You are on page 1of 107

PRZEKŁAD Mity i rzeczywistość.

Krzysztof Hejwowski

Kognitywno-komunikacyjna
teoria przekładu

Wydawnictwo Naukowe PWN


Warszawa 2004

1
1. Mit nieprzekładalności absolutnej: „tłumaczenie jest
niemożliwe”

Hence the vanity of translation: it were as wise to cast a violet into a crucible
that you might discover the formal principles of its colour and odour, as seek to
transfuse from one language into another the creations of a poet. The plant must
spring again from its seed or it will bear no flower – and this is the burthen and the
curse of Babel.
[Stąd daremność tłumaczenia: równie rozsądnie byłoby wrzucić fiołek do
tygla,
żeby odkryć formalne zasady jego koloru i zapachu, jak usiłować przeszczepić z
jednego języka do drugiego twórczość poety. Roślina musi znów wystrzelić z ziarna,
inaczej nie wyda kwiatu – oto brzemię i przekleństwo wieży Babel.]

Percy Bysshe Shelley

Shelley, angielski poeta romantyczny (1792-1822), pisał o nieprzekładalności poezji i


być może do pewnego stopnia miał rację – istnieją wiersze, których kunsztowna forma jest
tak ściśle spleciona z treścią, że ich przekład na inne języki graniczy z niemożliwością.
Trudno na przykład wyobrazić sobie dobre polskie tłumaczenie takich wierszy, jak Tiger czy
Never seek to tell thy love Blake’a. Nie znaczy to, że wierszy tych na polski nie tłumaczono:
w przypadku Tygrysa istnieje nawet wiele tłumaczeń, ale ogrom strat poniesionych w
procesie tłumaczenia każe zastanowić się nad pełnowartościowością tych przekładów. Jednak
nie taki rodzaj nieprzekładalności mieliśmy na myśli wybierając tytuł dla tego rozdziału.
Niektórzy uczeni twierdzą ni mniej, ni więcej, że przekład w ogóle jest niemożliwy. Tezy
tego typu pojawiają się na gruncie różnych stanowisk badawczych.
Filozofowie języka mówią czasem o nieoznaczoności przekładu, mając na myśli
niemożność stwierdzenia ponad wszelką wątpliwość, czy dane tłumaczenie tekstu
wyjściowego w pełni odpowiada znaczeniu tego tekstu. Słynny stał się przykład W. Quine’a,
który twierdził, że słysząc krajowca wypowiadającego słowo „gavagai” i widząc jednocześnie
pojawiającego się królika nie możemy być nigdy pewni, czy słowo to oznacza rzeczywiście
pojedynczego żywego królika, czy też może „całą abstrakcyjną króliczość”, a może jeszcze
coś innego, czego nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić (Quinn 1964).
Na takie wątpliwości każdy praktykujący tłumacz odpowie zapewne następująco:
tłumaczenie może być nieokreślone z punktu widzenia filozofa czy logika, ale jest z
pewnością określone z normalnego, ludzkiego punktu widzenia. Po pierwsze, istnieje coś, co
można nazwać ekwiwalencją doświadczenia (Tabakowska 1993), która sprawia, że większość
interpretacji danego tekstu będzie się w dużym stopniu pokrywać. Ponieważ wszyscy znani
nam dotychczas ludzie na widok królika mówić będą raczej o króliku, a nie o „króliczości”,
słysząc krajowca mówiącego „gavagai” przyjmujemy rutynową interpretację i istnieje duże
prawdopodobieństwo, że będziemy mieli rację. (Podobną argumentację znajdziemy w
Postscriptum do Translation and relevance E.A. Gutta 2000: 213). Warto natomiast
zauważyć, że wyrazy z różnych języków rzadko są absolutnymi ekwiwalentami, że ich
zakresy znaczeniowe często się nie pokrywają. Z różnych zresztą powodów – jednym z nich
mogą być kwestie kulturowe, na przykład specyficzna rola królika w kulturze krajowców
używających słowa „gavagai”. To jednak zupełnie inny problem, do którego powrócimy
dopiero w następnych rozdziałach, ponieważ nie sądzę, żeby wpływał on zasadniczo na

2
kwestie porozumiewania się na tak podstawowym poziomie jak ten, o którym pisze Quinn.
Polskie słowo „królik” czy też angielskie „rabbit” mogą nie być absolutnymi ekwiwalentami
wyrazu „gavagai”, to znaczy nie być jego zamiennikami w każdym tekście, jaki da się ułożyć
w owym egzotycznym języku, nie zmienia to jednak faktu, że ich odpowiedniość będzie
wystarczająca do identyfikacji zwierzęcia, które pojawiło się na leśnej polanie.
Uzasadniając swoją definicję tekstu ekwiwalentnego: „Tekst b w języku B jest
odpowiednikiem tekstu a w języku A, jeżeli tekst b wywołuje taką samą reakcję (zespół
skojarzeń) u odbiorcy, co tekst a”, twórca polskiej nauki o tłumaczeniu, Olgierd
Wojtasiewicz, napisał:

Najwięcej zastrzeżeń i wątpliwości budzi sformułowanie „taką samą reakcję (zespół


skojarzeń)”. Można wysunąć zarzut, że nawet jeden i ten sam tekst (w jednym i tym samym
języku) wywołuje różne reakcje u różnych ludzi. I powoływać się na przykłady różnych
interpretacji utworów literackich przez różne osoby […] nawet w tych wypadkach, w których
tekst nie zawiera miejsc spornych z filologicznego punktu widzenia. Można posunąć się
jeszcze dalej i powołać się na równie dobrze znane wypadki, kiedy jeden i ten sam tekst […]u
tej samej osoby wywołuje różne reakcje w różnych momentach, np. raz czytany czy słyszany
w młodości, a drugi raz w wieku dojrzałym czy podeszłym, i twierdzić, że każdy zespół
skojarzeń powstający u odbiorcy pod wpływem danego tekstu jest zjawiskiem
niepowtarzalnym i że podana wyżej definicja pomocnicza jest bezwartościowa.
(Wojtasiewicz 1957/1992: 20-21)

Warto zauważyć, że przewidziany powyżej argument rzeczywiście został sformułowany


przez prekursorów i twórców poststrukturalizmu i dekonstruktywizmu, którzy wysunęli tezę o
„śmieci autora” (jasny i skrótowy opis tej koncepcji znajdziemy np. w: Arrojo 1997).
Wojtasiewicz odpiera ów argument w następujący sposób:

Z drugiej jednak strony stoimy wobec niezbitego faktu, że języki spełniają swą funkcję
komunikatywną i że wobec tego nie da się zaprzeczyć, że reakcje wywoływane przez dany
tekst u różnych osób mogą być jeśli nie identyczne, to przynajmniej bardzo podobne. Stopień
pokrewieństwa jest niewątpliwie większy w wypadku prozy naukowej niż w wypadku poezji,
ale w każdym razie bardzo znaczny. Możemy więc zachować definicję […] w mocy,
najwyżej z dodatkowym wyjaśnieniem, że zawartego w niej wyrażenia „takie same” nie
należy rozumieć jako określenia identyczności sensu stricte, lecz interpretować jako umowne
oznaczenie bardzo dużego stopnia podobieństwa. (Wojtasiewicz 1957/1992: 22)

Tak więc teoretykowi (i praktykowi) tłumaczenia nie jest potrzebne przekonanie o


absolutnej przekładalności i identyczności tekstu wyjściowego i tekstu docelowego. Wręcz
przeciwnie: zarówno tłumacz, jak i teoretyk-realista zdają sobie sprawę z tego, że tekst
wyjściowy i tekst docelowy nie mogą być identyczne i zadowalają się ich względnym
podobieństwem.
Amerykańscy uczeni E. Sapir i B.L. Whorf dostarczyli innego argumentu
zwolennikom tezy o nieprzekładalności. Nie twierdzili oni bynajmniej, że nieznanego
dotychczas języka nie da się opisać – wszak tym właśnie zajmowali się na co dzień,
rejestrując języki Indian północnoamerykańskich. Doświadczenia z językami bardzo różnymi
od języków europejskich doprowadziły ich natomiast do następującego wniosku: język
narzuca ludziom nim mówiącym pewne ograniczenia kognitywne, pewien sposób
kategoryzacji rzeczywistości – tworzy koleiny, z których nie potrafimy się wyrwać. Pogląd
ten, znany pod nazwą hipotezy Sapira-Whorfa, jeśli potraktować go dosłownie, niesie daleko
idące implikacje dla teorii przekładu: ludzie mówiący różnymi językami żyją w różnych

3
światach, a więc nie może być mowy o prawdziwym porozumieniu się między nimi, zatem
tłumaczenie nie jest naprawdę możliwe. Czym więc byłyby miliony tłumaczeń powstałe w
ciągu ostatnich kilku tysięcy lat? Zapewne złudzeniami – wydaje nam się, że przekazujemy
innym odbiorcom sposób rozumowania autora, gdy tymczasem tworzymy zupełnie nową
jakość mieszczącą się w regułach świata języka docelowego.
Oczywiście skrajna interpretacja hipotezy Sapira-Whorfa jest nie do przyjęcia na
gruncie realistycznym. Historia międzynarodowej wymiany naukowo-kulturalnej, fakt
istnienia osób żyjących na pograniczu różnych kultur (którzy w myśl hipotezy Sapira-Whorfa
musieli by być chyba schizofrenikami) są wystarczającymi powodami, dla których musimy
taką interpretację odrzucić.
Wszystkim ludziom wspólne są anatomia i fizjologia – ból i przyjemność, i ich
objawy: płacz i śmiech; wspólna jest umiejętność komunikowania się, zdolność do
rozumienia i uczenia się nowych wzorców zachowań – nie tylko z własnego doświadczenia,
ale również z doświadczenia innych (zob. Langacker 1997: 233), umiejętność i potrzeba
tworzenia sztuki, muzyki, literatury. Większość kultur ma zapewne jakieś pojęcie dobra i zła,
świata nadprzyrodzonego, rozróżnienie odwagi i tchórzostwa, hojności i skąpstwa. To
wystarczy do zbudowania systemu odniesień i odpowiedniości między dwoma dowolnymi
kulturami umożliwiającego komunikację międzykulturową. Nie trzeba (i nie warto)
poszukiwać jakichś „absolutnych uniwersaliów”. Nawet jeśli użytkownicy jakiegoś języka nie
podporządkowali się twierdzeniom K. Buchnera i zbudowali sobie system deiktyczny nie
odwołujący się do ludzkiego ciała jako punktu odniesienia (Levinson w: Lewandowska-
Tomaszczyk 1999), to przecież nie wyklucza to możliwości porozumienia z użytkownikami
innych, „bardziej Buchlerowskich” języków. W końcu Levinson był w stanie opisać ten
odmienny system deiktyczny, a nam udało się ten opis zrozumieć. Jak słusznie zauważył
Stanisław Lem:

Wbrew licznym mniemaniom zbieżność pojęciowa języków wszystkich ziemskich


kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła pogrzeb w środę”
można przełożyć na dowolny język – od łaciny i hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów czy
plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej,
gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy
umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również
zasada rachuby czasu. (Lem 1968: 94-95)

Wracając do Quine’a, warto podkreślić, że jako filozof i logik, a nie teoretyk


przekładu, zajmował się on czymś, co można nazwać „tłumaczeniem języka dotychczas
niezbadanego ludu” („translation of the language of a hithero untouched people” – Quinn
1964: 460). K. Malmkjaer ma całkowitą rację twierdząc, że taki problem dotyczy
językoznawcy próbującego opisać nieznany język, a nie tłumacza (Malmkjaer 1998: 9). Już
samo sformułowanie: „tłumaczenie języka” jest obce badaczom przekładu: tłumacze nie
zajmują się tłumaczeniem języków lecz tekstów, a wszelkie teksty wyprodukowane przez
ludzi są w większym lub mniejszym stopniu przetłumaczalne.
Tłumaczenie jest możliwe dzięki względnemu podobieństwu struktur mentalnych i
językowych oraz naszej umiejętności wczuwania się w inne sposoby myślenia, przyswajania
sobie „innych reguł gry”. Względne podobieństwo różnych kultur i języków sprawia, że
będziemy z zwykle w stanie podporządkować danej ramie czasownikowej języka
wyjściowego ramę czasownikową języka docelowego, scenariuszowi – najbardziej podobny
scenariusz. Tłumacz zwykle przetłumaczy „otwierać” jako „open”, ponieważ rama
czasownikowa OPEN będzie, w większości przypadków, bardziej podobna do ramy
OTWIERAĆ niż inne ramy języka angielskiego, na przykład BREAK czy ENTER (zob.

4
rozdz. 4). Obcy scenariusz zrozumiemy dlatego, że będziemy w stanie dostrzec jego
podobieństwo do jakiegoś scenariusza, który już znamy – z naszej własnej czy jakiejś innej
kultury. Przeprowadzka do nowego domu w Stanach Zjednoczonych z pewnością różni się od
przeprowadzki w Polsce, ale przecież istnieją między tymi operacjami oczywiste analogie.
Wiąże się z tym jeszcze jedno zjawisko często przemilczane w książkach o tłumaczeniu: w
dzisiejszym świecie spotykamy coraz mniej ludzi, których można określić mianem absolutnie
monolingwalnych czy też absolutnie jednokulturowych. Czy tego chcemy czy nie,
globalizacja przekształca nas powoli w obywateli świata, mieszkańców globalnej wioski.
W przypadku istotnych różnic między kulturami i językami zadziała zdolność do
empatii oraz elastyczność naszego umysłu: wraz z autorami science fiction potrafimy
odwiedzać inne światy, w jakimś stopniu „rozumiemy” nawet Azteków – cywilizację, która
powstała w całkowitej izolacji od świata europejskiego, kulturę radykalnie odmienną od
śródziemnomorskiej. Inna sprawa, że nasze rozumienie innych światów i innych istot zawsze
opiera się na naszym własnym doświadczeniu i znajomości własnej kultury, a zatem będzie
zawsze w pewnym (czy nawet znacznym) stopniu antropocentryczne, eurocentryczne (w
przypadku Europejczyka) i wreszcie egocentryczne; mówiąc potocznie, zwykle mierzymy
innych własną miarą. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy ślepi i głusi na inność i że niczego
nowego nie potrafimy się nauczyć. Do tego problemu wrócimy w kolejnych rozdziałach, na
przykład podczas omawiania tak zwanej nieprzekładalności kulturowej.
Jak słusznie zauważają A. Neubert i G.M. Shreve, o nieprzekładalności można mówić
właściwie tylko wtedy, kiedy na przekład nie ma zapotrzebowania (1992: 85), kiedy
tłumaczenie danego tekstu i tak nie znalazłoby odbiorców. Trudno sobie wyobrazić na
przykład tłumaczenie Teorii względności na język Tok Pisin, choćby z tego względu, że
studiujący fizykę Papuasi władają językiem angielskim, a więc tłumaczenie nie byłoby
nikomu potrzebne, wymagałoby natomiast stworzenie w języku Tok Pisin całego słownictwa
fizycznego, którego ten język nie posiada (por. Bar-Hillel 1964b).
Powyższa krytyka tezy o absolutnej nieprzekładalności nie oznacza, że chcemy dla
odmiany postulować absolutną przekładalność wszystkiego. Jak zauważył Wojtasiewicz:

Nieprzekładalność może dotyczyć jedynie pewnych wypadków szczególnych, może


nawet bardzo licznych, ale dających się interpretować jako wyjątki od ogólnej zasady
przekładalności z jednego języka na drugi. (Wojtasiewicz 1957/1992: 28)

Naszym zamiarem jest jedynie powtórzenie za Wojtasiewiczem, że teksty – dodajmy: teksty


tworzone przez ludzi w celach komunikacyjnych – są zawsze bardziej lub mniej przekładalne.
Zastrzeżenie o tekstach tworzonych przez ludzi w celach komunikacyjnych jest istotne,
ponieważ istnieją teksty, którym ewidentnie taki cel nie przyświeca. Co gorsza, takie teksty są
czasem analizowane przez teoretyków tłumaczenia w celu wykazania nieprzekładalności
(absolutnej bądź względnej), czy choćby „nieprzystawalności” języków. Na przykład J.C.
Catford (1965: 37-39) analizuje rosyjskie zdanie „ja priszła” jako ekwiwalent angielskiego
„I’ve arrived” i stwierdza: „chociaż rosyjski tekst jest zupełnie dobrym ekwiwalentem
tłumaczeniowym angielskiego tekstu, wyraźnie nie ma tego samego znaczenia – ponieważ
wybiera jako językowo (kontekstualnie) ważny inny zbiór elementów w tej sytuacji” (Catford
1965: 38). Następnie autor przedstawia listę elementów: 1. mówca, 2. rodzaj żeński, 3.
przybycie, 4. na piechotę, 5. wydarzenie uprzednie, 6. powiązane z teraźniejszością, 7.
ukończone i zauważa, że zdanie angielskie „wybiera” elementy 1, 3, 5, 6, a zdanie rosyjskie –
1, 2, 3, 4, 5, 7. (Catford 1965: 39). Powyższe spostrzeżenia można przyjąć jako analizę
lingwistyczną różnic między językiem angielskim a rosyjskim, choć dziwią sformułowania
kontekstualnie i sytuacja (pamiętajmy, że Catford odróżnia kontekst od ko-tekstu), bo jako
żywo omawiane zdania są wyrwane z kontekstu. Można nawet zgodzić się, że w pewnych

5
(dość nietypowych sytuacjach) wymienione różnice mogą powodować trudności
przekładowe, na przykład wtedy, gdy nadawca tekstu zechce wykorzystać „nieoznaczoność
rodzaju” w angielskiej wersji, czyli najczęściej w specyficznych typach tekstów literackich
(zob. podrozdział o grze słów w rozdziale 6). Jednak każdy tłumacz powie od razu, że tego
typu różnice w ogromnej większości przypadków nie uniemożliwiają przekładu, co więcej,
nie stanowią zwykle poważnych problemów tłumaczeniowych. Catford analizuje ten
przykład, i wiele innych, po to, by skrytykować koncepcję tłumaczenia jako transkodowanie
oraz pojęcie międzyjęzykowego transferu znaczenia (Catford 1965: 42). O ile trzeba się z nim
zgodzić, że tłumaczenie nie jest rzeczywiście transkodowanie tekstu z języka A na język B, o
tyle nasz stosunek do transferu znaczenia zależeć będzie, rzecz jasna, od rozumienia słowa
„znaczenie”. Catford rozumie je jako właściwość danego języka. Wyraźnie podkreśla, że
„tekst w języku wyjściowym ma znaczenie w języku wyjściowym, a tekst w języku
docelowym ma znaczenie w języku docelowym – na przykład rosyjski tekst ma rosyjskie
znaczenie (tak samo jak rosyjską fonografię/ortografię, gramatykę i leksykę), a odpowiedni
(?) angielski tekst ma angielskie znaczenie”. (Catford 1965: 35) Otóż właśnie w tym punkcie
nie możemy się zgodzić z Catfordem. Znaczenie nie jest właściwością danego języka w takim
samym sensie jak gramatyka czy leksyka. Znaczenie jest własnością ludzkiego umysłu. W
licznych książkach na temat tłumaczenia przytaczany jest fakt występowania w językach
eskimoskich wielu określeń na śnieg. Ma to świadczyć o nieprzekraczalnych granicach
przekładalności czy wręcz o różnicach kognitywnych między Eskimosami, Anglikami czy
Polakami. Zauważmy jednak, że Polak dostrzega różnice między śniegiem sypkim czy
puchem śnieżnym, a śniegiem lepkim, z którego można ulepić bałwana, czy też śniegiem
zmarzniętym itp. Polacy nie mają tylu wyrazów i zwrotów określających smak i aromat wina
co Francuzi. Jednak Polak, który zamieszka we Francji i przyjmie zwyczaj picia wina, bardzo
szybko znajdzie lub wymyśli właściwe określenia. Przykłady można mnożyć, a wniosek
nasuwa się sam: bez względu na różnice językowe ludzki potencjał kognitywny jest bardzo
podobny (por. Tabakowska 1993: 28).
Podkreślaliśmy już, że rosyjsko-angielskie przykłady Catforda są wyrwane z
kontekstu – nie wiemy, kto je powiedział, do kogo, w jakiej, sytuacji, po co itd. Zatem z
naszego punktu widzenia powyższa analiza nie dotyczy różnic znaczenia, lecz różnic między
językiem rosyjskim a angielskim, a podlegają jej właściwie nie teksty, lecz teksty potencjalne.
Przez tekst potencjalny rozumieć będziemy taki ciąg syntagm, który jest
przytaczany/analizowany bez kontekstu lub w kontekście tak niejasnym, że nie pozwala on na
przypisanie tekstowi żadnych scen, scenariuszy czy motywów, a jedynie, w najlepszym
przypadku, najogólniejszych schematów. Na istnienie tego typu tekstów – zwłaszcza w
badaniach lingwistycznych – zwrócił uwagę amerykański psycholog J.D. Bransford (1979).
Zauważył, że zdania prezentowane w badanym kontekście eksperymentalnym, traktowane są
przez uczestników doświadczenia jako przykłady wypowiedzi, które ktoś w jakiejś sytuacji
mógłby wygłosić. I tak na przykład zdanie „Bill has a red car” (Bill ma czerwony samochód)
traktowane jest jako w pełni zrozumiałe (1979: 155). Kiedy jednak to samo zdanie
wypowiedział jeden z eksperymentatorów (E) do niewtajemniczonego kolegi (K) w
kontekście nieeksperymentalnym, reakcja była następująca:

Wyglądał na bardzo zaskoczonego, milczał przez jakieś trzy sekundy i w końcu wykrzyknął:
„O czym ty mówisz, do cholery”? Po krótkiej sesji uświadamiającej K roześmiał się i
wyjaśnił E, co się działo w jego głowie. Najpierw K pomyślał, że E mówi o osobie imieniem
Bill, która K znał. Po chwili K uświadomił sobie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
E nie może znać tej osoby, a poza tym ten Bill nie kupiłby nigdy czerwonego samochodu.
Potem K pomyślał, że E mógł pomylić imiona i że naprawdę chciał powiedzieć J (ich
wspólny znajomy). K wiedział, że J zamówił nowy samochód, ale był zaskoczony, że

6
samochód jest czerwony i że dostarczono go tak szybko. K rozważył jeszcze kilka
dodatkowych hipotez, to wszystko mniej więcej w ciągu trzech sekund. Następnie dał za
wygraną, wykrzykując: „O czym ty mówisz, do cholery”? (Bransford 1979: 197)

Zacytowana anegdota świetnie ilustruje kilka bardzo ważnych prawd na temat


komunikacji językowej – na przykład opisaną poniżej zasadę współdziałania i maksymy H.P.
Grice’a, ale przede wszystkim fakt, że znaczenie wypowiedzi nie jest zawarte w samej
wypowiedzi – odbiorca musi je dopiero zrekonstruować. Historia ta pokazuje uporczywe
dążenie do znalezienia sensu, o którym będzie mowa wielokrotnie w tej książce, frustrację
odbiorcy, który nie zdołał do takiego satysfakcjonującego go sensu dotrzeć, ale również
zadowalanie się płytkim poziomem zrozumienia tekstu: osobom badanym wystarcza to, że są
w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś mógłby powiedzieć „Bill has a red car”. Nie
spodziewają się, że zrozumieją ten tekst głębiej, czy może raczej istotniej (kim jest Bill? Jaka
jest marka samochodu? Dlaczego czerwony? A przede wszystkim dlaczego są o tym
informowani), bo w gruncie rzeczy nie uczestniczą w prawdziwej komunikacji językowej,
tylko w eksperymencie psycholingwistycznym.
Bransford wraz ze współpracownikami skonstruował też dłuższy tekst, który trudno
dopasować do jakichś konkretnych scen czy scenariuszy, a który był wykorzystywany przez
niego do badania zrozumienia i zapamiętywania tekstów.
Po angielsku brzmiał on następująco:

The procedure is actually quite simple. First you arrange items into different groups. Of
course one pile may be sufficient depending on how much there is to do. If you have to go
somewhere else due to lack of facilities that is the next step: otherwise, you are pretty well set.
It is important not to overdo things. That is, it is better to do too few things at once than too
many. In the short run this may not seem important but complications can easily arise. A
mistake can be expensive as well. At first, the whole procedure will seem complicated. Soon,
however, it will become just another facet of life. It is difficult to foresee any end to the
necessity for this task in the immediate future, but then, one never can tell. After the
procedure is completed one arranges the materials into different groups again. Then they will
be used once more and the whole cycle will then have to be repeated. However, that is part of
life.

Powyższy tekst został napisany w taki sposób, żeby jego odbiorcom było trudno powiązać go
z jakimikolwiek konkretniejszymi strukturami pamięci (scenami, scenariuszami). Używane są
w nim rzeczowniki i czasowniki o znaczeniu bardzo ogólnym, żeby nie powiedzieć
ogólnikowym, typu: procedura, jednostki/elementy, grupa, stos, urządzenia, krok, rzeczy,
komplikacje, pomyłka, zadanie, materiały, cykl, być, urządzić, zrobić, pójść, wydawać się,
powstawać, stawać się, zakończyć, używać, powtarzać. Takie jednostki leksykalne mogą
pojawić się w realizacji werbalnej niemal każdego scenariusza. Tekst nabiera jednak
konkretności, gdy poinformujemy jego odbiorców, że mowa jest o… praniu. Tak też
postępowali eksperymentatorzy: badali dwie grupy odbiorców – jedną, która została
poinformowana o temacie tekstu, drugą, która tematu nie znała. Eksperyment wykazał, że
badani z grupy pierwszej zrozumieli tekst lepiej i znacznie lepiej go zapamiętywali. Warto
jednak zauważyć, że nawet takie „szkieletowe” teksty są do pewnego stopnia
przetłumaczalne.
Ten sam tekst został przeze mnie wykorzystany w eksperymencie mającym wykazać
wpływ poziomu zrozumienia tekstu na strategie tłumaczenia. Poleciłem tekst o praniu
przetłumaczyć dwóm grupom tłumaczy - A i B, przy czym tylko jedna z nich – grupa B –

7
była poinformowana o temacie tekstu. W efekcie uzyskałem dwie grupy tłumaczeń, z których
najbardziej charakterystyczne wyglądały tak:

Grupa A
Postępowanie w tej sprawie jest właściwie bardzo proste. Najpierw układa się
elementy w różnych grupach. Oczywiście jeden zbiór może wystarczyć w zależności od tego.
Ile trzeba zrobić. Jeżeli musisz udać się gdzie indziej, na przykład przy braku udogodnień, jest
to następny krok. Bardzo ważne jest, aby nie przesadzić, to znaczy lepiej jest zrobić za
jednym razem za mało niż za dużo. Na krótki dystans może się to wydać nieważne, ale bardzo
łatwo mogą powstać komplikacje i błąd może drogo kosztować. Na początku cała procedura
wyda się skomplikowana, ale szybko stanie się jednak tylko kolejną dziedziną życia. Jest
trudno przewidzieć koniec, wynik tego zadania w najbliższej przyszłości, ale nigdy nie można
powiedzieć nic pewnego. Kiedy procedura jest zakończona, układa się materiały znowu w
różne grupy. Później mogą być poukładane na właściwych im miejscach. W końcu będą one
użyte jeszcze raz i później cały cykl musi zostać powtórzony. Jednak jest to częścią życia.

Grupa B
Sposób prania jest dosyć prosty. Najpierw należy podzielić rzeczy do prania na grupy.
Oczywiście ułożenie ich na jedną kupkę może być wystarczające, w zależności od tego, ile
ich jest. Jeżeli konieczne jest pójście gdzieś z praniem, ponieważ nie ma się pralki, należy
pójść gdzieś indziej. Istotne jest, żeby niczego nie dawać zbyt wiele. Może się to wydawać
niezbyt istotne, ale łatwo jest o kłopoty i komplikacje, które sprawią, że pranie będzie bardziej
kosztowne i trudne. Na początku procedura prania może wydawać się dość trudna, ale
wkrótce stanie się po prostu jeszcze jedną czynnością. Trudno jest przewidzieć, żeby
kiedykolwiek w przyszłości pranie przestało być potrzebne, ale tak w gruncie rzeczy to nie
wiadomo. Po ukończeniu tej całej procedury należy ułożyć rzeczy w oddzielnych grupkach i
umieścić je w szafach. Wkrótce znowu będą brudne i trzeba będzie powtórzyć całą procedurę.
Jednakże jest to po prostu część życia.

(Dokładny opis eksperymentu w: Hejwowski 1992: 102-113)

Omawiany eksperyment wykazuje, że nawet teksty potencjalne, niezaktualizowane


sytuacyjnie, są w jakimś sensie przekładalne – pod warunkiem, że tłumacz zechce, bądź jest
zmuszony, przypisać im pewne cechy tekstu autentycznego, to znaczy wymyślić autora,
odbiorcę i sytuację komunikacyjną, w jakiej tekst powstał. Oczywiście w przypadku tekstu o
praniu (bez tytułu) wyobrażenia tłumacza na temat autora, odbiorcy i sytuacji komunikacyjnej
są jedynie bardzo mgliste, stąd tłumaczenie bazuje na strategii powierzchniowej
(bezkontekstowej) i najogólniejszych schematach (np. jest to opis jakiejś procedury).
Powtarzamy, że nie mamy zamiaru postulować absolutnej przekładalności wszystkich
możliwych tekstów. Taki postulat byłby zupełnie nierealistyczny: tłumaczenie jest bowiem
formą komunikacji językowej i to formą dodatkowo skomplikowaną różnicami językowymi,
kulturowymi i nieuchronną obecnością w akcie komunikacji osoby trzeciej – tłumacza.
Tymczasem nawet komunikacja między użytkownikami tego samego języka etnicznego nigdy
nie jest stuprocentowym sukcesem. Ludziom na ogół udaje się porozumieć, ale nie jest to
przecież żadne porozumienie absolutne. W tym kontekście warto powrócić na chwilę do
Quine’owskiej koncepcji nieoznaczoności. Rzeczywiście nie możemy nigdy twierdzić, że
rozumiemy czyjąś wypowiedź w stu procentach. Przed takim stwierdzeniem zawahałby się
niejednokrotnie sam autor wypowiedzi. Pisał o tym H.P. Grice (1975), twórca koncepcji
implikatury konwersacyjnej, który rozumiał doskonale, że komunikacja między ludźmi
(dodajmy, że Grice pisał o ludziach prowadzących rozmowę i władających tym samym

8
językiem) polega na wyciąganiu wniosków z tego, co zostało powiedziane, a nie na jakimś
dekodowaniu tekstów. Grice zakłada, że porozumiewając się ze sobą ludzie odwołują się do
zasady współdziałania, która nakazuje uczestnikowi aktu komunikacji dostosować swój ruch
konwersacyjny do aktualnej sytuacji i celu rozmowy 1975: 45). Zasada ta jest realizowana za
pomocą kilku „maksym” dotyczących ilości, jakości, związku i sposobu, które skłaniają
mówiącego do takich zachowań jak mówienie zbyt wiele lub zbyt mało, mówienie prawdy,
mówienie na temat, mówienie w sposób jasny i zrozumiały (Grice 1975: 45-46). Uczestnik
aktu komunikacji nie może nie podporządkować się którejś z maksym, na przykład w sposób
niedostrzegalny dla swego rozmówcy nie zastosować się do danej reguły (czym zwykle
wprowadzi go w błąd), zrezygnować z przestrzegania maksym i zasady współdziałania, może
znaleźć się w sytuacji, w której nakazy dwóch maksym są ze sobą sprzeczne i wreszcie może
w sposób widoczny i ewidentny złamać którąś z nich (1975: 49), na przykład podczas
niezwykle nudnego wystąpienia na konferencji powiedzieć do sąsiada: „jaki ciekawy
referat!”. W takiej sytuacji odbiorca przeprowadza krótkie wnioskowanie: X powiedział, że
referat jest ciekawy, obaj rozumiemy doskonale, że jest nudny (sprzeczność z maksymą
„mów prawdę”), zatem X nie powiedział tego serio, chciał w gruncie rzeczy powiedzieć mi,
że dawno nie słyszał tak nudnego referatu, że męczy go siedzenie tu i słuchanie mówcy, że
obaj marnujemy czas wysłuchując tego referatu. Grice zauważa, że tego typu implikatura nie
jest realizowana poprzez to, co zostało powiedziane, ale przez p o w i e d z e n i e tego, co
zostało powiedziane, czyli przez takie a nie inne sformułowanie wypowiedzi w danej sytuacji.
Grice dodaje do tego komentarz, który natychmiast przywodzi nam na myśl Quine’owską
„zasadę nieoznaczoności”:

Since, to calculate a conversational implicature is to calculate what has to be supposed in


order preserve the supposition that the Cooperative Principle is being observed, and since
there may be various possible specific explanations, a list of which may be open, the
conversational implicatum in such cases will be disjunction of such specific explanations; and
if the list of these is open, the implicatum will have just the kind of indeterminacy that many
actual implicate do in fact seem to posses. (Grice 1975: 58)

Dodajmy tylko, że różne szczegółowe wyjaśnienia będą miały różny stopień


prawdopodobieństwa wynikający z doświadczeń komunikacyjnych i ogólnej wiedzy o
świecie odbiorcy, zatem dysjunkcja, o której pisze Grice, nie będzie prostą sumą zdań
połączonych spójnikiem „albo”, lecz raczej pewną hierarchią hipotez i przypuszczeń.
Zrozumienie tekstu jest zatem konstrukcją na tyle skomplikowaną, że nigdy nie
możemy powiedzieć: wiem już wszystko. Podobnie nie możemy powiedzieć o żadnym
przekładzie: to jest tłumaczenie idealne. Nie zmienia to jednak faktu, że na ogół jesteśmy w
stanie porozumieć się z innymi ludźmi w sposób wystarczający. Wystarczający do tego, by z
nimi współdziałać, wpływać na ich zachowanie, by się od nich uczyć itp. W takim sensie
będziemy również w stanie, choć może nie od razu, porozumieć się z owym krajowcem
wypowiadającym słowo „gavagai”. Z tego samego aposteriorycznego punktu widzenia trzeba
stwierdzić, że większość tłumaczeń (a przynajmniej większość tłumaczeń wykonanych przez
profesjonalnych tłumaczy – zob. rozdział 8) spełnia swoją rolę.
Rzecz jasna, istnieją teksty łatwiejsze i trudniejsze do tłumaczenia. Zapewne istnieją
też teksty, w których pewnych elementów przełożyć się nie da. Istnieją z pewnością, jeśli
przyjmiemy za O. Wojtasiewiczem (1957/1992: 57), że objaśnianie, na przykład za pomocą
przypisów, nie jest już tłumaczeniem sensu stricto. Do takich problemów powrócimy w
rozdziałach 5. i 6. traktujących o kulturowych i językowych źródłach nieprzetłumaczalności
względnej/częściowej.

9
2. Mit tłumaczenia dosłownego: „litera nie zabije ducha”

If (…) the letter has killed the spirit (…) there must have been something
wrong either with the original letter or with the original spirit.
[Jeśli litera zabiła ducha, to albo z literą, albo z duchem oryginału musiało
być coś nie w porządku.]

Powyższy cytat wyraża przekonanie V. Nabokova, pisarza i tłumacza, o tym, że


tłumaczenie dosłowne jest jedyna dozwoloną formą działalności przekładowej i że w
przypadku dzieł naprawdę wielkich tłumaczenie dosłowne nie może popsuć – „zabić”, jak
trawestując św. Pawła napisał Nabokov – oryginału. Przekonanie owo wyniósł Nabokov ze
swej pracy nad przekładem Eugeniusza Oniegina na angielski. Wykonując to – niewątpliwie
bardzo trudne – zadanie, doszedł Nabokov do następujących wniosków. Po pierwsze, nie da
się przetłumaczyć Oniegina rymowanym wierszem. Po drugie, melodykę, rymy, skojarzenia,
rytmy i szereg innych istotnych cech oryginału można wyjaśnić czytelnikom przekładu w
przypisach. Po trzecie, można przetłumaczyć Oniegina z „godziwą dokładnością” (with
reasonable accuracy), zastępując rymowany tetrametr oryginału nierymowanymi wersami o
różnej długości (Nabokov 1955/2000: 83). Z takimi wnioskami trudno byłoby polemizować,
nie podjąwszy samemu próby przekładu Oniegina. Niestety, Nabokov dokonał ich
uogólnienia na tłumaczenie poezji w ogóle.

These conclusion can be generalized. I want translations with copious footnotes, footnotes
reaching up like skyscrapers to the top of this or that page so as to leave only the gleam of one
textual line between commentary and eternity. I want such footnotes and the absolutely literal
sense, with no emasculation and no padding – I want such sense and such notes for all the
poetry in other tongues that still languishes in ‘poetical’ versions, begrimed and beslimed by
rhyme. And when my Oniegin is ready, it will either conform exactly to my version or not
appear at all. (Nabokov 1995/2000: 83)

Nabokov domaga się więc tłumaczeń, w których przypisy zajmują znacznie więcej
miejsca niż sam tłumaczony tekst, co więcej, babrania rymowanych przekładów poezji
twierdząc, że zawsze „brukają” one oryginał. Nabokov dokonuje ataku na takich tłumaczy
poezji, których przekłady SA przyjemne i łatwe w czytaniu twierdząc, że zawsze oznacza to
spłycenie i zbanalizowanie oryginału. „’Rym” rymuje się ze ‘zbrodnią’” („Rhyme rhymes
with „crime”) – pisze Nabokov – kiedy mówimy o rymowanych przekładach Homera czy
hamleta. Pojęcie tłumaczenie wolne trąci łotrostwem i tyranią, a tłumacz, który stawia sobie
za cel oddanie „ducha” oryginału, zawsze zdradza autora. „Najbardziej nieporadne
tłumaczenie dosłowne jest tysiąc razy pożyteczniejsze niż najpiękniejsza parafraza”.
(Nabokov 1955/2000: 71 tłum. K.H.)
W rozumowaniu Nabokova można znaleźć kilka słabych punktów. Przede wszystkim
nie istnieje dychotomia tłumaczenie dosłowne – tłumaczenie wolne. Co najwyżej możemy
uznać istnienie pewnego kontinuum, którego biegunami są tłumaczenie skrajnie dosłowne i
parafraza. Większość tłumaczeń sytuuje się gdzieś pomiędzy owymi biegunami; często w tym
samym tłumaczeniu znajdziemy rozwiązania, które będziemy skłonni zaklasyfikować jako
przykłady tłumaczenia dosłownego i takie, które określimy mianem parafrazy. Po drugie,
Nabokov przyjmuje jako pewnik, że wszystkie tłumaczenia wolne są uproszczeniami
trywializującymi tekst oryginału, a wszystkie tłumaczenia dosłowne wynikają z troski

10
tłumacza o oddanie, możliwie jak najwierniejsze, wszystkich walorów oryginału.
Rzeczywistość wygląda znacznie mniej czarno-biało: wiele tłumaczeń dosłownych to
przejawy niezrozumienia oryginału, teksty łamiące podstawowe reguły języka docelowego,
często niezrozumiałe dla docelowego czytelnika, a zawsze brzmiące nieporadnie czy wręcz
śmiesznie. Spójrzmy na następujący przykład:

Jego powieści tryskają poczuciem humoru. Czytelnik ma bardzo dobra zabawę, co


wprawia go w doskonałe samopoczucie. Mały światek jest najlepiej skonstruowaną,
wywierającą największe wrażenie i dotychczas najzabawniejsza jego powieścią. Nie ma wielu
pisarzy, na czytanie których czekam tak niecierpliwie, jak na jego twórczość. )H.Waugh,
Spectator.)
Mnóstwo znakomicie pomyślanych postaci; akademickie spory; wzruszające, zabawne
i okropne skojarzenia; znakomite sceny, czarny humor, ostry dowcip i farsa. Jest tutaj
wszystko, czego oczekujemy, ale jest tego trzykrotnie więcej i trzy razy bardziej zabawne od
całej jego dotychczasowej twórczości. Od strony warsztatowej zdumiewający wyczyn.
(Sunday Telegraph.)

Ten tekst pojawił się na okładce powieści D. Lodge’a opublikowanej przez znane
polskie wydawnictwo. Jest to niewątpliwie przykład tłumaczenia dosłownego – przez polski
tekst prześwitują struktury angielskiego oryginału. Skalkowano nawet pewne elementy
angielskiej interpunkcji. Efekt? Powstał tekst, którego na pewno nie zaliczymy do przykładów
eleganckiej polszczyzny. Niektóre jego fragmenty są wręcz śmieszne i mogłyby raczej
zniechęcić uważnego czytelnika do sięgnięcia po tę skądinąd bardzo udana książkę Lodge’a.
Myślę, że najlepszą odpowiedzią na kontrowersyjne postulaty Nabokova będzie
zacytowanie wybitnego angielskiego poety i malarza, Dantego Gabriela Rossettiego:

The life-blood of rhythmical translation is this commandement: that a good poem shall
not be turned into a bad one. The only true motive for putting poetry into a fresh language
must be to endow a fresh nation, as far as possible, with one more possession of beauty.
Poetry not being an exact science, literality of rendering is altogether secondary to this chief
law. I say literality – not fidelity, which is by no means the same thing. [D.G. Rossetti z
“Dante and his circle” opubl. 1861. (W:) A. Lefevre (red) 1992.]

Rossetti bardzo wyraźnie formułuje ważne spostrzeżenie: nie należy mylić wierności
przekładu z dosłownością.
Nabokov wypowiadał się na temat tłumaczenia wielkiej poezji, jednak zwolenników
tłumaczenia dosłownego można również znaleźć wśród teoretyków zajmujących się innymi
typami tekstów. Innym wpływowym propagatorem koncepcji tłumaczenia dosłownego był
Antoine Berman. W eseju z 1985 r. napisał:

Here „literal” means: attached to the letter (of works). Labor on the letter in translation
is more originary than restitution of meaning. It is through this labor that translation, on the
one hand, restores the particular signifying process of works (which is more than their
meaning) and, on the other hand, transforms the translating language. (Berman 1985/2000:
297)

Wydaje się, że Berman – świadomie lub nie – odwołuje się do dwóch biegunów
przekładu opisanych przez P. Newmarka (1981): tłumaczenia semantycznego i tłumaczenia
komunikacyjnego i opowiada się za rytym pierwszym. To akurat nie powinno nas zaskoczyć,
zważywszy, że Bermana interesowały przede wszystkim tłumaczenia tekstów, które

11
Newmark również określił jako nadające się raczej do tego typu tłumaczenia. Jednak
podstawowa wątpliwość, jaka towarzyszy lekturze Nabokova czy Bermana, dotyczy
określenia, czym właściwie jest tłumaczenie dosłowne.
Naszym zdaniem, w przypadku języków niespokrewnionych i społeczności nie
będących ze sobą w stałym kontakcie kulturowym pojęcie „tłumaczenie dosłowne” –
rozumiane jako pełnoprawna metoda tłumaczenia, owocująca pełnowartościowymi
przekładami, czy też jako regularnie stosowana technika tłumaczeniowa – nie ma sensu, gdyż
po pierwsze, nikt nie jest w stanie powiedzieć nam, jaki jest dosłowny ekwiwalent danej
jednostki leksykalnej czy danej struktury zdaniowej (między różnymi językami nie ma
bezwzględnych odpowiedniości tego typu), a po drugie, gdyby postulat tłumaczenia
dosłownego potraktować poważnie, w efekcie takiego tłumaczenia powstawałyby teksty
całkowicie niezrozumiałe lub w najlepszym wypadku całkowicie niegramatyczne. Ma
natomiast sens określenie „tłumaczenie interlinearne” – odwzorowywanie struktury tekstu
oryginalnego w celu ukazania odbiorcom przekładu specyfiki tego tekstu, czy też szerzej –
specyfiki omawianego języka (języka wyjściowego). Tłumaczenie interlinearne bywa
stosowane w tekstach językoznawczych i tekstach antropologicznych. Jednak tłumaczenie
interlinearne trudno nazwać tłumaczeniem sensu stricte, ponieważ jego celem nie jest
komunikacja międzykulturowa, czyli umożliwienie użytkownikowi języka B zrozumienie
tekstu powstałego pierwotnie w języku A, a tylko pokazanie użytkownikowi języka B
pewnych szczególnych cech języka A i/lub tekstów w nim tworzonych. Spójrzmy, na
przykład, na tłumaczenie interlinearne wypowiedzi informatora z Wysp Trobrianda:

On mógłby być pierwszy, on pada (jest spuszczane) ich czółno Tolabwaga, już on
mógłby być czysty morze. Później wszyscy wodzowie, zwykły członek społeczności ich
czółno oni padają (są spuszczane) z tyłu. Przypuśćmy my padamy, my jesteśmy pierwsi, one
mogłyby odwrócić się (przeciw nam) duchy; moglibyśmy płynąć Dobu, nie my znajdujemy
świnia naszyjnik. (Malinowski 1986/1992: 578)

Bronisław Malinowski zaopatrzył to tłumaczenie interlinearne e następujący komentarz:

Dosłowny przekład oddaje słowo w słowo znaczenie każdego poszczególnego rdzenia


i partykuły zgodnie z określonym schematem gramatycznym i leksykograficznym, który
zastosowano do tego tekstu, jak również i kilkaset innych. W tym miejscu nie mogę
przedstawić komentarza oraz argumentacji do każdego szczegółu lingwistycznego, który
byłby zupełnie oczywisty dla badacza znającego języki melanezyjskie. Mógłby on co prawda
odnaleźć w tym tłumaczeniu pewne nowe i być może nawet kontrowersyjne cechy. Jednak
pozostałych czytelników szczegóły te zainteresować by mogły w nikłym raczej stopniu. W
przekładzie swoim nie uwzględniłem rozróżnienia pomiędzy inkluzyjną i ekskluzywną formą
pierwszej osoby czasowników w liczbie podwójnej i mnogiej. Z dwóch czasów, które
występują w tym tekście, czas narracyjny oddany został za pomocą czasu teraźniejszego,
natomiast czas „potencjalny” przez dodanie słówka „mógłby”. W nawiasach wskazano na
specjalne znaczenie słowa w kontekście albo też zawarto jakiś komentarz. (B. Malinowski
1986: 578)

A zatem powyższe tłumaczenie interlinearne zawiera już pewne dostosowania i komentarze


mające ułatwić czytelnikowi zrozumienie przekładu. Mimo to, tekst przekładu pozostaje, jak
sądzę, dość trudny do zrozumienia. Porównajmy teraz powyższy przekład interlinearny z –
używając określenia Malinowskiego – „przekładem wolnym”:

12
Łódź Tolabwaga będzie wodowana jako pierwsza: w ten sposób powierzchnia morza
zostanie oczyszczona. Potem spuszcza się na wodę łodzie wszystkich wodzów oraz zwykłych
członków społeczności. Gdybyśmy wodowali naszą łódź jako pierwsi, duchy (przodków)
rozgniewałyby się na nas: popłynęlibyśmy na Dobu i nie dostalibyśmy tam ani świń, ani
naszyjników. (Malinowski 1986: 579)

Jak zauważył E. Sapir (1933): „niemal każde słowo lub fraza mogą być wyposażone w
nieskończenie wiele znaczeń”. B. Malinowski dodał do tego, że „słowa jednego języka nigdy
nie dają się przetłumaczyć na słowa innego języka” (1935/1987: 41). Malinowski
demonstruje ten prosty fakt na licznych przykładach (1935/1987: 43-44) i powtarza:

Sprowadziliśmy teraz nasz paradoks do banalnego stwierdzenia, że słowa należące do


jednego języka nie dają się nigdy przetłumaczyć na słowa innego języka. Jeśli przez
tłumaczenie rozumieć będziemy stosowanie pełnego zakresu środków zastępczych, zwrotów
metaforycznych i idiomów – to tego rodzaju proces jest oczywiście możliwy. Ale nawet
wówczas należy pamiętać, że potrzeba czegoś więcej niż tylko manipulowanie słowami i
zwrotami. […] poprawne tłumaczenie musi oznaczać nie tylko stosowanie innych słów, ale
także nawiązywanie do innych rzeczywistości kulturowych, w których te słowa funkcjonują.
(Malinowski 1935/1987: 44-45)

Tłumaczenie nie jest zatem żadną operacją transkodowanie (tu zgadzamy się z Catfordem), tj.
zastępowania jednego kodu językowego drugim. Trzeba jednak dodać, że tłumaczenie nie jest
też prostą operacją zastąpienia jednego tekstu drugim, ponieważ każdy tekst jest niczym okno
pozwalające nam zobaczyć ogromną, skomplikowaną rzeczywistość i dopiero znajomość tej
rzeczywistości (bez której możemy patrzeć, ale nie widzieć) pozwala tłumaczowi dokonać
pełnego przekładu tekstu. Do tego problemu wrócimy w rozdziale 4.

Mit tłumaczenia dosłownego zakłada wiarę w mit słownika. Mit słownika to przekonanie
niektórych naiwnych użytkowników, że słowniki podają nam ekwiwalenty tłumaczeniowe
danych jednostek leksykalnych języka wyjściowego. Wystarczy wziąć taką gotową cegiełkę
ze słownika dwujęzycznego i wetknąć ją w odpowiednie miejsce tekstu docelowego. Pogląd
taki jest nieprawdziwy z kilku powodów. Pisząc o tzw. Ekwiwalentach tłumaczeniowych I.
Burkhanov (1998) stwierdza, że racją bytu tzw. słowników przekładowych jest założenie, że
poszczególnym jednostkom leksykalnym języka wyjściowego da się przyporządkować
jednostki leksykalne języka docelowego, które „mają takie samo znaczenie”. Wychodząc z
takiego założenia, L. Zgusta (1984: 147) domagał się, by słowniki dwujęzyczne nie
zamieszczały parafraz czy definicji wyrazów hasłowych, lecz „prawdziwe jednostki języka
docelowego”, które da się zastosować w „płynnym tłumaczeniu”. Burkhanov zgłasza dwa
poważne zastrzeżenia do takiego rozumowania: po pierwsze, nie wszystkie słowniki
dwujęzyczne muszą być słownikami przekładowymi, po drugie – jak zauważa powołując się
na M. Snell-Hornby (1990: 209) – oczekiwanie, że ekwiwalent słownikowy przyniesie w
efekcie płynne tłumaczenie, należy raczej do kategorii pobożnych życzeń, a nie do
rzeczywistości. Tłumacze wiedzą doskonale, że ekwiwalenty znalezione w słownikach
dwujęzycznych trzeba weryfikować za pomocą różnych słowników monolingwalnych
(Burkhanov 1998: 249-250). Szukając polskiego ekwiwalentu angielskiego wyrazu podczas
tłumaczenia, wolę często zajrzeć do angielskiego słownika jednojęzycznego, bo
zamieszczony tam opis wyrazu i przykłady jego zastosowań pewniej mnie zwykle
doprowadzą do poszukiwanego wyrazu polskiego niż słownik dwujęzyczny.

