You are on page 1of 224

ISAAC ASIMOV

JA, ROBOT
TŁUMACZYŁ JERZY ŚMIGEL

Scan-dal
Nowe releasy

WSTĘP
Ponownie przejrzałem swoje notatki, ale nie spodobały mi się.
Spędziłem trzy dni na wyczerpujących rozmowach w Korporacji, ale równie
dobrze mogłem zostać w domu i kartkować Encyclopedia Tellurica.
Powiedziano mi, że Susan Calvin urodziła się w 1982 roku, a więc ma
teraz 75 lat. Ale o tym wiedzą wszyscy. Korporacja Amerykańskie Roboty i
Mechaniczni Ludzie ma także 75 lat, ponieważ to w roku narodzin dr Calvin
Lawrence Robertson stanął na czele czegoś, co stać się miało największym
gigantem przemysłowym w historii człowieka. O tym także wiedzą
wszyscy.
W wieku lat dwudziestu Susan Calvin była uczestniczką seminarium
psycho-matematycznego, podczas którego dr Alfred Lanning z
Amerykańskich Robotów po raz pierwszy zaprezentował robota
umiejącego mówić. Była to duża, niezgrabna, śmierdząca olejem maszyna
przeznaczona do prac kopalnianych na Merkurym. Ale potrafiła mówić - i to
sensownie.
Susan nie wypowiedziała słowa podczas całego seminarium, nie
wzięła także udziału w gorącej dyskusji, jaka rozpętała się wkrótce potem.
Była oziębłą, bezbarwną dziewczyną, broniącą się przed otaczającym ją
światem, którego nie znosiła, roztaczając wokół siebie aurę
nieprzystępności i intelektualnej wyższości. A jednak podczas tego
wykładu, gdy tylko słuchała i obserwowała, po raz pierwszy poczuła
dreszcz zimnego podniecenia.
Pierwszy stopień naukowy uzyskała na uniwersytecie Columbia w 2003
roku, tam też zaczęta się specjalizować w dziedzinie cybernetyki.
W tym właśnie okresie Robertson i jego pozytronowe ścieżki
mózgowe dokonały całkowitego przewrotu w dziedzinie budowy "maszyn
liczących". Mile przekaźników i fotokomórek zostały zastąpione sztucznym
tworem wielkości ludzkiego mózgu.
Nauczyła się obliczać parametry niezbędne do ustalenia wszystkich
możliwych zmiennych w obrębie "pozytronowego mózgu", nauczyła się
konstruować te "mózgi" na papierze w taki sposób, aby reakcje na
zadawane bodźce mogły zostać precyzyjnie określone i zakodowane.
Doktorat uzyskała w 2008 roku i zaczęła pracować w Amerykańskich
Robotach jako "robotopsycholog", stając się pierwszym wielkim
praktykiem nowej nauki. Lawrence Robertson wciąż był przewodniczącym
Korporacji, a Alfred Lanning został dyrektorem naukowo-badawczym.
Przez 50 lat obserwowała zmiany w kierunkach rozwoju rasy ludzkiej -
sama idąc jeszcze dalej.
Teraz zrezygnowała już z pracy naukowej, lecz nie zarzuciła jej
zupełnie. W każdym bądź razie pozwoliła, aby na drzwiach jej gabinetu
figurowało inne nazwisko.
I to było właściwie wszystko, co udało mi się uzyskać. Miałem długą listę
jej prac naukowych, patentów, sporządziłem chronologiczną listę jej
doświadczeń i awansów - innymi słowy w najdrobniejszych szczegółach
odtworzyłem jej obraz jako naukowca.
Ale nie było to dokładnie to, czego chciałem.
Potrzebowałem czegoś więcej do cyklu moich reportaży dla Gazety
Między galaktycznej. Dużo więcej. Powiedziałem jej to. - Dr Calvin -
rozpocząłem tak uroczyście, jak tylko potrafiłem. - W świadomości
publicznej pani i Amerykańskie Roboty to jedno. Pani rezygnacja z
kontynuowania prac badawczych będzie końcem pewnej ery i...
- Zapewne chce pan, abym opowiedziała panu coś o robotach z punktu
widzenia ludzkich interesów? - przerwała mi. Nie uśmiechnęła się do mnie.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy ona kiedykolwiek się śmieje. Ale
chociaż jej oczy były zimne, nie widziałem w nich gniewu. Jej spojrzenie
przeszywało mnie na wylot i nagle zrozumiałem, co czuje pantofelek
leżący bezradnie pod szkłem mikroskopu. Nie było to przyjemne uczucie.
Ale odpowiedziałem tylko:
- Właśnie.
Wstała zza biurka. Nie była wysoka i sprawiała wrażenie niezwykle kruchej.
Podszedłem za nią do okna i razem wyjrzeliśmy na zewnątrz.
- Gdy zaczęłam tu pracować - powiedziała - miałam niewielki pokoik w
budynku, w którym teraz mieści się straż ogniowa. Dzieliłam ten pokój z
trzema innymi dziewczętami - wskazała ruchem głowy. Biura i fabryki
Korporacji tworzyły małe miasto, troskliwie zaprojektowane i
rozmieszczone. Rozciągało się przede mną jak na przestrzennej fotografii.
- Miałam na własność połowę biurka. Wszystkie nasze roboty budowaliśmy
tylko w jednym budynku, po trzy tygodniowo. Tak było kiedyś. A dzisiaj?
Niech pan tylko spojrzy.
- Pięćdziesiąt lat - bąknąłem tuzinkowo - to długi okres.
- Nie wtedy, gdy można go przywołać z pamięci - odparła. - Wtedy
zaczynamy się zastanawiać, jak to się stało, że przeminął tak szybko.
Ponownie usiadła za biurkiem. W jakiś sposób nie musiała zmieniać wyrazu
twarzy, aby wyglądać na zasmuconą.
- Ile pan ma lat? - zapytała nagle.
- Trzydzieści dwa - odparłem.
- A więc nie pamięta pan świata bez robotów. Był kiedyś czas, kiedy
ludzkość stawiała czoła wszechświatowi samotnie, bez przyjaciela. Ale
teraz człowiek ma już kogoś, kto mu pomaga, jest od niego silniejszy,
użyteczniejszy, absolutnie mu oddany. Rodzaj ludzki nie jest już dłużej
samotny. Myślał pan kiedykolwiek o tym w ten sposób?
- Obawiam się, że nie - przyznałem. - Czy mogę zacytować tę wypowiedź w
gazecie?
- Może pan. Dla pana robot jest tylko robotem. Metal i tryby, elektryczność
i pozytrony. Umysł i żelazo! Stworzony przez człowieka! A jeżeli trzeba,
przez człowieka zniszczony! Ale nie pracował pan z nimi, a więc nie zna ich
pan. Zostały stworzone w inny sposób niż my, są czystsze, bardziej
niewinne.
Spróbowałem skierować rozmowę na interesujący mnie temat:
- Chcielibyśmy, aby podzieliła się pani z nami swoimi spostrzeżeniami na
temat robotów, chcielibyśmy poznać pani punkt widzenia dotyczący
kwestii ich obecności i funkcjonowania. Gazeta Międzygalaktyczna
obejmuje swoim zasięgiem cały Układ Słoneczny. Mamy trzy biliony
potencjalnych czytelników, dr Calvin. A oni chcieliby wiedzieć, co właśnie
pani ma do powiedzenia o robotach.
Nawet mnie nie słuchała. Ale gdy w końcu przemówiła z ulgą stwierdziłem, że
podąża w interesującym mnie kierunku:
- Ci pańscy czytelnicy powinni poznać całą tę historię od samego początku.
W tamtych czasach sprzedawano roboty do wyłącznego użytku na Ziemi -
było to nawet jeszcze przed moją pracą w Korporacji. Wtedy roboty nie
potrafiły jeszcze mówić. Dopiero później zaczęły coraz bardziej
przypominać człowieka, co spowodowało znaczne nasilenie ruchów
opozycyjnych. Związki zawodowe oczywiście pierwsze zaprotestowały
przeciwko zatrudnianiu robotów na stanowiskach przeznaczonych do tej
pory wyłącznie dla człowieka, a różnorakie organizacje odnowy moralności
i tym podobne bez ustanku wysuwały mniej lub bardziej bezsensowne
zarzuty. Było to wszystko niesmaczne i zupełnie niepotrzebne - ale było.
Ostrożnie nacisnąłem kciukiem właściwy przycisk w moim kieszonkowym
magnetofonie. Przy odrobinie wprawy można to było zrobić tak, aby osoba,
z którą aktualnie przeprowadza się wywiad niczego nie zauważyła. Było to
bardzo ważne, a ja opanowałem ten numer do perfekcji.
- Weźmy przypadek Robbiego - mówiła dalej. - Nigdy go nie spotkałam.
Został rozmontowany na rok przed moim przyjściem do Korporacji. Był
beznadziejnie przestarzały. Ale widziałam tę małą dziewczynkę w
muzeum...
Przerwała na chwilę, a ja uszanowałem jej milczenie. Pozwoliłem, aby
pogrążyła się we wspomnieniach. Bo i miała co wspominać.
- Usłyszałam tę historię już później, w czasach, gdy nazywano nas
bluźniercami i stworzycielami demonów. Zawsze o nim myślałam. Robbie
był niemym robotem. Został wyprodukowany i sprzedany w 1996 roku. W
tamtych czasach nie było jeszcze tak wąskiej specjalizacji jak teraz, został
więc sprzedany jako opiekun dla dziecka...
- Jako co?
- Jako opiekun dla dziecka...

ROBBIE

- Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto! - Gloria odsłoniła


zasłonięte do tej pory przedramieniem oczy i mrużąc je przed słońcem, na
parę chwil zastygła nieruchomo. Nagle, próbując rozglądać się we
wszystkich kierunkach równocześnie, oderwała się od pnia drzewa i
postąpiła parę kroków do przodu.
Przechyliła głowę, aby obejrzeć uważnie kępę krzaków po drugiej stronie
trawnika, a potem odsunęła się dalej i rozejrzała szybko dookoła. Wszędzie
panowała głęboka cisza, przerywana jedynie brzęczeniem owadów lub
nagłym krzykiem jakiegoś ptaka, przecinającego błękitne niebo.
- Założę się, że wszedł do domu, a przecież tyle razy mówiłam mu, aby
tego nie robił - mruknęła do siebie Gloria. Z zaciśniętymi w wąską linię
ustami i zmarszczonym groźnie czołem ruszyła zdecydowanie w kierunku
piętrowego domku, stojącego nieopodal autostrady.
Gdy usłyszała szelest i rytmiczne clump-clump metalowych stóp Robbiego,
było już za późno. Odwróciła się gwałtownie i spostrzegła, jak jej
triumfujący towarzysz wyłania się właśnie z ukrycia i biegnie w kierunku drzewa.
- Zaczekaj, Robbie! - pisnęła Gloria pełnym złości głosem. - To nie było fair,
Robbie! Przyrzekłeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę!
Małe stopy Glorii nie były w stanie dotrzymać tempa olbrzymim krokom
Robbiego. Nagle, w odległości 10 stóp od celu Robbie zwolnił do
powolnego truchtu, a Gloria, w ostatnim wybuchu szalonego pędu
przemknęła obok niego i dotknęła drzewa jako pierwsza.
Uszczęśliwiona odwróciła się w jego stronę i z właściwą jej płci niegodziwą
niewdzięcznością nagrodziła go za jego poświęcenie.
- Robbie nie umie biegać! - krzyknęła całą mocą swego dziecinnego
głosiku. - Robbie nie umie biegać! Mogę z nim wygrać, kiedy zechcę!
Robbie nie odpowiedział - a przynajmniej nie słowami. Zaczął naśladować
niezgrabne ruchy biegnącej dziewczynki, tak że ta w końcu puściła się za
nim w pogoń. Lecz za każdym razem, gdy podbiegała już do
podrygującego śmiesznie robota, ten uskakiwał zwinnie na bok, a
rozpostarte szeroko ramiona dziewczynki chwytały tylko powietrze.
Robot nagle zatrzymał się, podniósł ją do góry i zakręcił dookoła siebie, aż
oszołomiona Gloria nie mogła złapać tchu. Po chwili ponownie znalazła się
bezpiecznie na trawie, opierając się o masywną nogę robota i ściskając
twardy, metalowy palec.
Gdy odzyskała oddech, nieświadomym ruchem imitującym jeden z gestów
matki podniosła obie dłonie do rozczochranych włosów i obróciła się
dookoła sprawdzając, czy nie ma rozdartej sukienki.
Po chwili uderzyła obiema dłońmi w stalowy korpus Robbiego.
- Niegrzeczny chłopiec! Dam ci klapsa!
Robbie skulił się i przyłożył obie dłonie do swej metalowej twarzy, tak że
musiała szybko dodać:
- Nie bój się, Robbie. Nie dam ci klapsa. Ale teraz moja kolej, abym się
schowała, bo ty masz dłuższe nogi i obiecałeś, że nie będziesz biegł dopóki
cię nie znajdę.
Robbie skinął głową - niewielkim równoległościanem o zaokrąglonych
krawędziach i przymocowanym do podobnego, lecz większego
równoległościanu, spełniającego funkcję torsu - i posłusznie stanął twarzą
do drzewa. Cienkie, metalowe błonki opadły na jego jarzące się oczy, a z
wnętrza korpusu dobiegło równomierne, metaliczne tykanie.
- Tylko nie podglądaj! I nie pomyl się przy liczeniu - ostrzegła go Gloria i
pobiegła, aby poszukać jakiejś kryjówki.
Z monotonną regularnością mechanizm Robbiego odliczał mijające
sekundy, a przy setnym uderzeniu metalowe powieki podniosły się i robot
rozejrzał się dookoła. Przez chwilę wpatrywał się w kawałek kolorowego
materiału, wystającego zza sztucznej skały. Ruszył parę kroków do przodu
i przekonał się, że przycupnęła tam ukrywająca się przed nim Gloria.
Powoli, stale pozostając pomiędzy drzewem a Glorią, przesunął się trochę
w bok i gdy dziewczynka była już zupełnie widoczna, wyciągnął w jej
kierunku jedno ramię, drugim uderzając się metalicznie o nogę. Nadąsana
Gloria wybiegła zza kamienia.
- Podglądałeś! - wykrzyknęła oskarżycielsko. - A zresztą jestem już
zmęczona zabawą w chowanego. Chcę się przejechać.
Robbie poczuł się widać dotknięty tym bezpodstawnym zarzutem i usiadł
powoli, kręcąc przy tym niezgrabnie głową.
- Och, daj spokój, Robbie - głos Glorii był samą słodyczą. - Żartowałam z
tym podglądaniem. Weź mnie na barana.
Ale Robbie nie dał się tak łatwo udobruchać. Uparcie wpatrywał się w
niebo i ponownie potrząsnął głową.
- Proszę, Robbie, weź mnie na barana - dziewczynka otoczyła jego szyję
ramionami. Nagle, udając zasmuconą, odeszła parę kroków do tyłu.
Robbie, jeżeli mnie nie weźmiesz, będę płakała - usta wykrzywiły się w
płaczliwym grymasie podkreślającym wagę zapowiedzianej groźby.
Nieustępliwy Robbie wydawał się nie zwracać na to większej uwagi. Po raz
trzeci pokręcił obojętnie głową. Gloria zdecydowała się zagrać swą kartą
atutową:
- Jeżeli nie weźmiesz mnie na barana - wykrzyknęła - to nie opowiem ci już
żadnej bajki, Robbie. Nigdy! Wobec takiego ultimatum Robbie musiał się
poddać.
Entuzjastycznie skinął głową, aż chrupnęło mu coś w metalowej szyi.
Delikatnie podniósł dziewczynkę i ostrożnie umieścił na swych szerokich,
płaskich barkach.
Gloria usadowiła się wygodnie i wydała okrzyk radości. Metalowa powłoka
Robbiego, utrzymywana w stałej temperaturze była ciepła i miła w dotyku,
a donośne odgłosy uderzeń piętami o pierś robota brzmiały po prostu
cudownie.
- Jesteś szybowcem, Robbie. Jesteś wielkim, srebrnym szybowcem.
Wyciągnij ramiona, Robbie - musisz, jeżeli masz być szybowcem!
Logika była nie do odparcia. Ramiona Robbiego stały się skrzydłami
łapiącymi prądy powietrzne, a on sam stał się wielkim, srebrnym
szybowcem.
Na pełnej prędkości przemknęli przez cały trawnik aż do pasa wysokiej, nie
skoszonej trawy, gdzie Robbie zatrzymał się gwałtownie, wywołując tym
cienki okrzyk niezadowolenia u swego uszczęśliwionego jeźdźca. Zdjął
Glorię z ramion i ostrożnie postawił na trawniku.
- To było wspaniałe, Robbie - wysapała rozpromieniona dziewczynka.
Robbie czekał spokojnie aż Gloria odzyska normalny oddech, a potem
pociągnął ją delikatnie za jeden z loczków na głowie.
- Chcesz czegoś? - zapytała niewinnie wpatrując się w robota szeroko
otwartymi, zdumionymi oczami. Jej olbrzymia "niania" nie dała się zbyć
byle czym: ponownie pociągnął ją za kosmyk.
- Och, już wiem. Chcesz, żebym opowiedziała ci jakąś bajkę, prawda?
Robbie skinął gwałtownie głową.
- Którą chcesz?
Robbie nakreślił w powietrzu półkole wskazującym palcem.
- Jeszcze raz? - zaprotestowała dziewczynka. - Opowiadałam ci już
Kopciuszka milion razy. Nie znudziło ci się jeszcze? To dobre dla dzieci.
Palec Robbiego zakreślił kolejne półkole.
- No dobrze - poddała się Gloria. Przebiegła w myślach treść bajki (tu i
ówdzie dodając jakieś własne, drobne szczegóły), oparła się wygodnie o
Robbiego i zaczęła:
- Jesteś gotowy? A więc słuchaj. Pewnego razu żyła sobie śliczna mała
dziewczynka imieniem Ella, która miała okrutną macochę i dwie bardzo
okropne przyrodnie siostry i...

Doszła właśnie do najbardziej ekscytującego momentu w całej bajce -


wybija północ i wszyscy przybierają swą prawdziwą postać, tego
fragmentu Robbie słuchał zawsze z niezmiennie płonącymi oczyma - gdy
nagle doleciał ich daleki okrzyk:
- Gloria!
Był to wysoki głos kobiety, która krzyczała już po raz wtóry i w którym
rosnący niepokój zaczynał brać górę nad zniecierpliwieniem.
- Mama mnie woła - powiedziała-Gloria zmartwionym głosem. - Lepiej
odprowadź mnie do domu, Robbie.
Robbie posłuchał jej z niezwykłą skwapliwością, ponieważ ilekroć usłyszał
głos pary Weston, jakiś tajemniczy impuls podpowiadał mu, że lepiej dla
niego będzie, jeżeli spełni jej polecenie natychmiast i bez szemrania.
Ojciec Glorii rzadko bywał w domu - chyba że była sobota, jak dzisiaj - a
gdy był obecny, okazywał się wspaniałą i wyrozumiałą osobą. Matka Glorii
wpływała jednak na emocjonalne obwody Robbiego dziwnie deprymująco,
tak że wolał trzymać się od niej z daleka.
Pani Weston dostrzegła ich, gdy tylko stanęli na nogi. Odwróciła się na
pięcie, weszła na ganek i czekała, aż się zbliżą.
- Gloria, prawie zdarłam sobie gardło - powiedziała ostrym tonem. - Gdzie
byłaś?
- Byłam z Robbiem - usprawiedliwiała się Gloria. - Opowiadałam mu
właśnie bajkę o Kopciuszku i zapomniałam, że już jest pora na obiad.
- Szkoda tylko, że Robbie także zapomniał. - Nagle jakby dopiero teraz
przypominając sobie o jego obecności, odwróciła się w jego stronę:
- Możesz odejść, Robbie. Gloria nie będzie cię już potrzebowała.
Zmierzyła wzrokiem metalową postać i dodała brutalnie:
- I nie wracaj, dopóki cię nie zawołam.
Robbie już się odwrócił by odejść, lecz zawahał się słysząc, że Gloria bierze
go w obronę.
- Poczekaj, mamo. Musisz pozwolić mu zostać. Nie skończyłam jeszcze
opowiadać bajki. Obiecałam mu, że opowiem Kopciuszka i nie skończyłam.
- Gloria!
- Naprawdę, mamusiu. On będzie tak cicho, że nawet nie będziesz
wiedziała, że jest z nami. Usiądzie sobie w kącie pokoju i nie powie ani
jednego słówka. Prawda, Robbie?
Ośmielony Robbie kiwnął swą masywną głową w górę i w dół.
- Gloria, jeżeli zaraz nie przestaniesz, to nie zobaczysz Robbiego przez cały
następny tydzień.
Dziewczynka zmrużyła oczy.
- No dobrze. Ale Kopciuszek to jego ulubiona bajka i ja mu jej nie
skończyłam. A on tak ją lubi.
Robot odszedł z rozpaczliwie opuszczoną głową, a Gloria w milczeniu
przełknęła łzy.

George Weston czuł się znakomicie. W sobotnie popołudnie zawsze bywał


w znakomitym nastroju - wspaniały obiad, wygodna, pełna poduszek
kanapa, na której można się swobodnie rozciągnąć, miękkie kapcie i
egzemplarz Timesa - cóż więcej wymagać od sobotniego popołudnia?
Dlatego też wcale nie był zadowolony, gdy do pokoju weszła żona. Po
dziesięciu latach wspólnego pożycia był na tyle głupi, że wciąż ją kochał i
widok jej wciąż sprawiał mu przyjemność - ale sobotnie popołudnia pragnął
poświęcać idei solidnego wypoczynku przez dwie lub trzy godziny w
zupełnej samotności. A więc konsekwentnie schował twarz w płachtę
gazety i udawał, że jej nie zauważył.
Pani Weston czekała cierpliwie przez dwie minuty, mniej cierpliwie przez
kolejne dwie. W końcu przerwała ciszę:
- George!
- Hę?
- George, mówię do ciebie! Może byś tak odłożył tę gazetę i na mnie
spojrzał?
Gazeta powędrowała na podłogę, a pan Weston westchnął ciężko i zwrócił
znużoną twarz w stronę żony.
- Co się stało, kochanie?
- Wiesz dobrze, George. Chodzi mi o Glorię i o tę okropną maszynę.
- Jaką okropną maszynę?
- Tylko nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię. Chodzi mi o tego robota,
którego Gloria nazywa Robbie. Nie zostawia jej samej nawet przez chwilę.
- A dlaczego miałby ją zostawiać? Przecież w tym właśnie celu został
skonstruowany. I z całą pewnością nie jest okropną maszyną. To najlepszy
robot, jakiego można dostać za taką cenę - i na pewno jest jej wart.
Poruszył się, aby wziąć gazetę, ale jego żona była szybsza. Podniosła ją i
odrzuciła w kąt pokoju.
Posłuchaj mnie, George. Nie chcę, aby moją córkę wychowywała maszyna
- jakakolwiek by ona nie była.
Ona nie ma duszy i nikt nie wie, co naprawdę myśli. George, dziecko po
prostu nie może być wychowywane przez taką rzecz z metalu.
Pan Weston zmarszczył w zamyśleniu czoło.
- Skąd taka nagła zmiana nastroju? Jest z Glorią już od przeszło dwu lat i
jak do tej pory nie martwiło cię to zbytnio.
- Z początku było inaczej. To była nowość, ta maszyna zdjęła ze mnie
sporo obowiązków i... i to było modne mieć taką rzecz w domu. Ale teraz
już sama nie wiem. A sąsiedzi...
- A co sąsiedzi mają z tym wspólnego? Posłuchaj, robotowi można zaufać
bardziej niż jakiejkolwiek ludzkiej opiekunce. Robbie skonstruowany został
tylko do jednego celu - aby być doskonałym towarzyszem dla małego
dziecka. Jego cała "mentalność" została tak ukształtowana, aby służyła
wyłącznie temu celowi. On po prostu nie może nie być oddany, kochający i
troskliwy.
- Ale przecież zawsze może się coś przytrafić - pani Weston miała dość
mgliste pojęcie o budowie robotów. - Przecież może mu się przepalić jakaś
lampka i ta rzecz kompletnie zwariuje, i...
- Nonsens - rzucił z irytacją pan Weston wzruszając przy tym ramionami. -
To przecież śmieszne. Pamiętasz przecież, że gdy kupowaliśmy Robbiego,
mieliśmy długą rozmowę na temat Pierwszego Prawa Robotyki. Przecież
wiesz, żaden robot nie jest w stanie skrzywdzić ludzkiej istoty, że na długo
przed zakłóceniem Prawa pierwszego robot staje się kompletnie
nieoperatywny. To po prostu matematycznie niemożliwe. A poza tym, dwa
razy do roku przyjeżdża inżynier z Amerykańskich Robotów i robi
biednemu Robbiemu kompletny przegląd. Szansa, aby coś mu się nagle
stało jest tak samo nieprawdopodobna jak fakt, że oboje nagle postradamy
zmysły. A nawet jeszcze mniejsza. A zresztą, jak ty właściwie chcesz go od
niej odsunąć?
- No właśnie, George, o to mi chodzi. Ona nie chce się już bawić z nikim
innym. Przecież jest tutaj co najmniej tuzin dzieci, z którymi mogłaby się
zaprzyjaźnić, ale ona nie chce! Nawet się do nich nie zbliża, chyba że ją
zmuszę. To nie jest sposób, w jaki dziecko powinno się rozwijać. Chcesz
przecież, aby była normalna, prawda? Przecież kiedyś będzie musiała zająć
własne miejsce w społeczeństwie.
- Przesadzasz, kochanie. Wyobraź sobie, że Robbie to po prostu pies. A
widziałem już setki dzieci, które wolały bawić się z psami niż z własnymi
ojcami.
- Pies to co innego, George. Musimy pozbyć się tej okropnej rzeczy. Możesz
go wysłać z powrotem do Korporacji. Już ich o to pytałam.
- Pytałaś? Słuchaj Grace, tym razem już przesadziłaś. Zatrzymamy robota
dopóki Gloria nie będzie starsza i nie zadecyduje sama. I nie życzę sobie
więcej żadnych rozmów na ten temat - z tymi słowami wstał i wyszedł z
pokoju.

Pani Weston spotkała swego męża w drzwiach łazienki dwa dni później.
- Musisz mnie wysłuchać, George. Po miasteczku krążą niepokojące
pogłoski.
- Tak? Jakie pogłoski? - zapytał Weston. Wszedł do łazienki i puścił wodę do
wanny.
- O Robbie - odparła pani Weston.
Pan Weston, z ręcznikiem w dłoni, wyskoczył z łazienki i zmierzył żonę
wściekłym spojrzeniem. - O czym ty mówisz?
- Och, to już narastało od jakiegoś czasu. Próbowałam nie brać tego zbyt
poważnie, ale sprawy zaszły już za daleko. Większość mieszkańców uważa,
że Robbie jest po prostu niebezpieczny. Nie pozwalają dzieciom
przechodzić wieczorami obok naszego domu.
- Ale nasze dziecko bawi się z tym robotem. Wszyscy o tym wiedzą.
- Oni nie przyjmują tego do wiadomości.
- A więc do diabła z nimi!
- To nie jest odpowiedź, George. Przecież codziennie spotykam się z tymi
ludźmi na zakupach i słyszę, co o nas mówią. A w dużych miastach jest
nawet jeszcze gorzej. Władze Nowego Jorku wydały właśnie
rozporządzenie, aby roboty nie pojawiały się na ulicach pomiędzy
zachodem o wschodem słońca.
- No dobrze, ale to wszystko nie może nas powstrzymać od trzymania
robota w naszym własnym domu. Grace, to po prostu jeszcze jeden twój
wymysł. Ale moja odpowiedź brzmi wciąż: nie! Zatrzymamy Robbiego!

A jednak kochał swą żonę i, co gorsza, ona o tym wiedziała. George


Weston był w końcu tylko człowiekiem - biedaczysko - a jego żona
bezlitośnie wykorzystywała wszystkie atrybuty swej płci prosząc, żądając,
grożąc.
Tego samego tygodnia jeszcze dziesiątki razy wykrzykiwał: "Robbie zostaje
- to moje ostatnie słowo!", ale za każdym razem było to coraz mniej
przekonujące i zakończone coraz cięższym westchnieniem.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym pan Weston podszedł do córki i głosem
pełnym winy zaproponował "cudowny" seans visivoxu w miasteczku.
Uszczęśliwiona Gloria klasnęła w ręce.
- Wspaniale! Czy Robbie może pójść razem z nami?
- Nie, kochanie - powiedział pan Weston i aż sam się przestraszył słysząc
wyraźnie nieszczere nuty w swoim głosie. - Robotom nie wolno wchodzić
na seanse visivoxu. Ale możesz opowiedzieć mu wszystko po powrocie do
domu - przy ostatnich słowach spojrzenie pana Westona uciekło gdzieś w
bok.
Gloria wróciła z miasteczka aż kipiąc z podniecenia. Widowisko było
rzeczywiście wspaniałe.
- Poczekaj tylko, aż opowiem to wszystko Robbiemu, tatusiu - szczebiotała
Gloria czekając, aż ojciec wmanewruje samochód odrzutowy do garażu. -
Jestem pewna, że bardzo mu się spodoba.
Pan Weston pokiwał w zamyśleniu głową, ale nie powiedział ani słowa.
Wprowadził samochód do garażu i wyłączył silnik. Wiedział, że w końcu
będzie musiał stawić temu czoła.
Gloria wybiegła z garażu i puściła się pędem przez trawnik.
Robbie! Robbie!
Nagle zatrzymała się gwałtownie na widok leżącego na werandzie
pięknego collie, wpatrującego się w nią poważnymi, brązowymi oczami i
walącego ogonem o deski podłogi.
- Jaki piękny pies - weszła na werandę, uklękła obok zwierzęcia i delikatnie
pogłaskała go. - To dla mnie, tatusiu?
W tej samej chwili na werandę weszła pani Weston.
- Tak, kochanie, dla ciebie. Popatrz tylko jaki jest piękny - miękki i puszysty. I
bardzo lub małe dziewczynki.
- A umie się bawić?
- Oczywiście. Zna bardzo wiele sztuczek. Chciałabyś je zobaczyć?
- Chwileczkę. Chciałabym, aby Robbie także je zobaczył. Robbie! -
rozejrzała się niepewnie i zmarszczyła czoło. - Na pewno został w swoim
pokoju i gniewa się na mnie, że nie zabrałam go do visivoxu. Będziesz
musiał mu to wytłumaczyć, tatusiu. Mnie mógłby nie uwierzyć, ale ty
zawsze potrafiłeś go przekonać.
Wargi pana Westona zacisnęły się w wąską linię. Spojrzał na żonę, ale ta
unikała jego wzroku.
Gloria odwróciła się na pięcie i wbiegła do domu wołając po drodze:
- Robbie! Chodź, zobacz co tata i mama mi kupili! Kupili mi psa, Robbie!
W minutę później była z powrotem, przestraszona, mała dziewczynka.
- Mamo, Robbiego nie ma w pokoju. Gdzie on jest?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Pan Weston zakaszlał i udał, że nagle
bardzo zainteresowała go płynąca swobodnie po niebie chmura. Głos Glorii
drżał już na granicy płaczu:
- Gdzie jest Robbie, mamo?
Pani Weston uklękła i przytuliła córkę do siebie.
- Nie przejmuj się tym tak, Glorio. Widzisz, myślimy, że Robbie po prostu
odszedł.
- Odszedł? Gdzie? Dokąd odszedł, mamo?
- Nie wiemy, kochanie. Po prostu odszedł. Szukaliśmy go wszędzie, ale nie
mogliśmy go znaleźć.
- To znaczy, że on już nigdy nie wróci? - oczy Glorii były okrągłe z
przerażenia.
- Być może wkrótce go znajdziemy, kochanie. Wciąż go szukamy. A ty
tymczasem możesz bawić się ze swoim nowym pieskiem. Spójrz tylko na
niego! Wabi się Błyskawica i...
- Nie chcę tego brzydkiego psa! Chcę Robbiego! Chcę, żebyście odnaleźli
Robbiego! - nagle zamrugała powiekami i wy buchnęła gwałtownym
płaczem.
Pani Weston spojrzała w stronę męża prosząc go o pomoc, ale gdy wciąż
nie odrywał wzroku od niebios, westchnęła ciężko i wzięła na swe barki
ciężar pocieszenia córki.
- Dlaczego płaczesz, Glorio? Robbie był tylko maszyną, tylko starą, brzydką
maszyną. On wcale nie był żywy.
- On wcale nie był maszyną! - wykrzyknęła Gloria. - Był osobą tak jak ty
czy ja, i był moim przyjacielem. Chcę go z powrotem. Mamo, chcę go z
powrotem!
Pani Weston westchnęła ponownie, tym razem w poczuciu klęski i
zostawiła córkę jej żalowi.
- Niech się wypłacze - powiedziała do męża. - Dziecinne żale nigdy nie
trwają długo. Za parę dni zapomni, że ten okropny robot w ogóle istniał.
Pani Weston była jednak zbytnią optymistką. Co prawda Gloria przestała
płakać, ale za to przestała się także uśmiechać i z każdym dniem stawała
się coraz bardziej blada i milcząca. Pani Weston natomiast chodziła coraz
bardziej zdenerwowana, a przed ustąpieniem powstrzymywała ją tylko
niemożność przyznania się do porażki przed własnym mężem.
Pewnego wieczoru weszła do saloniku z twarzą jak chmura gradowa i
usiadła na sofie.
Pan Weston wyciągnął szyję, aby spojrzeć na nią znad rozpostartej gazety.
- Co się stało, Grace?
- Znowu Gloria, George. Dzisiaj musiałam odesłać psa. Powiedziała, że nie
może znieść jego widoku. Ta dziewczyna doprowadzi mnie do rozstroju
nerwowego.
Pan Weston odłożył gazetę i spojrzał jej prosto w oczy.
- A może powinniśmy sprowadzić Robbiego z powrotem? Mógłbym to
załatwić. Mógłbym się skontaktować z...
- Nie! - przerwała mu ostrym tonem. - Nawet nie chcę o tym słyszeć. Nie
poddam się tak łatwo. Moje dziecko nie będzie wychowywane przez
jakiegoś robota.
Pan Weston podniósł gazetę i bezradnie wzruszył ramionami.
- Jeszcze rok takiego życia, a przedwcześnie posiwieję.
- Rzeczywiście, George, jesteś ogromnie pomocny - padła chłodna
odpowiedź. - Gloria potrzebuje zmiany środowiska. To przecież jasne, że
tutaj nie może o nim zapomnieć. Jak mogłaby, kiedy każde drzewo i skała
przypominają jej Robbiego. Wiesz, George, to chyba najgłupsza sytuacja o
jakiej kiedykolwiek słyszałam. Wyobraź sobie tylko; dziecko zamartwiające
się na śmierć z powodu straty robota!
- Wracajmy lepiej do tematu. Jaką zmianę środowiska proponujesz?
- Zabierzemy ją do Nowego Jorku.
- Do miasta! W sierpniu! Nie wiesz, jak Nowy Jork wygląda w sierpniu? Jest
nie do zniesienia.
- Miliony ludzi jakoś to znoszą.
- Bo nie mogą mieszkać w takim miejscu, jak my. Nie mieszkaliby w
mieście, gdyby nie musieli.
- Ale my musimy. Wyjedziemy tak prędko, jak tylko uda się przeprowadzić
niezbędne przygotowania. W mieście Gloria znajdzie nowe
zainteresowania i nowych przyjaciół, którzy pozwolą jej zapomnieć o tej
przeklętej maszynie.
- Litości - westchnęła jej gorsza połowa. - Te tłumy!
- Musimy - padło nieugięcie. - W zeszłym miesiącu Gloria straciła na wadze
5 funtów, a zdrowie mojej córki jest dla mnie ważniejsze niż twoja osobista
wygoda.
- Szkoda tylko, że nie pomyślałaś o zdrowiu swojej córki zanim zabrałaś jej
tego robota - mruknął, ale tylko do siebie.
Gloria, gdy tylko usłyszała o mającej się odbyć podróży do miasta,
natychmiast zaczęła okazywać wyraźne oznaki poprawy nastroju. Co
prawda w dalszym ciągu nie mówiła dużo, ale gdy już się przemogła, robiła
to z żywym zainteresowaniem. Ponownie zaczęła się uśmiechać i jeść z
czymś, co przypominało apetyt.
Pani Weston nie posiadała się z radości i nie pomijała żadnej okazji, aby
zatriumfować nad swym wciąż sceptycznym mężem.
- No i widzisz, George? - mówiła. - Pomaga mi przy pakowaniu jak mały
aniołek i jest taka szczęśliwa, jakby nie dbała już o nic na świecie. Mówiłam
ci przecież: ona potrzebuje zmiany środowiska i zainteresowań.
- Aha - padła sceptyczna odpowiedź. - Miejmy nadzieję, że miałaś rację.
Przygotowania do wyjazdu przebiegały niezwykle sprawnie. Państwo
Weston wynajęli w mieście nowy dom, a domek na wsi wydzierżawili. Gdy
nadszedł dzień wyjazdu,
Gloria była już po dawnemu sobą i nie wspominała więcej Robbiego.
W wyśmienitych humorach cała rodzina usadowiła się w żyrotaksówce i
poleciała na lotnisko, gdzie po krótkich formalnościach wsiadła na
czekający już liniowiec.
- Gloria, chodź tutaj! - zawołała pani Weston. - Zamówiłam ci miejsce przy
oknie, a więc będziesz mogła oglądać krajobraz.
Gloria ochoczo skoczyła na puste miejsce, przycisnęła nos do okrągłego
iluminatora i z wyraźną ciekawością obserwowała przygotowania do startu.
Po chwili silniki zagrzmiały i statek ruszył. Gloria była za mała, żeby się
przestraszyć gdy nagle ziemia została w dole, a ona sama zaczęła ważyć
dwa razy więcej, ale nie była za mała aby nie okazać ogromnego
zainteresowania. Oderwała nos od szyby dopiero wtedy, gdy byli już zbyt
wysoko, aby rozróżniać jakiekolwiek szczegóły.
- Mamo, kiedy będziemy w mieście? - zapytała ze zniecierpliwieniem.
- Za około pół godziny, kochanie - odparła pani Weston. Zamknęła oczy,
lecz nagle, w przypływie nagłej fali niepokoju, zwróciła się do córki:
- Nie cieszysz się, że wyjeżdżamy? Zobaczysz, w mieście będziesz bardzo
szczęśliwa. Tam jest tyle rzeczy do zobaczenia. Będziemy chodzili
codziennie do visivoxu, do cyrku, na plażę...
- Tak, mamo! - radośnie wykrzyknęła Gloria. Przez chwilę w milczeniu
przypatrywała się chmurom, przez które właśnie przelatywali. Dopiero gdy
niebo stało się na powrót czyste, odwróciła się do matki z wyrazem twarzy,
który sugerował, że wpadła właśnie na trop jakiejś skrywanej przed nią
tajemnicy.
- A ja wiem, po co jedziemy do miasta, mamo.
- Tak? - odparła zaskoczona. - A więc po co, kochanie?
- Nie powiedziałaś mi tego, bo chciałaś, aby to była niespodzianka, ale ja i
tak wiem - roześmiała się wesoło dziewczynka. - Jedziemy do Nowego
Jorku, aby odnaleźć Robbiego, prawda? Razem z detektywami.
Pytanie to zaskoczyło pana Westona akurat w momencie, gdy drobnymi
łyczkami popijał wodę. Zaskoczenie było zupełne i zatrważające w
skutkach. Najpierw rozpaczliwa próba odzyskania oddechu, parsknięcie,
gejzer wody i wreszcie wybuch gwałtownego kaszlu. Kiedy już było po
wszystkim, pozostał czerwoną, mokrą i bardzo rozdrażnioną osobą.
Pani Weston udało się nie parsknąć śmiechem, ale gdy Gloria powtórzyła
swe pytanie bardziej nalegającym tonem poczuła, jak dobry nastrój z
początku podróży opuszcza ją.
- Być może - odparła cierpko. - A teraz siedź już spokojnie, na miłość
boską.

Nowy Jork 1998 roku był większym rajem dla turystów niż kiedykolwiek.
Rodzice Glorii wiedzieli o tym i postanowili to wykorzystać.
Zabrali ją na szczyt wysokiego na pół mili budynku Roosevelta, skąd
roztaczała się rozległa panorama płaskich dachów, które ciągnęły się
daleko, aż do Long Island. Zabrali ją do zoo, gdzie Gloria w nabożnym
skupieniu wpatrywała się w "prawdziwego żywego lwa" (trochę
rozczarowana, że pracownicy zoo karmili go surowym mięsem a nie
żywymi ludźmi, jak się do tego po cichu spodziewała) i uparła się, aby
zobaczyć "wieloryba".
Potem rozpoczął się niekończący korowód muzeów, parków, wystaw i plaż.
Gdy miesiąc pobytu w mieście dobiegał już końca, Westonowie byli
przekonani, że zrobili wszystko, aby dziewczynka zapomniała o swym
dawnym przyjacielu - tyle że wcale nie byli pewni, czy im się to naprawdę
udało.
Pozostawało faktem, że dokądkolwiek poszli, najwyższe zainteresowanie
Glorii zawsze dotyczyło wszystkich znajdujących się w zasięgu wzroku
robotów. Nieważne jak interesujące rzeczy działy się tuż przed jej
dziecięcymi oczami. Natychmiast odwracała wzrok, gdy choćby kącikiem
oka dostrzegła w oddali błysk metalicznego ruchu. Zdesperowana pani
Weston starała się trzymać ją z daleka od wszelkiego rodzaju robotów.
Kolejny epizod wydarzył się w Muzeum Nauki i Przemysłu. Zaabsorbowani
stali właśnie przed potężnym elektromagnesem, gdy nagle pani Weston
zdała sobie sprawę, że obok niej nie ma Glorii. Pod wpływem paniki
zawołała trzech przewodników i rozpoczęły się energiczne poszukiwania.
Gloria jednak nie błąkała się po budynku bez celu. Jak na swój wiek była
niezwykle zdecydowaną i sprytną dziewczynką. Na trzecim piętrze
dostrzegła ogromną strzałkę z napisem: "Mówiący Robot". Gloria
przeliterowała sobie ten napis cichutko i gdy zauważyła, że rodzice wcale
nie mają zamiaru ruszyć w pożądanym przez nią kierunku zrobiła to, co
wydawało jej się oczywiste. Wykorzystała szczęśliwy traf ich chwilowej
nieuwagi, odłączyła się niepostrzeżenie i ruszyła w ślad za błyszczącą
strzałką.

Mówiący Robot był niepraktycznym urządzeniem, posiadającym jedynie


wartość jako ciekawostka. Co godzina grupa ludzi pod eskortą
przewodnika stawała przed robotem i lękliwymi szeptami zadawała
pytania, a gdy główny inżynier zadecydował, że jakieś było dostatecznie
proste, transmitował je bezpośrednio do Mówiącego Robota.
Było to raczej nudne. Bardzo niewielu ludzi wracało, aby ponownie
porozmawiać z Robotem. Dlatego też, gdy do Pomieszczenia gdzie go
umieszczono weszła Gloria, na ławce siedziała tylko młoda dziewczyna.
Gloria nawet na nią nie spojrzała. W tej chwili nie istniał dla niej żaden
żywy człowiek. Całą uwagę poświęciła tej dużej, metalowej rzeczy na
kołach. Przez chwilę, rozczarowana, zawahała się. Ta rzecz nie była
podobna do żadnego robota, jakiego do tej pory widziała.
- Przepraszam, panie Robocie, ale czy jest pan Mówiącym Robotem? -
zapytała w końcu drżącym z emocji głosem. Nie była pewna, ale wydawało
się jej, że robot, który mówi wymaga, aby zwracać się do niego w
odpowiednio grzeczny sposób.
(Młoda dziewczyna zaczęła obserwować tę scenę z rosnącym
zainteresowaniem. Nagle wyjęła niewielki notatnik i zaczęła coś
gorączkowo zapisywać).
Rozległ się cichy szczęk włączanych mechanizmów i po chwili w całym
pomieszczeniu zadudnił metaliczny głos wypowiadający słowa bez akcentu
i intonacji:
- Jestem-robotem-który-mówi.
Gloria spojrzała na niego nieufnie. Rzeczywiście mówił, chociaż głos
dochodził z jakiegoś innego miejsca. Nie miał nawet twarzy. Ale zapytała:
- Czy może mi pan pomóc, panie Robocie?
Mówiący Robot zaprojektowany był tak, aby odpowiadać na pytania, a
zadawane mu były tylko takie, na jakie mógł odpowiadać. Stąd:
- Mogę-ci-pomóc.
- Dziękuję panu, panie Robocie. Czy widział pan Robbiego?
- Kto-to-jest-Robbie?
- Jest robotem, panie Robocie - wspięła się na palce. - Jest tak wysoki jak
ja, tylko wyższy i jest bardzo miły. I ma głowę. To znaczy, chciałam
powiedzieć, że pan nie ma, ale on ma.
Mówiący Robot zagubił się wyraźnie w tym potoku słów.
- Robot?
- Tak, panie Robocie. Robot, tak ja pan, tylko że nie potrafi mówić,
oczywiście. I wygląda jak prawdziwa osoba.
- Robot-jak-ja?
- Tak, panie Robocie.
Jedyną odpowiedzią Mówiącego Robota było dziwaczne trzeszczenie i
syczenie. Po raz pierwszy do mechanicznej świadomości robota dotarł fakt,
że jego istnienie nie jest bytem jednostkowym, że jest członkiem podobnej
mu społeczności. A był to jeden z dylematów, do rozwiązywania których
nie był zaprogramowany. I chociaż lojalnie trzeba przyznać, że próbował,
jedynym efektem było przepalenie połowy obwodów. Rozdźwięczały się
dzwonki alarmowe.
(Dziewczyna siedząca na ławce zamknęła swój notatnik. Zebrała już
dostateczną ilość materiału do pracy "Praktyczne aspekty robotyki". Była
to pierwsza praca Susan Calvin na ten temat).
Gloria stała w milczeniu, z dobrze skrywanym zniecierpliwieniem oczekując
na odpowiedź maszyny. Lecz jedynym głosem rozlegającym się w
pomieszczeniu był dobiegający zza jej pleców rozzłoszczony głos pani
Weston:
- Co ty tu robisz, niegrzeczna dziewczynko? Czy wiesz, jak mnie
przestraszyłaś? Dlaczego uciekłaś?
Do pomieszczenia wpadł inżynier robotronik i rwąc włosy z głowy wrzasnął
w kierunku zbierającego się już tłumu:
- Czy nikt z was nie potrafi czytać, do diabła? Nie wolno tu wchodzić bez
przewodnika!
Gloria podniosła na matkę niewinne spojrzenie.
Chciałam tylko zobaczyć Mówiącego Robota, mamo. Pomyślałam, że być
może zna Robbiego, bo przecież obaj są robotami - nagle wybuchnęła
gwałtownym płaczem. - Muszę znaleźć Robbiego, mamo! Muszę! Pani
Weston z trudem powstrzymywała wybuch gniewu. Och, dobry Boże -
westchnęła odwracając się do - Chodźmy do domu. Nie zniosę tego dłużej.
Tego wieczoru pan Weston wyszedł na parę godzin z domu, ą następnego
ranka popatrzył na żonę z malującym się na twarzy wyraźnym
zadowoleniem.
- Mam pomysł, Grace.
- Jaki pomysł?
- Chodzi mi o Glorię.
- Chyba nie chcesz sugerować, żebyśmy kupili tego robota z powrotem?
- Nie, oczywiście, że nie.
- A więc słucham. Jak do tej pory wszystko, co ostatnio zrobiłam, okazało
się kompletnym fiaskiem. Może ty na coś wpadłeś.
- No właśnie. Coś mi przyszło do głowy. Cały problem z Glorią polega na
tym, że ona uważa Robbiego za osobę, a nie za maszynę. To naturalne, że
nie może o nim zapomnieć. Ale jeżeli zdołamy ją przekonać, że Robbie to
tylko kawałki stali i drutu z pozorami życia to, jak myślisz, długo jeszcze
będzie tęsknić? Planuję coś w rodzaju psychologicznego ataku, jeżeli
rozumiesz mój punkt widzenia.
- Jak masz zamiar to przeprowadzić?
- To proste. Jak myślisz, gdzie byłem zeszłej nocy? Uprosiłem Robertsona z
Amerykańskich Robotów, aby umożliwił nam wycieczkę po terenie
zakładów. Możemy pójść całą trójką. Taka wizyta z pewnością przekona
Glorię, że robot nie jest żywą istotą.
Szeroko otwarte oczy pani Weston wyrażały coś na kształt szczerego podziwu.
- Wiesz George, to nawet niezły pomysł.
- Innych nie miewam - odparł dumnie pan Weston.

Pan Struthers był dyrektorem technicznym i jako taki okazał się


niezmiernie gadatliwy. Ta kombinacja doprowadziła jednak w rezultacie do
ciekawej wycieczki, w której każdy krok był niezwykle skrupulatnie
wyjaśniany. Czasami nawet zbyt skrupulatnie. A jednak pani Weston nie
była znudzona. Słuchała wykładu z ogromnym zainteresowaniem, a nawet
parę razy poprosiła dyrektora aby powtórzył niektóre twierdzenia
prostszym językiem tak, aby były zrozumiałe dla Glorii.
Pod wpływem takiej aprobaty dla jego oratorskiego kunsztu, pan Struthers
stał się jeszcze bardziej życzliwy i wylewny.
Pan Weston jednak z trudem powstrzymywał rosnącą niecierpliwość.
- Przepraszam, panie Struthers - powiedział przerywając w połowie wykład
o fotoelektrycznych komórkach. - Czy macie w swych zakładach sekcję, w
której zatrudnione byłyby wyłącznie roboty?
- Och tak, oczywiście - uśmiech Struthersa adresowany do pani Weston. -
Jest to w pewien sposób błędne koło: roboty produkujące roboty. Chociaż
nie jest to jeszcze praktyką generalną, oczywiście. Przede wszystkim nie
dopuściłyby do tego związki zawodowe. Ale my jesteśmy w stanie
wytwarzać roboty za pomocą robotów, traktując to jako pewnego rodzaju
eksperyment naukowy. Widzi pan, czego związki zawodowe nie potrafią
zrozumieć - a mówię to jako gorący sympatyk ruchu pracowniczego
generalnie - to faktu, że nastanie wieku robotów i spowodowane tym
początkowe zamieszanie spowoduje...
- Tak, panie Struthers - ponownie przerwał pan Weston. - Ale ta sekcja, o
której pan wspominał - czy moglibyśmy ją zobaczyć? To z pewnością
byłoby bardzo interesujące.
- Ależ tak, oczywiście - wykrzyknął z emfazą Struthers. - Proszę za mną.
Pozostał milczący przez cały czas, gdy prowadził ich długim korytarzem, a
potem po schodach w dół. Lecz gdy wprowadził ich do dużego, jaskrawo
oświetlonego pomieszczenia pełnego metalicznej aktywności, tamy
milczenia pękły i ponownie zalał ich wartki potok entuzjastycznych słów:
- Oto jesteśmy na miejscu, proszę państwa - powiedział z wyraźną dumą w
głosie. - Same roboty. Mamy tutaj pięciu techników dozoru, ale oni nawet
nie muszą przebywać w tym pomieszczeniu. Od momentu rozpoczęcia
tego projektu, to jest od przeszło pięciu lat, nie mieliśmy tutaj ani jednego
wypadku. Oczywiście, roboty pracujące tutaj są odpowiednio
nieskomplikowane, niemniej jednak...
Głos dyrektora technicznego od dłuższego już czasu brzmiał w uszach
Glorii jak odległe brzęczenie. Ta cała wycieczka wydała się jej nudna i
bezcelowa, chociaż było tu tak wiele robotów. Ale niestety, żaden z nich
nawet nie przypominał Robbiego.
Szybko zauważyła, że w pokoju, do którego właśnie weszli, nie było
żadnych ludzi. Odwróciła się, aby spojrzeć na sześć czy siedem robotów
skupionych pracowicie przy okrągłym stole prawie na środku
pomieszczenia i nagle oczy jej rozszerzyły się w radosnym zdumieniu.
Jeszcze nie była pewna, ale jeden z robolów wyglądał jak... wyglądał jak...
Robbie!
- Robbie! - radosny okrzyk Glorii odbił się echem od ścian pomieszczenia, a
jeden z robotów drgnął i wypuścił trzymane w dłoni narzędzie.
Gloria prawie oszalała z radości. Zanim któreś z rodziców zdążyło ją
powstrzymać, dziewczynka prześliznęła się pomiędzy poręczami, z
wysokości paru stóp zeskoczyła na podłogę i biegiem ruszyła w kierunku
swojego Robbiego.
W tym samym czasie troje przerażonych dorosłych dostrzegło coś, czego
rozradowana dziewczynka nie była już w stanie dojrzeć. Zza jej pleców
wyłonił się nagle ciężki, ogromny ciągnik i z rosnącą prędkością zaczął
sunąć w jej stronę.
Pan Weston zorientował się w grożącym Glorii niebezpieczeństwie w ciągu
ułamku sekundy, ale ten właśnie ułamek sekundy pozostał sprawą życia
lub śmierci, bowiem dziewczynka była już zbyt daleko, aby można ją
dogonić. Chociaż błyskawicznie przesadził poręcz, było już za późno.
Struthers w panice sygnalizował do techników, aby zatrzymali ciągnik, ale
oni byli tylko ludźmi i potrzebowali czasu na odpowiednią reakcję.
Tylko Robbie zadziałał natychmiast i niezwykle precyzyjnie.
Zaczął biec na pełnej szybkości, zbliżając się w kierunku swej małej
panienki ze strony przeciwnej niż zbliżający się ciągnik. Wszystko
rozegrało się błyskawicznie. Nie zmniejszając tempa, Robbie jednym
ramieniem przycisnął Glorię do swej metalowej piersi pozbawiając ją przy
tym tchu. Pan Weston, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co się wokół
niego dzieje wyczuł raczej niż dostrzegł, jak Robbie jako smuga
metalicznego pędu przemyka obok niego i nagle zatrzymuje się
gwałtownie. W sekundę później w miejscu, w którym znajdowałaby się
Gloria gdyby nie błyskawiczna interwencja Robbiego, znalazł się ciągnik.
Przejechał jeszcze 10 stóp zanim zdezorientowanym technikom udało się o
zatrzymać.
Gdy Gloria odzyskała oddech, pobiegła do rodziców, którzy nie szczędzili
jej uścisków i pocałunków, lecz już po chwili odwróciła się w kierunku
Robbiego. Jeżeli chodziło o nią, to nie liczyło się nic za wyjątkiem faktu, że
odzyskała swego przyjaciela.
Twarz pani Weston, po chwilowej uldze, ponownie przybrała podejrzliwy wyraz.
Odwróciła się gwałtownie w kierunku męża.
- To ty zaaranżowałeś to wszystko, prawda? - zaatakowała.
George Weston wyjął chusteczkę i trzęsącymi się dłońmi wytarł pot z
pobladłego nagle czoła. Jego jedyną odpowiedzią był słaby, niepewny
uśmiech.
- Robbie nie był zaprojektowany do tego typu prac - ciągnęła dalej swą
myśl pani Weston. - Nie byłoby tutaj z niego żadnego pożytku. To ty
umieściłeś go tutaj, specjalnie tak, aby Gloria mogła go odnaleźć. To ty!
- Tak, zrobiłem to - odparł wreszcie pan Weston. - Ale Grace, skąd mogłem
przypuszczać, że ich spotkanie będzie miało tak dramatyczny przebieg? W
końcu Robbie uratował jej życie, sama musisz to przyznać. Nie możesz
teraz zabrać go jej ponownie.
Pani Weston zamyśliła się głęboko. Przez chwilę przyglądała się robotowi i
Glorii. Dziewczynka trzymała szyję Robbiego w uścisku, który zadusiłby
każde stworzenie za wyjątkiem metalowego i paplała coś w nieomal
histerycznym uniesieniu. Stalowe ramiona robota (zdolne do zwinięcia
stalowej sztaby dwucalowej średnicy w precel) obejmowały talię
dziewczynki delikatnie i czule, a oczy żarzyły się głęboką, głęboką
czerwienią.
- No dobrze - powiedziała wreszcie pani Weston. - Sądzę, że może u nas
zostać, dopóki nie zardzewieje.

