co miało związek z nartami, była dla mnie tak naturalna, że nawet mi do głowy nie
przychodziło, iż mógłbym ten kapitał dyskontowad, a redaktorzy sportowi dostatecznie chytrzy byli,
aby mi tego nie uświadamiad. Woleli darmowo korzystad z podręcznej składnicy informacji.

W zasadzie jednak byłem na wysługi i posyłki, co mi nie tak znowu najbardziej odpowiadało, chod
inaczej przecież byd nie mogło, bo cóż miał innego do roboty szesnastoletni szczeniak w redakcji
dorosłej gazety. Pozostawały pisma młodzieżowe, ale... już wtedy instynktownie odrzucało mnie od
wszystkiego, co trąciło „młodzieżowością”. Wydrukowałem dwa czy trzy artykuły w „Młodym
Nurcie”, próbowałem w innych pismach, ale nic z tego nie wyszło. Albo sam rezygnowałem, albo ze
mnie rezygnowano, nie potrafiąc się dogadad.

Ten stan skłócenia z redakcjami trwa zresztą u mnie po dziś dzieo i nigdzie jakoś nie potrafię dłużej
zagrzad miejsca.

Wreszcie przyschnąłem tam, gdzie właściwie przyschnąd powinienem przy sporcie. Nie, bynajmniej
nie przy „Przeglądzie Sportowym”, który wtedy był pismem ogromnie szacownym, będącym
w sprawach sportowych wyrocznią. Redagował go wówczas Marian Strzelecki i redagował
znakomicie. Oczywiście, inne czasy, inny ustrój, inny profil sportu i inne zainteresowania czytelników,
ale pewne klasyczne zasady redagowania dobrego pisma - obojętnie jakiej specjalności - zawsze
istnieją, ówczesny „Przegląd Sportowy” czytało się od deski do deski, dla każdego tam się coś
znalazło, i dla miłośnika literatury czy publicystyki, i dla teoretyka sportu, i dla uczniaka, i dla pani,
i dla kuchty. Pisali tam: Wierzyoski, który przez pewien czas był nawet naczelnym redaktorem pisma,
Malczewski, Choromaoski, zamieszczał swe świetne reportaże Jan Erdman, pisywał Janta-Połczyoski
i wielu innych znakomitych publicystów, literatów, dziennikarzy.

W tamtych czasach zawód dziennikarza sportowego coś znaczył i mowy nie było o tym, aby
ktokolwiek o redaktorze sportowym wyrażał się z lekceważeniem, jak to często niestety dzieje się
dzisiaj. Gazety sportowe poziomem nie różniły się od innych, a żargon sportowy, tak nieznośny
obecnie i tak wyśmiewany, nie rozplenił się jeszcze i używany był z umiarem, tam gdzie używanie go
miało sens.

Wylądowałem... znów pamięd nie ta i, dalibóg, nie pomnę, jakim sposobem, w sportowym tygodniku
- później wychodzącym dwa razy tygodniowo - „Sport Szkolny”. Pismo to ukazywało się pod
wezwaniem Paostwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, czyli
PUWFiPW, który to urząd był odpowiednikiem naszego GKKFiT. Wydawano dwa pisma: rzeczony
„Sport Szkolny” i „Sport Polski”, do którego „Sport Szkolny” był niejako przybudówką. Redaktorem
naczelnym obu pism był sławny niegdyś bokser i uroczy człowiek, Wiktor Junosza-Dąbrowski,
zastępowała go- Ewa Runge, a sekretarzem redakcji był Leszek Bartelski, dziś piewca Powstania
Warszawskiego, i w ogóle duży literat. Reszty zespołu nie pamiętam, ale nie przypuszczam, aby było
nas dużo więcej, gdyż w tamtych czasach redagowało się pismo dziesięciokrotnie mniejszą ilością
personelu, niż to czyni się dzisiaj.

Może dzięki temu pisma nie były gorsze. Na pewno tak.

Przyjęto mnie dobrze i życzliwie. Szczególnie wiele zawdzięczam Leszkowi Bartelskiemu, starszemu
ode mnie o rok czy dwa, ale mimo tego unikającego nadmiernego dęcia się i poniewierania
początkującym adeptem pięknej sztuki dziennikarskiej. Pastwił się nad moimi tekstami, wykreślał
z nich młodopolskie, prześliczne moim zdaniem okresy i sformułowania, kazał mi pisad drugi i trzeci
raz, uczył zwięzłości i jasności wyrażania się, ale szczerze się w rezultacie cieszył, gdy mi się coś udało.
Wiktor Junosza, mimo że był niegdyś bokserem, a w dodatku jednym z pierwszych w Polsce bokserów
zawodowych - błyszczał kulturą i inteligencją, a jego publicystyka po dziś dzieo jest dla mnie wzorem.
Ewa Runge, energiczna młoda kobieta o pięknej sylwetce sportowej i lekkim zeziku - matkowała nam
w redakcji czy raczej może siostrzyła, niewiele bowiem więcej od nas liczyła sobie lat.

Sprawa, mojego dziennikarstwa prosta nie była. Ostatecznie chodziłem do gimnazjum, które,
skooczyd należało, jakkolwiek silnie by ono mnie nudziło. Pracowałem więc w redakcji teoretycznie
na doskok, ale praktycznie starałem się tam siedzied, czy byłem potrzebny, czy też nie, że zaś cudów
byd nie mogło - fatalnie odbijało się to na moich okresowych cenzurach. Dośd powiedzied, że wtedy
właśnie, w pierwszej klasie liceum - czy też siódmej gimnazjalnej, bo tak się wtedy liczyło - pobiłem
swojego rodzaju rekord, uzyskując na półrocze siedem stopni niedostatecznych, co później wymagało
karkołomnych wysiłków, aby jednak otrzymad cenzurę do ósmej klasy.

Ale to martwiło jedynie moją Matulę, która systemem skomplikowanych ograniczeo i korepetycji
oraz nieustannych potyczek z moimi zachciankami, z właściwym sobie uporem pchała mnie jednak
w kierunku matury.

Rozumiem to dzisiaj, a rozumiałem trochę i wtedy, że wykształcenie sprawa ważna, ale proszę mi
powiedzied, jak tu się uczyd, jeśli tyle się wokół dzieje? Jak nie jedna impreza, to druga - jeśli nie
turniej hokejowy, to rozgrywki pingpongowe, jeśli nie mecz piłkarski, to mityng lekkoatletyczny albo
wyścig kolarski Warszawa-Poznao, albo pływanie, albo narty...

Od narciarstwa dalej byłem wybitnym specem, ale W Warszawie narciarstwa nie było, bo przecież
Agrykola Kasprowego zastąpid nie mogła, a imprezy rozgrywane w Warszawie nikogo szczerze
zainteresowad nie były zdolne. Ja już się tak znudziłem próbami jeżdżenia na nartach w Warszawie
i okolicy, że w ogóle nie ruszałem ich ze strychu i czekałem, kiedy tylko pojadę do Zakopanego na
święta. Ze jednak w narciarstwie działo się coś już od pierwszego śniegu - nie tak jak dzisiaj - więc i na
popularności w redakcji zyskiwałem już w drugiej połowie listopada. Ostatecznie byłem jedynym,
który mógł przerobid suche wiadomości agencyjne, ograniczające się do wyników - na dośd nawet
efektowny reportaż „od naszego specjalnego wysłannika”.

Oczywiście, o specjalnym wysyłaniu na imprezy, a zwłaszcza takiego szczeniaka jak ja, mowy byd nie
mogło. Jeszcze na zawody międzynarodowe można było mied szanse, że redakcja wysupła jakiś
pieniądz mniejszy czy większy, po uważaniu - diety jako forma rozliczania się z podróży służbowych
czy jakieś delegacje nie były wówczas znane - ale krajowe zawody obsługiwał ten, który był pod ręką,
albo ten, który z tego, co było pod ręką, potrafił wykoncypowad korespondencję własną. Tak więc,
zaspokajałem oba bratnie pisma w zimowy materiał, chyba że ktoś starszy zdecydował się wybrad do
Zakopanego dorobid sobie pisaniem.

Czasami powierzano mi robienie wywiadów. Pamiętam jeden, w czasie którego przeżyłem coś
w rodzaju szoku. Otrzymałem polecenie, aby do świątecznego bodaj numeru przeprowadzid
rozmowę z jednym z najznakomitszych naszych bokserów, medalistą i mistrzem, właśnie
przebywającym w szpitalu. Udałem się posłusznie do szpitala, uzyskałem zezwolenie na rozmowę
z mistrzem i zapytałem go o zdrowie. Mistrz odrzekł, że obecnie zdrowie nie najgorzej i kooczy
kurację, po czym zamierza przystąpid do treningów. Zapytałem mistrza, co mu właściwie dolegało, na
co mistrz przez chwilę się wahał, po czym podniósł się na łokciu, przychylił do mojego ucha i
konspiracyjnym szeptem oświadczył:

- Przepiłem się strasznie!

- Że co proszę? - nie zrozumiałem mistrza.

- Zwyczajnie. Była dwutygodniówka, a później delirka...

Wywiad ten zachwiał poważnie moją dziecięcą wiarą w czystośd i zbawienne oddziaływanie sportu na
charakter. Mistrz był dla mnie zawsze świetlaną postacią, ideałem mężczyzny i sportowca. Pewien
byłem, że jeśli cokolwiek pija, to najmocniejszym trunkiem jest lemoniada. Zebrałem się w kupę,
jakoś zadałem mistrzowi parę jeszcze pytao, sumiennie zanotowałem odpowiedzi w notesie i z
rozterką w sercu zameldowałem się u Junoszy, który wysłuchał mojej histerycznej nieco relacji, a na
zapytanie, co ja mam właściwie napisad, uśmiechnął się tylko.

- A nic. Napiszesz, że mistrz chwilowo niedomaga, że zapewniono mu troskliwą opiekę w Szpitalu


u najznakomitszych lekarzy, ale niedyspozycja mija i mistrz jest jak najlepszej myśli co do swoich
najbliższych startów...

- Ale bo mistrz powiedział, że ma w ogóle boks w...

- Nieistotne! Przejdzie mu. Takie to już jest to życie...

I rzeczywiście, takie było życie. Mistrz wyszedł ze szpitala i niebawem stanął na ringu przeciwko
Niemcom, po czym wykotłował swojego przeciwnika, jak chciał, a ja wyzbyłem się części bagażu
złudzeo, jaki nagromadziłem studiując krzepiącą i wysoce moralną literaturę. W sprawie życia, które
jest właśnie takie, jakie jest - Junosza miał świętą rację. Potwierdzało mi się to później wielokrotnie.
W tym okresie - chod zawsze uważałem, że jedynym terenem świata nadającym się do jeżdżenia na
nartach są Tatry - pojechałem na Huculszczyznę. W zimie. Szkoła zorganizowała wycieczkę na
zimowisko - jak to dziś się nazywa - dla najlepiej jeżdżących na nartach uczniów ze starszych klas, no
i jasnym było, że mnie nie może zabraknąd. Huculszczyznę znałem sprzed paru lat, ale w lecie,
spędziłem bowiem jedne wakacje w Kosowie i zawędrowałem nawet na Howerlę. Owszem, podobało
mi się: olbrzymie przestrzenie w porównaniu do ciasnych przecie Tatr, połogie pagóry wybrzuszające
się wokół rozległych dolin - na pewno było gdzie sobie pojeździd na nartach. Matula, która zjeździła
Karpaty wschodnie na wszystkie strony, twierdziła, że śnieg tam cudowny i warunki do dalekich
wycieczek znakomite.

To jedno mnie nieco peszyło, nie znosiłem bowiem serdecznie wycieczek, a szczególnie dalekich.
Monotonne łażenie na nartach z ciężkim bagażem na plecach, króciutkie zjazdy i długie nudne
podejścia trawersami zupełnie mnie nie bawiły. Wejśd do góry - owszem, ale po to, aby bez
obciążenia zjechad slalomem w dół. Włażenie do góry dla samej przyjemności włażenia do góry
oceniałem jako nonsens. No, ale z drugiej strony honor był spory, albowiem z mojej klasy tylko ja
jeden miałem byd w tej zabawie reprezentantem. Oczywiście, postanowiłem wykazad, że jestem na
nartach najlepszym, bezkonkurencyjnym i mimo że najmłodszy - nie dam się zakląd w capa.

Z tym pierwszeostwem na nartach sprawa nie była jednak tak prosta. Posiadałem instynktowne
umiejętności narciarskie, ale nie jeździłem stale, a przy tym byłem nie najmocniejszy fizycznie. Do
pierwszeostwa współzawodniczyli ze mną starszy o rok Janek Strzelecki, dostojny dziś filozof
i socjolog, jego brat Jurek, Kotek Dowbor-Muśnicki i jeszcze paru innych. Wprawdzie na ustawianym
slalomie mogłem każdemu z nich dad trzy bramki for, ale przy dłuższym, forsownym marszu na
nartach łatwo było o kompromitację.

Skompromitowad się wprawdzie nie skompromitowałem, ale jakim kosztem! Pierwszy, długi etap od
stacji kolejowej do schroniska na Zaroślaku przeszedł nawet nieźle, chod pasy od wyładowanego
plecaka obtarły mi ramiona, ale później zaczęła się gehenna.

Rzecz w tym, że już drugiego czy trzeciego dnia, a właściwie nocy - zleciałem przez sen z górnej pryczy
piętrowego łóżka w schronisku. Gruchnąłem na ziemię obiwszy się po drodze o dolną pryczę, coś
mnie cholernie w boku zabolało, ale wytrzymałem. Jasne, nie mogłem się przyznad, że wyleciałem
z łóżka, zaraz bowiem zaczęłyby się głupie dowcipy o konieczności siatki w łóżku, o maluchach itp.
Pojękując, cichcem, szczęśliwy, że nikt tego nie zauważył - wdrapałem się z powrotem na górę. Jakoś
tam, mimo bólu, zasnąłem. Gdy jednak rano się obudziłem i- okazało się, że słabo ze mną. Bok
piekielnie bolał, ani się i przygiąd, ani odetchnąd, ani coś podnieśd. A tu przed nami była jakaś dośd
poważna wędrówka graniami.

Honor nie pozwolił mi się przyznad, polazłem więc na tę wędrówkę. -Jakim, sposobem dobrnąłem na
miejsce, jakim sposobem wróciłem wraz ze wszystkimi - dalibóg nie mam pojęcia. Trzydzieści parę lat
od tamtego wypadku minęło, a ciągle jeszcze zimny pot mnie oblewa, gdy sobie wspomnę. Po
powrocie wyznałem dowodzącemu nami profesorowi Chełmickiemu, że widad się gdzieś na nartach
przewróciłem, bo mnie boli, ale moje żale zostały zbagatelizowane. Prof. Chełmicki słusznie osądził,
że jeśli bez protestu przeleciałem piętnaście kilometrów na nartach i, po drodze me narzekałem na
nic - to i nic mi się poważniejszego stad nie mogło, a że i tak najbliższy lekarz był zdaje się ,w Kołomyi,
więc nie ma o czym mówid, bo na pewno samo przejdzie.
Nie przeszło. Bolało coraz bardziej i coraz bardziej. Do tego stopnia, że zacząłem się migad nie tylko
od dłuższych wycieczek, ale nawet od ulubionych treningów slalomowych na pobliskich zboczach. W
dzieo sie działem skwaszony w schronisku - w nocy posapywałem na posłaniu, bo wstydziłem się
jęczed. Ambicja nie pozwoliła mi ponownie użalid się profesorowi, a koledzy zwyczajnie nie wierzyli,
że coś mi jest, i posądzali o symulację.

A tymczasem akurat wtedy, jeden z niewielu razy w życiu - właśnie nie symulowałem, a dokładniej
mówiąc starałem się symulowad, że jestem zdrowy.

Po powrocie do Warszawy - a nigdy jeszcze z taką ulgą do Warszawy nie wracałem okazało się, że
miałem dwa żebra złamane, a złamania te są dośd rozpaskudzone brakiem właściwej pielęgnacji. W
efekcie resztę sezonu zimowego przebiedowałem skrępowany elastycznymi bandażami i dopiero
w początku lata mniej więcej ozdrowiałem, ale przez parę miesięcy przypominała mi się
Huculszczyzna.

No i jeszcze dwa wydarzenia z tej wyprawy pamiętam. Jedno, to ślady niedźwiedzia, które
wytropiliśmy gdzieś pod Howerlą. Sznurek głęboko odciśniętych śladów wielkich łap ciągnął się
między śnieżnymi wydmami. Tropy były wyraźnie, przed kilkunastu pewnie minutami przeszedł sobie
miś. Nie poszliśmy za nim, lecz w przeciwnym kierunku, jak wskazywała logika. Przecież niedźwiedzie
w zimie śpią, jeśli więc ten się obudził i zmuszony był do wędrówki, to nie ulegało wątpliwości, że nie
jest w różowym humorze. Dalsze zaś denerwowanie i tak już zdenerwowanego niedźwiedzia, jeśli nikt
z nas nie miał nawet straszaka - nie wydawało się słuszne. Osobliwie szybko oceniliśmy, że ślady są
już świetnie zbadane, i osobliwie szybko wyruszyliśmy w drogę - osobliwie często oglądając się
ukradkiem za siebie.

Drugie wydarzenie to był istny kataklizm żywiołowy, jaki zdarzyło mi się jedyny raz w życiu w takiej
skali obserwowad. Staliśmy ma przełęczy nad olbrzymią, wielokilometrowej średnicy doliną
i zastanawiali się, którędy zjechad w dół, do kotła. W tym momencie posłyszeliśmy, jak rodzi się grom,
od pomruku, aż po szczytowy łoskot, i zobaczyliśmy, że całe, ale to całe kolisko zboczy kotła rusza
w dół z nieprawdopodobnym wręcz przyspieszeniem. Niezmierne ławy śnieżne początkowo zsuwały
się, równo, później falując, a wreszcie rwąc jak wezbrany potok po kamieniach. W parę sekund
powstał na dnie kotła malstrom śniegu, pyłu, kamieni i ściętych lawiną drzew. Dno doliny podniosło
się o kilkanaście metrów z łomotem , takim, jakby tysiąc atletów prało pięściami po napiętym bębnie.
Wreszcie wszystko zamarło, opadła śnieżna kurzawa - w dolinie leżała zamarła w bezruchu
gigantyczna masa śniegu, poskręcana, skawalona, zmiażdżona własnym ciężarem.

Po cichutku, na paluszkach prawie, chod żadnego zagrożenia przecież już nie było, wycofaliśmy się i
własnymi śladami, ostrożnie trawersując zbocza, na których było chodby najmniejsze ryzyko
podcięcia lawiny - powróciliśmy do schroniska. Tego dnia wycieczka się nie udała.

Widywałem w życiu lawiny, leciałem sam z lawiną, wiem jak się ich wystrzegad i jak ratowad, gdy
porwie, ale rozpętania żywiołu w takiej skali nie widziałem nigdy przedtem ani nigdy później.
POWRÓT DO SIEBIE

W lecie 1936 roku, na wakacjach, zakochałem się. Pozornie nie był to taki znów ewenement, kochliwy
bowiem w tym wieku każdy z nas, proszę panów, jest jak królik. Nie byłem w tym względzie
wyjątkiem i kochałem się równie często jak beznadziejnie, co zważywszy moją raczej nieszczególną
aparycję zrozumiałe było w gruncie rzeczy i nie powinno mnie dziwid.

No, ale tak czy inaczej zakochałem się i to dośd intensywnie! Hanka jej było i muszę przyznad, że
wsiąkłem dośd gruntownie. Miłośd w tym wieku pochłania straszliwe ilości czasu, jeśli bowiem nawet
młody człowiek ma wolną chwilę od pikietowania, odprowadzania itp., to i tak wykorzystuje ją na
wzdychania i rozpamiętywania, wpatruję się w fotografie, pisuje wzniosłe listy albo głęboko
nieszczęśliwy leży w ciemności na tapczanie ignorując domowników. O nauce, a w każdym razie
o systematycznej nauce mowy w tych warunkach byd nie może.

Nie dziw więc, że gdy przyszło półrocze, zawyły w domu syreny alarmowe, uruchomione przez
Matulę z właściwą jej energią. Ciało pedagogiczne bardzo sceptycznie zapatrywało się na moje szanse
przejścia do ostatniej klasy i nie widziało powodu do ukrywania tego przed rodzicami. Rzecz nie
polegała na tym, Że źle się uczyłem, lecz na tym, że generalnie, programowo miałem całą naukę
w nosie, że nie zależało mi ani na przejściu do następnej klasy, ani na maturze, ani w ogóle na niczym.
To było z punktu widzenia Matuli - jedynego zresztą, to przyznaję, rozsądnego w tej sytuacji punktu
widzenia - najgorsze.

Z mojego zaś punktu widzenia najgorsze było, że całkowicie straciłem zainteresowanie dla pływania,
hokeja, ping-ponga i w ogóle wszystkiego, co nie nosiło cech odpowiedniej wzniosłości. Otulony
w symboliczną opooczę, chmurny i posępny interesowałem się jedynie głębią mej nieszczęsnej duszy.
Nawet narty, nawet perspektywa wyjazdu do Zakopanego na zimowe ferie nie podniecały mnie
zbytnio.

A Hanka, której początkowo trochę imponowała adoracja dziwacznego nieco wyrostka, coraz
obojętniej traktowała moje awanse. Im bardziej ją obstawiałem, im więcej energii i inwencji
wkładałem w amory, tym chłodniej patrzała, aż doszło ostatecznie do tego, że w ogóle na mnie
patrzed nie mogła. Moja rozpacz sięgała dna - czułem się człowiekiem skooczonym, którego nic już w
życiu nie czeka.

Ale nie z moją Matką takie fanaberie. Szlakiem niezliczonych scysji i potyczek, gnębiony
korepetycjami i sprawdzaniami osobistymi, wplątany w skomplikowany system kar i nagród -
zacząłem się jednak trochę uczyd, chod bez najmniejszego przekonania i ochoty. Zwyczajnie: unikanie
sideł i pułapek zastawianych na każdym kroku przez Matulę pochłaniało więcej czasu i energii niż
odrabianie lekcji czy przesiedzenie godzinki przy korepetycji. Tak więc pchany, ciągnięty za uszy
i podszczypywany, pilnowany i zmuszany - znalazłem się wiosną czy z koocem zimy w liczbie tych,
którzy mają szanse na przejście do ostatniej klasy.

Że jednak - z innych już paragrafów - nie byłem wzorem ucznia i nie było powodów do stawiania mnie
na wzór elewom z młodszych klas, kierownictwo szkoły postawiło sprawę jasno i niedwuznacznie:
otrzymam mianowicie cenzurę do ósmej klasy, ale pod warunkiem, że zaszczycę swą obecnością
zupełnie inną szkołę, w tej bowiem na zdanie matury nie mam co liczyd.
Przypuszczalnie w związku z tym ponownie zaczęło się znajomym opowiadad, że jestem chorowity, że
mam słabe płuca i muszę poddad się kuracji klimatycznej. Zostało bowiem postanowione, że do
ósmej klasy mam chodzid w Zakopanem i tam zdawad będę maturę.

Decyzja ta rozanieliła mnie. Do Zakopanego rwałem się zawsze jak do raju i nie było roku, żebym co
najmniej dwa razy tam nie był, a przy tym z reguły przedłużałem sobie ferie szkolne o parę dni. Dalej,
była możliwośd oderwania się od rodziny, która ostatnimi miesiącami mocno mi dopiekła, i zdobycie
jakiej takiej samodzielności, przynajmniej teoretycznej.

A poza tym odkochałem się, a właściwie nie tyle odkochałem, ile do nieszczęśliwej miłości
przyzwyczaiłem. Zacząłem ją traktowad jak żywiołowy dopust, wzdychałem z coraz mniejszym
przekonaniem, oczekiwałem coraz krócej, coraz to rzadziej pisywałem zasadnicze listy. Z wolna
stwierdzałem, że świat nie jest talki znów beznadziejny, i zacząłem dopuszczad ewentualnośd, że coś
minie jednak jeszcze w życiu czeka. Prawdę mówiąc, doszło do tego, że nie wyzbywając się uczucia do
Hanki - zacząłem zerkad ciekawie na inne dziewczęta. Zerkałem wprawdzie wyłącznie z punktu
widzenia estety, ale jednak zerkałem. Doprowadziło to do pewnego oczyszczenia przedpola, do
jaśniejszego spojrzenia - pozwoliło na uzyskanie odpowiednich luzów uczuciowych, a więc na
swobodę manewru.

Ale zadecydował, oczywiście, wyjazd do Zakopanego. Zjechałem tam latem, aby się - jak Matula
twierdziła - zaaklimatyzowad przed rozpoczęciem nauki. Cenzurę w Warszawie otrzymałem
nieszczególną, opartą wyłącznie na trójkach, z jedną nieszczęsną czwórczyną uzyskaną raczej z litości
niż w wyniku nauki, wejście więc do nowej szkoły - bo trudno było pierwszą po siedmiu latach uważad
za starą - nie było najlepsze. Zakopiaoscy nauczyciele zdawali sobie zresztą sprawę, że nie ma co na
mnie liczyd jako na wzór. Wprawdzie warszawska Szkoła Mazowiecka była dobrą szkołą, ale
i zakopiaoska nie była od macochy. Ostatecznie, uczyło tam wielu znakomitych pedagogów, którzy
latami leczyli się w sanatorium, a wyleczeni - zostawali już w Zakopanem.

Dwa były gimnazja w tym mieście: jedno prywatne, koedukacyjne, zwane „Szarotką” a drugie
paostwowe, męskie, imienia Oswalda Balcera. Do koedukacyjnego iśd nie chciałem za żadne skarby
świata, bo nie byłem zwyczajny dziewczyn w klasie, zapisano mnie więc do paostwowego. Problem
był z mieszkaniem. Matula nie chciała ryzykowad wynajmowania dla mnie gdzieś pokoju, czy też
umieszczania mnie w jakimś zaprzyjaźnionym pensjonacie, wychodząc ze słusznego zresztą założenia,
iż zbyt jestem zdemoralizowany i zapuszczony w naukach, abym mógł studiowad samopas, bez
odpowiedniej opieki. Tym sposobem dostałem się do internatu, prowadzonego przez
emerytowanego profesora gimnazjalnego, Seelieba, w pensjonacie o dźwięcznej nazwie „Paprotka”.

Nie można narzekad, niezły to był internat. Nieduży, kameralny, mieszkało nas tam nie więcej niż
dziesięciu czy dwunastu chłopaków, (w dwuosobowych pokojach. Z naszej ostatniej klasy ósmej było
nas czterech: w jednym pokoju Jurek Martynik z Julkiem Jaworskim, a w drugim ja z najmilszym
Tadziem Schiele, który wprawdzie mieszkał w Zakopanem, miał tam całą rodzinę, ale wykazywał tak
nieprzezwyciężony wstręt do nauki, że rodzina postanowiła go zapakowad do internatu w nadziei, że
prof. Seelieb dokona tego, iż Tadzio jednak do matury dobrnie. Podobna sprawa była z Martynikiem,
Jurek bowiem niezmiernie nikłe zainteresowania zdradzał dla programu szkolnego, skłaniając się
raczej ku innym rozrywkom. Był od nas starszy o trzy czy cztery lata, albowiem studiował niezwykle
gruntownie, w wypadku najmniejszej wątpliwości co do swej wiedzy powtarzając nie dośd zgłębioną
klasę. Jedynym uczniem godnym tej nazwy był Julek Jaworski, którego zresztą zgodnie w trójkę
usiłowaliśmy przez całą ósmą klasę przerobid na nasz obraz i podobieostwo. Tyle że Julek - biorąc
intensywny udział w naszym życiu - jednocześnie, potrafił dobrze się uczyd, co dla nas było zjawiskiem
całkowicie niepojętym.

Ja z Tadkiem od pierwszego tygodnia w internacie, od pierwszych dni nauki ignorowaliśmy


gimnazjum. We wrześniu, póki jeszcze była cudowna tatrzaoska jesieo, ledwie wyrwaliśmy się po
lekcjach - pędziliśmy w Regle, jako że właśnie opanowała nas namiętnośd wspinaczki, albo do
Jaworzynki, albo na Gubałówkę, albo na Furmanową, gdzie zorganizowano właśnie szybowisko i gdzie
Tadek z Julkiem wyżywali się, początkowo asystując przy lotach, a później latając na szkolnych
Salamandrach, będących wówczas ostatnim krzykiem techniki szybowcowej pierwszego szczebla
wtajemniczenia.

A przede wszystkim przygotowywaliśmy się do sezonu narciarskiego. Tadek z Zakopanego nie


wyjeżdżał i przez te lata, gdy ja byłem w Warszawie, nie stracił ani jednego dnia narciarskiego. Nic
więc dziwnego, chod trudno mi się byłe z tym pogodzid, że najzwyczajniej w świecie lepiej jeździł ode
mnie.

Jeszcze na slalomie mogłem z nim chwilami konkurowad, ale w zjeździe mógł mi dawad fory tak
straszliwe, że aż wstyd się przyznad do nich - i jednak ze mną wygrywad. Cóż, objeżdżony był na sto
dwa, a niezależnie od tego - nie będę ukrywał - odważniejszy.

W ogóle koledzy zaczęli jeździd, że aż strach brał. Już nie mówiąc o starszych, jak Bochenek, Władek
Majer, Lipowski czy Bielatowicz, którzy wówczas stanowili kadrę zjazdową, to niewiele gorsi byli od
nich taki Dziędzielewicz, Birtus, bracia Radkiewicze, Panek i cała kupa młodziaków, z najlepszym,
o klasę od nas młodszym Marianem Zającem już wtedy zapowiadającym się na mistrza - z jeszcze
młodszym Jasiem Pawlicą, którego starszy brat, Staszek, był świetnym biegaczem, Józkiem Uznaoskim
i całą masą innych.

Trenowaliśmy zapamiętale od pierwszego śniegu w górach, często rezygnując nawet z obiadu w


„Paprotce”. Zaraz po lekcjach, albo zwyczajnie urwawszy się z ostatnich lekcji, braliśmy narty na plecy
i pracowicie wspinali się do kotła Goryczkowego, na Kondratową czy na Kalatówki - tam, gdzie
wątlutki jeszcze śnieg ledwie przysypał psie trawki, a słooce na północnych zboczach nie zdążyło go
wytopid. Trochę się jeździło po śniegu, trochę po śliskich jak dzisiejszy igelit trawach, ale się jeździło.
Aby chod poczud gładki posuw narty, aby przynajmniej dwa-trzy razy skręcid na stoku, aby
przynajmniej mied złudzenie prawdziwej jazdy.

Później, gdy już śniegu spadło więcej i nie trzeba go było tropid po całych Tatrach - było już lżej. Nie
traciło się czasu na wielokilometrowe marsze z deskami na plecach, nie zużywało się energii na
bezproduktywne podchodzenie. Wystarczyło wyskoczyd na Kalatówki, do Suchego Żlebu, do
Jaworzynki czy też w Regle, aby sobie godzinkę czy dwie potrenowad.

Ba, nie było to takie proste. Najpierw trzeba było wyszukad odpowiedni tor, później go ukształtowad
jak należy, ustawid bramki z cetynowych gałęzi i dopiero wtedy dało się jeździd. Czasem, ale to bardzo
rzadko w Suchym Żlebie trenowała kadra i, usta wiano tam wtedy prawdziwy slalom, z prawdziwych
różnokolorowych tyczek. Gdy już kadra swoje zrobiła, puszczano na slalom nas, młodziaków. Słaba to
była, prawdę mówiąc, jazda, po wyciętych w miękkim śniegu dziurach, między wysokimi, usypanymi
z odrzuconego śniegu bandami, po niejednolitym, raz oblodzonym na szkło, a parę metrów dalej
sypkim śniegu.

Ale tak się wówczas jeździło. Nie tylko nikt nie słyszał jeszcze o ratrakach, ale nawet przygotowanie
toru bardzo było prymitywne i ograniczało się wyłącznie prawię do kilkakrotnego deptania, a później
w czasie zawodów, do poprawiania zbyt głęboko wyjeżdżonej trasy. Nie było pracowitego zlewania
wodą, wyrównywania, ani tworzenia gładkiej jak beton nawierzchni. Jeśli okazało się, że w żaden
sposób już jechad nie można - przenoszono cały slalom o kilka czy kilkanaście metrów w bok i zawody
trwały dalej.

Klasycznym terenem był właśnie Suchy Żleb, gdzie zresztą dziś już nikomu do głowy nie przychodzi
ustawianie slalomu. Suchy Żleb jest przecież właściwie długą rynną o gładkich zboczach, bez muld
i uskoków, bez najmniejszego chodby urozmaicenia. Jedyne, co ubarwiało monotonię, to były
przeciwstoki, których tam nie brakło, a na których ustawiało się przemyślne „łokcie”, „kandahary” i
„wertigale”. Ale na Kalatówkach, u stóp trasy, było schronisko, a później wspaniały hotel, niedaleko
trzeba było podchodzid z Kuźnic. Warunki terenowe były też korzystne ze, względu na łatwośd, jak by
to dziś określano, „zabiletowania” publiczności, co przy skąpych funduszach zarówno klubowych jak
związkowych niesłychanie było ważne i często decydowało o lokalizacji imprezy.

My jednak raczej rzadko zjawialiśmy się - poza zawodami - w Suchym. Żlebie. Za dużo tam było
gapiów, przeszkadzających i pętających się po trasie. Myśmy mieli swój własny stok treningowy,
a mianowicie Spadowiec, nazwany tak, nie wiedzied już przez kogo, z racji piekielnej stromizny.

Spadowiec był w górnych Reglach, między Doliną Białego a Doliną Za Bramką. Z pół godziny trzeba
było podchodzid lasem, nim dotarło się do potężnego szmatu wyciętego lasu, z którego ściągnięto
drzewo. Zbocze było, jak powiedziałem, strome, pofałdowane licznymi muldami i wykrotami, pełne
pniaków i karczów oraz młodych smreczków, które się na wyrębie same wysiały. Każdy zresztą zna
skocznię na Krokwi: Spadowiec był w sensie stromizny jej odpowiednikiem..

Wynalazł go Maniek Zając, który mieszkał w Dolinie Białego i znał, rzecz prosta, okolicę jak własną
kieszeo, a poza tym miał tam z domu ledwie parę kroków. Jeździł początkowo razem ze swym
starszym bratem Karolem, rutynowanym i dobrej klasy zawodnikiem, a później dołączyliśmy jeden po
drugim my. Robota przy przygotowaniu jakiej takiej trasy na Spadowcu była wielokrotnie cięższa niż
gdziekolwiek indziej, ale się też i opłacało, bo efekty były znakomite. Gdy w ciężkim, dziewiczym
śniegu poprowadziło się trasę, gdy się ją w kilkunastu pracowicie przedeptało - satysfakcja była
ogromna, a jazda wymagała rzeczywiście małpiej zręczności. Nie był to szybki slalom, ale za to
ogromnie trudny technicznie, pełen muld, wyrw, zmuszający do ustawicznego przytrzymywania, żeby
nie wylecied. Nawet nie były tam bardzo potrzebne bramki, gdyż sam teren wyznaczał trasę, idąc
przez naturalne bramki ze smreczków, zeschłych pni i karczów.

Marian - to był sam urok! Cichy, spokojny, małomówny, z dziecinną, rumianą buzią. Widząc go
w szkole, na pauzie, nikt za niego nie dałby trzech groszy. A postawid go na nartach - potęga! Był
jednym z najbardziej utalentowanych polskich zjazdowców i gdyby nie wojna - zrobiłby wielką karierę
sportową. Dwie miał pasje w życiu: narty i latanie. Zginął, a właściwie zaginął tuż przed koocem wojny
gdzieś nad Atlantykiem, prowadząc z Kanady do Anglii „Mosquita”.
Talent? Tak, na pewno, ale jednocześnie nieludzka wytrwałośd w treningu, w udoskonalaniu swych
umiejętności, w szlifowaniu techniki. Był w tym podobny trochę do Bronka Czecha, z tym że nie
absorbował tak swoją osobą, nie narzucał nikomu swojego sposobu bycia. My w Spadowcu trochę
trenowaliśmy, a trochę się bawili, Maniuś zaś każdą minutę poświęcał na pracę. Wyłaził w górę
i natychmiast, bez sekundy odpoczynku, ruszał w dół, aby również bez odpoczynku wspinad się
w górę do następnego przejazdu.

W trzydziestych latach dominowała technika odciążania tyłów nart, czyli jazda w głębokim
wychyleniu do przodu, na tak zwanej vorladze, z kolanami blisko, jak najbliżej siebie złączonymi.
Marian, aby wyrobid sobie jak najlepszy styl -jeździł wiążąc kolana ciasno szalikiem. Proszę spróbowad
tak pojechad po wyjeżdżonej, gładkiej oślej łączce. A Marian, z szalikiem na kolanach, związany na
sztywno, przejeżdżał w ostrym tempie cały długi slalom i ani go zachwiało!

Z tą techniką jazdy sprawa była nader sporna. Jeszcze się nauka do teorii narciarstwa nie zabrała, było
więc kilka szkół konkurujących ze sobą. Mieliśmy i my z Tadziem Schiele naszą teorię, która głosiła, że
wszystkie te nowoczesne „paralell-schwungi” oraz inne dyrdymały wywodzą się od prastarej kristianii
z oporu. Uważaliśmy, że nawet przy najbardziej równoległym prowadzeniu nart, przy najbardziej
rotacyjnych skrętach - wszystko zaczyna się od oporu minimalnego czasem, symbolicznego, ale
jednak oporu. Przypuszczalnie, jak na owe czasy, mieliśmy rację, fakt bowiem niezbity, że na miękkich
slalomach, a na pewno już na biegach zjazdowych, skręt z oporu był skrętem najbezpieczniejszym,
najmniej stwarzającym możliwości niespodziewanego zakantowania czy zarycia się w grząskim
śniegu.

Jeździło się wtedy miękko, płasko prowadząc deski, niejako ślizgami. Stalowe kanty dopiero niedawno
weszły w użycie i były - nawet u czołowych zawodników - zwykłymi stalowymi płaskownikami,
przykręconymi śrubami do narty. W żadne jednak subtelności nikt się nie bawił, chod byli tacy -
między innymi Tadek i ja - którzy starannie przed każdymi zawodami ostrzyli małym pilniczkiem kanty
i dbali o to, aby nacięcia śrubek mocujących ustawione były wzdłuż, a nie w poprzek ślizgu oraz aby
łebki nie wystawały zbytnio ze stalowego paska.

Postęp techniczny w wyrobie nart nie był tak błyskawiczny jak dziś. Zjazdowe i skokowe narty robiło
się z drzewa hikorowego, a biegowe z brzozy fioskiej. Deski klejone z wąskich hikorowych pasków na
kształt lotniczego śmigła były najnowszym wynalazkiem, dopiero wypróbowanym. Parę par takich
klejonek zrobił Bujak, parę Faden, ale firmy konserwatywne, jak Zubek czy Schiele, uznawały do
ostatniej chwili tylko litą, szlachetną - jak mawiali - hikorę. Na ciężar narty, na jej giętkośd, na
wyważenie nie zwracało się zbytniej uwagi, wypróbowując gotowe deski dopiero na śniegu. Czasem
wyszło i narty były jak wymarzone - czasem ciężko się jeździło. W każdym razie nikomu nie przyszłoby
do głowy usprawiedliwianie porażki nieodpowiednim sprzętem i narzekanie na braki w imporcie.
Braków w imporcie wtedy jakoś nie wiem dlaczego - nie bywało, a zresztą nikt nie padał na klęczki
przed zagranicą i polskie deski bynajmniej nie były uważane za gorsze od austriackich czy norweskich,
zwłaszcza że każdy wytwórca nart na głowie stawał, aby zawodnikowi zrobid na zamówienie jak
najlepsze narty, bo i sława w razie wygranej, i obrót wzrastał, w interesie.

Całą sztuką - chod, oczywiście, nie tak wysublimowaną jak dzisiaj - było, smarowanie nart. Smarów
używało się tradycyjnych: „FF”, wyrabiany przez Schielego, czy „Bilgeri” - bodaj przez Fadena, na
podkład, a później wykaoczało się najrozmaitszymi parafinami i woskami. Były też specjalne smary do
podchodzenia, jak „Włazol” czy „Lepniak”, specjalny „Klister” na wiosenne firmy i bezlik innych.
Istniały chytre maszynki do nagrzewania ślizgów i do rozprowadzania smarów, korki do wygładzania
i... własna dłoo do nadania ślizgowi ostatecznego szlifu. Każda z fabryczek wyrabiających narty
wyrabiała też smary.

Nadchodziła jednak już nowa era w smarowaniu - era politur. Wtedy właśnie pojawiła się rewelacyjna
mikstura, nie wiem nawet, czy wyrabiana, czy też tylko firmowana przez znakomitego zjazdowca
szwajcarskiego, Romingera - w każdym razie na opakowaniu było jego nazwisko jako wabik. Politura,
stanowiąca właściwie rodzaj lakieru, opartego na rozpuszczalnikach acetonowych, niosła z sobą urok
prostoty smarowania. Czyściło się nartę do białego drzewa i specjalnym pędzelkiem czy szmatką
malowało ślizg. To wszystko. Wystarczyło tylko jeszcze w razie czego przeciągnąd parafiną i jechało
się jak wszyscy diabli na każdym śniegu, czy to na puchu, czy na rozmiękłej papce. Jedno
nasmarowanie nart wystarczało na parę dni jazdy, gdyż politura świetnie wiązała się z drzewem
i trudno była ścieralna.

Nie wiem, skąd i jak zalęgła się mnie i Tadkowi myśl, że trzeba spróbowad zrobid taką politurę
własnymi siłami, bo niby dlaczego nie zrobid. Potrafi Rominger - potrafimy i my. Pierwsza rzecz, nad
którą zaczęliśmy się zastanawiad, to nazwa, ale tu długo myśled nie trzeba było. Wiadomo - „TT”, jako
że Tadek i Tomek. Ustaliwszy nazwę naszego rewelacyjnego - nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości,
że będzie on rewelacyjny - preparatu, przystąpiliśmy do badao, z czego właściwie ten Rominger swoją
politurę zrobił. Nie było to proste, z przyrządów laboratoryjno-analitycznych dysponowaliśmy
właściwie wyłącznie naszymi nosami, Poczęliśmy obwąchiwad, smakowad, próbowad i przepytywad
się - poczęliśmy kombinowad, co też tam rozpuszczono czy domieszano.

Wypróbowaliśmy wszystkie chyba dostępne surowce, od biurowego laku do pieczęci, przez olej
maszynowy, najrozmaitsze szellaki i rozpuszczalniki, aż do lakieru do paznokci. Stworzyliśmy z tysiąc
najrozmaitszych recept o przedziwnych proporcjach. Podgrzewaliśmy oporne składniki na maszynce
turystycznej, dokonaliśmy ku przerażeniu poczciwego prof. Seelieba kilku efektownych wybuchów,
wywołaliśmy dwa dośd spore pożary. Nasz pokój zastawiony był butelkami, puszkami i skrzynkami
tak, że nie było już gdzie się ruszyd a politura mm ciągle nam nie chciała wyjśd.

Wszystko, cokolwiek stworzyliśmy, trzeba było wypróbowad. Każdym więc nowym preparatem
smarowaliśmy śpiesznie deski i lecieli na Antałówkę, bo było najbliżej, żeby sprawdzid. Przy
intensywniejszych doświadczeniach smarowaliśmy każdą nartę inną kombinacją i tym sposobem,
jadąc we dwójkę - mogliśmy sprawdzid od razu cztery próbki.

Nie wychodziło jakoś. Albo politura szła tępo, bez śladu poślizgu albo dawała poślizg, ale za to ścierała
się ze zdumiewającą szybkością już po jednym zjeździe z byle górki. Łuszczyła się, rozmazywała, nie
chciała schnąd albo też schła z nieprawdopodobną szybkością. Nieustannie poprawialiśmy, odkrywali
nowe składniki, cedzili, oczyszczali, nastawiali i udoskonalali.

Wreszcie coś tam zaczęło przypominad to, co chcieliśmy otrzymad. Uskrzydlała nas chęd zysku,
albowiem ojciec Tadka wyraził chęd - jeśli, oczywiście, uzyskamy coś realnego - wytwarzad politurę
naszego patentu w swojej fabryczce, a my mieliśmy mied udział w milionowych, jak suponowaliśmy
sobie wieczorami, dochodach.

Z tego właśnie okresu laboratoryjnego przypominam sobie śliczną historyjkę alkoholową. Wódę
wtedy pijaliśmy, tego się ukryd nie da, gęsto. Toteż zawsze coś tam u nas w pokoju bywało. Dla
niepoznaki, aby prof. Seelieb się nie zorientował, butelka z wódką stała pośród kilkudziesięciu butli
z odczynnikami i gotowymi próbkami, że zaś chytrze zdzieraliśmy etykietę - trudno było ją wykryd.
Obok zaś „Paprotki” w willi „Albatros” mieszkał Henio Bednarski, jeden z najcudowniejszych ludzi na
świecie. Tak, ten sam, pionier narciarstwa, brat łata, przyjaciel wszystkich, najniefrasobliwszy ze
wszystkich zakopiaoczyków, a wiadomo, że ludek ten sławny jest z niefrasobliwości.

Henia uwielbialiśmy, toteż często gęsto przychodził do nas do „Paprotki” pogadad sobie o tym czy
owym, pożyczyd złotówkę czy coś w tym rodzaju. Henio popid sobie lubił - któż tego w Zakopanem nie
lubił ale jego żona, Maryla, osoba groźna i zasadnicza, była zdecydowaną przeciwniczką alkoholu. Że
zaś ona właśnie trzymała kasę - Henio często aż skuczał z ochoty, której nie darte mu było zaspokoid.
Wiedział, że u nas zawsze niewiele, ale jednak coś się znajdzie, a Heniowi bynajmniej nie
przeszkadzało, że popija ze szczeniakami, a w dodatku na ich koszt. Kiedyś przyszedł akurat w porze,
gdy schodziliśmy na kolację. Skierowaliśmy go do naszego pokoju, na górę, żeby zaczekał. Zjedliśmy
kolację, poszliśmy do siebie i - zobaczyliśmy w naszym pokoju Henia w kolorze już nie czerwonym,
a sinym. Siedział na łóżku i straszliwe czyny wysiłki, aby odetchnąd, co mu się w żaden sposób nie
udawało. Nie mógł też ani słowa wykrztusi tylko gestem pokazał leżącą na podłodze butelkę, z której
wylewał się jakiś brązowy płyn.

Oczywiście, sprawa była jasna: Henio dobrał się do wyskoku, ale czy węch go zawiódł, czy smak,
w każdym razie zamiast jarzębiaku - łyknął sobie celuloidu rozpuszczonego w acetonie. Porcja była
widad spora, bo Henio niemal zesztywniał.

Doprowadziliśmy go w kąt, do kubła, ułatwili zwrot morderczego trunku i Henia po paru minutach
odpuściło. Skarciliśmy go należycie, wytarli podłogę, usadzili wygodnie na fotelu i wygłosili kilka
morałów. Henio jednak bynajmniej nie był ani przejęty wypadkiem, ani nawet zakłopotany. Skoro
tylko mógł już przemówid, jego pierwsze słowa były żądaniem prawdziwej wódki.

No a tego w zaistniałej sytuacji nie mogliśmy mu przecież odmówid.

Zrobiliśmy jednak po paru miesiącach tę cholerną politurę, Kazio Schiele zainwestował w puszki
i etykietki, po czym przystąpiliśmy do fabrykacji na większą skalę. Wykonaliśmy tego chyba ponad sto
puszek i... przeszło nam. Daję słowo, dzisiaj nie pamiętam już, dlaczego straciliśmy zainteresowanie
zarówno dla politury, jak dla zysków, które mieliśmy osiągnąd. Zresztą wyciągnięcie jakichkolwiek
pieniędzy z fabryki B-cia Schiele i Ska było procedurą skomplikowaną i raczej beznadziejną.

Jednocześnie z nami politurowe próby przeprowadzał Maniek Zając. Owszem, Zrobił też swoją
politurę przypuszczalnie ani lepszą, ani też gorszą od naszej. Konkurowaliśmy ostro, próbując sobie
nawzajem wydrzed sekrety receptury, i każdy z nas reklamował swój wytwór jako dużo
skuteczniejszy. Tyle że któregoś dnia, przed jakimiś zawodami przypadkiem przyłapaliśmy Maniusia,
jak cichcem pokrywa deski naszą własną politurą „TT”. Szalenie był zakłopotany i coś mętnie
tłumaczył, że to tylko na podkład, bo właśnie akurat mu zabrakło.

Tadek popatrzał na niego triumfalnie, a później powiedział:

- Nie ma znaczenia! Ja już drugi tydzieo jeżdżę na politurze Maoka.


GÓRY I DOLINY

Żyło mi się w „Paprotce” wesoło i towarzysko, wspominam ten okres jako jeden z najpiękniejszych
w moim życiu, ale w tej beczce miodu była i łyżka dziegciu - mianowicie szkoła. Żadnych powodów,
ani sercowych, ani zdrowotnych, aby się nie uczyd - nie miałem, a jednak się nie uczyłem, to znaczy
uczyłem się średnio.

Średnio zaś - oznaczało, że tak więcej nierówno. Z niektórych przedmiotów - jak zresztą przez całe
życie - miałem absolutne i stałe piątki, z niektórych zaś równie absolutne dwóje. Średnia była więc
dobra, a raczej właśnie średnia, tyle że ten system w żaden sposób nie mógł mnie doprowadzid do
sukcesu.

Najgorsza sprawa była z historią, która mi się mocno skomplikowała, niezależnie od spraw
naukowych. Kochany dyrektor Turowski już nie żył, a na jego miejsce przyszedł nowy dyrektor, do
którego od pierwszego spotkania przy zapisywaniu się do gimnazjum powziąłem zdecydowaną
i serdecznie przez niego odwzajemnianą antypatię, która trwała niezmiennie przez cały rok szkolny.
Rzecz zaś była w tym, że dyrektor uczył historii, a ja właśnie o historii nie miałem najmniejszego
pojęcia.

Próbowałem nawet wziąd na ambit i nauczyd się tej nieszczęsnej historii, ale załamałem się wobec
ośmioletnich zaległości i odgwizdałem walkowera.

O tym, aby chod pobieżnie opanowad caluteoką historią świata, nie było co marzyd, a przecież -
zważywszy, że dyrektor na mnie specjalnie polował - powinienem ją znad co najmniej dobrze, o czym
już w ogóle mowy nie było. Poddałem się więc i pokornie znosiłem ośmieszanie na każdej chyba
lekcji, którego to ośmieszania mój dyrektor mi nie szczędził. Wreszcie dowiedziałem się - w dostojnej
ciszy gabinetu dyrektorskiego - że przy takich wiadomościach nie mam szans na zdanie matury.
Otrzymałem również szereg słusznych wskazówek, abym się zmienił, przestał byd bezczelnym i zaczął
się uczyd.

W związku z tym przestałem się uczyd zupełnie.

Za to wyżywałem się na nartach. Na zimowe ferie zawsze tam paru warszawskich kolegów zjeżdżało
do Zakopanego i jasne, że to ja byłem tym, który ich oprowadzał, objeżdżał, instruował i pysznił się
zarówno swoją jazdą, jak i stosunkami w narciarskim światku. Jednocześnie znany byłem dośd
w szkolnym środowisku Warszawy, gdyż - korzystając z mojego pobytu w Zakopanem - intensywnie
uprawiałem dziennikarkę w „Sporcie Polskim” A „Sporcie Szkolnym”, dostarczając reportaże,
komentarze i wiadomości do obu pism, a czasem też i poetyckie artykuły do „Młodego Nurtu” lip
artykuły zresztą tak straszliwie grafomaoskie, że po dziś dzieo się ich serdecznie wstydzę.

W pewnym sensie byłem przedstawicielem Warszawy w Zakopanem, załatwiałem dla znajomych


wynajem pokoi, załatwiałem remonty czy kupno nart, zaopatrywałem Warszawę w smary przede
wszystkim w sławną politurę „TT” - iw ogóle uprawiając bezinteresowne faktorstwo, co zresztą jest
moim zajęciem po dziś dzieo, nie wiem dlaczego i nie wiem, jak się to zaczęło. W każdym razie faktem
jest, że większośd spraw, które załatwiam - są to nie moje sprawy i nie mam w nich żadnego interesu.
Moi przyjaciele tak się do tego z latami przyzwyczaili, że w ogóle bez wahania zwracają się do mnie,
jeśli mają coś do załatwienia, a na pewno już, jeśli do załatwienia jest coś nieszablonowego.
Takie też i nieszablonowe zlecenie przesłała mi z Warszawy Stefa Jarosz, wielka moja przyjaciółka od
dzieciostwa, w sensie zresztą całkowicie platonicznym. Otóż Stefa napisała mi, że bardzo byłaby
szczęśliwa, gdybym zaopiekował się jej młodziutką przyjaciółeczką, która przyjedzie do Zakopanego,
ale będzie zupełnie sama, w niczym się nie orientuje marzy o tym, żeby pójśd na prawdziwą
wycieczkę w prawdziwe góry, z nocowaniem w schronisku, z tatrzaoskimi przejściami na nartach,
zjazdami i tym podobnymi przeżyciami Przewidując moją nieszczególną sytuację finansową, Stefa
zaznaczyła, że podopieczna dysponuje własnymi funduszami i oczywiście płaci wszędzie za siebie, ale
dla ułatwienia mi opieki przesyła jednocześnie piętnaście złotych - to była duża suma przed wojną -
na ewentualne koszta, bez konieczności szczegółowego, rozliczania się z tej kwoty.

Stefa była niezawodna w takich sprawach.

Niespodziewanego piętnastaka dośd szybko z Tadziem przeputaliśmy, po czym udałem się na


dworzec, aby w oznaczonym dniu odebrad przyjaciółeczkę Stefy. Przewidywałem najgorsze, chod
Stefa w postscriptum ostrzegła mnie, abym się w Haneczce nie zakochał, bo i tak wszyscy się w niej
kochają, więc będzie to tylko bezcelowe łamanie sobie serca. Przypisek potraktowałem lekko,
przypuszczając, że spotkam jakieś nieszczęsne potorocze z mysim warkoczem, w okularkach,
niezgrabne i nie potrafiące zrobid trzech kroków na nartach.

Zderzyłem się z absolutnym cudem! Ciemne włosy, granatowe oczy kosmate od rzęs, wysoka,
smukła, promiennie uśmiechnięta i z wszystkiego zadowolona. Na nartach, jak się po chwili okazało,
jeździła na tyle dobrze, aby nie byd zawadą, a na tyle źle, abym mógł byd dla niej najwyższym
autorytetem. Odnosiła się do mnie - Stefa ją widad nastawiła jak należy - z kornym szacunkiem
i całkowitym zaufaniem.

Nawet nie zapytała, gdzie pójdziemy na wycieczkę i jak ja to wszystko zorganizowałem technicznie.

Obejrzawszy sobie Haneczkę ze wszystkich stron, wypróbowałem jej umiejętności na najbliższym


zboczu Antałówki i oceniłem, że z przygotowanego programu należy wybrad wariant drugi,
trudniejszy, to znaczy autobus do Chochołowskiej, a stamtąd przejście przełęczami do Doliny
Starorobociaoskiej, a później na Pyszną przez Siwą Przełęcz. Uprzedziłem ją lojalnie, że wyprawa nie
jest łatwa, że to parę godzin podchodzenia w ciężkim nie przetartym przypuszczalnie terenie, później
zaś dwa dośd dla niej karkołomne zjazdy.

Popatrzyła na mnie błękitnie i oświadczyła, że się nie boi i że da sobie radę, bo wie, że ze mną jest
bezpieczna.

Komplement połknąłem gładko, jak gęś kluseczkę, zapakowałem dziewczynę do autobusu


i powiozłem do wylotu Chochołowskiej, skąd podreptaliśmy pomaluśku, żeby się rozchodzid, do
schroniska. Następnego dnia doszliśmy do Doliny Starorobociaoskiej, gdzie w za- puszczonym,
zasypanym śniegiem schronisku, a właściwie szałasie, gospodarzył stary Staszek Karpiel.
Przenocowaliśmy i przez Siwą Przełęcz ruszyliśmy na Pyszną, w trudnych warunkach, zadymce
i piekielnym mrozie. Haneczka dawała sobie radę wspaniale. Ani nie jęknęła, ani się nie zadyszała, ani
zawahała przed najstromszym zjazdem. Prało nią jak tłumokiem, gdyśmy błądząc po trosze zjeżdżali
przez Siwe Sady do schroniska na Pyszne, w kopnym, przewianym śniegu, przebijając się przez zaspy
i skroś zawieruchę, wypatrując świateł w oknach, które ani rusz nie chciały się pojawid. Dobrnęliśmy
wreszcie, zziajani i przemarznięci, ledwie żywi ze zmęczenia, i gdy już siedzieliśmy w cieple przy piecu,
napojeni przez starego Staszka Byrcyna „mądrą herbatą”, czyli - przypominam - mocną esencją zalaną
podgrzanym spirytusem do pełna, zapytałem, czy nie bała się, że gdzieś ugrzęźniemy.

- Ależ ani trochę! - zapewniała, a oczy miała już bladawe od owej herbaty, którą chłeptała jak
mleczko, nie podejrzewając straszliwej siły w niej się pluskającej. - Przecież byłam z panem, a Stefania
powiedziała...

Poczułem się Benem Cartwrightem, Tarzanem i Skrzetuskim w jednej osobie Dumnie potoczyłem
okiem po siedzących wokół nas, a zebrało się tam godne towarzystwo, bo akurat koledzy trenowali
na Pysznej. Był tam Władek Majer, Lipowski, dwaj Jasiowie, Schiele i jeszcze paru. Siedzieli i patrzyli
sobie na Haneczkę, nic nie mówiąc, tylko chrząkając. Patrzyli jak w obrazek, bo też śliczna była w tym
odmarzaniu jak obrazek, skulona na pokrywającym drewnianą ławę futrzaku, zarumieniona od mrozu
i „mądrej herbaty”, której chichoczący Byrcyn nieustannie jej dolewał. Śmiała się coraz mgliściej,
coraz bardziej bez sensu się odzywała, aż wreszcie w pół słowa usnęła - tak jak siedziała - kompletnie
strąbiona. Ułożyliśmy ją do snu i resztę nocy te stare wycirusy, cyniki i dziwkarze spędzili na
wzajemnym pilnowaniu się, aby przypadkiem drugiemu nie strzeliło do głupiego łba niepokojenie
Haneczki.

Ale jeszcze przedtem, w ciemną noc, przypięliśmy narty i na stromym zalesionym zboczu obok
schroniska zaczęliśmy trenowad jakiś dziki, obłąkany wręcz slalom między drzewami, na zasadzie kto
odważniej, kto ryzykowniej pojedzie...

Tak, wszyscy kochali się w Haneczce, to prawda.

Stefa miała świętą rację, ale w jednym się omyliła i chod nigdy mi nie chciała wierzyd - faktem jest, że
ja się w niej nie zakochałem. Teraz mi przecież nie zależy, mógłbym się przyznad, a zresztą i wtedy nie
wstyd się przyznad było - niemniej o żadnym zakochaniu mowy nie było ani wtedy, ani nigdy później.
Przez wiele lat przyjaźniłem się z Haneczką, przychodziła do mnie ze swymi kłopotami sercowymi -
a miała ich co niemiara - ale przyjaźniliśmy się z pewnym dystansem. Dośd powiedzied, że nigdy, przez
całą okupację, przez parę lat po wojnie - póki Haneczka nam nie umarła - nie mówiliśmy sobie inaczej
jak pan i pani. Śmieli się z nas przyjaciele, ale nam ta forma jakoś wcale nie przeszkadzała.

Znacznie już później Haneczka przyznała mi się, że przez całą tę wycieczkę i właściwie zawsze później
miała do mnie stosunek niemal nabożny i żywiła bezbrzeżny szacunek, bowiem Stefa dla nie znanych
sobie celów przedstawiła jej mnie jako starszego, poważnego i surowych obyczajów człowieka,
zapowiadając, że należy mnie traktowad z należytą atencją. Dziewczyna wzięła to poważnie i nawet
mój widok nie zmienił u nie j pierwotnego nastawienia.

A liczyłem sobie wtedy - mój Boże! - osiemnaście lat.

Podczas tej wycieczki miałem zresztą z lekka duszę na ramieniu. Rzecz w tym, iż - jak wspominałem -
wychowawszy się w Zakopanem, zupełnie nie znałem gór, bo w góry zwyczajnie nie chodziłem,
ograniczając się do terenów narciarskich, Kalatówek, Spadowca czy kotłów Goryczkowego lub
Kasprowego, gdzie się wtedy jeździło. Owa wyprawa z Haneczką była, prawdę mówiąc, moją pierwszą
dalszą tego typu wycieczkę, w której pełniłem odpowiedzialną rolę przewodnika.

I ostatnią zresztą.
Zrezygnowawszy z sukcesów naukowych p tym pilniej przykładałem się wówczas do treningu. Nie, nie
marzyły mi się sukcesy na. Olimpiadach i FIS-ach - wiedziałem, że do tego, nigdy nie dojdę - ale
zwyczajnie chciałem nie byd najgorszy. Uważałem, że jeśli już jeżdżę na nartach, to powinienem to
czynid dobrze - najlepiej, jak mnie na to stad. Startowałem sobie po cichutku - szkoła, jak wiadomo,
nie pozwalała na oficjalne starty uczniów w zawodach - w rozmaitych klubowych, imprezach, często
też organizatorzy pozwalali mi jechad w charakterze „vorlaufera”, przecierającego tor po
wyszatkowaniu przed kolejnym przejazdem. „Vorlaufer” musiał jechad nie za szybko, ale za to
dokładnie i precyzyjnie, broo Boże nie pomylid bramek i rzec można - rysowad szlak zawodnikom. To
mi się udawało dobrze i w tej roli byłem bardzo nawet ceniony.

Gorzej w zawodach. Jakoś tak zawsze było, że zajmowałem miejsce dobre, w czołówce, ale nigdy
pierwsze. Zawsze się przypętał ktoś niewiele nawet, ale jednak ode mnie lepszy. Bywałem czwarty,
piąty, czasem trzeci, a nawet drugi, co już było wszechświatowym triumfem. Tyle że jeśli wygrałem
w slalomie na przykład z Dziędzielewiczem, to przegrywałem z Schielem czy Radkiewiczem. Zdarzało
mi się wygrywad nawet z Bielatowiczem i Schindlerem, ale co z tego, gdy i tak przede mną był
Lipowski, Maniek Zając i jeszcze paru innych, a na ogół parunastu.

To mnie zresztą nie zrażało do sportu. Łyknąłem już dawniej, a teraz łykałem na potęgę narkotyczny
klimat zawodów, konkurowanie z innymi. Te chwile, gdy stoi się na starcie między chorągiewkami, na
wysuniętych do przodu kijach, przygryzając wargi, słuchając odliczania sędziego i czekając, kiedy
wreszcie sędzia odsunie rękę czy chorągiewkę odgradzającą od trasy. A po chwili już pierwsza, druga
bramka - oby te pierwsze bramki wyszły, oby można było wejśd w płynny rytm slalomu. I żeby jak
najbliżej słupków, żeby najazd jak najbardziej z góry, żeby nie wypuścid zanadto, ale i zbytnio nie
przycinad. A w połowie marzenie: żeby ten slalom już się skooczył wreszcie, bo nogi nie wytrzymują,
miękną, coraz trudniej utrzymad deski w linii, a płachta mety daleko jeszcze. Ostatnie bramki już
prawie na płaskim, wyrzut na linii mety, okrągłe zahamowanie na wybiegu i trzęsące się kolana
w oczekiwaniu na ogłoszenie czasu...

Starty przeżywałem straszliwie, nie tylko zresztą narciarskie, ale wszystkie. I nie tylko wtedy, ale
zawsze, przez całe życie, po dziś dzieo. Trzydniowa bezsennośd, histerie i starcia w najniewinniejszych
rozmowach z najlepszymi przyjaciółmi, kompletna niemożnośd myślenia o czymkolwiek poza
czekającym mnie startem - słowem, istna męka. Dlaczego człowiek poddaje się takim torturom
całkowicie dobrowolnie? Przecież to zupełnie przypomina dłubanie w bolącym zębie: niby rwie przy
najlżejszym dotknięciu - a jednak nie sposób się od dłubania powstrzymad. Co gorsza, na startowe
emocje reagowałem przypuszczalnie ze zwykłego strachu – gwałtowną, tropikalną iście... co tu
ukrywad, ale sraczką. Tuż przed startem gorączkowo szukałem ustronnych miejsc, a jak wiadomo, na
łysym szczycie Kasprowego czy w górze białej rynny Suchego Żlebu trudniej jest o ustronne miejsce
niż gdziekolwiek indziej na świecie.

Myśli ktoś, że nie walczyłem? Zawsze, stojąc przed pierwszą bramką zjazdu czy slalomu, przysięgałem
sam sobie maksymalnie solennie, że to już najostatniejszy raz w życiu, że nie jestem przecież idiotą,
że nigdy więcej, że o ileż lepiej jest w ciepłym łóżeczku albo na swobodnej przechadzce po
Krupówkach. Nie uciekałem ze startu tylko przez ambicję, ze wstydu przed kolegami.

Tak było. Tak było niezmiennie zawsze. A później, gdy po pierwszym przejeździe slalomu wściekałem
się, że nie pojechałem tak, jak pojechad chciałem, gdy mi coś nie wyszło, albo rzadziej, wyszło akurat
dobrze zapominałem o wszystkim, zastanawiałem się nad taktyką drugiego przejazdu,
kombinowałem podchodząc przy każdej bramce, jak też ją zażyd najlepiej, a do drugiego przejazdu
stawałem już spokojny, chłodny jak sopel.

A o żadnej tam tremie nie było mowy aż do następnych zawodów, kiedy znowu stojąc na starcie
zaczynałem wpadad w panikę.

Bo zawody - każde zawody, niezależnie od szczebla - są jednakowe. Pewnie, na olimpiadzie brzemię


jest znacznie cięższe, ale cięższe obiektywnie. Subiektywnie dam sobie głowę obciąd, że zawodnik
szczebla powiatowego przeżywa to samo i tak samo jak arcymistrz z reprezentacji narodowej.

Bo zawody - każde, zawody działają jak narkotyk. Jeśli kibice na trybunach i na trasach dostają często
małpiego rozumu z podniecenia, to przecież przeżycia zawodników są stokrod silniejsze. Widzowie
przeżywają czyjąś klęskę lub zwycięstwo - zawodnicy zaś swoją. Często się zastanawiałem, nawiasem
mówiąc, jaki jest wpływ widowni na zawodnika. Czy ważna jest ilośd kibiców? Czy oklaski potrafią
zmobilizowad te, siły, których rezerwy człowiek sobie nawet nie uświadamia? Czy różnica między
własną widownią a widownią konkurentów jest tak ważna?

Będę szczery: nie bardzo znam te sprawy z autopsji. Oklaskiwano mnie nader rzadko, a sporty, które
uprawiałem, widzów gromadziły niewielu. W konkurencjach alpejskich prawie się nie widzi tego, i co
dzieje się obok trasy, nie słyszy, się owacji, chyba dopiero za metą. W czasie slalomu, a zwłaszcza
zjazdu, zawodnik zbyt jest skupiony, zbyt napięty, wiele ma do myślenia na temat samej jazdy, aby
móc zauważyd reakcje kibiców. Zbyt duża jest szybkośd, aby te reakcje mogły do zawodnika dotrzed.
Na rajdach motocyklowych i samochodowych jest się przecież samotnym. Szosa czy teren, maszyna
i człowiek to wszystko. Czasem zamacha grupka wiejska chłopców, nie bardzo wiedzących, o co w tej
zabawie chodzi, czasem poklepie po ramieniu kolega-działacz na punkcie etapowym, czasem posłyszy
się okrzyki uznania na odcinku jazdy stylowej czy próbie zręcznościowej. Ekscytacji z zewnątrz prawie
nie ma - wszystko się rozgrywa we własnym niejako wnętrzu, W zderzeniach z samym sobą,
w decyzjach ocenianych wyłącznie z własnego punktu widzenia.

To chyba trudniejsze. Czy człowiek jest na granicy wytrzymałości, gdy czuje, że już dalej nie może,
i chce się wycofad - znacznie trudniej jednak nie wycofad się, gdy jest się samemu. Cóż, zboczę
w krzaki, cisnę ten przeklęty motocykl w jakiś wykrot, położę się na mchu i wszystko, co mógłbym
mied przed sobą, będę miał już z głowy. A później zawsze przecież jakoś się można wyłgad, że
nawaliło, że trzeba było remontowad i czas się skooczył, więc nie było najmniejszego sensu jechad
dalej. To kusi, to nęci, naprawdę bardzo trudno jest czasem przełamad się i jednak mimo wszystko
jechad dalej. O ileż łatwiej zmobilizowad się w krytycznym momencie długodystansowcowi na bieżni,
który ma nad sobą olbrzymią, grzmiącą brawami i skandującą jego nazwisko czaszę stadionu.

A może i strach przed wygwizdaniem tak mobilizuje? Na pewno tak. To kwestia ambicji, to wstyd, to
obawa przed kompromitacją. Bo widownia potrafi byd okrutna, bezlitosna, brutalna potrafi Zniszczyd,
złamad i upokorzyd nawet wtedy, gdy zawodnik dał z siebie najwięcej, gdy wypruł wszystkie siły
i najzwyczajniej był tego dnia słabszy od przeciwnika. Widownia potrafi też zresztą byd cudowna,
serdeczna, życzliwa - znamy przecież taką. Ale jakże trudno przewidzied jej reakcje i sympatie - jak
ciężko przewidzied, kiedy się zmienią, czy długo potrwają.

Trochę wiem, jak działa widownia, co mogą kibice. To było tuż przed wojną, podczas zjazdowych
mistrzostw Warszawy, w (których miałem prawo startowad i na które strasznie się szykowałem,
mając chyba święte prawo sądzid, że wreszcie tam właśnie, wśród moich dólskich kolegów zostanę
mistrzem. Moi najgroźniejsi przeciwnicy to był Janek Strzelecki i Janusz Rothert oraz Kazek Fajkosz z
Zakopanego, starszy ode mnie o rok czy dwa, który studiował wówczas na Akademii Sztuk Pięknych w
Warszawie, ale tego się mniej jakoś bałem, bo nigdy na zawodach go nie widywałem. Okazało się, że
najgorzej jest szykowad się tak na pewniaka, bez żadnych wątpliwości.

Bieg zjazdowy szedł wtedy z Kasprowego po trasie FIS II. Wiadomo: ze szczytu do kotła, na tak zwany
„horyzont”, a później trawersem w lewo, przez las i meta - po przejechaniu piekielnych „esów” -
u podnóża wycinki leśnej przy szlaku na Kondratową. Górę przejechałem jak sam szatan, to czaiłem,
a wyjechawszy na „horyzont” dostrzegłem kątem oka grupkę narciarzy wymachujących kijami
i wrzeszczących .Wniebogłosy: „Brawo, brawo!” Uskrzydlony aplauzem wyrżnąłem skosem przez
bramki, prosto w dół, szusa, którego normalnie za żadne skarby świata nie zaryzykowałbym. Ustałem
tego szusa, to fakt, ale na mecie okazało się, że ominąłem ustawioną w ostatniej chwili bramkę, zaś
owa grupka widzów, chcąc mnie naprowadzid na trasę - krzyczała: „W prawo, w prawo!”

Wygrał ten bieg właśnie Kazek Fajkosz, a mnie w ogóle nie sklasyfikowano. Pozostała mi nadzieja
odegrania się w slalomie, ale tak strasznie chciałem wygrad, że oczywiście, przefajnowałem,
prowadząc po pierwszym przejeździe, za bardzo wypuściłem i prasło mnie jak żabę na oblodzonym
łokciu. Nim się pozbierałem, nim podszedłem do bramki, nim ruszyłem - wszelkie możliwości
wygranej diabli wzięli. Byłem drugi czy trzeci, nie pamiętam już, a na Janka Strzeleckiego, który, nie
wiem jakim sposobem, ten slalom wygrał, patrzed nie mogłem dobre pół roku.

