Professional Documents
Culture Documents
Szklany Klosz
The Bell far
– Którędy na cmentarz?
Włoch, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, przystanął i
wskazał mi alejkę, ciągnącą się na tyłach białego
kościółka metodystów. Kościół ten znałam doskonale.
Należałam do niego przez pierwsze dziewięć lat mojego
życia. Dopiero po śmierci ojca przenieśliśmy się do innej
miejscowości i przeszliśmy na unitarianizm.
Zanim moja matka została metodystką, była katoliczką.
Babka, dziadek i ciotka Libby są katolikami po dzień
dzisiejszy. Ciotka Libby wprawdzie rozstała się z
Kościołem katolickim w tym samym czasie co moja
matka, ale później zakochała się we Włochu i powróciła
do dawnej wiary.
Od pewnego czasu zastanawiałam się, czy nie przejść
także na katolicyzm. Wiedziałam, że u katolików
samobójstwo jest śmiertelnym grzechem, i myślałam, że
może potrafią mnie od niego odwieść.
Nie wierzyłam, oczywiście, ani w życie pozagrobowe,
ani w niepokalane poczęcie, ani w inkwizycję, ani w
nieomylność tego ich malutkiego papieża o twarzyczce
małpy i w ogóle w nic z tych rzeczy, ale ostatecznie nie
musiałabym się z tego zwierzać księdzu.
Skoncentrowałabym się całkowicie na moim grzechu
głównym, a ksiądz dałby mi pokutę i byłoby po
wszystkim.
Peszył mnie jednak fakt, że żadna wiara, nawet wiara
katolicka, nie jest w stanie wypełnić człowiekowi całego
życia. Żeby nie wiem jak długo klęczał i modlił się, to i
tak musi jeść trzy posiłki dziennie, musi pracować i żyć
wśród innych ludzi.
Postanowiłam się dowiedzieć, jak długo trzeba być
katolikiem, by móc wstąpić do klasztoru. Najlepiej będzie
zapytać o to matkę. Powinna się w tym orientować.
Ale matka tylko mnie wyśmiała.
– Czy ty sobie wyobrażasz, że oni przyjmą cię tak od
razu, ni stąd, ni zowąd. Musisz się najpierw nauczyć
katechizmu, modlitwy, no i wierzyć bez szemrania we
wszystko jak leci. A to niemożliwe dla dziewczyny z
twoją głową na karku!
Mimo to postanowiłam, że rozmówię się z jakimś
księdzem w Bostonie. W Bostonie, ponieważ tutaj nie
miałam ochoty zwierzać się nikomu z moich
samobójczych zamiarów. Księża to znani plotkarze.
Ubrana na czarno, kredowoblada na twarzy, rzucę się
temu księdzu do nóg i zawołam: „Pomóż mi, ojcze!".
Ale tak myślałam, jeszcze zanim ludzie zaczęli
przyglądać mi się bardzo zdziwionym wzrokiem. Jak
chociażby te dwie pielęgniarki w szpitalu.
Byłam absolutnie przekonana, że katolicy nie
przyjmują do klasztorów obłąkanych dziewcząt.
Pamiętam, jak mąż ciotki Libby żartował sobie kiedyś z
pewnej zakonnicy, która została przysłana Teresie do
przebadania. Zakonnica twierdziła, że stale słyszy
dźwięki harfy i głos wołający „Alleluja!". Po długich
badaniach okazało się, że nie jest zupełnie pewna, czy to
„Alleluja", czy „Arizona". Zakonnica pochodziła z
Arizony. O ile pamiętam, posłano ją do zamkniętego
zakładu.
Zasłoniwszy twarz czarnym welonem, przekroczyłam
czarną bramę z kutego żelaza i weszłam na cmentarz,
jakie to dziwne, pomyślałam, że od czasu, kiedy
pochowaliśmy ojca, nikt z nas nie odwiedził jego grobu.
Matka nie pozwoliła nam nawet uczestniczyć w jego
pogrzebie, bo byliśmy bardzo mali. Ojciec zmarł w
szpitalu, więc śmierć jego nie była dla mnie zjawiskiem
całkowicie realnym. Podobnie jak ten cmentarz.