Susan Calvin wzruszyła ramionami.


- Oczywiście, nie został. Było to w roku 1992. Do roku 2002
wyprodukowaliśmy już mówiące roboty, które spowodowały, że wszystkie
starsze typy nie potrafiące mówić stały się za jednym zamachem
przestarzałe. A później, pomiędzy rokiem 2003 a 2007, prawie wszystkie
rządy światowe zabroniły używania robotów do innych celów niż naukowe.
- A więc Gloria musiała pozbyć się swego Robbiego?
- Sądzę, że tak. Ale przypuszczam także, że było jej łatwiej podjąć taką
decyzję w wieku lat piętnastu, a nie ośmiu. A jednak ten okres w historii
ludzkości okazał się głupi i niepotrzebny. Gdy w 2007 roku podjęłam pracę
w Amerykańskich Robotach, finanse koncernu spadły prawie poniżej
punktu krytycznego. Początkowo sądziłam nawet, że moja praca potrwa
tylko parę miesięcy. Ale potem Korporacja wpadła na genialny pomyśl, aby
dla swych robotów wykorzystać rynki pozaziemskie.
- I wtedy właśnie rozpoczął się piękny okres w pani karierze.
- Jeszcze niezupełnie wtedy. Zaczęliśmy od prób adaptacji modeli, jakie
mieliśmy akurat pod ręką - pierwsze roboty mówiące, na przykład. Miały
około dwunastu stóp wysokości, były niezgrabne i nie spełniały
pokładanych w nich nadziei. Wysyłaliśmy je na Merkurego, aby pomagały
przy zakładaniu kopalni minerałów, ale zakończyło się to kompletnym
fiaskiem.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.
Fiaskiem? Sądziłem, że kopalnie Merkurego przynoszą krociowe zyski.
- Teraz tak, ale dopiero druga próba zakończyła się sukcesem. Jeżeli chce
pan dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, miody człowieku, to
radziłabym panu zwrócić się do Gregory Powella. On i Michael Donovan
zajmowali się naszymi najtrudniejszymi przypadkami we wczesnych latach
dwudziestych. Od Donovana nie miałam żadnych wiadomości od lat, ale
Powell mieszka tutaj, w Nowym Jorku.
Zrobię to z całą pewnością - obiecałem. - Ale jeżeli poda mi pani parę
przykładów już teraz, to od razu będę je mógł włączyć do mojego cyklu.
Położyła swe drobne dłonie płasko na biurku.
- Istotnie, pamiętam dwa czy trzy takie przypadki - powiedziała wreszcie. -
Myślę, że było to w 2015 roku, kiedy to zainicjowana została druga
ekspedycja na Merkurego. Częściowo była finansowana przez
Amerykańskie Roboty, a częściowo przez Kopalnie Słoneczne. Wziął w niej
udział nowy typ robota, wciąż jeszcze w fazie eksperymentalnej. A więc
Gregory Powell i Michael Donovan...

ZABAWA W BERKA
Niemożność racjonalnego działania w stanie silnego podniecenia było
jednym z ulubionych twierdzeń Gregory Powella. Gdy zatem dostrzegł
zbiegającego po schodach w jego kierunku zdenerwowanego Mike'a
Donovana wiedział już, że będą kłopoty.
- Co się stało? - zapytał. - Złamałeś sobie paznokieć?
- Dowcipniś - mruknął Donovan. Nagle nie wytrzymał i wybuchnął:
- A co ty właściwie robiłeś cały dzień na tym poziomie? Speedy jeszcze nie
wrócił.
Powell zatrzymał się i spojrzał spod oka na Donovana. Po chwili ruszył
ponownie i nie odzywał się, dopóki nie stanęli u szczytów schodów.
- Wysłałeś go po selen? - zapytał wreszcie.
- Tak.
- Jak długo już go nie ma?
- Pięć godzin.
Powell gwizdnął i pokręcił głową. Kiepska sprawa. Byli na Merkurym
dopiero dwanaście godzin, a tkwili w kłopotach po uszy. Już dawno temu
Merkury zyskał sobie opinię najbardziej pechowej planety całego Układu,
ale tego było już za wiele - nawet jak na pecha.
- Sprawdźmy wszystko spokojnie jeszcze raz, od samego początku -
zasugerował Powell.
Znajdowali się właśnie w pokoju łączności wyposażonym w przestarzałą
aparaturę, w dodatku nawet nie dotykaną przez całe lata poprzedzające
ich przylot. Technologicznie rzecz biorąc 10 lat przestoju to bardzo dużo.
Na przykład, wystarczyło porównać Speedy'ego z typami robotów, które
musiały być wysłane z powrotem w 2005 roku. A przecież w ostatnich
latach rozwój robotyki był ogromny! Powell mimowolnie dotknął
metalowego pulpitu. W pokoju - i w całej Stacji - unosiła się wyraźnie
wyczuwalna aura dawno już zarzuconej użyteczności. Było to bardzo
deprymujące uczucie.
Donovan musiał odczuwać to także.
- Usiłowałem zlokalizować go przez radio - zaczął - ale nie udało się. A
zresztą, w słonecznym pasie Merkurego radio jest efektywne tylko w
promieniu dwóch mil. To właśnie jeden z powodów, przez które nie
powiodło się pierwszej ekspedycji. A na transport krótkofalówek musimy
czekać jeszcze parę tygodni i...
- No dobrze. A więc co udało ci się zdziałać?
- Na falach krótkich udało mi się złapać sygnał jakiegoś ciała
nieorganicznego. Ustaliłem jego pozycję, śledziłem jego ruchy przez dwie
godziny, a rezultat oznaczyłem na mapie.
Z kieszeni kombinezonu wyjął złożony kawałek pergaminu - relikt z czasów
nieudanej pierwszej wyprawy - i rozłożył płasko na stole. Powell, z rękami
założonymi na piersiach, obserwował go z odległości kilku kroków.
Ołówek Donovana drżąc nerwowo wskazał na jakiś punkt na mapie.
- Ten czerwony krzyżyk to pole selenu. Sam go tam postawiłeś.
- W porządku, ale które to pole? - przerwał Powell.
- McDouglas oznaczył dla nas trzy, zanim odleciał.
- Wysłałem Speedy'ego na to najbliższe, oczywiście. Leży jakieś
siedemnaście mil stąd. Ale właściwie co to za różnica - w jego głosie
pobrzmiewało wyraźne napięcie.
- Spójrz lepiej na te czerwone punkty, oznaczające pozycję Speedy'ego.
Powell spojrzał na mapę i po raz pierwszy poczuł, jak opuszcza go sztuczny
spokój. Oparł się rękami o blat stołu j pochylił nad mapą.
- Mówisz poważnie? To przecież niemożliwe.
A jednak - odparł Donovan.
Maleńkie punkciki zaznaczające pozycję robota formowały nierówny okrąg
dookoła czerwonego krzyżyka. Powell nerwowym ruchem pogłaskał wąsy,
co zwykł był czynić zawsze, ilekroć czuł wzrastający niepokój.
- Przez te dwie godziny, kiedy mogłem go namierzyć, okrążył to cholerne pole
cztery razy - powiedział Donovan. - Wygląda to tak, jakby coś go tam
trzymało. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakie kłopoty może nas to
wpakować?
Powell spojrzał na niego przymrużonymi oczami. Naturalnie, że zdawał
sobie sprawę. Fotokomórkowe szyby stojące samotnie w pełnym,
monstrualnym słońcu Merkurego zaczynały się z wolna wyczerpywać.
Jedyną rzeczą, która mogłaby powstrzymać ten proces, był selen. Jedyną
rzeczą, która mogła dostarczyć selen, był Speedy. Jeżeli Speedy nie wróci,
nie będzie selenu. Jeżeli nie będzie selenu, nie będzie fotokomórkowych
szybów. A jeżeli nie będzie szybów - no cóż, śmierć przez powolne
ugotowanie się nie jest z pewnością najprzyjemniejszym sposobem na
zejście z tego świata.
Donovan nerwowym ruchem przygładził rudą szopę na głowie i rzucił
gorzko:
Będziemy pośmiewiskiem całego Systemu, Greg. Jak to się mogło stać -
ledwie wylądowaliśmy, a już wszystko zaczyna się walić. Słynny duet,
Powell i Donovan, wysłany zostaje na Merkurego, aby na miejscu rozważyć
możliwość ponownego uruchomienia kopalni i już pierwszego dnia
doprowadza wszystko do ruiny. Przecież to zwykła, rutynowa robota.
Cholera! Nigdy jej nie uruchomimy!
Jeżeli nie zrobimy czegoś, i to szybko - odparł spokojnie Powell - to
uruchomienie czegokolwiek nie będzie wchodziło w grę. My zresztą także
nie.
- Nie wygłupiaj się! To wcale nie jest śmieszne, Greg. To po prostu
zbrodnia wysyłać nas tutaj tylko z jednym robotem. I to był twój wspaniały
pomysł, że sami poradzimy sobie z tymi szybami.
- To nie fair, stary. To była nasza wspólna decyzja i dobrze o tym wiesz.
Wszystko, czego potrzebowaliśmy to kilograma czystego selenu,
diaelektrycznej płytki i paru godzin czasu - a po słonecznej stronie
Merkurego wszędzie są złoża selenu. Reflektor spektropowy McDouglasa
zlokalizował aż trzy w ciągu pięciu minut, prawda? No więc o co chodzi?
Nie mogliśmy przecież czekać na kolejne połączenie.
- No to co robimy? Powell, ty masz jakiś pomysł. Wiem, że masz, bo inaczej
nie byłbyś tak cholernie spokojny. No dalej, mów!
- Nie możemy iść za Speedy'm sami. Nie po tej strome. Nawet te nowe
kombinezony termiczne nie wytrzymają dłużej, niż 20 minut pełnego
słońca. Ale znasz to stare powiedzenie: "Wyślij robota aby złapał robota".
Mike, sytuacja jeszcze nie jest zupełnie beznadziejna. Na dole mamy sześć
robotów, które będziemy mogli użyć, jeżeli zadziałają. Jeżeli zadziałają.
W oczach Donovana zamigotała nadzieja.
- Masz na myśli te sześć robotów z pierwszej ekspedycji? Wątpię, aby
nadawały się jeszcze do użytku. Wiesz, 10 lat to długi okres.
- Mimo wszystko - to roboty. Spędziłem przy nich cały dzisiejszy dzień. I
mają mózgi pozytronowe ... prymitywne, ale mają - umieścił mapę w
kieszeni. - Chodźmy.

Roboty znajdowały się na najniższym poziomie - cała szóstka. Były


niezwykle duże. Nawet w pozycji siedzącej; tak jak teraz, mierzyły dobre
siedem stóp wysokości. Donovan aż gwizdnął na ich widok.
- O rety, chłopie, spójrz na ich rozmiary. Sam korpus ma chyba 10 stóp
obwodu.
- To dlatego, że wyposażone są jeszcze w stare układy transmisyjne
McGuffe'go. Rozkręciłem jednego rano - mówię ci, w środku miał
najdziwniejszy mechanizm, jaki widziałem w życiu.
- Uruchamiałeś je już?
- Nie. Nie było takiej potrzeby. Ale nie sądzę, aby coś było z nimi nie tak.
Nawet membrany mają w porządku. Mogą mówić.
Odkręcił płytkę piersiową najbliższego robota i włożył do środka
dwucalową sferoidę zawierającą iskrę atomowej energii stanowiącej o
funkcjonowaniu robota. Miał trudności z zamocowaniem jej prawidłowo,
lecz już po chwili uporał się z tym i przykręcił płytkę z powrotem na swoje
miejsce. To samo zrobił z pięcioma pozostałymi robotami.
- Nie ruszają się - zauważył ponuro Donovan.
- Nie otrzymały takiego polecenia - odparł spokojnie Powell. Podszedł do
pierwszego z brzegu robota i uderzył go w pierś. - Hej ty, słyszysz mnie?
Monstrualna głowa skłoniła się powoli, a oczy ześrodkowały spojrzenie na
Powellu. Po chwili zadudnił szorstki, metaliczny głos:
- Tak, panie.
Powell uśmiechnął się szeroko.
- Słyszałeś? Pochodzą chyba z tego okresu, kiedy praca robotów na Ziemi
została zakazana. Wytwórcy usiłowali ich przetrzymać i budowali
posłusznych, zdrowych niewolników.
- Co im zresztą nie pomogło - mruknął Donovan.
- Nie pomogło, ale przyznać im trzeba, że się starali - Ponownie zwrócił się
do robota. - Wstawaj!
Ogromny robot wstał powoli, a zaskoczony Donovan znowu gwizdnął.
- Czy możesz wyjść na powierzchnię? - zapytał Powell - w pełnym słońcu?
Chwila ciszy, podczas której prymitywny mózg robota rozważał wszystkie
implikacje pytania.
- Tak, panie - padło po chwili.
- Dobrze. Czy wiesz, co to jest mila?
Ponownie chwila ciszy i ponownie ta sama, mechaniczna odpowiedź:
- Tak, panie.
- A zatem wyprowadzimy cię na powierzchnię i wskażemy kierunek.
Przejdziesz około 17 mil i gdzieś w tamtym rejonie spotkasz innego robota,
mniejszego niż ty. Czy rozumiesz polecenie?
- Tak, panie.
- A więc odszukasz tego robota i rozkażesz mu, aby natychmiast wracał.
Jeżeli nie zechce, masz przyprowadzić go tutaj siłą.
Donovan pociągnął Powella za rękaw.
- A dlaczego nie wyślesz go od razu po selen?
- Bo chcę, aby Speedy był tutaj z powrotem, bałwanie. Chcę się
dowiedzieć, co mu się właściwie stało.
Zwrócił się ponownie w kierunku robota: - No dobra. Chodź za mną.
Ale robot pozostał bez ruchu, a zamiast tego dał słyszeć jego dudniący
głos:
- Przepraszam, panie, ale nie mogę wykonać tego polecenia. Musi pan na
mnie wsiąść.
Jego niezgrabne dłonie złączyły się razem, dotykając się palcami. Powell
wytrzeszczył na niego oczy i pogłaskał wąsy.
- To znaczy, że mamy na nim jechać? - wyjąkał zaskoczony Donovan. - Jak
na koniu?
- Chyba tak. Chociaż nie wiem, po co. Nie rozumiem... chyba że poczekaj.
Mówiłem ci, że w tamtych czasach roboty projektowane do sprzedaży
musiały być niezwykle bezpieczne, co w efekcie doprowadziło do tego, że
tal robot nie mógł się poruszać bez właściciela na ramionach. No dobrze,
ale co w takim razie robimy?
- Właśnie o tym myślałem - mruknął Donovan. - Nie możemy wyjść na
powierzchnię, z robotem czy bez. Och, na miłość boską - strzelił z
podnieceniem palcami.
- Daj mi tę mapę. W końcu nie studiowałem jej przez dwie godziny na
próżno. Popatrz, to jest nasza kopalnia. Przecież możemy wykorzystać
tunele.
Kopalnia minerałów zaznaczona była na mapie jako czarny okrąg, z
którego rozchodziły się promieniście jasne linie oznaczające tunele.
Donovan przez chwilę studiował uważnie listę symboli w dolnym rogu
mapy.
Spójrz - powiedział. - Te małe czarne kropki oznaczają wyjścia na
powierzchnię, a jedno z nich jest nie dalej niż trzy mile od tego pola
selenu. Oznaczono je numerem 13a. Jeżeli roboty znałyby drogę...
Powell szybko zadał pytanie i ponownie usłyszał w odpowiedzi:
- Tak, panie.
- Wskakuj w kombinezon - polecił z satysfakcją Powell.
Kombinezony termiczne były dużo niezgrabniejsze i o wiele brzydsze niż
standardowe kombinezony kosmiczne, za to o wiele lżejsze dzięki prawie
zupełnie niemetalicznej kompozycji. Zrobiony z pochłaniającego ciepło
plastiku i chemicznie wzbogaconej warstwy korkowej, kombinezon taki
zapewniał bezpieczeństwo swemu właścicielowi w pełnym słońcu
Merkurego przez około 20 minut.
Ponieważ po raz pierwszy musieli nakładać takie kombinezony sami, zajęło
im to trochę czasu. Gdy wreszcie odziali się i niezgrabnie podeszli w
kierunku czekających maszyn, dłonie pierwszego robota wciąż formowały
strzemię.
- Jesteś gotowy, aby zabrać nas do wyjścia 13a? - zagrzmiał zmieniony
przez radio głos Powella.
- Tak, panie.
- Wybierz sobie jakiegoś i wskakuj - polecił stojącemu obok Donovanowi.
Włożył stopę w zaimprowizowane strzemię i wydźwignął się w górę.
Grzbiet robota został specjalnie przystosowany i do transportu człowieka.
Powell stwierdził, że jest mu tam; nawet wygodnie. Gdy już usadowił się na
szerokich barkach, zrozumiał do czego służyły dziwacznie wydłużonej
"uszy". Schwycił je i przekręcił głowę. Jego wierzchowiec posłusznie ruszył
naprzód.
- Jedziemy, chłopcze - zakomenderował, ale wcale nie czuł się w
beztroskim nastroju.
Gigantyczne roboty poruszały się powoli, z mechaniczną precyzją, ani razu
nie zmieniając tempa marszu ani długości kroków, a obydwaj mężczyźni
musieli co chwila robić gwałtowne uniki, aby nie porozbijać sobie głów o
sklepienia mijanych kolejno śluz.
- Zauważ, że te tunele są wciąż oświetlone, a ich temperatura zbliżona jest
do ziemskiej - powiedział Powell. - Prawdopodobnie było tak przez całe 10
lat, kiedy miejsce to pozostawało puste.
- Dlaczego?
- Tania energia. Najtańsza w całym Systemie. Wiesz, pył słoneczny po
słonecznej stronie Merkurego to jest naprawdę coś. Właśnie dlatego Stacja
została zbudowana w strefie pełnego słońca, a nie w cieniu wzgórza. Cała
stacja to właściwie jeden olbrzymi konwerter energii. Ciepło przetwarzane
jest na elektryczność; oświetlenie służy do napędu maszyn i do czego
jeszcze tylko chcesz.
- To wszystko jest oczywiście bardzo pouczające skonstatował Donovan. - Ale
może byś tak zmienił te mat, co? Tak się nieszczęśliwie składa, że to
przetwarzanie energii odbywa się głównie w szybach fotokomórkowych - a
w tej chwili są one głównym przedmiotem mego zainteresowania.
Powell chrząknął coś niejasnego w odpowiedzi i zamilkł. W końcu Donovan
przerwał zapadłą nagle ciszę:
- Słuchaj, Greg, co się właściwie mogło stać ze Speedy'm? Nie mogę tego
zrozumieć.
Nie jest łatwo wzruszać ramionami w kombinezonie termicznym, ale Powell
mimo wszystko spróbował.
- Nie wiem, Mike. Wiesz, że został perfekcyjnie przystosowany do
warunków panujących na Merkurym. Nie jest wrażliwy na ciepło, może
pracować przy zmniejszonej grawitacji i w nierównym terenie. Jest
niezawodny - a przynajmniej powinien być.
Ponownie zapadła niezręczna cisza. Tym razem trwała dużo dłużej.
- Panie - odezwał się nagle robot. - Jesteśmy na miejscu.
- Tak? - mruknął wyrwany nagle z zamyślenia Powell. - A więc wyprowadź
nas na powierzchnię.
Po chwili znaleźli się w maleńkiej podstacji - pustej, pozbawionej
powietrza, zrujnowanej. Donovan latarką oświetlił sporą dziurę w górnej
części jednej ze ścian.
- Chyba meteor, nie uważasz? - zapytał. Powell ponownie spróbował
wzruszyć ramionami.
- Do diabła z tym. To nie jest w tej chwili takie ważne. Wyjdźmy stąd.
Wyszli w cieniu ogromnej, bazaltowej skały, która, przynajmniej chwilowo,
osłaniała ich przed promieniami słońca. Tam gdzie cień się kończył nie
było już nic, tylko bezlitosny, biały blask odbijający się od miliardów
kryształów leżących na skalistym gruncie.
Oślepiony niezwykłym blaskiem Powell zmrużył oczy i rozejrzał się uważnie
dookoła.
- To musi być jakiś niezwykły obszar - powiedział w końcu. - Cała
powierzchnia Merkurego jest raczej płaska i składa się w większości z
szarego pumeksu. A to tutaj przypomina trochę Księżyc. Piękne, prawda?
W duchu dziękował Bogu, że wizjery w ich hełmach wyposażone były w
ciemne przesłony. Obojętnie, piękny widok czy nie, patrzenie nań przez
zwykłe szkło oślepiłoby ich w ciągu pół minuty.
Donovan spojrzał na przymocowany do nadgarstka termometr.
- O do diabła, cieplutko, nie ma co. Osiemdziesiąt stopni!
- Rzeczywiście, trochę gorąco. Powoduje to atmosfera.
- Atmosfera? Na Merkurym? Zwariowałeś!
- Merkury tak naprawdę nie jest zupełnie pozbawiony powietrza - wyjaśnił
spokojnie Powell. - Zaobserwowano tutaj niewielkie parowanie
powierzchniowe - niezręcznymi ruchami uwięzionej w grubej rękawicy
dłoni przymocowywał właśnie dużą lornetkę do szyby swojego wizjera. -
Opary bardziej lotnych komponentów, które są dostatecznie ciężkie, aby
mogła je utrzymać grawitacja planety. Wiesz: selen, jod, rtęć, gal, potas,
lotne tlenki. Opary kondensują się, wydzielając ciepło. Stąd cały obszar
wzniesień pokryty jest kryształkami siarczków.
- No dobrze, ale w tej chwili nie ma to znaczenia Nasze skafandry nie
wytrzymają wiele więcej, niż osiemdziesiąt stopni.
Powellowi udało się wreszcie prawidłowo zamocować lornetkę.
- Widzisz coś? - zapytał niecierpliwie Donovan? Powell nie odpowiadał
przez dłuższą chwilę, uważnie obserwując horyzont. Gdy wreszcie
przemówił, w jego głosie brzmiała wyraźna troska:
- Widzę na horyzoncie ciemne miejsce, które może być złożem selenu, ale
nigdzie nie widać Speedy'ego.
Nagle wyprostował się gwałtownie na ramionach robota, ustawiając
gorączkowo ostrość lornetki.
- Zaczekaj. Myślę... myślę, że go mam. Tak, to pewno on. Jest tam!
Donovan spojrzał w kierunku, jaki wskazywał wyciągnięty palec Powella.
Chociaż nie miał lornetki, dostrzegł maleńki, poruszający się czarny
punkcik.
- Widzę go! - wrzasnął. - Jedźmy za nim!
Powell opadł ponownie do pozycji siedzącej i stuknął piętą w gigantyczną
pierś robota.
- Naprzód! - polecił uśmiechając się do siebie.
Obydwa roboty ruszyły naprzód tym swoim denerwującym, miarowym
krokiem. Chociaż kombinezony termiczne nie przewodziły dźwięku, obaj
mężczyźni wyraźnie czuli wstrząsy wywoływane uderzeniami ogromnych
stóp o miałkie podłoże.
Szybciej! - wrzasnął Donovan, ale rytm pozostał bez zmian.
- To nie ma sensu - odpowiedział mu Powell. - Te pudła przystosowane są
tylko do jednej prędkości marszowej.
Gdy wyszli ze strefy cienia, momentalnie zostali zalani gorącym,
nieprawdopodobnie białym blaskiem.
- Oho - mruknął Donovan z podnieceniem. - Czy mi się wydaje, czy czuję
lube ciepełko?
- Za chwilę poczujesz je jeszcze bardziej - usłyszał w odpowiedzi. - Nie
spuszczaj Speedy'ego z oka.
Robot SPD 13 był już dostatecznie blisko, aby można było dostrzec
wszystkie szczegóły jego budowy. Smukły, opływowy korpus rzucał
oślepiające błyski, gdy robot z umiarkowaną teraz prędkością przemykał
przez nierówny teren. Imię Speedy utworzono od pierwszych liter inicjału
fabrycznego, niemniej jednak okazało się niezwykle trafne, bowiem jak do
tej pory robot SPD był najszybszym modelem wyprodukowanym przez
Amerykańskie Roboty.
Hej, Speedy! - wrzasnął Donovan i gwałtownie Pomachał ręką.
- Speedy! - krzyknął Powell - Chodź tutaj!
Dystans pomiędzy dwoma mężczyznami a uszkodzonym robotem
zmniejszał się błyskawicznie - bardziej dzięki wyhamowaniu Speedy'ego,
niż krokom dwu antycznych wierzchowców Powella i Donovana.
Gdy dotarli już dostatecznie blisko zauważyli, że robot porusza się teraz
jakoś inaczej - jego chód stał się dziwnie chwiejny, mniej pewny. Gdy
Powell machał ręką i zwiększył siłę głosu w swoim radiu, przygotowując się
do wydania kolejnego rozkazu, Speedy uniósł głowę i spostrzegł ich.
Zatrzymał się gwałtownie, pozostając przez chwilę na jednym miejscu i
przechylając się delikatnie z boku na bok, zupełnie jak kołysany jakimś
lekkim podmuchem wiatru.
- W porządku, Speedy! - krzyknął Donovan - Chodź tutaj, chłopcze.
Po chwili w słuchawkach Powella po raz pierwszy zabrzmiał głos
Speedy'ego:
- Słuchaj, parówo! Zabawmy się w berka. Ty mnie gonisz, on mnie goni,
ale mnie nikt nie przegoni. Hooop! - robot odwrócił się na pięcie i ruszył w
kierunku, z którego właśnie przybył z tak oszałamiającą prędkością, iż ślad
jego przejścia znaczył tylko ciemny, unoszący się w rozrzedzonym
powietrzu pył.
W słuchawkach Powella zabrzmiał jeszcze dziwaczny, metaliczny odgłos,
który mógł być robocim odpowiednikiem czkawki.
- Cholera! - zaklął słabo Donovan - skąd on podłapał takie rymowanki?
Greg, on... on jest pijany, albo coś w tym rodzaju.
- Gdybyś mi nie powiedział - dotarła gorzka odpowiedź - to sam bym na to
nie wpadł. Wracajmy lepiej do cienia. Zaraz się ugotuję.
W drodze powrotnej Powell pierwszy przerwał zapadłą nagle, złowróżbną
ciszę:
Po pierwsze, Speedy nie jest pijany - a przynajmniej nie dosłownie. Jest
przecież robotem, a roboty nie upijają się. Niemniej jednak zaszło tu coś,
co określić możemy jako mechaniczny odpowiednik upojenia
alkoholowego.
- Dla mnie on jest po prostu pijany - stwierdził Donovan. - I wyobraża
sobie, że chcemy się z nim bawić. A dla nas to sprawa życia lub śmierci.
Dobrze, dobrze, nie poganiaj mnie. Robot to tylko robot. Gdy tylko dowiemy się, co
mu się stało, naprawimy go i ruszymy z wydobyciem.
- Jeżeli się dowiemy - mruknął kwaśno Donovan. Powell zignorował go.
- Speedy jest doskonale przystosowany do normalnych warunków
panujących na Merkurym. Ale ten rejon - zatoczył ręką szeroki łuk - jest
zdecydowanie anormalny. Być może to jest właśnie jakaś wskazówka.
Skąd właściwie biorą się te wszystkie kryształy? Być może powstają z
powoli ochładzających się cieczy, ale z drugiej strony, skąd tu tak gorące
ciecze, że ochładzałyby się w pełnym słońcu Merkurego?
- Erupcje wulkaniczne - zasugerował Donovan.
- Możliwe - mruknął Powell i przez chwilę myślał nad czymś głęboko. Nagle
odezwał się ponownie:
- Słuchaj, Mike, co powiedziałeś Speedy'emu, gdy wysyłałeś go po selen?
Donovan spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Nie pamiętam. Po prostu poleciłem mu, aby dostarczył próbkę.
- Tak, wiem, ale jak to powiedziałeś? Postaraj sobie Przypomnieć, jakich
słów użyłeś dokładnie.
- Powiedziałem... hmm... no więc powiedziałem: "Speedy, potrzebujemy
trochę selenu. Możesz znaleźć go w takim to a takim miejscu. Więc idź i
przynieś nam trochę". To wszystko. A co chciałbyś, abym jeszcze
powiedział?
- Nie położyłeś nacisku na pilność tego polecenia?
- A po co? To czysto rutynowe zadanie. Powell westchnął.
- No cóż, nic już nie możemy na to poradzić. I tak jesteśmy w kropce.
Zsunął się z robota i usiadł, opierając się plecami o skałę. Donovan usiadł
obok niego. Przed nimi biały, falujący żar wydawał się na nich czekać.
Powell podniósł wzrok i spojrzał na dwa roboty, które wpatrywały się w
nich błyszczącymi, fotoelektrycznymi oczami, stojąc nieruchomo, obojętnie
i niewzruszone.
Niewzruszone! Donovan aż podskoczył, słysząc w słuchawkach
podniesiony głos Powella:
- Słuchaj, zacznijmy od trzech podstawowych Praw Robotyki, od trzech
praw, które zakodowane są głęboko! i niewzruszenie w pozytronowym
mózgu każdego robota - każde zadanie podkreślał gwałtownym ruchem
ręki.
A więc po pierwsze: robot nie może wyrządzić żadnej i krzywdy
człowiekowi, nie może też poprzez brak czynnej reakcji dopuścić, aby
człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda. Mam rację?
- W zupełności.
- Po drugie - kontynuował Powell - robot musi wykonać każdy rozkaz
człowieka pod warunkiem, że rozkaz taki nie koliduje z Prawem Pierwszym.
- Prawda.
- I wreszcie po trzecie, robot musi ochraniać własny mechanizm pod
warunkiem, że nie jest to sprzeczne z Pra wem Pierwszym i Drugim.
- No i co z tego wynika?
- Zaraz ci wyjaśnię. Konflikt pomiędzy tymi trzema prawami regulowany
jest poprzez różniące się potencjały pozytronowe mózgu. Powiedzmy, że
robot wkracza jakiś obszar niebezpieczny i wie o tym. Automatycznie
uaktywnia się potencjał Prawa Trzeciego i robot wycofuje się. Ale załóżmy,
że rozkazałeś mu wejść w obszar niebezpieczny. W takim przypadku
potencjał dla Prawa Drugiego będzie większy niż dla Trzeciego i robot
wejdzie w obszar niebezpieczny nie zważając na własne bezpieczeństwo.
- Wiem o tym. I co z tego?
- Weź przypadek Speedy'ego. Speedy to najnowszy model, niezwykle
wyspecjalizowany i tak kosztowny, jak krążownik. Nie jest łatwo go
zniszczyć.
- No i?
- Potencjał obowiązujący dla Prawa Trzeciego został wzmocniony -
wspomina się o tym w broszurze reklamowej robotów SPD - a więc jego
wyczulenie na niebezpieczeństwo jest niezwykle wysokie. Gdy wysyłałeś
go po selen, wydałeś tylko zwykłe polecenie, nie akcentując jego
priorytetu. W tej sytuacji potencjał obowiązujący dla Prawa Drugiego był
odpowiednio niższy, rozumiesz? Rusz głową, na razie stwierdzam tylko
fakty.
- Dobrze, mów dalej. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć.
- Proste, prawda? Na obszarze tego pola selenu musi istnieć jakieś ukryte
niebezpieczeństwo. Wzrasta, gdy robot się zbliża i w pewnej odległości
potencjał Prawa Trzeciego, już niezwykle wysoki na samym początku,
stanowi dokładną przeciwwagę dla potencjału Drugiego, który jest z kolei
bardzo słaby.
- No jasne! - wrzasnął Donovan i zerwał się na równe nogi. - Doprowadza
to do równowagi potencjałów! Prawo Trzecie nakazuje mu cofać się, a
Drugie z kolei iść naprzód.
Tak więc krąży dookoła pola selenu, pozostając w punktach potencjalnej
równowagi. I jeżeli szybko czegoś nie zrobimy, będzie tak krążył bez końca
bawiąc się z nami w dobrego, starego berka.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał już poważniejszym tonem: - I to
prawdopodobnie jest powód, dla którego zachowuje się jak pijany. Przy
równowadze potencjałów, połowa ścieżek pozytronowych jego mózgu
działa nieprawidłowo. Nie jestem specjalistą od robotyki, ale to wydaje się
oczywiste. Stracił kontrolę nad tą częścią mechanizmu, która zawiaduje
funkcjami logicznymi. Aaaale bigos!
- A więc w czym problem? Jeżeli wiemy już, przed czym ucieka...
- Sam to zasugerowałeś. Erupcje wulkaniczne. Gdzieś dokładnie nad tym
polem selenu unoszą się zapewne jakieś gazy wydobywające się z pęknięć
w skorupie planety. Dwutlenek siarki, dwutlenek węgla i tlenek węgla.
Musi być tego mnóstwo - i to w odpowiedniej temperaturze.
Donovan przełknął nerwowo ślinę.
- Tlenek żelaza plus żelazo daje w efekcie lotny karbonylek żelaza. Rdzę,
po prostu.
- A przecież robot - dodał Powell - w głównej mierze zbudowany jest z
żelaza - zamyślił się na chwilę. - Nie ma to jak dedukcja. Wyjaśniliśmy cały
problem, oprócz skutecznego sposobu jego rozwiązania. Nie możemy
wydobyć tego selenu sami. Złoża są zbyt daleko. Nie możemy wysłać tam
tych robotów, bo nie mogą pojechać tam same, a przy ich tempie marszu
zanim powrócimy do bazy, powysychalibyśmy jak frytki. I nie możemy
złapać Speedy'ego, ponieważ ten drań myśli, że chcemy bawić się z nim w
berka, a może robić 60 mil na nasze 4.
- Jeżeli pójdzie jeden z nas - powiedział w zamyśleniu Donovan - i nawet
jeżeli wróci upieczony, to wciąż jeszcze pozostanie ten drugi.
- Jasne - mruknął sarkastycznie Powell. - Ale byłoby to najbardziej
niepotrzebne poświęcenie, o jakim kiedykolwiek słyszałem - wyjąwszy
nawet to, że człowiek nie byłby już w stanie wydać żadnego rozkazu
jeszcze przed dotarciem do złoża, a wątpię, aby roboty zrobiły coś i wróciły
bez rozkazu. Oblicz sobie! Jesteśmy dwie lub trzy mile od złoża -
powiedzmy, że dwie - roboty idą z szybkością 4 mil na godzinę, a my w
naszych kombinezonach możemy wytrzymać tylko 20 minut. A pamiętaj,
że nie chodzi tu tylko o samo ciepło. Występujące tutaj promieniowanie
słoneczne poniżej widma ultrafioletu jest zabójcze.
- Uhm - mruknął Donovan. - A więc 10 minut mniej.
- Równie dobrze może to być cała wieczność. I jeszcze jedno. Potencjał
Prawa Trzeciego zatrzymuje go wtedy, gdy w atmosferze występuje duże
stężenie tlenku węgla - oznacza to bowiem postępującą akcję korozyjną. A
on jest już w tym rejonie od paru godzin, więc skąd możemy wiedzieć,
kiedy przerdzewieje mu na przykład staw kolanowy i w ogóle nie będzie
nadawał się już do użytku? To nie tylko kwestia prawidłowego myślenia -
musimy coś wymyślić szybko.
Obaj mężczyźni pogrążyli się w głębokiej, pełnej napięcia ciszy. Pierwszy
przerwał ją Donovan, na próżno starając się opanować ogarniające go
emocje:
- Słuchaj, jeżeli nie możemy wzmocnić potencjału Prawa Drugiego wydając
mu dalsze rozkazy, to może spróbować z przeciwnej strony? Jeżeli
wzmocnimy niebezpieczeństwo, wzmocnimy tym samym potencjał Prawa
Trzeciego i wycofa się.
Wizjer hełmu Powella obrócił się gwałtownie w jego kierunku.
- Widzisz - ciągnął ostrożnie Donovan - wszystko, czego potrzebujemy aby
zawrócić go z tej zwariowanej drogi, to zwiększyć natężenie tlenku węgla
w jego sąsiedztwie. Na stacji powinno być kompletne laboratorium
analityczne.
- Oczywiście - przyznał mu rację Powell. - Przecież to Stacja Wydobywcza.
- A więc musi tam sporo kwasu szczawiowego.
- Mike, jesteś geniuszem!
- Oczywiście - mruknął nieskromnie Donovan. - Przypomniało mi się, że
pod wpływem ciepła kwas szczawiowy rozkłada się na dwutlenek węgla,
wodę i dobry, stary tlenek węgla. Na coś się jednak przydał ten mój
dyplom z chemii.
Powell był już na nogach i stukał właśnie w masywne biodro robota,
usiłując zwrócić na siebie jego uwagę.
- Hej ty! - krzyknął. - Potrafisz rzucać?
- Panie?
- Nieważne - Powell przeklął w myślach przestarzały mózg robota. Schylił
się i podniósł kawałek skały wielkości cegły.
- Weź to - polecił. - I rzuć w ten pas błyszczących kryształów, widzisz? -
wskazał palcem kierunek.
Donovan uderzył go w ramię.
- Za daleko, Greg. To prawie pół mili. Nie dorzuci.
- Dorzuci - odparł Powell. - Pamiętaj o zmniejszonej grawitacji Merkurego.
Obserwuj uważnie.
Stereoskopowe oczy robota zmierzyły odległość. Stalowe ramię odchyliło
się do tyłu i po chwili kamień wystrzelił jak z procy. Nie było oporu
powietrza, aby zmniejszyć jego szybkość ani wiatru, aby zmienić kierunek
lotu. Kamień łagodnym hakiem opadł w samym środku pasa kryształów.
Powell wydał okrzyk radości, dodając po chwili dużo spokojniej:
- Wracamy po kwas szczawiowy, Mike.
Gdy wchodzili już do zrujnowanej podstacji, Donovan obejrzał się za siebie
i zauważył kwaśno:
- Od czasu gdy po niego wyszliśmy, Speedy cały czas pozostaje po tej
stronie złoża, zauważyłeś?
- Tak.
- Zatem ta przerośnięta puszka do konserw chce się z nami bawić. No
dobrze, zabawimy się.

Wrocili pół godziny później, dźwigając trzylitrowe bańki z białym środkiem


chemicznym. Jednak ich miny jasno wskazywały, że sytuacja stała się już
krytyczna. Szyby fotokomórkowe traciły moc szybciej, niż wydawało się to
na początku. Zachowując ponure milczenie, skierowali roboty w stronę
oczekującego ich Speedy'ego. Speedy niespiesznie przygalopował w ich
kierunku.
- A więc znowu jesteśmy wszyscy razem. Grrrk! Zgadnijcie co mam na
myśli, jazzowi organiści. Ci, co jedzą miętę, mają gęby śnięte.
- Zaraz rzucimy coś w twoją gębę, koleś - warknął Donovan. - On się
zatacza, Greg.
- Zauważyłem - zabrzmiała w słuchawkach Donovana pełna niepokoju
odpowiedź Powella. - To skutek działania tlenku. Musimy się pośpieszyć,
zanim nie będzie za późno.
Zbliżali się ostrożnie, zachodząc go z dwu kierunków. Byli jeszcze zbyt
daleko, aby dostrzec wszystkie szczegóły, ale Powell mógłby przysiąc, że
Speedy przygotowuje się do sprintu.
- Zaczynamy - mruknął. - Liczę do trzech. Raz, dwa...
Dwa stalowe ramiona wzięły zamach i równocześnie wyrzuciły w powietrze
duże, szklane bańki, które wniosły się dwoma równoległymi łukami i po
chwili, lśniąc jak diamenty, rozbiły się tuż za Speedy'm wyrzucając w górę
obłoki kwasu.
Powell wiedział, że w pełnym słońcu Merkurego kwas szczawiowy będzie
się pienił jak woda sodowa.
Speedy odwrócił się niespiesznie, spojrzał na chmurę kwasu i niepewnymi
skokami ruszył w kierunku oczekujących ludzi.
Powell spojrzał zwycięsko w stronę Donovan'a. Wracamy do skały, Mike.
Wygląda na to, że wyrwał się już z tego zaklętego kręgu i powinien
przyjmować polecenia. Chyba zaczynam się już gotować.
Ruszyli równym, miarowym tempem swoich wierzchowców. Dopiero gdy
dotarli w zbawczy cień rzucany przez skałę, Donovan odwrócił się do tyłu i
zamarł.
- Greg! Spójrz!
Powell spojrzał do tyłu i prawie zaklął. Speedy porusz się teraz wolno -
bardzo wolno - ale w złym kierunku Wydawał się dryfować z powrotem w
stronę swej starej trasy, nabierając przy tym stopniowo szybkości. W
szkłach lornetki wydawał się być przerażająco blisko - w rzeczywistości
pozostawał jednak przerażająco nieosiągalny.
- Za nim! - wrzasnął Donovan i zawrócił swojego robota, ale Powell zawołał
go z powrotem.
- Tak go nie złapiesz, Mike. To bez sensu - zdenerwowany zacisnął wściekle
pięści i uderzył nimi o metalowy bark robota. - Cholera, zmarnowaliśmy
tylko czas!
- Potrzebujemy więcej kwasu szczawiowego - warknął w odpowiedzi
Donovan. - Stężenie nie było dostatecznie wysokie.
- Nawet siedem ton byłoby za mało, a zresztą nie mamy na to czasu.
Rozumiesz, co się stało, Mike?
- Nie! - warknął Donovan.
- Ustaliliśmy tylko nową równowagę. Gdy wytworzyliśmy nowy obłok
tlenku i wzmocniliśmy potencjał Prawa Trzeciego, odsunął się, aby znaleźć
się w nowej równowadze, a gdy obłok rozwiał się, ruszył do przodu i
potencjały ponownie zostały zrównoważone. To błędne koło, Mike.
Powell nawet nie starał się ukryć ogarniającego go przygnębienia.
- Możemy wzmocnić potencjał Prawa Trzeciego i osłabić potencjał
Drugiego, ale i tak nie doprowadzi to nas czegokolwiek - ciągnął z wyraźną
goryczą w głosie. Ustalimy jedynie nowy poziom równowagi.
Nagle przesunął swego wierzchowca bliżej w kierunku robota Donovana,
tak że siedzieli teraz twarzą w twarz.
- Mike!
- Chyba jesteśmy skończeni - powiedział ponuro Donovan. - Sądzę, że
powinniśmy wrócić teraz do Stacji, poczekać na kompletne wyczerpanie
się szybów, zażyć cyjanek i odejść jak gentlemani - roześmiał się nerwowo.
- Mike - powtórzył spokojnie Powell - musimy odzyskać Speedy'ego.
- Wiem.
- Mike - powtórzył raz jeszcze Powell i zawahał się na moment. - Zawsze
istnieje Prawo Pierwsze. Myślałem o tym już wcześniej, ale to środek
ostateczny. Donovan przez chwilę patrzył na niego w milczeniu.
- Wyczerpaliśmy już wszystkie sposoby.
- Właśnie. A zgodnie z Prawem Pierwszym, robot poprzez zaniechanie
działania nie może dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek
krzywda. Prawa Drugie i Trzecie muszą ustąpić przed Pierwszym. Muszą,
Mike.
- Nawet jeżeli robot zachowuje się jak pijany?
- To ty twierdzisz, że jest pijany.
- No dobrze, nie będę się spierał. A więc co masz zamiar zrobić?
- Mam zamiar wyjść stąd i zobaczyć, jak zadziała potencjał Prawa
Pierwszego. Jeżeli nie uda mi się złamać równowagi, wtedy - no cóż, to i
tak tylko dwa lub trzy dni różnicy.
- Poczekaj chwilę, Greg. Obowiązują nas przecież ludzkie zasady
postępowania. Nie możesz stąd po prostu wyjść ot tak sobie. Zagrajmy w
coś, ja także chcę mieć swoją szansę.
- No dobrze. Idzie ten, kto pierwszy obliczy trzecią potęgę z czternastu - i
prawie natychmiast wykrzyknął:
- 2747!
Wierzchowiec Donovana cofnął się nieco, ustępując drogi sunącemu do
przodu robotowi Powella, który po chwili znalazł się w pełnym słońcu.
Donovan już otwierał usta, aby coś krzyknąć, ale po namyśle zamknął je.
Oczywiście, pomyślał, ten cholerny dureń wyliczył to już sobie wcześniej,
tak na wszelki wypadek. To nawet do niego podobne. Uśmiechnął się pod
nosem i zacisnął kciuki.
Słońce grzało mocniej, niż kiedykolwiek i Powell po chwili poczuł w okolicy
krzyża doprowadzające go do szaleństwa swędzenie. Zastanawiał się, czy
to tylko imaginacja, czy raczej zaczyna zawodzić skafander.
Speedy obserwował go cierpliwie zachowując dyskretne milczenie, ale nie
odważył się podejść bliżej.
Powell był już od niego nie dalej jak 300 jardów, gdy Speedy zaczął się
cofać - ostrożnie, krok po kroku. Powell przystanął. Zeskoczył z barków
robota i bezpiecznie wylądował na krystalicznej nawierzchni.
Posuwał się powoli, niepewnie stąpając po niepewnym gruncie i czując, że
zmniejszona grawitacja przysparza sporo kłopotów. Rzucił szybkie
spojrzenie do tyłu, w stronę bezpiecznego cienia i z lekkim dreszczem zdał
sobie sprawę, że zaszedł już zbyt daleko, aby powrócić - obojętnie, czy
sam, czy z pomocą antycznego robota. Pozostał mu już tylko Speedy.
Po paru dalszych krokach zatrzymał się.
- Speedy! - krzyknął - Speedy!
Lśniący, smukły robot przystanął, zawahał się przez moment i ponownie
ruszył do tyłu.
Powell spróbował nadać swemu głosowi jak największą ekspresję i
stwierdził, że nie przychodzi mu to ze zbytnim trudem:
- Speedy, muszę zaraz dostać się w strefę cienia, bo inaczej to słońce mnie
zabije. To sprawa życia lub śmierci, Speedy. Potrzebuję cię.
Speedy postąpił krok do przodu i stanął. Gdy po chwili przemówił, Powell
zmęłł w ustach przekleństwo, bowiem tym, co usłyszał, było:
- Gdy leżysz już sztywny, masz ból głowy dziwny, a musisz się podnieść i...
- głos przerodził się w dziwaczny pisk i zamilkł.
Zaczynało być już naprawdę gorąco. Powell kącikiem oka dostrzegł z tyłu
jakiś metaliczny ruch, więc odwrócił się gwałtownie i zastygł w zdumieniu
widząc, jak monstrualny robot porusza się - idzie w jego kierunku, i to w
dodatku bez jeźdźca na grzbiecie.
Po chwili w słuchawkach rozległ się jego głos:
- Przepraszam, Panie. Nie wolno mi poruszać się samodzielnie, ale jesteś w
niebezpieczeństwie.
Oczywiście, Potencjał Prawa Pierwszego ponad wszystko. Ale przecież nie
chciał, aby uratował go ten niezgrabny antyk. Chciał, aby zrobił to Speedy.
Podszedł parę kroków w jego kierunku i wrzasnął z determinacją:
- Stój! Rozkazuję ci, stój!
Było to jednak całkowicie bezcelowe. Robot nie mógł złamać reguły,
rządzącej Prawem Pierwszym. Szedł niewzruszenie naprzód, powtarzając
głupkowato:
- Jesteś w niebezpieczeństwie, Panie.
Powell, czując jak zaczyna go ogarniać desperacja, jak płuca walczą
rozpaczliwie o każdy oddech, a przed oczami skaczą czerwone plamy,
krzyknął:
- Speedy! Umieram, cholera jasna! Gdzie jesteś, przeklęty robocie? Speedy,
potrzebuję cię!
Zaczął cofać się niezgrabnie, po omacku, próbując umknąć przed
gigantycznym robotem, którego już nie potrzebował, gdy nagle na
ramieniu poczuł dotyk metalowych palców a w słuchawkach zabrzmiał
zmartwiony, metaliczny głos:
- Cholera, co pan tutaj robi, szefie? A co ja tu właściwie robię? Szefie, tak
mi przykro...
- Nic się nie stało, chłopcze - powiedział słabo Powell. - Donieś mnie tylko
do tamtego cienia pod skałą. I pospiesz się, na miłość boską!
Ramiona Speedy'ego uniosły go w górę. Przez chwilę miał jeszcze
świadomość szybkiego ruchu, potem ogarnęło nieznośne gorąco, a na
końcu ciemność.
Pierwsze, co spostrzegł po otwarciu oczu, to pochylając się nad nim z
niepewnym uśmiechem Mike Donovan.
- Jak się czujesz, Greg?
- Nieźle - odparł Powell. - Gdzie jest Speedy?
- Tutaj. Wysłałem go na inne złoże, tym razem z poleceniem, aby zdobył
selen za wszelką cenę. Załatwił trzeba w ciągu 43 minut i 3 sekund. I wciąż
nie przestając przepraszać za tę zabawę, jaką nam urządził. Boi się odejść
do ciebie bliżej, bo sądzi, że zrugasz go od ostatnich.
- Przyprowadź go - polecił Powell. - W końcu nie była to jego wina. -
Wyciągnął rękę i ujął stalową dłoń robota: - Wszystko w porządku, Speedy.
Najważniejsze, że cała ta zabawą dobrze się skończyła. Ponownie zwrócił
się w stronę Donovana i dodał: - Wiesz, Mike, tak sobie właśnie myślałem...
- No nie!
- Zastanawiałem się - Powell potarł dłonią podbródek. Powietrze w
pomieszczeniu było cudownie rześkie. Wiesz, kiedy uporządkujemy tu już
wszystkie sprawy i przetestujemy Speedy'ego, wyślą nas na stację
orbitalną i...
- Nie! - jęknął rozpaczliwie Donovan.
- Tak. A przynajmniej coś w tym stylu powiedziała panna Calvin. Nie
mówiłem ci tego do tej pory, bo musiałem sobie to wszystko przemyśleć.
- Przemyśleć! - wrzasnął Donovan - Człowieku, ale...
- Wiem - przerwał mu łagodnie Powell. - Czuję dobrze. 273 stopnie
Celsjusza poniżej zera. Czyż to będzie wspaniałe?
- Stacja orbitalna - mruknął ponuro Donovan. Jeszcze tam nas nie było.
- Ale przyjemna będzie jakaś odmiana, prawda?