Podobnie jak na osobliwie dziś szanowanego profesora, sławnego plastyka Fajkasza, który wrócił do
Zakopanego i który zamiast mnie, psiakrew, został mistrzem Warszawy w kombinacji alpejskiej.

Ale wródmy do szkoły, która jakoś mi się w opowiadaniu zagubiła. Im bliżej było kooca roku, im bliżej
matury, tym w większych byłem nerwach, liczyliśmy z Martynikiem na cud, nic innego jak cud nie
mogło mnie bowiem uratowad. Tadzio nie liczył już na nic. Załamany niezliczonymi dwójkami
i kompromitacjami - do książek w ogóle nie zaglądał. Jak niby jakieś tam szanse teoretycznie miałem,
bo z paru przedmiotów jednak trzymałem się na piątkach. Liczyłem, że przy dobrych stopniach
z innych przedmiotów - komisja egzaminacyjna zlituje się nade mną i puści mnie w życie jako
człowieka dojrzałego bez znajomości historii.

Przeliczyłem się fatalnie. Przewodniczącym komisji był dyrektor. Przydusił mnie na egzaminie ustnym,
piśmienny zdałem zupełnie, jak się okazało, dobrze - tak, że ani zipnąłem. Wykazał bez śladu
jakichkolwiek wątpliwości moją historyczną ignorancję, dowiódł niezbicie, że nie umiem absolutnie
i bezwzględnie nic a nic. Dziś, po trzydziestu przeszło latach, muszę obiektywnie przyznad, że może
istotnie nie należało włączad do społeczeostwa jako dojrzałego takiego historycznego cymbała.

Ale wtedy mój żal był bezmierny i pretensje straszliwe. Dowiedziawszy się, że dojrzałośd trzeba
odłożyd co najmniej na rok - chciałem wszystkich wokół gryźd i mordowad. Szczególnie, gdy okazało
się, że Schiele, na którego nikt - a najmniej on sam - nie liczył, zdał maturę. Jak to się stało - tego
Tadek chyba do dzisiaj nie pojmuje, ale przecież zdał. Okropnie mnie irytowało jego współczucie - na
pewno zresztą szczere - spod którego co rusz wyzierała dzika radośd z własnego triumfu.

Jurek Martynik, który wraz ze mną zrył tę maturę jak prosię - potraktował ten wypadek filozoficznie
i wcale się nim nie przejął. Nic dziwnego - bywały w tych sprawach, stary praktyk, parokrotnie już
powtarzał różne klasy, jeszcze jedno więc zahamowanie nie było dla niego specjalnym
ewenementem.

Ale ja hamowałem po raz pierwszy. Najgorsze zaś, że miałem przed sobą jeszcze rok nauki, której tak
nie lubiłem. Odwlekałem powrót do Warszawy z tygodnia na tydzieo i z dnia na dzieo, starałem się
jak najpóźniej stawid na zupełnie w tych warunkach nieciekawą rozmowę z Matulą. Wolny od
naukowych trosk nie schodziłem właściwie z nart, do późnej wiosny wykorzystując śnieg w kotłach
i na północnych zboczach-

Dopiero gdy ostatni już firn stopniał na Goryczkowej - wyjechałem z Zakopanego.


PRZED WYBUCHEM

Do Warszawy wróciłem dopiero na początku lata i słusznie uczyniłem, albowiem dzięki pewnemu
dystansowi czasu rozmowa z rodzicami na maturalne tematy miała stosunkowo łagodniejszy, niż się
obawiałem, przebieg. Prawdę mówiąc, spotkałem się raczej ze współczuciem niż potępieniem, co
spowodowane było starannie opracowaną serią listów ze zwierzeniami, w których mocą słowa
pisanego udało mi się przekonad łatwowierną w swej miłości Matulę, że mnie najzwyczajniej
w świecie skrzywdzono, że zrycie matury było krzyczącą niesprawiedliwością i nie byłem w stanie
temu zapobiec. Faktycznie, jak to wielekrod i przedtem, i później czyniłem, udało mi się umiejętnie
żonglując odpowiedzialnością przerzucid winę na innych, na los, na przeszkody itp.

Ale maturę trzeba było zdad, na to nie było rady, chod osobiście nie przywiązywałem do tego większej
wagi. Walka z Matulą w tej sprawie była absolutnie beznadziejna i nawet jej nie próbowałem.
Okazało się jednak, że właściwie - zyskałem. Po pierwsze nie poszedłem do wojska, jak moi klasowi
koledzy, a po drugie - jako dopuszczony w Zakopanem do matury - nie musiałem chodzid do żadnej
z przeklętych szkół, lecz automatycznie zdawałem jako ekstern. Jednym słowem, miałem przed sobą
rok, caluteoki rok wolnego czasu, z nader daleką perspektywą egzaminu na wiosnę. Tak daleką, że dla
osiemnastolatka nieuchwytną.

Nie doceniałem jednak mojej Matki. Dała mi wprawdzie luzy na lato, ale od jesieni spętała mnie
takim systemem korepetycji i obowiązków, że mowy niemal nie było o zipnięciu, czyli o wyrwaniu się
na jaką taką swobodę. Celem nadrzędnym była matura i celu tego nie miałem ani na chwilę stracid
z oczu przez następne miesiące. Cel uświęcał środki. Nie znaczyło to, rzecz prosta, abym musiał kud
od rana do nocy, a nawet w nocy. Nie! Matula zbyt ceniła wychowanie fizyczne, aby na to pozwolid,
a zresztą szantażowana zawsze była moimi „słabymi płucami”, co ją hamowało w nadmiernym
rozpędzie. Miałem swoje wolne godziny na dotlenianie się, na rozrywki itp., ale biada mi, jeśli
spóźniłem się chod parę minut, gdyż represje zbyt były wyrafinowane, aby miało się to opłacad.

Tak, inkwizytorzy wiele nauczyd mogliby się od mojej kochanej Matuli.

Lato, przesycony nieco nartami i zimą, przebałaganiłem na wodzie, na Wiśle. Rodzinnej kajaczyny już
wprawdzie nie było, a i kompania mojego dzieciostwa rozpierzchła się, bo chłopaki pracowały ciągnąc
piasek z batów, a dziewczyny wystawały na rogach ulic Powiśla, ale miałem już dostęp do klubów
jako pełnoprawny ich członek, a posiadając chlubnie zdobyty nad Naroczą dyplom sternika
śródlądowego mogłem korzystad ze sprzętu każdego kalibru, miałem prawo do każdej, największej
nawet powierzchni żagla.

Tak właśnie przeżywałem sobie to lato, bez żadnego planu, nie wiedząc, co będę robił nazajutrz, bez
myśli o oczekującej mnie jesienią nauce, bez żadnego skrępowania. Pełny, powiedziałoby się dzisiaj,
relaks. Zacząłem się podniecad regatami żaglowymi. Sławni wtedy pływali żeglarze i konstruktorzy:
Aleksandrowicz, twórca prześlicznych, gibkich i chyżych piątek i dziesiątek - Tumiłowicz, Plucioski,
Sieradzki, zwany Rebem, Zbyszek Szymaoski, Leon Jensz, który startował na Olimpiadzie w 36 roku
i bardzo był w żeglarskim światku sławny, inni, których już nie pamiętam...

Na regatowców patrzyłem z podziwem, ale się między nich raczej nie pchałem. Mój przypadkowy
przecież sukces na Naroczy o niczym nie świadczył, a zresztą zdawałem sobie sprawę, że co innego
szeroka przestrzenna Narocz, a co innego pełna przemiałów i zmiennowietrzna rzeka. Jeśli chodzi
o znajomośd wody, to nie miałem się czego wstydzid, gdyż znałem Wisłę jak własną kieszeo i każdemu
mogłem wiele pokazad w dziedzinie zawirowao za główkami, dziwnych szlaków nurtu i cofania się
wody na przykosach. Wiatry jednak - to już zupełnie co innego. Na Wiśle trzeba było wychwytywad
każdy powiew, dopasowywad go niejako do aktualnej wody, ryzykowad przejścia nurtem tak, aby jak
najmniej zniosło, aby jak najwyżej w górę podejśd sennymi zalewami przybrzeżnymi.

Prawdę mówiąc - nie najlepiej mi to wychodziło. Byd może za mało było we mnie zaciętości w walce,
spowodowanej z kolei tym, że żeglowania... nie mogłem jakoś uznad za sport. Do tej pory go za sport
nie uważam zresztą i trudno byłoby mi ubogim słowem wyrazid to, co nie tyle sądzę, ile czuję. Żagiel,
sam żagiel jest wysublimowanym pięknem i... z tego wynikają wszelkie dalsze konsekwencje.
Wulgarnie mówiąc - jest to środek komunikacji wodnej, subtelnie mówiąc - to poezja. Wszystko, co
się między tymi ekstremami zawiera, możecie spokojnie dopasowad sobie do żeglarstwa i nie
omylicie się. Jest tam również i sport ale tylko jako jeden z elementów. Chyba mi było szkoda tych
chwil pod żaglem, których, nigdy w życiu nie miałem za wiele. Szkoda mi ich było na technicystyczne
treningi, na wgłębianie się w tajniki taktyki regatowej, na pamiętanie o regulaminie, prawie drogi,
korzyściach i zabieraniu konkurentom wiatru. Jakoś mnie nie bawiło to zabieranie wiatru. Dlaczego
zabierad? Po co? Jest go tyle, że dla wszystkich starczy. Nie ma się o co bid. Fala szeleści pod dziobem,
równiutki szlak spienionej, bulgocącej wody zostaje za rufą, dobry wiaterek poświstuje sobie o wanty,
podciągniesz szota i przechylisz sobie łódeczkę akurat tyle, ile ci wygodnie, tak do smaku, tu sobie
odejdziesz, tam wyostrzysz, pomyszkujesz trochę szukając prądu i tak ci dobrze, że lepiej byd nie
może. Nawet jak tam żagiel wpadnie trochę w łopot, to żadna szkoda - wybierzesz szota teraz czy za
chwileczkę, różnica nieważna, na miejsce i tak dopłyniesz.

Patrzałem więc na regaty nawet z zainteresowaniem, kibicowałem przyjaciołom i idolom, ale sam
rzadko startowałem i - jak to w mojej karierze najzwyklej bywało bez ciskających na kolana sukcesów.

Najchętniej żeglowałem wtedy na tak zwanej „Kresce”. Była to długa, wąska łódeczka
z najmniejszymi, pięciometrowym żaglem, ostro chodząca na wiatr i wyjątkowo szybka. Tyle że jak
każda brzytwowata regatowa konstrukcja piekielnie wywrotna. Na byle podmuchu kładło ją i to
w raczej nieprzewidzianym momencie i stopniu, tak że człowiek nie był pewnym dnia ani godziny,
kiedy się skąpie. Wymyślił ją Rebe Sieradzki, chyba do spółki z szatanem. Starsi nie bardzo na tym
chcieli żeglowad, balastowanie bowiem na owym urządzeniu - „Kreska” była jednoosobowa -
oznaczało nieustanną, forsowną gimnastykę kręgosłupa, ale dla młodych była to jednostka wyborna.
Starym - a za starych uważaliśmy każdego powyżej dwudziestki - nie odpowiadała ewentualnośd
wywrotki, bardzo na „Kresce” prawdopodobnej, a właściwie nawet pewnej, my zaś gotowi byliśmy
wpadad do wody po kilkanaście razy dziennie, byle móc żeglowad, byle móc ostrzej od innych,
szybciej od innych i przed wszystkimi.

Ale pod koniec lata - młodośd nie znosi monotonii - zacząłem znowu myśled o zimie, o nartach,
a przede wszystkim o nadchodzącym FIS-ie, który w 1939 roku miał się odbyd nie gdzie indziej jak
tylko w Zakopanem. Szykowałem się do niego strasznie, marzyłem, że zobaczę najlepszych narciarzy
świata, że byd może puszczą mnie jako „vorlaufera” na zjazd czy slalom, że się nawygapiam za
wszystkie czasy. Godzinami snułem rozważania, czy jeśliby Schindlerowi wyszło, to ma szanse na
medal, a Staszek Marusarz i Jasio Kula, na swojej własnej Krokwi. A w biegach Nowacki i Berych, a
Lipowski, Bochenek i Zając w slalomie. No i Hela Marusarzówna, której Roehrl przepowiadał, że
właśnie ona może wygrad z szataoskim babskiem, królującym wtedy w zjazdach, z Christl Cranz.

Sepp Roehrl przyjechał do Zakopanego chyba w 38 roku, w zasadzie nawet nie jako trener narciarski,
a przede wszystkim tenisowy. Tak jakoś doszło do tego, że zaczął również trenowad zjazdowców.
Zimą więc działał na Kasprowym, latem - na Warszawskich kortach. Nikt wtedy nie wiedział, rzecz
jasna, że mamy do czynienia z przedstawicielem hitlerowskiej piątej kolumny, nikt nie przewidywał,
jaką rolę Roehrl odgrywał i odegra w przyszłości, w niedalekiej już przyszłości. W każdym razie nie
ulega wątpliwości - bądźmy sprawiedliwi - że spełniał swą funkcję trenera bardzo dobrze, zarówno
w zimie jak w lecie.

Lubiany specjalnie nie był, a wśród zawodników wzbudzał sporo irytacji, przede wszystkim dlatego, że
był od nich lepszy. Co tu ukrywad - jeździd potrafił, cholernik jeden, wyborowo. Nie ograniczał się do
instruowania, lecz razem ze swoimi wychowankami startował i co gorsza na ogół wygrywał, a jeśli
nawet nie, to zawsze był w ścisłej czołówce. Nie tylko w zjazdach, ale ku ogólnemu zdumieniu
również i w biegach. W sezonie chyba 37-38 zdobył międzynarodowe mistrzostwo Polski, mało że
w kombinacji alpejskiej, ale wystartowawszy w maratonie na 50 kilometrów - również i tu został
mistrzem. Niski, krępy, czarniawy - przed FIS-em chodziły nawet słuchy, że ma startowad
w reprezentacji Niemiec, obok Zingerlego, Lantschnera i nie pamiętam już kogo. Był wprawdzie
trenerem, a więc nie pasował do amatorstwa, ale przepisy FIS były liberalniejsze od olimpijskich.

Jesienią udało mi się wyskoczyd na parę dni do Zakopanego rzekomo, aby coś tam załatwid i zabrad
resztę swoich rzeczy z „Paprotki”. Zakopane żyło FIS-em, podobnie jak to się działo w trzydzieści lat
później. Notablowie uradzili przyszykowanie mieściny do reprezentacyjnej roli, jaką miała odegrad,
w związku z czym rozkopano wszystko, co się dało i jak się dało. Odnawiano chałupy, budowano,
brukowano ulice i drogi dojazdowe do skoczni, wyporządzano pokoje i komórki dla przewidywanych
gości. Przebudowana skocznia prezentowała się nader okazale, a na trasie FIS I, tej idącej pod kolejką,
z przyjemnością zobaczyłem paru skrzykniętych gazdów, którzy usuwali co większe kamienie i zdajali,
gdzie należy, murki oporowe.

W światku zawodniczym takoż było niezłe zamieszanie:, kombinowano narty, dyskutowano


o kadrowych strojach, zbierano informacje, czy Rominger jest w formie, czy Bradl ma tę kontuzję, czy
jej nie ma, zastanawiano się, czy Finowie, czy Szwedzi w biegach i czy Norwegowie w skokach.
Pierwszy raz chyba w historii polskiego narciarstwa znaleziono wtedy fundusze na zgrupowanie
zawodników i czołowi biegacze czy skoczkowie nie musieli już odrywad się ód fiakierki czy kidania
gnoju, żeby trochę potrenowad. Mieli wikt, opierunek i o tyle troskliwą, o ile to wtedy w ogóle było
możliwe, opiekę.

Wróciłem do Warszawy, zorganizowawszy sobie wszystko idealnie na ten FIS: miałem gdzie mieszkad
- u Jaśka Bochenka na Kasprusiach, miałem zaklepane miejsca w kolejce na Kasprowy, a przede
wszystkim miałem umowę z redakcją „Sportu. Polskiego” na obsługę imprezy, bo niby kto to miał
robid, jak nie ja.

I wtedy bomba się rozerwała. Ledwiem po powrocie do Warszawy bąknął coś o FIS-ie- Matula
eksplodowała. Mowy nie ma o żadnym FIS-ie, mowy nie ma o żadnym wyjeździe, mowy nie ma
o czymkolwiek poza nauką, nauką, nauką! Po maturze będę mógł robid wszystko, na co tylko
przyjdzie mi ochota - przed maturą nie mogę robid niczego, co mogłoby przeszkodzid nauce. Wybuch
był tak gwałtowny, żem nawet nie próbował walczyd, w takich bowiem wypadkach - wiedziałem to z
długoletnich doświadczeo - walka z Matulą możliwa była tylko z pozycji siły, a takiej pozycji wówczas
nie miałem. Wykonałem seryjkę przejmujących demonstracji łącznie z symulacją braku jednego palca,
zagroziłem strajkiem głodowym i ucieczką z domu na Pacyfik.

Bogad tam! Matula uparcie oświadczyła, że płuco leczyd będziemy po maturze, że mogę sobie nie
jeśd, jeśli nie mam ochoty, a i w kwestii ucieczki z domu - przyaresztowała mi spodnie. Po paru zaś
dniach - przeszło mi, gdyż przejśd musiało, a manifestacje były właściwie dośd zdawkowe. W gruncie
rzeczy sam zaczynałem rozumied, że matura jest koniecznością, której i tak nie uniknę, więc lepiej
mied to możliwie szybko z głowy, no a poza tym jasnym było, że Matuli nie przeprę, wygodniej więc
było ulec i z poddaostwa ciągnąd korzyści. Grzeczny synuś, prowadząc odpowiednią politykę
w dziedzinie nauki, osiągnąd mógł spore korzyści.

Na pewno większe niż synuś oporny i krnąbrny.

Tak się złożyło, że wszystkie luzy czasowe poświęcałem dziennikarstwu. W redakcji „Sportu
Polskiego” i „Sportu Szkolnego” byłem dośd twardo zadomowiony i pisywałem tam niemal co tydzieo,
to znaczy do każdego prawie numeru, o najrozmaitszych sprawach - od horoskopów do felietonów
i od sprawozdao z imprez do komentarzy. Wtedy już wiedziałem, wtedy już postanowiłem, czym
będę w życiu: oczywiście dziennikarzem. Mocne postanowienie zdecydowałem podbudowad
stosowną nauką. Zapisałem się jako wolny słuchacz - w tych czasach było to możliwe - na Wykłady
Szkoły Dziennikarskiej, na które dośd pilnie przez jakieś pół roku uczęszczałem i z których niewiele -
poza rzeczywiście uroczymi prelekcjami Józefa Wasowskiego - pozostawało mi w głowię. Rychło
jednak doszedłem do wniosku, który gotów jestem podtrzymywad do dnia dzisiejszego, że fachowe
szkolenie dziennikarza poza redakcją do niczego nie prowadzi. Oczywiście, do wniosku nie doszedłem
sam, lecz wysnułem go z uwag i przytyków starych, rutynowanych redaktorów, wysnułem ze
stosunku, jaki w redakcjach panował w odniesieniu do absolwentów i słuchaczy owej Szkoły
Dziennikarskiej, wysnułem wreszcie z obserwacji życia i klimatu redakcyjnego.

Oczywiście, nie jestem wrogiem kształcenia dziennikarzy w trudnym przecież i odpowiedzialnym


fachu, ale zarówno wtedy jak i dzisiaj formy kształcenia wydają mi się pomylone. Teoria reportażu,
zasada pointy w felietonie, konstrukcja notatki informacyjnej i metody polemiki - wszystko to jest
potrzebne, ale... gdy mi sekretarz redakcji pięd razy odrzuci reportaż i każe go pisad na nowo,
a jeszcze opieprzy soczystym słowem, to wreszcie ten reportaż napiszę jak należy, a przy okazji - chod
się teorii w sensie podręcznikowym nie nauczę - przyswoję ją sobie automatycznie.

Ja wiedziałem dwie rzeczy na pewno: aby byd dobrym dziennikarzem, gdyż w swym zarozumialstwie
nie wyobrażałem sobie, że będę innym - należy po pierwsze dobrze i inaczej niż inni pisad, a po drugie
trzeba bardzo dużo, możliwie najwięcej, wiedzied z najprzeróżniejszych dziedzin, jeśli zaś się nie wie -
trzeba wiedzied, gdzie wiadomości szukad i jak szukad.

Aby dobrze pisad - należało dużo pisad, aby zaś dużo wiedzied - należało dużo czytad. Pisałem przeto
masę, a czytałem jeszcze więcej. Obsługiwałem swoją rodzinną redakcję, ale donosiłem też materiały
najróżniejszego rodzaju do innych pism, próbowałem wszystkich form gazetowych, przechodziłem
najróżniejsze fazy twórczości, od spiętrzonej przymiotnikami i okrągłymi metaforami grafomanii, do
bezlitośnie adiustowanego i skracanego, kondensowanego do ostatka komentarza. Rychło się
zorientowałem, że inaczej trzeba pisad do mojego „Sportu Szkolnego”, inaczej do dostojnej rządowej
„Gazety Polskiej” czy mającego zadęcia literackie tygodnika młodzieżowego.

No i miałem nie najdokładniejsze może, ale za to natychmiastowe kryterium wartości tego, co


napisałem. Kryterium tym było honorarium. W owych czasach w redakcji, jeśli się płaciło -o płaciło się
po przyjęciu materiału. Nie było żadnych określonych stawek - w każdym razie dla wolontariuszy - za
dostarczony więc utworek mogłem dostad zarówno złotych pięd, jak i dwadzieścia pięd, od jego może
nie tyle wartości, ile oceny przez redakcję. Niezmiernie żałuję, że ten system honorowania zaginął
całkowicie w dzisiejszej Polsce, nie było bowiem bardziej mobilizującego do pracy czynnika, jak
bezpośredni związek między tym, co się napisało, a pieniądzem za to, co się napisało. Cudowne było
uczucie młodego człowieka, który wygłosiwszy pogadankę w radio - uprawiałem i ten rodzaj
dziennikarstwa, chod znacznie rzadziej - wychodził ze studia i bez zbytnich ceregieli otrzymywał
w kopercie pieniądze.

Ale wródmy do spraw sportowych. Pogodziwszy się z tym, że na FIS nie pojadę - tym bardziej
przykładałem się do dziennikarskiego opracowania tego FIS-u. Wiktor Junosza uważał, że skoro ma
w redakcji fachowca od tych spraw - a nie ma co przeczyd, gdyż nim rzeczywiście byłem - zostawił mi
właściwie wolną rękę w snuciu przedfisowych rozważao i horoskopów. Wyżywałem się więc do woli,
pisząc w Warszawie sprawozdania z eliminacyjnych zawodów, jakie odbywały się w Zakopanem.
Oczywiście, w tej metodzie pracy nie byłem pierwszym i nie byłem ostatnim - wielokrotnie później
zdarzało mi się pisywad korespondencje własne z zagranicy, siedząc za krajowym biurkiem.
Znajomośd tematu plus znajomośd couleur locale pozwalały w bardzo prawdopodobny sposób
odtworzyd niewidzianą rzeczywistośd.

Na FIS pojechała Ewa Runge, w sprawy narciarskie nie najlepiej wprowadzona, ale ja siedziałem w
Warszawie i opracowywałem wszystkie jej korespondencje, dobarwiając je i wymyślając szczegóły.
Nie mogę powiedzied, bardzo to wszystko dobrze wyszło i zupełnie prawdopodobnie. Ostatecznie w
Zakopanem znałem każdy kamieo, każdą muldę na trasach zjazdowych, każdy metr spadu Krokwi. Nie
widząc nawet - wiedziałem, co tam się dzieje, co się może i powinno dziad. Adiustowałem więc
korespondencje Ewy w partiach, w których wiadomości jej były chwiejne, dodawałem komentarz
redakcyjny, dopisywałem obrazki rodzaj owe. Bardzo dobrze się uzupełnialiśmy: Ewa była dziewczyną
z olbrzymim biglem i działała jak nakręcona, przesyłając sprawozdania, wywiady, rozmówki,
ciekawostki i wszelką dziennikarską sieczkę, tak potrzebną w tej sytuacji.

Wyciągnąłem z lamusa trochę wycinków, jakie mi się z tamtych czasów jeszcze uchowały.
Przechowuję je troskliwie, pożółkłe, kruszące się papierki, przypominam sobie chwile, gdy
powstawały, gdy - żółtodziób redakcyjny - niosłem je z emocją w sercu do gazety, a później nerwowo
czekałem na wydrukowanie. Wracają wspomnienia ludzi, faktów, okoliczności...

Tak, to było przecież czterdzieści lat temu.

FIS jednak FIS-em - matura zaś maturą. Chod to się wydawało nieprawdopodobne, nauczyłem się
jednak owej nieszczęsnej historii, wyrównałem zaległości z matematyki, której nie byłem tak znowu
pewny. Okazało się nawet, że potrafię to i owo bąknąd na temat łaciny. Można było zdawad. Matula
jednak nie popuszczała do ostatniego momentu, do ostatniego dnia przed terminem matury
powtarzałem jeszcze daty historyczne, chod już niedobrze mi się robiło od nieustannego kucia.
Termin matury dla takich jak ja wypędków - był to ostatni rok starego systemu ośmioklasowego
gimnazjum i wypędków należało jakoś załatwid - był wczesny i o ile się nie mylę, zdawaliśmy w koocu
marca czy na początku kwietnia. Rzecz się odbywała przed komisją kuratoryjną przy gimnazjum
Lorentza. Technicznie operacja nie zostawiła na mnie głębszego wrażenia. Zdający koledzy byli
zbieraniną z całej Warszawy i okolic, nikogo nie znałem, nikt mnie nie obchodził. Ot, oddawałem
swoją robotę, zbyt zmęczony ośmioma klasami, a szczególnie ostatnim rokiem nauki, aby się
przejmowad. Widziałem, że jestem nieźle przygotowany, wiedziałem, że nikt na mnie nie ma żadnej
zadry i jeśli się zupełnie nie poszkapię - obaw nie ma.

No i zdałem. Bez wielkiej chwały, ale zdałem. Wyczytawszy swe nazwisko na tablicy odetchnąłem tak
głęboko, jak jeszcze nigdy nie oddychałem. Nauka była już poza mną - najnudniejsza, gimnazjalna
nauka - a perspektywa wyższych studiów dostatecznie była odległa, aby się nią nie przejmowad.
Zresztą wcale nie byłem pewien, czy mam ochotę studiowad dalej. Uważałem się - do tej pory tak
sądzę - za geniusza, któremu żaden papierek dyplomowy potrzebny nie jest, który i tak dobrze się w
życiu urządzi i zdobędzie sławę, chod jeszcze nie wiadomo, na jakim polu: dziennikarstwa czy
literatury.

Powróciłem do domu po zdobyciu tej cudownej wiadomości, tak jak sobie od lat wymarzyłem, a
mianowicie dwiema -dorożkami: w jednej jechałem ja, w drugiej mój kapelusz. Rozdreptanej,
zdenerwowanej Matuli zakomunikowałem początkowo, że znowu zryłem maturę, na co Matula omal
nie przewróciła się, a gdy w koocu przyznałem się jednak do sukcesu - omal mnie nie zabiła. Cóż, to
była moja maleoka, rodzinna zemsta za te miesiące korepetycyjnego pastwienia się nade mną.

Powstało pytanie, co dalej. Mówiło się coś tam o medycynie, wspominało o architekturze, Matula
uważała, że karierę zrobię na polonistyce - ja nie zastanawiałem się ani nad tym, co studiowad, ani
nawet nad tym, co będzie za miesiąc. Byłem wolny, wolny, rozkosznie wolny! Matula całkowicie
zluzowała cugle i swoim zwyczajem przestała się interesowad do czasu moimi życiowymi
pociągnięciami. Mogłem robid, co chciałem.

Chciałem, jakżeby inaczej, przede wszystkim pojechad do Zakopanego, żeby się trochę odkud po
zmarnowanej zimie. FIS się odbywał prawie bez śniegu, ale natychmiast po FIS-ie - tak to często bywa
- dowaliło śniegu nad podziw i jak wynikało z zakopiaoskich doniesieo, wiosenne firny były więcej niż
cudowne i zapowiadały się aż do lata. Wsiadłem więc w pociąg zaraz na drugi dzieo i tyle mnie w
Warszawie widzieli.

Z sytuacji politycznej, prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie zupełnie sprawy. Problemy
międzynarodowe średnio mnie interesowały i zupełnie wystarczało mi, to, co słyszałem
w środowisku, w jakim obracała się i żyła moja rodzina. A było to środowisko, co tu ukrywad -
wybitnie sanacyjne, legionowe i, abstrahując od wszelkich chwilowych personalnych i ideologicznych
fluktuacji, całkowicie prorządowe. Słyszałem w radio chrypliwe wrzaski Hitlera, ale byłem spokojny,
albowiem zapewniono mnie sugestywnie, iż nie damy nawet guzika. Cóż nam się mogło stad, jeśli
byliśmy silni, zwarci, gotowi, a z nami był nasz drogi, dzielny wódz!

Nie, nie było żadnego powodu, abym nie miał ulegad nastrojom tromtadrackim, jak to czyniło całe
moje otoczenie. Dziś to dla mnie jeszcze śmiesznostka, ale już nie kompromitacja, chod przez wiele,
bardzo wiele lat wstydziłem się tego, że całym gorącym sercem manifestowałem na placu Saskim
w głupiej sprawie Zaolzia, a gdy tylko było można zapisałem się na „żywą torpedę”.
Skooczył, się śnieg, nawet wyżej w górach, nie chciało mi się już biegad z nartami na plecach do
wysokich kotłów w jego poszukiwaniu. Zjechali do Zakopanego moi warszawscy przyjaciele -
zamieszkałem wraz z nimi w maleokiej willi „Halusia” na Kasprusiach, należącej do rodziców Jurka
Sobocioskiego. Przyjechali też Julek Krasnodębski i Janusz Urbanowski. Wszyscy byliśmy akurat po
maturze, a więc czuliśmy się ludźmi całkowicie dorosłymi. Zaanektowaliśmy oną „Halusię” całkowicie
i...

Szczegóły pozwolę sobie przemilczed. To, co się działo przez następne dwa miesiące w „Halusi”, na
pewno nie może byd opowiadane dzieciom i młodzieży, a i lepiej, aby o tym nie wiedzieli dorośli.
Dośd rzec, że echa naszej bujnej działalności dotarły aż do Warszawy, skąd zorganizowanych zostało
kilka rodzicielskich ekspedycji pacyfikacyjnych, mało zresztą skutecznych, gdyż w glorii dojrzałości nie
dawaliśmy sobie tak znowu za bardzo w kaszę dmuchad.

A tymczasem nad światem narastała - w naszej pełnej nieświadomości - wojna. Cóż tam do nas
docierało - jakieś odezwy, jakieś hasła - częściej widywało się żołnierzy z podhalaoskich formacji
w bezmiernych pelerynach i niby-góralskich kapelusikach z piórkami. Pod koniec sierpnia Zakopane
zaczęło się wyludniad: pociągi odchodziły pełne, miejscowi kręcili głowami nad rujnującym ich
wcześniejszym koocem letniego sezonu.

My zaś - ilekrod udało nam się wytrzeźwied - obiecywaliśmy sobie, że hitlerowskie drewniane czołgi
z karmionymi margaryną byle jakimi żołnierzami popędzimy w razie czego aż do Berlina, a nawet
jeszcze dalej.

Ale w Zakopanem zaczęło się robid zbyt pusto, aby warto w nim było siedzied. Zdecydowaliśmy
wyjechad. Pociąg był tak straszliwie przepełniony, że częściowo jechaliśmy na stopniach, a częściowo
w klozecie. Późną nocą, zmęczony jak pies dotarłem do Warszawy i nie myśląc o niczym wskoczyłem
do łóżka. Nie spałem długo - obudziły mnie wybuchy. Pomyślałem sobie, że znowu te bezsensowne
dwiczenia.

To jednak była już prawdziwa wojna.


POCZĄTEK NOCY

Wojna była jednym wielkim zaprzeczeniem. Zaprzeczeniem wszystkiego, co wiedziałem, w co


wierzyłem, czemu ufałem i czego byłem absolutnie pewnym. Wszystkie najświętsze kryteria
przenicowały się, pewniki zaczęły znaczyd coś zupełnie innego. Pierwsze dni, manifestacje przed
ambasadami brytyjską i francuską, entuzjazm na wieśd o wojnie Niemiec z Francją i Anglią,
komentarze o gwarancjach i dotrzymywaniu wierności przez sojuszników, oczekiwania na wieści
z frontu, bagatelizowanie pierwszych bombardowao, ponowne zapisanie się na „żywą torpedę”,
Wysłuchiwanie bojowych wiadomości z radia i krzepiących komentarzy prasowych..

A później coraz bardziej enigmatyczne wiadomości z frontów, coraz niecierpliwsze oczekiwanie na


uderzenie aliantów z zachodu, wreszcie budowa barykad na przedmieściach stolicy i na koniec rozkaz
o wyjściu z Warszawy mężczyzn zdolnych do noszenia broni.

Ruszyłem wraz z innymi siódmego września świtem, przez Poniatowszczaka i Saską Kępę na wschód.
Tak się stało, że nie zdążyłem się skrzyknąd z nikim z warszawskich kolegów - pomaszerowałem więc
sam w to nieznane, gdyż nikt przecież nie wiedział nic o najbliższej przyszłością Chodziły wieści, że
gdzieś tam mają nam dad broo, sformowad w oddziały, skierowad na front. Liczyłem, że tak będzie,
nie rozumiałem beznadziejności sytuacji, nie czułem, że to wszystko fikcja i rozpad paostwa.

Niedługo peregrynowałem sam. Już niedaleko za Grochowem natknąłem się na braci Strzeleckich,
Janka i Jurka, a wraz z nimi na drugą parkę ich braci stryjecznych, Edka i Andrzeja, którzy całą rodziną
wywędrowali na wezwanie Umiastowskiego, i tak poszliśmy już dalej razem, póki pod koniec
wędrówki los nas, nie pamiętam już jak, nie rozdzielił.

Przez tych kilkanaście dni maszerowałem na wschód, na wschód i na wschód - widziałem na własne
oczy, jak wali się cała organizacja, jak rozkazy przestają mied sens, jak apele stają się kiwaniem
palcem w bucie, a najlepsze nawet chęci najpatriotyczniej nawet nastrojonego, osiemnastoletniego
wprawdzie dopiero, ale jednak już obywatela - nie są warte funta kłaków. Coraz bliżej były
artyleryjskie kanonady za horyzontem, coraz straszniejsze wieści wojenne, aż wreszcie pod Chełmem
już - gdzie jak wieśd niosła miała byd polska koncentracja tych, którzy wyszli z Warszawy - natknąłem
się na Niemców, którzy... szli ze wschodu.

Przegonili mnie i zaszli od tyłu.

To był początek czteroletniej nocy.

Nie, nie mam zbytniej ochoty wracad do tych czasów, nie znoszę ich wspominad, rozpamiętywad.
Nigdy do nich przez trzydzieści parę lat nie wracałem, nie pisałem, niechętnie nawet mówiłem. Nie
będę rozwodził się i teraz. Od tego są inni, którzy temat przewałkowali na wszystkie strony, przeżuli
i przetrawili tak, iż... tym bardziej trudno do tego wracad. Proszę tu nie oczekiwad konspiracyjnych
kronik, opisów akcji, relacji o hitlerowskich okrucieostwach i bohaterstwie Armii Podziemnej. To
wszystko było, ale... ja chciałem tylko o tym, co działo się obok.

Ogarnięty przez zagon niemiecki - znalazłem się pod okupacją. W pierwszych dniach ani nie
wiedzieliśmy, ani nie wyobrażali sobie nawet, co to takiego. Starsze pokolenie okupację znało - ale
opowiadali o niej dośd zdawkowo, jakby nie bardzo było o czym gadad. W błogiej tedy
nieświadomości postanowiłem - widząc, że z walki orężnej będą raczej nici, gdyż nasza armia
właściwie nie istniała już, co jasne było z komunikatów radiowych - udad się prosto do Zakopanego.
Warszawa jeszcze się broniła, można było próbowad przedostad się, ale... rozumiałem, że nic tam nie
pomogę. Myślałem sobie, że gdzie jak gdzie, ale w Tatrach człowiek nie zginie.

Trafiłem do Zakopanego i wpadłem w sam środek nieludzkiego zamieszania. W moim światku kłębiło
się i gotowało. Oczywiście, z okupacją nikt pogodzid się nie chciał, wszyscy uważali za naturalne, że
społeczeostwo będzie przeciwne, ale nie bardzo wiedziano, jak to wszystko ma wyglądad.
Obowiązywały jeszcze raczej sielankowe pojęcia o okupacji z pierwszej wojny światowej, według
których konspiracja jest rodzajem harcerskiej zabawy i obywatelskiego sprzeciwu przeciwko
przykremu faktowi chwilowej bytności nieprzyjaciela na naszej ziemi. O konsekwencjach nikt jeszcze
nie myślał, chyba nawet ich sobie nie wyobrażał.

Toteż komunikacja ze Słowacją, z Węgrami - szła właściwie bez większych przeszkód. Niemiecki
Grenzschutz jeszcze nie był w stanie obsadzid jak należy granicy, a zresztą... obstawienie tatrzaoskich
grani tak, aby tubylec nie mógł przejśd - było właściwie niemożliwe, co się okazywało nawet i wiele lat
później.

Skooczyły mi się pieniądze, otrzymane z domu, których nie oszczędzałem widząc, że wszystko się wali
- zakopiaoskich zaś przyjaciół nie chciałem zbytnio wykorzystywad - trzeba było jakoś zarobid. Czym?
A czymże jak nie szmuglem na Słowację i ze Słowacji. Spirytus, kamienie do zapalniczek, później
słonina i nie pomnę już, co jeszcze. Szmuglował właściwie każdy, kto się mógł utrzymad na nogach
i przejśd z Chochołowa do Podczerwiennego, co nie było żadną przecież filozofią. Chadzało się więc
dośd swobodnie i bez specjalnego ukrywania się, bo i przed kim się ukrywad? Każdy, kto szedł na
Węgry, do Budapesztu, nawet z ważnymi papierami i meldunkami - zabierał z sobą to i owo, aby się
spacerek opłacił. Nikt o to nie miał najmniejszych pretensji.

Niemcy właściwie też. W każdym razie chwilowo. Obserwowali w tych pierwszych tygodniach, ale
raczej nie ingerowali. Przygotowywali, jak się zdaje, próbę skaptowania sobie górali i póki co - woleli
nie drażnid. Dla mnie dużym szokiem było, że Dzidek Szatkowski, przyjaciel naszej rodziny, z którym
przecież byłem tak zaprzyjaźniony od dzieciostwa, uśmiechnięty grubas i swój przecież człek - mocno
zaczął zadawad się z Niemcami, uczestnicząc w akcji tworzenia „Goralenvolku” razem z Wacławem
Krzeptowskim, Cukierem i paroma innymi. Akcja ta nigdy się właściwie nie rozwinęła. Górale słuchali,
brali nawet później specjalne kartki żywnościowe, nie gorsze od niemieckich, ale osobnym narodem,
wyłączonym z Polski czud się jakoś nie chcieli: i na rozbudzenie pragermaoskich instynktów wśród
polskich górali nie wpłynęła nawet specjalna wódka wypuszczona dla nich pod nazwą „Perła
Tatrzaoska”. Wódka miała 75% mocy.

Ujawnił się Sepp Roehrl i zaczął rządzid w Zakopanem. Ci, którzy mieli z nim na pieoku, starannie go
omijali, chod nie zdawali sobie jeszcze sprawy, czym się jego rządy skooczą. W każdym razie cała
młodzież zakopiaoska była twardo nastawiona na to, że prędzej czy później trzeba będzie wiad za
granicę, do wojska, do Francji, gdzie - jak wieśd niosła - formowały się nasze oddziały. Omawialiśmy
te sprawy w nieskooczonośd, projektowaliśmy, kiedy kto pójdzie i którędy, co trzeba z sobą zabrad,
jak się przygotowad. Tworzyły się grupy i towarzystwa, ustalano terminy, marzyliśmy - chod jeszcze
wtedy nie odczuwaliśmy przecież niewoli -kiedy już poczujemy się wolni, kiedy zaczniemy bid
Niemców.
Próbowaliśmy jeździd trochę na nartach. Pojawili się w górach granicznicy z szarotkami na czapkach i
w białych skafandrach, z maszyniakami przewieszonymi przez plecy. Nie puszczali już wyżej, na
przełęcze, ale w kotłach można było jeszcze się kręcid. Konfiskata - ogólna konfiskata wszystkich nart
- nastąpiła dopiero później. No, ale żeby pogranicznicy nie puścili, żeby zatrzymali czy zawrócili -
musieli najpierw zobaczyd, a później dogonid, a to łatwe nie było, gdyż my znaliśmy teren sto razy
lepiej od każdego z nich. Byli to zresztą głównie Austriacy, którzy zbytnio do pilnowania granicy się
nie przykładali.

Umówiliśmy się, że idziemy razem z Tadkiem Schiele, Jurkiem Martynikiem i Julkiem Jaworskim
wczesną wiosną. Później dołączył Maniek Zając, Staszek Birtus i paru jeszcze kolegów, a więc
towarzystwo, było spore. Nie wiedziałem, co w Warszawie, a i o mnie nic nie wiedzieli, postanowiłem
więc na chwilkę wstąpid do rodziny, pożegnad się, zaopatrzyd cokolwiek na drogę. Pożegnanie miało
byd symboliczne, gdyż wtedy nikt nie wierzył, aby wojna miała trwad długo. Myślałem, że dotrę do
Francji, wstąpię do wojska, ruszę do ataku i po paru miesiącach będę już triumfalnie wkraczał do
oswobodzonej przeze mnie Polski.

Ech, te osiemnaście lat!...

Wpadłem więc na parę tygodni do Warszawy, spakowałem się, wziąłem parę francuskich adresów od
rodziny i przyjaciół i wróciłem do Zakopanego. Exodus szedł już pełną parą. Codziennie znikała z
Zakopanego jakaś grupa, codziennie słyszało się o nowych. Myśmy też mieli już wyznaczony termin,
trasę i skład ekspedycji, zabezpieczony nocleg na Słowacji i ugadanych Węgrów, bo tymczasem
któryś, z naszych, bodaj Maniek, zrobił parę kursów do Budapesztu.

No i pech chciał, że na dwa dni przed wymarszem złapałem ciężkie zapalenie płuc. Ścięło mnie tak, że
ani rączką, ani nóżką ruszyd nie mogłem. W owych czasach, bez penicyliny, zapalenie płuc nie było
lekką, chorobą. Rwałem się do drogi, histeryzowałem, upierałem się, że jakoś przecież dojdę,
a wyleczę się już za granicą, ale dla najbardziej nawet zapalonego, dla najwierniejszego nawet
z przyjaciół jasnym było, że iśd nie mogę. Z drugiej zaś strony równie jasnym było, że z powodu
choroby jednego nie można odkładad wyjścia kilkunastu. Działała już wtedy organizacja konspiracyjna
regulująca te sprawy, grupa była zgłoszona do przejścia i mowy nie mogło byd o zmianie terminu.

Poszli więc, zostawili mnie w łóżku. Długo chorowałem, przyplątały się komplikacje, a gdy wstałem
Wreszcie - okazało się, że jestem tak słaby, że do niczego chwilowo nie nadaję się.

Wróciłem do Warszawy i w Warszawie już zostałem przez wszystkie lata okupacji. Do Zakopanego nie
bardzo miałem po co jeździd, gdyż byli tacy, którzy mieli ze mną na pieoku, a jednocześnie prowadzili
jakieś, siuchty z Niemcami. Lepiej było nie pokazywad się na Krupówkach., Dochodziły tylko wieści,
coraz straszniejsze: Hela i Staszek Marusarzowie wpadli, zastrzelono Władka Berycha, „Murzynek”
Nowacki zginął na froncie we wrześniu, Bronek Czech w Oświęcimiu razem z Heniem Bednarskim,
Staszek Kula poszukiwany przez gestapo, to samo Józek Uznaoski - Roehrl dyskontował to, co
wywęszył przez parę lat pobytu w Zakopanem. Wszyscy, którzy nie przesączyli się przez granicę, byli
zagrożeni.

W Warszawie trzeba było jakoś dawad sobie radę. Wysiedlili nas z ulicy Górnośląskiej, która stała się
dzielnicą niemiecką - przenieśliśmy się na Piękną, do ciotek, cisnąc się w dwóch małych pokoikach
w siedem czy osiem osób. Próbowałem handlowad, ale moje zdolności do handlu zawsze były żadne.
Dośd powiedzied, że udało mi się nikt w to nie wierzył i nie wierzy, ale to absolutna prawda - trzy razy
stracid na jednej jedynej transakcji futrzanej. Po wykonaniu tego niewiarygodnego manewru
finansowego - zrezygnowałem z lekkiego chleba i przez całą prawie okupację żyłem z fabrykacji
prawdziwego angielskiego tytoniu fajkowego, do którego wybornym surowcem okazała się byd
rodzima lubelska samosiejka, z lekką domieszką nieco szlachetniejszych tytoniów. Tytoo był zresztą
znakomity i - nie tylko moim, lecz i ogółu zdaniem nie różnił się niczym od autentycznego. Faktem
jest, że gdy po Powstaniu Warszawskim znalazłem się w obozie jenieckim wraz z Anglikami -
nadziałem się na swój własny tytoo, który owi Anglicy ze smakiem palili, ceniąc sobie jego oryginalny
smak i aromat. Dostawali go w paczkach z Polski.

No, dośd będzie okupacyjnej ekspozycji. Wródmy do tematu. Jak tam żyłem, tak żyłem - nie gorzej
i nie lepiej niż inni - ale coś musiałem robid z wolnym czasem, którego miałem sporo. Wszystkie
właściwie wspomnienia okupacyjne łączą się u mnie z Wisłą, nad której brzeg leciałem w każdej
wolnej chwili, która była odprężeniem, była złudzeniem wolności. Stwarzała właściwie jedyną
możliwośd uprawiania sportu. Ruch bowiem sportowy w Polsce praktycznie zamarł. Nie działo się nic,
a w każdym razie nic nie działo się oficjalnie, gdyż okupant sport tępił, postawił go na indeksie,
w rzędzie rozrywek dozwolonych tylko dla narodu panów. Sport podziemny, konspiracyjny,
uprawiany tajnie - istniał wprawdzie, ale... czyż może rozwijad się sport bez widowni, uprawiany tylko
dla sportu? To nie było istnienie, lecz wegetacja, największa bowiem ofiarnośd działaczy, największy
zapał sportowców w tych warunkach zamierał.

Zresztą były przecież inne, ważniejsze sprawy.

My przez wszystkie okupacyjne lata gromadziliśmy się nad Wisłą. Powyżej mostu Poniatowskiego,
nad przystaniami, przy Solcu - przedsiębiorczy jakiś businessman postawił stary, wycofany już z
żeglugi wiślany statek „Bajka” i otworzył na nim restaurację. Restauracja była teoretycznie,
a praktycznie... no, co tu ukrywad, ale interes ten trudno było nazwad klasztorem czy chodby domem
prywatnym. W każdym razie kabiny dzierżawione były na godziny.

Wynajmowaliśmy na owej „Bajce” - transakcja opiewała na cały letni sezon - dziób, który
przedsiębiorstwu do niczego się nie nadawał. Istniała tak wielka jak na statkowe warunki kabina
z dwoma maluśkimi pomieszczeniami, pakamerami czy raczej schowkami. W czasach, gdy statek
pływał jeszcze po Wiśle - była to kajuta załogi, z kojami czy pryczami, zaniedbana i zdewastowana.
Doprowadziliśmy ją do porządku, bardzo zresztą względnego, i koczowaliśmy na tym dziobie, póki się
koczowad dało, czyli od pierwszych ciepłych dni - do ostatnich.

Żyliśmy tam we wspaniałej izolacji od tego, co się działo na brzegu. Żyliśmy też w izolacji od tego, co
działo się na samej „Bajce”. Nie pojmuję do dziś, jak to się stało, ale właściwie nie mieliśmy wiele
wspólnego z bawiącym się w restauracji towarzystwem handlarzy, szmuglerów i przypuszczalnie
konfidentów, że już nie wspomnę o grasujących tam dziewczętach raczej lekkich obyczajów. Na
dziób, do którego prowadzało starannie zamaskowane wejście żaden z gości się nie zapuszczał, a jeśli
nawet to przypadkiem po pijaku uczynił - jeszcze szybciej wylatywał. Myśmy wódkę, pijali, owszem,
ale w swoim gronie, miejscowe zaś dziewczynki traktowaliśmy raczej towarzysko, niż erotycznie.
Czasem sypialiśmy na „Bajce” - czasem w domu, nie umawialiśmy się nigdy spotykaliśmy się zawsze,
nie skrępowani. Często któryś z nas przepadał na parę dni, zajęty swoimi sprawami, a gdy wracał nie
pytaliśmy, gdzie był i co robił. Melina była znakomita i Niemcy nas nie niepokoili zbytnio, tego rodzaju
przybytków starali się bowiem nie ruszad. Gdy raz jednak przeprowadzili rewizję „Bajki” - do nas, na
dziób jakimś cudem nie trafili.

Pływaliśmy i żeglowali. Przede wszystkim żeglowali. Nasza flotylla - powiązania zresztą własnościowe
niezmiernie były skomplikowane i właściwie nie wiedzieliśmy dokładnie czyja łódź jest czyja i w jakim
stopniu - rosła przez lata i ostatecznie, liczyła sobie pięd czy sześd jednostek pływających, nie biorąc
pod uwagę hamburki, na której kulturystycznie rozwijał się Janusz Urbanowski. Janusz był prześliczny
i pełnił w tej grupie funkcje etatowego Casanovy. W razie czego odkomenderowywało się Janusza,
zlecało mu wykonanie określonego erotycznego zadania - i można było byd pewnym, że Janusz nie
zawiedzie. Poza tym wstydził się i obłudnie udawał, że on nigdy nic. Janusz przeżył wojnę, osiedlił się
w USA, dorobił...

Jurek Sobocioski miał - ma do dziś olbrzymi nos, błyskotliwy rozum , chytre usposobienie,
hedonistyczne upodobania i szeroki gest. Ogromnie był poza tym skłonny do draki, niezależnie od jej
charakteru, i wierny jak mur przyjaciołom. Wszystkie te cechy mu zostały do dziś i - mimo że stał się
poważnym czynownikiem, kierującym bazą transportową wielkiego przedsiębiorstwa - muszę
stwierdzid, że on się najmniej z nas wszystkich zmienił.

Zenek Morawski, bardziej znany jako Zenobi, a pieszczotliwiej Zebi - było to chłopisko duże, czarne,
z akromegaliczną szczęką, do której jakby stanowił tylko przybudówkę. Dziś uprawia ostatni zawód,
o jaki bym go kiedykolwiek podejrzewał, a mianowicie jest antykwariuszem i to w dodatku w
Wiedniu! Dziwnie się układają ludzkie losy - śmieszniej niż najśmieszniejsze przypuszczenia.

Piotr Słonimski, aktualnie profesor Sorbony i najwybitniejszy biogenetyk Francji - był chłopakiem
raczej ciapowatym, ale tak uroczym, że nikomu nie przyszłoby do głowy Wykorzystywanie jego
fizycznej ciapowatości. Zawsze się śmiał, nigdy się nie kłócił, dla świętego spokoju zgadzał się ze
wszystkimi i egzystował jakby w innym nieco świecie, jakby obok sarniego siebie. Już wtedy na tajnym
uniwersytecie studiował medycynę, wzorem swego ojca - już wtedy podejrzewaliśmy, że raczej nie
będzie lekarzem i pójdzie drogą naukową. Nie podejrzewaliśmy jednak, że tą drogą tak daleko
zawędruje.

Iwo Tuczemski - całe swe krótkie życie wściekał się na rodziców z powodu tego idiotycznego, jego:
zdaniem, imienia - był jasny, krępy, dwa lata ode mnie młodszy. Znałem go od dziecka, podobnie jak
Piotra. Iwo żył W nieustannej walce z samym sobą: mizerny niegdyś i chorowity - postanowił nie byd
ciamajdą, uprawiał na siłę sporty, boksował się, pływał, jeździł na nartach tak uparcie, że wyrósł na
silnego, zdrowego chłopaka. Podobnie z nauką: uczył się zapamiętale, wgryzał we wszystko jak
buldog, a co uchwycił - nie popuścił. Wiedział, że chce byd kimś, że chce w życiu coś zrobid, chce coś
znaczyd. Zginął w: ataku na Forty Mokotowskie W pierwszym dniu, w pierwszej godzinie Powstania.

Kiedyś przyszedł do mnie Sobocioski, prowadząc ze sobą młodzieoca formatu i proporcji gdaoskiej
szafy, w okularach, posiadającego - jak go Jurek reklamował - dziewięd rzędów zębów, co jak zwykle u
Jurka, tylko w jednej trzeciej było prawdą. Zakomunikował mi, że to jest Bohdan Kutyłowski, ale jak
zawoład na niego Kutyłosio, to też przyleci. Dodał, że trzeba z nim uważad, bo szalenie łatwo się
obraża, co poznad można po tym, że mu sztywnieje kark. Tym razem Kutyłosio się nie obraził, lecz
pokazał swoje ileś tam rzędów zębów. Okazało się, że siłę ma goryla, ale duszę taką więcej mimozo
watą, a charakter skłonny do dziwactw. Niemniej od tego dnia byliśmy z moim Kutyłosiem
nierozłączni przez dwierd wieku przeszło, póki go niespodzianie nie zabrała straszna nowotworowa
śmierd, co mi się „do tej pory wydaje niewiarygodną pomyłką.

Żyliśmy sobie na owej „Bajce” jako ptakowie boży, pływając, żeglując, mocząc się w wodzie i schnąc
na słoocu. Nasza kabina na dzióbie była azylem, była wytchnieniem od hitlerowskiego koszmaru,
pozwalała izolowad się od rzeczywistości, oderwad chod parę godzin od codziennej, otaczającej cały
naród pogardy. Przychodził do nas chętnie malutki, zasuszony Mietek Kusnerz, żeby sobie trochę
odetchnąd na żaglu, który zawsze był do jego dyspozycji, otaczaliśmy go bowiem bezmiernym
szacunkiem jako jednego z nestorów żeglarstwa. Pojawiał się czasem drugi nestor, „wujcio”
Dembowski, dobijał do naszego pomostu Julek Sieradzki, znany już wówczas konstruktor, który
podczas okupacji wymyślił swoją konstrukcję z drobniutkich listewek i zaprojektował słynną
„Omegę”. Na pierwszej z tych „Omeg”, które później były dominującym typem na naszych wodach,
pływał Zbyszek Szymaoski, żeglarz okropnie zasadniczy, który w niebywały sposób przeżaglował swą
łódź, dając zamiast przewidzianych piętnastu metrów żagla - sporo ponad dwadzieścia.
Najsolidniejszy z żaglomistrzów, stary Strauss, najmniej solidny Rembis, przystaniowi Keyna i
Siegieda... Czesio Marchaj, dziś sławny teoretyk, budował i wybudował nawet potężny kabinowy
jacht, przewidziany na po wojnie do żeglugi morskiej...

Naszym flagowym niejako statkiem był tak zwany Krążownik. Wynaleźliśmy gdzieś na szkutniczym
wrakowisku zdrowiutki kadłub największej ponod łodzi na Wiśle - trzydziestki. Kadłub był dośd
toporny, o kształcie żelazka do prasowania, ale zdrowy i solidny. Cały sezon szykowaliśmy Krążownik,
aż wreszcie triumfalnie wypłynęliśmy pod nowiuteokim straussowskim żaglem. Okazało się, że
jednostka jest na medal, pięknie idzie na wiatr i - mimo niefortunnej sylwetki - bardzo jest szybka,
a przede wszystkim pojemna. Mogliśmy się do niej załadowad całą grupą, łącznie z paniami i gośdmi,
a jeszcze było dośd luźno. W późniejszych latach Krążownik oddawał nam nieocenione usługi jako
transportowiec, gdy trzeba było szmuglowad spod Warki co nieco rąbanki czy innych produktów.

Gimnastykę kręgosłupa uprawiało się na maleokiej, rasowej piąteczcę konstrukcji Aleksandrowicza,


cedrowej, z owalnym kokpitem i w ogóle szalenie opływowej i sportowej. Chodziło to bystro, ale
wymagało olbrzymiej precyzji w balastowaniu. Nim połapaliśmy się w charakterystyce tego
urządzenia - wywrotki szły jedna za drugą. Cholera nas o to brała, ale gdy kolejno sławny Leon Jensz,
zwany Leoszem, Kusnerz, a wreszcie i sam Sieradzki skąpali się już przy pierwszej próbie zrobienia
zwrotu przez rufę na silniejszym wietrze - zrobiło nam się lżej. Ostatecznie opanowaliśmy jednak tę
piąteczkę, chod zbytniego nabożeostwa do niej nie mieliśmy nigdy. Jedyny Sobocioski, który w jakimś
stopniu był jej współwłaścicielem, ustawicznie, chod bez większego powodzenia ją eksploatował.

Były i inne jednostki: dwie dziesiątki, jedna skośnodenna, solidna i niewywrotna, wyborna na
popłynięcie z ukochaną istotą w krzaki, druga mahoniowa, również konstrukcji Aleksandrowicza. Była
też później „Omega”, jakaś dwunastka i - nie pomnę już dzisiaj co jeszcze.

Żeglowaliśmy - to mogę z czystym sumieniem powiedzied - wybornie w sensie precyzji. Manewry


dobijania, zwrotu, dobrania właściwego, halsu wykonywaliśmy właściwie automatycznie, bez
uruchamiania zmysłów. Żeglowaliśmy w sposób, równie naturalny, jak chodzili czy oddychali. Zgranie
elementów łodzi, wiatru i prądu przeprowadzaliśmy instynktownie. Oczywiście jasnym było, że jeśli
któryś z nas dobija do pomostu, przy którym jest miejsce akurat na jego łódź i ani grosza więcej -
dobije bez zmyłki, chodby z przodu i z tyłu zostawało po centymetrze miejsca. Nikt nawet nie
podziwiał owego kunsztu, gdyż wydawał on nam się -sam przez się zrozumiały.. Jeśli któryś
postanowił wyłożyd łódź na tyle, aby wlało się do środka półtora kubła wody - ku epatowaniu płci
odmiennej - wlewało się nie, dwa i nie jeden kubeł, ale właśnie półtora. Jeśli nie zaryzykował zwrotu
w ciasnej przestrzeni między statkiem a pomostem - znaczyło to, że takiego zwrotu w ogóle wykonad
nie można i nie ma nawet co próbowad.

Nie potrzebowaliśmy żadnych komend, żadnego przygotowywania się do zwrotów, niezależnie od


tego, kto z nas był przy sterze, a kto przy szotach foka. Wykonywaliśmy zwyczajnie owe zwroty, nie
przerywając ani na chwilę rozmowy, wyostrzaliśmy na wiatr też zwyczajnie, akurat tyle, ile trzeba
było, bez oglądania się na wimpel, bez wiązania nitek na wantach. Kusnerz początkowo -się jeżył,
reprezentował bowiem klasyczną szkołę żeglarstwa, która nakazywała nie tylko wydawad komendy,
ale je później powtarzad - wreszcie jednak dał spokój, gdy przekonał się, że mimo braku komend
wszystko idzie bezbłędnie. Kiedyś wybraliśmy się Krążownikiem kawałek w górę-Wisły, do ostatniej
przystani na praskim brzegu. Zawiadywał tą przystanią jakiś niemiecki konfident czy ktoś w tym
rodzaju. Był on postacią szmatławą, ale miał coś z osprzętu żeglarskiego, co nam akurat było
potrzebne. Żeglowaliśmy sobie powolutku i niefrasobliwie. Kusnerz popłynął z nami, a więc z wieku i -
urzędu on - właśnie był na sterze. Spokojnie dobiliśmy do przystani, zrzuciliśmy żagle, Janusz
wyskoczył z cumą na pomost i... w tym momencie rozległy się strzały, posłyszeliśmy krzyki
i zobaczyliśmy, jak dwie pochylone sylwetki błyskawicznie przebiegają nasyp i kryją się za Wałem
Miedzeszyoskim.

Każdy wiedział - był trzeci rok okupacji - że w takiej sytuacji nie ma się co zastanawiad, lecz należy
możliwie szybko pryskad od spraw i wydarzeo, które nie były naszymi sprawami. Dośd jasne było, że
rąbnęli konfidenta, a więc lepiej byd jak najdalej.

Operację znalezienia się jak najdalej wykonaliśmy w tempie, któremu Kusnerz później dziwował się
przez długie lata i stale cytował jako najszybszy manewr odbicia, jaki kiedykolwiek został dokonany.
Janusz z cumą zawrócił dosłownie w powietrzu i nie dotykając nawet chyba stopą pomostu przystani
- znalazł się z powrotem na dziobie. Żagle frunęły na maszt, jakby je wzbiła eksplozja. Krążownik
odepchnięty od pomostu wyszedł na wodę i zawrócił w dół Wisły. Dla obserwatora z brzegu mogło
się wydawad, ze łódź w ogóle nie przybiła do brzegu.

Kusnerz zresztą, też zdrowo przestraszony - w takich sytuacjach nie było kozaków - wrócił prawie pod
Poniatowszczaka jednym jedynym nieprawdopodobnym halsem pod wiatr. Sądzę, że to był
najostrzejszy hals w historii światowego żeglarstwa.

Niemcy zbyt energicznie Wisły nie penetrowali. Owszem, było parę łapanek na plażach po praskiej
stronie, czepiali się czasem, ale jakoś bez przykrych konsekwencji. Któregoś sezonu doprowadziliśmy
wachmanów patrolujących brzegi do oczopląsu, albowiem pomalowaliśmy nasz Krążownik na dwa
kolory. Lewą mianowicie burtę na granatowo, a prawą na biało. Sylwetka była jak wspomniałem,
bardzo charakterystyczna - drugiej takiej jednostki na Wiśle się nie widywało - więc proszę sobie
wyobrazid sytuację, w której płynie w górę rzeki granatowa łódź, a w pięd minut później wraca w dół
biała, aby znów po chwili zamienid się na granatową.

To nie był zresztą chwyt prekursorów Jamesa Bonda czy Fantomasa. Zwyczajnie - taki mieliśmy lakier.

Kutyłosio był rzeczywiście potwornie silny. Gdy któregoś z nas wyciągał za rękę z wody - miało się
wrażenie, że to ciągnie mechaniczny dźwig. Oczywiście, był najsilniejszy na rękę i nie znalazł się nikt,
kogo nie położyłby już po chwili. Korzystaliśmy z tego i często napuszczaliśmy nieświadomych,
a przekonanych o swojej sile przygodnych znajomych. Aż tu jednego dnia, gdy Kutyłosio kładł
kolejnego przeciwnika - podszedł nieduży facecina w okularach, dośd bezbarwnie wyglądający,
z nieśmiałą propozycją, że on też chciałby się z naszym asem spróbowad. Okularnik wyglądał
niepozornie, ramiona miał spadziste, i ręce do kostek, z tym że ramiona zaczynały mu się gdzieś
w okolicy uszu. Przymierzyli się z Bohdanem jak należy, padła komenda i... po paru sekundach
siłowania się - Kutyłosio został pokonany.

Nie uwierzył on własnym oczom, nie uwierzyliśmy my. Bohdan baranim wzrokiem popatrzał na
faceta, nieufnie obejrzał swoją rękę i zaproponował zmierzenie się na drugą. Znów się przymierzyli i...
znów po chwileczce Kutyłosio leżał jak długi. A człowieczek zamrugał przepraszająco oczkami zza
okularów, wyjął z kieszeni talię kart, bez specjalnego wysiłku przedarł ją na pół i nim zdążyliśmy
ochłonąd ze zdumienia - poszedł sobie. Nie widzieliśmy go nigdy już i nie mam pojęcia, skąd się wziął.

Kutyłosio zresztą twierdził, że jego mięśnie wytrzymały i mogły wytrzymad jeszcze o wiele więcej, ale
po prostu puściły ścięgna. Rzeczywiście, przez parę następnych dni Bohdan miał prawie bezwładne
ramiona.

Sport w podziemiu - to nie mój resort. Nawiasem mówiąc, myślę, że warto, aby ktoś kiedyś się
pokusił o monografię konspiracyjnego sportu w Polsce okupowanej. Wiemy dużo o losach wojennych
polskich sportowców, ale o tym sporcie dla sportu, którego się nie opiewa w gazetach - nie wiemy nic
albo prawie nic.

Zresztą praktycznie chyba nie istniał albo jeśli nawet, to w stanie szczątkowym. Nie dlatego, że
okupant zabraniał - gdyby tylko o to chodziło, to polska przekorna natura dźwignęłaby okupacyjny
sport na szczyty - lecz najzwyczajniej nie było na sport czasu. Inne sprawy miało się na głowie,
a pokolenie, które sport w tych latach uprawiad mogło i powinno - obciążone zostało obowiązkami
innej natury. Oczywiście, siła, kondycja i zręcznośd bardzo się w tych czasach przydawały- jak to
w dżungli, wśród dzikich zwierząt - ale na wyrabianie tych cech nie było możliwości. Działała zasada
biologicznego doboru naturalnego - słabszy miał mniejsze szanse, mniej chybki to nogach dawał się
złapad, zbyt powolny refleks w decydującej chwili stanowił czasem o życiu.

Jeśli był jakiś sport powszechnie uprawiany była nim siatkówka. Uświadomiłem sobie to po
obejrzeniu telewizyjnego serialu o „Kolumbach”. Ten właśnie fragment czołówki, w którym chłopcy
grają w siatkówkę, przerwany syrenami wozów niemieckiej policji - był w jakimś syntetycznym skrócie
obrazem młodzieży pod okupacją. Tak właśnie było: w siatkówkę grało się przy każdej okazji. Grali
wszyscy. Lepiej czy gorzej, ale grali. Dla samej gry. Nigdy nie słyszałem o mistrzostwach, ligach
i klasyfikacjach, rozgrywało się niezliczone mecze między stałymi drużynami i między ad hoc
zebranymi amatorami. Jak tam wypadło.

Cóż, do siatkówki potrzebny jest skrawek miejsca na byle podwórku, może byd nawet sznurek
zamiast siatki i byle jaka piłka. Inne sporty wymagały urządzeo, wymagały sprzętu i większych boisk,
których przecież nie było.

I tak żyliśmy sobie na wodzie - kradnąc te chwile, wyrywając je z innego, bardzo innego życia. Coraz
było jednak trudniej, coraz któryś z nas znikał na dłużej, coraz rzadziej mogliśmy się zebrad wszyscy
razem. W połowie lipca 44 roku Niemcy zaostrzyli kontrolę, a zresztą coraz mniej myśled mogliśmy o
Wiśle.

Pod koniec lipca zaczęliśmy przychodzid dziwnie ubrani, zaczęliśmy niej mówid, a gdy przyszedł ten
ostatni dzieo - każdy tam pogrzebał pod deskami podłogi czy w skrytce pod koją, wyciągnął jakieś
żelaziwo i poszliśmy gdzie pójśd kazano.

Jak wszyscy.
MIĘDZY NAWIASAMI

Tak, to było między nawiasami. Właśnie między nawiasami. Okupacja dziś, po trzydziestu paru latach,
wydaje mi się podobna paczce starych listów, związanych wypłowiałą wstążką, którą ma się głęboko
w najniższej szufladzie i której nigdy się nie rozpakowuje. Wystarczy, że się wie o niej, i ta
świadomośd właściwie zastępuje wszystkie wspominki. Taki pogląd na okupację był jedynym, jaki
mogłem przyjąd, i nie sądzę, aby inny wytrzymały moje nerwy. Byd może, jest to linia najmniejszego
oporu, byd może, jest to nawet tchórzostwo, ale inaczej nie mogłem.

Okupacji zwyczajnie, nie rozumiałem i to przez całe cztery lata. Wydawała mi się nierzeczywistym
snem. Spisując te wspomnienia –a ja instynktownie uciekłem od okupacyjnych spraw, jak zawsze
uciekałem od nich we wszelkich rozmowach, jak zawsze programowo nie brałem udziału
w kombatanckich zjazdach i uroczystościach. Czy to słuszna postawa? A czy ja wiem? Ostatecznie
mam prawo tak sobie dobierad życiorys, jak mnie to odpowiada, i wolno mi z niego eliminowad
koszmary, w których nie każdy lubi się pławid.

Ale mi wytłumaczyli po części, że nie należy przemilczad okupacji, nie należy przemilczad Powstania,
że każda relacja jest potrzebna. Nie wiem, czy ta moja, plotkarska przecież i niedaleko ód prawdy
krążąca, nie ściśle kronikarska relacja komukolwiek się przyda, ale kilka strzępów, które się jeszcze
w pamięci uchowały, przekazad mogę. Proszę bardzo.

Trudno było, oczywiście, abstrahowad tak całkowicie od hitlerowskich piszczałek, ulicznych łapanek
i nieustannego zagrożenia, od egzekucji, kartek, psów i alei Szucha, ale o ile tylko to było możliwe -
nie przyjmowałem okupacji do wiadomości. Czasem na siłę, czasem wbrew wszelkiej logice, czasem
na granicy śmieszności - starałem się żyd mniej więcej normalnym życiem.

Czy to było możliwe? Nie, teoretycznie było to niemożliwe i proszę nie żądad ode mnie tłumaczenia,
jak jednak udawało mi się - nie zawsze, rzecz prosta, niezupełnie też egzystowad jakby obok
koszmaru. Sądzę, że nieostatnią rolę grała moja wrodzona niefrasobliwośd i niepoważne podejście do
życia, za które to poglądy przez całe właściwie życie byłem tępiony przez ludzi poważnych,
pryncypialnych, celebrujących bogaty zestaw spraw świętych i nietykalnych.

Już w parę miesięcy po wrześniowym krachu zaczęliśmy się zbierad, kombinowad, zawiązywad,
tworzyd grupy i jakieś tam zaczątki konspiracyjnych organizacji, w których siatce po dziś dzieo zresztą
nie mogę się zorientowad. I w tym właśnie okresie skompromitowałem się po raz pierwszy w oczach
ludzi poważnych.

Na pierwszej mianowicie zbiórce organizacyjnej zwołanej przez Jasia Jaroszewicza, mojego


serdecznego od dzieciostwa kolegę, który zresztą okupacji nie przeżył, wynikła sprawa
konspiracyjnych pseudonimów. Każdy z nas musiał sobie coś wymyślid, rzecz jasna - mieliśmy przecież
wszyscy poniżej dwudziestu lat - coś możliwie efektownego. Oczywiście, wszystkie „Orły”, „Gromy” i
„Błyskawice” natychmiast zostały zajęte i znalazłem się w kłopocie. Jasio niczego nie zapisywał -
wszelkie notatki były surowo zakazane - lecz z bardzo zasadniczą miną utrwalał sobie każdy
pseudonim w pamięci. Gdy przyszło do mojej osoby - palnąłem, że może nieźle byłoby... „Glubb
Pasza”. Jasio popatrzył na mnie z wyraźnym zgorszeniem i pokręcił przecząco głową.

- No to może byd „Fräulein Doktor” albo „Mata Hari” - zaproponowałem.


- Idiota! Kretyn! Gówniarz! - rozwrzeszczał się Jasio. - Szopki sobie robi, a tu ojczyzna... W ogóle
takich nie potrzebujemy w podziemiu!...

- Coś ty, Jasiu?... próbowałem go uspokoid - Przecież ja tylko tak... Nie chcesz „Maty Hari”, to nie.

- Degraduję cię! - rozdarł się zwykle łagodny Jasio.