13
Trzeba pamiętać, że słowniki nie odkrywają i nie ujawniają jakichś absolutnych prawd
po języku i znaczeniu. Opisują jedynie rzeczywistość językową w kategoriach statystycznych.
Zatem, jeśli słownik polsko-angielski informuje nas, że polskiemu słowu „sformować”
odpowiadają angielskie wyrazy „to form, to shape, to fashion, to draw up, to organize”
(Stanisławski 1982), to mamy rozumieć, że zdaniem autora w słowniku – lub też w pewnym
korpusie tekstów, z oczywistych względów ograniczonym – polskie słowo „sformować”
tłumaczy się najczęściej na angielski za pomocą jednego z podanych wyrazów „to form, to
shape, to fashion, to draw up, to organize”. Niektóre słowniki podadzą nam jeszcze
wskazówki co do zakresu użycia ekwiwalentów języka docelowego bądź też najczęstszych
kontekstów, w jakich owe ekwiwalenty się pojawią, na przykład w Słowniku PWN-Oxford w
czasownikowym haśle „fashion” znajdziemy następujące informacje:
Vt 1. (shape) wy/modelować [statue, clay]; to fashion clay into sth ulepić coś z gliny
2. (make) z/robić (out of or sth z czegoś)
(Zauważmy przy okazji, że nie znajdziemy wśród polskich ekwiwalentów wyrazu
“sformować”).
Jednak żaden słownik nie powie nam, w jakim konkretnym tekście, który akurat
tłumaczymy, wyraz „sformować” należy przetłumaczyć jako „to shape”. Co więcej, żaden
szanujący się autor słownika nie powie nam, że wyraz „sformować” zawsze będziemy
tłumaczyć na angielski za pomocą jednego z podanych w słowniku ekwiwalentów. Możemy
napotkać tekst, w którym tłumacząc wyraz „sformować” będziemy musieli użyć słowa lub
zwrotu angielskiego nie umieszczonego wśród ekwiwalentów tego wyrazu w naszym
słowniku. Wydaje się, że używany przez leksykografów termin ekwiwalent tłumaczeniowy
jest bardzo niefortunny. O prawdziwych ekwiwalentach tłumaczeniowych możemy mówić
tylko w przypadku konkretnych tekstów, a nie słowników, które z zasady „opisują języki”.
Takie międzyjęzykowe absolutne ekwiwalenty są zjawiskiem niezwykle rzadkim i dotyczą
właściwie wyłącznie pewnych składników terminologii i nomenklatury niektórych dziedzin.
Jak pisze Malinowski:

W przypadku słów, które muszą mieć zasięg międzynarodowy – na przykład terminów


naukowych – nad ich unifikacją muszą pracować całe kongresy i można to osiągnąć tylko
dlatego, że aparatura naukowa jest jednolita, że takie systemy, jak na przykład system
metryczny są powszechnie stosowane i dlatego, że instytucjonalna strona kształcenia
naukowego, organizacja laboratoriów i życia akademickiego, są wystarczająco podobne.
(Malinowski 1987/1935: 45)

Terminy, z definicji, powinny być precyzyjne i jednoznaczne, nie powinny mieć


synonimów czy znaczenia emotywnego. A zatem w typowych sytuacjach danemu terminowi
powinien odpowiadać dokładnie jeden ekwiwalent w innym języku. Nomenklatura to nazwy
pewnych, na ogół łatwych do wyodrębnienia, elementów rzeczywistości używane w danej
dziedzinie wiedzy. Twórcom nomenklatury, podobnie jak twórcom terminów, zależy zwykle
na tym, by nazewnictwo stosowane w ich dyscyplinie spełniało wymogi stawiane terminom.
Teoretycznie powinniśmy zatem również w dziedzinie nomenklatury spodziewać się
jednoznacznych ekwiwalentów międzyjęzykowych. Jednak w praktyce nawet w przypadku
terminologii i nomenklatury absolutna ekwiwalencja wcale nie jest regułą. Musielibyśmy
bowiem od razu wykluczyć dziedziny wiedzy uwarunkowane kulturowo. Takie dyscypliny
jak historia opisują różne rzeczywistości i w związku z tym wypracowują różne terminologie.
Dziedziny takie jak prawo zbudowane są na różnych podstawach, a więc także posługują się
odmiennymi terminami, często nie mającymi właściwie ekwiwalentów w innych językach.
Botanika i zoologia opisujące rzeczywistość Australii dysponują ogromną nomenklaturą na
określenie tamtejszej flory i fauny. Ze zrozumiałych względów nazwy gatunków znanych w

14
Australii nie zawsze mają polskie odpowiedniki, a zatem pisząc o nich po polsku możemy
jedynie posługiwać się ich oficjalnymi łacińskimi nazwami, co w zupełności wystarcza
porozumiewającym się między sobą fachowcom, stanowi natomiast utrapienie dla
popularyzatora owych dziedzin. Takie gry jak krykiet, baseball czy futbol amerykański mają
bardzo rozbudowane nomenklatury, dla których nie znajdziemy odpowiednika w wielu
innych językach. Wreszcie pewne dziedziny wiedzy rozwijają się szybciej w pewnych
krajach, co może powodować, że języki innych krajów nie będą, prz6najmniej przez pewien
czas, dysponować ekwiwalentami wszystkich terminów. Dlatego też trudno zgodzić się z H.
Bergenholtzem i S. Tarpem, którzy twierdzą, że stopnie ekwiwalencji (ekwiwalencja pełna,
częściowa i zerowa) dotyczą jedynie języków specjalistycznych i dyscyplin uwarunkowanych
kulturowo, a w innych przypadkach (języków specjalistycznych dziedzin nie
uwarunkowanych kulturowo) regułą jest pełna ekwiwalencja, chyba że mamy do czynienia z
dyscyplina nową albo szybko się rozwijającą (Bergenholtz & Tarp 1995: 108-110). Po
pierwsze, warto zauważyć, że tzw. dyscypliny uwarunkowane kulturowo dysponują znacznie
bogatszym słownictwem niż dyscypliny kosmopolityczne. Po drugie, luki terminologiczne
mogą pojawić się wszędzie.
Kiedyś, na przykład, tłumacząc popularnonaukowa książkę o fizyce i astronomii
natknąłem się na termin „Big Crunch”. Wiedząc, że termin „Big Crunch” jest powszechnie
znany w języku polskim zarówno w postaci oryginalnej jak i polskiej (Wielki Wybuch), nie
sądziłem, że mogą nastąpić jakiekolwiek trudności z odszukaniem ekwiwalentu terminu „Big
Crunch”. Ku mojemu zdziwieniu, jedynym źródłem, w którym udało mi się taki ekwiwalent
znaleźć było polskie tłumaczenie anglojęzycznej książki popularnonaukowej, dokonane przez
znanego specjalistę w tej dziedzinie, który zaproponował termin „Wielki Kres”. Ten pomysł
nie za bardzo mi odpowiadał, ponieważ książka, która tłumaczyłem omawiała, między
innymi, cykliczną teorię wszechświata, według której „Big Crunch” nie jest żadnym kresem,
a tylko kolejną fazą. Ostatecznie postanowiłem użyć w przekładzie sformułowania „Wielka
Implozja”, ponieważ nie udało mi się wymyślić potocznego ekwiwalentu słowa „crunch”, a w
nawiasie wyjaśniłem (ksiązka była adresowana do młodych czytelników), że „implozja” jest
przeciwieństwem „eksplozji”. Podobny problem pojawił się podczas tłumaczenia Historii
życia na Ziemi, popularnej książki o ewolucji. W ostatnich rozdziałach tej książki,
traktujących o ewolucji człowieka, używano wielokrotnie sformułowania „humanoids”.
Ponieważ okazało się, że polscy specjaliści używają łacińskiego określenia „humanoidae”,
którego nie chciałem używać w popularnej książce, musiałem sam zaproponować termin
„człekopodobne”. Nikt mnie dotychczas za to nie zganił, zapewne dlatego, że specjaliści nie
czytają książek popularnonaukowych.
Luki terminologiczne występują jednak nie tylko w tekstach naukowych i
popularnonaukowych. W krótkim tekście gazetowym Pipe Down (wszystkie cytowane teksty
gazetowe zostały zamieszczone wraz z krótkim komentarzem przekładowym w Suplemencie
na końcu książki) pojawiają się dwa sformułowania: „pipet music” i „captive audience”.
„Pipet music” oznacza muzykę odtwarzaną w miejscach publicznych, takich jak supermarkety
czy poczekalnie i choć zjawisko to jest znane w Polsce, nie ma na nie zwięzłego
„terminopodobnego” określenia. Podobnie jest z „captive audience” – określa się w ten
sposób widownię/publiczność , która jest zmuszona do uczestniczenia w danym wydarzeniu.
W tłumaczeniu tego krótkiego tekstu na język polski musimy stosować kłopotliwe
ekwiwalenty opisowe. Innego typu problem terminologiczny występuje w tłumaczeniu tekstu
Putting Kitty’s Typing on Pause, w którym użyto sformułowania „negative reinforcement”.
Wprawdzie termin ten ma swój polski ekwiwalent – „wzmocnienie negatywne” – ale polski
termin używany jest wyłącznie w tekstach fachowych, psychologicznych czy
pedagogicznych, natomiast jego angielski ekwiwalent jak widać wszedł również do języka
ogólnego. A zatem nawet istnienie ekwiwalentu danego terminu nie gwarantuje jego łatwej

15
przekładalności. Terminologia i nomenklatura pojawia się także w tekstach literackich, często
powodując bardzo poważne trudności tłumaczeniowe, tak jak w przypadku nazw teksańskich
roślin w tłumaczonej przeze mnie książce True Woman, czy przekształconego terminu
„nuclear family” w opowiadaniu Martina Amisa The State of England (zob. podrozdział o
neologizmach w rozdziale 6).

Kolejną słabą stroną mitu słownikowego jest przekonanie jego zwolenników o tym, że
znaczenie „zawarte jest w słowach”. Rozumienie przypominałoby według tej koncepcji
arytmetykę: trzeba dodać do siebie znaczenia poszczególnych wyrazów i otrzymamy
znaczenie całego zdania czy tekstu. Pogląd taki znajduje swój dobitny wyraz w niektórych
„definicjach” idiomów – idiom to wyrażenie, którego znaczenie nie jest sumą znaczeń jego
składników. W niniejszej książce podpiszemy się raczej pod poglądem, wedle którego
znaczenia wyrazów (i zwrotów) kształtują się wtedy, kiedy owe wyrazy (i zwroty) zostaną
użyte w konkretnych sytuacjach komunikacyjnych. Oczywiście dobierając słowa
użytkownicy języka kierują się swoim dotychczasowym doświadczeniem komunikacyjnym,
ale margines swobody przy użyciu konkretnych wyrazów jest ogromny, co oznacza między
innymi, że znaczenia wyrazu nie da się nigdy opisać do końca w żadnym słowniku.
Przedstawiony tu punkt widzenia jest bliski akceptowanej przez R. Langackera semantyce
encyklopedycznej. Proponuje on skrajnie dynamiczny model znaczenia jednostki leksykalnej,
w którym dana jednostka aktywuje szereg różnych domen kognitywnych, a każde jej użycie
przynosi nowe znaczenia (Langacker 1997: 237).

Ludzie wierzą zwykle w autorytet słowa pisanego. Często sądzimy, że słowniki i


opracowania gramatyczne to pełna wiedza na temat języka, przedstawiona nam przez
specjalistów, którzy wiedzą wszystko. My, zwykli śmiertelnicy, nigdy takiej wiedzy nie
osiągniemy, możemy jedynie do niej aspirować. W takim nabożnym podejściu do słowników
znika nam z pola widzenia prosta prawda, że słowniki są pisane przez ludzi, których wiedza
na temat języka – choć zapewne większa od przeciętnej – nie może przecież być pełna, którzy
dysponują ograniczonym czasem, ograniczonym budżetem i ograniczonym korpusem
tekstów. Efekty ich działania mogą być lepsze lub gorsze, ale nigdy nie dostarcza nam
pełnego opisu języka. Naiwne przekonanie o tym, że można opisać w pełni leksykę i
gramatykę języków leżało u podstaw pierwszych prób tłumaczeń komputerowych: jeśli damy
komputerowi dokładny opis obu gramatyk oraz słowniki obu języków, to powinien on
doskonale poradzić sobie z tłumaczeniami. To założenie, jak się okazało, było nieprawdziwe.
Nie tylko dlatego, że ani słownictwa, ani gramatyki nie da się opisać do końca, ale przede
wszystkim dlatego, że do tłumaczenia jakiegokolwiek „ludzkiego” tekstu potrzebna jest
ludzka wiedza o świecie (por. Bar Hillel 1964a).
Dodajmy, że przedstawiona powyżej koncepcja znaczenia i zastrzeżenia zgłoszone
pod adresem słowników i ekwiwalentów tłumaczeniowych nie wykluczają przydatności
słowników i innych opracowań leksykograficznych – wszelkie zróżnicowanie można przecież
„uśrednić”, opisać statystycznie i tak właśnie należałoby rozumieć słownikowe definicje i
ekwiwalenty. Dla pewnego uproszczenia można założyć, że znaczenie większości wyrazów
da się opisać za pomocą metafory pola o nieostrej czy też ruchomej granicy. W centrum
owego pola znajdują się opisy znaczeń najczęstszych, prototypowych, natomiast zasięg pola
zależeć będzie od doświadczeń językowych danego użytkownika języka, aktualnej sytuacji
(komunikacyjnej), możliwości czasowych, a w przypadku słownika – od jego rozmiarów i
stopnia dokładności. Jednak żaden opis takiego pola nie może pretendować do miana opisu
wyczerpującego wszelkie możliwe znaczenia, a zatem z punktu widzenia tłumacza żaden opis

16
nie będzie w pełni zadowalający, bo nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich
sytuacji, w jakich pojawić się może dana jednostka leksykalna. Spójrzmy na przykład z
krótkiego tekstu popularnonaukowego o odnalezionym przez paleontologów skamieniałym
sercu dinozaura i na jego trzy polskie tłumaczenia:

„the organ had four chambers, not three as in modern reptiles”


“organ ten miał cztery komory, a nie trzy, jak u współczesnych gadów”
„organ ten miał cztery jamy, a nie trzy, jak u współczesnych gadów”
„organ ten miał dwie komory, a nie jedną, jak u współczesnych gadów”

Pierwsze tłumaczenie jest niewątpliwie błędne: żadne zwierzę nie ma czterech komór serca.
Przyczyna błędu jest tu angielski wyraz „chamber”, który często bywa tłumaczony na język
polski jako „komora”, ale w przytoczonym kontekście jest wobec pojęcia „komora serca”
(ang. „ventricle”) hiperonimem. Autor drugiego przekładu zauważył problem, ale nie potrafił
go rozwiązać – wyraz „jama” jest używany w anatomii w innych kontekstach. Najlepsze
wydaje się rozwiązanie trzecie: w krótkim i bardzo popularnym tekście nie musimy się
wdawać w subtelniejsze opisy gadziego serca (większość współczesnych gadów ma jedną,
częściowo przegrodzoną komorę serca), zresztą nie uczynił tego również autor oryginału. A
zatem angielski wyraz „four” w omawianym tekście najlepiej przetłumaczyć jako „dwie”!
Otóż twierdzę, że nie istnieje słownik angielsko-polski, który podawałby informację, że
„four” w zasadzie znaczy „cztery”, ale w kontekście serca pewnych kręgowców, użyty razem
z wyrazem „chambers” może oznaczać „dwa”. Takie rozwiązanie można odnaleźć jedynie w
umyśle tłumacza.
Podsumujmy: określenie tłumaczenie dosłowne potraktowane rygorystycznie nie ma
sensu, bo nikt nie jest w stanie powiedzieć tłumaczowi, jak wygląda dosłowny ekwiwalent
danej jednostki leksykalnej, danej frazy, danego zdania czy danej konstrukcji gramatycznej.
Takie ustalone odpowiedniości między językami po prostu nie istnieją. Teoretycy posługujący
się tym określeniem dokonują daleko idącego skrótu myślowego: tłumaczenie dosłowne to
takie tłumaczenie, w którym wykorzystano ekwiwalenty słownikowe uznawane za takowe
przez większość słowników lub większość użytkowników języka wyjściowego w
społeczności języka docelowego, w którym zastosowano struktury gramatyczne – na pierwszy
rzut oka – najbardziej podobne do struktur języka wyjściowego. Oczywiście procent takiej
dosłowności tłumaczenia będzie statystycznie tym większy, im bliższe jest pokrewieństwo
języka wyjściowego i docelowego, ale zawsze dany wyraz, zwrot czy struktura gramatyczna
pojawią się w tłumaczeniu dokonanym przez fachowego tłumacza nie dlatego, że są bardziej
podobne do oryginału niż inne wyrazy, zwroty czy struktury gramatyczne, lecz dlatego, że w
danym tekście – zdaniem tłumacza – najlepiej odzwierciedlają sens oryginału. Wszelkie inne
powody dosłowności w tłumaczeniu prowadzą jedynie do błędów tłumaczeniowych (zob.
rozdz. 7, a zwłaszcza fragment dotyczący błędów tłumaczenia syntagmatycznego).
Dobrym przykładem na to, jak tłumaczenie dosłowne może sprowadzić tłumacza na
manowce, jest następujący fragment z tekstu o Folwarku zwierzęcym G. Orwella:

„Russian Revolution and its betrayal by Joseph Stalin”


“Rosyjską Rewolucję i jej zdradę przez Józefa Stalina”

Polski przekład zawiera kilka poważnych błędów. Po pierwsze, nie istnieje „rosyjska
rewolucja”. W języku polskim – zapewne dlatego, że historia Rosji miała dla nas znaczenie
większe niż dla Amerykanów – używamy określeń bardziej szczegółowych: mówimy
„rewolucja 1905 r.”, „rewolucja lutowa” i „rewolucja październikowa”. Oczywiście o tej
ostatniej pisał Orwell. Warto też zauważyć, że sformułowanie „rosyjska rewolucja” jest nie

17
tylko błędem merytorycznym, ale również językowym – w tego typu nazwach przymiotnik
powinien znaleźć się po rzeczowniku. Duże wątpliwości budzi też sformułowanie „jej zdradę
przez Józefa Stalina” – jest ono niezbyt poprawne składniowo („zdrada przez kogoś”?) i
niezrozumiałe (jak należy rozumieć stwierdzenie, że „Stalin zdradził rewolucję”?) Wydaje
się, że znacznie lepszym wyjściem byłaby wersja:
„rewolucję październikową i zdradę jej ideałów, jakiej dopuścił się Józef Stalin”, którą to
wersję trudno nazwać tłumaczeniem dosłownym.

Z pewnych – wyjaśnionych poniżej – względów chciałbym jeszcze w tym rozdziale


wspomnieć o teorii przekładu E. Tabakowskiej (1993), która opiera swą teorię na gramatyce
kognitywnej R. Langackera (zob. np. Langacker 1986, 1987, 1991). Głównym założeniem
Tabakowskiej jest teza, że „ekwiwalencję tłumaczeniową trzeba ustalać na poziomie
obrazowania” (1993: 111).
Ponieważ jednak Langacker programowo nie postuluje w swej gramatyce żadnych
struktur, które nie miałyby odbicia w rzeczywistości tekstowej (Langacker 1995: 14), w
efekcie Langackerowskie obrazowanie znajduje się bardzo blisko powierzchni tekstu, a
stosująca jego model Tabakowska wielokrotnie przekonuje nas o nieprzekładalności tego czy
innego tekstu. I tak, na przykład, wiersz The Mewlips Tolkiena okazuje się nieprzekładalny,
ponieważ w języku polskim nie ma przedimków, a fragment o Traugutcie z Kompleksu
polskiego T. Konwickiego, dlatego, że w języku angielskim istnieje obowiązkowe następstwo
czasów(Tabakowska 1993: 79-82, 93-100). Z taką argumentacją nie do końca potrafię się
zgodzić. Przecież jej naturalną konsekwencją byłoby stwierdzenie, że nic nie da się przełożyć,
bowiem oczywiste jest, że różne języki używają różnych środków do wyrażania pewnych
myśli, a wydaje się, że Langacker i Tabakowska sugerują, iż różne środki to nieuchronnie
inne obrazowanie, a zatem brak ekwiwalencji (zob. też Tabakowska 1993: 30).
Model Tabakowskiej dostarcza nam niezwykle czułego instrumentu do analizy
tekstów, do porównywania tekstu oryginału i przekładu i jako taki powinien stać się
elementem procesu kształcenia tłumaczy. Analizy tekstów przeprowadzane przez
Tabakowską są naprawdę niezwykle wnikliwe i bardzo pouczające. Nie sądzę natomiast, by
model ten można było wykorzystać do wyjaśnienia szeregu podstawowych kwestii
tłumaczeniowych, istotnych dla teorii przekładu o ogólniejszych ambicjach. Teoria przekładu
to przecież nie tylko analiza tekstu i nie tylko techniki tłumaczeniowe. Do tych problemów
powrócimy w rozdziale 4. niniejszej książki.

18
3. Mit tłumaczenia funkcjonalnego: „czy wilk może być
lampartem”?

Niezwykłość, nietypowość jakichś cech komunikatów niesie więc zagrożenie:


zagrożenie niezrozumienia tekstu, ale przecież także zagrożenie w postaci
zachwiania poczucia stabilności otaczającego świata, poczucia, że ten świat
jest nam znany.
Roman Lewicki

Zacytowany fragment dobrze podsumowuje motywację, jaka kryje się za podejściem


funkcjonalnym: jeśli zostawimy w tekście przekładu elementy obce, to odbiorcy albo nie
zrozumieją, o co chodzi, albo doznają szoku kulturowego.
Najbardziej znanym i wpływowym przedstawicielem funkcjonalnego podejścia do
przekładu jest E.A. Nida. Jego koncepcja ekwiwalencji dynamicznej – skontrastowanej z
ekwiwalencją formalną – wywarła ogromny wpływ na teorię i praktykę tłumaczenia drugiej
połowy XX wieku. Zdaniem tego uczonego tłumacz dążący do ekwiwalencji dynamicznej ma
na celu całkowitą naturalność wypowiedzi i stara się konfrontować odbiorcę z zachowaniami
mającymi znaczenie w kontekście jego własnej kultury, nie zmusza go natomiast do tego, by
rozumiał wzorce kulturowe z kontekstu kultury języka wyjściowego (Nida 1964: 159). Swoje
wywody Nida ilustruje na ogół przykładami z tłumaczeń biblijnych. Pisze na przykład o
przesunięciu, jakie jest konieczne przy tłumaczeniu biblijnego wyrażenia „wilk w owczej
skórze” na język ludu, który nie zna wilków:

A shift may also be necessary when a word that seems to be of same hierarchical level as the
source-language word actually occupies a different position because of cultural differences.
The word “wolves”, for example, as used in “wolves in sheep’s clothing” is rendered in Bulu
as “leopards”. A more nearly accurate way of describing such a shift would be to say that,
through the referential meanings of the terms reflect different positions in the lineal series, the
functional meanings are the same (Nida 1964: 237)

Zastąpienie wilków lampartami nie budzi zapewne specjalnych sprzeciwów. W końcu


chodzi tu przede wszystkim o typowego drapieżnika. Z tego samego powodu można by
zasugerować zastąpienie „chleba naszego powszedniego” „rybą naszą powszednią” w
tłumaczeniu dla Eskimosów (zob. np. Wojtasiewicz 1992/1957: 24-25), użycie
sformułowania „nasze pochrzyny daj nam dzisiaj” w tłumaczeniu na język kiriwina, którym
posługują się mieszkańcy wysp Trobrianda (Szczerbowski 2003: 26), czy też wykorzystanie
nazwy innego typowego pożywienia w tłumaczeniach na inne języki. Powstaje tu jednak
pytanie o granicę takich zabiegów. Czy podobnie postąpimy z owcami i barankiem? Czy
będziemy zastępować ekwiwalentami dynamicznymi wszystkie elementy Biblii, których nie
znają użytkownicy języka docelowego? Rodzą się tu co najmniej dwie zasadnicze
wątpliwości: pierwsza natury religijnej, druga ściślej translatorskiej. Czy mamy prawo
zastąpić baranka koziołkiem albo prosiaczkiem, na przykład dla mieszkańców Papui-Nowej
gwinei, gdzie owiec nie ma, a świnie pełnią funkcję najważniejszego zwierzęcia hodowlanego
(por. Szczerbowski 2003: 27)? Czy nie będzie to rażącym odstępstwem od treści Biblii? A z
drugiej strony teoretyk tłumaczenia zapytałby pewnie: czy takie dynamiczne tłumaczenie
będzie jeszcze Biblią? Czy rzeczywiście w przypadku tłumaczenia skrajnie dynamicznego

19
można jeszcze mówić o ekwiwalencji? Warto zauważyć, że tego typu wątpliwości miewają
nie tylko puryści-bibliści, teoretycy przekładu czy też praktykujący tłumacze. Zdarza się, że
sami odbiorcy tłumaczenia, którzy nauczyli się jakiegoś języka obcego i zdobyli nieco więcej
wiedzy o świecie, zaczynają kwestionować rozwiązania zastosowane przez dynamicznych
tłumaczy. Czasem czuja się wręcz upokorzeni i pytają: dlaczego napisaliście dla nas inną,
uproszczoną Biblię? (zob. ciekawy opis tego problemu w Gutt 1992: 69-75, a zwłaszcza Gutt
1991: 172-177). I rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że za podejściem „skrajnie
dynamicznym” kryje się protekcjonalny stosunek do odbiorcy. Tłumacz niejako z góry
zakłada, że jego czytelnicy nigdy nie nauczą się języków obcych i nie dowiedzą się o tym, że
w innych krajach ludzie jedzą chleb i hodują owce.
Toteż konsekwentny dynamizm w tłumaczeniach Biblii należy obecnie do rzadkości.
W cytowanym przekładzie na język kiriwina pojawiają się owce (w postaci zapożyczenia z
języka angielskiego – „sipi”) a także chleb („beredi” – również zapożyczenie z angielskiego)
w opisie cudu rozmnożenia chleba (Szczerbowski 2003: 26-27). T. Szczerbowski pisze:

Przekład biblijny na język kiriwina aby mógł być zrozumiały dla mieszkańców Wysp
Trobrianda, zawiera 229 czarno-białych rysunków oraz 16 kolorowych ilustracji, przypisy,
glosariusz składający się ze 141 haseł oraz małą konkordancję. Ośmiokrotnie pojawia się
ikonograficzny motyw pasterza owiec. Rysunek czy ilustracja pełni tu funkcję poznawczą,
albowiem Trobriandczycy słyszą wyrazy sipi i lam [„baranek”] jedynie w kościele. Należą
one do biga tapwaroro czyli języka kościelnego. (Szczerbowski 2003: 28)

Szczególnym przypadkiem podejścia funkcjonalnego do tłumaczenia jest teoria relewancji


E.A. Gutta (1991, 1992, 2000). Swą teorię przekładu Gutt oparł na teorii komunikacji
jednojęzycznej D. Sperbera i D. Wilson (1986), dla której z kolei inspiracją była opisana
powyżej implikatura konwersacyjna Grice’a. Kluczowym dla teorii Sperbera i Wilson jest
stwierdzenie „Every act of ostensive communication communicates the presumption of its
own optimal relevance” (1986: 158), co w przekładzie na język nieco mniej hermetyczny
można by zinterpretować jako „każdy akt komunikacji podejmowany w dobrej wierze niesie
ze sobą przesłanie o swojej optymalnej relewancji”. Przez optymalną relewancję Sperber i
Wilson rozumieją odpowiednie (?) korzyści komunikacyjne dla odbiorcy w danej sytuacji
(„adequate contextual effects”) przy minimalnym wysiłku potrzebnym do zrozumienia danej
wypowiedzi („minimal processing cost”). W porównaniu z koncepcją Grice’a już założenia
teorii relewancji wydają się pewnym uproszczeniem: wszystkie Grice’owskie maksymy
zostały sprowadzone do jednego mechanizmu optymalizacji, co jest eleganckie z
teoretycznego punktu widzenia, ale może prowadzić do ogólnikowości opisu zdarzeń
komunikacyjnych. Dostosowując teorię Sperbera i Wilson do potrzeb teorii przekładu Gutt
definiuje tłumaczenie jako „interlingual interpretive use” (międzyjęzykowe zastosowanie
interpretacyjne) a produkt tłumaczenia – jako „tekst w języku docelowym, który
interpretacyjnie przypomina oryginał” (Gutt 1991: 100).
W teorii Sperbera i Wilson cenne jest to, że rozumieją oni, iż komunikacja polega na
wyciąganiu wniosków z tego, co zostało powiedziane (co zresztą zauważył również Grice), że
dostrzegają dążenie do maksymalizacji komunikacyjnego sensu, wiążące się z ograniczeniem
naszego potencjału kognitywnego. Pojemność naszej pamięci operacyjnej – niezbędnej do
świadomego przetwarzania bodźców – jest bardzo niewielka (zob. np. G.A. Miller 1956, D.
Norman 1980), a zatem, jeśli żądamy od kogoś wysiłku związanego ze zrozumieniem naszej
wypowiedzi (zob. rozdział 4) to jednocześnie obiecujemy mu coś w zamian. W definicji
przekładu Gutta bardzo ważna jest myśl, do której wrócimy w rozdziale 4., że porównywać
można nie teksty oryginału i przekładu, lecz ich interpretacje. Jednak podstawy teorii
Sperbera i Wilson oraz Gutta budzą też szereg wątpliwości, których nie rozwiewają opisy

20
bardziej szczegółowych zastosowań tych teorii (Sperber i Wilson 1986, Gutt 1991, 1992).
Jak dociec, czy korzyści komunikacyjne, jakie proponujemy w danym akcie komunikacji, są
„odpowiednie”? Czy rzeczywiście zawsze nasza komunikacja przynosi istotne korzyści jej
uczestnikom? Czy rzeczywiście zawsze dążymy do minimalizacji wysiłku odbiorcy? Jeśli
busola tłumacza ma być opisana wyżej zasada optymalizacji, to jak ma się on zachować w
sytuacji, gdy tylko wzmożony wysiłek odbiorcy przyniesie większe korzyści – upraszczać
czy komplikować? Na takie pytania nie znajdujemy przekonujących odpowiedzi w teorii
relewancji. Co więcej, na ostatnie z nich – zgodnie z tą teorią – można udzielić dwóch
przeciwstawnych odpowiedzi, innymi słowy, można za jej pomocą uzasadnić zupełnie
przeciwstawne decyzje translatorskie. Dlatego też, doceniając fakt, że teoria relewancji Gutta
była pierwszą kognitywna teorią przekładu, sądzimy, że nie jest to koncepcja w pełni
zadowalająca. Zaklasyfikowaliśmy ją do grupy podejść funkcjonalnych ze względu na jej
nacisk na minimalizację wysiłków odbiorcy i na podkreślanie, że tekst przekładu musi być
relewantny dla odbiorców przekładu, co – w ekstremalnej interpretacji – prowadziłoby do
efektów identycznych z tłumaczeniem dynamicznym Nidy.

Tłumaczenie funkcjonalne może stawiać w trudnej sytuacji przyszłych tłumaczy. Jeśli


przetłumaczony dynamicznie tekst A staje się w jakimś sensie tekstem ważnym w kulturze
docelowej, to tłumacze mający do czynienia z tekstem zależnym od A lub związanym z A
muszą często rozstrzygać dylemat: czy uświadamiać odbiorcom różnice między tekstem A a
jego tłumaczeniem, czy też utrzymywać fikcję świata przedstawionego w tłumaczeniu tekstu
A. Świetnym tego przykładem jest Kubuś Puchatek. Polska tłumaczka książki A.A. Milne’a
zatytułowanej w oryginale Winnie-the-Pooh, zmieniła tytuł i imię głównego bohatera na
bardziej swojsko brzmiącego Kubusia Puchatka. Jak sugeruje we wstępie sam Milne, Winnie-
the-Pooh został nazwany na cześć niedźwiedzia, przepraszam, niedźwiedzicy, przebywającej
w londyńskim ZOO. Stąd, zabawka synka Milne’a (który zresztą nie nazywał się Krzyś tylko
Christopher Robin), jego ulubiony pluszowy miś, z założenia będący „chłopczykiem”, nosi
imię żeńskie (A.A. Milne 1991). Historię Winnie, niedźwiedzicy z Kanady, można znaleźć w
wielu źródłach, choć nie w samym Winnie-the-Pooh (zob. Kozak 2000a). Czasem jednak
historia ta przybiera dosyć zaskakującą formę.
W polskim przekładzie książki Briana Sibleya Hajże ha! Niech żyje Miś! (2002), które
opisuje okoliczności powstania arcydzieła Milne’a i dzieje rodziny autora, z niemałym
zdziwieniem zauważyłem następujące fragmenty: „Historia Kubusia zaczyna się w Kanadzie
w 1914 roku […] Colebourn zapłacił za małego baribala dwadzieścia dolarów i nazwał go
„Kubusiem” [a raczej Winnie, na cześć miasta Winnipeg, ale dalej będziemy posługiwać się
zadomowionym w polskich przekładach imieniem „Kubuś”]. Zostawszy nieoficjalną
maskotką Drugiej Kanadyjskiej Brygady Piechoty, Kubuś towarzyszył żołnierzom…”
Przepraszam bardzo, więc jak właściwie nazywał się niedźwiadek: Kubuś czy Winnie? I
jakiej właściwie był płci?
Nawet pozornie uzasadnione zmiany, zwłaszcza w tłumaczeniach tytułów dzieł
literackich (zob. też Hejwowski 2004), mogą w przyszłości powodować negatywne skutki.
Znana w Polsce pod tytułem Gubernator powieść Roberta Penna Warrena nosi w oryginale
tytuł All King’s Men (wszyscy ludzie króla). Tytuł ten jest cytatem z popularnego (choć
zapewne tylko w krajach anglojęzycznych) wierszyka dla dzieci Humpty Dumpty:

Humpty Dumpty sat on a wall


Humpty Dumpty had a big fall.
All the king’s horses
And all the king’s men

21
Couldn’t put Humpty together again.

Polski tłumacz, antycypując niejako postulaty wysuwane przez teorię relewancji uznał
zapewne, że cytat z nieznanego w Polsce wierszyka nic nie powie polskiemu czytelnikowi i
dlatego nie nadaje się na tytuł przekładu. Niestety, było to rozumowanie krótkowzroczne. W
latach siedemdziesiątych na ekranach naszych kin pojawił się znany amerykański film
Wszyscy ludzie prezydenta, którego tytuł był oczywistym nawiązaniem do tytułu książki
Penna Warrena. Oczywistym, ale nie dla Polaków. W gruncie rzeczy polscy widzowie mogli
być nawet nieco zaskoczeni tytułem filmu – przecież nie opowiada on wcale o wszystkich
ludziach prezydenta. W ten sposób polscy odbiorcy kultury zostali niejako „okradzeni” z
jednego jej ogniwa: przecież kultura opiera się właśnie na sieci powiązań, odwołań, aluzji,
zależności. A wystarczyło podać na stronie tytułowej polskiego przekładu powieści Penna
Warrena tłumaczenie wierszyka – i książka mogła z powodzeniem nazywać się po polsku
Wszyscy ludzie króla.
Z mitem tłumaczenia funkcjonalnego wiąże się absolutyzacja potrzeb odbiorcy
tłumaczenia: nie ma czegoś takiego jak dobre tłumaczenie, natomiast może istnieć
tłumaczenie adekwatne lub tłumaczenie relewantne – odpowiednie dla danego odbiorcy czy
też danej grupy odbiorców. Tego typu rozumowanie zakłada, że ten sam tekst można
tłumaczyć dla różnych grup odbiorców.
Takie właśnie podejście zaproponowali twórcy Skopostheorie – H.J. Vermeer
(1989/2000) i K. Reiss (1971/2000). Ich zdaniem o całości zjawisk przekładowych decyduje
cel przekładu, który może być określony przez zleceniodawcę. W tym kontekście tekst
oryginału staje się zaledwie ofertą informacyjną, którą tłumacz musi dostosować do potrzeb
odbiorcy (zob. też komentarz J. Kozak 2000a).
W rzeczywistości krąg odbiorców danego tekstu jest niejako z góry zadany (zob. opis
czytelnika projektowanego w rozdziale 4.), przy czym krąg ten może być dość wąski lub
bardzo szeroki. Na przykład artykuł naukowy o ontogenezie i filogenezie skorupy u żółwi
adresowany jest do zoologów, natomiast powieści Agaty Christie do wszystkich ludzi
lubiących czytać kryminały. Tłumaczenie nic tu nie zmieni: nie da się przetłumaczyć owego
artykułu dla laików ani Agaty Christie wyłącznie dla zoologów czy też dzieci przedszkolnych.
W pewnym artykule (Hejwowski 2001: 149) omawiałem przykład pochodzący ze
wspomnianego już wyżej tekstu o skamieniałym sercu dinozaura. Na podstawie znaleziska
uczeni oszacowali wielkość zwierzęcia i stwierdzili, że było ono „a 650-pound plant-eater”.
Moi studenci różnie radzili sobie z tym fragmentem. Otrzymałem między innymi następujące
tłumaczenia:

„roślinożerca ważący 650 funtów”


„roślinożerca ważący około 300 kg (650 funtów)”
„roślinożerca ważący 650 funtów (300 kg)”
„roślinożerca ważący 292,5 kg”
„roślinożerca ważący ok. 300 kg”

W omówieniu napisałem, że „najsensowniejszą wersją tłumaczenia jest ostatnia – ok. 350


kg”. Czytająca ten artykuł koleżanka dopisała na marginesie „najsensowniejszą dla kogo?”.
Odpowiadam: dla każdego normalnego polskiego czytelnika, który może sięgnąć po taki
artykuł. Omawiany powyżej tekst nie jest adresowany do ludzi szczególnie interesujących się
anglosaskimi miarami i wagami – ci znajdą znacznie dokładniejsze informacje w każdej
encyklopedii. Z tego względu wypada wykluczyć trzy pierwsze tłumaczenia. Czwarte jest po
prostu śmieszne: trudno poważnie traktować tezę, że uczeni obliczyli wagę zwierzęcia z taką
dokładnością na podstawie skamieniałego kawałka serca. Nie pozostaje nam zatem nic

22
innego, jak podać przybliżoną wagę dinozaura w kilogramach. W kilogramach, ponieważ
większość polskich czytelników nie jest przyzwyczajona do podawania wagi w funtach, a
wielu zapewne nie wie nawet, jak ma się funt do kilograma. A więc bez względu na to, czy
naszymi czytelnikami będą uczniowie szkoły średniej, mieszkańcy domu starców, kolejarze,
inżynierowie czy humaniści, zawsze najlepszą wersją tłumaczenia tego fragmentu tekstu
będzie „ok. 300 kg”.
Czy wszystkie przytoczone wyżej wątpliwości i zarzuty wobec tłumaczenia
funkcjonalnego oznaczają, że należy je bezwarunkowo potępić? Na pewno nie. Nasz sprzeciw
dotyczył raczej nadużywania i absolutyzowania tłumaczenia funkcjonalnego, traktowania go
jako coś więcej niż jedną z możliwych technik tłumaczeniowych. Jako używana z umiarem i
w sposób przemyślany technika tłumaczeniowa, tłumaczenie funkcjonalne może znaleźć
zastosowanie, szczególnie w tłumaczeniach tekstów informacyjnych, ale czasem również w
przekładach literackich.
Rozważmy następujący przykład. Tłumaczenie wspomnianego wyżej tekstu na temat
„piped music” na język polski stwarza jeszcze jedną istotną trudność. Jego pierwsze zdanie
brzmi: „The British may soon be listening to fewer instrumental versions of Penny Lane while
trapped in elevators”. Omawiając ten tekst na zajęciach z tłumaczenia, zorientowałem się, że
większość moich studentów nie zna piosenki Penny Lane (lub nie kojarzy jej z tytułem).
Należy zatem podejrzewać, że znajomość tego przeboju Beatlesów w szerszych kręgach
społeczeństwa wśród ludzi nie mających do czynienia z językiem angielskim, będzie jeszcze
mniejsza. Jeśli tak, to czy nie lepiej zastąpić w tłumaczeniu Penny Lane tytułem innego
przeboju? Może Yesterday? Przecież autorowi oryginału nie chodziło tak naprawdę o „Penny
Lane”. Chciał zapewne mrugnąć do czytelników, podając znany tytuł i zmusić ich do
zastanowienia się: przypomnijcie sobie, ile razy słyszeliście instrumentalną wersję tej
piosenki. Jeśli moje rozumowanie jest słuszne, to Yesterday doskonale spełni tę rolę w
polskim przekładzie.
Przydatność tłumaczenia funkcjonalnego jako techniki tłumaczeniowej jeszcze
dobitniej wykazać można na kolejnym przykładzie. Tym razem mamy do czynienia z niezbyt
poważnym, króciutkim tekstem na temat rekordu świata w pluciu pestką wiśni na odległość:

Pitiful Debate
Switzerland’s naturality is at risk. Thomas Steinhauer shattered a U.S. record by spitting’s
cherry pit nearly 83 feet. But U.S. cherry-spit rule book author Herb Teichman claims
foreigners often permit running starts and, worse, canned cherries. “I’d like to see them come
to our turf and spit on our rules” he says. This spat’s getting juicy.

Głównym problemem w tym tłumaczeniu są gry słów w tytule i w ostatnim zdaniu: “pitiful”
znaczy na przykład “żałosny” i zapewne oddaje stosunek autora artykułu do całej sprawy,
jednak wyraz ten został wybrany ze względu na to, że zawiera cząstkę „pit”, która
jednocześnie oznacza pestkę; podobnie w ostatnim zdaniu, które pozornie można by
przetłumaczyć jako „Spór nabiera rumieńców”, wyrazy „spat” i ”juicy” zostały użyte głównie
dlatego, że kojarzą się z pluciem i owocami. Czy zatem nie należałoby uznać, że główną
funkcją tytułu i ostatniego zdania tekstu jest żart językowy? Przecież autor nie chce nam
naprawdę zasugerować, że nowy rekord w pluciu pestka jest tematem jakiejś poważnej
debaty, a tym bardziej, że wywoła on międzynarodowy konflikt. Może więc, zamiast
tłumaczyć te dwa fragmenty mniej lub bardziej dosłownie, lepiej będzie wymyślić pasujące
do tekstu artykułu żarty językowe po polsku? Ci z moich studentów, którzy myśleli podobnie
jak ja, zaproponowali bardzo różne wersje tytułu i ostatniego zdania. Z tych licznych wersji
najbardziej podobał mi się tytuł: „Waśń o wiśnię” i ostatnie zdanie: „Dobrze splunąć to nie
pestka”. Czy mamy prawo tak zmieniać tekst oryginału? Moim zdaniem – w przypadku

23
powyższego tekstu – zdecydowanie tak. Co więcej uważam, że wybrane przeze mnie wersje
tłumaczenia są znacznie wierniejsze wobec oryginału niż jakaś wersja „dosłowna”.

E.A. Nida twierdzi, że większość złych tłumaczeń jest efektem tłumaczenia dosłownego
(formal-equivalence translation – używając terminologii Nidy) i wynika z niewiedzy,
przeoczeń oraz niezrozumienia istoty aktu przekładu (Nida 1964: 184). Trzeba przyznać, że
do pewnego stopnia ma rację: rzeczywiście początkujący tłumacze mają tendencję do
kopiowania struktury tekstu oryginału i używania pierwszych ekwiwalentów ze słownika.
Warto jednak podkreślić, że tłumaczenia zbyt dynamiczne wynikające często z nadmiernej
pewności siebie tłumacza, mogą być znacznie bardziej niebezpieczne, ponieważ nadużycia
tłumaczenia funkcjonalnego rzadko są widoczne dla odbiorcy przekładu – do ich wykrycia
zwykle konieczne jest porównanie oryginału z przekładem.

Pochodną sporu między literalistami a funkcjonalistami, zwolennikami tłumaczenia


dosłownego i dynamicznego, jest rozróżnienie między „Udomowieniem a egzotyzacją”
(domestication i foreignization) sformułowane przez L. Venutiego (1995). Rozróżnienie to
można wywieść od słynnego wykładu Friedricha Schleiermachera Üdie verschiedenen
Methoden des Übersetzens (O różnych metodach tłumaczenia) z roku 1813. W wykładzie tym
Schleiermacher stwierdził, że tłumacz, który chce, by autor (oryginału) i czytelnik (przekładu)
spotkali się, ma do wyboru dwie drogi: albo zostawia w spokoju autora i transportuje do niego
czytelnika, albo zostawia w spokoju czytelnika i transportuje do niego autora
(Schleiermacher, w: Lefevere 1992: 141-166).
Venuti zauważa, że większość tłumaczy, a w każdym razie większość tłumaczy
literatury pięknej przekładających na język angielski, wybiera tę drugą metodę. Venuti
określa ją mianem „udomowienia” obcego tekstu i ostro krytykuje, nazywając wręcz
„zawłaszczaniem obcego tekstu dla potrzeb domowych” (1995: 22) i „gwałtem
etnocentrycznym” (j.w.: 20, 22, 24). Jednak przykłady podawane przez Venutiego są
najczęściej po prostu przykładami kiepskich tłumaczeń, a propagowana przez niego metoda
„foreignizing” jest mało przekonująca i niezbyt jasno wytłumaczona (Venuti 1995). Wydaje
się, że teorię Venutiego należy potraktować jako bardzo potrzebne ostrzeżenie przed
nadużyciami tłumaczenia funkcjonalnego, można natomiast powątpiewać, czy ma ona wiele
do zaoferowania w sensie pozytywnym.

Rozważywszy, co kryje się za sformułowaniami tłumaczenie dosłowne i tłumaczenie


funkcjonalne, doszliśmy zatem do wniosku, że żadne z nich nie może być traktowane jako
niezależna szkoła czy teoria tłumaczenia. Co więcej, nawet jeśli uznamy je tylko za metody
czy techniki przekładowe, musimy przestrzec niedoświadczonych tłumaczy przed ich
bezkrytycznym stosowaniem. Bywają przydatne, ale wymagają od tłumacza ostrożności i
świadomości. Literalizm i funkcjonalizm traktowane jako teorie przekładu mają jeszcze jedną
istotną wadę: poza koncepcjami Gutta i Tabakowskiej traktują one najczęściej przekład jako
operację na tekstach (tekst A w wyniku tłumaczenia zostaje przekształcony w tekst B), a tym
samym nie dostrzegają skomplikowanych operacji mentalnych składających się na proces
tłumaczenia. Sądzimy, że jedynie kognitywna teoria przekładu może wyjaśnić całą złożoność
tego procesu. Temat ten podejmiemy w następnym rozdziale.

24
4. Mit tekstualizmu: „tłumaczenie jest operacją na tekstach”

Przez język rozumieć będziemy system sygnałów używanych przez ludzi do


porozumienia się w przestrzeni lub w czasie. […] Zasadniczą rolę odgrywa tu
pojęcie przyporządkowania pewnych sygnałów pewnym stanom psychicznym
(stanom systemu nerwowego) przez nadawcę oraz przyporządkowania
pewnych stanów psychicznych pewnym sygnałom przez odbiorcę.
Olgierd Wojtasiewicz

Olgierd Wojtasiewicz rozumiał, że teksty są tylko sygnałami reprezentującymi stany


mentalne nadawcy i mającymi wywołać pewne stany mentalne u odbiorcy. Gdy
przypomnimy sobie opisywane wyżej teorie Grice’a i Gutta, gdy przeczytamy
kilkustronicową „definicję” słowa „filiżanka” przedstawiona przez A. Wierzbicką (1985) czy
też cytowaną wyżej wypowiedź Langackera na temat znaczenia wyrazów, zrozumiemy, jak
wielka jest dysproporcja między małym sygnałem tekstowym a ogromna rzeczywistością
mentalną, do jakiej może się on odwoływać. Dlatego też musimy założyć, że tłumaczenie nie
jest operacją na tekstach ani na językach, lecz na umysłach – jednym realnym, danym
tłumaczowi (jego własnym) i co najmniej trzech, chciałoby się powiedzieć – wirtualnych,
modelowanych przez tłumacza: umyśle autora tekstu, umyśle modelowego odbiorcy tekstu
oryginału (lub umysłach modelowych odbiorców tego tekstu) oraz umyśle projektowanego
czytelnika przekładu (por. Tabakowska 1995; zob. też poniżej omówienie projektowanego
czytelnika przekładu).
Proponowany tu model przekładu oparty jest na koncepcji ram czasownikowych Ch.J.
Fillmore’a (Fillmore 1968, 1970, Bivens 1975, Grimem 1975), koncepcjach scen R. Suchanka
i Ch.J. Fillmore’a (Schank 1982a, Fillmore 1977), koncepcji scenariuszy zaproponowanej
przez Suchanka i R. Abelsona (1977), a rozwiniętej przez Suchanka (1982a, 1982b) oraz
koncepcji schematów, wprowadzonej przez F. Bartletta (1932), a opisywanej przez wielu
psychologów, psycholingwistów i lingwistów. Przedstawiona tu interpretacja procesu
komunikacji oraz procesu tłumaczenia wykorzystuje również teorię bazy propozycjonalnej i
semantycznych danych wejściowych Th. Hermanna (1983), koncepcję zasady współdziałania
i implikatury konwersacyjnej H.P. Grice’a (1975), kognitywną teorię metafor, której
dwudziestowiecznym przedstawicielem był B.L. Whorf (1956), a która została rozwinięta
przez G. Lakoffa i współpracowników (Lakoff, Johnson 1980, Lakoff, Turner 1989),
koncepcję „wysiłku w poszukiwaniu znaczenia („effort after meaning”) F. Bartletta (1932) i
stałości sensu H. Hermanna (1981). W wielu podstawowych założeniach prezentowana tu
teoria nie jest sprzeczna z gramatyką kognitywną Langackera; pokrewna jest na przykład
koncepcja semantyki encyklopedycznej, według której nie ma wyraźnych granic między
semantyka a pragmatyką czy między wiedzą językową a pozajęzykową (Langacker 1997).
Przyjmiemy za Schankiem (1982a), że ludzka pamięć zorganizowana jest w pewne
struktury, i że te same struktury wykorzystywane są przy produkcji i rozumieniu tekstów. Na
najniższym (odwołując się do metafory przetwarzania góra-dół i przetwarzania dół-góra)
poziomie procesu interpretacji tekstów znajdują zastosowanie struktury najbardziej
bezpośrednio związane z tekstem, znajdujące w nim swoje wyraźne odbicie. Są to przede
wszystkim „wyuczone na pamięć” jednostki leksykalne (przynajmniej niektóre z nich musimy
rozpoznać, żeby zacząć proces rozszyfrowywania tekstu) oraz syntagmy, tj. krótsze lub
dłuższe ciągi wyrazów, począwszy od frazeologizmów a skończywszy na całych strukturach
zdaniowych. Jeśli posiadamy taką wiedzę w zakresie dwóch języków oraz umiejętność

25
przyporządkowywania struktur jednego języka strukturom drugiego języka, to – przynajmniej
teoretycznie – możliwe jest już rozpoczęcie automatycznego tłumaczenia syntagmatycznego.
Możemy, na przykład, wyobrazić sobie tłumacza kabinowego, który słysząc sformułowanie
„premierowi towarzyszyli” przekłada je natychmiast – bez żadnej dodatkowej analizy i nie
czekając na dalszy ciąg zdania – jako „the prime minister was accompanied by”.
Jednak tego typu tłumaczenie dotyczy zwykle tylko stereotypowych,
zautomatyzowanych prefabrykatów językowych. W większości sytuacji konieczna jest dalsza
analiza usłyszanego tekstu, której następnym etapem są ramy czasownikowe. Według Ch.
Fillmore’a ramy czasownikowe zorganizowane są wokół czasowników: rozpoznając
czasownik „otwierać” aktywizujemy ramę tego czasownika, który zawiera obligatoryjnie rolę
patiensa oraz opcjonalnie rolę sprawcy (agensa) i narzędzia, na przykład: „Ktoś otworzył
drzwi kluczem” (wszystkie wymienione role), „Ktoś otworzył drzwi” (sprawca i patiens),
„Drzwi otworzyły się” (tylko patiens). Warto przy tej okazji poczynić parę zastrzeżeń i
uzupełnień. Po pierwsze, zdanie „Drzwi otworzyły się” jest według nas nacechowane, w tym
sensie, że brak sprawcy rodzi pytanie, „dlaczego nie informuje się o tym, kto otworzył
drzwi”. Po drugie, w potencjalnie możliwym zdaniu „Klucz otworzył drzwi” nieobecność
sprawy powoduje, że występujący niejako na jego miejscu „klucz” nabiera pewnych cech
agensa, a zatem jest w jakimś stopniu personifikowany. Po trzecie wreszcie, do aktualizacji
pewnych ram czasownikowych nie zawsze jest konieczny czasownik. Rozpoznanie wyrazów
„klucz” i „drzwi” natychmiast nasuwa nam na myśl czynności otwierania lub zamykania; para
„kot” i „mysz” zasugeruje nam ramy „polować”, „gonić” lub „bawić się”. Tego typu
skojarzenia miał na myśli I.M. Schlesinger, kiedy pisał o zjawisku „semantic matching” –
dopasowania semantycznego (Schlesinger 1977). Trudno też nie dostrzec, że ramy
czasownikowe są uszczegółowionymi schematami, za pomocą których postrzegamy
rzeczywistość: ludzie-sprawcy (lub antropomorfizowane zwierzęta, a nawet pojęcia
abstrakcyjne) wpływają na bierne obiekty czynności (ożywione lub nieożywione patiensy) za
pomocą pewnych narzędzi; obiekty zmieniają położenie na skutek działania sił zewnętrznych,
ludzie przeżywają pewne stany wewnętrzne. Wszystkim tym podmiotom i obiektom
odpowiadają role występujące w ramach czasownikowych: sprawca, patiens, narzędzie,
doznający, źródło, cel, miejsce, czas, zakres. Skonkretyzowane ramy czasownikowe – tj.
takie, których pewne role są obsadzone przez typowe obiekty – wchodzą w skład struktur
wyższego rzędu: scen i scenariuszy.

Istotne jest zastrzeżenie o metaforycznym zastosowaniu ram czasownikowych,


bowiem w przeciwnym razie ramy opisywałyby jedynie świat materialny, a zatem ich
zastosowanie byłoby dość ograniczone . Fakt, że metafora nie jest wyłącznie figurą
stylistyczną, lecz istotnym narzędziem poznawania i rozumienia świata dostrzegano już na
początku XIX wieku w tzw. romantycznej koncepcji metafory. W bliższych nam czasach
prawdę tę przypomnieli nam Whorf (1956) oraz Lakoff i Johnson (1980) i Lakoff i Turner
(1989). Ważnymi składnikami metafor są również reifikacja, animizacja i personifikacja.
Kiedy używamy słowa język mając na myśli sposoby porozumiewania się za pomocą głosu i
znaków pisanych, stosujemy (przynajmniej z historycznego punktu widzenia) chwyt zwany
metonimią – wymieniamy narząd biorący udział w czynności mówienia zamiast samej
czynności mówienia. Gdy użyjemy wyrazu „język” w zdaniach, takich jak „język wyraża
myśli”, dokonujemy personifikacji, a powstałe w ten sposób zdanie da się zinterpretować z
punktu widzenia gramatyki przypadka tak samo jak zdanie „górnik wydobywa węgiel” a
zatem jako „wyrażać/wydobywać [agens patiens]”. Metafory pojawiają się wtedy, gdy
zaczniemy mówić o językach żywych i martwych, o łamaniu języka, o znajdowaniu
wspólnego języka itp. Jednak metafory dotyczą również znacznie bardziej podstawowych

26
zastosowań języka, których metaforyczności na ogół nie dostrzegamy. Można podejrzewać na
przykład, że przyimki pierwotnie używane były do określania podstawowych relacji
przestrzennych, takich jak znajdowanie się w obrębie jakiegoś obszaru czy wewnątrz jakiegoś
pomieszczenia (przyimek „w”), czy też spoczywanie na pewnej powierzchni (przyimek „na”).
Gdy ludzie zaczęli używać pojęć abstrakcyjnych, takich jak czas, życie, miłość, śmierć,
niebezpieczeństwo, w wielu językach pojęciom tym towarzyszyły te same przyimki, co
wyraźnie pokazuje, że pojęcia te są traktowane metaforycznie. Na przykład stany rozumiane
są w kategoriach pomieszczeń i w efekcie mamy takie wyrażenia jak „w niebezpieczeństwie”,
„w kłopotach”, „w euforii”, „w gniewie” itp. Zjawisko to świadczy o naszych ograniczeniach
kognitywnych – nie jesteśmy w stanie, na przykład, zrozumieć czasu inaczej niż jako
przedmiotu (mam czas), pędzącego obiektu (czas ucieka), drogi (do niedzieli) czy też
pomieszczenia (w maju).