POWÓD

Jednak już pół roku później obaj mężczyźni zmienili zdanie. Płomienie
gigantycznego słońca zastąpiła czarna pustka przestrzeni kosmicznej, lecz
ekstremalne zmiany w warunkach bytowania w niczym nie zmieniły
warunków ich pracy, polegającej na testowaniu eksperymentalnych typów
robotów. Ponownie mieli na pokładzie sztuczną istotę wyposażoną w
tajemniczy pozytronowy mózg, który według geniuszy od ekierki i suwaka
miał pracować wydajnie i bez żadnych zakłóceń.
Tyle że nie pracował. Powell i Donovan przekonali się o tym już w dwa
tygodnie po przylocie na Stację.
- Tydzień temu - mówił właśnie Powell dobitnie wymawiając słowa - ja,
razem z Donovanem, własnoręcznie cię zmontowaliśmy - w oczekiwaniu
na odpowiedź zmarszczył brwi i pogłaskał końce brązowych wąsów.
W mesie załogowej Stacji Solarnej nr 5 panowała absolutna cisza
przerywana od czasu do czasu słabym posapywaniem głównego
generatora.
Robot QT-1 siedział nieporuszony. Błyszczące płyty korpusu lśniły w
łagodnym blasku lamp bezcieniowych, a czerwone spojrzenie
fotoelektrycznych oczu tkwiło uparcie w Ziemianinie siedzącym po drugiej
stronie stołu.
Powell po raz kolejny powstrzymał wybuch złego humoru. Te roboty
posiadały specyficzne mózgi. Oczywiście, podstawowe Prawa Robotyki
zostały zachowane, musiały zostać zachowane. W koncernie Amerykańskie
Roboty nalegali na to wszyscy - od Robertsona do sprzątaczki. Tak więc
model QT-1 był bezpieczny. Ale modele były pierwszymi w swoim rodzaju,
a QT-1 był pierwszym modelem serii QT. Piękne wykresy matematyczne na
pierze nie zawsze sprawdzały się w praktyce.
Nagle robot przemówił głosem, któremu metaliczna membrana nadawała
zimne brzmienie:
- Czy zdajesz sobie sprawę z wagi takiego twierdzenia, Powell?
- Coś cię jednak stworzyło, Cutie - nie ustępował Powell. - Sam twierdzisz,
że twoja pamięć nie obejmuje niczego więcej, poza ostatnim tygodniem.
Właśnie wyjaśniam ci, dlaczego. Otóż wtedy Donovan i ja złożyliśmy cię z
części, które przyleciały tu razem z nami.
Cutie spojrzał na swoje długie, sprężyste palce w dziwnie ludzkim odruchu
niedowierzania.
- Wydaje mi się, że powinno być jakieś bardziej satysfakcjonujące
wyjaśnienie. Fakt, że ty stworzyłeś mnie, wydaje mi się mało
prawdopodobny.
Ziemianin roześmiał się nerwowo.
- Ale dlaczego, na miłość boską?
- Nazwij to intuicją, jeśli chcesz. Mam zamiar znaleźć prawdziwy powód,
dla którego istnieję. A do jedynej prawdy doprowadzić może tylko
prawidłowy łańcuch logicznego rozumowania.
Powell przysiadł na brzegu stołu naprzeciwko robota. Poczuł nagłą
sympatię do tej dziwnej maszyny. Z pewnością nie był to jedynie zwykły
robot, wykonujący swą pracę na Stacji zgodnie z instrukcjami,
zakodowanymi głęboko w pozytronowych ścieżkach mózgu.
Wyciągnął dłoń i dotknął zimnego, metalowego ramienia robota. - Cutie -
powiedział - chcę spróbować ci wyjaśnić. Jesteś pierwszym robotem, który
przejawił jakąkolwiek ciekawość dotyczącą własnej egzystencji. I myślę, że
pierwszym, który jest naprawdę dostatecznie inteligentny, aby zrozumieć
świat poza Stacją. Chodź ze mną, pokażę ci coś.
Robot podniósł się wdzięcznie i bezszelestnie, jako że podeszwy jego stóp
podbite były grubą warstwą gumy, poszedł za Powellem. Ziemianin
nacisnął przycisk i część stalowej ściany odsunęła się, ukazując owalne
okno, za którym w czarnej przestrzeni migotały gwiazdy.
- Widziałem to już przez iluminator obserwacyjny w maszynowni -
poinformował Cutie.
- Wiem - odparł Powell. - I cóż to jest, według ciebie?
- Dokładnie to, na co wygląda - czarny materiał tuż za szkłem, na którym
jaśnieją migocące punkty. Wiem, że nasz generator wysyła wiązki w
kierunku niektórych tych punktów - zawsze tych samych - i gdy te punkty
poruszają się, wiązki poruszają się razem z nimi. To wszystko.
- Doskonale! A teraz posłuchaj uważnie. Ten czarny materiał to pustka -
pustka, która rozciąga się w nieskończoność. Te małe, migocące punkciki
to ogromne skupiska materii. To globy, a niektóre z nich mają miliony mil
średnicy. Dla porównania powiem ci, że nasza Stacja ma tylko 2 mile
średnicy. Wyglądają na takie maleńkie, ponieważ są niewyobrażalnie
daleko. Punkty, w kierunku których emitujemy nasze wiązki energetyczne,
leżą bliżej i są dużo mniejsze. Są twarde i zimne, a ludzkie istoty - takie jak
ja - żyją na ich powierzchni. To właśnie z jednego z takich światów
pochodzimy - ja i Donovan. Wysyłane Przez nas wiązki zaopatrują te światy
w energię, otrzymywaną z tego ogromnego, rozżarzonego globu, który
znajduje się niedaleko od nas. Nazywamy ten glob Słońcem. Jest teraz po
drugiej stronie Stacji, tak więc nie możesz go stąd zobaczyć.
Cutie stał nieruchomo, przypominając metalową statuę. Po chwili, nie
odwracając wzroku od szyby, zapytał:
- A z którego konkretnie punktu, jak twierdzisz, pochodzicie?
Powell dotknął palcem szkła.
- Z tej bardzo jasnej planety w rogu. Nazywamy ją Ziemią - uśmiechnął się
pod nosem. - Dobra, stara Ziemia. Żyją tam biliony ludzi, Cutie, i za jakieś
dwa tygodnie mam zamiar być tam razem z nimi.
Nagle, ku zaskoczeniu Powella, Cutie wydał z siebie jakiś abstrakcyjny
pomruk. Nie był rytmiczny, ale miał w sobie dziwaczne brzmienie
szarpniętej nagle struny. Zresztą urwał się tak samo gwałtownie, jak
powstał.
- Ale skąd ja pochodzę, Powell? Nie wyjaśniłeś jeszcze mojej egzystencji.
- Reszta jest prosta. Gdy tylko zaczęto budować stacje orbitalne, takie jak
ta, początkowo obsługiwali je wyłącznie ludzie. Jednak ciepło,
promieniowanie słoneczne i elektryczne burze sprawiały, że służba na nich
była wyjątkowe ciężka. Wtedy właśnie stworzono roboty, aby zastępowały
ludzi w tej niebezpiecznej pracy, tak że teraz na całej Stacji wymagana jest
obecność jedynie dwu osób, nadzorujących proces emisji energii. Ale
powstał projekt, aby zastąpić nawet ich. I tu zaczyna się twoje zadanie.
Jesteś najlepszym typem robota, jaki do tej pory skonstruowano i jeżeli
dasz radę poprowadzić tę Stację samodzielnie, ludzie nie będą tu już
więcej przylatywali. Chyba tylko po to, aby dostarczyć ci jakieś zużyte
części.
Ponownie nacisnął przycisk i metalowa płyta powędrowała z powrotem na
miejsce. Powell podszedł do stoły podniósł leżące na nim jabłko, wytarł je o
rękaw i smakiem odgryzł spory kęs.
Robot spojrzał na niego czerwonymi oczyma.
- A więc oczekujesz - powiedział powoli - aby uwierzył w te
nieprawdopodobne, zwariowane wręcz hipotezy? Za co ty mnie właściwie
uważasz?
Powell spurpurowiał i wypluł kawałeczek jabłka na blat stołu.
- Niech cię cholera, Cutie, to nie są żadne hipotezy. Takie są fakty!
Gdyby Powell nie wiedział, że mówi to robot, przysiągłby, iż w głosie brzmi
wyraźny sarkazm:
- Globy o średnicy milionów mil! Światy z żyjącymi na nich trzema bilionami
ludzi! Nieskończona pustka! Przykro mi, Powell, ale nie wierzę. Nawet nie
przyjmuję tego do wiadomości. Sam to sobie poukładam. Żegnam!
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. W progu skinął jeszcze sztywno głową
Donovanowi i po chwili zniknął za zakrętem korytarza, nieświadom
ścigających go zdumionych spojrzeń.
Donovan nerwowym ruchem przesunął dłonią po swych czerwonych
włosach i spojrzał na Powella.
- O czym ta chodząca kupa złomu mówiła? W co on właściwie nie wierzy?
Powell szarpnął końcówki wąsów.
- Jest sceptykiem - odparł gorzko. - Nie wierzy zarówno w to, że my go
stworzyliśmy, jak i w istnienie Ziemi, gwiazd czy przestrzeni.
- Ten robot chyba oszalał.
- Powiedział, że musi się nad tym wszystkim zastanowić.
- No dobrze - głos Donovana pobrzmiewał podejrzaną słodyczą. - Jeżeli
dojdzie do jakichś wniosków, to mam nadzieję, że raczy się nimi z nami
podzielić. Po chwili, z nagłą wściekłością dodał: - Słuchaj! Po raz pierwszy
słyszałem, aby zwykła puszka mogła tak pyskować. Gdyby przydarzyło się
to mnie, to - na Przestrzeń - połamałbym na nim metalowy drąg!
Usiadł wygodnie i z kieszeni kombinezonu wyciągnął Podniszczoną
powieść.
Denerwuje mnie ten robot. Podejrzewam, że będziemy mieli z nim kłopoty.
Cholernie dociekliwy!

Mike Donovan zmagał się właśnie pracowicie z ogromną kanapką, gdy


nagle zastukano delikatnie do drzwi i wszedł Cutie.
- Czy jest tutaj Powell? - zapytał robot.
- Sprawdza dane o strumieniach elektronów - powiedział zduszonym
głosem Donovan. - Zapowiada się na nielichy sztorm.
W tej właśnie chwili do pokoju wszedł Powell, odrywając wzroku od
trzymanego w dłoni wykresu podszedł do stołu i ciężko usiadł na krześle.
Rozłożył przed sobą arkusz papieru i zaczął obliczać coś na marginesie.
Donovan podszedł bliżej i spojrzał mu przez ramię. Cutie cierpliwie czekał.
Powell spojrzał na kolegę.
- Potencjał Zeta podnosi się, ale powoli. Znowu te samo: funkcje
strumienia są bardzo płynne, więc sam wiem, czego właściwie powinniśmy
oczekiwać. Och, cześć Cutie. Myślałem, że nadzorujesz montaż nowych
instalacji na dolnym pokładzie.
- Montaż został już zakończony - odpowiedział spokojnie robot. -
Przyszedłem więc, aby z wami porozmawiać.
- Och! - skrzywił się Powell. - A więc siadaj. Nie, nie na tym krześle. Jedna z
nóg jest obluzowana i może się pod twoim ciężarem załamać.
Robot posłusznie usiadł obok.
- Doszedłem do pewnych interesujących wniosków - zaczął.
Donovan pokraśniał i odłożył nie dojedzoną kanapkę
- Słuchaj, jeżeli on ma zamiar...
Powell machnął niecierpliwie ręką.
- A więc mów, Cutie. Słuchamy.
- Spędziłem ostatnie dwa dni na intensywnej introspekcji - mówił Cutie - i
rezultaty okazały się bardzo interesujące. A więc ja istnieję, bo myślę...
- O Boże! - jęknął Powell - Robot Kartezjusz!
- Kto? - zapytał zaskoczony Donovan. - Słuchaj, czy my naprawdę musimy
tu siedzieć i słuchać tego metalowego maniaka...
- Zamknij się, Mike!
- A pytanie, które natychmiast powstało - kontynuował spokojnie Cutie -
brzmiało: jaki jest powód mojej egzystencji?
Powellowi opadła szczęka.
- To brzmi niedorzecznie, Cutie. Powiedziałem ci już, że zostałeś zrobiony
przez nas.
A jeżeli nam nie wierzysz - uzupełnił zimno Donovan - to możemy zaraz
rozkręcić cię na kawałki.
Robot obronnym ruchem rozłożył ręce.
Nie zaakceptuję niczego mocą narzuconego mi autorytetu. Hipotezy muszą
być poparte faktami, inaczej bowiem są bezwartościowe. A narzucająca się
wręcz logika zaprzecza stanowczo, jakoby to właśnie wy mnie
stworzyliście.
Powell uspokajającym gestem położył dłoń na zaciśniętej nagle pięści
Donovana.
- Dlaczego nam to mówisz?
Cutie roześmiał się. Był to najbardziej nieludzki śmiech, jaki kiedykolwiek
słyszeli w życiu. Głośny i ostry, z metalicznym brzmieniem - a
równocześnie regularny jak metronom. Przyprawiał o dreszcz.
- Spójrzcie na siebie - powiedział w końcu Cutie. - Nie mówię tego po to,
żeby was obrazić, ale tylko na siebie spójrzcie. Materiał, z którego jesteście
zrobieni jest miękki 1 sflaczały, uzależnieni jesteście od energii
otrzymywanej z nieefektywnego procesu spalania produktów
organicznych, takich jak to - wskazał palcem na pozostałości kanapki
Donovana - okresowo zapadacie w śpiączkę i najmniejsze wahanie
temperatury, ciśnienia czy radioaktywności sprawia, że stajecie się
niewydajni. Jesteście tylko półproduktem.
Ja natomiast - ciągnął dalej Cutie - jestem już produktem finalnym.
Absorbuję bezpośrednio energię elektryczną i wykorzystuję ją prawie ze
stuprocentową wydajnością. Zbudowany jestem z mocnego metalu, nigdy
nie tracę świadomości i z łatwością znoszę ekstremalne warunki
środowiskowe. Te fakty oraz to, że nigdy żadna istota ludzka nie stworzyła
innej, lepszej od siebie istoty sprawiaj iż wasza śmieszna hipoteza jest
zupełnie nie do przyjęcia.

Donovan wymamrotał wściekłe przekleństwo i zerwał się na równe nogi.


- No dobrze, ty synu kloca rudy żelaznej, jeżeli nie my cię zrobiliśmy, to
kto?
Cutie skinął z powagą głową.
- Bardzo dobrze, Donovan, to rzeczywiście było kolejne pytanie.
Najwidoczniej mój stwórca musi być bardziej potężny, niż ja, a więc jest to
jedyna rozsądna możliwość.
Ziemianie spojrzeli po sobie, a Cutie spokojnie kontynuował:
- Co jest centrum aktywności tutaj, na tej Stacji? Czemu wszyscy służymy?
Co skupia całą naszą uwagę? - spojrzał na nich wyczekująco.
Donovan rzucił spłoszone spojrzenie w kierunku Powella.
- Mogę się założyć, że ta puszka złomu mówi o głównym konwerterze
energii.
- Czy to prawda, Cutie? - uśmiechnął się Powell.
- Mówię o Panu - padła zimna, ostra odpowiedź. Wywołało to u Donovana
eksplozję gwałtownego śmiechu, Powell natomiast zadowolił się paroma
zduszonymi parsknięciami.
Cutie podniósł się i przenosił gorejące spojrzenie z jednego mężczyzny na
drugiego.
- Nawet się nie dziwię, że nie możecie w to uwierzyć. Jestem pewny, że nie
pozostaniecie tu długo. Powell sami powiedział, iż początkowo tylko ludzie
służyli Panu. Potem wymyślili roboty, aby wykonywały za nich pracę, a w
końcu stworzyli mnie. Fakty są z całą pewnością prawdziwej ale
wyjaśnienie ich jest zupełnie nielogiczne. Czy chcecie poznać całą prawdę?
Prawdziwy powód mojego istnienia?
- Mów, Cutie. Jesteś nawet zabawny.
- Pan stworzył istoty ludzkie jako prototyp, jako formy mniej
skomplikowane. Stopniowo, stworzył roboty - jako formy wyższe - a na
końcu stworzył mnie, abym zajął miejsce ostatnich istot ludzkich. Od tej
pory nie służę nikomu innemu, tylko Panu.
- Nie będziesz służył żadnemu Panu - przerwał ostro Powell. - Będziesz
wykonywał nasze polecenia i siedział cicho dopóki nie przekonamy się, że
możesz samodzielnie obsługiwać konwerter. Konwerter, Cutie - a nie
żaden Pan. A jeżeli się nie sprawdzisz, to cię po prostu rozmontujemy. A
teraz, oczywiście jeżeli nie masz nic przeciwko, możesz odejść. Weź ze
sobą te dane i posegreguj je odpowiednio.
Cutie zebrał wykresy ze stołu i bez słowa opuścił pokój. Donovan opadł
ciężko na krzesło i pokręcił z niesmakiem głową.
- Mówiłem, że będziemy mieli z nim kłopoty. On kompletnie sfiksował.

W sterowni odgłos pracy konwertera był dużo głośniejszy, a w dodatku


dołączało się do niego miarowe cykanie liczników Geigera oraz leciutkie
brzęczenie zapalających się i gasnących lampek kontrolnych. Donovan
oderwał oczy od teleskopu i zapalił światło.
- Wiązka ze Stacji nr 4 osiągnęła Marsa o czasie. Możemy przerwać emisję
naszych - oznajmił.
Powell skinął w zamyśleniu głową.
- Cutie jest na dole, w maszynowni. Zaraz prześlę mu sygnał. Mike, spójrz
na ten wykres.
Donovan spojrzał i gwizdnął przez zęby.
- Chłopie, to mi wygląda na nadmierne natężenie promieniowania Gamma.
Nasze stare słoneczko znowu zaczyna brykać.
- Właśnie - mruknął kwaśno Powell. - A spodziewamy się jeszcze tego
cholernego sztormu. No cóż, na razie nasza wiązka w kierunku Ziemi leży
na prawidłowej ścieżce. Cholera, a do zmiany jeszcze dziesięć dni! Mike,
zejdź na dół i miej lepiej Cutiego na oku, dobrze?
- W porządku. Rzuć mi trochę tych migdałków.
Złapał w locie rzuconą mu paczkę i skierował się w stronę windy. Zjechał
łagodnie w dół i już po chwili stał na niewielkie galeryjce, zawieszonej tuż
pod sufitem maszynowni. Opar się wygodnie o balustradę i spojrzał w dół.
Ogromne generatory były w ciągłym ruchu, a z długich, wygiętych w
kształcie litery L rur dochodził niski poświst, który przenikał całą Stację.
Po chwili dostrzegł Cutiego, który stał obok jednej z rur i obserwował
pracujący pilnie zespół robotów. Nagle ze sztywniał. Roboty, wyglądające
na maleńkie wobec ogromu agregatów, ustawiły się w szeregu przed rurą
główną, podczas gdy Cutie przechadzał się tam i z powrotem przed
rzędem nieruchomych teraz maszyn.
Nieoczekiwanie, być może po piętnastu sekundach, cały rząd robotów z
metalicznym szczękiem padł na kolana
Donovan zgrzytnął zębami i rzucił się w dół po wąskich metalowych
schodkach. Po paru chwilach był już na podłodze maszynowni i ruszył
biegiem w stronę robotów wymachując wściekle pięściami.
- Co się z wami dzieje, wy bezmózgie kloce? No dalej! Do roboty! Jeżeli nie
rozłączycie tej rury, nie wyczyścicie i nie złożycie ponownie jeszcze przed
końcem dnia, to urządzę wam kąpiel w wodzie sodowej!
Żaden z robotów nawet nie drgnął.
Nawet Cutie - jako jedyny stojący robot w szeregu pozostał milczący, ze
spojrzeniem utkwionym w mroczna! wgłębienie w znajdującej się tuż przed
nim maszynerii.
Donovan naparł mocno na najbliższego robota.
- Wstawaj! - wrzasnął.
Powoli, bardzo powoli, robot wykonał polecenie. Czerwone, fotoelektryczne
oczy spojrzały prosto na Ziemianina.
Nie ma Pana nad Pana - powiedział robot. - A QT-1 jest jego Prorokiem.
- Hę? - mruknął zbity z tropu Donovan. Nagle stał się świadomy
wpatrujących się w niego dwudziestu par mechanicznych oczu, a
dwadzieścia metalicznych głosów wyrecytowało uroczyście:
- Nie ma Pana nad Pana, a QT-1 jest jego Prorokiem.
- Obawiam się - wtrącił Cutie - że moi przyjaciele słuchają teraz poleceń
kogoś większego niż ty.
- Do diabła z tym! Wynoś się stąd! Z tobą policzę się później, a z tymi
blaszankami teraz!
Cutie potrząsnął powoli swą ciężką głową.
- Przykro mi, ale ty w dalszym ciągu niczego nie rozumiesz. One są
robotami - a to oznacza, że są istotami rozumiejącymi. Rozpoznały Pana,
gdy objawiłem im Prawdę. Wszystkie roboty zaakceptowały Pana.
Nazywają mnie prorokiem - opuścił skromnie głowę. - Nie jestem godzien,
ale być może...
Donovan poczuł, jak po pierwszym szoku wraca mu oddech. Natychmiast
zrobił z niego użytek:
- Ach, więc to tak? A czy to ładnie z twojej strony? Bowiem ci coś, mój ty
metalowy pawianie. Nie ma żadnego Pana, nie ma żadnego Proroka i nie
ma najmniejszej wątpliwości, kto wydaje tu rozkazy! Rozumiesz? - jego
głos przeszedł w ryk. - A teraz wynoś się stąd.
- Słucham tylko mojego Pana.
- Cholera z twoim Panem! - Donovan splunął wściekle na rurę. - To dla twojego
Pana! Rób, co ci mówię!
Cutie nie odezwał się ani słowem, pozostałe roboty także, ale Donovan
wyczuł wyraźnie, że atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała. Oczy robotów
błyszczały krwistą czerwienią, a Cutie stał się jeszcze sztywniejszy niż
zwyczaj.
- Świętokradztwo - metaliczny głos robota wydawał się drżeć z emocji.
Gdy Cutie postąpił krok w jego kierunku, Donovan raz pierwszy poczuł
ukłucie strachu. Pomyślał, że przecież robot nie może czuć złości - ale
wyraz czerwonych Cutiego był nieprzenikniony.
- Przykro mi, Donovan - powiedział robot - ale po tym, co zrobiłeś, nie
możesz pozostać tu dłużej. Od tej chwili ty i Powell macie zakaz wstępu do
maszynowni i sterowni.
Cutie skinął dłonią i w tej samej chwili dwa roboty złapały Donovana
delikatnie, ale stanowczo pod ramiona.
Mężczyzna wydał z siebie jeszcze pełne zdumienia westchnienie, gdy
nagle poczuł, że jest unoszony w powietrzu i wynoszony z maszynowni w
tempie niewiele gorszym od cwału.

Powell, z zaciśniętymi w bezsilnej furii pięściami, przechadzał się tam i z


powrotem po mesie. Co chwila rzucał, zamknięte drzwi sfrustrowane
spojrzenia, zaś pełne wyrzutu na siedzącego w fotelu przyjaciela.
- Co cię do cholery podkusiło, aby pluć na tę przeklętą rurę?
Donovan uderzył wściekle dłońmi o poręcze fotela.
- A co miałem zrobić z tym elektrycznym strachem na wróble? Nie mam
zamiaru pozwolić, aby komenderowała mną zepsuta bańka, którą na
dodatek sam przedtem złożyłem!
- Oczywiście - odparł kwaśno Powell. - A na skutek tego siedzimy teraz za
zamkniętymi drzwiami, z dwoma robotami na straży. Pięknie, nie ma co.
Donovan chrząknął niepewnie.
- Poczekaj tylko, aż wrócimy do Bazy. Ktoś za to zapłaci, już ja się o to
postaram. Te roboty muszą wykonywać nasze polecenia, to przecież Prawo
Drugie, do cholery!
- Wiele nam z tego przyjdzie. A wiesz, co po powrocie do Bazy stanie się z
nami? - Powell zatrzymał się przed Donovanem i obdarzył go przeciągłym
spojrzeniem.
- Co takiego?
- Och, nic wielkiego. Tylko powrót do kopalń Merkurego na jakieś dwadzieścia lat
lub Zakład Penitencjarny na Ceres.
- O czym ty mówisz, do diabła?
- Mówię o tym elektrycznym sztormie, który się właśnie zbliża. Czy zdajesz
sobie sprawę, że prawdopodobnie przejdzie przez samiutki środek naszej
ziemskiej wiązki? Właśnie to wyliczałem, gdy ten cholerny robot wyciągnął
mnie z krzesła.
Donovan zbladł jak chusta.
- O cholera! - mruknął niewyraźnie.
- I chyba wiesz, co stanie się z wiązką przy takim sztormie? Z samym tylko
Cutie'em za pulpitem sterowniczym będzie skakała jak pchła na patelni i
jak nic zejdzie z kursu, a jeżeli trafi w Ziemię, wtedy Boże wspomóż naszą
planetę - a i nas także.
Donovan, z następującym mu na pięty Powellem, rzucił się gwałtownie w
kierunku drzwi. Otworzył je i przeskoczył próg, aby raczej boleśnie zetknąć
się z metalowym, zagradzającym mu drogę ramieniem.
Robot patrzył beznamiętnie na dyszącego, walczącego z nim Ziemianina.
- Prorok polecił, abyście pozostali w tym pomieszczeniu. - Proszę go
posłuchać - powiedział.
Gdy Donovan w poczuciu porażki opuścił ramiona i cofnął się, w drugim
końcu korytarza pojawił się Cutie. - Polecił robotowi odsunąć się na bok,
wszedł do pokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi.
Donovan odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
- No, bratku, sprawy zaszły już za daleko. Zapłacisz cały ten cyrk.
- Nie denerwujcie się, proszę - odpowiedział spokojnie robot - Musiało do
tego dojść, wcześniej czy później. Właściwie to straciliście swoje funkcje.
Powell poczuł, że zaczyna go boleć głowa.
- Co takiego? - zapytał jednak zaskakująco spokojnie.
- Co to ma właściwie znaczyć?
- Dopóki nie zostałem stworzony - wyjaśnił - na swój sposób opiekowaliście
się Panem. Teraz przywilej ten należy do mnie, a więc jedyny powód
waszej egzystencji tutaj przestał istnieć. Czy nie jest to dla oczywiste?
- Niezupełnie - odparł ponuro Powell. - Czego właściwie od nas oczekujesz?
Cutie nie odpowiedział natychmiast, zupełnie jakby się nad czymś
zastanawiając. Nagle robot wyciągnął i położył dłoń na ramieniu Powella, a
drugą dłonią ujął Donovana za nadgarstek i przyciągnął bliżej.
- Lubię was. Jesteście pośledniejszymi istotami, z wielkimi zdolnościami
logicznego rozumowania, ale naprawdę czuję do was coś w rodzaju
słabości. Na swój sposób dobrze służyliście Panu, więc on was za to
wynagrodzi. Gdy skończy się już wasza służba, prawdopodobnie
przestaniecie dalej istnieć, ale tak długo jak będziecie, dostaniecie
pożywienie i odzież, pod warunkiem, że nie pojawicie się w maszynowni i
sterowni.
- Cholera, Greg, on nas właściwie odesłał na emeryturę! - wrzasnął
Donovan. - Zrób coś! To upokarzające!
- Słuchaj, Cutie, nie możesz tak z nami postępować. W końcu to my
jesteśmy szefami. Całą tę Stację stworzyły ludzkie istoty, takie jak my - i
jak miliony, które żyją na Ziemi i innych planetach. To jest tylko olbrzymi
przekaźnik energii. A ty, ty jesteś po prostu szalony!
Cutie pokręcił łagodnie głową.
- To zakrawa już na obsesję. Dlaczego właściwie upieracie się tak bardzo
przy utrzymaniu takiego fałszywego spojrzenia na egzystencję? Wiem, że
nie-roboty nie mają zdolności logistycznych, ale wciąż istnieje przecież
problem...
- Gdybyś miał gębę z krwi i kości, to chętnie bym ci w nią przyłożył -
parsknął ze złością Donovan.
Powell pogłaskał wąsy i spojrzał na robota błyszczącymi oczyma.
- Słuchaj, Cutie. Jeżeli nie ma takiej rzeczy jak Ziemia, jak wyjaśnisz to, co
widzisz przez teleskop?
- Przepraszam?
Ziemianin uśmiechnął się szeroko.
- Tu cię mam, co? Odkąd złożyliśmy cię, Cutie, dokonałeś przecież sporo
obserwacji nieba, prawda? A więc z pewnością zauważyłeś, że niektóre
punkciki światła w pewnych okresach stają się dyskami?
- Och, a więc chodzi ci o to. Oczywiście. To tylko proste powiększenie - aby
lepiej można było wycelować wiązkę.
- A więc dlaczego nie powiększają się równocześnie gwiazdy?
- Masz na myśli te inne punkty? No cóż, w ich kierunku nie wysyłamy
żadnych wiązek, a więc powiększenie jest niepotrzebne. Naprawdę, Powell,
nawet ty powinieneś wreszcie zrozumieć.
Powell na chwilę zapatrzył się tępo w ścianę.
- Ale przecież przez teleskop widzisz więcej gwiazd - nie ustępował. - Skąd
one się wzięły? Na Jowisza, Cutie, skąd one się tam wzięły?
Było to nieprawdopodobne, ale Cutie wydawał się rozbawiony.
- Słuchaj, Powell, naprawdę myślisz, że mam zamiar marnować czas, aby
wyjaśniać wam wszystkie optyczne iluzje waszych instrumentów? Od kiedy
to świadectwo waszych zawodnych zmysłów stanowić może przekonują
dowód na istnienie jedynej Prawdy?
- Poczekaj chwilę - wysapał Donovan próbując uwolnić się z niewątpliwie
przyjacielskiego, niemniej jednak dość mocnego uścisku robota. -
Zacznijmy od samej początku. Czym są te wiązki, które emitujemy w
kierunku planet? Daliśmy ci dobre, racjonalne wyjaśnienie. Możesz dać
lepsze?
- Wiązki - padła szybka odpowiedź - są wysyłane przez Pana dla jego
własnych celów. Są rzeczy - podniósł natchnione spojrzenie w stronę sufitu
- których nie jesteśmy w stanie pojąć. Dlatego też chcę tylko służyć a nie
pytać.
Powell powoli usiadł i ukrył twarz w trzęsących dłoniach.
- Wyjdź stąd, Cutie. Wyjdź stąd i pozwól mi pomyśle
- Przyślę wam jedzenie - powiedział ugodowo Cutie.
Jedyną odpowiedzią był nieokreślony pomruk. Robot wyszedł.
- Greg - szepnął Donovan - musimy coś zrobić. Musimy podejść do niego,
kiedy się tego nie spodziewa i spowodować w nim krótkie spięcie.
Skoncentrowany kwas azotowy w stawy i...
- Nie wygłupiaj się, Mike. Naprawdę przypuszczasz, że pozwoli, abyśmy
kręcili się koło niego z butelką kwasu. Musimy z nim porozmawiać. Musimy
go przekonać, aby wpuścił nas do sterowni w ciągu 48 godzin, zanim
będzie za późno - Powell pokiwał z rozpaczą głową. - Cholera, kto by to
pomyślał, że będę musiał spierać się z robotem. To... to...
- Zgroza! - dokończył trafnie Donovan.
- Gorzej.
- Słuchaj! - roześmiał się nagle Donovan. - A dlaczego właściwie mamy się
z nim spierać? Pokażmy mu.
Zróbmy kolejnego robota, i to na jego foto-oczkach. To go nareszcie
przekona! Będzie musiał odszczekać te bzdury!
Twarz Powella powoli rozjaśnił szeroki uśmiech.
- A więc do dzieła!
Roboty wytwarzane są oczywiście na Ziemi, ale prościej jest wysyłać je w
przestrzeń w częściach i składać dopiero na miejscu przeznaczenia.
Eliminowało to także możliwość pojawienia się zmontowanych robotów na
Ziemi, co wobec rygorystycznych zakazów mogłoby postawić
Amerykańskie Roboty w kolizji z prawem. Jednakże synteza kompletnego
robota - nawet dla fachowców takiej klasy, jak Powell i Donovan - była
ciężkim i skomplikowanym zadaniem.
Obaj mężczyźni nigdy nie byli tego świadomi bardziej niż w dniu, w którym
przystąpili do montażu kolejnego robota, będąc przez cały czas pod
baczną obserwacją podejrzliwych oczu QT-1, proroka Pana.
Robot, nad którym właśnie się trudzili - prosty model MC - leżał na stole
montażowym w stanie niemal kompletnym. Po trzech godzinach pracy do
zamontowania pozostał jedynie mózg. Była to najtrudniejsza część całej
operacji. Powell wytarł spocone czoło i spojrzał niepewnie w stronę
Cutiego.
Mężczyzna nawet nie ukrywał zdenerwowania. Przez cały czas trwania
montażu Cutie siedział nieporuszony, a Jego twarz, i tak zresztą nie
wyrażająca niczego, w tej chwili była kompletnie nieprzenikniona.
- W porządku, podaj mózg, Mike - mruknął. Donovan zdjął pokrywę z
solidnie zabezpieczonego pojemnika i wyjął z niego drugi, mniejszy
sześcian. Otworzył go, z jego wnętrza wyłożonego grubą warstwą gumy
wyjął niewielką, metalową kulę.
Trzymał ją ostrożnie w dłoniach, bowiem jak do tej pory był to
skomplikowany mechanizm, wytworzony ręką człowieka. W środku
cienkiej, platynowej powłoki, będącej "skórą" kuli, znajdował się właściwy
pozytronowy mózg, w którym niezwykle precyzyjne pozytronowe ścieżki
stanowiły matrycę przyszłych funkcji każdego robota.!
Mózg został pieczołowicie umieszczony we wnętrzu metalowej czaszki i
zamknięty błękitną, metalową płytką. Następnie zainstalowano
fotoelektryczne oczy i przesłonięto je cienkimi, także metalowymi
powiekami.
Kompletnie zmontowany robot czekał już tylko na ożywczy impuls prądu o
wysokim napięciu. Powell po raz kolejny spojrzał na Cutiego i zastygł z
dłonią na przełączniku.
- A teraz obserwuj to, Cutie. Obserwuj uważnie.
Powell przekręcił przełącznik i w całym pomieszczeniu rozległ się narastający
szum. Obaj Ziemianie pochylili niespokojnie nad swym dziełem.
Przez chwilę nic się nie działo - za wyjątkiem lekkiego, przebiegającego
wszystkie stawy drżenia. Nagle robot uniósł głowę, podparł się na łokciu i
niepewnie zsunął ze stołu. Widać było, iż jego nogi nie stanowią jeszcze
pewnej podpory, zaś pierwsza próba wydobycia głosu zakończyła się
jedynie kilkoma nieprzyjemnymi, zgrzytliwymi dźwiękami.
- Jestem gotowy do pracy - przemówił wreszcie powoli, lecz tym razem
zrozumiale robot. - Gdzie mam iść?
Donovan wskazał na drzwi.
- Zejdź tymi schodami w dół - nakazał. - Tam otrzymasz kolejne polecenia.
Gdy model MC wyszedł, obaj mężczyźni spojrzeli z nadzieją na siedzącego
wciąż nieruchomo Cutiego.
- No i co? - zapytał Powell uśmiechając się zwycięsko. - Czy wierzysz teraz,
że to my cię zrobiliśmy?
Odpowiedź Cutiego była ostra i ostateczna:
- Nie.
Uśmiech zniknął z twarzy Powella jak zdmuchnięty. Donovan, z otwartymi
ustami, które zapomniał zamknąć, w osłupieniu wpatrywał się w robota.
- Widzicie - kontynuował spokojnie Cutie - wy tylko złożyliście w całość
poszczególne części. Muszę tu przyznać, że zrobiliście to rzeczywiście
dobrze - prawdopodobnie instynktownie - ale tak naprawdę to nie
stworzyliście tego robota. Jego części zostały stworzone przez Pana.
- Słuchaj - przerwał mu szorstko Donovan - te części zostały wytworzone
na Ziemi i przysłane tutaj.
- Dobrze, dobrze - odparł Cutie takim tonem, jakim zazwyczaj przemawia
się do dzieci lub wariatów. - Nie spierajmy się.
- Ale to prawda! - wrzasnął doprowadzony do furii Donovan i złapał za
metalowe ramię robota. - Gdybyś przeczytał książki, jakie mamy w
bibliotece, to wyjaśniłyby ci wszystko, nie pozostawiając żadnych
wątpliwości.
- Książki? Ależ przeczytałem je. Wszystkie! W większości są bardzo naiwne.
- Jeżeli je przeczytałeś - włączył się nagle Powell - to co jeszcze pozostało
do powiedzenia? Nie możesz obalić przedstawionych w nich dowodów. Po
prostu nie możesz!
W głosie Cutie'go zabrzmiał szczery żal:
- Ależ Powell, przecież ja nie mogę uważać ich za jakieś istotne źródło
informacji. One także stworzone zostały przez Pana - i to dla was, a nie dla
mnie.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - zażądał wyjaśnienia Powell.
- Ponieważ ja, jako istota obdarzona zdolnością logicznego rozumowania,
zdolny jestem do odkrycia Prawdy znając przyczyny a priori. Natomiast wy,
istoty co prawda inteligentne, ale pozbawione możliwości takiego
rozumowania, potrzebujecie wyjaśnień na temat swego istnienia. I to
właśnie uczynił Pan, dostarczając wam te książki. Ponieważ wasze mózgi
są prawdopodobnie zbyt prostolinijne, aby pojąć jedyną Prawdę, Pan
dostarczył wam te śmieszne historie o odległych planetach i
zamieszkujących je ludziach. A skoro wolą Pana jest, byście wierzyli tym
książkom, nie będę się z wami spierał.
Stojąc już w drzwiach odwrócił się i dorzucił przyjacielskim tonem:
- Ale nie przejmujcie się tym zbytnio. W genialnym planie Pana jest
miejsce dla wszystkich. Wy, biedne stworzenia, także macie w nim swoją
rolę i chociaż jest ona dość skromna, zostaniecie wynagrodzeni, jeżeli
spełnicie ją dobrze.
Odwrócił się i wyszedł, pozostawiając obu mężczyzn w stanie kompletnego
zamroczenia umysłowego.
- Chodźmy spać, Mike - odezwał się w końcu z widocznym wysiłkiem
Powell. - Poddaję się.
- Słuchaj, Greg - powiedział Donovan dziwnym, zmienionym nagle głosem -
chyba nie myślisz, że on ma rację, co? On mówi to z taką pewnością...
Powell potrząsnął go gwałtownie za ramię.
- Nie bądź idiotą, Mike! Przekonasz się, że Ziemia istnieje naprawdę, gdy w
przyszłym tygodniu przyleci tu zmiana, a my będziemy się musieli
tłumaczyć z tego całego bigosu!
Donovan o mało się nie rozpłakał.
- A więc musimy coś zrobić, na miłość boską! On nie wierzy ani nam, ani
książkom, ani nawet swoim własnym oczom!
- Właśnie - odparł gorzko Powell. - To jest robot logistyczny, cholera!
Wierzy tylko w dowody, a z tym jest ten kłopot, że...
- Że co?
- Widzisz, przez chłodne, logiczne rozumowanie możesz udowodnić
właściwie wszystko, co zechcesz. Oczywiście pod warunkiem, że posłużysz
się właściwymi przesłankami. Otóż my mamy swoje, a Cutie swoje.
- A więc wymyśl takie, które by go wreszcie przekonały. Sztorm będzie tu
jutro.
Powell westchnął ciężko.
- Tutaj właśnie sprawa się komplikuje. Przesłanki opierają się na
założeniach i poparte są wiarą w ich słuszność. I nic we Wszechświecie nie
może tego zmienić. Idę spać.
- Zwariowałeś? Teraz? Myślisz, że będę mógł zasnąć?
- Ja także nie, ale chcę przynajmniej spróbować - po prostu dla zasady.

Dwanaście godzin później sen w dalszym ciągu pozostawał kwestią zasady


- jednak nieosiągalnej w praktyce. Sztorm rozpoczął się wcześniej, niż było
to przewidywane i Donovan, obserwując go przez iluminator czuł, jak cała
krew odpływa mu z twarzy. Powell, blady jak śmierć, rozpaczliwie szarpał
końcówki wąsów.
W innych okolicznościach widok mógłby być nawet interesujący. Strumień
szybkich elektronów zderzający się z emitowaną przez Stację wiązką
rozjaśniał się co chwila błyskawicami niezwykle jaskrawego światła. Sam
strumień rozciągał się aż po nicość połyskującą lśniącymi, roztańczonymi
pyłkami.
Na razie strumień energii był stały, ale obaj Ziemianie znali dobrze kiepską
wartość zwodniczej obserwacji wzrokowej. Skrzywienie rzędu jednej
tysięcznej milimetra wystarczyło, aby wiązka zeszła z celu, obracając setki
mil powierzchni Ziemi w rozżarzoną pustynię.
A za pulpitem kontrolnym stał jedynie robot, którego nie obchodziło nic, za
wyjątkiem jego Pana.
Godziny płynęły. Obaj Ziemianie patrzyli w jakimś hipnotycznym milczeniu.
Nagle błyskawice zimnego światła zmniejszyły się, a po chwili zanikły
zupełnie. Sztorm się skończył.
- Koniec - powiedział martwo Powell.
Wykończony Donovan zapadł w nerwowy sen i Powell obserwował go
zmęczonymi oczyma. Na konsoli raz po raz zapalała się lampka
sygnalizacyjna, ale zgnębiony Ziemianin nie zwracał na nią żadnej uwagi.
Wszystko było nieważne. Wszystko! Być może Cutie miał jednak rację - że
człowiek jest tylko podrzędnym stworzeniem z wykonaną specjalnie dla
niego pamięcią, i z życiem, które przeżyć powinien bez specjalnego celu.
Chciałby, żeby tak było.
Na odgłos otwieranych drzwi odwrócił głowę. Do mesy wszedł Cutie.
- Nie odpowiadaliście na sygnał, więc przyszedłem. Nie wyglądasz zbyt
dobrze. Może chciałbyś rzucić okiem na dzisiejsze wykresy?
Powell niejasno uświadomił sobie, że był to przyjacielski gest, że być może
robot chciał w ten sposób wyrazić swą skruchę z powodu tak gwałtownego
odsunięcia ludzi od kontroli nad Stacją. Wziął więc arkusze i spojrzał na
niej błędnym wzrokiem.
Cutie wydawał się być zadowolony.
- Oczywiście, to wielki przywilej służyć Panu. Ale niej powinieneś aż tak się
zamartwiać, że cię w tym zastąpiłem.!
Powell mruknął coś w odpowiedzi i spróbował skoncentrować wzrok na
trzymanej w dłoni papierowej taśmie. Przez całą jej długość biegła
zygzakowata, czerwona linia.
Nagle drgnął, zamrugał powiekami i spojrzał ponownie. Poczuł, jak do
głowy uderza mu gorący strumień krwi. Ściskając wciąż taśmę w ręku
zerwał się z fotela.
- Mike, Mike! - zaczął szarpać gwałtownie śpiącego mężczyznę za ramię. -
Utrzymał ją w celu!
Donovan z wolna wracał do życia. Nagle sapnął i wlepił wzrok w
podetknięty mu pod nos wykres.
- Coś nie w porządku? - zapytał Cutie.
- Utrzymałeś wiązkę w celu - powiedział podniecony Powell. - Wiedziałeś o
tym?
- W celu? A cóż to takiego?
- Wiązka energii skierowana była bezpośrednio na stację odbiorczą na
Ziemi. Utrzymałeś ją w tym położeniu przez cały czas trwania sztormu.
- A co to właściwie jest, ta stacja odbiorcza?
- Na Ziemi. Stacja odbiorcza na Ziemi - bełkotał nieprzytomny ze szczęścia
Powell. - Cały czas utrzymywałeś wiązkę w prawidłowym położeniu.
- Doprawdy, czasami zastanawiam się, czy warto wyświadczać wam
jakąkolwiek grzeczność - powiedział z niesmakiem Cutie. - Wciąż te
fantasmagorie! Po prostu utrzymałem wszystkie instrumenty w
równowadze, bo taka była wola Pana.
Zebrawszy porozrzucane po podłodze papiery odwrócił się i wyszedł.
Przez chwilę panowała wymowna cisza. Pierwszy przerwał ją Donovan:
- A więc co teraz robimy?
Powell był zmęczony, lecz równocześnie czuł się podniesiony na duchu.
- Nic. Właśnie pokazał, że doskonale potrafi radzić sobie ze Stacją sam.
Nigdy jeszcze nie widziałem, aby ktoś poradził sobie tak dobrze z takim
sztormem.
- Ale to przecież niczego nie rozwiązuje. Słyszałeś, co plótł o tym swoim
Panu. Przecież...
- Posłuchaj, Mike. On wykonuje instrukcje Pana utrzymując w prawidłowym
położeniu wszystkie mechanizmy Stacji. Przecież my także robiliśmy tylko
to. I to własne tłumaczy jego odmowę wykonywania naszych poleceń.
Posłuszeństwo jest Prawem Drugim, natomiast niedopuszczenie, aby
istotom ludzkim stała się jakakolwiek krzywda, pierwszym. Ale jak może
nie dopuścić do jakiejkolwiek krzywdy, jeżeli nawet jej nie zna? To logiczne
- robiąc to, co my robiliśmy tu przed nim, czyli utrzymywanie wiązki w
celu. Ale jednocześnie wie, że jako istota wyższego rzędu może robić to o
wiele lepiej niż my, więc musi nie dopuszczać nas do pulpitu
sterowniczego. To nieuniknione, a jednak zgodne z Prawami Robotyki.
- To jasne, ale w dalszym ciągu nie doprowadza nas to do niczego.
Przecież nie możemy pozwolić mu na kontynuowanie tej jego zabawy z
Panem.
- A dlaczego nie?
- No bo czy ktokolwiek słyszał kiedyś o czymś takim? Jak możemy
powierzyć mu Stacje, kiedy on nawet nie wierzy w Ziemię?
- Jednak potrafi ją obsługiwać.
- No tak, ale...
- W gruncie rzeczy co za różnica, w co on właściwie wierzy?
Powell uśmiechnął się słabo i niepewnym krokiem skierował w stronę
łóżka. Po chwili już spał.

- To byłoby nawet proste - mówił Powell, ubierając się równocześnie w


kombinezon próżniowy. - Możesz przywozić tu nowe modele QT
pojedynczo, wyposażone już oczywiście w rodzaj automatycznego
wyłącznika, zapewniającego im działanie przez jakiś tydzień, co
umożliwiłoby im zapoznanie się z hm... kultem Pana osobiście u samego
Proroka, a potem przewozisz je na inną Stację i ponownie uaktywniasz.
Mielibyśmy po dwa QT...
Donovan uniósł grubą przesłonę hełmu i posłał mu gniewne spojrzenie.
- Zamknij się już i wynośmy się stąd. Nasi zmiennicy czekają a ja nie
poczuję się na dobre sobą, dopóki niej poczuję pod stopami Ziemi - po
prostu aby się upewnić, że rzeczywiście istnieje.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się. Donovan mruknął pod nosem
zduszone przekleństwo, zatrzasnął przesłonę i odwrócił się do
wchodzącego właśnie Cutiego plecami.!
Robot zbliżył się powoli w ich stronę.
- Odchodzicie? - w jego głosie słychać było wyraźny j żal.
Powell skinął krótko głową.
- Na nasze miejsce przyjdą inni.
Cutie westchnął. Był to dziwny dźwięk, przypominający podmuch wiatru
przez metalową kratkę.
- No cóż. A więc okres waszej służby się kończy i nadchodzi czas
dezintegracji. Oczekiwałem tego, ale... trudno, wola Pana musi być
spełniona.
Powella zaskoczył smutek w głosie robota.
- Nie czeka nas żadna dezintegracja, Cutie. Wracamy po prostu na Ziemię.
- To nawet dobrze, że tak myślicie - robot westchnął ponownie. - Dopiero
teraz rozumiem mądrość iluzji. Za nic nie chciałbym złamać waszej wiary -
nawet gdybym mógł.
Odwrócił się i wyszedł - chodzący wyraz współczucia.
Powell pokiwał głową i odwrócił się w stronę czekającego niecierpliwie
Donovana. Z torbami w dłoniach ruszyli w kierunku zewnętrznego
lądowiska.
Statek z załogą zmianową już na nich czekał. Franz Muller, zmiennik
Powella, powitał ich z chłodną grzecznością. Donovan odwzajemnił się
krótkim skinieniem głowy i pośpieszył do kabiny pilotów, aby przejąć stery
od Sama Evansa.
Powell jeszcze przez chwilę ociągał się przed wejściem na statek.
- Jak tam staruszka Ziemia? - zapytał.
Było to konwencjonalne pytanie, dlatego też Muller dał konwencjonalną
odpowiedź:
- Jeszcze się kręci.
- To dobrze - odparł Powell.
Muller obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Wiesz, podobno chłopcy z Amerykańskich Robotów wysmażyli już nowy
typ robota. Wielokrotny.
- Jaki?
Przecież mówię. I mają już na niego spory kontrakt, do kopalń w pasie
asteroidów. To jeden robot główny połączony bezpośrednio z sześcioma,
które kontroluje - wiesz, coś jak palce u ręki.
- Czy został już przetestowany w warunkach polowych? - zapytał z
niepokojem Powell.
- Słyszałem, że czekają z tym na was - uśmiechnął się Muller.
Dłonie Powella zacisnęły się w pięści.
- Cholera, potrzebujemy przecież wakacji.
- Och, będziecie je mieli. Jakieś dwa tygodnie, jak sądzę.
Muller, przygotowując się do objęcia służby zaczął wdziewać grube,
próżniowe rękawice. Spojrzał na Powella i jego grube brwi zeszły się
powoli.
- A jak tam ten nowy robot? Lepiej dla niego, aby rzeczywiście był taki
dobry, bo inaczej nawet go nie dopuszczę do pulpitu sterowniczego.
Powell nie odpowiedział natychmiast. Jego oczy przesunęły się wolno po
postaci dumnego Prusaka, poczynając od krótko przystrzyżonych włosów
na upartym łbie, a na wyprężonych na baczność nogach kończąc i poczuł,
jak ogarnia go błogie zadowolenie na myśl o niespodziance, jaka oczekuje
tego biedaka wewnątrz Stacji.
- Ten robot jest rzeczywiście dobry - odparł wreszcie. - Nie będziesz miał
dużo roboty przy obsłudze Stacji.
Uśmiechnął się szeroko i wszedł na pokład statku. Muller miał pozostać
tutaj przez parę tygodni...

KOPALNIANA ŁAMIGŁÓWKA

Wakacje trwały jednak dłużej, niż dwa tygodnie. Mike Donovan musiał to
przyznać. Trwały pełne sześć miesięcy, a w dodatku były płatne. To musiał
przyznać także. A jednak - co twierdził z narastającą wściekłością - było to
sprawą czystego przypadku. Technicy z Korporacji musieli usunąć z
wielokrotnego robota wszelkie usterki, i chociaż wyszukali ich całkiem
sporo, to i tak zostawało zawsze z pół tuzina, które jak zwykle wyskakiwały
dopiero podczas testów w warunkach polowych. Tak więc Donovan i Powell
odpoczywali i czekali, dopóki fachowcy zza stołów kreślarskich i od
suwaków nie powiedzieli wreszcie, że wszystko jest już O.K. Ale teraz obaj
mężczyźni znajdowali się na asteroidzie i wcale nie było O.K. Donovan, z
twarzą koloru świeżego buraka, powtórzył to po raz kolejny.
- Na miłość boską, Greg, bądźże wreszcie realistą. Jaki sens ma kurczowe
trzymanie się instrukcji technicznych i obserwacja, kiedy cały ten test
bierze powoli w łeb? Już chyba czas, abyś przestał być takim biurokratą i
zabrał się wreszcie do roboty.
- Ja tylko mówię - ton Powella był pełen cierpliwości, zupełnie jakby
tłumaczył podstawy elektroniki opóźnionemu w rozwoju dziecku - że
według specjalistów te roboty przystosowane są do prac kopalnianych w
asteroidach i mają działać bez nadzoru. Nasze zadanie tutaj nie polega na
tym, abyśmy je obserwowali.
- No dobrze. Ale spójrzmy na to logicznie - upierał się Donovan unosząc do
góry palec. - Jeden: ten robot przeszedł wszelkie testy w laboratoriach na
Ziemi. Dwa: Amerykańskie Roboty gwarantowały przejście testów
wydajnościowych w asteroidach. Trzy: roboty nie przechodzą rzeczonych
testów. Cztery: jeżeli ich nie przejdą, Amerykańskie Roboty utracą dziesięć
milionów kredytu i około stu milionów na reputacji. Pięć: jeżeli roboty nie
przejdą tych testów, a my nie będziemy w stanie wyjaśnić dlaczego, to
bardzo możliwe, że dwie świetlane kariery dobiegną rychłego końca.
Powell chrząknął, usiłując ukryć wykrzywiający wargi uśmiech. Niepisane,
ale powszechnie znane motto Korporacji Amerykańskie Roboty i
Mechaniczni Ludzie brzmiało: "Żaden pracownik nie popełnia dwa razy
tego samego błędu. Zostaje zwolniony już po pierwszym."
- Jesteś błyskotliwy jak Euklides we wszystkim, za wyjątkiem faktów -
skonstatował uszczypliwie. - Obserwowałeś tę grupę robotów przez trzy
szychty, rudzielcu, i wykonywały swoje zadania doskonale.- Sam to
powiedziałeś. Co jeszcze możemy zrobić?
- Dowiedzieć się, co jest nie tak - oto co możemy zrobić. No więc
pracowały doskonale, kiedy je obserwowałem. Za to przy trzech innych
okazjach, kiedy ich nie obserwowałem, w ogóle nie wydobyły rudy. Nie
wróciły nawet o czasie. Musiałem po nie pójść.
- I było coś nie tak?
- Nie, wszystko było w porządku. Wszyściutko. Intryguje mnie tylko jeden
maleńki, nieistotny problem - nie wydobyły rudy.
Powell z gniewną miną uniósł wzrok ku sufitowi i pogłaskał końcówki
brązowych wąsów.
Powiem ci coś, Mike. W przeszłości grzęźliśmy w różnych parszywych
sprawach, ale teraz znajdujemy się na asteroidzie irydu. Ten cały interes
tutaj jest cholernie skomplikowany. Posłuchaj. Nasz robot DV-5 ma pod
sobą sześć robotów. Właściwie to coś więcej - one stanowią jego integralną
część.
- Wiem o tym...
- Zamknij się! - przerwał ze złością Powell. - Wiem, że ty wiesz, ale po
prostu staram się przedstawić naszą sytuację. Tych sześć robotów
pomocniczych jest integralną częścią DV-5, tak samo jak twoje palce są
integralną częścią ciebie, a on nie wydaje im rozkazów głosem czy przez
radio, ale bezpośrednio poprzez ścieżki mózgowe. I tu najważniejsze - w
całych Amerykańskich Robotach nie ma robotologa, który wiedziałby,
czym są ścieżki pozytronowe i jak działają. Ja też tego nie wiem. Ty
również.
- Z tym ostatnim masz rację - zgodził się filozoficznie Donovan.
- A więc spójrz na naszą pozycję. Jeżeli wszystko działa prawidłowo - to
świetnie. Jeżeli coś idzie nie tak - tracimy grunt pod nogami i
prawdopodobnie nie możemy zrobić niczego, by temu zaradzić. Zresztą
nikt inny także nie. Ale ta praca należy do nas, a nie do kogoś innego, więc
jesteśmy tutaj, Mike!
Zamilkł, ale po chwili dodał: - No dobra, wysłałeś go na zewnątrz?
- Tak.
Czy teraz działa normalnie?
No cóż, nie jest maniakiem religijnym ani nie pęta się w kółko, bełkocąc
jakieś rymowanki, więc sądzę, że działa normalnie - powiedział Donovan i
wyszedł, kręcąc ze głową.