- Głupia sprawa wtrąciłem - ale nie ma z czego, bo ja nie mam jeszcze żadnego stopnia...

- To cię zawieszam! Na miesiąc bezwarunkowo zawieszam! I masz dwa tygodnie aresztu domowego!
Ścisłego, o chlebie i wodzie!

Tak więc moja kariera bojowca zaczęła się nieszczególnie. Ciekawostką, jednak był fakt, że nie tylko te
dwa tygodnie akuratnie w domu odsiedziałem, nie wychodząc nawet na schody, ale w dodatku
żywiłem się rzeczywiście chlebem i wodą, wykręcając się przed rodziną biegunką. Wcale zresztą nie
dlatego, że Jasio przychodził co parę dni, bo nawet nie przychodził sprawdzad, a tylko prywatnie
pogadad czy tam wypid coś. Ot, tak jakoś...

Ten niewinny incydent wypominano mi zresztą później przez lata całe przy najrozmaitszych okazjach
i używano jako ostatecznego argumentu przeciwko mnie. Było to dla mnie o tyle śmieszne, że ja to
oceniałem - po dziś dzieo zdania nie zmieniłem - jako bardzo poważny argument za.

Organizacji, grup i półgrupków było od metra. Kto żyw, kto tylko odczuwał jakąkolwiek potrzebę -
zawiązywał odpowiednie stronnictwo. Kto tylko miał jakiekolwiek możliwości zaczynał drukowad
nielegalną gazetkę. Mieszały się z sobą ideologie i frakcje, ścierały ważne poglądy z głupstwami,
dochodzili czasem do głosu istni maniacy, a kanapowych organizacji było tyle, że historycy tego
okresu po dziś dzieo nie mogą się z tego wyplątad, ustalenie, bowiem obiektywnej prawdy jest
trudne.

Wszyscy jednak, na wszystkich szczeblach, traktowali swe organizacje straszliwie serio i wszelka
próba kpiny traktowana była jako deptanie sztandaru narodowego. Zresztą nie bardzo było komu
żartowad, gdyż nie była to pora na żarty. W każdym razie nikomu nie przychodziło do głowy, że
można robid cokolwiek innego, jak walczyd z okupantem. Nikt nie wątpił ani nawet przez chwilę, że
alianci uderzą z zachodu i Hitler będzie w krótkich abcugach kaputt. Oczywiście, pewnie i byli ludzie
przewidujący, myślący politycznie, znający się na rzeczy, którzy liczyli się z innym rozwojem sytuacji,
ale my - szczeniaki - nie mieliśmy żadnych wątpliwości.

Nie mieliśmy też, bądźmy szczerzy, żądnych przekonao politycznych, ale to rzeczywiście żadnych.
Uważaliśmy się za wojsko, a wojsko przecież do polityki się nie wtrąca, lecz słucha rozkazów. Nie
mówiąc o tym, że przy każdej okazji zakazywano nam surowo wszelkiego „politykowania”.

A żyd trzeba było. Trzeba było też mied z czego żyd..Matula - jak to ona rozwinęła działalnośd o sile
wielu milionów ergów. Najwięcej, czasu zabierały jej tajne komplety, ale tajne nauczanie chleba nie
dawało, a rodzina była nader liczna. Zabrała się więc moja Matula do handlu, nie mając zresztą
o handlu zielonego pojęcia, nigdy bowiem w życiu nie miała z nim do czynienia. Jeśli nie splajtowała
już przy pierwszej transakcji, należy to przypisad nie tyle jej zdolnościom w tym zakresie, lecz raczej
litości tych, którzy z nią handlowali i nie mieli widad serca, aby oszwabiad osobę tak rozpaczliwie
bezbronną. Handlowała więc moja Matula wódką, żarówkami, karbidem, rybami, olejem,
i najrozmaitszymi nieprawdopodobnymi artykułami, o których w czasach pokojowych nie wiedziałem
nawet, że istnieją.

Handlowali zresztą wszyscy wszystkim. Z przerażeniem sobie uświadamiam, że niewielu pamiętam


znajomych, którzy w czasie okupacji pracowaliby. Wszyscy albo tonęli w dziwacznych transakcjach,
albo coś tam wyrabiali, najczęściej zresztą pędzili bimber. Słynna historia z greckimi żółwiami, które
się nagle pojawiły w Warszawie, była właściwie całkowicie surrealistyczna, a wówczas przecież wcale
się nam taka nie wydawała. Ot, interes jak każdy inny. Mogły byd żółwie, mógł byd to wagon
sekundników albo dziesięd deka węgla. Bimber można było pędzid w imbryku - można też było
wyrabiad go w prawdziwej gorzelni, ukrytej w kamienicy, mając rury rektyfikacyjne prowadzące przez
trzy piętra, jak to widziałem u jednego ze znajomych.

Nasza fabryczka prawdziwego angielskiego tytoniu do fajki nie była wielkim interesem i polegała
właściwie na pomyśle. Doszliśmy z moim Kutyłosiem do wniosku, że fermentacja tytoniu nie musi
trwad miesiącami - lecz wprowadzając do procesu temperaturę - tytoo można przefermentowad
w parę godzin. Pakowaliśmy go w weki i gotowali w wielkim kotle ciśnieniowym, a później doprawiali
najrozmaitszymi olejkami, kumaryną i czort wie czym jeszcze. Surowiec stanowiła lubelska samosiejka
z minimalnymi domieszkami szlachetniejszych liści, jak „Trapezunt”, „Wirginia” i tym podobne. Jak się
trafiło. Niemniej tytoo był wspaniały i parę kilogramów dziennie udawało nam się przerabiad
i sprzedawad. Duże to pieniądze nie były, ale żyd się dawało. Urok produkcji polegał na tym, że
odbywała się ona o własnych siłach i nie wymagała nadmiernych wysiłków, pozostawiając nam sporo
czasu na nasze sprawy prywatne.

Problem, i to poważny problem, stanowiła aprowizacja. Nigdy wprawdzie smakoszem nie byłem,
chod zawsze chętnie zjadłem coś dobrego, byle dużo, ale i z tymi najprostszymi wiktuałami były
trudności. Matula, obok innych rozlicznych czynności, uprawiała również działkę, z której znosiliśmy,
co się dało, i pakowali do garnków. Po dziś dzieo -czuję gniecenie w dołku, gdy pomyślę o kabaczkach
lub kalarepce, którymi to jarzynami Matula - święcie wierząc w ich błogosławione działanie - karmiła
nas aż do przesytu. To nie było jedzenie, lecz odżywianie się. Dęba stanąłem kiedyś, gdy kotlecik
popatrzał na mnie tysiącem oczu. Dawali mianowicie na kartki stynki, parocentymetrowe rybki,
z którymi nie wiadomo było właściwie co robid. Matula przerobiła je po swojemu, to znaczy bez
patroszenia i czyszczenia, na mielone kotleciki. Nie byłyby nawet najgorsze te kotleciki, gdyby nie
rybie oczy, gapiące się sennie na konsumenta. Nie, nie byłem w stanie zmusid się do zjedzenia chodby
kęsa. Gdy pojawił się w domu przydział stynek - na wszelki wypadek wiałem na własnym przemysłem
kombinowany obiad.

Namiastki, namiastki, namiastki. Ersatzowa herbata w najrozmaitszych gatunkach, zawierająca


wszystko poza herbatą. Byli miłośnicy najrozmaitszych herbat i najrozmaitszych systemów ich
parzenia i przyrządzania. Marmolada przydziałowa na bazie buraków, mydło czort wie z czego
robione, gdyż mydlid się nie chciało ani rusz. Zaciemnienie, odkręcanie liczników w zimie, zmagania
z lampami karbidowymi i ta absolutna pewnośd, że jeśli ktoś w nocy załomoce do drzwi - to nie
będzie listonosz.

O nie, z każdym miesiącem, z każdym rokiem coraz głębiej byłem przekonany o tym, że tym, czego
najbardziej na świecie nie lubię - jest wojna i okupacja. Nieuchronnie zaplątany w te sprawy, nie
mogłem od nich abstrahowad, ale starałem się przynajmniej pewnych rzeczy nie przyjmowad do
wiadomości. Tak więc nie przypuszczam, aby z rozsądku, lecz raczej z nadmiaru czasu - zacząłem się
intensywnie uczyd. Wszyscy się zresztą uczyli, nawet ci, których nigdy w życiu o chęd do nauki nie
posądziłbym. Studiowałem więc prawo, ale po paru miesiącach dałem sobie spokój, całkowicie
znudzony. Zabrałem się również do medycyny. To już było zabawniejsze i - prawdę mówiąc - po dziś
dzieo żałuję, że jednak tej medycyny nie skooczyłem. Z niezwykłym zapałem biegałem na wykłady i z
nie mniejszym pracowałem jako wolontariusz w trupiarni, czyli sali sekcyjnej Szpitala Wojskowego.
Trwało to przeszło dwa lata i... zdawszy pomyślnie egzamin z anatomii patologicznej
u niezapomnianego prof. Paszkiewicza - nie pomnę już dziś, z jakich powodów, ale dałem sobie
z medycyną spokój. Podobnie było z architekturą, do której się w pewnej chwili rozochociłem
i zapisałem się do Szkoły Budowlanej, która oficjalnie była szkołą zawodową, a nieoficjalnie tajnymi
kompletami politechniki. I znowu, tuż przed zdaniem koocowych egzaminów - zrezygnowałem, co
zresztą spowodowane było jakimiś zadaniami konspiracyjnymi. Później nigdy jakoś nie przyszło mi do
głowy, aby do architektury wracad.

Tak więc moje studia były dośd różnorakie i błąkające się po bardzo oddalonych dziedzinach. Nie
żałuję ich i gdybym miał drugi raz powtarzad życie - postąpiłbym identycznie. Ot, zdobyłem nieco
wiedzy, która przydawała mi się bardzo w późniejszej pracy dziennikarskiej, a do dyplomów nigdy
zbytniej wagi nie przywiązywałem. Zresztą takie niekompletne wykształcenie pozwala na dużą
swobodę przypuszczeo. Bez trudu wśród rodziny i bliskich rozpuszczam pogląd, że gdyby nie
straszliwa okupacja, która uniemożliwiła mi gruntowną naukę, byłbym dzisiaj genialnym architektem,
natchnionym lekarzem, wspaniałym adwokatem czy jeszcze tam kimś równie doskonałym.

Ściśle prywatnie, po cichutku, między nami wyznaję, że tej pewności wcale jednak nie mam.

Skąd ten piekielny pęd do nauki w czasie okupacji - nie wiem, bo to problem dla socjologów. Uczyli
się wszyscy, jeśli nie na tajnych kompletach, to przynajmniej języków czy czegokolwiek.
Podejrzewam, że ten ciąg wynikał z prostej przekory, tak dla nas charakterystycznej. Niemcy nie
pozwalali - no to im pokażemy, że mogą się wypchad swoimi zakazami, a my swoje zrobimy.

Na wsi w czasie okupacji jednak było lżej, przede wszystkim z aprowizacją! Niby Niemcy wszystko
zabierali, rekwirowali, ale kto tam polskiemu kmieciowi wszystko zarekwiruje. Mocniejsze instytucje
niż ówczesne amty, nie dały mu rady. Nie płynęła więc ta wieś mlekiem i miodem, przeżywała swe
tragedie, ale chłopi mieli co jeśd, a i starczało na wyżywienie miasta - po odpowiednich, rzecz prosta,
cenach.

No, ale takie to już były czasy, wojenne.

Jeśli więc wybieraliśmy się na wieś, to głównie w celach handlowych, aby przeprowadzid z kmieciami
a to transakcję na prosiaczka, a to na worek jabłek, a to na parę kurasków. Transakcje te bywały
nader rozmaicie rozliczane - pieniądz bowiem był substancją płynną i nie zawsze pieniędzmi wypadło
płacid.

Najczęściej, gdyż to była najpewniejsza droga, wybieraliśmy się wodą, w górę Wisły, gdzie wieś była
bogatsza i z nadbrzeżnych chaszczy łatwiejsze bywały skoki na upatrzony produkt. W czasie jednej
z takich akcji wsławił się Kutyłosio dwoma czynami: patroszeniem kury i fabrykowaniem klusek.

Kurę, zdobytą przypuszczalnie niezbyt czystym manewrem, postanowiliśmy przyrządzid indiaoskim


sposobem, pieczoną w glinie. Sposób ten o tyle jest dziwny, że istotnie działa, uniemożliwiając
właściwie największemu nawet dyletantowi spartolenie danka. Załoga poszła na rekonesans po
okolicznych wiochach, a Kutyłosio pozostał na biwaku z zadaniem przygotowania kury. Kury owej
nigdy nie zjedliśmy, albowiem nasz przedstawiciel był dośd leniwy i brzydził się wszelkich paskudztw.
Gdy przyszło więc do patroszenia kury, postanowił zaprząc do działania siły natury, a mówiąc
precyzyjniej, siłę odśrodkową. Patroszenie wydawało mu się plugawe, więc rozciął kurę, uwiązał ją na
lince za szyję i wprowadził w ruch obrotowy. Natura swoje wykonała, kurze flaki rozprysły się po
okolicy, ale Kutyłosio był nieco zbyt silny, za mocno zakręcił, szyja się urwała i kura poszybowała
daleko, daleko, aż na środek nurtu. Kutyłosio raźno zaczął ją ścigad wpław, ale nie dogonił.

Nie powiodło mu się z kurą, przeto postanowił wykonad kluski kładzione. Rozrobił jak należy ciasto,
wbił w środek należytą ilośd jajeczek, zagotował w dużym wiadrze wodę, ale... czy to znów się polenił,
czy nie miał odpowiedniego sprzętu kucharskiego - zdecydował, że nie będzie robił wielu klusek, lecz
jedną kluskę. Wobec tego całe ciasto w jednym kawałku załadował do wiadra i zaczął gotowad. Gdy
powróciliśmy, wyraziliśmy niejakie zdziwienie nowatorstwem naszego przyjaciela, ale on potraktował
to jako komplement. Próbowaliśmy to zjeśd, ale ciężko szło, gdyż kluska ugotowana była tylko
z wierzchu, a w dodatku Kutyłosio zapomniał posolid wodę. Zjedliśmy jednak tę zdumiewającą
potrawę stopniowo, skrawając kolosalną pecynę z wierzchu, a resztę, nieustannie gotując. Trwało, bo
trwało, ale ostatecznie okazało się zupełnie niezłe, a za to na pewno ogromnie oryginalne.

W ogóle pomysły kulinarne Kutyłosia odbiegały od szablonowych przepisów książek kucharskich.


Znacznie już później, w obozie jenieckim po Powstaniu, Kutyłosio organizował wieczerzę wigilijną,
w warunkach obozowych nader trudną do zorganizowania. Dla tradycjonalisty nie ma jednak
przeszkód: zdobył właściwie wszystko, i mak, i buraczki na barszczyk, i grzybki suszone, i wszystko, co
trzeba, przynajmniej w namiastkach, ale brakowało podstawowego surowca, a mianowicie ryby.
Jednak ryba na jenieckim stole wigilijnym się znalazła. Rolę ryby pełnił mianowicie kot hodowany od
lat przez angielskiego męża zaufania. Kocur był olbrzymi, więc starczyło go i na galaretę, i na rybę
z wody, i nawet na zupę dla całego baraku po troszeczku, aby zachowad tradycję. Kutyłosio stwierdził,
że stworzenie to może wybornie zastąpid rybę, albowiem karmione było przez Anglików wyłącznie
sardynkami, więc w jego substancji niewiele już z kota zostało.

No i tak powstała jedyna wojenna namiastka, która dawała się zjeśd ze smakiem.

Dziwne, jak moje wspomnienia okupacyjne kręcą się wokół spraw kulinarnych. Chod może i nie takie
dziwne. Ostatecznie trzeba było żyd i przeżyd, a po to trzeba było jeśd. Taka była prawda. No, a że
zdobycie jedzenia nie zawsze było proste - zawsze zaprzątało umysły, stąd też i jedzonko - jeżeli się
omija tematy bohaterskie, a omija się - było zagadnieniem, jak dziś się mawia, wiodącym
i absorbującym najtęższe współczesne umysły, albowiem na głodniaka można wojowad przez chwilkę,
lecz nie przez parę lat.

Kiedyś -tym razem nie wodą, lecz lądem - wybraliśmy się w okolice Kobyłki, gdzie, jak wieśd niosła,
gnieździły się bardzo piękne i tłuste gąski. Wstępna penetracja terenu potwierdziła pogłoski. Gąski
istotnie przedstawiały się ogromnie smakowicie, lecz wydawały się trudne do zdobycia, pasły się
bowiem w bezpośrednim pobliżu wsi, a z doświadczenia wiedzieliśmy, że pojmany ptak - mogą coś
o tym powiedzied starożytni Rzymianie - potwornie się drze, nim mu się jak należy skręci łeb. My
jednak zaopatrzeni byliśmy w najnowocześniejsze środki techniczne, a mianowicie w chlorek etylu.
Był to skroplony pod niewielkim ciśnieniem gaz, usypiająco-zamrażający, używany przed laty przez
dentystów do znieczulania przy wyrywaniu zębów. Gaz ten właściwie nie tyle usypiał człowieka, ile
oziębiał mu szczękę, albowiem przy rozprężaniu strasznie się ochładzał. Mieliśmy go w wielkiej,
szpitalnej butli, zaopatrzonej w zmyślny zaworek: naciskało się dźwigienkę i tryskała na odległośd
paru metrów cieniutka strużka chlorku etylu. Liczyliśmy, że gęś, dostawszy niespodzianie takiego sika
w dziób - zgłupieje na tyle, że zdąży się ją bezgłośnie ukatrupid.

Celowniczym był Piotr Słonimski, raczej intelektualista niż technik, ale zważywszy, że właśnie Piotr
ukradł ze szpitala rzeczoną butlę, trudno go było pozbawiad tego honoru. Zresztą twierdził, że
przetrenował sikanie i w celności dorównuje Old Shatterhandowi.

Okrążenie stadka przeprowadziliśmy według wszelkich reguł partyzanckiej taktyki, przyparliśmy je


w opłotkach i wybrali dwa najtłuściej wyglądające ptaki. Na dany znak Piotr strzelił do jednej gęsi
i natychmiast do drugiej. Celował wyśmienicie, trafił prosto w dzioby. Idealny dublet! Ptaki przysiadły
i bez jednego gęgnięcia dały się zgarnąd do worków. Reszta stadka nie zareagowała. W tym jednak
momencie zza węgła wyłoniła się gospodyni i podniosła larum na całą okolicę, natychmiast ruszając
w pojedynkę do ataku z trzymaną w ręku motyką. W zabudowaniach zaczął się ruch, kmiecie
skrzykiwali się do odsieczy - przystąpiliśmy więc do natychmiastowego odwrotu.

Zenobi wspaniałym skokiem pokonał kupę gnoju, jeszcze w powietrzu katrupiąc trzymaną pod pachą
gęś. Jurek z drugą gęsią wystartował jak na żużlu. Pozostali bez zwlekania i zastanawiania się ruszyli
za nimi. Mieliśmy po dwadzieścia parę lat i mowy nie było, aby ociężali, nie nawykli do biegów chłopi
mogli nas dogonid. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Piotr się potknął i jak żaba
rozpłaszczył się na brzuchu w poślizgu po trawie. Na nieszczęście butlę z chlorkiem etylu miał
wetkniętą za koszulę na piersiach i przy upadku udało mu się ją stłuc.

Fatalna sytuacja! Po pierwsze pół litra chlorku etylu wylało się mu na koszulę, zamieniając ją
w lodowy pancerz, a po drugie gaz wionął mu w nos i natychmiast go uśpił, a w każdym razie
przyprawił o nieprzemożoną sennośd. Odwróciwszy głowę zobaczyłem, że opiera się wygodniej na
łokciu i przymyka oczy, całkowicie ignorując zbliżającą się tyralierę z widłami i kłonicami.

Zahamowaliśmy z Kutyłosiem i Iwanem, zawróciliśmy po kolegę, którego przecież nie można było
zostawid, gdyż rozpajedzeni kmiecie zatłukliby go ani chybi. Piotr sennie się uśmiechał i oczy miał jak
mrożony sandacz. Do ucieczki absolutnie się nie nadawał, a chłopi byli już o parę kroków. Zenobi z
Jurkiem i resztą też się zorientowali, przystanęli i położyli zaporę ogniową z rzucanych kamieni, co
jednak powstrzymało chłopów tylko na chwileczkę. Wystarczyło to nam jednak, aby złapad Piotra
i wywlec go nieco dalej z pola walki. Na bezpośrednie starcie wręcz byliśmy za słabi i pozostawała
nam tylko ucieczka. Na szczęście przydała się tu goryla siła Kutyłosia, który z Piotrem przewieszonym
przez ramię wiał niewiele wolniej niż bez obciążenia.
DZIWNA ZABAWA

Okupacja, to było zaciemnienie, to była godzina policyjna, gardłowe niemieckie krzyki za oknami
i strach, który z latami przerodził się w inne uczucie, jakiego nie potrafiłbym precyzyjnie sformułowad.
Strach przestał byd zdrowym odruchem rozsądnego człowieka w obliczu niebezpieczeostwa, lecz
wobec trwałego niebezpieczeostwa - zmienił się w stan, w sposób bycia, w filozofię wreszcie czy coś
w tym rodzaju. Jeśli dzisiaj, w kilkadziesiąt lat po okupacji, mówi się o odwadze, o bohaterstwie - nie
sądzę, aby młodsze pokolenie tamte czasy rozumiało. Nie wiedzą, co to odwaga wymuszona, wydaje
się im, że odwaga to możliwośd wyboru.

A jeśli nie mieliśmy innej możliwości, jak tylko byd bohaterami? Dla mnie osobiście średnia to zasługa.

Nie spotkałem człowieka, który miałby jakiekolwiek wątpliwości, Niemcy muszą dostad łupnia. Mimo
ustawicznego odwlekania terminu owego łupnia - wątpliwości nie było. Tak więc zbliżanie się
wolności traktowaliśmy jako całkowitą normalkę, jako coś, co i tak przyjśd musiało. Nie wyobrażałem
sobie jednak, jak ma wyglądad moment przejściowy - przeskok od niewoli do wolności.
Przypuszczałem, że trochę postrzelamy sobie, naszatkujemy Niemców, ile się da, a później Niemcy
uciekną i będzie cudownie.

Oczywiście, wyszło odwrotnie, jak to wiemy z historii. Osobiście wyszło mi jeszcze gorzej. Nie wiem
już, czy powodem były sprzeczne rozkazy, czy też moje własne gapiostwo - w każdym razie godzina
„W” zaskoczyła mnie nie tam, gdzie powinienem się znajdowad, a co gorsza wcale nie wiedziałem,
gdzie właściwie mam się w tej godzinie znajdowad. Po pierwszym zgrupowaniu, gdy akcja została
odwołana i rozeszliśmy się - otrzymałem rozkaz trzymania się domu i czekania. Trzymałem się więc
i czekałem, po czym - Powstanie wybuchło beze mnie: strzały, zamieszanie, niemieckie krzyki na ulicy,
a później biało-czerwone opaski i - wolnośd dla śródmieścia Warszawy.

Jako wojak zdyscyplinowany, trzymałem się jeszcze domu dobre pół dnia, czekając na to, że jednak
jakiś tam rozkaz do mnie dobrnie. Nie dobrnął. Okazało się, że jestem odcięty od kolegów, od
strzelającego sprzętu, od bazy. Zmobilizowad się na własną rękę nie było łatwo bez broni, a jeśli
nawet miało się broo - dośd stanowczo ją zabierano dla tych, którzy walczyli w oddziałach. Dorożka
więc mi odjechała, ale euforia z racji biało-czerwonych flag na Mokotowskiej była zbyt silna, aby się
przejmowad.

Zaczepiłem się więc - jakże inaczej - przy prasie, co mi dawało uroczą swobodę ruchu i umożliwiało
pałętanie się wszędzie tam, gdzie działo się coś interesującego. Gazet wychodziło, mnóstwo, gdyż nie
tylko wyszły z podziemia istniejące, ale w dodatku powstało spontanicznie sporo nowych. Ja niby
teoretycznie współpracowałem z urzędowym „Biuletynem Informacyjnym”, ale że tam niewiele albo
i nic nie było do roboty -rzecz bowiem robiona była zdaje się głównie z nasłuchu radiowego -
pisywałem tu i ówdzie, znosząc wieści, jakich nazbierad mogłem sporo, znając kupę luda w
Warszawie, w związku z czym miałem kumów na każdej prawie barykadzie.

Barykada to był front. A na froncie... Zawędrowałem kiedyś na barykadę przed Politechniką, na rogu
Koszykowej i Noakowskiego, gdzie losów Powstania strzegł akurat mój Kutyłosio, uzbrojony
w gwintówkę, granat i ustrojony w strażacki kask z efektownym grzebieniem. Zastałem go siedzącego
wygodnie na piaseczku pod strzelnicą, karabin oparł lufą w dół o barykadę, czytał sobie gazetkę
i pojadał pomidory ze stojącego poręcznie obok kasku. Strzelnica starannie zatkana była zwiniętą
w kłąb kurtką. Nawiasem mówiąc, Bohdan żywił raczej pogardę dla wszelkich godności, nie zależało
mu na nich i w hierarchii wojskowej nigdy nie doszedł powyżej rangi starszego strzelca. Jako
wiecznemu wolentarzowi znacznie lepiej mu było na nizinach hierarchii służbowej.

Przysiadłem obok, poczęstowałem się pomidorkiem, zaczęliśmy wymieniad plotki, informacje


i poglądy. Ciekawie się rozmawiało, ale przerwał nam porucznik, który wyszedł z bramy, spojrzał na
dziwnego wartownika i aż go zatkało z oburzenia. Porucznik sprawdzał właśnie posterunki, czuł się
służbowo, a więc szczególnie był uczulony na braki w wojskowej postawie, do której nawet w czasie
Powstania przywiązywano z nie znanych mi powodów olbrzymią wagę.

- Strzelec James! - taki właśnie pseudonim bojowy miał mój przyjaciel. - Strzelec James! - wrzasnął
porucznik - To ma byd posterunek na pierwszej linii?... Letnisko sobie urządzacie?... Dlaczego karabin
zapiaszczony? Dlaczego bez hełmu, dlaczego nie śledzicie nepla? Dlaczego strzelnica zatkana? Ja
was... Ja wam...

Bohdan niechętnie wstał, odłożył pomidorka i przybrał mniej więcej wojskową postawę.

- Panie poruczniku - zakomunikował oficerowi w swobodnym, salonowym tonie - przecież wszystko


jest w największym porządeczku: karabin oparłem, lufą w dół, właśnie dlatego, żeby się do lufy nie
nasypało piasku, w hełmie cholernie gorąco, strzelnicę, zatkałem, bo wieje, a ja nie lubię przeciągów,
witaminy są bardzo zdrowe, a gazetkę czytam, żeby wiedzied, co się na świecie dzieje...

- Ale na posterunku jesteście po to, żeby wiadomo było, co nepl zamierza - porucznik mimo woli
dostosował się do tonu Bohdana - i trzeba...

- Nic nie trzeba, panie poruczniku. Gdyby nepl chciał się ruszyd, to najpierw przylecą stukasy, później
z pół godziny postrzela artyleria, później poślą „ferdynanda”, a później albo pójdą do ataku, albo nie
pójdą. Zawsze, zdążę włożyd ten żelazny kapelusz -. wskazał na kask - dojeśd pomidorki, odetkad tę
dziurkę i w razie czego odeprzed szturm. Pan porucznik nie poczęstuje się przypadkiem? - podał kask
z pomidorami.

Porucznik, raczej zbaraniały, machinalnie wziął pomidora, ugryzł, popatrzył na Kutyłosia niepewnie,
przełknął i zdetonowany rzekł:

- Teoretycznie macie rację, James, ale tu... rozumiecie chyba, jest wojsko, więc...

- Honor oddziału jest dla mnie świętością! - zapewnił go mój przyjaciel z ręką na sercu. Utrzymam go,
pan porucznik może byd spokojny.

Porucznik wykonał parę nie sprecyzowanych gestów, coś tam pomruczał i poszedł sobie, oglądając się
jeszcze po drodze. Ale my siedzieliśmy już jak uprzednio pod barykadą i kontynuowali przerwaną
pogawędkę.

Kutyłosio szalenie lubił pomidory. Hitlerowcom miał wiele do zarzucenia, ale szczególnie nienawidził
ich za zmarnowanie mu sezonu pomidorowego w 44 roku. W annałach Powstania nie jest to na
pewno zanotowane, ale istnieją uzasadnione podejrzenia, że spora częśd akcji, jakie z rejonu
Politechniki szły na Pole Mokotowskie, gdzie podówczas istniały działki - miała na celu nie tyle
rozpoznanie czy chęd schwytania języka, ile dostawy pomidorów. W każdym razie te wycieczki, które
widziałem wracające za barykady - nigdy nie prowadziły jeoców, ale za to wszyscy ich uczestnicy mieli
pełne czapki, chlebaki i sakwy. Nie mam na to żadnych dowodów, ale nie mam też wątpliwości, że na
dnie tej strategii bojowej gdzieś tam tkwił mój Kutyłosio.

Czymś w rodzaju wrzodu na zdrowym ciele skrawka wolnego śródmieścia był gmach PASTY, ale nie
tej słynnej, na Zielnej, lecz ten mniejszy, na Pięknej, gdzie Niemcy, wprawdzie odcięci od swoich, ale
trzymali się strasznie długo i ogromnie przeszkadzali. W pierwszych tygodniach niewiele się w tym
rejonie działo: hitlerowcy byli zbyt silni, aby ich można było wziąd otwartym szturmem, a powstaocy
zbyt słabi, aby się do tego zabrad. Trwało więc oblężenie. My czekaliśmy, aż Niemcy się wygłodzą
i wystrzelają - Niemcy czekali na odsiecz. Strzelano niewiele, jak to w walce pozycyjnej.

Polazłem tam któregoś dnia przez strychy, żeby odwiedzid nie pamiętam już których przyjaciół
obsadzających ten odcinek. Siedzieli pod dymnikiem, fajnie obłożeni workami z piaskiem, a dach
podparli solidnymi belkami, na wypadek gdyby jakiś granatnik przypadkiem trafił. Siedzieli i grali
w brydża.

- My tu mamy ważną koocówkę robra - powiedział któryś, podniósłszy oczy znad kart - więc nie
przeszkadzaj chwilowo.

- Dobra, dobra - odpowiedziałem. - Pooglądam sobie szkopów przez lufcik...

- Oglądaj sobie na zdrowie, ale czako na wszelki wypadek wdziej - otrzymałem hełm, który bez
przekonania włożyłem na głowę. - A gdybyś chciał sobie trochę postrzelad, to tam za kominem jest
karabin.

Podsunąłem się pod wyszczerbioną strzelnicę, zarepetowałem broo, wystawiłem jak należy lufę,
przyłożyłem kolbę do policzka i ostrożniutko wyjrzałem. Cicho było na podwóreczku, tylko pod
murem leżały sczerniałe trupy. Po chwili wydało mi się, że w jakimś oknie coś się jakby rusza.
Przyjrzałem się bliżej - ani chybi szkop się gmerze za framugą. Przymierzyłem, jak mnie uczono,
z poprawką, wyczekałem jeszcze moment i pociągnąłem za spust...

W ułamek sekundy po strzale zaczęła się cholerna wojna. Krótkie serie załomotały po mojej
strzelnicy, posypał się gruz, wizgnęły po strychu rykoszety. Wapienny pył zasypał mi oczy, jakiś
odłamek czy kawałek odprysku cegły przeciął mi policzek. Oślepły puściłem karabin i odskoczyłem po
omacku w najdalszy kąt, przekonany, że zaczął się szturm i że już po mnie.

Gdy wyplułem pył i jako tako wypłakałem wapno z oczu, zobaczyłem, że tamci dalej najspokojniej
w świecie grają w karty, od których tylko na chwilkę się oderwali, żeby sobie popatrzed, jak to ja się
nacinam. Była to bowiem pułapka, na intruzów. Coś w rodzaju dowcipu. Okazało się, że ta
nieszczęsna strzelnica była dokładnie ryglowana wstrzelanym od dłuższego czasu cekaemem
niemieckim i każda próba użycia jej do wojennych celów powodowała natychmiastowy ogieo. Moi
przyjaciele dokładnie o tym wiedzieli i nie próbowali nawet zbliżad się do dymnika. Wynaleźli miejsce
na strychu, gdzie byli bezpieczni i przed ogniem bezpośrednim, i przed rykoszetami. Trwali na
posterunku, wściekli zresztą na dowództwo, że ich tam bez sensu trzyma, a pułapka, w którą
wpadłem, zastawiona była raczej na sztabowców, gdyby któryś na ich strych się zabłąkał. Chodziło
o to, żeby sztab dowodnie przekonad o absurdzie trzymania tego stanowiska.
A przy okazji płatano takie właśnie niewinne figielki zdarzającym się gościom. Takim jak ja właśnie.
Trudno się nawet było złościd, bo przecież nic się nie stało, a zabawa była przednia.

Im dłużej trwało Powstanie, tym bardziej przyzwyczailiśmy się do tego obłąkanego w gruncie rzeczy
stanu. Strzelali - no to strzelali: bomby - no to trudno, ginęli najbliżsi przyjaciele takie to i czasy. Życie
toczyło się normalnie, chod jasne, że nie dla wszystkich. Przecież dla nas, szczeniaków, sukcesy
bojowe, zdobycie jakiegoś gmachu, przesunięcie frontu o dwie kamienice do przodu, to było święto
i euforia.

No a klęsk naprawdę nie widzieliśmy.

Dowiedziałem się któregoś dnia, że moja rodzinna formacja, „Baszta”, działa na Mokotowie. Łącznośd
ze Śródmieściem była taka jak żadna i obie dzielnice komunikowały się via Londyn, czego po dziś
dzieo nie jestem w stanie pojąd. Gdy więc któregoś dnia wezwano mnie do VI Oddziału Sztabu
i zaproponowano, abym dotarł na Mokotów z radiostacją, która utrzymywałaby kontakt z generałem
Monterem - ogromnie się uradowałem, szczególnie że z Mokotowem łączyły mnie sprawy sercowe, a
nie tylko związki służbowe.

- Rozkaz! - palnąłem krótko i dziarsko. Poczułem się zbawcą ojczyzny, od którego zależą losy
Powstania, i ochoczo wlazłem z moim oddziałkiem w kanały gdzieś na Powiślu, przy Zagórnej.

Radiostacja strasznie była nieporęczna do noszenia, a najgorsze już stały się po paru godzinach te
cholerne akumulatory. W kanałach było ciasno, ciemno i wyjątkowo paskudnie, ślizgaliśmy się
w łajnie i mule, próbowaliśmy mieścid się tam, gdzie zmieścid się nie było można, i piekielnie bali.
Przynajmniej ja nigdy, ani przedtem, ani potem, nie byłem tak histerycznie przestraszony. Człapałem
pod pozycjami niemieckimi i wiedziałem, że jestem idealnie bezbronny, a jeśli jakiemuś szkopowi
spodoba się nagle, tak z nudów, otworzyd właz i wrzucid granat - żegnaj, świecie! Przysiągłem sobie
wtedy, że nigdy przenigdy więcej do kanałów nie wlezę, chodby miała to byd jedyna szansa. Słowa
zresztą dotrzymałem.

Wyleźliśmy z kanałów umordowani jak psy, przemoczeni i prześmierdnięci do cna. Czułem


obrzydzenie do samego siebie, co mi się niezwykle rzadko w ogóle zdarza, oraz bezbrzeżną,
szkwalistą miłośd do jasnego świata, słooca i czystego powietrza.

Na Mokotowie panowała wtedy raczej idylla. Po Śródmieściu, które wówczas dośd było
bombardowane i gdzie mnóstwo strzelano - Mokotów był czymś w rodzaju spokojniejszej oazy. Po
pierwszych dniach twardych walk sytuacja się ustabilizowała i ani Niemców specjalnie starano się nie
zaczepiad, ani Niemcy nie mieli ochoty pchad się w uliczne walki. Oczywiście, tu i ówdzie operowali
snajperzy, te czy owe ulice były pod ostrzałem, ale w gruncie rzeczy żyło się bez zbytnich perypetii.

Co mnie zaszokowało, to pierwszy obiad z kotła. Otrzymałem mianowicie od wyprasowanej,


czyściutkiej dziewczyny w białym fartuszku fest porcelanową wazę cudownie zawiesistej zupy -
objawienie po śródmiejskich jagłach - w której pływała marchewka starannie pokrajana w gwiazdki!
Zupę wciąłem i zaraz mi się jakby nieco bardziej zaczęła podobad ta wojna.

Tyle że sławna radiostacja „Tomasz”, nadzieja dwóch izolowanych od siebie dzielnic, ani rusz nie
chciała działad. Technicy - ja o tym zielonego pojęcia nigdy nie miałem - wyczyniali z aparaturą cuda-
niewidy, podłączali na różne sposoby, nakręcali pedałami akumulatory, manipulowali anteną - bez
żadnych widocznych skutków. Owszem, łapaliśmy Berlin, Paryż i dziesiątki bardzo odległych rozgłośni
- nie było metody na złapanie Śródmieścia. Słyszeli nas podobno doskonale w Londynie - żadną miarą
nie mogli usłyszed na odległej o paręset metrów ulicy.

Po paru dniach zniechęciliśmy się więc dośd dokładnie do radiowej zabawy, aparaturę ostatecznie
unieruchomiono i każdy przykleił się tam, gdzie mu było poręczniej, no i gdzie chcieli brad, co nie
było, wcale takie łatwe, gdyż wojska było dużo, ale nie bardzo miało z czego strzelad.

Rozstałem się z moimi dotychczasowymi dowódcami, gdyż radiostacją „Tomasz” wcale nie
dowodziłem, jakby na to wskazywał kryptonim. Moim dowódcą okazał się byd porucznik Falk, który
później ujawnił się jako znakomity norwidolog i varsavianista, Juliusz Gomulicki. Już wtedy był
piekielnie dokładny i metodyczny. Drugi mój dowódca po paru dniach doszlusował do nas przez
kanały, przywędrowawszy ze Śródmieścia, a jeszcze wcześniej ze Starówki. Bardzo był zuchwały,
świetnie wyglądał, trzymał się prosto, a parabelkę nosił z fasonem, zabezpieczoną plecionym
sznurkiem, prawdopodobnie po to, aby jej nie ukradli. Później się wydało, że nazywa się prywatnie
Jan Dobraczyoski. Pokręcił się przy nas trochę, a zorientowawszy się, że radiostacja jest wyłącznie
atrapą - poszedł do oddziału liniowego, co mu z racji posiadania broni przyszło nader łatwo.

Znalazłem i ja swoich. Iwon Tuczemski już nie żył po szturmie na koszary przy Woronicza. Wraz z nim
zginął Zbyszek Sztark. Przeżyłem to dopiero w niewoli, gdy miałem czas pomyśled. Wtedy lekko
westchnąłem i nic więcej. Parszywy czas drętwoty sentymentu! Jurek Sobocioski żył, leżał w szpitalu.
Janusz Urbanowski zginął pierwszego dnia Powstania i... znalazł się ostatniego - ponod ukrywał się na
jakimś strychu przez dwa miesiące, oblężony przez Niemców, a obsługiwany przez jedną ze swych
licznych, rozsianych po całej Warszawie narzeczonych. Piotr Słonimski zababrał się gdzieś za liniami
niemieckimi i cudem ocalał, ale oboje rodziców stracił od bomby, która zrujnowała ich mały domek
na Odyoca. Reszta jakoś jeszcze się trzymała.

Sobocioskiego posiekało dośd gruntownie. Gdy zjawiłem się na Mokotowie, zdrowiał już właściwie
i tylko narzekał, że pełni w czasie opatrunków funkcje sporej sali rannych, opatrzenie bowiem Jurka
trwało pół dnia.

A było to, jak mi opowiadano, tak: w pierwszych dniach walki powstał problem jakiegoś szczególnie
dokuczliwego niemieckiego bunkra, który coś tam blokował i utrudniał życie. Trzeba trafu, że pod ten
właśnie bunkier napatoczył się oddział Jurka. Dowódca rozpoznał sytuację, przeanalizował ją i doszedł
do wniosku, że bunkier zdobyd można frontalnym atakiem znienacka. Że jednak oddział był nieliczny -
zdecydował, że atak wykonany będzie jednoosobowo. Wezwał więc pierwszego z brzegu wojaka,
którym to wojakiem okazał się właśnie Jurek.

- Widzicie ten bunkier? zadał retoryczne pytanie, wychyliwszy się zza węgła.

- Gdzie? - teatralnym szeptem zapytał Jurek.

- A tam! - wskazał ręką dowódca.

- Gdzie? - Jurek rozejrzał się niewidzącym wzrokiem.

- No przecież widzicie chyba! - zdenerwował się dowódca i raczej słusznie, bunkier bowiem sterczał
jak byk o kilkadziesiąt metrów od nich.
- Nie widzę...

- Tam?

- Gdzie?

- Tam, do cholery!

- Tam?

- Nie tam, tylko tam! Co wy mi tu...

Jurek, stary cwaniak, wiedział doskonale, czym pachnie atak w pojedynkę na bunkier, i rozpaczliwie
walczył o życie, nie miał bowiem najmniejszej ochoty byd dekorowanym pośmiertnie, nie miał
zamiaru ginąd bez sensu, co oznaczało w jego pojęciu bez widzów.

Ostatnią bowiem rzeczą, jaką Jurkowi można było kiedykolwiek zarzucid, był brak odwagi. Przeciwnie,
odważny był niebywale, ale... pod warunkiem, że, ktoś na to patrzył, najlepiej młode ładne
dziewczyny. Wtedy w mojego przyjaciela wstępował lew lub - jak to sam określał Szalona Lola,
i zdolny był do wyczynów na miarę antycznych herosów. W innym wypadku wrodzona chytrośd raczej
skłaniała go do ostrożności i unikania ryzykownych czynów.

Pewnie długo jeszcze przepierałby się z dowódcą, który zaczynał dostawad już furii, gdyby nie znający
go koledzy, którzy w czasie pertraktacji skrzyknęli z okolicy jakieś twarzowe łączniczki i sanitariuszki,
czego im później długo nie mógł darowad. Jurek się obejrzał, zobaczył widownię, teatralnym gestem
gladiatora powiał ręką dziewczętom, podciągnął spodnie, zarepetował maszyniaka i ruszył jak burza
na wroga.

Doleciał prawie do samego bunkra, ale gdy zamierzał trzasnąd łbem w betonową ścianę - wdepnął na
minę i wyleciał w huku i dymie w górę, gdy zaś spadał, Niemcy podparli go jeszcze dwoma granatami.
Wszyscy myśleli, że z Jurka zostały tylko fragmenty, których nie ma co zbierad, ale okazało się, że nic
z tych rzeczy. Poszarpany okrutnie, skrwawiony dokumentnie - jednak przeżył, a za to z dumą nosił
się później jako rekordzista Mokotowa. Faktem jest, że wyjęto z niego 117 odłamków, nie licząc tych,
które jeszcze przez długie lata co pewien czas z niego wychodziły o własnych siłach.

Gdy zjawiłem się na Mokotowie, Jurek już zaczął snud się powoli w okolicach szpitala na Bałuckiego.
Spenetrowaliśmy razem teren, gwizdnęli jednemu z dowódców Mokotowa, pułkownikowi Waligórze,
prywatnie Grocholskiemu, którego znałem sprzed Powstania, parę butelek spirytusu, wypiliśmy go i...

I tak jakoś potoczyło się dalej. Później idylla skooczyła się, Niemcy postanowili zlikwidowad Mokotów,
zrobiło się gorzej jeszcze niż w Śródmieściu, bo i obrona w willowych dzielnicach była trudniejsza.
Zmniejszał się nasz teren, kruszył i coraz więcej było strzelania. A później przyszła ostatnia noc, gdy
kazali wejśd do kanałów, aby przedzierad się do Śródmieścia, gdzie jeszcze walczono.

Nie wszedłem do kanału. Nie wszedłbym tam nawet za cenę życia, a później okazało się zresztą, że
ceną życia było właśnie nie wejście do kanału. Jeszcze ostatnie działania osłonowe, rozpaczliwe i mało
skuteczne, a wreszcie poszła wieśd, że kapitulujemy.

Kapitulacja dla wszystkich chyba była sprawą jakby nierzeczywistą. Po dwóch, miesiącach wolności -
cokolwiek działo się przez te dwa miesiące, jakkolwiek kto je przeżywał, to jednak była wolnośd -
powtórna niewola, wiadomo, że jeszcze gorsza, była koszmarem. Mówiło się wprawdzie, że uznani
zostaliśmy za kombatantów i za druty pójdziemy w majestacie genewskiej konwencji, ale trudno było
Niemcom wierzyd.

Trudno jednak było również inaczej. Ustała strzelanina, trzaskały tylko i syczały dopalające się domy
ma Bałuckiego. Broo poszła częściowo na stosy, a głównie - starannie zakonserwowana - pod ziemię.
Na wszelki wypadek.

Znowu usłyszeliśmy gardłowe okrzyki niemieckich komend - znowu zobaczyliśmy mundury feldgrau
i twarde szczęki opięte paskami nasuniętych okapami na czoło hełmów.

Powiały białe flagi, na które nie chcieliśmy patrzed - dziwna zabawa się skooczyła.
KONIEC NOCY

Powstanie się wypaliło i w przenośni, i dosłownie. Po nieustannej niemal kanonadzie koocowej, po


waleniu się murów na głowę i niespodziewanych ostrzałach - nastąpiła tragiczna cisza kapitulacji. Nie
znoszę strzelania w ogóle, strzelania do ludzi nie znoszę szczególnie, a specjalnie nie lubię strzelania
do mnie - po dwóch więc miesiącach nieprzerwanego stykania się akurat z tym, czego tak nie lubię,
miałem zupełnie dosyd.

Nasz szpital - trochę tam w ostatnich dniach zostałem poszkodowany na ciele - początkowo
ewakuowany został do Skierniewic, a później, gdy już wszyscy mniej lub więcej albo doszli do
zdrowia, albo do trumny, dalej, w głąb Niemiec. Szczegóły do rzeczy nie należą - ot, normalny szlak
jeniecki. Tyle że mnie się akurat tak trafiło, iż tych parę miesięcy niewoli przeżyłem właściwie
w nieustannych wędrówkach, a w dodatku głównie na piechotę, ledwie bowiem dotarłem do Oflagu
II-C w Grossborn, ledwie się jako tako zadomowiłem i odpocząłem zbliżył się front i obóz
ewakuowano. Ze zaś koleje wtedy już chodziły słabawo, a i Niemcy mieli sami sporo do wywożenia
popędzili przeto gefangenów na piechotkę, nie zważając, że to sam środek zimy, luty, mrozy i śniegi
siarczyste, a jeocy nie byli w kondycji pozwalającej na długodystansowe wycieczki zimowe.

Ale to było dopiero w parę tygodni później. Chwilowo zetknąłem się z ludźmi, którzy od pięciu prawie
lat siedzieli w obozie, którzy świat oglądali zza drutów tylko, którzy tworzyli - gdyż tworzyd musieli -
zupełnie inną, specjalną społecznośd. Nie chcę tu wgłębiad się w socjologiczne rozważania, to bowiem
do rzeczy również nie należy, w każdym razie pierwsze zderzenie z całkowicie innym, odrębny od
normalnego, wykrzywionym i kameralnym światem jenieckim było dla mnie dużym szokiem. Paczki,
puszki, drewienka na opał, animozje urastające do rangi problemów, grupy, grupki i półgrupki...
Dziwny, najdziwniejszy świat.

Oczywiście, jak najdalszy jestem od wyśmiewania się. Pięcioletnia prawie niewola, kompletna izolacja
- zmusiły polskich oficerów do wytworzenia nowych, nie znanych przedtem reguł współżycia, aby
mogli przetrwad. Tak trzeba było i przypuszczalnie nie można było inaczej organizowad egzystencji
w jenieckim obozie. To, co dla nas było wydziwaczeniem i śmiesznostką im pozwalało lżej znosid
niewolę. Nie nam, ludziom przybyłym z wolności, sądzid było ich życie, ich zwyczaje i niepisane
przepisy.

Starzy jeocy przyjęli nas zresztą niesłychanie serdecznie, z najszczerszą życzliwością - podzielili się
z nami wszystkim, co mieli. Niezrozumiałe były dla nas ich bogactwa - te puszeczki, drobiażdżki,
urządzenia gospodarskie - ale po pierwsze wkrótce zorientowaliśmy się w ich przydatności w obozie,
a po drugie my przecież, nie mieliśmy nic: ani mikrodrewienka. Wyszliśmy z Powstania, tak jak
staliśmy, i ani nie myśleliśmy o zaopatrzeniu, ani nie mieliśmy czasu i okazji, aby obrosnąd dobytkiem
jenieckim.

Powtarzam: śmieszyło mnie to wszystko przez pierwszych parę dni. Gdy jednak wżyłem się w obóz -
zrozumiałem, że właśnie tak trzeba było. Osobliwe reguły współżycia, nie do przyjęcia na wolności, tu
- ułatwiały życie. Niepojęta i nie pisana konstytucja owego karłowatego paostewka, owej enklawy
w niemieckim morzu - jednak funkcjonowała, a dopasowane do warunków obyczaje sprawiły, że
polskie obozy były świetnie zagospodarowane i - w ramach swych możliwości - rządziły się wybornie.
Stwierdzały to wszystkie czerwonokrzyskie i jakie tam bywały komisje. Nasi oficerowie, mimo że
w niewoli, prezentowali się znacznie lepiej niż pilnujący ich wachmani. Zachowano wojskową
hierarchię i dyscyplinę, pilnowano porządku, dbano o to, aby jeocy byli czyści, ogoleni - i o ile to było
w ogóle w tych warunkach możliwe - w dobrym nastroju.

Wiedzieliśmy dobrze, że wojna się kooczy, że hitleryzm się łamie i kruszy. Dla nas, powstaoców,
niewola była krótkim przerywnikiem w życiu - oni się czasem trochę bali wolności, niepewni byli, czy
uda się wrócid do normalnego życia, do rodzin, do społeczeostwa, którego rytm życia nie był
wyznaczany przez apele, paczki UNRRA i zwyczaje obozowe.

Nigdzie chyba tak jak w obozie jenieckim nie sprawdzała się zasada, że w zdrowym ciele zdrowy duch.
Osiadły tryb życia, żadnego wysiłku fizycznego – i tak przez całych pięd prawie długich lat. Ci, którzy
się poddali, którzy zrezygnowali z moralnego oporu przeciwko nienaturalnej przemocy - zaczynali od
zapuszczenia się pod względem fizycznym: tygodniami i miesiącami nie wychodzili z baraku, chyba na
apel, przestawali się myd, golid, wzruszali ramionami na propozycję chodby zwykłego spaceru.
Kooczyło się życie skrępowane co prawda, ale jednak życie - zaczynała się wegetacja, apatia,
zniechęcenie do wszystkiego.

Niewielu takich było, ale jednak byli. Na szczęście stanowili, wyjątki. Ogół szybko zrozumiał, że
warunkiem przeżycia, warunkiem zachowania władz umysłowych, warunkiem wreszcie wrócenia
kiedyś tam do normalnego społeczeostwa jest zdrowie. Jasnym się okazało, iż stan psychiczny
w ogromnym stopniu zależy od stanu fizycznego. W obozie, jak w laboratorium doświadczalnym -
rzecz się bezbłędnie sprawdzała. Ten jeniec, który uprawiał gimnastykę, spacery, który interesował
się sportem - miał wielokrotnie większe szanse niż gardzący kulturą fizyczną mózgowiec.

Niewielu więc uciekało od sportu. Sport zresztą... oczywiście trudno było w obozie myśled o takim
sporcie, jakim go znaliśmy lub znamy. Ograniczenie środków, ograniczona przestrzeo, stłoczenie
parotysięcznego tłumu w masowych barakach, na wydeptanych placykach i ścieżkach, ze szczątkową
zielenią, w zakurzonych upałach letnich i grząskich błotach jesieni - to nie pozostawiało pozornie
miejsca na sport, który wydawał się luksusem nie na miejscu, wydawał się nietaktem, jeśli nie
nieporozumieniem.

Wydawał się tylko. W rzeczywistości sport właśnie stał się jedynym ratunkiem tych ludzi przed
marazmem, przed zmuzułmanieniem, przed załamaniem się. Spontanicznie powstały pierwsze koła
i kluby sportowe, zaczęto grywad w siatkówkę, w piłkę nożną, w ping-ponga - zaczęto uprawiad
lekkoatletykę, nawet i boks. Codzienna gimnastyka należała do dobrego tonu, systematyczne spacery
- nic, że w kółko, nic że po tej samej, upiornie monotonnej trasie - dotleniały organizm, nie pozwalały
zastad się mięśniom, nasiąkad kwasami bezczynności. Nawet ten niewielki, często wręcz symboliczny
ruch - był zbawiennym wobec zupełnego bezruchu. Nawet kibicowanie przy niezliczonych
rozgrywkach i nie kooczących się turniejach - było jakąś tam mało może efektywną, ale w każdym
razie namiastkową formą uprawiania kultury fizycznej. Wszystko to się też liczyło.

Gdy pierwszy raz spojrzałem na ten sport - wzruszyłem ramionami. Cóż to mi za uciecha podbijad
piłkę na klepisku obok śmietnika - cóż za marsz na dwunastometrowej ścieżce, z pracowitym
liczeniem przebytych odcinków na palcach zaciskanej pięści! Dla mnie, przyzwyczajonego do szerokiej
wody, ograniczonej tylko brzegami, do białych stoków górskich! Z niejakim politowaniem
wysłuchiwałem dyskusji o rozgrywkach ping-pongowych, ze znudzeniem przebiegałem wzrokiem
sprawozdania sportowe w gazetkach obozowych. To miał byd sport? To była tylko zabawa,
samookłamywane się, działanie na niby.

Ale po paru tygodniach - dłużej zresztą w tym obozie nie zagrzałem miejsca, jak i w żadnym innym -
stopniowo zacząłem innym okiem patrzed na tę zabawę. Monotonny pochód szeregów postaci
w rozwianych na wietrze płaszczach khaki nie wydawał mi się już irracjonalnym zjawiskiem - sam
zacząłem się w te pochody włączad, gdy poczułem, że kapcanieję z każdym dniem. Zapisałem się do
drużyny siatkowej, zacząłem łupad w świetlicy w ping-ponga, zdecydowałem się nawet parę razy na
włożenie rękawic, a i beż oporów przyłączyłem się do codziennej gimnastyki porannej, metodycznie
uprawianej przez całą naszą, jak i inne sale.

I o dziwo - pomagało jak nigdy jeszcze w życiu. Mijało oczadzenie, zły humor, niechęd do życia,
zaczynałem znowu wierzyd w świat bez kolczastych drutów, wolny, nasz, Warszawa nie wydawała mi
się już tak strasznie daleka i tak odległa w czasie, jakbym z niej wyszedł przed wiekami, obóz
przestawał byd pępkiem świata i mogłem sobie wyobrazid, że poza nim - jest jeszcze cokolwiek
innego.

A dobra forma fizyczna potrzebna była jak nigdy! Niemcy coraz bardziej byli spłoszeni, coraz
grzeczniejsi, coraz bardziej nam świadczyli. Ze wzgórz Grossbornu widzieliśmy ciągnące tabory
wojskowe, widzieliśmy cywilów - wszystko szło na zachód. Karawany gęstniały, grubiały, wreszcie
ruszała się już cała szosa i pełzła powolutku - na zachód.

Na wschodzie z bardzo daleka mruczały działa, nad obozem przelatywały krótkie, pękate samoloty
bojowe z czerwonymi gwiazdami - obóz zaczynał szumied. Niemcy zapowiedzieli, że będą ewakuowad
obóz, że ewakuacja jest chwilowa, ale musimy się z nią liczyd, no i że ewakuują nas wyłącznie dla
naszego dobra, abyśmy nie dostali się w, ręce „Iwanów”.

A mróz był siarczysty, jak to w samym środku zimy, która - jak zawsze, gdy sytuacja i tak jest trudna -
trafiła się ostra, jak już dawno nie była. Wokół obozu wydymały się potężne zaspy, nawiane przez
wielodniową zadymkę z niepokojem śledziliśmy opadającą rtęd w termometrach, a ta cholerna rtęd
spadała niżej i niżej, i niżej. Pomruk dział przerodził się w dudnienie, a wreszcie w całkiem już bliską
kanonadę. Radzieckie samoloty bez przerwy patrolowały okolicę, Niemców pilnujących nas było coraz
mniej, zobaczyliśmy, że z pobliskiego miasteczka wychodzi garnizon. Najwidoczniej nie mieli zamiaru
tu się bronid.

Przyszedł wreszcie rozkaz wymarszu. Że dziś, że za dwie godziny. Że kto chce, może zostad, ale za nic
nie gwarantują. Że miały byd wagony, ale nie doszły, więc będziemy musieli pierwszy etap przejśd na
piechotę. O tym chodzeniu na piechotę mówiło się zresztą już od paru dni, więc co bardziej
przedsiębiorczy gefangeni konstruowali zmyślne saneczki, szyli plecaki, których posiadanie było przez
Niemców surowo ścigane, no i przeżywali dramaty przy zastanawianiu się, co też zabrad, a co
zostawid z nagromadzonych przez lata całe jenieckich skarbów, gdyż jasnym było, że wszystkiego
zabrad się nie da.

Ja tam wiele nie miałem, spakowałem się w dziesięd minut i ze wzgardą odrzuciłem liczne propozycje
poniesienia czegoś, początkowo za jakiś tam procent, a później i za darmo. Wiedziałem, co znaczy
zima, co znaczy mróz i śnieg, a jednocześnie bardzo nie lubiłem dźwigad bagaży. Za to najpilniejszą
uwagę zwróciłem na strój i buty, to bowiem było najważniejsze w zapowiadającej się wędrówce.
Wprawdzie obiecywano, że wagony już czekają, że niedaleko, ale któż by w to wierzył.

I rzeczywiście. Wagonów nie było do ostatniej chwili, a w ostatniej chwili też się nie znalazły,
w rezultacie czego przekusztykaliśmy osiemset kilometrów na własnych nogach przez śnieżycę,
mrozy, bombardowania, głód i zmęczenie. Byłem wówczas w formie wyborowej i tych kilkanaście
kilometrów dziennie traktowałem jako nieważny spacerek, ale znacznie gorzej działo się z jeocami
starszymi, chorymi a przede wszystkim tymi jeszcze z września 39 roku, którzy się w niewoli mocno
zastali. Mój przyjaciel, szlafkamrat i wspólnik od miski, Władek Wincze - znakomity plastyk, późniejszy
profesor i dziekan we wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych - z poczciwą twarzą psa Pluto, mimo
dokuczających mu żylaków pracowicie dreptał w kolumnie, a obok niego drugi mój wspólnik, żeby
było śmieszniej, Francuz, który nie wiadomo jak przyplątał się do Powstania i poszedł z nami do
niewoli, Jean Gasparoux, nie mający żadnego bagażu poza olbrzymią puchową kołdrą, z którą za nic
nie chciał się rozstad, a pod którą tuliliśmy się w trójkę zimnymi nocami, spędzonymi w rowach,
a czasem tylko w stodołach czy szopach.

„Cent kilomètres au pieds c'est mal, c'est dure - cent kilomètres au pieds, cça use les souliers!” -
podśpiewywał nieustannie Jean, którego ledwie było widad spod kolosalnego zwoju kołdry. Po
tygodniu czy dwóch Jean zmienił nieco repertuar i zamiast „cent” - śpiewał już „mille kilomètres”,
gdyż setkę dawno pokonaliśmy, a o mitycznych wagonach nie było słychu.

Sławny aktor, Tadzio Fijewski, szedł wytrwale z nami i mimo poważnej wady serca zachowywał
niezmienny humor. Cudowny, kochany Tadzio, na pewno wielu wtedy kolegów uratował swym
humorem, nieustannymi dowcipami, długimi monologami i wygłupami. Czynił to w najgorszych
momentach, czynił to nawet wtedy, gdy - to wiem dobrze -formalnie zdychał, trzymając się za
umęczone serce, ledwie mogąc złapad trochę oddechu. Lekarze ratowali go jakimiś kroplami
i pastylkami, a Tadzio posłusznie łykał, dawał się badad, a później wstawał i szedł dalej.

Ostatni dowódca Powstania, płk. Ziemski, Wybrał się w podróż w leciutkich półbutach galowych,
dobrze skrojonym mundurze i cienkim, wyjściowym płaszczu. Uważał widad, że inaczej dowódcy nie
wypada. Cóż, wierni go towarzysze kocami okryli, wykombinowali dla niego właściwy stroik i już na
trzeci dzieo wytworny pan pułkownik, z lekko tylko odmrożonymi nogami, wyglądał mniej więcej jak
każdy z nas, to znaczy dośd oberwanie, ale za to ciepło.

No i jakoś mi się podróżowało nie najgorzej. Mimo przejścia - dosłownie - przejścia, gdyż marszu nie
przerywałem, bo niby jak - ostrego zapalenia płuc z gorączką huśtającą się ponad czterdzieści, mimo
zapalenia nadnercza, które już zupełnie nie wiem, jak i skąd się do mnie przyplątało, szedłem sobie
właściwie jak po maśle. Stad mnie nawet było na pomaganie innym, słabszym. To nie tylko dlatego, że
byłem młody - przeszło dwa razy młodszy niż dziś - zdrów właściwie jak rydzyk. Inni też byli młodzi,
też byli zdrowi, a jednak z trudem się wlekli, ustawali, chcieli się poddawad. Miałem kondycję jak byk
i ogromne rezerwy sił.

I do kooca życia się będę upierał, że to zawdzięczam sportowi. To całe lata treningu - jak by się to dziś
powiedziało - ogólnorozwojowego, to jazda na nartach, pływanie, hokej i wszystko, co mnie przez
kolejne lata kolejno pasjonowało - pozwoliło mi ten ciężki, długi, nie przez wszystkich przetrzymany
marsz przejśd, jakby to był spacerek, i na ogół podczas owego marszu nie tracid humoru.
Nawiasem mówiąc, w czasie tego marszu zrobiłem wynalazek, o którym w wiele lat później
przeczytałem u Freuchena, że stosowany był już dawniej przez Eskimosów grenlandzkich. Rozleciały
mi się mianowicie buty, odpadła podeszew, puściły jakieś brandzle czy przyszwy i stanąłem przed
perspektywą maszerowania boso. Sytuacja raczej beznadziejna, bo o nowych butach szkoda było
marzyd. W ostatecznej więc rozpaczy wpadłem na pomysł umocnienia buta lodem. Mróz był, jak
wspomniałem, siarczysty i tygodniami nie puszczał. Wpakowałem więc nogę w wodę raz i drugi,
odczekałem, aż zamarzło i - póki mróz trzymał, dysponowałem znakomitym, chod trochę sztywnym
kopytem, na którym poruszałem się idealnie. Że zaś but nie miał okazji odmarznąd, nocowaliśmy
bowiem bez ogrzewania - konstrukcja służyła bezbłędnie. Gdy mróz zelżał - początkowo wiązałem
całośd paskiem do kupy, a potem odkupiłem od wachmana komiśne saperki.

W pełnych już roztopach dotarliśmy wreszcie do celu, do miejscowości Sandbostel pod Bremą. Proszę
sobie przy okazji spojrzed na mapę i popatrzed na trasę z naszego oflagu do Bremy. Całą tę trasę
przedreptaliśmy krok za krokiem osobiście, w draoską, ostrą zimę 45 roku. Nie odczuwam na ten
temat żadnych wzruszeo, pierwszy chyba raz wracam do wspomnieo i ze łzami w oczach przysięgam,
że nie miałem, nie mam, nie będę też miał ochoty ekskursji powtarzad.

Oflag w Sandbostel był, obozem zbiorczym, do którego spędzono jeoców z innych obozów,
ewakuowanych ze wschodu - wydzielonym zresztą z ram koncentraka, który tam się mieścił. Tuż za
drutami widzieliśmy heftlingów w stanie ostatecznego wyczerpania - widzieliśmy też stosy zwłok,
bezpostaciową, bezimienną hałdę patykowatych rąk i nóg. Kilkunastu Polaków, którzy tam byli, udało
się przemycid na naszą stronę obozu, ukryd i uratowad. Bałagan zresztą panował w tych ostatnich
tygodniach wojny wśród Niemców gruntowny, z pozorami porządku. Znacznie lepszy porządek istniał,
wśród polskich jeoców, którzy właściwie rządzili się sami, zawiadując rozdziałem paczek Czerwonego
Krzyża, które w tym czasie docierały do nas nieomal w nadmiarze, i prowadząc całą administrację
obozową. Niemcy ograniczali się już właściwie tylko do pilnowania obozu z zewnątrz, stawiając wachy
na wieżyczkach i przy bramach.

Prawdę mówiąc, nie były one tak za bardzo potrzebne, doskonale bowiem wiedzieliśmy wszyscy, że
koniec nadchodzi, że to kwestia tygodni, o ile nie dni. Nikomu do głowy nie przychodziła ucieczka, bo
niby gdzie uciekad i po co. Tkwiliśmy więc dośd wesoło na miejscu, a że było co jeśd, a nawet co popid,
gdyż zmyślni Polacy z niemieckiej marmolady buraczanej, której nikt jeśd nie chciał, pędzili znakomity
bimberek - rozkwitało życie intelektualne i towarzyskie.

Spotkałem w Sandbostel wielu znajomych i przyjaciół, którzy mi przepadli w Powstaniu. Znalazł się
Zenek Morawski - zastałem go w stanie dziwnej depresji i zapuszczenia. Dośd powiedzied, że w jego
pryczy zalęgły się myszy w sienniku i gdy posłyszałem dziwne piski - odkryłem całe gniazdo małych,
białych jeszcze i ślepych myszątek. Zebi zresztą szybko przyszedł do siebie. Aleksander Szenajch,
sławny przedwojenny lekkoatleta i dziennikarz, wraz z Edkiem Strzeleckim, już wtedy szykującym się
do kariery dziennikarza sportowego, którą uwieoczył naczelnym redaktorstwem „Przeglądu
Sportowego”, sprawowanym przez dwadzieścia lat - wydawali oczywiście gazetkę sportową, jedną
z wielu gazetek najprzeróżniejszego autoramentu wychodzących w niewoli. Zasiliłem ich artykułem
rzewno-wspomnieniowym o narciarzach w czasie okupacji, przy czym gruntownie pomyliłem losy, co
poniektórych narciarzy uśmiercając, a ożywiając za to tych, którzy zginęli.

No, ale nikt ani wtedy, ani później nie miał o to do mnie pretensji, gdyż ówczesna informacja opierała
się głównie na pogłoskach i domysłach.
O sporcie się zresztą w Sandbostel głównie pisało i głównie mówiło. Nie było możliwości
zorganizowania jakiegokolwiek sportu w obozie prowizorycznym, potwornie ścieśnionym i z dnia na
dzieo oczekującym swego kresu. Uprawialiśmy zwyczajowe spacery między barakami,
z przyzwyczajenia uprawialiśmy poranną gimnastykę, ale nie mieliśmy żadnych piłek, mat, siatek
i stołów pingpongowych. Wojtek Trojanowski, który też się do Sandbostel w którymś momencie
zapętał, próbował wprawdzie zachęcid co ruchliwszych do treningów lekkoatletycznych,
uruchamiając w tym celu swój sugestywny potok wymowy, ale nie wychodziło.

Wolnośd była za progiem. Zobaczyliśmy wreszcie za drutami Anglików w talerzowatych, okrytych


siatką kaskach, skrytych za czołgami - przed bramą zatrzymał się jeep, z którego wysiadł obsypany
białym pyłem DDT oficer z trzcinką.

Niewolę mieliśmy z głowy.


NIECH ŻYJE WOLNOŚĆ!

Z obozu zmyłem się w godzinę po wyzwoleniu nas przez Anglików. Nie znoszę - któż zresztą w tym
wieku znosi - żadnych ograniczeo, żadnych pęt i właściwie nawet po dziś dzieo irytują mnie zamknięte
drzwi. Cóż dopiero druty, strażnicze wieże i pilnujące bramy wachy w znienawidzonych mundurach.
Brama została otwarta - wyszedłem więc, uścisnąwszy na pożegnanie dłonie komilitonom i zabrawszy
z sobą tyle, co zmieściło się w kieszeo. Nawet resztki obfitych paczek czerwonokrzyskich zostawiłem
tym, którzy jeszcze w wolnośd nie wierzyli, którzy jeszcze magazynowali i chomikowali w obawie
o gorsze czasy.

Przez zniszczone, pokorne Niemcy - jakże się zadziwiająco zmienili bezpośredni potomkowie Wotana
po klęsce - częściowo na piechotę, a częściowo okazyjnie podwożony wojskowymi samochodami -
dobiłem do polskiego wojska, do 1 Dywizji Pancernej Maczka, stacjonującej u kresu swych bojów w
Wilhelmshafen. Dowiózł mnie tam prześmieszny por. Olizar, oficer opieki - coś w rodzaju naszego
pol.-wych., czy raczej kult.-ośw. - człowiek znający wszystkich, istny wulkan życzliwości, który
dowiedziawszy się, że jestem dziennikarzem, bez chwili namysłu dostarczył mnie do redakcji
dywizyjnego pisma „Dziennika Żołnierza 1 Dywizji”.

Przyjęto mnie niesłychanie serdecznie. Ostatecznie byłem jednym z pierwszych wyzwolonych


Polaków, który pojawił się na terenie dywizji, byłem też absolutnie pierwszym dziennikarzem
z okupowanej Polski, jakiego widzieli, z jakim mogli rozmawiad, od którego mogli się dowiedzied, jak
w Polsce było naprawdę i co się dzieje ze znajomymi, przyjaciółmi, rodziną. Oczywiście, wiedziałem
niewiele, gdyż moje wiadomości przedawnione były o wiele miesięcy i od tego, co aktualnie działo się
w Polsce, oddzielony byłem spaloną Warszawą, radziecką ofensywą i w ogóle koocem wojny. Ale i te
wyrywkowe wiadomości o najdalszych nawet, przypadkowych znajomych - były bezcenne. Miecio
Eisenmann wypytywał, co we Lwowie, jego rodzinnym, mieście, gdzie pisywał, jąko Or-si, Vincenz
drenował mnie o sprawy krakowskie, Jelioski o warszawskich przyjaciół. Błyskawicznie mnie
obsprawili, ubrali w nowe sorty mundurowe, zaliczyli w stan redakcji, po czym usadzili przy stole
i obstawiwszy odpowiednimi butelkami pytali, pytali, pytali. Małowiele spałem przez te pierwsze dni,
bo i spoza redakcji przychodzili żołnierze spragnieni wiadomości z pierwszej ręki.

Dywizja krótko okupowała rejon Wilhelmshafen, po czym przeniosła się nad granicę holenderską, do
miasteczka Lingen i okolic.

Redakcja „Dziennika Żołnierza” zarekwirowała maleoką drukarnię w maleokim miasteczku


Quackenbrueck i tam przeprowadziła się z wydawaniem gazety. Pisywałem reportaże z Polski
okupowanej, artykuły, komentarze, odpowiadałem na listy z pytaniami o Polskę, które do redakcji
nadchodziły. Zważywszy, że nie było tam ani jednego specjalisty od sportu, zająłem się specjalnie
sportem, gdyż gazeta bez tej rubryki wydawała mi się nieciekawa. Wydawała i - wydaje do dziś.
Należę do tych maniaków, którzy lekturę każdej gazety zaczynają od wiadomości sportowych, chodby
to miały byd wiadomości o sportach najmniej mnie interesujących. Dopiero gdy zapoznam się
z wynikami meczów - patrzę na interesujące na pewno przemówienia i oficjalne sprawozdania
z uroczystości, zamieszczane na pierwszych stronach naszych gazet.