Sceny to zestawy zdarzeń, stanów i relacji wraz z typowymi miejscami, sprawcami,


patiensami itd., zorganizowane na zasadach tematycznych lub funkcjonalnych. Różny może
być zakres takich scen: od „poczekalnia u dentysty” czy „dziecięcy plac zabaw” do
„kupowanie i sprzedawanie”. Ponieważ struktury naszego umysłu nie są sztywnymi
szablonami, lecz charakteryzują się dynamizmem, należy podejrzewać, że granica między
scenami a schematami jest płynna: na przykład scena „przygotowania do podróży” łączy się
ze schematem „przygotowania w ogóle”. Można też sądzić, że pojęcie scen – w szerszym
rozumieniu – jest kompatybilne z pojęciem „domen kognitywnych” używanym przez
Langackera (Langacker 1997).
Scenariusze różnią się od scen tym, że są zorganizowane na zasadzie sekwencyjnej,
chronologicznej: składają się one z sekwencji typowych zdarzeń układających się w pewien
ciąg. Typowymi scenariuszami będą zatem „zjedzenie obiadu w restauracji” czy „podróż
samolotem”. I znowu, tak jak w przypadku scen, stopień ogólności scenariusza może być
różny – scenariuszem nadrzędnym wobec „podróży samolotem” jest „podróż”, a tak ogólny
scenariusz może już – w zależności od danej osoby i danej sytuacji – przypominać schemat.
Jak wynika z powyższej charakterystyki schematy to najogólniejsze struktury naszej
pamięci pozwalające nam orientować się – do pewnego stopnia – nawet w sytuacjach, które
nie są dla nas zupełnie zrozumiałe. Schematy pozwalają też znajdować „wyjaśnienia” dla
zjawisk, których w ogóle nie rozumiemy. W tym sensie schematy, tak jak je rozumiemy w tej
książce, obejmować będą również to, co czasem w literaturze na temat tłumaczenia bywa
nazywane stereotypami (zob. M. Kropiwiec i inni 2003).
Podstawowymi zasadami naszej komunikacji są selekcja i wnioskowanie. Baza
kognitywna, czyli wszystko to, co myślimy sobie w danej sytuacji i w związku z czym
postanawiamy zabrać głos, jest strukturą zbyt ogromną i niejednorodną, by można ją było
zwerbalizować. Mieszczą się tam nie tylko nasze cele, reprezentacja sytuacji, opinie,
odczucia, ale również nasza reprezentacja odbiorcy, reprezentacja samego siebie,
najprzeróżniejsze obrazy i emocje. W związku z tym dokonujemy pierwszej selekcji,
ogniskujemy naszą uwagę na tych elementach bazy kognitywnej, które chcemy przekazać
odbiorcy, czy mówiąc precyzyjniej – tych, które pragniemy, aby odbiorca odtworzył. W ten
sposób powstaje baza wypowiedzi – zestaw struktur, które, w optymalnych warunkach,
odbiorca będzie w stanie zrekonstruować, co ma nam w założeniu zapewnić sukces
komunikacyjny. Oczywiście w praktyce rzadko mamy do czynienia z optymalnymi
warunkami. Po pierwsze, odbiorca zmuszony jest zwykle odbierać inne bodźce, w związku z
czym nie może poświęcić nam całej uwagi. Po drugie, ani odbiorca, ani też nadawca nie są
idealnymi komunikatorami – zawsze popełniają jakieś komunikacyjne błędy: a to w doborze
bazy wypowiedzi, a to w sposobie jej werbalnej realizacji, a to wreszcie w procesie

27
rekonstrukcji sensu. Najpoważniejszą przeszkodą komunikacyjną są jednak nieuchronne
różnice między nadawcą a odbiorcą: różnice wiedzy, doświadczeń, preferowanych strategii
komunikacyjnych, temperamentu itp. Ze względu na te różnice nie może być mowy o
idealnym porozumieniu. Ludzka komunikacja jest zawsze pewnym przybliżeniem, na ogół na
tyle dobrym, że wystarcza nam do codziennego funkcjonowania.
Jednak wyselekcjonowana baza wypowiedzi nadal nie jest treścią, którą można by „po
prostu u brać w słowa”: nadal obejmuje struktury, które z trudem poddają się procesowi
werbalizacji (uczucia, obrazy), nadal też jest tak wielka, że jej werbalizacja zajmowałaby nam
mnóstwo czasu. W związku z tym nadawca dokonuje kolejnej selekcji: wybiera taki
(niewielki) fragment bazy wypowiedzi, który jego zdaniem dobrze reprezentuje całość; taki,
który zapewne pozwoli odbiorcy zrekonstruować jak największą część całej bazy
wypowiedzi, a jednocześnie nie pozwoli mu odkryć tych elementów naszej bazy kognitywnej,
które chcielibyśmy zachować dla siebie: na przykład starannie skrywanych egoistycznych
motywów naszego działania. Ten fragment bazy wypowiedzi, który jest wreszcie kandydatem
do werbalizacji, nazwiemy strukturą głęboką wypowiedzi. Kandydatem tylko, bo nadawca,
zanim go ostatecznie zwerbalizuje, dokonuje jeszcze jednej operacji: werbalizuje strukturę
głęboką wypowiedzi na próbę, żeby sprawdzić, czy da się ona łatwo zwerbalizować i czy
„zabrzmi” tak jak trzeba, tzn. czy zostanie (z dużą dozą prawdopodobieństwa)
zrekonstruowana tak, jakby sobie tego nadawca życzył. Jeśli nie – nastąpią poprawki lub
nawet selekcja nowej struktury głębokiej wypowiedzi (a czasem nawet porzucenie zamiaru
zabrania głosu). Jeśli tak – struktura zostanie zrealizowana językowo, a odbiorca –
skonfrontowany z tekstem. A zatem już produkcja wypowiedzi jest procesem o charakterze
probabilistycznym, opartym na przewidywaniach, przypuszczeniach, znajomości odbiorcy
(lub tego typu odbiorców), próbach wczucia się w sytuację odbiorcy, postawienia się w jego
miejscu i przeprowadzenia wnioskowania z jego punktu widzenia.
Jak to możliwe – zapyta nastawiony sceptycznie czytelnik, że nasza codzienna
komunikacja to proces tak złożony, wielopoziomowy i niepewny? Przecież porozumiewamy
się na co dzień – często bez większych problemów. Jak to możliwe, że zdążamy
przeprowadzić te wszystkie operacje niemal błyskawicznie? Przecież najczęściej nie widzimy
jakiegoś strasznego wysiłku na twarzy rozmówcy i nie czekamy na jego wypowiedź dłużej
niż kilka sekund.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego nie zdajemy sobie na ogół sprawy ze złożoności
procesu komunikacji jest dość prosta: każdy z nas uczy się komunikować z innymi od
najwcześniejszego dzieciństwa – jest to „kurs” niezwykle intensywny, a motywacja uczących
się bardzo duża. W związku z tym po kilkunastu latach takiej nauki potrafimy przeprowadzać
wiele z niezbędnych operacji mentalnych niemal automatycznie. Warto zresztą zauważyć, że
zdolności komunikacyjne, o których była mowa powyżej są znacznie trudniejsze do
opanowania niż sama umiejętność produkowania długich, poprawnych, językowo
skomplikowanych tekstów. Paroletnie dziecko potrafi bardzo sprawnie wypowiadać się na
różne tematy, ale jego umiejętności komunikacyjne są znikome – często nie rozumie,
dlaczego ktoś powiedział to, co powiedział, a z jego własnych wypowiedzi nierzadko
przezierają prawdziwe motywy nim kierujące, których dziecko wcale nie chciało nam
zdradzić.
Dlaczego nasza komunikacja jest tak skomplikowana? Bo nie może być prostsza.
Prostszymi metodami komunikacji mogą posługiwać się małpy czy pszczoły, których
komunikacja ogranicza się do informowania o pożywieniu i zagrożeniu, i paru innych
podstawowych potrzebach. W tak ograniczonym systemie komunikacyjnym każdy sygnał
może odpowiadać jednej konkretnej informacji. Ludzkie potrzeby komunikacyjne są zupełnie
nieporównywalne, w związku z tym nie może być mowy o takiej jednoznaczności sygnałów

28
komunikacyjnych, a tym samym komunikacja zaczyna przypominać grę o bardzo
skomplikowanych regułach.
Nadawca zadaje sobie tyle trudu – pieczołowicie selekcjonując najlepszą z jego
punktu widzenia wypowiedź, ponieważ od tego bardzo często zależy jego życiowy sukces.
Nie chodzi tutaj zresztą wyłącznie o tak dramatyczne sytuacje jak egzamin czy rozmowa
kwalifikacyjna; nawet w codziennych banalnych sytuacjach lepiej jest uchodzić za człowieka
inteligentnego, uczciwego, sympatrycznego i dowcipnego, bo taka opinia na dłuższą metę
ułatwia życie. Odbiorca mozoli się z rozszyfrowaniem komunikatu nadawcy, ponieważ jedną
z głównych cech naszego umysłu są zasady stałości sensu i wysiłku w poszukiwaniu
znaczenia. Wspominaliśmy już o reprezentacji sytuacji w umyśle nadawcy (i odbiorcy) tekstu.
Taka reprezentacja sytuacji jest zresztą cechą każdego człowieka w każdej sytuacji – nie tylko
w sytuacjach komunikacyjnych. Nie jest to oczywiście jakiś statyczny obraz, lecz raczej
mechanizm nieustannie skanujący nasze najbliższe otoczenie, selekcjonujący te jego
elementy, które są z naszego punktu widzenia istotne. Stałość sensu polega na poczuciu
przybliżonego zrozumienia, o co chodzi w danej sytuacji. Takie przybliżone rozumienie daje
nam poczucie bezpieczeństwa i wystarcza w większości typowych codziennych sytuacji.
Jednak w okolicznościach nietypowych lub w sytuacji, gdy nie potrafimy osiągnąć stałości
sensu, reagujemy włączeniem mechanizmu poszukiwania znaczenia. Bodźcem nie musi być
skomplikowany tekst – wystarczy dźwięk, którego nie potrafimy sobie wyjaśnić, a już
rozważamy kilka hipotez na temat jego pochodzenia i znaczenia. Doskonałą ilustracją
działania tego mechanizmu w kontekście komunikacyjnym jest opisane wcześniej zdarzenie
ze zdaniem „Bill ma czerwony samochód”.

Jaka jest rola tłumacza w tak pojmowanym procesie komunikacji? Tłumacz jako
odbiorca tekstu oryginalnego wykonuje podobne operacje do tych, które są udziałem
„zwykłego” odbiorcy, to znaczy analizuje struktury powierzchniowe tekstu, stara się
dopasować do nich odpowiednie ramy czasownikowe, połączyć je w typowe sceny i/lub
scenariusze, odkryć różnice między nimi a tym, co zostało zasugerowane w tekście,
zastanowić się nad tym, dlaczego nadawca wyraził to, co zapewne chciał powiedzieć w taki
właśnie sposób i na tej podstawie skonstruować swoją bazę wypowiedzi (która jego zdaniem
pokrywać się będzie z bazą wypowiedzi nadawcy). Wielu zwykłych odbiorców w typowych
sytuacjach komunikacyjnych na tym kończy swoją analizę, zadowalając się niskim poziomem
stałości sensu. Tłumacz jednak musi drążyć dalej: na podstawie swojej znajomości innych
tekstów, na podstawie swojej znajomości kultury języka wyjściowego, wiedzy fachowej na
temat opisywanych faktów, znajomości strategii komunikacyjnych stosowanych przez
różnych nadawców w różnych sytuacjach tłumacz stara się zrekonstruować możliwie jak
największą część bazy kognitywnej nadawcy tekstu, usiłuje postawić się w roli pierwotnych
odbiorców tego tekstu i ocenić ich zakres zrozumienia tekstu, próbuje wreszcie oszacować
miejsce analizowanego tekstu na mapie znanych mu tekstów w języku wyjściowym.
Oczywiście wszystkie te operacje nie są procesem liniowym. Prędzej można by je porównać
do spirali i to spirali w wielu miejscach zapętlonej: tłumacz musi niejednokrotnie wracać do
niższych poziomów analizy, na przykład wnioski co do niewidocznych przy pierwszym
czytaniu intencji autora zmuszają go czasem do ponownego przeanalizowania pewnych
struktur powierzchniowych, sprawdzenia, dlaczego pewne ramy czasownikowe zostały
zrealizowane w ten a nie inny sposób, dlaczego w pewnych scenariuszach brakuje tych a nie
innych elementów itd.
Gdy tłumacz jest już z grubsza zadowolony ze swojej analizy tekstu wyjściowego,
przystępuje do tworzenia tekstu przekładu. W tym celu wyobraża sobie przyszłych
czytelników tego przekładu, stara się oszacować miejsce przewidywanego w najogólniejszym

29
zarysie tekstu przekładu na mapie tekstów w języku docelowym, porównuje przewidywane
rozumienie tekstu z tym, jakie zapewne było udziałem czytelników oryginału i miejsca obu
tekstów na obu wymienionych mapach. Znowu warto poczynić tu zastrzeżenie co do
chronologii wydarzeń. Próby tworzenia tekstu przekładu nie muszą następować po wszystkich
opisanych powyżej analizach znaczenia oryginału. Obie te fazy procesu przekładu mogą na
siebie nachodzić, pewne elementy tekstu mogą zostać przełożone – na papierze lub tylko w
głowie tłumacza – już w trakcie pierwszego czytania. W gruncie rzeczy zawodowi tłumacze
cierpią nawet na pewne „skrzywienie zawodowe”: czytając tekst w języku obcym, chcąc nie
chcąc zastanawiają się nad tym, jak go przetłumaczyć, które elementy będą w tłumaczeniu
bardziej kłopotliwe od innych itp. Czytając tekst będący przekładem często próbują zgadnąć,
jak wyglądał dany fragment oryginału, a czasem nawet bez porównywania z oryginałem
dostrzegają błędy przekładowe. Zatem niniejszy opis procesu tłumaczenia należy rozumieć
jako pewną idealizację: staramy się uporządkować to, co w rzeczywistości tak
uporządkowane nie jest, żeby móc przedstawić w miarę jasny opis całego procesu.
Ustalając miejsce tłumaczonego tekstu na mapie tekstów języka docelowego i
szacując przyszłego czytelnika przekładu, tłumacz buduje jednocześnie pewien model
swojego tłumaczenia, który obejmuje model świata przedstawionego w tekście, modalność
tego tekstu, a zatem również hierarchię ważności różnych elementów tłumaczenia. Ten
ogólny model przekładu będzie służył tłumaczowi za drogowskaz, decydując o wyborach
podejmowanych w konkretnych miejscach, o kompromisach między tym, co pożądane a tym
co możliwe, o wyborze mniejszego zła. Każdy tekst przekładu, podobnie jak każdy inny tekst
(każdą naszą wypowiedź poprzedza kalkulacja dotycząca jej skuteczności), powstaje najpierw
jedynie hipotetycznie – na próbę, albo w głowie tłumacza, albo na papierze czy na ekranie
komputera. Taki próbny tekst jest następnie oceniany z punktu widzenia przewidywanego
odbiorcy: tłumacz próbuje wyobrazić sobie, jak dany fragment zostanie zrozumiany przez
projektowanego odbiorcę. Jeśli efekt nie jest zadowalający – przewidywana interpretacja nie
zgadza się z modelem przekładu tłumacza – następuje jego rewizja.
Właśnie dlatego tłumaczenie jest zadaniem tak trudnym. Proces tłumaczenia opiera się
na wielu hipotezach, wyobrażeniach, przypuszczeniach. Niemal nic nie jest w nim
stuprocentowo pewne. Tłumacz musi odgadnąć, co chciał powiedzieć autor tekstu, wyobrazić
sobie, jak to zostało zrozumiane przez odbiorców oryginału, a następnie napisać taki tekst w
drugim języku, który zapewne pozwoli jego odbiorcom (których musi przewidzieć) na
interpretację jak najbardziej zbliżoną do interpretacji odbiorców oryginału. Dlatego tłumacz
musi być wyposażony nie tylko w sprawności językowe, ale przede wszystkim w
ponadprzeciętne sprawności komunikacyjne, których głównym elementem jest stawianie się
w roli innych ludzi i wysiłek w poszukiwaniu sensu.
Nie należy jednak sądzić, że tłumaczenie w związku z tym przypomina wróżenie z
fusów. Tłumacz nie jest w swojej działalności zupełnie bezbronny i pozbawiony pomocy.
Główną jego siłą są (w przypadku tłumacza profesjonalnego) własne wieloletnie
doświadczenia tłumaczeniowe i wielowiekowe doświadczenia przekładowe całej ludzkości.
W tym miejscu jeszcze raz chciałbym przypomnieć, że powyższy opis jest pewną
idealizacją. Nie zamierzam twierdzić, że każdy przypadek tłumaczenia będzie wyglądał
dokładnie tak, jak to zostało opisane. W gruncie rzeczy sugerowaliśmy już nawet, że możliwe
są inne drogi. Zanim nastąpi poważniejsza, głębsza analiza, mogą już powstać pewne
fragmenty przekładu w wyniku procedury, którą w tej książce nazywamy tłumaczeniem
syntagmatycznym – terminy mogą być zastąpione ich ekwiwalentami w języku docelowym,
pewne stereotypowe zwroty i typowe struktury zdaniowe mogą zostać zrealizowane w języku
docelowym za pomocą wyuczonych odpowiedników. W przypadku tekstów stereotypowych,
opartych na powtarzających się konwencjonalnych formułach taka procedura tłumaczeniowa
może nawet dominować, a w wyniku jej zastosowania mogą powstawać zupełnie poprawne

30
tłumaczenia (czego przykładem są teksty meteorologiczne tłumaczone przez komputer). Do
procedury tej tłumacz odwołuje się także w przypadkach skrajnych – kiedy nie może dokonać
dalszej analizy tekstu, kiedy brakuje mu czasu i pomocy. W takiej właśnie sytuacji powstał
prezentowany wyżej wariant A przekładu tekstu o praniu (rozdział 1), który w niniejszym
modelu procesu tłumaczenia nazwalibyśmy tłumaczeniem syntagmatycznym (z odwołaniem
do poziomu ram czasownikowych).
Nie sądzę też, żeby wprawny tłumacz tekstu specjalistycznego musiał spędzać
wyjątkowo dużo czasu na ustalaniu miejsca tłumaczonego tekstu na mapie wszystkich
znanych mu tekstów języka docelowego, czy na przewidywaniu predyspozycji psychicznych
odbiorców tłumaczenia. Myślę, że w takich przypadkach te elementy procesu przekładu są w
dużej mierze zautomatyzowane i ograniczone do utwierdzenia się w przekonaniu, że
odbiorcami tekstu będą, jak zwykle, fachowcy z tej dziedziny i że tekst po przełożeniu będzie
dla tych fachowców zrozumiały. Twierdzę natomiast, że w tej czy w innej postaci wszystkie
opisane wyżej elementy procesu tłumaczenia będą obecne w ogromnej większości aktów
przekładu dokonywanych przez profesjonalnych tłumaczy.

Konsekwencją przedstawionego tu modelu procesu tłumaczenia są pewne uściślenia


pojęcia ekwiwalencji, które musimy teraz poczynić. O ekwiwalencji można mówić jedynie na
poziomie interpretacji tekstu w umysłach odbiorców oryginału i odbiorców przekładu. Jeśli
używamy sformułowań typu „te teksty (lub te fragmenty tekstu) są ekwiwalentne”, to
dokonujemy daleko posuniętego skrótu myślowego.: chcemy w ten sposób powiedzieć, że –
naszym zdaniem lub na podstawie badań pewnych grup odbiorców – dany tekst oryginału i
jego przekład wywołują podobne interpretacje w umysłach swoich odbiorców, a zatem
skłaniają ich do odtworzenia stosunkowo podobnych ram czasownikowych, scen, scenariuszy
składających się na bazę całej wypowiedzi, do zbudowania podobnego modelu świata
przedstawionego w tekście, odwołania się do podobnych elementów wiedzy o świecie,
podobnego odczytania modalności tekstu. Powtórzmy, mamy na myśli stosunkowe
podobieństwo, a zatem stwierdzamy, że interpretacje nie odbiegają od siebie zbyt daleko, a
jeszcze częściej sugerujemy w ten sposób, że inne rozwiązania tłumaczeniowe, jakie
przychodzą nam do głowy, byłyby gorsze, a w każdym razie nie lepsze. Tylko tyle i aż tyle,
bo przecież każdy krytyk tłumaczenia powinien mieć pojęcie o możliwościach i
ograniczeniach przekładu, powinien mieć doświadczenie w porównywaniu przekładów z
oryginałami, wiedzę o typie tekstu, jaki podlega ocenie, obu językach, obu kulturach itd.
Wielokrotnie już podkreślaliśmy, że tworząc tekst przekładu, tłumacz – świadomie lub
nieświadomie – musi wziąć pod uwagę adresata/adresatów tego tekstu. Piszemy „musi”,
ponieważ zakładamy, że żaden tekst, któremu przyświecają cele komunikacyjne, nie może
powstać bez jakiegoś obrazu odbiorcy. W przypadku profesjonalnego tłumaczenia tekstów
prasowych i literackich, którymi ilustrujemy nasze rozważania, reprezentacja odbiorcy
decyduje o ostatecznym kształcie przekładu, choć sam odbiorca nie jest tłumaczowi znany z
imienia i nazwiska. Jak zatem może wyglądać przewidywany przez tłumacza odbiorca
przekładu?
Zdaniem H.J. Vermeera, ponieważ ludzie różnią się od siebie znacznie poziomem
inteligencji i wykształcenia, tłumacz musi kierować swój przekład do pewnej ograniczonej
grupy odbiorców. Uważa on, że tłumacz często przyjmuje za punkt odniesienia swój własny
poziom (tak jak sam go ocenia), innymi słowy, tłumacz zakłada, że „odbiorcy są (niemal) tak
inteligentni” jak on sam (Vermeer 1989/2000: 227). Vermeer dodaje, ze potencjalnych
odbiorców przekładu należałoby interpretować nie jako określoną grupę, lecz raczej jako
pewien typ (Vermeer 1989/2000: 227).

31
Problem reprezentacji odbiorcy w procesie przekładu został potraktowany bardziej
szczegółowo przez J. Brzozowskiego (2001). Brzozowski przytacza określenia stosowane
przez licznych autorów, takie jak czytelnik wirtualny, czytelnik implikowany, czytelnik
modelowy, po czym sam – w przypadku tłumaczenia – opowiada się za sformułowaniem
czytelnik projektowany, ponieważ jego zdaniem „tłumacz zwykle bardziej aktywnie, bardziej
świadomie kreuje obraz swojego czytelnika” (Brzozowski 2001: 61). Brzozowski cytuje L.
Hewsona, który twierdzi, że tłumacz ma przed oczami:

Z jednej strony obraz czytelnika „minimalnego”, któremu trzeba wszystko wyjaśnić; z drugiej
strony obraz czytelnika-eksploratora, zdolnego posunąć się bardzo daleko w procesie lektury
obcojęzycznego tekstu (Hewson 1995: 156 cyt. Za Brzozowski 2001: 62).

Krytykując Hewsona za to, że sprowadza cały problem czytelnika projektowanego do


ilości dostarczonych czytelnikowi informacji natury kulturowej, Brzozowski – jak się wydaje
– przyjmuje jednak w dalszych rozważaniach dwubiegunową koncepcję tego autora (zob. np.
2001: 65). Brzozowski dodaje też ciekawe spostrzeżenie na temat możliwej interferencji
obrazu czytelnika i redaktora, „łącznie z możliwymi bezpośrednimi naciskami” tego
ostatniego (Brzozowski 2001: 62).
Sądzę, że dwubiegunowa koncepcja czytelnika projektowanego dobrze pasuje do
przedstawionych w niniejszej książce założeń teoretycznych. Można przyjąć, że profesjonalny
tłumacz tekstów prasowych i literackich weźmie pod uwagę przy projektowaniu decyzji
przekładowych zarówno czytelnika minimalnego, jak i eksploratora. Oczywiście w
przypadku popularnych tekstów prasowych (i zapewne popularnej literatury) przeważać
będzie reprezentacja czytelnika minimalnego, rozumianego jako najmniej wyrobionego i
wykształconego spośród tych, którzy – zdaniem tłumacza – mogą sięgnąć po daną lekturę.
Nie oznacza to jednak, że przekładając takie teksty tłumacz może przestać przejmować się
drugim biegunem czytelniczego spektrum. Po pierwsze, po popularny artykuł prasowy czy
popularną powieść sięgnąć może również czytelnik bardzo wyrobiony, znający język
oryginału i kulturę wyjściową, a po drugie, należy pamiętać o wspomnianym wyżej
zastrzeżeniu Brzozowskiego na temat interferencji obrazu czytelnika i redaktora. Tłumacz
zawsze jest na cenzurowanym – w normalnych warunkach (tj. w porządnych
wydawnictwach) tekst przekładu będzie uważnie czytany przez redaktora, który z reguły jest
polonistą, tj. specjalistą w dziedzinie języka docelowego, a często też zna język wyjściowy,
może więc również wychwycić błędy w zakresie ekwiwalencji. Przyjmiemy zatem, że
reprezentacja odbiorcy, jaką posługuje się profesjonalny tłumacz, składa się zawsze z
pewnego kontinuum czytelników, którego wyrazistymi biegunami są czytelnik minimalny, nie
znający języka wyjściowego, niezbyt wyrobiony i słabo wykształcony i czytelnik-eksplorator,
dodatkowo wyposażony w cechy złośliwego redaktora lub krytyka z upodobaniem
wychwytującego wszelkie potknięcia tłumacza.
W sytuacji szkoleniowej niezwykle trudno jest uzmysłowić przyszłym tłumaczom
wagę tego problemu – identyfikowania się z hipotetycznym odbiorcą przekładu w trakcie
tłumaczenia. Wynika to ze sztuczności warunków nauczania. Studenci automatycznie
przyjmują, że tłumaczą dla prowadzącego zajęcia – przecież nikt poza nim nie będzie czytał
ich tłumaczeń, a co za tym idzie, nieświadomie zakładają znajomość oryginału przez odbiorcę
tekstu. Aby uświadomić im znaczenie tego elementu procesu tłumaczenia, często zaczynałem
kurs od tłumaczenia tekstu zawierającego elementy, których poprawny przekład wyjątkowo
wyraźnie zależy od wyobrażenia sobie sytuacji odbiorcy. Przykładem takiego tekstu może
być Putting Kitty’s Typing on Pause, w którym opisywany jest program komputerowy
reagujący na… kota spacerującego po klawiaturze komputera. W tekście podana jest nazwa
programu – PawSense – strona internetowa, na której można go znaleźć, opisane jest też

32
działanie programu, który rozpoznaje „kocie pisanie” i blokuje klawiaturę – aby ją
odblokować, trzeba wpisać słowo „human”. Wielu studentów z rozpędu próbuje tłumaczyć
nazwę PawSense i zastępuje słowo „human” polskim odpowiednikiem „człowiek”. W takich
przypadkach polecam studentom, postawić się w roli różnych możliwych odbiorców ich
przekładu. Co będzie, jeśli któryś z czytelników zechce nabyć ów program? Jeśli nie podamy
mu oryginalnej nazwy PawSense, to przecież nie znajdzie programu w Internecie.
Przypuśćmy jednak, że udało mu się go kupić. Po klawiaturze spaceruje kot, program blokuje
klawiaturę, biedny użytkownik wpisuje hasło „człowiek” i… nic. Wszak prawdziwym hasłem
jest wyraz „human”! Zauważyłem, że po takiej lekcji studenci zaczynają zastanawiać się nad
tym, do kogo może być adresowany dany tekst, a czasem nawet próbują stawiać się w sytuacji
odbiorcy swojego tłumaczenia.
Do roli czytelnika projektowanego w procesie przekładu wracamy oczywiście
wielokrotnie w trakcie kursu tłumaczenia pisemnego, niemal przy każdym tłumaczeniu, ale
kolejnym tekstem dołączonym do korpusu tekstów przekładowych specjalnie pod tym kątem
jest Prison Tales. Pojawiał się na nieco późniejszym etapie kursu, ponieważ problem
tłumaczeniowy, jaki trzeba rozwikłać w trakcie jego przekładu jest znacznie bardziej złożony.
Jak zwykle proszę studentów o przetłumaczenie tego tekstu, a dopiero potem zadaję im
pytanie, czy są w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której rzeczywiście ktoś zamawia u nich
tłumaczenie takiego tekstu. Problem polega na tym, że Prison Tales to krótki tekst z
Newsweeka, który pojawił się po śmierci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Oczywiście nie
mógłby on spełniać roli wspomnienia o pisarzu w polskiej prasie: jest na to zbyt krótki i
ogólnikowy, zawiera informacje polskiemu czytelnikowi zbędne, a ponadto jego konstrukcja
zupełnie nie przypomina polskich tekstów tego typu (wspomnienia o wybitnych ludziach w
polskiej prasie zaczynają się zwykle od informacji o śmierci, a potem przedstawiają życiorys
zmarłego). Zatem żeby uzasadnić potrzebę tłumaczenia tego akurat tekstu, trzeba wymyślić
sytuację dość niezwykłą, na przykład wyobrazić sobie, że jakaś polska gazeta postanowiła
pokazać swoim czytelnikom, co pisano w różnych krajach świata po śmierci wybitnego
polskiego pisarza. Byłaby to zatem sytuacja opisywana przez J. Mouse (1977) jako „over
translation” – tłumaczenie, które nie próbuje udawać tekstu powstałego w języku docelowym,
ale od razu manifestuje swoją przekładowość (podobną koncepcję – pod inną nazwą –
przedstawił też J. Levy 1963). Warto zauważyć, że jest to sytuacja niezwykle rzadka,
związana z faktem, że tłumaczymy z angielskiego na polski tekst o Polaku. Szczerze mówiąc,
tylko w przypadku tego tekstu – celowo zresztą wybranego do korpusu tekstów jako przykład
dość ekstremalnej sytuacji przekładowej – widzę potrzebę zapoznania moich studentów z
koncepcją skoposu (zob. rozdział 3) i koncepcją „overt” i „covert translation”.

Dla zilustrowania powyższych rozważań dotyczących komunikacji językowej w ogóle


i tłumaczenia w szczególności przeanalizujmy przykładowy tekst prasowy używany przeze
mnie na zajęciach z tłumaczenia:

The Mouse That Roared


At works by 17 -century masters. Castles. Country estates and 430.000 acres of prime
th

real estate. These are among the treasures confiscated by German forces occupying
Czechoslovakia during World War II. Berlin wants to return them to their rightful owners, the
Czechs, as war reparations. But there’s one (very) small hitch: Liechtenstein, that eyeblink on
the autobahn, haven for dodgy dollars and old European nobility. Many of the assets in
question were owned by its citizens – and the tiny kingdom wants the wealth back.
No way, a German court declared three years ago. The properties are most definitely
German , it ruled, because Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were “ethnic

33
Germans”. Oh, the Sturm und Drang that has occasioned. Last week Liechtenstein filed suit
against Germany in the International Court of Justice in The Hague claiming its “sovereignty”
has been violated and demanding compensation, if not the contested assets themselves.
Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to The
Hague armed with four of Europe’s most expensive lawyers. Even its head of state, Prince
Hans-Adam II, has girded his loins for battle – after discovering one of his family’s lost
paintings in Cologne. The case has taken 50 years to come about. No doubt it will take that
many more to resolve.

Zrozumienie powyższego tekstu (krótkiego tekstu prasowego na temat sporu


międzynarodowego) wymaga rozszyfrowania następujących elementów:

1. Schemat fabularny
N zabrał C ogromne bogactwa. Teraz chce je zwrócić (wyszlachetniał?). Ale wtrąca
się L i twierdzi, że też ma prawa do (części) bogactw. Przedstawiciel N odmawia L praw do
bogactw i uzasadnia (because the Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were
„ethnic Germans”). Decyzja I jej uzasadnienie wywołują gwałtowną reakcję L. L skarży N do
sądu, stawia konkretne żądania I przygotowuje się do walki o ich realizację – reprezentować
go będą “foreign ministers + 4 lawyers” oraz “head of state” )ma dodatkowy powód
rodzinny).

Komentarz
Tekst odwołuje się do paru znanych scenariuszy – m.in. scenariusza wojny, okupacji i
problemów powojennych, scenariusza sporów międzynarodowych, scenariusza procesu
sądowego – a także paru znanych schematów: ludzie pragną bogactw i zwykle są skłonni o
nie walczyć, państwa zachowują się jak ludzie, mały człowiek często robi dużo szumu (tak
jak mały piesek najgłośniej szczeka).
Większość czytelników (zarówno anglo-, jak i polskojęzycznych) wie, że okupanci
nierzadko przywłaszczają sobie dobra w okupowanym kraju, część z nich wywożą, wycofując
się z tego kraju. Zdarza się czasem, że pokonany okupant zmuszony jest do zapłacenia
reparacji i/lub zwrotu zagrabionych dóbr. W skomplikowanej historii Europy Środkowej
ustalenie praw własności jest często zadaniem bardzo trudnym.
Sądy uciekają się czasem do dość zawiłych konstrukcji logicznych, by uzasadnić
swoje wyroki. Sprawy, w których stronami są państwa, bywają rozpatrywane przez trybunały
międzynarodowe. Nie jest obojętne, kto będzie reprezentował stronę przed sądem – im lepszy
prawnik, tym większa szansa wygranej, ale dobrzy prawnicy są zwykle drodzy.

2. Wiedza o świecie
Oprócz znajomości powyższych schematów i scenariuszy, do zrozumienia tekstu
potrzebne są bardziej konkretne elementy wiedzy o świecie:
The Mouse that Roared to tytuł filmu brytyjskiego z 1959 r., zabawnej komedii o Wielkim
księstwie Fenwick, które wypowiedziało wojnę Stanom Zjednoczonym. Film ten był
wyświetlany w polskich kinach pod tytułem Mysz, która ryknęła.
Dzieła XVII-wiecznych mistrzów są bardzo cenne.
Akr to miara powierzchni używana w krajach anglosaskich; 1 akr = 0,405 hektara.
W czasie II wojny światowej Niemcy okupowały Czechosłowację; obecnie nie ma już
Czechosłowacji – w tekście mowa o Czechach, bo większość zagrabionych dóbr
pochodziła stamtąd (Słowacja przez pewien czas współpracowała z Niemcami).
Berlin to stolica Niemiec; tu w znaczeniu „władze Niemiec”.
Liechtenstein – księstwo w Europie, język urzędowy – niemiecki.

34
Niektórzy obywatele Liechtensteinu (lub ich przodkowie) mieszkali niegdyś w Czechach;
chodzi tu prawdopodobnie o rody arystokratyczne, które zapewne posiadały spore
bogactwa.
Sturm und Drang – „nurt w literaturze niemieckiej od poł. Lat 70. do drugiej poł. Lat 80.
XVIII wieku; kształtował się w opozycji do etyki protestanckiego mieszczaństwa,
racjonalizmu oświecenia i francuskiego klasycyzmu; odegrał tę samą rolę co przełom
romantyczny w innych krajach (NLPWN)
The Hague – Haga.
Cologne – Kolonia.
The International Court of Justice in The Hague – po polsku Międzynarodowy Trybunał
Sprawiedliwości w Hadze, “organ sądowy ONZ rozstrzygający spory między
państwami…” (NLPWN).
Sovereignty – suwerenność “niezależność państwa od wszelkiej władzy w stosunkach z
innymi państwami I organizacjami międzynarodowymi […] oraz samodzielność w
regulowaniu spraw wewnętrznych…” (NLPWN).

3. Struktura tekstu
Wyliczenie elementów, które na pierwszy rzut oka łączy tylko to, że są cenne.
Wyjaśnienie, dlaczego zostały wyliczone: łączy je jeszcze to, co się z nimi stało w przeszłości
(„these are”), i to, co chcą z nimi zrobić Niemcy teraz („them”. Przeszkoda („but there’s”),
dwukropek i nazwa przeszkody: Liechtenstein. Charakterystyka Liechtensteinu („that…”).
Dlaczego się sprzeciwia (odbiorca oczekuje wyjaśnienia; z pierwszą częścią tekstu
wyjaśnienie to łączy „many of the assets in question” i ewentualnie „the wealth”). Decyzja
niemieckiego sądu (skoro mieliśmy już propozycję Niemiec i sprzeciw Liechtensteinu, to
teraz spodziewamy się reakcji Niemiec) – przy okazji dowiadujemy się, że sprawa ciągnie się
już co najmniej od trzech lat – i uzasadnienie DECYZJI. REAKCJA Liechtensteinu (znowu
połączona z poprzednimi elementami raczej na zasadzie oczekiwań odbiorcy i jego
znajomości struktury typu: „ktoś powiedział coś kontrowersyjnego – ale się rozpętała burza!”)
– uzasadnienie i uszczegółowienie reakcji (okazuje się, że „Sturm und Drang oznacza w tym
wypadku „filing suit”, „claiming that…” i „demanding something”). Osoby po stronie
Liechtensteinu, które będą się angażować w spór (wprowadzone idiomem z „its big guns”
połączone z poprzednimi dwoma zdaniami za pomocą „the fray” – przedimek określony
oznaczający informację daną oraz metaforyczne określenie konfliktu). Wyjaśnienie motywów
księcia (myślnik i „after”. Zdanie podsumowujące („the case” najprawdopodobniej nie
dotyczy sprawy sądowej, lecz całego opisanego konfliktu). Przewidywania autora co do
rozwiązania problemu („it” odnosi się do „the case” z poprzedniego zdania).

Komentarz
Tekst zaczyna się od wyliczenia bogactw, bo ludzie lubią czytać o bogactwach. Nie
można jednak zbyt długo zwlekać z wyjaśnieniem, o jakie bogactwa chodzi i dlaczego się o
nich pisze, bo czytelnik się zniechęci. Dalej następuje opis wydarzeń (ułożony na zasadzie
„akcja – reakcja”), przerywany krótkimi uzasadnieniami i wyjaśnieniami. Autor w krótki i
lekki sposób wyjaśnia, co to jest Liechtenstein, bo obawia się, że nie wszyscy czytelnicy
wiedzą (natomiast dłuższe i poważniejsze wyjaśnienia mogłyby ich znudzić). Historia kończy
się w punkcie kulminacyjnym – dalszy przebieg konfliktu nie jest jeszcze znany, więc autor
wyraża swoje przypuszczenia.

4. Środki stylistyczne
* Aluzja do filmu The Mouse that Roared – mrugnięcie okiem do tych, którzy film widzieli, a
dla tych, którzy go nie znają, dość przejrzysta metafora (mysz symbolizuje coś malutkiego,

35
słabego i nieważnego, ryk przystoi raczej lwu); jednocześnie element komiczny: myszy nie
ryczą.
* Wyliczanka na początku – równoważniki zdań, które mają pokazać ogrom bogactw i
zaintrygować czytelnika.
* Metafora: „that eyeblink on the autobahn”; autor żartobliwie sugeruje, że przez
Liechtenstein można przejechać autostradą w czasie potrzebnym do mrugnięcia okiem (a
zatem w ogóle go nie zauważyć); „eyeblink” nawiązuje do idiomu „In the blink o an eye” –
bardzo szybko; wyraz „autobahn” zamiast „highway”, bo Liechtenstein jest krajem
niemieckojęzycznym.
* „One (very) small hitch” – idiom, uzupełniony o słówko „very” w nawiasie, ma podkreślać
znikome rozmiary księstwa.
* Inne idiomy: „haven [bezpieczna przystań, wymarzone miejsce; tu użyte ironicznie) for”,
„Sturm und Drang” (w omawianym tekście sformułowanie to nie ma nic wspólnego z
niemieckim nurtem literackim, a oznacza tyle, co „burza, zamieszanie” i zostało wybrane m.
In. Dlatego, że mowa tu o dwóch państwach niemieckojęzycznych; „mustered all its big guns
for the fray”, „armed with”, „girded his loins for battle” – te trzy idiomy nawiązują do
metafory „spór to wojna” (zob. Lakoff i Johnson 1980); w kontekście nierównych sił
przeciwników mają dodawać tekstowi żartobliwości; idiom „girded his loins for battle” brzmi
ponadto nieco archaicznie (zob. też podrozdział o tłumaczeniu idiomów w rozdziale 6).
* Epitety:
„dodgy dollars” – podejrzane dolary, sugeruje, że księstwo nie cieszy się najlepszą opinią;
„Tiny Kingom” – kontrast pomiędzy poważnym słowem „Kingom” a wyrazem „tiny”;
„”most expensive lawyers” – drodzy prawnicy są zwykle dobrzy, można więc się spodziewać
długiego procesu;
„prime real estate” – podkreśla wartość posiadłości;
„rightful owners” – autor z góry wyklucza prawa kogokolwiek innego do wymienionych
dóbr;
* Zdanie – „Oh the Sturm und Drang that has occasioned” jest wysoce nacechowane – typowe
byłoby tu zdanie składające się z podmiotu, orzeczenia i dopełnienia, na przykład jakiś
odpowiednik polskiego “decyzja sądu wywołała burzę”; zamiast tego autor posługuje się
równoważnikiem zdania składającym się z rozbudowanej grupy rzeczownikowej;
charakterystyczne jest też użycie wykrzyknika „oh”, wyszukanego wyrażenia „Sturm und
Drang” i dość rzadko używanego czasownika „occasion” – wszystko to ma wyrażać ironiczny
stosunek autora do opisywanej sprawy.

5. Modalność tekstu (nastawienia autora)


Dominującą nutą jest ironia, zwłaszcza w odniesieniu do Liechtensteinu: autor
podkreśla jego niezwykle małe rozmiary, anachronizm („haven for old European nobility”,
„even its head of state, prince Hans-Adam II”), podejrzaną reputację („haven for dodgy
dollars”), kontrast między „znikomością” państwa i jego anachronizmem a pełna oburzenia,
gwałtowną reakcją – paralele z Wielkim Księstwem Fenwick z komedii filmowej („Mouse
that roared”, „Oh the Sturm und Drang that has occasioned”, „has mustered all its big guns for
the fray”, „armed with four lawyers”, „girded his loins battle”). Autor bierze też w cudzysłów
wyraz „Sovereignty” sugerując jakby, że tak mały kraj nie powinien używać tak poważnych
wyrazów, ewentualnie, że w przypadku tak małego kraju nie można naprawdę mówić o
suwerenności.
Autor p0okpiwa również z wyroku sądu niemieckiego, używając najpierw zamiast
oficjalnego sformułowania wyroku potocznego „no way”, zdecydowanie nie pasującego do
powagi sądu, a następnie nieco archaicznego wyrażenia „of yore” w uzasadnieniu wyroku.

36
W ostatnich zdaniach zaznacza się sceptycyzm autora co do możliwości rychłego
rozwiązania sporu.

P r o b l e m y t ł u m a c z e n i o w e:
1. Tytuł. Tłumacz powinien dotrzeć do źródła tego sformułowania (tytuły anglojęzycznych
filmów wraz z obsadą, streszczeniem i innymi informacjami można odnaleźć, na przykład w:
Leonard Maltin’s Movie and Video Guide, Sygnet 1995), a następnie sprawdzić, pod jakim
tytułem ten film był wyświetlany w Polsce. Oczywiście można tytuł artykułu przetłumaczyć
nie wiedząc nic o filmie – metafora i tak będzie przejrzysta – ale ze względu na to, że
niektórzy odbiorcy przekładu mogą ten film pamiętać, najlepiej byłoby użyć polskiego tytułu
filmu: Mysz, która ryknęła, a nie, na przykład: „Mysz, która zaryczała”.
2. Tekst The Mouse That Roared zawiera kilka nielogiczności. Po pierwsze: wojska
niemieckie mogły skonfiskować zamki, ziemie i posiadłości, ale nie bardzo widzę, jak
mogłyby wywieźć je z Czech, w związku z tym trudno przypuszczać, żeby teraz Niemcy
rzeczywiście mówili o zwracaniu nieruchomości. Zatem z całej efektownej listy do zwracania
pozostają jedynie „dzieła siedemnastowiecznych mistrzów”. Po drugie, nie można zwracać
właścicielowi tego, co mu się prawnie należy i jednocześnie twierdzić, że jest to
odszkodowanie. Po trzecie: Liechtenstein nie jest królestwem lecz księstwem.
3. Niewielu Polaków wie, jak przeliczać akry na obowiązujące w Polsce miary powierzchni.
W związku z tym „430,000 acres” należałoby chyba przeliczyć na hektary. Nie można też
zapominać, że po polsku przecinków i kropek w liczbach używa się akurat odwrotnie niż po
angielsku.
4. Zgrabna metafora „eyeblink on the autobahn” jest dość trudna do przełożenia –
„mrugnięcie okiem na autostradzie” jest zdecydowanie, a mówieniowe „kraj, przez który
można przejechać autostradą w mgnieniu oka” – długie i nieśpieszne. Lepiej więc może
zrezygnować z oryginalnego obrazu i dowcipu i napisać „ten punkcik na mapie (Europy)”?
5. „…haven for dodgy dollars and old European nobility”. Po polsku nie można łączyć za
pomocą “i” tak równych elementów jak dolary i arystokracja, trudno też wymyślić jeden
ekwiwalent słowa „haven”, który pasowałby zarówno do dolarów, jak i do arystokracji
(schronienie, przystań, raj dla dolarów, nie brzmią zbyt dobrze – po polsku tego typu
wyrazów używa się raczej w odniesieniu do ludzi); a zatem trzeba będzie zapewne użyć
dwóch różnych rzeczowników zamiast jednego angielskiego „haven”, lub zastąpić
sformułowanie „dodgy dollars” na przykład „podejrzanymi biznesmenami”. Ponadto,
sformułowanie „haven for dodgy dollars” prowokuje niektórych niedoświadczonych tłumaczy
do używania takich sformułowań, jak „brudne pieniądze” czy nawet „pralnia brudnych
dolarów”. Takie rozwiązanie przekładowe może być niezmiernie niebezpieczne: pranie
brudnych pieniędzy jest przestępstwem w świetle prawa międzynarodowego, zatem
niefortunny tłumacz lub jego wydawca – gdyby tłumaczenie ukazało się w prasie – mógłby
zostać pozwany do sądu przez władze państwa Liechtenstein. (o tym, jak wielka jest
odpowiedzialność tłumaczy za słowo, zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych,
przypomnieliśmy sobie niedawno w związku z tłumaczeniem wypowiedzi A.
Kwaśniewskiego: „byliśmy zwodzeni” na angielskie „we were taken for a ride”. Trzeba
przyznać, że tłumacz, który wybrał takie rozwiązanie, wykazał się dużym brakiem wyobraźni
i odpowiedzialności).
6. „Sturm und Drang”. Wielu Polaków zna określenie „Sturm und Drang” (co prawda
niektórym myli się z „Drang nach Osten”), ale w tym akurat tekście może to być tylko
utrudnieniem. Sformułowanie użyte w tekście nie ma nic wspólnego z literaturą niemiecką,
lecz tylko w większych słownikach amerykańskich znajdziemy odpowiednie wyjaśnienie: „1.
a style or movement od German literature of the latter half of the 18 century […] 2. tumult,
turmoil, upheaval” (RHODE).

37
7. „sovereignty” – ponieważ trudno uznać, by cudzysłów miał oznaczać cytat – pojedyncze
wyrazy cytuje się tylko wtedy, gdy są one z jakichś powodów niezwykłe czy zaskakujące,
należy zatem uznać, że cudzysłów ma wyrażać ironię autora; ironia jest nieuzasadniona,
nawet mały kraj może być suwerenny i zasługuje na szacunek.
8. Militarne idiomy: „mustered all its big guns for the fray, armed with lawyers, girded his
loins for battle” z różnym powodzeniem można tłumaczyć na polski – o ile pierwszy ma
bardzo podobny ekwiwalent „wytoczyć ciężkie/najcięższe działa”, o tyle drugi jest nie do
skalkowania, bo po polsku nie można powiedzieć „uzbrojony w prawników”, a trzeci
wymaga poszukania innego rycersko-militarnego idiomu (zob. też podrozdział o tłumaczeniu
idiomów w rozdziale 6).
9. Użycie „head of state” jako podmiotu i „Prince Hans-Adam II” jako wtrącenie nie powinno
być kalkowane po polsku, bo wtedy podmiot jest rodzaju żeńskiego, a osoba – męskiego.
10. „Hans-Adam II”. Wprawdzie Nowy Leksykon PWN podaje Hans Adam II (bez dywizu),
ale polska tradycja nakazywałaby raczej użyć formy Jan Adam II.

Powyższe omówienie nie wyczerpuje oczywiście wszystkich problemów związanych


z naszą interpretacją tekstów w ogóle, ani tym bardziej z procesami myślowymi i działaniami
tłumacza. Staraliśmy się pokazać tylko najważniejsze i najtrudniejsze elementy procesu
interpretacji, pominęliśmy zatem zupełnie pierwszy etap analizy, polegający na
rozszyfrowaniu struktury zdań tekstu (zarówno tej formalnej, typu: podmiot – orzeczenie –
dopełnienie, jak i bardziej semantycznej, polegającej na ustaleniu ramy czasownikowej i jej
zrealizowanych elementów – ról). Takie analizy znaleźć można w wielu podręcznikach
gramatyki opisowej języka angielskiego, przez tłumacza wykonywane są one na ogół
automatycznie, a zaczynają być problemem dopiero wtedy, gdy mamy do czynienia z tekstem
wieloznacznym lub bardzo skomplikowanym stylistycznie. Mimo że przedstawiona tu analiza
jest niepełna i skrótowa, potrzebowaliśmy kilku stron na omówienie krótkiego tekstu
gazetowego. To dobrze ilustruje trzy przedstawione uprzednio tezy:
1. teksty są tylko mikroskopijnymi reprezentacjami złożonych rzeczywistości
mentalnych.
2. Rozumienie tekstów wymaga wiedzy o komunikacji (często nieświadomej), wiedzy o
świecie i umiejętność wnioskowania – odtwarzania rzeczywistości kryjących się za
sygnałem, jakim jest tekst;
3. Tłumaczenie nie polega na przekształcaniu tekstu w języku A w tekst w języku B, lecz
jest skomplikowaną operacją mentalną, polegającą na odtworzeniu rzeczywistości
reprezentowanej przez tekst wyjściowy, a następnie sformułowaniu w języku B
takiego tekstu, który jego p r a w d o p o d o b n y m odbiorcom umożliwi
prawdopodobnie odtworzenie rzeczywistości jak najbardziej zbliżonej do tej, którą
p r a w d o p o d o b n i e udało się odtworzyć odbiorcom tekstu wyjściowego.

Warto zauważyć, że jako ilustrację wybraliśmy dość jednoznaczny i niezbyt


skomplikowany tekst prasowy, nie wymagający wielkiej wiedzy fachowej ani ogromnej
wiedzy o świecie, ani zawiłych interpretacji, jakich często wymagają bardziej ambitne utwory
literackie.

38
5. Nieprzekładalność kulturowa: „kultura to warowny obóz”

Kto neguje przekładalność dzieła sztuki, neguje eo ipso jego czytelność.


Czytanie jest bowiem także tłumaczeniem.
Karl Dedecius

Większość teoretyków tłumaczenia jest zgodna co do tego, że istnieją dwa źródła


praktycznej, względnej nieprzekładalności: różnice kulturowe oraz różnice językowe (zob. np.
Wojtasiewicz 1957/1992, Catford 1965). Najpierw zajmiemy się różnicami kulturowymi,
ponieważ wydaje się, że są one przyczyną poważniejszych trudności przekładowych.

Określenie „elementy kulturowe” jest oczywiście pewnym skrótem myślowym – w


gruncie rzeczy wszystkie elementy typowego tekstu są elementami kulturowymi. Wszak i
język jest częścią kultury. Chodzi nam tu o takie elementy tekstu, które w sposób szczególny
łączą się z kulturą danego kraju. Z tłumaczeniowego punktu widzenia ich wspólnym
mianownikiem będzie to, że ich kulturowa specyficzność (fakt, że są charakterystyczne tylko
dla kultury wyjściowej lub lepiej znane w kulturze wyjściowej) rodzi problemy przekładowe.
Tak rozumiane elementy kulturowe obejmują większość imion własnych (z wyjątkiem tych,
które są dobrze znane w kulturze docelowej i jako takie mają swoje uznane ekwiwalenty w
języku docelowym lub też zostały przez ten język zapożyczone), nazwy i zwroty związane z
organizacją życia w kraju kultury wyjściowej (np. z ustrojem politycznym, systemem
oświaty, służbą zdrowia, prawem itp.), obyczajami i przyzwyczajeniami (takimi jak tradycje
kulinarne i zwyczaje związane z jedzeniem, święta i towarzyszące im obrzędy, sposoby
witania się i żegnania itd.), cytaty i aluzje mające ścisły związek z literaturą danego kraju
(obejmującą zarówno znane powieści, dramaty czy wiersze, jak i wierszyki dla dzieci, znane
piosenki, przysłowia, libretta oper, operetek i musicali itd.), aluzje do historii kraju i do
innych sfer kultury, takich jak muzyka, film, malarstwo itd. Ze względu na szeroki zakres
tych zjawisk nie zdecydowaliśmy się na użycie stosowanego przez niektórych teoretyków i
praktyków tłumaczenia terminu „realia”, który przede wszystkim kojarzy się z codziennością
życia w danym kraju.
O. Wojtasiewicz nazywa zastosowanie takich elementów w tekście „aluzjami
erudycyjnymi”, rozumiejąc erudycję jako znajomość pewnych faktów i stwierdza:

Każda aluzja wywołuje zamierzone przez autora skojarzenia tylko u tych odbiorców,
którzy ją rozumieją. Oczywiście, w wypadkach przekładów prawdopodobieństwo
niezrozumienia aluzji ogromnie wzrasta, gdyż odbiorcy przekładu mają znacznie mniej
„erudycji” niezbędnej do zrozumienia oryginału. Dlatego też tłumacz może na ogół aluzję
odbiorcom przekładu wyjaśnić, ale nie może jej – w naszym rozumieniu – przetłumaczyć,
gdyż jego sformułowanie nie będzie odpowiednikiem sformułowania oryginalnego, nie
wywoła u odbiorców przekładu tych skojarzeń, jakie powstają u odbiorców oryginału.
(Wojtasiewicz 1957/1992: 77-78).