Od pewnego czasu dręczyły mnie wyrzuty sumienia i
postanowiłam odrobić lata zaniedbania i zająć się
pielęgnacją grobu ojca. Byłam przecież jego ulubionym
dzieckiem – i czas, żebym wreszcie zaczęła nosić po nim
żałobę. Moja matka nawet tego nie zrobiła.
Wiedziałam, że gdyby ojciec żył, to przekazałby mi
wszystko, co wiedział o insektach. Był wielkim
specjalistą w tej dziedzinie, wykładał o nich na
uniwersytecie. Uczyłby mnie zapewne również
niemieckiego, greki i łaciny. Sam znał je doskonale. Poza
tym byłabym teraz pewnie protestantką. Mój ojciec był
protestantem, ale tylko kiedy mieszkaliśmy w Wisconsin.
Jak przenieśliśmy się do Nowej Anglii, okazało się, że
protestanci są tam bardzo niemodni, więc zupełnie
przestał chodzić do kościoła, a pod koniec życia został
zapiekłym ateistą.
Cmentarz rozczarował mnie. Położony na krańcu
miasta, w kotlinie, robił raczej wrażenie wysypiska
śmieci. Przechadzałam się po wysypanych żwirem
ścieżkach i wdychałam zgniły zapach niedalekich,
nadmorskich bagien.
Starsza część cmentarza była nawet niczego sobie,
pełna zniszczonych, płaskich nagrobków, pokrytych
mchem kamiennych pomników. Ale niebawem
zorientowałam się, że grób ojca znajduje się w nowszej
części, tej z pomnikami z lat czterdziestych.
Nagrobki były tu tandetne i brzydkie. Było trochę
grobów obrzeżonych marmurem, przypominających
wanienki pełne śmieci. Metalowe wazony pełne
sztucznych kwiatów sterczały w miejscu, gdzie powinien
się znajdować pępek nieboszczyka.
Z brudnoszarego nieba zaczął siąpić drobny
kapuśniaczek. Było mi coraz smutniej.
Nie mogłam znaleźć grobu ojca.
Tam, gdzie niebo łączyło się z morzem, zbierały się
niskie, rozczochrane chmury, a tuż za bagnami ciągnęły
się rzędy obdrapanych baraków. Mój czarny płaszcz
deszczowy, nabyty tegoż przedpołudnia, jeszcze bardziej
sczerniał od deszczu. Poczułam wilgoć na skórze.
– Czy jest nieprzemakalny? – zapytałam
sprzedawczynię.
– Płaszcze nieprzemakalne w ogóle nie istnieją –
odparła. – Jest deszczoodporny A kiedy zapytałam, co to
znaczy, poradziła mi kupno parasolki.
Ale nie miałam więcej pieniędzy. Wydałam wszystko
na autobus do Bostonu i z powrotem, na fistaszki, gazety,
różne książki o psychopatologii, na wyjazdy do
rodzinnego miasteczka. Z moich nowojorskich zarobków
nie było już prawie śladu.
Nagle zobaczyłam grób ojca.
Przylegał szczelnie do sąsiedniego grobu, głowa w
głowę, tak jak układa się ludzi w przytułkach dla
bezdomnych, kiedy braknie miejsca. Nagrobek zrobiony
był z różowego nakrapianego kamienia, koloru konserwy
z łososia. Wyryto na nim tylko imię, nazwisko i dwie
daty, oddzielone od siebie kreską.
Położyłam garść mokrych azalii na płytę. Zerwałam je
z krzaka rosnącego przy wejściu na cmentarz. Nogi ugięły
się pode mną i przysiadłam na mokrym trawniku. Nie
miałam pojęcia, dlaczego szlocham tak spazmatycznie.
Może dlatego, że nie płakałam po ojcu zaraz po jego
śmierci.
Matka wówczas też nie płakała. Uśmiechała się tylko i
zapewniała nas, że śmierć jest dla niego wyzwoleniem, bo
gdyby żył, to byłby na zawsze kaleką, że na pewno nie
zniósłby tego i że milsza mu była śmierć od takiej
wegetacji.
Przyłożyłam policzek do gładkiej powierzchni
marmuru i wyłam z żalu. Padał zimny, słony, równy
deszcz.
Zaginięcie stypendystki
matka w rozpaczy