Tyle że o sporcie w okupowanej Polsce, prawdę mówiąc, wiedziałem niewiele. Nie było jakoś czasu
się z nim stykad, jak już wspominałem, okupacyjnych szmatławców się nie czytało, jeśli człowiek
dopadł do radia, to akurat tam miał czas na wysłuchiwanie wieści ze sportu, gdyby nawet były!
Pisałem przeto o tym, co znałem ze słyszenia, z płotek, z pogłosek - najrzadziej z własnej obserwacji.
Wiedziałem, że Kusocioski zamordowany został w Palmirach, spotkałem w czasie Powstania
Lokajskiego, ale nie doszła mnie wiadomośd o jego zgonie. Co do żeglarzy moje informacje były dośd
gruntowne, ale już narciarze wymykali mi się spod obserwacji i raczej sam chciałem się dowiedzied,
co z nimi, większośd bowiem prysnęła z Zakopanego i wiedziałem, że znaleźli się w polskim wojsku na
zachodzie.

Co do tych, którzy zostali - też sprawa nie była jasna. Pamiętam, że nie wiedząc jeszcze o śmierci Heli
Marusarzówny - zachowałem ją przy życiu, a za to utrupiłem Staszka, który według mych najlepszych
informacji zginąd miał przy próbie ucieczki. Po powrocie do Polski, przy pierwszym spotkaniu
przyznałem się szczerze Staszkowi do tego. Nie miał najmniejszych pretensji, a nawet był
zadowolony, gdyż jego zdaniem takie nieporozumienie jest czymś w rodzaju kabałki, która świadczy
o tym, że żył będzie długo i szczęśliwie. Nie mogłem mu nie przyznad racji, gdyż sam w takie sprawy
święcie wierzyłem. Już w 1939 r. sam zostałem uśmiercony. Jeden ze znajomych przywiózł pod koniec
września wieśd do Warszawy, że zginąłem pod Chełmem. Sam widział, jak mnie rozerwał granat na
strzępy, i bożąc się, że to prawda - relacjonował moim rodzicom ostatnie chwile synusia. Stąd zresztą
Matula, gdy otrzymała ode mnie pierwszą wiadomośd z Zakopanego - nie uwierzyła i podejrzewała
mistyfikację. Nawet gdy wróciłem do Warszawy - długo mnie oglądała i wahała się, czy ma do
czynienia z oryginałem. Początkowo chciałem znajomemu dad po mordzie, ale w rezultacie
doszedłem do wniosku, że to szczęśliwy omen, poszliśmy na wódkę i obróciliśmy całą aferę w żart.

Za to przez cały okres okupacji znacznie mniej się bałem, niż powinienem, wychodząc z założenia, iż
śmierd na polu chwały mam już w zasadzie z głowy a każdy dzieo czy tydzieo ponadto jest moją
wygraną na czysto.

1 Dywizja wchodziła w skład brytyjskiego korpusu, stąd też kontakty z Anglikami były częste, nie tylko
z przydzielonymi do Dywizji oficerami łącznikowymi, ale i z normalnymi, zwykłymi żołnierzami
z sąsiednich brytyjskich jednostek. Obserwowanie Anglików dało mi wiele do myślenia
i przewartościowało szereg mitów o tradycyjnie brytyjskich cechach. Gentlemaostwo angielskich
lordów wydało mi się wątpliwe, w każdym razie w dziedzinie myśliwskiej, gdy zobaczyłem, jak piękne
polowanie urządzili sobie brytyjscy oficerowie w lasach nad rzeką Ems. Szli mianowicie tyralierą przez
las i nie szczędząc amunicji pruli niemal bez przerwy z pistoletów maszynowych po krzakach,
strzelając do wszystkiego, co żyło i ruszało się. Sarna nie sarna, lis nie lis, dzik nie dzik, wrona nie
wrona. Po ich przejściu lasek stawał się martwy. I to wszystko w okresie ochronnym!

Angielski sposób prowadzenia wojny” też mi się wydał lekko zbiurokratyzowany. Zważywszy, że
o godzinie piątej po południu każdy Anglik, niezależnie od tego, w jakim punkcie globu ziemskiego i w
jakiej sytuacji się znajduje, zwykł pijad swą tradycyjną „cup of tea” - punktualnie za dziesięd piąta
wojna na pół godziny zamierała. Anglicy zatrzymywali czołgi, rozpalali ogieniaszki i parzyli sobie
herbatę, którą następnie paskudzili, dolewając do niej mleka. Wypiwszy, starannie gasili ogieo,
chowali imbryczki do bagaży i - gotowi byli dalej walczyd. Nawet Niemcy szanowali ten obyczaj
i ponod nigdy w tych godzinach nie zaczepiali. Przypuszczalnie sądzili, że Anglik, któremu się przerwie
jego święty „tea time” - ze spokojnego żołnierzyka zamienia się w rozżartą bestię, w coś w rodzaju
złowrogiego King-Konga.

I przypuszczalnie mieli rację.


Sport w wojsku brytyjskim - w tym znaczeniu, w jakim my go rozumiemy - właściwie nie istniał.
Jedyną dyscypliną sportową, jaką się Anglik szczerze i prawdziwie interesuje, jest cricket. Cricket zaś
z kolei jest grą, której reguł, zasad i przyjemności z mej płynących - nie jest w stanie pojąd nikt, kto nie
urodził się Anglikiem. Tym sposobem kółko się zamyka i pryska jeszcze jedna możliwośd
porozumienia się z Anglikami na jakikolwiek temat, co jest sprawą w ogóle niesłychanie trudną.

Nie dogadasz się z Anglikiem. Kiedyś rozmawiałem sobie z pewnym Anglikiem i od słowa do słowa nie
ja, lecz on zaczął urągad na stosunki panujące w Anglii, w brytyjskiej armii. Jak się okazało, Anglicy
chętnie psioczą na rząd. Mój rozmówca w pewnej chwili się zagalopował i chlapnął, że życie
w angielskiej armii, a szczególnie w jego jednostce znacznie jest gorsze niż życie w niemieckim obozie
koncentracyjnym. Tu już nie wytrzymałem i zaprotestowałem. Żywo podjąłem dyskusję i w dosadnym
przemówieniu wygarnąłem mu wszystko, co widziałem w koncentrakach i co o nich wiedziałem. W
którymś momencie przerwał mi i oświadczył, że jest przekonany. W zapale perorowałem dalej,
wysuwałem nowe argumenty, zaperzając się ostatecznie. Anglik spokojnie powtórzył, że się zgadza
i wycofuje swoje twierdzenie. Dłuższa chwilka upłynęła, nim zrozumiałem, że oznacza to, iż Anglik
przyznał mi rację. To było nieludzkie! Pokażcie mi Polaka, który zgodzi się z przeciwnikiem w dyskusji,
który ulegnie jego argumentom i bez złości da się przekonad. Ja w każdym razie takiego Polaka nie
znam.

Podobnie dziwnie było u nich ze sportem, którego pojęcie i sens w rozumieniu angielskim wymykało
się naszym kryteriom. Dla nich sport - poza oczywiście świętym cricketem - wcale nie wydawał się byd
rozrywką, odprężeniem czy emocją. Ożywiali się nieco przy piłce nożnej, to prawda, ale całą resztę
traktowali z obojętnym zainteresowaniem. Patrzyli, owszem - uprawiali, owszem - jednak bez
jakiejkolwiek wyraźniejszej przyjemności. Dwiczenia gimnastyczne, biegi lekkoatletyczne, a nawet
boks - były dla Anglików jedną z czynności higienicznych, bez zaangażowania emocjonalnego. Ot,
zabieg jak mycie nóg. Trudno nawet powiedzied, aby byli fizycznymi niemrawcami, bo przecież nie
byli, ale dla nas stanowili niepojętą zagadkę, uważali bowiem sport nie za cel, lecz - za środek do
innego celu.

Nie powiem zresztą, abym się po latach nie zaczął przekonywad z wolna do tego poglądu. Odbiera on
sportowi sporo uroków i jest straszliwie utylitarny, ale w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi.

Powoli odnajdywad się zaczęli polscy sportowcy. Niektórzy przywędrowali z obozów - inni byli na
miejscu, w Dywizji, bądź w innych polskich formacjach. Dowiedziałem się, że Jano Marusarz jest
u spadochroniarzy, a Andrzej pływa jako marynarz. Z Janem, chod mijaliśmy się parę razy o włos,
nigdy po wojnie się nie spotkałem Andrzeja przydybałem w najbardziej nieoczekiwanych
okolicznościach, o czym będzie później. Zza drutów objawił się znakomity automobilista
przedwojenny, Edek Sokopp, wirtuoz Dekawki, oraz równie znakomity motocyklista, Jurek Mieloch,
który natychmiast przyschnął do dywizyjnych motocyklistów. Również z obozu - był jeszcze
wrześniowym jeocem - przybył major Dobrowolski, sławny szermierz i olimpijczyk, któremu później,
w trudnych chwilach życia, wiele zawdzięczałem, gdy przyjął mnie na parę tygodni jako chwilowego
rozbitka w prowadzonym przez siebie polskim obozie w Menden,

Znalazł się i Tadek Schiele, w 131 Wingu, czyli Polskim Skrzydle Myśliwskim. Fruwał całą wojnę,
dosłużył się kapitana, dowodził dywizjonem Spitfirów. Natychmiast do niego pojechałem -
kwaterował około stu kilometrów, od Lingen, i nieustannie później podróżowaliśmy do siebie.
Dowiedziałem się o innych kolegach z Zakopanego. Maniek Zając zaginął nad Labradorem już pod
koniec wojny, Staszek Birtus latał na bombowcach i jest dziś w Anglii, Jasio Kula, Szczepaniak,
Wowkonowicz i paru innych spędzili wojnę internowani w Szwajcarii, Radkiewicze też latali, ale teraz
nie wiadomo, co z nimi się dzieje, Panek żyje...

Wiedzieliśmy też już, że Bronek Czech zginął w Oświęcimiu na krótko przed wyzwoleniem obozu, że
już po wyzwoleniu umarł wymęczony obozem niezapomniany, tak nam bliski Henio Bednarski, że
Hela Marusarzówna rozstrzelana, a Staszek jednak się uratował, co natychmiast w „Dzienniku
Żołnierza” sprostowałem. Godzinami wspominaliśmy, szukaliśmy w pamięci nazwisk kolegów
i przyjaciół, zastanawiali się, co też z nimi się dzieje czy może dziad, rozczulali się, zaśmiewali do
rozpęku. Próbowaliśmy daleko od kraju, na obcej, nieprzyjaznej ziemi, wśród obcych ludzi - stworzyd
sobie coś w rodzaju enklawy przeszłości, odtworzyd dawne życie, próbowad postępowad według
dawnych, naszych własnych reguł.

Nie bardzo wychodziło. Dzieliło nas pięd lat kataklizmów dziejowych, strzelaniny, strachu
i bohaterstwa. Żyliśmy w innych światach. Cóż Tadek mógł wiedzied o okupacji i konspiracji - cóż ja
mogłem wiedzied o bitwie o Anglię? Nie, nie byliśmy sobie obcy, lecz byliśmy już inni, a kapitał
wspólnych przeżyd zbyt był odległy, zbyt wiele nawarstwiło się nowych wrażeo, zbyt wiele się stało,
gdy byliśmy rozdzieleni. Nasz kontakt się rwał chwilami, każdy z nas odchodził do wspomnieo, które
nie były naszymi wspomnieniami, o których drugi nid nie wiedział.

Ale byliśmy już dostatecznie dorośli na to, aby ten fakt zrozumied i uznad, przyjąd go za normalny.
Dystans nam nie przeszkadzał i póki byłem w dywizji, z Tadkiem się nie rozstawałem.

Imprezy sportowe... Nie, nie było ich, a przynajmniej ja ich nie pamiętam. Jedno tylko mi się
przypomina, a mianowicie zorganizowane w którymś z oddziałów pokazowe spotkanie bokserskie
starych mistrzów. Jednym z nich był Koziołek, chyba z poznaoskiej „Warty”, który nie wiem jakim
sposobem znalazł się w dywizji, a drugim chyba Forlaoski. Spotkanie było pokazowe, a więc -jak by to
dziś określił Reksza no decision. Na prowizorycznym, ogrodzonym ławkami ringu, w ciasnej,
zadymionej sali dwaj bokserzy przez parę krótkich rund starannie się obskakiwali, pilnie bacząc, aby
nie zadad zbyt silnego ciosu. Nie chodziło przecież o walkę, nie chodziło o zwycięstwo, lecz
o demonstrację, że jednak jeszcze potrafią. Koziołek przy tym, to pamiętam dokładnie, strasznie
sapał, ze świstem wypuszczając przez nos powietrze.

Ale nie to było w owej pokazówce najciekawsze, lecz towarzyszące mu sprawozdanie dźwiękowe,
które zaimprowizował w którymś momencie Wojtek Trojanowski., To była dopiero uczta sportowa!
Wojtek przyjął konwencję wielkiego meczu o mistrzostwo świata i nagle znaleźliśmy się w ogromnej
hali Madison Square Garden, w blasku jupiterów i wśród wrzeszczącej widowni. Zmagało się nie
dwóch emerytów bokserskich, lecz dwóch kandydatów na mistrzów świata. Przestaliśmy właściwie
patrzed na bokserów, tylko słuchaliśmy, słuchali i słuchali. Tamci skooczyli już swą walkę, a my ciągle
zafascynowani byliśmy sprawozdaniem. Wreszcie i bokserzy zaczęli słuchad. Takich oklasków po
skooczonym koncercie słowa nigdy chyba Trojanowski nie dostał - nigdy bowiem nie robił
sprawozdao bez mikrofonu, przed żywą widownią, wprost do słuchaczy, którzy jak w laboratorium
obejrzeli kreację znakomitego reportażu dźwiękowego z imprezy, improwizację w wielkim stylu.

Albowiem Trojanowski był sprawozdawcą absolutnie doskonałym i temu nikt nie zaprzeczy z tych,
którzy go słyszeli. Najlepszy po nim, Bohdan Tomaszewski, mimo dużej kultury, bogactwa słowa
i znawstwa sportu - nie dorastał mu do pięt. Sam Bohdan to przyznaje, bo przecież i on, równie
dobrze jak ja, pamięta sprawozdania Wojtka.

Na czym polegała jego doskonałośd - trudno byłoby mi odpowiedzied i nie sądzę, abym był powołany
do, głębszej analizy pięknej sztuki mówienia. Mogę tylko przypuszczad, tylko podejrzewad, ale nie
muszę mied racji, albowiem nie jestem w tej materii specem, lecz słuchaczem, jak miliony innych. Nie
chodziło tu chyba tylko o sztukę mówienia, Odpowiedni zapas słów, Właściwe akcentowanie,
prawidłową wymowę, gramatyczny układ zdania i odpowiednie pauzowanie w odpowiednich
przestankowych momentach- jednym słowem nie chodziło o podstawowe kanony retoryki. To
Trojanowski potrafił na pewno, chod nie wahał się przed łamaniem tych kanonów, jeśli tak
nakazywała sytuacja czy rytm sprawozdania. Nawet nie chodziło o to, że Trojanowski się nie mylił.
Owszem, mylił się, przejęzyczał haniebnie, zacinał czasem nawet, ale te wszystkie drobne usterki były
naturalne, były prawdziwe, nikogo nie raziły, gdyż wiadomo, że w potocznej mowie inaczej się
człowiek wysławia niż czytając z kartki.

Szkoda, wielka szkoda, że Wojtek został na zachodzie!

Nie zagrzałem długo miejsca w redakcji „Dziennika Żołnierza”, Dla porządku muszę zaznaczyd, że
w tym okresie była to gazeta raczej - o ile w jej sytuacji to było możliwe - apolityczna i głównie
informacyjna, a ideologia stanowiła tam zupełny margines. Dopiero później, gdy dywizję przeniesiono
do Anglii - połączyła Się z „Dziennikiem Polskim”, aby jako „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” stad
się trybuną emigracyjnych rozgrywek. Mnie wtedy te problemy mało, prawdę mówiąc, obchodziły.
Wdzięcznym sercem wspominam redakcyjnych kolegów, którym zawdzięczam wiele w tych
pierwszych tygodniach wolności.

Zaproponowano mi stworzenie pisma dla polskich uchodźców cywilnych, których 1 Dywizja


zgromadziła w miasteczku Haren, zarekwirowanym Niemcom. Propozycję przyjąłem, gdyż - mimo
dobrych stosunków i otaczającej mnie życzliwości - nie zamierzałem zostad w wojsku, które nigdy nie
było moją namiętnością. Zresztą lepiej jest byd przy wojsku niż w wojsku, a taką właśnie sytuację
mogłem mied w Camp Haren, jak to nazywali Anglicy, a w Maczkowie, jak nazywaliśmy ów obóz
wszyscy na cześd dowódcy Dywizji, generała Maczka. Ściągnąłem więc, nie pamiętam już skąd, Edka
Strzeleckiego, zwanego Strzelusiem, którego żona znajdowała się w kobiecym obozie na terenie
Holandii w ostatnim miesiącu ciąży. Edek z radością przeniósł się bliżej, po czym zemdlał uroczyście,
dowiedziawszy się, iż został ojcem córki. Zemdlał zresztą później przy urodzeniu się drugiej córki, po
czym regularnie mdleje, ilekrod urodzi mu się kolejny wnuk. Taki już jest Strzeluś. Zorganizowaliśmy
tedy pismo, wydawane na powielaczu, a robiliśmy przy tej okazji wszystko: począwszy od zbierania
informacji - skooczywszy na porannym kolportowaniu gazety, Dopiero znacznie później dorobiliśmy
się dwóch młodocianych gooców, z których jeden został przeszkolony w kręceniu korbą powielacza.

Fajnie nam się wydawało ową gazetę, ale po paru tygodniach cała ta zabawa zaczęła mnie potężnie
nudzid. Wyrwałem się zza drutów niby, a tymczasem ciągle mam do czynienia z byłymi jeocami,
wszystkie rozmowy obracają się wokół jednego tematu, życie płynie między paczkami UNRRA
a przydziałami papierosów i whisky z NAAFI, te same twarze, te same gesty...

Przyszły wieści od starych przyjaciół. Kolumb grasował w Hamburgu razem z Januszem Urbanowskim.
Kutyłosio nadciągał w moim kierunku spod okupacji amerykaoskiej, aż wreszcie - jak zawsze
niefrasobliwy, z maleokim węzełkiem pojawił się w Maczkowie. Zdecydowałem, że koniec osiadłego
trybu życia, że trzeba pooglądad trochę jeśli nie świata, to przynajmniej Europę. Wychyliłem
strzemienną skrzynkę whisky z maczkowskimi i dywizyjnymi przyjaciółmi, wsiedliśmy z Kutyłosiem
w jakąś s amochodzinę i pojechali najpierw do Hamburga, a później dalej i dalej.
MĘTNE WODY

Nie były to czasy i czyny, o których mógłbym kiedykolwiek zapomnied - nie były to też czasy i czyny,
którymi mógłbym się dzisiaj chwalid przed młodzieżą. Miałem dwadzieścia pięd lat i z tego wynikały
nieuniknione implikacje: rozbuchany okupacją, rozkręcony Powstaniem, wściekły niewolą i drutami,
chciałem właściwie tylko jednego - żyd, jak się pięknie mawia, pełnią życia.

Miałem jak i wszyscy inni - wszelkie warunki wyżycia się. Bałagan powojenny, naiwnośd aliantów,
nasze cwaniactwo wyrobione przez pięd lat, przez które to lata obowiązywało prawo kłów i pazurów,
prawo dżungli - to nam dawało ogromną przewagę nad prawem, zbyt zaś byliśmy młodzi, aby tej
przewagi nie wykorzystywad, szczególnie że przynajmniej w początkowym okresie ryzyko było tak
niewielkie, że prawie żadne.

Demoralizacja? Tak, demoralizacja dużej grupy młodych ludzi, poza tym raczej właśnie moralnych,
bez inklinacji do przestępczości, z przyzwoitych, jak to się mawiało, rodzin, wychowanych jak należy,
z cenzusami.

Prawo? Oczywiście, wiedzieliśmy, że istnieje prawo, rozumieliśmy też, że prawa należy przestrzegad,
a łamiących prawo karad. To było bardzo jasne, natomiast całkowicie niejasne były granice prawa, no
i nasze kryteria prawa, wyniesione z czasów okupacji. Przemyt jest przestępstwem, to się wie, ale
z drugiej strony, jeśli nikt tego przestępstwa nie ściga, jeśli szmugiel uprawiają właściwie wszyscy,
w takiej czy innej formie, zasady etyczne zadziwiająco miękną. Rabunek i przemoc to przestępstwa
obrzydliwe, nikt nie zaprzeczy, ale z drugiej strony, czy pięcioletni zorganizowany rabunek
w okupowanej Polsce nie dawał nam moralnego tytułu do podobnych działao w okupowanych
Niemczech?

Dziś wiem, że nie dawał, ale po trzydziestu latach każdy jest mądry, a w każdym razie mądrzejszy.
Wtedy żadnych zahamowao nie miałem.

Dlaczego się tak żarliwie usprawiedliwiam? Jak to dlaczego? Jeszcze dzisiaj, po tylu latach znajdują się
durnie, którzy wypominają mi przeszłośd. Mniejsza zresztą o nich, pal ich licho, chodzi mi raczej o
Czytelników, a szczególnie o tych młodszych, którym mogłoby się wydad to i owo przykładem do
naśladowania. Uprzedzam więc, niech się nie wydaje, gdyż się nie nadaje. Inne, całkowicie inne są
czasy, a sytuacja, która wynikła zaraz po wojnie, była niepowtarzalna. W każdym razie ja ten rozdział
swego życia uważam za zamknięty na zawsze i - nikt mi nie udowodni, że było inaczej - praktycznie
doo nie wracałem.

Pozostały jednak wspomnienia. A do wspomnieo wracad zawsze warto, są bowiem po pierwsze


negatywnymi lub pozytywnymi, ale jednak doświadczeniami, po drugie zaś - są wspomnieniami
właśnie, a bez wspomnieo nijak żyd. Tyle że czasy te i wypadki opisałem już gdzie indziej i kiedy
indziej.

Opuściwszy Maczków - odetchnąłem z ulgą. Towarzysze niedoli byli wprawdzie dobrzy i sympatyczni,
lubiłem ich chyba oni mnie też, ale... czułem, że kisnę, że wrastam ze zwykłego lenistwa w grunt, na
którym wiedziałem, że nie wyrosnę. Atmosfera już nie małej, lecz mikroskopijnej stabilizacji, czekanie
na paczki UNRRA, na przydziały takie i owakie, z Care, z Dywizji - zastanawianie się, czy emigrowad,
kiedy się demobilizowad, żeby było najkorzystniej, jak się uczepid, kogo się trzymad...
Cudowne było uczucie całkowitej, pełnej wolności. Jechaliśmy sobie z moim Kutyłosiem w stronę
Hamburga niespiesznie. Nie -mieliśmy żadnych obowiązków, nigdzie nie musieliśmy stawiad się na
określoną godzinę, nikt nam niczego nie mógł kazad. Ze dwa dni turlaliśmy się tak, zatrzymując się
tam, gdzie nam się podobało, na tak długo, jak mieliśmy ochotę. Wiedzieliśmy też, że jeśli w
Hamburgu nam się nie spodoba - równie niefrasobliwie pojedziemy gdzie indziej. Europa była
przecież bez granic. To znaczy granice istniały, oczywiście, ale przecież nie dla nas.

Straciłem zupełnie respekt przed granicami już za czasów pobytu w Dywizji. Ot, chciałeś, jechad do
Belgii czy Francji brałeś jakąkolwiek przepustkę i jechałeś. Nie miałeś pieniędzy...

Tu muszę nieco się cofnąd. Rzeczywiście, przy pierwszym wyjeździe do Belgii, jeszcze z redakcji
„Dziennika Żołnierza”, z Quackenbruecku - pieniędzy nie miałem. Ot, jakieś nieistotne drobiazgi,
jakieś marki okupacyjne, parę prawdziwych funtów. Ale jechałem z redakcyjnym kierowcą, nie wiemy
czy nazywającym się, czy przezywanym Cornelius, Chłop był niebywale cwany i wprowadzony we
wszystkie tajniki wojskowo-okupacyjne. Dowiedziawszy się, że nie mam pieniędzy - szalenie się
zatroskał, bo chyba mnie lubił. Zapytał, czy mam przy sobie książeczkę żołdu, zwaną „paybookiem”.
Miałem. Cornelius zatarł łapska, dowiózł mnie do Brukseli i tam wpuszczał kolejno do rozmaitych
urzędów, banków i komend - zaopatrzywszy uprzednio w kilkadziesiąt własnych funtów. Po dziś dzieo
nie wiem, na czym to wszystko polegało, zagubiłem się bowiem absolutnie już w drugiej instytucji.
Wiem tylko, że w jakimś wojskowym brytyjskim urzędzie wziąłem wszystko, co mi się udało wziąd,
łącznie zdaje się z pożyczką, po czym na przeciwległym rogu Cornelius kazał mi wszystko, co mam,
wymienid na okupacyjne marki. Wymieniłem. Z markami pojechaliśmy parę ulic dalej i z nie znanych
mi powodów - wymieniliśmy marki na guldeny. Później w jeszcze innym banku wszystko, co miałem,
wymieniłem na jakąś zagadkową karteczkę, która to karteczka w kolejnym urzędzie zamieniła się
w ogromną ilośd franków belgijskich. Jeszcze parę banków -i dziwnych urzędów, jeszcze kolejne
wymiany na dolary, czeki, karteluszki - byłem bezwolnym narzędziem Corneliusa, całkowicie zgłupiały
wykonywałem automatycznie jego polecenia - i stałem się posiadaczem jakiejś ogromnej sumy
pieniędzy, która przez oddanie Corneliusowi kapitału zakładowego niewiele się zmniejszyła.

Cornelius nie chciał mi wytłumaczyd, na czym te manewry polegały i dlaczego kilka manipulacji
przynosi takich dochód. Skuszony wspaniałymi perspektywami spróbowałem w parę dni później całą
procedurę powtórzyd już w drugim urzędzie omal mnie nie oddano w ręce żandarmerii. Ostatecznie
nawet się zbytnio nie zdziwiłem. Ot, jeszcze jeden kolejny dowód, że kariera finansisty czy bankowca
nie jest dla mnie i nigdy nie będę rekinem giełdy ani niczym podobnym.

W Hamburgu znaleźliśmy interes rozkręcony na dwadzieścia cztery fajerki. Kolumb zajął wspaniałą
willę nad kanałem, zarekwirował portową motorówkę, którą kursował w sobie tylko znanych
kierunkach, zgromadził towarzystwo nieduże, ale -prześwietne, a wszystko to razem nazywało się
Polish Shipping Mission, czyli Polska Misja Okrętowa. Rzecz była od początku do kooca wymyślona
przez Kolumba, albowiem nikt go do stworzenia takiego organu nie upoważniał. Podobnie nikt mu
nie wydawał zezwolenia na prześliczne, różnorakie pieczęcie i drukowane formularze, zaopatrzone
w bardzo uroczyste nagłówki, a przeznaczone na wszelkie możliwe do przewidzenia okoliczności
życiowe.

Wszystko to razem, chod oparte na humbugu, wyglądało niesłychanie serio i dla Anglików z Military
Government, czyli z wojskowego zarządu miasta, najzupełniej wystarczało. Wystarczało, aby
dostawad wojskowe przydziały dobra wszelakiego, aby brad udział w alianckich naradach nad
przyszłym losem Hamburga i w ogóle urzędowad jak się patrzy. Czy to jest misja z Warszawy, czy z
Londynu, jaki jest jej kierunek ideowy czy polityczny - to Anglików nie interesowało. Uważali, że skoro
coś istnieje, to widad nie zrodziło się jak Afrodyta z piany morskiej i należy to coś przyjąd do
wiadomości jako istniejące.

A jednak interes powstał z piany morskiej, czyli z niczego, a dokładniej mówiąc z fantazji Kolumba,
i gdyby nie pech - miał szansę rozwinięcia się i trwania, chod jego podstawowe cele miały szalenie
mało wspólnego z morzem i polegały na szmuglu samochodów do Belgii i Francji. Nie będę się tu
wdawał w szczegóły, gdyż opisałem to w innych książkach, i ograniczę się do ogólnego omówienia
sprawy.

Tak więc nasza Misja stanowiła bazę dla istnienia... nie, nie powiem, że organizacji gangsterskiej, gdyż
nie tak to wyglądało, ale na pewno organizacji wedle dzisiejszych pojęd nieco mętnej, a może nawet
bardzo mętnej. Podstawą było wożenie samochodów przez granicę, ale nie gardziliśmy też
miejscowymi interesami, jeśli mogły byd korzystne, a co ważniejsza ciekawe i oryginalne w pomyśle.
Rozsiani po okupowanych Niemczech Polacy - zarówno ci cywilni, jak i ci wojskowi, z dywizji -
zwiedzieli się o tym szybko i na brak zajęd narzekad nie było można. Interesy kwitły i musieliśmy
nawet przebierad, nie przystępując do żadnego, który nie przynosił przynajmniej trzykrotnego zysku.

Tak, na dzisiejsze normalne stosunki były to sprawy mętne, ale wtedy - nikt ich za takie nie uważał,
jako że mniej więcej każdy tam coś jakoś nielegalnie kręcił i nikomu to ujmy nie przynosiło. Tak było.
Ludzie, którzy dzisiaj, - gdybym próbował podobnych machinacji - opluliby mi pogardliwie noski
butów, wtedy odnosili się do mnie z całym uszanowaniem i bez żenady korzystali z profitów, jakie
dawała Misja.

Ale przy okazji wynikła historia zupełnie analogiczna do historii Ostapa Bendera ze „Złotego-Cielca”,
który założył fikcyjne przedsiębiorstwo skupu kopyt i rogów, po czym - przedsiębiorstwo to zaczęło
regularnie działad. Oficjalnie program działania Polish Shipping Mission polegał na wyszukiwaniu
i rewindykacji polskich jednostek pływających, zagrabionych W czasie wojny przez Niemców. Wszyscy
niby mieliśmy żeglarskie i morskie doświadczenie - stąd firma - ale do głowy nam nie przychodziło, że
można by akurat w Hamburgu cokolwiek w tym sensie zdziaład, a tym bardziej urzędowo, bo niby na
jakich danych. Własne interesy portowe i morskie mieliśmy, owszem, ale żeby oficjalnie...

Tymczasem któregoś dnia pojawił się jakiś cywilny Polak, eks-robotnik przymusowy, i zakomunikował,
że tu i tu jest barka pochodząca z Gdyni, przyszedł drugi i doniósł, że holownik z Gdaoska pływa teraz
pod banderą takiej a takiej niemieckiej firmy, przyszedł trzeci z meldunkiem, że sześd kutrów
rybackich z Pucka i Władysławowa łowi dla jakiegoś tam przedsiębiorstwa na Morzu Północnym,
czwarty dowiedział się o dźwigu, piąty o polskiej pogłębiarce, szósty przyszedł zapytad się o coś,
siódmy przyprowadził ósmego i - tak się zaczęło.

Skoro już dowiedzieliśmy się - trudno było informacje zignorowad. Pojechaliśmy prowadzeni przez
cywila - okazało się, że rzeczywiście barka jest, a dokładniejsze badanie wykazało, że istotnie należała
do jakiegoś gdyoskiego armatora. Na holowniku też wykryliśmy zatarte ślady gdaoskiej rejestracji,
a w koocu wydusiliśmy od kapitana papiery, z których niezbicie wynikało pochodzenie holownika.
Zapaliliśmy się do tej roboty i zaczęliśmy intensywnie tropid polski tabor pływający. Okazało się, że
jest tego w Hamburgu sporo, a zresztą z czasem objęliśmy naszą działalnością jeszcze Lubekę i Bremę,
a nawet Wilhelmshafen.
Czasu nam to zabierało sporo, ale satysfakcję mieliśmy szaloną, gdy udało się odkryd jakąś specjalnie
starannie zakamuflowaną jednostkę. Po trosze zaczęliśmy się ostro pasjonowad tym polowaniem,
chod - nie ma co ukrywad - wypływało ono głównie z zapiekłej chęci odegrania się na Niemcach
i odebrania, co nasze. Za każdym razem spisywaliśmy protokół na fałszywych blankietach
opatrzonych fałszywymi pieczęciami i - nieczytelnymi podpisami, po czym pasztet taki składaliśmy
Anglikom, z głębokim zaufaniem, że oni już resztę formalności załatwią. Później okazało się, że
absolutnie niczego, nie załatwiali, chod starannie odkładali efekty naszej działalności -do bardzo
porządnego, specjalnie założonego skoroszytu, Parokrotnie ów sławny skoroszyt widziałem, ale
podejrzewam, że nigdy nic z tego nie wynikło. Wprawdzie zakomunikowaliśmy o jego istnieniu
wysłannikowi Londynu, który zaczął się kręcid po Hamburgu wprawdzie zakomunikowaliśmy to samo
emisariuszowi z Warszawy, który również pojawił się na naszym terenie, a nawet wręczyliśmy mu
kopie naszych arcydzieł dociekliwości, ale nigdy nie słyszałem o efektywnych skutkach naszej akcji.

Zresztą nie było możliwości sprawdzania, albowiem po paru miesiącach owocnej pracy Misji nastąpił
generalny wysyp, spowodowany tajemniczą aferą maślaną. Zastanawiam się nawet, czy o tej aferze
maślanej w ogóle wspominad, ale... zważywszy, że była ona dla nas koocem pewnego etapu życia -
powiem jednak o niej słów parę.

Otóż pewnego dnia pojawił się w naszej Misji nieduży i dośd szmatławy podoficer z Dywizji z prośbą
o pomoc. Utknął mianowicie gdzieś na trasie między Bremą a Hamburgiem z trzema tonami masła,
które jak zapewniał solennie - wiózł dla polskich dzieci w Niemczech, a specjalnie dla dzieci polskich w
Hamburgu. Chodzi o to, aby pomóc mu przerzucid to masło w takie jedno miejsce Altony, w którym
nastąpi rozdział między dzieci, a w tym rozdziale my również będziemy partycypowad i za pomoc
polskim dzieciom otrzymamy pół tony masła.

Oczywiście, w żadne dzieci ani przez moment nikt nie uwierzył, ale masło było produktem nader
interesującym. Trudno o nie było w Hamburgu, a brytyjskie solone masło w niczym nie przypominało
prawdziwego, śmietankowego masełka. A to miało byd właśnie najlepsze, śmietankowe, prosto
ponod z Holandii. Pół tony zaspokajało chwilowo nasze potrzeby i można było obdarowad masłem
przyjaciół, na których nam zależało. Poza tym nie wnikaliśmy w szczegóły pochodzenia masła,
dokumentów itp. Pół tony było wystarczającym argumentem - i ceną za nieinteresowanie się
kulisami.

Nie było akurat niczego specjalnego do roboty, całośd akcji „Masełko” wymagała zaledwie paru
godzin, wybraliśmy się więc kto żyw. Kolumb swoim Fordem-Merkurym, Janusz na motocyklu jako
łącznik, ja czarnym Mercedesem, Anton za kierownicą ciężarówki oraz jeszcze dwa samochody
ubezpieczające transport.

Pobraliśmy masło z jakiejś zakazanej wiochy i ubezpieczoną kolumną ruszyliśmy w stronę Hamburga.
Po drodze nic się nie działo, nikt nas nie niepokoił, ale na miejscu, w Altonie, pod wskazanym
adresem okazało się byd całkiem niedobrze. Numer się wysypał i angielska żandarmeria już na nas
czekała. Na szczęście w takich sprawach sporo mogliśmy jeszcze żandarmów nauczyd, już z daleka
zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, i świadomi, że w takich sytuacjach nie ma co zwlekad -
prysnęliśmy niemal w komplecie, niestety jednak nie udało nam się wycofad ciężarówki z masełkiem.
Co gorsza, zlekceważyliśmy akcję organizacyjnie i mieliśmy ciężarówkę, na której widniała wielka
reklama wytwórni konserw rybnych, w której to wytwórni samochód był formalnie zarejestrowany.
Co jeszcze gorsza - w czasie odwrotu Anglicy przypadkiem, przestrzelili w moim samochodzie oponę.
Zwiałem wprawdzie z większą dozą szczęścia niż rozumu, kusztykając na trzech kapciach, ale tylko
dlatego, że Anglicy zatrzymali się na czerwonym świetle nie strzeżonego przejazdu kolejowego, gdzie
mnie nie przyszło do głowy zatrzymywad się. Niemniej zauważyli samochód i numery rejestracyjne,
czyli sprawa wyglądała fatalnie.

Trzeba się było likwidowad i to błyskawicznie, przypuszczaliśmy bowiem, że żandarmeria raczej


szybko dotrze po nitce do kłębka. Nie minęły dwie godziny, jak Misja była całkowicie zlikwidowana,
wszelkie dobro załadowane na samochody, a lokal czyściutki, jakby nigdy nic się tam podejrzanego
nie działo. Została tylko niemiecka posługaczka. Każdy z nas przywarowywał w jednej z licznych
zaprzyjaźnionych melin, a w nocy -nastąpił exodus. Każdy osobno, każdy inną trasą - punkt zborny w
Belgii.

Gdy bladym świtem wyjeżdżałem z Hamburga, nie mogłem się oprzed i ukradkiem przejechałem
w pobliżu siedziby Military Governement. Na pobliskim placyku stało z piętnaście czarnych pilnie
strzeżonych Mercedesów, identycznych jak mój, zauważany w czasie akcji, z tym że mój Mercedes
miał aktualnie piękny, jak należy spatynowany zielony kolorek wojskowy, przepisowe gwiazdy i - rzecz
prosta - zupełnie już inne numery. Trochę pod strachem wyjeżdżałem, ale że boczne wyjazdy z
Hamburga znałem o wiele lepiej od żandarmów, więc nawet nie wiem, czy na głównych wylotach
była jakaś zasadzka, czy nie była.

Dowodził Kolumb. Przy okazji chciałbym sprostowad parę mitów i nieścisłości na temat Kolumba,
które krążą w plotce, a nawet w słowie pisanym. Pseudo - wsławione przez znakomitą powieśd
Bratnego - nie ma nic wspólnego z literackim Kolumbem rocznik 20. Prawdziwy Kolumb, chod może
i stanowił prawzór powieściowy, w niczym nie przypominał bohatera książkowego. Tak, trzecia częśd
„Kolumbów” tkwi w klimacie powojennym, panującym na Zachodzie i moim zdaniem - a chyba mam
prawo oceniad - wiernie dokumentuje to, co się działo, jeśli nie w faktach, to na pewno w nastroju,
w rysunku postaci, w realiach. Wiele godzin opowiadałem Bratnemu o tych czasach, gdy tworzył swą
książkę. Mówiłem o ludziach, o wydarzeniach, przypominałem nieważne na pozór epizody. Roman
pilnie słuchał, solennie wypytywał, ale niczego nie notował. Potrzebne mu było tworzywo, potrzebny
był materiał. Byłem wtedy dumny i jestem teraz, że tego materiału sporo mu dostarczyłem. Zarówno
przed laty, po przeczytaniu książki, jak i teraz cieszę się, że sprawy utrwalił właśnie tak i właśnie on. Ja
po najdłuższym życiu nie potrafiłbym tego. I jeśli niektórzy krytycy widzą pewne zbieżności między
książką Bratnego a moimi opowiadaniami „Uśmiech z dalekich dróg” - nadzwyczaj mnie to
satysfakcjonuje i ogromnie ma pochlebia.

A tak jest, albowiem obie te książki z jednego wyrosły gruntu, chod jedna jest literaturą, a druga
reportażem.

Ale wrócę do Kolumba. Był piratem i nie znajduję innego określenia na jego osobowośd. Był typem
atawistycznym, stanowił w dwudziestym wieku całkowity anachronizm. Był piratem moralnie
i faktycznie. Nie podejmuję się oceniad jego etyki, albowiem jej właściwie nie posiadał. Poznałem go
w Warszawie podczas okupacji, ale wtedy nie stykaliśmy się zbyt często: raz go widywałem
w mundurze marynarskim, innym razem w cywilu, ponod działał w Kedywie, ale pewne to nie było
i nigdy zdaje się nie zostało potwierdzone. Obiektywnie rzecz biorąc - mętna postad.

Ale nie dla tych, którzy go znali, którzy się z nim przyjaźnili. Jego atawistyczne usposobienie nie
oznaczało bynajmniej, że był jakimś zezwierzęconym potworem. Nic z tych rzeczy! Życzliwy był
ludziom, uśmiechnięty przeważnie, o ile coś go nie zirytowało, nieskąpy i niezawistny. Potworny
temperament i energia, którą starczyd mogła na pluton rozrabiaków. Zawsze szedł na całośd i zawsze
można go było namówid na cokolwiek, byle to coś miało w sobie odpowiedni ładunek i rozmachu,
i nonsensu.

Ot, pirat właśnie.

Wszystko w nim fascynowało. Odwaga w momentach idiotycznych, nieważnych, szeroki gest


w chwilach, gdy każdy grosz był ważny, bezbrzeżna wiara, że dla niego wszystko musi się tak czy
inaczej dobrze skooczyd, chłonięcie życia pełną piersią, nie to że bez myślenia o przyszłości, ale bez
troski o przyszłośd. Moralnośd... powtarzam, o moralności Krzysia wypowiadad się nie potrafię, nie
był bowiem niemoralny, lecz raczej amoralny. W najpaskudniejszy sposób zapomniał o żonie
i dzieciach w Warszawie i - w najromantyczniejszy sposób kochał się bez pamięci w jednej
z najbardziej uroczych dziewcząt, jakie spotkałem w życiu, w Rózi, którą przechrzciliśmy, albowiem
imię Rosa - była Austriaczką - jakoś nam nie pasowało do sytuacji. Dziwne to, ale właśnie Rózi Krzysio
pozostał wierny aż do kooca, póki żył.

Krzysztof Kolumb a właściwie Krzysztof Sobieszczaoski, gdyż takie było jego prawdziwe nazwisko - już
nie żyje. Przed wielu, wielu laty zginął śmiercią marynarza - utonął. Rózia wychowała dwoje dzieci,
które z Krzysiem miała, ciężkie przeżyła lata, ale dała sobie radę. Widziałem ją niedawno - dzielna,
wspaniała kobieta - została przy Polakach i po paru latach wyszła za mąż za mojego innego kolegę,
Stefana Z. Mieszkają we Francji, są szczęśliwi.

Taki był prawdziwy Kolumb. Nie stawiałbym go za przykład, to jasne - powtarzam, że był człowiekiem
niewspółczesnym, że był przeżytkiem ale często wspominam sobie całkowicie prywatnie tego
prawdziwego Kolumba, który...

A cholera wie, czy nie lepiej właśnie, że odszedł?


WŚRÓD SWOICH

Wiedziałem dobrze, wiedziałem na pewno, że za granicą nie pozostanę, chod tak zdecydowało się
uczynid wielu moich kolegów i przyjaciół. Niektórzy zbili pieniądze na szmuglu i projektowali osiedlid
się w Belgii czy Anglii, niektórzy wybierali się na studia wyższe, jeszcze inni emigrowali za ocean bądź
nawet zostawali w Niemczech - najmniej wówczas ciekawym i wartym zamieszkania kraju na świecie -
padały projekty wyjazdów do Austrii czy Południowej Ameryki.

O powrocie do Polski mówiło się podówczas z pewnym zażenowaniem - modne było strachanie się
bolszewików i nawet właściciel straganu na placu Grzybowskim skłonny był dorabiad sobie teorię, że
boi się prześladowao na tle klasowym, wywłaszczenia i Sybiru. Mało tego, już wtedy działała
emigracyjna propaganda, okrzykująca każdego, kto chce wracad do Polski, zaprzaocem i zdrajcą, a w
każdym razie niewątpliwym - generalnie rzecz biorąc - kretynem. Rozpowszechniane były
najstraszliwsze pogłoski, najmniej prawdopodobne plotki, opowiadano sobie mniej lub więcej
autentyczne relacje naocznych świadków, że głód, że ruina, że komuniści szaleją.

W wieści te wierzyłem tylko częściowo, ale nawet gdyby były całą prawdą, gdybym wierzył bez
zastrzeżeo - z powrotu nie zrezygnowałbym. Dziwny jestem człowiek i pewnie trochę głupi, ale tak już
jest, że nie umiem żyd poza Polską. Zwyczajnie nie umiem. Tracę humor, schnę, histeryzuję i stan ten
bynajmniej z upływem czasu nie przechodzi, lecz przeciwnie - zaostrza się. Nawet dziś, gdy zdarza mi
się wyjechad za granicę, to już po paru tygodniach zaczynam byd nieswój i straszne myśli chodzą mi
po głowie, co też moi kochani rodacy narozrabiali beze mnie w ojczyźnie. Rwę się wtedy z powrotem
jak głupi i potrafię nawet przyjechad samochodem z Paryża do Warszawy bez wysiadania, byle
szybciej móc skontrolowad stan rzeczy w Warszawie.

Karol Nowina-Szczerbioski skontaktował mnie z redakcją wychodzącego w Argentynie po polsku


„Kuriera Polskiego”, który to dziennik systematycznie zaopatrywałem w korespondencje własne z
Europy, zamieściłem parę artykułów w polskich gazetach wychodzących w USA i Kanadzie. Redaktor
„Kuriera Polskiego” przebąkiwał w listach, że chciałby mnie zobaczyd w Argentynie, że są możliwości
urządzenia się...

Nie myślałem o tym poważnie. Chciałem zobaczyd trochę świata i zobaczyłem go. Nie wyobrażałem
sobie jednak, abym miał żyd nie ze swoimi, abym mógł się wkomponowad w inne środowisko niż to,
w którym się wychowałem i dojrzałem. Zacząłem pisywad do prasy krajowej. Kiedyś, przy okazji
pobytu w Paryżu, wręczyłem Mirosławowi Żuławskiemu - który podówczas był attache kulturalnym –
parę reportaży, z prośbą o przekazanie ich do pisma, które uzna za stosowne.. Okazało się, że
wydrukował je „Przekrój”, co mi doniesiono w listach z Warszawy. Podobno się okazały dobre, prosili
o więcej - a więc nie musiało w tej Polsce byd tak, jak to opowiadali. Więc można tam żyd, można
pracowad - wśród swoich.

Kataklizm - o którym wolałbym nie wspominad, szczególnie że nie ma on tu nic do rzeczy - przeminął.
Znowu miałem pieniądze, znowu miałem szanse. Zaczepiłem o Marsylię, spotkałem się tam ze
swoimi, mieliśmy na widoku cudowny, ogromny jacht, który z racji okrutnego zapuszczenia i rujnacji
można było kupid za psie pieniądze...
I wtedy, idąc sobie spokojnie w dół przez Canabiére - zobaczyłem znajomą gębę pod marynarską
czapką. Nie bardzo mogłem początkowo uwierzyd, on zresztą też, ale to był najprawdziwszy w świecie
Andrzej Marusarz! Ten sam spiczasty nos, gładko zaczesane do góry kędzierzawe włosy... Narobiliśmy
wrzasku na pół Marsylii, gubiąc po drodze czapki, jak pod działaniem magnesu szurnęliśmy do
najbliższego bistra - butelka - nerwowe wypytywania o przyjaciół - butelka –co z tobą? butelka -
widziałem, nie widziałem, spotkałem, nie wiem, co z nim - butelka...

Dopiero następnego dnia mogliśmy spokojnie pogadad, gdyśmy się obudzili mało jeszcze przytomni.
André pływał przez całą wojnę w polskiej flocie handlowej, w konwojach, a ostatnio przemustrował
na amerykaoski statek, aby zarobid trochę grosza przed powrotem do Zakopanego.

- To wracasz?

- A jak? - wzruszył ramionami André. - Co tu po mnie? Moje życie na Żywczaoskiem...

Nie miał żadnych wątpliwości, żadnych zahamowao, problemów politycznych. Mógł pływad do kooca
życia i dobrze byłoby mu, ale najzwyczajniej w świecie nie wyobrażał sobie takiego życia. Całe to
pływanie, cała przygoda wojenna były tylko fragmentem, marginesem, wynikłym z przypadku i czyjejś
złej woli. Teraz, gdy świat wrócił do normy - każdy powinien wracad tam, gdzie jego miejsce.

Przez trzy dni, gdy jego ship stał w Marsylii, nie rozstawaliśmy się, a pożegnanie było krótkie:
spotkamy się na Krupówkach, nawet bez specjalnego umawiania się.

Ten trafunek w Marsylii nie tyle skłonił mnie do powzięcia decyzji - pogląd miałem wyrobiony już od
dawna - ile decyzję przyspieszył. Machnąłem ręką na wszystkie plany, nie tylko dalsze, ale i te
najbliższe, wsiadłem, w jeepa i jadąc całą dobę bez wysiadania, poturlałem się do Belgii, wiedziałem
bowiem, że w Antwerpii zawsze znajdę któryś z polskich statków, które już zaczęły mniej więcej
regularnie kursowad. O powrocie koleją, po szynach, nawet nie myślałem. Był to koniec roku 1946
i koleje chodziły jeszcze nader słabo, a repatrianckie transporty wlokły się tygodniami.

Zresztą – nie lubiłem tłoku.

Sprzedałem, com ta miał, zawarłem transakcję z osiadłym w Antwerpii bratem sławnego


przedwojennego żeglarza i teoretyka żeglarstwa, Jana Kuczyoskiego, na dwie tony pieprzu, który
doradzono mi zabrad do Polski jako dobytek repatriancki, po czym wsiadłem na statek do Polski.

Na zasadzie prywatnych koneksji zaprosił mnie do swej kabiny na tę podróż pierwszy mechanik
„Helu”, Grudzioski. Pierwsze zetknięcie z kawałkiem ojczyzny było, nie powiem, nawet dośd
przyjemne. Chief wprowadził innie do kabiny i Otworzywszy wysoką, wąską szafkę, bez, słowa
wskazał na zawartośd. Szafka była szczelnie, główka przy główce, wypełniona półlitrówkami ze
spirytusem.

- Na handel? - zapytałem bystro.

- Ja nie handluję! - obruszył się chief. - To na własny użytek. Powinno starczyd do Gdyni...

Z ledwością, ale jednak starczyło, chod muszę przyznad, że z tego rejsu do Gdyni zachowałem
w pamięci jedynie nieważne fragmenty rzeczywistości. Później się dowiedziałem, że na Morzu
Północnym mieliśmy cholerny sztorm, a nawet w którymś momencie byliśmy w dośd podbramkowej
sytuacji.

Gdynia - mrowiące się życie na ruinach, gorączkowe prowizorki, płonące oczy ludzi w waciakach,
hasła i transparenty starające się słowami zapełnid puste miejsca. Warszawa - to samo, ale ruiny
jeszcze starsze, miasto spłaszczane, rozwałkowane i skruszone na pył, a jednak żywe, odradzające się
jak feniks, ruchliwe i przedsiębiorcze. Wpadłem w wir nieskooczonej ilości gmatwających się spraw
i problemów, nowych pomysłów, kłębiących się indywidualności i sterujących nawą paostwa ludzi,
o których nie przypuszczałbym nigdy, że będą potrafili to czynid.

Musiałem się zastanowid, co z sobą robid, gdzie jest moje miejsce w tym malstromie. Przedwojenne
i okupacyjne pojęcia, jakimi byłem przesiąknięty - bo jakżeby miało byd inaczej - zupełnie nie
pasowały do aktualnej rzeczywistości. Pieniędzy trochę miałem, powinny starczyd na parę miesięcy,
nawet przy moim beztroskim stosunku do spraw finansowych. Zresztą zawsze mogłem mied oparcie
w rodzinie, gdyż Matula więcej miała w sobie wigoru niż kiedykolwiek i pracowała swoim zwyczajem
jak sam diabeł ucząc nie tylko w szkole, ale i na nieprzeliczonych kursach.

Tyle że w niewolę mojej ukochanej Matuli iśd już nie chciałem. Po pierwsze, byłem dorosły, a po
drugie, wiedziałem, że nigdy nie potrafię się z nią pogodzid w drobiazgach, co do których uparta była
nadzwyczajnie i walczyd potrafiła do upadłego na przykład o zjedzenie znienawidzonej marchewki czy
łyknięcie zbawiennego jej zdaniem lekarstwa. Przytuliłem się w rodzinnym kołchozie na kilka dni, po
czym - pojechałem do Zakopanego. Ot tak, bez planu, bez jakichkolwiek zamiarów, aby się po prostu
rozejrzed, zobaczyd, przypomnied sobie, pogadad z tym i owym.

Po drodze zawadziłem o Kraków, o „Przekrój”, który do tego czasu zdążył wydrukowad sporo moich
reportaży. Przyjęli mnie jak swego, zachęcali do kontynuowania, twierdzili, że się podoba.
Podpisałem umowę na dalszy cykl opowiadao z Zachodu, pobrałem zaliczkę - osobliwie łatwo dawano
w tych czasach zaliczki - i pojechałem dalej, do Zakopanego.

Zakopane pod względem politycznym nastrojone było filozoficznie i dośd spokojnie wyczekiwało, co
też z tego wszystkiego wyniknie. Pętały się jeszcze po górach resztki band, działał jeszcze legendarny
„Ogieo”, ale Zakopane nie było zniszczone, nie miało ani jednego domu w gruzach. Tyle że ludzie byli
przerzedzeni. Co chwila, przy każdej rozmowie dowiadywałem się, że ten czy ów nie żyje, że nie
wrócił, że jest podobno tu czy tam. Spotkałem wychudłego Staszka Marusarza, gdy po staremu kręcił
się wokół Krokwi, Zdziśka Motykę podpierającego kolejne bary na Krupówkach, Franka Guta-
Szczerbę, który przetrwał okupację na Skibówkach, Staszek Węgrzyniak siedział w kasie baru
„Jędrusia” zastępując chorego już poważnie Ojca, Władek i Genek Gawlikowscy zjechali do
Zakopanego, gdzie nie byli przez całą okupację, rzuciłem się w ramiona Kapuchy Krzeptowskiej,
dowiedziałem się, że Józek jeszcze nie wrócił ze wschodu, że Jędrek będzie dzierżawił schronisko w
Pięciu Stawach, a Dzidek Szatkowski, po niesławnej karierze gdzieś się stracił w świecie, zostawiwszy
w Zakopanem żonę, która nigdy nie aprobowała jego poglądów. Tak sobie gadaliśmy i rozmowa
zeszła na nowe czasy, nowe stosunki, nowych ludzi. Kapucha miała do nowego - jak to góralka -
nastawienie trzeźwe.

- Wies, co ci powiem, Tomecku - mówiła czasem pięknym językiem literackim, ale chwilami
z największą swobodą przerzucała się na gwarę, w której pewne sformułowania znacznie lepiej
brzmiały - to tak różnie mówiom o tyk tu komunistak. Jedni godajom, co nas wywiezom, inni co nas
zabij om...

- A co ty, Kapusiu, myślisz? - przerwałem.

- Myślem, co nas zanudzom! - wysnuła nieoczekiwany wniosek Kapucha.

Narty były już oczywiście powyciągane z okupacyjnych schowków. Niemcy pod groźbą kary śmierci -
innych zresztą sankcji przecież nie uznawali - kazali oddad wszystkie narty, ale mało kto oddawał,
chyba żeby jakieś już zupełne łupy i połamaoce. Jeśli już nie było innego wyjścia - palono nartami
w piecach, ale na ogół każdy gdzieś je schował, czy to w tajnej kolebie w górach, czy przyrzucił sianem
na przygórku. Stary Zubek uratował nawet większy transport, bo kilkaset par, i teraz pomaluśku, po
uważaniu je sprzedawał: Ruszyła fabryczka Bujaka w Jaszczurówce, Fadena, Braci Schiele, zabrali się
do roboty Brach z Lipowskim - było już na czym jeździd, zaczęły się pierwsze zawody.

Moje narty, jak się okazało, przetrzymały Hitlera. A było z nimi tak: w pierwszym chyba roku wojny,
gdy wróciłem do Warszawy, pojawił, się któregoś dnia u mnie Jasiek Bochenek. Na plecach dźwigał
narty. Kombinacji Bochenka nigdy wprawdzie do kooca dogonid nie było można, ale z rozmowy
wynikło, że z tymi nartami absolutnie nie ma co zrobid. Próbował mi je sprzedad, próbował zamienid
na cokolwiek - twardo odmawiałem. Wreszcie machnął ręką i podarował mi je na wciąż. Świetne to
były narty, jeszcze z FIS-u, klejonki Bujaka, wetknąłem je w formę, związałem jak należy
i zapakowałem na całą wojnę do piwnicy, zamaskowawszy jakimiś starymi deskami. Warszawa się
sfajczyła, a moje narty nie. Miałem je jak znalazł. Kupiłem jakieś buty, wykombinowałem portki
narciarskie...

Ale nie szło. To już nie było to. Wyjechałem pierwszy raz kolejką na Kasprowy, Szczęśliwy i przejęty,
przypiąłem narty, odepchnąłem się i puściłem w dół, pod Beskid. Przy pierwszym skręcie wykonałem
jak najbardziej prawidłowo wszystkie ruchy - tego się nie zapomina! - po czym zamiast skręcid,
zaryłem nosem w zbocze i sponiewierało mnie jak dziada. Pozbierałem się, ponownie ruszyłem,
ponownie najstaranniej, jak potrafiłem, przymierzyłem się do skrętu i - powtórnie wykoleiłem się jak
dziecko. Cóż, nie jeździł człowiek parę ładnych lat, a wyobrażał sobie Bóg wie co.

Tego dnia przeszły mi gruntownie i na zawsze wszelkie związane z nartami zapędy zawodnicze.
Uznałem, nie mając jeszcze trzydziestki, że jestem już weteranem i wszystko, na co mnie stad, to
jeżdżenie sobie pomaluśku i wyłącznie dla przyjemności.

Starzy, przedwojenni zawodnicy trochę jeszcze startowali: Jasiek Lipowski ciągle był nienaganny
technicznie i przyjemnie było patrzed na jego styl, próbował parę razy Bochenek. Jasio Kula wrócił ze
Szwajcarii, gdzie, jak twierdził, duże odnosił sukcesy w slalomach, ale w Polsce jakoś mu nie
wychodziło, w zjazdach nadspodziewanie dobrze dawał sobie radę Władek Roj, a i Staszek Marusarz,
jeśli mu wyszło, to był dla każdego groźny. Ale to były już właściwie ostatnie podrygi, wiadomo było,
że trzeba się wycofywad, że wyrośli młodsi. Staszek co prawda na Krokwi jeszcze parę ładnych lat
królował, to trzeba przyznad, ale już w zjazdy się bawid przestał.

Kiedyś, jeszcze przed wojną, podczas jakiegoś slalomu dopadł mnie na Kalatówkach nieduży
zasmarkaniec w góralskim kapelusku i zaczął dyrdad obok, gdy podchodziłem w górę Suchego Żlebu.
- Dejciez mi, panie, skije, to wom wyniese na górę!... - nudził, błagalnie podnosząc do góry smagłą
buzię.

Dałem mu wreszcie, pochwycił je uszczęśliwiony i poniósł na start, a później widziałem go na mecie,


do której zbiegł, aby z zaciśniętymi z emocji piąstkami patrzed, jak jego zawodnik pojedzie.

Tenże sam zasmarkaniec stał się wielkim chłopiskiem i wykazał niebywały talent do nart. To był Jasiek
Ciaptak, który później, przez kilkanaście lat startów, uskładał tyle tytułów mistrzowskich, że już się
sam ich nie mógł po prawdzie doliczyd. Nawiasem mówiąc, gdy tak przepatruję galerię naszych
zjazdowców na obszarze półwiecza, to myślę, że mieliśmy trzech rzeczywiście wielkich alpejczyków:
Marian Zając, który gdyby żył, to miałby ogromne szanse zrobienia wspaniałej kariery
międzynarodowej, właśnie Jan Ciaptak-Gąsienica, najwytrwalszy, najbardziej uparty i zawzięty,
wreszcie Andrzej Bachleda.

Reszta -była tłem. Oczywiście, nie byli źli, trudno im odmówid klasy, a nawet chwilami wyników, ale -
to nie było to.

Podobnie jak jednym jedynym skoczkiem z powołania, instynktu i nie wiem już z czego, gdyż nie
jestem psychologiem - był Staszek Marusarz.

Połaziłem po Zakopanem, wypiłem, z kim należało, związałem narty do kupy i wrzuciłem je na


przygórek w chałupie Heli Rytardowej, odwiedziłem sam samiutki stare kąty tak dobrze mi znane
z dzieciostwa i wsiadłem w pociąg do Warszawy.

Trzeba było coś robid, trzeba było zacząd pracowad. Mimo zachęty ze strony konsumentów nie
zdecydowałem się na wznowienie okupacyjnej produkcji prawdziwego angielskiego tytoniu
fajkowego. Zresztą sam przestałem palid fajkę, jako że okupacyjne i obozowe życie mocno nadwątliło
park moich zębów i miałem niejakie trudności z trzymaniem fajki w gębie. Oczywiście, trzeba było
pracowad w jakiejś gazecie. „Przekrój” odpadł, gdyż po pierwsze był w Krakowie, a po drugie Eile z
Ipohorską zupełnie wystarczali do redagowania tygodnika. Związałem się z „Przekrojem” ścisłą
współpracą, która ciągnęła się przez parę lat, póki miałem co drukowad i póki... w ogóle mogłem
drukowad.

Wylądowałem w „Robotniku”, jak zaś, z czyjej namowy czy też z czyjego polecenia - absolutnie nie
mogę sobie przypomnied. W każdym razie nie z racji przekonao socjalistycznych ani przynależności do
PPS. Jako człowiek piszący mianowany zostałem reporterem, tym bardziej że będąc jeszcze młodym,
byłem też z zamiłowania ruchliwym, lubiłem podróżowad oraz imponowała mi reporterska
działalnośd, o której myślałem wtedy, że wywiera zbawienny wpływ na rzeczywistośd. Wkrótce
jednak zabrakło z jakichś tam powodów klasowych czy też innych felietonisty, przerzuciłem się więc
na felieton i to co gorsza codzienny.

Nie ma chyba w dziennikarskim fachu bardziej męczącego kawałka chleba niż felieton codzienny.
Perspektywa tego, że codziennie bez żadnych usprawiedliwieo trzeba coś napisad, a to coś musi byd
jednocześnie króciuteokie, dowcipne, aktualne i cenzuralne - jest stanem trudnym do zniesienia na
dłużej. I żeby się nie powtarzad i żeby nie nudzid czytelnika i żeby władze nie miały zbyt wielkich
pretensji i żeby byd w zgodzie z upodobaniami naczelnego redaktora i żeby zawsze trafiad w temat
dnia...
Ale z drugiej strony ma też codzienny felieton swoje uroki. Pierwszym jest szybkośd reakcji. Dziś
napiszesz - jutro jest w gazecie - pojutrze już cię ochrzaniają. Na wszelkie śmiesznostki życiowe
odpowiadasz natychmiast, bez czekania. Jeśli masz coś naprawdę pilnego, dyktujesz wprost na
linotyp, gdyż w owych czasach i tak można było pracowad. Ta natychmiastowośd działania
wyrównywała harówkę przy pisaniu i zastanawianiu się, co pisad.

Redaktorem naczelnym był wówczas Julian Hochfeld, jego zastępcą Grzegorz Jaszuoski,
a sekretarzem redakcji Edward Strzelecki - tak, ten sam Strzeluś. Pracowali też w „Robotniku” Marian
Podkowioski i Karol Małcużyoski, który świeżo wrócił z procesu norymberskiego i jeszcze przeżywał
swe wrażenia. Urocza to była redakcja i nigdy chyba w żadnej równie uroczej nie pracowałem ani
przedtem, ani później. Hochfeld, jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znałem, miał wprawdzie
nieustanne ataki wściekłości, ale była to wściekłośd twórcza, zmierzająca do poprawy czy to gazety,
czy Polski - nikt więc pretensji do Julka nie miał i kochaliśmy go z dobrodziejstwem inwentarza, takim
jakim był. Grisza Jaszuoski już wtedy pracowity jak mróweczka i do obrzydliwości systematyczny.
Marian Podkowioski, jeśli był akurat w Polsce, gdyż głównie jeździł po świecie - zawsze perorował na
korytarzu, rozwijając przed każdym, kto chciał słuchad, swe tezy na temat polityki międzynarodowej.
Jurek Rawicz, zwany z racji niedużej postawy i pasji politycznej Robespierdkiem, Stefan Gostomski
kierujący działem sportowym, Krystyna Dąbrowska, z którą w dzieciostwie stawialiśmy w Zakopanem
babki z piasku...

Z działem sportowym nie miałem wtedy nic wspólnego poza więzami towarzyskimi. Oczywiście,
czytanie gazety rozpoczynałem od wiadomości sportowych, jak większośd czytelników, ale na tym
mój kontakt ze sportem się kooczył. Nie miałem czasu to po pierwsze - po drugie zaś zbyt mnie
pasjonowała problematyka społeczna, w której się bez reszty wyżywałem. W przemiany polityczne
dziejące się w kraju włączyłem się z zapałem neofity - młodego neofity, nie posiadającego żadnych
właściwie obciążeo z przeszłości i gotowego do najbardziej nawet morderczej pracy dla tej dziwnej
trochę, ale urzekająco eksplozywnie podnoszącej się z upadku Polski.

Pod koniec następnej zimy - to był już rok 1948 - niemal na siłę wysłano mnie na urlop. Byłem
całkowicie wypompowany, nie tyle fizycznie, co psychicznie. Codzienny felieton, od czasu do czasu
reportaż, z którego rezygnowad nie chciałem, pisanie dla „Przekroju” oraz włączanie się w każdą
polemikę czy kłótnię prasową, w jaką włączyd się mogłem - to było naprawdę dużo. Z młodzieoczym
brakiem jakiegokolwiek poczucia higieny osobistej uważałem, że muszę tak pracowad bez przerwy,
ale Hochfeld - gdy parę razy stwierdził, że odpowiadam bez związku i zapominam, jak się nazywam,
zwyczajnie wyrzucił mnie na dwa tygodnie, bo tyle utargowałem, po czym zabronił przed upływem
tego terminu wstępu do redakcji.

Gdzie mogłem pojechad na ten niechciany urlop? Jasne, do Zakopanego!

Zakopane zostało niby takie samo, a niby inne. Może to był wpływ nowej sytuacji politycznej, a może
ja dojrzałem i jeszcze bardziej od Zakopanego odszedłem. Nie wiem sam. Wracali do Zakopanego
niemal wszyscy, mało który zdecydował się na pozostanie na emigracji. Zjechali szwajcarscy
internowani: Kula, Szczepaniak i inni. Z Anglii przyjechał z angielską żoną - kobietą, która najgorzej na
świecie mówiła po polsku, czyli Dunią - Tadek Schiele i natychmiast zaczął snud szerokie plany
organizowania ośrodka szybowcowego, który już przed wojną istniał na Gubałówce, na Furmanowej.
Jeździliśmy sobie z Tadziem po trosze na nartach, ale delikatnie i wypoczynkowo. Z aspiracji
zawodniczych zrezygnowaliśmy, nastawiając się raczej na przyszłośd do startu w zawodach old
boyów. Tadek w ogóle przez pięd lat nawet się nie otarł o narty i jego pierwsze próby identyczne były
z moimi.

Ale co innego zawody, a co innego jazda dla samej jazdy. Tej sobie nie szczędziliśmy. Uważając się już
za ludzi poważnych, nie wybieraliśmy się nigdzie dalej i raczej ujeżdżali po Kasprowym, który dla
wiekowych leniwców miał podstawową zaletę - kolejką. Tyle że staraliśmy się nie zjeżdżad utartym
szlakiem, wyjeżdżonym klepiskiem, lecz przejeżdżaliśmy w bok na Beskid albo na Pośredni
Goryczkowy, aby tam dziewiczy śnieg znaczyd własnym śladem. Ani się spostrzegłem, gdy znalazłem
się na pozycjach weteranów, to znaczy potrafiłem to, czego nie potrafili dobrzy nawet, ale młodzi
zawodnicy, czyli jeździd w ciężkich naturalnych warunkach. Mała to była pociecha, ale jednak była.

Kiedyś wybraliśmy się na Kasprowy w trójkę: Irena, Tadek i ja. Irena - obecnie wielce szanowna pani
doktor Małcużyoska, żona Karola - korzystając z tego, że znałem ją od szczeniaka, zażądała sobie,
abym ją zwiódł z Kasprowego, z którego jeszcze nigdy nie zjeżdżała. Wyrażenia „zażądała” użyłem
z pełną świadomością, gdyż jedyną formą stosunków międzyludzkich, jaką Irena uznawała i uznaje do
dziś, jest dyktatura z nią samą u steru władzy. Karol mógłby o tym godzinami opowiadad.
Orientowałem się, czym to pachnie, a właściwie, czym pachnąd może, Irena bowiem była całkowicie
nieobliczalna i nigdy nie można było przewidzied momentu eksplozji, chod za pewnik uważad było
można, że eksplozja nastąpi. Zaangażowałem więc Tadka w charakterze buforu, aby w razie czego
erupcja rozkładała się na dwóch. Schiele był miękki na ładne dziewczęta, więc zgodził się dziarsko.
Nabyliśmy bilety na kolejkę i ruszyli w górę.

Już na trzeciej podporze Irena zażądała zatrzymania kolejki, bo ją mdli. Zgrabnie odwróciliśmy jej
uwagę od własnego wnętrza zachwytami na temat koloru jej oczu i tym sposobem pomyślnie
dotarliśmy na Myślenickie Turnie. Drobne nieporozumienia z obsługą w czasie przesiadki niewarte
były wzmianki i bez poważniejszych przeszkód znaleźliśmy się na szczycie. Aby odwlec krytyczny
moment, próbowaliśmy Irenę zainteresowad herbatą, bigosem i panoramą Tatr, wartą naszym
zdaniem dokładnego obejrzenia. Żadne takie. Była nastawiona przebojowo w sensie naprzód
i jedynie, co chciała, to zjechad z Kasprowego. Gdy Irena ma przed sobą jakiś cel - nie mają
najmniejszego sensu próby odwodzenia jej od osiągnięcia tego celu, łamie bowiem wszelkie
przeszkody niezależnie od ich wymiaru.

Przypięliśmy przy obserwatorium narty i próbowali ją poinstruowad, jak ma zjeżdżad, szczególnie


w pierwszej, stromej partii Kasprowego w kierunku Goryczkowej. Wysłuchała bez zainteresowania,
zaproponowała nam, abyśmy się nadmiernie nie mądrzyli, po czym - miast ostrożnymi zakosami
z asekuracyjnym obsuwaniem się bokiem - odepchnęła się kijami i szurnęła prosto w dół, nim
zdążyliśmy ją powstrzymad. Na szczęście po kilkunastu metrach postawiło ją na głowie.
Przypuszczalnie podróżowałaby tak na leżąco najmniej do połowy kotła, gdyby nie znalazł się na
drodze jakiś nieznany a ofiarny narciarz, który z narażeniem kości bohatersko ją powstrzymał. Doszło
tam do jakiejś wymiany zdao, po której to wymianie grzeczny narciarz nasadził głębiej czapkę na uszy
i wypuścił w dół szaleoczego szusa, po czym nikt go więcej już nigdy nie widział.

Gdy podjechaliśmy do niej, zaczynała właśnie bulgotad, aż pokrywka podskakiwała. Rozkazała nam
zmniejszyd nachylenie stoku, pogrubid pokrywę śnieżną i w ogóle obniżyd Kasprowy. Z trudem
wyperswadowaliśmy jej, że zmiana konstrukcji natury to trudna sprawa, i pojechaliśmy dalej. Teraz
już Irena jechała jak należy, zakosami, z których każdy kooczyła efektownym upadkiem. W momencie
upadku staraliśmy się zachowad odpowiedni dystans, aby znaleźd się poza promieniem rażenia, który
zależnie od bolesności upadku wynosił od trzydziestu do pięddziesięciu metrów. Z tej to odległości
udzielaliśmy jej porad w sprawie podnoszenia się i wyliczania kierunku dalszej jazdy oraz -
obserwowaliśmy jej aktualny stan ducha, wahający się od bezbrzeżnego zachwytu - do chęci
mordowania wszystkiego, co żyje.