Innymi słowy, w przypadku elementów kulturowych nie należy oczekiwać u


odbiorców przekładu podobnej reakcji, gdyż to, co jest dobrze znane i swojskie dla odbiorców
oryginału, będzie obce, a czasem wręcz egzotyczne dla odbiorców przekładu. Owa
nieuchronna różnica w odbiorze sprawia, że niektórzy teoretycy przekładu piszą o „absolutnej
nieprzekładalności” tekstów mocno nacechowanych kulturowo. I tak T. Bałuk-Ulewiczowa

39
pisząc o przekładzie Wesela Wyspiańskiego na angielski twierdzi, że to przedsięwzięcie
translatorskie natrafia na „nieprzekraczalną barierę”, która chroni wszystko to, co w tym
dramacie jest absolutnie nieprzetłumaczalne. Poza ową barierą znajdują się „wszystkie te
elementy dramatu, które nie tylko sprawiają, że jest on tak specyficznie polski, ale również są
identyfikowane przez polskich widzów jako specyficznie rodzime, specyficznie n a s z e.
Zewnętrzni widzowie, obserwujący te elementy spoza granicy, mogą zrozumieć je racjonalnie
- tak jak udało się to tłumaczowi w całym tekście poza błahymi sześćdziesięcioma
przypadkami - ale nigdy nie doświadczą ich w ten sam sposób, jak rodzima widownia”.
(Bałuk-Ulewiczowa 2000: 176-177, tłumaczenie K.H.)
Sądzę, że tego typu twierdzenia o nieprzekładalności są wynikiem nadmiernych i
nierealnych oczekiwań. Nikt nie może doświadczać Yeatsa czy Joyce’a w ten sam sposób, co
rodowici Irlandczycy, a przecież dzieła tych dwóch twórców są tłumaczone na wiele języków
i czytane przez odbiorców w wielu różnych krajach. . Nikt nie może odbierać muzyki reggae
tak samo jak Jamajczycy, a przecież słucha się jej na całym świecie. Mitu identyczności
doświadczenia nie można traktować poważnie. Nawet ludzie mieszkający w tym samym kraju
i wychowani w tej samej kulturze nie mogą reagować w ten sam sposób na te same bodźce.
Niektórzy Polacy zachwycają się Weselem, innych ono nudzi, a są też pewnie i tacy, którzy
nie bardzo rozumieją, o co w nim chodzi. Jak podkreślaliśmy już w tej książce, nie może być
mowy o absolutnym porozumieniu czy o absolutnie skutecznej komunikacji. Kwintesencją
naszego sposobu porozumiewania się jest jego przybliżony charakter: rozumiemy się do
pewnego stopnia, lepiej lub gorzej, na ogół jednak w sposób wystarczający dla naszych
celów. Podobnie jest z odbiorem przekładów. Zapewne czytelnicy tłumaczenia tekstu mocno
nacechowanego kulturowo, silnie osadzonego w realiach innej kultury, zrozumieją nieco
mniej niż odbiorcy oryginału należący do owej kultury, ale z drugiej strony będzie to również
zależało – w obu wypadkach – od przygotowania tychże odbiorców. Żaden Polak nie rodzi się
z wiedzą na temat złotych rogów, czapek z piór, chochołów itp. Przeważnie uczymy się o
znaczeniu tych symboli w szkole, „przerabiając” Wesele – jeśli chodzimy do dobrej szkoły i
uważamy na lekcjach. Nie można wykluczyć, że np. irlandzki intelektualista zrozumie Wesele
lepiej niż Polak, który nie interesuje się literaturą i którego akurat zmuszono do pójścia na tę
sztukę. Jest jeszcze jeden istotny czynnik, o którym zapominają autorzy piszący o absolutnej
nieprzekładalności czy też o efekcie obcości w przekładzie (Lewicki 2000, 2002). Jak
zauważył E.A. Nida, ludzi charakteryzuje zdolność do dostosowywania się do innych
wzorców zachowań. Posiadamy coś w rodzaju urządzenia, za pomocą którego potrafimy
przeformułować doświadczenie w kategoriach innych systemów konceptualnych (Nida 1964:
55). Jeśli chcemy, potrafimy identyfikować się z innymi ludźmi i wczuwać się w ich sytuację,
nawet gdy są to ludzie tak od nas różni jak zbiegli niewolnicy na jamajce na początku XVIII
wieku, czy chińscy chłopi w wieku XIX.
Dlatego też sądzę, że ogromną większość tekstów napisanych przez ludzi dla ludzi
można przetłumaczyć, nawet jeśli SA one tak bardzo nacechowane kulturowo jak Wesele
Wyspiańskiego czy Pan Tadeusz Mickiewicza, czy też sienkiewiczowska Trylogia.
Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że w takich tłumaczeniach nie nastąpią żadne „straty”.
Straty SA wkalkulowane w działalność translatorską, podobnie zresztą jak w każdy inny
rodzaj działalności – żyjemy przecież w świecie, w którym panuje prawo entropii. Tłumacz,
czy też inna osoba decydująca o podjęciu próby przekładu, dokonuje rachunku takich strat
jeszcze przed przystąpieniem do tłumaczenia i w ogromnej większości przypadków rachunek
wypada korzystnie. Tak, warto tłumaczyć. Trzeba też pamiętać o zupełnie podstawowym
czynniku wpływającym na podjęcie decyzji o tłumaczeniu. Tłumacz (a częściej wydawca)
zadaje sobie pytanie: czy przekład znajdzie czytelników? Jeśli można podejrzewać, że tak, to
tłumaczone bywają nawet tak nieprzekładalne teksty jak twórczość grupy Monty Pythona.

40
Jak już zostało powiedziane, elementy nacechowane kulturowo stanowią często poważny
problem tłumaczeniowy. Tłumacze stosują bardzo rózne metody przy rozwiązywaniu takich
problemów, a teoretycy przekładu próbują owe metody klasyfikować, a także oceniać ich
przydatność w różnych sytuacjach. Najbardziej znane klasyfikacje metod tłumaczeniowych
tego typu pochodzą z prac J-P. Vinaya i J. Darbelneta (1958/2000) i P. Newmarka (1988).
Vinay i Darbelnet nie piszą expressis Derbis, że idzie im o tłumaczenia elementów
nacechowanych kulturowo, ale uważna analiza ich metod tłumaczeniowych nasuwa wniosek,
że takie właśnie problemy tłumaczeniowe maja przede wszystkim na myśli. Wyróżniają trzy
bezpośrednie metody tłumaczenia – zapożyczenie, kalkę i tłumaczenie dosłowne – oraz cztery
metody okrężne: transpozycję, modulację, ekwiwalencję i adaptację. Zapożyczenia stosuje się
zwykle wtedy, gdy w języku docelowym nie znajdujemy ekwiwalentu dla danej jednostki
tekstu oryginału, ale także dla osiągnięcia efektu stylistycznego. Kalki, będące specyficznym
rodzajem zapożyczeń, polegają na dosłownym przekładzie elementów zapożyczanego
wyrażenia i można je podzielić na kalki leksykalne i kalki strukturalne (Vinay, Darbelnet
1958/2000: 85). Definicja tłumaczenia dosłownego przedstawiona przez Vinaya i Darbelneta
nie jest zbyt precyzyjna: ich zdaniem jest to bezpośrednie przekształcenie tekstu wyjściowego
w tekst docelowy przy zachowaniu reguł języka docelowego, a zwłaszcza poprawności
gramatycznej i idiomatycznej, ale autorzy słusznie zauważają, że tłumaczenie dosłowne jest
rozwiązaniem dość nietypowym, spotykanym najczęściej w przypadku pokrewnych języków i
podobnych kultur (1958/2000: 86). Transpozycja polega na zastąpieniu wyrazu z jednej klasy
wyrazem z innej klasy przy zachowaniu znaczenia wypowiedzi (1958/2000: 88). Modulacja
to przekształcenie formy wypowiedzi polegające na zmianie punktu widzenia (np. zastąpienie
zwrotu „nigdy nie wątpił” ekwiwalentem zwrotu „zawsze był pewien”). Zdaniem autorów
taka zmiana jest uzasadniona, gdy tłumaczenie dosłowne dałoby w efekcie tekst
nieidiomatyczny lub niezręczny (1958/2000: 89). Metoda zwana przez Vinaya i Darbelneta
ekwiwalencją to, używając bardziej współczesnej terminologii, zastąpienie frazeologizmu
tekstu wyjściowego (zwłaszcza utartego zwrotu, idiomu czy przysłowia) jego funkcjonalnym
ekwiwalentem, który stylistycznie ani strukturalnie nie musi być do niego podobny
(1958/2000: 90). Adaptację stosuje się wtedy, gdy sytuacja opisywana w tekście wyjściowym
nie jest znana w kulturze docelowej – tłumacz tworzy wówczas sytuację, która może być
uznana za ekwiwalentną (1958/2000: 90-91). Nazwy dwóch ostatnich metod – z naszego
dzisiejszego punktu widzenia – nie są zbyt fortunne, ponieważ ekwiwalencja i adaptacja
używane są w teorii tłumaczenia w innych znaczeniach.
Newmark (1981, 1988) przedstawia znacznie bardziej rozbudowaną klasyfikację
technik tłumaczeniowych, które zresztą nazywa „procedurami”. Jego zdaniem najważniejszą
z nich jest tłumaczenie dosłowne, które powinno być stosowane ilekroć „zapewnia
referencyjna i pragmatyczną ekwiwalencję wobec oryginału” (1988: 69). Inne procedury
wymieniane przez Newmarka to: transferencja, naturalizacja, ekwiwalent kulturowy,
ekwiwalent funkcjonalny, ekwiwalent opisowy, synonimia, kalka, przesunięcie czy też
transpozycja, modulacja, uznane (oficjalne) tłumaczenie, kompensacja, analiza składnikowa,
redukcja i rozszerzenie, parafraza, „dublety” tłumaczeniowe, przypisy, dodatki i objaśnienia
(w tekście) (Newmark 1988: 81-93). Część procedur Newmarka pokrywa się z metodami
Vinaya i Darbelneta – tłumaczenie dosłowne, transpozycja, modulacja, kalka; także
transferencja to nic innego jak zapożyczenie. Naturalizacja to dostosowanie zapożyczonego
słowa do zasad wymowy i pisowni języka docelowego (1988: 82). Dublet tłumaczeniowy to
zastosowanie dwóch procedur naraz, na przykład zachowanie w tekście przekładu wyrazu z
oryginału (transferencja) i podanie jego objaśnienia. Niektóre z procedur Newmarka wydają
się dość wątpliwe, na przykład synonimia, która opiera się na mocno podejrzanej koncepcji
synonimii międzyjęzykowej. Do innych powrócimy przedstawiając przyjętą w tej książce
klasyfikację technik tłumaczeniowych.

41
Wydaje się, że zakres pojęciowy opisywany terminami metoda, procedura, technika i
strategia obejmuje trzy jakościowo różne pojęcia: po pierwsze strategię, rozumianą jako
preferowany (świadomie lub nie) sposób postępowania tłumacza w całym tekście lub jego
znaczących fragmentach, po drugie technikę, rozumianą jako wybór pewnego rozwiązania
konkretnego problemu napotkanego w trakcie procesu tłumaczenia i wreszcie samo
rozwiązanie tłumaczeniowe, które można bezpośrednio ocenić w tekście przekładu. Z tego
punktu widzenia powinniśmy właściwie mówić o strategiach udomowienia i egzotyzacji,
strategii tłumaczenia syntagmatycznego, strategii tłumaczenia funkcjonalnego. Efektem danej
strategii może być częstsze użycie pewnych technik, na przykład strategia udomowienia
zaowocuje częstszym wykorzystywaniem takich technik jak stosowanie ekwiwalentów
funkcjonalnych i opisowych oraz opuszczanie, co będzie widoczne dzięki obecności w tekście
przekładu ekwiwalentów funkcjonalnych i opisowych oraz opuszczeń. Jednak ze względu na
ogólnie przyjęta praktykę będziemy w tej książce używać pojęcia „technika” i nazw
poszczególnych technik w obu rozpowszechnionych znaczeniach: zarówno jako pewnego
sposobu postępowania w trakcie procesu przekładu, jak i mając na myśli konkretne
rozwiązania przekładowe, których realizacją jest tekst tłumaczenia.
W tej książce przyjęliśmy następującą klasyfikację technik tłumaczeniowych.

1. Reprodukcja bez objaśnień


Przez reprodukcję będziemy rozumieć użycie w tekście przekładu niezasymilowanego
w języku docelowym słowa/wyrażenia użytego w tekście wyjściowym. Wydaje się, że wyraz
reprodukcja lepiej oddaje istotę tego zjawiska niż transfer, który sugeruje niejako
mechaniczne przeniesienie, podczas gdy w rzeczywistości mamy często do czynienia z
pewnymi systematycznymi zmianami pisowni, a zawsze – ze zmianami wymowy. Chcieliśmy
też uniknąć słowa zapożyczenie, które opisuje raczej pewne zjawisko słowotwórcze, a nie
technikę tłumaczeniową. W tym rozumieniu można by przyjąć, że zapożyczenie bywa
efektem reprodukcji.
Reprodukcji w tłumaczeniu najczęściej podlegać będą słowa/wyrażenia języka
wyjściowego, ale nie musi tak być – jeśli w oryginale używane są wyrażenia z innego języka,
to tłumacz również staje wobec problemu przekładowego, zwłaszcza gdy owe wyrażenia nie
są powszechnie znane w kulturze docelowej (a czasami również, gdy są znacznie lepiej znane
niż w kulturze wyjściowej – jak w przypadku elementów języka rosyjskiego w Clockwork
Orange A. Burgessa). Reprodukcja może, ale nie musi, obejmować pewien retusz
ortograficzny (naturalizacja Newmarka) czy nawet transliterację, gdy mamy do czynienia z
różnymi alfabetami.

Reprodukcja bez objaśnień bywa techniką ryzykowną. Jeżeli nie mamy pewności, że
importowany element zostanie rozpoznany przez odbiorców przekładu, jeśli nie tłumaczy go
sam kontekst, to lepiej zastanowić się nad inną techniką, bo reprodukcja bez objaśnienia
zmusi czytelnika do zgadywania sensu użytego wyrażenia lub każe mu zrezygnować z
interpretacji. Przypomnijmy sobie cytowany już przykład z tytułem piosenki Penny Lane
(tekst Pipe Down). Przeniesienie tego tytułu do polskiego tłumaczenia pozwoli czytelnikowi
domyślić się, że chodzi o znany (w kulturze anglosaskiej) utwór muzyczny, ale tylko tyle.
Zatem stosując taki zabieg nie przekazujemy głównego zamysłu autora: zastosowania
konkretu zamiast ogólnika i nawiązania kontaktu z czytelnikiem („wiesz, co mam na myśli”).
W związku z tym – przy założeniu, że większość odbiorców przekładu nie rozpozna tego
tytułu – należy uznać reprodukcję bez objaśnienia za rozwiązanie niezadowalające w tym
konkretnym przypadku (przykładem tym posłużymy się jeszcze kilkakrotnie dla zilustrowania
opisywanych technik i zakresu ich użyteczności).

42
2. Reprodukcja z objaśnieniem
Reprodukcja z objaśnieniem (pod warunkiem, że objaśnienie jest precyzyjne) to
znacznie bezpieczniejsza technika. Zwykle pozwala odbiorcy na zrekonstruowanie
odpowiednich schematów, scenariuszy i scen (choć z pewnością nie wszystkich skojarzeń i
uczuć). Trzeba jednak pamiętać o jej dwóch istotnych wadach – najistotniejszych w
przypadku tłumaczeń literackich. Po pierwsze, przeczytanie objaśnienia to nie to samo, co
zrozumienie samodzielne. Tak jak objaśniony dowcip przestaje być śmieszny, tak też
wyjaśnienia w tekście odbierają część przyjemności czytania, bo przecież gra komunikacyjna
polega na wysiłku intelektualnym. Po drugie, wyjaśnienia nie powinny być zbyt długie i
pedantyczne, by „pratekst” (Brzozowski 2001; zob. też rozdział 1) nie zaczął dominować nad
tekstem właściwym.
Trudno wyobrazić sobie odpowiednie objaśnienie w przypadku naszego tekstu z
Penny Lane: przypis odpada – mamy przecież do czynienia z króciutkim tekstem gazetowym,
zaś objaśnienie w tekście typu „znana piosenka Beatlesów Penny Lane”, niweczy zamysł
autora: coś, co wymaga objaśnień, nie może jednocześnie służyć do nawiązywania nici
porozumienia z czytelnikiem.

3. Tłumaczenie syntagmatyczne bez objaśnień


Ta technika niesie ze sobą wszystkie niebezpieczeństwa, jakie wiążą się z reprodukcją
bez objaśnień i jeszcze parę dodatkowych. Niewłaściwe jej zastosowanie może być jeszcze
bardziej niepokojące dla odbiorcy przekładu, bo znacznie łatwiej wytłumaczymy sobie
niezrozumiałość jakiegoś obcego zwrotu niż nieprzejrzystość wyrażenia pozornie
sformułowanego w naszym ojczystym języku. Zgodnie z zasadą stałości sensu należy się też
liczyć z możliwością znalezienia przez odbiorcę jakiegoś wyjaśnienia takiego
niezrozumiałego fragmentu i wcale nie musi to być interpretacja zgodna z zamierzeniami
autora. Podejrzewam, że amerykański czytelnik książki Who was David Weiser?, która jest
przekładem Weinera Dawida P. Hellego, może mylnie zinterpretować zdanie „Piotr was
killed in the street in December 1970” (mające odpowiadać polskiemu „Piotr nie żyje, zabity
na ulicy w grudniu siedemdziesiątego roku”) jako odnoszące się do wypadku
samochodowego lub zamachu terrorystycznego (przykład z: Kaczorowska 2000).
Technika ta ukrywa też czasem głębszy sens danego sformułowania lub jego
szczególne znaczenie w kulturze wyjściowej. Na przykład przetłumaczenie „cierpiał za
miliony” jako „suffered for millions” (Madame A. Libery) zataja przed anglosaskim
czytelnikiem książki fakt, że ma do czynienia z jednym z najbardziej znanych cytatów w
kulturze [polskiej (przykład z: Kucińska 2001). Wreszcie tłumaczenie syntagmatyczne może
być pułapką dla tłumacza, jak w przypadku tytułu znanej piosenki Here we go round the
mulberry Bush przełozonego dosłownie przez I. Tuwim, polską tłumaczkę Winnie the Pooh,
jako Oto przechadzamy się wśród krzewów morwowych, czy też w angielskim przekładzie
Raportu o stanie wojennym M. Nowakowskiego, gdzie „margaryna Palma” została
przetłumaczona jako „palm margarine” (ostatni przykład z: Ruta 2000).

4. Tłumaczenie syntagmatyczne z objaśnieniem


Tłumaczenie syntagmatyczne z objaśnieniem (w postaci przypisu lub krótkiego
komentarza w tekście) ma wszystkie wady reprodukcji z objaśnieniem. Bywa zadowalającym
rozwiązaniem, jeśli objaśnienie jest jasne i zgodne z prawdą. Dobrym przykładem problemów
związanych z tą techniką może być tłumaczenie hasła „Wrona orła nie pokona” we
francuskiej wersji raportu o stanie wojennym Nowakowskiego (przykład z: Ruta 2000). W
przekładzie francuskim hasło brzmi: „Le corbeau ne vaincra pas l’aigle” i towarzyszy mu
przypis: „Le corbeau designe le Conseil militaire de Defense nationale, mis en place le 13

43
decembre 1981”. Wprawdzie precyzja objaśnienia pozostawia nieco do życzenia, ale w sumie
efekt wydaje się zadowalający, przy założeniu, że francuscy czytelnicy orientują się, jak
wygląda polskie godło. Natomiast w angielskim przekładzie czytamy: „CROW may try but
eagle flies high”. Tłumacz najwyraźniej uznał, że rym, charakterystyczny dla tego typu haseł
jest ważniejszy niż dosłowność tłumaczenia. Przekład zaopatrzony jest w następujący przypis:
„WRONA, the acronym for the ruling council of Military Salvation, the Junta, is also Polish
for crow. The white eagle is, of course, the Polish national symbol”. Ten przypis zawiera
pewien drobny błąd – wzmiankowany skrót miał formę WRON, a nie WRONA – ale w sumie
końcowy efekt tłumaczenia należy również uznać za zadowalający.

5. Uznany ekwiwalent
Użycie uznanego ekwiwalentu jest podstawową techniką w przypadku tłumaczenia
nazw instytucji, organizacji itp.,. niektórych nazw geograficznych i nielicznych nazwisk
sławnych ludzi. Inne elementy kulturowe, zwłaszcza w przypadku kultur mniej
rozpowszechnionych, niezwykle rzadko miewają uznane ekwiwalenty. Trudno się wprawdzie
dziwić, na przykład, że tłumacz Weinera Dawida Hellego przełożył „wizerunki Czarnej
Madonny” jako „pictures of Black Madonna” (przykład z: Kaczorowska 2000), można
natomiast powątpiewać, czy taki przekład bez dodatkowych objaśnień powie wiele
anglojęzycznym odbiorcom tekstu. Tym bardziej, że nawet tak renomowane dzieło
leksykograficzne, jak The New Oxford Dictionary of English w haśle „Częstochowa”
informuje: „It is famous for the statue of the black Madonna in its church” [słynie z pomnika
(sic!) czarnej Madonny w miejscowym kościele].
Również w przypadku tytułów dzieł literackich (i imion ich bohaterów) tłumacz ma
obowiązek sprawdzić, czy dany utwór był już tłumaczony na język docelowy i wykorzystać
istniejące tłumaczenie; gdy istnieje więcej niż jedno tłumaczenie należy zwykle wybrać
najbardziej znane, a więc Kubuś Puchatek, a nie Fredzia Phi Phi, Mechaniczna pomarańcza,
a nie Nakręcana pomarańcza. Podobnie należałoby postąpić z cytatami z dzieł znanych
autorów: tłumacz powinien posłużyć się istniejącymi przekładami, bo jego kolega po fachu,
który miał do czynienia z całością utworu czy też większą częścią twórczości danego autora, z
pewnością był lepiej przygotowany do tłumaczenia niż ktoś, kto ma przed sobą tylko krótki
fragment tekstu w postaci cytatu. W dość licznej grupie studentów, którym poleciłem
przetłumaczyć na polski fragment wstępu do Language, Throught and Realisty, fragment
zawierający krótki cytat z artykułu samego B.L. Whorfa, zaledwie parę osób wpadło na to, że
książka Whorfa była tłumaczona na polski i wobec tego można się posłużyć gotową wersją
cytatu. Oczywiście pochwaliłem tych właśnie studentów, zwłaszcza że sumiennie przytoczyli
źródło cytatu w przypisie do swojego tłumaczenia.
Gorzej, jeśli cytat uwikłany jest w dodatkowe uwarunkowania. W powieści Ingenious
Pain A. Millera pewien reżyser postanawia wystawić Sen nocy letniej Szekspira z pacjentami
szpitala dla umysłowo chorych. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy jednemu z pacjentów
proponuje rolę „Bottom, the weaver”. Chory dostaje szału i wrzeszczy „I will play no
weaver’s ass”. Słowo „bottom” jest wieloznaczne i bardzo różnie było tłumaczone w
kolejnych przekładach tej komedii na polski, na przykład jako „Spodek” przez J.
Paszkowskiego, jako „Podszewka” przez S. Barańczaka. Oczywiście żadna z tych wersji nie
wyjaśniała wzburzenia pacjenta, któremu „bottom” kojarzyło się z „tyłkiem”. W związku z
tym w przekładzie powieści skorzystałem z tłumaczenia M. Słomczyńskiego, u którego
„Bottom” nazywał się „Dupek”.
Z nieco innym problemem zetknąłem się podczas tłumaczenia Heaven: A History. W
książce tej cytowano fragment hymny religijnego Isaaca Watta, który następnie był
szczegółowo analizowany. Mimo istniejącego przekładu tego hymnu zdecydowałem się
zaproponować własną wersję, która dokładniej przedstawiała pewne jego elementy będące

44
przedmiotem analizy (ta ostatnia przygoda translatorska niesie z sobą jeszcze inne ciekawe
implikacje dydaktyczne. Książce Heaven: A History – fascynującej historii wierzeń na temat
życia pozagrobowego i jednocześnie niezwykle trudnemu zadaniu przekładowemu –
poświęciłem rok wytężonej pracy, jednak nie ukazała się ona drukiem., bo wydawnictwo,
które ją u mnie zamówiło, zbankrutowało. Historię tę opowiadam kolejnym pokoleniom
adeptów tłumaczenia jako ostrzeżenie, by nie przyjmowali dużych zamówień od niepewnych
zleceniodawców).

6. Ekwiwalent funkcjonalny
Pojęcie ekwiwalent funkcjonalny w niniejszej pracy obejmuje techniki określane przez
Newmarka mianem ekwiwalentu funkcjonalnego i ekwiwalentu kulturowego. Zastosowanie
ekwiwalentu funkcjonalnego polega na zastąpieniu nazwy (lub aluzji do niej) zjawiska lepiej
znanego w kulturze wyjściowej nazwą (lub aluzją do niej) zjawiska lepiej znanego w kulturze
docelowej. Takie rozwiązanie jest godne polecenia wtedy, gdy rzeczywiście nie da się znaleźć
lepszego ekwiwalentu, gdy dany element nie odgrywa bardzo istotnej roli w tekście, a
wszelkie inne rozwiązania byłyby „nieopłacalne”. Na przykład cytowane już parokrotnie
Penny Lane w tekście Pipe Down można, moim zdaniem, zastąpić w polskim tłumaczeniu
tytułem Yesterday, ponieważ pierwszy tytuł w przeciwieństwie do drugiego nie jest w
kulturze polskiej powszechnie znany, a dodawanie przypisów do tak krótkiego tekstu nie
miałoby sensu, ponieważ objaśnienie w tekście i tak zniweczyłoby zamysł autora, gdyż
użycie hiperonimu (na przykład „znany przebój”) dawałoby ogólnik zamiast zamierzonego
konkretu i wreszcie dlatego, że Penny Lane w owym tekście nie występuje przede wszystkim
jako ta właśnie piosenka Beatlesów, lecz raczej jako konkretny przykład przebojów, które
często słyszy się w wersjach instrumentalnych w miejscach publicznych.
Zastosowanie ekwiwalentu funkcjonalnego jest, jak sądzę, czasami również
uzasadnione w tłumaczeniach literackich. Byłbym, na przykład, skłonny zrozumieć tłumacza
Nice work Lodge’a, który sformułowanie „Debbie’s cockney akcent” przełożył jako „Debbie
powtarza w kółko „no” i „kurde””. Myślę, że w ten sposób powiedział więcej polskim
czytelnikom niż tłumaczka Therapy tego samego autora, która „Has a Cockney akcent”
przełożyła jako „mówił jak cockney” (przykład z: Gołębiowska 2000). Alternatywnym
rozwiązaniem byłoby dodanie do zreprodukowanego wyrazu „cockney” objaśnień w
przypisie, z tym, że musiałyby one nie tylko wyjaśniać, czym jest „cockney”, ale również
informować polskiego czytelnika o znaczeniu posiadania takiego akcentu w czasie, w którym
powstawały książki Lodge’a. Które rozwiązanie jest lepsze – to pierwsze, czy to trzecie? Nie
wiem. Wiem natomiast, że nie zaakceptowałbym tłumaczenia drugiego, ponieważ
uniemożliwia ono przeciętnemu czytelnikowi pełniejsze zrozumienie tego fragmentu tekstu.
Zdecydowanie natomiast zaprotestowałbym przeciwko używaniu takich
ekwiwalentów funkcjonalnych, które odwołują się do nacechowania wzorców kulturowych
obcych kulturze wyjściowej. Dlatego uważam za nieudane tłumaczenie „ruskich pierogów”
we francuskim przekładzie Raportu o stanie wojennym Nowakowskiego jako „ravioli”; z
podobnych względów nie podoba mi się tłumaczenie „chodzić na religię” jako „go to Sudany
school” (Weiser Dawidek P. Hellego) czy „geszeft” jako „free enterprise” (Pamiętnik z
powstania warszawskiego M. Białoszewskiego) (przykłady z: Ruta 2000, Kaczorowska 2000,
Grajewska 2001).

7. Hiperonim
Użycie hiperonimu nie jest rozwiązaniem pożądanym., ponieważ zawsze „gubi” jakiś
element kultury wyjściowej. Można je usprawiedliwić, gdy język docelowy nie dysponuje
(znanym) ekwiwalentem danej jednostki języka wyjściowego, gdy jednocześnie dany element
nie odgrywa istotnej roli w tekście oryginału i gdy inne techniki tłumaczeniowe dałyby

45
jeszcze gorsze rezultaty. Dlatego można zrozumieć decyzję tłumacza Nice Work Lodge’a,
który „A-levels” i „O-levels” przełożył jako „egzaminy”. Tłumaczka ksiązki Therapy tego
samego autora wybrała inne wyjście: zdanie „I looked forward to leasing school as I had
taken O-level examinations” przełożyła jako „Miałem zamiar skończyć edukację na
egzaminach ‘O-level’”, dodając przypis: „Pierwszy z dwóch egzaminów zdawanych przez
uczniów szkół średnich, z wybranych przedmiotów, zwykle w wieku 16 lat. Drugi, A’level,
składany dwa lata później, jest warunkiem dostania się na studia”. Pomijając inne usterki
przekładu, samo interesujące nas tutaj rozwiązanie (reprodukcja z objaśnieniem) jest też do
przyjęcia, bo wyjaśnienie roli egzaminu O-level pozwala nam lepiej zrozumieć poziom
aspiracji bohatera. Nie widzę natomiast żadnego uzasadnienia dla tłumaczenia „terraced
Mouse” (Nice work) jako „dom” (przykłady z: Gołębiowska 2000). Wprawdzie
sformułowanie to nie odgrywa większej roli w tekście, ale tłumacz miał do dyspozycji dwa
polskie ekwiwalenty: „segment” i „szeregowiec”. Była już mowa o tym, dlaczego nie należy
zastępować hiperonimem takich elementów jak Penny Lane w tekście Pipe Down.

8. Ekwiwalent opisowy
Ta technika podstawia opis czy też definicję za „termin” i w związku z tym może być
stosowana tylko wtedy, gdy dany element pojawia się w tekście raz i nie odgrywa w nim
bardzo znaczącej roli. Polskie określenie „cichociemni” w Raporcie ze stanu wojennego
spełnia te warunki, nic więc dziwnego, że zostało przetłumaczone jako „men, who were
parachuted into Poland during the Occupation” (przykład z: Ruta 2000). Nie zalecałbym
natomiast użycia tej samej techniki, gdyby słowo to pojawiło się (choćby tylko jeden raz) w
książce na temat okupacji. Dość problematyczne jest zastosowanie techniki opisowej w
przypadku aluzji literackich, takich jak „szkiełko i oko”, „czucie i wiara” w Madame A.
Libery. Tłumaczka bardzo sprawnie przedstawiła sens powyższego cytatu, przekładając go
jako „no faith, excepr In reason, no sensibility, only sense” (przykład z: Kucińska 2001),
jednak aluzja do Mickiewiczowskiej Romantyczności – jednego z najważniejszych wierszy w
historii polskiej literatury – pozostanie dla odbiorców przekładu niewidoczne (a dla
niektórych sformułowanie to zabrzmi jak nawiązanie do tytułu powieści J. Austin).
Ekwiwalent opisowy – ze względu na brak innego dobrego ekwiwalentu – można zastosować
w tłumaczeniu sformułowania „captive audiencje” w tekście Pipe Down.

9. Opuszczenie
Opuszczenie elementu kulturowego w tłumaczeniu jest absolutną ostatecznością, a w
tłumaczeniach literackich, jak sądzę, rozwiązaniem niedopuszczalnym. Niezwykle drastyczny
przypadek opuszczeń został opisany przez M. Tomicką (2000, 2002). Dotyczy on
francuskiego przekładu Złego L. Tyrmanda. W tekście tym wyeliminowano liczne fragmenty
dotyczące powojennych realiów i historii warszawy, pozbawiając tym samym książkę
Tyrmanda jednego z jej podstawowych atutów.
W nowszych czasach opuszczenia nie SA zwykle tak radykalne i dotyczą najczęściej
pojedynczych sformułowań. Przypomnijmy jednak, że pojedyncze sformułowania to często
„całe światy ducha”. Opuszczenie w tłumaczeniu Madame Libery sformułowania
„Wyspiański na weselu Rydla”, odcina czytelnika przekładu od wielu ciekawych i ważnych
wątków polskiej kultury (zob. podrozdział o imionach własnych w tym rozdziale).

Dobór technik tłumaczeniowych zależeć będzie, rzecz jasna, od typu tekstu. W


przypadku dzieł literackich, w którym celem tłumacza powinno być umożliwienie odbiorcy
jak najpełniejszego odtworzenia bazy wypowiedzi i sygnalizowanych w tekście elementów
bazy kognitywnej autora, częściej spotykamy się z wykorzystaniem reprodukcji i tłumaczeń
syntagmatycznych (często z objaśnieniami). W krótkich tekstach użytkowych, na przykład w

46
wykorzystywanych przeze mnie w celach dydaktycznych informacjach prasowych,
dominować powinny chyba takie techniki, jak uznany ekwiwalent, ekwiwalenty funkcjonalne
i opisowe czy hiperonimy. Przyjrzyjmy się kilku przykładom.
Jak wspomnieliśmy na początku rozdziału, nie wszystkie elementy kulturowe
sprawiające trudność w tłumaczeniu wywodzą się z kultury wyjściowej. Równie trudne
będzie przetłumaczenie elementu pochodzącego z kultury trzeciej, który w kulturze
wyjściowej jest lepiej znany niż w kulturze docelowej. Tekst Topless In Rio opowiada o
aresztowaniu kobiety na plaży w Rio za kąpiel bez stanika. Reakcją innych kobiet było
paradowanie w stroju topless – tym razem policja nie interweniowała. Tekst kończy się
zdaniem „Point for the girl from Ipanema”. Można podejrzewać, że aluzja do piosenki Jobima
jest nieczytelna dla większości polskich odbiorców (a w każdym razie przedstawicieli
młodego pokolenia), lepiej więc chyba zrezygnować z niej w tłumaczeniu. Ci z moich
studentów, którzy zauważyli problem, zaproponowali następujące rozwiązania:
„Punkt dla kobiet z Rio” (hiperonim i rezygnacja z aluzji)
„Chałupy górą!” (ekwiwalent funkcjonalny – aluzja do piosenki/plaży znanej w Polsce)
„Chałupy Welcom to?” (jak wyżej – tym razem wyraźnie aluzja do piosenki)
„Punkt dla dziewczyny z plaży w Chałupach”.
Osobiście opowiedziałem się za neutralnym (i trochę bezbarwnym) pierwszym
wariantem (swoisty przypadek hiperonimu), ale przyznałem, że dwa następne (w pewnym
sensie ekwiwalenty funkcjonalne) dadzą się również zaakceptować, bo występujące w nich
swojskie Chałupy są właściwie tylko konkretyzacją (metonimem) naturyzmu (i aluzją do
znanej piosenki). Nie do zaakceptowania natomiast wydaje mi się wersja ostatnia, bo
wprowadzona w niej „dziewczyna” dostarcza czytelnikowi mylnego tropu i każe rozwikłać
zagadkę polskiej dziewczyny na plaży w Rio.
Ekwiwalent funkcjonalny nie musi być rodzimym elementem kultury docelowej,
wystarczy, że jest w tej kulturze dobrze znany. Cytowany już kilkakrotnie tytuł piosenki
Beatlesów Penny Lane można, jak pisałem, zastąpi c tytułem Yesterday, który również
uznamy za ekwiwalent funkcjonalny, chociaż pochodzi z tej samej kultury co zastępowany
oryginalny tytuł. Jednak w tekście przekładu spełni on funkcję taką samą jak Penny Lane.
Wydaje się, że „skazane na przemilczenie” są aluzje zawarte w tekstach Two Legs
Bad i In-Flight Ford: „the crayon is mightier than the sworld” i „the pie we eat in the skies”.
Ta pierwsza nawiązuje do znanego w kulturze anglosaskiej cytatu “the pen is mightier than
the sworld” (E.G> Bulwer-Lytton, Oxford Concise Dictionary of Quotations), ta druga do
piosenki Joe Hilla Preacher and the Slave: “Work and pray, live on hay, // You’ll get pie in
the sky when you die”.
Oczywiście “the pen.crayon is mighter than the sworld” można przetłumaczyć na
polski syntagmatycznie i zawarta w tych sformułowaniach metafora będzie czytelna dla
polskiego odbiorcy: „pie in the sky” można zastąpić funkcjonalnie ekwiwalentnymi
„pieczonymi gołąbkami”. Jednak w obu przypadkach zginą aluzje do konkretnych autorów i
konkretnych wydarzeń, chyba że zdecydujemy się na przypisy, co w tak krótkich tekstach
informacyjnych wyglądałoby dość dziwacznie. A zatem znowu nie mamy do czynienia z
nieprzekładalnością absolutną. Przecież możemy zapoznać czytelnika przekładu ze źródłem i
okolicznościami powstania cytatów. Nie robimy tego, bo w tak krótkich tekstach, w których
owe cytaty są jedynie ozdobnikami po prostu nam się to nie opłaca. Nie zmienia to zresztą
faktu, że zawsze domagam się od moich studentów informacji na temat pochodzenia tych
zwrotów. Choć omawiane dwa teksty można przetłumaczyć na polski nie mając wiedzy na
ten temat, to prawdziwy tłumacz powinien dotrzeć do sedna sprawy.

Specyficznym elementem nacechowanym kulturowo są imiona własne. Stanowią one


bardzo ciekawy problem tłumaczeniowy utrudniający życie tłumaczom wielu specjalności.

47
Problem ten ze szczególna wyrazistością występuje w tłumaczeniach tekstów o tematyce
geograficznej, turystycznej i historycznej oraz w przekładach literatury pięknej.
Imiona własne stanowiły też wyzwanie dla językoznawców o nastawieniu logiczno-
formalistycznym (zob. E. Grodziński 1973; ciekawy opis historii zmagań językoznawców i
filozofów z problemem imion własnych znajdziemy w książce L. Berezowskiego Articles and
proper names 2001), ponieważ należą do tych zagadnień językowych, które wyjątkowo źle
poddają się formalizacji czy choćby precyzyjnemu zdefiniowaniu. Usiłując wcisnąć imiona
własne w ramy formalistycznego opisu, wygłoszono na ich temat szereg kategorycznych
sądów w rodzaju: „imiona własne nie mają znaczenia; imiona własne nie rządzą się regułami
morfologicznymi; imiona własne nie mają synonimów; imiona własne nie mają wartości
opisowej; imiona własne nie mają konotacji” (zob. np. L. Manini 1996). Niestety wszystkie te
uogólnienia zawierają w najlepszym przypadku tylko część prawdy.
Imiona własne mają znaczenie – jeśli nie przypiszemy wyrazowi znaczenie jakiegoś
szczególnego sensu, sprzecznego z potocznym rozumieniem tego słowa i ze zdrowym
rozsądkiem. I tak na przykład imiona własne, takie jak Warszawa, Kubuś Puchatek czy
Szekspir znaczą dla mnie bardzo wiele. warszawa to miasto, w którym się urodziłem i
wychowałem, Kubuś Puchatek to jedna z moich ulubionych postaci literackich, Szekspir to
tajemnicza postać, o której życiu niewiele wiadomo, a która napisała szereg arcydzieł w
rodzaju Hamleta, Makbeta, Romea i Julii, które to sztuki bardzo lubię i o których chętnie
rozmawiam. Warto przy tej okazji zauważyć, że istnieje zapewne więcej podobieństw między
rozumieniem wyrazu „Shakespeare” przez wykształconego Anglika i wykształconego Polaka
niż między interpretacjami tego imienia własnego, jakie są udziałem wykształconego i
niewykształconego Anglika. Takie międzykulturowe podobieństwa zawdzięczamy
tłumaczom. Jeśli uznamy, że są one wartością pozytywną, to należałoby przyjąć również, że
lepsze jest słabe tłumaczenie niż żadne. Nawet nieudany przekład otwiera użytkownikom
języka docelowego furtkę, przez która mogą wejść na pewne obszary kultury wyjściowej. Zły
przekład daje ponadto impuls do nowych, lepszych tłumaczeń.
J. Grzenia czyni rozróżnienie między zakresem znaczeniowym a treścią znaczeniową i
pisze:

Wyrazy Góra i Jawor użyte w zdaniu wskazują miejscowości – obiekty jednostkowe,


tym różnią się od nazw pospolitych góra i jawor, oznaczające całe grupy obiektów. To
oznacza, że nazwy własne w odróżnieniu od pospolitych mają wąski zakres znaczeniowy,
jednak za to ich treść znaczeniowa jest bardzo bogata. Wyraz miasto może oznaczać równie
dobrze małą miejscowość jak wielką metropolię w dowolnym miejscu na świecie. Wyraz
Paryż oznacza miasto, które umielibyśmy drobiazgowo scharakteryzować, podając np.
położenie geograficzne, opisując wygląd zabytków, opowiadając o jego historii i roli w
kulturze (1998: 18).

Powyższy wywód nie jest jednak do końca przekonujący. To prawda, że rzeczowniki


pospolite, w przeciwieństwie do imion własnych, mogą być używane w dwojaki sposób:
gatunkowo – w odniesieniu do typów, klas, gatunków, rodzajów obiektów – a także
specyficznie – w odniesieniu do konkretnych obiektów. Jednak w tym drugim zastosowaniu
ich „treść znaczeniowa” może być równie bogata jak „treść znaczeniowa” imion własnych, na
przykład jeśli wyraz „Paryż” będę mógł zastąpić w danym tekście wyrazem „miasto”, to
zakres znaczeniowy tego rzeczownika pospolitego bardzo się zawęzi, a jego treść
znaczeniowa będzie równie bogata co treść znaczeniowa imienia własnego „Paryż”.
J. Kuryłowicz (1980) słusznie zauważa, że imiona własne nie są elementem o
charakterze wyłącznie deiktycznym. Jednak pisząc, że mogą one również informować o tym,
czy dany obiekt jest ożywiony, czy nie i ewentualnie o jego płci, nie docenia zakresu

48
znaczenia imion własnych. Jeśli w procesie komunikacji używamy, przykładowo, imienia
„Piotr”, to zakładamy, że nasz rozmówca nie będzie miał problemów z ustaleniem, o którego
Piotra chodzi – taka jest istota i sens identyfikacji w procesie komunikacji. Zatem mówiąc
„Piotr” informujemy odbiorcę nie tylko o tym, że mamy na myśli człowieka płci męskiej,
którego rodzice nazwali Piotr. Odwołujemy się również do naszej wspólnej wiedzy o tym
właśnie Piotrze, a zwykle także informujemy, wymieniając tylko imię, w jakim celu go
używamy. Co więcej, odbiorca w miarę potrzeb, możliwości, stanu ducha itp., zaktywizuje
takie informacje, jak „Piotr jest wysokim brunetem; Piotr to fajny kumpel; Piotr się niedawno
ożenił” i tak dalej. L. Wittgenstein nie ma zatem racji, kiedy pisze, że znaczeniem nazwy jest
nazywany obiekt (Wittgenstein 1997: 13). Znaczeniem imienia własnego jest reprezentacja
danego obiektu w naszym umyśle.
Imiona własne rządzą się regułami morfologicznymi (i ogólnie regułami
gramatycznymi – por. I. Bagajewa 1993b: 350) tak jak wszystkie inne grupy wyrazów.
Imiona własne mogą mieć synonimy, np. Shakespeare – the Bard – the Bard of Avon;
Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy; Jan Wawrzyniak – Janek (Wawrzyniak) – Jaś –
Jasio – Jan itd.
Imiona własne mogą mieć wartość opisową, na przykład the Bard, szybki Bill,
Ryszard Lwie Serce czy Złotoryja. Mają one zwykle całe gamy konotacji – wystarczy
przypomnieć, ile emocji jeszcze niedawno budziło użycie imienia własnego „Danzig”. Nie
jest również prawdą, że imiona własne są nieprzejrzyste („marked by a total lack of
motivation”, „from a synchronic perspective… generally opaque” – Manini 1996: 162) i
arbitralne. Wydaje się, że zwolennicy tezy o arbitralności czy konwencjonalności imion
własnych mylą dwie perspektywy, z których można patrzeć na ten problem językowy –
perspektywę synchroniczną i diachroniczną. O ile z perspektywy synchroniczne można
powiedzieć, że niektóre imiona własne (np. tytułu) „znaczą” zwykle więcej niż inne (np.
niektóre nazwiska), o tyle należy podejrzewać, że z perspektywy diachronicznej wszystkie
imiona własne były kiedyś imionami znaczącymi. Imiona własne podlegają procesowi
konwencjonalizacji, swoistego zaniku znaczenia – im bardziej tradycyjne, im starsze jest dane
imię własne, tym słabiej dostrzegamy jego znaczenie motywacyjne, czyli powody, dla których
danemu obiektowi nadano takie imię a nie inne. Wiąże się to z dwoma zjawiskami:
1. Stępia się nasza wrażliwość na sens danego imienia własnego, wielokrotnie
powtarzane powoduje słabnięcie wyrazistości znaczenia motywacyjnego;
2. Trudniej jest nam dostrzec/ustalić etymologię danego imienia własnego; na ogół nie
znamy znaczenia motywacyjnego takich imion własnych jak Warszawa, Jeremi czy
Hejwowski, choć w okresie ich powstawania znaczenie to musiało być oczywiste dla
użytkowników tych nazw.
Ponieważ imiona własne interesują nas tu przede wszystkim z tłumaczeniowego punktu
widzenia, nie musimy podejmować syzyfowej pracy formułowania ich ścisłej definicji. Dla
naszych celów wystarczy, jeśli przedstawimy pewne najważniejsze cechy tej grupy jednostek
leksykalnych. Imiona własne są wyrazami lub grupami wyrazów (najczęściej rzeczownikami
bądź grupami rzeczownikowymi, choć mogą w tej roli występować również znominalizowane
przymiotniki, a w gruncie rzeczy wszystkie części mowy i wszelkie kombinacje wyrazów),
których używamy dla identyfikacji konkretnego i w danym kontekście unikatowego obiektu –
człowieka, zwierzęcia, przedmiotu, miejsca, istniejącego obecnie bądź w przeszłości czy
tylko w ludzkiej wyobraźni. Oczywiście w tym ostatnim przypadku chodzi o obiekty, którym
nadajemy cechy obiektów konkretnych. Przy tej okazji warto zauważyć, że mówiąc o
językowej identyfikacji obiektów mamy na myśli sytuację, w której jeden uczestnik aktu
komunikacji używa pewnego wyrazu bądź wyrażenia (imienia własnego), które innemu
uczestnikowi aktu komunikacji pozwoli zidentyfikować w swym umyśle obiekt, który
nadawca miał na myśli. Zatem obracamy się tu w sferze mentalnych reprezentacji obiektów i

49
z tego punktu widzenia nie ma to większego znaczenia, czy dany obiekt istnieje w otaczającej
nas rzeczywistości. Istotne jest, czy dysponujemy odpowiednią strukturą pamięci, która
pozwala go identyfikować i czy struktura ta zawiera nazwę użytą przez nadawcę.
Ponadto imiona własne charakteryzują się powtarzalnością – imię własne, które się
„przyjęło”, tzn. zostało zaakceptowane jako takie przez co najmniej dwóch użytkowników
danego języka, może być stosowane wielokrotnie, dopóki nie wyjdzie z użycia (przestanie
być potrzebne w związku z zapomnieniem obiektu, który nazywało, lub zostanie zastąpione
innym).
I wreszcie po trzecie, imiona własne nie wymagają zwykle dodatkowych form
identyfikacji – nie towarzyszą im na ogół identyfikujące przydawki w postaci przymiotników,
grup przyimkowych czy zdań identyfikujących. Niezwykle rzadko musimy uciekać się do
takich wyrażeń, jak „ten wyższy Jan Kowalki; ten Szekspir ze Stratfordu; ten Jan Nowak,
który mieszka koło supersamu”. Tego typu sytuacje, choć czasem się zdarzają, SA przez nas
odbierane jako nietypowe i nienormalne, na przykład zwrotu „ten Szekspir ze Stratfordu”
używam wtedy, kiedy zapoznaję studentów z różnymi teoriami na temat autorstwa Hamleta,
Makbeta itp., czyli w sytuacjach, kiedy kwestionowana jest tożsamość identyfikowanego
obiektu.
Co prawda niektóre imiona własne mogą wyglądać jak rzeczownik z identyfikującymi
przydawkami – „Man-who’does-not-put-his-foot-for-ward-in-a-hurry”, „Lady-who-asks-a-
very-many-questions” (Just so Stories R. Kiplinga) czy choćby Stratford-on-Avon, Nowe
Miasto nad Pilicą, Biernat z Lublina – jednak przy bliższej analizie okaże się, że to, co na
pierwszy rzut oka wygląda jak identyfikująca przydawka, jest naprawdę częścią imienia
własnego, której albo w ogóle nie można opuścić, albo tylko w przypadku tworzenia
familiaryzmów – nazw, które mogą funkcjonować wśród ludzi wtajemniczonych lub w
sytuacji wskazującej na kolejne odniesienie do tego samego obiektu. I tak, na przykład,
mieszkańcy Nowego Miasta nad Pilicą i okolic rzadko pewnie używają pełnej nazwy miasta,
w artykule o Biernacie z Lublina druga część imienia własnego „z Lublina” będzie pewnie
wielokrotnie opuszczana, podobnie jak znajomi Jana Wawrzyniaka będą o nim często mówić
„Jaś”, a czasem nawet „J.W.”
Reasumując, imię własne to jednostka leksykalna używana wielokrotnie do
identyfikacji danego konkretnego, unikatowego w danym kontekście obiektu, z reguły nie
wymagająca stosowania dodatkowych technik identyfikacyjnych.
Ilekroć wyraz czy zwrot używany zwykle z funkcji imienia własnego zostanie użyty w
inny sposób – nie do identyfikacji konkretnego obiektu, tzn. „gatunkowo” a nie
„jednostkowo” – tylekroć należy podejrzewać, że nie mamy już do czynienia z imieniem
własnym, lecz z apelatywem odnoszącym się do całej klasy obiektów noszących pewne cechy
obiektu, któremu przysługuje dane imię własne, na przykład „Nie każdy może zostać
Einsteinem (= wielkim uczonym)”, „Kochanowscy (= wielcy poeci) rodzą się raz na sto lat”,
„Mława (= agresywna ciemnota i chamstwo) atakuje” (sformułowanie używane w mediach w
latach 70.), „Arktyka wygra” (ten ostatni apelatyw, który jest jednocześnie poetycką metaforą,
pozostawię bez wyjaśnień).
Imiona własne pisane są zwykle wielką literą (w każdym razie w językach, które nas
tu będą najbardziej interesować, tj. w polskim i angielskim), choć nie jest to ich cecha istotna,
zdarzają się powiem prawdziwe imiona własne pisane małą literą (e.e. cummings) jak i
apelatywy, które utraciły cechy imion własnych, pisane wielką literą (np. Einstein,
Kochanowski, Mława, Arktyka w podanych powyżej przykładach); trzeba też pamiętać o
tym, że niektóre grupy wyrazów pisane w języku angielskim wielką literą, po polsku
zaczynają się od małej litery (np. nazwy języków, których nie zaliczylibyśmy do imion
własnych ze względu na abstrakcyjny charakter nazywanych obiektów czy marek
samochodów stosowanych w odniesieniu do konkretnych pojazdów, których również nie

50
włączylibyśmy do grupy imion własnych, ponieważ odnoszą się do wielu egzemplarzy
danego gatunku).
Pojęcia abstrakcyjne mogą zostać obdarzone imionami własnymi tylko wtedy, kiedy
dokonamy ich reifikacji czy personalizacji, tj. wtedy, kiedy utracą swój czysto abstrakcyjny
charakter, przestaną być pojęciami abstrakcyjnymi, zwykle w kontekście alegorycznym czy
baśniowym. Dobrym przykładem takiej personifikacji pojęć abstrakcyjnych jest angielski
moralitet Everyman.
Imiona własne nazywają bardzo zróżnicowane fragmenty rzeczywistości. Mogą się
odnosić do ludzi (postaci historycznych, znanych ludzi żyjących obecnie, zwykłych
śmiertelników, bohaterów literackich), zwierząt (naszych domowych piesków i kotków,
bohaterów literackich i filmowych), miejsc (państw, miast, gór, rzek itp., ale także naszych
ulubionych miejsc na piknik), przedmiotów (domów, samochodów, okrętów, zabawek, dzieł
sztuki). Wynika z tego, ze do kategorii imion własnych zaliczymy nie tylko tak oczywiste
przykłady, jak napoleon, Jan Kowalski, Kubuś Puchatek, Lassie, Myszka Miki, Stany
Zjednoczone, Polska, Londyn, Wisła, Nowy Świat, Zakątek Puchatka, Zielone Wzgórze,
Cutty Sark, ale także wyraz Miś, jeśli dziecko tak właśnie nazywa swoją ulubiona
przytulankę. Przyjmiemy także, że imionami własnymi są tytuły książek, filmów, obrazów,
piosenek itp., choć ta ostatnia podgrupa imion własnych na pierwszy rzut oka różni się nieco
od antroponimów czy toponimów (por. Grzenia 1998: 19-20).
W tym rozdziale skoncentrujemy się na antroponimach i toponimach – nazwach ludzi
(w tym uczłowieczonych zwierząt i innych stworów) i nazwach miejsc; zupełnie natomiast
pominiemy problem tłumaczenia tytułów, który został opisany w innym miejscu (Hejwowski
2004)
Imiona własne są niezwykle ciekawym problemem tłumaczeniowym, nie tylko ze
względu na ich różnorodność strukturalną i nie tylko ze względu na różnorodność obiektów,
które nazywają, ale przede wszystkim ze względu na ich nacechowanie kulturowe, które w
tłumaczeniach, zwłaszcza w tłumaczeniach literatury pięknej budzi szereg napięć, dylematów
i konfliktów.
Najważniejsze z tych konfliktów to:
1. Konflikt między „znaczącym”, czy raczej intencjonalnym imieniem własnym (które
należałoby przetłumaczyć, by przekazać czytelnikowi przekładu jego sens), a obcym
kontekstem kulturowym (w którym nie powinny występować swojsko brzmiące imiona
własne). Jak już zaznaczaliśmy, przyjmujemy, że wszystkie imiona własne są znaczące i to na
dwa różne sposoby: po pierwsze, każde imię własne musi coś znaczyć przynajmniej dla
jednego uczestnika aktu komunikacyjnego, skoro zostaje użyte w rozmowie: może na
przykład określać miejsce, w którym lubi on przebywać, lub człowieka, którego dobrze zna;
po drugie, każde imię własne ma znaczenie motywacyjne, które, nawet jeśli jest strukturalnie
nieczytelne, może zwykle być odnalezione w odpowiednim słowniku etymologicznym lub
innym tekście źródłowym. Dlatego też w powyższym kontekście używamy wyrazu
„znaczący” w cudzysłowie, w takim sensie, w jakim literaturoznawcy piszą o znaczących
nazwiskach w utworach literackich. Lepszym określeniem jest intencjonalne imiona własne,
jako że imiona takie przekazują jakiś zamysł autora. Nazwisko „Szczuka” użyte w Popiele i
diamencie nie jest imieniem intencjonalnym i jego nosiciel mógłby się równie dobrze
nazywać „Nowak” (choć zapewne nie Radziwiłł). Gdyby jednak nazwisko Szczuka nosił
bezwzględny biznesmen w powieści polskiej napisanej w latach 90., to uznalibyśmy zapewne,
że jest to nazwisko intencjonalne, celowo użyte przez autora jako narzędzie dodatkowej
charakteryzacji bohatera, a może również po to, by nawiązać do znanej powieści
Andrzejewskiego.