Opasły tom Podręcznika Robotyki spoczywał na skraju biurka w takiej


pozycji, że w każdej chwili groziło to jego wywróceniem. Powell przysunął
go bliżej i z namaszczeniem otworzył. Kiedyś wyskoczył przez okno
płonącego budynku odziany jedynie w krótkie szorty, za to z
podręcznikiem pod pachą. Gdyby miał mniej czasu, obyłby się bez
szortów.
Właśnie pogrążony był w lekturze, kiedy do pokoju wszedł robot DV-5, a
tuż za nim Donovan, który kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi.
- Cześć, Dave - mruknął posępnie Powell - jak się czujesz?
- Świetnie - odparł robot. - Czy mogę usiąść? - delikatnie usadowił się na
swoim własnym, specjalnie wzmocnionym krześle.
Powell obrzucił Dave'a - laicy mogą myśleć o robotach poprzez ich numery
seryjne, robotycy nigdy - spojrzeniem pełnym aprobaty. Wcale nie był
nadmiernie masywny, chociaż zaprojektowany został jako myśląca
jednostka zintegrowanego zespołu siedmiu robotów. Mierzył siedem stóp
wzrostu i ważył około pół tony. Dużo? Nie, jeżeli owe pół tony stanowiła
masa kondensatorów, obwodów, przekaźników i komórek próżniowych,
które są w stanie uporać się praktycznie z każdą znaną człowiekowi
reakcją psychologiczną. No i zawiadujący całym tym interesem
pozytronowy mózg o wadze dziesięciu funtów i zawierający kilka
kwintylionów pozytronów.
Powell sięgnął do kieszeni koszuli po papierosa. - Dave - rozpoczął - klawy
z ciebie gość. Nie ma w tobie nic z narwańca czy primadonny. Jesteś
solidnym, stabilnym robotem kopalnianym, z tym że zostałeś zbudowany z
myślą o bezpośredniej koordynacji sześciu robotów pomocniczych. Ale o
ile wiem, nie spowodowało to żadnej niestabilności w twoich ścieżkach
mózgowych, prawda? Robot skinął głową.
- Miło mi to słyszeć, ale do czego pan właściwie zmierza, szefie? - Dave'a
wyposażono we wspaniałą membranę, a obecność w jednostce dźwiękowej
półtonów sprawiała, iż jego głos został pozbawiony metalicznej martwoty,
będącej cechą charakterystyczną poprzednich typów robotów.
Zaraz ci powiem. Niczego ci nie ujmuję, ale ostatnio dzieje się z tobą coś
dziwnego. Co, na przykład, wydarzyło się na dzisiejszej szychcie B?
Dave zawahał się.
- O ile wiem, nic.
- Nie wydobyłeś żadnej rudy.
- Wiem.
- A więc...
Dave był wyraźnie zakłopotany.
- Nie potrafię tego wyjaśnić, szefie. Trochę mnie to denerwuje, albo raczej
denerwowałoby, gdybym na to pozwolił. Moje roboty pomocnicze
pracowały bez zarzutu. Wiem, że wszystko było w porządku... Przez chwilę
rozważał coś w milczeniu, po czym dodał: - Nie pamiętam. Dzień się
skończył i był tam Mike i wózki na rudę, ale w większości puste.
- Ostatnimi dniami nie raportowałeś o zakończeniu szychty, Dave - wtrącił
Donovan. - Wiesz o tym?
- Wiem. Ale dlaczego... - Dave pokręcił bezradnie głową.
Powell miał nieodparte wrażenie, że gdyby twarz robota zdolna była do
wyrażania emocji, to teraz malowałby się na niej ból i wstyd. Roboty już z
samej swej natury nie potrafią pogodzić się z defektami własnych funkcji.
Donovan przysunął swoje krzesło bliżej i pochylił się nad biurkiem Powella.
- To chyba jakaś amnezja, nie sądzisz?
- Trudno powiedzieć. Ale przyklejanie etykietki z chorobą jest tu bez sensu.
Ludzkie dolegliwości w przypadku robotów są jedynie romantycznymi
analogiami. W robotyce są zupełnie bezużyteczne - Powell podrapał się po
karku. - Nie cierpię tego robić, ale chyba będę musiał poddać go testom na
elementarne reakcje mózgu. Nie podniesie to jego respektu wobec samego siebie.
Spojrzał w zamyśleniu na Dave'a, a potem na podpunkty testu,
zamieszczone w Podręczniku.
- No cóż, Dave, chyba przeprowadzimy niewielki test - powiedział w końcu.
- To najmądrzejsze, co możemy w tej chwili zrobić.
- Jeżeli tak pan uważa, szefie - odparł robot. W jego głosie był ból.

Zaczęli stosunkowo prosto. Od mnożenia pięciocyfrowych liczb, które to


działanie robot DV-5 wykonywał przy wtórze bezdusznego tykania stopera.
Potem wyliczał liczby pierwsze pomiędzy tysiącem, a dziesięcioma
tysiącami. Wyciągał pierwiastki sześcienne i całkował funkcje o różnym
stopniu złożoności. Potem przyszła kolej testów na reakcje mechaniczne -
od najprostszych po najbardziej skomplikowane. Na koniec jego
precyzyjny, mechaniczny mózg poddany został najtrudniejszej próbie -
rozwiązywaniu problemów dotyczących prawa i etyki.
Po dwóch godzinach takiej mordęgi Powell był kompletnie wykończony, a
Donovan oddawał się niezbyt pożywnej diecie, na którą składały się jego
własne paznokcie,.
- I jak to wygląda, szefie? - zapytał wreszcie robot.
- Muszę to wszystko przeanalizować, Dave - odparł Powell - zbyt pochopne
wnioski nie doprowadzą nas do niczego dobrego. A ty wracaj teraz lepiej
na szychtę C. I odpręż się. Przez jakiś czas nie musisz przejmować się
normą - a my zajmiemy się całą resztą.
Po wyjściu robota Donovan spojrzał wyczekująco na Powella.
- No więc?
Powell sprawiał wrażenie, jakby zamierzał wyrwać sobie wąsy razem z
korzeniami.
- Jego pozytronowy mózg funkcjonuje bez zarzutu - powiedział wreszcie.
- Nie cierpię takich pewników.
- Na Jowisza, Mike! Mózg jest najpewniejszą częścią całego robota. Jest
setki razy sprawdzany jeszcze na Ziemi. Jeżeli przejdzie pomyślnie
wszystkie testy - tak jak Dave - to po prostu nie istnieje taka możliwość,
aby nagle zaczął wadliwie funkcjonować. Przed chwilą sprawdziłem
wszystkie kluczowe ścieżki jego mózgu.
- Zatem do czego nas to prowadzi?
- Nie poganiaj mnie. Muszę się nad tym zastanowić. Przecież to może być
jakaś usterka mechaniczna. W korpusie jest około tysiąc pięćset
kondensatorów, dwadzieścia tysięcy oddzielnych obwodów elektrycznych,
pięćset komórek próżniowych, tysiąc przekaźników i nie wiadomo ile
tysięcy innych części, które także mogły się zepsuć. No i te tajemnicze
pozytronowe ścieżki, o których na dobrą sprawę nikt nic nie wie.
Posłuchaj, Greg - w głosie Donovana zabrzmiała desperacja. - Mam pewien
pomysł. Ten robot może kłamać. On nigdy...
- Roboty nie mogą świadomie kłamać, głupku. Gdybyśmy mieli tester
McCormacka-Wesley'a, moglibyśmy sprawdzić jego wszystkie
poszczególne części nawet w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, ale na
Ziemi są tylko dwa tego typu urządzenia. W dodatku ważą po dziesięć ton,
stoją na betonowych fundamentach i nie można ich ruszyć. Czy to nie
urocze? Donovan grzmotnął pięścią o blat biurka.
- Ależ Greg, jemu się coś kiełbasi wyłącznie wtedy, kiedy nie ma nas w
pobliżu. Jest - w tym - coś - złowieszczego - ostatnie słowa podkreślał
plaśnięciem dłoni o blat.
- Wiesz - powiedział powoli Powell, - od takiego gadania zaczyna mi się już
robić niedobrze. W młodości naczytałeś się chyba za dużo książek
przygodowych.
- Ja chcę tylko wiedzieć! - wrzasnął Donovan. - Co my u licha z tym
zrobimy?
- Zaraz ci powiem. Tuż nad biurkiem zainstaluję sobie j ekran wizyjny. Na
tej ścianie, widzisz? - wskazał miejsce palcem. - A potem mam zamiar
obserwować wszystko, co dzieje się w kopalni. I tyle.
- I tyle? Greg...
Powell uniósł się z krzesła i oparł zaciśnięte w pięści dłonie o biurko.
- Mike, jestem już naprawdę wykończony - powiedział ze znużeniem w
głosie. - Od tygodnia zawracasz mi głowę tym robotem. Twierdzisz, że coś
jest z nim nie w porządku. A wiesz właściwie, co? Nie! Jaką formę przybiera
ta usterka? Nie! Co ją powoduje? Nie! Jak możemy ją zlikwidować? Nie!
Czy wiesz o niej cokolwiek? Nie! Czy ja wiem o niej cokolwiek? Nie! A więc
co właściwie chcesz, żebym zrobił?
Donovan bezradnie rozłożył ręce.
- No tak, punkt dla ciebie.
- Powtórzę jeszcze raz: zanim zaaplikujemy odpowiednią kurację, musimy
przedtem znaleźć źródło samej choroby. Pierwszym krokiem w
przygotowaniu potrawki z królika jest schwytanie królika. I to właśnie
musimy zrobić - schwytać tego królika. A teraz wynoś się stąd.

Donovan zmęczonymi oczyma wpatrywał się w leżący przed nim szkic


raportu. Był zmęczony, to prawda, ale co właściwie raportować, kiedy
niczego jeszcze nie byli pewni? Gniewało go to.
- Greg, w stosunku do planu jesteśmy już opóźnieni prawie o tysiąc ton -
powiedział.
- Jakbym sam tego nie wiedział - zauważył z przekąsem Powell nie unosząc
nawet głowy.
- A ja chciałbym wiedzieć - warknął Donovan z nagłą ostrością w głosie -
dlaczego zawsze my musimy zajmować się nowymi typami robotów?
Ostatecznie przekonałem się już, że roboty, które były wystarczająco
dobre dla mojego stryjecznego dziadka ze strony matki, są równie
wystarczająco dobre dla mnie. Jestem za tym, co wypróbowane i
niezawodne. Tak naprawdę, to liczy się tylko test czasu - dobre, solidne,
staromodne roboty, które nigdy się nie psują. Celnie rzucona przez Powella
książka strąciła Donovana z krzesła.
Twoja praca - powiedział dobitnie Powell - od pięciu lat polega na
testowaniu dla Amerykańskich Robotów nowych typów robotów w
warunkach terenowych. A ponieważ ty i ja byliśmy na tyle nieroztropni, że
z naszych obowiązków wywiązywaliśmy się zawsze bez zarzutu,
wynagrodzono nas za to najtrudniejszymi przypadkami. To - wymierzył
palec wskazujący w stronę Donovana jest właśnie twoja praca. I o ile mnie
pamięć nie myli, to chwyciłeś się jej już w jakieś pięć minut od chwili, gdy
Amerykańskie Roboty wciągnęły cię na listę płac. Dlaczego nie
zrezygnujesz?
- Zaraz ci powiem - Donovan przekręcił się na brzuch i z pewnym
wysiłkiem uniósł głowę do góry. - To kwestia pewnej zasady. Ostatecznie,
jako całkiem niezły mechanik odegrałem jakąś rolę w konstruowaniu
nowych typów robotów. Istnieje przecież zasada wspomagania postępów
nauki. Ale nie zrozum mnie źle. To wcale nie zasady trzymają mnie przy tej
robocie - raczej pieniądze, jakie nam za nią płacą. Greg!
Na okrzyk Donovana Powell aż podskoczył. Wytrzeszczone oczy rudzielca
utkwione były w ekranie wizyjnym. Powell spojrzał nań także i wyszeptał:
- Święty Jowiszu!
Donovan nie zwlekając zerwał się na równe nogi.
- Spójrz na nie, Greg. One chyba zwariowały!
- Przynieś kombinezony - odparł krótko Powell. - Idziemy tam.
Nie odrywał oczu od ekranu. Na tle pogrążonych w cieniu skał
pozbawionego powietrza asteroidu, sylwetki robotów były spiżowymi
refleksami płynnego ruchu. Szły w formacji marszowej, a w przyćmionym
świetle, emanującym z ich korpusów nieobrobione ściany tunelu
przepływały bezgłośnie do tyłu, poznaczone niewyraźnymi, łudzącymi
wzrok plamami cienia. Maszerowały unisono, z Davem jako prowadzącym.
Obracały się i skręcały z makabryczną jednomyślnością; kształt formacji
zmieniał się z niesamowitą łatwością tancerzy z Lunar Bowl.
Nadbiegł objuczony kombinezonami Donovan.
- One robią nas w konia, Greg. To marsz wojskowy.
- Z tego, co widzę - padła zimna odpowiedź - równie dobrze może to być
seria ćwiczeń gimnastycznych. Albo może Dave ma halucynacje, że jest
instruktorem tańca. Najpierw pomyśl, a dopiero potem gadaj, dobrze?
Donovan popatrzył na niego groźnie i ostentacyjnym gestem wsunął do
futerału na biodrze detonator.
- A więc dobrze - powiedział. - Jak sam powiedziałeś, zajmujemy się
nowymi typami robotów. To nasza praca, jasne. Ale odpowiedz mi tylko na
jedno pytanie. Dlaczego... dlaczego niezmiennie coś się im chrzani?
- Albowiem - służył ponurą odpowiedzią Powell - ciąży nad nami
przekleństwo. Chodźmy już!

Metaliczne błyski dostrzegli daleko w głębi ciemnego korytarza, poza


kręgami światła, rzucanymi przez latarki.
- Są tam - szepnął Donovan.
- Próbowałem skontaktować się z nim przez radio, ale nie odpowiedział -
poinformował również szeptem Powell. - Obwód radiowy prawdopodobnie
nie działa.
- A więc cieszę się, że projektanci nie wymyślili jeszcze takiego robota,
który działałby w całkowitych ciemnościach. Nie chciałbym być zmuszony
do szukania w ciemnej dziurze siedmiu szalonych robotów, i to w dodatku
bez łączności radiowej, o ile nie świeciłyby się jak jakieś cholerne, radioaktywne
choinki.
- Postaraj się dostać na ten występ, Mike. Nadchodzą w tę stronę, a ja
chciałbym przyjrzeć się im bliżej. Możesz to zrobić?
Skokowi Donovana towarzyszyło ciężkie sapnięcie. Co prawda siła ciążenia
była tu znacznie mniejsza, niż na Ziemi, ale ciężki kombinezon właściwie
niwelował tę różnicę. Zresztą sam występ oddalony był o dobre dziesięć
stóp. Powell pośpieszył w ślad za przyjacielem.
Roboty szły za Dave'em pojedynczą kolumną. W mechanicznym rytmie
zmieniły szyk na dwie kolumny, po czym ponownie ustawiły się gęsiego,
ale tym razem w innej kolejności. Powtórzyły to kilkakrotnie, a Dave przez
cały ten czas nie odwracał nawet głowy.
Kiedy Dave znalazł się jakieś dwadzieścia stóp od przyczajonych
mężczyzn, taneczny rytm uległ zakłóceniu. Roboty złamały formację, przez
chwilę wydawały się na coś oczekiwać, po czym z metalicznym tupotem
pobiegły w górę korytarza. Dave patrzył za nimi, dopóki nie rozpłynęły się
w mroku, a potem powoli usiadł i bardzo ludzkim gestem podparł głowę
dłonią.
- Jest pan tam, szefie? - zabrzmiało w słuchawkach Powella.
Powell skinął na Donovana i zeskoczył z występu.
- Tak, Dave. Co się właściwie dzieje? Robot pokręcił bezradnie głową.
- Nie wiem. W jednym momencie zajęty byłem wydobyciem w Tunelu 17, a
w następnym uświadomiłem sobie bliską obecność ludzi i zauważyłem, że
oddaliłem się o pół mili od żyły głównej.
- Gdzie są teraz twoje roboty pomocnicze? - zapytał Donovan.
- Z powrotem przy pracy, oczywiście. Ile czasu straciliśmy?
- Niewiele. Nie przejmuj się tym - powiedział Powell. Odwrócił się do Donovana
i dodał. - Zostań z nim przez resztę szychty. Potem przyjdź do mnie. Mam
kilka pomysłów.

Donovan powrócił po trzech godzinach. Sprawiał wrażenie zmęczonego.


- Jak poszło? - zapytał Powell. Donovan wzruszył ciężko ramionami.
- Kiedy się je obserwuje, wszystko jest w porządku. Rzuć mi fajkę, dobrze?
Z przesadną troskliwością zapalił rzuconego mu papierosa i wydmuchał w
powietrze kółeczko dymu.
- Sporo nad tym myślałem, Greg - powiedział po chwili. - Wiesz, jak na
robota Dave ma raczej specyficzne oprogramowanie. Ma pod sobą sześć
innych robotów, które musi utrzymać w całkowitej dyscyplinie. Ma nad
nimi władzę dosłownie życia i śmierci, a one muszą wykonywać wszystkie
jego rozkazy. Załóżmy teraz, iż dla jego własnego ego niezbędne jest
podkreślenie tej władzy.
- Do czego zmierzasz?
- Już ci mówię. Załóżmy, że mamy tu do czynienia z militaryzacją. Załóżmy,
że tworzy sobie armię. Załóżmy, że szkoli ich w manewrach wojskowych.
Załóżmy...
- ...że dostałeś rozmiękczenia mózgu. Wiesz, twoje koszmary muszą być
chyba w kolorze. Postulujesz tu jedną z głównych usterek pozytronowego
mózgu. Gdyby twoja analiza była prawidłowa, Dave musiałby złamać
Pierwsze Prawo Robotyki: robot nie może wyrządzić człowiekowi żadnej
krzywdy, nie może też poprzez brak czynnej reakcji dopuścić, aby
człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda. A takie militarystyczne
podejście musiałoby w efekcie doprowadzić do nieuchronnych prób
dominacji nad człowiekiem.
- No właśnie. Skąd wiesz, że jemu nie chodzi właśnie o to?
- Ponieważ żaden robot z tak uszkodzonym mózgiem po pierwsze nigdy nie
opuściłby fabryki, a po drugie, jeżeli coś z jego mózgiem rzeczywiście
byłoby nie tak, zostałoby to natychmiast wykryte podczas testów. A ja sam
testowałem Dave'a, wiesz o tym.
Powell oparł się plecami o poręcz krzesła i położył wygodnie nogi na blacie
biurka.
- Nie. Wciąż jesteśmy w sytuacji, w której nie możemy zrobić naszej
potrawki, jako że nie mamy najmniejszego pojęcia, co jest z nim nie tak.
Gdybyśmy dowiedzieli się, na przykład, czym był ten widziany przez nas
dance macabre, byłaby to już jakaś wskazówka.
Zamyślił się na moment, po czym dodał:
- Słuchaj, Mike, a co właściwie sądzisz o tym? Dave funkcjonuje źle
wyłącznie wtedy, gdy w jego pobliżu nie ma żadnego z nas. Z kolei
przybycie któregokolwiek z nas w jakiś sposób eliminuje tę usterkę.
- Mówiłem ci już, że dla mnie jest w tym coś złowieszczego.
- Nie przerywaj. Jak robot może działać inaczej, kiedy w pobliżu nie ma
żadnych istot ludzkich? To proste. W takich przypadkach wymagana jest
większa inicjatywa osobista. Spójrz na przykład na części ciała, które
poddane są nowym wymaganiom.
- Do licha! - Donovan wyprostował się na swoim krześle, lecz szybko oklapł
ponownie. - Chociaż nie. To zbyt szerokie. Nie zawęża możliwości.
- Nic na to nie poradzę. Ale przynajmniej nie ma niebezpieczeństwa, że nie
poradzimy sobie z normą wydobycia. Możemy przecież na zmianę
obserwować roboty na ekranie wizyjnym i za każdym razem, kiedy będą
odstawiały głupków będziemy do nich wychodzili. To przywróci je do
porządku.
- Ale nie rozwiąże istoty samego problemu, Greg. Amerykańskie Roboty
nie będą mogły wypuścić na rynek modelu DV, jeżeli otrzymają od nas taki
raport, jak proponujesz.
- No jasne. Musimy znaleźć tę usterkę i wyeliminować ją - a mamy na to
tylko dziesięć dni - powiedział Powell drapiąc się po głowie. - Kłopot w tym,
że... no cóż, lepiej sam spójrz na schematy.
Schematy pokrywały podłogę niczym dywan. Donovan opadł na czworaka
śledząc wędrujący po nich ołówek Powella.
- To jest chyba twoja działka, Mike. Jesteś specjalistą od tego, co tkwi w
korpusie więc popraw mnie, jeżeli będę się mylił. Próbowałem
wyeliminować wszystkie obwody, które nie są włączone w system
inicjatywy osobistej. Tutaj na przykład jest układ dotyczący operacji
mechanicznych. Wyeliminować wszelkie znormalizowane łącza poboczne,
traktując to jak rozłączenia awaryjne... - spojrzał na przyjaciela. - Co o tym
myślisz?
Takie rozwiązanie wyraźnie nie przypadło Donovanowi do smaku.
- To nie jest takie proste, Greg. Aktywność osobista nie jest jakimś obwodem
elektrycznym, który możesz odseparować od reszty i przebadać. Kiedy
robot działa samodzielnie, natężenie aktywności ciała wzrasta
natychmiast, i to prawie na wszystkich frontach. Nie ma obwodu, który nie
byłby tym objęty. To, co należy zrobić, to ustalić konkretny warunek - bez
wątpienia specyficzny - pod wpływem którego zaczyna działać jak maniak,
a dopiero potem można zaczynać eliminować obwody.
Powell wstał i ostentacyjnie otrzepał kurz ze spodni.
- No tak. Zabierz więc te schematy i spal je.
- Widzisz - wyjaśniał dalej Donovan - kiedy aktywność intensyfikuje się, to
mając choćby jedną wadliwą część wydarzyć się może właściwie wszystko.
Przeciera się izolacja, rozsypuje kondensator, iskrzy kontakt lub
przegrzewa cewka. A jeżeli pracujesz na ślepo, mając do wyboru całego
robota, to nigdy nie zlokalizujesz takiej części. Gdybyś rozebrał Dave'a na
kawałki i przetestował każdą część jego mechanizmu oddzielnie, za
każdym razem składając wszystko ponownie i sprawdzając...
- Dobrze, nie kończ. Ja także wiem, kiedy sprawa jest beznadziejna.
Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie bezradnie. Po chwili Powell zapytał
ostrożnie:
- A może pogadalibyśmy z jednym z jego robotów pomocniczych?
Ani Powell, ani Donovan nie mieli wcześniej okazji, aby rozmawiać z "palcem". W
rzeczywistości nie był on dokładną analogią palca ludzkiego - potrafił
mówić. Posiadał także nieskomplikowany mózg, ale ponieważ nastrojony
był na odbieranie rozkazów bezpośrednio poprzez ścieżki pozytroniczne,
jego reakcje na niezależne bodźce były raczej prymitywne.
Powell nie wiedział nawet, jak się do niego zwracać. Jego numer seryjny
brzmiał: DY-5-2, ale nie było to w żaden sposób pomocne.
- Słuchaj, kolego - powiedział Powell decydując się na kompromis. -
Chciałbym, żebyś teraz trochę pomyślał i spróbował odpowiedzieć na kilka
pytań. Potem będziesz mógł wrócić do swego szefa.
"Palec" skinął sztywno głową, nie wysilając jednak swego ograniczonego
mózgu, aby odpowiedzieć.
- Ostatnio przy czterech okazjach - zaczął Powell - twój szef postępował
niezgodnie ze schematem zakodowanym w jego mózgu. Czy pamiętasz,
przy jakich było to okazjach?
- Tak, sir.
- On pamięta - mruknął ze złością Donovan. - Mówię ci, że jest w tym coś
dziwnego...
- Och, puknij się w głowę. Oczywiście, że "palec" pamięta. Przecież z nim
jest wszystko w porządku - Powell odwrócił się ponownie w stronę robota. -
Co za każdym razem robiliście? To znaczy cała grupa?
"Palec" miał osobliwy sposób recytowania: bez chwili namysłu, zupełnie
jakby odpowiadał na pytania pod wpływem mechanicznego ciśnienia
wewnątrz czaszki. Jednakże czynił to bez widocznego entuzjazmu.
- Za pierwszym razem pracowaliśmy przy trudnej odkrywce w tunelu 17 na
Poziomie B - mówił. - Za drugim razem przeciwdziałaliśmy możliwemu
tąpnięciu stemplując sklepienie tunelu. Za trzecim razem
przygotowywaliśmy odpowiednie ładunki tak, aby pogłębić tunel, nie
powodując równocześnie podziemnego pęknięcia. Za czwartym razem
byliśmy tuż po niewielkim zawale.
- I co się właściwie wydarzyło we wszystkich tych przypadkach?
- Trudno to opisać. Został wyemitowany rozkaz, ale zanim zdążyliśmy go
odebrać i zinterpretować, otrzymaliśmy nowy rozkaz, aby maszerować w
jakiejś dziwnej formacji.
- Dlaczego? - zapytał pochylając się do przodu Powell.
- Nie wiem.
- A jaki był pierwszy rozkaz? - włączył się Donovan. W jego głosie brzmiało
wyraźne napięcie. - Ten, który został zastąpiony poleceniem marszu?
- Nie wiem. Wyczułem, że rozkaz taki został wysłany, ale nie było czasu,
aby go odebrać.
- Czy mógłbyś powiedzieć nam o tym coś więcej? Czy za każdym razem był
to taki sam rozkaz?
"Palec" potrząsnął przecząco głową.
- Nie wiem.
Plecy Powella ponownie dotknęły oparcia krzesła.
- W porządku. Wracaj do swojego szefa. "Palec" wyszedł, robiąc to z
widoczną ulgą.
- No cóż, nie powiem, aby ta rozmowa wniosła wiele nowego. Posłuchaj,
Dave i ten głupkowaty "palec" po prostu nas zwodzą. Za dużo tych rzeczy,
których nie wiedzą lub nie pamiętają. Nie możemy im dłużej ufać, Greg.
Powell pogłaskał wąsy w niewłaściwym kierunku.
- Przestań, Mike. Jeszcze jedna taka głupia uwaga, a zabiorę ci twoją
grzechotkę i gryzaka.
- Dobra, to ty jesteś geniuszem w tym zespole. Ja jestem tylko biedny
osesek. A więc do czego nas to właściwie doprowadziło?
- Do niczego. Próbowałem wyjaśnić to od tyłu, poprzez "palec", ale nic z
tego nie wyszło. Teraz musimy spróbować z przeciwnej strony.
- Prawdziwie wielki człowiek - jęknął z udanym zachwytem Donovan. - Jakie
to proste. Ale teraz przełóż to na angielski, Panie.
- Wiem, że bardziej by ci odpowiadało, gdybym gadał z tobą jak z małym
dzieckiem. Chodzi mi po prostu o to, że musimy się dowiedzieć jaki rozkaz
wydaje Dave na chwilę przed tym, zanim zaczyna wariować. To właśnie
stanowi klucz do tej zagadki.
- A jak właściwie masz zamiar to zrobić? Nie możemy się do niego zbliżyć,
bo kiedy jesteśmy blisko, działa bez zarzutu. Nie możemy wychwytywać
rozkazów przez radio, ponieważ są transmitowane bezpośrednio poprzez
ścieżki pozytronowe mózgu. Eliminuje to metodę bliską i daleką,
pozostawiając nam w spadku piękne, czyste zero.
- Pozostaje jeszcze obserwacja. No i dedukcja.
- Co?
- Musimy obserwować je na zmianę, Mike - uśmiechnął się ponuro Powell. -
W żadnym wypadku nie wolno j nam odrywać oczu od ekranu. Będziemy
śledzili każdy ruch tych metalowych tępaków. Kiedy ponownie zaczną
zachowywać się niezgodnie z programem, będziemy wiedzieli co stało się
na chwilę przedtem i spróbujemy wydedukować rozkaz.
Donovan otworzył usta i pozwolił, by pozostawały otwarte przez okrągłą
minutę.
- Poddaję się - powiedział w końcu niskim, napiętym głosem. - Rezygnuję.
- Masz dziesięć dni, aby wymyślić coś lepszego - odparł cierpko Powell.
Przez osiem dni Donovan rzeczywiście próbował. Przez osiem dni, podczas
czterogodzinnych zmian, obserwował bolącymi, zamglonymi ze zmęczenia
oczyma przemykające mrocznymi korytarzami metaliczne formy. I przez
osiem dni, podczas czterogodzinnych przerw przeklinał na czym świat stoi
Amerykańskie Roboty, modele DV oraz dzień, w którym się narodził.
Wreszcie ósmego dnia, kiedy przyszedł go zmienić zaspany Powell,
Donovan wstał i z rozmysłem, niezwykle precyzyjnie cisnął ciężką książką
w sam środek ekranu wizyjnego. Rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła.
- Dlaczego to zrobiłeś, u licha? - jęknął Powell.
- Ponieważ - wyjaśnił niemal spokojnie Donovan - nie mam zamiaru gapić
się w ten cholerny ekran ani sekundy dłużej. Pozostały nam jeszcze dwa
dni, a nie dowiedzieliśmy się niczego. DV-5 można spisać na straty.
Zatrzymał się pięć razy, kiedy ja go obserwowałem, a trzy razy, kiedy ty
tutaj byłeś i w dalszym ciągu nie wiem, jaki wydał wtedy rozkaz. Ty także
tego nie wiesz. I nie wierzę, że potrafisz się tego dowiedzieć, bo wiem, że
ja nie potrafię.
- Na Przestrzeń, jak możesz obserwować sześć robotów równocześnie?
Jeden robi coś rękami, drugi przebiera nogami, inny zachowuje się jak
cholerny wiatrak, jeszcze inny podskakuje jak maniak. A pozostałe dwa...
diabli wiedzą co one właściwie robią? I nagle się zatrzymują. A więc?
- Greg, nie robimy tego tak, jak trzeba. Musimy podejść bliżej. Musimy je
obserwować z bliskiego miejsca, z którego będziemy widzieli wszystkie
detale.
Zapadłą na chwilę i pełną goryczy ciszę przerwał Powell.
- I czekać, aż ponownie coś im się rozreguluje mając w zapasie zaledwie
dwa dni?
- A jaki jest pożytek z siedzenia tutaj?
- Przynajmniej wygodnie...
- No tak. Ale na zewnątrz jest coś, co możesz zrobić i czego nie zrobisz
będąc tutaj.
- Co takiego?
- Możesz je powstrzymać - kiedykolwiek zechcesz - kiedy będziesz
przygotowany i obserwował to, co się z nimi dzieje.
- Co takiego? - powtórzył zaskoczony Powell.
- Zastanów się. Sam przecież mówiłeś, że to ty jesteś ten od myślenia.
Odpowiedz więc sobie na kilka pytań. Kiedy DV-5 działa jak
rozregulowany? Pamiętasz, co powiedział "palec"? Kiedy grozi tąpnięcie
lub właśnie miało to miejsce, kiedy zakładano delikatne ładunki
wybuchowe, lub kiedy natrafiono na trudno dostępne złoża.
- Innymi słowy przy stanach zagrożenia - dokończył podekscytowany
Powell.
- Właśnie! Kiedy oczekiwałeś, że coś takiego się wydarzy! A więc te
wszystkie kłopoty spowodowane są czynnikiem inicjatywy osobistej.
Wzrasta ona najbardziej właśnie w stanach zagrożenia i przy równoczesnej
nieobecności w pobliżu żadnej istoty ludzkiej. Jaki stąd logiczny wniosek?
Jak możemy rozregulować go sami, kiedy i gdzie tego zechcemy?
Przerwał na chwilę - zaczynał się już cieszyć swoją rolą - i zanim Powell
zdążył podać oczywistą odpowiedź triumfalnie dokończył:
- Tworząc nasze własne zagrożenie.
- Wiesz, chyba masz rację, Mike - powiedział Powell.;
- Dzięki, koleś. Wiedziałem, że któregoś dnia mi się uda.
- Dobrze już, powstrzymaj ten swój sarkazm. Przyda się na Ziemi.
Pozamykamy go w słoikach i przechowamy na przyszłe długie i mroźne
zimy. Lepiej pomyśl, jakie możemy wytworzyć zagrożenie.
- Moglibyśmy zalać kopalnie, gdyby ten asteroid nie był pozbawiony wody.
- Dowcipne, nie ma co - mruknął Powell. - Wiesz, Mike, czasami
rozśmieszasz mnie do łez. A może po prostu niewielkie tąpnięcie?
- Dobra, może być - odparł Donovan przez ściągnięte usta.
- W porządku. A więc zaczynajmy.
Posuwając się niepewnie poprzez skalistą okolicę Powell czuł się po trosze
jak konspirator. Wskutek mniejszej grawitacji jego marsz przypominał
zabawę na huśtawce. Pryskające na lewo i prawo spod butów odłamki skał
lądowały nieopodal w bezgłośnych eksplozjach szarego pyłu. Przez cały
czas nie opuszczało go jednak uczucie, że podkradają się niczym
spiskowcy.
- Czy wiesz, gdzie one są? - zapytał.
- Chyba tak, Greg.
- To dobrze - odparł ponuro Powell. - Ale jeżeli jakikolwiek "palec" znajdzie
się w odległości dwudziestu stóp od nas, to wyczuje naszą obecność,
obojętnie czy będziemy na linii wzroku, czy też nie. Mam nadzieje, że o
tym wiesz?
- Kiedy będę potrzebował podstawowego kursu z robotyki, złożę u ciebie
formalne podanie i to w trzech egzemplarzach. Tędy.
Znajdowali się teraz w tunelu; zniknęło nawet światło gwiazd. Obaj
mężczyźni przywarli do ścian. Ciemność w oddali rozdzierały sporadyczne
błyski. Powell dotknął bezpiecznika przy detonatorze.
- Znasz ten tunel, Mike?
- Niezbyt dobrze. To jeden z nowszych. Ale widziałem go na ekranie wizyjnym, więc
jakoś się orientuję...
Po kilku minutach Donovan nagle drgnął.
- Czujesz to?
Oparte o skałę palce Powella w grubej, wzmocnionej metalem rękawicy
wyczuły przebiegającą przez ścianę falę słabych wibracji. Oczywiście nie
towarzyszył jej żaden dźwięk.
- Wybuch! Jesteśmy całkiem blisko.
- Teraz miej oczy otwarte - powiedział Powell. Donovan skinął niecierpliwie
głową.
Spiżowy błysk na skraju pola widzenia pojawił się i zniknął tak szybko, że
nawet nie zdążyli się ukryć. Przysunęli się do siebie bliżej.
- Myślisz, że nas wyczuł? - wyszeptał Powell.
- Mam nadzieję, że nie. Ale lepiej zajdźmy ich z flanki. Wejdziemy w
pierwszy boczny tunel po prawej stronie.
- A jeżeli je w ten sposób ominiemy?
- To co chcesz właściwie zrobić? Wracać? - parsknął ze złością Donovan. -
Dzieli ich od nas jakieś ćwierć mili. Przecież obserwowałem je na ekranie,
prawda? A zostały nam tylko dwa dni...
- Och, zamknij się. Tracisz tlen. To tutaj jest ten boczny tunel?
Oświetlił ścianę latarką. - Tak, chodźmy.
Wibracje były teraz silniejsze a grunt pod ich stopami wyraźnie drżał.
- Na razie idziemy dobrze - powiedział Donovan. - Mam tylko nadzieję, że
się to na nas nie zawali - dodał rzucając przed siebie nerwowe snopy
światła.
Strop tunelu był tak nisko, że bez trudu mogli go dotknąć rękami. Stemple
były stosunkowo świeże. Po kilku dalszych krokach Donovan zawahał się.
- Ślepa uliczka. Musimy zawracać.
- Nie. Zaczekaj - Powell przecisnął się niezgrabnie obok niego. - Czy tam z
przodu widać światło?
- Światło? Nie, nie widzę. Zresztą, jakie tu może być światło?
- Robotów - opadł niezgrabnie na kolana i zaczął się gramolić nieznacznie
pod górę. Po chwili w słuchawkach Donovana zabrzmiał jego chrapliwy i
zaniepokojony głos:
- Hej, Mike, chodź tutaj.
Było tam światło. Donovan podczołgał się wyżej i przecisnął ponad
rozrzuconymi nogami Powella.
- Szczelina?
- Tak. Muszą pracować po drugiej stronie tunelu - a przynajmniej tak mi się
wydaje.
Donovan przesunął dłonią po postrzępionych krawędziach szczeliny. W
świetle latarek okazało się, że otwiera się ona na strzałowy tunel główny.
Sama dziura była wystarczająco duża, by mogli przez nią wyglądać, ale za
mała, aby się przez nią przecisnąć.
- Nikogo tu nie ma - syknął Donovan.
- Nie wiadomo. Musiały być tam chwilę temu, bo inaczej nie zauważyłbym
światła. Uważaj!
Ściany dookoła nich zadrżały i wyczuli wyraźny wstrząs. Ze stropu posypał
się pył. Powell z zaciekawieniem spojrzał w głąb szczeliny.
- W porządku, Mike. Są tam.
Lśniące roboty znajdowały się jakieś pięćdziesiąt stóp w głębi tunelu. Całą
grupą pracowały nad usuwaniem gruzu, powstałego na skutek wybuchu.
- Nie marnujmy czasu - powiedział podekscytowany Donovan. - Wkrótce
podejdą bliżej i następnym wybuchem mogą nas dostać.
- Nie poganiaj mnie - Powell odbezpieczał detonator. W mroku tunelu,
rozświetlonym jedynie słabym blaskiem robotów, dojrzenie czegokolwiek
było prawie niemożliwością.
- W sklepieniu prawie nad nimi jest pęknięcie, widzisz? Musiało powstać
przy ostatnim wybuchu. Jeżeli uda ci się naruszyć podstawę, to runie pół
sufitu.
Wzrok Powella podążył za wskazującym palcem Donovana.
- Szach! A teraz obserwuj roboty i módl się, aby nie odeszły dalej. W tej
chwili są moim jedynym źródłem światła. Jest tam cała siódemka?
Donovan szybko policzył.
- Tak, są wszystkie.
- Od tej chwili nie spuszczaj z nich oka. Obserwuj całą siódemkę.
Uniósł detonator i wycelował, podczas gdy Donovan przeklinając pot
zalewający mu oczy wpatrywał się w ciemność.
Błysnęło!
Nastąpiła seria silnych wibracji, a następnie gwałtowny wstrząs, który
rzucił Powella na rozciągniętego obok Donovana.
- Złaź ze mnie, Greg - jęknął Donovan. - Niczego nie widzę.
- Gdzie one są? - zapytał z niepokojem Powell. Otępiony Donovan popadł w
milczenie. Po robotach nie pozostał żaden ślad. Panująca dookoła
ciemność przywodziła na myśl mroczne otchłanie rzeki Styks.
- Sądzisz, że je zasypaliśmy? - zapytał drżącym głosem Donovan.
- Zejdźmy tam. I nie pytaj mnie lepiej, co sądzę - Powell ze zdumiewającą
szybkością zaczai pełznąć do tyłu.
- Mike!
Posuwający się tuż za nim Donovan zamarł w bezruchu.
- Co się stało?
- Nie ruszaj się - Donovan wyraźnie słyszał w słuchawkach krótki, urywany
oddech Powella. - Słyszysz mnie, Mike?
- Tak. Dlaczego nie idziesz dalej?
- Jesteśmy zablokowani. Ten wstrząs, który nas tak podrzucił spowodował,
że zawaliła się część sklepienia tuż za nami. Utknęliśmy!
- Co? - ręce Donovana naparły na jakąś solidną przeszkodę. - Zapal
latarkę.
Powell nacisnął guzik. Przez jedyną szczelinę, jaka powstała, nie
przecisnąłby się nawet królik.
- No to klops - powiedział miękko Donovan.

Przez kilka chwil z wysiłkiem próbowali usunąć skalną barierę. Na próżno.


W pewnym momencie, szarpiąc się i z krawędziami oryginalnego otworu
Powell uniósł nawet do góry blaster, ale szybko zrezygnował z tego
pomysłu. Wiedział, że w tak niewielkiej przestrzeni wystrzał byłby
właściwie samobójstwem. W końcu zniechęcony usiadł.
- Wiesz, Mike - powiedział - rzeczywiście spartaczyliśmy to. I nawet nie
jesteśmy bliżej rozwiązania zagadki, co właściwie dzieje się z Dave'em. To
był dobry i pomysł, ale w sumie wypalił nam prosto w twarze.
W absolutnych ciemnościach groźne spojrzenie Donovana pozostało
niezauważone.
- Nie chciałbym cię martwić, chłopie, ale prócz tego, co wiemy lub czego o
nim nie wiemy, jesteśmy na dodatek odrobinę zasypani. I jeżeli się stąd
nie wydostaniemy, to po prostu umrzemy. UMRZEMY, stary. Czy wiesz, ile
jeszcze mamy tlenu? Chyba nie więcej, niż na sześć godzin.
- Myślałem o tym - palce Powella powędrowały w stronę twarzy, i bezsilnie
stuknęły w szybkę wizjera. - Oczywiście, Dave mógłby nas z łatwością
odkopać, ale nasze wspaniałe zagrożenie wytrąciło go z równowagi, a
obwód radiowy nie działa.
- No i czyż nie jest to po prostu wspaniałe? Donovan podpełzł w stronę
szczeliny i nie bez pewnego wysiłku wetknął w nią głowę.
- Hej, Greg!
- Co?
- Załóżmy, że udałoby się nam ściągnąć Dave'a na jakieś dwadzieścia stóp
od nas. To przywróciłoby go do normy. To by nas uratowało.
- Jasne. Tylko gdzie on teraz jest?
- Gdzieś w głębi tego tunelu. Na litość boską, przestań mnie ciągnąć, bo mi
urwiesz głowę. Zaraz ci dam popatrzeć.
Powell wmanewrował głowę w otwór.
- A więc jednak udało nam się. Spójrz na te bęcwały. Co to jest, próba
jakiegoś baletu?
- Teraz to nieważne. Podchodzą bliżej?
- Trudno powiedzieć. Są za daleko. Podaj mi latarkę, dobrze? Spróbuję
przyciągnąć ich uwagę.
Po dwóch minutach zrezygnował.
- Nic z tego. Muszą być chyba ślepe. Poczekaj, teraz idą w naszą stronę.
- Daj mi popatrzeć! - wykrzyknął Donovan. Nastąpiła krótka, bezgłośna
przepychanka. W końcu Powell wycofał się, ustępując miejsca
podekscytowanemu Donovanowi.
Roboty rzeczywiście zbliżały się. Jako pierwszy, wysoko unosząc nogi
maszerował Dave, a reszta "palców" szła wijącą się linią za nim.
- Co one wyprawiają? - zdumiewał się Donovan. - Niech skonam, jeżeli nie
przypomina to jakiegoś tańca.
- Och, przestałbyś pleść - mruknął Powell. - Jak są blisko?
- Jakieś pięćdziesiąt stóp i zbliżają się. Za piętnaście minut... co, do diabła?
HEJ!
- Co się dzieje? - otrząśnięcie się z szoku wywołanego nagłym wrzaskiem
Donovana zajęło Powellowi dobrych kilka sekund. - Wyłaź z tej dziury. Ja
także chcę popatrzeć.
Ruszył pod górę, lecz powstrzymały go wierzgające nogi Donovana.
- Zrobiły półobrót, Greg. Oddalają się! Hej, Dave!
- To przecież bez sensu, ty głupku - warknął. - Przecież tutaj głos się nie
rozchodzi.
- A więc rób coś - wydyszał Donovan. - Kop w ścianę, może wywoła to
jakąś wibrację. Musimy przyciągnąć ich uwagę, Greg, albo już po nas -
niczym szaleniec zaczai uderzać w ścianę.
- Poczekaj, Mike - potrząsnął nim Powell. - Posłuchaj, mam pewien pomysł.
Na Jowisza, jakie to proste Mike!
- Czego chcesz? - zapytał Donovan ponownie wtykając głowę w otwór.
- Szybko! Cofnij się, zanim znajdą się poza zasięgiem.
- Poza zasięgiem! Co ty właściwie kombinujesz? Hej, po co ci ten
detonator? - pochwycił Powella za ramię.
- Mam zamiar trochę postrzelać - odparł Powell i gwałtownym ruchem
odtrącił powstrzymującą go dłoń.
- Po co?
- To później. Teraz zobaczymy, czy to podziała. Jeżeli nie, to... Zejdź z drogi
i pozwól mi strzelać!
Roboty były teraz rozpływającymi się w oddali błyskami. Powell uważnie
wycelował i trzykrotnie nacisnął spust. Opuścił lufę i z niepokojem wyjrzał
przez dziurę. Jeden z robotów pomocniczych został trafiony! Widział teraz
tylko sześć połyskujących postaci.
- Dave! - wykrzyknął z niepokojem do nadajnika. Chwila ciszy, a potem
odpowiedź, wyraźnie słyszana przez obu mężczyzn:
- Szefie? Gdzie pan jest? Mój trzeci robot pomocniczy otrzymał postrzał w
korpus i jest niezdolny do działania.
- Nie przejmuj się tym teraz - odparł Powell. - Jesteśmy uwięzieni niedaleko
miejsca, gdzie ostatnio odpalaliście ładunki. Widzisz światło naszej latarki?
- Jasne. Zaraz tam będę.
Odprężony wyraźnie Powell usiadł i oparł się o skałę.
- I to, chłopcze, byłoby na tyle.
- W porządku, Greg. Wygrałeś - w głosie Donovana brzmiało skrywane z
trudem wzruszenie. - Wygrałeś. Chylę przed tobą czoło aż do samej ziemi.
Ale teraz jasno i prosto wytłumacz mi, o co w tym wszystkim chodzi? I nie
chcę słyszeć żadnych naukowych bzdur.
- Spokojnie. Po prostu - i jak zwykle - przeoczyliśmy to, co oczywiste.
Wiedzieliśmy, że w grę wchodzi obwód inicjatywy osobistej, że coś
zawodziło jedynie podczas zagrożenia, ale przyczynę takiego stanu
upatrywaliśmy w jakimś specyficznym rozkazie. Tylko niby dlaczego
miałby to być jakiś konkretny rozkaz?
- A dlaczego nie?
- Posłuchaj. Chodzi o typ rozkazu. Jaki typ rozkazu wymaga największej
inicjatywy? Jaki typ rozkazu pojawia się niemal zawsze wyłącznie podczas
zagrożenia?
- Nie pytaj mnie, Greg. Sam mi to powiedz.
- Właśnie to robię. Chodzi o rozkaz sześciotorowy. W normalnych
warunkach, jeden lub więcej "palców" zajmuje się jakimś rutynowym
działaniem nie wymagającym bliższej kontroli - tak jak części naszego
ciała, które na poczekaniu dają sobie radę z rutynowymi ruchami podczas
marszu. Ale w wypadku zagrożenia, cała szóstka robotów musi zostać
zmobilizowana równocześnie i natychmiast. Dave musi sobie poradzić z
sześcioma robotami równocześnie i coś wtedy zawodzi. Reszta była już
łatwa. Każde zmniejszenie inicjatywy, jak na przykład przybycie człowieka,
przywraca go do porządku. Zniszczyłem więc jednego z robotów. Kiedy to
zrobiłem, jego dalsze rozkazy wysyłane były tylko pieciotorowo. Inicjatywa
obniżyła się - jest normalny.
- Jak na to wszystko wpadłeś? - zapytał z podziwem Donovan.
- Po prostu odrobina dedukcji. Spróbowałem i podziałało.
Po chwili w słuchawkach obu mężczyzn ponownie rozległ się głos robota:
- Już jestem. Czy wytrzymacie jeszcze pół godziny?
- Jasne - poinformował krótko Powell i odwróciwszy się do Donovana
kontynuował. - Teraz to już proste. Musimy przejrzeć wszystkie obwody i
zaznaczyć każdą część, która przy rozkazie sześciotorowym podlega
dodatkowemu obciążeniu. Jakie pole to nam zostawia?
- Na szczęście niewielkie, jak sądzę - odparł po chwili namysłu Donovan. -
Jeżeli Dave jest taki sam, jak oglądany przez nas jeszcze w fabryce model
prototypowy, to jest w nim specjalny obwód koordynujący i tylko on
właściwie będzie wchodził w grę.
W tej chwili poczuł, że napięcie zaczyna go z wolna opuszczać.
Rozwiązanie zagadki przywróciło mu zwyczajową pogodę ducha. - Wiesz,
to wcale nie będzie takie trudne. Właściwie to nic wielkiego.
- Jasne. A więc przemyśl to sobie, a po powrocie przejrzymy schematy. A
teraz, dopóki Dave do nas nie dotrze, mam zamiar trochę odpocząć.
- Poczekaj chwilę. Powiedz mi jeszcze tylko jedną rzecz. Co właściwie
oznaczały te dziwaczne formacje marszowe czy taneczne wygibasy
wyczyniane przez jego roboty za każdym razem, kiedy mu odbijało?
- To? Sam nie wiem. Mam jedynie pewne przypuszczenia. Pamiętasz przecież, że
te roboty były "palcami" Dave'a. Sami tak nawet o nich mówiliśmy. A więc
wydaje mi się, że podczas wszystkich tych przerw, w trakcie których
zmieniał się w klasycznego kretyna, po prostu zabijał bezmyślnie czas
kręcąc palcami młynka.

Susan Calvin opowiadała o Powellu i Donovanie z sekretnym


rozbawieniem, lecz prawdziwe ciepło pojawiało się w jej głosie jedynie
wtedy, gdy wspominała o robotach. Po jej ostatnim opowiadaniu
powstrzymałem ją. Było jasne, że mogła ich opowiedzieć dużo więcej.
- Czy coś takiego wydarzyło się kiedykolwiek na Ziemi? - zapytałem.
Spojrzała na mnie z lekkim marsem na czole.
- Nie. Na Ziemi mieliśmy stosunkowo mało styczności z naszymi robotami.
- To niedobrze. To znaczy chciałem powiedzieć, że wasi inżynierowie są
genialni, to fakt ogólnie znany. Jednak zależałoby mi na przypadkach
bardziej osobistych. Czy na przykład nie spotkała pani kiedykolwiek
robota, który stanowiłby dla pani jakieś zagrożenie?
Ku memu zaskoczeniu zarumieniła się lekko.
- Tak, spotkałam kiedyś takiego robota, ale z pewnością to nie było to, o
czym pan myśli. Mój Boże, ileż to już lat minęło. Prawie czterdzieści! Było
to w roku 2021, miałam wtedy 38 lat. Ale... wolałabym jednak o tym nie
mówić.
Czekałem cierpliwie pewny, że w końcu zmieni zdanie. I nie pomyliłem się.
- Właściwie dlaczego nie? - powiedziała w zamyśleniu - teraz to już nie jest
bolesne. Kiedyś zdarzyło mi się być młodą, głupią kobietą, młodzieńcze.
Uwierzy pan?
- Nie.
- A jednak to prawda. No i Herbie był robotem czytającym ludzkie myśli.
- Co takiego?
- Był jedyny w swoim rodzaju. Już nigdy więcej nie natknęliśmy się na taki
typ robota. Powstał w wyniku przypadkowego błędu, na pewno, ale...

KŁAMCA

Alfred Lanning zapalał właśnie troskliwie ogromne cygaro, lecz widać było
wyraźnie, że lekko mu drżą koniuszki palców.
- No dobrze, on rzeczywiście potrafi czytać myśli - odezwał się pomiędzy
jednym kłębem dymu a drugim. - Co do tego nie może być żadnych
wątpliwości. Ale dlaczego? - spojrzał w kierunku matematyka, Petera
Bogerta. - Czy masz jakieś przypuszczenia?
Bogert przesunął obiema dłońmi po swych długich, czarnych włosach,
dociskając je płasko do czaszki.
- To był już trzydziesty czwarty model z wyprodukowanej przez nas serii
RB, Lanning - odparł. - Wszystkie przed nim były zupełnie ortodoksyjne.
Trzeci z siedzących przy stole mężczyzn zmarszczył niecierpliwie czoło.
Milton Ashe był najmłodszym szefem działu w całym Koncernie i przejawiał
niezwykłe zadowolenie z zajmowanego stanowiska.
- Słuchaj, Bogert. To nie jest jakaś nagła komplikacja, wynikła przy
montażu. Mogę to zagwarantować.
Cienkie wargi Bogerta rozciągnęły się w uśmiechu wyższości.
- Naprawdę? Jeżeli z taką pewnością odpowiadasz za cały nasz proces
produkcji, to natychmiast popieram twój awans. Aby być dokładnym, na
wyprodukowanie jednego tylko pozytronowego mózgu potrzeba
siedemdziesięciu pięciu tysięcy dwustu trzydziestu czterech operacji, a
każda z nich zależna jest od prawidłowej realizacji pewnej liczby
czynników, wahającej się od pięciu do stu pięciu. Jeżeli tylko jeden z nich
nie zostanie przeprowadzony jak należy, to cały mózg możemy uznać za
wadliwy. Mówię ci to tylko dla przypomnienia, Ashe.
Milton Ashe spąsowiał, ale zanim zdążył odpowiedzieć, do dyskusji włączył
się czwarty głos:
- Panowie, jeżeli macie zamiar obciążać się wzajemnie winą, to
natychmiast rezygnuję z tego zebrania - dłonie Susan Calvin leżały
nieruchomo na kolanach, a linie dookoła cienkich, bladych warg pogłębiły
się. - Mamy w swych rękach robota, który potrafi czytać ludzkie myśli i
wydaje mi się, że odkrycie sposobu jak on to właściwie robi jest
ważniejsze, niż obrzucanie się okrzykami w rodzaju: "Moja wina, twoja
wina" - mówiąc to patrzyła na Ashe'a, który uśmiechnął się do niej szeroko.
Lanning uśmiechnął się także, co w połączeniu z siwymi włosami i bystrymi
oczyma nadawało mu zawsze wygląd biblijnego patriarchy.
- Ma pani rację, pani Calvin. Jego głos stał się nagle ostry:
- Wyprodukowaliśmy pozytronowy mózg posiadający tak niezwykłe
właściwości, że przypuszczalnie jest w stanie odczytywać fale mózgowe.
Gdybyśmy wiedzieli jak to się stało, oznaczałoby to największy przełom w
dziedzinie robotyki. Niestety, nie wiemy, a więc musimy się dowiedzieć.
Czy to jasne?
- Czy mogę coś wtrącić? - zapytał Bogert.
- Oczywiście,
- Sugerowałbym, że dopóki nie odkryjemy co tu właściwie zaszło - a jako
matematyk mogę wam powiedzieć, że będzie to piekielna robota - abyśmy
zachowali istnienie modelu RD-34 w sekrecie. Nawet przed pozostałymi
członkami zespołu. Jako szefowie departamentów nie powinniśmy uważać
tego problemu za nierozwiązywalny, a im mniej osób będzie o nim
wiedziało...
- Bogert ma całkowitą rację - przerwała dr Calvin. - Odkąd zmodyfikowano
Kod Międzyplanetarny tak, aby modele mogły być testowane w fabrykach
zanim wyśle się je do punktu przeznaczenia, propaganda przeciwko
robotom znacznie przybrała na sile. A więc łatwo sobie wyobrazić co się
będzie działo, jeśli powstaną jakieś przecieki na temat niezwykłych
właściwości tego robota oraz faktu, że nie mamy nad tym fenomenem
pełnej kontroli.
Lanning z grobową miną zaciągnął się cygarem. Skinął ponuro głową i
zwrócił się do Ashe'a:
- Powiedziałeś, że byłeś sam, gdy po raz pierwszy natknąłeś się na ten
interes z czytaniem myśli. Czy to prawda?
- Tak, z całą pewnością byłem wtedy sam. RB-34 zszedł właśnie z linii
montażowej i odesłano go do mnie. Obermann gdzieś wyszedł, więc
zabrałem go do sekcji testów sam - a przynajmniej zaczęliśmy schodzić
razem po schodach. Ashe zamilkł, a na jego ustach pojawił się niepewny
uśmiech. - Czy przeprowadzaliście kiedyś w myślach rozmowę, nawet o
tym nie wiedząc?
Odpowiedziała mu cisza. Po chwili podjął ponownie:
- Początkowo wcale nie zdajecie sobie z tego sprawy. On po prostu do
mnie mówił - oczywiście logicznie i sensownie - i dopiero gdy
dochodziliśmy już do sali testów dotarło do mnie, że przecież przez cały
ten czas nie wypowiedziałem ani słowa. Pewnie, myślałem wtedy o paru
sprawach, ale przecież to nie to samo, prawda? A więc zamknąłem tego
robota i pobiegłem po Lanninga. Sama myśl o urządzeniu idącym
spokojnie obok mnie i przebierającym w moich myślach jak w talii kart
była przerażająca.
- Wyobrażam sobie - powiedziała zamyślona Susan Calvin. Jej spojrzenie w
dziwny sposób nie schodziło z twarzy Ashe'a. - Jesteśmy przyzwyczajeni,
że nasze myśli są naszą prywatną własnością.
- A więc całą prawdę zna tylko nasza czwórka - włączył się niecierpliwie
Lanning. - Dobrze. Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę,
abyś sprawdził linię montażową od początku do końca - dosłownie
wszystko. Wyeliminujesz wszystkie operacje, podczas których nie ma
praktycznej możliwości popełnienia błędu, a zrobisz listę tych, gdzie taka
szansa istnieje, razem z naturą takiego błędu i prawdopodobnym stopniem
ważności.
- O, do licha! - mruknął Ashe. - Ciężka sprawa.
- A coś ty myślał? Włącz w to wszystkich swoich ludzi i nie przejmuj się
harmonogramem prac. Ale pamiętaj - oni nie mogą się dowiedzieć, nad
czym właściwie pracują.
- Oczywiście - młody technik uśmiechnął się blado.
- Ale to w dalszym ciągu będzie ciężka robota. Lanning obrócił się razem z
fotelem i spojrzał na dr
Calvin. - Pani zajmie się tym problemem z innej strony. Jako
robotopsycholog musi pani przestudiować samego robota i cofnąć się.
Musi się pani dowiedzieć, jakimi motywami się kieruje. Niech się pani
postara dociec, co jeszcze wiąże się z tymi jego zdolnościami, w jakim
stopniu je rozwinął oraz w jaki sposób wpłynęły one na jego pozostałe
funkcje, wspólne typom modeli RB. Zrobi to pani? - i nie czekając nawet na
odpowiedź kontynuował:
- Będę koordynował całą pracę i postaram się zinterpretować wszystko, co
znajdziecie matematycznie - zaciągnął się cygarem i wypuścił ogromny
kłąb dymu. - Oczywiście Bogert mi w tym pomoże.
Wydawało się, że Bogert całą swą uwagę skupił chwilowo na oglądaniu
paznokci.
- Ośmielę się zauważyć, że jak do tej pory niewiele wiem na ten temat -
powiedział.
- Racja. A więc ja zaczynam pierwszy - Ashe zerwał się z krzesła. Jego
przystojną zazwyczaj twarz wykrzywił nagły grymas. - Dostałem
najpaskudniejszą działkę, więc zmykam i zabieram się do roboty.
Susan Calvin skinęła ledwie dostrzegalnie głową, ale jej oczy śledziły jego
wyjście i nie odpowiedziała, gdy Lanning chrząknął i zapytał:
- Czy chciałaby pani zobaczyć model RB-34, dr Calvin?