Niżej szło już nieco gładziej, a poszłoby zupełnie dobrze, gdyby Irena po pierwsze zdawała sobie
sprawę z niebezpieczeostwa, a po drugie gdyby właściwie oceniała swe nikłe możliwości narciarskie.
Irena była jednak po pierwsze bez trwogi i zmazy, a po drugie uważała, że to ona jest panią nart, nie
zaś odwrotnie, takie zaś stanowisko musiało prowadzid do poważnych nieporozumieo
i nieuchronnych kraks. Tak jednak czy inaczej - bezustanne tarzanie się w śniegu i wyplątywanie
z własnych kijków znacznie osłabiło jej energię i uczyniło podatniejszą na łagodną perswazję. Jakoś
tam, po upływie kilku wieczności, dotelepaliśmy się do schroniska Polaka na Goryczkowej, gdzie
strzeliwszy parę herbat i podparłszy się dwiema porcjami bigosu, Irena nabrała nowego animuszu
i ani rusz nie dała się namówid do zejścia na piechotę do Kuźnic, co solennie jej doradzaliśmy, gdyż
nartostrada była kamienista, oblodzona i bardzo szybka. Oświadczyła, że żądna jest pełni przeżyd
i zamierza puchar rozkoszy wychylid do dna.

Obmyśliliśmy z Tadziem plan, który przynajmniej teoretycznie zapewniał pewną asekurację. Tadzio
miał więc jechad pierwszy, aby w razie czego próbowad zahamowad Irenę, gdyby straciła panowanie
nad nartami, a ja zabezpieczałem tyły, jadąc jako ostatni, aby w razie czego śpieszyd w sukurs.
Poinformowaliśmy Irenę o teoretycznych zasadach hamowania na nartostradzie i ruszyliśmy.

Początkowo wszystko szło idealnie. Irena trzymała się dobrze na, nogach, a nawet udawało się jej
omijad co większe głazulce. Aliści mniej więcej w połowie przeżyłem coś, co rzadko się przeżyd zdarza,
a mianowicie zniknięcie dziewczyny. Stało się to na odcinku, gdzie nartostrada szła ze dwieście
metrów prosto, po czym wokół niewielkiej skałki dośd ostro skręcała w prawo. Obserwowałem
wszystko dokładnie z tyłu: najpierw za skałką zniknął Tadek, po chwili jadąca kilkanaście metrów za
nim Irena. Dojechałem i ja do skałki, skręciłem z chrobotem nart po lodzie, po czym - ujrzałem Tadzia,
który gwałtownie hamuje i rozgląda się panicznie po okolicy. Ireny nie było!

Rozwiała się w powietrzu? Wyparowała? Diabli ją wzięli jako swoją?

Zbaranieliśmy na chwilkę, po czym raźno zabraliśmy się do przeszukiwania rejonu tajemniczego


zniknięcia. Proszę się nie obawiad, Irena się znalazła. Odkryliśmy ją w dośd niecodziennej sytuacji,
zawieszoną jak zając za tylne łapy na drzewach. Widad przy owym skręcie nie przykantowała jak
najeży, a że szybkośd była niezła, więc wyniosło ją i przerzuciło przez bandę nartostrady.
Przeszybowałą parę metrów powietrzem i wylądowała nieco niżej, w kępie smreków. Narty zaplątały
się w rozwidleniach gałęzi i nie miała żadnych szans wyzwolenia się, wisiała sobie więc jak nietoperz,
czerwieniała z sekundy na sekundę i bez przerwy mówiła, mówiła, mówiła - oceniając nas, Kasprowy,
narty i cały właściwie świat. Jej humor nie kwalifikował się do bliższych z nią kontaktów i nie bardzo
wiedzieliśmy, co z tym fantem począd. Zostawid jej nie można było, gdyż zalałaby się krwią do reszty,
a zbliżyd się też było trudno.

Po namyśle wleźliśmy na drzewo i ostrożnie, uchylając się przed ciosami kijków, którymi dośd
zgrabnie operowała wyczepiliśmy ją z kandaharów. Klapnęła jak gruszka na ziemię, ale my nie
zleźliśmy z drzewa co najmniej przez kwadrans, czekając, aż się wybiega i powie, co ma do
powiedzenia.

Myśli ktoś, że zeszła dalej na piechotę? Nie, pojechała! I po dziś dzieo wspomina ten zjazd jako jeden
z bardziej uroczych ewenementów w życiu.
ZAWINILI - CYKLIŚCI

O kolarstwie wiedziałem tyle, że jeśli cyklista kręci pedałami, to rower jedzie do przodu. Oczywiście,
jeszcze przed wojną pasjonowałem się „turdepoloniami” i wyścigami Warszawa-Poznao oraz
Warszawa-Berlin, ale wszystko z punktu widzenia kibica. Nie mówiąc już o tym, że od sportu dośd
dokładnie odszedłem w pierwszym okresie powojennym i nie przypuszczałem, że do niego jeszcze
kiedykolwiek powrócę. Na własne oczy żadnego jeszcze wyścigu nie widziałem, a wszelkie moje na
ten temat poglądy pochodziły z lektury.

W związku z tym wezwał mnie redaktor naczelny „Robotnika”, wielki -mój po dziś dzieo przyjaciel,
Stefan Arski - Hochfeld bowiem odszedł z redakcji do wyższych zadao - i zakomunikował mi, że jadę
jako sprawozdawca na Wyścig Pokoju,

- Nie wygłupiaj się! - powiedziałem z szacunkiem. - Przecież ja o tym nie mam żadnego pojęcia.

- Ale masz samochód!

- Ale samochód ledwie chodzi...

- Ale go można zreperowad!

- Ale przecież mógłby ktoś inny...

- Ale to ma, byd olbrzymi jubel i musisz ty!

Pochlebstwem można mnie zaprowadzid do piekła, więc nie stawiałem dalej oporu. Rzeczywiście,
miałem samochód czy raczej coś zbliżonego do samochodu, był to bowiem wojskowy Volkswagen,
który nabyliśmy do spółki z Kutyłosiem i który był w tym okresie dośd już dorżnięty, ale jeszcze się
poruszał. Zażądałem z redakcji nowych, opon, które otrzymałem, poskręcaliśmy z Bohdanem, co się
dało i czym się dało, otrzymałem jego błogosławieostwo na drogę i wyruszyłem do Pragi na start.

Był to w ogóle pierwszy Wyścig Pokoju, zainicjowany przez redakcję centralnego organu PPR „Głos
Ludu” - to było wiosną 1948 roku, a więc przed połączeniem partii - a mówiąc dokładniej, przez
pełnego pomysłów redaktora naczelnego „Głosu Ludu”, Juliusza Burgina. Pomysł był trafiony
w dziesiątkę i życie pokazało, że po trzydziestu latach Wyścig Pokoju równie jest popularny jak wtedy,
a nawet urósł do jednej z najpoważniejszych imprez amatorskich świata. Ten pierwszy Wyścig Pokoju
był pomyślany nieco inaczej, gdyż składał się z dwóch niejako wyścigów: jeden startował w
Warszawie i metę miał w Pradze - drugi odwrotnie. Nie pamiętam już kto - i czy w ogóle -
relacjonował tę imprezę z trasy Warszawa-Praga dla „Robotnika”, ale zdaje się nikt. Uważano, że i tu,
i tam kolarze kręcą, więc reportaż z jednego wyścigu powinien pasowad do drugiego.

Pół redakcji oraz wszyscy co bardziej fachowi znajomi i przyjaciele prorokowali, że jedyną pewną
rzeczą w moim samochodzie jest to, że nim na pewno do Pragi nie dojadę, Rzeczywiście, nasz blaszak
miał to do siebie, że o pewnej określonej godzinie, zawsze w nocy, stawał jak: wryty i nie było
sposobu go uruchomid, po czym, również o określonej porze, ruszał dalej. Widad chciał spad, a po
wypoczynku gotów był do dalszej służby. W chwili startu z Warszawy był właściwie w stanie
kompletnego rozkładu: koła się podejrzanie ciężko kręciły, w motorze postukiwało, a całośd
koszmarnie zgrzytała na każdym wyboju.
Gdzieś w połowie drogi, pod Wrocławiem, coś zaczęło w silniku straszliwie łomotad, a obejrzawszy się
– dostrzegłem, że z rur wydechowych wali czarny dym. Zwolniłem i potulnie czekałem, kiedy mój
pojazd rozleci się kompletnie.

Nie rozleciał się. Po kilkunastu kilometrach łomot ustał równie niespodziewanie, jak się zrodził,
i blaszak znowu dostał właściwego przyspieszenia. Od tej pory uwierzyłem w mit o samochodach,
które żyją własnym życiem, i do Pragi jednak dojechałem. Wprawdzie zamiast paru godzin trwało to
dwa dni, ale dojechałem, nawet mniej więcej punktualnie - dzieo przed startem.

Trafiłem w sam środek gigantycznego zamętu. Organizatorów wyścigu odnajduję po dłuższych


poszukiwaniach w redakcji „Rudého Práva”. Przykazują mi szalenie surowo, aby nazajutrz,
punktualnie o szóstej rano stawid się na placu Republiki, gdyż później z racji uroczystości
pierwszomajowych nie przejadę. Klnę, ale się stawiam. Plac jest idealnie pusty. Przez dwie godziny
trzęsę się z zimna na porannym chłodzie, po czym wyrzuca mnie policja. Po następnej godzinie
beznadziejnego błąkania się po mieście, najzupełniejszym przypadkiem trafiam na mały, nieznany
placyk, gdzie akurat zbierały się samochody. Tyle że nie bardzo jest co robid, gdyż start przełożono na
później.

Po tak radosnym wstępie znalazłem się od razu w miłej, swojskiej atmosferze przyjaznego,
i normalnego bałaganu. Poczułem silne więzy łączące słowiaoszczyznę, a szczególnie nasze dwa
bratnie narody. Wylądowawszy z trzaskiem - na tej samej płaszczyźnie z bratem czeskim poczułem się
u siebie w domu i zrozumiałem, jak byłem naiwny stawiając się punktualnie. Zrozumiałem, że w
Czechosłowacji trzeba postępowad po polsku i wszystko będzie dobrze.

Start, się udał. Udał się o tyle, że częśd oficjalna była nader krótka. Kilku dostojników wygłosiło
wprawdzie mowy, ale zadziwiająco skondensowane. Nawet Polacy się streszczali. Wreszcie
ambasador Polski, Wiktor Grosz, machnął uroczyście i honorowo chorągiewką - kolarze ruszyli
w drogę do Warszawy.

Kolarze ruszyli - ja zostałem. Zostałem, gdyż czekałem jeszcze na jakiegoś czeskiego filmowca, którego
obiecałem powieźd. Filmowca wprawdzie się nie doczekałem, ale w chwili gdy już miałem ruszad,
okazało się, że mam dodatkowych czterech pasażerów w białych maciejówkach z czerwonymi
otokami. To była polska ekipa sędziowska, która w zamieszaniu zgubiła swój samochód. Cóż robid -
trzeba ich było zabrad. Poczciwy blaszak aż się ugiął pod ciężarem, albowiem sędziowie byli
wyjątkowo dobrze odżywieni, ale jakoś ruszył do przodu. Przedefilowaliśmy na sygnale zatłoczonymi
ulicami Pragi, wśród szpalerów widzów, wyjechali za miasto i ruszyli w pogoo za naszym wyścigiem.

Aldous Huxley, opiewający niegdyś zalety i rozkosze ignorancji - miał rację. Stwierdziłem to niezbicie,
oglądając sobie ów wyścig. Gdybym był specem w tej dziedzinie, jak chodby nieporównany w tej
materii Zygmunt Weiss - wiele wrażeo byłoby dla nawie zupełnie niedostępnych. Widząc wyścig
kolarski pierwszy raz w życiu, zyskiwałem rozkoszną świeżośd aspektu, a będąc ignorantem zarówno
teoretycznym, jak praktycznym, czyli absolutnym - miałem nieograniczone możliwości wyciągania
wniosków byd może dla fachowca nieco oryginalnych, ale za to niewątpliwie mało szablonowych.

Cykliści ruszyli ze startu takim tempem, że przez dłuższy czas nie mogłem ich dogonid. Gnali, jakby
mieli przed sobą nie 120 kilometrów do Pardubic, lecz jakby te Pardubice miały byd za najbliższym
„kopcem”. Dłuższy czas rwałem pełnym gazem, nim na którymś zakręcie zobaczyłem z daleka błyski
migocących w słoocu szprych i kolorowe koszulki zawodników. Z trudem przecisnąłem się przez
gąszcz samochodów eskortujących i podjechałem blisko do peletonu, który wtedy jeszcze nie nazywał
się peletonem. Kręcili jak wszyscy diabli, jadąc niebezpiecznie blisko siebie. To się aż prosiło
o nieszczęście...

I rzeczywiście! Nagle się coś w czołówce pogmatwało, a samochody jadące przede mną zahamowały
z piskiem gum, omal nie wpadając na siebie.

- Uwaga, kupa! - krzyknął wyskakując z sędziowskiej Tatry inż. Szymczyk, główny sędzia wyścigu.

Nie mogłem początkowo pojąd, dlaczego byle kupa dezorganizuje cały wyścig, ale przepchawszy się
bliżej zrozumiałem. Na środku szosy leżało kilkunastu kolarzy splątanych z sobą i z rowerami
w najbardziej nieprawdopodobny sposób. Ktoś się tam widad z kimś w czołówce zderzył, ktoś o kogoś
zaczepił, wywrócił się, na nich wpadli następni i nastąpiła ogólna kraksa, zwana w języku kolarskim
właśnie kupą.

Ta pierwsza kupą na samym początku trasy miała dla polskiej drużyny bardzo smutne konsekwencje.
Jeden z dwóch najlepszych zawodników, na którego bardzo liczono, Wacław Wrzesioski - rozbija się
dośd poważnie i już na pierwszym etapie traci dwadzieścia minut, wszelkie szanse na walkę
o zwycięstwo w klasyfikacji ogólnej. Oprócz niego poszkodowanych jest jeszcze kilku Polaków, na
szczęście nie z pierwszej drużyny narodowej, a najpoważniej z nich Łazarczyk.

Mówi się trudno. Nie mam co dalej czekad, gdyż i tak nic nie pomogę. Pozbywam się przy okazji
sędziów, którzy dopadli do swojego samochodu, a w zamian biorę przedstawiciela GKKF - Antka
Millera, który już do kooca u mnie w wozie zostanie. Ci, którzy się nie gruchnęli w kraksie - są już
daleko, a w ogóle cała stawka mocno się rozciągnęła, na przestrzeni paru kilometrów. Dochodzę do
Gabrycha krzyczącego rozpaczliwie, że potrzebuje pomocy, jako że w onej kupie zdezelował sobie
przednie koło. Gonię wobec tego wóz techniczny, który zdążył już uciec do przodu i hamuję go. W
chwilę później klniemy z Millerem jak szewcy, gdyż nie możemy przecisnąd się przez zator.
Przypominam sobie, że mój blaszak w zasadzie jest wozem terenowym, więc wyprzedzam dając
nurka do rowu. Znowu doganiamy jakąś paroosobową grupkę, w której pedałują czerwono odziani
Czechosłowacy, błękitni Rumuni i brunatni Bułgarzy, ale to jeszcze nie czołówka.

Daleko w przodzie dwóch kolarzy: Rumun i Czechosłowak. Niedobrze, ani jednego biało-czerwonego.
Miller pociesza, że do mety jeszcze daleko i wiele się może zmienid, ale to mi humoru nie poprawia.
Zaczyna mnie ogarniad gorączka wyścigu i emocjonalnie przeżywam więcej chyba niż zawodnicy. Aż
mi głupio, że oni się tak męczą o własnych nogach, a ja sobie wygodnie, na benzynie. Chciałoby się
jakoś pomóc na wzniesieniach, ale Miller jest legalistą. Przepisy nie pozwalają, grozi dyskwalifikacja,
karne minuty i inne straszliwości. Coś o tym mówili kierowcom wozów towarzyszących przed startem.
Stosuję się przeto, ale cholera mnie ciska, gdy widzę, jak jakiś biało-czerwony zostaje w tyle.
Zawracam, jadę pod prąd, przystaję, mierzę czas, doganiam, przekazuję meldunki, biorę do
samochodu jakiś pogięty rower - jednym słowem działam i włączam się. Zaczynam powoli poznawad
zawodników i już z daleka odróżniam Kapiaka od Weglendy.

Przed samymi Pardubicami zwala się na nas piekielna burza, deszcz i grad. Kolarzom nie wydaje się to
specjalnie przeszkadzad, gdyż jadą, jak jechali, bynajmniej nie wolniej. Miał rację Miller, że na mecie
wszystko może byd inaczej. Do przodu wychodzą dwaj szybcy Jugosłowianie, Porecki i Zorič - bez
trudu wyprzedzają umęczonych i prowadzących do tej pory Rumuna i Czechosłowaka i jako pierwsi
wpadają na metę. Polacy, niestety, daleko w tyle. Kapiak przyjeżdża w świetnej formie, ale dopiero
szósty - inni jeszcze grubo później. Zaczynam rozpaczad.

- Jeszcze nie zamiatają - pociesza mnie Kapiak. - Pierwszy etap nam nie poszedł, ale dalej będzie
dobrze.

I rzeczywiście. Drugi etap z Pardubic do Brna wygrywamy drużynowo, Kapiak zdobywa żółtą koszulkę
lidera, a etap trzeci z Brna do Zlina jest już triumfem generalnym. W dziewięcioosobowej szpicy
wyścigu, która wjeżdża na ulice Zlina - jest aż siedmiu Polaków. Wygrywa mistrz koocowego sprintu,
Wrzesioski. Czcimy ten ewenement w wąskim kółku większą ilością nie najlepszej śliwowicy i późnym
wieczorem nie mam już najmniejszych wątpliwości, że Polacy są najlepszymi kolarzami świata.

Już od Brna - proszę zauważyd mój instynkt polityczny partii - jednoczę się we własnym zakresie,
zabierając do samochodu przedstawiciela „Głosu Pracy” Zygmunta Dalla. Volkswagen ciągnie jakoś
całe towarzystwo wraz z bagażami i zapasem benzyny, mimo że na następnym etapie, Zlin-Żilina,
tempo jest wyjątkowo szybkie, gdyż przeciętna wychodzi ponad 40 km/godz., co w owych czasach,
przy ówczesnym sprzęcie było szybkością wspaniałą.

Gdzieś w połowie drogi między Zlinem - obecnym Gottwaldowem - a Żiliną mijamy granicę między
Czechami a Słowacją. Słowacki bardziej jest zrozumiały dla Polaka niż czeski i nie potrzeba się uciekad
do pomocy języka niemieckiego, co zresztą zarówno Polacy, jak i Czesi czynią nader niechętnie. W
Pradze, Pardubicach czy Brnie widzowie stali w karnych szpalerach, zostawiając kolarzom miejsce na
przejazd, i serdecznie, ale z umiarkowaniem powiewali chorągiewkami. Tu - ludziska zupełnie po
polsku zaczynają tarasowad jezdnię, a okrzyki stają się może mniej skandowane, ale za to
serdeczniejsze, bardziej spontaniczne. W górę lecą czapki i kapelusze, a na kolarzy i towarzyszące im
samochody - niezliczone ilości kwiatów. Akurat kwitnie bez. Na metę wjeżdżamy umajeni jak
karawan.

Nie ma w Słowacji problemów żywnościowych. W Pradze wszystko na kartki, zwane tam „listkami”,
bez których z głodu zemrzesz, a nic nie kupisz - w Żilinie, jeśli masz kartki, to dobrze, a jeśli ci tych
„listków” zabrakło, też jakoś się pożywisz, trochę na lewo, a trochę dzięki ludzkiej życzliwości.
Przeprowadzamy z Millerem degustację słowackich trunków, z których najciekawszym wydaje się
nam „boroviczka”. Wypiwszy kielich onego dekoktu przez trzy dni człowiek dyszy leśnym igliwiem
i odbija mul się tatrzaoską puszczą.

Z niejakim żalem opuszczamy gościnną Zilinę, pędzimy na granicę Polski, wyprzedzając cały wyścig
i zatrzymujemy się przed samym szlabanem w Boguminie. Czekamy. Most graniczny pierwsi
przejeżdżają dwaj Jugosłowianie, Porecki i Horvatič. To rzeczywiście wspaniali kolarze, tyle że
prześladuje ich pech, gdyż drużynowo się wykruszyli i walczą tylko o zwycięstwo indywidualne. W
kilka minut po nich duża grupa, a wśród nich sporo polskich dresów. Widzimy też żółtą koszulkę
naszego Kapiaka. Nie jest źle!

Przeczekaliśmy na granicy, póki wszyscy nie przejadą, i ruszyliśmy przez most na polską stronę. Ale
tam nas nagle zastopowano. Zatrzymał nas major WOP-u, dowódca, jak się okazało, odcinka. Major
był bardzo zdenerwowany i miał wyraźnie błędne oczy.

- Ten wóz musi zostad! Nie pojedziecie dalej!... - oświadczył nam z wojskową energią.
- A to dlaczego? - zdziwiliśmy się zgodnie wszyscy trzej, albowiem niczego nie mieliśmy na sumieniu.

- Bo ja oficjalnie nic nie wiem o tym, żeby przez mój odcinek miał przejeżdżad jakiś wyścig. Tyle co
przeczytałem w gazetach... Tak przecież nie można, to jest wojsko...

- No dobrze, ale dlaczego akurat nasz wóz? - zapytałem.

- Dlaczego! - prychnął major. - Dlatego że wszystkie poprzednie przejechały i wszyscy kolejno mówili,
że w następnym samochodzie jedzie oficjalny przedstawiciel i kierownik wyścigu... - z rozpaczą
w głosie ciągnął major. - Nigdzie żadnego przedstawiciela nie było, a wasz wóz jest już ostatni. Ja
przecież muszę się z kimś dogadad, muszę wiedzied, kto przejechał… To jest wojsko, a ja jestem
odpowiedzialny...

Hm... Słusznośd argumentacji majora nie podlegała dyskusji. Teoretycznie miał prawo zatrzymad cały
wyścig, gdyż widad ktoś tam w Warszawie czy Pradze - jak to normalnie bywa - zapomniał, nie
dopatrzył, zbagatelizował, myślał, że kto inny załatwi. Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia i tylko
major groźnie posapywał.

- Mam! - Wpadłem nagle na genialny pomysł. - Potrzebny panu, majorze, człowiek?

- Właśnie..

- Oficjalny?

- Oficjalny! Macie takiego?

- Mamy! - oświadczyłem triumfalnie, unikając wzroku Dalla. - Jak najbardziej oficjalny przedstawiciel
„Głosu Ludu”, organizator i w ogóle szalenie ważna osoba. Niech go pan sobie bierze, a my
pojedziemy dalej.

Gdyby spojrzenia mogły zabijad, padłbym trupem pod bazyliszkowym spojrzeniem zacnego Zygmusia
Dalla. Czułem się po trosze świnią, ale cóż miałem robid. Major tak rozpaczliwie uchwycił się jedynej,
jego zdaniem, możliwości urzędowego załatwienia sprawy, że innego wyjścia nie było.
Pozostawiliśmy tedy nieszczęśnika na pastwę regulaminów, a sami pojechaliśmy dalej.

Myślałem, że w Czechosłowacji jest dużo ludzi na trasie, ale to, co działo się w Polsce - przekraczało
wszelkie wyobrażenia. Ludzie stali nie tylko we wsiach i miasteczkach, ale nawet w szczerym polu.
Całe chyba katowickie województwo wyległo na trasę oglądad wyścig.

Oglądad? Przecież widzi się tyle co nic. Kolarze tylko migną, nawet trudno zauważyd w pędzie kolor
koszulek i już po wyścigu. A jednak i wtedy, i później, przez trzydzieści lat widzowie czekają właśnie
na jeden, króciuteoki błysk szprych, aby pomachad, dwa razy krzyknąd. Czasem zresztą regulamin
prowadzi do nieporozumieo. Następny etap, z Katowic do Krakowa, nie był w ogóle wliczany do
ogólnej klasyfikacji i rozgrywano go jedynie w konkurencji drużynowej. Poszczególne drużyny
startowały z Katowic w odstępach dziesięciominutowych i raczej się nie śpieszyły, oszczędzając siły
przed ciężkim etapem Kielce-Warszawa. Trzeba trafu, że jako pierwsza, wystartowała drużyna Polski i
- rzecz jasna - jechała pierwsza. Widzowie na trasie nic o regulaminach nie wiedzieli, myśleli, że kto
pierwszy ten lepszy, gdy więc zobaczyli jadących jako pierwszych biało-czerwonych i tylko biało-
czerwonych - zaczęli dostawad szału z radości.
- O rany, Polacy prowadzą! - podnosił się wrzask, a gdy długo nie było widad żadnych innych
zawodników poza Polakami, całe towarzystwo truchtem leciało do najbliższej knajpy na ciężkie
oblewanie triumfu. Ostatnich drużyn nikt już nie oglądał.

Wieczorem w Katowicach okazało się, że Wyścig Pokoju jest wprawdzie głośny na całym świecie, że
ma najwyższych protektorów i arcyhonorowe komitety, ale... ani dla zawodników, ani dla
towarzyszących osób jakoś nie przewidziano kolacji. Ktoś widad nie dopilnował, ktoś nie przewidział,
ktoś zapomniał powiedzied. Robi się awantura pod niebiosa, cykliści się pieklą, trenerzy protestują,
a liczne komitety honorowe odbywają szereg błyskawicznych, burzliwych i mało skutecznych
konferencji. Dzwonią telefony, interweniują Bardzo Ważne Osoby... Wreszcie w ostatniej chwili przed
wybuchem skandalu wyjście się znajduje. Jakie - nie wiem, gdyż w pewnym momencie przerażony
uciekłem. Dają kolację, a w chwilę później drugą, zagranicznych oficjałów ugaszcza się specjalnie,
szprycuje na potęgę wszechmogącą polską wódą i wreszcie późną już nocą wszyscy są bezbrzeżnie
zachwyceni.

Podobny styl organizacyjny obserwowałem później dziesiątki razy.

Tak jak przewidywałem, oficjalne przemówienia przed startem zaczęły osiągad w Polsce znakomitą
długośd, Czesi starali się ograniczad. Słowacy już byli hojniejsi w słowach, ale Polacy wyżywali się do
ostatniego niepotrzebnego zdania, do ostatniej kwiecistej frazy. Bardzo to wszystko było słuszne, ale
cóż z tego, jeśli raczej nie na miejscu i nieaktualne. Że zaś działo się to na starcie, przeto zawodnicy
zależnie od pogody albo się trzęśli na zimnie, albo zlewali potem na słoocu i niecierpliwie przebierali
nogami w oczekiwaniu kooca. Ale do kooca trudno było dobrnąd, trzeba było bowiem, czekad, póki
się nie wypowie ostatni miejscowy dostojnik.

Jako ciekawostkę przyrodniczą przytoczyd można dziwne zjawisko, że mowy były odwrotnie
proporcjonalne do wielkości miast, w których je wygłaszano.

Zaczynam się już po trosze znad na sprawach kolarskich, chod zdaniem Zygmusia Weissa jestem
jeszcze zupełnie zielony. Zyzio uważał zawsze, że trzeba dwadzieścia lat obserwowad wyścigi
kolarskie, aby zacząd orientowad w ich specyfice. W każdym razie, wiem już, co to taktyka, jak się
organizuje ucieczki, jak się blokuje przeciwników i odpiera ich ataki oraz, że jazda wachlarzykiem nie
wynika z potrzeb estetycznych, lecz skłaniają do niej prawa aerodynamiki. Puszczałem się nawet na
przewidywania i proroctwa.

Nie ja jeden przewidywałem - Weiss też tak sądził - że etap Kraków-Kielce będzie ulgowy i spokojny.
Tymczasem na krótkiej, ale pagórkowatej trasie rozegrała się ciężka walka. Na własne oczy
zobaczyłem, jak lider, który prowadził przez wiele etapów, odpada, traci prowadzenie. Już po kilku
kilometrach za startem zaczyna się rozróbka, główny peleton rwie się na grupy, a te z kolei na
mniejsze półgrupki. Przodem jadą jak zwykle trzej Jugosłowianie, jeden Rumun i nasz Kapiak. Ta
piątka coraz bardziej oddala się od reszty - mają już dwie, cztery, a wreszcie prawie pięd minut
przewagi. Kapiak ciągnie znakomicie, widad, że jest w formie, że wytrzyma tempo. Byle nie złapał
defektu..

Zaczynamy cyrkulowad między peletonem a czołówką, mierzymy czas i w ogóle podniecamy się
nadzwyczajnie. W trakcie tego okazuje się, że Zygmuś Dall, który załatwił jakoś graniczne sprawy
i dotarł do nas w Katowicach, posiada nadnaturalne zdolności przewidywania pogody, a nawet wręcz
jej regulowania.

- Gorąco coś - komunikuje na przykład. - Przydałoby się trochę cienia... - po czym jak na zamówienie
słooce chowa się za chmurami.

- Chłodno się robi - stwierdza, po czym chmury po pięciu minutach się rozwiewają nie wiadomo,
gdzie.

- No - zatarł ręce Zygmunt - teraz jeszcze do wszystkich atrakcji wyścigowych brakuje nam tylko burzy
z piorunami i gradobicia!...

No i co się nie robi - nie minęło nawet pół godziny, gdy, przyszła burza. Punktualnie taka, jaką
wykrakał Dall. Nawet z gradobiciem. Nasz lekki blaszak tak zwiewało, że z trudnością utrzymywałem
go na szosie. Zawodnicy, pochyleni pod jakimś zupełnie niesamowitym kątem, jechali jednak dalej,
walcząc z wietrzyskiem, deszczem i gradem. Nawet nie przypuszczałem, że w taką pogodę można
w ogóle jechad na rowerze, W każdym razie mnie nie przyszłoby to do głowy. Miller zagroził Dallowi,
że zostanie związany i zakneblowany, o ile natychmiast nie zaprzestanie wyrażania jakichkolwiek
życzeo pogodowych.

Przez smugi deszczu widzimy niebieską koszulkę Rumuna. Majstruje coś przy rowerze i daje nam
rozpaczliwe znaki. No, ale co my możemy poradzid na przebitą gumę?

Pozostaje nam tylko uciecha, że jeden przynajmniej konkurent Kapiaką odpadł. Nieco dalej
identyczna scenka, tym razem z Jugosłowianinem.. No to jeszcze lepiej! Teraz Kapiak ma przeciwko
sobie tylko dwóch. Byle...

Niestety, tym razem gumę łapie Kapiak. Pomóc nic nie możemy, gdyż wtedy zawodnik sam musiał
zmieniad gumę i nawet mu koła nie wolno było podawad - zachęcamy, go -tylko krzykami
i podskakiwaniem wokół niego. Kapiak klnie jak szewc, pracuje jak szatan, ale nim zmienił gumę,
stracił, ze dwie minuty, Jugosłowianie już daleko, nawet ich nie widad, Kapiak rusza w pogoo,
w obłąkaną zupełnie pogoo. Pochylony nad kierownicą pedałuje, jakby chciał duszę z siebie wyprud.
Twarz twarda, zacięta - walczy o żółtą koszulkę.

Zaczynamy kursowad między Kapiakiem a Jugosłowianami, mierzymy czas. Dwuminutowa różnica


zmniejsza się, dochodzi do minuty, na zjeździe z Chęcin Kapiak już widzi niebieskie koszulki
przeciwników, ale meta zbyt blisko - nie daje rady, na stadion w Kielcach pierwsi wjeżdżają dwaj
Jugosłowianie, a on dopiero trzeci. Umęczany zwala się z rowerem na trawę...

- Gdyby nie ta guma... - chrypi.

Ba, gdyby... Prowadzenie stracone, a Jugosłowianie zbyt są dobrzy, aby można było marzyd
o odrobieniu straty na długim, ale płaskim i łatwym, etapie z Kielc do Warszawy, na którym - zgodnie
z przewidywaniami fachowców, a wbrew, oczywiście, przewidywaniom moim - nie dzieje się
kompletnie nic ciekawego. Do Warszawy wjeżdżamy w ciągnącym się dziesiątki kilometrów zwartym
szpalerze widzów. Na przedmieściach wyprzedzamy jak zwykle peleton i walimy prosto na stadion
Legii, na metę. Rzadko się widuje takie tłumy w Warszawie. Publiczka stoi głowa przy głowie na
chodnikach, a nawet na jezdni - malowniczymi festonami zwisa z drzew i latarni, wychyla się z okien
i balkonów. Jeszcze przed dziennikarskimi autobusami wjeżdżamy na stadion i biegiem lecimy ku
mecie.

Po paru minutach wrzask i poruszenie zwiastuje, że kolarze są już na Myśliwieckiej. Przy bramie
stadionu prowadzi jeszcze Czechosłowak, ale już na przeciwległej prostej dochodzi go nasz
Wrzesioski, wyprzedza jak dzieciaka i wspaniałym finiszem pierwszy wpada na metę. Przynajmniej ta
jedna pociecha po obsunięciu się Kapiaka.

Skooczyło się. Stadion wiwatuje, dygnitarze przemawiają, jedni drugim gratulują i zapewniają się
wzajemnie o różnych rzeczach, wręczają nagrody, całują się, znowu bardzo długo przemawiają...

Nie czekam kooca. Wszystko już przecież wiadomo. Dyskretnie się wycofuję i jadę do redakcji. Nie
ma, oczywiście, żywej duszy. Wszyscy ponod na stadionie, oglądają zakooczenie wyścigu. Nerwowo
rzucam się do kompletu „Robotnika”, żeby zobaczyd, jak też moje wspaniałe reportaże, pracowicie
codziennie przetelefonowywane, wyszły w druku .Szukam, szukam... Im bardziej szukam, tym
bardziej reportaży nie ma. Owszem codziennie podawali wyniki, ale nic poza tym. Ani jedno zdanie
z mojej natchnionej twórczości nie znalazło się w gazecie!

Gdy przyjeżdża wreszcie do redakcji Strzeluś - zbyt jestem zdruzgotany, aby mu zrobid awanturę do
sufitu. Pytam tylko ponuro dlaczego?

- Och, wiesz - niefrasobliwie odpowiada Edek. - Zdecydowaliśmy dawad wyniki z PAP-u, a dopiero po
twoim przyjeździe puścid cykl reportaży z trasy. Telefonowałeś w nocy, nie było komu adiustowad,
wrzucad do numeru...

Takie to jest życie dziennikarza.


DOOKOŁA POLSKI

Jeszcze się nie zdołałem pozbierad po Wyścigu Pokoju, a już redakcja wpadła na nowy pomysł, żeby
mnie wysład jako sprawozdawcę na pierwszy powojenny wielki rajd samochodowy dookoła Polski.
Impreza zakrojona była na dwadzieścia cztery fajerki, rzecz się odbywała nie na pedałach, lecz na
silnikach, a że motoryzacyjnego hysia miałem już wtedy potężnie rozwiniętego - nawet nie
protestowałem. Wprawdzie nastawiony byłem wtedy raczej na motocykle i coś tam zaczynałem
działad w Polskim Związku Motocyklowym w charakterze czynnika społecznego, ale niezależnie od
ilości kółek bliskie mi było wszystko, co warczy.

Zaczęło się od... konferencji prasowej, na którą organizatorzy sprosili chętnych do jazdy dziennikarzy.
Poczułem się na tej konferencji jak na szkolnej ławie, a przyjemne to wrażenie pogłębiało się z każdą
minutą trwania konferencji. W tonie autorytatywnym oświadczono nam, co będzie wolno, a czego
nie wolno, do czego jesteśmy zobowiązani, a czego czynid nie musimy, co będzie widziane mile, a co
niemile. Otrzymaliśmy ogromne formularze do podpisu, którym to podpisem zobowiązaliśmy się do
przestrzegania kilkunastu paragrafów skomplikowanego regulaminu służby wewnętrznej rajdu.
Przeczytałem toto raz i drugi, przeczytałem trzeci, po czym nieco się spłoszyłem i zawahałem -
przypominało mi to bowiem podpisywanie diabłowi cyrografu w sprawie duszy. Po namyśle jednak
zdecydowałem się na owo zaprzedanie w niewolę, słusznie suponując, że - jak to u nas - regulaminy
najgorsze są w chwili powstawania, przy dłuższym użyciu zadziwiająco miękną i łagodnieją.

I tak było rzeczywiście.

Rajd wystartował najpierw honorowo, na stadionie Legii. Kto tam miał przemówid, ten przemówił,
kto miał pożegnad, ten pożegnał i kuligiem ruszyliśmy na ostry start do Radzymina. Samochody... ba,
wtedy wydawało mi się, że startują najwspanialsze samochody świata, pożeracze przestrzeni, bolidy,
którym nikt nie dorówna. Prawdę zaś mówiąc - była to rupieciarnia z poniemieckiego demobilu,
zżarta korozją i sfatygowana do ostatecznych granic. Chciało to wszystko jeździd tylko dzięki
entuzjazmowi kierowców i mechaników.

Psim swędem dostałem się do niezłego pozornie samochodu. Początkowo wprawdzie wylosowałem -
paru akredytowanych dziennikarzy losowało podówczas miejsca w wozach rajdowych - wyleniałego
i grzechoczącego jeepa, ale wyskamlałem u organizatorów przesiadkę na Adlera-Autobahna, potężną
jednostkę prowadzoną przez Witkowskiego z Warszawy. W naszej klasie godne towarzystwo:
Chevrolet z mistrzem Rychterem przy kierownicy, jakaś strasznie sportowa Alfa-Romeo i archaiczna
Bugatti z samym Jasiem Ripperem za kółkiem. Bohater mojej młodości właściwie niewiele się od
tamtych czasów zmienił - podobnie zresztą, jak nie zauważyłem na nim wyraźniejszych śladów czasu
po dalszych trzydziestu latach - trochę tylko jakby jeszcze zmalał i lekko się zasuszył. Wierzba na
bajecznie aerodynamicznej, przez siebie samego zmontowanej Lanci - wygrywa pierwszą próbę
szybkości.

Tempo bierzemy z miejsca ostre. Witkowski twierdzi, że jego Adler silnik ma wprawdzie kwitnący, ale
gorzej z karoserią i podwoziem. W chwili szczerości wyznaje mi, że nie będzie ukrywad, iż karoseria
się rozlatuje. Rzeczywiście, łomoty są tak straszliwe, że mój własny blaszak wydawad mi się zaczyna
maksymalnie wyciszoną, luksusową limuzynę. Po bocznych tedy i wyboistych objazdach za
Pułtuskiem jedziemy z właściwym umiarem. Wyprzedza nas Chevrolet Rychtera - w chwilę później
z piekielnym rykiem przelatuje Bugatti Rippera i niknie w strugach deszczu, który się akurat rozpadał.

Natykamy się na pierwszą ofiarę demonów techniki: w blasku reflektorów dostrzegamy stojącą nad
rowem niską Alfa-Romeo. Jedziemy prawie ostatni, więc zatrzymujemy się i pytamy, o co chodzi.
Niedobrze - rozleciał się mechanizm kierowniczy i omal nie doszło do kraksy. Cała załoga leży
w błotku pod samochodem i gorączkowo przeklina los. Ratujemy ich jakąś arcypotrzebną śrubą
i jedziemy dalej. Deszcz leje coraz mocniej i mocniej, a dla pełnego uroku imprezy łapiemy po kolei
trzy gwoździe. Montaż gumy pod wodą nie jest rozkoszą, ale... wstyd siedzied w suchym wozie, gdy
inni pracują.

Nieco dalej nawalają hamulce. Witkowski je nieco poprawia, ale i tak ostatnie 200 kilometrów do
Gdyni jedziemy wyłącznie na biegach. Zmarnowana godzinka przy reperacji gum i próbie reperacji
hamulców i smarujemy ostro do Ustki, aby nadrobid spóźnienie. Tyle że za Wejherowem czujemy
smród, coś się pali, ale nie wiadomo, czy guma, czy okładzina hamulcowa. Po namyśle Witkowski
konstatuje, że i to, i to, ale przecież nie ma czasu na sprawdzenie, a tym bardziej na naprawę, zwalnia
więc, ale tylko niewiele, w rezultacie czego w Lęborku przepędzlowujemy. Wąska uliczka - duża
szybkośd - wóz zaczyna taoczyd - Witkowski usiłuje przerzucad biegi - nic się nie zmienia. W jakimś
samobójczym skręcie walimy bokiem o krawężnik, omal nie rozduszając o ścianę miłego jegomościa
w rzeźnickim kitlu.

Tracimy cenne minuty na zmianę koła - felga się skrzywiła beznadziejnie - gnamy dalej, ale po paru
kilometrach smród staje się nie do wytrzymania, aż wreszcie spod skrzyni biegów bucha kłąb
gryzącego dymu. Sprzęgło poszło. Chłodzimy je, próbujemy jechad dalej, ale nie idzie. Strudzony Adler
pracuje silnikiem na pełnych obrotach, ale koła się nie chcą kręcid. Wysiadka z rajdu.

Ba, ale ja wysiąśd nie mogę. Redakcja czeka na materiały, a po Wyścigu Pokoju zastrzegłem sobie
maksymalną aktualnośd, a więc nie mogę wyjśd na głupka. Jesteśmy na koocu rajdu, nie ma żadnych
szans na złapanie jakiegokolwiek samochodu, a do Szczecina przeszło 200 kilometrów.

Trzeba sposobem.

Rozglądam się bezradnie i widzę, jak zza pobliskiej górki wyłania się pociąg. Jedzie na zachód, a więc -
do Szczecina. Jednocześnie zatrzymuje się koło nas jakaś starowinka-ciężarówka, wysoce archaiczny
egzemplarz Renaulta, pędzony gazem drzewnym. Błyskawiczna rozmowa z kierowcą i - gonimy
pociąg. Staruszeczka wyciąga szybkości wręcz niebywałe: na pierwszej stacji pociąg jest górą, ale do
następnej dochodzimy łeb w łeb. Wskakuję do ruszającego już pociągu, wybawcy kiwam
z wdzięcznością ręką i nad ranem docieram do Szczecina.

Okazuje się, że bardzo wiele wozów zostało po drodze, ale stara gwardia jednak się trzyma. Ogólną
sensację wzbudza Mazurek na Volkswagenie w wojskowym wykonaniu - patrzę ze wzruszeniem na
bliźniaka mojego własnego blaszaka, który pojawia się nie wiadomo skąd i jak na punktach kontroli
czasu.

Na trasie go nikt nie widuje. Ponod Mazurek nieustannie remontuje swój automobil i składa go
pracowicie do kupy po każdym większym wyboju. Ale jedzie. Tym razem kierownictwo rajdu pakuje
mnie do nowiutkiego Citroëna BL 15, specjalnie na rajd dotartego, jednego z wozów oficjalnego
zespołu Ministerstwa Komunikacji. Za kierownicą Nowak. Poprzez dziwacznej konstrukcji mosty na
Odrze, po których chodzą w jednej linii samochody i kolej, wydostajemy się na przedmieścia. Po
moście manewrowad trzeba ostrożnie z uwagi na szyny. Wereszczyoski na swoim mikroskopijnym
MG na chudych kiszkach wpada w szynę i zatyka cały ruch. Kilku najbliższych uczestników rajdu mą
uciechę, bez wysiłku ustawiając jego pudełeczko na stałym gruncie.

Ze Szczecina ruszamy ostro, bardzo nawet ostro. Nowak zna się na rzeczy i powoli jeździd nie potrafi.
Mamy numer 30, ale szybko dochodzimy do czoła rajdu. Niska, szeroka, rozkraczona jak żaba
maszyna z napędem na przód czepia się drogi jak przyklejona. Za nami mknie bliźniaczy Citroën.
Trzymamy się razem.

Ja się trzymam początkowo, czego się da. Jak na moje możliwości jazda jest nieco zbyt piszcząca na
zakrętach. W tylnej szybie ukazuje się wąska rasowa morda sportowego BMW, które wyprzedza nas
i idzie do przodu. Nowak jedzie chwilkę za nim, ale po paru minutach nerwowo nie wytrzymuje
i nadusza mocno na pedał. Wiatr gwiżdże coraz wyższym tonem - 120... 130... wskazówka licznika
waha się około 140 i przechodzimy obok BMW, urywamy się mu. Cóż z tego, kiedy przed Poznaniem
śmiga obok nas Wierzba na swojej wyścigowej srebrnej Lanci i leci jak wariat zataczając się na
wirażach. Nikt nie wie, po co się tak śpieszy, gdyż czasu jest mnóstwo.

Strach mi jakoś mija. Ostatecznie jedziemy i jedziemy, a ciągle katastrofa nie następuje. Za
Poznaniem Nowak zaczyna kląd jak szewc, okazuje się bowiem, że cierpimy na nadmiar życzliwości.
Mieszkaocy leżących przy trasie miasteczek uważają za swój święty obowiązek, obrzucanie nas
kwiatami, a przy takich szybkościach trzaśnięcie wiązką polnego kwiecia, nawet ofiarowaną
z najszczerszej serdeczności - jak nic spowodowad może wypadek. Szczególnie że polska dziatwa, aby
bukiet poręczniejszy był do rzucania i lepiej leciał do celu - lubi w środek bukietu wpakowad
półcegłówkę dla należytej wagi. Niespodzianka taka niby.

A zainteresowanie rajdem ogromne. W każdej wiosce bramy triumfalne, transparenty „Witajcie!”


i tłumy, tłumy, tłumy. Im zaś dalej w głąb Dolnego Śląska - tym entuzjazm większy. Ludziska machają
rękami, powiewają chorągwiami, wrzeszcząc na różne tony. Z okna domku macha do nas chusteczką
dziewczyna, której uroda zaszczyt przynosi miejscowości. Wychylam się i ja, kiwam po bratersku
dłonią, na co odpowiedzią jest spontaniczne powiewanie obiema rękami i przesyłanie od ust
niezliczonych całusów. Ryczę do-Nowaka, żeby natychmiast hamował, gdyż ja tu zostaję, ale Nowak
nie ma czasu. A szkoda!

A Dolny Śląsk - przepiękny! Pogoda jak kryształ i wszystkie uroki tej ziemi pokazują się jaskrawo,
jaskrawiej niż rzeczywistośd. Przez zielone pagórki suniemy wspaniałymi, asfaltowymi szosami,
gdzieniegdzie tylko wybitymi trochę przez wojnę. Ale dziury łatają. Wioski, wioseczki, miasteczka -
wszystko schludne, czyste, zamiecione. Ludzie biednieocy, wielu w starych wojskowych sortach, ale
przecież żyją, gospodarują, są. Coś mi się nie bardzo chce wierzyd, aby Ziemie Odzyskane miały byd
„ziemiami wyzyskanymi” i stanowiły - jak twierdzi zagraniczna propaganda - obrabowaną pustynię.
Pewnie, wiele tu ruin, wiele opuszczonych domostw, ale przecież wojna przewalcowała ten kraj.

Aby odżyd - trzeba czasu.

Koniec etapu w Szklarskiej Porębie, ale my zatrzymujemy się parę kilometrów przed metą, na
maleokiej łączce obok rozwalonej bombą chałupki, gdzie wyznaczyliśmy sobie rendez-vous
z pozostałymi Citroënami. Jeden już tam czeka, po paru minutach nadjeżdża drugi. A więc jedziemy
w komplecie, bez punktów karnych. Spracowane silniki chłodzą się przy otwartych maskach, kierowcy
sprawdzają to i owo, podkręcają jakieś śrubki regulacyjne, kontrolują ciśnienie w oponach, dolewają
z baniek benzynę. Wozy idą do parku maszyn i po przyjeździe na metę nie wolno będzie w nich już
grzebad.

Do następnego etapu, ze Szklarskiej Poręby do Zakopanego, jadę z Jasiem Ripperem. Z samym Jasiem
Ripperem - bożyszczem mojego dzieciostwa. Jego Bugatti ma już przeszło dwadzieścia lat. Uchowała
się zmyślnie zadołowana przez okupację i teraz Jasio przywrócił ją do życia, w trzech zresztą podobno
wcieleniach - posiada bowiem do niej trzy karoserie: jedną na co dzieo, gdyż Bugatti służy mu jako
samochód dostawczy przy warsztacie, który prowadzi, druga karoseria jest wytworna i nobliwa,
zakładana zaś bywa dla reprezentacji, gdy kogoś trzeba zawieźd do ślubu, trzecia jest pour le sport,
dwumiejscowa z klapą na pasażera w tyle. Bugatti, wytrwale przerabiana i udoskonalana przez Jasia,
chodzi rzeczywiście jak zegareczek. Ładujemy się na przednie siedzenie w trzy osoby, wraz z panią
Heleną, szwagierką Jasia, która pilotuje. Siedzenie jest ciasne i chod sam mistrz zajmuje miejsca tyle
co nic - trochę jednak kipimy na boki z wnętrza.

Na tylnym siedzeniu, w uchylonej klapie siedzi Mietek, czyli chłopak warsztatowy, którego jedynym
zadaniem jest pełnienie obowiązków stojaka. Rzecz w tym, że starożytna Bugatti ma dośd nietypowy
wymiar opon, które są chude, ale za to o olbrzymim obwodzie. Że zaś są i zleżałe, Jasio nazbierał ich,
gdzie się dało i ile się dało, i ponakładał na Mietka, który utopiony w nich po szyję żywo przypomina
reklamę Michelina.

Stromą szosą zjeżdżamy w dół, do Jeleniej Góry. Ripper jedzie wolno, wolniuśko, najślamazarniej jak
można: przed każdym zakrętem zwalnia do ślimaczego tempa, zwalnia również przy mijaniu, zwalnia
pod lada pretekstem. Patrzę na niego uważniej, czy go nie podmienili, ale nie - zupełnie ten sam
filigranowy człowieczek w wyświechtanym, niegdyś białym kombinezonie. Zobaczył moją zdumioną
minę.

- Nie ma co się śpieszyd, masa czasu - uspokoił mnie.

Skoro masa czasu, no to masa czasu. Nawet przyjemnie się tak podróżuje, szczególnie po
ekstraszybkiej jeździe z Nowakiem. W Jeleniej Górze wstępujemy do zaprzyjaźnionego warsztatu.
Bugatti zostaje umyta, wypolerowana, a na nieszczęsnego Mietka pakujemy jeszcze jedną oponę, tak
że ze stosu gumy widad tylko czubek jego czaszki.

Ripper pyta, ile mamy czasu, coś kalkuluje i wreszcie decyduje, że trzeba się trochę pośpieszyd.
Naciska pedał i... w tym momencie siada guma. Zakładamy rezerwę, jedziemy, ale po paru
kilometrach hamuje nas olbrzymi autobus, jadący środkiem szosy, który mimo intensywnych
alarmów nic sobie z niczego nie robi i wolniutko toczy się jak panisko. Ripper robi się czerwony,
purpurowy, wreszcie siny. Ambaluje silnikiem, ryczy klaksonem, daje znaki światłami - nic nie
pomaga. Wreszcie w jakiejś wiosce udaje nam się wyprzedzid przeklętnika. Ripper zajeżdża mu drogę,
sięga pod siedzenie po korbę i wyskakuje z wozu.

- No to ja się wyłączam - spokojnie oświadcza pani Helena, odwraca się i zatyka starannie uszy. I
słusznie: kierowca autobusu dowiedział się absolutnie wszystkiego, co o nim Ripper myśli i co
przewiduje, że się z nim najbliższej przyszłości stanie, nie mówiąc już o zaskakującej informacji, czym
się trudniła jego matka. Po wygłoszeniu swojego Ripper powrócił do normalnego kolorytu
i pojechaliśmy dalej, aby - po paru kilometrach powtórzyd to samo z ciężarówką.

A czas leci. Ripper znowu decyduje, że należy przyśpieszyd, i znowu strzela guma, a przy wymianie
koła stwierdzamy, że siadła jeszcze jedna. Rezerwa się skooczyła - trzeba kleid i znowu tracimy cenne
minuty. Kooczą, się żarty. Błyskawicznie zakładamy koło, wskakujemy niemal w biegu do wozu, gdyż
Jasio gwałtuje, kwiczą gumy w zrywie i następne kilkanaście kilometrów jest dla mnie księgą
całkowicie zamkniętą. Pamiętam tylko jak przez mgłę urywany ryk potężnego silnika i drzewa
niebezpiecznie blisko migające mi koło głowy. Wiatr przedziwnie pogwizdywał drąc się na
starożytnych profilach Bugatti, której wąska maska podskakiwała mi przed oczyma. Szczęściem - gdyż
mnie mdliło ze strachu - następna opona nie wytrzymała tempa i z hukiem eksplodowała, aż nas
zakręciło w kółko na błotnistym wirażu i oparliśmy się tuż nad krawędzią rowu.

Parę minut później gnaliśmy dalej. Ripper stwierdził, że właściwie to mamy jeszcze duże szanse
zdążyd na czas i nawet nie trzeba się tak bardzo śpieszyd. Od tego nie bardzo śpieszenia się omal nie
wyplułem serca, które podeszło mi pod gardło.

Tyle że znowu po paru kilometrach poszła następna opona, a w dodatku Ripper wyłowił jakieś
podejrzane odgłosy w silniku i oświadczył, że musi dokonad kapitalnego remontu. Kapitalny remont
trwał wprawdzie nie więcej niż kwadrans, ale gdyśmy wreszcie ruszyli, okazało się, że mamy zaledwie
parę minut czasu na pokonanie sześddziesięciu kilometrów do Opola. Ripper spokojnie stwierdza, że
teraz trzeba jechad ostro - naprawdę ostro!

Gdybym twierdził, że w czasie tej jazdy kamienie kilometrowe wyglądały jak mur - zełgałbym
haniebnie. Niewiele się jednak minę z prawdą, jeśli powiem, że słupy telegraficzne wyglądały jak płot.
Licznik w Bugatti nie działał, jak zresztą reszta zegarów, i jedynym funkcjonującym wskaźnikiem był
wskaźnik ciśnienia oleju, nie wiem przeto, ile jechaliśmy, ale przestaliśmy podróżowad setką i
przenieśliśmy się gdzieś grubo ponad 150 km na godzinę. Silnik wariował zupełnie na wysokich
obrotach, których mu Ripper nie szczędził, a Bugatti z niesamowitym wyciem i strzelaniem
prześlizgiwała się po wirażach. Nie ciągnie jak należy trzeci bieg - Jasio wrzuca dwójkę, nie ciągnie
dwójka - błyskawicznie wchodzi jedynka. Drętwieją mi po kolei najrozmaitsze części ciała, zaczyna
siąpid drobny deszczyk - kiepska i tak droga zamieniła się w błotnistą packę. Ripper powiada, że to nic
nie szkodzi, a nawet lepiej gdyż on jest bardzo dobry na błoto, i - dodaje jeszcze gazu. Trzymam się
kurczowo drzwiczek, przedniej szyby, siedzenia...

Ochłonąwszy nieco - do wszystkiego można się przyzwyczaid - mogę spokojnie ocenid wspaniałą
technikę jazdy Rippera. Ślizgamy się od pobocza do pobocza, niepokojąco blisko przemykamy obok
pryzm szutru, ale Ripper w każdym momencie panuje nad sytuacją, ani na chwilę nie traci
przyczepności, która jest potrzebna, bezbłędnie kontroluje wszystkie poślizgi.

Zwyczajnie - bardzo szybko jedzie i tyle.

Do Opola jednak się spóźniamy. Cudów nie ma. Stracone szanse na sukces, bo spóźnieo się nie
odrobi, ale Ripperowi już o co innego chodzi - o to, aby byd pierwszym w Zakopanem, w swoim
Zakopanem. Oczywiście, łaska niebios spływa na nas dopiero wtedy, gdy już nie jest tak niezbędnie
potrzebna - kooczą się mianowicie defekty jak ręką odjął. Jasio rżnie jak szalony, tylko pryska błoto
i jęczą resory, a gumy wszystko wytrzymują. Widad się przestraszył, że jest ich niewiele. Ze stosu
zakrywającego Miecia zostały resztki. Miecio jest wolny i tylko parę opon pałęta mu się wokół pasa.
Wyprzedzamy wszystkie samochody - ostatni dopadamy co prawda dopiero w Poroninie, ale go
jednak dopadamy - i Ripper jako pierwszy przejeżdża wspaniałą triumfalną bramę specjalnie
wybudowaną na cześd rajdu..

- Rip-per, Rip-per!... - skandują widzowie. Jak przed laty, jak na Wyścigach Tatrzaoskich. Przyjaciele
wyciągają go z samochodu i wysoko podrzucają...

Nie, nie dziwię się, że Jasio dyskretnie co prawda, ale jednak przecierał ślepka piąstkami.
CHUDE LATA

Po latach tłustych - nie tyle może zresztą tłustych, ile niefrasobliwych, toczących się bez większych
oporów - przyszły lata chude. Aura polityczna była wtedy, w 1948 roku, nerwowa i rozwichrzona.
Trudno inaczej, jeszcze dogorywały resztki wojny domowej, jeszcze sytuacja międzynarodowa
chwiejna była i niepewna, w kraju kłębiły się idee i kierunki bardzo niesprecyzowane, a młoda władza
ludowa po pierwsze rządzid jeszcze nie potrafiła, a po drugie skrępowana była tysiącem czynników
obiektywnych. Nie bardzo wiadomo było, gdzie wróg, a gdzie przyjaciel, komu można zawierzyd,
a komu nie można. Linia była, to prawda, wiadomo było, jaką drogą pójdzie Polska, ale jak to uczynid -
co do tego jasny pogląd nie istniał, bo istnied nie mógł.

Uczyłem się tej nowej, niezrozumiałej początkowo Polski, Wiele rozmawiałem z mądrymi ludźmi,
próbowałem petryfikowad swój stosunek do tego, co się dzieje, ustawid się w rzeczywistości.
Wydawało mi się, że jakoś dam sobie radę. Mając wątpliwości szczegółowe - mam je po dziś dzieo,
gdyż kto ich nie ma - nie miałem wątpliwości ogólnych, programowych. Daleko mi jeszcze było do
trzydziestki i nabity byłem energią na ostre strzelanie. Chciałem byd w samym środku tego, co się
dzieje, coś robid, działad, na coś wpływad. Spokojna posadka na boku wcale mi nie odpowiadała.

Jako dziennikarz w liczącym się i rzeczywiście znakomitym „Robotniku” miałem wszelkie szanse na
aktywnośd, na włączenie się w nurt życia, na robienie tego, co zawsze chciałem robid i czego się całe
życie uczyłem - dobrego dziennikarstwa. Pisałem bardzo dużo: codzienny felieton, reportaże,
problemowe artykuły, humoreski nawet, jeśli było trzeba, do specjalnych numerów, polemiki na
najróżniejsze tematy, wstępniaki i komentarze międzynarodowe. Drukowałem też w „Przekroju”
opowiadania i nowele...

To była dobra szkoła dziennikarstwa, w której nie było czasu na obcyndalanie się i nadmierne
patyczkowanie z tekstem. Codzienna gazeta - dobra gazeta - wymaga działania natychmiastowego.
Jeśli reakcja spóźniona jest o parę dni czy chodby o dzieo - często w ogóle traci sens. Oczywiście,
niesie to z sobą niekorzystne objawy: spłycanie myśli, upraszczanie wniosków i pewien nieuchronny,
„gazetowy” prymityw stylu. Ale to już koszta zawodu.

Czy tak byd musi? A właściwie, czy tak byd musi w stopniu rażącym? Nie. Częste, intensywne pisanie
wcale nie musi prowadzid do lekceważenia zasad stylu, słownika i reguł składni - prostota
niekoniecznie musi zamieniad się w prostactwo. Przychodzi rutyna, a to bardzo ważne - pod
warunkiem, rzecz prosta, iż rutyna nie zamieni się w zrutynienie i skostnienie.

Powtarzam, nie musi się zamienid. Oczywiście, facet jednotematyczny, pisujący na przykład
codziennie komentarze na tematy międzynarodowe czy sportowe, czy nawet obyczajowe - nikłe ma
szanse, aby się nie zbakierowad i nie przejśd na produkcję sieczki. Jeśli jednak tematyka jest
różnorodna, jeśli się codziennie wskakuje w inny problem, w inną formę dziennikarską czy literacką -
można się ustrzec sztampy i mechanicznego klecenia zdao mniej więcej sensownych. Mało tego!
Codzienne pisanie przechodzi w rodzaj nawyku. Wiadomo, że tego a tego dnia trzeba oddad do takiej
a takiej redakcji taki a taki materiał, więc - oddaje się. No, a kwestią indywidualnej ambicji jest już, czy
to, co się oddaje, można oddad bez osobistego wstydu.
I wtedy właśnie -z powodów do dziś mi nie znanych, przypuszczalnie w wyniku nieporozumienia -
zostałem bez pracy.

W pełni sił, rozpędzony do działania - zostałem nagle przyhamowany w miejscu. Nie bardzo sobie
wtedy zdawałem sprawę z konsekwencji tego zahamowania. Wierzyłem sam w siebie, pewien byłem
swoich zdolności, nie miałem wątpliwości, że jeśli nie tu to gdzie indziej się zahaczę - że to tylko
potknięcie.

To me było potknięcie - to była sprawa znacznie poważniejsza i wcale nie chwilowa. Otrzymałem
wypowiedzenie z ustawowym, trzymiesięcznym terminem i - żadnej nowej propozycji. Początkowo
się tym nie przejąłem, ale... z tygodnia na tydzieo moje możliwości drukowania zaczęły się kurczyd.
Nie to nawet, aby mi druku odmawiano, lecz zwlekano, odkładano z numeru na numer, kapryszono...
Nader skutecznie zniechęcało mnie to do pisania, gdyż przyzwyczajony byłem i, nie ukrywam,
rozpuszczony tym, że cokolwiek napisałem - wszystko szło, i to szło od razu. Jeszcze nie tak dawno nie
mogłem się wprost opędzid zamówieniom na taki czy inny artykuł, a tu nagle okazało się, że nikt
niczego u mnie nie zamawia, nikt niczego nie proponuje - że sam muszę się starad o zamieszczenie
materiału, a co gorsza te starania nikły przynoszą rezultat.

Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Przecież nie zacząłem nagle pisad gorzej. Przecież to, co się
podobało przed pół rokiem, nie może nagle byd do niczego teraz.

Zaczęło byd krucho z pieniędzmi. Zarabiałem dużo i dużo wydawałem w latach tłustych. Nigdy zresztą
nie przywiązywałem większej wagi do pieniędzy - nie potrafiłem też ograniczyd się w złych chwilach.
Trzymiesięczna odprawa, którą otrzymałem z wydawnictwa, rozlazła się, nawet nie wiem jak i na co.
Pracę mi proponowano, owszem ale... spróbowałem pracowad w jednym z wydawnictw książkowych
i po trzech miesiącach wycofałem się z interesu. Nie potrafiłbym urzędolid codziennie od godziny do
godziny, a zresztą i nie bardzo miałem kwalifikacje. Próbowałem też przez parę miesięcy w audycjach
zagranicznych Polskiego Radia, ale i to w rezultacie nie wypaliło i rozstałem się z radiem bez żalu
z którejkolwiek strony. Nie pasowało mi radio, a i ja nie pasowałem do radia, szczególnie że programy
owe - nadawane na krótkich falach - właściwie nie docierały do adresatów i prawie nikt ich nie
słuchał.

Nie, nie szło ani w ząb! Wściekałem się, szarpałem, pyskowałem na prawo i lewo, pełen żalu do
wszystkich, nieświadom, że i tak nie jest źle, gdyż mogłoby byd znacznie gorzej. Do klopsów
zawodowych dołączyły się prywatne, osobiste - znowu żona ode mnie uciekła, zakochawszy się
z wzajemnością w moim najlepszym przyjacielu...

Tu mała dygresja, muszę bowiem wyjaśnid zagadkowy dla wielu moich przyjaciół fakt moich
kilkakrotnych ożenków, które się z reguły kooczyły niepowodzeniami - z wyjątkiem ostatniego, który
trwa już trzydzieści prawie lat i chyba się utrzyma. Rzecz w tym, że jestem z natury monogamistą, co
poświadczyd mogą wszystkie Panie, z którymi bądź byłem żonaty, bądź coś w tym rodzaju. Trochę to
usposobienie, trochę mieszczaoskie wychowanie, ale w każdym razie nigdy nie durzyłem się w więcej
niż jednej kobiecie - przy czym sprawa się kooczyła nie z powodu mojego wychłodzenia, lecz
odwrotnie. Że zaś zakooczywszy jedno małżeostwo, bardzo bywałem nieszczęśliwy, starałem się
natychmiast pocieszyd i w możliwie szybkim tempie zawierałem nowy związek, w dziecięcej nieco
ufności, że tym razem już będzie to na całe życie i sprawę małżeostwa mam właściwie z głowy.
A tymczasem nic podobnego! Po paru latach, a najczęściej po paru miesiącach Panie wiały ode mnie
jak od zarazy. Niegdyś, niezależnie od dramatów, które urządzałem - ogromnie się temu dziwowałem.
Teraz, z perspektywy czasu, który legł między wspomnieniami a dniem dzisiejszym - nawet się
Paniom zbytnio nie dziwię. Faktem jest, iż byłem człowiekiem trudnym do zniesienia, pełnym
fanaberii, przemądrzałym i skorym do sprzeczek o byle co, a przy tym nie chciałem rezygnowad na
rzecz towarzyszki życia ze swoich przyzwyczajeo i namiętności, dziwnych czasem, a czasem wręcz nie
do przyjęcia dla normalnej kobiety. Nie, nie chodzi o żadne pikantne wynaturzenia - pod tym
względem nie odbiegałem i nie odbiegam od normy, lecz chodby o zwyczaj czytania przy jedzeniu,
programowego nieczyszczenia butów czy też ułożenia rzeczy na mym biurku w formie wielkiej kupy,
której sprzątad i porządkowad nie wolno pod żadnym pretekstem.

To są łagodne przykłady mych licznych wad, które - to jeszcze raz lojalnie przyznaję - jeśli współżycia
ze mną nie uniemożliwiały w ogóle, to na pewno je niesłychanie utrudniały. Nie mogłem tego nie
uznad, toteż po pierwszych dramatach i potężnych drakach rozejściowych - z czasem łagodniałem,
rozumiałem i przechodziłem na inną, towarzyską czy przyjacielską płaszczyznę stosunków. Po dziś
dzieo z wszystkimi mymi byłymi żonami - nie bez pewnych zahamowao żony obecnej - żyję w wielkiej
przyjaźni i wszystkie one nie mogą się mnie nachwalid w nowej sytuacji.

Jako były mąż jestem czymś w rodzaju ideału.

Ale to wszystko była tylko porządkowa dygresja. Na początku chudych lat byłem przejściowo
człowiekiem samotnym, zdesperowanym i zagubionym. Nie wiedziałem, czy zmieniad fach, a jeśli
zmieniad, to na jaki - nie wiedziałem, czy można dalej walczyd, czy też nie warto brykad. Najgorsze
zaś, że nie miałem z czego żyd, a chod zawsze moja nieoceniona Matula była na podorędziu, to nie
bardzo chciałem ją wykorzystywad. Po pierwsze uważałem, że jestem już dorosły i samodzielny, a po
drugie śmiertelnie się bałem wpaśd jeszcze raz w życiu w zależnośd od Matuli, dobrze bowiem
wiedziałem, czym to pachnie i do jakich spięd musi doprowadzid.

Kochamy się z moją Matulą niezmiennie i niezmiernie, ale zachowujemy należyty dystans, który
zapewnia harmonię.

Zastanawiałem się, rzecz prosta, co robid. Brałem pod uwagę fach marynarza, ale szybko mi
wytłumaczono, że w mojej sytuacji ten numer nie przejdzie, mowy bowiem nie ma, aby takich
infamisów wypuścid na morze, a w porcie pracowad nie miałem ochoty. Mogłem zarabiad jako
kierowca samochodu - miałem zawodowe prawo jazdy pierwszej kategorii - ale przerażała mnie
monotonia kręcenia kółkiem z obowiązku, a nie dla przyjemności. Rozpatrywałem możliwośd
otwarcia jakiego zakładziku czy warsztaciku mechanicznego, ale wiedziałem, że może mnie to
ostatecznie oderwad od pisania, a zresztą nie wierzyłem, abym był w stanie prowadzid jakiekolwiek
rachunki i wyjśd na swoje. Nie, poza dziennikarstwem nie widziałem dla siebie zajęcia - dziennikarzem
zaś praktycznie byd nie mogłem.

Wtedy przyszło mi do głowy rozwiązanie na chwilkę, które nie pamiętam już kto mi podsunął, a które
porządkowało mi życie przynajmniej na trzy miesiące. Zaangażowałem się mianowicie jako instruktor
żeglarstwa w giżyckim ośrodku GKKF. Bez większych przeszkód podpisałem odpowiednią umowę,
zaprzedającą mnie na cały letni sezon w instruktorskie dyby. Zresztą nie krzywdowałem sobie. W
mojej smętnej wówczas doli było to właściwie rozwiązanie najlepsze, jakie można było wynaleźd,
w każdym razie zapewniało mi przez całe lato wikt, mieszkanie, jakieś tam pieniądze na drobne
wydatki i przede wszystkim oderwanie od zagmatwanych warszawskich spraw i problemów. Mogłem
mied trochę relaksu - chociaż ten termin, nie był wówczas znany - mogłem nie myśled o dalszej
przyszłości, co mi było nader na rękę i zgadzało się z moim charakterem.

Otrząsnąłem - obrazowo mówiąc - z sandałów pył warszawski i machnąłem się na Mazury. Ośrodek,
jak to ośrodek. W niczym nie przypominał dzisiejszych giżyckich wspaniałości. W murowanym
piętrowym budyneczku mieszkało kierownictwo, czyli również ja - szeregowi kursanci w walącym się
baraku i w paru wojskowych namiotach rozstawionych obok. W zatoczce nad maleokim jeziorkiem
Tracz, łączącym się z jeziorem Kisajny, wychodził na wodę jeden dośd szmatławy pomościk, przy
którym praktycznie nic nie stało. Kilka poniemieckich, wydobytych z dna i odremontowanych jachtów
bujało się przy bojkach na jeziorku. Były to solidne, dębowe i tekowe jachciska kilowe, a jakże,
z kabinami. Tu i ówdzie przestrzelmy powojenne załatano - gdzie indziej jeszcze nie.

Flotylla jednak była dośd pokaźna, chod można było mówid tylko o pełnojeziorowej żegludze. Przez
płytsze przesmyki jachty przechodzid nie chciały i akwen ograniczony był jeziorami Kisajny i Mamry.
Nawet z przejściem na jezioro Niegocin, znacznie większe i posiadające połączenia z dalszym szlakiem
wodnym - zawsze były kłopoty, gdyż kanał nie był od lat pogłębiany. Przez pierwsze tygodnie co i rusz
któryś nas pakował się na mieliznę i póki nie poznaliśmy szczegółów topografii dna - za każdym
wejściem na mieliznę trzeba było wobec podopiecznych żeglarzy udawad, że uczyniło się to celowo,
aby przedwiczyd manewr zejścia z mielizny na głęboką wodę. Elewom wreszcie wydało się podejrzane
owo upieranie się przy mieliznach, ale niebawem już dobrze wiedzieliśmy, gdzie jaki jacht przejdzie
normalnie, a gdzie można tylko przy silnym wietrze i dużym przechyle.

Małych łódek mieczowych było zaledwie dwie czy trzy, a do tego - nie wiem dlaczego, gdyż były
znacznie poręczniejsze od mało zwrotnych, ciężko manewrujących kilerów mało kto na nich chciał
żeglowad. Jeden „Tata” Kowalewski popierał skośnodenną dwunastkę klasy PZ i po fajerancie
wypuszczał się na boczne, zaciszne jeziorka, a drugi ja, gdyż lubiłem sobie czasem pożeglowad trochę
samotnie, bez gadających ludzi.