51
2. Konflikt między postulatem wierności wobec oryginału a niepożądanymi konotacjami
obcego imienia własnego w kulturze docelowej. O. Wojtasiewicz podaje następujący
przykład:

Pani Zofia Szleyenowa przekładając raz wiersz N. Guillena o Kubie, rodzinnej wyspie
poety, zorientowała się w pewnym momencie, że zawarte w tym wierszu zwroty na temat
Boga wywołują u polskiego czytelnika przekładu nieoczekiwane humorystyczne skojarzenia
związane z polskim powiedzeniem „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Skojarzenia takie
najprawdopodobniej nie powstają przy tłumaczeniu tego wiersza na jakikolwiek inny język,
ale w przekładzie polskim narzucały się tak gwałtownie i tak całkowicie wbrew ogólnemu
nastrojowi utworu, że trzeba było „Kubę” zastąpić przez „wyspę”. (Wojtasiewicz 1957/1992:
24).

Niepożądany dysonans pojawia się również w polskim przekładzie Cierpień młodego


Wertera Goethego, gdy podczas romantycznej sceny młodzi bohaterowie wymieniają tylko
jedno słowo: „Klopstock”. Tutaj jednak tłumacz jest bezradny: nie może zastąpić nazwiska
„Klopstock” słowem „poeta”, nie wolno mu też oszukiwać polskiego czytelnika zastępując to
nazwisko innym. Pozostaje zatem jedynie zamieścić odpowiedni przypis, który poinformuje
polskiego czytelnika, kim był Klopstock i złagodzi nieco humorystyczny efekt brzmienia tego
nazwiska dla polskiego ucha.

3. Konflikt między postulatem wierności wobec oryginału a niepożądaną (z punktu


widzenia odbiorcy przekładu) formą imienia własnego, mogącą sprawiać trudności z
prawidłowym odczytaniem czy odmianą obcego imienia własnego.

Tłumacz stojący w obliczu takich problemów ma do dyspozycji kilka sposobów


postępowania:
1. Pozostawienie obcego imienia własnego w jego oryginalnej wersji (reprodukcja)
a) bez żadnych dodatkowych objaśnień;
b) z przypisem na dole strony lub objaśnieniem w tekście.
2. Minimalną modyfikację obcego imienia własnego, delikatny retusz dostosowujący obce
imię własne do wymogów ortograficznych czy gramatycznych języka docelowego (np.
opuszczenie znaków diakrytycznych nie występujących w ortografii języka docelowego),
3. Transkrypcję obcego imienia własnego (w przypadku języków używających różnych
alfabetów).
4. Tłumaczenie obcego imienia własnego
a) zastąpienie obcego imienia własnego uznawanym ekwiwalentem języka
docelowego;
b) zastąpienie obcego imienia własnego ekwiwalentem wymyślonym przez tłumacza;
c) zastąpienie obcego imienia własnego jednostka języka docelowego, która nie jest
imieniem własnym (hiperonimem lub omówieniem)
5. Zastąpienie obcego imienia własnego imieniem własnym języka docelowego nie będącym
jego ekwiwalentem (w żadnym z bardziej rozpowszechnionych znaczeń wyrazu ekwiwalent).
6. Opuszczenie własnego imienia obcego (niekiedy wraz z najbliższym kontekstem.

Możliwe są też kombinacje powyższych technik, na przykład w przypadku


wieloczłonowych toponimów, część rodzajowa typu „ulica, plac, góry” itp. Może zostać
przetłumaczona za pomocą typowego ekwiwalentu, a część gatunkowa przeniesiona z

52
drobnymi modyfikacjami lub bez. Dla analizy i oceny konkretnych przykładów tłumaczeń
imion własnych, jakie spróbujemy przeprowadzić w drugiej części rozdziału, istotna będzie
przyjęta w niniejszej pracy koncepcja ekwiwalencji (patrz: rozdział 4.).
Należy jeszcze raz podkreślić, że w przypadku elementów nacechowanych kulturowo,
a więc także imion własnych, nie może być mowy o identyczności reakcji odbiorców
oryginału i odbiorców przekładu. Imię własne pochodzące z kultury wyjściowej będzie
zwykle budzić znacznie więcej skojarzeń u odbiorców oryginału; dysponują oni na ogół
znacznie bogatsza reprezentacją mentalną tego imienia (na ogół, warto bowiem pamiętać o
zamieszczonym powyżej zastrzeżeniu na temat znaczenia nazwiska „Shakespeare” dla
różnych odbiorców). Nie zmienia to jednak faktu, że ludzie czytają przekłady i że ich
interpretacja takiej lektury w znacznym stopniu pokrywa się z interpretacją czytelników
oryginału, a tylko w niewielkim stopniu – różni.
Nie powinniśmy zatem mówić o „obcości w odbiorze przekładu” (Lewicki 2000).
Człowiek sięgający po przekład na ogół wie, że ma do czynienia z utworem literackim, który
powstał w nieco innych realiach; w związku z tym oczekuje pewnej inności i jest jej ciekaw.
Zamiast mówić o obcości w recepcji, mówmy zatem o percepcji inności. Owa inność,
rozumiana jako pewien egzotyzm, jest przyprawa dzieła literackiego, Kontynuując tę
kulinarną metaforę można dodać, że tłumacz powinien czuwać, by tej przyprawy nie było za
dużo ani za mało, ale tyle, ile w oryginalnym przepisie. Autor nie bez powodu umieścił swój
utwór w pewnych realiach, nie bez powodu zaopatrzył go w pewne aluzje i odwołania do
pewnych faktów kulturowych, nie bez powodu nadał swoim bohaterom takie a nie inne
imiona i nazwiska. Rolą tłumacza nie jest zmienianie autorskiej wizji, korygowanie autorskiej
bazy tekstu. Wręcz przeciwnie – tłumacz ma się starać, by wszystkie „tropy” , wszystkie
odesłania, odwołania i aluzje były dostępne dla czytelnika przekładu. Dostępne, co
niekoniecznie oznacza podane na talerzu. Dostępność oznacza możliwość zrozumienia tekstu
na poziomie bazy wypowiedzi (z podobna łatwością czy trudnością, z jaką jest on zrozumiały
dla czytelników oryginału) oraz szansę dotarcia do wszystkich treści i znaczeń, do jakich
dotrzeć może czytelnik oryginału, czyli szansę odtworzenia bazy kognitywnej autora.
Oczywiście w przypadku czytelnika przekładu znaczna część takich szans nie zostanie
zrealizowana, a te, które ów czytelnik wykorzysta, będą od niego wymagały większego
wysiłku niż od czytelnika oryginału. Ale ta dysproporcja jest przecież wkalkulowana w samą
ideę przekładu! Nikt, kto miał jakikolwiek kontakt z innymi narodami, z innymi kulturami,
nie oczekuje, że będzie rozumiał ludzi z innych krajów tak dobrze jak swoich sąsiadów.
Trochę to przykre, że trzeba przypominać takie oczywistości, ale od kilku lat mamy do
czynienia z szumem informacyjnym, z którego wyłowić można najczęściej dwa słowa:
„foreignizing” i „domesticating” (np. Venuti 1995) – „egzotyzacja” i „udomowienie”. Ani
jedno, ani drugie. Wróćmy do niemodnego słowa „wierność”. Wierność nie wobec litery
tekstu, lecz wobec jego prawdziwego znaczenia, które nazwaliśmy bazą wypowiedzi i bazą
kognitywną.
Nie należy zresztą demonizować owych różnic kulturowych. Istnieje przecież pewien
wspólny mianownik – wyznaczony przez biologię, środowisko, uczestnictwo w szerzej
rozumianej tradycji kulturowo-cywilizacyjnej, przez naszą zdolność do wczuwania się w
sytuację innego człowieka – który pozwala nam się porozumiewać nie tylko z naszymi
bliskimi, nie tylko z członkami naszej grupy etnicznej, ale również z użytkownikami innych
języków wychowanymi w częściowo odmiennych tradycjach kulturowych. Gdyby nie ów
wspólny mianownik, nie byłoby można uprawiać teorii tłumaczenia, choćby z tego powodu,
że tłumaczenie nie byłoby możliwe. Trzeba też podkreślić, że to, co wspólne, nie jest wcale
wąskim marginesem. Mamy tendencję do wyolbrzymiania różnic i pomniejszania
podobieństw, ponieważ różnice bardziej rzucają się w oczy i są zwykle ciekawsze. Stąd w
literaturze na temat tłumaczenia roi się od dramatycznych przykładów zaczerpniętych zwykle

53
z tłumaczeń z hebrajskiego na któryś z języków Indian Amazonii, nikt natomiast nie
wspomina o tym, że „dać komuś do zrozumienia”. To po angielsku „to give somebody to
understand”; w wielu książkach pisze się o tym, że Eskimosi mają wiele wyrazów na
określenie śniegu, nigdzie nie spotkałem natomiast tezy, że igloo to też dom i że jest bardzo
prawdopodobne, że Eskimos zrozumiałby metaforę „ciepło domowego ogniska”.
Zadaniem tłumacza jest wykorzystanie tego wspólnego mianownika i zbudowanie
takiego tekstu w języku docelowym, który umożliwi odbiorcom przekładu rekonstrukcję bazy
wypowiedzi (i ewentualnie fragmentów bazy kognitywnej) w miarę możliwości jak
najbardziej podobnej do bazy autora i/lub odbiorcy oryginału. Owo „i ewentualnie” w
poprzednim zdaniu nabiera szczególnego znaczenia, kiedy mamy do czynienia z dużym
przedziałem czasowym między powstaniem utworu a jego przekładem. Istnieje wtedy
wysokie prawdopodobieństwo, że dzisiejsi odbiorcy dzieła odczytują je inaczej niż
współcześni autorowi. Tłumacze wybierają wtedy między archaizacją a uwspółcześnieniem
tekstu przekładu, zwykle decydując się na którąś z dróg pośrednich (ciekawy opis tego
problemu znaleźć można w: Berezowski 2000).
W większości przypadków tłumacz ma do dyspozycji własną wiedzę o świecie, w
szczególności o obu kulturach, własną intuicję, znajomość obu języków. Dysponując tym
ograniczonym arsenałem, tłumacz próbuje identyfikować się z autorem, odbiorcą oryginału i
odbiorcą przekładu i stworzyć tekst, który – jego zdaniem i na tyle, na ile jest to możliwe –
będzie ekwiwalentny wobec tekstu oryginału (‘ekwiwalentny” w sensie wyjaśnionym
powyżej). Bardzo często istotnym elementem tworzenia owej ekwiwalencji będą decyzje
dotyczące imion własnych w tekście.

Autentyczne imiona własne pojawiające się w literaturze pięknej, to zwykle nazwiska


postaci historycznych – pisarzy, artystów, polityków, wodzów itp. – tytuły dzieł literackich,
obrazów itd. oraz nazwy geograficzne – toponimy. W przypadku nazwisk postaci
historycznych tłumacz ma niewielkie pole manewru: najczęściej pozostawia obce nazwisko
bez zmian, w nielicznych przypadkach dysponuje uznanym odpowiednikiem imienia
własnego w języku docelowym (Kartezjusz, Szekspir, Jerzy Waszyngton); ewentualnie może
rozważać opuszczenie obcego imienia własnego. Wydaje się, że ta ostatnia technika
stosowana jest asymetrycznie: w większym stopniu wobec dzieł z literatur mniej popularnych,
kultur mniej rozpowszechnionych; mam wrażenie, że tłumacze literatury polskiej na angielski
bardziej skłonni są opuszczać mniej znane (na świecie) polskie nazwiska niż tłumacze
przekładający dzieła literatury angielskiej i amerykańskiej na polski. I tak na przykład
tłumaczka Madame Libery bez pardonu wycina „Wyspiańskiego na weselu Rydla”, z
Grottgera zaś robi Delacroix (Kucińska 2001). Powstaje tu jednak pytanie, czy tłumacz ma
prawo do tego typu ingerencji w tekst oryginału? Jeśli założymy, że tłumacz ma być
ambasadorem obcej kultury w swoim kraju, że ma dopomagać w „dialogu kultur”, pokazywać
swoim czytelnikom obce światy i inne światopoglądy, to na powyższe pytanie trzeba będzie
odpowiedzieć przecząco. Grottger to nie Delacroix, a Wyspiański to jeden z
najwybitniejszych europejskich dramaturgów. Tego wszystkiego tłumacz nie ma prawa
„odfiltrować”, bo sprzeniewierza się wtedy autorowi tłumaczonego przez siebie dzieła i całej
kulturze oryginału. Przyjmiemy zatem, że w imię lojalności wobec kultury oryginału i autora
oryginalnego tekstu tłumacz nie ma prawa eliminować istotnych elementów wyjściowej
kultury, choćby nawet były one istotne tylko w ramach tejże wyjściowej kultury. No dobrze,
powie „dynamiczny tłumacz”, ale przecież sformułowanie „Wyspiański na weselu Rydla”
nigdy nie powie amerykańskiemu czytelnikowi tyle, co polskiemu; gdzie tu zatem
podobieństwo baz kognitywnych odbiorców? Odpowiadając na taką wątpliwość, trzeba
przypomnieć kilka podstawowych prawd na temat tłumaczenia. Po pierwsze, żaden tłumacz

54
nie oczekuje, że jego przekład będzie automatycznie wywoływał konstrukcję dokładnie takich
samych baz kognitywnych jak bazy kognitywne autora i odbiorcy oryginału (tak jak je widzi
tłumacz). Odbiorca nie wychowany w Polsce nie może reagować na polskie realia tak samo
jak czytelnik polski. Wręcz przeciwnie, to, co dla Polaka będzie „swojskie i nasze”, dla
cudzoziemca często stanowić będzie o egzotyce utworu. Ta dysproporcja jest jednak wpisana
w działalność tłumaczeniową – to nieuchronne przesunięcie bazy kognitywnej odbiorcy
przekładu względem bazy kognitywnej odbiorcy oryginału. Trzeba przy tym pamiętać, że
realia nie są zwykle dominującą wartością utworu literackiego – realia dominują w
przewodnikach, podręcznikach historii – od dzieła literackiego oczekujemy czegoś więcej. Po
drugie, należy pamiętać, że bazy kognitywne zawierają pewne jądro, część niezbędna do
interpretacji tekstu, którą nazwaliśmy bazą wypowiedzi. W tym sensie odczytanie fragmentu
„jak Wyspiański na weselu Rydla” nie powinno sprawić żadnemu czytelnikowi
najmniejszych trudności: z kontekstu, w jakim owo sformułowanie się pojawia, łatwo można
wywnioskować, że chodzi tu o jakąś romantyczna postać, która nie bierze udziału w zabawie
innych, tylko się jej przygląda. Na tym poprzestanie przeciętny czytelnik. Można jednak
wyobrazić sobie czytelnika niezwykle dociekliwego, który zainteresuje się polska kulturą i
przeczytawszy o „Wyspiańskim na weselu Rydla”, zechce się dowiedzieć czegoś bliższego na
temat tego zdarzenia i tych postaci, a może nawet przeczyta Wesele w angielskim tłumaczeniu
(zob. Bałuk-Ulewicz 2000).
Tłumaczka Madame uznała zapewne, że taki scenariusz jest zupełnie
nieprawdopodobny, wręcz niemożliwy. Ja byłbym ostrożniejszy: historia odnotowuje
przypadki fascynacji innymi kulturami, które często owocowały nowymi dziełami czy choćby
nowymi tłumaczeniami. Kilka lat temu w małym angielskim mieście Buxton miałem okazję
odbyć ciekawa rozmowę na temat współczesnej literatury polskiej z pewnym sympatycznym
Anglikiem, z zawodu murarzem. Mój rozmówca wiedział na ten temat naprawdę bardzo dużo,
obawiam się, że więcej ode mnie, chociaż mógł czytać literaturę polską tylko w przekładach,
a z Polska bynajmniej nie łączyły go żadne więzi rodzinne.
Kultura żyje ciągłością. Jest siatką powiązań, systemem odniesień, aluzji, polemik,
ataków, cytatów, plagiatów, hołdów składanych wcześniejszym twórcom, pastiszów i parodii.
Jeśli uznamy, że tak rozumiana ciągłość stanowi istotę kultury, to musimy dojść do wniosku,
że żaden tłumacz nie ma prawa pochopnie przecinać oczek owej sieci.
Przypuszczam, że właśnie ze względu na szacunek i lojalność wobec autora i kultury
wyjściowej oraz świadomość kulturowej ciągłości żaden z tłumaczy Cierpień młodego
Wertera nie odważył się na zastąpienie nazwiska Klopstock jakimś innym, choć niewątpliwie
brzmienie tego nazwiska w kontekście polskiego przekładu burzy romantyczna atmosferę
sceny, w której to nazwisko pada.
Realistyczne imiona i nazwiska nie powinny w zasadzie ulegać zmianom w
przekładzie. Pojawiają się one najczęściej w utworach osadzonych w konkretnych realiach i
są zwykle częścią tła kulturowego, zatem jeśli tłumacz nie zamierza przenieść miejsca akcji
tłumaczonego utworu, w którym to przypadku mielibyśmy do czynienia raczej z adaptacją niż
z tłumaczeniem, nie powinien ingerować w dobór nazwisk i imion dokonany przez autora.
Tym bardziej, że, jak pisze U. Zalewska-Okrutna, „zmieniając (…) imię, zastępując je
odpowiednikiem w innym języku, zmieniamy narodowość osoby, której to imię nadano,
zmieniamy informację dotyczącą wieku i pochodzenia; w skrócie – zmieniamy jej
osobowość” (Zalewska-Okrutna 2001: 253). Możliwe są natomiast drobne retusze,
ułatwiające Zycie tłumaczowi i przyszłemu czytelnikowi, na przykład opuszczenie
końcowego „h” w imionach takich jak Sarah, Hannah czy Deborah, co czytelnikowi ułatwi
przeczytanie tych imion, a tłumaczowi umożliwi ich odmianę.
Sądzę, że powyższa zasada powinna obowiązywać również w tłumaczeniach literatury
dziecięcej. Nie widzę żadnych powodów, dla których mielibyśmy ukrywać przed dziećmi

55
fakt, że ludzie w innych krajach nazywają się inaczej. Argumenty o utrudnionej percepcji –
nie poparte zresztą, o ile mi wiadomo, żadnymi poważniejszymi badaniami – są nie do
utrzymania: takim samym utrudnieniem są obce imiona własne dla czytelników dorosłych nie
znających zupełnie danego języka obcego, nikt jednak nie proponuje, żeby Olivera Twista
zamieniać na Olgierda Kręćka. A zatem Pippi Langstrump a nie Fizia Pończoszarka,
Christopher Robin a nie Krzyś. (Rozwiązanie pośrednie zastosowane przez Monikę
Adamczyk – Krzysztof Robin – nie wydaje się zadowalające: nikt w Polsce nie nosi imienia
Robin, więc młody człowiek może dojść do wniosku, że Robin to nazwisko).

Zmiany realistycznych imion własnych w tłumaczeniach mają czasem ciekawą


motywację: znana dobrze wszystkim czytelnikom Ani z Zielonego Wzgórza pani Małgorzata
Linde nazywała się w oryginale Rachel Linde; sądzę, że na zmianę jej imienia wpłynął czas,
w którym powstało tłumaczenie. Tłumaczka Ani z Zielonego Wzgórza spolszczyła wiele
imion bohaterów, na ogół jednak starała się używać uznanych polskich odpowiedników bądź
imion o podobnym brzmieniu – Matthew – Mateusz, Martin – Marcin, Thomas – Tomasz,
Marilla – Maryla; nie była w tym zresztą całkiem konsekwentna, pozostawiając bez zmian
takie imiona jak James, Jerry, Jedediah, Nancy, Katie, Mary. Drastyczna zmiana imienia
dotknęła tylko panią Linde. Podobnie postępowały kontynuatorki – tłumaczki następnych
tomów książki: poważniejsze zmiany dotyczyły tylko trojga istotnych bohaterów dziecięcych
(Davi i Dora stali się Tadziem i Tolą, a ulubiony uczeń Ani, Paul – Jasiem) oraz jednej z
przyjaciółek Ani – Philipsa Gordon została Izabelą Gordon (Fabisiak 2001).
Obce imiona i nazwiska stanowią też pewien problem w tłumaczeniach tekstów
informacyjnych. Niewielu Polaków zna na przykład zasady ich odmiany. W każdym razie
moich studentów muszę uczyć, że nazwiska takie, jak Milne czy Lodge, zakończone na nieme
„e”, odmienia się z apostrofem: Milne’a, Lodge’a, z Milne’em, Lodge’em, podobnie jak
nazwiska zakończone na „y” po spółgłosce (czytane jako „i”), takie jak Chomsky:
Chomsky’ego, natomiast nazwiska typu Presley, Disney, które mają spolszczoną wymowę z
„j” na końcu, odmieniamy tak jak polskie wyrazy zakończone na „j”: Presleya, Disneya.
Oddzielnym zagadnieniem jest transliteracja nazwisk rosyjskich, arabskich, chińskich i In.,
ponieważ pisownia tych nazwisk po angielsku zwykle różni się od pisowni polskiej, na
przykład Yeltsin to Jelcyn, Zhurin – Żurin, Zhyrinovski – Żyrinowski, Solzhenitsyn –
Sołżenicyn, Gaddafi – Kaddafi.

Nazwy geograficzne spotykane w tłumaczonych tekstach można podzielić na


mikrotoponimy i mikrotoponimy. Te pierwsze przekraczają swym znaczeniem i użyciem
granice jednego kraju i często mają uznane ekwiwalenty w innych językach. Te drugie –
nazwy o znaczeniu lokalnym – nie posiadają zwykle ustalonych ekwiwalentów w innych
językach (Bagajewa 1993a: 113). Jak wynika z powyższej charakterystyki mikrotoponimy nie
powinny w zasadzie powodować problemów tłumaczeniowych. Tłumacz musi jednak
zachować czujność, jako że ekwiwalenty niektórych nazw zupełnie nie przypominają nazw
oryginalnych: niemieckie Aachen to po francusku Aix-la-Chapelle, a po polsku wciąż jeszcze
(choć w coraz mniejszym stopniu) Akwizgran; belgijskie Gent to po polsku Gandawa. Warto
wiedzieć, że angielskie „Naples”, „Milan”, „Munich” i „Cologne” to po polsku „Neapol”,
„Mediolan”, „Monachium”, „Kolonia”. (Nie wszyscy z moich studentów tłumaczących teksty
The Mouse that Roared i Prison Tales prawidłowo rozszyfrowali mikrotoponimy „Cologne” i
„Naples” .) Kiedy tłumaczymy obce toponimy, bardzo łatwo o niezamierzoną gafę:
„Stratford-upon-Avon” nie nazywa się po polsku „Stratford nad Avonem”, jak proponuje
tłumaczka Small Word Lodge’a (Gołębiowska 2000).

56
Znacznie więcej kłopotów przysparzają tłumaczom mikrotoponimy. Przede
wszystkim trzeba zidentyfikować miejsce, które nazywa dany mikrotoponim, jego znaczenie i
rolę w tekście, a następnie podjąć ewentualną decyzję o tłumaczeniu, częściowym lub
całkowitym. Gdyby tłumacz Nice Work Lodge’a ustalił, że „Isle of Dogs” to dzielnica
Londynu i to bynajmniej nie położona na wyspie, z pewnością nie przetłumaczyłby tego
mikrotoponimu jako „Wyspa Psów” (Gołębiowska 2000). Podobny zarzut postawić można
tłumaczowi Weisera Dawidka Hellego na angielski: „Nowy Port, Długi Targ, Targ Węglowy”
to właściwie nazwy ulic w Gdańsku, a zatem nie miało większego sensu tłumaczenie tych
nazw jako „the new port”, „Long Market” i „Coal Market”. Tajemnicą tłumacza pozostanie
powód, dla którego „Krzyworównia” to w przekładzie „Krivoy Rog” (Kaczorowska 2000).
Najczęstszym błędem w tłumaczeniu mikrotoponimów jest brak konsekwencji.
Przekładając książki tak mocno osadzone w miejskiej topografii jak Pamiętnik z powstania
warszawskiego Białoszewskiego czy Raport o stanie wojennym Nowakowskiego, należałoby
zadbać o to, by bardziej dociekliwy czytelnik mógł odnaleźć miejsce akcji na planie miasta.
Tłumacze zostawiają rzeczywiście bez (większych) zmian nazwy ulic (Chłodna, Ogrodowa,
Krochmalna, Leszno, Grzybowska, Lucka, Krakowskie Przedmieście czy Brzeska Street,
Rzodkiewki Street), ale nie wytrzymują przy znaczących nazwach placów (Square / Place of
Three Crossem, Bank Square), popełniając przy okazji pomyłki: Krasinski Square ma
odpowiadać Planowi Krasińskich, a Victory Square – Placowi Defilad (!) (Grajewska 2001;
Ruta 2000). Podobny brak konsekwencji występuje w Who was David Weiser, tłumaczeniu
Weisera Dawidka Pawła Hellego: Polanki to Polanka (?) Street, ale Pilotów to już Pilots
Street; Bukowa Górka to Bukowa Hill, ale Dolina Radości to Echo Valley (?!), zaś Jaśkowa
Dolina przechrzczona została, zapewne na skutek zbyt daleko posuniętej podejrzliwości
tłumacza, na Beanstalk Valley (Kaczorowska 2000).
Dokładność w tłumaczeniu – czy też raczej przytaczaniu – toponimów jest oczywiście
podstawowym wymogiem przy tłumaczeniu przewodników i innych tekstów turystyczno-
krajoznawczych. Ich odbiorcy muszą mieć możliwość odnalezienia poszukiwanych miejsc na
mapach opisanych w języku wyjściowym, a także zapytania o drogę do danego miejsca
użytkowników języka docelowego. W praktyce wygląda to bardzo różnie. Zdarza się, że te
same nazwy geograficzne tłumaczone są inaczej w różnych przewodnikach. Na przykład
Góry Świętokrzyskie bywają tłumaczone jako the Świętokrzyskie Mountains – kombinacja
tłumaczenia z reprodukcją – ale czasem spotykamy „odpowiednik” „the Holy Cross Hills”,
który należy chyba uznać za bardziej mylący niż informatywny. Spore zamieszanie panuje
zwykle w tłumaczeniu nazw regionów, i tak „Chełmszczyzna” bywa tłumaczona jako „Chełm
Land”, „Chełmszczyzna” lub „the Chełm Region”. Wydaje się, że tego typu rozbieżności
spowodowane są faktem, iż przewodniki i foldery – zwłaszcza te regionalne – tłumaczone są
czasem przez ludzi przypadkowych, których znajomość języka angielskiego (nie mówiąc już
o kompetencji tłumaczeniowej) pozostawia wiele do życzenia.
Znacznie większym problemem tłumaczeniowym są intencjonalne imiona
własne. Używając terminu „intencjonalne imiona własne” stosujemy oczywiście pewien skrót
myślowy. Jak zauważa Ch. Nord:

To find a name for their fictional characters, authors can draw on the whole repertoire
of names existing in their culture, and they can invent new, fantastic, absurd or descriptive
names for characters they create. We may safely assume, therefore, that there is no name in
fiction without some kind of auctorial intention behind it, although, of course, this intention
may be more obvious to the readers in one case than in another. (Nord 2003: 183)

Ch. Nord ma w zasadzie rację, ale trzeba podkreślić, że niektóre imiona mogą zostać
wybrane na chybił trafił z kalendarza, niektóre nazwiska – w podobny sposób z książki

57
telefonicznej, inne dlatego, że autorowi spodobało się ich brzmienie. W takich przypadkach
intencjonalność owych imion własnych nie będzie wcale oczywista dla odbiorców (w tym
również dla tłumacza). W tej książce przyjmiemy zatem, że intencjonalne imiona własne to
takie, co do których można przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że znaczą coś
szczególnego dla odbiorców oryginału, że – w typowych sytuacjach – zostały wybrane przez
autora właśnie po to, by coś przekazać odbiorcom.
Pół biedy jeszcze, kiedy intencjonalne antroponimy pojawiają się w tekście o
charakterze baśniowym czy alegorycznym, nie osadzonym w realiach konkretnego kraju.
Wtedy zadaniem tłumacza jest odczytanie wszelkich skojarzeń, jakie wywołać może dane
imię (odtworzenie wszelkich ram i scenariuszy, w których może się ono pojawiać) i
skonstruowanie takiego imienia w języku docelowym, które budzić będzie podobne
skojarzenia. Tak właśnie postąpił tłumacz Opowieści z Narnii C.S. Lewisa. Większość
polskich ekwiwalentów imion baśniowych bohaterów tego cyklu zbudowana została na
zasadzie połączenia dwóch tematów morfemem -o-, na podobieństwo takich wyrazów, jak
deskorolka czy listonosz. I tak imionom Rumblebuffin, Bricklethumb, Trufflehunter,
Glenstorm, Wimbleweather, Glimfeather, Ruddleglum, Cloudbirth, Chippingford i Patterwig
odpowiadają w polskim przekładzie Grzmotołup, Kruchopaluch, Truflogon, Gromojar,
Świdrigrzmot, Świecopuch, Błotosmętek, Chmurosyn, Targobród, Trajkowitka. Można
dyskutować, oczywiście, czy polskie ekwiwalenty nie brzmią nieco bardziej „wyszukanie” od
imion oryginalnych, można zgłaszać zastrzeżenia co do poszczególnych rozwiązań – mnie na
przykład „Truflogon” kojarzy się najpierw z trufla i ogonem, a dopiero w drugiej kolejności z
gonieniem za truflami, ale przyznać trzeba, że większość tych imion budzi podobne
skojarzenia i sugeruje podobne cechy charakteru jak imiona oryginalne, co potwierdziła
ankieta przeprowadzona wśród rodzimych użytkowników języka angielskiego i Polaków
(Adamska 2001). Ciekawe, że tłumacz Opowieści z Narnii w kilku przypadkach zastosował
zupełnie inną technikę zastępowania imienia oryginalnego imieniem o podobnym brzmieniu
lub wyglądzie, np. Peepiceek – Pipisek, Gumpas – Gumpas, Pug – Pug, Poggin – Pogin,
Griffle – Gryfel, Reepicheep – Ryczypisk, Sopespian – Sobiepan, Roonwit – Runwid. O ile
imiona myszy Pipisek i Ryczypisk dostarczają polskiemu czytelnikowi dość podobnych
skojarzeń jak ich angielskie pierwowzory, o ile Griffle i Gryfel czytelnikom obu wersji
językowych kojarzą się z Gryfem, o tyle trudno mówić o jakiejkolwiek ekwiwalencji baz
kognitywnych w przypadku imion Pug czy Pogin, zaś imiona Sobiepan i Runwid
wprowadzają do tekstu niezamierzone przez autora polskie konotacje.
Z nieco bardziej złożona sytuacją mamy do czynienia w książce Harry Potter i kamień
filozoficzny, ponieważ jej bohaterowie należą niejako do dwóch różnych światów – są
uczniami w szkole czarów, ale jednocześnie angielskimi dziećmi noszącymi angielskie
nazwiska. Z tego zapewne względu tłumacz pozostawił nie przetłumaczone takie nazwiska
jak Spruto, Longbottom czy Mafloy, choć są one niewątpliwie użyte intencjonalnie. W
pewnym sensie intencjonalne jest też nazwisko Harry Potter – ma ono podkreślać
zwyczajność tego niezwykłego chłopca, sugerować małym czytelnikom, że i oni „noszą w
tornistrze różdżkę Harry’ego Pottera”.
Pewne zdziwienie budzić może pozostawienie bez tłumaczenia takich nazw jak
Slytherin, które u czytelników oryginału budzić muszą szereg zdecydowanych skojarzeń
(Zielińska 2001). Jednak, jak się okazało w następnych tomach książki, decydując się na takie
rozwiązanie, tłumacz ustrzegł się przed późniejszymi kłopotami: w dalszym ciągu opowieści
o Harrym Potterze dowiadujemy się, że nazwy domów to nazwiska czarodziejów, którzy je
założyli. Gdyby zatem tłumacz przełożył nazwy domów, musiałby się z tego tłumaczyć w
kolejnych tomach. W tę pułapkę wpadła brazylijska tłumaczka Harry’ego Pottera (Wyler
2003).

58
Największym jednak wyzwaniem dla tłumacza są intencjonalne imiona własne w
utworach, których akcja osadzona jest w realiach danego kraju. Jeśli intencjonalność użycia
imion własnych ogranicza się do jednego czy paru przypadków, można próbować
przetłumaczyć te imiona, a następnie nadać im charakter imion, które mogłyby wystąpić w
kulturze wyjściowej. Po mistrzowsku zrobiła to tłumaczka Madame, która przetłumaczyła
imiona i nazwiska dwóch niezbyt szanowanych koleżanek bohatera – Adriany Kloc i
Agnieszki Wąsik – na Adrienne Swat i Agnes Wanko: oba te nazwiska budzą pożądane
skojarzenia u anglosaskiego czytelnika, ale jednocześnie mogłyby być nazwiskami polskimi
(Kucińska 2000). Nieco gorszym rozwiązaniem jest zastąpienie imienia i nazwiska Lucyla
Różogrodek nazwiskiem Lucilla Rosenberg: o ile w polskim oryginale można się tylko
domyślać żydowskiego pochodzenia dziewczyny, o tyle w wersji angielskiej staje się ono
oczywiste. Tej techniki nie da się jednak zastosować we wszystkich przypadkach:
przetłumaczenie nazwiska Gardener w Being There J. Kosińskiego na O’Grodnick uważam za
zupełnie chybione, jako że sugeruje ono polskiemu czytelnikowi, że Amerykanie używają
polskiego wyrazu „ogrodnik” na określenie człowieka, który zajmuje się tego typu pracą (por.
Rudolf 2000: 486). Nie ma też chyba dobrego rozwiązania w przypadku nazwiska głównego
bohatera Money M. Amisa – Johna Selfa, które to nazwisko odgrywa istotną rolę w rozwoju
akcji. Inna sprawa, że czytelnikowi polskiemu należał się w odpowiednim miejscu porządny
przypis, którego tłumacz nie zamieścił (Świerkocki 1997; Jaworowska 2001).
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy intencjonalne imiona własne występują
w większej liczbie, a na dodatek przemieszane są z imionami realistycznymi i umieszczone w
realiach konkretnego kraju. Z taką sytuacją mamy do czynienia na przykład w Prawieku i
innych czasach O. Tokarczuk. Przetłumaczenie imion intencjonalnych i pozostawienie w
wersji oryginalnej pozostałych imion, a tak postąpił tłumacz tej książki na francuski, może
sprawić, że czytelnik francuski będzie „zastanawiać się nad tym, dlaczego mieszkańcy
polskiej wsi noszący rodzime nazwiska mają sąsiadów o nazwiskach francuskich i dlaczego ci
ostatni dają jednym dzieciom imiona francuskie, a innym polskie” (Skibińska 2000: 166).
Z przedstawionego w tej książce punktu widzenia najważniejszym zadaniem tłumacza
jest umożliwienie czytelnikowi przekładu rekonstrukcji bazy wypowiedzi i bazy kognitywnej
jak najbardziej zbliżonych do baz autora i odbiorcy oryginału – w warstwie scenariuszowej,
emocjonalnej, ale również w warstwie realiów przedstawionych w utworze, w tym imion
własnych. Sądzimy zatem, że wykluczyć należy przede wszystkim takie sposoby działania
tłumacza, które ową rekonstrukcję całkowicie uniemożliwiają, na przykład opuszczanie
pewnych elementów oryginału. Tłumacz ma do dyspozycji kilka technik umożliwiających
transfer imion własnych oryginału do przekładu, które pokrótce opisałem powyżej. Zdarzają
się też sytuacje niemal bez wyjścia. Warto jednak pamiętać, że w dłuższych tekstach przypis,
uważany przez wielu tłumaczy za ostateczność, jest znaczenie lepszym rozwiązaniem niż
całkowity brak informacji.

59
6. Nieprzekładalność językowa: „znaczenie jest własnością
języka”

…istotą języka jest możność przekładu.


Claude Lévi-Strauss

Jak już zostało powiedziane, zdaniem niektórych autorów, nieprzekładalność całych


tekstów bądź ich fragmentów spowodowana jest różnicami kulturowymi i różnicami
językowymi. Ta druga przyczyna trudności przekładowych występuje z całą ostrością wtedy,
kiedy tekst wyjściowy zawiera struktury nacechowane językowo, tj. wówczas, gdy wiedza na
temat języka wyjściowego (dotycząca jego idiomatyki, polisemii, homonimii,
morfologicznego potencjału języka) jest ważną częścią bazy wypowiedzi.
Ciekawy przykład tego zjawiska, polski przekład chińskiej anegdoty, znajdziemy u O.
Wojtasiewicza:

Pewien wykształcony Chińczyk otrzymał od swojego znajomego, człowieka równie


wykształconego jak on sam, zaproszenie, aby przyszedł do niego na „połowę księstwa Lu”.
Zaintrygowany tego rodzaju sformułowaniem, udał się z wizytą, w czasie której gospodarz
poczęstował go rybą (ideogram oznaczający rybę stanowi górną część ideogramu będącego
nazwą księstwa Lu). Po pewnym czasie, pragnąc zrewanżować się za przyjęcie, skierował do
swojego niedawnego gospodarza analogiczne zaproszenie. Gdy gość przybył, siedział z nim
długo w upał na tarasie, a gdy gość uczynił aluzję do spodziewanego poczęstunku, wyjaśnił
ze śmiechem, że zaprosił go na „dolną połowę Lu” (dolna połowę tego ideogramu stanowi
znak będący symbolem słońca). (Wojtasiewicz 1957/1992: 56)

Wojtasiewicz komentuje ten przypadek w następujący sposób:

Jeśli skreślimy wyjaśnienia zawarte w nawiasach, otrzymamy mniej czy więcej udane
tłumaczenie anegdoty, ale dla czytelnika polskiego będzie ono całkowicie niezrozumiałe
właśnie ze względu na aluzje do form poszczególnych ideogramów, dodane zaś objaśnienia są
już komentarzami wykraczającymi poza granice przekładu. Anegdota jest więc
nieprzetłumaczalna na polski, podobnie zresztą jak i na wszystkie języki nie posługujące się
chińskimi ideogramami; można jej sens wyjaśnić dodatkowymi uwagami, ale wówczas nie
będzie to już zwykłe tłumaczenie. (Wojtasiewicz 1957/1992: 57)

Poniżej rozważymy kilka problemów tłumaczeniowych, których źródłem SA przede


wszystkim zjawiska językowe. Oczywiście warto pamiętać, że granica między językiem a
kulturą nie jest żadną wyraźną linią demarkacyjną, a więc niektóre z omawianych tu
zagadnień będą dotyczyły również kwestii kulturowych.

1. Gry językowe, kalambury

Takie zjawiska językowe jak polisemia czy homonimia, a zwłaszcza ich celowe
wykorzystanie w tekście wyjściowym mogą być źródłem poważnych problemów
tłumaczeniowych, gdy język docelowy nie dysponuje odpowiednimi jednostkami
homonimicznymi czy polisemicznymi. Na przykład sztuka Harolda Pintera Old Times
rozpoczyna się od następującego dialogu:

60
KATE: Dark (pause)
DEELEY: FAT or Hun?
KATE: Fuller than me, I think. (pause)
DEELEY: She was then?
KATE: I think so.
DEELEY: She may not be now.

Jak zauważa Sh. Blum-Kulka (2000: 302-303) ta celowo enigmatyczna i dwuznaczna


rozmowa musi zostać ujednoznaczniona w tłumaczeniu na hebrajski, po pierwsze dlatego, że
hebrajskie przymiotniki mają rodzaj, a po drugie dlatego, że w języku hebrajskim nie ma
dobrego polisemicznego ekwiwalentu angielskiego wyrazu „dark”. Podobnie w tłumaczeniu
na język polski cytowany fragment będzie mniej wieloznaczny ze względu na konieczność
użycia żeńskiego rodzaju przymiotnika, co natychmiast wyjaśni czytelnikowi, że mowa jest o
kobiecie (zob. Kozodój 2001).
Tłumacze czasem pozbywają się kłopotliwej gry słownej wyrzucając w tłumaczeniu
cały problematyczny fragment. Prezentowana poniżej gra językowa oparta na cechach
angielskiej gramatyki nie została uwzględniona w polskim przekładzie Peter Pan: „Feeling
that Peter was on his way back, the Neverland had again woke is better and was always used
the plusperfect and say wakened, but woke is better and was always used by Peter”. (przykład
z: Adamczyk-Grabowska 1988: 57). Trudno wyjaśnić takie rozwiązanie inaczej niż jako
przejaw protekcjonalnego stosunku do literatury dziecięcej I dziecięcego odbiorcy. (Więcej
przykładów gier słownych w tłumaczeniach literackich znaleźć można w: Wille 2003).
Celowe wykorzystywanie wieloznaczności nie jest jednak bynajmniej wyłączną
domeną literatów. Problemy tego typu pojawiają się często w tekstach prasowych, a także –
choć z mniejszą częstotliwością – w tekstach naukowych i popularnonaukowych. W
zamieszczonych w Suplemencie tekstach prasowych wykorzystywanych przeze mnie na
zajęciach z tłumaczenia znajdziemy na przykład sformułowanie „Mickey Mouse has stepped
in Pooh.” (tekst Sweet Deal), którego autor nie mógł powstrzymać się przed wykorzystaniem
dwuznaczności wyrazu „pooh.”: jest on częścią imienia sławnego misia znanego u nas jako
Kubuś Puchatek, ale również w dziecięcym języku może oznaczać „kupkę”. A zatem
powyższe zdanie metonimiczne wyraża myśl: Wytwórnia Disneya zainteresowała się
książkami A.A. Milne’a, ale jednocześnie przywołuje zabawne w tym kontekście skojarzenie
– Myszka Miki wdepnęła w… Gdyby tekst sugerował zarazem, że wymieniona wytwórnia
wyszła na tej transakcji jak „Zabłocki na mydle”, to mielibyśmy dość poważny problem
tłumaczeniowy, ponieważ jednak „stepped in Pooh” jest tylko żartem, możemy specjalnie się
nim nie przejmować (w końcu tłumaczymy krótki tekst informacyjny) i zastąpić kalambur
oryginału zdaniem: „Myszka Miki zainteresowała się Puchatkiem” czy nawet –
wykorzystując wiedzę zdobytą w dalszej części artykułu – „Myszka Miki przejmuje
Puchatka”. Myślę, że w tym konkretnym przypadku takie tłumaczenia są jak najbardziej do
przyjęcia, chociaż jedna z moich studentek wpadła na ciekawy pomysł przełożenia
interesującego nas fragmentu jako: „Myszka Miki wdepnęła w… garnczek miodu”.
Naszpikowany tego typu problemami jest króciutki tekst Pitiful Debate. O części z
nich była już mowa przy okazji omawiania tłumaczenia funkcjonalnego (rozdz. 3). Warto
zwrócić jeszcze uwagę na dwuznaczne „spit on our rules” („pluć według naszych zasad” lub
„pluć na nasze zasady”), które zapewne ma służyć dodatkowej, ironicznej charakterystyce
wybitnego autorytetu w dziedzinie plucia pestką wiśni na odległość. Ze względu na końcówki
polskich przypadków nie dysponujemy tu idealnym rozwiązaniem, ale chyba niezłym
pomysłem jest przetłumaczenie tego zwrotu na potoczne „pluć na naszych zasadach”, w
którym przynajmniej pobrzmiewa druga interesująca nas fraza „pluć na coś”. W tekście
Topless in Rio pojawia się sformułowanie „toplessness was a bare Essentials”, w którym

61
wykorzystano dwuznaczność wyrazu „bare”, co sprawia, że zwrot ten jest trudny do
przełożenia na język polski, w którym wyrazy „goły” i „nagi” tworzą nieco inne kolokacje:
goła szabla, pod gołym niebem, z gołą głową, gołymi rękami, gołym okiem, gołe słowa, nagie
fakty, naga prawda, naga rzeczywistość. Oczywiście można któryś z nich wykorzystać,
„dostosowując” nieco tekst oryginału (np. „gołym okiem” czy „naga rzeczywistość”) –
byłoby to nawet konieczne, gdybyśmy mieli do czynienia z tekstem literackim. Ponieważ
jednak tłumaczymy tekst informacyjny, myślę, że można również zaakceptować rozwiązania
„gubiące” dwuznaczność oryginału, na przykład „absolutna konieczność” czy „niezbędny
warunek”. Dwuznaczność i gry słów są także cechą charakterystyczną tytułów amerykańskich
artykułów prasowych, na przykład Pipe Down, Pitiful Debate, In a Flap, Hart of Stone (w
Polsce w tytułach tego typu zaczyna się specjalizować – z różnym zresztą powodzeniem –
Gazeta Wyborcza).
Wydaje się, że jedyną metodą tłumaczenia gier słownych jest zastępowanie ich grą
języka docelowego. Oczywiście po rozważeniu wszystkich za i przeciw. Jeśli cena za
kalambur byłaby zbyt wysoka, przyjdzie z niego zrezygnować – ewentualnie można
posiłkować się przypisem.

2. Idiomy, powiedzenia, przysłowia

Bogata literatura na temat idiomów koncentruje się na próbach zdefiniowania


idiomów oraz przedstawienia ich klasyfikacji. Różni badacze wyrażają różne poglądy na
temat tego, czym jest idiom: trwa debata dotycząca złożoności idiomów (czy muszą to być
wyrażenia złożone, a jeśli tak, to z ilu elementów); spotyka się „definicje” w rodzaju
„znaczenie idiomu nie jest sumą znaczeń jego składników”, które byłoby bardziej na miejscu
w arytmetyce niż w językoznawstwie. Ponieważ nas interesować tu będą kwestie
tłumaczeniowe, pozostawimy problem ścisłego zdefiniowania idiomu językoznawcom, a sami
sformułujemy nieprecyzyjną definicję roboczą, która jednak, jak sądzę, pozwoli nam na
odróżnienie większości idiomów od nieidiomów i ustosunkowanie się do kwestii ich
przekładu. Przyjmiemy zatem, że idiomy to spetryfikowane metafory, w większości
odnotowane w słownikach danego języka.
Wydaje się, że tłumacz może zastosować jedną z czterech technik tłumaczenia
idiomów:
A. Użycie „oczywistego”, nasuwającego się ekwiwalentu – idiomu o bardzo podobnej
formie i sensie w języku docelowym, jeśli takowy istnieje (co zdarza się najczęściej w
przypadku idiomów o pochodzeniu biblijnym lub klasycznym)
B. Użycie ekwiwalentu funkcjonalnego – zastąpienie idiomu języka wyjściowego
takim idiomem języka docelowego, którego znaczenie funkcjonalne jest podobne, choć obraz
inny.
C. Syntagmatyczne przetłumaczenie idiomu języka wyjściowego – co możliwe jest
tylko w rzadkich, specyficznych przypadkach, kiedy oryginalny idiom jest „przejrzysty”
(zrozumiały w kulturze docelowej) i tylko w pewnych typach tekstów, których odbiorca
przygotowany jest na pewne nowatorstwo, inwencję językową.
D. Użycie ekwiwalentu znaczeniowego nie będącego idiomem.
Granica między technikami A i B jest zresztą płynna – idiomy mogą pochodzić z tej
samej sceny, mieć podobna strukturę i różnić się tylko doborem jednostek leksykalnych, tak
jak „inch by inch” – „krok po kroku” czy „to run neck and neck” – „iść łeb w łeb”. Takie
różnice na ogół nie odgrywają znaczącej roli w tłumaczeniu. Pewnym utrudnieniem bywa
„złapanie idiomu za słowo”, wykorzystanie wyjściowego znaczenia metafory dla uzyskania
humorystycznego efektu. Zdarza się, że funkcjonalny ekwiwalent oferuje analogiczne

62
możliwości w języku docelowym. W jednej z powieści Archera znajdujemy następujące
sformułowanie: „they are twisting my arm it’s amazing I’m not permanentny in splints”, które
zostało przełożone na język polski jako: „Wiercą mi z tego powodu dziurę w brzuchu, że
chyba prześwituję na wylot”. Czasem możliwe są kombinacje powyższych technik. Na
przykład w książce tego samego autora idiom „hook, line and sinker” został zastąpiony –
pochodzącym z tej samej sceny wędkarstwa – idiomem „połknął haczyk”, a następnie polski
zwrot rozwinięto poprzez tłumaczenie syntagmatyczne oryginalnego idiomu: „Połknął
haczyk, żyłkę i spławik”. W efekcie powstało barwne i dobitne wyrażenie, dobrze oddające
sens angielskiego zwrotu, choć niewątpliwie różniące się od pierwowzoru stopniem
oryginalności (powyższe przykłady pochodzą z: Malon 2001).
Kiedy tłumacz dojdzie do wniosku, że zastosowanie technik A-C nie jest możliwe,
zamiast stosować technikę D opuszcza czasem kłopotliwy fragment (zwłaszcza w
przekładach literackich, by uniknąć wielosłowia). I tak na przykład w polskim przekładzie
książki Peter Pan następujące zdanie: „Michael was up by his time also, looking as sharp as a
knife with six blades and a saw…” zostało przetłumaczone jako: „Michał też się już
obudził…” (Adamczyk-Grabowska 1988: 57).

Militarne idiomy w tekście The Mouse That Roared, zgrupowane w poniższym


fragmencie, były już pokrótce omawiane przy okazji analizy tego tekstu w rozdziale 4., ale
wrócimy jeszcze do nich na chwilę, by zasugerować ich możliwe przekłady:

Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to
The Hague armed with four of Europe’s most expensive lawyers. Even its head of state.
Prince Hans-Adam II, has girded his loins for battle…

Sądzę, że w pierwszym przypadku można zastosować nasuwający się polski ekwiwalent


“wytaczać najtęższe działa”, w drugim – zastąpić „armed with” wyrażeniem „w obstawie”, a
w trzecim – spróbować metaforycznego „przypasał miecz” czy „przywdział zbroję”, które w
kontekście artykułu będą zrozumiałe, a jednocześnie niosą archaiczno-rycerskie konotacje,
zamierzone chyba przez autora.
Idiomem jest również wyrażenie „Sturm und Drang”, użyte w tym samym tekście w
zdaniu „Oh, the Sturm und Drang that has occasioned”, które chyba można przełożyć na
idiomatyczne „Ach, jaka się wtedy rozpętała burza”. Gubimy w ten sposób „niemieckość”
zwrotu „Sturm und Drang”, ale zachowujemy sens i ironię oryginalnego zdania.