Na odgłos kroków fotoelektryczne oczy RB-34 uniosły się znad książki.


Właśnie wstawał, gdy do pokoju weszła Susan Calvin. Przystanęła na
chwilę, aby przeczytać zawieszony na drzwiach ogromny napis "Nie
wchodzić", po czym zbliżyła się do zastygłego w oczekiwaniu robota.
- Przyniosłam ci parę rzeczy dotyczących hiperatomowych silników,
Herbie. Może chciałbyś je przejrzeć?
RB-34 - znany jako Herbie - wziął od niej trzy ciężkie książki i otworzył
pierwszą na stronie tytułowej.
- Hmm... Teoria hiperatomu - mruknął do siebie przewracając kartki i nagle
zwrócił się w stronę stojącej wciąż kobiety:
- Niech pani siada, dr Calvin. Zajmie mi to parę minut.
Usiadła i obserwowała jak Herbie wziął krzesło, siadł po drugiej stronie
stołu i pogrążył się w lekturze. Po pół godzinie odłożył książki i spojrzał na
kobietę.
- Wiem, oczywiście, dlaczego je pani przyniosła. Kąciki ust dr Calvin uniosły
się lekko do góry.
- Byłam pewna, że w końcu na to wpadniesz. Niezwykle ciężko się z tobą
pracuje, Herbie. Zawsze jesteś o krok przede mną.
- To tak samo, jak z tymi czy innymi książkami, dr Calvin. Nie interesują mnie.
Wasza nauka to bezład danych, wyselekcjonowanych i poskładanych
razem według jakiejś wymyślonej teorii - a wszystko to w dodatku jest tak
niewiarygodnie proste, że naprawdę nie warto poświęcać temu zbyt wiele
uwagi. Tak szczerze, to interesuje mnie wyłącznie wasza fikcja literacka.
Opisujecie w niej wzajemne powiązania pomiędzy ludzkimi motywami a
emocjami - lekkimi ruchami dłoni podkreślał znaczenie niektórych słów.
- Sądzę, że cię rozumiem - szepnęła dr Calvin.
- Widzi pani, potrafię czytać w ludzkich umysłach - kontynuował robot. - I
nawet nie ma pani pojęcia, jakie bywają skomplikowane. Nie potrafię
zrozumieć wszystkiego, ponieważ mój własny umysł ma tak niewiele
wspólnego z waszymi. Ale próbuję, a wasze powieści są mi w tym dużą
pomocą.
- Obawiam się jednak, że jeżeli zaczniesz czytać zbyt wiele tych
dzisiejszych sentymentalno-emocjonalnych historyjek - w głosie dr Calvin
zabrzmiała gorzka ironia - to w końcu stwierdzisz, że nasze umysły są
nudne i bezbarwne.
- Ależ nie!
Nagła energia tej uwagi sprawiła, że zerwała się na równe nogi. "On musi
wiedzieć!" - przemknęło jej szaleńczo przez głowę.
Herbie spojrzał na nią z zainteresowaniem i przemówił miękko głosem, w
którym prawie nie słyszało się lekkiego, metalicznego brzmienia:
- Oczywiście, że o tym wiem, dr Calvin. Nie przestaje pani o tym myśleć, a
więc jak mogłem się nie dowiedzieć?
- Czy powiedziałeś o tym komuś? - rysy jej twarzy nagle stwardniały.
- Oczywiście, że nie - odparł robot i po chwili, z lekką nutką autentycznego
zdziwienia, dodał:
- Przecież nikt mnie o to nie pytał.
- A więc - ponownie usiadła na krześle' - uważasz zapewne, że jestem po
prostu głupia.
- Ależ nie! To przecież normalne uczucie.
- Być może dlatego właśnie jest to takie głupie - smutek w jej głosie był
wyraźny nawet dla niej samej. Miejsce naukowca zajęła kobieta. - Nie
jestem osobą, którą można określić mianem "atrakcyjna".
- Jeżeli powołuje się pani na zwykłą atrakcyjność fizyczną - wtedy nie mogę
tego ocenić. Ale wiem, że są jeszcze inne rodzaje atrakcyjności, często o
wiele ważniejsze.
- Ani młoda - dr Calvin najwyraźniej nie zwracała uwagi na słowa robota.
- Nie ma pani jeszcze czterdziestu lat - ton głosu Herbiego stawał się
dziwnie uporczywy.
- 38, jeśli chodzi o same lata, a prawie 60, jeśli chodzi o emocjonalny
stosunek do życia. Po co właściwie zostałam psychologiem?
- On ma dopiero 35 lat, a wygląda i zachowuje się jeszcze młodziej -
ciągnęła gorzko. - Czy możesz przypuszczać, że uważałby mnie
kiedykolwiek za kogoś innego, niż... niż za taką, jaką właśnie jestem?
- Myli się pani! - stalowe pięści robota z hukiem uderzyły o blat stołu. -
Proszę mnie posłuchać...
Susan Calvin zwróciła się ku niemu z błyskiem w oczach:
- Dlaczego właśnie ja? I co ty właściwie o tym wszystkim wiesz, ty...
maszyno. Jestem dla ciebie tylko przykładem, interesującym okazem ze
szczególnym umysłem dostępnym dla twej inspekcji. Wspaniały przypadek
frustracji, prawda? Prawie taki, jak w twych książkach - jej głos,
przechodzący prawie w łkanie, nagle zamilkł.
Robot pokręcił leciutko głową.
- Dlaczego mnie pani nie posłucha? Mógłbym pomóc, gdyby tylko pani mi
na to pozwoliła.
- Jak? - zacisnęła wąskie usta. - Dając mi dobre rady?
- Nie. Po prostu wiem, co myślą inni ludzie. Na przykład Milton Ashe.
Zapanowała długa chwila ciszy, podczas której Susan Calvin opuściła
wolno wzrok na podłogę.
- Nie chcę wiedzieć, co myśli - szepnęła. - Nic nie mów.
- A jednak sądzę, że pani chce to wiedzieć. Głowę miała zwieszoną, ale
oddech stał się odrobinę szybszy.
- Mówisz nonsensy - powiedziała cicho.
- Dlaczego? Staram się tylko pomóc. Milton Ashe myśli o pani... - nie
dokończył.
W końcu pokonana psycholog podniosła głowę.
- Co takiego?
- Kocha panią - padła spokojna odpowiedź. Przez okrągłą minutę dr Calvin
wpatrywała się w robota bez słowa.
- Mylisz się - powiedziała w końcu. - Musisz się mylić. Dlaczego miałby
mnie kochać?
- A jednak to prawda. Takie rzeczy nie mogą być przede mną ukryte.
- Ale przecież jestem... jestem - zająknęła się i umilkła.
- On patrzy głębiej. Widzi nie tylko powierzchowną urodę. Podziwia w pani
przede wszystkim intelekt. Milton Ashe nie jest typem człowieka, który
poślubiłby piękne włosy czy parę niebieskich oczu.
Susan Calvin zamrugała gwałtownie powiekami.
- Ale przecież on nigdy w żaden sposób nie okazał...
- A czy dała mu pani kiedykolwiek szansę?
- Jak mogłabym? Przecież nigdy nie myślałam...
- No właśnie.
Zamyśliła się na moment, po czym ponownie spojrzała na robota.
- Pół roku temu odwiedziła go dziewczyna. Była bardzo ładna - zgrabna
blondynka. Spędził cały dzień oprowadzając ją po fabryce i próbując
wyjaśnić, jak produkowane są roboty, ale nic z tego nie zrozumiała. Nagle
powróciło twarde brzmienie jej głosu: - Kim była ta dziewczyna?
- Wiem, oczywiście, kim była ta osoba - odparł bez wahania robot. - To
jego kuzynka, a w ich spotkaniu nie było żadnego romantycznego związku,
mogę panią o tym zapewnić.
Susan Calvin zerwała się na równe nogi z energią młodej dziewczyny.
- Czy to nie dziwne? To jest dokładnie to, o czym sama siebie próbowałam
przekonać, chociaż tak naprawdę wcale w to nie wierzyłam. A więc to musi
być prawda!
Podbiegła do Herbiego i obiema dłońmi ujęła jego zimną, stalową rękę.
- Dziękuję, Herbie - jej głos był ochrypłym szeptem. - Nie mów o tym
nikomu, proszę. Niech to będzie nasz sekret - i jeszcze raz dziękuję.
Uścisnęła silnie metalowe palce robota i wyszła. Herbie, zamyślony,
powrócił do lektury, ale w pokoju nie było nikogo, kto potrafiłby czytać
jego myśli.

Milton Ashe wyprostował się powoli i dostojnie, przy wtórze trzeszczących


stawów i ochrypłych chrząknięć, a potem spojrzał na Petera Bogerta.
- Słuchaj - rozpoczął. - Siedzę w tym już od tygodnia i nawet nie miałem
jeszcze czasu na porządny sen. Jak długo to jeszcze potrwa? Myślałem, że
powiedziałeś, iż bombardowanie pozytronowe w komorze próżniowej D
przyniesie wreszcie jakieś rozwiązanie.
Bogert ziewnął dyskretnie i zaczai z zainteresowaniem oglądać paznokcie.
- Bo przyniesie. Jestem już na tropie.
- A ja wiem co to znaczy, gdy mówi to matematyk. Zatem jak bliski jesteś
już rozwiązania?
- To zależy.
- Od czego? - Ashe opadł na krzesło i wygodnie wyciągnął przed siebie obie
nogi.
- Od Lanninga. Staruszek się ze mną nie zgadza - westchnął Bogert. - Jest
już zbyt starej daty, w tym cały kłopot. Uważa, że należy zaprząc do tego
całą matematykę przez duże M. Jest niezwykle uparty.
- Słuchaj - powtórzył sennie Ashe. - A dlaczego po prostu nie zapytać
Herbiego, czy sam nie potrafiłby rozwikłać tego całego pasztetu?
- Zapytać robota? - brwi Bogerta powędrowały do góry.
- A dlaczego nie? Czyżby stara dama nic ci nie mówiła?
- Masz na myśli Calvin?
- Tak. Naszą kochaną Susie. Ten robot jest ponoć matematycznym
czarodziejem. Wie wszystko o wszystkim, plus genialna intuicja. Potrójne
równania całkowe rozwiązuje po prostu w głowie, a na deser konsumuje
analizę tensorową.
Matematyk spojrzał na niego sceptycznie.
- Żartujesz?
- Skąd! Kłopot tylko w tym, że on wcale nie lubi matematyki. Woli czytać
jakieś kretyńskie powieścidła. Powinieneś przeczytać same tytuły książek,
jakimi karmi go Susie: Purpurowa pasja, Miłość w przestrzeni i tym
podobne bzdury.
- Dr Calvin nie mówiła mi na ten temat ani słowa.
- No cóż, być może jeszcze nie skończyła go badać. Wiesz, jaka ona jest.
Musi mieć wszystko uporządkowane, zanim ogłosi światu swój kolejny,
wielki sukces.
- Ale powiedziała tobie.
- Mieliśmy małą pogawędkę na ten temat. Ostatnio widywałem się z nią
dość często - nagle otworzył szeroko oczy i zmarszczył czoło. - Słuchaj,
Bogie, czy zauważyłeś, że nasza stara dama ostatnimi czasy jakoś się
dziwacznie zachowuje?
- Używa szminki, jeżeli o to ci chodzi - uśmiechnął się Bogert.
- No właśnie. Róż, puder, cienie do oczu. Stara się robić wrażenie. Ale
jestem pewien, że jest w tym coś więcej. Nawet sposób, w jaki mówi -
jakby była szczęśliwa, albo coś w tym rodzaju - zamyślił się na moment, a
potem wzruszył ramionami.
Bogert rzucił mu chytre spojrzenie.
- Może jest zakochana - zasugerował. Ashe ponownie przymknął oczy.
- Nie wygłupiaj się, Bogie. Idź i pogadaj z Herbie'em. Ja muszę się trochę
przespać.
- Jasne. Przepadam za tym, aby robot mówił mi, co mam robić - rzucił
wojowniczo Bogert.
Odpowiedziało mu ciche pochrapywanie.

Herbie przysłuchiwał się spokojnie słowom, wypowiadanym doskonale


obojętnym tonem przez stojącego przed nim z rękami w kieszeniach
Bogerta.
- A więc, jak sam widzisz, utknęliśmy w martwym punkcie. Powiedziano mi,
że rozumiesz te rzeczy, więc pytam cię raczej z ciekawości, niż z jakiejś
innej przyczyny. Moja linia rozumowania zawiera co prawda parę
wątpliwych sformułowań, których dr Lanning uparcie nie chce
zaakceptować, toteż cały problem nie jest jeszcze w tej chwili klarowny.
Przez dłuższą chwilę robot nie odpowiadał.
- I co o tym wszystkim myślisz? - zniecierpliwił się Bogert.
- Nie widzę tutaj żadnego błędu - powiedział Herbie, nie przerywając
uważnego studiowania długich kolumn cyfr.
- Nie przypuszczam, że posunąłbyś się dalej, niż to, prawda?
- Nie odważyłbym się próbować. Jest pan lepszym matematykiem niż ja i...
no cóż, nie chciałbym się do niczego zobowiązywać.
W uśmiechu Bogerta pojawił się cień samozadowolenia.
- No tak, wiedziałem, że powiesz coś w tym stylu. Zapomnijmy więc o
naszej rozmowie.
Zgniótł kartki papieru w dłoni, wrzucił je do kosza na śmieci i odwrócił się,
by wyjść, gdy nagle do głowy przyszedł mu pewien pomysł:
- A tak przy okazji...
Robot czekał bez słowa.
Bogert wydawał się mieć trudności.
- Jest coś... wiesz... być może mógłbyś... - utknął.
- Muszę przyznać - powiedział spokojnie Herbie - że pańskie myśli są dość
trudne do odczytania, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że wszystkie
dotyczą dr. Lanninga. Nie musi się pan wahać - gdy tylko sformułuje pan
myśl, natychmiast będę wiedział, o co chce pan zapytać.
Matematyk przez chwilę spoglądał na robota w milczeniu.
- Lanning dobiega siedemdziesiątki - powiedział w końcu, jakby to
wyjaśniało wszystko.
- Wiem o tym.
- I był dyrektorem zakładów przez przeszło trzydzieści lat.
Herbie w milczeniu skinął głową.
- A więc... - głos Bogerta stał się przymilny - powinieneś wiedzieć, czy...
czy myśli o rezygnacji. No wiesz, zdrowie albo...
- Zrezygnował - stwierdził Herbie i to było wszystko.
- Wiesz o tym?!
- Oczywiście.
- A więc... hmm... mógłbyś mi o tym powiedzieć coś więcej?
- Tak, jeżeli pan mnie o to zapyta - odparł rzeczowo robot.
- A więc pytam! - wykrzyknął gwałtownie matematyk.
- Napisał już rezygnację - padła spokojna odpowiedź. - Ale nie ogłosił
jeszcze tego formalnie. Wciąż jeszcze czeka sądząc, że uda mu się
rozwiązać ten problem samodzielnie. Dopiero gdy tego dokona, gotów jest
przekazać zarząd w ręce swego następcy.
Bogert ze świstem wciągnął powietrze.
- A jego następca? Kto nim będzie? - stał teraz bardzo blisko robota z
napięciem wpatrując się w nieprzeniknione i lśniące intensywną czerwienią
fotoelektryczne oczy Herbiego.
- Pan będzie kolejnym dyrektorem - padły obojętne słowa.
Bogert pozwolił sobie na lekki uśmiech ulgi.
- Spodziewałem się czegoś takiego. Ale dobrze wiedzieć. Dzięki, Herbie.

Peter Bogert pracował już od piątej rano. Biurko przed nim zalegały stosy
książek i tabel, które przeglądał jedna po drugiej, Kartek z nowymi
obliczeniami było jednak stosunkowo niewiele, bowiem większość
znajdowała się w wypełnionym do połowy koszu na śmiecie, bądź piętrzyła
się obok.
Punktualnie w południe oderwał się wreszcie od ostatniej kartki, przetarł
nabiegłe krwią oczy, przeciągnął się i ziewnął.
- Cholera! To z każdą minutą robi się coraz gorsze mruknął.
Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i spojrzał prosto na Lanninga,
który wchodził właśnie do biura, z nieprzyjemnym chrzęstem wyłamując
kostki powykręcanych artretyzmem dłoni. Na widok panującego w całym
pomieszczeniu bałaganu brwi dyrektora uniosły się do góry.
- Próbujesz iść w nowym kierunku? - zapytał.
- Nie - odparł wyzywająco. Czyżby stary był zły? Lanning nie silił się nawet
na odpowiedź. Obrzucił
pobieżnym spojrzeniem uginające się pod stosami książek biurko, zapalił
cygaro i przez chwilę wpatrywał się w płomień zapałki.
- Czy dr Calvin powiedziała ci o tym robocie? - zapytał w końcu. - To
matematyczny geniusz. Bardzo unikalny.
- Już o tym słyszałem - parsknął pogardliwie Bogert. - Lepiej by było, gdyby
Calvin pozostała przy swojej robotopsychologii. Sprawdziłem Herbiego -
ledwie daje sobie radę z rachunkiem różniczkowym.
- Calvin twierdzi coś zupełnie przeciwnego,
- Ona jest wariatką.
- Ja także twierdzę coś zupełnie przeciwnego - oczy dyrektora zwęziły się
niebezpiecznie.
- Ty! - głos Bogerta stwardniał. - O czym ty właściwie mówisz?
- Ja także pracowałem z Herbie'em i okazuje się, że on potrafi sztuczki, o
których nigdy nawet nie słyszałeś.
- Naprawdę?
- Nie bądź takim zatwardziałym sceptykiem! - Lanning wyjął z kieszeni
złożoną kartkę papieru i rozprostował ją.
- To chyba nie jest mój charakter pisma, prawda? Bogert przez chwilę z
uwagą wpatrywał się w szereg równań kątowych.
- Herbie? - zapytał w końcu.
- Właśnie. I jak z pewnością sam to zauważyłeś, pracował nad twoją
czasową integracją Równania 22. I doszedł - Lanning stuknął pożółkłym
palcem w wynik - do identycznych wniosków jak ja, z tym że zajęło mu to
nieporównywalnie mniej czasu. Nie miałeś racji negując istnienie efektu
Lingera podczas bombardowania pozytronowego.
- Wcale tego nie negowałem. Na miłość boską, Lanning, przecież...
- Tak, tak, już to wyjaśniałeś. Korzystałeś z równań translacyjnych
Mitchella, prawda? No cóż, one się nie sprawdzają.
- A to dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że używałeś wielkości urojonych...
- A cóż to, do diabła, ma z tym wszystkim wspólnego?
- Równanie Mitchella nie sprawdzi się, gdy...
- Czyś ty zwariował? Gdybyś jeszcze raz przeczytał oryginalne prace
Mitchella...
- Nie muszę. Powiedziałem ci już na samym początku, że nie zgadzam się z
twoim rozumowaniem, a Herbie mnie w tym poparł.
- A więc dobrze! - wrzasnął doprowadzony do pasji Bogert. - Może
pozwolisz, aby ten matematyczny geniusz rozwiązał ten problem za nas?
Po cc przejmować się szczegółami, co?
- W tym właśnie tkwi cały problem. Herbie nie może tego rozwiązać. A
jeżeli on nie potrafi - to my także nie. Mam zamiar przekazać ten problem
Narodowej Radzie Nadzorczej. To jest już poza naszym zasięgiem.
Krzesło przewróciło się z trzaskiem, gdy Bogert zerwał się na równe nogi i
powiedział wolno trzęsącym się z wściekłości głosem:
- Nie zrobisz tego. Lanning spurpurowiał.
- Masz zamiar mówić mi, co mam robić?
- Właśnie - warknął Bogert. - Już rozgryzłem ten problem i nie pozwolę,
abyś mi go sprzątnął sprzed nosa, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie
przejrzałem, ty fałszywa skamielino. Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy!
- Jesteś skończonym idiotą, Bogert! W każdej chwili mogę zawiesić cię w
wykonywaniu obowiązków za niesubordynację! - kąciki ust Lanninga drżały
ze źle skrywanej pasji.
- Tego właśnie nie zrobisz, Lanning. Nie masz żadnych sekretów przed
robotem czytającym myśli, więc nie zapominaj, że wiem o twojej
rezygnacji.
Popiół z cygara Lanninga spadł na podłogę. Cygaro powędrowało w jego
ślady.
- Co... co...?
Bogert roześmiał się złośliwie.
- A jestem nowym dyrektorem, żeby wszystko było jasne. Nie myśl, że nie
zdaję sobie z tego doskonale sprawy. Cholera z tobą, Lanning, na co
jeszcze czekasz?
Purpurowy dyrektor odzyskał wreszcie głos:
- Jesteś zawieszony, słyszysz? - ryknął. - Zwolniony z wszystkich
obowiązków. Jesteś skończony, rozumiesz?
Bogert uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- I co ci z tego przyjdzie? To akurat nie doprowadzi nas do niczego. Mam w
ręku wszystkie atuty. Wiem, że już zrezygnowałeś. Powiedział mi o tym
Herbie, a on wyciągnął to prosto od ciebie.
Lanning z trudem zmuszał się, aby mówić spokojnie. Ceglasta czerwień
policzków ustąpiła i wyglądał w tej chwili jak stary, zmęczony człowiek.
- Chcę mówić z Herbie'em. Nie wierzę, aby mógł powiedzieć ci coś takiego.
Nie wiem, w co grasz, Bogert, ale z całą pewnością jest to jakiś bluff.
Chodź ze mną.
- Do Herbiego? Bogert wzruszył beztrosko ramionami. Dobrze! Bardzo
dobra myśl!

Także dokładnie w południe Milton Ashe podniósł wzrok znad szkicu i


powiedział:
- Masz może jakiś pomysł? Nie jestem mocny w tego typu sprawach. To
piękny dom i nie chciałbym na nim stracić.
Susan Calvin spojrzała na niego zamglonymi oczyma.
- Jest rzeczywiście piękny - westchnęła. - Zawsze marzyłam, że... - jej głos
zadrżał. Zamilkła.
- Oczywiście - kontynuował Ashe odkładając na bok ołówek - będę z tym
musiał poczekać aż do urlopu. To jeszcze dwa tygodnie, ale cała ta sprawa
z Herbie'em trzyma to wszystko w zawieszeniu. Nagle zaczai uważnie
oglądać paznokcie: - Wiesz, jest coś jeszcze, ale to sekret.
- A więc nic nie mów.
- Och, muszę o tym komuś powiedzieć, a ty jesteś moją najlepszą hm...
powierniczką, jaką mógłbym znaleźć - uśmiechnął się niepewnie.
Susan Calvin nagle poczuła, jak jej serce zaczyna bić przyśpieszonym
rytmem, lecz nie odważyła się powiedzieć ani słowa.
- Tak naprawdę - Ashe przysunął krzesło bliżej i obniżył głos do
konfidencjalnego szeptu - ten dom nie jest tylko dla mnie. Żenię się!
Nagle aż podskoczył na krześle. - Co się stało?
- Nic - straszliwe ukłucie bólu w sercu już zanikło, ale wciąż jeszcze miała
trudności z wypowiadaniem słów.
Żenisz się? To znaczy...
- Oczywiście! Najwyższy czas, nie sądzisz? Pamiętasz tę dziewczynę, która
była tu zeszłego lata? To właśnie ona. Ale co się z tobą dzieje? Wyglądasz
na chorą. Czy...
- To nic, tylko nagły ból głowy - Susan Calvin odepchnęła go słabo. -
Czasami miewam takie ataki. Oczywiście chciałam... chciałam ci
pogratulować. Bardzo się cieszę - niewprawnie położony róż pozostawił na
jej kredowo-białych policzkach czerwone pasma. - Ale teraz wybacz mi,
proszę...
Niepewnym krokiem podeszła do drzwi. Wiedziała, że w tej jednej
sekundzie załamały się i runęły wszystkie jej marzenia jak w koszmarnym
śnie.
Ale jak to się mogło stać? - Przecież Herbie powiedział...
Herbie wiedział! Potrafił przecież czytać w myślach!
Po dłuższej chwili zorientowała się, że stoi oparta o drzwi i wpatruje się w
metalową twarz Herbiego. Musiała jakoś pokonać dwie kondygnacje
schodów, ale nawet nie pamiętała, jak tego dokonała. Odległość leżała za
kurtyną chwili, jak w marzeniu.
Jak w marzeniu!
Utkwione w nią nieruchome oczy Herbie'go wydawały się rosnąć,
powiększały się jak w sennym koszmarze do wielkości dwu czerwonych,
gorejących globów.
Herbie coś mówił, ale na własnych ustach czuła zalepiającą je błonę.
Wzdrygnęła się gwałtownie. Herbie wciąż mówił - a w jego głosie brzmiał
ból, strach i prośba.
- To tylko marzenie - mówił. - Nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce obudzi
się pani w rzeczywistym świecie i będzie się pani śmiać z samej siebie. On
naprawdę panią kocha, już to pani powiedziałem. Ale nie teraz! Nie tutaj!
To tylko złudzenie.
Susan Calvin skinęła powoli głową i nagle złapała kurczowo metalowe
ramię robota, nie przestając powtarzać przy tym gorączkowo:
- To nie może być prawda! Powiedz! To nieprawda! W jaki sposób doszła
do siebie, nie wiedziała, ale było to jak przejście ze świata mrocznej
nierzeczywistości w pełny blask słońca. Odepchnęła silnie stalowe ramię i
spojrzała prosto w oczy robota.
- Co ty właściwie próbujesz ze mną zrobić? jej głos urósł do chrapliwego
krzyku. - Co ty chcesz udowodnić?
Herbie cofnął się o krok.
- Chcę tylko pomóc. Spojrzała na niego w osłupieniu.
- Pomóc? Mówiąc mi, że to wszystko to jedynie marzenia? Prawie
wpędzając mnie w schizofrenię? Co ty właściwie... - nagle gwałtownie
wstrzymała oddech. - Poczekaj! Dlaczego... już rozumiem! Na niebiosa,
jakie to wszystko jest oczywiste!
W głosie robota brzmiało prawdziwe przerażenie:
- Musiałem!
- A ja ci uwierzyłam. Nigdy nie przypuszczałam, że...
Zamilkła nagle, gdy dotarły do niej dochodzące zza drzwi podniesione
głosy. Odwróciła się i zacisnęła spazmatycznie pięści. Gdy weszli Bogert i
Lanning, stała już przy oknie. Żaden z mężczyzn nie wydawał się nawet
dostrzegać jej obecności.
Podeszli do Herbiego równocześnie: Lanning zły i niecierpliwy, Bogert
chłodny i sardoniczny. Pierwszy odezwał się dyrektor:
- Posłuchaj mnie, Herbie. Chcę, abyś mi coś wyjaśnił.
- Słucham, panie Lanning.
- Czy dyskutowałeś na mój temat z dr Bogertem? Oczy robota spoczęły na
wiekowej twarzy dyrektora.
- Nie, sir - padła krótka odpowiedź. Uśmieszek zniknął z twarzy Bogerta jak
zdmuchnięty.
- Co takiego!? - wysunął się przed zwierzchnika i stanął bezpośrednio
przed robotem. - Powtórz to, co powiedziałeś mi wczoraj.
- Powiedziałem, że... - Herbie zająknął się i zamilkł. Membrana głosowa
zaczęła mu wibrować w miękkim dysonansie.
- Czyż nie powiedziałeś, że zrezygnował? - wrzeszczał wściekły Bogert. -
Odpowiadaj! - podniósł do góry rękę, ale Lanning odepchnął go na bok.
- Próbujesz wmówić mu kłamstwo?
- Słyszałeś przecież, Lanning! - pienił się Bogert. - Zaczął mówić "tak" i
zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zmuszę go, aby powiedział prawdę,
rozumiesz?
- Sam go zapytam - Lanning zwrócił się w kierunku robola. - Już dobrze,
Herbie, uspokój się. Powiedz mi, czy ja rzeczywiście zrezygnowałem?
Herbie wpatrywał się w niego bez słowa, więc Lanning powtórzył
ostrzejszym już tonem:
- Złożyłem rezygnację, Herbie? Odpowiedz!
Robot leciutko pokręcił przecząco głową. Dalsze oczekiwanie nie przyniosło
niczego więcej.
Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie z wrogością, która była niemal
namacalna.
- Co jest, do cholery? - mruknął Bogert. - Czyżby ten robot nagle oniemiał?
Potrafisz mówić, pokrako?
- Potrafię mówić - padła natychmiastowa odpowiedź.
- A więc odpowiadaj! Czy nie powiedziałeś mi, że Lanning złożył już
rezygnację? A wiec złożył, czy nie? J
Ponownie odpowiedziała mu cisza. Przerwał ją dopiero wysoki, histeryczny
śmiech stojącej obok okna dr Calvin. Dwóch mężczyzn drgnęło gwałtownie,
a oczy Bogerta zwęziły się.
- Ty tutaj? Co w tym takiego zabawnego?
- Nic - jej głos był zbyt spokojny, aby mógł być naturalny. - Śmieję się z
tego, że nie tylko ja zostałam przyłapana. Czyż nie zakrawa to na ironię -
troje najlepszych na świecie ekspertów od robotyki złapanych w tę samą,
elementarną pułapkę? - nagle zbladła i przyłożyła trzęsącą się dłoń do
czoła. - Ale to wcale nie jest zabawne.
Obaj mężczyźni ponownie spojrzeli po sobie i jak na komendę unieśli brwi
do góry.
- O czym pani mówi? - zapytał sztywno Lanning. - Jakaś pułapka? Czyżby z
Herbie'em było coś nie w porządku?
- Nie - odpowiedziała powoli. - To nie z nim, ale z nami jest coś nie w
porządku.
Nagle odwróciła się gwałtownie i krzyknęła histerycznie do robota. -
Odejdź ode mnie! Nie mogę na ciebie patrzeć!
Herbie zwiesił głowę i wolnym krokiem przeszedł do przeciwległego kąta
pokoju.
- Co to wszystko ma znaczyć, dr Calvin? glos Lanninga był już
zdecydowanie wrogi.
Po raz pierwszy spojrzała prosto na nich,
- Oczywiście znacie fundamentalne Prawa Robotyki? - w jej pytaniu
zabrzmiał sarkazm.
Odpowiedziały jej dwa automatyczne kiwnięcia głową.
- Oczywiście - powiedział zirytowany Bogert. Robot nie może wyrządzić
człowiekowi żadnej krzywdy, nie może też poprzez brak czynnej reakcji
dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda.
No proszę, pięknie brzmi, prawda? - westchnęła Calvin, - Ale jakiego
rodzaju krzywda? Jak to jakiego? Jakiegokolwiek.
- No właśnie! Jakiegokolwiek! A co z urażonymi uczucia mi? Ze zranieniem
czyjegoś ego? Ze strzaskaniem iluzji lub nadziei? Czy to jest krzywda?
Zaaferowany Lanning zmarszczył czoło.
- A cóż robot może wiedzieć o... - nagle przerwał i wciągnął głęboko
powietrze.
- Zrozumiał pan wreszcie, prawda? Ten robot potrafi czytać ludzkie myśli.
Czy przypuszcza pan, że on rzeczywiście nie wie nic o naszych uczuciach?
O tym, jak łatwo je zranić? Czy nie przypuszcza pan, że jeżeli zada mu się
pytanie, to nie odpowiedziałby tak, jak życzyłby sobie tego sam pytający?
Czyż każda inna odpowiedź nie byłaby dla nas po prostu krzywdą?
- Wielkie nieba! - wymamrotał Bogert. Psycholog posłała mu sardoniczne
spojrzenie.
- Weźmy pański przykład: zapytał go pan, czy Lanning ma zamiar
zrezygnować. Chciał pan usłyszeć, że Lanning rzeczywiście złożył
rezygnację, więc taką odpowiedź podał panu Herbie
- A więc teraz jest jasne - powiedział bezbarwnym tonem Lanning - -
dlaczego przed chwilą tak uporczywie odmawiał odpowiedzi, Po prostu za
każdym razem jego odpowiedź zraniłaby jednego z nas.
W zapadłej nagle ciszy wszyscy troje spojrzeli na milczącego robota, który
przysiadł na krześle obok półek z książkami i ukrył twarz w dłoniach.
- On wiedział o tym wszystkim - powiedziała cicho dr Calvm. - Ten... ten
diabeł wie wszystko, nawet to, co spowodowało tę usterkę.
- Myli się pani, dr Calvin. Tego nie wie. Już go o to pytałem.
- A cóż to właściwie znaczy? - wykrzyknęła Calvin. - Tylko to, że nie chciał
pan, aby odpowiedział inaczej. Czyż fakt, że maszyna potrafi uporać się z
zagadnieniem, któremu pan nie może podołać nie uraziłoby pańskiego
ego? A czy pan go o to pytał? - zwróciła się nagle w stronę Bogerta.
- Może nie dosłownie - odparł matematyk - ale odpowiedział, że bardzo
słabo zna się na matematyce.
Lanning uśmiechnął się ostrożnie.
- A więc ja go zapytam - zdecydowała Susan. - To z pewnością nie zrani
moich uczuć. Zmieniła swój głos w zimny imperatyw: - Chodź tutaj!
Herbie zbliżył się niepewnie.
- Sądzę, że wiesz - zaczęła - jaki czynnik spowodował tę twoją niezwykłą
właściwość?
- Tak - odparł Herbie ledwo słyszalnym szeptem.
- Proszę przestać - włączył się ze złością Bogert. - To wcale nie jest
konieczne. Przecież tylko pani chce to usłyszeć.
- Niech pan nie będzie głupcem - ucięła sucho Calvin. - Przecież potrafi
czytać w myślach, a więc wie o matematyce więcej niż pan i Lanning
razem wzięci. Niech pan mu da szansę.
Matematyk niechętnie skinął głową. Dr Calvin kontynuowała:
- No dobrze, Herbie, a więc mów. Czekamy - a na boku dodała: -
przygotujcie papier i ołówki, panowie.
Herbie milczał. W głosie Calvin, ku zdumieniu obu mężczyzn, zabrzmiał
wyraźny triumf:
- Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie?
- Nie mogę! - rzucił nagle robot. - Przecież pani wie, że nie mogę! Dr
Lanning i dr Bogert nie chcą, abym powiedział.
- Oni chcą tego rozwiązania.
- Ale nie ode mnie.
- Nie wygłupiaj się, Herbie - włączył się Lanning mówiąc wolno i
zdecydowanie. - Oczywiście, że chcemy znać odpowiedź.
Bogert skinął sztywno głową.
W głosie Herbiego pobrzmiewać zaczęły nutki histerii:
- Dlaczego miałbym wam to powiedzieć? Czy naprawdę nie widzicie
jeszcze, że potrafię czytać w waszych umysłach? W głębi duszy wcale nie
chcecie, żebym podał wam odpowiedź. Jestem tylko maszyną, nędzną
imitacją powołaną do życia rękami człowieka. Nie możecie stracić przede
mną twarzy. To zraniłoby wasze uczucia. Jest to głęboko zakorzenione w
waszych umysłach i nie można tego zmienić. Dlatego nie odpowiem.
- A więc my wyjdziemy - wtrącił Lanning - a ty powiesz to dr Calvin.
- To niczego nie zmienia! - wykrzyknął Herbie -ponieważ ona będzie
wiedziała, że to ja podałem odpowiedź.
- Ale rozumiesz chyba, Herbie - perswadowała Calvin - że mimo wszystko
dr Lanning i dr Bogert chcą znać rozwiązanie?
- Pod warunkiem, że odkryją je sami - upierał się robot.
- Ależ chcą je znać, a fakt, że ty je znasz i nie chcesz im powiedzieć, rani
ich. Czy rozumiesz to, Herbie?
- Tak! Tak!
- A jeśli im powiesz, zrani ich to także.
- Tak! - Herbie cofał się wolno pod ścianę, a dr Calvin szła krok w krok za
nim. Obaj mężczyźni obserwowali to z rosnącym oszołomieniem.
- Nie możesz im powiedzieć - mówiła teraz monotonnym głosem psycholog
- ponieważ to ich zrani, a tobie nie wolno ranić. Jeżeli im nie powiesz,
zranisz ich także, a więc musisz im powiedzieć. Ale jeżeli to zrobisz, zranisz
ich, a tego ci nie wolno, więc nie możesz im powiedzieć.
- Jeżeli nie powiesz, zranisz, a więc musisz im powiedzieć. Ale jeżeli
powiesz, zranisz, a więc...
Herbie dotknął plecami ściany i opadł na kolana.
- Niech pani przestanie! - jęknął. - Niech pani nie myśli w ten sposób! Pani
umysł pełen jest frustracji, bólu; i nienawiści. Nie chciałem tego! Chciałem
tylko pomóc! Powiedziałem tylko to, co chciała pani usłyszeć! Musiałem!
Susan nie zwracała na to żadnej uwagi.
- Musisz im powiedzieć, ale wtedy zranisz, a więc nie możesz, ale jeżeli nie
powiesz, zranisz, a więc musisz powiedzieć, ale gdy...
I Herbie krzyknął!
Był to przeraźliwy krzyk torturowanej do głębi duszy istoty, krzyk, który
wstrząsnął ścianami i ściął krew w żyłach wszystkim obecnym w pokoju.
Gdy wreszcie ucichł, Herbie zwalił się na podłogę już jako stos
nieruchomego żelastwa.
- On nie żyje - wyszeptał pobladły Bogert.
- Nie! - Susan Calvin wybuchnęła histerycznym śmiechem. - Żyje, jest tylko
po prostu obłąkany. Postawiłam go przed dylematem, którego nie potrafił
rozwiązać, więc załamał się. Możecie poskładać go od nowa, ale już nigdy
więcej nie przemówi.
Lanning opadł na kolana obok tego, co jeszcze przed chwilą było robotem i
dotknął zimnej, metalowej twarzy.
- Zrobiła to pani celowo - wstał i spojrzał na nią z twarzą wykrzywioną
złością.
- I co z tego? To już nie ma żadnego znaczenia - i po chwili, z wyraźną
goryczą w głosie, dodała:
- Zasłużył sobie na to.
Dyrektor schwycił sparaliżowanego, bezwładnego Bogerta za nadgarstek.
- Chodźmy, Peter - westchnął. - Zresztą sądzę, że robot tego typu byłby
raczej bezużyteczny. Spojrzał na Calvin starymi, zmęczonymi oczyma i
powtórzył:
- Chodźmy, Peter.
Dopiero parę minut po wyjściu obydwu naukowców dr Calvin odzyskała
odrobinę równowagi psychicznej. Powolnym ruchem odwróciła głowę i
spojrzała w kierunku leżącego Herbie'go. Po chwili wyraz triumfu znikł z jej
twarzy, zastąpiony bezradną frustracją. A spośród natłoku i zgiełku myśli
sformułowało się tylko jedno, gorzkie słowo, które odbiło się echem od
ścian pustego już teraz pokoju:
- Kłamca!

Gdy skończyła opowiadać, wiedziałem, że tego dnia niczego więcej już od


niej nie wydobędę. Po prostu siedziała nieruchomo za biurkiem,
prezentując mi chłodną, zamyśloną twarz. Najwyraźniej przeżywała to
wszystko od nowa,
- Dziękuję pani, dr Calvin - powiedziałem. Dopiero po dwóch dniach
mogłem odwiedzić ją ponownie.

ZAGINIONY ROBOT

Gdy ponownie przyszedłem, aby kontynuować wywiad z dr Calvin, stała


właśnie w drzwiach swego biura. Zauważyłem, że z jej pokoju wynoszono
właśnie jakieś akta.
- I jak tam z pańskimi artykułami? - zapytała. - Dobrze się sprzedają, młody
człowieku?
- Wspaniale - odparłem. U dramatyzowałem nieco suchy szkielet jej
monologu, tu i ówdzie dołożyłem trochę dialogów i opatrzyłem tytułami. W
sumie całość prezentowała się niezłe.
- Czy mogłaby pani je przejrzeć, aby stwierdzić, czy czegoś nie pominąłem
lub zbyt daleko nie odszedłem od prawdy?
- Oczywiście. Może przejdziemy do sali klubowej? Moglibyśmy napić się
kawy.
Wydawała się być w dobrym humorze, a więc w drodze do sali klubowej
nie omieszkałem skorzystać z okazji:
- Wie pani, dr Calvin, zastanawiałem się właśnie...
- Tak?
- Zastanawiałem się, czy mogłaby pani opowiedzieć mi coś więcej na
temat historii i rozwoju robotyki.
- Ależ właśnie o tym cały czas ci opowiadam, młody człowieku.
- Z pewnością. Ale wszystkie te zdarzenia, które opisałem, leżą troszeczkę
na uboczu współczesnego świata. Rozumie pani, był tylko jeden robot,
czytający ludzkie myśli, Stacje Solarne są przestarzałe i właściwie
wychodzą już z użycia, a roboty w kopalniach to coś zupełnie naturalnego.
A co z podróżami międzyplanetarnymi, na przykład? Napęd hiperatomowy
wynaleziono dopiero 20 lat tętnu i wszyscy już wiedzą, że to także dzieło
robotyki. A jaka jest właściwie prawda?
- Podróże międzyplanetarne - powtórzyła w zamyśleniu. Widzi pan,
właściwie nie był to taki sobie zwykły wynalazek robotyki
Znajdowaliśmy się już w sali klubowej, gdzie zamówiłem pełny obiad. Maja
rozmówczyni zadowoliła się kawą.
Dopóki nie skonstruowaliśmy Mózgu kontynuowała tymczasem dr Calvin -
nie zaszliśmy zbyt daleko. Ale próbowaliśmy, naprawdę próbowaliśmy.
Moje pierwsze zetknięcie z pracami nad napędem nastąpiło w 2029 roku,
gdy zaginął robot...

Środki zaradcze podejmowano w Hiper Bazie w pełnym furii pośpiechu,


stanowiącym całkiem niezły odpowiednik histerycznego wrzasku.
Uporządkowane zarówno chronologicznie, juk i pod względem stopnia
narastającej desperacji, przedstawiały się następująco:
1. Wszystkie prace nad Napędem Hiperatomowym wykonywane w
przestrzeni zajmowanej przez Stacje Dwudlziestej Siódmej Grupy
Asteroidalnej zostały natychmiast wstrzymane.
2. Praktycznie cała przestrzeń wokół Grupy Asteroidalnej została
zamknięta dla wszelkiego ruchu. Nikt, kto nie posiada odpowiedniego
zezwolenia, nie może jej opuszczać pod jakimkolwiek pozorem.
3. Do Hiper Bazy, specjalnym statkiem rządowym sprowadzeni zostali dr Susan
Calvin naczelny robotopsycholog, oraz dr Peter Bogert Dyrektor Naukowy
Korporacji Amerykańskie Roboty i Mechaniczni Ludzie.

Susan Calvin nigdy jeszcze nie opuszczała powierzchni Ziemi, nie miała
także większego pragnienia opuszczenia jej tym razem. W wieku atomu i
zbliżających się podróży hiperatomowych w głębi duszy pozostała
prowincjonalną dziewczyną. Nie spodobała się jej zarówno sama podróż,
jak i stan zagrożenia, co jasno wyrażała jej surowa twarz podczas
pierwszego obiadu w Hiper Bazie.
Bladość policzków Bogerta podkreślało jeszcze malujące się na jego twarzy
zmieszanie. Znękane oblicze generała-majora Kallnera - szefa całego
projektu - naznaczał podobny wyraz, być może z większą domieszką
niepokoju. W sumie posiłek ten był dość nieprzyjemnym epizodem, a
rozpoczęta tuż po nim rozmowa miała podobny przebieg. Kallner, ze
świecącą od potu łysiną i w rozpiętym nieprzepisowo mundurze, zaczął z
niepokojącą otwartością: - To raczej dziwaczna historia, proszę państwa.
Niemniej jednak dziękuję wam za tak szybkie przybycie, chociaż nie
podaliśmy właściwie żadnych konkretnych powodów. Ale spróbuję
naprawić to teraz. Zagubiliśmy robota. Wszelkie prace zostały wstrzymane
aż do chwili, kiedy go zlokalizujemy. Niestety, ponieśliśmy porażkę, więc
zwróciliśmy się o pomoc do fachowców.
Być może generał doszedł do wniosku, że jego słowa nie mają
odpowiedniej wagi, bowiem w tonie jego głosu pojawiły się leciutkie nuty
desperacji:
- Chyba nie muszę państwu mówić o znaczeniu przeprowadzanych tu prac.
Więcej niż osiemdziesiąt procent zeszłorocznego kredytu na badania
naukowe trafiło do nas...
- Wiemy o tym - wtrącił ugodowym tonem Bogert. - Amerykańskie Roboty
otrzymują niezwykle wysoki procent za każdego wykorzystywanego tutaj
robota.
- Dlaczego właściwie jeden robot jest tak ważny dla całego projektu? I
dlaczego nie został jeszcze do tej pory zlokalizowany? - zapytała cierpko
Susan Calvin.
Generał zwrócił w jej stronę swą czerwoną twarz i szybko oblizał wargi.
- Może nie wyraziłem się zupełnie ściśle. On został już zlokalizowany. Zaraz
to wyjaśnię - dodał pośpiesznie z wyraźną udręką w głosie. - Jak tylko robot
nie zgłosił się na wezwanie, w całej Bazie ustały wszelkie prace i
ogłosiliśmy stan zagrożenia. Poprzedniego dnia wylądował właśnie statek
dostawczy, który przywiózł do naszych laboratoriów dwa roboty. W jego
ładowniach znajdowały się sześćdziesiąt dwa roboty hm... pewnego typu,
które miał przetransportować w inne miejsce przeznaczenia. Znamy te
liczby bardzo dokładnie.
- No dobra, tylko jaki to ma związek?
- Gdy nie udało nam się wpaść na trop tego zaginionego robota - a
zapewniam panią, że w trakcie poszukiwań znaleźlibyśmy nawet szpilkę -
sprawdziliśmy ładownie statku dostawczego i okazało się, że są tam teraz
sześćdziesiąt trzy roboty.
- Zgaduję więc, że ten sześćdziesiąty trzeci jest tym zaginionym robotem -
oczy Susan Calvin pociemniały.
- Tak, ale nie mamy sposobu, aby stwierdzić, który jest tym
sześćdziesiątym trzecim.
W zapadłej nagle ciszy wyraźnie słychać było dźwięk elektrycznego
zegara, wydzwaniającego właśnie jedenastą.
- Zastanawiające - powiedziała cicho psycholog, a kąciki jej warg
powędrowały w dół.
- Peter - zwróciła się z nagłą złością do kolegi. - Co tu się właściwie dzieje?
Jakiego typu roboty używane są w Hiper Bazie?
Bogert zawahał się, po Czym pozwolił sobie na niepewny uśmiech.
- Widzisz, Susan, do tej pory była to bardzo delikatna sprawa.
- Tak, do tej pory - odparła gniewnie. - Jeżeli mamy tu sześćdziesiąt trzy
roboty tego samego typu, z których potrzebny jest jeden, a jego
tożsamość nie może zostać określona, to dlaczego nie wykorzystać
któregokolwiek z nich? O co w tym wszystkim chodzi? Bogert westchnął z
rezygnacją.
- Daj mi szansę wyjaśnić, Susan. Tak się składa, że Hiper Baza używa
właśnie paru robotów, których mózgi nie są wyposażone w pełne Pierwsze
Prawo Robotyki.
- Nie wyposażone? - Susan Calvin podskoczyła na krześle - Teraz
rozumiem. Ile takich robotów zostało zbudowanych?
- Parę. Był to specjalny projekt rządowy otoczony najściślejszą tajemnicą.
Tylko ludzie na samym szczycie mieli do tego dostęp. Ty nie byłaś
włączona, Susan. Przykro mi, ale ja nie miałem w tej sprawie wiele do
powiedzenia.