Zestaw kandydatów na żeglarzy, których mieliśmy, wyszkolid na kursie, osobliwie był niejednorodny.
Młodzież, dorośli, a nawet przerośli już mocno ludzie, robotnicy, inteligenci, trochę wojskowych
i grupka gwardzistów, nawiasem mówiąc świetnych chłopaków, wesołych i nad podziw
zdyscyplinowanych. Przyjechali ludzie wydelegowani z klubów i sekcji sportów wodnych, a obok nich
maniacy prywatni, którzy chcieli zobaczyd nie znane jeszcze i dopiero odkrywane słynne Mazury.
Najbardziej zadziwiał wszystkich, starszy już prywatny fabrykant mebli z Poznania, który przez cały
okres pobytu, przez pełny miesiąc codziennie wkładał nowe, śnieżnobiałe spodnie. Nowe, a nie żadne
tam prane! W okresie gdy brakowało wszystkiego, a większośd uczestników kursu przyjechała po
prostu w treningowych dresach! Oprócz niezliczonych par białych portek facet posiadał również
olśniewającą czapę marynarską w białym, pokrowcu i serię granatowych dwurzędówek ze złotymi
guzikami. Początkowo stał się przedmiotem wielu gustownych kpinek, ale po paru dniach okazało się,
że aczkolwiek posiada harmonię pieniędzy - jest w gruncie rzeczy miłym, prostym i życzliwym
człowiekiem. Zwaliśmy go pieszczotliwie „Admirałem” i przy byle okazji kazaliśmy mu skakad
z pokładu do wody w owych białych spodniach.

Ale to nie sprawiało mu żadnej różnicy i rechotał wraz z nami widząc skutki taplania się
w przybrzeżnym szlamie.
Był to jeden z pierwszych powojennych kursów żeglarskich. Nie mieliśmy nawet skryptów w co tak
wspaniale po kilku latach obrosło żeglarstwo - nie mówiąc już o jakichkolwiek pomocach naukowych,
tablicach czy planszach. Trzeba było wszystko prawie odtwarzad z pamięci, trzeba było teorię
nawigacji tłumaczyd z niemieckich książek - trzeba było opracowywad nowy program, dostosowany
do innych warunków.

Inne warunki... Ba, wiadomo było, że inne, ale nikt jeszcze z nas nie wiedział jakie. Znaliśmy kierunek -
nie znaliśmy szczegółów, musieliśmy je na własny rozum odkrywad i na własną odpowiedzialnośd
wprowadzad, nie bardzo wiedząc, co z tego może wyniknąd.

Ogólna tendencja obowiązująca w ówczesnych władzach sportu zmierzała do upolitycznienia każdej


funkcji, ale - nie było takiego, który potrafiłby pokazad na przykładach, jak to się robi. Z konieczności
więc często wulgaryzowaliśmy.

Wtedy wielu jeszcze - a i ja wraz z nimi - myślało, że socjalizm robi się szybko-szybko, że wystarczy
ciąg odpowiednich ustaw, rozporządzeo i nie minie chwilka, a znajdziemy się w szczęśliwej
przyszłości. Następne lata wykazały nam nader dobitnie, że procesy tworzenia historii wyglądają
zupełnie, ale to zupełnie inaczej, a środki nadzwyczajne na dłużej są nie do przyjęcia, powodują
bowiem odwrotne od zamierzonych skutki.

Nie można było zostawid żeglarstwa poza nawiasem, we wspaniałej izolacji od tego, co w Polsce się
stało i działo. Trzeba było jakoś wmieszad wiedzę obywatelską w wiedzę żeglarską. Większośd
kursantów traktowała te problemy jako coś w rodzaju obowiązkowych miarek i odsypów.
Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że właśnie ja - nie mam pojęcia jakimi drogami, gdyż
chyba się broniłem - zostałem jednym z najważniejszych ideologów i prowadziłem polityczne
wykłady, po czym egzaminowałem kursantów.

Akurat ja!

Komendantem administracyjnym kursu i w ogóle kierownikiem obozu był uroczy, powolny


i niefrasobliwy wilniuk, starszy już pan, Jasio Sakowicz. „ Wprawdzie jego działalnośd urzędowa
zasadzała się na odkładaniu wszystkiego na nie określony bliżej termin i programowym
niezałatwianiu niczego, co nie miało związku z jego własnym łowieniem ryb, ale jakiekolwiek
protesty, upomnienia czy nawet awantury - do niczego nie prowadziły, albowiem każda, największa
nawet burza odbijała się od Jasia, nie pozostawiając na nim żadnego śladu i w najmniejszym stopniu
nie wpływając na tok jego postępowania.

Jednym niebieskim spojrzeniem rozładowywał największe nawet napięcie, kilkoma dobrotliwymi


słowami i uśmiechami torpedował każdą próbę uaktywnienie go czy zmuszenia do złożenia podpisu
pod najpilniejszym nawet pismem.

Ale kto wie, czy ta właśnie - wyłącznie negatywna - działalnośd Sakowicza nie wywierała zbawiennego
wpływu na naszą kursową egzystencję, działając jako nadzwyczaj skuteczny amortyzator dośd ogólnie
wtedy panującego bałaganu we wszelkich dziedzinach życia. Prawdę mówiąc, czy Jasio cokolwiek
robił lub nie robił - skutki były na ogół identyczne, a nierobienie niczego znacznie bardziej
odpowiadało jego wileoskiej duszy i nieśpiesznemu charakterowi. Tak więc, po pierwszym szoku -
z wilniukami niewiele miałem w życiu do czynienia - ze zdziwieniem stwierdziłem, że sprawy toczą się
właściwie nie najgorzej i zbytnich powodów do narzekao w istocie nie ma.
Szkoliliśmy jednak tych naszych kursantów chyba dobrze i paru sławnych żeglarzy i kapitanów z tych
czasów wyrosło. Niedostatki teorii wyrównywano praktyką, a zresztą - rzecz niebywała, chod wtedy
zupełnie zrozumiała - doszkalaliśmy się we własnym zakresie, ucząc jeden drugiego jakichś teorii
nawigacji, zasad pelengowania czy też straszliwych dla mnie po dziś dzieo wektorów sił działających
na żagiel i kadłub. Niech mi Neptun i Michaś Sumioski wybaczą wszystko to, czego kandydatów na
żeglarzy uczyłem, albowiem nie było to czynione według tradycyjnych kanonów sztuki żeglowania.

Co ja na to poradzę, że - mając należyty szacunek dla tradycji i obyczajów żeglarskich - starałem się
wszędzie tam, gdzie to było możliwe, uruchamiad zdrowy rozsądek i działad sposobem,
a niekoniecznie przepisem. Tak było na przykład z dobijaniem do boi w porcie. Nie była to sprawa
prosta, albowiem ciężkie kilowe jachty miały dużą inercję, a na maleokim jeziorku wiatry były
absolutnie nie do przewidzenia i nigdy nie było wiadomo, czy akurat szkwalik zawieje, czy też
wszystko się nagle uciszy. Stąd wszelkie dobicia polegały niemal wyłącznie na szczęśliwym losie, nie
pomagała największa nawet żeglarska maestria. Jakkolwiek człowiek nie kombinował i nie wyliczał -
zależało głównie od przypadku, czy stanęło się trzy metry od boi, czy huknęło w nią, czy też dobiło jak
należy.

Każdy z nas wiedział, że to loteria, ale mimo to każdemu zależało na jak najlepszym dobiciu, splendor
bowiem z tego był duży. Dosyd mnie irytowało, że owe dobicia nie zawsze mi wychodzą tak, jakbym
sobie tego życzył, w związku z czym koledzy na brzegu bez litości się ze mnie natrząsali. Z tej irytacji
ulągł się pomysł zaprzęgnięcia w służbę żeglarską sił natury. Mój pomysł - jak wszelkie epokowe
pomysły - był ideałem prostoty: wiązało się mianowicie na lince kubeł do czerpania wody i w
decydującym momencie wyrzucało daleko za rufę, a następnie ściągało z odpowiednią siłą.
Wystarczyło wydad stosowne komendy i jacht stawał z precyzją co do centymetra w każdym
dowolnym punkcie naszego porciku. Przeszkolenie żeglarza w zakresie manewrowania kubełkiem
trwało dwie minuty, więc wydawałoby się, że sprawa została rozwiązana, a żywioł opanowany.

Do czasu. Oczywiście, mili koledzy krzywili się na mnie, że używam niehonorowych metod, ale z tego
sobie niewiele robiłem, a nawet znalazłem kilku zwolenników mojego stylu hamowania. Nieszczęście
zwaliło się na mnie w momencie, gdy przyjechał do ośrodka na kilka dni - już nawet nie wiem: w roli
wizytatora czy obserwatora - Mietek Kusnerz, który stanął sobie na brzegu w asyście moich licznych
przyjaciół, przyjrzał się dokładnie temu, co ja wyczyniam, po czym bez słowa odczekał, póki nie
znalazłem się na brzegu, obok niego.

Najpierw oświadczył, że się mnie wypiera, a następnie w dłuższej filipice wyjaśnił, co myśli o mnie
i mnie podobnych barbarzyocach. Było tam coś o furmanach, kocich ogonach, niedorozwoju
umysłowym i kursach odbytych na wiejskim bajorku. Dośd długo Mietek przemawiał, niby do mnie,
a niby do okolicy - przyjaciele zaś tarzali się po pomoście ze szczęścia. Milczałem, albowiem Mietek
był w żeglarstwie czymś w rodzaju Boga Ojca i wszelkie polemizowanie z nim byłoby jeszcze gorszym
nietaktem niż ten mój nieszczęsny hamulec kubełkowy. Milczałem, chod nie zgadzałem się z nim i mój
wynalazek uważałem za równie dobry jak wynalazek żagla, ale nie zgadzad się z Kusnerzem można
było tylko milcząco.

Jego autorytet był niebotyczny - on był jednym z tych, którzy w żeglarstwie stanowią prawa.
A swoją drogą, gdy tylko Kusnerz wyjechał, może już nie tak manifestacyjnie, ale wróciłem do mojej
metody dobijania. Cokolwiek o niej usłyszałem - jednak działała niezawodnie, będąc pewną swoistą
formą uznanej przecież i stosowanej przez samego Mietka dryfkotwy.

Na Mazury, dopiero wówczas odkrywane, ciągnęli wszyscy co zapaleosi chwalcy matki natury. Cóż
mogło byd piękniejszego jak sied niezliczonych, połączonych z sobą jezior, po których nikt prawie
jeszcze się nie włóczył. Jeśli zobaczyłeś żagiel na Niegocinie czy Mamrach, na pewno był to żagiel
znajomy i bez zmyłki można było rozpoznad, kto płynie, z kim płynie i w jakim celu płynie. Ale na ogół
wody były puste - nawet rybacy ich nie penetrowali. Masowa turystyka nie ruszyła jeszcze, gdyż
ruszyd nie mogła. Po pierwsze ludzie mieli na głowach parę innych spraw niż turystyka, a po drugie
nie tak znowu za bardzo można się było na jeziorach gdzieś przytulid, coś zjeśd, wynająd jakąś łódkę.
Taborem pływającym były poniemieckie szczątki, a nasi szkutnicy jeszcze się do roboty nie zabrali.
Łatało się więc pozostałe wraki, sztukowało żagle, chytrymi sposobami zdobywało liny, szekle
i wszelakie okucia.

Ale ta improwizacja miała swój wielki czar. Czuliśmy się po trosze pionierami zagospodarowującymi
Ziemie Odzyskane i na wszelkie niedostatki gwizdaliśmy pogardliwie. Ubożuchno wprawdzie, bez
luksusów, ale przecież można było żyd.

Czy można było? Przez całe lato nie myślałem o tym, zaabsorbowany dniem ubiegającym, ale - trzeba
było przecież coś robid. Skooczył się niefrasobliwy sezon i trzeba było wracad do Warszawy, roboty
bowiem w ośrodku poza sezonem nie było. Miałem wprawdzie luźne projekty osiedlenia się właśnie
gdzieś na Mazurach, wypięcia się na miasto, na dziennikarstwo i stołeczne koterie, ale szybko mi
przeszło. Mizantropię mogłem sobie uprawiad w wolnych chwilach, ale tak na serio - nie potrafiłbym
żyd na marginesie, poza nurtem.

Wróciłem na bruki warszawskie. W raczej dosłownym znaczeniu tego terminu.


KULAWY PEGAZ

Wtedy był to pierwszy, że tak powiem, spazm pewnej prawidłowości życiorysowej, która mi się
później parę razy powtórzyła. Nie mogąc - po powrocie z Mazur do Warszawy okazało się już dośd
wyraźnie, że jednak nie mogę - pracowad w dziennikarstwie, a w każdym razie w tej dziennikarstwa
dziedzinie, która mnie jedynie frapowała, to znaczy w publicystyce, zabrałem się do literatury.

Proszę mnie nie winid - to wszystko z nędzy, wysoki sądzie. Nie mam pod tym względem
najmniejszych złudzeo, nie jestem bowiem literatem i tyle. To nie ulega najmniejszej wątpliwości i nie
należy o tym mnie przekonywad. Sam wiem i swoich literackich wyczynów nie tylko nie traktuję
poważnie, ale się ich wręcz wstydzę. Nie potrafię snud wymyślonej akcji, nie wychodzą mi dialogi,
a gdy się zabiorę do wątków erotycznych - skutki są zadziwiająco żałosne.

Dlaczego tak jest - nie wiem. Zdumiewa mnie to nawet, gdyż uważam się za człowieka
wszechstronnie utalentowanego i w głowie mi się nie mieści, abym mógł czegoś nie potrafid uczynid,
niemniej jest to faktem niewątpliwym i dowodnie stwierdzonym. Może to moja instynktowna
niechęd do intelektualnego ekshibicjonizmu, może inny jakiś mózgowy feler powoduje, że gdy tylko
dosiadam Pegaza, skrzydlaty rumak zamienia się w zabiedzoną szkapinę, niemrawo drepcącą po
bezdrożach i bocznych traktach literatury.

No, ale co ja miałem robid? Pretensje trzeba przecież kierowad w tej sprawie do zupełnie kogo
innego. Gdybym miał swobodę pisania w gazecie, przypuszczalnie ani pomyślałbym o książce.

A tak pomyśled musiałem. Klimat zresztą dla literatów z przypadku był wtedy nader sprzyjający.
Obowiązywał realizm socjalistyczny, z wszelkimi wynikającymi z tego obowiązku implikacjami.
Myśleliśmy wtedy - wszyscy, wszyscy, a i ja też tak myślałem - że literatura polega na odpowiedniej
ilości właściwych przepisów, które jeśli konsekwentnie stosowad, zostanie się literatem. Zresztą nie
mam co ukrywad: produkcyjniaki podobały mi się jako lektura. Lubię realne szczegóły, chętnie wierzę
w schematy życiowe i sytuacyjne, a wyraźne, niedwuznaczne zarysowywanie postaci ma dla mnie
urok prostoty, zwalniając od konieczności zbyt intensywnego myślenia.

Perspektywa zostania literatem bardzo mnie kusiła. Nie wierzyłem w Muzę głaszczącą me skronie
i pobudzającą wrodzony geniusz - wierzyłem natomiast w to, że potrafię mniej więcej składnie pisad.
Jeśli zaś przepisy pisania bardzo były dokładne i przewidywały każdą właściwie okolicznośd... dlaczego
więc nie popróbowad w życiu i tego zawodu. Zwłaszcza że straszliwie potrzebowałem pieniędzy.

Nie, nie widziałem powodu, aby się nie włączyd.

Pomysł był - to muszę przyznad - Michasia Sumioskiego, który zaproponował mi napisanie do spółki
książki dla młodzieży na osnowie żeglarskiej. Chytrośd owej propozycji leżała w fakcie nieopisanego
lenistwa Michała do pisania. Zresztą może to i nie tyle lenistwo, ile całkowita niemożnośd odczytania
tego, co sam napisał, przy jednoczesnej nieumiejętności pisania na maszynie. Michał skrobał i skrobie
nieludzkie wręcz hieroglify, które w niczym nie przypominają żadnego pisma. Z tego wynikały zawsze
- sam tak twierdzi - jego trudności wejścia do panteonu literackiego oraz wyraźne upodobania do
radia i telewizji, gdzie pisad nie trzeba i wystarczy mówid. A mówid Michaś zawsze potrafił!
Ja dysponowałem szalonym atutem, a mianowicie maszyną do pisania oraz umiejętnością
wprawnego posługiwania się nią. To było niesłychanie ważne w naszej spółce.

Sumioski zainwestował w alkohole, usiedliśmy i zaczęliśmy myśled nad wątkami. Nie było z tym
większego kłopotu: miało to byd opisanie literackie jakiegoś wymyślonego rejsu żeglarskiego.
Wymyśliliśmy akcję, zaprojektowaliśmy bohaterów naszego arcydzieła, obdarzyli ich odpowiednimi
cechami charakteru i wszystko to spisali na odpowiednich karteczkach. Był tam i stary bosman,
i kapitan tradycjonalista, który się przełamywał po drodze, i ciemny typ, i główny bohater, i żeglarz
śmieszny, i żeglarz nieporadny, ale szlachetny, i wiele jeszcze innych typów.

Problemów spornych nie mieliśmy. Istniały przecież przepisy, a Michaś w tej sprawie czujny był jak
żuraw i mogłem mied do niego w tych sprawach bezwzględne zaufanie. Torpedował zgrabnie
wszelkie moje próby komplikowania charakterów czy - zawsze do tego miałem inklinacje -
wprowadzania satyry w dramatyczne sytuacje. Nie z Michasiem takie sztuczki.

Pisanie szło nader sprawnie: Sumioski w dalszym ciągu inwestował w alkohole i częściowo udawał, że
myśli, a częściowo mi dyktował. Ja pracowicie stukałem w klawisze i nasze dziełko nadspodziewanie
szybko przekształciło się z natchnionej koncepcji w maszynopis. Nazywało się to „Druga wachta” i nie
tyle było duże, co mięsiste. W trosce o realia naszpikowaliśmy tekst maksymalną ilością terminów
żeglarskich, co - mimo dołączonego słowniczka - czyniło go dla laików dośd niezrozumiałym.

Ogromnie się nasz utwór wydawcy podobał. Zebraliśmy gratulacje, odebraliśmy honorarium - to dla
mnie było najistotniejszym elementem owego wydarzenia literackiego - i z napięciem czekaliśmy
ukazania się naszego płodu w witrynach.

Nie będę ukrywał niczego. Sensacji „Druga wachta” nie wywołała, to znaczy nie wywołała takiej,
jakiej spodziewaliśmy się, a raczej taką, jakiej się obawialiśmy. Prawdę mówiąc zgnojono nas
gruntownie, o ile w ogóle nas zauważono. Pamiętam, że najokrutniej obszedł się z nami Roman
Bratny, który daleki był od swej późniejszej świetnej twórczości i pisywał straszne wiersze, próbując
niewiele lepszej prozy, jakże dalekiej od jego późniejszych znakomitych dzieł. Ośmieszył nas
ewidentnie, chytrze nie używając innych argumentów, jak tylko zarzucając mnogośd niezrozumiałych
terminów i tym podobne rzeczy. Trochę był niepewny spotkawszy mnie na Wiejskiej po tej recenzji:
zatrzymał się i przybrał pozycję obronną, walecznie pytając, czy mam zamiar go lad.

Nie, nie miałem zamiaru. Zwyczajnie uważałem, że ma rację i cokolwiek powiedziałby o naszej
twórczości złego, byłoby to jeszcze mało i łagodnie powiedziane.

Na szczęście „Druga wachta” nie weszła do historii i nie stała się sławną na wieki jak wiele innych
produkcyjniaków. Jedyną jej cechą pozytywną było honorarium oraz - co może i ważniejsze -
perspektywa honorariów dalszych za ewentualne następne tego typu arcydzieła. Sam proces pisania
wydawał mi się łatwy, wiadomo również było, co jest potrzebne i jaka tematyka ma największe
szanse. Jeśli coś się mniej więcej trzymało kupy i nie zawierało akcentów wątpliwych, jeśli wszystko
szło po kolei, według zaakceptowanych z góry szablonów - interes był raczej pewny-

Wartośd literacka utworu, a nawet luki w wiadomościach z dziedziny gramatyki - znacznie mniejszą
grały rolę.
Zachęcony przeto sprzyjającymi okolicznościami rzuciłem się z impetem w twórczośd. Po dłuższych
naradach w wydawnictwie dostałem zamówienie na powieśd sportową! Miała to byd epopea
głosząca chwałę odznaki SPO, którą akurat wprowadzono - młodszym rozszyfrowuję: Sprawny do
Pracy i Obrony. Nawiasem mówiąc, przed wojną też była podobna odznaka, do której masowego
zdobywania ogromnie agitowano, nazywała się bodaj POS, ale jej powszechnośd bardzo była
wątpliwa. Mało kto z należytym żarem dekorował sobie tym POS-em klapę marynarki. Mnie
w każdym razie nie udało się zdobyd ani POS przed wojną, ani też SPO po wojnie.

Niemniej uważałem, że mam tytuł do pisania o owej odznace. Nabyłem sobie regulamin,
przestudiowałem go, a później - znaną mi już z „Drugiej wachty” metodą - zaprojektowałem dokładny
plan powieści, na osobnych zaś karteczkach wypisałem typy i charaktery, które miały mi pomagad
w snuciu wątku. Po przekonsultowaniu konspektu z wydawnictwem - nie wymieniam jego nazwy po
pierwsze z litości, a po drugie dlatego, że dzisiaj jest to bardzo dobre wydawnictwo - wprowadziliśmy
odpowiednie zmiany, zbyt mało jednoznaczne typy wyprostowaliśmy, a chwiejne charaktery
przewaliliśmy albo na jedną, albo na drugą stronę.

Wszystko stało się jasne i klarowne.

Pisałem owo dzieło z zadziwiającą szybkością. Kartki z maszyny wylatywały jedna za drugą,
maszynopis w oczach grubiał i grubiał, akcja zaś w ocembrowanym wyraźnymi dyspozycjami korytku
toczyła się nadzwyczaj wartko. Główny bohater - Nowak się nazywał - rozwijał się cudownie
prawidłowo, walczył w imię nowego ze starym, a sport pełnił w tym wszystkim akurat tę właśnie rolę,
jaką teoretycznie pełnid powinien.

Ogromnie byłem z siebie zadowolony i dumny. Na pytania, co robię, z satysfakcją odpowiadałem, że


zajmuję się obecnie twórczością literacką. Imponowało to bardziej mnie niż przyjaciołom.

Jeszcze bardziej zadziwiającym było, że powieśd tę, mającą około 400 stron maszynopisu, jednak
ukooczyłem, a nawet ukooczyłem w terminie, co mi się nigdy, and przedtem, ani potem, nie zdarzyło
w życiu.

Zamówienie zostało wykonane - powstała wręcz straszliwa brednia. Chod minęło od tego czasu
przeszło dwadzieścia lat, nie odważam się zajrzed do kopii maszynopisu, którą mam w archiwum.
Jeszcze nie dojrzałem do prawdziwej na ten temat uciechy, jeszcze sprawa pobolewa - jeszcze nie ma
śmiechu. Czasem mi się tylko śnią po nocach wymyślone postacie, coś mi perswadują drętwą mową -
sylwetki płaskie, bez twarzy, niedorysowane, bełkocące niezrozumiałe zdania.

Na szczęście powieśd ta nigdy się nie ukazała. Okazało się, że jeszcze raz mam szczęście w życiu. Pro
forma dobijałem się od czasu do czasu o wydanie książki, ale miękko i bez przekonania, złudzeo
bowiem nie miałem. Po pewnym czasie nie mówiłem już o moim monumentalnym dziele - dla
porządku wspomnę, że nazywało się „Minuta pięddziesiąt dziewięd” - później już nie myślałem,
wreszcie zapomniałem doszczętnie.

A wszystko to się wzięło z dyskusji o literaturze sportowej, która wtedy właśnie się toczyła i w której
wziąłem udział, kłócąc się zawzięcie o pozycję tej literatury w sztuce. Nie bardzo wiedziałem - nikt
zresztą nie wiedział - dlaczego literatura sportowa nie istnieje, dlaczego pisarze z prawdziwego
zdarzenia nie chwytają za temat, tak przecież pasjonujący i mięsisty, mogący byd kanwą do
cudownych spięd i walk charakterów. Brali w tej dyskusji udział poważni nawet znawcy literatury, jak
Wyszomirski, Natanson i Csato, a obok nich pseudoteoretycy oraz tacy jak ja czy Józek Prutkowski,
któremu w pewnym momencie rzuciłem wyzwanie, że jak jest taki mądry, to niech nie dyskutuje
bezpłodnie, tylko siądzie i napisze.

Co powiecie - Józek siadł do roboty, a po tygodniu miał gotową powieśd sportowo-satyryczną. Nie
było to arcydzieło, nie było to, o ile pamiętam, tak znowu zdecydowanie lepsze od moich wypocin
i również się nigdy - poza paroma fragmentami drukowanymi na siłę w prasie sportowej - nie ukazało.
Niemniej Józek podjął rękawicę, wykonał zadanie i z kolei wezwał mnie do napisania podobnej
powieści.

Na powieśd brakło mi weny, ale mobilizacja dała wyniki: napisałem dłuższe opowiadanie, które przy
dobrej woli mogło nawet uchodzid za powieśd, pod tytułem „Pech”. Oczywiście narciarskie, gdyż w tej
dziedzinie obracałem się raczej swobodnie, a przyznam się, iż wtrącanie się postronnych do treści,
formy i zachowania się moich bohaterów zaczynało mnie po trosze drażnid. Nie tak wyobrażałem
sobie działalnośd pisarską. W mojej własnej specjalności czułem się o tyle pewnie, że mogłem się nie
dawad zaklinad w capa i zaryzykowad forsowanie własnych poglądów.

Powiedzmy, że przynajmniej poglądów narciarskich.

Jakikolwiek tam ten „Pech” był - czytad się podobno dawał. Co prawda miał wszelkie socrealistyczne
wiązania i zetempowską podbudowę, co: prawda konflikty były sterowane z ówczesnego białego
domu, w związku z czym czarne było czarne, a białe - białe - o półtonach mowy nie było, toczyło się to
jednak dośd szparko i zgrabnie od pechowego początku do szczęśliwego, oczywiście kooca.

Na książkę to było za mało, ale kupił toto Tadeusz Maliszewski, w tym okresie redaktor naczelny.
„Przeglądu Sportowego”, i wydrukował w odcinkach. Później zresztą, następny redaktor naczelny
„Przeglądu Sportowego” - nie pamiętam, czy Trojanowski, czy Strzelecki - wydrukował „Pecha”
w odcinkach jeszcze raz, ale to było dopiero po paru latach, Przyznam się, że zafrapowała mnie
możliwośd dwukrotnego sprzedania jednego i tego samego towaru i tak mi się to spodobało, że
później z najrozmaitszymi utworkami starałem się tak postępowad.

„Pech” się podobał, dyskusja o literaturze sportowej toczyła się po sinusoidzie - raz się wznosząc, to
znowu opadając zachęcony więc powodzeniem urodziłem następne dzieło sportowe, a mianowicie
„Białego Cienia”. Coraz bardziej wychytrzony na różne dyrektywy, a jednocześnie spragniony
czytelników rzeczywistych - akcję umieściłem w USA, co mnie zwalniało od wielu miarek i odsypów.
Bohaterem był wprawdzie Polak, ale świadomośd ideologiczna budziła się w nim dopiero w ostatniej
scenie. Dało mi to swobodę manewru i możliwośd skoncentrowania się na tym, co dla czytelnika
najciekawsze, a mianowicie na wątku sportowym.

Mój bohater - wstyd się przyznad - był bokserem, oczywiście fenomenem, który z nizin dochodził do
szczytów kariery, borykając się po drodze z licznymi zasadzkami i manowcami kapitalistycznymi
i wychodząc czysty z bagna amerykaoskiego boksu zawodowego, aby u zenitu sławy cisnąd wszystko
w diabły i z ukochaną dziewczyną powrócid do Polski. Całośd była zerżnięta - jeśli chodzi o pomysł z
Londona, ale słusznie suponowałem, że „Arcybestia” wydana była dawno i prawie nikt tej powieści
nie zna. W każdym razie nikt mi ani plagiatu, ani nawet świśnięcia Londonowi pomysłu nie wytknął.

Sprzedałem „Białego Cienia” na odcinki do „Expressu Wieczornego” i przez cały okres druku
napawałem się rozkoszami popularności. Utworek się niewątpliwie podobał, szczególnie młodzieży.
Moi siostrzeocy, póki byli małoletni - twierdzili, że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek
napisałem. Gdy wydorośleli należycie, opinię chyba zmienili, ale po dziś dzieo i oni, i wielu dorosłych
już ludzi wspominają „Białego Cienia” z niejakim rozczuleniem.

Ja też, albowiem pozwolił mi żyd.

Posiadając już na składzie dwie napisane nowele, pomyślałem sobie, że warto wydad książkę. Dwie
nowele wydawały mi się zbyt ubogie - napisałem przeto szybko nowelę trzecią, tym razem
motocyklową, korzystając z tego, że akurat w tych latach zapaliłem się do motocykli, uparcie, chod
z miernym powodzeniem startowałem w rozlicznych rajdach, uroczyście reprezentując barwy
warszawskiej „Legii”, która wtedy nazywała się CWKS. Nowela ta nosiła wymyślny tytuł „Brzytwa
dziadka Grzegorza” i nie była dziełem, którym chciałbym się obecnie chwalid. Chała to była,
powiedzmy otwarcie, chod nadzwyczajnie paostwowotwórcza i na linii jak trzeba. W wydawnictwie
pokiwali nad nią głowami, ale w rezultacie stwierdzili, że może to i dobrze, gdyż socrealistyczna
„Brzytwa” nieźle służy jako przeciwwaga dla surrealistycznego i średnio upolitycznionego „Białego
Cienia”.

„Czytelnik” - najmilsza firma edytorska, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia, włożyła w wydanie
książki masę dobrej woli, dobrych rad i wysiłków adiustacyjnych. Odniosłem wrażenie, jakby jej
bardziej zależało na wydaniu książek niż mnie, co było, nawiasem mówiąc, o tyle słuszne, że o ile na
wydaniu mi zależało, to znacznie bardziej zależało mi na pieniądzach.

Chod - jak to się przekonałem w przyszłości - z książek raczej dużej powodzi pieniędzy nie ma i zawód
pisarza, jeśli nie jest fenomenem albo pracowitości, albo talentu - to niewdzięczny kawałek raczej
suchego chleba.

Szczególnie jeśli nie jest się pisarzem w ogóle.

Bardzo to pięknie tak kpid z samego siebie dzisiaj. Ogromnie łatwo to czynid. Wówczas jednak -
byłbym idiotą, gdybym się upierał, że było inaczej - swoje dęte sukcesy traktowałem nawet dośd
poważnie. W każdym razie chwilami poważnie, gdy bowiem przyszły refleksje - nie byłem wcale taki
znów pewien, że jestem literatem. Na pewno zaś literatura nie była terenem, na którym mógłbym się
należycie wyżyd.

Moim ukochaniem i chyba moją życiową szansą była gazeta, codzienna, prawdziwa gazeta, a nie
żaden tam tygodnik. Cóż z tego, jeśli wrota zamknęli, a przed wrotami postawili srogich strupli. Była
jednak mała furteczka, przez którą nawet tak jak ja niepopularna postad mogła się prześliznąd.
Furteczką tą był sport. Należało przypuszczad, że w tej dziedzinie nie będę tak znowu strasznie raził
i moje ewentualne tendencje wywrotowe nie będą miały szans w pełni się ujawnid. W sporcie
panowało wówczas spore zamieszanie, nie tyle może organizacyjne, ile personalne. Centralne władze
sportowe w zasadzie były ustawione jak należy i taki model przetrwał po dziś dzieo. Dziwni natomiast
ludzie przepływali przez najpierw Główny Urząd, a następnie Główny Komitet Kultury Fizycznej. Raz
szefem był Lucjan Motyka, człowiek grawitujący raczej w kierunku kultury, w której potem wylądował
jako minister - innym razem człowiek, którego nazwiska dziś nikt już nawet nie pamięta. Zastępcy,
dyrektorzy i w ogóle urzędnicy stanowili ciekawe panopticum przypadkowej zbieraniny
najrozmaitszych ludzi bądź sportu się uczących, bądź nic z tego wszystkiego nie rozumiejących,
a odkomenderowanych tylko czasowo przez organizacje społeczne czy polityczne.
Tego obrazu uroczyste kroniki - jakich pewnie w dzisiejszym GKKFiT nie brak - nie przesłonią. Tak
było. Działałem wtedy sam w tej instytucji społecznie - o czym będzie później - znam więc stosunki
z autopsji. Przeczenie temu nie ma sensu, a zresztą malkontentom może nawet zaimponowad fakt, że
z bezkształtnej magmy wyrosła tak monumentalna budowla, jaką jest dziś najwyższa instytucja
sportowa.

Spróbowałem się przykleid do sportu. Akurat redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego” został
Edek Strzelecki, który objął berło po Trojanowskim. O tym, abym mógł byd zaangażowany na serio, na
etat - mowy nie było, ale okazało się, że władze nie mają tak znowu wiele przeciwko temu, abym
publikowad mógł w prasie sportowej na zasadzie ryczałtu czy też dżentelmeoskiej umowy z redakcją.

Tak więc stałem się publicystą sportowym.


NA WYCUGU

Przyjaciele mocno się dziwowali na wieśd o mojej decyzji ścisłej współpracy z „Przeglądem
Sportowym”. Wielu miało za złe zdradę prawdziwego, ich zdaniem dziennikarstwa - na rzecz
dziennikarstwa sportowego, będącego dziedziną minorum gentium. Wprawdzie moje doświadczenia
przedwojenne były zupełnie inne, albowiem grono moich starszych kolegów wysoko sobie ceniłem
i bynajmniej nie uważałem ich za coś gorszego od, powiedzmy sobie, korespondentów zagranicznych
- niemniej presja otoczenia sprawiła, że to luźne nawet i, jak byłem przekonany, chwilowe związanie
się z prasą sportową traktowałem jak coś w rodzaju czyśdca, zesłanie na peryferie, jak degradację
w zawodzie.

Co zresztą o tyle było słuszne, że w wąskiej specjalizacji nie bardzo mogłem się wyżyd.

No, ale ciągle jeszcze nie byłem w wieku sprzyjającym zmartwieniom. Ostatecznie coś jednak
robiłem, a to było najważniejsze: przychodziłem do redakcji, krążyłem w zawsze tam panującym
rozgardiaszu, wąchałem farbę świeżego numeru gazety.

Strzelecki traktował mnie nieźle, aczkolwiek nieufnie. Podejrzewam, iż gnębiło go przeświadczenie


igrania z odbezpieczonym granatem. Po otrzymaniu mojego tekstu - zamykał się z nim na dłuższy czas
na osobności i kontemplował czujny już żuraw, starannie tępiąc i wykreślając wszystko, co miało
chodby pozory dwuznaczności, a szczególnie pozory zatrącania o kwestię polityczne i społeczne.

Me przesadzajmy zresztą. Uprawialiśmy też publicystykę polityczną, chod w szczególnym stylu.


Ówczesne publikacje polityczne w prasie sportowej polegały przede wszystkim na porównaniach
między naszym, socjalistycznym sportem, a tamtym - kapitalistycznym, szczególnie zaś zawodowym,
który był pełen wszelakiego zła i zgnilizny. Nie znaliśmy miary w urąganiu na zachodnich managerów,
wydobywaliśmy na światło dzienne każdy szczególik mogący świadczyd, że tamtejszy sport jest
nieporównanie gorszy, niszczący zdrowie i wypaczający charaktery ludzkie. Kpiliśmy ze „stajni
sportowych”, natrząsaliśmy się z „robionych” spotkao bokserskich.

Napisałem wtedy cykl artykułów opiewających kapitalistyczne bagno, pod wspólnym tytułem „Szkoła
gladiatorów”, który to tytuł sam o sobie już świadczy, a treśd dokładnie odpowiadała tytułowi. Mocna
to była rzecz, kwieciście i z ogniem przedstawiona, a kilka sformułowao aż serce rwało
pomysłowością i oryginalnością metaforyki. Nie sądzę, abym kiedykolwiek wcześniej czy później
zdołał zawrzed więcej bredni w jednej jedynej publikacji.

Jeśli ktoś się dziwi, że przyznaję się do tego bez żenady i wstydu, to niechże się nie dziwi. Wcale się
nie wstydzę, najzabawniejsze bowiem w tym wszystkim jest, że wtedy święcie w to, co piszę,
wierzyłem i absolutnie byłem przekonany, że pisanina moja jeśli nie zbawia socjalizmu, to
przynajmniej w mniejszym czy większym stopniu pomaga wznosid jego zręby. Myślę, że zdecydowana
większośd po prostu wierzyła. Za młodzi byliśmy, aby zdobyd się na krytycyzm, aby wybiec myślą
w przyszłośd i przewidzied meandry historii. Związani byliśmy z tym, co istniało - nie dziwota więc, że
z pełną satysfakcją i przekonaniem, że tak byd powinno, maszerowaliśmy wąską, ale w należytym
kierunku wytyczoną ścieżką. Zadowoleni byliśmy, że to, co się na ścieżce dzieje, możemy sami
kształtowad i nikt nam się do tego nie wtrąca.
Ja zaś narzekad nie mogłem: luzy miałem ogromne, w redakcji tak znowu za często bywad nie
musiałem i wystarczało, jeśli dosyłałem swoje pensum. Pisywałem na najrozmaitsze, peryferyjne
i zasadnicze tematy: felieton, artykuł, wstępniak, reportaż, notatka - brałem się do wszystkiego,
z wyjątkiem sprawozdao fachowych. Tego nie tykałem, albowiem stwierdziłem, że w wielu
dziedzinach dziennikarstwa można się z powodzeniem migad nie posiadając zbyt dokładnych
informacji o tym, o czym się pisuje, ale wystrzegad się tego trzeba w dziennikarstwie sportowym. Tu
nie ma lipy. Pisuj sobie, jeśli chcesz, potrafisz i wydrukują mądre artykuły o sporcie masowym,
dyscyplinie, moralności i sprawach modelowych, ale nie tykaj poszczególnych dyscyplin sportu, jeśli
się na nich expedite nie znasz. Czytelnik sportowych gazet jest obłąkanym pedantem i natychmiast
wytknie ci każdą niedokładnośd, każdy błąd rzeczowy, każdą pomyłkę, chodby na czwartym miejscu
po przecinku.

Co gorsza, czytelnika takiego nie można lekceważyd. Trzeba dad sprostowanie, gdyż inaczej gotów
jest przyjśd do redakcji i upierad się przy swoim albo i gorzej jeszcze. Że zaś dziennikarze sportowi
dopiero ostatnio masowo zaczynają się wywodzid z byłych sportowców - wszelkie kontrowersje
mogły prowadzid do uszczuplenia składu redakcji. Nic dziwnego więc, że redaktorzy, a szczególnie
sprawozdawcy, mocno się musieli pilnowad przed gafami czy zbyt ryzykownymi własnymi sądami.
Pisywało się pod widownię, pod publikę.

Nie stwierdzam tego bynajmniej w sensie pejoratywnym. Pisze się zawsze pod publikę, pod
czytelnika. Inne pisanie nie ma sensu i wszelka twórczośd przeciwko czytelnikowi mija się z celem. W
każdym razie w gazecie. Ostatecznie chodzi przecież o to, aby artykuł, notatka czy sprawozdanie były
czytane. To jest najważniejsze. Dopiero do czytającego partnera można mówid, można go przekonad,
można mu to czy owo przekazad lub zasugerowad. Ale tylko pod warunkiem, że czyta, że jest
nawiązany kontakt, że czytelnik czeka na to, co autor ma mu do powiedzenia.

Może to się komu dziwnym wydad, ale podziwiałem i podziwiam dziennikarzy sportowych, a tę
dziedzinę uważam za chyba najtrudniejszą w dziennikarskim fachu. Wymaga ona nie tylko absolutnej
znajomości tematu, ale i znajomości kulis tematu. Trzeba mied dokładne informacje - i stale te
informacje aktualizowad - kto z kim, kiedy i jak, trzeba się orientowad w aktualnych i zmiennych
układach, trzeba znad reakcje na pewne sformułowania poszczególnych ludzi reprezentujących sport
i jego otoczenie.

Partykularz? No tak, ale jakże olbrzymi, rozciągnięty na miliony sportowców i kibiców. Nic
łatwiejszego jak strzelid jakieś głupstwo, ciężkie później do odrobienia.

Naprawdę łatwiej jest z takimi sprawami międzynarodowymi na przykład, od których specjaliści


chodzą w największej glorii, a prawdę mówiąc wystarcza im dośd powierzchowna znajomośd tematu
i stałe czytanie prasy, aby móc się - przy odrobinie zdolności - wyrobid w każdym zagadnieniu bez
obawy palnięcia byka.

Wiem, co twierdzę, albowiem sam to uprawiałem przez lata całe bez nadmiernych kwalifikacji,
a jednak z niezłym powodzeniem.

Że na narciarstwie jednak się znałem - wysłany zostałem do obsługi narciarskich mistrzostw Polski, co
było dla mnie raczej nowością i na co z radością przystałem, bo przecież cokolwiek tam miało byd -
rzecz się odbywała w Zakopanem. Wysłano nas w dwójkę ze Stasiem Piotrowskim, który wówczas
przejściowo pracował również w „Przeglądzie Sportowym”.

Dla mnie nowością było sprawozdanie sportowe do pisma sportowego, dla Staśka zaś - całkowitą
nowością były narty, co się zresztą okazało dopiero później i spowodowało niejakie perturbacje
w naszej owocnej działalności.

Zainstalowaliśmy się w „Liberakowie”, u matki Adama Liberaka na ostatecznym poddaszu, na którym


wyprostowanie się było całkowicie niemożliwe, albowiem nasza trumna miała wyłącznie trójkątny,
spadzisty sufit. Stasiek jeszcze jakoś tam sobie dawał radę, jest bowiem mężczyzną raczej
półporcjowym, ale ja po parę razy dziennie obijałem sobie czaszkę.

Wybraliśmy się na rekonesans i zbadanie terenu. Stasiek nie miał ani nart, ani butów, ani właściwych
portek. Nie pamiętam już skąd i jak, ale wszystkie akcesoria zostały skompletowane i dopasowane jak
należy. Wsiedliśmy w kolejkę i hajda na Kasprowy.

Nie zwróciłem początkowo uwagi, że Piotrowski - tak zwykle gadatliwy i wesolutki - milczący jest jakiś
i oczy mu latają. Wzdychał jakoś dziwnie, przełykał ślinę i na pytania odpowiadał monosylabami. Na
szczycie zjadł bigosik, popił herbatką, ale nie zdradzał szczególnych chęci do opuszczenia restauracji.
Bądźmy szczerzy, nawet się dośd mocno zapierał, przy wyjściu, a później nieskooczenie marudził
przypinając narty i oczy miał jak zaszczuta sarna. Bagatelizowałem te objawy, sądząc, że się dziwaczy,
i serdecznie go zachęciłem, aby pojechał pierwszy.

Ruszył w dół jak burza, początkowo na nartach, a później na wszystkim innym z wyjątkiem nart.
Poniewierało nim aż do połowy kotła. Podjechałem do niego - leżał jak szmata i bardzo źle na mnie
patrzał, ale nic nie mówił. Wstał o własnych siłach, pośliznął się i znów pojechał na grzbiecie kawałek
dalej. Znów wstał, znów się przewrócił, znów wstał, znów się przewrócił, znów wstał, znów się
przewrócił - tak szło aż do spodu.

Dopiero w Kuźnicach wyznał mi, że pierwszy raz w życiu nie tylko jechał na nartach, ale w ogóle je
widział na oczy, a na moje pytanie, dlaczego, u diabła, nie uprzedził mnie o tym - powiedział
zadziornie:

- Wstydziłem się...

Mnie, oczywiście, nie przyszło nawet do głowy, że ktokolwiek może na nartach nie jeździd.
Dopuszczałem ewentualnośd, że Stasiek jeździ jak noga, że jeździ znacznie gorzej ode mnie, ale jakże
mogłem przypuścid ignorancję absolutną.

Dobry Boże! Dzisiaj, po dwierd wieku przeszło, Stasiek - chod jest już szacownym dziadkiem - jeździ na
nartach zima w zimę, a nawet jest w tej dziedzinie czymś w rodzaju autorytetu w redakcji „Expressu
Wieczornego”, gdzie sekretarzuje. Ja zaś... równie długo już na nartach nie stałem. I chyba nie stanę.
Wszyscy zapomnieli, że kiedykolwiek jeździłem i jak jeździłem, a są tacy, którzy w ogóle podają
w wątpliwośd tę pogłoskę, wszelkie zaś fotografie z tego okresu uważają za sprytne fotomontaże.

Jeżdżąc jednak na nartach czy nie jeżdżąc - fakt wysłania nas właśnie potraktowaliśmy niesłychanie
poważnie, rzec można prestiżowo, szczególnie że już wtedy obaj mieliśmy nieco na pieoku
z dziennikarstwem sportowymi, a mówiąc precyzyjnie nie tyle z dziennikarstwem, ile z dziennikarzami
sportowymi. W związku z tym postanowiliśmy wbid zęby w ścianę, ale obsłużyd imprezę najlepiej, jak
tylko potrafimy. Wzorowo! A więc nie tylko normalnie sprawozdania z poszczególnych konkurencji,
ale i migawki, ale i komentarze, ale felietony, ale i... wszystko jednym słowem, co wchodzi w zakres
roboty dziennikarskiej.

Chcieliśmy pokazad, jak się naprawdę pracuje.

Ustaliliśmy - ze względu na dobro sprawy - że Stasiek operował będzie raczej dołami, tam gdzie
dotrzed można na piechotę, albowiem jednoczesne zmaganie się z pisarstwem i nartami wydało się
nam ponad siły normalnego Piotrowskiego. Ja zająłem się rejonami górnymi, na piechotę
nieosiągalnymi. Szczególnie, że w owym roku śniegu dowaliło nad podziw. Spadło go przez zimę tyle,
że nawet trasa zjazdowa FIS I, normalnie zdatna do użytku raz na parę lat, tym razem była tak
przysypana, że zrobiła się wręcz łatwa, pod zwałami śniegu zniknęły bowiem wszystkie muldy
i nierówności. Nawet ja się po tym FIS-ie I poruszałem bez większych trudności.

Okazało się też, że ten, kto lepiej posmarował - lepiej pojechał. Najlepiej uczynił to Ciaptak, ale
wiadomo przecież było, że wygrał nie tylko dzięki smarowaniu. Zawsze ilekrod zmuszony jestem
wysłuchiwad usprawiedliwieo z powodu klęsk naszego sportu w takiej czy innej dziedzinie
i doszukiwania się powodów owych klęsk - tylekrod znajduję zawsze jeden podstawowy powód
i jedno zasadnicze remedium na sukcesy sportowe: trzeba mianowicie umied grad w piłkę nożną,
trzeba umied biegad czy skakad, trzeba umied jeździd na nartach.

Otóż Ciaptak na nartach jeździd umiał. To nie ulegało wątpliwości. Znam go od szczeniaka -
wspominałem już o małym zasmarkaocu, który mi wynosił przed wojną deski w Suchym Żlebie -
byłem obecny przy całej jego kilkunastoletniej karierze sportowej, szczycę się jego przyjaźnią, którą
szczerze odwzajemniam i - nie mogę go nie podziwiad. Chciał byd dobrym, chciał byd znakomitym
narciarzem i zmierzał do tego z twardym, góralskim uporem. Widywałem go na treningach, patrzyłem
na jego rozgrzewkę przed zawodami - w owym czasie manewr mało jeszcze znany, który Jasiek
podpatrzył chyba u Steina Ericksena, absolutnego mistrza zjazdów owych czasów - patrzyłem na jego
przygotowania do startu. Wszystko nastawione było na jeden cel: wygrad!

Trenował zawsze sam, co było źródłem wielu nieporozumieo z kierownictwem sportu narciarskiego,
które uważało działanie kolektywne za jedynie możliwe. Ciaptak w którymś tam momencie swej
kariery zdecydował - i chyba słusznie - że od żadnego trenera niczego nowego się nie nauczy,
a wspólne pędzlowanie po bramkach da mu znacznie mniej niż indywidualne przymierzanie się do
slalomu. Robiono mu zarzuty, że jest sobek, że nieużyty, że nie chce dzielid się swoimi
doświadczeniami.

Nie była to prawda. Jasiek był indywidualistą, ale nie był zawistnikiem. Mrukliwy i małomówny,
przecież zawsze, gdy go młodsi pytali o radę - coś tam wymruczał. Tyle że jakże tu wytłumaczyd
pewne sprawy, które się ma instynktownie w nogach - jakże podzielid się wspaniałym refleksem
pozwalającym wyratowad się z karkołomnej sytuacji na niespodziewanym skrawku lodu? Jakże
wreszcie przekazad innym tajemnice właściwego przykantowania tam gdzie trzeba i akurat tak, aby
skręt był płynny i nie ujmował, lecz przydawał szybkości? Można to pokazad, owszem, Jasiek
pokazywał innym, ale... z przypatrywania się maestrii innych jeszcze żaden mistrz nie wyrósł.
Podobnie było ze Staszkiem Marusarzem - moim zdaniem największym, obok Birgera Ruuda,
skoczkiem wszech czasów - który próbował i trenerki, ale jakoś z tego nigdy nic nie wyszło. Cóż mógł
przekazad młodszym, początkującym skoczkom? Swój talent? Jakże to mógł uczynid? W owych
czasach naukowe metody nie były jeszcze znane, trening ogólnorozwojowy stawiał dopiero pierwsze
kroki i podstawowym jego elementem były obozy kondycyjne, których celem było podreperowanie
fizyczne zawodników, w czym zresztą tkwił pewien siermiężny sens, chodziło bowiem o to, aby -
przynajmniej jeśli chodzi o narciarzy - podżywid trochę przed sezonem po miesiącach byle jakiego
wiktu w rodzinnej chałupie.

Drugim po Ciaptaku był Stefan Dziedzic, znakomity, wszechstronny narciarz, jeżdżący elegancko,
wąziutko, deska przy desce. Dziedzic kiedyś specjalizował się w biegach i skokach i czynił to
znakomicie - doszedł nawet do tytułu akademickiego mistrza świata w kombinacji - ale w którymś
roku okazało się, że ma coś niedobrego z sercem, i lekarze kategorycznie zabronili mu biegania.
Wydawało się, że kariera sportowa przepadła, ale Dziedzic wziął na kieł i przerzucił się na
konkurencje alpejskie, w których przez wiele lat brylował w czołówce.

Trzecim okazał się byd młodziutki wtedy, ale już ozdobiony efektownym, czarnym wąsikiem Andrzej
Roj, zresztą kuzyn Ciaptaka, którego z całym szacunkiem tytułował wujkiem. Roj podzielił z
Ciaptakiem mistrzowski tytuł w slalomie, co było dośd dużą niespodzianką, albowiem główną bronią
Roja zawsze był zjazd i w tej właśnie konkurencji święcił największe triumfy w swojej krótkiej
stosunkowo, ale pięknej karierze, którą zakooczył w pełni chwały, przechodząc do trenerki, aby po
latach stad się współtwórcą wspaniałych osiągnięd młodego Andrzeja Bachledy i jego jeszcze
młodszego brata, Jana.

Młodego, albowiem w tamtych czasach startował jego ojciec, też Andrzej - dziś światowej sławy
śpiewak operowy - talent z bożej łaski. Andrzej potrafił kiedyś, nieomal bez treningu, tak dla zabawy,
wystartowad w mocno obsadzonym slalomie i wygrad go ku niezmiernemu zdumieniu konkurentów,
którzy absolutnie nie mogli zrozumied, jak to się stało.

Pojawiało się już następne pokolenie, ale i weterani nie dawali się zjadad w kaszy. Drugie miejsce
w zjeździe, a siódme w slalomie gigancie zajęła Zofia Marcinkowska. Tak, tak, ta sama jasna i z pozoru
delikatna, a w rzeczywistości silna i zacięta jak ciupaga Zośka Stopkówna, sławna przedwojenna
biegaczka, konkurentka Bronki Polankówny. Niespodzianka? Nie jestem tego taki pewien. Zośka
z nartami się nigdy nie rozstawała, zawsze kochała łażenie po górach i umiała na nartach jeździd, a nie
tylko biegad. Że zaś kondycję zawsze miała fantastyczną - nie dziw, że i w zjeździe wykosiła młodsze,
bardziej może eteryczne i mniej rutynowane koleżanki.

Szkoda uroczej, jasnej Zośki. W parę lat później zginęła wraz z mężem w lawinie, która zniosła
schronisko na Goryczkowej, dzierżawione - po erze sławnego Polaka - przez małżeostwo
Marcinkowskich. A tak było cudownie wpaśd tam po drodze i pogadad sobie z Zośką o dawnych,
dobrych czasach.

Zresztą i Bronka Polankówna, chod starsza sporo od Zośki, też miała swój honor. Nie pamiętam już,
czy to było właśnie w tym roku, czy rok wcześniej lub później, ale i Bronka pojawiła się na starcie
biegu płaskiego, chod miała już dobrze pod pięddziesiątkę. Po starej przyjaźni managerowałem jej
wówczas, ale prawdę mówiąc ani ja, ani nikt nie wierzył, żeby Broneczka doleciała do mety w ogóle. A
tymczasem doleciała, i to jeszcze jak! Wygrad nie wygrała, bo trudno jej było z konkurentkami
przeszło dwa razy młodszymi się przepierad, ale była bodaj druga czy trzecia, a na metę wpadła
w formie takiej, jak za najlepszych czasów. Zdaje się, że chodziło wtedy Bronce o jakiś zakład,
w każdym jednak razie pokazała, co potrafi - pokazała, jak procentują całe lata ujeżdżania po
Miętusiej, gdzie prowadziła schronisko.

Dziś już nie ma takich osób.

Stara gwardia nie rdzewiała. Skoki - po raz już nie wiadomo który w życiu - wygrał Staszek Marusarz,
przeskakując następnego konkurenta o prawie pięd metrów, a Jasio Kula był trzeci. Inna sprawa, że
z abominacją niejaką potrzałem wtedy na skoki. Był to okres największego chyba regresu w tej
konkurencji. Cały świat się wtedy przestawiał na nowoczesny, aerodynamiczny styl - z rakami na
szwach portek - a nasi skoczkowie mało wyjeżdżali za granicę, rzadko startowali i w związku z tym
owo przestawianie szło dośd opornie, nie na zasadzie dobrych wzorów, lecz raczej dowolnych
wyobrażeo. W rezultacie większośd skakała stylem z czasów Bujaka i Sieczki, a ci, którzy próbowali
nowocześniej - nie wiedzieli, jak z tym nowym stylem się obchodzid, i efekty były raczej
karykaturalne.

Pod koniec tych mistrzostw utyrany byłem jak muł, nie czułem nóg i przekonany byłem, że już nigdy
w życiu niczego więcej nie napiszę. Piotrowski był w stanie podobnym, o ile nie jeszcze gorszym.
Faktem jest, że zapełnialiśmy naszymi materiałami połowę chyba „Przeglądu Sportowego”, co
pochłaniało po pierwsze masę czasu i energii fizycznej zużywanej na ganianie po imprezach, dalej
trzeba to było napisad i - co najgorsze - przekazad do Warszawy. Takie wynalazki jak dalekopis czy
magnetofon w redakcji nie były jeszcze używane, więc trzeba było najpierw uzyskad połączenie,
a później godzinami dukad teksty przez telefon, przez który - chod to się może komuś wydad dziwne -
jeszcze gorzej było słychad niż obecnie. Przekazywaliśmy nasze płody do późnej nocy, a następnego
dnia świtkiem znowu trzeba było lecied na trasy.

Nie, nie był to łatwy kawałek chleba, szczególnie gdy chciało się pracowad uczciwie i nie wymyślad
sobie byle czego, lecz opierad się na realiach. No, a ja musiałem szczególnie uważad, żeby wobec
zakopiaoskich kolegów nie wyjśd na idiotę. Z innym dziennikarzem może by się i patyczkowali, ale
ostatecznie taki Staszek Marusarz, Kula czy ktokolwiek inny z przedwojennego pokolenia łatwo
mógłby w wypadku jakiejś nieścisłości dad mi najzwyczajniej w świecie po mordzie.

Ale czasem bywały sytuacje przymusowe. Pisałem już o tym, jak przed wojną płodziłem, a właściwie
przetrawiałem w Warszawie relacje z zakopiaoskiego FIS-u. Po wojnie, właśnie w okresie mojej
działalności w „Przeglądzie Sportowym”, zmuszony byłem ów manewr powtórzyd, a nawet dośd
szeroko go rozwinąd. Rzecz w tym, że odbywała się Olimpiada Zimowa w Oslo, na którą nie pojechał
żaden dziennikarz. Władze uważały - co było tylko pozornie logiczne - że po co mają dziennikarze
jechad na Olimpiadę, skoro mogą sobie o tej Olimpiadzie przeczytad w gazetach. Efekt będzie ten
sam, a oszczędnośd znaczna.

Powie ktoś, że w takim razie można było tych olimpijskich sprawozdao w ogóle nie robid. Ba, rzecz
w tym, że nie można było nie robid. Po pierwsze władze uważały, że owe sprawozdania byd muszą -
nie zwracając uwagi na błędne koło, w którym się gazeta znalazła, a po drugie nie można było zawieśd
zaufania czytelników. Istniało przecież coś takiego jak honor pisma.
Doszliśmy do wniosku, że tak byd nie może. Sprawozdania z Oslo będą, chodbyśmy mieli nawet wodę
pid do kooca życia. Edek Strzelecki miał wprawdzie jako dziennikarz tradycjonalista, wychowany na
dostojnym „Kurierze Porannym”, pewne zastrzeżenia moralne, ale - jak zwykle - dał sobie owe
zastrzeżenia wytłumaczyd bez specjalnego trudu. Zdecydowaliśmy, że idziemy na całośd - jeśli
bowiem popełnia się szalbierstwo, to jego wymiar jest obojętny. Zostałem mianowany generalnym
pełnomocnikiem od tego szalbierstwa.

Już w okresie przygotowawczym udał się do Oslo red. Jerzy Przyborowicz, aby skontrolowad stan
przygotowao. Ocenił je w kilku korespondencjach dośd krytycznie, ale na ogół obiektywnie. Nie był
zachwycany kwaterami przewidzianymi dla Polaków i miał duże zastrzeżenia co do organizacji biura
prasowego Olimpiady. Te ostatnie zastrzeżenia były dokładnie przemyślane, albowiem stanowiły
w razie czego niezłą asekurację na wypadek, gdyby nasza obsługa olimpijska miała się wysypad.

Wyszło to nawet nieźle. Rzecz była utrzymana w ściślej tajemnicy i nikt spoza redakcji nie wiedział,
otrzymywaliśmy więc liczne zapytania i zlecenia dla red. Przyborowicza: a to z PKOL-u, a to z GKKFiT-
u. Strzeluś zaczął nawet w pewnym momencie trząśd portkami, wyobrażając sobie, co będzie, jeśli
w którymś momencie władza go zapyta, co to właściwie za Przyborowicz i na jakich danych działa w
Oslo. Władza jednak - upewniwszy się, że z Polski żaden Przyborowicz nie wyjechał - nie interesowała
się zupełnie tym, skąd się i jak w Norwegii wziął i co robi.

Gdy rozpoczęła się Olimpiada, Jerzy Przyborowicz nadzwyczajnie się uczynnił. Był to jeden
z najpłodniejszych korespondentów w historii dziennikarstwa. Nadsyłane przez niego ilości
materiałów były imponujące i nad podziw rozmaite: wywiady, migawki, oceny i horoskopy, barwne
sprawozdania i rzeczowe komentarze.

Pisywałem to wszystko siedząc w redakcji przy radiu i grzebiąc się iw agencyjnych kartkach.
Codziennie też telefonowałem do Oslo, próbując złapad kogokolwiek. Szalenie się później dziwili
niektórzy, jak Kula czy Krzeptowski, dlaczego pytam ich o takie zdumiewające rzeczy, jak kolor
wiatrówki Kwapienia czy Ericksena albo szczegóły pogody w czasie sztafety. A to były dla mnie
bezcenne informacje, dzięki którym mogłem tworzyd nastrój Olimpiady i podbarwiad nim wiadomości
z Oslo. Resztę informacji brałem z radia czy z agencji, a większośd... po prostu wymyślałem z niczego,
czyli z głowy - jak twierdził Piotrowski.

Mistyfikacja trzymała się jednak określonych ram. Nie pisaliśmy na przykład w podtytule, że reportaż
pochodzi od naszego specjalnego wysłannika do Norwegii, gdyż byłoby to w razie czego kłamstwo
łatwe do udowodnienia i trudne do odparcia. Pisało się „obsługa własna”, „korespondencja
specjalna” czy coś w tym rodzaju, aby w wypadku zdemaskowania można było niewinnie twierdzid, że
nigdzie i nigdy nie było napisane, że są to wiadomości własne z Oslo, przekazane telefonem.

Prawie nikt się w tej hecy nie zorientował, czytelnicy nie mieli najmniejszych zastrzeżeo i tylko nasi
zawodnicy po powrocie do Polski kręcili nieufnie głowami, usiłując dociec, kto to był Jerzy
Przyborowicz i dlaczego w Norwegii jakoś go nie widywali.

Myślę, że teraz można już tę tajemnicę dziennikarskiej kuchni spokojnie zdradzid. Upłynęło tyle już lat
i dzisiaj podobna sytuacja jest nie do pomyślenia, chod... zdarza się przecież, że w telewizji jakiś mecz
komentowany jest ze studia w Warszawie, co jest, moim przynajmniej zdaniem, lekceważeniem
telewidzów.
Tyle że dzieje się to już bez żadnego kamuflażu.

Tkwiłem w tym środowisku sportowym dostatecznie długo, aby zaczęły mi we łbie kiełkowad
najrozmaitsze niestosowne myśli. Nie byłem zainteresowany, nie czułem się dziennikarzem
sportowym, stałem na zewnątrz wszystkiego, co się w tym świadku działo, nie należałem do żadnej
frakcji, do żadnej koterii. Obserwowałem. Obserwowałem życzliwie, albowiem dla dziennikarstwa
sportowego miałem - i mam zresztą do tej pory - wielką estymę, pomny na tradycje Mariana
Strzeleckiego, Erdmana, Junoszy, nie mówiąc już o Wierzyoskim czy Goetlu, którzy w okresie
międzywojennym zajmowali się też i sportem.

Ale nie mogłem nie widzied rys, nie mogłem nie dostrzec wypaczeo, nie mogłem nie stwierdzid, że
dziennikarstwo sportowe obniża loty, izoluje się od życia pozasportowego, zamyka w sobie
i przeradza w zamknięty klan, w którym nie najlepiej dziad się zaczyna.

Te właśnie niestosowne myśli i obserwacje doprowadziły mnie po latach do wniosków, w rezultacie


których rozgorzała wielka wojna ze środowiskiem, które symbolicznie nazwałem Arcybractwem.

To jednak działo się znacznie później.


NIE BĘDZIE KRĘCONE

Była to, jeśli chodzi o polską kinematografię, epoka kręcenia filmów typu „Jasne łany” czy „Niedaleko
od Warszawy”. Później można było je ocenid należycie, ale w okresie ich tworzenia
i rozpowszechniania - był to przecież początek lat pięddziesiątych - ochanie i achanie nad owymi
niedonoskami odbywało, się powszechnie. Nie zamierzam w nikogo rzucad kamieniem, gdyż sam nie
jestem bez winy, trudno, aby w okresie najwspanialszego rozkwitu socrealizmu w literaturze czy
malarstwie film miał byd od niego wolny, trudno, aby był wolny ktokolwiek biorący lub usiłujący brad
czynny udział w życiu kulturalnym.

Jakże się przedrzed przez zarośla, nie dotykając gałęzi.

Szalenie byłem zbulwersowany dostawszy od władz kinematograficznych list, zapraszający mnie na


spotkanie w sprawie ewentualnego opracowania scenariusza do filmu fabularnego. Mile połechtany
po ambicji stawiłem się na Puławskiej, a rozbujała wyobraźnia rozbarwiała mi kolejne obrazy mojej
kariery filmowej, co do której nie miałem najmniejszych wątpliwości.

Ówczesna kinofikacja - jak to nie wiadomo dlaczego się wtedy nazywało - obsadzona była gęsto
niedużymi paniami w średnim wieku, w okularach, ubranych w swetry zapinane na guziki
i uczesanych bądź gładziutko na poleczkę, bądź w koczek. Identyczne panie siadywały zresztą wtedy
w radio, w wydawnictwach i w ogóle w kulturze.

Nie, nie zamierzam się nabijad. Nie umiałbym i nie chciałbym skrzywdzid tych kobiet, które wielkie
miały zasługi i wiele poniosły ofiar. Tego im odmówid nie było można i tego im odmawiad nie było
wolno. Zasługi ich jednak były niewspółmiernie wielkie w stosunku do kwalifikacji, a przecież trzeba
je było jakoś zatrudnid, szczególnie że chciały pracowad i potrafiły pracowad. Aby więc częściowo
przynajmniej rozwiązad dylemat i uszanowad ich zasługi - obsadzano nimi stanowiska, na których
intensywna działalnośd żarliwego wprawdzie, ale jednak laika, mogła byd w jakimś stopniu przydatna.

W Filmie Polskim przyjęła mnie towarzyszka - jak by to określił Lejzorek Rojtszwaniec -


bezwarunkowa i zdumiewająco typowa.

- Cieszę się, żeście przyszli, towarzyszu! Cześd! - powiedziała tonem zwiadowcy.

- Cieszę się, żeście mnie wezwali... wezwała... - trudno mi szło operowanie formą „wy” zwłaszcza
w odniesieniu do płci żeoskiej - towarzyszko - odpowiedziałem dziarsko - słucham was!

Bezwarunkowa towarzyszka G. zakomunikowała mi, że kinematografia pragnie nakręcid film


o tematyce sportowej, a moja osoba znakomicie się nadaje na scenarzystę. Podobno nawet mam
napisaną nowelę, o której mówią, że po pewnych adaptacjach nadawałaby się na film fabularny.
Potwierdziłem: istotnie, mam taką nowelę, nazywa się „Pech”, i zgadzam się że po pewnych
poprawkach...

Towarzyszka G. szalenie się ucieszyła, chod wyraziła wątpliwośd, czy tytuł pasuje do scenariuszowej
rzeczywistości. Odparłem, że zmiana tytułu jest manewrem stosunkowo prostym i nie widzę żadnych
przeszkód, aby film się nazywał na przykład „Szczęście”. Uzgodniliśmy, że towarzyszka G. osobiście
przeczyta nowelę, naradzi się z kim należy, a decyzję mi przekaże, jak będzie mogła najszybciej.
Termin był dośd enigmatyczny. Pierwszy tydzieo przeżyłem dosyd nerwowo, w drugim doszedłem do
normy i perspektywy kariery nie wydawały mi się już tak absolutnie niewątpliwe, w trzecim -
machnąłem właściwie ręką na całą tę aferę i pogodziłem się z jeszcze jednym niewypałem życiowym.

A pod koniec czwartego tygodnia zatelefonowała towarzyszka G. z wieścią, że zaakceptowano pomysł


filmu, że w zasadzie uznano go za politycznie słuszny i potrzebny, chod wymaga kilku zmian
i retuszów, w związku z czym przed przystąpieniem do pisania scenariusza należy się naradzid.

Na naradzie obecna była towarzyszka G. jeszcze dwie niemal identyczne panie oraz pan, którego roli
i stanowiska nie udało mi się wówczas dociec. Pan ten okazał się jednak miły, rzeczowy i niegłupi -
poprawki zaś, jakie zgłosił, nosiły wszelkie cechy rozsądku. Za to panie miały szalenie dużo do
powiedzenia. A to charaktery nieskrystalizowane, a to negatywny bohater nie taki całkiem
negatywny, a to pozytywny niezupełnie pozytywny, a to wątek miłosny za bardzo sexy, a to brak
wyraźnej deklaracji ideologicznej, a to zakooczenie budzi wątpliwości.

Pociłem się jak ruda mysz i pilnie wszystko na karteczkach notowałem. Kiwałem głową, że się
zgadzam, że poprawię, że oczywiście towarzyszki mają rację, że jakże ja sam na to nie wpadłem, że tę
akcję na pewno trzeba wyprostowad, a tamten wątek poprowadzid inaczej. Każda próba
sprzeciwienia się paniom powodowała odpór w postaci lawiny cytat z klasyków. Błyskawicznie się
zorientowałem, że moją szansą jest totalne poddanie się, albowiem i tak nie dam rady. Nie mogłem
się sprzeciwid, albowiem - niech miota we mnie kamieniem, kto jest bez winy - straszliwie
potrzebowałem pieniędzy. Wprawdzie uwzględnienie wszystkich uwag i zastrzeżeo spowodowałoby
koniecznośd napisania noweli na nowo, ale liczyłem na to, że życie i czas złagodzą kanty, że
zapomniane zostanie, o co chodzi, a mnie uda się zachowad mniej więcej pierwotny kształt utworu.

Nastał szczęśliwy moment - podpisałem umowę, a właściwie trzy umowy: jedną na nowelę, drugą na
scenariusz, a trzecią na dialogi. Wypłacili mi natychmiast masę pieniędzy, więc spokojny o dzieo
następny - szparko siadłem do maszyny, upewniwszy się najpierw, jak właściwie powinien wyglądad
scenariusz. Napisałem go - nie wdając się w szczegóły - w tempie błyskawicznym, albowiem związek
między ukooczoną pracą a dalszymi wypłatami był zaskakująco wyraźny. Częśd uwag uwzględniłem,
resztę jakoś rozmydliłem po tekście, tak że - formalnie rzecz biorąc - było wszystko w porządku.

Towarzyszka G. - która zresztą w toku współpracy okazała się miłą, spokojną i życzliwą kobietą,
kryjącą się tylko przez zwykłą nieśmiałośd za zbroicą bezwarunkowości - porwała scenariusz i wsiąkła
z nim na tydzieo tak, że nikt jej nie był w stanie odnaleźd. - Pewnie naradzała się z towarzyszami. Po
tygodniu wróciła i wezwała mnie do siebie. Popędziłem na Puławską jak na skrzydłach.

- Zatwierdziliśmy wasz scenariusz, towarzyszu - powiedziała uroczyście, ale i z błyskiem radości


w oczach, albowiem była mi życzliwa i właściwie zdążyliśmy się już polubid.

- No i co? - zapytałem.

- Kręcimy! - powiedziała. - Bardzo szybko kręcimy. Reżysera już przydzieliłam i jutro się z wami
porozumie.

- Z nami?...

- Nie, nie z nami, tylko z wami. Debiutant, jak i wy. Dobrze się wam będzie pracowało...
- Nam?

- Nie, nie nam, tylko wam. Cześd!

- Czołem! - odparłem jak prawdziwy partyzant. - I dziękuję wam, żeście byli... żeście była taka miła -
znowu mi się poplątało.

Spotkanie z Reżyserem, który rzeczywiście pojawił się następnego dnia, było dośd rzeczowe. Reżyser
stwierdził, że na nartach się nie zna i raczej ich się boi, liczy więc w tym zakresie na moją wiedzę
i konsultację. Przyobiecałem mu ją solennie, dziwiąc się jedynie lekko, że narciarski film daje się do
roboty akurat temu reżyserowi, który o nartach nie ma pojęcia. Uzgodniliśmy, że musimy pojechad do
Zakopanego na dokumentację i rozejrzenie się w terenie, przy okazji zaś spróbujemy się zorientowad,
którzy z zawodników będą mogli i potrafią zagrad w naszym filmie...

W Zakopanem był wrzesieo - najcudowniejszy miesiąc rudziejących Regli. Wskoczyłem w swoje


dawne życie jak do orzeźwiającej kąpieli, obleciałem stare kąty i starych przyjaciół, wypiłem co trzeba
z kim trzeba - zrobiło mi się tak dobrze, że lepiej już byd nie mogło.