Trudnym problemem jest też kwestia tłumaczenia powiedzeń i przysłów. Często


wyrażany jest pogląd, że przysłowia powinny być w przekładzie zastępowane przysłowiami
języka docelowego o podobnej wymowie (ekwiwalentem funkcjonalnym). Rozwiązanie takie
jest zapewne możliwe, a nawet godne polecenia w tekstach informacyjnych, w których dane
przysłowie czy powiedzenie nie odgrywa istotnej roli, oraz w tekstach, których akcja toczy się
wszędzie i nigdzie, np. w baśniach. Czy jest to jednak rozwiązanie godne bezwarunkowej
aprobaty, jeśli mamy do czynienia z tekstem osadzonym w konkretnych realiach? Chyba nie.
Jak słusznie zauważył A. Berman:

Of course a proverb may have its equivalents in other languages [Berman ma tu na


myśli ekwiwalenty funkcjonalne – K.H.], but… these equivalents do not translate it. […] The
desire to replace ignores […] the existence in us of a proverb consciousness which

63
immediately detects, in a new proverb, the brother of an authentic one: the world of our
proverbs is thus augmented and enriched… (1985/2000: 295)

Doskonałą ilustracją tezy Bergmana jest przekład Pamiętnika z powstania


warszawskiego M. Białoszewskiego, w którym przysłowie „jak bida to do Żyda” zostało
przetłumaczone funkcjonalnie jako „beggars can’t be choosers”; w efekcie zniknęły
specyficznie polskie, czy też polsko-żydowskie, konotacje oryginalnego powiedzenia –
istotne chyba w kontekście tłumaczonej książki.
Przysłowia i powiedzenia – a przynajmniej te z naszego kręgu kulturowego – często
poddają się tłumaczeniu syntagmatycznemu. Na przykład wszyscy trzej tłumacze The
Adventures of Tom Sawyer M. Twaina przekładają „can’t teach any old dog new tricks” jako
„starego psa nikt nowych sztuczek nie nauczy”, mimo że takie sformułowanie nie jest
naprawdę powszechnie w języku polskim używane. Z drugiej strony ważne jest, by takie
syntagmatyczne tłumaczenie rzeczywiście przypominało powiedzenie, było zwięzłe, zręczne i
jasne. W związku z tym trudno uznać za udane dwa poniższe przekłady fragmentu tej samej
książki:
„His final feather broke the camel’s back”
“Było to jakby ostatnim ziarenkiem dorzuconym do ładunku, pod którym grzbiet
wielbłąda musiał się załamać”.
„Stała się przysłowiowym piórkiem, pod którym ugiął się objuczony wielbłąd”.
W tym wypadku rozsądniejszym wyborem wydaje się zastosowana przez jednego z
tłumaczy technika B:
„Stała się przysłowiowym gwoździem do trumny” (powyższe przykłady z: Krzywicki
2003).
Przysłowia, powiedzenia lub sformułowania powiedzeniopodobne pojawiają się
również w tekstach informacyjnych: „Where man leads, pest must follow”, „Not even religion
can break up his friendship”. W przypadku tego typu tekstów nie jest może tak ważne
zachowanie oryginalnego obrazu i oryginalnej struktury, więc pierwsze z tych zdań można
zapewne przetłumaczyć na „jaki pan, taki kram”. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by
powyższe sformułowanie przełożyć syntagmatycznie: „Gdzie człowiek, tam i szkodniki”.
Oczywiście użycie wyrazu „gdzie” jest tu metaforyczne: nie chodzi o dosłowne podążanie za
człowiekiem, a raczej o naśladowanie jego zachowań, ale za to takie tłumaczenie odwołuje się
do naszej „proverb consciousness” (świadomości przysłowiowej), a jednocześnie od razu
wprowadza czytelnika w temat tekstu (podobnie jak pierwsze zdanie tekstu wyjściowego). W
przypadku drugiego przekładu nie mamy wielkiego wyboru, ponieważ jest ono żartobliwym
podsumowaniem artykułu i chyba wymaga w miarę wiernego przekazania. Na szczęście
tłumaczenie tego zdania nie sprawia specjalnych trudności: „Nawet religia nie zniszczy tej
przyjaźni”. Wspomnieliśmy już o przekładzie ostatniego zdania z tekstu Two Legs Bad – „the
crayon is mighter than the sword”.

3. Neologizmy

Według H. Kurkowskiej i S. Skorupki (1964: 71) neologizmy podzielić można na


cztery rodzaje:
1. neologizmy strukturalne – nowe wyrazy powstałe z istniejących morfemów na drodze
typowych procesów słowotwórczych
2. neologizmy kolokacyjne – nowe zestawienia istniejących wyrazów
3. neologizmy semantyczne – istniejące wyrazy, którym przypisano nowe znaczenie
4. zapożyczenia – wyrazy i zwroty importowane z obcych języków.

64
Do tych czterech kategorii niektórzy uczeni dodają neologizmy absolutne, które w
języku codziennym są dość rzadkie, pojawiają się natomiast w językach specjalistycznych
(zwłaszcza w postaci nazw firmowych), a przede wszystkim w literaturze pięknej.
Neologizmy stanowią zwykle problem tłumaczeniowy, gdyż po pierwsze nie da się
sprawdzić ich znaczenia w słowniku języka wyjściowego ani rzecz jasna znaleźć ich
docelowego ekwiwalentu w słowniku dwujęzycznym, a po drugie zastosowaniu neologizmu
w tekście wyjściowym powinno w zasadzie odpowiadać użycie neologizmu w tekście
docelowym, a zatem tłumacz musi zabawić się w słowotwórcę. Zasada neologizm za
neologizm nabiera szczególnego znaczenia w tekstach naukowych, w których będą one
zwykle nazwami nowych wynalazków lub elementami nowych teorii, oraz w tekstach
literackich, w których pełnią zwykle ważne funkcje estetyczno-poznawcze.
Szczególnie wiele neologizmów występuje zwykle w literaturze fantastycznej i
fantastyczno-naukowej, ponieważ autorzy opisujący inne światy pragną je uprawdopodobnić
użyciem innego, a zatem nowego słownictwa (por. Bereś 1987: 62). Mistrzem neologizmu
jest ST. Lem, przy czym największe zagęszczenie nowych wyrazów występuje w
humorystycznym nurcie jego twórczości – w takich książkach jak Cyberiada, Kongres
futurologiczny czy Dzienniki gwiazdowe )
Znajdziemy tam typowe neologizmy strukturalne utworzone za pomocą przed- i
przyrostków, a także złożenia, np. desymulant, półmatek, półbabek, wielośmiertelny,
supersmok, przeciw-przeciw-przeciw-przeciwrakieta, ziemista (specjalista od planety
Ziemia), próżniarz (kosmonauta), rdzawki (choroba robotów), wzrocza (organ wzroku istot
pozaziemskich), kompoter (robot podający kompot). Większość neologizmów tego typu
została przetłumaczona na angielski przy zastosowaniu analogicznych procesów
słowotwórczych. I tak powyższe przykłady to odpowiednio: dissimulant, semimother,
semigran, multimortal, metadragon, anti-anti-anti-antiballistic, missile, earthist, spacer, rustes
(na podobieństwo rabies, caries czy diabetes), opticules, compoter. Trudno zgadnąć, dlaczego
“nibyręce” I “nibynogi” stają się w tłumaczeniu “alleged hands” i “alleged knees”, bo
przecież nasuwająca się analogia z nibynóżkami ameby (ang. Pseudopodia) nakazywałyby
użyć form „pseudohands” i „pseudolegs”.
Po mistrzowsku natomiast rozwiązał tłumacz problem neologizmu połączonego z grą
słów: „Niejednemu już w takich opałach wyszedł zamiast niesmoka – niesmak” (Tyberiada) –
„More than one poor soul, seeking to produce the lack of dragon ended up instead with the
back of the dragon”. Tłumacz zrezygnował z neologizmu po to, by odtworzyć grę słów, a
efekt jest równie zabawny co w oryginale. Podobne rozwiązanie zostało zastosowane we
fragmencie Kongresu futurologicznego, w którym Lem używa słowa „smaczyć”, będącego
zbitką „smakować” i „znaczyć” – rzecz dzieje się w czasach, kiedy książki będzie można
spożywać w postaci pigułek:
„- To słowo nic nie znaczy.
- Po pierwsze, teraz mówi się „nic nie smaczy””
Tłumacz uznał, że gra słów jest tu ważniejsza od neologizmu i zaproponował
następującą wersję:
„- I’m afraid I don’t follow.
- First of all, we don’t say follow but swallow”.
Za niezbyt udane trzeba uznać tłumaczenia wyrazów “mandolnice” (części ciała istot
pozaziemskich wydające dźwięki) i „czołginki” (istoty płci żeńskiej wyglądające jak czołgi).
Tłumacz posłużył się tu złożeniami istniejących słów, tworząc „hawk pipes” i „traktor-
dryads”, co nie oddaje specyficznego humoru oryginału. W niektórych przypadkach tłumacz
zrezygnował z tworzenia neologizmów, używając wyrazów istniejących w języku angielskim,
na przykład „kretyniec” – „boob”, „torturant” – „torturer”, „drzwisty” (drzwi otwierane
głosem) – „security door”, „spisanka telefoniczna” – „telephone direktory”, „bliźniowiec”

65
(sobowtór od wyr. Bliźni) – „an exact duplicate”… Trudno ustalić przyczyny tych decyzji. W
przypadku takich wyrazów jak „kretyniec” czy „torturant” tłumacz mógł przeoczyć fakt, że są
to neologizmy. W innych sytuacjach mógł działać w przekonaniu, że ważniejsze jest
precyzyjne oddanie sensu wyrazu. Ciekawym przypadkiem jest „bladawiec”, który odgrywa
dość istotną rolę w Tyberiadzie jako pogardliwe określenie człowieka używane przez roboty.
W tłumaczeniu użyto słowa „paleface” (blada twarz), którym rzekomo posługiwali się
Indianie mówiąc o białych; wydaje się, że alternatywą mógł być neologizm „paler”. Czasami
dokładniejsze tłumaczenie neologizmów mogłoby dać w efekcie niezbyt zręczne wyrazy
angielskie – „szafogeneza” stałaby się „cupboardgenesis” lub „wardrobegenesis”, a
„bratożerstwo” – „fratrivority”. Możliwe też, że czasem po prostu zabrakło inwencji.
Pomysłowość tłumacza widać najlepiej we fragmentach, w których następuje
gwałtowna kondensacja neologizmów, zwykle w połączeniu z grą słów. Bezpośrednie
tłumaczenie poszczególnych neologizmów za pomocą analogicznych form języka
docelowego jest wtedy niemożliwe – trzeba posłużyć się kompensacją.
„Język zmienił się najbardziej. Żywać od żyć, jak bywać od być, bo można żyć
kilkakrotnie, stąd forma częstotliwa. Ale także myć – mydło, prać – pradło, bać – badło.
Pojęcia nie mam, co to znaczy…” „But the language changed the most. Rebe, rebeing, rebeen,
Since if you’re not satisfied with yourself, sou can start over. Or unbe, if you get completely
discouraged. But then there’s prebe, postbe, disbe, misbe, overbe and qyasibe. I haven’t the
foggiest what these are supposed to mean…”
Tłumacz koncentruje się na angielskim odpowiedniku czasownika „być” i
wykorzystuje jego potencjał słowotwórczy w całej pełni, co niektórzy krytycy mogliby
pewnie uznać za „ulepszanie” oryginału. Trudno natomiast byłoby cokolwiek zarzucić
tłumaczeniu innego fragmentu Kongresu futurologicznego:
„Co idzie z nogi? Nogant. Nogiel, ewentualnie kogiel-nogiel. Nogier, noginia, noglić
się i nożyć się. Roznożenie. Znożony. Nogać tam! Nogaś! Nogam? Nogista. Proszę, widzi
pan, mamy coś płodnego. Nogista. Nogistyka.” „Foot. Good. Onefoot, twofoot. Threefooter,
fourfooted. Footing, footingly, footling. Footage, befootery. Footment. And footloose gets
you footless, unfooted, defeeted. Ah, defeetism, feetish, feetus… feetback? Infoot and
outfoot! I think we’re getting somewhere. Feetality, twofootalitarianism”.
Bardzo zręcznie poradził sobie tłumacz z wymyślonymi przez Lema skrótami i
skrótowcami. CIPEK (Centralny Instytut Pełnej Estetyzacji Kończyn) został przetłumaczony
jako BUFF (Beautifull Figure Foundation), MOIRA (Mobilna Inspekcja Ratunkowa) jako
MOIRA (Mobile Inspection and Rescue Auxiliaries), AMOREK (Amortyzator Energii
Kinetycznej) – CUPID (Cyclochronic Unidirectional Polarisation of Inchoate Differentials),
DUPKI (Dyssypatory Układowe Powolnej Kompensacji) – FALSIES (Fail-Safe Integrators).
Tłumacz nie znalazł w pełni zadowalającego rozwiązania problemu wyrazów „bemby,
zbembardować i bombardowanie” utworzonych od skrótu BMB (Bomby Miłości Bliźniego) i
posłużył się wyrażeniami ze skrótem LTN (Love Thy Neighbour) – LTN bombs, bombed
with LTN, LTN strike.
Co ciekawe, w angielskich przekładach nie znajdziemy próby odtworzenia złożeń
rymowanych, takich jak „kobieta-taboreta, maszyna-straszyna, korozja-sklerozja, bijaki-
męczaki, zmora-potwora”, mimo że wyrazy tego typu są częściej spotykane w języku
angielskim niż w polskim. Tłumacz zdecydował się jednak na „stoolmaid, scarechrome,
corrosis-sclerosion, sadistomasochistors” i zupełnie nieudany „hideous monster”. Dziwna
wydaje się zwłaszcza rezygnacja z rymu w przypadku „korozji-sklerozji”, ponieważ wręcz
nasuwają się tu dwa rozwiązania rymowane: „corrosis-sclerosis” lub „corrosion-scleriosion”.
Bardzo różnie tłumaczone były neosemantyzmy. „Lewak” (osoba polująca na
lwy) został przetłumaczony jako „leostat” (neologizm), „zamachowiec” (osoba robiąca coś za
jednym zamachem) – dość zręcznie jako „overnighter”, „czasownik” (specjalista od podróży

66
w czasie) – bardzo nieudanie jako „authority on time”, „skwarki” (cząstki elementarne
mniejsze od kwarków) – rzecz jasna jako „squarks”, „ewolucja z przepychem” (bo niektóre
gatunki „przepychają się” lepiej niż inne) – jako „battering ram sort of evolution”, co dobrze
oddaje sens polskiego sformułowania, ale kładzie dowcip. Jak zwykle najlepiej wychodzą
dłuższe fragmenty obfitujące w tego typu neologizmy, w których można zastosować
kompensację, jak w przypadku tego fragmentu Kongresu futurologicznego:
„Najgorsze są słowa, które nie zmieniły wyglądu, lecz zdobyły zupełnie nowy sens.
Myśliwy – plagiator cudzych pomysłów. Symulant – obiekt nieistniejący, który udaje, że jest.
Smarkacz – smarowniczy-robot.”. „The worst are which look the same but have acquired
entirely different meanings. Expectorant – a conception aid. Pederast – artificial food faddist.
Compensation – mind fusion. Simulant – something that doesn’t exist but prevends to. Not to
be confused with simulator, a robot simulacrum”.
W przypadku neologizmów absolutnych, przypominających wyrazy danego języka
tylko przyrostkami i przedrostkami, tłumacz ma właściwie wolną rękę – liczy się jedynie
efekt wizualno-brzmieniowy tłumaczenia. W Dziennikach gwiazdowych spotykamy
następujące wyrażenia: „tryfować szengiele, spętwić baldury, przeklimować badubiny”, które
zostały oddane przez tłumacza jako „norching combula, spruge on the sunkers, enacclimate
the gwats”. Można jedynie zauważyć, że „enacclimate” wywołuje zdecydowanie silniejsze
skojarzenia „klimatyczne” niż polski pierwowzór.
Nieco inną rolę pełnią neologizmy w twórczości M. Amisa. Bohaterowie
Amisa to ludzie zagubieni, żyjący w betonowych dżunglach drugiej połowy XX wieku (por.
Bradbury 1993: 407), posługujący się barwnym potocznym językiem, często slangiem.
Neologizmy w utworach takich jak Money, London Fields, Time’s Arrow, Visiting Mrs
Nabokov czy The State ef England odzwierciedlają zatem prawdziwe zjawiska językowe
zachodzące w angielszczyźnie tego okresu. Amis posługuje się wieloma metodami tworzenia
neologizmów. Między innymi spotykamy niekonwencjonalne wyrazy utworzone za pomocą
typowych przedrostków i przyrostków, takie jak „anti-talent, antigallantry, anti-charisma,
anti-cathedral, antidisestablishmentarianism, barker, 300-pounder, Earther, womanlessness,
femalelessness, vigourlessness, afectlessness, talentedly, malely, full-throatedly, bingoid,
factoid (wszystkie przykłady z: Maj 1998). Gdy przeanalizujemy tłumaczenia neologizmów
tego typu, uderza przede wszystkim brak konsekwencji. Tłumacze bez trudu tworzą
neologizmy takie jak anticharyzma, antykatedra, antydysestablishmentarianizm,
stupięćdziesięciokilogramowiec, bezkobiecość czy bingoidalny, ale już „antigallantry” to
„totalny brak galanterii”, „a talentem barker” – „ma talent do szczekania, „Earther” – jakiś
„ziemiański brat”, „womanlessness” – „brak kobiet”, „full-throatedly” – „odsłaniając szyję”, a
zastosowane odpowiedniki „anti-talent” i „talentlessness” – „antytalent” i „beztalencie” – nie
są w języku polskim neologizmami. Podobnie jak w przypadku przekładów Lema, tłumacze
staranniej odtwarzają fragmenty, w których neologizmy występują w wyjątkowo dużym
zagęszczeniu lub służą dodatkowym celom, na przykład gry słownej.
M. Amis jest mistrzem w tworzeniu nowych frazeologizmów. W wymienionych
utworach pojawiają się takie zwroty, jak „psychopathic heat, heartbroken eyes, homeless
voices, the bar was three drinkers deep, nuclear dads have gone non-nuclear”. Tłumacze na
ogół starają się zachować niezwykłość tych sformułowań w tłumaczeniach, choć nie zawsze
im się to udaje. Z wymienionych przykładów najłatwiejszy okazał się ten pierwszy: w
polskim przekładzie znajdziemy „psychopatyczny upał”; nie znaleziono natomiast dobrego
sposobu na przełożenie „heartbroken eyes”, które tłumacz zastąpił omówieniem ”wpatrując
się we mnie z rozdzierającym smutkiem”. Ewidentnym błędem jest przełożenie „homeless
voices” jako „głosy bezdomnych”. Ostatni przykład stanowi ciekawy problem
tłumaczeniowy, ponieważ sformułowanie „nuclear fathers” zostało ukute na wzór „nuclear
family” – rodzina dwupokoleniowa, składająca się tylko z rodziców i dzieci. „Nuclear dads

67
have gone non-nuclear” (The State of England) odnosi się do mężczyzn, którzy opuścili swoje
żony I zamieszkali z innymi kobietami. Ponieważ w języku polskim nie istnieje
sformułowanie „rodzina nuklearna”, a polskie „dwupokoleniowa” nie bardzo nadawało się na
określenie ojca, tłumacz zdecydował się na zastąpienie neologizmu „nuclear father” zupełnie
innym nowym frazeologizmem w języku polskim: „udomowieni ojcowie przeszli w stan
dziki”.
Specyficznym problemem związanym z kwestią neologizmów są zapożyczenia. W
języku polskim pojawia się bardzo wiele angielskich wyrazów, a tłumacz często staje wobec
problemu: kiedy można uznać, że dane zapożyczenie przestało już być cytatem
(zapożyczeniem niezasymilowanym) lub też wyrazem używanym wyłącznie w żargonie
fachowców z danej dziedziny. Tłumacząc jakiś czas temu tekst In-Flight Ford
zastanawialiśmy się nad polskim ekwiwalentem sformułowania „flight catering”; nie wszyscy
z moich studentów byli zdania, że wyraz „catering” wszedł już do ogólnej polszczyzny.

4. Zdrobnienia

Język polski posiada bogaty system przyrostków zdrabniających, które mogą być
dodawane nie tylko do rzeczowników, ale również do przymiotników i przysłówków. Oprócz
oczywistej funkcji określania mniejszego rozmiaru danego obiektu, zdrobnienia mogą pełnić
bardzo różne funkcje komunikacyjne, na przykład wyrażać uczucia pozytywne, takie jak
czułość (mateczka, staruszka), radość (słoneczko, dzionek), współczucie (biedaczek,
kobiecina), uczucia negatywne, takie jak lekceważenie czy pogarda (idejka, urzędniczyna),
tworzyć rzeczowniki policzalne z niepoliczalnych (drewienko, pyłek, ognik) (Kreja 1969).
Pomijamy tu funkcje słowotwórcze zdrobnień, gdyż powstałe w ten sposób wyrazy nie są
zwykle postrzegane jako zdrobnienia, natomiast funkcję augmentatywną wymienianą przez B.
Kreję (1969: 20) określilibyśmy raczej jako żartobliwe lub ironiczne użycie zdrobnień (np.
„nóżka” w odniesieniu do kończyny dinozaura). W przeciwieństwie do polskiego język
angielski dysponuje zaledwie paroma przyrostkami zdrabniającymi, które można dodać
jedynie do nielicznych, określonych rzeczowników, na przykład –let – piglet, droplet, starlet;
-ling – duckling, gosling, princeling; -ette – kitchenette; -y lub –ie – auntie, nightie, Tommy,
Johnny, doggie; -kin – lambkin.
W związku z tak ograniczonym użyciem zdrobnień w języku angielskim, znalezienie
gotowych odpowiedników polskich zdrobnień w tym języku jest właściwie niemożliwe.
Stwarza to szczególne problemy w przypadku tłumaczeń literackich, a zwłaszcza dzieł tych
autorów, którzy stosują wiele zdrobnień. Tłumacze mają do dyspozycji zaledwie parę technik
tłumaczenia zdrobnień:
- dodawanie do rzeczownika przydawki, na przykład „little” lub „small”,
- użycie po angielsku słowa, które określa obiekty mniejsze niż podstawa zdrobnienia, np.
przetłumaczenie „dróżka” nie jako „small road”, ale jako „path”,
- użycie słowa, które ma pozytywne/negatywne konotacje
- inne formy kompensacji.
Dobrym przykładem tekstu literackiego, w którym zdrobnienia odgrywają istotną rolę
jest Kompleks polski T. Konwickiego. Drobną ilustracją postawy tłumacza może być fakt, że
nie wykorzystał on jedynej okazji użycia angielskiego zdrobnienia, tłumacząc wyraz
„kropelka” jako „drop” (wszystkie przykłady z: Śliwińska 2003). Tłumacz najczęściej stosuje
technikę pierwszą, poprzedzając angielskie rzeczowniki przymiotnikami „little” lub „small”,
przede wszystkim tam, gdzie zdrobnienie sygnalizuje mały rozmiar obiektu: drzewko – a little
palm, uliczki – little streets, wioseczka – small village, mostek – small bridże, itd. Parę razy
stosowana jest technika druga – użycie angielskiego wyrazu, który oznacza obiekt mniejszy

68
niż podstawa polskiego zdrobnienia, na przykład: rzeczka – stream, dróżka – path. Ta sama
technika bywa stosowana w przypadku zdrobnień wyrażających mniejsze natężenie zjawiska:
wiaterek – breeze (w tym przypadku zdrobnienie i jego angielski ekwiwalent określają
mniejszą siłę wiatru), a także wtedy, gdy zdrobnienie ma charakter emocjonalny: papierosek –
cig, uśmieszek – smirk. Jednak w większości przypadków emocjonalnych zastosowań
zdrobnień tłumacz nie próbuje przekazać czytelnikom intencji autora. Takie zaniechania
dotyczą nawet niezwykle nacechowanych użyć zdrobnień. Przyjrzyjmy się paru przykładom:
„Kto mnie, Europejczyka, nie obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę,
agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w
zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?” „Who turned me, a European, no, citizen
of the World, an Esperantisti, a cosmopolitan, an agent of universalism, who turned me, as in
some wicked fairy tale, into a stubborn, ignorant, furious Pole?”
Tłumacz nie tylko gubi trudną do przekazania ironię sformułowania „agenta obcego
mocarstwa”, ale nie próbuje nawet oddać pogardliwego „Polaczka”, chociaż ma do
dyspozycji pejoratywne słowo „Polack”.

Asymetria między językiem polskim – dysponującym wieloma mechanizmami


tworzenia zdrobnień – a angielskim, który zdrobnień niemal nie używa, powoduje jeszcze
jedno ciekawe zjawisko: w tłumaczeniach z angielskiego na polski pojawiają się zdrobnienia,
których w oryginale nie było. Oczywiście najwięcej takich zdrobnień znajdziemy w
tłumaczeniach książek dla dzieci (Christopher Robin – Krzyś, Eyeore – Kłapousio,
Kłapounio, Peter Pan – Piotruś Pan), ale ciekawym zadaniem byłoby sprawdzenie, czy i w
jakim natężeniu pojawiają się zdrobnienia w tłumaczeniach literackich dla dorosłych.

Jak już podkreślaliśmy, granica między problemami językowymi a kulturowymi jest


dość arbitralna. Istnieją też trudności przekładowe, które wyraźnie należą do obu tych sfer: na
przykład fakt, że po angielsku zwracamy się do wszystkich rozmówców per „sou”, a po
polsku – w zależności od uwarunkowań społecznych – per „ty”, „pan/pani”, „państwo”.
Zatem tłumacze anglojęzycznego filmu, w którym bohaterowie poznają się, a następnie
zostają przyjaciółmi czy kochankami, muszą dokonać arbitralnej decyzji, w którym
momencie akcji zmienić formułę „pan/pani” na „ty”. W niezręcznej sytuacji znalazła się też
tłumaczka Talking It Over Juliana Barnesa. Książka ta została napisana w konwencji serii
wywiadów czy też słuchowiska radiowego, w którym główni bohaterowie opowiadają komuś
historię swojego życia. W oryginale angielskim nie dowiadujemy się, kim jest osoba
przeprowadzająca wywiad – „słyszymy” tylko bohaterów. W polskim przekładzie tłumaczka
musiała zdecydować, czy osoba ta jest mężczyzną czy kobietą. Założywszy zapewne, że ta
osoba jest tożsama z autorem książki, tłumaczka wybrała rodzaj męski i pewnie postąpiła
słusznie, ale faktem jest, że w porównaniu z oryginałem nastąpiło tu pewne
„ujednoznacznienie” książki Barnesa. W tej samej książce mamy do czynienia z jeszcze
jednym trudnym problemem językowo-kulturowym. Bohaterowie tej książki sprzeczają się,
czy poprawne jest zdanie „everybody has changed their names”. Z gramatycznego punktu
widzenia problem polega na tym, że „everybody” (coś w rodzaju polskiego „każdy”) jest
zaimkiem w liczbie pojedynczej, natomiast „their” kwantyfikatorem dzierżawczym w liczbie
mnogiej. Konstrukcje takie pojawiły się we współczesnej angielszczyźnie na skutek tendencji
zwanej, nie wiedzieć czemu, poprawnością polityczną, w myśl której użycie po takim wyrazie
jak „everybody” męskiego kwantyfikatora „his” byłoby przejawem seksizmu. Ta sama
tendencja nakazuje autorowi piszącemu np. o tłumaczu, którego płci nie znamy, używać
zaimków „s/he” lub „he/she” („on/a”, „on/ona”), przy czym w przypadku tej drugiej wersji

69
dobrze jest od czasu do czasu zmienić kolejność. Tłumaczenie zacytowanego wyżej zdania na
polski jest zatem zadaniem karkołomnym z dwóch powodów. Po pierwsze, w języku polskim
„poprawność polityczna” jeszcze nie obowiązuje (choć podejrzewam, że już niedługo
będziemy używać takich form, jak „tłumacz/ka”). Po drugie, „everybody has changed their
names” tłumaczy się najnaturalniej na język polski jako „wszyscy pozmieniali sobie imiona i
nazwiska”, a w takiej wersji problem „poprawności politycznej” w ogóle się nie pojawia.
Tłumaczka zastosowała wersję „poza mną nie ma już nikogo, co by nie pozamieniali sobie
imion czy nazwisk”. Zważywszy, że gramatyczność tego zdania jest za chwilę
kwestionowana przez innych bohaterów, rozwiązanie należy uznać za rozsądne. Innym
wyjściem było zastosowanie przypisów wyjaśniających istotę sprawy, które jednak w tym
wypadku musiałyby chyba być dość długie.

Zjawisko, które można by nazwać względną nieprzekładalnością kulturowo-językową,


może dotyczyć tekstów typu Kabaret Starszych Panów – tekstów pełnych gier słownych i
aluzji kulturowych. Ich tłumaczenie byłoby niezmiernie trudne, co – w połączeniu z brakiem
zapotrzebowania – powoduje, że nikt nie próbuje ich tłumaczyć. Powtórzmy, jest to
nieprzekładalność względna, bo gdyby nagle – z trudnych do wyobrażenia powodów –
okazało się, że Anglicy bądź Amerykanie zapragnęli zapoznać się z twórczością J. Przybory i
J. Wasowskiego, to z pewnością znaleźliby się kompetentni tłumacze gotowi do podjęcia tego
trudu. Zauważmy, że filmy z cyklu Monty Python są zapewne równie trudne do przełożenia,
ale ze względu na otwartość (czy też snobizm) polskich odbiorców zostały przetłumaczone na
nasz język.
Pisząc o nieprzekładalności O. Wojtasiewicz wymienia pokrewny typ tekstów:

„Bodaj całkowicie nieprzekładalny jest stosunkowo rzadki a ponadto niezbyt ważny,


choć bardzo nieraz interesujący, gatunek literacki, jakim jest parodia. Dzieje się tak dlatego,
że każda parodia ex definitione jest aluzją erudycyjną, co w praktyce oznacza brak pełnej
przekładalności”. (Wojtasiewicz 1957/1992: 100)

Dodajmy, że parodia bywa przekładalna, jeśli w kulturze docelowej znany jest utwór
parodiowany. Znany, nie musi nawet oznaczać dobrze znany czy czytywany, czasem
wystarczy informacja o utworze. Joseph Andrews H. Fieldinga jest parodią Pameli S.
Richardsona i fakt ten doceniają zarówno czytelnicy angielscy, jak i polscy, mimo że rzadko
kto w dzisiejszych czasach sięga po Pamelę. Inna sprawa, że Joseph Andrews może również
funkcjonować jako utwór niezależny.

Bardzo trudnym problemem przekładowym są piosenki, które – być może z tego


właśnie powodu – bardzo rzadko podlegają tłumaczeniu. Jeśli celem takiego tłumaczenia ma
być tekst dający się śpiewać, to oczywiście wszelkie „zanurzenie kulturowe” staje się barierą
nie do przebycia dla tłumacza. Przykładem takiej sytuacji jest – zgrabny zresztą – przekład
ostrawskiej ballady Jaromira Nohavicy Aż to se mnu sekne, opisany przez P. Sawickiego i J.
Smičekovą (2003: 195-209). Ze względu na aluzje kulturowe (np. postać Magdona z ballady
o Magdonovej) oraz dobór odmiany języka (gwara ostrawska) przekład nie może dostarczyć
odbiorcom takiego bogactwa znaczeń, jakie jest udziałem odbiorców oryginału. Warto jednak
zauważyć, że piosenka ta jest chętnie słuchana przez polskich fanów Nohavicy – zarówno w
wersji czeskiej, jak i polskiej, między innymi dlatego, że domyślają się oni w niej
dodatkowych ukrytych znaczeń, nawet jeśli ich nie rozumieją. Nie można natomiast liczyć na
żadne domysły i podejrzenia, gdy oryginalny tekst piosenki zostanie zastąpiony innym,

70
banalnym tekstem w języku docelowym, jak to się zdarzyło w przypadku piosenki Mniej niż
zero zespołu Lady Pank. Osadzony w realiach polskiego stanu wojennego mocny tekst stał się
po angielsku banalną piosenką miłosną, której oczywiście nikt nie chciał słuchać.

71
6. Mit idealizacji: „błędami nie warto się zajmować, teoria
tłumaczenia powinna zająć się tłumaczem idealnym”

Teoretyczny punkt widzenia pociąga za sobą przyjęcie pewnych założeń. Po


pierwsze: pominięcie zagadnień artystycznych […] Po drugie, pominięcie
wszelkich błędów w pracy przekładowej wynikających z nieuwagi czy
nieumiejętności tłumacza, niedostatecznej znajomości języka oryginału czy
przekładu itp. Innymi słowy jest to przyjęcie „tłumacza idealnego”, czyli
takiego, który dysponuje całkowitą znajomością obu języków, realiów, tła
historycznego, ideologii oryginału itp., itp. Przyjęcie takiego założenia jest
uzasadnione, gdyż chodzi tu o teoretyczne, obiektywne problemy pracy
przekładowej, a subiektywna nieumiejętność tłumacza nie podważa
poprawności teoretycznych rozwiązań tych problemów, podobnie jak i fakt, że
strzelec na zawodach chybił, bo mu się trzęsły ręce ze zdenerwowania, nie
podważa teoretycznych sformułowań balistyki
Olgierd Wojtasiewicz

Powyższy Cytat to dobitne sformułowanie postulatu idealizacji w badaniach nad


tłumaczeniem. Jednak porównanie jest chybione, ponieważ teoria przekładu nigdy nie będzie
nauka przypominającą balistykę – balistyka jest nauką ścisłą, poddziedziną fizyki, teoria
przekładu jest nauką opisową, zajmującą się pewnymi szczegółowymi formami komunikacji
językowej. Nauka o tym, jak ludzie się porozumiewają, dodatkowo skomplikowana
międzyjęzykową i międzykulturową formą owego porozumiewania się w przypadku
tłumaczenia, nie przypomina w niczym nauki o ruchu ciał. W znacznie większym stopniu
przypominać musi psychologię zajmującą się problemem strzelca o trzęsących się rękach.
A.Lefevere nie chce się zajmować błędami z innych powodów. W swoim artykule z 1982 r.
wymienia on błędy popełnione w angielskich tłumaczeniach B. Brechta, po czym stwierdza,
że takie podejście do badania tłumaczeń nie jest „konstruktywne”. Jego zdaniem:

A writer’s work gains exposure and achieves influence mainly through


“misunderstandings and misconceptions”, or, to use more neutral term, refractions. Writers
and their work are always understood and conceived against a certain background or, if you
will, are refracted through a certain spectrum. (Lefevere 1982/2000: 233-234)

Wydaje się, że Lefevere myli tu dwa zupełnie różne zjawiska. Jest rzeczą zupełnie oczywistą,
że zarówno pisarze, jak i tłumacze (i w ogóle wszyscy ludzie) korzystają ze swoich
wcześniejszych doświadczeń, przez ich pryzmat postrzegają świat, a więc także interpretują
teksty. Dlatego nie może być dwóch identycznych interpretacji tego samego tekstu; nie może
być dwóch identycznych tłumaczeń. Fakt ten podkreślaliśmy już wielokrotnie w tej książce:
nie jest możliwe zrozumienie bez znalezienia w pamięci odpowiednich struktur, do których
nowa informacja byłaby porównana i w jakimś sensie dopasowana. Równie oczywiste jest to,
że tłumacze muszą interpretować tłumaczony przez siebie tekst i że interpretacje dwóch
różnych tłumaczy zawsze będą się od siebie w pewnym stopniu różnić. Nie ma to nic
wspólnego z opisanym przez Lefevere’a faktem przetłumaczenia słowa „Lumpen” jako
„rags”, a nie (jak być powinno) jako „fools” (Lefevere 1982/2000: 234). Ten ewidentny błąd
tłumaczeniowy, który dostrzeże każdy kompetentny krytyk, nie ma nic wspólnego z żadną
refrakcją. Jest to po prostu przykład pomyłki tłumacza. Zadanie krytyka polega, między

72
innymi, na wskazaniu takich błędów. Natomiast teoretyk tłumaczenia ma za zadanie
sporządzenie klasyfikacji takich błędów, próbę ustalenia ich źródeł, wyciągnięcie wniosków
teoretycznych dotyczących natury kompetencji tłumaczeniowej (błędy są objawami luk w
kompetencji) i wyciągnięcie wniosków praktycznych co do nauczania przekładu.

Wziąwszy pod uwagę opisane powyżej fazy procesu tłumaczenia, wydaje się, że błędy
tłumaczeniowe mogą pojawić się na skutek: bezkrytycznego stosowania strategii tłumaczenia
syntagmatycznego, mylnej interpretacji tekstu oryginału, nieodpowiedniej realizacji tekstu
docelowego lub nieświadomości tłumacza co do powszechnie akceptowanych celów i zasad
tłumaczenia. Oczywiście granice między tymi kryteriami błędów mogą być płynne: czasem
będzie to trudno ustalić, czy dany błąd powstał w wyniku braku analizy tekstu
wyjściowego(tłumaczenia syntagmatycznego) czy też z powodu mylnej interpretacji tekstu,
czy przyczyną błędu był brak wiedzy metatranslacyjnej czy też niewłaściwa realizacja
przekładu, wynikająca na przykład z nieuświadomienia sobie przez tłumacza sytuacji
odbiorcy przekładu. Sądzę jednak, że w większości przypadków uda nam się przypisać
zaobserwowane błędy przekładowe do poszczególnych kategorii i podkategorii, i że taka ich
klasyfikacja rzuci pewne światło na przyczyny powstawania błędów, a tym samym na kwestie
kompetencji tłumaczeniowej i dydaktyki przekładu (por. klasyfikacja błędów w: Pisarska,
Tomaszewicz 1988: 144-151).

I. Błędy tłumaczenia syntagmatycznego

Błędy tłumaczenia syntagmatycznego wynikać mogą z drastycznych ograniczeń


czasowych, słabej znajomości języka wyjściowego i/lub kultury wyjściowej, a czasem także z
przekonania tłumacza o wyższości tłumaczenia dosłownego lub niewiedzy na temat innych
możliwych sposobów postępowania (w przypadku tłumaczy początkujących). Jak już
wspominaliśmy tłumaczenie syntagmatyczne polega na (czasem niejako automatycznym)
zastępowaniu struktur języka wyjściowego strukturami języka docelowego bez próby głębszej
analizy sensu przekładanego tekstu. Tłumaczenie takie bez kontroli wyższych poziomów
przetwarzania tekstu – bez odwołania się do ram czasownikowych, scen, scenariuszy i
schematów reprezentowanych przez dany tekst – prowadzi zwykle do pojawienia się w
tekście przekładu kilku rodzajów błędów.

1. Błędy ekwiwalentów słownikowych


Przejawem nadmiernego – ślepego polegania na tłumaczeniu syntagmatycznym jest
używanie w tekście przekładu najbardziej typowych ekwiwalentów słownikowych. Jak już
pisaliśmy powyżej, ekwiwalenty podawane w słownikach dwujęzycznych nie SA naprawdę
ekwiwalentami tłumaczeniowymi, co najwyżej statystycznie często nimi bywają. Jeśli zatem
tłumacz zadowala się słownikiem lub swoją własną znajomością „stuprocentowych”
ekwiwalentów, prędzej czy później popełni błąd.
Błędy tego typu pojawiają się bardzo często w przekładach niedoświadczonych
tłumaczy. Początkujący tłumacze pracujący nad przekładem tekstu The Mouse That Roared
najczęściej przetłumaczą wyraz „kingdom” jako „królestwo”, choć skądinąd wiadomo, że
Liechtenstein jest księstwem, wyraz „citizens” automatycznie zastąpią słowem „obywatele”,
choć ściśle rzecz biorąc mieszkańców księstwa czy królestwa powinno się raczej nazywać
„poddanymi”; „armed with” w większości tłumaczeń zostanie oddane jako „uzbrojony w”,
chociaż po polsku nie powinno się pisać „uzbrojony w czterech prawników”. W tekście
Topless in Rio wyraz „skimpy” bywa tłumaczony jako „kusy”, chociaż mowa o kostiumach

73
kąpielowych. Ciekawym przypadkiem jest wyraz „ironically” z tego samego tekstu: polskie
słowniki tłumaczą go zwykle jako „ironicznie, jak na ironię” – i tak też przetłumaczyła go
większość moich studentów – jednak w tym konkretnym tekście znacznie lepiej pasuje do
kontekstu wyraz „paradoksalnie”. Wyraz „fable” w słownikach angielsko-polskich to przede
wszystkim „bajka”, w niektórych również „baśń”; jak widać z tekstów Two Legs Bad i Time
for Clockwork po angielsku słowo to używane jest swobodniej – ani Folwark zwierzęcy, ani
tym bardziej Mechaniczna pomarańcza nie powinny być określane mianem bajki. W tekście
Sweet Deal natrafiamy na słowa „membership” i „Alma mater”. Słownikowo „membership”
to przede wszystkim „członkostwo” – ale oczywiście w tym przypadku nie wolno tak
przetłumaczyć; „alma mater” bywa często odtwarzane w języku polskim bez chwili namysłu
– i bez sprawdzenia w słownikach – tymczasem po polsku pisze się to wyrażenie wielkimi
literami, a po drugie może się ono odnosić wyłącznie do wyższych uczelni, wzmiankowana
zaś Westminster School jest zwykłą szkołą. W tekście Prison Tales nie można przetłumaczyć
tytułu jako Więzienne opowieści”, bo mowa w nich nie o więzieniach, lecz o obozach;
„destruction” to nie „destrukcja” ani „zniszczenie”, a co najwyżej „wyniszczenie”, zresztą nie
„psychologiczne” tylko „psychiczne” itd. Przykłady można mnożyć, ale już z powyższej
próbki widać, że automatyczne zastępowanie jednostek leksykalnych ich pierwszymi
ekwiwalentami słownikowymi jest jednym z najczęstszych błędów w przekładach
początkujących tłumaczy.

Szczególnym przypadkiem są wyrazy typu ”thing/s, stuff, officials” – wszyscy wiedzą,


nawet bez sprawdzania w słowniku, że te dwa pierwsze można przetłumaczyć jako „rzecz/y”,
a ten ostatni jako „urzędnicy”; tymczasem w większości autentycznych tekstów te
powszechnie znane ekwiwalenty nie mogą być użyte. Wyrazy „thing/s, stuff” są po angielsku
stosowane znacznie częściej i w większej liczbie sytuacji niż polskie „rzeczy”. Wyraz
„officials” oznacza zazwyczaj wysokich rangą urzędników ministerstw, bardzo często
wysokich przedstawicieli rządu, gdy tymczasem polskie słowo „urzędnicy” dotyczy również
pracowników poczty czy banku.
O braku jednoznacznej odpowiedniości między jednostkami leksykalnymi różnych
języków pisaliśmy już wcześniej. Warto jeszcze wspomnieć, że tego typu problemom
poświęcona jest książka Ch. Douglas-Kozłowskiej Difficult Words in Polish-English
Translation, w której autorka analizuje takie wyrazy jak „zabytki”, „problem”, „badać” czy
„pozytywny” w kontekście tłumaczeń z polskiego na angielski.

2. Fałszywi przyjaciele tłumacza


Tłumaczenie syntagmatyczne „owocuje” też często pojawieniem się w przekładzie
tzw. fałszywych przyjaciół tłumacza (faux amis) – wyrazów o podobnej formie, ale różnych
znaczeniach. Najczęściej błąd ten popełniają osoby, których znajomość języka wyjściowego
jest niewystarczająca. Najbardziej charakterystycznymi przykładami angielsko-polskich faux
amis są takie wyrazy jak „actually” i „aktualny” (ten pierwszy znaczy „właściwie, w gruncie
rzeczy”, ale nigdy nie znaczy „aktualnie”), „eventually” – „ewentualnie” („w końcu,
ostatecznie”), „patheic” – „patetyczny” (zaprawdę znaczy „żałosny”). Ta ostatnia para
fałszywych przyjaciół była przyczyną błędu tłumaczki Kubusia Puchatka: w oryginale
Eyeore, przyglądając się swemu odbiciu w wodzie mówi: „pathetic”, w polskiej wersji
Kłapouchy określa swoje odbicie w wodzie jako „imponujące”. Granica między
podkategoriami 1 i 2 nie zawsze jest ostra, bo niestety wielu autorów słowników również
pada ofiarą faux amis.
Przykładów fałszywych przyjaciół – począwszy od tych najbardziej oczywistych aż do
mniej znanych – nie brakuje oczywiście w tekstach, które tłumaczą moi studenci. Szczególnie
perfidny pod tym względem jest tekst Aping Motion, gdzie znajdujemy dwa oczywiste

74
przykłady faux amis: „eventually” i „journal”, dwa znacznie mniej oczywiste: „control” i
„operate” oraz jeden, który w zasadzie powinien być dość oczywisty, ale ze względu na
wyjątkowe podobieństwo do polskiego wyrazu jest przyczyną bardzo wielu błędów. Wyraz
„journal” może być jakby podwójnym fałszywym przyjacielem. Po pierwsze, kojarzy się z
polskim wyrazem „żurnal”, który jest jednak słowem dość staroświeckim i używanym
obecnie chyba tylko w odniesieniu do czasopism o modzie; po drugie, poprzez nawet
szczątkową znajomość języka francuskiego wyraz „journal” może kojarzyć się z
„dziennikiem”, którym Nature, rzecz jasna, nie jest. Faktycznie angielskie „journal” to mniej
więcej tyle, co nasze „czasopismo naukowe”, a w cytowanym tekście można je ewentualnie
przełożyć również jako „tygodnik”. „Control” występuje w naszym tekście w sformułowaniu
„control movement”; sądzę, że sformułowanie „kontrolować ruch” jest naciąganiem
znaczenia słowa „kontrolować”; chyba znacznie lepszym tłumaczeniem byłoby „sterować
ruchem”. Nieco podobnym przypadkiem jest wyraz „operate” w zwrocie „operate prosthetic
limbs”. Przetłumaczenie go jako „operować” nieuchronnie nasuwa na myśl operacje
chirurgiczne, natomiast znacznie lepszym ekwiwalentem byłoby „poruszać” albo „posługiwać
się”. Błędy w tłumaczeniu sformułowania „silicon chips” biorą się stąd,, że wyraz „silicon”
wygląda niemal identycznie jak polski „silikon”. Niestety, „silikon” to po angielsku
„silicone”, a krótszy „silicon” oznacza „krzem”. Zresztą pomysł wszczepiania pacjentom
„silikonowych czipów” do mózgu jest chyba jeszcze bardziej horrendalny niż wizja ludzi
sparaliżowanych przeprowadzających operacje chirurgiczne.
Fałszywi przyjaciele tłumacza pojawiają się też w innych tekstach. O dziwo, wyraz
„top” pojawiający się dwukrotnie w Topless in Rio został przez część moich studentem
przetłumaczony jako „top” (naprawdę chodzi o górę kostiumu kąpielowego, a „top” to po
polsku zupełnie inna część garderoby). W artykule Prison Tales pojawia się słowo „terrors”,
które oczywiście należałoby przetłumaczyć jako „okropności”, „groza”, „koszmar”.
Karygodnym błędem jest tłumaczenie angielskiego „billion” jako „bilion”. Kilkadziesiąt lat
temu słowo „billion” w brytyjskiej angielszczyźnie rzeczywiście oznaczało „bilion”, (to jest
1 000 000 000 000), natomiast w amerykańskiej angielszczyźnie było odpowiednikiem
naszego miliarda (1 000 000 000). Rzecz jasna amerykańska wersja zwyciężyła i już od
dawna nikt nie używa słowa „billion” w starym znaczeniu brytyjskim, jednak trafiają się
tłumacze, którzy dają się nabrać na podobieństwo tych dwóch wyrazów.

3. Kalki
Typowym produktem ubocznym tłumaczenia syntagmatycznego jest kalkowanie
struktur tekstu oryginalnego – w tym częste przypadki przenoszenia na grunt języka
docelowego obcego szyku wyrazów, obcych kolokacji czy deformowania tematyczno-
rematycznej struktury zdania. W tekście Two Legs Bad sformułowanie „the Russian
Revolution and its betrayal by Joseph Stalin” bywa tłumaczone jako „Rosyjska Rewolucja i
jej zdrada przez Józefa Stalina”. Taka wersja, jak już zauważyliśmy wcześniej, zawiera co
najmniej pięć błędów tłumaczeniowych. Niezręcznością jest kalkowanie struktury „The
British then secretly paid newspapers to run the strip in countries including…” („następnie
Brytyjczycy płacili gazetom, by publikowały ten komiks w krajach takich jak”), bo w
pierwszej chwili sugeruje czytelnikowi, że gazety znajdują się gdzieś indziej, a nie w
wymienionych później krajach. Ciekawym błędem jest skalkowanie początku tekstu Topless
in Rio – „Carnaval, by definition, is the festival of the flesz”. Początkujący tłumacze bardzo
często piszą “karnawał z definicji jest festiwalem/świętem ciała” odtwarzając tym samym
błąd autora oryginalnego tekstu: nie ma takiej definicji karnawału. Oczywiście zdarza się
czasem, choć rzadko, że moi początkujący tłumacze dostrzegają nieścisłość oryginalnego
sformułowania i podają powyższą polską wersję „na odpowiedzialność” autora oryginału.
Wtedy mamy już do czynienia z kategorią błędów metatranslacyjnych opisanych poniżej.

75
Typowym błędem kalkowania jest pieczołowite odtwarzanie angielskich „possessive
determiners” za pomocą polskich zaimków dzierżawczych, na przykład: „Kiedy twój kot
spaceruje po klawiaturze twojego komputera (Putting Kitty’s Typing on Pause) czy: „jej
komórki mózgowe wysyłają sygnały elektryczne do jej mięśni” (Aping Motion). Z dwóch
ostatnich tekstów pochodzą też dwa bardzo charakterystyczne błędy-kalki: „That’s a good
reason to incest…” – „To jest dobry powód, żeby zainwestować…” i „And it could also
deepen our understanding of…” – „I mogłoby to także pogłębić nasze zrozumienie…”. Po
pierwsze, w obu tych przekładach nie ma żadnego uzasadnienia dla użycia wyrazu „to” – w
pierwszym przykładzie poprzedza je długie pierwsze zdanie tekstu, w drugim – zdanie o
sparaliżowanych, którzy będą mogli posługiwać się protezami kończyn. Żadne z tych zdań
nie dostarcza polskiemu czytelnikowi antecedensu wyrazu „to”. Po drugie, zdanie „to jest
dobry powód” brzmi w większości tłumaczeń jak echo poprzedzającego je „nie jest najlepszą
formą”, natomiast użycie „mogłoby” w przykładzie drugim jest efektem naiwnego
przekonania, że tak właśnie należy tłumaczyć „could” na polski (ekwiwalent słownikowy). W
rzeczywistości angielskie „could” może być trybem przypuszczającym, ale również czasem
przeszłym, a także – o czym pamięta niewielu Polaków – może odnosić się do przyszłości i
tak należy je rozumieć w cytowanym tekście.
Nie należy kalkować na język polski sformułowania „leader of the cultural and
political life” (Prison Tales). Wersja „przywódca/lider kulturalnego i politycznego życia”
łamie co najmniej dwie zasady poprawnej polszczyzny – nie można być „przywódcą życia”, a
powyższe epitety powinny mieć odwrotny szyk niż po angielsku: „życie kulturalne i
polityczne”. Przetłumaczone automatycznie „Piglet is an integral part of Winnie’s friends”
(„Prosiaczek jest integralną częścią przyjaciół Puchatka”) razi swą nielogicznością: integralną
częścią przyjaciół może być rączka albo nóżka. Znacznie lepiej więc napisać „Prosiaczek jest
nieodłącznym przyjacielem Puchatka” (tekst Bacon-free). Niedoświadczeni tłumacze tekstu
By the Dozen często wpadają w pułapkę stosowania strony biernej, w którą ten tekst obfituje:
„were seized, had been smuggled, had been pillaged, had been reconstructed, would hale been
sold”. Po polsku trzeba stronę bierną urozmaicać konstrukcjami bezosobowymi.

4. Nieuzasadnione rekonstrukcje
Błędy tego rodzaju nie pojawiają się zbyt często w przekładach początkujących
tłumaczy – ci mają raczej skłonność do tłumaczenia wszystkiego, nawet tych elementów,
których zwykle się nie tłumaczy. W omawianym korpusie tekstów prasowych występują
zaledwie trzy przykłady, nad którymi można się zastanowić przy tej okazji. Po pierwsze
wyraz „autobahn” w tekście The Mouse That Roared. Niektórzy studenci – zapewne ci, którzy
bywali w Niemczech – uznali, że wyraz ten jest już przyjęty w polszczyźnie i użyli go w
swoich tłumaczeniach, czasami nawet w formie żeńskiej „autobahna”. Sądzę, że w
omawianym tekście użycie tego wyrazu jest jak najbardziej niewskazane. Bardziej wątpliwym
przypadkiem jest wyraz „Liechtensteinczycy”, który pojawiał się w niektórych tłumaczeniach
tego samego tekstu. Niektóre encyklopedie używają tego wyrazu, na przykład NLPWN w
haśle „Liechtenstein”. Nie ma go natomiast w Nowym Słowniku ortograficznym PWN.
Trudności z wymówieniem byłyby raczej argumentem za nieużywanie tego słowa, z drugiej
jednak strony trzeba przyznać, że w niektórych kontekstach – na przykład w tłumaczeniu The
Mouse That Roared – jest ono bardzo wygodne (choć tylko w wersji pisanej). Wspominałem
już o wątpliwościach, jakie towarzyszyły użyciu w tekście polskiego przekładu Ín-flight Food
słowa „catering”. Sądzę, że obecnie wątpliwości te są już znacznie mniejsze. W każdym razie
większość młodych ludzi z pewnością uważa już słowo „catering” za zasymilowany wyraz
polski obcego pochodzenia.
Znacznie częstsze są nieuzasadnione zapożyczenia w tłumaczeniach literackich –
częściowo może dlatego, że tłumacze pragną zachować koloryt lokalny tłumaczonego dzieła,

76
a czasami po prostu dlatego, że tłumacze literaccy czują się znacznie pewniej niż moi
studenci, dopiero rozpoczynający praktykę tłumaczeniową. Wiele takich niepotrzebnych
zapożyczeń można oczywiście znaleźć w polskim przekładzie Money M. Amisa (zob.
Świerkocki 1997: 271-272).

II. Błędy mylnej interpretacji

Omówione w poprzednim podrozdziale cztery typy błędów można przypisać brakowi


głębszej analizy tekstu wyjściowego przez tłumacza, a czasem naiwnemu przekonaniu, że
„trzeba tłumaczyć dosłownie”. Jednak sama próba głębszej analizy nie oznacza jeszcze, że
efekty będą zadowalające. Tłumacze mylą czasem różne struktury języka wyjściowego lub
stosują niewłaściwy klucz do interpretacji tekstu – opierają się na nieodpowiednich ramach
czasownikowych, scenach, scenariuszach, schematach. Zdarza się, że takie błędy lub/i złe
zastosowania implikatury konwersacyjnej prowadzą do mylnego odczytania ogólnej wymowy
tekstu – przypisania mu innej modalności, na przykład nieodczytania ironii autora i
potraktowania tekstu ze śmiertelna powagą.