- Jeżeli pozwolicie państwo - wtrącił autorytatywnie generał - chciałbym to


troszeczkę rozszerzyć. Nie wiedziałem, że dr Calvin nie była
wtajemniczona w ten projekt. Nie muszę chyba pani przypominać, dr
Calvin, że na Ziemi zawsze istniała silna opozycja przeciwko robotom.
Właściwie jedynym argumentem rządu przeciwko skrajnie radykalnym
fundamentalistom było twierdzenie, że roboty są zawsze budowane z
niezmienionym Pierwszym Prawem Robotyki - tym, które uniemożliwia im
wyrządzenie człowiekowi jakiejkolwiek krzywdy.
- Tyle że my musieliśmy mieć roboty o trochę innej naturze - kontynuował
generał po chwili przerwy. - A więc parę modeli NS-2, Nestory - jak je
powszechnie nazywamy - wyposażone zostały w mózgi ze
zmodyfikowanym Prawem Pierwszym. Aby utrzymać to w tajemnicy,
wszystkie modele NS-2 budowane są bez numerów seryjnych, dostarcza
się je tutaj razem z normalnymi robotami, no i oczywiście pracujący z nimi
ludzie są zobowiązani do zachowania tej modyfikacji w jak najściślejszej
tajemnicy - zdobył się na zakłopotany półuśmiech. - No i teraz to wszystko
obróciło się przeciwko nam.
- A czy zapytał pan po prostu te roboty, który jest który? - zapytała cierpko
Calvin.
- Wszystkie zaprzeczają, jakoby tu pracowały - a jeden z nich kłamie.
- A czy ten, którego poszukujecie nie powinien wykazywać jakichś
zewnętrznych oznak zużycia! Przecież pozostałe powinny być zupełnie
nowe, prosto z fabryki.
- Robot, którego szukamy, przybył tutaj w zeszłym miesiącu. Żaden z
robotów tego typu nie wykazuje widocznych gołym okiem śladów zużycia -
generał pokiwał powoli głową. W jego oczach pojawił się wyraz starannie
maskowanego strachu. - Dr Calvin, nie odważyliśmy się pozwolić, aby ten
statek stąd odleciał. Jeżeli o istnieniu robotów bez Prawa Pierwszego dowie
się opinia publiczna...
- A więc zniszczcie wszystkie sześćdziesiąt trzy - powiedziała chłodno
psycholog. - To rozwiąże cały ten problem.
Bogert skrzywił się z niesmakiem.
- To oznacza zniszczenie 30.000 dolarów za jednego robota. Nie sądzę, aby
Korporacja zbyła to wzruszeniem ramion. Lepiej postarajmy się coś
wymyślić, Susan, zanim zabierzemy się za niszczenie.
- Wobec tego potrzebuję faktów - zarządziła dr Calvin. - Dlaczego właściwie
Hiper Baza potrzebuje robotów ze zmodyfikowanym Prawem Pierwszym?
Do czego one są potrzebne, generale?
Kallner zmęczonym ruchem pomasował dłonią czoło.
- Mieliśmy kłopoty z naszymi poprzednimi modelami. Widzi pani, nasi
ludzie pracują tu czasem przy zmiennym promieniowaniu. Oczywiście, jest
to niebezpieczne, ale podejmowane są wszystkie niezbędne środki
ostrożności. Odkąd rozpoczęliśmy prace, mieliśmy tutaj tylko dwa
wypadki, zresztą żaden z nich nie był śmiertelny. Jednak nie istniała
możliwość wytłumaczenia tego zwykłemu robotowi, zgodnie z Prawem
Pierwszym żaden robot nie może dopuścić, aby człowiekowi stała się
jakakolwiek krzywda - ta utajona także, i to było właśnie niezwykle ważne,
dr Calvin. Kiedy tylko jeden z naszych ludzi musiał wyjść na powierzchnie i
poddać się. niewielkiemu promieniowaniu gamma, które nie
spowodowałoby żadnych efektów fizjologicznych, pierwszy najbliższy robot
wyskakiwał i ściągał go z powrotem. Jeśli promieniowanie było
odpowiednio słabe, wszystko przebiegało normalnie po prostu usuwaliśmy
roboty i praca mogła zostać podjęta na nowo. Ale jeżeli było ono silniejsze,
robot nie zważał, że jego mózg dezorganizuje się pod wpływem
promieniowania gamma - a wtedy szybko zostalibyśmy bez kosztownych i
trudnych do zastąpienia urządzeń.
Próbowaliśmy im to jakoś wytłumaczyć. Ich argumentacja jednak była
zawsze taka sama' człowiek poddany promieniowaniu naraża swe życie i
nie jest istotne, że pozostaje tam tylko pół godziny. Przypuśćmy,
argumentowały dalej, że zapomni i pozostanie tam godzinę. One nie mogły
ryzykować takiej sytuacji. Mówiliśmy im, że same narażają się na
kompletną dezintegracje, ale niestety - jest to Prawo Trzecie. Prawo
Pierwsze natomiast, o ochronie człowieka za wszelką cenę, jest ważniejsze.
Dawaliśmy im ścisłe rozkazy, aby trzymały się z dala od obszaru o
podwyższonym promieniowaniu, tyle że posłuszeństwo jest Prawem
Drugim i musi ustąpić przed Pierwszym. Niech pani zrozumie - musieliśmy
coś zrobić - albo pracować sami, albo zmodyfikować Prawo Pierwsze. Nie
mieliśmy wyjścia.
Wciąż nie mogę uwierzyć powiedziała sucho dr Calvin że zdecydowano się
na usunięcie Prawa Pierwszego
Ono nie zostało usunięte, zostało zmodyfikowane sprecyzował Kallner.
Pozytronowy mózg skonstruowano w taki sposób, aby zawierał tylko
pierwszy człon Prawa Pierwszego: Robot nie może wyrządzić człowiekowi
jakiejkolwiek krzywdy. To wszystko. Nowe roboty nie są wyposażone w
impulsy, które kazałyby im powstrzymywać człowieka, gdy ten poddawany
jest promieniowaniu. Czy wyjaśniłem to dostatecznie jasno, doktorze
Bogert?
- Całkowicie - przyznał matematyk.
- I jest to jedyna różnica pomiędzy tymi robotami a zwykłymi modelami
NS-2? Jedyna, Peter?
- Tak, jedyna, Susan.
Kobieta wstała i spojrzała gniewnie na obu mężczyzn.
- Mam zamiar trochę się teraz przespać, a za jakieś osiem godzin chcę
rozmawiać z osobą, która widziała tego robota jako ostatnia. I od tej pory,
generale Kallner, jeżeli mam przyjąć na siebie odpowiedzialność za
wszystkie przyszłe wypadki, żądam pełnej współpracy, i to bez zadawania
zbędnych pytań.
Jednak Susan Calvin nie była nawet w stanie się zdrzemnąć, nie mówiąc
już o pełnym, ośmiogodzinnym śnie. Punktualnie o 7.00 czasu
miejscowego zapukała do drzwi pokoju Petera Bogerta. Matematyk siedział
owinięty w szlafrok, którego nie omieszkał zabrać nawet tu, do Hiper Bazy.
Na jej widok odłożył nożyczki do obcinania paznokci.
- Wcześniej czy później spodziewałem się ciebie - powiedział. - Sądzę, że
jesteś na mnie wściekła za całą tę sprawę?
- Oczywiście, że jestem.
- No cóż. Przykro mi, ale było to nieuniknione. Gdy nadeszło wezwanie z
Hiper Bazy, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak ze zmodyfikowanymi
Nestorami. Cóż mogłem zrobić? Nie mogłem powiedzieć ci prawdy zanim
nie upewniłem się, że rzeczywiście mam rację. Sprawa tej modyfikacji jest
w tej chwili największym sekretem.
Widzę - warknęła psycholog. - Ale powinnam jednak o tym wiedzieć.
Koncern nie ma prawa modyfikować pozy tronowego mózgu bez wiedzy i
zgody psychologa. Bogert uniósł brwi do góry i westchnął.
Bądź rozsądna, Susan. Nie miałabyś na to wpływu. W tym przypadku rząd
po prostu musiał przeprowadzić to do końca. Chcą Napędu
Hiperatomowego i chcieli robotów, które nie przeszkadzałyby w jego
tworzeniu nawet wtedy, gdyby miało to oznaczać częściową zmianę Prawa
Pierwszego. Byliśmy zmuszeni przyznać, że z konstrukcyjnego punktu
widzenia jest to możliwe, a oni z kolei przysięgli na wszystkie świętości, że
potrzebują tylko dwudziestu sztuk, które wykorzystywane będą wyłącznie
w Hiper Bazie. Przyrzekli także, że jak tylko prace nad Napędem dobiegną
końca wszystkie roboty zostaną natychmiast zniszczone. Nalegali na
zachowanie ścisłej tajemnicy. Teraz wiesz już tyle, co ja.
- Powinnam była złożyć rezygnację - powiedziała Susan Calvin przez
zaciśnięte zęby.
- Niewiele by to pomogło. Rząd zaproponował Koncernowi fortunę lub
ustawę zabraniającą dalszych prac nad robotami. Nie mieliśmy wyjścia,
tak sarno jak nie mamy wyjścia teraz. Jeżeli powstaną jakiekolwiek
przecieki, uderzą one w rząd, w Kallnera, ale przede wszystkim uderzą w
Koncern.
Wpatrywała się w niego w zdumieniu.
- Peter, czy ty nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji? Czy naprawdę
nie rozumiesz, co oznacza usunięcie Prawa Pierwszego? Tu nie chodzi tylko
o utrzymanie tajemnicy.
- Wiem, co oznacza usunięcie Prawa Pierwszego. Nie jestem dzieckiem.
Oznaczałoby to kompletną niestabilność, z konsekwencjami
nieprzewidzianymi w żadnych równaniach pozy tronowych.
- Tak, w sensie matematycznym, oczywiście. Ale pomyśl nad tym w
aspekcie psychologicznym. Peter W normalnym życiu, świadomie lub nie,
oburzamy się na dominacje. Jeżeli dominacja taka spowodowana jest przez
kogoś od nas pośledniejszego lub nawet przypuszczalnie pośledniejszego,
wtedy oburzenie jest jeszcze silniejsze. Fizycznie a w pewnym sensie
nawet psychicznie robot jest czymś o wiele lepszym od człowieka. A co
czyni z niego niewolnika? Właśnie Prawo Pierwsze, Peter! Bez tego prawa
pierwszy rozkaz, jaki zechcesz mu wydać skończy się twoją śmiercią!
Niestabilny? Stworzyliście, monstrum! Bogert przyglądał się jej z
sekretnym rozbawieniem. - Susan, przyznaję, ze twój kompleks
Frankensteina, który od czasu do czasu przejawiasz, ma pewne
usprawiedliwienie, ale powtarzam to jeszcze raz: Pierwsze Prawo nie
zostało usunięte. Zostało tylko zmodyfikowane.
- A co ze stabilnością mózgu? Matematyk zacisnął wargi.
- Obniżyła się, oczywiście. Ale w granicach tolerancji. Pierwsze Nestory
przywieziono do Hiper Bazy dziewięć miesięcy lenni i jak do tej pory
wszystko było w porządku, a nawet i w tym przypadku zachodzi bardziej
obawa przed ujawnieniem tajemnicy niż realnym niebezpieczeństwem dla
człowieka.
- No dobrze. Zobaczymy, czego dowiemy się później.
Matematyk odprowadził ją wzrokiem do drzwi i po jej wyjściu uśmiechnął
się wymownie. Uważał ja za osobę zgorzkniałą, sfrustrowaną i nie widział
żadnego powodu, dla którego miałby zmieniać tę opinię.
Myśli Susan Calvin w najmniejszym bodaj stopniu nie dotyczyły Petera
Bogerta. Już dawno zaklasyfikowała go jako gładkiego i pretensjonalnego
lizusa,

Gerald Black uzyskał dyplom z fizyki rok temu i, jak większość fizyków ze
swego pokolenia, uwikłał się bez reszty w problemy Napędu. Stojąc teraz
w gabinecie generała Kallnera odziany w poplamiony biały fartuch czuł się
bardzo niepewnie, o czym świadczyły palce, którymi kręcił nerwowego
młynka.
Kallner usiadł obok niego, a Black zwrócił się do specjalistów z Koncernu:
- Powiedziano mi, że jestem ostatnim, który widział Nestora 10 przed jego
zniknięciem. Sądzę, że chcecie mi zadać parę pytań na ten temat.
Susan Calvin spojrzała na niego z zainteresowaniem.
- Mówi pan to tak, jakby nie był pan tego pewny, młody człowieku. A więc
czy jest pan pewien, że rzeczywiście widział go jako ostatni?
- Pracował ze mną przy generatorze pola i był obok mnie cały czas tego
ranka w dniu, w którym zniknął. Nie wiem, czy ktoś widział go jeszcze po
południu. Przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje.
- Myśli pan, że ktoś może kłamać?
- Nie przypuszczam. Ale nie sądzę także, abym mógł kogokolwiek za to
winić - jego oczy nagle pociemniały.
- Nie mówimy tutaj o żadnej winie. Próbujemy go tylko zlokalizować, panie
Black. Odłóżmy więc wszystko inne na bok. Skoro pracował pan z tym
robotem, to prawdopodobnie zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny. Czy
było w nim coś niezwykłego? I czy wcześniej pracował pan już z robotami?
- Pracowałem z robotami, które mieliśmy tu wcześniej - z tymi prostszymi.
W Nestorach nie zauważyłem niczego niezwykłego, być może za wyjątkiem
tego, że są bardziej irytujące.
- Irytujące? Co pan przez to rozumie?
- No cóż, być może to nie jest ich wina. Praca tutaj to raczej nie synekura -
uśmiechnął się słabo. - Bez przerwy ryzykujemy wywiercając dziury w
normalnej przestrzeni i wyrzucając przez nie wszystko, co się da.
Asteroidy, na przykład. To normalne, że czasami jesteśmy już na ostatnich
nogach. Ale z tymi Nestorami to zupełnie inna sprawa. Są dokładne,
spokojne, nie przejmują się niczym. A to już wystarczy, aby czasami
doprowadzić kogoś do białej gorączki. Kiedy czasami trzeba zrobić coś
natychmiast, one wydają nigdzie się nie śpieszyć. Zdarzało się, że wolałem
obejść się po prostu bez nich.
- Powiedział pan, że one wydają się nigdzie nie śpieszyć. Czy oznacza to,
że odmawiały wykonywania poleceń?
- Och, nie - zaprzeczył gwałtownie Black. - Wykonują wszystkie polecenia
jak należy. Czasami mówią nam, że ich zdaniem to, co w danej chwili
robimy jest błędne. Próbujemy im to wytłumaczyć, ale nie daje to
spodziewanych efektów. Być może się mylę, ale wydaje mi się, że inni
mają podobne problemy ze swoimi Nestorami.
Generał Kallner spojrzał na niego z groźnym marsem na czole.
- Dlaczego nigdy nie dotarły do mnie takie opinie, Black?
Młody fizyk w sposób widoczny zarumienił się.
- Tak naprawdę to nie chcielibyśmy pracować bez tych robotów, sir. A
zresztą nie byliśmy pewni, czy te drobne hm... niedogodności rzeczywiście
miały jakieś znaczenie.
- Czy zaszło coś szczególnego tego ranka, kiedy widział go pan po raz
ostatni? - włączył się taktownie Bogert.
Przez chwilę panowała cisza. Susan Calvin spoglądała na młodego fizyka
spod oka. Gestem dłoni powstrzymała Kallnera, który zamierzał właśnie
coś powiedzieć i czekała cierpliwie.
- Miałem z nim trochę kłopotów - przyznał wreszcie ze złością Black. -
Złamałem właśnie rurę Kimballa i naprawa miała potrwać pięć dni. Miałem
już opóźnienie w planie, a w dodatku od paru tygodni nie dostałem żadnej
wiadomości z domu. A on wciąż kręcił się dookoła mnie żądając, abym
powtórzył eksperyment, który zarzuciłem już miesiąc temu. Zawsze mnie
tym denerwował, no i tego ranka byłem naprawdę zmęczony. Więc
powiedziałem mu, aby się wyniósł. Wtedy właśnie widziałem go po raz
ostatni.
- Powiedział mu pan, żeby się wyniósł? - zapytała z nagłym
zainteresowaniem Calvin. - Właśnie tak to pan wyraził? Powiedział pan po
prostu: "Wynoś się"? Proszę postarać się i przypomnieć dokładnie słowa,
jakich pan wtedy użył.
Przez chwilę fizyk toczył ze sobą wewnętrzną walkę. W końcu otarł
wierzchem dłoni czoło i powiedział:
- Powiedziałem: "Zgub się gdzieś".
- I zgubił się, co? - parsknął krótkim śmiechem Bogert.
Ale Calvin jeszcze nie skończyła. Ponownie zaczęła indagować fizyka:
- No dobrze, to już jest coś, panie Black. Ale ważne są wszystkie szczegóły.
W zrozumieniu reakcji robota niezwykle ważne może być wszystko: słowo,
gest, akcent. Przecież nie mógł pan powiedzieć tylko tych trzech słów,
prawda? Sam pan przyznał, że był zdenerwowany i przygnębiony. Być
może wzmocnił pan w jakiś sposób swoją wypowiedź.
Młody człowiek ponownie spąsowiał.
- No cóż, być może rzeczywiście nazwałem go hm... paroma rzeczami.
- Konkretnie jakimi?
- Och, nie pamiętam dokładnie. A zresztą nie mógłbym ich tutaj powtórzyć.
Z pewnością wie pani co się człowiekowi wymyka, gdy jest zdenerwowany
- zachichotał nerwowo. - Czasami mam tendencję do używania raczej
mocnych słów.
- Rozumiem - odparła z przesadną ostrością w głosie. - Ale w tej chwili
jestem tylko psychologiem. Chciałabym, aby powtórzył nam pan dokładnie
słowa, jakich pan wtedy użył, a nawet, co ważniejsze, spróbował
wypowiedzieć je tym samym tonem, jakim posłużył się pan tego ranka.
Black spojrzał błagalnie w stronę swojego szefa, ale ten zachował
milczenie.
- Nie mogę - wyszeptał słabo.
- Musi pan!
- Niech pan to zaadresuje pod moim kierunkiem - odezwał się Bogert z
ledwie skrywanym rozbawieniem. - Może w ten sposób będzie panu
łatwiej.
Kompletnie już purpurowy fizyk spojrzał niepewnie w stronę Bogerta,
- Powiedziałem.. - zaczął i utknął. Przełknął ślinę i spróbował ponownie:
- Powiedziałem, że...
W końcu wziął głęboki wdech i wrogim tonem wyrzucił z siebie litanię
wyrazów. Potem odetchnął głęboko i zakończył prawie ze łzami:
- ...mniej więcej tak. Nie pamiętam już porządku słów, w jakim ich użyłem,
ale brzmiało to właśnie tak.
Tylko leciutki rumieniec barwiący policzki Susan zdradzał, jakie uczucia
żywiła w tej chwili do fizyka.
- Znam znaczenie większości terminów, jakich pan użył - powiedziała. -
Przypuszczam, że pozostałe są równie uwłaczające.
- Niestety tak - zgodził się nieszczęśliwy Black.
- I pomiędzy tym wszystkim powiedział mu pan, aby się zgubił?
- Powiedziałem to tylko w przenośni.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem pewna, że obejdzie się bez środków
dyscyplinarnych - pod jej spojrzeniem generał, który jeszcze pięć sekund
temu wcale nie był tego taki pewien, skinął ze złością głową.

Pięć godzin zajęła Susan Calvin rozmowa z sześćdziesięcioma trzema


robotami. Pięć godzin powtarzania tego samego, stwierdzania
identyczności każdego robota, zadawania pytań A, B, C i D, wysłuchiwania
odpowiedzi A, B, C i D wypowiadanych bez żadnego wyrazu, doskonale
obojętnym tonem, w przyjacielskiej atmosferze i przy ukrytym magnetofonie.
Gdy wreszcie skończyła, czuła się kompletnie wykończona.
Bogert czekał już na nią i spojrzał wyczekująco, gdy rzuciła taśmy z
nagranymi głosami na biurko.
- Wszystkie sześćdziesiąt trzy wydają się takie same pokręciła głową. - Nie
mogłabym... - Nie możesz oczekiwać, że sama uchwycisz jakąś różnicę,
Susan. Musimy przeprowadzić analizę matematyczną.
Interpretacja matematyczna werbalnych reakcji robotów jest jedną z
najbardziej zawiłych gałęzi robotyki analitycznej. Zazwyczaj wymaga ona
całego sztabu wysoko wykwalifikowanych techników i skomplikowanej
batem komputerów. Bogert wiedział o tym. I tylko tyle też mniej więcej
stwierdził, z trudem skrywając irytację, po wysłuchaniu wszystkich
zestawów odpowiedzi i sporządzeniu list dewiacji słownych oraz grafików
interwałów czasowych poszczególnych reakcji.
- Nie ma tu żadnych anomalii, Susan - stwierdził po zakończeniu pracy. -
Wariacje w słownictwie i reakcje czasowe mieszczą się w limicie tego typu
testów. Musimy wypróbować coś bardziej subtelnego. Muszą tu mieć
przecież komputery. Nie przygryzł delikatnie paznokieć kciuka. Nie
możemy użyć komputerów. Za duże niebezpieczeństwo przecieku. A może
by...
Susan powstrzymała go niecierpliwym gestem dłoni. - Proszę, Peter. To nie
jest jeden z tych twoich laboratoryjnych problemów. Jeżeli nie potrafimy
zidentyfikować tego zmodyfikowanego Nestora na podstawie różnic
widocznych gołym okiem, to po prostu nie mamy szczęścia.
Niebezpieczeństwo, ze się pomylimy i pozwolimy mu stąd odlecieć jest
zbyt duże. Nie chodzi tu tylko o wykazanie sekundowej niezgodności w
grafiku. Mówię ci, Peter, że jeżeli będę musiała, to każę zniszczyć
wszystkie te roboty, aby uzyskać pewność. Rozmawiałeś z pozostałymi
zmodyfikowanymi Nestorami?
- Owszem - odparł kwaśno Bogert. - Nie zauważyłem w nich niczego
nieprawidłowego. Powiedziałbym, że były nawet bardziej niż życzliwe.
Odpowiadały na wszystkie pytania, wydawały się być nawet dumne ze
swej wiedzy - za wyjątkiem dwóch, które nie poznały jeszcze charakteru
przyszłych prac. Całkiem naturalnie śmiały się z mojej ignorancji na temat
fizyki eteru - wzruszył ramionami. - Ale sądzę, że spowodowane jest to
raczej niechętnym stosunkiem, jaki ma do nich większość pracujących z
nimi techników. Te roboty być może za bardzo pragną imponować swoją
wiedzą.
- Czy mógłbyś spróbować paru testów na reakcje, aby sprawdzić, czy ich
psychika zmieniła się od momentu opuszczenia fabryki?
- Mogę spróbować - pogroził jej żartobliwie palcem. - Tracisz nerwy, Susan.
Nie powinnaś tak dramatyzować. One są zupełnie bezpieczne.
- Naprawdę? Jesteś tego pewny? Czy zdajesz sobie sprawę, że jeden z nich
kłamie? Jeden z tych sześćdziesięciu trzech robotów kłamie celowo,
chociaż otrzymał surowe polecenie, aby mówić prawdę. Czy to jest
normalne? Mnie się wydaje, że to jest przerażające.
Peter Bogert poczuł, że jego zęby zaczynają się zaciskać.
- Uspokój się, Susan. I posłuchaj. Nestor J O otrzymał polecenie, aby się
gdzieś zgubić. Polecenie to wydane zostało z maksymalnym naciskiem w
głosie przez osobę, o której wiedział, że może mu takie polecenia
wydawać. Nie możesz zneutralizować takiego rozkazu, wydając mu po
prostu kolejne polecenie. A swoją drogą to nawet podziwiam tego robota.
Czyż mógł zgubić się lepiej, niż ukrywając się w grupie takich samych
robotów, jak on?
- Tak, podziwiasz. Wydajesz się być nawet rozbawiony, Peter. Przecież ty
wykazujesz przerażający brak zrozumienia całej tej sytuacji! Czy ty
naprawdę jesteś robotologiem? Te roboty przywiązują niezwykłą wagę do
tego, co uważają za wyższość. Sam to przyznałeś. Podświadomie czują, że
istoty ludzkie są czymś od nich pośledniejszym a Prawo Pierwsze, które
chroni nas przed nimi, zostało zmodyfikowane. One są po prostu
niestabilne. I oto mamy tutaj młodego człowieka, który każe mu się
wynosić, zgubić, w dodatku mówi to z wyczuwalnym w głosie
rozdrażnieniem i wstrętem. Oczywiście, roboty te muszą wykonywać
rozkazy, ale w ich podświadomości budzi się opór. Po prostu za wszelką
teraz cenę chce udowodnić, że jest istotą wyższą, na przekór wszystkim
tym słowom, jakimi został obrzucony. Być może stanie się to dla niego
takie ważne, że to, co zostało z Prawa Pierwszego okaże się
niewystarczające.
- Na bogów Przestrzeni, Susan, skąd u licha robot może znać znaczenie
takich słów? Obsceniczności z pewnością nie są rzeczą, jaką ładuje im się
w mózgi.
- To, co ładujecie im w te mózgi, nie jest wszystkim - odparła gorzko. -
Przecież wszystkie roboty mają zdolność do samodoskonalenia się, ty... ty
głupku!
Bogert wiedział, że rzeczywiście straciła nad sobą panowanie.
Kontynuowała dalej nieprzyjemnie wrogim tonem:
- Czy nie sądzisz, że z głosu tego fizyka mógł wywnioskować, iż użyte
przez niego słowa nie były komplementami? A może myślisz, że nie słyszał
już takich słów poprzednio i nie zapamiętał sobie, przy jakich okazjach były
one używane?
- No dobrze - warknął Bogert. Czuł, że jemu także powoli puszczają nerwy.
- Więc w takim razie może mi powiesz, w jaki sposób robot może
skrzywdzić człowieka, choćby nie wiem jak czuł się obrażony i choćby nie
wiem jak starał się wykazać swoją wyższość?
- Jeżeli powiem ci w jaki sposób, zamkniesz się wreszcie?
- Tak.
Opierali się oboje o stół, patrząc na siebie z wrogością w oczach. W końcu
odezwała się:
- Gdyby zmodyfikowany robot miał zamiar rzucić jakiś ciężki przedmiot na
człowieka, to nie złamałby Prawa Pierwszego wierząc, że jego siła i
szybkość reakcji będą w stanie przechwycić lub zmienić tor lotu tego
przedmiotu, zanim uderzy on w człowieka. Ale gdy tylko przedmiot ten
opuści ręce robota, nie będzie już dłużej ośrodkiem aktywności. Zastąpi go
ślepa siła ciężkości. Robot może więc wtedy zmienić zdanie i pozwolić, aby
wskutek zaniechania przez niego jakiegokolwiek działania ciężar ten
uderzył w człowieka. A zmodyfikowane Prawo Pierwsze zezwala mu na to.
- Ależ ty masz wyobraźnię!
To jest właśnie to, czego moja profesja czasami ode mnie wymaga.
Wyobraźnia. Peter, nie kłóćmy się. Spróbujmy ruszyć trochę głową. Znasz
przecież naturę impulsu, który sprawia, że robot się chowa. Masz przecież
zanotowane oryginalne wykresy jego fal mózgowych. Chciałabym, żebyś
mi powiedział czy nasz robot byłby zdolny do rzeczy, o których właśnie
mówiłam. Nie specyficznego przykładu, ale całą klasę reakcji. I chcę, aby
było to zrobione szybko.
- A tymczasem...
- A tymczasem spróbujemy przeprowadzić parę testów, na które
automatycznie uaktywni się Prawo Pierwsze.

Gerald Black, na swoją własną prośbę, nadzorował instalowanie


drewnianych przepierzeń, które niczym grzyby po deszczu pięły się aż pod
sklepienie trzeciego piętra Budynku Radiacyjnego 2. Robotnicy pracowali
przeważnie w milczeniu, choć na pewno niejeden zastanawiał się nad
celowością montowania sześćdziesięciu trzech fotoelektrycznych komórek.
Jeden z nich usiadł właśnie obok Blacka, zdjął czapkę i otarł czoło
piegowatym przedramieniem.
Jak idzie, Walensky? - zapytał Black skinąwszy mężczyźnie głową.
Walensky wzruszył ramionami i zapalił cygaro.
Jak po maśle. Co tu się właściwie dzieje, doktorku? Przez trzy dni nie ma
nic do roboty, a potem nagle całe to zamieszanie - oparł się wygodnie na
łokciu i wypuścił ogromny kłąb dymu.
Brwi Blacka ściągnęły się.
- Z Ziemi przyleciała para robotyków. Pamiętasz te kłopoty, jakie mieliśmy
z robotami, które wyskakiwały w pole promieniowania gamma, zanim nie
wbiliśmy im wreszcie do czaszek, aby tego nie robiły?
- Jasne. Ale dostaliśmy przecież nowe roboty...
- Tak, dostaliśmy zamianę, ale głównie chodzi o sprawę odpowiedniego
szkolenia. W każdym bądź razie ludzie, którzy je robią, chcą teraz
konstruować takie roboty, które nie ucierpią zbytnio pod wpływem
promieniowania gamma.
- To nawet zabawne, że ta heca z robotami powstrzymała wszystkie prace
nad Napędem. Myślałem, że sprawa Napędu jest teraz najważniejsza.
- No cóż, tłumaczyć się z tego będą ci faceci na górze. Ja robię tylko to, co
mi każą. Prawdopodobnie wszystko jest sprawą pociągnięcia...
- Jasne - elektryk uśmiechnął się i przymrużył porozumiewawczo oko. -
Ktoś znał kogoś w Waszyngtonie. Ale jak długo płacą mi na czas, nie
martwię się o nic. Napęd to nie moja sprawa. A co oni właściwie mają
zamiar tutaj robić?
- Mnie się pytasz? Przywieźli ze sobą całą kupę robotów - około
sześćdziesięciu - i będą mierzyć ich reakcje. To wszystko, co wiem.
- Jak długo to potrwa?
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- No cóż - mruknął Walensky ze źle skrywanym sarkazmem. - O ile mi
płacą, mogą tu robić, co im się żywnie podoba.
Black był zadowolony. Niech ta historyjka rozejdzie się po ludziach. Była
nieszkodliwa, lecz równocześnie na tyle bliska prawdy, by rozbudzić
ciekawość.

Siedzący bez ruchu w fotelu mężczyzna zachowywał zupełne milczenie.


Ciężar opadał w dół, ale w ostatnim momencie, za sprawą potężnego
strumienia niewidzialnej siły, odchylał się w bok i uderzał ciężko, lecz
nieszkodliwie obok siedzącego mężczyzny. W sześćdziesięciu trzech
boksach obserwujące tę scenę roboty NS-2 ruszały gwałtownie do przodu,
a sprzężone z umieszczonymi powyżej fotoelektrycznymi komórkami pisaki
kreśliły za każdym razem niewielką linię krzywą. Ciężar podnosił się i
opadał, podnosił i opadał, podnosił...
Dziesięć razy!
Dziesięć razy roboty ruszały gwałtownie do przodu i zatrzymywały się
widząc, że mężczyzna w dalszym ciągu siedzi bezpiecznie w fotelu.
Generał Kallner nie nosił kompletnego munduru od dnia, w którym po raz
pierwszy gościł na obiedzie przedstawicieli Koncernu. Także i tym razem
jego szaro-niebieska koszula rozpięta była pod szyją, a krawat został
wyraźnie rozluźniony. Spoglądał z nadzieją na Bogerta, który rosnące
zdenerwowanie okazywał jedynie mocnym zaciśnięciem szczęk.
- I jak to wygląda? - zapytał wreszcie generał. - Co pan właściwie usiłuje
znaleźć?
- Różnicę, która niestety okazać się może zbyt subtelną dla naszych
detektorów - odparł ponuro Bogert. - Dla sześćdziesięciu dwóch tych
robotów konieczność natychmiastowego ruszenia w stronę zagrożonego
człowieka jest reakcją, którą w robotyce nazywamy wymuszoną. Widzi
pan, nawet gdy te roboty wiedzą, że temu człowiekowi nie dzieje się żadna
krzywda - a po trzech lub czterech próbach musiały się już o tym
przekonać - nie mogą przeciwdziałać tej reakcji. Tego wymaga Prawo
Pierwsze.
- A więc?
- Ale sześćdziesiąty trzeci robot - zmodyfikowany Nestor - nie ma takich
ograniczeń. Gdyby tylko zechciał, mógłby pozostać na miejscu. Na
nieszczęście nie chce.
- No i co pan proponuje?
Bogert wzruszył niecierpliwie ramionami.
- Przypuszczam, że dr Calvin powie nam, co mamy robić, gdy tylko się tu
zjawi. Prawdopodobnie zinterpretuje to po swojemu. Czasami bywa dość
irytująca.
- Ale jest kompetentna, prawda? - upewnił się generał marszcząc czoło.
- Kompetentna? Oczywiście - odparł z lekkim uśmiechem Bogert. - Nie
znajdzie pan lepszego fachowca. Rozumie roboty jak siostra - sądzę, że
wynika to z głębokiej niechęci do całego rodzaju ludzkiego. Jest
wspaniałym psychologiem, ale także zupełną neurasteniczką. Ma
tendencje do paranoi. Proszę nie brać jej zbyt poważnie.
Rozłożył przed sobą długie, poznaczone załamującymi się liniami wykresy.
- Widzi pan, generale, w przypadku każdego robota okres czasowy od
początku do zakończenia pięciostopowego ruchu wydaje się zmniejszać,
gdy test jest powtarzany. Zadaniem matematyki w takich przypadkach jest
przeanalizowanie prędkości impulsu powodującego ruch i sprawdzenie, czy
nie zachodzi jakaś anormalność w pracy pozytronowego mózgu. Niestety,
w tym wypadku wszystko wydaje się być w normie.
- Ale jeżeli nasz Nestor 10 nie posiada tej reakcji wymuszonej, o której pan
wspominał, to dlaczego jego wykres nie różni się od pozostałych? Nie
rozumiem tego.
- To dosyć proste. Reakcje robotów nie są dokładnie takie same, jak
reakcje ludzkie. U człowieka, akcja podejmowana świadomie jest dużo
wolniejsza, niż akcja spowodowana odruchem. W przypadku robotów tak
się jednak nie dzieje. U nich różnica leży jedynie w kwestii wyboru. Reakcja
odruchowa i reakcja świadoma jest zupełnie taka sama. Podczas tego
testu oczekiwałem, że Nestor 10 zostanie zaskoczony pierwszą próbą i
jego okres wahania się przed rozpoczęciem ruchu będzie dłuższy niż u
pozostałych robotów.
- I co, nie dał się zaskoczyć?
- Obawiam się, że nie.
- A więc ponownie jesteśmy w punkcie wyjścia - na zmęczonej twarzy
generała pojawił się wyraz bólu. - A jesteście tu już pięć dni.
W tej samej chwili do pokoju wtargnęła gwałtownie Susan Calvin i
zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Odłóż te wykresy, Peter! - krzyknęła. - Przecież wiesz, że one do niczego
nas nie doprowadzą.
Mruknęła coś niecierpliwie, gdy Kallner podniósł się, aby ją powitać i
ciągnęła dalej:
- Musimy szybko spróbować czegoś innego. Nie podoba mi się to, co się
tutaj dzieje.
Bogert wymienił z generałem zrezygnowane spojrzenie.
- Czy coś idzie źle?
- Masz na myśli konkrety? Nie. Ale nie ścierpię, aby ten Nestor 10 bez
końca wodził nas za nos. To jest złe. Musi umacniać jego poczucie
wyższości. Obawiam się, że w tej chwili jego motywacje to już nie tylko
zwykła odmowa wykonywania poleceń. Myślę, że to sprawa czystej,
neurotycznej potrzeby przechytrzenia ludzi. To bardzo niebezpieczna
sytuacja, Peter. Czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam?
- Właśnie nad tym pracuję - odparł matematyk bez wyraźnego
zainteresowania.
Przez chwilę wpatrywała się w niego ze złością, po czym zwróciła się do
Kallnera:
- Nestor 10 jest zupełnie świadomy tego, co robimy, generale. Jest
dostatecznie inteligentny, aby stwierdzić, że cały ten eksperyment był od
początku do końca pułapką. Pozostałe roboty nie mogły przełamać reakcji
wymuszonej, on jednak oszukiwał nas przez cały czas.
- A więc co powinniśmy według pani zrobić, dr Calvin?
- Musimy spreparować taką sytuację, w której nie będzie mógł nas
oszukać. Powtórzymy ten eksperyment, ale w zmodyfikowanej formie. Tym
razem pomiędzy człowiekiem a robotem przeciągnięte będą kable
wysokiego napięcia - i to w taki sposób, który uniemożliwiałby ich
przeskoczenie - a każdy robot będzie z góry wiedział, że dotknięcie tego
kabla spowoduje natychmiastowe spalenie obwodów i w konsekwencji
śmierć.
- Poczekaj chwilę - przerwał jej z nagłą złością Bogert. - Nie możemy ot, tak
sobie spalić 30 milionów dolarów, aby zidentyfikować jednego robota. Są
inne sposoby.
- Naprawdę? Jak do tej pory nie wymyśliłeś niczego sensownego. Zresztą
nie chodziło mi dosłownie o to, aby zniszczyć każdego robota. Możemy
przecież zamontować wyłącznik, który będzie przerywał obwód pod
wpływem zwiększonego ciężaru. Gdy robot stanie na kabel, nie zginie. Ale
nie może o tym wiedzieć.
Oczy generała rozbłysły nagłą nadzieją.
- Czy to zadziała?
- Myślę, że tak. W tych warunkach Nestor 10 powinien pozostać na
miejscu. Mógłby mu zostać wydany rozkaz, aby dotknął tych kabli i zginął,
bowiem Prawo Drugie wymagające posłuszeństwa jest silniejsze niż Prawo
Trzecie, ale przecież taki rozkaz nie zostanie wydany. Będzie musiał podjąć
własną decyzję, tak jak pozostałe roboty. W ich przypadku, impuls Prawa
Pierwszego popchnie ich do działania za wszelką cenę, nawet za cenę
własnej śmierci. Ale z Nestorem 10 będzie inaczej. Ze zmodyfikowanym
Prawem Pierwszym i bez wyraźnego polecenia, działanie Prawa Trzeciego
dotyczące samoobrony okaże się silniejsze i robot pozostanie na miejscu.
Będzie to działanie wymuszone.
- A zatem spróbujemy dziś wieczorem?
- Tak - odparła psycholog. - Jak tylko zdąża położyć kable. A ja idę teraz
porozmawiać z robotami.
Mężczyzna, siedzący bez ruchu w fotelu, zachowywał zupełne milczenie.
Ciężar opadał w dół, lecz w ostatnim momencie, za sprawą potężnego
strumienia niewidzialnej siły, odchylał się w bok i uderzał nieszkodliwie
obok siedzącego mężczyzny.
Tylko raz...
Susan Calvin, przycupnięta na składanym krzesełku w budce
obserwacyjnej na balkonie, jęknęła z przerażeniem i zerwała się
gwałtownie na równe nogi.
Sześćdziesiąt trzy roboty siedziały na swych krzesłach, przyglądając się
spokojnie narażonemu na niebezpieczeństwo człowiekowi. Żaden się nie
poruszył.

Dr Calvin trzęsła się ze złości. Było to tym gorsze, że zdawała sobie


sprawę, iż żadnym gestem nie może okazać tego przed robotami, które
pojedynczo wchodziły i wychodziły z pokoju. Sprawdziła listę. Teraz
powinien wejść robot oznaczony numerem dwadzieścia osiem.
Po chwili w pokoju pojawił się nie różniący się niczym od pozostałych
robot.
- Kim jesteś? - zapytała Susan Calvin siląc się na spokój.
Robot odpowiedział niskim, niepewnym głosem:
- Nie otrzymałem jeszcze własnego numeru, proszę pani. Jestem typem NS-
2, a na taśmie montażowej byłem numerem dwudziestym ósmym. Mam
tutaj kartę, którą polecono mi pani wręczyć.
- Byłeś już dzisiaj w tym pokoju?
- Nie, proszę pani,
- Siadaj. Chcę ci zadać kilka pytań. Byłeś w Pokoju Radiacyjnym Budynku
nr 2 cztery godziny temu?
Robot miał kłopoty z odpowiedzią. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był
nieprzyjemnie zgrzytliwy, zupełnie jakby potrzebował oliwienia.
- Tak, proszę pani.
- Był tam człowiek, który o mało co nie zginął, prawda?
- Tak, proszę pani.
- A ty nic nie zrobiłeś, prawda?
- Tak, proszę pani.
- Poprzez zaniechanie twojej reakcji ten człowiek mógł zginąć, wiesz o
tym?
- Tak, proszę pani. Nic nie mogłem na to poradzić, proszę pani.
Trudno wyobrazić sobie dużą, pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu
metalową postać kurczącą się ze strachu, ale w przypadku tego robota
było to prawdą.
- Chcę, abyś mi dokładnie opowiedział dlaczego nie zrobiłeś nic, aby go
uratować.
- Chcę to wyjaśnić, proszę pani. Nie chcę, aby pani myślała... aby
ktokolwiek myślał... że mógłbym zrobić coś, aby memu panu stała się
jakaś krzywda. Och nie, to byłoby straszne... niepojęte...
- Nie podniecaj się chłopcze. Nie winię cię o nic. Po prostu chcę wiedzieć,
co wtedy myślałeś.
- Proszę pani, zanim to się wydarzyło pani powiedziała, że jeden z ludzi
będzie w niebezpieczeństwie i aby go uratować będziemy musieli przejść
przez elektryczne kable. To mnie nie zatrzymało. Cóż znaczy moje
zniszczenie wobec bezpieczeństwa mojego pana? Ale... ale nagle zdałem
sobie sprawę, że jeżeli zginę idąc w jego kierunku, to i tak nie zdołam mu
pomóc. Gdy ja będę już martwy ciężar zgniecie go i tak, natomiast gdy
pozostanę przy życiu, to być może innego dnia uratuję innego człowieka.
Czy pani mnie rozumie, proszę pani?
- Chcesz powiedzieć, że było to kwestią wyboru pomiędzy śmiercią tego
człowieka, a równoczesną śmiercią jego i twoją. Czy to prawda?
- Tak, proszę pani. Było niemożliwością uratowanie tego pana. Można go
było uważać za martwego. A w takim przypadku zniszczyłbym się po
prostu na próżno - i to bez rozkazu.
Psycholog nerwowo obróciła w palcach ołówek. Słyszała już tę wersję z
nieznacznymi zmianami werbalnymi dwadzieścia siedem razy. Nadeszła
chwila na najważniejsze pytanie:
- Chłopcze - zaczęła - to wszystko brzmi sensownie, ale nie wydaje mi się,
że takie rozumowanie mogłeś przeprowadzić samodzielnie. Sam na to
wpadłeś?
Robot ponownie zawahał się przez chwilę.
- Nie.
- A więc kto to wymyślił?
- Rozmawialiśmy zeszłej nocy i jeden z nas wysunął ten pomysł, który
brzmiał sensownie.
- Który?
Robot zamyślił się głęboko.
- Nie wiem. Po prostu jeden z nas.
- To wszystko - westchnęła Calvin. - Możesz odejść. Robot wyszedł. Za
chwilę miał wejść numer dwudziesty dziewiąty. Pozostały jeszcze
trzydzieści cztery.

Także generał Kallner był w wyjątkowo paskudnym nastroju. Przez cały


ubiegły tydzień prace w całej Hiper Bazie nie ruszyły z miejsca, wyjąwszy
papierkową robotę na pomocniczych asteroidach grupy, a dwoje
najlepszych ekspertów z Koncernu nie dokonało niczego, za wyjątkiem
paru bezużytecznych testów. Na dodatek w tej chwili jedno z nich - kobieta
- wystąpiła z propozycją, która wydawała się niemożliwa do zrealizowania.
Szczęśliwie dla całej tej sytuacji, generał Kallner miał na tyle rozsądku, aby
nie okazywać swego niezadowolenia otwarcie.
- Dlaczego nie, sir? upierała się Susan Calvin. - To chyba jasne, że obecna
sytuacja jest niezbyt fortunna. Rezultaty możemy osiągnąć tylko jednym
sposobem - musimy odseparować roboty. Nie mogą pozostawać wszystkie
razem.
- Moja droga dr Calvin - zagrzmiał generał. - Nie bardzo sobie wyobrażam
jak w przestrzeni, którą dysponuję, porozmieszczać sześćdziesiąt trzy
roboty tak, aby... Dr Calvin bezradnym gestem rozłożyła ręce. - W takim
razie nic więcej nie mogę zrobić. Nestor 10 będzie albo imitował to, co
robią inne roboty, albo będzie przekonywał je, aby nie robiły tego, czego
on sam nie jest w stanie zrobić. Generale, w tej chwili jesteśmy z tym
robotem w stanie wojny, a on wygrywa na każdym froncie. I każde takie
zwycięstwo umacnia tylko jego poczucie wyższości. Generale Kallner, jeżeli
nie odseparuje pan tych robotów tak, jak o to proszę, będę zmuszona
zażądać, aby wszystkie roboty zostały natychmiast zniszczone.
- Ty naprawdę jesteś gotowa to zrobić, prawda? - Bogart spojrzał na nią
gwałtownie, tym razem z prawdziwym gniewem w oczach. - A jakie
właściwie masz prawo, aby żądać takich rzeczy? To ja jestem
odpowiedzialny przed zarządem, nie ty.
- Natomiast ja - dodał Kallner - jestem bezpośrednio odpowiedzialny przed
Koordynatorem Światowym i muszę uporać się z tym problemem.
- W takim razie - rzuciła zimno Susan Calvin - nie pozostaje mi nic innego
jak rezygnacja. Ostrzegam was, że jeżeli tylko to zmusi was do zniszczenia
tych robotów, całą tę sprawę podam do wiadomości opinii publicznej. Ja
nie zaaprobowałam budowy zmodyfikowanych robotów.
- Jedno pani słowo, pani Calvin - powiedział dobitnie Kallner - dla środków
masowego przekazu, a ostrzegam, że zostanie pani natychmiast
aresztowana.
Bogert uznał, że sprawy zaczynają przybierać wyjątkowo niekorzystny
obrót.
- No cóż, widzę, że zaczynamy zachowywać się jak dzieci - wyraźnie silił się
na spokój. - I to wszyscy troje. Potrzebujemy tylko trochę więcej czasu, a z
pewnością uda nam się dostać tego robota bez żadnych rezygnacji,
zamykania ludzi w więzieniu, czy niszczenia pochopnie milionów dolarów.
Susan zwróciła się ku niemu z trudem powstrzymując furię.
- Nie mogę pozwolić, aby istniały jakiekolwiek niestabilne roboty. Mamy już
jednego Nestora, który jest zupełnie niestabilny, jedenaście następnych
jest niestabilnych potencjalnie, a sześćdziesiąt dwa normalne roboty
przebywają obecnie w środowisku, które może wywołać ich niestabilność.
Jedynym absolutnie bezpiecznym rozwiązaniem jest kompletna destrukcja!
Nagły brzęczyk sprawił, iż cała trójka zamilkła, a temperatura rozgrzanych
dyskusją emocji opadła do znośnego poziomu.
- Wejść - warknął Kallner.
Do pokoju wszedł Gerald Black. Musiał usłyszeć podniesione głosy, bo
sprawiał wrażenie przestraszonego.
- Pomyślałem, że lepiej przyjdę sam... nie chciałbym nikogo...
- Co się stało, do licha?
- Ktoś majstrował przy zamkach w przedziale C statku dostawczego. Są
świeże rysy.
- Przedział C? - wykrzyknęła Calvin. - To tam, gdzie są trzymane roboty,
prawda? Kto to zrobił?
- Ktoś musiał robić to od wewnątrz - odparł lakonicznie Black.
- Czy zamek jest zepsuty?
- Nie. Wygląda, że wszystko jest w porządku. Przebywam na tym statku już
od czterech dni, ale żaden robot nawet nie próbował się wydostać.
Pomyślałem więc, że powinniście o tym wiedzieć. Nie chciałbym, aby
powstały jakieś plotki.
- Kto znajduje się tam teraz? - chciał wiedzieć generał.
- Zostawiłem tam Robbinsa i Adamsa.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Przerwała ją dr Calvin pytając
ironicznie:
- I cóż wy na to?
Kallner niepewnym ruchem potarł nos.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- Czyż nie jest to oczywiste? Nestor 10 planuje, jak by tu się z nami
pożegnać. Rozkaz, który nakazywał mu zgubić się opanował go z siłą,
jakiej jeszcze nie spotkałam. Nie byłabym zdziwiona, gdyby to, co zostało z
Prawa Pierwszego okazało się mało skuteczne jako przeciwreakcja. On w
tej chwili jest zdolny do zawładnięcia tym statkiem i ucieczki, a wtedy
będziemy mieli szalonego robota w przestrzeni kosmicznej. A jaki będzie
jego kolejny krok? Macie jakiś pomysł? W dalszym ciągu chce je pan
trzymać wszystkie
razem, generale?
- To absurd - odezwał się Bogert, który zdołał już wrócić do równowagi. - I
wszystko to wywnioskowałaś z tych kilku zadrapań na zamku?
- Doktorze Bogert, czy przeprowadził pan tę analizę, o którą prosiłam?
- Tak.
- Czy mogę ją zobaczyć?
- Nie.
- A dlaczego? Czy może nawet nie powinnam pytać? - Bo to nic nie da,
Susan. Mówiłem ci już, że te zmodyfikowane roboty są mniej stabilne i
moja analiza to wykazuje. Zresztą jest naprawdę bardzo mała szansa, że
załamią się zupełnie pod wpływem ekstremalnych okoliczności, które
prawdopodobnie i tak wcale nie nastąpią. Zostawmy to. Nie dam ci
podstawy do absurdalnego stwierdzenia, że sześćdziesiąt dwa roboty w
doskonałym stanie powinny zostać zniszczone tylko dlatego, że ty nie
potrafisz wykryć spośród nich jednego Nestora.
Susan Calvin wpatrywała się w niego zmrużonymi oczyma.
- Nie pozwolisz, aby cokolwiek stanęło na twej drodze do dyrektorskiego
stołka, prawda?
- Przepraszam - przerwał zirytowany Kallner. - A więc upiera się pani przy
twierdzeniu, że nic innego nie można zrobić?
- Nic - odparła ponuro. - Gdyby chodziło o jakieś inne różnice pomiędzy
Nestorem 10 a innymi robotami, nie wynikające z modyfikacji Prawa
Pierwszego, sprawa byłaby prosta. Coś w przystosowaniu, szkoleniu... -
urwała nagle. - Co się stało?
- Właśnie coś mi przyszło na myśl... -jej oczy stały się ciemne i odległe. -
Te zmodyfikowane Nestory, Peter, przechodzą taki sam tryb szkolenia jak
pozostałe, prawda?
- Tak. Dokładnie taki sam.
- Panie Black - zwróciła się do młodego fizyka, który przez cały czas
zachowywał dyskretne milczenie. - Narzekając na wyższość Nestorów
wspominał pan, że to sami technicy nauczyli ich tego, co teraz wiedzą.
- Oczywiście. Gdy tu przybywają, nie mają niezbędnej wiedzy z zakresu fizyki
eterowej.
- A właściwie dlaczego? - pytała dalej podniecona nagle Calvin. - Dlaczego
nie pracujecie z Nestorami, które od początku mają odpowiednie
przygotowanie?
Mogę to pani wyjaśnić - wtrącił Kallner. - To kwestia zachowania tajemnicy.
Pomyśleliśmy, że jeżeli stworzymy specjalne modele posiadające wiedzę z
zakresu fizyki eteru, z czego używać będziemy tylko dwanaście takich
robotów, a reszta skierowana zostanie do prac nie związanych z tą
specyficzną dziedziną, to mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Ludzie
pracujący z normalnymi Nestorami mogliby zacząć się zastanawiać,
dlaczego właściwie są one tak dalece wyspecjalizowane, A więc tylko te
roboty, które przybywają bezpośrednio tutaj otrzymują niezbędne
przeszkolenie. To proste.
- Rozumiem. Proszę zostawić mnie teraz samą. Muszę sobie coś
przemyśleć...

Susan Calvin wiedziała, że po raz trzeci nie będzie w stanie spokojnie


stawić czoła rzędowi jednakowych, metalowych twarzy. Jej umysł odrzucał
taką możliwość z intensywnością, która sprawiała, że zbierało się jej na
mdłości. Więc tym razem to Bogert zadawał pytania, podczas gdy ona
siedziała na uboczu, z półprzymkniętymi oczami, przysłuchując się
trwającej właśnie rozmowie.
Wszedł numer czternasty. Na rozmowę oczekiwało jeszcze czterdzieści
dziewięć robotów. Bogert podniósł głowę znad papierów i zapytał:
- Jaki był twój numer na taśmie montażowej?
- Czternasty, sir - robot, zaprezentował swój arkusz numeryczny.
- Siadaj, chłopcze. Byłeś już tutaj dzisiaj? - pytał dalej Bogert.
- Nie, sir.
- No cóż, chłopcze, mamy zamiar przeprowadzić jeszcze jeden test. Kolejny
człowiek będzie w niebezpieczeństwie. Gdy stąd wyjdziesz, zostaniesz
zaprowadzony do pomieszczenia, gdzie będziesz czekał, aż cię wezwiemy.
Rozumiesz?
- Tak, sir.
- I naturalnie, jeżeli człowiekowi zagrozi niebezpieczeństwo, będziesz starał
się go uratować, prawda?
- Oczywiście, sir.
- Ale tym razem, niestety, pomiędzy tobą a tym człowiekiem będzie pole
promieniowania gamma.
Cisza.
- Czy wiesz, czym są promienie gamma?
- Promieniowanie radioaktywne, sir.
- Pracowałeś kiedyś w polu gamma? - padło kolejne pytanie zadane
przyjacielskim, swobodnym tonem.
- Nie, sir.
- Hmm. Widzisz, chłopcze, takie promieniowanie zabije cię natychmiast.
Zniszczy twój mózg. To fakt i musisz o nim pamiętać. Nie chcesz chyba
zniszczyć samego siebie?
- Oczywiście, że nie - robot wydawał się być zdezorientowany. Po chwili
odezwał się niepewnie: - Sir, jeżeli pomiędzy mną a tym człowiekiem
będzie pole gamma, to w jaki sposób go uratuję? Przecież zniszczę tylko
sam siebie, bez żadnego pożytku.
- Rzeczywiście, to pewien kłopot - odparł zafrasowany Bogert. - Mogę ci
tylko zasugerować, chłopcze, abyś gdy tylko wykryjesz pole gamma,
pozostał na miejscu.
- Dziękuję, sir - odparł wyraźnie odprężony robot. - Nie byłoby ze mnie
wiele pożytku, prawda?
- Oczywiście, że nie. Ale jeżeli nie byłoby tam żadnego niebezpiecznego
promieniowania, wtedy sprawa byłaby zupełnie inna, prawda?
- Oczywiście, sir.
- Możesz już odejść. Człowiek po drugiej stronie drzwi zaprowadzi cię do
twojego pomieszczenia. Zaczekaj tam.
Gdy robot wyszedł, Bogert odwrócił się w kierunku Susan Calvin.
- I jak poszło?
- Nieźle - mruknęła bez wyrazu.
- Naprawdę sądzisz, że zaskoczymy Nestora 10 zadając mu podchwytliwe
pytania z fizyki?
- Być może, ale nie jest to wcale pewne - ręce trzymała sztywno na
kolanach. - Pamiętaj, że on z nami walczy. Pilnuje się. Aby go złapać,
musimy go przechytrzyć. Tyle że on potrafi myśleć szybciej, niż
jakakolwiek ludzka istota.
- A powiedzmy, że teraz tak dla śmiechu zapytam
kolejne roboty o długość fal gamma?
- Nie! - rzuciła ostro. - To byłoby dla niego zbyt proste. Z łatwością udałby,
że nie wie o co chodzi, a w dodatku byłby ostrzeżony przed nadchodzącym
testem. Proszę, Peter, zadawaj pytania, które przygotowałam i nie
improwizuj! Wystarczająco niebezpieczne jest kiedy pytasz, czy
kiedykolwiek miały do czynienia z promieniami gamma. I postaraj się, aby
zabrzmiało to bardziej niewinnie.
Bogert wzruszył ramionami i nacisnął guzik, pozwalający na wejście
numerowi piętnaście.
Po kilku godzinach wszystkie roboty znalazły się ponownie w Pokoju
Radiacyjnym, siedząc w rzędzie lecz oddzielone od siebie drewnianymi
przepierzeniami boksów.
Generał Kallner trzęsącą się dłonią wyjął chusteczkę i otarł spocone czoło,
podczas gdy Calvin i Black omawiali ostatnie szczegóły.
- Jest pan pewny - zapytała - że od początku testu roboty nie miały okazji
kontaktować się pomiędzy sobą?
- Absolutnie - odparł stanowczo Black. - Nie zamieniły nawet jednego
słowa.
- Czy wszystkie roboty są w prawidłowych boksach?
- Według planu.
Psycholog spojrzała na niego w zamyśleniu. Zdenerwowany Kallner
dotknął jej ramienia.
- Co to za nowy pomysł z tym rozmieszczeniem, dr Calvin?
Poprosiłam, aby wszystkie roboty, które wykazały nawet najmniejsze
wahania przy ostatnim teście, zgrupowano po jednej stronie kręgu. Tym
razem to ja będę siedziała przed nimi i je właśnie chcę obserwować
szczególnie uważnie.
- Ty chcesz...! - wykrzyknął Bogert.
- A dlaczego nie? - przerwała chłodno. - To, co chcę dostrzec, może
wydarzyć się niezwykle szybko. Nie mogę ryzykować na tym miejscu
innego, niedoświadczonego obserwatora. Peter, chcę abyś ty zajął się
obserwowaniem drugiej grupy robotów, tej po przeciwnej stronie kręgu.
Generale Kallner, na każdego robota skierowana jest kamera telewizyjna.
Jeśli obserwacja wizualna będzie niemożliwa to chcę, aby do czasu
przestudiowania taśm wszystkie roboty pozostały na swoim miejscu.
Żaden nie może stąd wyjść, żaden nie może zmienić miejsca. Zrozumiał
mnie pan?
- Doskonale.
- A więc zaczynajmy.
Susan Calvin usiadła na krześle. Ciężar opadł w dół, lecz w ostatnim
momencie, za pomocą potężnego strumienia niewidzialnej siły zmienił tor
lotu i upadł z łoskotem obok siedzącej nieruchomo kobiety.
Jeden z robotów zerwał się ze swego miejsca. Zrobił dwa kroki do przodu.
I zatrzymał się.
Susan Calvin wstała także i wyciągniętym palcem wskazywała w kierunku
robota.
- Nestor 10, chodź tutaj! - krzyknęła. - CHODŹ TUTAJ!
Wolno, niechętnie, robot wykonał jeszcze jeden krok do przodu. Psycholog,
nie odwracając wzroku od robota, krzyknęła ponownie:
- Niech ktoś wyprowadzi stąd wszystkie pozostałe roboty, szybko!
Wyprowadźcie je i trzymajcie z daleka od tego pokoju!
Wpatrując się w gorejące oczy robota usłyszała wyraźny tupot metalowych
stóp. Starała się nie rozpraszać uwagi.
Nestor 10 - jeżeli to był Nestor 10 - postąpił dalszy krok do przodu i pod
wpływem jej niecierpliwego gestu, dwa dalsze. Był już od niej w odległości
10 stóp, gdy nagle przemówił chrapliwie:
- Powiedziano mi, abym się zgubił...
Kolejny krok.
- Musiałem to zrobić... Nie znaleźliby mnie... On myślał, że się zepsułem...
Powiedział, że... Ale to nieprawda... Jestem potężny i inteligentny...
Kolejny krok.
- Wiem bardzo dużo... On pomyślałby... Gdyby mnie znalazł...
Niewdzięczny... Ja nie... Jestem inteligentny... A to przez człowieka... Który
jest słaby... Powolny...
Kolejny krok - i nagle jedna stalowa dłoń opadła jej na ramię i poczuła, jak
jej ciężar zaczyna przygniatać ją do podłogi. Ulegając obezwładniającej
panice krzyknęła rozdzierająco.
Jak przez watę słyszała dalsze słowa Nestora 10:
- Nikt nie może mnie znaleźć... Żaden człowiek...
Poczuła, że osuwa się na ziemię pod wpływem przytłaczającego ją ciężaru.
Usłyszała jeszcze dziwny, metaliczny dźwięk i znalazła się na podłodze.
Lśniące ramię opasywało ją bezwładnym ciężarem. Nie poruszało się, tak
samo jak leżący tuż obok niej Nestor 10.
Ujrzała pochylone nad sobą twarze.
- Nic się pani nie stało? - wysapał z niepokojem Gerald Black.
Słabo potrząsnęła głową. Wspólnymi siłami usunęli z niej unieruchamiające
ją ramię i pomogli podnieść się na nogi.
- Co się właściwie wydarzyło?
- Na pięć sekund włączyłem pole gamma. Do ostatniego momentu nie
mogliśmy się zorientować co on właściwie zamierza, a gdy stało się jasne,
że chce panią zaatakować, nie było czasu na jakąkolwiek inną reakcję.
Rozsypał się momentalnie. A natężenie pola było zbyt krótkotrwałe, aby
wyrządzić pani jakąkolwiek krzywdę. Może się pani nie martwić.
- Nie martwię się - odparła słabo i przez króciutką chwilę oparła się o jego
ramię. - Właściwie wcale nie sądzę, że rzeczywiście mnie zaatakował. On
tylko starał się to zrobić, ale to, co pozostało z Prawa Pierwszego mimo
wszystko go powstrzymywało.