Reżyser powierzył mi dokumentację, a sam siadł do pisania scenopisu, który dla mnie był zbyt czarną
magią, abym mógł mu w tym pomóc. Wyciągnąłem go wprawdzie parę razy na Kalatówki, a nawet
zmusiłem do zejścia piechotą z Kasprowego, żeby chod trochę otarł się o realia i zobaczył, gdzie
będzie kręcił, ale Reżyser nie był nastawiony sportowo. Nie lubił chodzid, a nie wszędzie go można
było dowieźd. Siedział więc raczej w hotelu i zmagał się ze scenopisem, całkowicie polegając na moich
ustnych relacjach z terenu.

Dostarczałem mu również kandydatów na aktorów, oczywiście spośród moich przyjaciół. Reżyser


kręcił wprawdzie nosem na naturszczyków, twierdząc, że najlepiej mu się pracuje jednak
z zawodowymi aktorami, ale ja już z doświadczenia - polegającego na oglądaniu paru polskich filmów
dziejących się w Tatrach - wiedziałem, że żaden aktor nie wżyje się w rolę tak bardzo specyficznego
środowiska jak zakopiaoskie, jak zawodnicze. Tego nie można zagrad - tym trzeba byd.

Zaangażowany więc został Jasiek Pawlica, oczywiście Ciaptak, który zastrzegł sobie tylko, żeby nie
musiał się w filmie odzywad, a później Andrzej Bachleda, gdyż przewidywaliśmy w filmie śpiew,
Staszek Skupieo i mały Jasiek Roj, syn Heli Rytardowej, gdyż była w filmie rola dla dziesięcioletniego
malca. Moim marzeniem było, żeby rolę starego przewodnika zagrał stary Byrcyn, ale okazał -się zbyt
stary. Fizycznie wprawdzie był w formie znakomitej, ale już nie bardzo rozumiał, czego od niego
chcemy. Przerzuciłem się więc na Józka Krzeptowskiego, ale ten znowu fonicznie nie zdał egzaminu,
albowiem głos miał tak schrypnięty z natury i wyskoku, że niewiele można było zrozumied. Wreszcie
stanęło, że przewodnika zagra Jędrek Krzeptowski, gazdujący wtedy w schronisku w Roztoce i Pięciu
Stawach. Jędrek grał już w dwóch filmach, duże nawet role, więc obycie miał.

Polazłem do niego do Roztoki, żeby pogadad. Z miejsca nastawił się nieprzychylnie, że nie dla niego
takie głupoty, bo on ma tu interes, którego musi pilnowad. Próbowałem go znęcid sławą i honorami,
ale gdzie tam.

- Idźze w diaski za sławom. Mom jej dośd...


- Jędruś kochany - zniżyłem się do próśb. - Zrób to dla innie... To mój film, pierwszy film, a bez ciebie
się nie uda... - kłamałem jak z nut.

Jędrek kupił pochlebstwo i łyknął je ze smakiem. Zastanowił się krzynkę, wreszcie trzasnął dłonią
w kolano:

- Niech ta bedzie! Ino dla ciebie to robiem!... Udało mi się upchnąd do tej roboty większośd moich
przyjaciół i zacząłem chodzid po Zakopanem w glorii potentata filmowego. Tymczasem Reżyser
skooczył scenopis, z którego nic a nic nie rozumiałem, tak był pokrętny i fachowo pociachany na
sceny, więc wróciliśmy do Warszawy, a właściwie do Łodzi, bo tam było wówczas polskie centrum
filmowe.

Znalazłem się w krainie wariatów, w której wszystko odbywało się na opak. Nagle uruchomiona
została olbrzymia machina produkcyjna - nagle zaczęli się mrowid najdziwniejsi ludzie, jakich
kiedykolwiek w życiu spotkałem. Scenografem okazał się byd Grandys, na szczęście z Zakopanego, ze
Skibówek, więc przynajmniej uspokoiłem się, że w tej dziedzinie wszystko będzie jak należy.
Kierownikiem produkcji - najważniejszą, prawdę mówiąc, osobą po Reżyserze - został Tadeusz
Karwaoski, noszący wtedy zabójczy wąsik à la Adolf Menjou, a jego podręcznym - jedna z najbardziej
uroczych postaci w polskim filmie - mój ukochany od tej pory Henio Szlachet.

Zaczęły się zdjęcia próbne. Przyjeżdżali aktorzy, reżyser ich sobie oglądał, chwilę z nimi gadał, po
czym nakręcał niedużą scenkę. Jakoś się Reżyser nie mógł zdecydowad, szczególnie na obsadzenie roli
głównego bohatera. Pamiętam, że odpadł wtedy w przedbiegach Fetting, odpadło paru równych mu
dziś klasą aktorów. Wreszcie Reżyser po długich wahaniach postanowił wziąd do tej głównej roli
młodziutkiego, bardzo nieśmiałego chłopca, który sam o sobie skromnie mówił, że nie ma żadnego
doświadczenia aktorskiego.

Chłopiec ten nazywał się Ignacy Gogolewski.

Reszta obsady poszła już łatwiej. Rolę trenera (w zasadzie pozytywny, chod nieco kostyczny, ale się
przełamuje) objął Edward Kowalczyk o chmurnej, stanowczej twarzy, ukochaną głównego bohatera
została Urszula Modrzyoska, negatywnym zawodnikiem (słusznie pod koniec ukaranym
i potępionym) Kaczmarek. Pozostałych, proszę mi wybaczyd, ale nie pamiętam, chod były chyba
wśród nich nazwiska przynoszące dziś chlubę pierwszym scenom Rzeczypospolitej.

Z pierwszym śniegiem zjechaliśmy do Zakopanego. Ekipa była co się zowie liczna, bo chyba ponad sto
osób, z samochodami, kamerami, jupiterami, kostiumami i tysiącem rzeczy całkowicie - jak mi się
wydawało - zbytecznych. Zajęliśmy dwa duże pensjonaty i...

I zaczęliśmy czekad po pierwsze na pogodę, a po drugie na śnieg. Nie było ani jednego, ani drugiego.
Zamiast słooca nad Giewontem zwisały brzuchate, tak ciemne, że aż fioletowe chmury - zamiast
śniegu moczyła wszystko normalna, zakopiaoska siąpawica. Kisiliśmy się więc na dole i wściekali,
a szczególnie wściekał się Karwaoski, dla którego każdy dzieo oznaczał niepotrzebne wydawanie
pieniędzy. Irytował się również - o ile człowiek tak łagodny z natury w ogóle irytowad się mógł -
operator, Bogusław Lambach.

Reżyser zrobił się trudny do zniesienia. Miał powody: wiadomo było, że trzeba plenery skręcid
w jedyną zimę, a tu szedł tydzieo za tygodniem i nawet zacząd nie było jak.
Wreszcie zaczął sypad śnieg. Jak zaczął - tak nie przestawał. Karwaoski ze łzami w oczach błagał
niebiosa o przerwę, zaręczał, że to już dośd, że teraz trzeba raczej słooca, ale niebiosa postanowiły
widad wysypad cały roczny limit. Ekipa ciągle przebierała nogami w miejscu - ciągle nie mogła ruszyd.
Lambach codziennie latał do Kuźnic i wznosił się kolejką na Kasprowy, w nadziei że przynajmniej tam
złapie nieco słooca - wszystko na nic. Słuchaliśmy w napięciu komunikatów meteorologicznych,
biegaliśmy po parę razy dziennie do „Pimka” Fedorowicza, żeby sprawdzid, czy przypadkiem się nie
przeciera, pytaliśmy co starszych górali, czy im nie strzyka w kolanach - wszystko na nic.

Jak długo może nie byd słooca? Mogę zaręczyd, że bardzo długo. Szczególnie wtedy, gdy jest
nieodzownie potrzebne. Gdy się wreszcie ukazało, gdy pogoda przetarła się na tyle, że można było
zacząd zdjęcia - wszyscy byli już rozhisteryzowani do imentu, jedni na drugich warczeli i większośd
była wzajemnie na siebie poobrażana. Dobroduszny Henio Szlachet krążył i z zapałem usiłował
odbudowad dobrą atmosferę, bez której nie umiał żyd, ale nie bardzo mu się udawało.

Zaczęły się zdjęcia - jak ręką odjął! Piekło zmieniło się w niebo i wszyscy dla wszystkich zaczęli byd
uprzejmi, jakby ich krasnoludki podmieniły, jakby znaleźli się na królewskim dworze.

Ruszyliśmy w plener, który był cudowny. Olbrzymie pierzyny śniegu zalegały wszędzie, a biało było
tak nieskazitelnie, że aż niebieskawo. Raźno rozstawiono plan i... przestawiono go w inne miejsce.
Później okazało się, że dziewiczy śnieg zdeptany został przez gapiów i trzeba było poprawiad. Jeszcze
później aktorzy podchodzili nie tak jak trzeba. Pawlica pomylił dialog, Modrzyoska przemarzła, a
Reżyser się wściekł. Wreszcie strzelił klaps - ruszyła kamera - zaczęło się kręcenie.

Jak na moje wyczucie, to dzieo został zmarnowany, ale Karwaoski był zadowolony, że tak dużo się
nakręciło pierwszego dnia.

- No - zatarł ręce - najpierw trochę łatwych wprawek, a za tydzieo zabieramy się do tej kluczowej,
masowej sceny w Suchym Żlebie!

Była taka scena w scenariuszu - zawody o mistrzostwo świata, gdzie główny bohater w ostatniej
chwili zostaje wyratowany z ostatecznego nieszczęścia przez chwiejnego politycznie kolegę, który
w tym właśnie momencie się przełamuje na pozytywnie. Założona sytuacja wyglądała tak, że główny
bohater miał jechad trasą slalomu, a przełamujący się kolega obok, slalomując między tłumami
widzów, aby zdążyd usunąd bohaterowi z drogi jakąś tam przeszkodę podrzuconą przez wrogów
klasowych.

Towarzyszka G. bardzo nad tą sceną cmokała i wiele sobie po niej obiecywała, a nawet wspominała,
że będzie to dominanta filmu, na miarę eisensteinowskich schodów. W związku z tym stale
przypominała, żeby ją szczególnie starannie dopracowad.

Zgadzałem się z nią zresztą, toteż długie godziny spędziliśmy z zawodnikami w Suchym Żlebie,
przymierzając się, kombinując, gdzie ustawid bramki i jak rozlokowad publicznośd. Jasiek Ciaptak,
który miał dublowad Gogolewskiego, posłusznie próbował najrozmaitszych sztuczek i wreszcie tak już
był wjeżdżony, że mógł chyba z zamkniętymi oczyma jechad po trasie.

Tymczasem reszta ekipy kręciła tu i ówdzie, na razie sceny statyczne, bez jazd narciarskich. Przyszedł
z Łodzi wywołany już materiał - obejrzeliśmy go w napięciu. Lambach pomruczał, że nie jest najgorzej,
Reżyser nie wyraził opinii, Karwaoski zaś nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Ja się na filmie nie znałem,
więc takie cięte, kilkakrotnie powtarzane kawałki niewiele mi mówiły, ale jednak jakiś robaczek zalągł
mi się w sercu. Z jednej strony mi imponowało, że to, co ja wymyśliłem sobie, teraz wciela się
w prawdziwy kinematograf, ale z drugiej... drętwa mowa, drewniane postacie, jakieś wszystko
nienaturalne...

- Co ty powiesz o tym? - zagadnąłem na boczku Karwaoskiego.

- Co tu można powiedzied na razie - odparł wymijająco. - Zobaczymy, jak będzie dalej, a przede
wszystkim jak wyjdzie ten Suchy Żleb. To musi byd bomba!

Na pierwszy rzut oka wyglądało, że istotnie będzie bomba. Rekwizytów było od groma: flagi,
transparenty, dekoracje. Karwaoski zaangażował tylu statystów, ilu tylko mógł znaleźd, po czym...
Lambach spojrzał w wizjer kamery i jęknął: parę tysięcy ludzi rozmazało się po Suchym Żlebie tak, że
w polu widzenia kamery było właściwie pusto. A przecież miał byd rozmach, miały byd szerokie plany.
Tymczasem wyglądało to nie na mistrzostwa świata, a na powiatowe zawody międzyszkolne.

Reżyser zażądał dziesięd razy więcej statystów - Karwaoski odparł, że nie urodzi. Reżyser zjadliwie
zauważył, że dla kierownika produkcji filmu nie powinno byd rzeczy nie do załatwienia - Tadzio
odesłał go do Hollywood, Lambach, jak zawsze dążący do harmonii w ekipie, zaproponował, że
w takim razie będziemy kręcid na bliskich planach, a tych parę ogólnych ujęd nakręcimy może
w czasie jakichś zawodów - Reżyser oburzył się na tę propozycję.

Kręcid jednak trzeba było, gdyż czas leciał. Mianowano mnie konsultantem sportowym filmu i moim
obowiązkiem było - nie mówiąc o obowiązkach scenarzysty - doradzanie Reżyserowi, co powinien
nakręcid, Reżyser zaś wraz z operatorem powinni wiedzied, jak to uczynid. Lambach na nartach
jeździł, orientował się też dobrze, co można nakręcid i jak nakręcid - Reżyser natomiast, nie mając
o nartach żadnego pojęcia, posiadał swe własne, oryginalne koncepcje artystyczne i szalenie chciał je
realizowad, nie bacząc na ich nierealnośd.

Nie wnikając w szczegóły - wspaniała scena nie wyszła. Zupełnie nie wyszła. Lambach porobił
mnóstwo dokrętek, ale jakkolwiek by nie przestawiad nakręconego materiału nie dawał się
zmontowad tak, aby przynajmniej pozory zostały zachowane. Nie wiem, czy Reżyser zdawał sobie
z tego sprawę, czy nie - w każdym razie zaczął miewad większe wymagania i zachcianki. Próbowałem
mu tłumaczyd to i owo, próbowałem podsunąd takie czy inne rozwiązanie, gotów byłem nawet na
daleko idące zmiany w scenariuszu - na nic wszystko. Oczywiście, że można było się jakoś z tej
kluczowej sceny slalomowej wymigad, chod byłaby to niewątpliwa strata dla filmu, którego
założeniem była widowiskowośd, ale niestety - pozostały materiał też się nie podobał ani mnie, ani
nikomu w ekipie. Poza Reżyserem.

Zawodnicy, którym pokazaliśmy częśd nakręconego materiału, kręcili nosami, że to nie tak, Tadzio
Karwaoski dostawał ostrych ataków szału, po czym uspokajał się na siłę, aby po raz nie wiedzied który
spokojnie tłumaczyd Reżyserowi, co można robid i trzeba, a czego nie trzeba i nie można. Wreszcie
pokłóciliśmy się z Reżyserem dokumentnie, chod przez cały czas stosunki między nami były jak
najlepsze. Sytuacja stała się już nieznośnie podbramkowa i właściwie nie było z niej wyjścia: cała
potworna machina filmowa była rozkręcona do działania i... kręciła się - to widziałem coraz wyraźniej
- na pusto, mieląc powietrze.
Proszę mnie dobrze zrozumied: nie winię bynajmniej Reżysera. Trudno mi go winid, gdyż mam
wrażenie, że o jego niepowodzeniu zadecydował specyficzny układ, na który przecież nie miał
żadnego wpływu. Miał realizowad swój pierwszy film, a trafił na temat zupełnie nieznany, znalazł się
w środowisku, którego nie rozumiał i które jego nie -rozumiało. Powie ktoś, że mógł się zrzec? Proszę
mnie nie śmieszyd - kto dobrowolnie zrezygnuje z bądź co bądź wielkiej szansy życiowej? Znaleźliśmy
się w ślepym zaułku, w kropce - dwaj debiutanci. No, a później, gdy wszystko już było w toku -
Reżyser coraz bardziej się gubił, coraz bardziej denerwował, a to - prowadziło z kolei do
nieporozumieo w ekipie, do mnożenia się wzajemnych pretensji.

Karwaoski chodził coraz bardziej struty, rękę miał już nadwichniętą w przegubie od beznadziejnego
nią machania. Wieści z planu dotarły do Warszawy, przyjechał jakiś dostojnik na wizytację, obejrzał
to, co nakręcono, i nid nie mówiąc pojechał z powrotem.

Długo się trzymałem, bo przecież strasznie mi zależało na tym filmie, ale wreszcie musiałem się
poddad. Po którymś tam kolejnym spięciu oświadczyłem, że zwijam majdan, zabieram swoje zabawki
i wycofuję się z tego interesu - po czym wsiadłem w pociąg i pojechałem do Warszawy.

Towarzyszka G. bardzo była zmartwiona ujrzawszy mnie w swym gabinecie. Wiedziała mniej więcej,
co się dzieje, wybierała się nawet sama do Zakopanego, żeby osobiście zbadad sytuację. Mój
niespodziewany przyjazd mocno ją zaskoczył. Zaczęła się dopytywad - odpowiedziałem jej, że nie
wierzę, aby z tego cokolwiek dobrego mogło wyniknąd, i niezależnie od tego, jaka będzie decyzja
władz kinematografii - ja bezapelacyjnie wysiadam z imprezy.

Decyzja była jedynie słuszna - zadecydowano, że t nie będzie dalej kręcone, przerwano zdjęcia,
rozwiązano ekipę i odłożono sprawę na później.

Na tym jednak sprawa się jeszcze nie skooczyła.

Późną wiosną, gdy już ochłonąłem nieco z tej afery, zadzwoniła do mnie towarzyszka G. radośnie mi
komunikując, że istnieją jednak poważne szanse realizacji tego filmu przez innego reżysera.
Odrzuciłem więc w kąt wszelkie zahamowania i pobiegłem na Puławską.

- Zainteresował się „Pechem” inny reżyser - towarzyszka G. była naprawdę szczerze ucieszona -
debiutant...

Skrzywiłem się i wyraziłem zastrzeżenie, czy ponawianie prób z następnym debiutantem ma jeszcze
sens po uprzednich doświadczeniach.

- No, wy już nie jesteście debiutantem - powiedziała.

- Niby tak, ale czy można na podstawie doświadczeo wyłącznie negatywnych...

- Spróbujemy! - bojowo rzekła towarzyszka G. - Pojedziecie na nową dokumentację z nowym


reżyserem. Może się dogadacie, to partyzancka dusza...

Pojechaliśmy. Nowy debiutant okazał się uroczym towarzyszem zarówno przy kielichu, jak i przy
dokumentowaniu. Ujął mnie tym, że pierwszą rzeczą, jaką wykonał po przyjeździe do Zakopanego,
było dokładne wytarzanie się w śniegu. Na nartach też jeździł, a gdy przyszło do omawiania
scenariusza - okazało się, że znakomicie się rozumiemy.
Dlaczego jednak do ponownego kręcenia nie doszło - dalibóg nie pamiętam. Przypuszczalnie reżysera
odwołano do wyższych tematów, pirotechniczno-bohaterskich, które przez następne lata odrabiał.

Ale po dziś dzieo żałuję, że Jurek Passendorfer nie zabrał się jednak do kręcenia „Pecha”. Myślę, że
wyszedłby z tego niezły film.

Bo temat był nośny. Obejrzałem go sobie w wiele lat później, gdy na ekranach pojawił się film „Ściana
Czarownic”.

Film ten wyraźnie coś mi przypominał.


BARDZO ZMIENNE WIATRY

W latach pięddziesiątych, w ramach kolejnej reorganizacji, zlikwidowano w Polsce związki sportowe,


a wszelkie sprawy przejęły odpowiednie sekcje sportowe w GKKFiT, który się wtedy jeszcze nazywał
bodaj GUKF, czyli Główmy Urząd Kultury Fizycznej. Manewr odbył się pozornie gładko - wystarczyło
odpowiednie rozporządzenie - ale tylko pozornie. U podstaw tej decyzji tkwiły zapewne racjonalne
przesłanki, w rzeczywistości jednak owa nowa struktura - z której się zresztą, jak wiemy, po kilku
latach słusznie wycofano - na parę ładnych lat położyła parę gałęzi sportu i przerzedziła kadry
działaczy społecznych, na których sport miał się opierad, jak to już było w tradycji.

Obowiązująca teza głosiła, że należy się wyzbyd starych przyzwyczajeo i obciążeo, albowiem
obciążenia te utrudniają powstanie nowego, wspaniałego sportu, opartego na zupełnie innych
zasadach niż te stare. Nowy sport budowad należy przy pomocy nowych ludzi, gdyż tylko oni potrafią
tchnąd ożywczego ducha w zatęchłą atmosferę.

Nie ma co się śmiad - to prawie cytat. Sam mniej więcej tak właśnie pisywałem.

I co ciekawsze - tak właśnie myślałem, czego zaprzeczanie na nic się nie zda. Tak właśnie było. Dziś,
po kilkudziesięciu latach doświadczeo każdy jest mądry, ale wtedy? Wtedy ani ocena rzeczywistości,
ani własnego postępowania nie była łatwa.

Stworzenie tych sekcji sportowych ograniczyło w ogromnym stopniu autonomię związków. Ich rola
sprowadziła się do konsultacji, w rzeczywistości bowiem zarządzali i kierowali wszystkim urzędnicy
GUKF-u, którzy niewiele wiedzieli o problemach poszczególnych dziedzin sportu. W każdym razie tak
właśnie się działo w sekcji żeglarstwa, w której się znalazłem.

Jak to się stało - dziś już nie pomnę. Przypuszczam, że wciągnął mnie tam Michał Sumioski, nie zdając
sobie sprawy - a może i zdając - z mojej trudnej sytuacji i niejasnej pozycji. Poszedłem na to, gdyż
rozpierała mnie chęd czynu, a gdzie indziej nie mogłem jej zaspokoid.

No i znalazłem się - jak to u mnie dziwnie często bywa - na rozdrożu, a właściwie na styku. Należałem
do pokolenia międzywojennego, wyrosłem w tradycjach „tamtego żeglarstwa”, ale działaczem stricto
sensu byd nie miałem czasu. W każdym razie albo ich znałem, albo słyszałem przynajmniej
ówczesnych działaczach szalonym cieszących się mirem wśród młodzieży. Ci ludzie chcieli zostad w
żeglarstwie, chcieli służyd swoim doświadczeniem. Tacy jak Eronczak, Dembowski, Kusnerz, Głowacki
czy Sumioski trzymali się żeglarstwa nie dla interesu, gdyż każdy miał swój zawód, w którym
pracował. Trzymali się, aby działad, i gotowi byli nawet na daleko idące ustępstwa, byle nie dad się
wyeliminowad z gry, byle działad w umiłowanej dziedzinie. Zdawali sobie sprawę z tego, z czego ja
zdałem sobie znacznie później, że ich chodby obecnośd jest w stanie jeśli nie zneutralizowad, to
przynajmniej złagodzid pewne kroki i decyzje nie przemyślane, niepotrzebne.

A młoda kadra działała ostro, bez patyczkowania się, bez szacunku dla kogokolwiek spoza własnego
kręgu, odwrotnie niż radzili i uważali „starzy”, bez zbytniego zastanawiania się nad skutkami swej
bezkompromisowości. Bez żadnego albo prawie żadnego doświadczenia, mając za sobą całą potęgę
organizacyjną - z pełną dezynwolturą przestawiali, reformowali, odwracali i próbowali uzdrawiad, to,
co przez lata całe narastało cierpliwie w trudnej pracy paru pokoleo i czego ani administracyjnym
zarządzeniem, ani najszczerszą nawet chęcią - zbudowad jednak nie można, chodby nawet miało się
najgłębszą rację polityczną.

No, ale korzystania z tradycji nauczyliśmy się dopiero później.

Nie, wszystko, co powyżej napisałem, bynajmniej nie zmierza do dyskredytacji ówczesnych działaczy
młodzieżowych, a nawet nie jest prześmiewaniem się z nich. Tak po prostu było i tyle. Podaję fakty,
dobrze przecież znane, których kryd nie można. Czy mogło byd inaczej? Cóż, gdybanie nie było nigdy
moją specjalnością i nie podejmowałem się proroctw, co by było, gdyby aktywiści młodzieżowi lat
pięddziesiątych byli rozsądni, gdyby uznawali stare autorytety i mieli szacunek dla dobrych tradycji. A
i dzisiaj wcale nie jestem pewien, czy to byłoby lepsze. Na pewno uchowałoby się wiele dobrego ze
starych tradycji, ale z drugiej strony... Żeglarstwo, jak każda dziedzina, wymagało jakiegoś zamętu,
aby z niego ukształtowad nowe, może lepsze formy. Na pewno zagubiono bezpowrotnie pewne
elementy, ale któż może wiedzied, czy bez tego zamętu powstałyby elementy wartościowsze? Któż to
może powiedzied na pewno?

Mnie się może tylko wydawad, a wydaje mi się, że najzwyczajniej w świecie inaczej byd nie mogło.
Nastąpił zwrot historyczny w określonym kierunku i naturalną zupełnie drogą doszli do głosu ludzie
nowi, oczywiście młodsi i - abstrahując od przekonao - rwący się do działania i młodzieoczo
przekonani o swych niewątpliwych racjach, pewni, że potrafią postawid świat na głowie i - że tak
będzie znacznie lepiej. Młodsi tacy właśnie są, trudno się temu dziwid. A że wśród nich znajdowali się
i tacy, którzy walczyli przede wszystkim o swoje własne interesy, o swoje własne kariery, a dopiero
później o idee - na to już rady nie było. Tak to bywa, że w czasie sztormu, w okresie zamieszania -
męty też idą w górę. A był przecież sztorm ostry, okres rzeczywiście burzliwy, rewolucyjny, łamiący
większośd starych kanonów. Łatwo dziś, po tylu latach, kpinki sobie z tego stroid, wtedy jednak
traktowaliśmy to wszystko śmiertelnie poważnie i... chyba słusznie, że poważnie.

Sam byłem wtedy młodszy i chodbym nie wiem jak chciał ukryd - a wcale nie chcę - sercem byłem
z młodszymi, a i działalnością też ich popierałem.

Do sekcji żeglarstwa GUKF-u przysłano wtedy zaopatrzonego w specjalne, jak się później okazało,
pełnomocnictwa, kolegę N. Szalenie był to zasadniczy i pryncypialny kolega: zwalisty, z ciężką szczęką,
gadający urywanymi zdaniami, w nie zaprasowanych spodniach, w sprawie ideałów wygłaszał slogany
i niezłomnie upierał się przy swoich nieprzemakalnych prawdach. Początkowo drążył doły, nie
przymierzając się jakby do żadnych wyższych godności w prezydium sekcji, montował sobie bazę do
działania, wprowadzając młodszych, pryszczatych i w żeglarstwie zupełnie nieznanych ludzi. Kolega N.
przeprowadzał liczne kuluarowe rozmowy, wypatrywał, badał oceniając widocznie, kogo ze starych
działaczy można by jeszcze i na jak długo wykorzystad, jak wykorzystad i czy w ogóle wykorzystad.

Szalenie pewny był siebie kolega N. Prawdę mówiąc, od tego chyba właśnie czasu mam instynktowne
zahamowania w stosunku do ludzi o nadmiernej pewności siebie, którzy nigdy się nie mylą i zawsze -
niezależnie od tego, co w rezultacie wyniknie - mają rację bądź ją mieli.

Ale wtedy takich refleksji nie miewałem, bo i skąd.

Znów nie będę próbował kryd, że urzekła mnie na chwilkę osobowośd kolegi N. i jego grupy.
Ostatecznie na coś postawid musiałem, do czegoś przyłączyd musiałem. Abstrahuję od kariery - tę
zawsze miałem i mam w nosie - chodziło mi o żeglarstwo, o moją w tym żeglarstwie szansę działania.
Dałem sobie bez wielkiego trudu wytłumaczyd, że nie ma co trzymad się reliktów przeszłości
i wyaranżerowanych - zdaniem kolegi N. - antyków, lecz trzeba z młodymi naprzód iśd, jako że do nich
należy przyszłośd. No to i szedłem z nimi. W żarliwej pasji napisałem nawet dośd - jak dziś to oceniam
- parszywy artykuł o nowych prądach w żeglarstwie i konieczności odstawienia zmurszałych dziadów
w białych spodniach do lamusa. Dałem nawet przykłady i między innymi wymieniłem jako
negatywnego, a w każdym razie zbytecznego już w żeglarstwie działa cza, kapitana Fronczaka. Mocno
mi było nieswojo, gdy po opublikowaniu artykułu spotkałem Fronczaka, a on nie miał do mnie nawet
śladu pretensji. Popatrzał na mnie tylko trochę jakby ze zdziwieniem, a trochę z politowaniem. Dziś
wiem, że najzwyczajniej w świecie miał mnie za idiotę.

Dziś też wiem, że oczywiście miał rację.

Ale idylla z kolegą N. nie trwała długo. W ramach tworzenia Nowego zaprosiliśmy na prezesa sekcji
żeglarstwa najmocniejszą, jak słusznie chyba ocenialiśmy, kanonę, a mianowicie Jerzego Putramenta,
który dośd niechętnie, ale dał się jednak na tę godnośd namówid. Długo nie pourzędował, zaledwie
parę miesięcy, i był - gdyż musiał byd - raczej figurantem i personą do załatwienia najważniejszych
spraw. W każdym razie miał dwie wspaniałe i niezaprzeczone zalety: pierwszą było natchnione
prowadzenie zebrao, które pod dowództwem Putramenta trwały cudownie krótko, gdyż natychmiast
wychwytywał wodolejstwo i błyskawicznie ucinał zbędne dyskusje, drugą zaletą Putramenta - z której
sobie dopiero po pewnym czasie, gdy nieco przejrzałem na oczy, zdałem sprawę - była dośd
powszechnie znana łatwośd podnoszenia głosu, który to organ miał wówczas w stadium szczytowego
rozwoju. Otóż jedynym ze znanych mi w tym okresie ludzi, który był w stanie przekrzyczed
zasadniczego Kolegę N., był właśnie Putrament. Czynił to leciutko, bez najmniejszego wysiłku,
mimochodem niemal, nie za bardzo nawet podnosząc głos, a jednak kolega N. gasł wtedy i oklapywał.

Nie on jeden zresztą.

No, ale Putrament pokrzyczał, pokrzyczał i przy pierwszej okazji wymanewrował się zręcznie
z prezesury i w ogóle z sekcji żeglarstwa, kolega N. zaś pozostał i niebawem sięgnął po najwyższe
godności, doszedłszy zaś do nich wprowadził rządy absolutne, bezdyskusyjne, jego słowo stało się
prawem i przepisem, a wszelkie próby zaproponowania własnego zdania traktowane były jako zdrada
główna. Oczywiście, własne zdanie miałem i naiwnie uważałem się za absolutnie uprawnionego do
wygłaszania go. Muszę lojalnie przyznad, że kolega N. ostrzegał mnie przed próbami odstępstw i jak
człowiek człowiekowi mówił, że jeśli będę lojalny - wszelkie możliwości przede mną. Cóż jednak, jeśli
nasze pojęcia o lojalności silnie były rozbieżne: ja lojalnośd pojmowałem jako otwarte wyrażenie
swych wątpliwości - przy czym pozostałem do dziś - kolega N. odwrotnie. Musiało dojśd do
nieporozumieo, do różnicy zdao, a w pojęciu kolegi N. wszelkie nieporozumienia i różnice zdao
oznaczały coś zbliżonego do kontrrewolucji.

Ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu zostałem z nagła zaatakowany, ostro i pryncypialnie


skrytykowany, po czym potępiony jako jeden z tych, którzy próbują zahamowad ludowe żeglarstwo
w jego niepowstrzymanym pędzie do przodu. Wystarczyło jedno nadzwyczaj burzliwe zebranie, na
którym swoim zwyczajem - od tego się chyba do grobu nie nauczę powstrzymywad - rozpuściłem
ozór, próbując bid się nie tyle o swoje krzywdy, ile w imię zdrowej logiki. Jakież było moje zdumienie,
gdy nie tylko sromotnie przegrałem, ale nie spotkałem się z najmniejszym poparciem ludzi, którzy -
jak mi się wydawało - prywatnie byli identycznego zdania jak ja.
Jedyną mądrą, chod nie tyle świadomą, co spontaniczną czynnością, jaką wtedy wykonałem, było
zrobienie dzikiej wręcz awantury i nader burzliwa rezygnacja z wszelkich funkcji społecznych w sekcji
żeglarstwa. Była to czynnośd mądra dlatego, że uprzedziła uroczyste wyrzucenie mnie z tejże sekcji,
co niechybnie nastąpiłoby, gdybym nie wyrwał się szczęśliwie pierwszy.

Było to zresztą dośd wątpliwe i raczej Pyrrusowe zwycięstwo nad kolegą N., a przy tym jedyne, jakie
nad nim odniosłem. Z ludźmi tego typu nigdy nie potrafiłem jakoś dawad sobie rady i z reguły nie tyle
może się poddawałem, ile wycofywałem z pola walki. To nie tchórzostwo, lecz logika: nikt się nie
będzie kłócid z deszczem, lecz otworzy parasol lub schowa się pod dach.

Takim dachem stał się dla mnie Polski Związek Motocyklowy, który nie został przyłączony do GUKF-u
i działał samodzielnie nie tyle może w sensie koncepcji, ile lokalu, a to już znaczyło wiele. Do
warczących spraw - mojej drugiej pasji - przykleiłem się zaraz po powrocie do Polski, ale naprawdę
włączyłem się w działalnośd społeczną dopiero po awanturze z kolegą N. i ugrzązłem w niej na
przeszło dwierd wieku.

Nawiasem mówiąc, o koledze N. nigdy już w życiu nie słyszałem. Przy jakiejś tam modyfikacji modelu
sportu w Polsce zniknął z widowni i utonął w pomroce dziejów. Była to postad tak dziwna, że wydaje
mi się czasem nierealna. Może w ogóle nie istniał? Może mi się tylko śnił?

Czort już dziś wie, jak to było.

W pierwszych latach powojennych rozdzielone były interesy automobilistów i motocyklistów, co


działo się zresztą z niewątpliwą korzyścią dla obu szacownych dyscyplin. Motocykliści zrzeszeni byli
właśnie w Polskim Związku Motocyklowym, a samochodziarze w automobilklubach. Rozdział ten był
o tyle sensowny, że motocyklizm i automobilizm to dwa zupełnie różne sporty, połączone wyłącznie
faktem warczenia, poza tym nie mają z sobą wiele wspólnego. Cóż, psy też warczą i... może dlatego
do niedawna w jednym domu stał Polski Związek Motorowy i - Związek Kynologiczny.

Ale komuś widad ta ułożona przez życie koncepcja się nie podobała, a może przerażało władze
istnienie niezależnego Automobilklubu - instytucji szalenie elitarnej, o której krążyły straszliwe wieści.
Niewiele się więc zastanawiając zadecydowano połączenie obu organizacji w Polski Związek
Motorowy, wymyśliwszy jednocześnie skomplikowany system wzajemnych zależności i kompetencji,
który zamącił dośd jasną uprzednio sytuację.

Decyzja była nie tyle może niesłuszna, ile przedwczesna. Wybuchły tysiące animozji między
motocyklistami i automobilistami. Sytuacją ta trwa ciągle jeszcze, chod w nierównie łagodniejszej
formie, ale dawne urazy nagle się ujawniają w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach, a podział
- szczególnie wśród nestorów - po dziś dzieo obowiązuje, chod w oczywisty sposób nie ma to
najmniejszego sensu. Sam dzieliłem sympatie po równo między dwa i cztery kółka, w związku z czym
często musiałem odgrywad rolę nie tyle języczka u wagi, ile buforu. A rola buforu nie jest najmilszą
rolą. Kierował wówczas całym interesem inż. Askanas, człek niegłupi i energiczny, cieszący się dużym
autorytetem u przedwojennych działaczy, którzy stanowili przytłaczającą większośd. Askanas jednak
odszedł wkrótce - pojechał organizowad Targi Poznaoskie a do PZM-u przyszedł w charakterze
sekretarza generalnego Jakub Toruoczyk.

Mnie najbardziej urzekła scena, jaka się odbyła przed jakimś poważnym, międzynarodowym
wyścigiem motocyklowym między właśnie Toruoczykiem a Stasiem Brunem, jednym
z najznakomitszych motocyklistów, jakich znałem. Otóż przed wyścigiem Toruoczyk, który poczuł się
nagle opętany obowiązkami managera, dopadł Stasia w parku maszyn i przystąpił do taktycznego
instruktażu. Poradził mu mianowicie, aby przez cały wyścig trzymał się na drugim miejscu za
prowadzącym i dopiero na ostatnim okrążeniu wyszedł przed niego i wygrał. Rada była cudowna
i tkwił w niej nieprzeparty urok prostoty, tyle że Brun miał motocykl dwa razy słabszy i wolniejszy od
konkurencji.

Oczywiście, wiem, że zmieniają się czasy, zmieniają się warunki społeczne. Wiem, że prawie wszystko
zmierza ku lepszemu, ale z pewnymi zjawiskami trudno się jakoś pogodzid. Patrzę na sport motorowy
od lat i... wzruszają mnie te stare, dobre czasy. Wzruszają nie dlatego, że byłem wtedy młody - chod
i to się liczy - lecz dlatego, że wówczas sport wydawał się bliższy człowiekowi, bardziej swojski. Więcej
w nim było swobody, więcej happeningu, naturalności i niefrasobliwości. Startowało się na własnym
sprzęcie - o klubowym czy fabrycznym nikt wtedy nie słyszał - a przecież rajd motocyklowy, na który
nie zgłosiła się setka zawodników, uważany był za nieudany.

Startowało się dla przyjemności, dla najzwyczajniejszej przyjemności, a nie dla nagród. W latach
pięddziesiątych przejechałem ponad sto rajdów, czyli praktycznie startowałem w sezonie co tydzieo.
Najważniejsze, że były możliwości startu. Jeśli nie działo się nic w Warszawie, jechałem sobie
w olsztyoskie: jeśli i tam niczego nie organizowano - do Lublina, do Kielc czy do Łodzi. Zawsze
w okolicy coś się odbywało. Nie były to rajdy najważniejsze, lecz klubowe, najwyżej okręgowe. Do
innych się nie pchałem, albowiem nigdy nie byłem zawodnikiem dobrym. Czasem wygrywałem,
czasem przegrywałem, ale uciechę z walki na trasie miałem niezmienną. W nagrodę otrzymywałem
precjoza rzędu rękawic motocyklowych lub klucza do świec, a najczęściej po prostu dyplom.

I to wystarczało. Nikomu nie przychodziło do głowy robienie z rajdów interesu. Sam płaciłem
wpisowe, sam kupowałem benzynę i własnym sposobem szykowałem sobie Jawę. Rzadko z klubu
dostałem świecę na zapas, buksy do teleskopów, łaocuch czy nie za bardzo zdartą oponę terenową
po jakimś mistrzu. Ba, nawet nie przychodziło mi do głowy, że mogłoby byd inaczej.

Podobnie było z organizacją rajdów. Nie wiem, jakim sposobem, ale robiło się to wszystko za
niesłychanie małe pieniądze. Działacze wytyczali trasę, sędziowali próby i organizowali wszystko bez
domagania się diet czy zwrotów kosztów podróży. Byli to głównie nie tyle nawet starzy, co nie
startujący już zawodnicy, którzy w małym palcu mieli każdy szczegół. Wielu też było w klubach
zapaleoców, którzy bez wahania poświęcali weekendy, wolne popołudnia, a często zarywali noce, aby
rajd zorganizowad jak należy, jak najlepiej, tak aby nie dad się zawstydzid innym klubom czy okręgom.

Idylla? Oczywiście, że nie. Były i tarcia, kłótnie, animozje i wzajemne pretensje, ale mimo wszystko -
przepraszam, to nie zręczny paradoks, lecz naga prawda - mieliśmy wtedy masowy sport
motocyklowy i... był to sport rzeczywiście amatorski.

W tych małych, nie najważniejszych przecież imprezach startowali - obok takich kiepskich
zawodników jak ja - również i mistrzowie. Bracia Brunowie, Kwiatkowski, Żymirski, Dąbrowski, Szarle,
Markowski, Jankowski. Nie jechali po żadne punkty, nie jechali po nagrody, które były niewarte
wzmianki, lecz dla zabawy, dla przyjemności startu. Dla nich był to ostry trening przed imprezami
mistrzowskimi, - dla nas zaszczyt niezmierny i arcyrozkosz, gdy się udało dołożyd któremuś z czołówki,
co wcale tak rzadko się nie zdarzało, albowiem ludzie są omylni i potrafią zbłądzid na trasie, a i
maszyny lubią defektowad.
W klubach, rzecz prosta, prosperowali młodzi działacze, ale mieli duże kłopoty w działaniu, a w
sekcjach motorowych jakoś nie było dla nich miejsca, albowiem silniki to aparatury skomplikowane,
więc nie palili się do koni mechanicznych. Stąd i duża swoboda, która zresztą - jak wykazała próba
czasu - nie przyniosła żadnej kraksy, nikomu nie zaszkodziła i do żadnego zasadniczego nieszczęścia
nigdy nie doprowadziła, a pozwoliła wielu młodym ludziom wyżywad się na warczących maszynach
bez konieczności wysłuchiwania aktualnych pogadanek.

I znowu nie wiem, z jakiego to powodu - dlaczego, u licha, zna się tylko skutki, a tak rzadko wie się
cokolwiek o powodach - znalazłem się w wojskowym klubie, a mianowicie w Legii czy raczej w
CWKS-ie, jak przez kilka lat - póki nie wrócono do starej, tradycyjnej dobrej nazwy - nazywano Legię.
Jakiś powód musiał byd i chyba raczej ważny, gdyż bez ważnego powodu nie czepiłbym się wojska,
którego niezmiennie nie znosiłem przez całe życie.

W Legii klimat był wojskowy, to jasne, ale paroletni okres przynależności do sekcji motocyklowej tego
klubu uważam za jeden z przyjemniejszych okresów w życiu. Major Konopka, który podówczas sekcją
dowodził, ogromnie był służbisty i nasrożony. Komenderował i fuczał, stawiał na bacznośd i opieprzał,
ale... w gruncie rzeczy były to tylko pozory, albowiem kochał swoją trzódkę szczerze i gotów był jej
nieba przychylid, przy czym ofiarnie bronił nas przed wszelkimi atakami z zewnątrz. Nie, złego słowa
nikt z ówczesnych zawodników CWKS-u nie mógłby chyba powiedzied o majorze Konopce. Nie był
przy tym figurantem, szczerze przejmował się sprawami sekcji i razem z nami, nie żadnym tam
samochodem, lecz jak my, na motocyklach, jeździł na treningi i zawody.

Po pierwszym więc oswojeniu czułem się tam dobrze i warsztaty sekcji motorowej, mieszczące się
w jakichś szczątkach baraków i bud na ulicy Przemysłowej, stały się moim drugim domem. Nie
pracowałem przecież nigdzie, nie musiałem podpisywad żadnych list obecności i tylko dorywczo
pisywałem. Czasu miałem więc mnóstwo i spędzałem go… tam, gdzie serce ciągnęło: między
kluczami, szlifierkami i ściągaczami, w wirze cudownych rozmów o technice, w gorączce
przygotowania motocykli, przerabiania ich, udoskonalania i pieszczenia.

No i przede wszystkim starty. Nie tylko w rajdach startowaliśmy, ale i w motocrossach, których
zresztą zawsze się bardzo osobiście bałem, a jeździłem na nie tylko pod presją opinii kolegów, ale i w
imprezach czysto wojskowych, jakich bywało wtedy sporo. Były to najrozmaitsze rajdy patrolowe,
zespołowe, połączone ze strzelaniem, z modnym wówczas torem przeszkód, najrozmaitsze próby
zręcznościowe, gymkhany, a nawet popisy.

Najgorzej było z popisami. Kiedyś kierownictwo klubu zażyczyło sobie, żeby motocykliści uświetnili
jakąś uroczystośd popisami, przy czym popisy miały byd możliwie efektowne. Robiło się zawsze takie
rzeczy i każdy potrafił jeździd motocyklem z przyczepką na dwóch kołach, wymieniając w jeździe koło
od przyczepki, bez większych również trudności ładowaliśmy się w pięciu i w siedmiu na jeden
motocykl, formując jeżdżącą piramidę. Major Konopka jednak zadecydował, że tym razem ma byd
ekstrabomba i coś zupełnie nowego, co zadziwi świat i zebranych. Kolektywnie - myślenie wchodziło
właśnie w modę - ustaliliśmy, że będą to skoki na motocyklach, ale nie jakieś tam małe skoczki, lecz -
jak przystoi naszemu wojsku ludowemu - skoki giganty.

Zaczęliśmy próbowad. Trzeba się było z czegoś do skoku wybid, sypaliśmy więc małe skocznie z ziemi,
ale to nie pozwalało na dłuższe skoki niż parę metrów. To było zbyt mało efektowne - to nam się nie
podobało. Skonstruowaliśmy więc pochyłą platforemkę z drzewa, co pozwoliło na skoki znacznie
dłuższe, ale efekt ciągle był nie taki, jak by sobie major Konopka życzył, skoki bowiem były dośd
niskie. Podwyższyliśmy więc platforemkę i było lepiej, ale przy tym okazało się, że lądowanie jest zbyt
twarde na równą ziemię, w związku z czym powstał projekt wykonania zeskoku, aby zmniejszyd kąt
zetknięcia się motocykla z ziemią.

Pomocnicza kompania dzielnych żołnierzyków wykonała nam wszystkie urządzenia i było bardzo
ładnie, ale... to jeszcze nie były najdłuższe i najwyższe skoki na świecie. Zaczęto przeto podwyższad
coraz bardziej zarówno konstrukcję wyskokową - jak zeskokową, w rezultacie czego powstała
budowla wysoka na parę metrów, a właściwie dwie budowle, które można było dowolnie rozsuwad,
zależnie od projektowanej długości skoku. Tak, to było nadzwyczaj efektowne. Nie posiadaliśmy się
z radości. Wiesio Kruk, sławny crossowiec tych czasów, wywalał skoki powyżej chyba trzydziestu
metrów, a że działo się to na niebotycznej wysokości jak na jeżdżący w zasadzie po ziemi motocykl -
wyglądało nader groźnie. Ja, aby byd uczciwym, byłem tym właśnie, który skoki rozpoczynał i skakał
na najmniejszą odległośd. Przy dalszym rozsuwaniu konstrukcji wycofywałem się z popisów.

Uroczystośd uświetniona naszymi skokami udała się wybornie. Zebrane władze i dostojne osoby na
trybunach były zachwycone sprawnością ludowych motocyklistów. Otrzymaliśmy specjalne
podziękowanie i ozdobne dyplomy, zamieszczono mnóstwo zdjęd w prasie.

Tyle że przy tej okazji pokooczyły się nieomal wszystkie motocykle klubowe. Następnego dnia mocno
drapaliśmy się po głowach, jak doprowadzid do porządku pokrzywione teleskopy, popękane ramy
i zdefasonowane koła. Motocykle były krzywe jakieś, nie chciały się prowadzid jak należy i - prawdę
mówiąc - nadawały się na szmelc. Nigdy już nie doprowadziliśmy ich do stanu prawdziwej
używalności i w rezultacie major Konopka musiał uruchomid jakieś specjalne rezerwy, aby umożliwid
sekcji dalszą działalnośd.

A nie była to działalnośd sezonowa i nie ustawała z pierwszym śniegiem. Wojskowe wytyczne - nie
zdradzam tu chyba żadnej tajemnicy - wyraźnie mówiły o wyrabianiu w żołnierzach hartu ducha,
wytrzymałości i szkoleniu go w umiejętności dawania sobie rady w każdych, najtrudniejszych nawet
warunkach. W związku z tym jeździliśmy i startowali na motocyklach przez okrągły rok, zima, nie
zima, mróz, nie mróz, śnieg nie śnieg. Niezależnie od tego, co działo się na drogach - my wyruszaliśmy
na treningi, opatuleni we wszystko, co było najcieplejsze w klubie i w domu.

Nie sądzę, aby to był najsensowniejszy sposób używania motocykla, ale nie ulega wątpliwości, że
istotnie tym sposobem można było się nauczyd szybkiej jazdy w każdych warunkach terenowych
i pogodowych. To nieprawda, że motocykl nie nadaje się do jazdy po śniegu. Nadaje się, ale trzeba
umied. Dośd powiedzied, że nawet na obóz kondycyjno-wypoczynkowy, zorganizowany w Zakopanem
w samym środku stycznia - zabraliśmy z sobą motocykle i twardo na nich jeździliśmy. Mało tego,
potrafiliśmy nawet - nie traktując tego bynajmniej jako jakiś wyczyn - wyjechad na tych motocyklach
na Halę Goryczkową i Kondratową. Częściowo pchając pracowicie, ale częściowo przecież jadąc.
Zimą! W głębokim, kopnym śniegu! Dziś myślę o tym z niejakim przerażeniem, ale przecież wtedy
robiłem to wszystko jak gdyby nigdy nic.

Oczywiście, w wojsku działali także młodzieżowi działacze, ale ich działalnośd ujęta była w realne
ramy. Dyscyplina wojskowa i porządek mają swoje zalety, nie pozwalają przede wszystkim na
zbyteczne gadanie. Co jest do wykonania, trzeba wykonad, i żadne wzniosłe tłumaczenia nic nie
pomogą. Ja tam sobie dyscypliny nigdy zbytnio nie ceniłem i byłem - jak Zagłoba - wiecznym
wolentarzem, ale ceniłem zawsze i cenię po dziś dzieo realizm w działaniu i konkrety. A to jednak
w wojsku obowiązywało.

Stąd zbyt rozgadani, zbyt miodouści młodzi ludzie gadający hasłami - w wojsku się nie utrzymali, a i
przy wojsku kariery nie robili.

Wszystko, co powyżej wysnułem - powtarzam raz jeszcze - bynajmniej nie zmierza do


zdyskredytowania ówczesnego pokolenia aktywistów. Nie wolno tego czynid. Trzeba pamiętad, że ci
młodzi ludzie funkcjonowali w określonych warunkach politycznych i społecznych, że tak byli uczeni,
że takie mieli prawdziwe zasady i ideały. Nie zawsze to fortunnie w rezultacie wypadało, ale przecież
z tego właśnie pokolenia wyrosło mnóstwo dzielnych, uczciwych ludzi, że właśnie to pokolenie w tej
chwili zastępuje starszych i... dzieje się to z nie najgorszym skutkiem dla wszystkich. Oczywiście, jak
w każdym środowisku, jak w każdej grupie ludzkiej byli tam ludzie bezwartościowi, niezdolni, głupi
i pokrywający swą głupotę gadaniem, ale... gdzież takich nie ma. No i przecież jakoś tam się odsieli,
zostali na sicie i odpadli.

A że narozrabiali? Któż wtedy nie rozrabiał i któż nie był pewien, że słusznie czyni?
PIĘKNA SZTUKA FAULOWANIA

Oczywiście, nie ograniczałem się do społecznej pracy w PZM-ie i jeżdżenia na motocyklu, albowiem
nie były to czasy, w których społeczna praca i jazda na motocyklu mogłyby dad chleb, a nawet gdyby -
to moje umiejętności wystarczały przypuszczalnie na chlebek suchy i o masełku nie mogło byd mowy.
Ciągle byłem na wycugu, ciągle nie mogłem nigdzie na stałe się urządzid, nie mogłem spokojnie
pracowad w swoim fachu.

Tkwiłem na przyczepkę na jakimś niewielkim ryczałciku w „Przeglądzie Sportowym” i czasem coś mi


się udawało wydrukowad w „Expressie” czy „Przekroju”. To mi dawało minimum utrzymania.
Utrzymanie nieco lepsze osiągałem drogą brnięcia w długi, co zresztą uważałem za stan normalny.
Prawdę mówiąc - tkwię w nim po dziś dzieo.

Zaczęło jednak byd coraz ciaśniej. Coraz ciaśniej psychicznie. Problematyka sportowa jako jedyna w
życiu nieopisanie mnie nudziła. Pasjonowałem się nią, to prawda, ale tylko jako jednym z zagadnieo.
Cóż, zupa pomidorowa z kluseczkami to znakomita rzecz, ale... nie można codziennie jadad zupy
pomidorowej z kluseczkami. Zemdli. Próbowałem ustawicznie wychodzid poza sportowe ramy, ale nie
szło. Jednocześnie zaś i w samym sporcie zrobiło się ciasno - jak i wszędzie.

„Przegląd Sportowy” robił się coraz bardziej „i bardziej konformistyczny. Nawet niekoniecznie winię
za to jego wieloletniego redaktora naczelnego, a mojego przyjaciela - Edka Strzeleckiego. Edek,
uroczy zresztą facet, nie był z tych, którzy potrafiliby walczyd z pozycji właściwie beznadziejnych. Nie
bardzo też się zdziwiłem - chod forma była dla mnie sporym szokiem - gdy zachorowawszy dośd
poważnie i rozłożywszy się na parę miesięcy, dowiedziałem się, że nie jestem już współpracownikiem
„Przeglądu Sportowego”. Tak to się jakoś stało że... najbliższego pierwszego okazało się, że nie ma dla
mnie pieniędzy w kasie.

Zostałem na lodzie, zarówno w przenośni, jak i w rzeczywistości, albowiem był to listopad. Leżałem
w łóżku martwym bykiem i nic nie byłem w stanie zrobid, byliśmy bowiem wypruci do dna, i została
nam tylko mikropensyjka żony. Nawet na moją dorywczą pisaninę nie mogłem liczyd, bo po pierwsze
pisad nie mogłem, a po drugie... co tu ukrywad - wychodziłem z obiegu, przestawałem się liczyd na
rynku dziennikarskim. Gdyby nie pomoc przyjaciół...

I wtedy zaświtała jutrzenka - powstawało nowe pismo, ilustrowany magazyn, którego redaktorem
naczelnym został mój wierny przyjaciel od lat, były naczelny „Robotnika”, Stefan Arski. Stefan złudzeo
nadzwyczajnych mi nie czynił, ale wiedziałem dobrze, że stanie na głowie, abym i ja się w tym nowym
piśmie znalazł. W każdym razie włączony zostałem do przygotowao organizacyjnych i działałem
z energią wulkaniczną, hamowaną przez ostatnie lata. Gdy jednak „Świat” ruszył - okazało się, że
miejsca dla mnie na stałe nie ma. Stefan zdawał sobie sprawę z mojej katastrofalnej sytuacji -
stworzył mi możliwości jakiego takiego dorabiania sobie w „Świecie”, z którym związany byłem
więzami wprawdzie nie formalnymi, ale sentymentalnymi i zawodowymi przez następnych prawie
dwadzieścia lat.

Tak już jakoś wynikło, z racji moich aktualnych zainteresowao czy raczej zajęd, że całkowicie
nieoficjalnie i po cichutku objąłem dział sportu w „Świecie”. W każdym razie w redakcji nie było
nikogo, kto zajmowałby się i znał na sporcie, więc przyschłem sobie, nie rzucając się zbytnio nikomu
w oczy.

Był w „Świecie” prawie od początku felieton sportowy. Przez parę pierwszych numerów pisałem go ja
- zresztą nie pod nazwiskiem - później musiałem przestad. Przez parę miesięcy sportowe kawałki
ukazywały się tylko sporadycznie, aż wreszcie zaczął pisad w cotygodniowym „Notatniku zapaleoca”
swe znakomite felietony, a właściwie eseje sportowe, Józef Hen. Były to rzeczywiście zwierzenia
zapalonego kibica, człowieka, który kocha i rozumie sport, znajduje w nim znacznie więcej niż tylko
suche wyniki i nie tyle go interesują tabele statystyczne, ile tkwiące w sporcie imponderabilia, który
usiłuje się z literacką pasją przeciwstawid postępującej technicyzacji sportu, zachowad z niego to, co
wydaje mu się najcenniejsze.

Z literatów nie tylko Hen pisywał wtedy o sporcie. Robił to w cieniutkich, z wielkim znawstwem
pisanych felietonach Stanisław Dygat, robił to Tadeusz Konwicki, odkładał często na bok swe
socjologiczne rozważania Jan Strzelecki, aby zastanowid się nad sportem. Środowisko dziennikarzy
sportowych trochę się na owe wypowiedzi boczyło, ale, rzecz jasna, zdecydowanie protestowad nie
mogli. Za to odbywały się konwentykle za kulisami. Zarzucano literatom przede wszystkim
nieznajomośd sportu, zarzucano im, że piszą mętnie, że defasonują mądrą, przewidującą i jedynie
słuszną linię wytyczoną przez GKKFiT.

Pamiętam jak straszliwy sąd odbył się nad Jerzym Broszkiewiczem, którego władze sportowe -
z nieznanych zresztą powodów - wysłały oficjalnie na Olimpiadę. Dziennikarze strasznie się oburzali,
że pojechał facet nie mający o sporcie zielonego pojęcia, że nie telefonował codziennie do redakcji,
że nie przesyłał sprawozdao, migawek, wywiadów z zawodnikami i działaczami, że w ogóle tym
sposobem zmarnowano doszczętnie jedno miejsce w ekipie, które przecież mógł zająd operatywny,
znający się na rzeczy i znający sportowych prominentów dziennikarz sportowy. Argument ten wracał,
często był stosowany jeszcze przez całe lata i z upodobaniem przytaczany za teorią specjalizacji
sportowej.

A tymczasem Broszkiewicz - który istotnie niewiele z tej Olimpiady przywiózł, bo i nikt rozsądny tego
od niego nie oczekiwał - napisał między innymi reportaż z biegu Zatopka. Ba, ale jaki! Wart on był
nierównie więcej niż płody całego życia kopy dziennikarzy sportowych. Po dziś dzieo ten utwór
pamiętam i chętnie go sobie smakuję, a nawet gotów jestem zaryzykowad twierdzenie, że jest to
jeden z najznakomitszych utworów przez Broszkiewicza napisanych i wydrukowanych. Dziennikarze
jednak sportowi walorów literackich tego reportażu nie zauważali.

Wspominałem już, jak siedząc w Warszawie relacjonowałem Olimpiadę z Oslo dla „Przeglądu
Sportowego”. W „Świecie” powtórzyłem ten manewr jeszcze trzykrotnie, na kolejnych Olimpiadach,
do czego się niniejszym po raz pierwszy w życiu przyznaję publicznie, albowiem była to głęboka
tajemnica redakcyjna, znana tylko ścisłemu gronu. Jako tygodnik o powiązaniach międzynarodowych
mogliśmy sobie pozwolid na większą swobodę, a jako tygodnik niefachowy - nie musieliśmy się tak już
strasznie trzymad rzeczywistości. Wyników nie podawaliśmy, a raczej klimat imprezy, impresje na jej
temat, no i komentarze zza mety.

Tak pojawił się na łamach „Świata” zagadkowy redaktor o pseudonimie Spectator. Pseudonim był
dostatecznie cudzoziemski, aby można było uwierzyd, że jest to jakiś dziennikarz zagraniczny
zmobilizowany czasowo do obsługi „Świata”. Oczywiście, metoda ta wymagała dużej ostrożności
w formułowaniu opinii. Dbaliśmy ze Stefanem o to, aby nikt nie mógł się w żadnym wypadku
przyczepid i zarzucid nam oszustwa.

Po napisaniu kolejnego materiału - na ogół czciliśmy Olimpiadę trzema odcinkami w trzech kolejnych
numerach, ewentualnie dodając jeszcze podsumowanie - zastanawialiśmy się ze Stefanem nad
każdym zdaniem, nad każdym sformułowaniem, aby je pieczołowicie wyprad z wszelkich
jednoznaczników i aby nie pisząc, że to własna obsługa z zagranicy - jednocześnie sprawid wrażenie,
że podajemy świeże i gorące korespondencje prościutko ze stadionów olimpijskich. Sporą przewagę
nad konkurencją - w każdym razie jeśli chodzi o tygodniki - dawało nam to, że materiał można było
przygotowad natychmiast, a nawet przed wydarzeniem, wstawiając dopiero w korekcie odpowiedni
wynik.

Kamuflaż nie był najgorszy, skoro początkowo bardzo nam zazdroszczono tak operatywnego
korespondenta i bardzo się interesowano, jakim to sposobem udało się nam go zaangażowad.
Później, przy trzeciej już Olimpiadzie - a właściwie szóstej, bo relacjonowaliśmy i letnie, i zimowe - nie
uniknęliśmy przecieków do środowiska, ale przeciętny czytelnik do kooca chyba nie zdawał sobie
sprawy z mistyfikacji.

Zresztą pochlebiam sobie, że owe sprawozdania olimpijskie nie były złe pod żadnym względem i tych
czytelników, którzy stale czytywali „Świat” - jednak satysfakcjonowały, dając im akurat to, co
w tygodniku chcieli znaleźd na ten temat.

Po paru latach Józef Hen, nie wiem, czy się znudził, czy może wystrzelał, czy też miał co innego do
roboty, w każdym razie postanowił przerwad pisanie „Notatnika zapaleoca” i żadne namowy, aby
jednak kontynuował rubrykę tak cenioną i lubianą - nie skutkowały. Wtedy Arski zaproponował - co
nam obu wydawało się zupełnie naturalne - abym felietony sportowe pisał ja. Wówczas już się moje
losy nieco przetarły, nikt nie miał pretensji i pracowałem na etacie - w redakcji zresztą, która nic
wspólnego ze sportem nie miała. Mogłem działad właściwie bez przeszkód, a odpowiadało mi to
akurat w tym momencie bardzo, albowiem... cóż, brakło mi pisania o sporcie, nie będę ukrywał, chod
pisywałem dużo na inne tematy

Propozycję Stefana przyjąłem z entuzjazmem i trochę z przekory, a trochę przewidując skutki


i pragnąc na starcie już zaznaczyd swe stanowisko - przyjąłem pseudonim Faul, rubrykę zaś sportową
w „Świecie” nazwałem „Loża Szydercy”. Wszystko po to, aby z góry odeprzed wszelkie zarzuty
i ewentualnym preopinantom wytrącid broo z ręki. Przeceniłem ich zresztą, gdyż później przy każdej
okazji siacy tacy dziennikarze nie mogli się powstrzymad od gustownych dowcipków o faulowaniu,
zupełnie sobie nie zdając sprawy, jak tym się ośmieszają. Bawiło mnie to niezmiennie i bawi do dziś,
albowiem jeszcze i teraz paru sformułowao i teorii nie mogą mi wybaczyd i z uporem maniaków
wracają do pradawnej przeszłości.

Ustaliliśmy, że felietony w „Loży Szydercy” muszą byd po pierwsze znakomite, po drugie zaś
zajmowad się mają głównie tymi sprawami i problemami, które oficjalne piśmiennictwo sportowe
pomija z nieświadomości, przez źle pojętą dyskrecję bądź na wszelki wypadek. Spraw tych było całe
morze, szczególnie że i tak do technicznych problemów nie zamierzałem się wtrącad, zwyczajnie się
na nich nie znając. Modestia nie pozwala mi osądzad, czy spełniłem warunek pierwszy, mogę
natomiast z mniej więcej czystym sumieniem stwierdzid, że warunku drugiego dotrzymywałem raczej
konsekwentnie przez prawie dziesięd lat istnienia „Loży Szydercy” w „Świecie”, przez które to dziesięd
lat nie opuściłem ani jednego tygodnia.

A tematów, które dla dziennikarza sportowego stanowiły nieprzemakalne tabu - było rzeczywiście
sporo. Nie mógł on przecież, będąc zatrudnionym w piśmie czy dziale sportowym gazety - a więc
będąc zależnym nie tylko od centralnych władz sportowych, lecz również od pomniejszych,
związkowych i klubowych - występowad z problemami amatorstwa w sporcie, kłócid się z PKOL-em
czy zbytnio wydziwiad nad dnem w takiej czy innej dyscyplinie.

Ja tych obciążeo nie miałem. Komentowałem to, co było w gazetach, sportowe wyjazdy mnie nie
obchodziły, a przykrości, jakie próbowano mi organizowad - nie wypalały, albowiem nie zwracałem na
nie uwagi, a często o próbach dowiadywałem się dopiero znacznie później. Stefan, skoro już
powierzył mi felieton, nie wtrącał się do jego treści i chod często uważał, że nie mam racji lub
przesadziłem - konsekwentnie drukował wszystko, przyznając mi prawo do własnej opinii i dbając
tylko o to, aby w felietonowych sformułowania nie było nadmiaru obelg, które doprowadzid mogłyby
do skandalu. Nie miał nic przeciwko temu, że manewrowałem na granicy skandalu - słusznie uważał,
że skandal potrzebny nie jest, nie tyle z racji dobra pisma, lecz z racji psucia sprawy, o którą się
walczy.

W pierwszej fazie mojej działalności felietonowej często się zdarzało, że ówczesny prezes GKKFiT-u,
Reczek - prywatnie zaprzyjaźniony ze Stefanem - telefonował po takim czy siakim felietonie
i rozgłośnie pomstując domagał się mojej głowy. Stefan prywatnie odsyłał go do diabła, a oficjalnie
proponował nadesłanie sprostowania czy polemiki z moimi poglądami, które on chętnie wydrukuje,
zawsze bowiem gotów jest podjąd dyskusję. Ostrzegał jednak, że dyskusja jest dyskusją i pismo ma
dobre prawo nie zgadzad się z opinią GKKF-u, przedstawiając własny komentarz i bogaciej rozwijając
temat. Po takim dictum burza na ogół cichła i o sprawie więcej mowy nie było.

Aż do następnej kontrowersji.

Po latach zresztą i prezes Reczek, i cały GKKF zdrewniał na moje ujadanie. Telefony były coraz rzadsze
i rzadsze, urazy coraz słabsze i słabsze, aż wreszcie wszystko ustało i nawet moje bezpośrednie
zarzuty w stosunku do GKKF-u nie spotykały się z żadną repliką. Żaden departament nie próbował mi
odpowiadad, nikt mi niczego nie usiłował wyjaśniad i prawdę mówiąc - nie przypominam sobie, aby
najwyższe władze sportowe w okresie mojego faulowania chod raz odpowiedziały na piśmie na moje
zarzuty czy pretensje. Zdaje się, że ustalono dla Faula wariackie papiery, położono na nim krzyżyk i w
myśl zasady, że wariatom nie należy przeczyd - zostawiono go w spokoju, nie przejmując się żadnymi
jego wypowiedziami. Muszę zresztą przyznad lojalnie, że chod dostojnie przemilczano moje
interpelacje, to jednak nikt w GKKF-ae nie próbował mnie niszczyd, hamowad mojej działalności czy
chodby robid mi przykrości. Widad się umówili, że mnie w ogóle nie ma, że nie istnieję, a to, co
ukazuje się w „Świecie”, jest po prostu koszmarem urzędnika. No a z koszmarem walczyd
niepodobna. Gorzej i gwałtowniej reagowali na moje publikacje dziennikarze sportowi. Generalnie
biorąc, nie są to ludzie, którzy otrzymaliby w dzieciostwie zbyt staranne wychowanie, toteż ich
reakcje polegały głównie na wylewaniu na mnie licznych kubłów pomyj oraz na próbach
podtekstowych, polegających na aluzyjkach, niedomówieniach i chytrych pytaniach. Wszystko to
zmierzało ku wytworzeniu famy, że jestem wstecznikiem o burżuazyjnym sposobie myślenia, który
sypie piasek w tryby prawdziwego socjalistycznego sportu. Nie wiem, może zazdrościli mi
niemożliwej dla nich swobody, może czego innego, a może... może rzeczywiście ten i ów szczerze
i pryncypialnie uważał mnie za szkodnika. Trudno mi się o to spierad, gdyż zawsze trudno mi było
zrozumied zwykłego dziennikarza sportowego, inną bowiem mieliśmy logikę i różne sposoby
myślenia.

W czasach tych, w połowie lat pięddziesiątych, wybuchła telewizja. Każdy, kto pamięta ten moment,
musi przyznad, że narodziny polskiej telewizji nosiły wszelkie cechy eksplozji. Powstała spontanicznie,
natychmiast i błyskawicznie urosła do kolosalnych wymiarów. Ani zdążyliśmy się obejrzed, a już
mieliśmy obfity, wielogodzinny program - ani zdążyliśmy sobie zdad sprawę z tego, co się dzieje, a już
TV objęła cały prawie kraj, a ośrodki regionalne i stacje przekaźnikowe rosły jak grzyby po deszczu.

Z tego wynikły określone implikacje. Zabrali się do robienia TV ludzie bez doświadczenia, znający
problem raczej ze słyszenia, nic więc dziwnego, że zadanie przerosło ich siły nader szybko. Drugim
problemem było to, że nie bardzo wiedziano, co z tym fantem robid, i chyba nie doceniano ani tempa
rozwoju TV, ani jej wpływu na społeczeostwo. W pierwszym okresie - gdy gdzieś na Pradze działał
ośrodek doświadczalny polskiej telewizji - szli tam ludzie, z którymi w radio już zupełnie nie
wiedziano, co czynid. Gdy TV zaczęła rosnąd - ludzie ci oczywiście zostali i poważnie zaciążyli nad jej
rozwojem, poważnie wpłynęli na jej dzisiejszą postad. Oczywiście, trudno ich -winid o to, albowiem
chcieli pewnie jak najlepiej. Tyle że nie potrafili, a za to zajmowali miejsce młodym, którzy w telewizji
powinni się znaleźd - jako zaś „starzy” pracownicy TV mieli wiele do powiedzenia i wiele do rządzenia.

Ale nie tu miejsce na takie rozważania.

Identycznie było ze sportem w TV, którym na początku kierowały tak nic nie znaczące postacie, że ich
nawet nikt dzisiaj nie pamięta. Dalibóg, zastanawiam się i nie jestem w stanie wymienid ani jednego
ówczesnego nazwiska z redakcji sportowej TV. Pamiętam tylko, że strasznie ich wtedy krytykowałem
za... właściwie za wszystko. Strzelałem przy tym z obu luf, którymi dysponowałem: z jednej strony
„Loża szydercy”, a z drugiej „Skrzynka Białego Człowieka”, w której pisałem cotygodniowe felietony-
recenzje telewizyjne w „Przeglądzie Kulturalnym”. Oczywiście - jakżeby inaczej - z jednej strony
uwzględniałem telewizję w sporcie, z drugiej zaś sport w telewizji. Sporo się tego przez parę lat
nagromadziło.

Słabawy był wtedy ten sport w TV i nader zdawkowy, ograniczający się właściwie do lepszych czy
gorszych sprawozdao z imprez i wieczornej informacji niedzielnej. Na słabośd tę składało się kilka
czynników, z których poziom redagujących sport bynajmniej nie był najważniejszy. Jasne, że ubóstwo
języka, brak wyobraźni i niedostatki kultury osobistej szalenie utrudniały sprawozdawstwo, ale
wydaje mi się, że znacznie większą rolę grał negatywny stosunek do sportu w ogóle, lekceważenie
tego elementu w programie telewizyjnym, i traktowanie go jak przyczepkę, jako zło konieczne, jako
przymusową koncesję na rzecz najniższych instynktów społecznych.

Stąd spychanie sportu na margines i redukowanie go wyłącznie prawie do sprawozdawstwa.


Kierownictwo TV uważało, że więcej nie potrzeba, że zaś sportu nie doceniało - nie uważało za
stosowne interweniowad w sprawie jego poziomu. Zresztą... jakże niewielu ludzi wtedy się
orientowało w olbrzymim wpływie telewizji na społeczności ludzi, jak niewielu doceniało ten środek
przekazu, jak niewielu liczyło - w tym pierwszym, niemowlęcym okresie - na taki rozwój TV, jaki
nastąpił w późniejszych latach. Nazywano TV gumą do żucia dla oczu, snobowano się na to, aby nie
posiadad w domu telewizora. A ludzie nie zwracali na to uwagi i patrzyli z uporem w ekrany,
początkowo ciesząc się z samego faktu pędzenia powietrzem ruchomych obrazków, a później
włączając do prostu telewizję do swego rytmu życiowego.

Uważałem wtedy - i uważam po dziś dzieo, że zmarnowano wielką szansę dotarcia do społeczeostwa
z kulturą fizyczną, że nikt w tej pierwszej fazie nie pomyślał o możliwości zbudowania podstaw
przynajmniej kultury fizycznej. Cały nacisk położony był na widowiskowośd sportu wyczynowego, co
opiewane było głośno i równie intensywnie, jak nieudolnie. Sport miał wzięcie w narodzie, to prawda,
ale z samego patrzenia na najpiękniejsze nawet imprezy niewiele dobrego dla kibica - poza oczywiście
wrażeniami duchowymi - nie wynikało i realna korzyśd społeczna w postaci zdrowia i sprawności
fizycznej z tego nie powstała.