1. Pomylenie dwóch różnych syntagm lub ram czasownikowych języka wyjściowego


Przykładem błędnego odczytania struktury zdania wyjściowego jest zinterpretowanie
fragmentu zdania z tekstu Sweet Deal: „Disney is byuing the film and merchandising rights”
jako „Disney kupuje film i prawa handlowe”. Taka interpretacja zdania – w którym „the film”
oraz „merchandising rights” byłaby dwoma dopełnieniami czasownika „buy” – jest
teoretycznie możliwa, ale przeczy jej wiedza o świecie: wytwórnia filmowa nie kupuje
filmów. Należy więc poszukać innej możliwości rozbioru zdania i wtedy okaże się, że „film”
i „merchandising” są dwoma przydawkami rzeczownika „rights” (zatem raczej „prawa do
filmowania i wykorzystywania w celach handlowych/marketingowych”). W tym samym
tekście zdarza się, że młodzi tłumacze zapominają o innym znaczeniu słowa „will” i tłumaczą
„named in the will of Pooh’s kreator” jako „nazwane na cześć twórcy Puchatka”, mimo że
taka interpretacja kłóci się z dalszą częścią tekstu. Również „other payments” – ponieważ
element ten poprzedza ostatnich beneficjentów wymienionych w tekście – czasem
tłumaczony jest jako „pozostałe pieniądze/płatności”, a zatem mylony z „the other payments”.
Kłopoty interpretacyjne sprawia też zdanie „The fact that the new strain of choosy
mice was found in Indian-food-heavy Birmingham should come as no surprise” (A Matter of
Taste) Część tłumaczących nie dostrzega przedimka określonego “the” przed “strain of
choosy mice”, który jednoznacznie wskazuje na związek tej grupy rzeczownikowej ze
sformułowaniem “some rodents” dwa zdania wcześniej i w rezultacie powstaje wersja: “Fakt,
że w Birmingham, które słynie z indyjskiej kuchni, odkryto nową odmianę wybrednych
myszy, nie powinien nikogo dziwić”. W ten sposób istotny element spójności tekstu ulega
zniszczeniu i czytelnik zmuszony jest zbudować sobie jakąś własną formę spójności,
korzystając z mechanizmów podobnych do opisanego przez H.H. Clarka i S. Haviland
„mechanizmu dane-nowe” (1977).

2. Błędna interpretacja sceny lub scenariusza


Pewne sformułowania nasuwają nam nieuchronne skojarzenia z typowymi scenami
lub scenariuszami: gdy słyszymy „nóż i widelec” natychmiast dokonujemy aktywacji scen i
scenariuszy związanych z jedzeniem, wyrażenie „pobić rekord” każe nam myśleć o scenach i
scenariuszach sportowych. W typowych codziennych sytuacjach jest to ogromnym
ułatwieniem – niejako automatycznie mamy do dyspozycji całą naszą wiedzę związaną z
danym tematem. Jednak w sytuacjach nietypowych (co zdarza się często w literaturze pięknej,

77
jako że nie zajmuje się ona na ogół opisywaniem „typowości” wpadamy w pułapkę mylnej
interpretacji. Fraza „good fights”, która występuje w tekście Lights Out opisującym
zaciemniona restaurację, kojarzy się większości polskich czytelników z „walkami na
jedzenie”, na przykład z obrzucaniem się makaronem czy w wersjach bardziej filmowych –
tortami. W rzeczywistości jednak autorowi chodziło najprawdopodobniej o „walki o jedzenie”
– w ciemnościach zdarza się, że dwóch konsumentów chwyta za ten sam talerz.
W tekście Aping Motion napotykamy sformułowanie „a nearby robot arm”. Zgodnie z
naszymi typowymi wyobrażeniami na temat robotów, które pobudzane są samą obecnością
słowa „robot”, skłonni jesteśmy widzieć w opisywanej scenie antropoida: robota z rękami,
nogami i głową. Efektem takich wyobrażeń jest tłumaczenie „ramię stojącego w pobliżu
robota”, które polskim czytelnikom tekstu zupełnie jednoznacznie wskazuje stereotypowe
skojarzenia z filmami science fiction. Tymczasem za sformułowaniem „robot arm” w
oryginale nie kryje się żaden prawdziwy robot, a jedynie mechaniczne ramię.
Bardziej spektakularne błędy tego typu zdarzają się w tłumaczeniach literatury
pięknej, zwłaszcza gdy autor stosuje nietypowy, oryginalny styl, a tłumacz nie opanował
języka oryginału (i wiedzy na temat kultury wyjściowej) w stopniu wystarczającym. Trzy
charakterystyczne błędy scenariuszowe znaleźć można w angielskim tłumaczeniu Pamiętnika
z powstania warszawskiego M. Białoszewskiego. Autor opisuje między innymi swoją próbę
ucieczki z kolumny ludzi prowadzonych przez Niemców. W Pruszkowie autor próbuje
wmieszać się między kopiących przy drodze robotników i udawać jednego z nich. Jednak
zostaje zauważony przez Niemców:
„Zostawić swoich. Prawie bez umówień. Nic. Tak. Już pewnie nie zauważyli.
Nieważne. Nie wiem. Nagle jestem odhalcowany w prawo, coś „fafluchter” i nic więcej,
żadnego kopa, odstawionko, łopatę zaraz oddałem, żegnaj pruszkowska wolności”
W Wersji angielskiej czytamy:
„… how could I leave my own people! Practically without discussion. Nothing. Just
like that. Already. They’ve barely noticed. It’s not important. I don’t know. Suddenly I’m
shoved to the right, something “fafluchter” and nothing else, no digging, back to the transport.
I immediately give back the shovel, say goodbye to my Pruszków freedom”.
Tłumacz rozpoznaje scenę kopania rowu przy drodze i scenariusz próby ucieczki, nie
zauważa natomiast, że „żadnego kopa” odnosi się do reakcji Niemców, a nie do kopania i
tłumaczy „żadnego kopa” jako „no digging”. Drugi przykład z tej samej książki brzmi tak:
„I całymi dniami i nocami wypatrywali w oknach żydowskiej strony Siennej. To były
resztki szyb w futrynach, zatkane pierzynami. Trupie puchy”.
Tłumacz najwyraźniej zna wyraz „pierzyny”, wie, że pierzyny są zwykle wypchane
puchem, zatem zakłada:
„And for whole days and nights they scanned the windows on the Jewish side of
Sienna. The remains of windowpanes covered with drapes, stuffed with quilts. Corpselike
goose-down”.
Oczywiście w cytowanej scenie słowa „trupie puchy” odnoszą się do pustki, braku
ludzi, a sformułowanie „corpselike goose’down” nie ma najmniejszego sensu. I jeszcze jeden
ciekawy przykład z tej samej książki:
„Kręciła te zacierki. Jak wszystkie kobiety. Bez przerwy. Albo różańce. To i to –
drobione. Podobna technika”.
Tłumacz rozpoznaje scenę przygotowywania jedzenia, a konkretnie klusek i nie
zauważa, kiedy w rozpoznanej scenie pojawia się obcy element:
„She used to grind out that pasta. Like all woman. Without a break. Also little
dumplings, or ‘rosary beads’. The one or the other, in tiny pieces. A similar technique”.
W ten sposób z angielskiego tekstu dowiadujemy się o istnieniu klusek pod nazwą
„różańce” (przykłady z: Grajewska 2001).

78
3. Mylne odczytanie modalności tekstu
Problemy z właściwym odczytaniem modalności tekstu pojawiają się najczęściej w
tekstach (lub ich fragmentach), w których zastosowano ironię, kpinę, szyderstwo, ponieważ
tego typu zabiegi nie są zwykle wyraźnie sygnalizowane i wymagają dużego wyczulenia na
ten specyficzny rodzaj humoru, a więc bardzo dobrej znajomości języka wyjściowego i
stosowanych w nim implikatur. Jak już wspomnieliśmy, nie jest przypadkiem, że pierwsza
polska tłumaczka Winnie the Pooh popełniła najwięcej błędów przekładając wypowiedzi osła
Eyeore, które charakteryzuje zgryźliwy sarkazm. Jednak błędy tej kategorii pojawiają się
również w tłumaczeniach tekstów prasowych. Tekst Bailout Blues kończy się zdaniem „Then
again maybe it was better to save the banks”, które jest ewidentna reakcją autora na pomysł
zrealizowania 25 remake’ów Titanica, a być może także na pozostałe propozycje japońskiego
pisarza. Zatem należałoby je przetłumaczyć mniej więcej tak: „W takim razie może już lepiej
było ratować te banki”. Jednak część moich studentów nie odczytała właściwie intencji autora
i przetłumaczyła ostatnie zdanie tak, jakby autor zupełnie poważnie zastanawiał się, czy lepiej
było ratować banki, czy też kupić lotniskowiec i New York Timesa. Podobne problemy
stwarza też omawiany już tekst Pitiful Debate, a zwłaszcza jego tytuł i ostatnie zdanie: „This
spat’s getting juicy”. Jeśli przetłumaczymy je w dobrej wierze jako Żałosna debata i „Ten
spór nabiera rumieńców”, to mam wrażenie, że postępujemy wbrew intencjom autora, który
chciał językowymi żartami zaznaczyć swój dystans do opisywanej sprawy.
Znacznie łatwiej o błąd tego typu w przekładach literackich, ponieważ autorzy takich
tekstów bardzo często bawią się konwencjami, łamią reguły, starają się, żeby ich stosunek do
opisywanej rzeczywistości był niejednoznaczny. Dość poważny błąd z tej kategorii popełnił
tłumacz Money M. Amisa. Jest to książka przewrotna, której bohater wśród wielu innych
postaci spotyka również… pisarza M. Amisa. W tym kontekście szczególnego znaczenia
nabiera rozpoczynający książkę list samobójcy:
„This is a suicide note. By the time you lay it aside (and you should always read these
things slowly, on the lookout for clues or give-aways), John Self will no longer exist. Or at
any rate that’s the idea”
W polskim przekładzie brzmi on następująco:
„Jest to list pożegnalny. Kiedy będziecie go czytać (a takie rzeczy powinno się czytać
powoli, zwracając baczna uwagę na wszelkie wskazówki i tropy), Johna Selfa nie będzie już
wśród żywych. Przynajmniej na to się zapowiada”.
Zapominając, że autor lubi się bawić w kotka i w myszkę ze swoim bohaterem (John
Self ma złe przeczucia, ilekroć spotyka Amisa), ale również z czytelnikami, tłumacz
ujednoznacznia zdanie „John Self will no longer exist”, a także obiektywizuje zdanie „Or at
any rate that’s the idea”, które w oryginale nie musi być wcale obiektywnym
przewidywaniem przyszłości, gdyż równie dobrze może zdradzać intencje autora w chwili
rozpoczęcia pisania tej powieści (por. Świerkocki 1997: 267-268). Trzeba zresztą przyznać,
że Money to książka wybitna i jednocześnie niezwykle trudna do przełożenia.
Polskie przekłady Just so stories R. Kiplinga zawierają w porównaniu z oryginałem
znacznie mniej elementów adresowanych do dorosłego czytelnika. Jedną z cech
charakterystycznych stylu Kiplinga jest używanie wielu skomplikowanych i/lub
wymyślonych przez autora zwrotów i wyrazów, które albo ulegają w książce zniekształceniu
(np. ‘Stute Fish, ‘satiable curtiosity zamiast „astute”, „insatiable” i „curiosity”), albo SA
„objaśniane” w nawiasach za pomocą formuły „that is magic. Wiele takich elementów znika
w polskich przekładach, na przykład „the small ‘Stute Fish” staje się „Płotką”, „’satiable
curtiosity” – „nieposkromiona ciekawością, zaś „Sloka”, która wygłosił marynarz –
„dwuwierszem”. Trójka zwierząt odbywa na skraju pustyni „a palaver, and an indaba, and a
punchayet, and a pow-wow”, po polsku natomiast „zgromadzenie i głosowanie, i Sąd Trzech,

79
i pau-wau”. Sformułowanie „one fine morning in the middle of the Precession of the
Equinoxes”, którego zapewne tłumaczka nie zrozumiała, zostało przełożone jako „pewnego
pięknego dnia, a było to tuż przed burzą poprzedzająca zrównanie dnia z nocą”. W ten sposób
Kiplingowskie „stories” po polsku rzeczywiście bardziej przypominają „bajeczki”.

III. Błędy realizacji

Nawet wnikliwa, wielopoziomowa analiza oryginału nie gwarantuje jeszcze udanego


przekładu, ponieważ po jej zakończeniu tłumacz musi się wcielić w swojego czytelnika,
wyobrazić sobie poziom jego wiedzy i prawdopodobne reakcje na poszczególne rozwiązania
przekładowe. Potrzebna jest duża sprawność w czynnym posługiwaniu się językiem
docelowym.

1. Niewłaściwa ocena wiedzy odbiorców


O znaczeniu identyfikacji z odbiorcami przekładu pisaliśmy już wielokrotnie. Przy
okazji analizy tekstu Putting Kitty’s Typing on Pause podkreślaliśmy też, że niebianie pod
uwagę sytuacji odbiorcy może zadecydować o całkowitej nieprzydatności przekładu. Warto
jednak przeanalizować jeszcze parę przykładów z tekstów zamieszczonych w suplemencie.
W Two Legs Bad pojawia się nazwa instytucji „British Foreign Office”. Choć w
tekstach politycznych spotyka się wersję „brytyjskie Foreign Office”, w cytowanym tekście
na pewno należy użyć innego rozwiązania (np. „brytyjskie MSZ”), ponieważ czytelnikami
naszego tłumaczenia nie muszą być wyłącznie ludzie żywo interesujący się polityką. Z
podobnych powodów – jeśli założymy, że nie wszyscy czytelnicy Bailout Blues będą fanami
koszykówki – dobrze byłoby chyba zaopatrzyć sformułowanie „Chicago Bulls” w jakiś
hiperonim (chociażby słowo „drużyna”). Kwestią dyskusyjną pozostają kulinaria w tekście A
Matter of Taste: „fish and chips” oraz „vindaloo”. Ponieważ za nazwą „fish and chips” nie
kryje się nic niezwykłego, osobiście przełożyłbym ją jako „rybę z frytkami”. Gorzej z
„vindaloo” – pozostawiając tę nazwę w wersji oryginalnej stawiamy czytelników w gorszej
sytuacji w porównaniu z czytelnikami oryginału: domyśla się oni, że chodzi o jakąś
egzotyczną potrawę, ale większość z nich nie będzie wiedziała, o jaką dokładnie potrawę
chodzi. Z drugiej strony można przyjąć, że wiedza ta nie jest konieczna do odbioru tekstu.
Tłumacz posiadający również przygotowanie pedagogiczne (co jest niemal regułą w
przypadku polskich tłumaczy) może przełożyć „negative reinforcement” (Putting Kitty’s
Typing on Pause) jako „wzmocnienie negatywne”. Taki przekład należy uznać za
niepożądany, ponieważ większość czytelników gazetowych ciekawostek nie zna zapewne
tego określenia.
Ocena wiedzy i oczekiwań odbiorców przekładu jest często poważnym problemem w
tłumaczeniach literackich. O niektórych z nich wspominaliśmy już w rozdziale o
nieprzekładalności kulturowej. Więcej przykładów tego typu błędów zaczerpniętych z
przekładów literatury pięknej można znaleźć w: Hejwowski 2004: 217-219.

2. „Podtłumaczenie”
Termin ten ma odpowiadać używanemu przez Newmarka określeniu undertranslation
(Newmark 1981). W Tezaurusie terminologii translatorycznej (Lukszyn 1993; poniższe
uwagi krytyczne są również samokrytyką, ponieważ byłem jednym ze współautorów tego
słownika) pod hasłem „podtłumaczenie” czytamy: „Technika tłumaczeniowa polegająca na
opuszczeniu części informacji szczegółowych tekstu wyjściowego”. Sens angielskiego
„undertranslation” lepiej zapewne oddawałby inny neologizm – „niedotłumaczenie”, zaś
cytowaną definicję należałoby uzupełnić o element: „lub zastąpienie informacji szczegółowej

80
informacją ogólniejszą”. Podtłumaczenie może być uzasadniona techniką tłumaczeniową,
jeśli nie znajdujemy innych zadowalających rozwiązań przekładowych: sam proponowałem
takie rozwiązanie w przypadku sformułowania „girl from Ipanema” w tekście Topless in Rio.
Jednak nadużywanie tej techniki jest niewątpliwie czymś niepożądanym, wynikającym z
nadmiernej troski o czytelnika przekładu i ślepej wiary w wyższość tłumaczenia
funkcjonalnego.
O zjawisku tym była już mowa przy okazji krytyki podejścia skrajnie funkcjonalnego
oraz w rozdziale o nieprzekładalności kulturowej, tu więc ograniczymy się do paru
przykładów z tekstów zamieszczonych w Suplemencie. Zastanawialiśmy się już wcześniej
nad tym, dlaczego nie powinno się zastępować konkretnego tytułu Penny Lane ogólnikowym
„przebojem” czy „przebojem Beatlesów”. Z podobnych powodów nie byłbym zwolennikiem
zastępowania „owl monkey” wyrazem „małpka”, „vindaloo” zwrotem „hinduska potrawa”,
„Chicago Bulls” – „drużyną koszykówki”… We wszystkich tych przypadkach
pozbawilibyśmy tłumaczone teksty konkretnych elementów rzeczywistości, sprawiając tym
samym, że ich lektura stałaby się łatwiejsza, ale i nudniejsza.

3. Błędy języka docelowego


Nie sposób wymienić wszystkich rodzajów błędów z tej grupy, jakie popełniają
początkujący tłumacze (szerszy opis błędów językowych popełnianych przez tłumaczy
znaleźć można w: Dzierżanowska 1988). Do najczęstszych należą: użycie wielkich i małych
liter, odmiana obcych imion własnych, różnego rodzaju kalki językowe (o których była już
mowa powyżej).
Wydaje się, że wśród ludzi słabo znających zasady polskiej ortografii istnieje
ogólna tendencja do pisania wielką literą wszystkiego co ważne. Moi studenci notorycznie
stosują wielkie litery w nazwach funkcji i stanowisk, takich jak minister, premier, prezydent,
król, papież, a także pisząc o ważnych wydarzeniach historycznych, np. o drugiej wojnie
światowej czy o rewolucji październikowej. Można podejrzewać, że duży wpływ ma tu
pisownia angielska, zgodnie z zasadami której w tego typu wyrazach używa się wielkich liter,
warto jednak zauważyć, że wielu młodych tłumaczy stosuje również wielkie litery w
określeniu „zimna wojna”, które w angielskim oryginale (Two Legs Bad) pisane jest małymi
literami.
Długo trwa zwykle wojna ze zwolennikami apostrofów w odmianie obcych nazwisk.
Wielokrotnie muszę wyjaśniać moim studentom, że nazwiska takie jak Disney czy Presley,
które po polsku wymawiane są [disney], [preslej] – odmienia się tak samo jak polskie imiona
i nazwiska kończące się na –j, takie jak Maciej, rataj czy Koziej, a więc Disneya, Disneyowi
itd. Apostrof pojawia się właściwie tylko wtedy, gdy obce imię lub nazwisko kończy się na –y
wymawiane po polsku jako –i (a więc po spółgłosce) lub gdy ostatnią literą takiego wyrazu
jest nieme –e. Dotyczy to zatem takich nazwisk jak Lodge, Milne, Chomsky (bardziej
szczegółowe zasady można znaleźć w NSJOP, NSPP i w Słowniku nazw własnych).

4. Błędy wynikające z braku wiedzy ogólnej i specjalistycznej


Błędy tego typu, ściśle rzecz biorąc, należą zarówno do kategorii błędów
interpretacyjnych, jak i realizacyjnych. Jeśli umieszczamy je w grupie błędów realizacji, to
głównie dlatego, że braki wiedzy można zawsze uzupełnić, a więc pojawienie się takich
błędów świadczy o pewnej niefrasobliwości tłumacza w trakcie tworzenia przekładu.
Trzeba znać – lub odszukać w odpowiednim źródle – polskie odpowiedniki tak
ważnych instytucji międzynarodowych, jak The International Court of Justice in The Hague
czy U.N. Educational, Scientific and Cultural Organization. Jeśli nie wiemy lub nie
sprawdzimy, czym właściwie jest Westminster School, to wpadniemy w pułapkę
sformułowania „Alma mater”. Warto wiedzieć, że nazwa klubu „The Garrick Club in

81
London” pochodzi od nazwiska znanego aktora, bo wtedy spokojnie możemy ją
przetłumaczyć na polski jako „londyński Klub Garlicka; nazwa Duke University, w
przeciwieństwie do University of Surrey, pochodzi od nazwiska, a zatem, jeśli chcemy ją
przetłumaczyć na polski, powinniśmy napisać „Uniwersytet Duke’a”.
Tłumacz powinien wiedzieć, co oznaczają tytuły, takie jak Penny Lane, The Girl from
Ipanema, A Clockword Orange, A World Apart, Nature, Animal Farm, Bird on Wire, Titanic
(nawet jeśli w danym tłumaczeniu do niczego mu się to nie przyda, bo za którymś razem
niewiedza będzie przyczyną błędu); powinien wiedzieć, które z nich należy przetłumaczyć na
język polski (w cytowanych przykładach na pewno nie tłumaczymy Nature i Titanic; można
się zastanawiać nad Bird on Wire) i jakie są ich polskie ekwiwalenty – nie wolno wymyślać
samemu polskich tytułów Animal Farm czy A Word Apart (zob. też błędy metatranslacyjne
poniżej).
Przyczyną błędów bywają też nazwy geograficzne. Popełnimy błąd, zostawiając w
polskiej wersji By the Dozen nazwę „Le Havre”, bo po polsku miasto to nazywa się Hawr.
Wielu moich studentów nie zorientowało się też, że Tucson, Ariz. To nazwa miasta w
Arizonie, w związku z czym w ich tłumaczeniach była to nazwa firmy komputerowej.
Błędem jest niewątpliwie nieodszukanie polskiej nazwy „owl monkey” z tekstu Aping
Morion (po polsku małpa ta nazywa się „pomocnica” lub „mirikina”) czy „elephant bird” z
tekstu By the Dozen (w literaturze polskiej najczęściej wymieniana jest spolonizowana wersja
nazwy łacińskiej „epiornis” lub potoczna „struś madagaskarski”).

IV. Błędy metatranslacyjne

Niedoświadczeni tłumacze popełniają czasem błędy wynikające z nieświadomości co


do istoty tłumaczenia i co do pewnych ogólnie przyjętych konwencji tłumaczeniowych.
Celem tłumaczenia jest umożliwienie jak najpełniejszego porozumienia przedstawicielom
różnych kultur – umożliwienie porozumienia, a nie utrudnianie tego porozumienia, nie
fałszowanie obrazu kultury wyjściowej, nie przeinaczanie faktów opisanych w tekście
wyjściowym. Nie ulega też wątpliwości, że istnieją pewne zasady tłumaczeniowe, które są
przestrzegane przez większość tłumaczy w większości sytuacji. Na przykład, jest ogólnie
przyjętą normą (zresztą nie tylko w języku polskim), że w tekstach informacyjnych nie
tłumaczymy tytułów gazet i czasopism; a więc w przekładzie tekstu Aping Motion napiszemy
z pewnością Nature nie „Natura” czy „Przyroda”. Od dawien dawna stosuje się również
zasadę tłumaczenia imion głów koronowanych, jeśli imiona te mają ustalone odpowiedniki w
języku polskim. Pojawienie się w języku polskim imienia „Juan Carlom” nie świadczy na
razie o zmianie normy, tylko o nieuctwie polskich dziennikarzy, którzy taką formę imienia
hiszpańskiego króla wprowadzili do polskiej prasy. Błędy tego typu – jako wynikające z
niewiedzy na temat zasad tłumaczenia – będziemy nazywać błędami metatranslacyjnymi.

1. Dobór techniki tłumaczeniowej


Dość często spotykanym problemem tłumaczeniowym w przekładach z języka
angielskiego są anglosaskie miary i wagi. Wiele z nich ma teoretycznie swoje odpowiedniki
w języku polskim, ale na ogół nie w polskiej świadomości. Zapewne większość Polaków
orientuje się, ile to jest cal (odpowiednik angielskiego „inch”), mila (ang. „mile”) czy nawet
jard (ang. „yard”), ale nie sądzę, żeby zbyt wielu ludzi w Polsce wiedziało, ile dokładnie
centymetrów ma stopa, a już na pewno nieliczni potrafią szybko zorientować się, czy góra,
która ma 4400 stóp jest wysoka czy nie. Dość słabo też orientujemy się w takich jednostkach
wagi jak funt czy uncja. W związku z tym należałoby chyba przyjąć zdroworozsądkową
zasadę, że tam, gdzie wartość tych jednostek jest istotna dla zrozumienia tekstu, należy je

82
przeliczać na jednostki powszechnie stosowane w Polsce. Dotyczy to 430 000 akrów z tekstu
The Mouse That Roared, mil i stóp z In-Flight Food, funtów z Heart of Stone, stopy z By the
Dozen. W mniejszym już stopniu – 83 stóp z tekstu Pitiful Debate. W tym wypadku można by
argumentować, że wartość rekordu w pluciu pestka na odległość nie jest specjalnie ważna,
natomiast pozostawienie stop w polskim przekładzie stanowi dodatkowy akcent
humorystyczny.
Jak już wspomnieliśmy, nie tłumaczymy tytułów gazet i czasopism, natomiast
tłumaczymy tytuły książek, zwłaszcza jeśli były one już przekładane na język docelowy. W
interesujących nas tekstach z pewnością użyjemy następujących polskich tytułów:
Mechaniczna pomarańcza, Kubuś Puchatek, Folwark zwierzęcy i oczywiście Inny świat.
Ewidentnym błędem jest dla mnie pozostawienie angielskiego tytułu książki omawianej w
artykule Bailout Blues – „Bubble Fantasy: What Could That Money Have Bought?” – przede
wszystkim dlatego, że książka ta nie ukazała się po angielsku lecz po japońsku, a angielski
tytuł został „podstawiony” przez autora artykułu. Paru moich studentów zadało sobie trud
odszukania oryginalnego tytułu japońskiego, który następnie zamieścili w swoich
tłumaczeniach. Oczywiście pochwaliłem ich za dociekliwość, ale nie sądzę, żeby w
przypadku tak krótkiego i popularnego artykułu zabieg ten był konieczny. Myślę, że w
zupełności wystarczy przybliżony polski przekład tytułu (więcej przykładów w: Hejwowski
2004: 221-224).

2. Opuszczenia
Pokusa opuszczenia fragmentu tekstu pojawia się wtedy, gdy tłumacz nie rozumie
danego sformułowania lub nie potrafi znaleźć zadowalającego ekwiwalentu w języku
docelowym. Tego typu trudności świadczą jednak na ogół o lukach w kompetencji
tłumaczeniowej, a nie o tym, że opuszczenie jest rzeczywiście uzasadnione.
I tak na przykład niektórzy z moich studentów, nie mogąc sobie poradzić z frazą „that
eyeblink on the autobahn” opuszczali ją w przekładzie argumentując, że nie jest ona taka
ważna. Ponieważ jednak sformułowanie to jest dodatkową, żartobliwą charakterystyką
Liechtensteinu i jednocześnie wyraża stosunek autora do tego kraju (zob. analiza tekstu The
Mouse That Roared w rozdz. 4.) sądzę, że takie opuszczenie jest błędem tłumaczeniowym.
Opuszczenia nie są, rzecz jasna, zjawiskiem zbyt częstym w przekładach krótkich
tekstów prasowych, choć pojawiają się w różnych miejscach w słabszych tłumaczeniach,
zapewne przez przeoczenie lub z wymienionych wyżej powodów. Jest to natomiast bardzo
poważny problem w tłumaczeniach literatury pięknej, gdzie niektórzy tłumacze pretendują do
roli demiurgów, czy może tylko cenzorów, decydując o tym, czego dowie się czytelnik
przekładu, a co zostanie przed nim zatajone. Problem ten częściowo był już omawiany w
rozdziale o nieprzekładalności kulturowej (zob. też Hejwowski 2004: 142-143, 225-226).

3. Dodatki
O dodawaniu pustych ozdobników – czy może raczej „wypełniaczy” – przez tłumaczy
kabinowych pisał H. Barik w artykule pod charakterystycznym tytułem Interpreters talk a lot,
among other things (Barik 1972). W przypadku tłumaczy kabinowych takie dodane słowa i
zwroty mają zapewnić tłumaczowi chwilę czasu na zorientowanie się, co dalej powie mówca,
oraz zwiększyć płynność wypowiedzi. Bardziej zaskakujące są dodatki w tłumaczeniach
pisemnych, zwłaszcza jeśli nie wynikają z potrzeby objaśnienia różnic kulturowych.
Dodatki są dość rzadkim – i powiedziałbym niesystematycznym zjawiskiem w
przekładach początkujących tłumaczy. Ci zwykle trzymają się kurczowo tekstu oryginału i
bardziej są już skłonni opuszczać fragmenty, których nie potrafią przełożyć. Nieuzasadnione
dodatki zdarzają się niektórym studentom, gdy zrozumieją oni już potrzebę interpretowania
tekstu, ale nie wiedza jeszcze, że interpretacja nie oznacza własnej twórczości.

83
Częściej napotkać je można we tłumaczeniach literackich, zwłaszcza tam, gdzie
tłumacz jest na tyle zadowolony z zastosowanego przez siebie stylu, że przestaje zwracać
uwagę na autora:
„Many times in her life she has lacked the price of a busfare, a teabag”.
“Ile to już razy nie stać jej było na głupi billet autobusowy, na najzwyklejszego
szczura z herbatą”. Tłumaczowi nie wystarcza, że wykazał się inwencją zastępując
nienacechowaną „teabag” mocno nacechowanym „szczurem z herbatą”, dodaje jeszcze
przymiotniki „głupi” i „najzwyklejszy” (przykład z: Jaworowska 2001).
Zupełnie niezrozumiałym przypadkiem jest Listonosz, polski przekład (jeśli można
użyć tu tego słowa) Post Office Charlesa Bukowskiego. Tłumacz dodaje tam całe fragmenty
tekstu, często zresztą przeinaczając intencje autora (Dembowski 2003).

4. Dwie wersje
Bardzo częstym błędem w pierwszej fazie nauki tłumaczenia jest pozostawianie
dwóch wersji przekładu fragmentu danego tekstu. Popełniającym go młodym tłumaczom
wyjaśniam, że to tłumacz, a nie redaktor czy wydawca, odpowiada za ostateczny kształt
przekładu i to on, podpisując się pod przekładem swoim nazwiskiem, bierze zań pełną
odpowiedzialność.
Do niedawna sądziłem, że błędy tego typu nie mogą pojawiać się w opublikowanych
tłumaczeniach. Przekonałem się jednak, że zdarzają się i takie przypadki. Maniera
podwójnego tłumaczenia cechuje tłumacza Money M. Amisa. Stosuje on tę „technikę”
najczęściej, gdy nie jest pewien, czy pierwsze rozwiązanie tłumaczeniowe będzie zrozumiałe
dla polskiego odbiorcy:
„I was in Cal myself this January – Los Angeles”. “Sam byłem w Cal – tej boskiej
Kalifornii – w Los Angeles, gdzieś w styczniu „.
„The zeds of fire-escapes”. “Awaryjne Żelazne zetki, czyli schody na wypadek
pożaru”. (przykł. z: Jaworowska 2001).
Zauważmy, że w pierwszym z tych przekładów tłumacz usiłuje uzasadnić powtórzenie
za pomocą dodanego słowa „boskiej”, a zmiana szyku zdania zmusza go jeszcze do dodania
wyrazu „gdzieś”, bo inaczej zdanie kończyłoby się bardzo niefortunnie frazami „w Los
Angeles w styczniu”.
Zaskakującym przypadkiem podawania dwóch wersji przekładu jest polskie wydanie
The Giant Work Book, noszące bardzo dziwny polski tytuł: Wielki ilustrowany Walt Disney
słownik angielsko-polski. W tej ilustrowanej książce dla dzieci znajdujemy następujące
angielskie wyrazy i zwroty wraz z ich polskimi tłumaczeniami: „soapy face – namydlona
buzia (twarz)”, „mother – mama (matka)”, „toast – tost (grzanka)”, „fence – parkan
(ogrodzenie)”, „queen bee – królowa pszczół (matka roju)”, „windmill – młyn napędzany
wiatrem (wiatrak)” i wiele innych.

5. Poprawianie oryginału
O poprawianiu oryginału można mówić wtedy, gdy zawiera on błędy. W takim
przypadku tłumacz tekstów informacyjnych ma moim zdaniem prawo, a nawet obowiązek
dokonać odpowiednich poprawek merytorycznych, logicznych, stylistycznych. Myślę, że
takiego prawa nie ma tłumacz większości tekstów literackich. Oczywiście pomiędzy tymi
dwoma kategoriami rozciąga się szeroka szara strefa, w której każdy przypadek należy
rozważyć z osobna, biorąc pod uwagę wszelkie argumenty za poprawianiem i przeciwko
niemu. Bez wahania na przykład wygładzałem potknięcia stylistyczne, tłumacząc powieść
True Women, teksaską sagę spisaną przez potomkinię rodu, która nie była zawodową pisarką.
W gruncie rzeczy uważam, że tego typu poprawki należały się autorce od redakcji
oryginalnego wydania. Po długich deliberacjach postanowiłem natomiast nie poprawiać

84
fragmentów autobiografii znanego amerykańskiego pisarza Ch. Himesa. Uznałem, że literat z
takim dorobkiem powinien umieć pisać po angielsku, ale jeśli tego nie potrafi, to polski
czytelnik ma prawo się o tym dowiedzieć. Pracowicie więc odtwarzałem po polsku
nieporadność stylu, na przykład cztery kolejne akapity zaczynające się od zdania z
konstrukcją „while + Past Progressive” brzmią w moim przekładzie następująco: „ Kiedy
wsiadaliśmy do samochodu…”, „Kiedy wróciłem na tańce…”, „Kiedy wróciłem następnego
dnia do bursy…”, „Kiedy wyszedłem do George’a…”. Spróbowałem też „przetłumaczyć”
pojawiające się w tekście błędy składniowe, ale te celowe uchybienia wobec gramatyki
poprawiła mi redakcja (Himes 2002). Na szczęście tego typu sytuacje w ambitniejszej
literaturze zdarzają się niezwykle rzadko – przypadek Himesa był jedynym, z jakim miałem
do czynienia.
Poprawianie literatury pięknej dotyczy najczęściej książek dla dzieci, zwłaszcza
fragmentów, które tłumacze uznają za „nieodpowiednie”. I tak na przykład w angielskim
tłumaczeniu jednej z książeczek T. Jansson zdanie „musiałem pójść zrobić siusiu” zostaje
zastąpione poetyckim „I only wanted to look at the stars” („chciałem tylko popatrzeć na
gwiazdy”) (Semkowicz 1997: 9; bardzo ciekawą analizę tłumaczeń angielskiej literatury
dziecięcej na język polski znaleźć można w: Adamczyk-Garbowska 1988).

6. Niepoprawianie oryginału
Jak już sugerowaliśmy powyżej, niepoprawialnie błędów w tekstach informacyjnych
jest błędem, który prędzej czy później zemści się na tłumaczu. Większość czytelników (a
także – niestety – krytyków) nie ma czasu ani możliwości, by porównać przekład z
oryginałem, zatem wszelkie błędy i chropowatości zostaną złożone na karb tłumacza.
Spójrzmy na fragment tekstu gazetowego tłumaczonego kilka lat temu przez moich studentów
(tekst dotyczy planowanej wówczas wizyty pani sekretarz stanu USA Madeleine Albright w
Korei Północnej):
„With more than 60 journalists in tow. Albright’s two-day tour will throw open the
Democratic People’s Republic of Korea as never before to public view – and complete North
Korean leader Kim Jong Il’s remarkable makeover in Western eyes. Only a year ago, notes
one senior U.S. official, he was still seen as a puffy-haired kook: now the Americans view
him as ‘a logical, thinking leader’.
That will make Kim a respectable interlocutor for President Bill Clinton, who is
expected to visit too in the waning weeks of his term. It will also make it much harder for
Clinton’s succesor to justify putting in phase one of a limited national missile defence, a
policy the president has long been ambivalent about, since North Korean hostility has long
been the chief reason for it”.
Powyższy tekst łamie wiele zasad poprawnej kompozycji i sprawnej komunikacji: „in
tow” powinno się odnosić do Albright, a nie do „tour”, „throw open to public view” nie
powinno być przedzielone dziewięciowyrazowym wtrąceniem; zupełnie niejasne są
antecedensy zaimków „that, it” z dwóch ostatnich zdań; wtrącenie „a policy the president…
about” zdecydowanie utrudnia zrozumienie końcówki zdania; dobrze byłoby też uniknąć
powtórzenia „has long been” oraz wyszukanych i chyba niezbyt zgrabnych sformułowań w
stylu „the waning weeks of his term”. Wszystkie te błędy tłumacz musi wyeliminować. Nie
wyobrażam sobie też sensownego tłumaczenia ostatniego zdania z tekstu Aping Motion
(„Those advances could be the first of many to help scientists piece together the symphony in
the brain”), jeśli najpierw nie dokonamy jego gruntownej analizy i przebudowy.

7. Paratekst (zbyt dużo lub zbyt mało objaśnień)


Pojęcie paratekstu (używane przez Brzozowskiego 2001) oznacza wszystko to, co
towarzyszy tekstowi głównemu, na przykład przedmowę, przypisy, posłowie, komentarze,

85
objaśnienia, noty biograficzne itp. Oczywiście trudno mówić o paratekście w krótkich
tekstach gazetowych ilustrujących nasze rozważania. Zdarza się czasem, że moi studenci
zamieszczają pod swoimi tłumaczeniami krótkie notki informujące o pochodzeniu danej
informacji czy też uzasadniające dany wybór przekładowy. Bardzo je sobie cenię, ale nie są
to, rzecz jasna, prawdziwe przypisy, ponieważ adresowane są wyłącznie do mnie, czyli do
„redaktora”. Potrzeba przypisów (nie mówiąc już o wstępach czy posłowiach) może pojawić
się dopiero przy tłumaczeniu długich artykułów prasowych, esejów, a zwłaszcza książek.
Tłumacze literatury pięknej (zwłaszcza współczesnej) uważają na ogół przypisy za
ostateczność, niejako za przyznanie się tłumacza do porażki w danej sytuacji tłumaczeniowej.
Pokutuje teoria, że przypisy przeszkadzają w czytaniu, rozpraszają uwagę czytelnika,
zamieniają powieść w podręcznik czy encyklopedię. Kiedy przypomnę sobie, z jaką uwagą
chłonąłem przypisy w lekturach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości – w książkach
przygodowych, podróżniczych i historycznych – mam pewne wątpliwości, czy powyższe
obawy są uzasadnione. Oczywiście, tak jak we wszystkim należy zachować umiar. Popularne
wydanie współczesnej powieści nie powinno przypominać bibliofilskiej edycji klasycznego
dzieła z przypisami sięgającymi niemal samej góry każdej strony – o czym tak marzył
Nabokov (1955/2000).
Wydaje się, że stosowanie takich dodatkowych technik objaśniających jest pożądane,
kiedy użycie innej techniki tłumaczeniowej – na przykład tłumaczenia syntagmatycznego czy
techniki ekwiwalentu funkcjonalnego – prowadziłoby do zubożenia bazy wypowiedzi, jaką
zrekonstruować może odbiorca przekładu, lub też do istotnego zniekształcenia tejże bazy,
ewentualnie do szoku kulturowego, jaki może być następstwem mieszania elementów
różnych kultur.

Podsumowując, wyróżniliśmy następujące typy i podtypy błędów tłumaczeniowych:


I. Błędy tłumaczenia syntagmatycznego
1. Błędy ekwiwalentów słownikowych
2. Fałszywi przyjaciele tłumacza
3. Kalki
4. Nieuzasadnione rekonstrukcje
II. Błędy mylnej interpretacji
1. Pomylenie dwóch różnych syntagm lub ram czasownikowych języka wyjściowego
2. Zła interpretacja sceny lub scenariusza
3. Mylne odczytanie modalności tekstu
III. Błędy realizacji
1. Niewłaściwa ocena wiedzy odbiorców
2. Podtłumaczenie
3. Błędy języka docelowego
4. Błędy wynikające z braku wiedzy ogólnej i specjalistycznej
IV. Błędy metatranslacyjne
1. Dobór techniki tłumaczeniowej
2. Opuszczenia
3. Dodatki
4. Dwie wersje
5. Poprawianie oryginału
6. Niepoprawialnie oryginału
7. Paratekst (zbyt dużo lub zbyt mało objaśnień)

86
8. Mit tłumaczenia naturalnego: „tłumaczyć każdy może”

Zdaje mi się jednak, że tłumaczenia z jednego języka na drugi […]


przypominają kobierce flandryjskie oglądane z przeciwnej strony. Są tam
wprawdzie figury, ale tak zagmatwane nićmi, iż nie widać ich barw
wspaniałych. Mniemam także, że tłumaczenia z jednego języka na drugi nie
oznaczają wielkiego rozumu ani doskonałości; tyle tylko znaczą, co
przepisywanie z pierwowzorów. Nie dlatego to mówię, aby zawód tłumacza
miał być w pogardzie, gdyż człowiek może się przecie jeszcze zatrudniać
gorszymi rzeczami, które mniej korzyści przynoszą.

Miguel Cervantes, Don Kichot

Powyższy cytat pokazuje, jak łatwo wygłaszać przeróżne uogólnienia na temat


przekładu – oparte przecież na pewnym wycinkowym oglądzie sytuacji (ciekawe, na
podstawie jakich przekładów Cervantes wyrobił sobie taką opinię o tłumaczach i
tłumaczeniach?) – i jak łatwo się pomylić. Czym byłoby dla nas dzisiaj nazwisko Cervantes,
gdyby nie tłumaczenia? Z wypowiedzi Cervantesa wyziera też lekceważący stosunek do
pracy tłumacza. Dziś mało kto poważyłby się na taką szczerość w tej kwestii, jednak faktem
jest powszechny brak szacunku dla tego zawodu. Większość ludzi uważa, że tłumaczyć może
każdy, kto opanował jakiś język obcy (wszak swój ojczysty język zna z założenia). Co więcej,
zdaniem ogółu, osoba taka może tłumaczyć teksty na dowolne tematy w obu kierunkach.
Przecież tłumaczenie polega na zastępowaniu wyrazów jednego języka wyrazami drugiego
języka. Cóż może być prostszego? Nawet jeśli nasz tłumacz nie zna jakiegoś obcego słowa
(choć właściwie powinien), to przecież może sprawdzić w słowniku. Tak, powtórzmy: dość
powszechny, pogląd na temat tłumaczenia znajduje swoje odbicie w wielu typowych, niemal
codziennych sytuacjach. Każdy filolog (cokolwiek ma znaczyć ten nieco archaiczny wyraz),
jest prędzej czy później narażony na prośby ze strony znajomych o przetłumaczenie
„krótkiego, prostego tekstu”, który okazuje się fachową specyfikacją techniczną lub innym
wąsko specjalistycznym dokumentem. Co gorsza, opisane wyżej podejście do tłumaczenia
widoczne jest również wśród ludzi mających zawodowo do czynienia z tłumaczami – wśród
wydawców i innych zleceniodawców, którzy oferują tłumaczom niskie stawki i skandalicznie
krótkie terminy.
Należy ubolewać nad tym, że nawet niektórzy teoretycy przekładu nie zdają sobie
sprawy ze złożoności problemu i piszą na przykład o tłumaczeniu naturalnym, które rzekomo
jest cechą wszystkich uczących się języka obcego (Harris 1977, Harris & Sherwood 1978)
albo zrównują kompetencję tłumaczeniową z ogólna kompetencją komunikacyjną (Gutt 1991:
189-190). Twierdzenie, że każda osoba dwujęzyczna potrafi tłumaczyć, jest
nieporozumieniem. Oczywiście, każdy, kto uczy się angielskiego, powie nam, że „dog” to
„pies” i zapewne także przetłumaczy zdanie: „A dog i san animal” jako „Pies jest
zwierzęciem”. Jednak już tłumaczenie nieco bardziej skomplikowanego zdania: A dog is an
animal and a fly is an insect” zakończy się prawdopodobnie niepowodzeniem, bo wersja „Pies
jest zwierzęciem, a mucha owadem”, zostanie zakwestionowana przez większość odbiorców
przekładu, którzy powiedzą, że owady to też zwierzęta. Podobnie wiec jak nie powiemy o
osobie, która nauczyła się grać jednym palcem gamę na pianinie, że jest pianistą, nie
nazwiemy też tłumaczem kogoś, kto potrafi przełożyć syntagmatycznie najprostsze
konstrukcje języka obcego.

87
Również teza Gutta, według której do tłumaczenia nie jest potrzebne żadne
wyposażenie mentalne poza tym, które używane jest w komunikacji w ogóle, nie wytrzymuje
krytyki. Przede wszystkim przeczy mu doświadczenie pedagogiczne: wielu bardzo sprawnych
komunikacyjnie studentów (często sprawnych w obu językach) nie radzi sobie z
tłumaczeniem. Wydaje się, że ten pozorny paradoks dobrze wyjaśnia opisany powyżej model
procesu tłumaczenia. Dobry komunikator szybko odczytuje intencje swoich rozmówców i
potrafi skutecznie realizować swoje intencje. Nie musi natomiast odczytywać wszystkich
nawet najdrobniejszych i najsłabiej zaznaczonych implikacji danego tekstu, a co jeszcze
ważniejsze – nie musi reprodukować w umysłach swoich odbiorców stanów „zadanych”
przez kogoś innego – czasem kogoś o zupełnie odmiennej wiedzy, światopoglądzie,
temperamencie itd. Dobry komunikator może rekompensować swoje braki (luki w wiedzy,
nieznajomość pewnych technik komunikacyjnych) bardzo różnymi środkami. Tłumacz ma
najczęściej związane ręce: nie może wyprodukować własnego tekstu na zadany temat, bo taki
tekst nie zostanie uznany za tłumaczenie. Pamiętajmy, że znaczeniem tekstu jest nie tylko
zrekonstruowana baza wypowiedzi (i ewentualne fragmenty bazy kognitywnej autora), ale
również sposób rekonstrukcji – nie tylko pointa, ale również trud włożony w jej odczytanie.
Gutt myli się też chyba sugerując, że kompetencja tłumaczeniowa to kompetencja
komunikacyjna plus kompetencja językowa w zakresie dwóch języków, którą zapewne
powinni zająć się językoznawcy, a nie teoretycy przekładu. Taki pogląd jest nie do
utrzymania przede wszystkim dlatego, że absolutna dwujęzyczność (jeśli takie pojęcie ma w
ogóle sens) należy do rzadkości – większość tłumaczy jeden z języków zna lepiej, a drugi
gorzej. Słabsza znajomość dotyczy najczęściej (choć nie zawsze) języka wyjściowego.
Ludzkie sprawności i umiejętności nie stanowią oddzielnych modułów, lecz są ze sobą
wzajemnie powiązane, toteż słabsza znajomość języka oryginału będzie wpływała na stopień
pewności tłumacza co do interpretacji pewnych fragmentów oryginału, a więc i na cały proces
tłumaczenia.
Posłużmy się jeszcze raz przykładem polskiego tłumaczenia Winnie the Pooh
zatytułowanego Kubuś Puchatek. Tłumaczka tej książki popełniła błędy tłumaczeniowe nie
tylko dlatego, że realizowała szczególny program przekładowy, który Venuti nazwałby
udomowieniem oryginalnego tekstu. Drugi powód wynika ze słabej znajomości języka
wyjściowego i nierozerwalnego związku tej umiejętności z innymi elementami procesu
przekładu. Dysponując dość słabą znajomością języka angielskiego (a także angielskich
konwencji komunikacyjnych), tłumaczka musiała nieco „po omacku” domyślać się znaczenia
niektórych konstrukcji i zwrotów z kontekstu. Nie jest więc przypadkiem, że wiele błędów
popełniła w tłumaczeniu wypowiedzi osła Eeyeore (w polskiej wersji Kłapouchego), bo
osiołek wykazuje specyficzne angielskie poczucie humoru, a zatem jego sformułowania
wymagają często stosowania różnych odmian Grice’owskiej implikatury konwersacyjnej i
innych mechanizmów rekonstrukcji, a bardzo rzadko dają się jednoznacznie odczytać z
interpretowanego po polsku kontekstu.
Jeszcze bardziej niepokojący jest fakt, że niektórzy pedagodzy mający kształcić
tłumaczy nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, jakie stoją przed nimi zadania. Sądzą na
przykład, że wystarczy uzupełnić typowy program filologiczny paroma „językami
specjalistycznymi”, by wykształcić tłumaczy tekstów specjalistycznych. Bardzo ciekawie
wypowiedział się na ten temat J. Pieńkos:

…w kręgach specjalistów od przekładu przeważa pogląd, iż powinno się kształcić


specjalistów w zakresie przekładu, a nie tłumaczy specjalistycznych (wyspecjalizowanych).
Nierzadko jeszcze dzisiaj zdarza się, że nauczanie przekładu mylone jest z nauką języków
obcych, z nauką o języku lub terminologiami specjalistycznymi. Zadaniem szkół tłumaczy
jest i powinno być kształcenie tłumaczy w zakresie ogólnym, tak jak ma to miejsce w

88
odniesieniu do lekarzy, gdy kończą wydział medyczny, a dopiero później poświęcają się
wybranej specjalizacji. Nie należy zatem kształcić tłumacza wyspecjalizowanego, lecz
tłumacza wartościowego, sprawnego, który w przyszłości będzie się doskonalił w wybranej
przez siebie dziedzinie. Uwaga ta wydaje się o tyle trafna i istotna, że niewiele jest tekstów o
bardzo wysokim stopniu specjalizacji. Większość tekstów przeznaczonych do tłumaczenia
dotyczy jednocześnie wielu dziedzin nauki i techniki, a daleko posunięta specjalizacja
uniemożliwia tłumaczowi sprawna pracę… (Pieńkos 2003: 283)

W podobnym duchu wypowiadają się B. Hatim i J. Mason:

…if translator training is limited to those superficial characteristics of text which are
most typical of what technical or administrative translator is likely to encounter most of time
(specialized terminology, formulaic text conventions and so on), then the trainee will be
singularly ill-equipped to deal with, say, metaphor, allusion, implicature when these occur –
as they do – in technical texts. (Hatim and Mason 1997: VIII)

Jeszcze jedną istotną myśl dopowiadają Z. Kozłowska i A. Szczęsny:

Nie sposób przewidzieć wszystkich typów tekstów, jakie mogą zostać powierzone
tłumaczowi. Nie można więc nauczyć tłumaczenia wszystkich typów tekstów. Trzeba dać
narzędzia, a kształcić konieczne umiejętności (kompetencję tłumaczeniową). (Kozłowska,
Szczęsny 2003: 161)

Zatem, aby skutecznie kształcić tłumaczy, musimy zdać sobie sprawę z tego, czym jest
kompetencja tłumaczeniowa. Sądzę, że jest to zespół predyspozycji, cech, umiejętności oraz
ogromna porcja wiedzy o świecie w ogóle, a o kulturach związanych z danymi językami w
szczególności. Elementami kompetencji tłumaczeniowej są z pewnością:
1. znajomość języka wyjściowego i docelowego;
2. umiejętność dopasowania do siebie różnych struktur na podstawie ich względnego
podobieństwa;
3. znajomość kultury krajów, w których mówi się językiem wyjściowym i docelowym;
4. wiedza ogólna i specjalistyczna;
5. sprawności komunikacyjne;
6. wnikliwość w dążeniu do sensu;
7. znajomość teorii tłumaczenia;
8. predyspozycje i cechy charakteru.

1. Znajomość języka wyjściowego i docelowego


Warto zauważyć, że dobra znajomość języka nie jest równoznaczna ze sprawnością
komunikacyjną. Można być świetnym komunikatorem (pomijam tu kwestie różnic między
komunikacją ustną a pisemną), dysponując ograniczonym repertuarem środków językowych i
odwrotnie – ktoś posiadający doskonałą znajomość języka może nie sprawdzać się w
sytuacjach komunikacyjnych. Przez dobrą znajomość języka rozumiemy bogate słownictwo,
duży zasób syntagm i ram czasownikowych, a także opanowanie wielu innych mechanizmów
gramatycznych, takich jak zastosowanie czasów, przedimków, czasowników modalnych i
zdań przydawkowych w języku angielskim (żeby wspomnieć tylko o problemach
gramatycznych najbardziej dokuczliwych z polskiego punktu widzenia) oraz na przykład
znajomość końcówek (deklinacji i koniugacji) i ortografii języka polskiego (zob. rozdz. 7).
Oczywiście w praktyce zdarza się, że tłumacze znają język wyjściowy tylko biernie.
Nie jest jednak dobrze, gdy wiedza ta jest jeszcze na dodatek bardzo ograniczona. Brak

89
pewności przy interpretacji tekstu oryginału zmusza tłumacza do sprawdzania niemal
wszystkiego w słownikach i rzecz jasna wpływa negatywnie na wszystkie inne elementy
procesu przekładu, ponieważ de facto mamy do czynienia z jednym procesem, a nie z
rozdzielnymi modułami, z których każdy można „naprawić” nie ruszając pozostałych.
W każdym razie tłumacz musi znać porządnie gramatykę języka wyjściowego – bez
względu na to, czy potrafi ją objaśnić czy nie – bo inaczej będzie popełniał błędy
interpretacyjne lub bezmyślnie kalkował struktury języka wyjściowego w języku docelowym.
Doskonałym przykładem jest opisywany powyżej przypadek czasownika modalnego „could”
z tekstu Aping Motion – trzeba wiedzieć, że czasownik ten może odnosić się do przeszłości,
może być trybem przypuszczającym, ale może też dotyczyć przyszłości i właśnie w tym
ostatnim znaczeniu został użyty w tekście. Nieznajomość zasad użycia przedimka
określonego sprzyja popełnieniu błędu w tekście A Matter of Taste, błędu, który w
tłumaczeniach moich studentów pojawiał się zaskakująco często. „The” użyte we fragmencie
„The fact that the new strain of choosy mice was found in […] Birmingham…” nie jest
wymuszone zasadą rzeczownik + of + rzeczownik, bowiem może istnieć wiele różnych
„strains of mice”. Jego użycie musi zatem podlegać którejś z innych reguł rządzących
zastosowaniem przedimka określonego – w tym wypadku zasadzie wskazywania na
informację daną, a konkretniej, wymienioną wcześniej w tekście. W naszym tekście chodzi o
grupę rzeczownikową „some rodents”. W związku z tym powyższego zdania nie można
przetłumaczyć jako „Fakt, że w Birmingham odkryto nową odmianę wybrednych myszy…”,
gdyż w ten sposób wprowadzamy polskiego czytelnika w błąd co do tego, które informacje w
tekście są nowe, a które dane. Ponieważ tłumacz ma w dużej mierze do czynienia z oboma
językami niejako jednocześnie, znajomość obu języków przechodzi niepostrzeżenie w
znajomość gramatyki konfrontatywnej.