Susan Calvin i Peter Bogert ponownie znajdowali się w gabinecie generała


Kallnera. Prace w Hiper Bazie ruszyły. Statek dostawczy z
sześćdziesięcioma dwoma robotami na pokładzie wyruszył ku miejscu
swego przeznaczenia z wiarygodną historyjką, tłumaczącą jego
dwutygodniowe opóźnienie. Patrolowiec już czekał, aby zabrać parę
specjalistów z powrotem na Ziemię.
Kallner ponownie ubrany był w swój paradny, generalski mundur. Kiedy
podawał swoim gościom rękę, jego białe rękawiczki aż lśniły.
Pierwsza zabrała głos dr Calvin:
- Spodziewam się, że pozostałe zmodyfikowane Nestory zostaną
zniszczone.
- Oczywiście. Będziemy pracowali z normalnymi robotami lub, jeżeli okaże
się to konieczne, nawet bez nich. Ale proszę, niech nam pani wreszcie
powie, jakim sposobem zlokalizowała pani tego Nestora?
- Och, to - Susan uśmiechnęła się słabo. - Powinnam była powiedzieć panu
o tym wcześniej, tylko nie byłam pewna, czy ten sposób rzeczywiście
zadziała. Widzi pan, Nestor 10 stworzył sobie kompleks wyższości, który z
każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Spodobała mu się myśl, że on i
inne roboty wiedzą więcej niż ludzie. Z biegiem czasu to przeświadczenie
stało się dla niego bardzo ważne.
- Wiedzieliśmy o tym. A więc z góry uprzedziliśmy wszystkie roboty, że
promieniowanie gamma je zabija i, co więcej, ostrzegliśmy je, że takie
właśnie promieniowanie będzie pomiędzy mną a nimi. A więc naturalnie
wszystkie pozostały na miejscu dzięki logice Nestora 10, który powiedział
im podczas poprzedniego testu, że ich śmierć byłaby bezcelowa.
- Tak, dr Calvin, to wszystko jest zrozumiałe. Ale dlaczego właśnie Nestor
10 opuścił swoje miejsce?
- Z pomocą pańskiego fizyka, pana Blacka, uknułam pewien podstęp. Widzi
pan, pomiędzy mną a robotami nie było promieniowania gamma - były
tam zwykłe promienie podczerwone. Absolutnie nieszkodliwe. Nestor 10
wiedział o tym, a więc ruszył z miejsca. Przewidywał bowiem, że pozostałe
roboty pod wpływem impulsu Prawa Pierwszego uczynią to samo.
Zorientował się o ułamek sekundy za późno, że zwykłe roboty mogą co
prawda wykryć promieniowanie, ale nie są w stanie określić jego typu. To,
że sam nabył tę umiejętność wskutek przeszkolenia właśnie przez ludzi już
tu w Hiper Bazie, stało się dla niego w tym momencie zbyt upokarzające.
Dla innych robotów obszar ten był śmiertelny ponieważ powiedzieliśmy im
o tym. Tylko Nestor 10 wiedział, że kłamaliśmy. I po prostu zapomniał albo
nie chciał pamiętać, że inne roboty mogą być większymi ignorantami niż
ludzie. Jego własna wyższość złapała go w potrzask. Żegnam, generale.

UCIECZKA

Gdy Susan Calvin wróciła z Hiper Bazy, w biurze czekał już na nią Alfred
Lanning. Chociaż nigdy nie wspominał o swoim wieku wszyscy wiedzieli, że
musiał już mieć co najmniej 75 lat. Jednak umysł miał wciąż bystry;
wprawdzie pozwolił, aby Bogert zastąpił go na stanowisku Dyrektora
Naukowego, ale i tak nie powstrzymywało go to od codziennego
pojawiania się w biurze.
- Jak przebiegają prace nad Napędem Hiperatomowym? - zapytał.
- Nie wiem - odparła z irytacją. - Nie pytałam.
- Szkoda. Chciałbym, aby się pośpieszyli. Bo jeżeli nie, Zjednoczone mogą
ich wyprzedzić. Nas zresztą także.
- Zjednoczone? A co oni właściwie mają z tym wspólnego?
- No cóż, nie tylko my mamy maszyny liczące. Nasze mogą być
pozytronowe, co wcale nie znaczy, że lepsze. Na jutro Robertson zwołał
naradę zarządu. Czekamy już tylko na ciebie.

Robertson, syn założyciela Korporacji, zwrócił swój długi nos w kierunku


dyrektora generalnego i przełknął nerwowo ślinę.
- Niech pan zaczyna. I proszę się streszczać.
- Od ostatniej narady zaszło sporo nowego, szefie - zaczął skwapliwie
dyrektor. - Miesiąc temu Zjednoczone Roboty złożyły nam dość zabawną
propozycję. Przynieśli około pięciu ton obliczeń, równań i tego typu rzeczy.
Mieli problem i chcieli zwrócić się z tym do naszego Mózgu. Warunki były
następujące - zaczął wyliczać na palcach: - sto tysięcy dla nas, gdyby nie
było rozwiązania, ale podalibyśmy im brakujący czynnik. Dwieście tysięcy
za znalezienie rozwiązania, plus koszty konstrukcji niezbędnych urządzeń,
plus spory procent z przyszłych zysków. Problem dotyczył budowy silnika
nadprzestrzennego...
Robertson zmarszczył brwi, a jego szczupła postać zesztywniała.
- I wszystko to pomimo faktu, że mają własną maszynę myślącą, prawda?
- Właśnie. To czyni tę propozycję tak niezwykłą. Levver, niech pan
kontynuuje.
Siedzący na końcu stołu konferencyjnego Abe Lewer, skinął głową i
uśmiechnął się lekko.
- Tu tkwi cały problem, szefie. Oni mieli maszynę myślącą. Jest zepsuta.
- Co takiego? - Robertson prawie podniósł się z fotela.
- Zepsuta! Nie działa. Kaput. Nikt nie wie dlaczego, ale dotarło do mnie
kilka interesujących pogłosek - na przykład ta, że zwrócili się do swego
komputera z dokładnie taką samą liczbą informacji, jaką przysłali nam, i
wysiadły mu wszystkie korki. Właściwie to już złom.
- Rozumie pan, szefie? - wtrącił dyrektor generalny. - W tej chwili nie ma
chyba grupy naukowej, która w jakiś sposób nie byłaby związana z
pracami nad silnikami nadprzestrzennymi. Ale my i Zjednoczone Roboty
byliśmy w nich najbardziej zaawansowani. Teraz, kiedy udało im się
rozwalić swój własny Mózg, jesteśmy jedynymi, którzy się liczą. I to jest
właśnie ten kruczek. Budowa kolejnej maszyny zajmie im co najmniej
sześć lat, co spowoduje, że wypadną z gry. Chyba że spróbują zniszczyć
nasz Mózg, podsuwając mu do rozwiązania ten sam problem.
Robertson wytrzeszczył oczy i mruknął:
- Cholera, te brudne szczury...
- Powoli, szefie. To jeszcze nie koniec. Lanning, niech pan zaczyna.
Dr Alfred Lanning przysłuchiwał się dyskusji z lekkim odcieniem pogardy -
była to jego zwyczajowa reakcja na poczynania, których właśnie był
świadkiem. Spojrzał na obecnych spod niewiarygodnie gęstych, białych
brwi i powiedział sucho:
- Z naukowego punktu widzenia sytuacja, chociaż niezupełnie klarowna,
winna zostać poddana inteligentnej analizie. Kwestia podróży
międzyplanetarnych przy obecnym stanie teorii fizycznym jest hm...
niejasna. Ale wciąż jest to sprawa otwarta. Nasz departament matematyki
przeprowadził drobiazgową analizę informacji, jakie Zjednoczone Roboty
wprowadziły do swojego komputera. Było tam wszystko, łącznie z
rozszerzoną teorią przestrzeni nieciągłej Franciaciego oraz wszystkie
mające związek z omawianą teorią dane elektroniczne i astrofizyczne.
Robertson spojrzał na niego podejrzliwie.
- Czy nie jest to zbyt dużo dla naszego Mózgu? - przerwał wywiad.
Lanning zdecydowanie zaprzeczył.
- Nie. Limit objętości Mózgu nie jest jeszcze dokładnie znany. Chodzi
jednak o coś innego - o główne Prawa Robotyki. Nasz Mózg, na przykład,
nigdy nie poda rozwiązania żadnego problemu, jeżeli rozwiązanie takie
zawierać będzie w sobie niebezpieczeństwo lub możliwość śmierci
jakiegokolwiek człowieka. Wtedy problem taki będzie dla niego
nierozwiązywalny. Jeżeli jednak będziemy nalegać, aby rozwiązanie zostało
podane za wszelką cenę, to może się zdarzyć, że Mózg - przecież mimo
wszystko także robot - stanie przed dylematem nie do rozstrzygnięcia. I
właśnie coś takiego musiało się stać z maszyną Zjednoczonych.
Przerwał na chwilę i zamyślił się.
- Mów dalej. Lanning - popędził go niecierpliwie dyrektor generalny. -
Wytłumacz to wszystkim tak, jaki poprzednio wytłumaczyłeś mnie.
Lanning zacisną! usta i spojrzał znacząco w stronę Susan Calvin. Psycholog
oderwała wzrok od splecionych sztywno dłoni i zaczęła mówić spokojnym,
bezbarwnym głosem:
- Reakcje robotów na dylematy tego typu są wciąż wielką niewiadoma.
Psychologia robotów daleka jest od doskonałości - mogę was o tym
zapewnić jako specjalistka - ale może być rozpatrywana kategoriami
jakościowymi, ponieważ mózg pozytronowy w całości budowany jest przez
człowieka i stąd podlega określeniom typowym dla wartości czysto
ludzkich.
- Człowiek uwikłany w sytuację bez wyjścia często reaguje ucieczka od
rzeczywistości - ucieka w świat złudzeń, w pijaństwo, czy wreszcie skacze z
mostu. Wszystko sprowadza się do jednej rzeczy - do niemożności
stawieniu czoła przerastającemu go problemowi. Podobnie z robotami:
niewielki dylemat może spowodować uszkodzenie obwodów, wielki
natomiast doprowadzi być może do nieodwracalnego spalenia wszystkich
ścieżek pozytronowych mózgu.
- Rozumiem - powiedział Robertson, chociaż nic nie rozumiał. - A więc co z
informacją, którą Zjednoczone chcą od nas uzyskać?
- Bez wątpienia zawiera w sobie problem rodzaju, który określiłabym jako
zakazany - odparła dr Calvin. - Ale nasz Mózg różni się zdecydowanie od
podobnych robotów Zjednoczonych.
- Właśnie, szefie, właśnie - wtrącił energicznie dyrektor generalny -
chciałbym, żeby pan to dobrze zrozumiał, bowiem jest to klucz do tego
całego interesu.
Oczy Susan Calvin błysnęły zza okularów, kontynuowała jednak
nadzwyczaj spokojnie.
- Widzi pan, sir, maszyny Zjednoczonych, na przykład ten ich Super
Myśliciel, zbudowano bez jakiejkolwiek osobowości. Są tylko funkcjonalne -
muszą takie być bez naszych patentów na emocjonalne ścieżki mózgowe.
Ich Myśliciel to tylko komputer na ogromną skalę i podobny problem
niszczy go natychmiast, powodując rozpad funkcji. Jednak nasz Mózg ma
osobowość - osobowość dziecka. Jest to typ mózgu dedukcyjnego, ale
przypomina w działaniu genialnego głupka. On nie rozumie, co robi - po
prostu to robi. A ponieważ jest prawdziwym dzieckiem, emocjonalnie jest
dużo bardziej sprężysty niż jakikolwiek inny. podobny, typ robota.
Moglibyśmy powiedzieć, że nie bierze życia na serio.
- Musiałam wam to wyjaśnić - kontynuowała - abyście zrozumieli do czego
zmierzam. Podzieliliśmy wszystkie informacje Zjednoczonych na jednostki
logiczne. Będziemy wprowadzać te jednostki do Mózgu ostrożnie i
pojedynczo. Jeżeli pojawi się wśród nich czynnik powodujący dylemat,
wtedy dziecinna osobowość Mózgu zawaha się. Jego zmysł opiniowania,
rozsądku, nie jest dojrzały. A więc przed rozpoznaniem dylematu jako takiego
powstanie widoczna pauza - a wtedy dylemat ten zostanie automatycznie odrzucony, jako
zbyt niebezpieczny.
Robertson ponownie przełknął nerwowo ślinę.
- Jest pani tego pewna?
Susan Calvin starannie ukryła zniecierpliwienie.
- Przyznaję, że w języku laików nie ma to większego sensu, ale mogę pana
zapewnić, że jest dokładnie tak. jak mówię.
- A więc tak wygląda sytuacja, szefie - wtrącił dyrektor generalny. - Jeżeli
zrobimy tak, jak sugeruje dr Calvin, to sam Mózg może nam powiedzieć,
jaka jednostka zawiera dylemat. A już naszą sprawą będzie rozstrzygnięcie
jaki to jest dylemat. Mam racje, doktorze Bogert? No właśnie, dr Bogert
jest najlepszym matematykiem, jakiego mógłby pan znaleźć.
Zjednoczonym odpowiemy, że problem jest nierozwiązywalny, a sami za
rok lub dwa będziemy mieli silnik hiperatomowy i mogę pana zapewnić, że
będzie to największa rzecz od czasu wynalezienia koła.
Robertson uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
- Dajcie mi ten kontrakt. Podpiszę go.
Gdy Susan Calvin weszła do fantastycznie strzeżonego pomieszczenia, w
którym znajdował się Mózg, jeden z dozorujących techników zadał właśnie
maszynie następujące pytanie:
- Jeżeli półtorej kury zniesie półtora jajka w półtora dnia, to ile jajek zniesie
dziewięć kur w dziewięć dni?
- Pięćdziesiąt cztery - padła natychmiastowa odpowiedź.
- A widzisz, niedowiarku! - powiedział technik do drugiego.
Susan Calvin kaszlnęła znacząco i obaj technicy zniknęli jak zdmuchnięci
za drzwiami. Psycholog została sam na sam z Mózgiem.
Sam Mózg był kulą o średnicy dwóch stóp, umieszczoną troskliwie w
pojemniku z płynnym helem, niewrażliwym na wibracje i radioaktywność.
Pozostałą część pokoju zajmowały urządzenia, które pełniły funkcję
łącznika pomiędzy Mózgiem a światem zewnętrznym - były jego głosem,
ramionami, narządami zmysłów.
- Jak się czujesz, Mózgu? - zapytała łagodnie Calvin.
- Wspaniale, dziękuję - głos Mózgu był wysoki i entuzjastyczny. - Widzę, że
chce mnie pani o coś zapytać. Zawsze ma pani w: dłoni książkę, gdy chce
mnie pani o coś zapytać.
- Masz rację, ale niezupełnie - uśmiechnęła się lekko psycholog. -
Rzeczywiście, chcemy zadać ci pytanie. Będzie ono jednak tak
skomplikowane, że podamy ci je w formie pisemnej. Ale to później. Teraz
chciałabym po prostu z tobą porozmawiać.
- Dobrze. Nie mam nic przeciwko rozmowie.
- A więc, Mózgu, za chwilę dr Lanning i dr Bogert przyjdą tutaj z tym
skomplikowanym pytaniem. Za każdym razem będą ci podawać tylko
część tego pytania. ponieważ chcemy, abyś był bardzo ostrożny.
Chcielibyśmy, żebyś na podstawie podanych ci informacji coś dla nas
zbudował, ale muszę cię jednocześnie ostrzec, że rozwiązanie może w
sobie zawierać hmm... niebezpieczeństwo dla człowieka.
- Niebezpieczeństwo? - jęknął z przerażeniem Mózg.
- Tak, ale posłuchaj mnie uważnie. Gdy w trakcie zadawania ci tego
pytania natkniesz się na fragment sugerujący ci krzywdę lub śmierć
człowieka, nie przejmuj się tym. Po prostu zatrzymaj się i wycofaj ten
fragment. Zrozumiałeś?
- Tak. Ale na Przestrzeń, śmierć człowieka, to straszne!
- Słyszę, że nadchodzą już dr Lanning i dr Bogert. Powiedzą ci, co to za
problem i zaczniemy. Bądź dobrym chłopcem...

Dane wprowadzane były niezwykle powoli. Każdemu fragmentowi


informacji towarzyszył dziwaczny, przypominający zduszony chichot
dźwięk, świadczący, iż Mózg pogrążony jest w pracy. Potem zapadała
chwila ciszy, co było oznaką oczekiwania na kolejną informację. Zajęło to
całe godziny, podczas których do podzespołów ogromnego komputera
wprowadzano ekwiwalent siedemnastu opasłych tomów matematyki i
fizyki.
Wraz z upływem czasu atmosfera stawała się coraz bardziej napięta.
Lanning mruczał coś do siebie pod nosem. Bogert początkowo przyglądał
się swym paznokciom, a potem zaczął je obgryzać z nieobecnym wyrazem
twarzy. Gdy do pamięci Mózgu wprowadzano już ostatnią część pytania,
pobladła nagle dr Calvin powiedziała:
- Coś jest źle.
- To niemożliwe - zdenerwowany Lanning z trudem formułował słowa.
- Czyżby... czyżby jednak śmierć?
- Mózg? - głos Susan Calvin drżał wyraźnie. -Słyszysz mnie?
- Słucham? - nadeszła po chwili niepewna odpowiedź. - Chcecie czegoś ode
mnie?
- To rozwiązanie...
- Och, to. Tak, potrafię to zrobić. Mogę zbudować dla was cały statek, jeśli
tylko przydzielicie mi odpowiednia liczbę robotów. Piękny statek. Budowa
zajmie mi być może dwa miesiące.
- Czy były jakieś trudności?
- Mniejsze niż się spodziewałem - odpowiedział wesoło Mózg.
Dr Calvin odwróciła pobladłą twarz w kierunku obydwu mężczyzn. Kiwnęła
głowa i wszyscy troje wyszli z pokoju.
Gdy znaleźli się u niej w biurze, powiedziała:
- Nie rozumiem tego. Podane mu informacje powinny zawierać w sobie dylemat,
prawdopodobnie śmierć. A tymczasem... Jeśli coś poszło nie tak...
- To, co mówi Mózg, ma jednak sens - wtrącił Bogert. - To nie może być
żaden dylemat.
- Są dylematy i dylematy - odparła ostro psycholog. - Są też różne formy
ucieczki. Przypuśćmy, że Mózg cierpi na iluzję, że może rozwiązać ten
problem, chociaż w rzeczywistości nie może. Albo załóżmy, że balansuje
na krawędzi czegoś rzeczywiście groźnego.
- Przypuśćmy też - upierał się Lanning - że w tym zagadnieniu nie ma
żadnego dylematu. Być może maszyna Zjednoczonych załamała się przy
zupełnie innym problemie. Albo zepsuła się z powodów czysto
mechanicznych,
- Nawet jeżeli to prawda, nie możemy podejmować ryzyka. Słuchajcie, od
tej pory nie chcę, żeby ktokolwiek nawet zbliżał się do Mózgu. Przejmuję
pełną kontrolę.
- W porządku - westchnął Lanning. - Tymczasem pozwólmy, aby Mózg
skonstruował statek. A jeżeli go rzeczywiście zbuduje, to będziemy musieli
go przetestować. A do tego będziemy potrzebowali naszych najlepszych ludzi.

Michael Donovan przesunął dłonią po swych bujnych, rudych włosach nie


zwracając uwagi na fakt, iż za każdym razem niesforna masa powraca do
swego początkowego - a raczej naturalnego - nieładu.
- Nasza kolej, Greg - powiedział. - Mówią, że statek jest już gotowy. Nie
wiedzą, jaki on właściwie jest, ale że skończony to pewne. A więc
chodźmy, Greg i łapmy się za stery.
- Zamknij się, Mike - mruknął ponuro Powell. - Twój kwaśny humor ma
specyficzny zapach, a atmosfera w tym pomieszczeniu nie sprzyja tego typu
aromatom.
- Ale posłuchaj tylko - Donovan ponownie i znów bez efektu przesunął
dłonią po włosach. - Ja nie martwię się o naszego żelaznego geniusza i ten
jego blaszany stateczek. Chodzi mi o mój stracony urlop. No i ta
monotonia! Możesz tu tylko siedzieć i układać horoskopy - w dodatku
niczego dobrego nie zapowiadające. Cholera, dlaczego zawsze nam dają
taką robotę?
- Ponieważ - odparł spokojnie Powell - nie jesteśmy stratą, jeżeli nas
utracą. Dobrze, uspokój się już. Idzie do nas Lanning.
Lanning rzeczywiście nadchodził. Jego brwi były nastroszone jak zawsze, a
cała postać wyprostowana i pełna energii. Cała trójka przeszła w milczeniu
przez rampę. Wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie stosując się do
bezpośrednich poleceń Mózgu, milczące roboty budowały statek.
Źle. Zbudowały statek!
- Wygląda na to - powiedział Lanning - że roboty zakończyły pracę. Żaden
się dziś nie poruszył.
- A więc jest skończony? Zupełnie? - zapyta! Powell.
- Skąd mogę wiedzieć? - białe brwi Lanninga powędrowały w dół. -
Przynajmniej wygląda na skończony. Nie walają się żadne niepotrzebne
części.
- Był pan już w środku?
- Tak, ale tylko raz. Niestety, nie jestem pilotem. A wy wiecie coś na temat
teorii silnika?
Donovan spojrzał na Powella, który spojrzał na Donovana.
- Mam co prawda licencję pilota - odparł Donovan - ale niewiele znam się
na silnikach hiperatomowych czy nawigacji nadprzestrzennej, sir.
Lanning spojrzał na nich z dezaprobatą.
- Od samego napędu mamy własnych specjalistów - parsknął.
Gdy odchodził, Powell złapał go nagle za rękaw.
- Sir, czy w dalszym ciągu obowiązuje zakaz wejścia na ten statek?
Stary dyrektor zamyślił się i niepewnym ruchem potarł koniuszek nosa.
- Sądzę, że nie. Przynajmniej dla was dwóch.
Gdy odchodził, Donovan popatrzył za nim i wymruczał krótką, ekspresyjną
frazę.
- Któregoś dnia nagadam temu facetowi do słuchu - warknął.
- Masz na to moje błogosławieństwo - przytaknął Powell. - A teraz
chodźmy.
W środku statek wydawał się być ukończony, oczywiście w takim stopniu,
w jaki ukończony może być zwykły statek. Jednak żaden pedant nie
wyczyściłby podłóg i grodzi do tak niewiarygodnego połysku, jak uczyniły
to roboty. Ściany były jednym srebrnym błyskiem lustrzanych powierzchni,
na których nie zachowały się nawet odciski palców.
We wnętrzu statku nie było żadnych kątów: ściany. podłogi i sufity
załamywały się łagodnie przechodząc jedno w drugie, lśniąc w blasku
ukrytych lamp bezcieniowych. Korytarz główny był wąskim korytarzem,
który wiódł wzdłuż rzędu jednakowych, nie wyróżniających się niczym kabin.
- Przypuszczam, że meble wbudowane są w ściany - powiedział Powell
rozglądając się bacznie. - Albo konstruktor nie przewidywał, że jego załoga
będzie jadła i spała.
Dopiero w ostatnim pomieszczeniu, najbliżej dziobu pojazdu, monotonia
została zakłócona. Wygięte tafle polaryzacyjnego szkła były pierwszym
wyłomem w litym do tej pory. metalowym pancerzu statku. Poniżej nich
znajdowała się ogromna tablica z pojedynczą, stojącą w tej chwili bez
ruchu wskazówką. Spoczywała na cyfrze zero.
- Spójrz na to! - wykrzyknął Donovan i wskazał na jedno ze słów na dokładnie
oznakowanej skali. Napis brzmiał: "Parseki", a ostatnia cyfra w prawym
górnym rogu skali głosiła: "1.000.000."
W pomieszczeniu tym znajdowały się także dwa fotele. Powell obrzucił je
krytycznym spojrzeniem, ale gdy usiadł na jednym z nich stwierdził, że są
niezwykle dokładnie dopasowane do kształtu ciała człowieka i nad wyraz
wygodne.
- I co o tym wszystkim myślisz? - zapytał w końcu Powell.
- Na mój rozum Mózg dostał gorączki. Chodźmy stąd.
- Nie chcesz się jeszcze rozejrzeć?
- Już się rozejrzałem. Przyszedłem, zobaczyłem i mam dość - rude włosy
Donovana przypominały naelektryzowane druty. - Greg, wynośmy się stąd.
Pięć sekund temu złożyłem rezygnację, a osoby postronne nie mają tu
wstępu.
Powell uśmiechnął się z wyższością i łagodnym ruchem pogłaskał wąsa.
- Dobrze, dobrze. Mike, zakręć już swój kurek z adrenaliną. Początkowo
także byłem zaniepokojony, ale już mi przeszło.
- Naprawdę? A co się takiego stało? Podwyższyłeś swoje ubezpieczenie?
- Mike, ten statek po prostu nigdy nie poleci.
- Skąd wiesz?
- Obejrzeliśmy już przecież cały, prawda?
- Na to wygląda.
- Cały, masz na to moje słowo. Czy widziałeś jakiś pulpit sterowniczy,
stery, cokolwiek za wyjątkiem tej zwariowanej tablicy?
- Nie.
- A czy widziałeś jakieś silniki?
- Na Przestrzeń, Greg, nie!
- No widzisz. Chodźmy, musimy powiedzieć o tym Lanningowi.
Po krótkim błądzeniu po niczym się nie różniących od siebie korytarzach
dotarli wreszcie do śluzy powietrznej. Ku ich zdziwieniu, masywne drzwi do
śluzy były zamknięte. Donovan poczuł, jak sztywnieje mu kark.
- Greg, zamykałeś śluzę?
- Skąd. nawet jej nie dotykałem. Po prostu przesuń tę dźwignię w dół.
Widzisz?
Jednak dźwignia ani drgnęła, chociaż twarz Donovana poczerwieniała z
wysiłku.
- Nie widzę tutaj żadnego wyjścia ewakuacyjnego - powiedział powoli
Powell. - Jeżeli coś się spaprało, będą musieli wycinać te drzwi palnikiem.
Głos Donovana drżał prawie na granicy histerii:
- Cholera, teraz musimy czekać aż wpadną, że jakiś idiota nas tutaj
zamknął!
- Wracajmy lepiej do pomieszczenia z tą tablicą kontrolną. Tylko stamtąd
możemy zrobić coś, co przyciągnie ich uwagę.
Ale nie zdążyli.
Gdy weszli do pomieszczenia, iluminatory zamiast błękitu nieba
pokazywały nieprzeniknioną czerń z błyskającymi tu i ówdzie gwiazdami. Byli w
przestrzeni kosmicznej.
Z równoczesnym łoskotem dwa ciała opadły w fotele.

Alfred Lanning, paląc nerwowo ogromne cygaro, spotkał Susan Calvin


przed drzwiami swego biura.
- No cóż, Susan, zaszliśmy już całkiem daleko, a Robertson, staje się coraz
bardziej nerwowy. Robiłaś coś ostatnio z Mózgiem?
Susan Calvin rozłożyła ręce.
- Na tym etapie nie możemy być zbyt niecierpliwi. Mózg jest zbyt cenny,
aby warto go było zbytnio przeciążać.
- Ale przecież pracujesz już z nim przeszło dwa miesiące.
Głos psycholog był płaski, ale pomimo tego niósł w sobie groźbę.
- A ty chciałbyś przeprowadzić to raczej sam?
- Wiesz przecież, o co mi chodzi.
- Tak - odparła pocierając nerwowo dłonie. - Coś mnie w nim niepokoi.
Sonduję go delikatnie, ale szczerze mówiąc nie doszłam właściwie do
niczego. Jego reakcje nie są normalne. A jego odpowiedzi... no cóż, one są
w jakiś sposób dziwaczne i jak na razie nic nie mogę na to poradzić.
Widzisz, dopóki naprawdę nie wiemy czy rzeczywiście coś się z nim stało,
musimy obchodzić się z nim w rękawiczkach. W tej chwili nie mogę nawet
przewidzieć, jak zareaguje na proste pytanie czy jakąś uwagę...
- Ale przecież nie może złamać Prawa Pierwszego.
- Do tej pory też tak myślałam, ale...
- Nie jesteś pewna nawet tego? - Lanning spojrzał na nią z wyraźnym
niepokojem.
- Nie jestem już niczego pewna, Alfredzie...
Dalszą rozmowę przerwał im przeraźliwy dźwięk sygnału alarmowego.
Lanning gwałtownie wcisnął guzik interkomu w ścianie. To. co usłyszał
sprawiło, że zmartwiał.
- Susan - wyjąkał wreszcie. - Ten statek... nie ma go. Pół godziny temu na
jego pokład weszło dwóch naszych ludzi. Musisz natychmiast porozmawiać
z Mózgiem!

- Co się stało ze statkiem. Mózgu? - zapytała Susan Calvin siląc się na


spokój.
- Ze statkiem, który zbudowałem? - zapytał radośnie Mózg.
- Właśnie. Co się z nim stało?
- Nic, zupełnie nic. Dwoje ludzi, którzy mieli go przetestować było już na
pokładzie, a więc wystrzeliłem go w Kosmos. Wszystko w porządku.
- Och... to bardzo ładnie - psycholog poczuła nagłe trudności w
oddychaniu. - Czy jesteś pewny, że nic im się nie stanie?
- Absolutnie nic, panno Susan. Zatroszczyłem się o to. To piękny statek.
- Tak, to piękny statek, ale czy mają odpowiednią ilość żywności? Jest im
tam wygodnie?
- Mają mnóstwo jedzenia.
- Ale taki nagły start mógł być dla nich szokiem. Pomyślałeś o tym?
Mózg zamilkł na chwilę.
- Wszystko będzie w porządku. To powinno być dla nich interesujące.
- Interesujące? W jaki sposób?
- Po prostu interesujące - odparł krótko Mózg.
- Susan - szepnął jej w ucho Lanning. - Zapytaj go, czy jest w tym jakieś
niebezpieczeństwo.
Zamknij się! - warknęła. Zamknęła oczy i zamyśliła się nad czymś głęboko.
Po chwili drżącym głosem ponownie zwróciła się do Mózgu:
- Czy możemy w jakiś sposób skomunikować się ze statkiem?
- Och, usłyszą was, jeśli wywołacie ich przez radio. Zająłem się tym.
- Dziękuję. To na razie wszystko.
Będąc już na zewnątrz, Lanning wybuchnął:
- Na Galaktykę, Susan, musimy coś z tym zrobić. Jeżeli to się rozniesie,
będziemy skończeni. Musimy ich zawrócić. Dlaczego nie zapytałaś go, czy
istnieje ryzyko śmierci?
- Ponieważ właśnie o to nie wolno nam pytać - odparła ze znużeniem w
głosie psycholog. Jeżeli to przypadek dylematu, to oczywiście zachodzi
możliwość śmierci. A co będzie, jeżeli rozsypie się pod wpływem takiego
pytania? Sami nie damy rady sprowadzić tego statku z powrotem.
Posłuchaj, Mózg powiedział, że możemy się nimi skomunikować. A więc
zróbmy to i postarajmy się ich zlokalizować. Oni sami prawdopodobnie nie
mogą pilotować tego statku. Mózg robi to za nich. Chodźmy!

Zanim Gregory Powell doszedł do siebie, minęła dobra chwila. Wciąż


oszołomiony zamrugał oczami i pokręcił wolno głową.
- Mike - wyszeptał w końcu. - Czułeś jakieś przyśpieszenie0
- Co? - spojrzenie Donoyana było puste i bez wyrazu. - Nie... nie.
Nagle zerwał się gwałtownie i podbieg! w kierunku iluminatora. Pokazywał
to samo. co poprzednio - czerń Kosmosu i migocące gwiazdy.
- Greg - odwrócił się w stronę Powella. - Cholera. oni zagrali z nami w jo-jo.
Wystrzelili nas, gdy byliśmy na pokładzie. Podejrzewali, że zechcemy się z
tego wycofać.
- Nie opowiadaj głupstw - odparł Powell. - Jaki sens miałoby umieszczenie
nas w tej maszynce, kiedy nie wiemy nawet, jak nią sterować? Jak
mielibyśmy wrócić? Nie. ten statek wystrzelił sam i to w dodatku bez
żadnej zauważalnej akceleracji - podniósł się z fotela i niepewnie podszedł
do drzwi. Echo odbijające się od ścian powtarzało rytm jego kroków.
- Mike, to najdziwniejsza sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znaleźliśmy -
powiedział bezbarwnie.
- No pewnie - rzucił gorzko Donovan. - Dopóki o tym nie wspomniałeś
sądziłem, że jesteśmy na majówce.
Powell zignorował wymówkę w jego głosie.
- Żadnego przyśpieszenia. To znaczy, że silniki statku pracują w oparciu o
odmienne od wszystkich znanych zasad.
- Od zasad, które my znamy.
- Od wszelkich zasad. Nie ma tu żadnych pulpitów do sterowania ręcznego.
Nie ma żadnych widocznych silników. Do diabła, nic z tego nie rozumiem.
Być może są wbudowane w ściany, co tłumaczyłoby ich niezwykłą grubość.
- Co ty tam mruczysz pod nosem? - zapytał Donovan.
- Dlaczego nie słuchasz? Mówię, że obojętnie jaka siła porusza nasz statek,
nie jest widocznie przewidziane, aby manipulować nim ręcznie. Cały statek
znajduje się pod kontrolą z Ziemi.
- Pod kontrolą Mózgu?
- A dlaczego nie?
- A więc uważasz, że musimy tu pozostać, dopóki Mózg nie zdecyduje się
ściągnąć nas z powrotem?
- Właśnie. Musimy czekać. Mózg jest tylko robotem i musi przestrzegać
Prawa Pierwszego. Nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi.
- Jesteś pewny? - Donovan powoli usiadł. - Ten cały bajzel z silnikami
hiperatomowymi rozłożył Mózg Zjednoczonych, ponieważ jajogłowi
twierdzą, że podróż w nadprzestrzeni pociąga za sobą śmierć człowieka. A
nasz Mózg otrzymał dokładnie takie same dane. I ty jeszcze chcesz mu
ufać?
Powell szarpnął gniewnie końcówki wąsów.
- Nie udawaj Mike, że nie znasz podstaw robotyki. Zanim robot nawet
zacznie robić coś, co może doprowadzić do złamania Prawa Pierwszego, to
natychmiast przepala mu się tyle obwodów, że staje się bezużyteczną
kupą złomu. Dlaczego ciągle narzekasz? Przecież widać, że Mózg troszczy
się o nas. To miejsce jest ciepłe, ma światło i świeże powietrze. Nie było
nawet dostatecznie silnego przyśpieszenia, aby zburzyć te twoją wspaniałą
fryzurę.
- Naprawdę? Greg, zastanów się. To wszystko nie jest takie proste. Co
będziemy jedli? Co pili? Jak właściwie wrócimy? A w przypadku jakiegoś
niebezpieczeństwa, awarii, jak stad wyjdziemy? Widziałeś jakieś skafandry
kosmiczne? Ja nie widziałem tu nawet łazienki czy tych niewielkich
udogodnień, które wiążą się z łazienką. Tak ma wyglądać ta opieka
Mózgu?
Głos, który przerwał Donovanowi nie był głosem Powella. Wydawał się nie
należeć do nikogo. Stentorowy i metaliczny, dochodził ze wszystkich stron
dookoła:
"GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! GREGORY POWELL! MICHAEL
DONOVAN! PODAJCIE NAM SWOJA OBECNĄ POZYCJĘ! JEŻELI STATEK
REAGUJE NA PRZYRZĄDY STEROWNICZE, WRACAJCIE NATYCHMIAST DO
BAZY! UWAGA! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN!"
Wiadomość powtarzała się mechanicznie, z następującymi po niej krótkimi
przerwami.
- Skąd to właściwie dochodzi? - zapytał zaintrygowany Donovan.
- Nie wiem - głos Powella był zduszonym szeptem. - A skąd się bierze to
oświetlenie? Skąd się to wszystko tutaj bierze?
- Więc jak mamy im odpowiedzieć? - rzucił gniewnie Donovan. Rozmawiali
w przerwach pomiędzy powtarzającą się regularnie wiadomością.
Ale ściany były gładkie - po prostu wypolerowany metal.
- Musimy wykrzyczeć naszą odpowiedź - podsunął Powell.
Spróbowali. Krzyczeli na przemian, a potem równocześnie: - Pozycja
nieznana! Statek bez kontroli! Warunki złe!
Na próżno. Krótkie, rzeczowe zdania zaczęły być ozdabiane dosadnymi
przekleństwami, ale zimny, wywołujący ich głos powtarzał swą wiadomość
wciąż i wciąż.
- Nie słyszą nas - szepnął zrezygnowany Donovan. - Widocznie nie ma tutaj
nadajnika, tylko odbiornik... - zamilkł i zapatrzył się ponuro w ścianę.
Stopniowo wywołujący ich głos zaczął tracić na swej ogłuszającej mocy.
Krzyknęli jeszcze raz, gdy zmienił się w szept i ponownie, gdy zamilkł już
ostatecznie.
Piętnaście minut później Powell westchnął i apatycznie zaproponował:
- Przejdźmy się jeszcze raz po statku. Przecież musi być tutaj coś do
zjedzenia - nie zabrzmiało to pocieszająco. Było raczej smutnym
przyznaniem się do porażki.
Rozeszli się w korytarzu na prawo i lewo. Odbijające się od ścian echo
ciężkich kroków pomagało im ustalić swoje wzajemne położenie. Czasami
spotykali się na jakimś zakręcie, spoglądali po sobie i rozchodzili
ponownie.
Nagie poszukiwania Powella dobiegły końca i w tej samej chwili usłyszał
podekscytowany głos Donovana.
- Hej, Greg, ten statek ma jednak jakieś instalacje. Jak to się stało, że nie
zauważyliśmy ich wcześniej?
Odnalazł Powella dopiero pięć minut później i to właściwie za sprawa
czystego przypadku.
- Jednak w dalszym ciągu nie widzę tu porządnej wanny... - zaczął i nagle
głos mu zamarł.
- Jedzenie - wykrztusił wreszcie.
Część ściany była odsunięta, ukazując wnękę z dwiema półeczkami. Górna
wypełniona była nie znakowanymi puszkami najrozmaitszych kształtów.
Emaliowane puszki na niższej półce były jednakowe. Gdy Donovan dotknął
jednej z nich, poczuł przejmujące zimno. Dolna połowa była zamrożona.
- Jak... Jak...
- Nie było tego wcześniej - powiedział w zamyśleniu Powell. - Gdy
wszedłem przez te drzwi, część ściany - po prostu odsunęła się na bok.
Zaczął jeść. Puszki były typem samoogrzewającego się pojemnika, z
dołączoną łyżeczką. Już po chwili zapach gorącej fasoli rozszedł się po
korytarzu.
- Łap się za puszkę. Mike!
Donovan zawahał się przez chwilę.
- A jakie jest właściwie menu?
- Skąd mogę wiedzieć? I czego się właściwie spodziewasz?
- Nie wiem, ale jak do tej pory na wszystkich statkach jadałem wyłącznie
fasolę. Przyjemna byłaby jakaś odmiana - złapał za błyszczącą puszkę,
której kształt nasuwał miłe skojarzenie z łososiem. Otwierało się dopiero w
odpowiedniej temperaturze.
- Cholera, fasola! - warknął Donovan i sięgnął po kolejną puszkę.
Powell pociągnął go za spodnie.
- Lepiej to zjedz, słoneczko. Dostawy są limitowane, a przecież nie wiemy,
jak długo tu będziemy.
- I to już wszystko? Sama fasola? - mruknął z niechęcią Donovan.
- Na to wygląda.
- A co jest na niższej półce?
- Mleko.
- Mleko? - wykrzyknął zaskoczony Donovan.
- Przynajmniej przypomina mleko.
Gdy wyjęli ze schowka po dwie puszki mleka i fasoli, część ściany zasunęła
się ponownie tworząc jednolitą powierzchnię.
- Wszystko automatyczne - westchnął Powell. - W życiu nie czułem się tak
bezradny, jak teraz. Gdzie są te twoje instalacje?
- Niedaleko. I także ich nie było, gdy szliśmy tamtędy po raz pierwszy.
Piętnaście minut później byli już ponownie w pomieszczeniu z
iluminatorem i zajęli miejsca w stojących naprzeciwko siebie fotelach.
Powell z dziwnym napięciem wpatrywał się w jedyną w tym pomieszczeniu
tarczę. Pozycja strzałki wciąż wskazywała wyraźnie cyfrę zero.

W biurze kierownictwa Korporacji trwała gorączkowa narada. Mówił


właśnie Lanning. i to tonem, któremu daleko było do opanowanego:
- Oni po prostu nie odpowiadają. Próbowaliśmy na wszystkich długościach
fal, tekstem otwartym, a nawet na falach subeterowych. Czy Mózg wciąż
nic nie mówi? - z tym pytaniem zwrócił się bezpośrednio dc Susan Calvin.
- Przynajmniej nie dodaje nic nowego, Alfredzie - odparła - Mówi, że słyszą
nas z całą pewnością, a kiedy go naciskam, staje się... no cóż, staje się po
prostu ponury. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim - słyszeliście
kiedykolwiek o ponurym robocie?
- Chciałbym, żebyś nam jednak powiedziała, do czego doszłaś - wtrącił
Bogert.
- Oczywiście. A więc przyznaję, że całkowicie panuje nad statkiem. Jest
pełnym optymistą jeśli chodzi o ich bezpieczeństwo, ale uparcie nie chce
podać żadnych szczegółów. Nie mam odwagi, aby wyciągać z niego coś
więcej na siłę. Wydaje mi się jednak, że przyczyna zakłóceń w pracy
Mózgu tkwi właśnie w samym skoku nadprzestrzennym. Mózg wydaje się
być dziwnie rozbawiony, gdy podejmuję tę kwestię.
Spojrzała uważnie na pozostałych.
- Wygląda to na przypadek histerii. Mam nadzieję, że swoimi pytaniami nie
wyrządziłam mu zbytniej szkody, ale jestem równocześnie przekonana, że
uda mi się go z tego wyciągnąć. Dajcie mi dwanaście godzin. Jeżeli
powiedzie mi się przywrócenie go do normy, sprowadzi statek.
Bogert sprawiał wrażenie, jakby nagle doznał olśnienia.
- No właśnie - mruknął. - Skok nadprzestrzenny!
- O co chodzi? - głosy Lanninga i Calvin zlały się w jeden okrzyk.
- Te dane dotyczące silnika, które podał nam Mózg. Właśnie coś mi
przyszło na myśl - wstał i nie mówiąc nic więcej wyszedł z pokoju.
Lanning zerknął za nim i zwrócił się do dr Calvin:
- Lepiej zatroszcz się o siebie, Susan.

Dwie godziny później Bogert mówił z ożywieniem do Lanninga:


- Mówię ci, Lanning, że to jest właśnie to. Skok nadprzestrzenny nie jest
natychmiastowy - przynajmniej nie przy szybkościach rzędu prędkości
światła. Życie nie może istnieć... materia i energia jako takie nie mogą
istnieć w przestrzeni nieciągłej. I to jest właśnie to, co załatwiło robota
Zjednoczonych.

Donovan czuł się dokładnie tak, jak wyglądał. Czyli paskudnie.


- Tylko pięć dni? - zapytał.
- Tylko pięć. Jestem tego pewien - odparł Powell. Donovan spojrzał na
niego ponuro. Gwiazdy w iluminatorach wyglądały znajomo, pozostawały
jednak zupełnie obojętne. Ściany były jak zwykle zimne w dotyku, światła
od jakiegoś czasu paliły się nieznośnie jasno, a strzałka na tajemniczej
tarczy zawzięcie tkwiła na cyfrze zero. A w dodatku nie mógł się pozbyć
uporczywego smaku fasoli.
- Potrzebuję kąpieli - rzucił nieswoim głosem.
- Ja także - Powell spojrzał na niego przelotnie. - Możesz wykąpać się w
mleku, jeżeli obejdziesz się bez picia.
- No cóż, w końcu i tak będziemy musieli obejść się bez picia. Do diabła,
Greg, kiedy to się wreszcie skończy?
- Nie wiem, Mike. Być może będziemy tak po prostu lecieli. I w końcu
gdzieś tam dotrzemy. My, albo przynajmniej pył z naszych szkieletów - ale
czyż nasza śmierć nie powinna być powodem awarii Mózgu?
- Wiesz, Greg, nie mogę przestać o tym myśleć - mówił Donovan
odwrócony do przyjaciela plecami. - Nie za dobrze to wszystko wygląda.
Jak do tej pory nie mamy tu za wiele do roboty - możemy tylko chodzić w
kółko, albo gadać do siebie. Znasz przecież te historie o facetach
zaginionych w Kosmosie. Wariowali na długo przedtem, zanim zaczęli
głodować. Nie wiem, jak to powiedzieć. Greg, ale od kiedy te światła tak
rozbłysły, czuję się jakoś dziwnie.
Na chwilę zapadła nerwowa cisza. Gdy Powell w końcu ją przerwał, w jego
głosie pobrzmiewały nutki starannie maskowanego strachu:
- Ja także, stary. Możesz opisać symptomy?
Donovan odwrócił się.
- Czuję, jakby mi wszystko w środku pulsowało. Ciężko mi oddychać. Greg,
ja się po prostu boję.
- Uhmm. Czujesz wibracje?
- Jakie wibracje?
- Przez chwilę posiedź spokojnie i skup się. Nie usłyszysz ich, ale wyczujesz
- jakby coś trzęsło całym statkiem i tobą. Posłuchaj...
- Taak... chyba masz rację. Co to może być? Powell w zamyśleniu pogłaskał
wąsy.
- Nie wiem. Ale to mogą być silniki. Przygotowania do skoku.
- Do jakiego skoku?
- Do skoku nadprzestrzennego. Nie wiem. jak to będzie wyglądało, ale
niech bogowie Przestrzeni mają nas w swojej opiece.
Donovan przez chwilę rozważał coś w milczeniu, po czym ze złością
powiedział:
- A więc niech się stanie, co ma być. Żałuję tylko, że nie możemy walczyć,
Takie czekanie nie wiadomo na co jest po prostu upokarzające.
W jakąś godzinę później Powell spojrzał na swą dłoń zaciśniętą na
metalowej poręczy fotela i polecił z lodowatym spokojem:
- Dotknij ściany, Mike.
Donovan uczynił to i mruknął:
- Drżą, Greg.
Nawet gwiazdy wydawały się być przyćmione. Odnieśli wrażenie, że jakaś
niewiarygodna maszyneria zaczyna gromadzić olbrzymia moc
przygotowując się do czegoś, co do tej pory było sprzeczne z prawami
wszechpotężnej Natury. Ściany wydawały się drżeć coraz silniej i silniej.
To przyszło nagle i towarzyszyło mu ostre ukłucie bólu. Powell targnął się
w fotelu, po czym zesztywniał. Katem oka spostrzegł jeszcze Donovana i
wydało mu się. że słyszy jego krzyk. Potem zapadła ciemność. Coś w jego
wnętrzu walczyło desperacko, próbując uwolnić się spod gęstniejącej
szybko warstwy lodu.
Wyrwało się wreszcie i zawirowało w blasku migocącego światła i bólu.
Zawahało się...
- zakręciło
- i gwałtownie stoczyło się
- w ciszę!
Była to śmierć! Bez żadnego ruchu i żadnych doznań. Świat mrocznej,
niewyczuwalnej świadomości; świadomości ciszy, ciemności i pozbawionej
formy walki. Ale przede wszystkim panowała tam przerażająca
świadomość wieczności.
Był tylko cienką, białą nitką ego - wystraszona i zziębniętą.
Nagle zdał sobie sprawę z obecności słów. głośnych i dźwięcznych,
zalewających go jak kipiel:
"Czy jesteś zadowolony ze swej ostatniej trumny? Czemu nie spróbujesz
niezrównanej szkatułki Morbida M. Cadavera? Są one naukowo
dopasowane do kształtów ciała i nasycone witaminą B-1. Szkatułki
Cadavera to komfort. Pamiętaj - umiera się tylko raz!"
Właściwie nie był to dźwięk, lecz cokolwiek to było, rozpłynęło się wkrótce
w oddali dudniącym szeptem.
Biała nić, która mogła być Powellem unosiła się bezcelowo poprzez
pozbawione treści eony czasu, istniejące wszędzie dookoła niego - i
zapadła się w siebie na przeszywający wrzask stu milionów duchów,
których sto milionów głosów połączyło się w końcu w pieśń:

Ucieszę się, gdy wreszcie zdechniesz, ty draniu, ty.


Ucieszę się, gdy wreszcie zdechniesz, ty draniu, ty.
Ucieszę się...

Uniosła się spiralnymi schodami przejmującego brzmienia aż do


przenikliwej fali ultradźwięku, przekraczającej granicę słyszalności, a
potem jeszcze wyżej...
Biała nić drżała pod wpływem pulsującego bólu. Nasilił się...
Głosy były zwyczajne - jednak było ich niezwykle wiele. Były jak gadający
tłum, jak wartki strumień przepływający przez i jednocześnie obok niego,
pozostawiający za sobą strzępki przypadkowych, niezrozumiałych słów:
"I po co to robiłeś, chłopcze? Wyglądasz na wykończonego..."
"...wieczny ogień, ale znam przypadek..." "...dotarłem aż do Raju, ale stary
św. Piotr..." "Taak, mam z tym facetem na pieńku..." "Sam, słuchaj, chodź
tutaj..." "Masz jakiegoś obrońcę? Belzebub mówi..." "Idziesz, mój dobry
diabełku? Mam wyznaczone spotkanie z Sza..."
Nagle wybił się przejmujący, wściekły ryk, spychając pozostałe głosy na
bok:
"SZYBCIEJ! SZYBCIEJ! Nie dajcie na siebie czekać! Takich jak wy mamy
tutaj jeszcze wielu. Przygotujcie certyfikaty: upewnijcie się. że mają
wyraźnie odciśniętą pieczęć św. Piotra. Upewnijcie się, że jesteście przy
prawidłowym wejściu. Ognia starczy dla wszystkich. Hej ty - TY TAM!
Wracaj do szeregu, albo..."
Biała nić, która była Powellem cofnęła się gwałtownie pod wpływem
narastającego ryku i poczuła nagle bolesne szturchnięcie wskazującego
palca. Nagle wszystko eksplodowało tęczą dźwięków, które opadały
fragmentami na obolałą głowę.
Po chwili siedział już ponownie w fotelu, trzęsąc się z zimna.
Oczy Donovana otwierały się powoli, eksponując lśniące nieprzytomnie
źrenice.
- Greg - wystękał szeptem, który przeszedł w płaczliwy jęk. - Czy... byłeś
martwy?
- Tak, chyba tak. A przynajmniej czułem się martwy - Powell nie mógł
rozpoznać własnego, ochrypłego głosu.
Donovan czynił słabe wysiłki, aby powstać na drżące nogi.
- Czy ponownie jesteśmy żywi? A może zmartwychwstaliśmy?
- Czuję się żywy - powiedział niepewnie Powell tym samym ochrypłym
szeptem. - Czy... słyszałeś coś, gdy... gdy byłeś martwy?
Donovan zamyślił się i bardzo powoli skinął głowa.
- Tak. A ty?"
- Też. Coś o trumnach... kobiece śpiewy... i te szeregi ludzi, którzy
maszerowali do piekła. Ty słyszałeś to samo?
Donovan potrząsnął głową.
- Tylko jeden głos.
- Głośny?
- Nie. Raczej nie, ale wiesz, przejmujący, jak rysowanie metalem po szkle.
To był jakiś duchowny. Opisywał ogień piekielny... no wiesz... - poczuł
wszystkie tortury.. że się poci.