Rzecz prosta, zalążki kultury fizycznej istniały. Byli działacze, którzy to rozumieli, którzy organizowali
właśnie taki sport w kołach sportowych i ogniskach, którzy próbowali wpoid ludziom potrzebę kultury
fizycznej. Są tacy działacze i dzisiaj, ale zbyt małą wagę ciągle jeszcze przywiązuje się do tego
problemu, aby można go było rozwiązad w skali całego narodu. Będę sprawiedliwy: coraz więcej
w tym kierunku się robi, mnożą się koła i kółka przyzakładowe, krystalizuje sied organizacyjna,
wzrastają możliwości, ale... ciągle jeszcze ,daleko do ostatecznych rozwiązao.

Na tym tle powstawały liczne kontrowersje między miną a władzami sportu i chwalcami tych władz -
dziennikarzami sportowymi. Nie mogliśmy się porozumied w żaden sposób, albowiem oni uważali, że
ja - domagając się sportu masowego - chcę to uczynid kosztem wysokiego wyczynu i postuluję
mechaniczne przerzucenie funduszów społecznych. Próby dowodzenia, że jest inaczej, że chodzi o coś
zupełnie innego - z reguły paliły na panewce, albowiem rozumowanie moich przeciwników w dyskusji
było szalenie uproszczone. Uważali oni, że sport masowy powinien byd szeroko rozwijany, aby... aby
stanowił bazę dla sportu wyczynowego, wszelkie zaś koła i kluby niższego szczebla miały byd
wylęgarniami młodych talentów. Stąd tendencje do tworzenia szkółek sportowych, organizowania
niezliczonych spartakiad - wszystko dla stworzenia sita, w którym odsieliby się ci niezdolni, pozostali
zaś ci, którzy mogliby zasilid wyczyn. Mnie tymczasem chodziło właśnie o tych niezdolnych,
niesprawnych, labdawych Polaków, którym przez myśl nie przejdzie kopnięcie piłki czy potruchtanie
po lesie. Wychodziłem ze słusznego chyba logicznie założenia, że ci, którzy mają inklinacje do sportu,
którzy mają warunki fizyczne czy psychiczne - i tak do sportu trafią, a jeśli nie, to nic nie szkodzi,
albowiem im jest sport znacznie mniej potrzebny do szczęścia niż fajtłapom.

Najtrudniejsze jest podciąganie tyłów - co potwierdzi każdy taktyk - ale bez tego akcja się nie
powiedzie. Walczyłem o to w licznych felietonach i artykułach, pyskowałem na wszelkich zebraniach,
na których się przypadkiem znalazłem i... niewiele, bardzo niewiele się poprawiło, jeśli chodzi
o zrozumienie tych spraw. Tyle że zyskałem sobie opinię trochę pieniacza, trochę dziwaka, a przede
wszystkim wroga sportu. Co gorliwsi uważali, że jestem wrogiem sportu ludowego, ale doświadczenie
mnie już nauczyło, że na takie zarzuty nie można zwracad zbytniej uwagi, szczególnie że argument ten
liczył się już tylko w bardzo zachowawczych kołach.

Sporo się w tym pięknym okresie swobodnego faulowania nauczyłem, sporo się też o kulisach sportu
dowiedziałem. Nauczyłem się nie zwracad uwagi na gadanie przeciwników i pisad z myślą o moim -
właśnie moim - czytelniku, czyli kibicu czytającym nie „Przegląd Sportowy”, lecz „Świat”, który
oczekuje od felietonisty zupełnie czego innego niż sprawozdanie z meczu. Nie byłem członkiem Klubu
Dziennikarzy Sportowych, nie byłem związany z żadną frakcją, od których w dziennikarstwie
sportowym się roi, nie byłem człowiekiem ze środowiska i obserwowałem sobie wszystko raczej
z zewnątrz, co nie oznacza, że byłem źle poinformowany, albowiem prywatnie, w cztery oczy wiele
się od poszczególnych dziennikarzy sportowych dowiadywałem. Wielu z nich zazdrościło mi
możliwości penetrowania terenów dla nich niedozwolonych i poruszania tematów, które oficjalnie
były tabu albo nieoficjalnie źle widziane. Ostatecznie, było to zrozumiałe: dziennikarz sportowy nie
mógł sobie pozwolid na wyśmiewanie się z brydża i szachów jako aportu, na podważanie kanonów
amatorstwa w sporcie czy na otwarte występowanie przeciwko boksowi jako sportowi
barbarzyoskiemu i przeżytemu. Nie mógł, albowiem w stosunku do niego były wszelkie możliwości
regresu, których to środków przeciwko mnie zastosowad nie było można, albowiem nie reagowałem
ani ja, ani - jak ze wzruszeniem już wspominałem - moja redakcja.

Wieloletnie jednak zbieranie informacji i plotek, ustawiczne drążenie trefnych tematów i liczne
utarczki na licznych frontach dyskusyjnych nagromadziły mnóstwo materiału rzeczowego, mnóstwo
wrażeo i przekonao. Z wolna wyrabiałem sobie dośd skrystalizowany pogląd na środowisko
dziennikarzy sportowych, a nie był to pogląd pochlebny. Wyrażałem ten pogląd fragmentarycznie,
przy okazji, ale prędzej czy później musiało dojśd do otwartego starcia z Arcybractwem dziennikarzy
sportowych, który to termin później się przyjął.

Wplątałem się w wielką wojnę małych ludzi.


WIELKA WOJNA MAŁYCH LUDZI

- Zrób ty coś z tym wreszcie - powtarzał mi nieco imperatywnym tonem własny redaktor naczelny!

- Straszne to są rzeczy - mawiali ci i owi przyjaciele, po przejrzeniu któregoś z pism sportowych lub po
wysłuchaniu sprawozdania telewizyjnego.

- Ze też pomsty nie ma na tych dziennikarzy sportowych! - wyrzekali moi czytelnicy w licznych listach
do redakcji, cytując mi obficie najprzeróżniejsze kawałki wyprodukowane przez sprawozdawców
i opatrując je własnym, barwnym komentarzem.

A i poszczególni dziennikarze sportowi - z wieloma z nich się szczerze przyjaźnię, więc nie powiem,
o których tu chodzi, a zresztą sama znajomośd mojej osoby nie najlepiej świadczy o dziennikarzu
sportowym w jego środowisku - przychodzili do mnie i opowiadali mi rzeczy wręcz niewiarygodne,
pokazywali czarno na białym, udowadniali logicznie katastrofę w swoim światku.

O wielu sprawach już wiedziałam, o wielu się z czasem dowiedziałem, a gdy serio począłem
interesowad się tematem i głębiej drążyd problem - wpadłem w niejakie przerażenie.

- Napiszę o tym - powiedziałem do Stefana Arskiego - ale uprzedzam cię, że to będzie kij w mrowisko.

- Niech będzie - odparł.

- Musisz się też liczyd z tym, że Reczek będzie spluwał na twój widok jeszcze częściej, niż dotychczas
czyni - zaznaczyłem.

- Nie ma zmartwienia - odparł. - Dogadamy się.

- A mnie mogą dad do wiwatu po szyi, nawet w sensie dosłownym - zastrzegłem. - Nie jest zdrowo
nadeptywad sportowcom na odciski. Mogą się odegrad...

- Ja się nie boję, niech się odgrywają! - bohatersko zakrzyknął mój przyjaciel i zamknąwszy się
w gabinecie pozostawił mi mniej więcej wolną rękę zarówno co do sposobu, jak i terminu pakowania
owego kija w sportowe mrowisko.

Miałem na to ochotę już od ładnych paru lat, ale jakoś się nie mogłem zebrad. Poza tym wiedziałem,
że jakiekolwiek zahaczenie o środowisko sportowych dziennikarzy musi spowodowad burzę
w szklance wody. Zważywszy więc, że stopieo zahaczenia, był właściwie dla skutków w odniesieniu do
mnie obojętny - postanowiłem pójśd na całośd i wywalid wszystko, co miałem na wątrobie ja
i mnóstwo ludzi, których w tej sprawie interpelowałem.

Przez parę tygodni przygotowywałem ten artykuł o Arcybractwie, a gdy go wreszcie napisałem -
bardzo uważnie, w asyście prawnika przeglądaliśmy zdanie po zdaniu, aby w razie czego nie było
okazji do przyczepienia się. Zaznaczyliśmy, że artykuł jest dyskusyjny, że zapraszamy do zabrania
głosu każdego, kito ma na to ochotę, i wydrukowaliśmy ten pasztet w połowie roku 1960.

Napisałem w tym artykule bez żadnych ogródek, że zamierzam za jednym zamachem obrazid stu
dziewięddziesięciu dziewięciu ludzi, zamierzam uczynid to, czego ci ludzie uroczyście zobowiązali się
za żadne skarby świata nie czynid, zamierzam wydobyd zza kurtyny kilka tajemnic cechowych,
zamierzam wyłamad się z surowej regułki, którą stworzyło sobie pewne Arcybractwo.

Na szczęście bowiem nie podlegam owej regułce.

Ani zdążyliśmy się obejrzed, gdy w naszym sporcie zaczęły się dziad dziwne rzeczy: mamy wspaniałych
lekkoatletów, walecznych bokserów, wszechświatowej sławy ciężarowców i wybornych szermierzy,
posiadamy również wiernych kibiców, ofiarnych działaczy, mądre kierownictwo GKKFiT oraz Toto-
Lotka.

Brak nam za to ludzi, którzy pisaliby o sporcie.

Owszem, piszą - pisze ich stu dziewięddziesięciu dziewięciu - ale co piszą? W tym rzecz! Czytuje sobie
kibic sprawozdania z meczów, artykuły o szansach mistrzów, reportażyki z obozów treningowych
i rozmówki z działaczami. Sportowi tytani pióra układają tabele i horoskopy, klasyfikują, chłoszczą za
brak formy, pastwią się nad kondycją, oburzają na stronnicze decyzje zagranicznych sędziów. To
niemal do dna wyczerpuje arsenał środków, którymi operuje Arcybractwo stu dziewięddziesięciu
dziewięciu łudzi zrzeszonych w Klubie Sprawozdawców Sportowych Stowarzyszenia Dziennikarzy
Polskich.

Terminu Arcybractwo nie użyłem przypadkowo. Uważam po prostu, że ludzie ci zrzeszają się na
zasadach zakonnych, że w owym Arcybractwie posiadamy odpowiedniki Brata Przeora, Brata
Furtiana, Brata Kanaparza., Brata Gwardiana, Brata Kwestarza i paru jeszcze innych Braci.

Maluczko, a mógłbym wymienid ich po nazwiskach.

Jest to zakon, do którego, aby się dostad - srogie trzeba przejśd próby i terminy, wielu się poddad
rygorom w zamian za zaszczyt święceo. Zdrajcom zaś, którzy z rygorów się wyłamią - biada!

I dlatego o tym piszę. Sądzę bowiem, że wszelka izolacja zwęża horyzonty, że czynienie ze sportu,
z pisania o sporcie nauki hermetycznej - prowadzi do upadku pięknej sztuki pisania.. Tu, moim
zdaniem, tkwi powód braku sportowej publicystyki, sportowej socjologii, sportowej filozofii,
sportowej poezji i literatury, sportowego eseju i w ogóle sportowej kultury, która jest prostym
wynikiem wymienionych wyżej elementów składowych.

Słowa „kultura” użyłem w sensie pickwickowskim.

Efekty owej izolacji sportowej Arcybractwa widzę dwa: po pierwsze żaden prawie z dziennikarzy
sportowych nie wyobraża sobie nawet, że można by wyjśd poza ciaśniutki krąg sprawozdao
i horoskopów, po wtóre - odeszli od tematyki sportowej publicyści, literaci czy poeci, jak gdyby
zapomnieli, że sport jest ciekawą, a osobliwie zaniedbaną dziedziną.

A przecież kiedyś było, u licha, inaczej!

U źródeł tego wszystkiego leży, moim zdaniem, zjawisko, które stwierdzid może każdy, kto zna chodby
jednego sportowego dziennikarza - kompleks własnej fachowości i kult specjalizacji. Wynika z tego
tendencja do uważania każdego spoza szeregów Arcybractwa za idiotę. Jaskrawym tego przykładem
było stwierdzanie jednego z Braci wysokiego stopnia, że nikt, kto nie uprawiał boksu - a przynajmniej
nikt, kto nie chodził na mecze - nie ma prawa do wygłaszania opinii na temat słuszności czy
niesłuszności bicia po mordzie. Jasne, że w tych warunkach żaden intelektualista nie będzie się pchał
w sprawy sportowe, bo ani się obejrzy, gdy go okrzykną cymbałem.

Oczywiście, pisanie o sporcie - jak każda inna specjalnośd dziennikarska - wymaga wysokich
kwalifikacji zawodowych. Braku znajomości tematu nie da się tu pokryd efektywnym gaworzeniem,
gdyż kibic nie gapa i natychmiast zdemaskuje. Nadmierna jednak specjalizacja nieuchronnie prowadzi
do zmniejszenia kąta widzenia, a im znakomitszy specjalista - tym mniej widzi poza swoim
wycineczkiem, tym mniej go interesują wszystkie inne dziedziny.

Ponadto specjalizacja, działając na zasadzie Arcybractwa, absolutnie uzależnia od instancji wyższych,


a chod wiadomo, że zależnośd taka istnieje w każdej dziedzinie - twierdzę, że sport przekroczył
wszelkie granice. Czytając to, co Bracia piszą o sporcie, można by odnieśd wrażenie, że GKKFiT jest
instytucją wręcz nieomylną. Cóż, nie dziwota, jeśli byle rozporządzenie wychodzące z ulicy Litewskiej
ma dla Arcybractwa wagę encykliki papieskiej. A tymczasem spornych encyklik jest dostatecznie
dużo, aby można było na ich temat dyskutowad do kooca świata, u prezesa Reczka nie zauważyłem
znamion boskości, a sztab GKKFiT nie jest gronem cherubów, otoczonych nimbem nietykalności.
Robią czasem głupstwa równie dobrze, jak zwykli ludzie.

Dyskusja jednak to pojęcie w świecie sportowym nieznane. Arcybractwo podjęło niegdyś historyczną
a bezprecedensową uchwałę: jej sensem było uroczyste zobowiązanie wszystkich Braci, że nie będą
się między sobą spierad, że nie będzie różnic zdao na łamach pism, że będzie prowadzona jednolita
polityka. Wprawdzie - jak mnie zapewniano - uchwała ta miała za cel likwidację wzajemnego
obrzucania się błotem i sprowadzenia kontrowersji do rozsądnych wymiarów, ale przy sposobności
wylano dziecko wraz z kąpielą i dyskusje - co było do przewidzenia - znikły w ogóle.

Najzabawniejsze zaś, że nikt nie zwrócił uwagi na absurdalnośd tej uchwały. Oto skutki metody
zakonnej.

Dziś na wszystkich szczeblach Arcybractwa działają dwa normalne, ludzkie uczucia: wygodnictwo
i obawa. Pio cóż się spierad z PKOL czy GKKFiT, gdy stosunki są tak idylliczne, gdy obaj partnerzy tak
sobie grzecznie i przyjaźnie nawzajem świadczą i ułatwiają, Po cóż przeciwstawiad się opinii
silniejszego, gdy można się z nim zgodzid i uznad jego rację. Byłoby oczywistym obłąkaniem psucie
panującej dzisiaj sielanki. Po co atakowad prezesa, gdy można atakowad sprzątaczkę - po co dźgad
w górę, gdy można dźgad w dół – po co się wychylad, gdy grozi to zachwianiem równowagi - po co
brykad, gdy rozsądek radzi włożyd posłusznie łepek w chomąto.

Nie sądzę, aby powyższa opinia podobała się paru moim sportowym przyjaciołom-konformistom, ale
wygłaszam ją nie przez złośliwośd, lecz z wielkiego sentymentu do dziennikarstwa sportowego,
którym sam się niegdyś parałem.

W związku z tym ogromnie niewygodne jest drukowanie artykułów ryzykownych, artykułów, które
mogłyby zadrażnid. Niewygodne jest dopuszczanie do głosu autorów, którzy mogliby napisad coś, co
może zakłócid stojącą wodę. O ileż bezpiecznej zwęzid krąg tematów, ograniczyd się do tematyki
bezspornej, jasnej i prostej. Tu jest pies pogrzebany, to jest powodem dychawicy publicystycznej,
upadku polemiki, anemii twórczej myśli, dlatego nie porusza się tematów takich, jak moralnośd
mistrzów, psychologia widowni czy etyka walki sportowej: dlatego zamiast publicystów
z prawdziwego zdarzenia pisują sprawozdawcy, zamiast intelektualistów - wyrobnicy. Dlatego
zaskorupiałe w psychicznej enklawie Arcybractwo pichci się we własnym sosie, niechętnym okiem
patrząc na intruzów, mogących wprowadzid zamieszanie, zbełtad atmosferkę, zmienid klimacik, który
byd może nie jest najlepszy, byd może zalatuje stęchlizną, ale jakże w nim swojsko, spokojnie
i bezpiecznie.

Cierpi na tym oczywiście czytelnik, naprawdę rozmiłowany w sporcie, którego parę lat hegemonii
Arcybractwa odzwyczaiło od szukania w prasie czegokolwiek poza mdłą papką sprawozdao, ściśle
fachowych ocen i zwodniczych horoskopów.

Jakiż twórczy wniosek? Oczywiście wniosek wywrotowy. Tonącemu podaje się rękę, a samobójcę
należy wyciągnąd z wody siłą. Wątpię, aby Bracia dali się masowo zgalwanizowad, bo rozkład poszedł
dośd daleko. Są jednak inni spoza murów zakonu - są inne pisma i działy poza sportowymi. Ci ludzie,
nie związani ze sportem zależnością finansową, mogą pisad o tym, co jest istotne, a nie o tym, co chce
Arcybractwo. Myślę, że jeśli „Świat” udzielił i obiecał udzielad tym sprawom swych łamów - uczynią to
i inne pisma dla każdego chętnego. Nie wyłączając bynajmniej członków Arcybractwa, gdyż nie
wątpię, że znajdą się chętni do złamania ślubów, a zasadą powinno byd chyba prawo głosu dla
wszystkich.

Nie wyłączając fachowców sportowych.

Tak właśnie mniej więcej napisałem, a podłożywszy minę i zapaliwszy lont - spokojnie czekałem, co
z tego wyniknie. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że wyniknie coś pozytywnego, gdyż naprawdę nie
zależało mi wyłącznie na narobieniu szumu i wrzasku. Liczyłem, że artykuł mój, chod obrazi mnóstwo
ludzi, to jednak skłoni ich do refleksji, pobudzi do myślenia i rzeczowego zastanowienia się nad
sytuacją, której, byd może, sami nie dostrzegają. Spodziewałem się, że artykuł będzie miał działanie
szokowe, ale że po uspokojeniu wzburzonych umysłów stanie się zalążkiem jakiejś twórczej dyskusji,
do której ze Stefanem tak ochotnie otworzyliśmy łamy pisma.

Jak zwykle okazałem się byd naiwniakiem. Arcybractwo zareagowało w sposób rozpaczliwie
konwencjonalny: artykuł oceniony został jako paszkwil, zarzucono mi, że za coś tam się na kimś
odgrywam, że gonię za popularnością, że jestem niepoważnym demagogiem i nie warto ze mną
w ogóle dyskutowad. Że zaś wśród Braci silnie zawsze kołatały relikty pojęd i sposobików
z najgorszych bywszych czasów - okrzyknięto mnie generalnie wrogiem sportu, a szczególnie sportu
socjalistycznego. Bracia z zaproszenia do dyskusji nie skorzystali, z nielicznymi wyjątkami, głos za to
zabrali ludzie spoza kręgu wtajemniczenia. W sportowej prasie nie ukazał się ani jeden artykuł
polemiczny, który można by traktowad nieco poważniej, a za to przy każdej okazji starano się
przysmrodzid aluzjami, cytatami wyrywków i uogólnieniami, które całkowicie oderwane były od tego,
co zostało wyrażone i napisane. Prawdę mówiąc, to jeszcze i teraz zdarza się, że jakiemuś urażonemu
przed kilkunastu laty członkowi Arcybractwa przypomina się to czy owo.

Nie wiem, czy Arcybractwo nie zrozumiało, czy nie chciało zrozumied, że nigdy nie byłem ani nie
jestem ich wrogiem, że pisałem nie o nich, lecz o sportowej literaturze, publicystyce, poezji. Oni byli
przedmiotem, a nie podmiotem moich refleksji. Nie operowałem ani nazwiskami, ani faktami - chod
przecież dobrze je znałem - uważając, że łamy tygodnika nie powinny byd terenem dintojry. Nie
walczyłem z ludźmi, z których wielu i lubiłem, i ceniłem, lecz próbowałem walczyd o wskrzeszanie
pojęcia, które moim zdaniem zostało częściowo zapomniane, a częściowo wypaczone -
o piśmiennictwo sportowe, którego pewne formy są dziś tak nie znane, że gdy się pojawią - co
poniektórych ogarnia panika.

Najżałośniejszym jednak był fakt, że usiłując bid się o te wartości - najgwałtowniejszą opozycję
spotkałem właśnie wśród dziennikarzy sportowych, którzy powinni byd przecież, u licha, po mojej
stronie!

Przecież właśnie im - chodby w imię dobra sportu - najbardziej powinno na tym zależed. Chodby
formalnie powinni mi przecież przyznad rację. Nie przyznali jednak, uważali, że wszystko jest
w największym porządeczku. Najpotężniejsze tuzy dziennikarstwa sportowego nabrały wody w usta.

Do czasu bowiem, gdy dyskusja na temat Arcybractwa po paru miesiącach - jak każda dyskusja -
wygasła, spotkało mnie jedno z najważniejszych zaskoczeo w życiu, a mianowicie pozwany zostałem
przed Sąd Dziennikarski przez Klub Sprawozdawców Sportowych. Oskarżono mnie o łamanie dobrych
obyczajów dziennikarskich, o obrazę społeczności dziennikarzy sportowych i wysuwanie przeciwko
nim oszczerczych zarzutów, niczym nie udokumentowanych. Po pierwszym zaskoczeniu ucieszyłem
się jak małpa i z zapałem przystąpiłem do przygotowao procesowych.

Przeanalizowaliśmy z Arskim akt oskarżenia, przekonsultowaliśmy całośd z radcą prawnym i doszliśmy


do nieodpartego wniosku, że oskarżenie jest całkowicie bez sensu, wychodzi bowiem z absurdalnych
przesłanek, szczególnie nie do przyjęcia w świecie dziennikarskim - usiłuje bowiem stworzyd termin
obrazy środowiska, obrazy pewnej grupy ludzi związanych wspólnym zawodem. Była to sprawa
precedensowa, ale właśnie dlatego Stefan nie miał wątpliwości, że należy do niej podejśd poważnie
i dokładnie się przygotowad. Oczywiście, można było od razu odrzucid oskarżenie na tych właśnie
podstawach, ale uznaliśmy, że jednak pobawimy się i staniemy do rozprawy.

Aby Stefana nie pozbawiad przyjemności, postanowiliśmy, że przy pierwszej okazji ja zwalę całą winę
na redakcję „Świata”, a Stefan się do wszystkiego przyzna i weźmie na siebie odpowiedzialnośd za ten
artykuł. Udało mi się to uczynid jeszcze we wstępnych rozmowach z rzecznikiem Sądu
Dziennikarskiego i tym sposobem staliśmy się współoskarżonymi Chwilowo nie próbowaliśmy nawet
polemizowad z koncepcją obrazy środowiska, chcieliśmy bowiem, aby do procesu doszło, i tylko
baliśmy się, że prezydium Klubu Sprawozdawców Sportowych podrapie się w którymś momencie po
głowie, bądź zapyta fachowca i dojdzie do wniosku, że oskarżenie trzeba wycofad, jest bowiem
bezpodstawne.

Nie wycofali, nie połapali się. Już na pierwszym posiedzeniu Stefan rozbił w proch i pył całe
oskarżenie jako bezzasadne. Sąd był nieco bezradny, albowiem Klub upierał się, aby rozprawę
ciągnąd. Na to my oświadczyliśmy, że chętnie możemy na tematy dziennikarstwa sportowego
dyskutowad dalej i chod ani jeden z dziennikarzy sportowych nie został personalnie obrażony,
a nawet wymieniony - gotowi jesteśmy przedstawid dowody, iż w środowisku tym źle się dzieje.
Nawet i wtedy klub nie zrezygnował ze swych pretensji i godząc się na rozpatrywanie sprawy niejako
poza oskarżeniem - włożył, prawdę mówiąc, zdrową głowę pod ewangelię. Dalsza rozprawa była dośd
monotonna: przedstawiciele Klubu upierali się, że są obrażeni - Sąd tłumaczył im, że powodu do
obrazy nie widad - my przedstawiliśmy świadków, którzy twardo zgadzali się z tym, co ja napisałem,
i coraz to nowe kwiatki ze sportowej łączki demonstrowali Sądowi.
Oczywiście, zostaliśmy uniewinnieni z zarzutu, co było z góry łatwe do przewidzenia, a środowisko
dziennikarzy sportowych nie najlepiej w tym starciu wypadło. Z niejakim wzruszeniem przeglądałem
teraz stenogramy z tej rozprawy, przypominałem sobie te i owe sformułowania, te i owe zeznania
świadków, te i owe pytania Sądu o kulisy spraw sportowych.

Moim przeciwnikom mało było jednak przepierania się na rozprawie, której wynikiem nie byli
usatysfakcjonowani. Po paru tygodniach zaprosili mnie na dalszy ciąg dyskusji do siebie. Bohatersko
poszedłem, bo dlaczego nie miałbym pójśd? Początkowo dyskusja ta żadna była i sprowadzała się do
wyrzekania na mnie, że wielu z dziennikarzy skrzywdziłem moim ogólnikowym artykułem, a przecież
nie wszyscy są równie winni. Zgodziłem się z tym, po czym dośd dokładnie pokłóciliśmy się, albowiem
okazało się, że mówimy o czymś zupełnie innym. Mnie chodziło o sport - im o pretensje osobiste.
Rozeszliśmy się - pozostając przy swoich poglądach, nie znalazłszy wspólnej platformy.

Najzabawniejsze w tym wszystkim było, że - aczkolwiek dziennikarze sportowi jako Klub i środowisko
zdumiewająco zgodnie występowali przeciwko mnie - każdy z osobna się ze mną bez zastrzeżeo
zgadzał. Dochodziło do paradoksów: rozmawiałem sobie z jednym, z drugim, z trzecim i porozumienie
było pełne, rozmawiałem z wszystkimi trzema jednocześnie - już tworzył się front przeciwko mnie.

Ktoś może ciekaw jest, czy jednak, mimo wszystko, coś się zmieniło na lepsze? Niestety - jest to moje
prywatne, byd może nawet krzywdzące sportowych dziennikarzy zdanie - niewiele i nie tak, jak
powinno.

Ale to już nie wina grochu, który jak potrafił, tak rzucał się o ścianę przy tej i przy innych okazjach.

To wina - ściany.”
KWESTIA POTRZEBY

Tkwiąc w sporcie czy też obok sportu tyle lat, próbując go po swojemu drążyd i analizowad -
doszedłem do wniosków, które mniej więcej można już sprecyzowad. Szczególnie że coraz bardziej
utwierdzam się w ich słuszności. Oczywiście, mogę nie mied racji, ale by mnie o tym przekonad -
należałoby użyd racjonalnych argumentów, czego nikt do tej pory nie czynił.

Byd może - argumenty takie w ogóle nie istnieją.

Przez trzydzieści przeszło lat budowania i przetwarzania socjalistycznego sportu sporo się nazbierało
zagadnieo skomplikowanych i bolesnych, przy czym - bądźmy sprawiedliwi - większośd z tych
komplikacji powstała i powstaje nie z czyjejś winy, lecz z przyczyn rzeczywiście obiektywnych. Sport
jest zjawiskiem płynnym, zmieniającym się z roku na rok - trudno się więc dziwid, że nieustannie
właściwie trwa dyskusja o socjalistycznej koncepcji kultury fizycznej, o nowoczesnym modelu sportu,
o proporcjach między kulturą fizyczną a sportem i... o rozziewie między tymi zjawiskami, który z roku
na rok się powiększa.

Tych zasadniczych spraw jest wiele i równie wiele niedopowiedzeo na ich temat.

Idea naszego socjalistycznego sportu - w najszerszym pojęciu słowa „sport” - bynajmniej nie jest
skomplikowana. Jest to sport właśnie socjalistyczny, czyli - o ile ja się znam - sport masowy, dostępny
dla wszystkich, będący niebagatelnym czynnikiem zdrowotnym i wychowawczym. Jest to sport, który
ma byd lekarstwem na fizyczne mazgajstwo, ma wychowywad ludzi wesołych, ma byd dla nich
rozrywką, wypoczynkiem, oddechem.

Idea to prosta, ale niezmiernie szeroka, niezmiernie ogólna. Stąd trudności interpretacyjne -
trudności w ogarnięciu idei. Urzędnicy we władzach sportowych obejmują myślą poszczególne
fragmenty - nie dostrzegając czasem całości problemu. Pracowitośd tych ludzi jest iście mrówcza, ale
właśnie tak jak mrówki troszczą się oni o swe mrowisko - i dobrze się troszczą - nie dostrzegając lasu,
a może nawet nie uświadamiając sobie jego istnienia. Owa wycinkowośd poglądów doprowadziła do
niepokojących deformacji i skrzywieo, z których władze sportowe zdając sobie nawet sprawę - nie
potrafiły znaleźd na nie radykalnego remedium. Nie ma tu winnych, a nawet gdyby byli - nie ma sensu
ich szukad, gdyż nic to nie da. Raczej należy się zastanowid, co dalej.

Podstawowym nieporozumieniem, z którego wynika wiele innych, była zbakierowana proporcja


między wyczynem a masowością, a mówiąc dokładniej pomylenie zależności tych dwóch pojęd. W
mariażu tych dwóch elementów wyczyn ma przytłaczającą przewagę, czego nie ma chyba potrzeby
udowadniad. Wszystko zawsze wiedzieliśmy o Piątkowskim, Krzyszkowiaku, Komarze czy
Szurkowskim - nic nie wiedzieliśmy o symbolicznym Kuszpietowskim, który nigdy nie był i nie
zamierzał byd mistrzem, lecz pragnął zagrad sobie w siatkówkę, lub o Wygrzywalskim, który jeszcze
nie wie, jak to przyjemnie jest pływad w basenie.

Szczególnie że - brak tych basenów.

Faktu tej dysproporcji bynajmniej nie podważa fakt, który łatwo można udowodnid, że chwilami, co
pewien czas prasa aportowa chwyta się tej tematyki, a i w GKKFiT odbywały się plena w tej sprawie.
Są to rozważania czysto teoretyczne. Sam byłem przez kilkadziesiąt lat działaczem społecznym
w sporcie i dobrze wiem, o ile łatwiej wydębid dotacje na imprezę międzynarodową, w której istnieje
perspektywa dobrego wyniku, niż na kulturę fizyczną, na sport dla wszystkich.

Zresztą - o czym za chwilę - pieniądz wcale nie decyduje. Decyduje miernik, który przykłada się do
zagadnienia. Ten właśnie miernik powoduje, że sport szkolny i akademicki został przebaoczony. Ten
właśnie miernik sprawia, że kultura fizyczna w zakładach pracy rozwija się tylko tam, gdzie znajdą się
ofiarni działacze fanatycy. Dlatego w ośrodkach wczasowych akcja wychowania fizycznego, mogąca
właśnie tam mied olbrzymie powodzenie - nie jest prowadzona tak, jak prowadzona byd powinna.

To nie jest bynajmniej -powtarzam to z naciskiem, aby nie powstały przypadkiem nieporozumienia -
sprawa linii zasadniczej. Linia ta, ustalona w chwili powstania Polski Ludowej, była i jest słuszna do
dziś. W praktyce jednak - w kołach, klubach, ogniskach, zrzeszeniach i federacjach, we władzach
polskiego sportu, a szczególnie w sportowej prasie - dominuje klimat sprzyjający każdemu
wyczynowi, który dałby się pokazad na szerszej arenie. Powód tego nastawienia jest prosty, dośd
przyziemny i nader ludzki: wyczyn daje „publicity”, daje popularnośd i daje bardzo wiele profitów -
daje nie tylko zawodnikom, ale i trenerom, i menażerom, i działaczom, i nawet urzędnikom. Wyczyn
najłatwiej prowadzi do chwały, najlepiej pozwala się rozliczyd, najskuteczniej ułatwia życie.

Że zaś naturalnym jest, iż ludzie szukają drogi łatwiejszej - nie dziwota, że kultura fizyczna staje się
kopciuszkiem.

Łatwa i wdzięczna praca jest z „Wunderteamem” - trudna i słabo procentująca w przyzakładowym


TKKF.

Nie można, rzecz prosta, negowad wyczynu, który również stanowi o sensie sportu, jest jego
nieodłącznym elementem i musi byd uprawiany. Ale nie przede wszystkim, ale nie za każdą cenę.
Zbytnia jednostronnośd prowadzi do nieoczekiwanych skutków. Cóż przyjedzie z mówienia
i dowodzenia, że widowisko sportowe ma mobilizowad do rozwoju kultury fizycznej, że ma byd dla
niej wzorcem i przykładem, jeśli prześliczna ta teoria wcale nie chce pasowad do rzeczywistości.
Kolejna bowiem deformacja polega na tym, że przerost wyczynu - jeśli nie jest odpowiednio
sterowany propagandowo - odstrasza, powtarzam, odstrasza normalnych ludzi, od uprawiania
kultury fizycznej. Jest to dośd prosty efekt psychologiczny: niesłychanie wysoki poziom doprowadził
do przepastnej różnicy między mistrzem i rekordzistą a przeciętnie zapyziałym Polakiem. Jeśli zaś
w dodatku na każdym kroku, w prasie, radio i TV podkreślają, że bez wyrzeczenia się wszelkich
doczesnych ubawów, bez przestrzegania anachoretycznego wręcz trybu życia, bez morderczych
treningów wynik nie przyjdzie - nietrudno się domyślid, że olbrzymia większośd rezygnuje już przed
pierwszym startem w podwórkowej partii siatkówki i odgwizduje walkowera nawet nie próbując
wchodzid do wody.

Szczególnie że emocje rosną z roku na rok: coraz więcej widowisk sportowych, coraz świetniejsze
rekordy, coraz słynniejsi mistrzowie i bohaterzy. A więc idzie coraz intensywniejsza propaganda za
kibicowaniem, która zagłusza cichutkie głosy o urokach i pożytkach sportu na co dzieo, nie dla
wyniku, lecz dla przyjemności i zdrowia. Konsekwencje tego są proste: sport na co dzieo nie leży
w polskich tradycjach, nie rozwinął się tak jak w Anglii czy USA, a propaganda takiego sportu
praktycznie nie istnieje. Jeśli się jej tu i ówdzie próbuje, to nieudolnie, nudno, bez przekonania
o słuszności zarówno propagandy, jak i celu jej działania. Pod wpływem takiej propagandy labdawy
Polak na boisko nie wyjdzie, truchtania nie będzie uprawiał, gimnastyką się nie zajmie.
Pójdzie za to po linii najmniejszego oporu, szczególnie że linię tę mu zalecają - pójdzie na trybunę
stadionu albo z punktu widzenia kultury fizycznej uczyni jeszcze gorzej i zacznie wytrzeszczad oczy
w ekran telewizyjny. W najlepszym wypadku stanie się jeszcze jednym, byd może nawet kulturalnym
kibicem, a kto wie - może i wstąpi na wyższy stopieo wtajemniczenia i wypełniad zacznie kupony
Toto-Lotka. Ale mówid będzie, że jest sportowcem i kocha sport, że się zna i rozumie.

Paliatyw potraktuje jako lek i - pozostanie niemrawcem.

Ten ciąg na trybuny stwarza jeszcze jedną deformację, a mianowicie, prowadzi do pseudospecjalizacji
kibica, który uważa się za znawcę, mimo że nigdy sportu sam nie uprawiał, mimo że jego wiadomości
pochodzą wyłącznie z lektury fachowej prasy i obserwacji w gronie podobnych mu teoretyków. Taki
pseudofachowiec zna, byd może, mechanikę sportu - nie zna jednak jego imponderabiliów, nie zna
istoty, nie zna tego, czego teoretycznie nauczyd się nie sposób. Dla niego ważny jest tylko wynik,
wynik, wynik! - dla niego każda przegrana jest dramatem i narodową klęską.

Myślę sobie, że sportowe gwiazdy - w najgorszym pojęciu tego słowa - nie lęgną się w kapuście, lecz
są przez kogoś wychowywane: przez klub, przez kolegów, przez kibiców wreszcie. A .kibiców me
wychowuje nikt, z wyjątkiem widowiska, na które patrzą, z wyjątkiem aktorów, którzy grają tak, jak
im dyktuje trybuna. Trzymam gruby zakład, że gdyby - oczywiście, to tylko teoretyczne założenie - na
trybunach siedzieli wyłącznie byli zawodnicy albo przynajmniej kibice, którzy się osobiście ze sportem
zetknęli i znają go z autopsji, nie byłoby niepotrzebnych gwizdów, butelek i psychicznego terroru
stosowanego w odniesieniu do gości i sędziów. Nie byłoby cynicznego gadania o przewadze własnego
boiska. Były zawodnik czy były sportowiec wie i pamięta z własnych przeżyd, że kiks jest sprawą
ludzką, że przegrana nie jest tragedią, lecz tylko wynikiem, że ze sportu nie wolno robid racji stanu,
a igieł nie należy przerabiad na widły, gdy to prowadzi do żałosnych rezultatów. Wie, że to wszystko
jest w gruncie rzeczy zabawą.

Również i dla dorosłych, ale - zabawą.

Nie mówiąc już o tym, że czyste, klasyczne w zwulgaryzowanym pojęciu kibicowanie jest
kwintesencją bierności, a więc zaprzeczeniem nowoczesnego systemu organizacji społeczeostwa.

Niegdyś pewien wielki wojak imieniem Napoleon powiedział, że do prowadzenia wojny niezbędne są
trzy elementy: po pierwsze - pieniądze, po drugie - pieniądze, po trzecie zaś - pieniądze. Sęk w tym,
że recepta ta - prawdopodobnie i dzisiaj skuteczna w dziedzinie militarnej - wcale nie musi i nie
powinna skutkowad iw kulturze fizycznej. Tak, trzeba pieniędzy, to jasne, nawet dużych pieniędzy, ale
po pierwsze nie pieniądze decydują, a po drugie nie jest obojętne, skąd je brad.

I tu znowu dochodzimy do następnej deformacji pojęciowej. Jak wynika z ogłaszanych danych, na


sport wyczynowy przeznacza się u nas - a przynajmniej przeznaczało w swoim czasie - więcej
pieniędzy niż ma sport masowy, niż na kulturę fizyczną. Proporcja ta jest argumentem dla wielu
subtelnych intelektualistów, którzy uważają, że gdyby te proporcje zmienid - osiągnęlibyśmy idealny
stan. Rzecz jednak w tym, że to żaden argument. Wiadomo, że wyczyn musi kosztowad, że musi
kosztowad coraz więcej, jeśli chcemy odgrywad jakąś rolę w sporcie światowym, a przecież chyba
chcemy. Jeśli można mied jakiekolwiek zastrzeżenia, to tylko co do zbyt nikłych funduszów
przeznaczonych na wyczyn. Prostactwem jest sądzid, że wydawane na wyczyn pieniądze można
buchalteryjną sztuką przerzucid na kulturę fizyczną i tym mechanicznym sposobem osiągnąd skutki.
Gdyby wszelkie pieniądze przeznaczone na wyczyn przerzucid na sport masowy - gdyby nawet
dziesięciokrotnie te pieniądze pomnożyd - osiągnęłaby się na pewno jedno, a mianowicie
dokumentne zarżnięcie wyczynu, który bez pieniędzy istnied nie może. Pieniądze zaś włożone
w kulturę fizyczną rozpłynęłyby się w oceanie potrzeb, nie zmieniłyby nic albo prawie nic. Nawet
ustokrotnienie sum dotowanych na rozwój sportu masowego niewiele pomoże i gdyby ktoś chciał
wzorem Napoleona rozwiązad ten problem wyłączanie przy pomocy pieniędzy wydałby monstrualne
sumy, po czym... łacno mogłoby się okazad, że boiska są puste, piłek nikt nie pompuje, a kostiumy
pleśnieją w szatniach - nie ma bowiem chętnych.

Przypuśdmy na przykład - aby sobie lepiej zdad sprawę z finansowej strony problemu - że paostwo
nagle zapragnęło zaopatrzyd wszystkich swych obywateli w... nic wielkiego, zaledwie w trampki i jakie
takie gimnastyczne majtasy. Wiecie, ile -kosztowałby taki narodowy prezencik? Ni mniej, ni więcej,
tylko skromnie licząc - półtora miliarda złotych. Przy czym byłyby to pieniądze wyrzucone w błoto,
a korzyści minimalne.

Powtarzam - nie chodzi o pieniądze, w każdym razie nie o pieniądze społeczne.

Gdzież więc jest pies pogrzebany?

Raczej pogrzebany jest głęboko. Pozwalam sobie postawid hipotezę, o której już w poprzednich
rozdziałach wspominałem, że zagadnienie właściwego, powszechnego rozwoju kultury fizycznej
w społeczeostwie - sprowadza się do wytworzenia POTRZEBY tej kultury.

Gdy rozwiążemy ten problem - rozwiązaliśmy wszystko, albowiem człowiek, który ma ochotę, który
odczuwa rzeczywistą potrzebę uprawiania sportu, dla higieny, przyjemności czy podniety - nie będzie
żądał od paostwa niczego poza umożliwieniem mu otrzymania do tego sportu urządzeo. Bynajmniej
nie za darmo. Zapłaci chętnie. Nie wyda na wódkę, a wyda na rakietę tenisową, zaoszczędzi na
mięsie, a kupi kajak, przestanie może grad w Toto-Lotka, ale zapisze się do klubu czy koła
sportowego. Oczywiście, te rakiety, kajaki, piłki i należyte numery trampków muszą byd
w dostatecznych ilościach i wyborze - musi byd możliwośd wynajęcia kortu, musi byd odpowiednia
ilośd najrozmaitszych kursów gimnastycznych, nie może byd trudności z wejściem na basen..

Ale to są wszystko inwestycje najbardziej opłacalne, gdyż nader szybko się amortyzujące, to są
sposoby na regulowanie siły nabywczej społeczeostwa, jeśli już nawet uparlibyśmy się abstrahowad
od korzyści zdrowotnych, wychowawczych czy etycznych.

Sądzę, że w niedocenianiu tego właśnie podstawowego elementu, wykraczającego poza prostą


mechanikę i organizację dzisiejszego .życia sportowego, tkwi podstawowy błąd wykonania. Twierdzę,
że wykonania, gdyż wiem dobrze, że takie tezy krążą po gmachu przy ulicy Litewskiej, że są
roztrząsane, opracowywane. Cóż z tego jednak, jeśli nie dzieje się nic albo prawie nic, jakby aparat
obawiał się, że masowy pęd do kultury fizycznej - gdyby udało się go w społeczeostwie sprowokowad
- rozsadzi istniejące ramy, zawali strukturę, jakby władze sportowe nie miały odwagi złapania się
pełną garścią za zagadnienie, jakby przerastało ono siły urzędu.

Byd może zresztą, tak właśnie jest. Istota problemu nie polega bowiem na rozwiązaniu spraw
technicznych, organizacyjnych, finansowych czy personalnych. Tym problemu nie rozłupiemy ani
nawet nie nadgryziemy. Aby stworzyd potrzebę kultury fizycznej, wyjśd trzeba z - zupełnie innych
założeo, zacząd trzeba od pieca. Tu przecież chodzi w pewnym sensie o przebudowę psychiki
społeczeostwa, o wpływanie na miliony ludzi. Do tego potrzebne są kryteria psychologiczne,
pedagogiczne, a nawet ośmielę się zaryzykowad twierdzenie, że filozoficzne. To nie jest zadanie do
rozwiązania ani dla jednego człowieka, ani jednej instytucji, tu muszą się spotkad specjaliści wielu,
bardzo wielu dziedzin i nauki, muszą się naradzid, muszą zgrad swe zamierzenia liczne, pozornie nie
zainteresowane sprawą resorty. Tu potrzebne jest nader dokładne sprecyzowanie założeo z wszelkich
możliwych punktów widzenia i pogodzenie wielu sprzecznych często stanowisk.

Problem jest bowiem ogromny, nie mniejszy - i chyba nie mniej ważny - od nowego programu
oświatowego, stanowi bowiem o zdrowiu całego, sporego przecież narodu.

Nikt chyba nie liczy, że cokolwiek da się zrobid natychmiast - pojutrze czy chodby w najbliższych
latach. Zadanie jest na miarę pokolenia i co się zowie kłopotliwe, wymagające długich studiów
i badao. Odległośd celów nie oznacza jednak bynajmniej, że chwilowo można o nich zapomnied,
przestad się martwid przyszłością, włożyd projekty pod bibułę i czekad, czy zagadnienie czasem samo
nie przyschnie.

Nie przyschnie. Jakkolwiek dalekie byłyby cele i jakkolwiek skomplikowana droga ku nim - wiadomo
z góry, co można robid już dzisiaj, już zaraz. Wiadoma, że natychmiast trzeba zacząd szkolid
wychowawców, tworzyd nie tylko kadrę, ale całą sied organizacyjną modelu kultury fizycznej. Ci,
którzy uczyd będą sportu liczne niedorajdy, oraz ci, którzy będą w społeczeostwie kształtowad pogląd,
że uczyd się sportu warto - nie spadną z nieba i nie można ich będzie szukad w ostatniej chwili. Trzeba
ich wyuczyd, gdyż podstawą jest kadra instruktorów i działaczy oraz właściwa propaganda
zmierzająca we właściwym kierunku.

Zadaniem więc doraźnym, do którego bez względu na kształt przyszłego modelu kultury fizycznej
trzeba się wziąd natychmiast, jest przygotowanie jak najliczniejszej rzeszy instruktorów i działaczy
kultury fizycznej, zupełnie nowego, innego autoramentu niż dzisiejsi. Zadaniem doraźnym jest
generalne przestawienie już teraz metod propagandowych na działalnośd o ileż subtelniejszą i o ileż
większych wymagającą kwalifikacji niż układanie tabel wynikowo-statystycznych lub produkowanie
zdawkowych sprawozdao z imprez sportowych.

Nie mam wątpliwości, kto się tym w sensie wiodącym powinien zająd. Oczywiście - GKKFiT oraz TKKF.
Tam właśnie, na ulicy Litewskiej, zrodzid się powinna koncepcja ogólna, a następnie plan
szczegółowy. W każdym razie stamtąd właśnie powinna wyjśd inspiracja. Niektórzy uważają, że ja
jestem wrogiem nie tylko sportu, ale i GKKFiT-u. Nic podobnego! Przeciwnie, uważam, że jest tam
wielu mądrych i oddanych ludzi, którzy wyrażane powyżej przeze minie tezy rozumieją, a nawet nad
nimi pracują. Tyle że GKKFiT rozdrabnia się dziś w niepotrzebnym załatwianiu detali: czuwa nad
finansami klubów i federacji, zatwierdza imienne składy ekip zagranicznych, wykonuje tysiące
czynności równie na tym szczeblu zbytecznych, jak absorbujących.

Myślę, że przerzucenie znakomitej większości tych manipulacji na zrzeszenia, związki sportowe,


nawet kluby - znakomicie odciążyłoby pokaźny aparat urzędniczy, który wykorzystany mógłby byd dla
poważniejszych zadao. Gdyby jeszcze sport wyczynowy oddad w pacht Polskiemu Komitetowi
Olimpijskiemu lub jakiejkolwiek wyspecjalizowanej w tym organizacji - umożliwiono by ludziom z
Litewskiej opracowanie tych koncepcji, do opracowania których ich właśnie w zasadzie powołano.

Co zresztą w statucie GKKFiT-u figuruje na poczesnym miejscu i z czego trudno się wymigad.
Nie wołam o cuda. Apeluję do istniejących już, stworzonych przed laty założeo, które - jeśli je
odkurzyd i obłupad z biurokratycznych nawarstwieo, wykopad spod lawiny spraw bieżących i pozornie
ważniejszych - ciągle pozostają słuszne. Tak słuszne, tak szalenie proste i tak olśniewająco oczywiste,
że... że się o nich w ogóle nawet nie mówi. A tymczasem, daję słowo, cudownie się jeszcze nadają do
konsumpcji.

Mało były używane.

Czy wszystkie tezy, które powyżej snułem, nie są przypadkiem marzeniami tylko? Oczywiście, nie są.
Tu jest droga, którą musi iśd nowoczesne społeczeostwo, jeśli nie chce doprowadzid do skapienia, do
degeneracji następnych pokoleo, do zginięcia pod pyłem przemysłowym, do rozpuszczenia się
w ściekach, do zaduszenia smogiem.

Tak się z wolna dzieje już z nami. Czy musi się dziad podobnie z naszymi dziedmi i wnukami?

Wszystko, co powyżej wysnułem, to prawdy oczywiste i dla nikogo logicznie myślącego wątpliwości
nie ulegające. No i co?

No i nic. Zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia, niż wysnucie i zabranie się do realizacji koncepcji
nowoczesnej kultury fizycznej, zawsze coś się zdarzy albo bieżącego, albo bardziej spektakularnego
niż przyziemna „gimnastyka”. Przypominałem, nudziłem, ochrzaniałem - wierząc, że kiedyś tam ktoś
posłucha. Najzabawniejsze zaś, że i teraz wierzę. Więcej nawet - wiem, że kiedyś moje okaże się na
wierzchu.

Wiem, gdyż innego wyjścia w nowoczesnym społeczeostwie nie ma.


SKĄD SIĘ BIORĄ PIENIĄDZE

Pieniądz - jak pisał Słonimski w jednym ze swych parodystycznych felietonów - jest niczym. Pieniądz
jest małym, zadrukowanym papierkiem. Siła tego papierka jest ogromna!

A jest! Proszę mi wybaczyd osobiste zwierzenie, ale pieniądz dla mnie jest zjawiskiem niepojętym i nie
sądzę, abym jeszcze kiedykolwiek miał je pojąd. Wszelkie operacje finansowe, jak budżet, preliminarz,
jak rozsądne gospodarowanie posiadanymi aktywami - wzbudzają niezmiennie moje przerażenie
i nawet nie próbuję się w te procesy plątad. Nie potrafię i już. Nie fyle nie wierzę, ale wiem dobrze, że
z tego nic dobrego wyniknąd nie może, na co mam liczne dowody z przeszłości. Ilekrod zabierałem się
do jakichkolwiek transakcji finansowych, ile razy próbowałam zarobid na handlu, wymianie czy
pośrednictwie - to mi się zdarzało w czasie okupacji - tyle razy nieuchronnie traciłem.

Zrezygnowałem więc ostatecznie a na zawsze z kariery człowieka interesu, spekulanta, giełdziarza czy
czegoś podobnego. Życie wykazało, że jedynym sposobem, w jaki mogę utrzymad się, w jaki mogę
zdobywad pieniądze, to praca rąk własnych. Jeśli ktoś powie na to, że w takim razie nie jestem
człowiekiem pracy z wyboru, lecz z przypadku - nie będę przeczyd. Faktem jest, że lubię mied dużo
pieniędzy - któż tego nie lubi? - ale jedynym sposobem na dojście do nich okazała się praca.
Wprawdzie praca i pieniądze nie są pojęciami tak znowu bardzo ściśle z sobą związanymi, ale jakież
miałem inne wyjście?

Patrzę na niektórych moich kolegów, dziennikarzy, literatów, artystów - na ludzi związanych


z kulturalną stroną naszego życia - i nie mogę wyjśd z podziwu, skąd oni biorą takie szalone, jak na
moje wyobrażenia, ilości pieniędzy, skąd mają samochody, wille, żony ubrane w karakuły i jakim
sposobem na co dzieo pijają tak kosztowne trunki. Nie jestem od większości z nich gorszy w sensie
zawodowym, nie pracuję mniej od nich, a jednak oni kawiorek, ja - masełko roślinne.

Podziwiam ich, ale nie zazdroszczę, byłby to bowiem akt idiotyczny. Przecież wiem, że ilośd
zarobionych pieniędzy nie ma dla mnie znaczenia, gdybym bowiem zarobił nawet milion - wydałbym
go równie szybko jak tysiąc złotych. Mało tego, wydałbym znacznie ponad milion. Nie potrafię liczyd,
to fakt, ale jednak wyliczyłem, że od kilkudziesięciu lat wydaję mniej więcej o 10 procent więcej, niż
zarabiam, i najstaranniej kalkulacje nie dały mi odpowiedzi na pytanie, czyje pieniądze ja właściwie
wydaję, bo wprawdzie zawsze, jak pamiętam, żyłem w długach, ale ostatecznie te długi zawsze
i raczej punktualnie płaciłem, no i wreszcie moje zadłużenie u przyjaciół wcale jednak nie rośnie, a są
w życiu chwile, gdy mam nawet prawie czysty bilans.

Owa nadwyżka wydatków nad zarobkami jest całkowicie niewytłumaczalna i właściwie


zrezygnowałem z wyjaśnienia zagadki, przy czym te 10 procent... nie wiem, jak to nazwad, manka czy
debetu, utrzymuje się całkowicie niezależnie od moich zarobków.

Wielu przyjaciół zarzuca mi niefrasobliwy stosunek do pieniędzy i lekceważenie materialnej strony


życia, Jakże im wytłumaczyd, że to wcale nie lekceważenie, że to wcale nie pogarda dla mamony, lecz
życiowa koniecznośd? Jak przede wszystkim wytłumaczyd to mojej żonie, Teresce, jednej
z najsystematyczniejszych, najlepiej zorganizowanych istot w naturze, która potrafiła administrowad
naszym rodzinnym budżetem - ja jestem pod tym względem całkowicie i dobrowolnie
ubezwłasnowolniony - zarówno w momentach, gdy mieliśmy sporo pieniędzy, jak i wtedy, gdy nie
mieliśmy ich wcale. Ja się już przestałem wtrącad. Wiem, że pod dowództwem Tereski nasze
finansowe sprawy znajdują się w stanie równowagi. Chwiejnej co prawda równowagi, ale jednak
równowagi. Gdyby zaś budżet miał się zawalid generalnie - też się tak znowu specjalnie nie
przestraszę.

Mam w tej dziedzinie cholerną rutynę.

W związku ze wszystkim, co powyżej wywiodłem, chude lata nie były dla mnie dramatem
materialnym, lecz raczej duchowym. Brak pieniędzy nie był dla mnie powodem do prostracji, lecz
najwyżej do irytacji. Najgorzej było na początku lat pięddziesiątych, gdy stałych dochodów, nawet
ryczałtowych, nie miałem i jeśli mi wpadła jakaś gotówka, to raczej okazjonalnie i raczej grubsza, jak
na moje ówczesne możliwości. Wtedy były dwie możliwości: albo popłacid częśd długów
zaciągniętych u przyjaciół, albo wydad na coś rozsądnego, a bardzo potrzebnego. Ewentualnośd
zadołowania w ogóle nie wchodziła w rachubę, potrzeby bowiem były ważniejsze, skoro na przykład
portki ze mnie spadały. Doszło do tego, że którejś zimy Tereska wykonała dzieło swojego życia, szyjąc
mi z nie pamiętam jakich już resztek zimowe palto, znakomite zresztą, którego mi zazdrościli i które
wszyscy brali za ostatni krzyk komisowej czy pewexowskiej mody.

Powoli zacząłem się przyzwyczajad do tego chudopacholstwa - usposobienie mam raczej plastyczne
i łatwo się przystosowuję do warunków, których zmienid nie jestem władny - i właściwie przestałem
sobie nawet wyobrażad, że może byd inaczej, że można prowadzid egzystencję uregulowaną, od
pierwszego do pierwszego, z zaplanowanymi dochodami i wydatkami. Był pieniądz - wydawaliśmy
wystawne obiadki, nie było - uprawialiśmy pieczeniarstwo i chadzali na obiady do przyjaciół, bez
skrępowania biorąc jeszcze zapasy w papierek na kolację.

Jakim sposobem Tereska, ze swoim akuratnym charakterem, metodycznością, zamiłowaniem do


porządku i stabilizacji, przetrzymywała ze mną te absolutne dla niej okresy całkowitej niepewności,
co będzie jutro - zupełnie nie rozumiem. Wyszła za mnie nie mając jeszcze dwudziestu lat, z dobrze
sytuowanego i nader systematycznego domu, niedawno po maturze, przyzwyczajona do innego, ale
to zupełnie innego stylu życia niż mój, cygaoski - a jednak wytrzymała przeszło dwierd wieku. Mało
tego, udało się jej jeszcze w najgorszych właściwie latach skooczyd wyższe studia i zrobid
magisterium, co mnie się zawsze wydawało zadaniem ponad moje siły i zamiary.

Nawet z rodziną Tereski, na którą mógłbym liczyd ostatecznie, nie wyszło tak, jak można się było
spodziewad. W miesiąc po naszym ślubie - ślub zawarliśmy w pół roku po zawarciu małżeostwa - mój
teśd, prowadzący duży, prywatny warsztat mechaniczny, został upaostwowiony. Doszliśmy wtedy do
nieuchronnego wniosku, że zaszła pomyłka, w intencjach: myślałem mianowicie, że ożeniłem się dla
pieniędzy, niespodziewanie okazało się, że ożeniłem się z miłości.

No i tak, chyba słusznie, zostało już na wciąż.

Tyle że żyd uczuciem można przez parę godzin, ale nie na wciąż. Tereska w posagu wniosła
najcenniejsze, jej zdaniem, co mogła wnieśd w małżeostwo, to znaczy samą siebie oraz - żadne z nas
nie jest w stanie dziś uprzytomnid sobie, jak to się stało - dwa pianina. Dwa! Sprzedaliśmy najpierw
jedno, później drugie, przejedli forsę i znowu zaczęła się przedziwna gimnastyka z finansami,
pożyczkami, zwrotami i dorywczymi zarobkami.
Gdybyż to jeszcze człowiek trafiał na twardy opór, gdyby mu powiedziano, że musi zmienid zawód, bo
w dziennikarstwie nie ma czego szukad - wiedziałbym przynajmniej, co robid. Ostatecznie nie mogłem
zabrad się zdecydowanie do czegoś innego - parę rzeczy nawet nieźle robid potrafię - i na pisanie
gwizdnąd.

Właściwie, to najbardziej chodziło mi o pracę, bo w gruncie rzeczy na pracy najbardziej mi zależało.


Nie na pracy byle jakiej, chodby nawet dobrze płatnej, lecz na pracy takiej, na jakiej się - moim
zdaniem przynajmniej - dobrze znałem i którą chciałem jak najlepiej wykonywad.

Na propagandzie, na pisaniu, na przebywaniu w środku zdarzeo, a nie na zewnątrz, na boczku. Rola


biernego obserwatora absolutnie mi nie odpowiadała, nie chciałem siedzied na kanapie dla
niezadowolonych, gdyż najzwyczajniej w świecie byłem za!

A oni jednak - to mnie najbardziej irytowało - dawali sobie radę beze mnie.

Zmieniad zawód? Ba, tego właśnie za nic czynid nie chciałem, przeraża mnie bowiem ewentualnośd
wleczenia się przez długie jeszcze - jak się spodziewałem - życie, nie robiąc tego, co najbardziej
lubiłem. Paru przyjaciół miało do mnie nawet wtedy pretensje, o to, że nie zabieram się do jakiejś
prawdziwej pracy, która dałaby mi jakąkolwiek możliwośd egzystencji i uwolniła od grubszych
kłopotów finansowych. Trudno mi było z nimi polemizowad, gdyż... mieli rację. Moje życie wyglądało
na pozór fatalnie. Ot, byt obiboka, brata-łata żyjącego nie wiadomo z czego, nieudacznika
pisarskiego. Logicznie rzecz biorąc, powinienem wziąd jakąkolwiek pracę, urzędniczą chodby,
i uspokoid się ze swymi ciągotami.

Nie zrobiłem tego i im dalej idę w lata - tym pewniej wiem, że postąpiłem słusznie. Gdybym pracował
jako urzędnik, na pewno z mniejszą energią starałbym się wracad do ulubionego zawodu. Człowiek się
przyzwyczaja, z wiekiem dziadzieje i mniej już chętnie zmienia to, co mu narosło. Gdybym jeszcze
zrobił jakąś karierę urzędniczą - co też, trudno wykluczyd - to już ciężko byłoby się wycofad. Zostałbym
w innym fachu i - byłbym nieszczęśliwy przez całe życie.

Zresztą nie uznawałem wtedy rozwiązao połowicznych i uważałem, że albo wszystko - albo nic.

Było nic albo prawie nic - nie było bowiem nawet średnio. Gdy wracam myślą do tych czasów, to
dziękuję niebiosom, że mi się okres stagnacji zdarzył w młodym jeszcze wieku. Dziś nie
przetrzymałbym takich lat, a jeśli nawet - zostawiłyby one we mnie ślady, których nie można zatrzed,
a przede wszystkim przytłumiłyby radośd życia.

Aby było wszystko jasne, chciałem możliwie stanowczo podkreślid, że wszystko, co w tych sprawach
piszę, nie jest żadnym rozrachunkiem z przeszłością. Nawet gdybym miał ochotę, to chyba nie
miałbym prawa do tak zwanych rozrachunków, a szczególnie do utrwalania ich w druku. To, co piszę -
jest jedynie kroniką, relacją, wspomnieniem i refleksją. Nie zamierzam, gdyż nie potrafię, nikogo
sądzid ani ważyd niczyich czynów. Później, po latach, z wieloma ludźmi, którzy dawali mi w kośd,
pozostawałem w dobrych, a nawet przyjaznych stosunkach, a do wielu faktów i wydarzeo znacznie
mam łagodniejszy stosunek, niż może powinienem.

Zresztą... było - przeszło, a to, co zostało - to piękne przecież chwile i przeżycia, których nikt md nie
odbierze. Było wprawdzie głodno czasem, ale nie chłodno, gdyż palili w kaloryferach. Przekonałem się
przy tym, że ludzie człowiekowi nie dadzą zginąd. Nie tylko przyjaciele, bo to zrozumiałe, ale często i
obcy niby, dla których ja nigdy nie miałem okazji niczego zrobid - zdumiewająco się o mnie troszczyli,
dawali zarobid, podrzucali jakąś chałturę. Przekonałem się też, że z pomocą ludzi - można przeżyd
prawie pięd takich lat.

Ale ciągle nie wiem, skąd się biorą pieniądze. Nawet te, które teoretycznie się zarabia, które się
należą. Nie wiem też, gdzie się pieniądze podziewają - w każdym razie moje pieniądze. Zawsze
miałem nieodparte wrażenie, że jestem dla pieniędzy jedynie stacją przelotową. Przepływa przeze
mnie mamona - bez pozostawiania jakichkolwiek śladów. Nigdy, nie udało mi się uskładad żadnej -
powtarzam, żadnej - kwoty, która przeważałaby pięciozłotowy, minimalny wkład na książeczce PKO.
Mam nawet taką książeczkę sprzed dwudziestu lat, na której figuruje jeden jedyny wkład - właśnie
owa piątka. Książeczki tej tylko dlatego nie zlikwidowałem, że nie chciało mi się dla tak nikłej sumy iśd
na pocztę.

Chude lata minęły, da narzekao właściwie nie mam prawa, ale... w mojej gospodarce pieniężnej
zasadnicze zmiany w sensie metody nie nastąpiły. Nie wiem, ile mam, ile mied powinienem, ile mi się
należy. Wiem tylko, ile komu jestem winien, tę bowiem stronę bilansu troskliwie zapisuję
i niepojętym jest dla mnie, dlaczego u licha tak często muszę to zapisywad?

Skąd się biorą i gdzie się podziewają te cholerne pieniądze?


U KRESU SŁÓW

No i tak znalazłem się u kresu słów, które dojrzały. Myślę sobie bowiem - szumnie mówiąc - że
powinny dojrzewad bardzo długo, nim przelane zostaną na papier, nim pójdą do ludzi. Zbyt wcześnie
zerwane słowa mogą się okazad kwaśną zieleniną, nie do ugryzienia, nie do strawienia. Wielokrotnie
się o tym w życiu przekonałem, z najfatalniejszymi dla mnie skutkami, i nie przypuszczam, aby
lepszymi dla Czytelników.

Trzeba więc ostrożnie, z umiarem, licząc się z działaniem słowa, które - wróblem wypuszczone -
wrócid snadnie może pterodaktylem. Takie zapewnienia o ostrożności dośd właściwie śmiesznie
brzmią w moich ustach, albowiem umiaru i ostrożności - szczególnie w słowach - raczej nigdy nie
przestrzegałem i jeśli się o coś w życiu potykałem, to najczęściej jednak o swój własny, długi ozór,
którego prawie nigdy nie udawało mi się opanowad.

Przybyło jednak lat, przybyło sadła w pasie, no i przybyło - chciał nie chciał - trochę przynajmniej
rozsądku oraz poszanowania bliźnich, o których nie pisad nie potrafię, a którzy zbyt bliską przeszłością
mogliby się w poniektórych sytuacjach czud urażeni. To, co się działo przed kilkunastu laty, mało kogo
może zaboled czy skrzywdzid. Ot, tak było i już, a jeśli nawet troszeczkę przekoloryzowałem,
troszeczkę nakłamałem i - proszę wybaczyd nowotwór, ale przydatny on jest - przeplotkowałem to
i owo, łatwiej mi przyjaciół i nieprzyjaciół prosid o wybaczenie, gdyż i tak udowodnienie czegokolwiek
byłoby raczej trudne, a protestowanie raczej śmieszne.

Dlatego też, chod przystępując do spisywania tych wspomnieo liczyłem, że doprowadzę je do


ostatnich lat - zrezygnowałem z zamiaru, który po namyśle wydał mi się zupełnie idiotyczny,
z powodów, których częśd powyżej przytoczyłem. Słuszniej chyba będzie zahamowad na połowie lat
pięddziesiątych, spokojnie czekając, aż się dalsze wspomnienia uleżą i ucukrują jak należy. Zresztą
trzeba chyba zamknąd jakoś pewien dośd ściśle odgraniczony okres w życiu, okres - co tu ukrywad -
młodości. Młodości w moim przypadku mocno przedłużonej, nie tyle fizjologicznie, co psychicznie,
albowiem szalenie długo nie potrafiłem spoważnied i wyzbyd się szczeniackich odruchów i decyzja.

Przyjaciele zresztą twierdzą, nie bez krztyny słuszności, że i teraz zachowanie należytej wiekowi
powagi przychodzi mi z dużymi oporami i zawsze prędzej czy później wyskakuje ze mnie błazenek.

Mimo że szósty krzyżyk, który dźwigam, dodał mi nieco wewnętrznego spokoju, zewnętrznego
dostojeostwa i umiarkowania w czynach. Porosłem nie tylko tłuszczem, lecz i doczesnością w sensie
materialnym. Ulęgło mi się dwoje dzieci, już nie koczuję, lecz mieszkam, nie mam też w zasadzie
poważniejszych kłopotów z pracą. Taka mała - a na moje potrzeby i upodobania duża nawet -
stabilizacja. Mam już swoje biurko, swoja ulubioną lampę i popielniczkę oraz porę, w której coraz
chętniej kładę się na tapczanie, aby trochę - jak to eufemistycznie u nas w domu się określa -
„pomyśled”. Nagromadziło się wokół mnie mnóstwo przedmiotów zarówno potrzebnych, jak
zbytecznych, bez których czuję się nieswojo - zebrałem też sporą grupkę ludzi zarówno uroczych, jak
i trudnych do zniesienia, bez których ciężko byłoby mi się obejśd, do jednych bowiem i do drugich
jednakowo się przywiązałem. Robię to, co w życiu zawsze robid chciałem, czyli zajmuję się
dziennikarstwem, i ogromnie ze swojego zawodu jestem zadowolony, nie wątpiąc, że wytrwam
w nim już bez specjalnych przeszkód i przygód do nieuchronnie zbliżającej się emerytury.
A więc szare, codzienne, życie, bez emocji, ale i bez kłopotów - życie wygodne, ale niewarte
uwiecznienia w piśmie?

Nic z tych rzeczy! O nudzie mowy nie było i mowy nie ma. Zmieniła się tylko może skala, może reakcje
człowieka mimo wszystko dojrzałego są też dojrzalsze, a może zdolnośd przeżywania jest nie tyle
mniejsza, co inna. Poplotkowałbym sobie o tym następnym dwudziestoleciu z opętaną ochotą, bo
jest o czym plotkowad, ale...

Właśnie, lepiej poczekad i w porę skooczyd. Jeśli ta książka Czytelnikom się nie spodoba, to
nonsensem jest ją jeszcze przedłużad, a jeśli spodoba - nie ma przecież żadnych przeszkód, aby
w przyszłości tych wspomnieo nie przedłużyd.

Nie żegnam się więc. Jeśli doczekam, to - do widzenia.


Spis treści
SŁABY POCZĄTEK ..................................................................................................................................... 3
KROPLE I SKAŁY........................................................................................................................................ 8
TWARDE ŁBY .......................................................................................................................................... 15
KTO JEST CZYIM OJCEM ......................................................................................................................... 17
NASIĄKANIE SKORUPKI.......................................................................................................................... 25
WYSOKIE LOTY ....................................................................................................................................... 33
MURY NA RÓWNINIE ............................................................................................................................. 40
BEZPRAWIE I PIĘŚD ................................................................................................................................ 46
PUSZCZANIE NA WODĘ ......................................................................................................................... 53
POD WIATR ............................................................................................................................................ 60
OPISZ TO. ............................................................................................................................................... 66
POWRÓT DO SIEBIE ............................................................................................................................... 72
GÓRY I DOLINY....................................................................................................................................... 79
PRZED WYBUCHEM ............................................................................................................................... 86
POCZĄTEK NOCY .................................................................................................................................... 93
MIĘDZY NAWIASAMI ........................................................................................................................... 102
DZIWNA ZABAWA ................................................................................................................................ 108
KONIEC NOCY ...................................................................................................................................... 115
NIECH ŻYJE WOLNOŚD!........................................................................................................................ 121
MĘTNE WODY...................................................................................................................................... 127
WŚRÓD SWOICH.................................................................................................................................. 133
ZAWINILI - CYKLIŚCI ............................................................................................................................. 142
DOOKOŁA POLSKI ................................................................................................................................ 150
CHUDE LATA ........................................................................................................................................ 156
KULAWY PEGAZ ................................................................................................................................... 163
NA WYCUGU ........................................................................................................................................ 169
NIE BĘDZIE KRĘCONE ........................................................................................................................... 177
BARDZO ZMIENNE WIATRY ................................................................................................................. 185
PIĘKNA SZTUKA FAULOWANIA ............................................................................................................ 193
WIELKA WOJNA MAŁYCH LUDZI .......................................................................................................... 200
KWESTIA POTRZEBY............................................................................................................................. 206
SKĄD SIĘ BIORĄ PIENIĄDZE ................................................................................................................. 212
U KRESU SŁÓW .................................................................................................................................... 216
Czytelnik Warszawa 1978
Obwolutę i okładką projektował ZBIGNIEW CZARNECKI
© Copyright by Tomasz Domaniewski Warszawa 1975
„Czytelnik". Warszawa 1977. Wydanie III. Nakład 10 290 egz. Ark. wyd. 12,7; ark. druk. 14. Papier ilustracyjny V kl., 71 g, 61X86. Oddano do
składania 30 IV 1976 roku. Podpisano do druku 17 I 1977 roku. Druk ukooczono w lutym 1977 roku. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. wyd.
941; druk. 1217, J-107. Cena zł 42 — Printed in Poland

You might also like