2. Umiejętność dopasowania do siebie różnych struktur na podstawie ich względnego


podobieństwa
Tłumacz cały czas uczy się dopasowywania do siebie różnych struktur obu języków,
zapamiętuje, że w danym tekście, lub w danym typie tekstów, dany zwrot udało mu się
przetłumaczyć tak, ale w innych sytuacjach trzeba szukać innych ekwiwalentów.
Dużym ułatwieniem dla tłumaczy mogą być najprzeróżniejsze studia konfrontatywne,
których akurat w przypadku języka angielskiego i polskiego nie brakuje (zob. np. Fisiak 1984,
Fisiak i In 1978, Kalisz 1981, 2000, Krzeszowski 1982, 1990).
Jak pisaliśmy powyżej, nie ma ekwiwalencji stuprocentowych, sprawdzających
się w każdej sytuacji – za każdym razem ostateczną decyzję podejmuje tłumacz – ale
oczywiście istnieją pewne wymienności statystyczne, które można zastosować w większości
przypadków bez bardzo intensywnej analizy, choć nie bez kontroli. Gdyby nie te statystyczne
analogie między językami (zwłaszcza językami spokrewnionymi), życie tłumacza byłoby
znacznie cięższe.
Nieco innym problemem są sceny i scenariusze. Tłumacz musi umieć
rozpoznać scenariusz, do którego odwołuje się autor oryginału i odnaleźć w pamięci jak
najbliższy scenariusz (lub scenariusze) którym dysponują odbiorcy przekładu. To jednak nie
rozwiązuje problemu, ponieważ sceny i scenariusze są często uwarunkowane kulturowo, a
zatem tłumaczeniowym ekwiwalentem nie zawsze będzie pozornie najbliższy scenariusz czy
scena. W zależności od typu tekstu czasami trzeba poszukać scenariusza ze sceny pozornie
odleglejszej, a często – zapoznać odbiorców przekładu z obcymi realiami składającymi się na
dany scenariusz (scenę).

3. Znajomość kultury krajów, w których mówi się językiem wyjściowym i docelowym

90
W naszym przypadku, ponieważ zajmujemy się tu głównie tłumaczeniami z języka
angielskiego na polski, idzie o znajomość kultury polskiej, angielskiej, amerykańskiej,
kanadyjskiej, nowozelandzkiej, indyjskiej, jamajskiej itd. Znajomość kultury oznacza nie
tylko „przerobienie solidnego kursu literatury” danego kraju, wiedzę o malarstwie, muzyce,
filmie itp. Zresztą nie wystarczy tu typowy kurs uniwersytecki – trzeba go będzie uzupełnić o
utwory rzadko uwzględniane w poważnych kursach literatury brytyjskiej czy amerykańskiej.
Moim studentom przedstawiam zwykle listę lektur obowiązkowych, która obejmuje nie tylko
znane i cytowane w najprzeróżniejszych tekstach książki, jak 1984 i Animal Farm Orwella,
Alice’s Adventures In Wonderland i Through the Looking Glass Carolla, Brave New World
Huxleya itp., ale również cały szereg tekstów mniej uznanych, a obecnych w powszechnej
świadomości. W przypadku kultur anglojęzycznych trzeba również znać kanon popularnych
piosenek ludowych, a zupełnie niezbędna jest znajomość najbardziej popularnych nursery
rhymes – wierszyków dla dzieci. Odwołania do takich wierszy i piosenek pojawiają się w
najróżniejszych tekstach – od artykułów prasowych, poprzez książki językoznawcze do
poważnych dzieł literackich (np. „orgy-porgy” w Brave New World jest nawiązaniem do
dziecięcego wierszyka Georgie Porgy).
Tłumacz musi również orientować się w historii i geografii danego kraju, aktualnej
sytuacji politycznej, organizacji życia itp. Trzeba znać tytuły najważniejszych gazet i
czasopism, najpopularniejszych programów telewizyjnych, nazwiska polityków, idoli i innych
znanych osobistości. Właściwie lista ta nie ma końca. Tłumacz nie jest w stanie przewidzieć
dokładnie, jaka informacja przyda mu się w danej sytuacji tłumaczeniowej. Najlepszą zatem
strategią postępowania jest stałe powiększanie swojej wiedzy na temat danych krajów,
interesowanie się nimi, czytanie, oglądanie, rozmawianie, podróżowanie.

Tłumacz, który nie wie, że pojawiające się w tekście Putting Kitty’s Typping on Pause
„Tucson, Ariz.” To nazwa miasta w stanie Arizona, a figurujące pod nazwiskiem Robert Key
litery „M.P” (Pipe Down) to skrót od „member of parliament”, skazany jest na ciągłe
poszukiwania po słownikach i encyklopediach, na ustawiczne sprawdzanie wszystkich
elementów oryginału. Co więcej, prędzej czy później trafi on na takie elementy kultury
wyjściowej, które rzadko umieszczane są w podręcznikach i encyklopediach, na przykład
tytuł ludowej piosenki czy cytat z wierszyka dla dzieci. Wynika z tego, że solidna znajomość
realiów i kultury kraju języka wyjściowego jest niezbędnym elementem warsztatu tłumacza,
problem ten jest już zresztą tematem opracowań książkowych (zob. np. Witte 2000).

4. Wiedza ogólna i specjalistyczna


Profesjonalny tłumacz powinien dysponować szeroka wiedzą o świecie. Oczywiście w
większości dziedzin wiedza ta z konieczności będzie dość powierzchowna – nikt nie może
specjalizować się we wszystkim. Tłumacz będzie zwykle specjalistą w paru dziedzinach
związanych z tematyką często tłumaczonych tekstów i zakresem ukończonych studiów. W
innych dziedzinach wystarczy ogólna orientacja uzupełniona umiejętnością szybkiego uczenia
się, sprawnością w wyszukiwaniu potrzebnych informacji i wiedzą o źródłach takich
informacji.
Wiedza specjalistyczna jest tylko jednym z wielu elementów kompetencji
tłumaczeniowej, znacznie więc łatwiej jest przygotować profesjonalnego tłumacza do
tłumaczeń w danej dziedzinie niż nauczyć specjalistę z tej dziedziny tajników tłumaczenia.
Twierdzę, że profesjonalny tłumacz poradzi sobie z przekładem każdego tekstu – oczywiście,
jeśli będzie miał odpowiednią motywację. Tłumacz kabinowi, na przykład, biorą udział w
konferencjach dotyczących bardzo różnych dziedzin i zwykle na przygotowanie do
konferencji mają najwyżej parę tygodni. Chociaż sam ukończyłem studia filologiczne,
miałem okazję tłumaczyć teksty między innymi z takich dziedzin, jak astronomia, biologia,

91
ciepłownictwo, krystalografia, paleontologia, politologia, zarządzanie i marketing, zielarstwo.
Zatem z mojego punktu widzenia zupełnym nieporozumieniem są postulaty zawarte w
raporcie UNESCO, który cytują A. Korzeniowska i P. Kuhiwczak (za Mackay & Mountford
1978):

…it is, or it should be axiomatic that nobody can properly translate what he does not
understand’ hence satisfactory technical translating can only be done by someone with the
requisite technical knowledge and practice in technical reasoning, to follow technical
arguments in the required speciality and to bridge over gaps in such an argument. The kind of
competence required to do this depends not only on the nature and subject matter of the
original text, but also on the kind of reader for whom it is intended. In order to translate
papers written by and intended for scientists engaged in original research at the frontiers of
knowledge, the translator must himself be familiar with those frontiers. (Korzeniowska I
Kuhiwczak 1998: 95)

Autorzy raportu najwyraźniej sądzą, że rozumienie jest kwestią wszystko albo nic i nie
zdają sobie w ogóle sprawy z natury kompetencji tłumaczeniowej. Gdyby pójść dalej tym
torem rozumowania, musielibyśmy dojść do wniosku, że tłumaczyć może tylko autor
oryginalnego tekstu.

5. Sprawności komunikacyjne
Sprawności komunikacyjne tłumacza – i zresztą każdego uczestnika komunikacji –
można dla celów opisu podzielić na interpretacyjne i perswazyjne. Inaczej niż u zwykłego
uczestnika aktu komunikacji, który może w dużej mierze polegać na intuicji i rutynie,
interpretacyjne działania tłumacza oparte są na bardzo dobrej znajomości języka – dużym
repertuarze jednostek leksykalnych, znajomości i szybkim rozpoznawaniu wielu syntagm
(fraz, zdań), doskonałej (choć niekoniecznie uświadomionej) znajomości strategii i konwencji
komunikacyjnych stosowanych przez użytkowników języka wyjściowego. Co najważniejsze,
tłumacz – w stopniu znacznie większym niż przeciętny uczestnik komunikacji – potrafi
utożsamiać się z nadawcą wypowiedzi, odgadywać jego motywacje i intencje.
Sprawności perswazyjne polegają przede wszystkim na umiejętności wczuwania się w
sytuację (potencjalnego) odbiorcy, przewidywania jego wiedzy, oczekiwań, reakcji i
odpowiedniego dostosowywania tekstu przekładu. Tu znowu potrzebna jest duża sprawność
językowa: tłumacz musi mieć możliwość wybierania właściwego sformułowania spośród
wielu mu dostępnych i nie może tak jak zwykły komunikator posłużyć się – w braku
odpowiednich słów – gestem, mimiką, „emoticonem” czy rysunkiem.

6. Wnikliwość w dążeniu do sensu


Podstawowym wymogiem przekładowym jest niezadowalanie się płytkim poziomem
stałości sensu (mniej więcej wiem, o co chodzi). Tłumacz musi drążyć do końca, dopóki nie
jest w pełni przekonany, że rozwiązał wszystkie zagadki i prześledził wszystkie tropy. W
przypadku analizowanego w rozdziale 4 tekstu The Mouse That Roared typowy czytelnik
zadowoli się rozumieniem na poziomie „coś zabrali, teraz chcą oddać, ale ktoś im
przeszkadza”. Tłumacz jednak powinien dostrzec nielogiczności tekstu: nie można wywieźć a
potem zwracać zamków i posiadłości ziemskich. Wnikliwa analiza tekstu wyjściowego
pozwala na zbudowanie modelu świata w nim przedstawionego, a ten model służy
tłumaczowi za punkt odniesienia dla kolejnych szczegółowych rozwiązań przekładowych
stosowanych w tekście docelowym. Początkujący tłumacze – czytający teksty tak jak zwykli
odbiorcy – nie są zwykle w stanie skonstruować takiego modelu, a jeśli im się to uda, nie
potrafią stosować go konsekwentnie przy rozwiązywaniu problemów szczegółowych. Stąd

92
ich tłumaczenia są często niespójne: znaczenie poszczególnych zdań kłóci się z wymową
całości, a we fragmentach najtrudniejszych znajdziemy oznaki tłumaczenia syntagmatycznego
świadczące o niemożności dopasowania danego fragmentu do modelu całości – tłumacz
posiłkuje się tłumaczeniem syntagmatycznym na zasadzie „ja wprawdzie nie bardzo
rozumiem, ale może czytelnicy zrozumieją”.
Główną przyczyna takiego stanu rzeczy jest przyzwyczajenie do płytkiego
analizowania tekstów – wystarczającego w większości typowych codziennych sytuacji
komunikacyjnych. Innym powodem może być niedostateczna znajomość języka wyjściowego
i brak nawyku weryfikowania tekstu przekładu.

7. Znajomość teorii tłumaczenia


Tłumacz nie musi być teoretykiem przekładu. Wydaje się jednak, że pewna znajomość
teorii jest bardzo pożądana. W końcu każdy praktykujący tłumacz jest mniej lub bardziej
świadomym wyznawcą jakichś teorii ekwiwalencji, zwolennikiem takich czy innych technik
tłumaczeniowych. Dobrze jest skonfrontować takie przekonania, wyrosłe na gruncie praktyki
indywidualnego tłumacza, z metodycznymi przemyśleniami innych. Pozwala to upewnić się
co do słuszności stosowanych metod bądź zmusza do ich weryfikacji. Zapoznanie się z
opisem technik tłumaczenia imion własnych czy innych elementów kulturowych (np.
Newmark 1981, 1988), czy tez z technikami przekładu tekstów polifonicznych (Berezowski
1997) daje nam przegląd różnych możliwości przewidywanych przez teoretyków i/lub
stosowanych przez praktyków i ułatwia wybór w przypadku napotkania takich problemów w
praktyce.

8. Predyspozycje i cechy charakteru


Osobowość tłumacza to temat słabo zbadany. Zdrowy rozsądek podpowiada, że
tłumacz powinien być osobą pracowitą, sumienną i wnikliwą, otwartą na wiedzę i ciekawą
świata, umiejącą stawiać się w sytuacji innych. Doświadczenie pedagogiczne każe mi
podejrzewać, że nie są to wszystkie cechy niezbędne do tego, by zostać dobrym tłumaczem –
szybkie sukcesy w tej dziedzinie są niezmiernie rzadkie. Z drugiej strony, należy pamiętać, że
tłumacze są ludźmi o bardzo różnych temperamentach, można więc sądzić, że nie istnieje
jeden uniwersalny model osobowości dobrego tłumacza. Warto też przypomnieć, że wszelkie
kategoryczne recepty i diagnozy dotyczące człowieka, jego umysłowości i jego działań
zawodzą: wyniki badań nad różnicami w stylach komunikacyjnych kobiet i mężczyzn
skłoniły U. Zaliwską-Okrutną do postawienia żartobliwego pytania: Czy mężczyzna może być
tłumaczem? (Zaliwska-Okrutna 2003)

Z przedstawionej powyżej koncepcji kompetencji tłumaczeniowej płyną pewne


wnioski co do metod nauczania przekładu. Ze względu na znaczenie znajomości języka, o
którym była wcześniej mowa, sądzę, że kurs tłumaczenia powinien rozpoczynać się dopiero
wtedy, gdy studenci opanowali język obcy w stopniu naprawdę zaawansowanym (warto by
tez pamiętać o ćwiczeniu sprawności w zakresie języka ojczystego). Podobnie jak cytowani
wcześniej autorzy uważam, że profesjonalny tłumacz musi być przygotowany do
samodzielnego rozwiązywania wszelkich problemów tłumaczeniowych – a nie do
tłumaczenia jednego typu tekstów. W związku z tym nauka tłumaczenia nie powinna
rozpoczynać się od tekstów specjalistycznych, a prawdziwy kurs tłumaczenia nie może się do
takich tekstów ograniczać.
Nie jestem też pewien, czy rzeczywiście każdy tłumaczony tekst powinien być
wcześniej omawiany. W ten sposób adepci przekładu są moim zdaniem prowadzeni za rękę,
co oducza ich samodzielności i czujności, jakie powinny cechować prawdziwego tłumacza.

93
Poza tym sądzę, że każdy z nas najlepiej uczy się na własnych błędach. Wolę zatem omówić
szczegółowo tekst po sprawdzeniu przekładów moich studentów wskazując im miejsca, w
których popełnili błędy, wyjaśniając, dlaczego tak się stało i dyskutując na temat najlepszych
rozwiązań. Bardzo możliwe, że tak pomyślany kurs przekładu jest nieco elitarny, ale przecież
studenci, z którymi mamy do czynienia, są grupą dość starannie wyselekcjonowaną. Trzeba
też wyraźnie powiedzieć, że tłumaczenie nigdy nie będzie zajęciem dla wszystkich.

94
Bibliografia

Adamczyk-Garbowska M. 1988 Polskie tłumaczenia angielskiej literatury dziecięcej.


Wrocław: Ossolineum
Adamska J. 2001 „The Cronicles of Narnia”: Proper Names In Translation. Niepublikowana
praca magisterska napisana pod kier. K. Hejwowskiego. Warszawa: Inst. Lingwistyki
Stosowanej
Arrojo R. 1997 „The ‘death’ of the author and the limits of the translator’s visibility”. W:
Snell-Hornby M., Jettmarova Z., Kaindl K. (red.) 21-32
Bachta A. 2001 Translating neologisms on the basic of Stanisław Lem works and their
English translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kier. K.
Hejwowskiego. Warszawa: Inst. Lingwistyki Stosowanej.
Bagajewa I. 1993a “O nazwach geograficznych w ujęciu translatorycznym” W: Grucza F.
(red.) Przyczynki do teorii i metodyki kształcenia nauczycieli języków obcych i
tłumaczy w perspektywie wspólnej Europy. Materiały z XVI Sympozjum ILS UW.
Warszawa: Wyd. Uniw. Warszawskiego, 111-117.
Bagajewa I. 1993b „Geographical names: Problems of equivalence and translatability”. W:
Lewandowska-Tomaszczyk B., Thelen M. (red.) Part 2. 349-354
Baker M. (red.) 1998 Routledge encyklopedia of translation studies. London/New York:
Routledge.
Bałuk-Ulewiczowa T. 2000 “Beyond cognizance: Fields of absolute untranslatability”. W:
Kubiński W. I in. (red.).
Bałuk-Ulewiczowa T. 2003 Stereotyp a nieprzekładalność bezwzględna. W: W. Kropiwiec U.
i in. (red.), 35-44.
Bar-Hillel Y. 1964a „A demonstration of the nonfeasibility of Fuldy automatic high quality
translation” (opubl. Po raz pierwszy w 1960 r.). W: Idem Language and information.
Selected essays on their theory and application. Reading, Mass.: Addison-Wesley.
174-179.
Bar-Hillel Y. 1964b “Intertranslatability of natural languages” (opubl. Po raz pierwszy w
1953 r.) W: Idem, Language and information. op. cit., 56-58.
Barik H. 1972 “Interpreters talk a lot, among other things”. W: Babel 18/1, 3-10.
Bereś S. 1987 Rozmowy ze Stanisławem Lemem. Kraków: Wyd. Literackie.
Berezowski L. 1997 Dialect In translation. Wrocław: Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego.
Berezowski L. 2000 „Pragmatyczne podstawy archaizacji” W: Kubiński W. i in. (red.) 129-
138
Berezowski L. 2001 Articles and proper names. Wrocław: Wyd. Uniwersytetu
Wrocławskiego.
Bergenholtz H., Trap S. (red.) 1995 Manual of specialised lexicography.
Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Berman A. 1985/2000 “Translation and the trials of the foreign”. W: Venuti L. (red.) 2000,
284-297.
Bivens W. 1975 “Lectures on Ch. Fillmore’s Case Grammar”, University of Warsaw.
Blum-Kulka Sh. 1986/2000 “Shifts of cohesion and coherence in translation”. W: Venuti L.
(red.) 2000. 298-313.
Bradbury M. 1993 The modern British novel. London: Martin Secker & Warburg Ltd.
Bransford J.D. 1979 Human cognition. Learning, understanding and remembering. Belmont,
Cal.: Wadsworth.
Bransford J.D., Johnson M.K. 1972 “Contextual prerequisites for understanding: Some

95
investigations of comprehension and recall”. Journal of Verbal Learning and Verbal
Behavior 11: 717-26.
Brzozowski J. 2001 “Czytelnik projektowany w przekładzie: problem paratekstu”. W:
Piechnik I., Świątkowska M. (red.) 2001 Ślady obecności. Traces d’une presence.
Kraków: Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego. 61-69.
Burkhanov I. 1998 Lexicography. A dictionary of Basic terms. Rzeszów: Wyd. Wyższej
Szkoły Pedagogicznej.
Burkhanov I. 2003 Translation: Theoretical prerequisites. Rzeszów: Wyd. Uniwersytetu
Rzeszowskiego
Callow K. 1993 “Non-realised information: A theory for the accurate and natural translation
of meaningful zero”. W: Lewandowska-Tomaszczyk B., Thelen M. (red.) 1993, Part 2.
359-368.
Catford J.C. 1965 A linguistic theory of translation. London: Oxford University Press.
Charbonnier G. 2000 Rozmowy z Claude Levi-Straussem. Warszawa: Czytelnik 139-145. Za:
Antropologia słowa. Zagadnienia i wybór tekstów 2003. Warszawa: Wyd.
Uniwersytetu Warszawskiego, s. 22.
Clark H.H., Haviland S. 1977 “Comprehension and the given-new contract”. W: Freedle
R.O. (red.) Discourse production and comprehension. Norwood, N.J.: Ablex.
Dąmbska-Prokop U. (red.) 2000 Mała encyklopedia przekładoznawstwa. Częstochowa: Wyd.
Wyższej Szkoły Języków Obcych i Ekonomii.
Dedecius K. 1974 Notatnik tłumacza. Kraków: Wyd. Literackie.
Delabastita D. (red.) 1996 Wordplay and translation. Manchester: St. Jerome Publishing.
Dembowski K. 2003 Translation of slang and informal English in selected novels by Charles
Bukowski. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K.
Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Dijk van T.A., Kintsch W. 1983 Strategies of discourse comprehension. New York:
Academic Press.
Douglas Kozłowska Ch. 1998 Difficult words in Polish-English translation. Warszawa: Wyd.
Naukowe PWN.
Dzierżanowska H. 1988 Przekład tekstów nieliterackich na przykładzie języka angielskiego.
Warszawa: PWN
Fabisiak E. 2001 Proper names In translation on the example of “Anne of Green Gables”
and
“Anne of the Island” by L.M. Montgomery. Niepublikowana praca magisterska
napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki
Stosowanej.
Fillmore Ch.J. 1968 “The case for case”. W: Bach E., Harms R.T. (red.) Universalis in
linguistic theory. New York: Holt, Reinhart & Winston.
Fillmore Ch.J. 1970 “The grammar of hitting and breaking”. W: Jacobs R.A., Rosenbaum
P.S. (red.) Readings in English transformational grammar. Ginn & Co.
Fillmore Ch.J. 1972 “On generativity”. W: Peters S. (red.) Goals of linguistic theory.
Englewood Cliffis, NJ: Prentice-Hall.
Fillmore Ch.J. 1977 “Scenes-and-frames semantics”. W: Zampolli A. (red.) Linguistic
structures processing. Amsterdam: North-Holland
Fillmore Ch.J. 1983 “Ideal readers and real readers”. Cognitive Science Program, Institute
of Cognitive Studies, University of California at Berkeley, January 1983.
Fisiak J. (red.) 1984 Contrastive linguistic: Prospect and problems. Berlin/New
York/Amsterdam: Mouton.
Fisiak J., Lipińska-Grzegorek M., Zabrocki T. 1978 An introduction English-Polish
contrastive grammar. Warszawa: PWN.

96
Godlewski G. (red.) 2003 Antropologia słowa. Zagadnienia i wybór tekstów. Warszawa:
Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego.
Gołębiowska A. 2000 Culture-specific Terms in „Nice Work”, “Therapy”, “Small World” by
D. Lodge and their Polish Translations. Niepublikowana praca magisterska napisana
pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Grajewska J. 2001 How to Render Culture-bound Items and the Author’s Style: Analysis of
“A Memoir of the Warsaw Uprising” by M. Białoszewski and its English Translations.
Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego.
Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Grice H.P. 1975 “Logic and conversation” W: Cole P., Morgan J.L. (red.) Syntax and
semantics. Vol. 3. Speech acts. New York: Academic Press.
Grimes J. 1975 The thread of discourse. The Hague: Mouton.
Grodziński E. 1973 Zarys ogólnej teorii imion własnych. Warszawa: PWN.
Grzenia J. 1998 Słownik nazw własnych. Warszawa: PWN.
Gutt E.-A. 1992 Relevance theory. A guide to successful communication in translation.
Dallas/New York: Summer Institute of Linguistic and United Bible Societes.
Gutt E.-A 2000 Translation and relevance. Cognition and context (including Postscript).
Manchester: St. Jerome Publishing.
Harris B. 1977 “The importance of natural translation” W: Working Papers on Bilingualism
12, 96-114.
Harris B., Sherwood B. 1978 “Translation as an innate skill” W: Gerver D., Sinaiko H.W.
(red.) Language interpretation and communication. New York: Gardner, 155-170.
Hatim B., Mason I. 1997 The translator as communicator. London/New York: Routledge.
Hejwowski K. 1992 Psycholingwistyczny model procesu tłumaczenia. Niepublikowana praca
doktorska. Uniwersytet Warszawski.
Hejwowski K. 2001a „Języki specjalistyczne a kompetencja tłumaczeniowa”. W: Kątny A.
(red.) Języki fachowe, problemy dydaktyki i translacji. Olecko: Wszechnica Mazurska,
171-180.
Hejwowski K. 2001b „Źródła błędów w tłumaczeniu na język ojczysty”. W: Kopczyński A.,
Zaliwska- Okrutna U. (red.) 149-159.
Hejwowski K. 2003 „Tekstualizm a funkcjonalizm – kwestia odpowiedzialności tłumacza”.
W: Hejwowski K. (red.) 189-202.
Hejwowski K. (red.) 2003 Teoria i dydaktyka przekładu. Olecko: Wszechnica Mazurska.
Hejwowski K. 2004 Translation: A cognitive-communicative approach. Olecko: Wszechnica
Mazurska.
Herrmann Th. 1983 Speech and situation. A psychological conception of situated speaking.
Berlin: Springer
Herrmann Th. 1985 Allgemeine Sprachpsychologie. Munchen: Urban & Schwarzenberg.
Himes Ch. 2002 “Sedno krzywdy” (fragmenty). W: „Literatura na świecie 4-5-6/2002 (369-
371)
Hormann H. 1981 To mean – to understand. Problems of psychological semantics. Berlin:
Springer.
House J. 1977 A model for translation quality assessment. Tubingen: Gunter Narr.
Jaworowska J. 2001 Errors in Translation Exemplified by “Forsa”, the Polish Translation of
“Money” by M.Amis. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K.
Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kaczorowska M. 2000 How to translate Culture-bound Items? A Case Study of “Weiser
Dawidek” by P. Huelle. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem
K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kalisz R. 1981 The programatic, semantic and syntax of the English sentences with ‘that’

97
complements and the Polish sentences with ‘że’ complements. A contrastive study.
Gdańsk: Wyd. Uniwersytetu Gdańskiego.
Kalisz R. 2000 “Pojęcia językoznawstwa kontrastywnego a praktyka tłumaczeniowa”. W:
Kubiński W. i in. (red.), 97-102.
Kay P. 1983 „Three properties of the ideal reader”. Cognitive Science Program, Istitute of
Cognitive Studies, University of California at Berkeley, March 1983.
Kielar B.Z. 1988 Tłumaczenie i koncepcje translatoryczne. Wrocław: Ossolineum.
Kielar B.Z. 2003 Zarys translatoryki. Warszawa: Katedra Języków Specjalistycznych.
Kintsch W. 1974 The representation of meaning In memory. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Kintsch W. 1977 Memory and cognition. New York: Wiley.
Kopczyński A. 1975 “Interpretation as a metatextual activity”. W: “Kwartalnik
Neofilologiczny” 22/3, 353-363.
Kopczyński A. 1980 Conference interpreting. Poznań: Uniwersytet Adama Mickiewicza.
Kopczyński A., Zaliwska-Okrutna U. (red.) 2001 Język rodzimy a język obcy – komunikacja,
przekład, dydaktyka. Warszawa: Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego.
Korzeniowska A., Kuhiwczak P. 1998 Successful Polish-English translation. Tricks of the
trade. Warszawa: Wyd. Naukowe PWN.
Kozak J. 2000a “The spirit of the letter. Standards of textuality and the semic codes in
translemic analysis”. W: “Kwartalnik Neofilologiczny” XLVII, 4/2000, 457-476.
Kozak J. 2000b „Lawrence Venuti, czyli o przekładach oswojonych i wyobcowanych”.
Przekładaniec. A Journal of Literary Translation No 7. Kraków: TERTIUM, 9-27.
Kozodój A. 2001 Play on words and on idioms In the theater of the absurd (on Basic of
selected plays by Beckett, Pinter, Albee and Stoppard). Niepublikowana praca
magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut
Lingwistyki Stosowanej
Kozłowska Z., Szczęsny A. 2003 “Zasada stopniowania trudności przy doborze tekstów do
nauczania pisemnego tekstów nieliterackich”. W: Hejwowski K. (red.) 159-176.
Kreja B. 1969 Słowotwórstwo rzeczowników ekspresywnych. Gdańsk: Gdańskie Towarzystwo
Naukowe
Kropiwiec U., Filipowicz-Rudek M., Konieczna-Twardzikowa J. (red.) 2003 Między
oryginałem a przekładem. T. VIII. Stereotyp a przekład. Kraków: Księgarnia
Akademicka
Krzeszowski T. 1982 Gramatyka angielska dla Polaków. Warszawa: PWN
Krzeszowski T. 1990 Contrasting language: The scope of contrastive linguistic. Berlin/New
York: Mouton de Gruyter.
Krzywicki D. 2003 Translating idioms as exemplified by Polish version of the novel “The
Adventures of Tom Sawyer” by Mark Twain. Niepublikowana praca licencjacka
napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Olecko: Wszechnica Mazurska.
Kubiński W., Kubińska O., Wolański T.Z. (red.) 2000 Przekładając nieprzekładalne.
Materiały z I Międzynarodowej Konferencji Translatorycznej. Gdańsk: Wyd.
Uniwersytetu Gdańskiego.
Kucińska A. 2001 English translation of the culture-bound items In A. Libera’s “Madame”.
Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego.
Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Kurkowska H., Skorupka S. 1964 Stylistyka polska. Zarys. Warszawa: PWN.
Kuryłowicz J. 1980 „The linguistic status of proper nouns (names). Onomastica XXV: 5-10.
Kwieciński P. 2001 Distrubing strangeness. Toruń: Edytor.
Lakoff G., Turner M. 1989 More than cool reason – A field guide to poetic metaphor.
Chicago/London: The University of Chicago Press.
Langacker R.W. 1986 “An introduction to cognitive grammar”. Cognitive science 10, 1-40.

98
Langacker R.W. 1987 Foundations of cognitive grammar. Vol. I. Theoretical prereguisites.
Stanford: Stanford University Press.
Langacker R.W. 1995 Wykłady z gramatyki kognitywnej. Kazimierz n.Wisłą, grudzień 1993.
Kardela H. (red.) Lublin: Wyd. Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Langacker R.W. 1997 „The conceptualization. Cambridge: Cambridge University Press, 229-
252.
Lefevere A. (red.) 1992 Translation/History/Culture. A sourcebook. London/New York:
Routledge.
Lefevere A. 1982/2000 “Mother Courage’s cucumbers: text, system and refraction in a
theory of literature”. W: Venuti L. (red.) 2000, 233-249.
Lem Stanisław 1984 (wyd. I 1968) Głos Pana. Kraków/Wrocław: Wyd. Literackie.
Levy J. 1963 Umeni prekladu. Praha: Ceskoslovensky spisovatel.
Levy J. 1967/2000 „Translation as a decision proces”. W: Venuti L. (red.), 148-159.
Lewandowska-Tomaszczyk B. 1999 „A cognitive-interactional model of a cross-linguistic
analysis: New perspectives on tertium comparationis and the concept of equivalence”.
W: Lewandowska-Tomaszczyk (red.), 1999, 53-76.
Lewandowska-Tomaszczyk B. (red.) 1999. Cognitive perspectives on language. Frankfurt am
Main: Peter Lang.
Lewicki R. 2000 Obcość z odbiorze przekładu. Lublin: Wyd. Uniwersytetu Marii Curie-
Skłodowskiej.
Lewicki R. (red.) 2002 „Obcość w przekładzie a obcość w kulturze”. W: Lewicki R. (red.),
43-52.
Lodge D. 1992 Mały światek. Poznań: Rebis.
Lukszyn J. (red.) 1993 Tezaurus terminologii translatorycznej. Warszawa: PWN.
Lukszyn J. (red.) Gramatyki translacyjne. Warszawa: Topos.
Łukasiewicz K. 2003 Translating culture-bound items. A case study of “The Pianist” by W.
Szpilman. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K.
Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Maj A. 1998 Translating unconventional language on the basic of Martin Amis’s works and
their Polish translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem
K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Malinowski B. 1923/1960 „The problem of meaning In primitive languages”. W: Ogden
C.K., Richards I.A. (red.) 1923/1960 (wyd. 10). The meaning of meaning. London:
Routledge & Kegan Paul.
Malinowski B. 1983 “Problem znaczenia w językach pierwotnych” W: Paluch A.K.
Malinowski. Warszawa: Wiedza Powszechna.
Malinowski B. 1986/1922 Agronauci Zachodniego Pacyfiku. T. 2. Warszawa: PWN
Malinowski B. 1987/1935 Ogrody koralowe i ich magia. T. 2. Warszawa: PWN.
Malmkjaer K. 1998 „Analytical philosophy and translation”. W: Baker M. (red.)
Malon M. 2001 Translating idioms as exemplified by Jeffrey Archer’s novels and their Polish
translations. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K.
Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Manini L. 1996 „Meaningful literary names. Their form and functions, and their
translations”. W: Delabastita D. (red.), 161-178.
Marchwiński A. 1996 „Gramatyka translacyjna a kompetencja tłumacza” W: Lukszyn J.
(red.)
Miller G.A. 1956 „The magical number seven, plus or minus two: Some limits on our
capacity for processing information”. Psychological Review 63, 81-97.
Milne A.A. 1991 The Complete Winnie-the-Pooh. London: Dean.
Minsky M. 1980 “A framework for representing knowledge”. W: Metzing D. (red.) 1980

99
Frame conception and text understanding. Berlin: Walter de Gruyter.
Mounin G. 1967 Die Ubersetzung. Geschichte, Theorie, Anwendung. Munchen:
Nymphenburg.
Nabokov V. 1955/2000 “Problems of translation: ‘Oniegin’ in English”. W: Venuti L. (red.)
2000, 71-83.
Neubert A., Shreve G.M. 1992 Translation as text. Kent/London: The Kent State UP.
Newmark P. 1981 Approaches to translation. Oxford: Pergamon Press.
Newmark P. 1988 A textbook of translation. New York: Prentice Hall.
Nida E.A. 1964 Toward a science of translating. Leiden: Brill.
Nord Ch. 2003 “Proper names in translations for children: Alice in Wonderland as a case in
point”. Meta XLVIII, 1-2, 182-196.
Norman D. 1980 “Twelwe iusses for cognitive science”. W: Cognitive science 4/1: 1-32.
Piechnik I., Świątkowska M. (red.) 2001 Ślady obecności. Traces d’une presence. Kraków:
Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Piekarz M. 2004 Mistranslations In the Polish rendition of ‘interview with the Vampire’ by
Anne Rice. Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K.
Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Pieńkos J. 2003 Podstawy przekładoznawstwa. Od teorii do praktyki. Kraków: Zakamycze.
Pisarska A., Tomaszkiewicz T. 1988 Współczesne tendencje przekładoznawcze. Poznań:
Wyd. Naukowe Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Quinn W. 1964 „Meaning and translation”. W: Fodor J.A., Katz J.J. (red.) The structure of
language. Reading In the philosophy of language. Englewood Cliffs, N.J.: Prentice-
Hall.
Reiss K. 1971/2000 “Type, kind and individuality of text. Decision making in translation”.
W: Venuti L. (red.), 160-171.
Reiss K., Vermeer H.J. 1984 Grundlegung einer allgemeinen Translationstheorie. Tubingen:
Niemeyer.
Rosch E.H. 1977 “Human categorization”. W: Warren N. (red.) Advances in cross-cultural
psychology. New York: Academic Press.
Rosch E.H. 1978 “Principles of categorization”. W: Rosch E.H., Lloyd B.B. (red.) Cognition
and categorization. Hillsdale, N.J.: Erlbaum.
Rossetti D.G. 1992 “Dante and his circle” (opubl. 1861). W: Lefevere A. (red.)
Rudolf K.F. 2000 “O przekładalność tytułów”. W: Kubiński W. i in. (red.), 485-489.
Ruta S. 2000 Translating culture-bound term, as exemplified by ‘Raport o stanie wojennym’
by M. Nowakowski and its English and French translations. Niepublikowana praca
magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut
Lingwistyki Stosowanej.
Sapir E. 1933 “Language” W: Encyclopedia of the Social Sciences, vol. 9. New York.
Sawicki P., Smicekova J 2003 “Trzy ćwierci do śmierci, czyli ostrawskie stereotypy
kulturowe I językowe słowem polskim przez Jaromira Nohavicę wyłożone”. W:
Kropiwiec U. i in. (red.), 195-209.
Schank R. 1982a Dynamic memory. A theory of reminding and learning in computers and
people. Cambridge: Cambridge University Press.
Schank R. 1982b Reading and understanding: Teaching from the perspective of artificial
intelligence. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Schleiermacher F. 1813 “Uber die verschiedenen Methoden des Ubersetzens”, tłum. Ang.
“On the different methods of translating”. W: Lefevere (red.), 1992.
Schlesinger I.M. 1977 Production and comprehension of utterances. Hillsdale, NJ: Erlbaum.
Setkowicz A. 1997 Some peculiarities of translating English children’s literature as

100
exemplified by Polish translations of “Just so Stories” by R. Kipling. Niepublikowana
praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut
Lingwistyki Stosowanej.
Shelley P.B. 1840/1992 “A defence of poetry” (napisane w 1821, opubl. W 1840 r.), fragm.
zamieszczony w: Lefevere A. (red.), s. 56.
Sibley B. 2002 Hejże ha! Niech żyje Miś! Warszawa: Prószyński i S-ka.
Skibińska E. 2000 „Nazwy własne we francuskim przekładzie Prawieku i innych czasów Olgi
Tokarczuk”. W: Kubiński W. i in. (red.) 2000. 157-169.
Snell-Hornby M. 1990 „Dynamics In meaning as a problem for bilingual lexicography”. W:
Lewandowska-Tomaszczyk J. (red.), Meaning and lexicography (Linguistic and
Literary Studies in Eastern Europe 28). Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Snell-Hornby M. 1995 Translation studies. An integrated approach. (Revised edition)
Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Snell-Hornby M., Jettmarova Z., Kaindl K. (red.) 1997 Translation as intercultural
communication. Amsterdam/Philadelphia: John Benjamins.
Sperber D., Wilson D. 1986 Relevance. Communication and cognition. Oxford: Basil
Blackwell.
Stalmaszczyk P. 2000 “Problemy z nazwami” W: Kubiński W. i in. (red.), 141-147.
Szczerbowski T. 2003 „Stereotypy i przekłady, czyli ‘kłamstwa’ motywowane kulturowo”. W:
Kropiwiec U. i in. (red.), 23-33.
Śliwińska K. 2003 Translation of Polish diminutives in “The Polish Complex”.
Niepublikowana praca magisterska napisana pod kierunkiem K. Hejwowskiego.
Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.
Świerkocki M. 1997 „Amis w malinach”. W: Literatura na Świecie 3/1997 (308), 266-282.
Tabakowska E. 1993 Cognitive linguistic and poetica of translation. Tubingen: Gunter Narr.
Tabakowska E. 1995 “Językoznawstwo kognitywne w teorii I praktyce przekładu: oleodruk I
symfonia na dwa fortepiany”. W: Konieczna-Twardzikowa J. (red.) Między
oryginałem a przekładem. Kraków: Universitas.
Helen M., Lewandowska-Tomaszczyk B. (red.) 1990 Translation and meaning. Part 1 –
Proceedings of the Maastricht Session of the 1990 Maastricht-Łódź Duo Colloquium.
Maastricht: Euroterm.
Tomicka M. 2000 “Wykluczone z przekładu. O skrótach we francuskim tłumaczeniu Złego
Leopolda Tyrmanda”. W: Kubiński W. i in. (red.) 441-450.
Tomicka M. 2002 „Kuchnia PRL-u we francuskim tłumaczeniu Złego Leopolda Tyrmanda”.
W: Lewicki R. (red.), 141-152.
Toury G. 1978/2000 (rev. 1995) „The nature and role of norms In translation”. W. Venuti L.
(red.), 198-211.
Toury G. 1995 Descriptive translation studies and beyond. Amsterdam: John Benjamins.
Tryuk M. 2003 “Dydaktyka tłumaczenia konferencyjnego a typologia tekstów”. W:
Hejwowski K. (red.), 149-158.
Valian V. 1977 „Talk. Talk. Talk: A selective critical review of theories of speech
production”. W: Freedle R.O. (red.) Discourse production and comprehension.
Norwood, N.J.: Ablex.
Venuti L. 1995 The translator’s invisibility. A history of translation. London/New York:
Routledge.
Venuti L. (red.) 2000 The translation studies reader. London/New York: Routledge.
Vermeer H.J. 1989/2000 “Skopos and commission in translational action”. W: Venuti L.
(red.) 2000, 221-232.
Viaggio S. 1996 “The pitfalls of metalingual use in simultaneous interpreting”. W:
Delabastita D. (red.)

101
Vinay J.-P., Darbelnet J. 1958/2000 (rev. 1995) “A methodology for translation”. W: Venuti
L. (red.) 2000, 84-93.
Whorf B.L. 1956 Language, thought and reality. Cambridge, Mass.: The M.I.T. Press.
Wierzbicka A. 1985 Lexicography and conceptual analysis. Ann Arbor: Karoma Publishers.
Wille L. 2003 Semantische Figuren in der Ubersetzung. Ein Spiel mit Wort und Werk.
Marburg: Tectum Verlag.
Witte H. 2000 Die Kulturkompetenz des Translators. Begriffliche Grundlegung und
Didaktisierung. Tubingen: Stauffenburg Verlag.
Wittgenstein L. 1997 Tractatus Logico-Philosophicus. Warszawa: PWN.
Wojtasiewicz O. 1957/1992 Wstęp do teorii tłumaczenia. Warszawa: Tepis.
Wyler L. 2003 „Harry Potter for children, teenagers and adults Meta vol. 48, nos 1-2, 5-14.
Zaliwska-Okrutna U. 2001 “Patty, Patricia czy Patrycja? Antroponimy jako problem
tłumaczeniowy i glottodydaktyczny”. W: Kopczyński A, Zaliwska-Okrutna U. (red.)
2001, 247-256.
Zaliwska-Okrutna U. 2003 „Czy mężczyzna może być tłumaczem?” W: Hejwowski K. (red.)
2003, 177-188.
Zgusta L. 1971 A manual of lexicography. Praha: Academia.
Zgusta L. 1984 “Translational equivalence and the bilingual dictionary”. W: Hartmann
R.R.K. (red.) LEXeter ’83 Proceedings. Tubingen: Niemeyer. 147-154.
Zielińska A. 2001 Solving the Problem of Untranslatability in “Harry Potter and the
Philisopher’s Stone” by J.K. Rowling. Niepublikowana praca magisterska napisana
pod kierunkiem K. Hejwowskiego. Warszawa: Instytut Lingwistyki Stosowanej.

102
Suplement
Teksty prasowe omawiane w książce zaczerpnięte z tygodnika
Newsweek z lat 1997-2000

Pipe Down
The British may soon be listening to fewer instrumental version of “Penny Lane”
while trapped in elevators. Last week M.P. Robert Key, a member of the Compaign for
Freedom From Piped Music introduced a bill that would ban the music from public places
with a captive audience, like hospitals and rail stations. Not only is the music annoying, he
says, but studies have shown that it can raise blood pressure and depress the immune system.
Key hopes his compaign will at least encourage people “who might be considering installing
piped music to thank again”.

The Mouse That Roared


Art works by 17th-century masters. Castles. Country estates and 430.000 acres of prime
real estate. These are among the treasures confiscated by German forces occupying
Czechoslovakia during World War II. Berlin wants to return them to their rightful owners, the
Czechs, as war reparations. But there’s one (very) small hitch: Liechtenstein, that eyeblink on
the autobahn, haven for dodgy dollars and old European nobility. Many of the assets in
question were owned by its citizens – and the tiny kingdom wants the wealth back.
No way, German court declared three years ago. The properties are most definitely
German, it ruled, because the Liechtensteiners living in the Czech lands of yore were “ethnic
Germans”. Oh, the Sturm und Drang that has occasioned. Last week Liechtenstein filed suit
against Germany in the International Court of Justice in The Hague claiming its “sovereignty”
has been violated and demanding compensation, if not the contested assets themselves.
Liechtenstein has mustered all its big guns for the fray. Its foreign minister came to The
Hague armed with four of Europe’s most expensive lawyers. Even its head of state, Prince
Hans-Adam II, has girded his loins for battle – after discovering one of his family’s lost
paintings in Cologne. The case has taken 50 years to come about. No doubt it will take that
many more to resolve.

Pitiful Debate
Switzerland’s neutrality is at risk. Thomas Steinhauer shattered a U.S. record by
spitting a cherry pit nearly 83 feet, but U.S. cherry-spit rule-book author Herb Teichman
claims foreigners often permit running starts and, worse, canned cherries. “I’d like to see
them come to our turf and spit on our rules” he says. This spat’s getting juicy…

Topless in Rio
Carnaval, by definition, is the festival of the flesh. But this year’s round in Rio de
Janeiro was skimpier than ever. All week long, toplessness was a bare essential at the raucous
street parties, as well as at the gala carnival balls. But don’t blame the heat. The sudden wave
of demi-nudity was a political statement of sorts, brought on by a much publicized incident in
January when Rio police arrested a 33-year-old woman for bathing without a bikini top.
Ironically, while Rio has long been famous for its scanty swim gear, toplessness has never

103
been widespread. But all it took was an arrest, based on a 70-year-old indecency law, and
suddenly defiant women were offing their tops from tide to tide. No new arrests have been
reported. Point for the girl from Ipanema.

Time for ‘Clockwork’


After “A Clockwork Orange” was blamed for inciting copycat violence, Stanley
Kubrick withdrew the futuristic fable from Britain in 1974. But this week, a year after the
director’s death, the classic shock film is back. Though Kubrick never reconsidered his “ban”
– an usual act of self-censorship – Warner Bros. decided it was time young Alex his gang of
Droogs returned.

Sweet Deal
Mickey Mouse has stepped in Pooh: Disney is buying the film and merchandising
rights to Winnie the Pooh and the rest of the Hundred Acre Wood crowd for $350 million.
That means windfalls for the British institutions named in the will of Pooh’s creator, A.A.
Milne. The Garrick Club in London, of which Milne was a member, is likely to receive a $75
million share. The membership, which includes the Prince of Wales, plans improvements to
the wine cellar. Westminster School, Milne’s alma mater, will spend its wad on scholarships.
Other payments go to the family of Milne’s illustrator, E.H. Shepard and the Royal Literary
Fund, which supports needy authors. Not included in the deal are sales from two Pooh books,
leaving plenty more honey in the pot.

Prison Tales
Polish writer Gustaw Herling-Grudzinski brilliantly chronicled the terrors of the Gulag
Archipelago long before Aleksandr Solzhenitsyn did. His seminal work, “A World Apart”,
published in 1951, was based on his experiences in Soviet labor camps from 1940 to 1942.
The book described the psychological as well as the physical destruction of his fellow
prisoners. After his release, Herling-Grudzinski fought for Polish forces that battled German
troops across North Africa and Italy. Since the end of WWII he had lived in Naples, where he
became a leader of the cultural and political life of the Polish anti-communist émigré
community. He died last week at 81.

Bacon-Free
Many of Britain’s Muslims want Winnie the Pooh’s partner Piglet removed from
paraphernalia and clothing at baby-gear chain Mothercare, as Islam deems pigs unclean. “I do
not want my children plaving with him”, said one shopper. But stores probably won’t make
the cut. “Piglet is an part of Winnie’s friends. How could we possibly dump him?”, said
Mothercare. Not even religion can break up this friendship.

Aping Motion
In a lab in North Carolina, an owl monkey thinks about grabbing a piece of fruit. His
brain cells send electric messages to his muscles. He lifts his furry arm – and a nearby robot
arm simultaneously mimics the movement. With this small gesture, the monkey has proved
that primate brainwaves can control complex robotic motion. It’s not an isolated
accomplishment; scientists hope that this work will one day help paralyzed people operate

104
prosthetic limbs. And it could also deepen our understanding of how the brain works, says
Duke University’s Miguel Nicolelis, who reported the owl-monkey research in last week’s
issure of the journal Nature. Several labs are working on chips that may eventually allow
patients’ brains to control robots through radio transmitters. Nicolelis also says doctors may
one day replace injured nerve cells with silicon chips. Those advances could be the first of
many to help scientists piece together the symphony in the brain.

Two Legs Bad


It’s no secret that George Orwell hated communism. He provided the British
government with names of writers that he labeled “crypto-communists”, and his 1945 classic
“Animal Farm” ridicules the Russian Revolution and its betrayal by Joseph Stalin. But what
hasn’t been known is that the fable was actually used to fight communism during the cold
war. Last week, the British Foreign Office revealed that, to counter Soviet propaganda, a
covert government agency bought the rights to “Animal Farm” and hired illustrators to create
a comic-strip version of the political satire. The British then secretly paid newspapers to run
the strips in countries including India, Eritrea, Thailand, Venezuela, Mexico and Brasil. It
seems the crayon is mighter than the sword.

In-Flight Food
As professor of productions and operations management at Britain’s University of
Surrey, Peter Jones is hoping to make flying a culinary treat. Teaching classes on flight
catering, he’ll seek to solve the stress of serving sauces (“They separate out – partly because
they’re being served six miles up in the air”), lecture on his favorite airline food (“a good hot
breakfast”) and, let’s hope, improve the pies we eat in the skies. But will he tackle air rage?
“We’ll do limited research”, he told Newsweek. Improved food should do just fine – after all,
who would cause a ruckus at 30,000 feet after eating a gourmet meal?

A Matter of Taste
Where man leads, pest must follow. Last year, the British Tourist Authority declared
that curry had supplanted fish and chips as the national dish. Now the same spirit of
gastronomic adventure has infected the nation’s roaches. Britain’s largest pest-control
company, Rentokil, says it’s obliged to use tablets of curry powder to lure is victims onto
sticky boards. Some rodents have become just as choosy. No longer content with plain starchy
bait, they want tuna, chicken and peanut-butter flavors. The fact that the new strain of choosy
mice was found in Indian-food-heavy Birmingham should come as no surprise. What
discerning mouse opts for cereal when vindaloo leftovers are available?

In a Flap
London’s underpaid thespians have hit a new low. The producers of the West End
show “Arthur Smith Sings Leonard Cohen” decided to ditch a Muscovy duck named George
at a fee of $365 per day, opting instead for an actor dressed in a duck costume, to appear
onstage during a rendition of “Bird on a Wire”. The head and tail of all this? The human duck
will be paid the actors’ minimum wage of $429 – a week.

Lights Out

105
Ah, Paris, city of light. But not for patrons at one wildly popular new event. In a sort
of performance-art experiment, documentary film-makers Michel and Philippe Relhac are
running a pitch-black eating establishment: no windows, no lights… and blind waiters. Diners
find themselves fingering food to identify it (beef? Mutton?). And the anonymity spurs quick
friendships at the tables. Meanwhile, the waiters serve as constant reminders that some of us
live our whole lives in the dark. Drawbacks: much spilling, some food fights, and at least one
uninvited fondle. But for about $30, most find the evening quite worthwhile. Dark a l’orange,
anyone?

Heart of Stone
It looks like a plain, old reddish-brown rock. But to scientists it’s a fabulous treasure:
the fossil remains of a dinosaur’s heart. CT-scan tests, detailed in the journal Science, appear
to show that the organ had four chambers, not three as in modern reptiles. If so, the heart’s
original owner, a 650-pound plant-eater called Thescelosaurus, was likely warm-blooded, like
birds – and us.

Bailout Blues
Instead of spending vast sums to bail out its banks, Japan could have educated all the
illiterate children in the developing world – and bought Chicago Bulls. That’s the premise
behind the country’s latest best seller, the kid’s book “Bubble Fantasy: What Could That
Money Have Bought”? Novelist Ryu Murakami compiled 128 things Japan might have done
with the $70 billion it funneled into its failing banks. “I want readers to feel the magnitude of
the money wasted”, he told Newsweek. With the $23,4 billion spent on the Hokkaido
Takushoku Bank alone, Murakami figures Japan could have purchased an aircraft carrier. The
New York Times and financed 25 remakes of “Titanic”. Then again, maybe it was better to
save the banks.

By the Dozen
The elephant bird, or Aepyornis maximus, has been extinct for 1.000 years, but its eggs
still sell by the dozen. Last week 315 elephant-birds eggs – each about a foot high – were
seized by customs agents in Le Havre. The eggs, which are the world’s largest, had been
smuggled from southern Madagascar, where they had been pillaged from fossil sites. Most
had been sold to collectors at prices ranging from $1.000 to $100.000. The U.N. Educational,
Scientific and Cultural Organization forbids trade in items of cultural importance, and the
agency lists elephant-bird eggs in that category. Still, the smuggling continues.

Putting Kitty’s Typing on Pause


When your cat walks across your PC keyboard, a blast water from your spray bottle is
probably not the wisest choice of navigate reinforcement. That’s a good reason to invest in
Chris Niswander’s PawSense software (for Windows only; available for $19.99 at bitboost.
Com). The program detects “catlike typing” – four keyes at once, nonsensical patterns – and
responds with a screeching noise reminiscent of an off-key harmonica. The keyboard then
lock until you type the word “human”. The Tucson, Ariz., programmer says his solution is as
funny as it is practical. Kitty won’t be laughing.

106
107

You might also like