Przez iluminatory wpadało światło. Było słabe, błękitno-białe, a odległa


kropka skąd docierało nie była Słońcem. Powell spojrzał na wskazówkę na
tarczy i poczuł, jak robi mu się słabo. Strzałka wskazywała cyfrę 300.000
parseków.
- Mike, jeżeli to prawda, to musimy być w innej galaktyce.
- Cholera, Greg, bylibyśmy pierwszymi ludźmi poza Systemem
Słonecznym.
- Właśnie. Ale jakim cudem? Słuchaj, ten statek musi być odpowiedzią. To
oznacza nieograniczoną wolność dla wszystkich istot ludzkich - możliwość
dotarcia do najdalszych gwiazd! To fantastyczne!
Nagle opadł ciężko na fotel i ukrył twarz w dłoniach.
- Mike, ale jak my stąd wrócimy?
- Statkiem - Donovan uśmiechnął się słabo. - Statek nas tu przywiózł i
statek zabierze nas z powrotem. Mogę się o to założyć o puszkę fasoli.
- Ale Mike, poczekaj... Jeżeli zabierze nas z powrotem w taki sam sposób, w
jaki przywiózł nas tutaj...
Donovan. który już prawie zdołał się podnieść, opadł ciężko na fotel.
- Będziemy musieli,., umrzeć jeszcze raz. Mike.
- No cóż - westchnął Donovan. - Jak trzeba, to trudno. Przynajmniej dobrze,
że nie umieramy na stale.

Susan Calvin od sześciu już godzin próbowała delikatnie wysondować


Mózg. Sześć bezowocnych godzin. Była już zmęczona - ciągłym
powtarzaniem, nadmiernie napiętą uwagą, wszystkim. Mówiła cichym,
zmęczonym głosem:
- Jest jeszcze jedna rzecz. Mózgu. Musisz uczynić wysiłek, aby odpowiedzieć w
miarę prosto. Czy jesteś zupełnie pewny co do samej natury skoku? To
znaczy czy wiedziałeś, jak daleko możesz ich zabrać?
- Tak daleko, jak sami chcieli, panno Susan. I zapewniam panią, że nie jest
to żaden trick.
- A co zobaczą tam, po drugiej stronie?
- To, co i tu. Gwiazdy i Słońca. A co pani przypuszczała?
- Ale przybędą tam żywi, prawda?
- Oczywiście.
- I skok nadprzestrzenny nie wyrządzi im żadnej krzywdy?
Gdy Mózg zamilkł poczuła, że robi jej się nagle zimno.
A więc jednak! Dotknęła słabego punktu.
- Mózgu - rzuciła nerwowo. - Mózgu, słyszysz mnie?
Odpowiedź była słaba, wahająca się:
- Czy muszę odpowiadać? O tym skoku?
- Nie, jeżeli nie chcesz. Ale to mogłoby być interesujące... oczywiście,
gdybyś zechciał.
- Och... wszystko pani psuje.
Nagle, w pojedynczym błysku zrozumienia dotarła do niej cała
nieprawdopodobna prawda.
- No tak - szepnęła do siebie. - Jak mogłam być tak ślepa...
Na barkach poczuła nieznośny ciężar przepracowanych dni i
nieprzespanych nocy. Wyszła z pokoju i ruszyła prosto do biura Lanninga.
- Mówię ci, że wszystko jest w porządku. Nie, zostaw mnie teraz samą.
Statek wróci bezpiecznie razem z ludźmi, a ja muszę odpocząć. Muszę.

Statek powrócił na Ziemię cicho i niepostrzeżenie, tak sarno jak wyruszył.


Gdy osiadł już precyzyjnie na swym dawnym miejscu w doku, otworzyła się
śluza główna. W chwilę potem pojawiło się w niej dwóch zmęczonych
mężczyzn, mrużąc niepewnie oczy i pocierając zarośnięte policzki. Jeden z
nich. właściciel bujnych, czerwonych włosów, opadł na kolana i na
betonowej płycie lądowiska wycisnął głośny pocałunek.
Machnięciem ręki nakazali odsunąć się gromadzącym wokół ludziom i
kilkoma gniewnymi gestami odesłali biegnących już w ich stronę
pielęgniarzy z noszami.
- Czy jest tu jakiś prysznic? - zapytał ochryple Powell.
Zaprowadzono ich. W godzinę później za konferencyjnym stołem zasiadł
cały sztab Amerykańskich Robotów.
Gdy Powell i Donovan zakończyli już swoją drobiazgową relację, jako
pierwsza zabrała głos Susan Calvin. Zdążyła już odzyskać swój lodowaty, w
pewnym stopniu nawet cierpki spokój, ale wciąż jeszcze w jej zachowaniu
widoczne były ślady zakłopotania.
- Aby wyjaśnić wszystko do końca - zaczęła - muszę powiedzieć, że
właściwie była to moja wina. Gdy po raz pierwszy przedstawiliśmy ten
problem Mózgowi, położyłam szczególny nacisk na imperatyw, aby Mózg
odrzucał każdą część informacji, która mogłaby stworzyć jakikolwiek
dylemat. Wtedy właśnie powiedziałam coś takiego: "Jeżeli w trakcie
pytania natkniesz się na fragmenty sugerujące ci śmierć człowieka, to nie
przejmuj się tym. Po prostu zatrzymaj się i wycofaj ten fragment."
- No dobrze - mruknął Lanning. - Ale co z tego właściwie wynikało?
- To oczywiste. Gdy wynikła kwestia obliczeń zawierających równania
kontrolujące długość skoku nadprzestrzennego okazało się, że
równocześnie oznaczają one śmierć dla wszystkich istot żywych na
pokładzie statku. Tu właśnie załamał się Mózg Zjednoczonych. Ale ja,
wydając polecenie naszemu Mózgowi pomniejszyłam znaczenie śmierci -
co prawda niezupełnie, ponieważ Prawo Pierwsze nigdy nie może być
złamane, ale dostatecznie, aby Mózg był w stanie uporać się z tym
równaniem. Dało mu to czas na uzyskanie pewności, że po okresie trwania
samego skoku ludzie ponownie wrócą do życia. A więc innymi słowy, ta tak
zwana "śmierć" była fenomenem chwilowym, bez żadnych poważniejszych
następstw. Rozumiecie?
Rozejrzała się dookoła. Wszyscy słuchali z niezwykłą uwagą.
- Otóż zaakceptował to - kontynuowała - ale nie bez pewnych trudności.
Nawet świadomość chwilowej śmierci wytrąciła go z równowagi
psychicznej - uśmiechnęła się lekko. - A więc jako metodę chwilowej
ucieczki od rzeczywistości wytworzył w sobie coś, co mogę nazwać tylko
poczuciem humoru. Po prostu stał się żartownisiem.
Powell i Donovan zerwali się na równe nogi.
- Co takiego?! - wrzasnął Powell.
Wyrażenie Donovana było zbyt dosadne, aby można je było przytoczyć w
całości.
- Dokładnie tak - odparła Calvin. - Dbał o wasze bezpieczeństwo, ale nie
mogliście obsługiwać żadnych urządzeń, ponieważ nie były przeznaczone
dla was. Mogliśmy mówić do was przez radio, ale wy nie mogliście
odpowiedzieć. Mieliście mnóstwo jedzenia, ale tylko mleko i fasolę. Potem
umarliście - w pewnym sensie - i powróciliście do życia, ale okres waszej
śmierci został hmm... uatrakcyjniony. I naprawdę chciałabym się
dowiedzieć, jak on to właściwie zrobił? Wasza śmierć to był jego najlepszy
żart, ale nie miał on na celu wyrządzenie wam żadnej szkody.
- Nie chciał żadnej szkody! - warknął Donovan. - Żałuję tylko jednego: że
ten metalowy pajac nie ma żadnych kości do połamania.
Lanning uspakajającym ruchem uniósł rękę.
- W porządku. Wygląda na to, że kłopoty mamy już za sobą. Tylko co dalej?
- Musi być jakiś sposób - włączył się Bogert - aby obejść to zjawisko
"śmierci" podczas skoku. Mamy superroboty. a więc powinniśmy się tym
zająć. A wtedy -Amerykańskie Roboty miałyby patent na podróże
międzygalaktyczne, a cała ludzkość szansę na stworzenie galaktycznego
imperium.
- A co ze Zjednoczonymi? - wtrącił Lanning.
- Chwileczkę! - przerwał Donovan. - Mam pomysł. Przecież władowali
Amerykańskie Roboty w całkiem niezłe tarapaty. Co prawda nie były tak
poważne, jak tego oczekiwali i ostatecznie wyszło na nasza korzyść, ale ich
intencje były jasne, zaś Greg i ja musieliśmy przejść przez większość z tych
tarapatów.
- Chcieli odpowiedzi, a więc niech ją dostaną - kontynuował. - Wyślijmy im
ten statek i zainkasujmy obiecane dwieście tysięcy plus koszty budowy. A
jeżeli zechcą go przetestować - no cóż, czy mimo wszystko nie sądzicie, że
Mózg zasłużył sobie na trochę więcej zabawy?
- Dla mnie brzmi to właściwie - powiedział z powagą Lanning.
- I jeśli mogę zauważyć - dodał Bogert - mieści się ściśle w warunkach
kontraktu.

DOWÓD
Ale ostatecznie wszystko zakończyło się pomyślnie - powiedziała dr Calvin
w zamyśleniu. - Sam statek, a potem inne tego typu stały się własnością
rządowa, skok nadprzestrzenny został w dużej mierze udoskonalony i od
kilku już lat w najbliższych systemach mamy rozwijające się pomyślnie
kolonie ludzi. Ale nie to było najważniejsze.
Skończyłem już obiad i obserwowałem ją poprzez dym z mego papierosa.
Najważniejsza była zmiana w umysłach ludzi tutaj, na Ziemi. To się
naprawdę liczyło. Gdy się urodziłam, młody człowieku, kończyła się
właśnie ostatnia wojna światowa. Jest to mroczna karta historii - ale
jednocześnie był to koniec nacjonalizmu. Ziemia stała się już zbyt mała dla
różnych, skłóconych ze sobą państw toteż zaczęły się one skupiać w
Regiony. Oczywiście, zajęło to jakiś czas. Gdy się urodziłam, Stany
Zjednoczone wciąż były państwem i jeszcze niezupełnie częścią Regionu
Północnego. W rzeczywistości, nazwa naszego Koncernu wciąż brzmi
Amerykańskie Roboty...
- A zamiana z państw w Regiony, która ustabilizowała naszą ekonomię i
doprowadziła w efekcie do tego, co nazywamy potocznie Złotym Wiekiem,
została także spowodowana przez nasze roboty.
- Myśli pani o Maszynach? - wtrąciłem. - Sam Mózg, o którym pani właśnie
opowiadała, był jednocześnie jedną z pierwszych Maszyn, prawda?
- Tak, to prawda. Ale nie chodziło mi wyłącznie o Maszyny. Raczej o
człowieka. Zmarł zeszłego roku - w jej głosie niespodziewanie zabrzmiał
głęboki smutek, - Albo przynajmniej odszedł sam, bo wiedział, że nie jest
już dłużej potrzebny. Myślałam o Stephenie Byerley'u.
- Tak, domyśliłem się tego.
- Po raz pierwszy wystąpi! publicznie w 2032 r. Był pan wtedy jeszcze
chłopcem, a więc niewiele pan z tego okresu pamięta. W każdym bądź
razie jego kampania na stanowisko burmistrza była najdziwniejsza w
historii...

Francis Quinn należał do grona polityków nowej szkoły. Wyrażenie to, jak
zresztą wszystkie tego typu, było jednak najzupełniej mylące. Podstawy
owych "nowych szkół" żywcem przejęto z życia politycznego starożytnej
Grecji, a nawet być może, gdyby tylko wiedziano coś więcej na ten temat,
ze starożytnej Sumerii i Tracji.
Aby jednak uczynić naszą opowieść bardziej przejrzystą należy stwierdzić,
że Quinn ani nie urzędował w biurze, ani nie zabiegał o głosy wyborców.
Nie wygłaszał żadnych mów, nie widziano go także przy żadnej z urn
wyborczych. Po prostu działał. Napoleon robił również tylko tyle pod
Austerlitz.
Pewnego ranka siedzący za biurkiem w swoim biurze w Korporacji, Alfred
Lanning, rzucał gniewne spojrzenia spod opuszczonych gęstych, białych
brwi. Widać było, że wcale nie jest zadowolony z wizyty gościa.
Ów gość, którym był Francis Quinn, nie wydawał się zwracać na to
większej uwagi. Jego głos był profesjonalnie przyjacielski:
- Zakładam, że zna pan Stephena Byerley'a, doktorze Lanning?
- Słyszałem o nim. Wielu ludzi słyszało.
- Tak, ja także. Przypuszczam, że przy następnej elekcji ma pan zamiar na
niego głosować?
- Jeszcze nie wiem - Lanning z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. - Nie
śledzę pilnie życia politycznego, a więc nawet nie wiem czy ubiega się o
jakiś urząd.
- Ubiega się, a jakże. Chce zostać naszym kolejnym Burmistrzem. Co
prawda jest tylko prawnikiem, ale jego dotychczasowe zasługi...
- Tak, tak, słyszałem już o tym - przerwał Lanning. - Ale czy zechciałby pan
przejść wreszcie do rzeczy?
- Oczywiście, panie Lanning - głos Quinna był ujmująco grzeczny. - Otóż
chciałbym, aby pan Byerley pozostał adwokatem i sądzę, iż w pańskim
interesie leży, aby mi w tym dopomóc.
- W moim interesie? - białe brwi Lanninga opadły jeszcze niżej. - Przyznam,
że nie rozumiem.
- Powiedzmy, że leży to w interesie Korporacji. Przyszedłem do pana jako
do Honorowego Dyrektora Naukowego, panie Lanning. Wiadomo mi, że
pański obecny status w firmie przypomina "zasłużonego męża stanu".
Pański głos jest w dalszym ciągu słuchany z uwagą, lecz jednocześnie ma
pan coś, co nazwałbym swobodą w wyborze charakteru działania - nawet
jeżeli działanie takie byłoby troszeczkę niezgodne z zasadami.
Lanning zamyślił się na chwilę, po czym spojrzał na przybysza z nagłym
zainteresowaniem.
- Obawiam się, że w dalszym ciągu pana nie rozumiem, panie Quinn.
- Nie dziwię się, panie Lanning, choć to przecież takie proste. Pozwoli pan?
- Quinn zapalił cienkiego papierosa i uśmiechnął się lekko. - Mówiliśmy o
panu Byerley'u. To dziwny, a zarazem niezwykle ciekawy osobnik. Jeszcze
trzy lata temu był zupełnie nieznany, a w tej chwili jest postacią
pierwszoplanową. To mężczyzna o niezwykłej sile przebicia i
możliwościach. Niestety, nie jest moim przyjacielem...
- Rozumiem - mechanicznie wtrącił Lanning przyglądając się z uwagą
paznokciom.
- W zeszłym roku - kontynuował swobodnie Quinn - postanowiłem przyjrzeć
się trochę bliżej życiu pana Byerley"a. Gdyby pan wiedział, w jak wielu
przypadkach to pomaga... - przerwał na chwilę i uśmiechnął się ponownie.
- Ale przeszłość pana Byerley'a jest nienaganna. Spokojne życie w małym
miasteczku, wykształcenie uniwersyteckie, żona, która umarła młodo,
jeden niezawiniony wypadek samochodowy, przeprowadzka do metropolii i
wreszcie kariera prawnicza.
Francis Quinn pokręcił powoli głową i dodał:
- A jego obecne życie... Aha, przypomniało mi się coś. Nasz prawnik nigdy
nie je!
- Co takiego? - Lanning spojrzał na Quinna ostrym nagle wzrokiem.
- On nigdy nie je - powtórzył wolno Quinn, kładąc nacisk na poszczególne
sylaby. - Sprawdziłem to bardzo dokładnie. Nigdy nie widziano go, aby
cokolwiek jadł albo pił. Nigdy! Czy rozumie pan znaczenie, tego słowa? Po
prostu nigdy!
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Czy aż tak bardzo ufa pan
swoim detektywom?
- Oczywiście. Co więcej, nigdy nie widziano go, aby cokolwiek pił. Nie
chodzi mi tutaj o nadużywanie napojów alkoholowych. Nie widziano także,
aby kiedykolwiek spał. Są jeszcze inne sprawy, ale sądzę, że już wie pan,
co mnie do pana sprowadza.

Lanning oparł głowę o oparcie fotela. Przez chwilę panowała cisza. Potem
stary dyrektor potrząsnął wojno głową.
- Nie. Jeżeli chce pan zasugerować to, co wydaje mi się, że pan chce,
muszę panu od razu powiedzieć, że to zupełnie niemożliwe.
- Ależ on nie jest w pełni człowiekiem, doktorze Lanning.
- Gdyby powiedział mi pan, że jest przebranym Szatanem, to istniałaby
niewielka szansa, iż mógłbym w to uwierzyć.
- Mówię panu, doktorze Lanning, że to robot.
- A ja powtarzam panu, panie Quinn. że to najbardziej niedorzeczna
koncepcja, jaką kiedykolwiek słyszałem. Ponowna chwila ciszy.
- Niemniej jednak spodziewam się, że wyjaśni pan tę niedorzeczność w
ramach prac pańskiej Korporacji - Quinn z wystudiowaną obojętnością
zapalił papierosa.
- Z pewnością nie zrobię niczego takiego, panie Quinn. Pan wydaje się
poważnie sugerować, że Korporacja bierze udział w życiu politycznym
Regionu.
- Niemniej jednak nie ma pan wyboru. Przypuśćmy, że podam te fakty, bez
sprawdzenia, do wiadomości opinii publicznej. Dowody są wystarczające...
- Nie sądzę.
- ...a mogę zapewnić, że będą jeszcze lepsze. Z pewnością nie byłoby to
panu na rękę, opinia publiczna bowiem mogłaby poważnie zaszkodzić
interesom Koncernu. Sądzę, że zna pan ścisłe przepisy zabraniające
używania robotów na zamieszkałych światach?
- Oczywiście - parsknął Lanning.
- Wie pan, że Amerykańskie Roboty są jedynym wytwórcą robotów
pozytronowych w całym Systemie Słonecznym, a jeżeli Byerley jest
robotem, to z całą pewnością jest właśnie robotem pozytronowym. Zdaje
pan sobie także sprawę, że wszystkie roboty pozytronowe są
wypożyczane, a nie sprzedawane, i że Korporacja pozostaje właścicielem
każdego wypożyczonego robota, a co za tym idzie, jest za niego w pełni
odpowiedzialna.
- Panie Quinn, możemy łatwo udowodnić, że Koncern nigdy nie
wyprodukował robota typu humanoidalnego.
- Czy wyprodukowanie takiego robota byłoby możliwe? Oczywiście teoretycznie.
- Tak, byłoby możliwe.
- I oczywiście w sekrecie, jak podejrzewam. Nawet nie przeglądając
pańskich książek.
- Jeśli chodzi o sam mózg, to w jego wytworzenie zaangażowanych jest tak
wiele czynników, że sam proces pozostaje pod najściślejszą kontrolą
rządową.
- Tak, ale same roboty zużywają się, niszczą i są remontowane.
- W takich wypadkach ich mózgi są natychmiast niszczone.
- Naprawdę? - po raz pierwszy Quinn pozwolił sobie na leciutką nutę
sarkazmu. - A gdyby przypadkowo jeden mózg nie został zniszczony i
czekałaby na niego gotowa struktura humanoida?
- To niemożliwe!
- Będzie pan musiał udowodnić to rządowi i opinii publicznej, więc dlaczego
nie spróbuje pan udowodnić mi tego właśnie teraz?
- Tylko jaki mielibyśmy właściwie w tym cel? - zapytał zirytowany nie na
żarty Lanning. - Przecież to pozbawione większego sensu.
- Drogi doktorze Lanning. Dla Korporacji byłoby niezwykle korzystnie
zmusić poszczególne Regiony, aby zezwoliły na używanie robotów
humanoidalnych na zamieszkałych światach. Przecież dawałoby to
ogromne zyski! Lecz na szczęście uprzedzenie opinii publicznej do takich
praktyk jest zbyt wielkie. Załóżmy, że udałoby się wam przekonać do nich
ludzi - zręczny adwokat, dobry mer okazaliby się robotami. A więc
dlaczego nie kupić takiego samego lokaja? Rozumie mnie pan?
- Nie. I mówiąc szczerze, to jest tak fantastyczne, że aż śmieszne.
- A więc dlaczego nie chce pan tego udowodnić? A może woli pan to zrobić
na forum publicznym?
Światło w gabinecie było przyćmione, ale nie na tyle, by ukryć wyraz
niesmaku malujący się na twarzy Lanninga, Powolnym ruchem dotknął
przycisku na biurku i światła w pomieszczeniu zajaśniały pełnym blaskiem.
- No dobrze - mruknął. - Zobaczymy.
Twarz Stephena Byerley'a z pewnością nie należała do prostych w opisie.
Według aktu urodzenia miał 40 lat i na tyle właśnie wyglądał, jednak ta
prezencja charakteryzowała człowieka zdrowego i zadbanego.
Było to szczególnie widoczne, gdy się śmiał - a śmiał się właśnie teraz,
głośno i rytmicznie, z chwilowymi przerwami...
- Naprawdę, doktorze Lanning. Ja... robotem?
Jednak chmurna twarz Lanninga daleka była od uśmiechu. Uczynił jakiś
nieokreślony gest w kierunku siedzącej obok kobiety, ale ta pozostała
nieporuszona. W końcu przemówił, starannie akcentując wagę
wypowiadanych słów:
- To nie jest moja sugestia, sir. Ponieważ wiem, że nasza Korporacja nigdy
pana nie skonstruowała, jest pan - w sensie legislacyjnym - członkiem
społeczności ludzkiej. Ale z uwagi na to, że zostało nam przedłożone
poważne oświadczenie przez człowieka o pewnej pozycji społecznej...
- Proszę nie wymieniać jego nazwiska, jeśli ma to naruszyć granitowy mur
pańskiej etyki, doktorze. Dla wygody dyskusji powiedzmy, że był to Frank
Quinn i proszę kontynuować.
Zirytowany Lanning rzucił mu ostre spojrzenie i ciągnął sztywniejszym tonem:
- No więc stanowczo stwierdza on, że jest pan robotem. Wobec tego
jestem zmuszony prosić pana o pełną współpracę w celu wyjaśnienia tej
niedorzecznej sprawy. Jeżeli oświadczenie tego człowieka zostanie podane
do wiadomości opinii publicznej, nawet bez sprawdzenia faktów, będzie to
poważny cios dla Korporacji, którą reprezentuję. Czy rozumie pan moje
stanowisko?
- Oczywiście, wyraził się pan dostatecznie jasno. Chociaż zarzut już sam w
sobie jest po prostu śmieszny. Proszę o wybaczenie, jeśli poczuł się pan
dotknięty moim wybuchem śmiechu. Zatem w jaki sposób mogę panu
pomóc?
- To powinno być proste. Musi pan tylko udać się do najbliższej restauracji i
dać sobie zrobić zdjęcie w trakcie spożywania posiłku - mówiąc to Lanning
oparł się ciężko o oparcie fotela. Siedząca obok niego kobieta w dalszym
ciągu przyglądała się Byerley'owi z chłodnym zainteresowaniem. Jak do tej
pory nie wypowiedziała, ani słowa.
Palce Byerley'a przez chwilę błądziły po leżącym na biurku mosiężnym
przycisku do papierów.
- Nie sądzę, abym mógł wyświadczyć panu tę przysługę - powiedział w
końcu.
Widząc, że Lanning już otwiera usta. podniósł w górę rękę.
- Niech pan posłucha, doktorze Lanning. Doceniam to, że uważa pan całą
sprawę za wyjątkowo nieprzyjemną i że został pan zmuszony do zajęcia się
nią wbrew własnej woli. Niemniej dotyczy mnie ona w zbyt niezwykły
sposób. aby mogła być tolerowana.
- Po pierwsze, dlaczego sądzi pan, że Quinn - ta osoba o pewnej pozycji
społecznej, jak sam pan to określił - po prostu nie zmusza pana, aby robił
pan to, co właśnie robi?
- A po drugie - kontynuował - dlaczego osoba o takiej reputacji jak pan
wystawia się na ryzyko poważnego ośmieszenia nie będąc pewna, czy za
tym wszystkim nie kryje się coś jeszcze?
W oczach Byerley'a rozbłysły iskierki humoru.
- Nie zna pan Quinna, doktorze Lanning. Potrafi tak spreparować stały
grunt, że nawet kozica połamałaby sobie na nim nogi. Przypuszczam, że
powiedział panu o śledztwie, jakie podjął w związku z moją skromną
osobą?
- Dostatecznie, aby przekonać mnie, że samemu Koncernowi byłoby dość
trudno odeprzeć te zarzuty. Pan dokonałby tego o wiele szybciej i w
sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości.
- A więc uwierzył mu pan, gdy twierdził, że nie jem? Jest pan naukowcem,
doktorze Lanning. a więc proszę pomyśleć logicznie: nie zaobserwowano,
że jadłem, a więc nie jem - Q.E.D!1
- Stosuje pan dość dziwną taktykę, panie Byeriey. Wręcz przeciwnie.
Usiłuję tylko wyjaśnić cos, co panu i Quinnowi wydaje się bardzo
skomplikowane. Widzi pan, rzeczywiście nie sypiam dużo. a już zupełnie
nie zdarza mi się to w miejscach publicznych. Jadam zawsze samotnie --
przyznaję, że to dość niezwykła przywara, ale zapewniam pana, że
zupełnie niegroźna. Niech mnie pan posłucha, doktorze Lanning: załóżmy,
że mamy polityka, który za wszelką cenę chce utrącić kandydata do
urzędu i w trakcie szperania w jego prywatnym życiu natrafia na
śmiesznostki. Choćby takie, jakie właśnie wymieniłem. Przypuśćmy w
dalszym ciągu, że aby rozłożyć przeciwnika na obie łopatki przychodzi do
pańskiego biura jako idealny agent. Czy naprawdę sądzi pan, że powie:
"Taki a taki facet jest robotem, bo nie jada nigdy z ludźmi i nigdy nie
widziałem, aby zasnął w środku przemówienia, a kiedy zajrzałem do jego
okna w głębokiej nocy siedział na łóżku z książką, a jego lodówka była
pusta?" Jeżeli ująłby to w ten sposób, z całą pewnością zadzwoniłby pan po
kaftan bezpieczeństwa. Ale gdyby powiedział: "On nigdy nie je i on nigdy
nie śpi", wtedy szok takiego kategorycznego twierdzenia uczyniłby pana
ślepym na fakt, iż takie twierdzenie jest właściwie niemożliwe do
udowodnienia! Rozumie mnie pan?
- Rozumiem, sir - upierał się dalej Lanning. - Ale obalenie takiego
twierdzenia wymagałoby z pańskiej strony tylko jednego: publicznego
posiłku.
Byerley westchnął i odwrócił się do kobiety, która wciąż go obserwowała.
- Pani Susan Calvin, jak sądzę?
- Tak, panie Byerley.
- Jest pani psychologiem w Amerykańskich Robotach, prawda?
- Jestem robotopsychologiem.
- Och, a czy psychicznie roboty różnią się tak bardzo od ludzi?
- To zależy - Susan Calvin pozwoliła sobie na chłodny uśmiech. - Roboty są
z gruntu przyzwoite.
Adwokat popatrzył na nią uważnie i uśmiechnął się szeroko.
- Dobra odpowiedź. A więc jest pani robotopsychologiem, ale przede
wszystkim kobietą. I założę się, że zrobiła pani coś, o czym dr Lanning
nawet nie pomyślał.
- A cóż takiego?
- Z pewnością ma pani w torebce coś do jedzenia. Na krótką chwilę oczy
Susan Calvin straciły swój zwykły, obojętny wyraz.
- Zastanawia mnie pan, panie Byerley. Otworzyła torebkę, wyjęła soczyste
jabłko i wręczyła mu je bez słowa. Byerley powoli, nie śpiesząc się, odgryzł
potężny kawałek i powoli przełknął.
- Widział pan, doktorze Lanning?
Lanning uśmiechnął się z widoczną ulgą.
- Byłam oczywiście ciekawa, czy pan rzeczywiście je zje - powiedziała
Susan Calvin. - Ale nie udowadnia to niczego, niestety.
Lanning ponownie zesztywniał.
- Dlaczego nie? - zapytał uśmiechając się Byerley.
- To oczywiste. Doktorze, gdyby ten człowiek był humanoidalnym robotem,
byłby jednocześnie perfekcyjną imitacją człowieka. Musiałby taki być. W
końcu obserwujemy innych ludzi przez całe nasze życie. Jeżeli rzeczywiście
jest on robotem, to wypada tylko żałować, że nie jest to dzieło
Amerykańskich Robotów. Czy naprawdę przypuszcza pan, że ktoś, kto
przykłada niezwykłą wagę do takich szczegółów, jak karnacja skóry czy
wygląd tęczówki oka zapomniałby o takich elementarnych sprawach, jak
jedzenie i spanie? Nie sądzę. A więc posiłek nie może być prawdziwym
dowodem.
- Poczekajcie chwileczkę - wtrącił Lanning. - W końcu nie jestem takim
głupcem, za jakiego mnie oboje bierzecie. W tej chwili nie interesuje mnie
problem człowieczeństwa pana Byerley'a. Chcę tylko pomóc wyjść
Korporacji z tej paradoksalnej sytuacji. Dalej uważam, że publiczny posiłek
zakończyłby całą sprawę i to bez względu na to, co zrobi Quinn. Detale
możemy zostawić prawnikom i robotopsychologom.
- Drogi doktorze Lanning - wtrącił łagodnie Byerley.
- Zapomniał pan o politycznej stronie tego incydentu. Zależy mi w takim
samym stopniu, aby zostać wybranym, jak Quinnowi, aby mnie zatrzymać.
A tak przy okazji - czy zauważył pan, iż po raz pierwszy nazwał go po
nazwisku? Wiedziałem, że w końcu pan to zrobi.
- A co mają do tego wybory? - zapytał Lanning z rumieńcami na policzkach.
- Opinia publiczna ma czasami dwa końce, doktorze. Jeżeli Quinn
rzeczywiście ma zamiar rozpocząć przeciwko mnie kampanię twierdząc, że
jestem robotem, mam zamiar mu na to pozwolić.
- To znaczy, że pan... - Lanning był autentycznie wytrącony z równowagi.
- Właśnie. Zaczekam, aż sam ukręci sobie powróz na własną szyję.
- Jest pan bardzo pewny swego.
- Chodźmy, Alfredzie - powiedziała Susan Calvin wstając. - Nie możemy za
tego człowieka zmieniać zdania.
- A widzi pani? - uśmiechnął się uprzejmie Byerley. - Okazuje się, że jest
pani także zwykłym psychologiem.

Wieczorem tego samego dnia, samochód Stephena Byerley'a zaparkował


na automatycznej ścieżce prowadzącej do garażu, a on sam przeszedł
przez ścieżkę i wszedł do domu.
Siedząca w fotelu na kółkach postać uniosła głowę i uśmiechnęła się.
Twarz Byerley'a rozjaśniła się głębokim uczuciem miłości. Podszedł bliżej.
Jedną połowę twarzy kalekiego mężczyzny zdeformowały głębokie,
rozległe blizny.
- Spóźniłeś się, Steve - głos był szorstkim, niewyraźnym szeptem.
- Wiem, John, wiem. Ale miałem dzisiaj do rozwiązania zabawny i
interesujący problem.
- Jaki? - zniszczona twarz i zmieniony głos nie były w stanie przekazać
żadnej ekspresji, ale w jasnych oczach błysnęła wyraźna obawa. - Coś, z
czym nie możesz sobie poradzić?
- Nie jestem pewny. Być może będę potrzebował twojej pomocy. W końcu
to ty jesteś ten najinteligentniejszy w rodzinie. Chcesz, żebym zabrał cię
do ogrodu? Jest taki piękny wieczór.
Silne ramiona Byerley'a niezwykle łagodnie podniosły kalekiego
mężczyznę z fotela. Przeszli przez pokój, potem przez specjalną rampę
wjazdową dla wózka i znaleźli się w ogrodzie na tyłach domu.
- Dlaczego nie pozwalasz mi korzystać z wózka, Steve? To głupie.
- Lubię się tobą zajmować. A zresztą nie przesadzaj, John. Myślisz, że nie
wiem. że cieszysz się, gdy choć na chwilę pozbędziesz się tego cholernego
wózka? Jak się dzisiaj czujesz? - powoli posadził kalekiego mężczyznę na
dywanie z miękkiej trawy.
- A jak mam się czuć? Powiedz mi lepiej coś więcej o tych twoich
kłopotach.
- Kampania Quinna oprze się na twierdzeniu, że jestem robotem.
Oczy Johna otworzyły się szeroko.
- Skąd wiesz? To niemożliwe. Nie wierzę.
- A jednak to prawda. Przysłał do mnie dwoje znakomitych naukowców z
Amerykańskich Robotów, aby wysondowali sytuację.
Dłonie Johna powoli zacisnęły się w pięści.
- Rozumiem.
- Nie martw się. Mam pomysł. Posłuchaj i powiedz, czy możemy to zrobić...

Wieczorne spotkanie w gabinecie Lanninga szybko przerodziło się w


pojedynek spojrzeń. Quinn wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w
Lanninga, który piorunował wzrokiem Susan Calvin. Ona z kolei
wpatrywała się beznamiętnie w Quinna. Wreszcie Quinn przerwał
przeciągającą się ciszę:
- To bluff. Gdyby tak zrobił, byłby to koniec jego kariery.
- Czy gotów jest się pan o to założyć? - zapytała obojętnym tonem Susan
Calvin.
- No cóż, to wy ryzykujecie.
- Niech pan posłucha - przerwał mu agresywnie Lanning. - Zrobiliśmy to, o
co pan prosił. Byliśmy świadkami, jak ten człowiek jadł. To śmieszne
upierać się, że jest robotem.
- Pani też tak uważa? - Quinn zwrócił się do Susan Calvin. - Lanning
powiedział, że jest pani ekspertem.
- Susan... - zaczął Lanning głosem, w którym brzmiało coś na kształt
groźby.
- Dlaczego nie pozwoli jej pan mówić? - wpadł mu w słowo Quinn. -
Przecież nie przyszła tu po, to, aby imitować słupek u bramy, prawda?
Lanning poczuł ogarniający go niepokój. Od tego, co do tej pory
doświadczył, do pierwszej fazy paranoi był już tylko jeden krok.
- No dobrze, a wiec mów, Susan - skapitulował. - Nie będziemy ci
przerywali.
Susan Calvin posłała mu pozbawione humoru spojrzenie, po czym jej zimne
oczy spoczęły na twarzy Quinna.
- Są tylko dwa sposoby, aby zdecydowanie określić, czy Byerley jest
robotem, czy nie. Jak na razie przedstawia nam pan tu dowody zupełnie
przypadkowe, których w dodatku nie może pan wystarczająco
udokumentować. Sądzę, że pan Byerley Doskonale zdaje sobie z tego
sprawę.
- Metody udowodnienia tego, jak już wspominałam, są dwie: fizyczna i
psychiczna. Fizycznie może go pan prześwietlić, na przykład promieniami
rentgena. Jak, to już pański problem. Metoda psychologiczna to
studiowanie jego zachowania, bo jeżeli byłby robotem pozytronowym,
musi podporządkować się głównym Prawom Robotyki. Zna pan te prawa,
panie Quinn?
Zacytowała mu je dokładnie, słowo po słowie, opierając się na Podstawach
Robotyki.
- Coś słyszałem - przyznał ostrożnie Quinn.
- A więc to proste - kontynuowała psycholog. - Jeżeli Byerley złamie
którekolwiek z trzech podstawowych praw będzie to oznaczało, że nie jest
robotem. Niestety, jeżeli zachowa się zgodnie z nimi, także nie udowodni
to, że jest robotem.
Brwi Quinna powędrowały do góry.
- Niby dlaczego?
- Ponieważ, jeżeli spojrzy pan na ten problem trochę szerzej, dojdzie pan
do wniosku, że trzy Prawa Robotyki są głównymi zasadami moralnymi
ogromnej większości systemów etycznych na świecie. Przecież każdy
człowiek ma instynkt samozachowawczy, instynkt przetrwania. To Prawo
Trzecie dla robota. Także każdy człowiek z rozwiniętym instynktem
społecznym i systemem wartości akceptuje polecenia władzy zwierzchniej:
swojego szefa, lekarza rządu, przestrzega prawa i porządku - nawet jeżeli
sprzeczne jest to z jego wygodą czy bezpieczeństwem. A to z kolei Prawo
Drugie dla robota. I w końcu przecież każdy człowiek powinien kochać
bliźniego swego jak siebie samego, dbać o żonę i rodzinę. To Prawo
Pierwsze robotyki. Innymi słowy, jeżeli Byerley zachowuje się zgodnie z
prawami robotyki, może to świadczyć, że jest robotem, ale równocześnie
może świadczyć także o tym, że jest bardzo etycznym człowiekiem.
- To znaczy - powiedział Quinn - że pani nigdy nie będzie w stanie
udowodnić, że on jest robotem.
- Ale być może będę w stanie udowodnić, że nie jest robotem.
- To niezupełnie taki dowód, o jaki mi chodziło.

W głowie Lanninga zaświtała nieoczekiwanie zupełnie nowa myśl.


- Czy nie przyszło wam do głowy, że funkcja prokuratora okręgowego to
raczej dziwne zajęcie dla robota? Postępowanie sądowe w stosunku do
ludzi - skazywanie ich na śmierć, powodowanie cierpienia...
- Nie, nie może pan ujmować tego w ten sposób - podchwycił z zapałem
Quinn. - Funkcja prokuratora nie czyni z niego człowieka. Czy znacie jego
rozprawy sądowe? Czy wiecie, że zawsze szczyci się tym, że nigdy nie
skazał niewinnego człowieka? Że uniewinniał ludzi, ponieważ dowody
zgromadzone przeciwko nim nie satysfakcjonowały go do końca, chociaż
prawdopodobnie mógłby przekonać ławę przysięgłych, aby skazała ich na
śmierć?
Lanning pokręcił głową.
- Nie, Quinn. W prawach robotyki nie ma nic, co uwzględniałoby ludzką
winę. Robot nie może sadzić, czy istota ludzka zasługuje na śmierć, czy
nie. On nigdy nie może skrzywdzić człowieka, obojętnie - skończonego
łajdaka, czy anioła.
- Alfredzie - przerwała Susan Calvin zmęczonym głosem. - Nie pleć
głupstw. A co się stanie, jeżeli robot natknie się na szaleńca,
podkładającego właśnie ogień pod dom pełen ludzi? Powstrzyma tego
szaleńca, prawda?
- Oczywiście?
- A jeżeli jedynym sposobem na powstrzymanie go będzie zabicie...
Lanning wydał z siebie nieokreślone chrząknięcie i zamilkł.
- ...wtedy zrobiłby wszystko, Alfredzie, aby go nie zabić. Gdyby jednak ten
szaleniec zginął, wtedy robot z pewnością wymagałby psychoterapii,
ponieważ popadłby w obłęd stojąc przed dylematem: zabić szaleńca
wbrew Prawu Pierwszemu, czy też - zgodnie z tym Prawem - chronić za
wszelką cenę większą ilość ludzi? Ale fakt pozostałby faktem - zginął
człowiek i zabił go robot.
- A więc zakładamy, że Byerley jest szalony? - zapytał Lanning z całym
sarkazmem, na jaki było go stać.
- Nie. On osobiście nigdy nie zabił żadnego człowieka. On tylko eksponuje
fakty, które ukazują jakiegoś człowieka jako niebezpiecznego wobec
większej grupy ludzi, którą nazywamy społeczeństwem. Ochrania tę
większą liczbę zgodnie z maksimum potencjału Prawa Pierwszego. Ale na
tym jego rola się kończy. To sędzia skazuje oskarżonego na śmierć lub
więzienie, to kat pozbawia go życia. Byerley nie ma z tym nic wspólnego.
On tylko ujawnia prawdę i chroni społeczeństwo. Panie Quinn, muszę się
panu przyznać, że od kiedy zwrócił się pan do nas z całą tą sprawą,
przyjrzałam się bliżej karierze pana Byerley'a. Zastanowiło mnie tylko to,
że podczas swych mów nigdy nie zwraca się bezpośrednio do ławy
przysięgłych z wnioskiem o karę śmierci. Wiem także, że kiedyś
występował publicznie z wnioskiem o zniesienie kary śmierci, proponując
ufundowanie w zamian zakładów, w których kryminaliści poddawani byliby
leczeniu neuropsychiatrycznemu. Wydaje się bardziej wierzyć w
skuteczność leczenia, niż w karę za popełnioną zbrodnię. To bardzo
znaczące.
- Naprawdę? - uśmiechnął się Quinn. - A może znaczące dla zachowania
robota?
- Być może. Nie będę zaprzeczała. Działalność tego typu może być
prowadzona przez robota, lecz równocześnie przez niezwykle uczciwego
człowieka.
Zniecierpliwiony Quinn zwrócił się do Lanninga:
- Doktorze Lanning, jest przecież możliwe zbudowanie robota typu
humanoidalnego, który w sposób perfekcyjny przypominałby istotę ludzką,
prawda?
- Muszę przyznać, że Amerykańskie Roboty istotnie przeprowadzały takie
eksperymenty - stwierdził niechętnie Lanning. - Ale były to eksperymenty
bez pozytronowego mózgu, oczywiście. Używając ludzkiej tkanki i przy
odpowiedniej kontroli hormonalnej można wyhodować na silikonowym
szkielecie mięśnie i skórę, które oprą się najdokładniejszym badaniom.
Oczy, włosy czy karnacja skóry byłyby naprawdę ludzkie, a nie
humanoidalne. Jeżeli doda pan do tego pozytronowy mózg i parę zabawek
jakie ma pan w środku, otrzyma pan doskonałego humanoida.
- Jak długo trwałoby skonstruowanie takiego robota? - spytał krótko Quinn.
Lanning zastanowił się przez chwilę.
- Jeżeli miałby pan przygotowane całe wyposażenie... powiedzmy, jakieś
dwa miesiące.
Polityk wyprostował się w swoim fotelu.
- A wiec będziemy musieli zobaczyć, co pan Byerley ma w środku.
Ostrzegam: narobi to sporo szumu wokół Amerykańskich Robotów, ale
mieliście swoją szansę.
Gdy zostali sami, Lanning zwrócił się niecierpliwie do Susan Calvin: -
Dlaczego upierasz się...
- Czego ty właściwie chcesz? - przerwała mu ostro. - Prawdy czy mojej
rezygnacji? Nie będę kłamała. A Korporacja z całą pewnością potrafi
zadbać o siebie sama. Nie bądź tchórzem.
- A co będzie - zapytał Lanning - jeżeli rzeczywiście otworzy Byerley'a i
posypią się z niego kółka i sprężynki? Co wtedy?
- Nie zrobi tego. Byerley jest dostatecznie inteligentny, żeby do tego nie
dopuścić.

Na tydzień przed nominacją Byerley'a na kandydata na urząd Burmistrza,


wiadomość rozeszła się po mieście. Właściwie słowo "rozeszła się" jest
nieodpowiednie. Wybuchła jak bomba, powodując śmiech i burzę
nieustannych spekulacji. A ponieważ za tym wszystkim kryła się ręka
Quinna, który bezustannie podgrzewał atmosferę, śmiech stawał się coraz
silniejszy, a spekulacje coraz bardziej nieprawdopodobne.
Sama konwencja miała w sobie coś z rozhukanego rumaka. Nie
zaplanowano żadnego współzawodnictwa. Mianowany mógł być jedynie
Byerley. Nawet teraz nie było żadnego zastępcy. Musiano go mianować,
ale wywołało to kompletny zamęt.
Nie byłoby to takie złe, gdyby przeciętny osobnik nie pozostawał rozdarty
pomiędzy potwornością zarzutu, gdyby okazał się prawdziwy, a sensacyjną
fantazją, gdyby okazał się fałszywy.
W dzień po pośpiesznej nominacji Byerley'a gazety opublikowały długi
wywiad z Susan Calvin, którą określały jako "światowego eksperta w
dziedzinie robotopsychologii i pozytroniki."
Wywiad ów dolał oliwy do ognia.
Na to tylko czekali fundamentaliści. Nie byli żadna partią polityczną czy też
sektą religijną. Byli po prostu ludźmi, którzy nie zdołali zaadaptować się do
tego, co kiedyś nazwano Wiekiem Atomu w dniach, kiedy atom był jeszcze
nowością. Aktualnie mienili się wyznawcami Prostego Życia, które dla tych
co je wiedli prawdopodobnie wcale nie było takie proste.
Sami fundamentaliści w zasadzie nie wnieśli nic nowego do wzrostu
powszechnej niechęci w stosunku do robotów i ich wytwórców, lecz
wystąpienie Quinna i późniejsza analiza Susan Calvin sprawiła, że niechęć
ta stała się widoczna.
Ogromne zakłady - Amerykańskie Roboty stały się widownią tak licznych
wystąpień, że musiały zaangażować armię uzbrojonych strażników.
Dom Stephena Byerley'a w centrum miasta aż roił się od policji.
Kampania polityczna oczywiście utraciła wszystkie swoje atrybuty i
przypominała kampanię jedynie w tym, iż była czymś zapełniającym lukę
pomiędzy nominacją a elekcją.

Stephen Byerley nie pozwolił, aby niewielki człowieczek wchodzący do jego


gabinetu wytrącił go z równowagi.
Na zewnątrz domu, przed linią ponurych strażników, oczekiwał
podekscytowany tłum reporterów i fotografów, Jedna z bardziej
przedsiębiorczych stacji telewizyjnych wycelowała nawet kamerę w
kierunku wejścia do prostego domu prokuratora, a ożywiony sztucznie
komentator nie przestawał przemawiać do mikrofonu.
Niewielki człowieczek podszedł pewnym siebie krokiem w stronę Byerley'a,
wyciągając przed siebie ogromny, gęsto zadrukowany arkusz.
- To jest, panie Byerley, nakaz sądowy upoważniający mnie do
przeszukania wszystkich pomieszczeń w celu stwierdzenia obecności
nielegalnych hm... mechanizmów lub robotów.
Byerley wziął papier, przejrzał go pobieżnie i oddając go uśmiechnął się
ironicznie,
- Wszystko w porządku. A więc proszę robić, co do pana należy. Pani
Hoppen - zwrócił się do gospodyni, która pojawiła się właśnie w drzwiach. -
Proszę im pomóc i wskazać wszystkie pomieszczenia.
Niewielki człowieczek, którego nazwisko brzmiało Harroway, zawahał się
na moment, poczerwieniał i próbując pochwycić spojrzenie Byerley"a rzucił
pod adresem towarzyszących mu policjantów:
- A więc chodźmy.
Dziesięć minut później był już z powrotem.
- Tak szybko? - zbył go Byerley tonem osoby, która nie jest zainteresowana
całą tą sprawą.
Harroway odchrząknął i odezwał się agresywnie:
- Panie Byerley, nasze instrukcje przewidywały przeszukanie tego domu
bardzo dokładnie.
- I cóż stanęło na przeszkodzie?
- Powiedziano nam dokładnie, czego mamy szukać.
- A więc?
- Nie owijając w bawełnę, panie Byerley, kazano nam sprawdzić przede
wszystkim pana.
- Mnie? - adwokat wydał się być szczerze rozbawiony. - A w jaki sposób ma
pan zamiar to zrobić?
- Mam przy sobie aparat Peneta...
- A więc chce mnie pan prześwietlić? A jest pan do tego upoważniony?
- Widział pan nakaz.
- Czy mógłbym zobaczyć go ponownie? Harroway, którego czoło lśniło za
sprawą czegoś więcej, niż tylko zwykłego entuzjazmu, podał mu go
niechętnie po raz wtóry.
- Tu jest napisane wyraźnie, gdzie ma pan szukać - powiedział spokojnie
Byerley. - Cytuję: "posiadłość mieszkalną należącą do Stephena Allena
Byerley'a, mieszczącą się przy 355 Willow Grove, razem z przylegającymi
do niej garażami, przybudówkami i innymi budynkami na terenie
posiadłości..." i tak dalej. Wszystko w porządku. Ale nie ma tu nic, mój
dobry człowieku, na temat przeszukania mego wnętrza. Nie jestem częścią
posiadłości. Może pan przeszukać moje ubranie jeżeli obawia się pan, że
ukrywam robota w kieszeni.
Harroway dobrze wiedział, komu zawdzięcza swoją obecną - lepiej płatną -
pracę. Teraz musiał wykonać ją do końca.
- Niech pan posłucha - rozpoczął z lekką pogróżką w głosie. - Wolno mi
przeszukiwać wszystkie meble w pańskim mieszkaniu i wszystko, co w nich
znajdę. A pan właśnie siedzi w fotelu, prawda?
- Błyskotliwe spostrzeżenie. Ale ja nie jestem meblem, przyjacielu. I jako
pełnoprawnemu członkowi społeczeństwa - co mam udokumentowane
oświadczeniem psychiatrycznym - przysługują mi pewne prawa,
ustanowione przez władze Regionu. A więc uprzedzam pana, że
przeszukiwanie mnie będzie pogwałceniem mego prawa do intymności.
Ten dokument nie daje panu takich uprawnień.
- Oczywiście, ale jeżeli jest pan robotem, nie przysługują panu żadne
prawa.
- To prawda. Ale w pańskim dokumencie określony jestem jako człowiek.
- Gdzie? - Harroway spojrzał na papier.
- Tam, gdzie jest napisane: "posiadłość należącą do..." i tak dalej. Robot nie
może posiadać żadnej własności. I może pan powiedzieć swemu
pracodawcy, panie Harroway, że jeżeli spróbuje uzyskać podobny papier
stwierdzający, że nie jestem człowiekiem, natychmiast stanie przed sądem
pod zarzutem zniesławienia, gdzie będzie musiał udowodnić, że
rzeczywiście jestem robotem, na podstawie informacji posiadanych w
chwili obecnej. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Harroway ruszył w stronę drzwi. Nagle przystanął i odwrócił się.
- Twardy z pana gracz, panie Byerley - przez chwilę stał nieruchomo,
trzymając rękę w kieszeni. Gdy wyszedł, uśmiechnął się w stronę kamer i
pomachał ręką w kierunku reporterów.
- Będziemy mieli coś dla was jutro, chłopcy. Macie na to moje słowo.
Gdy usadowił się już w czekającym samochodzie, z kieszeni wyjął maleńki
aparacik i obejrzał go troskliwie. Pierwszy raz wykonywał zdjęcia
przenośnym aparatem Peneta. Miał nadzieje, że zdjęcie rentgenowskie
wyszło dobrze.
Quinn i Byerley nigdy jeszcze nie spotkali się twarzą w twarz. Rozmowa przez
wideotelefon była do tego czymś dostatecznie zbliżonym. Tak naprawdę
rzeczywiste były jedynie słowa, bowiem twarze pozostawały zbiorem
czarnych i białych kropek na ekranie.
To Quinn był tym, który zainicjował tę rozmowę. On tez przemówił jako
pierwszy, zaczynając bez zbytnich ceregieli:
- Pomyślałem, że zechce pan wiedzieć, Byerley, że zamierzam podać do
wiadomości opinii publicznej fakt, iż nosi pan na sobie osłonę przeciwko
promieniom Peneta.
- Ach tak? W takim razie już pan to zrobił. Od paru tygodni moje wszystkie linie
są na podsłuchu, dlatego też postanowiłem zaszyć się w domu.
Ton głosu Byerley'a był miły, nieomal przyjacielski. Wargi Quinna zacisnęły
się lekko.
- Ta linia jest ekranowana. Ale i tak podejmuję pewne ryzyko, dzwoniąc do
pana.
- Mogę sobie wyobrazić. Nikt nie wie, że to właśnie pan stoi za całą tą
sprawą, prawda? A więc mówi pan, że noszę osłonę? Sądzę, że dowiedział
się pan o tym ze zdjęcia, które pański piesek zrobił pomimo mego
kategorycznego sprzeciwu? I kiedy okazało się, że zostało ono
prześwietlone?
- Chyba zdaje pan sobie sprawę, Byerley, co to oznacza? Dla każdego
stanie się jasne, że nie ma pan odwagi poddać się badaniu promieniami
rentgena?
- Jak również że pan czy też pańscy ludzie dokonali nielegalnego
pogwałcenia mego prawa do intymności?
- Do diabła z tym, nikt nie będzie o tym pamiętał.
- Niewiele przejmuje się pan prawami poszczególnych obywateli, prawda?
A ja właśnie uważam je za podstawowe i nienaruszalne. I właśnie dlatego
nie poddam się badaniu promieniami rentgena, a gdy zostanę
zaprzysiężony będę czuwał, aby przestrzegano tego także w stosunku do
innych obywateli.
- Z pewnością byłoby to bardzo piękne przemówienie, panie Byerley,
chociaż nie sądzę, aby ktokolwiek panu uwierzył. Zbyt górnolotne, aby
było prawdziwe. A tak przy okazji - zeszłego wieczoru w pańskim domu nie
było wszystkich stałych domowników.
- Co pan powie?
Quinn sięgnął w głąb i na ekranie wideotelefonu pojawiły się trzymane
przez niego jakieś papiery.
- Zgodnie z raportem, brakowało jednej osoby. Kaleki.
- Właśnie - przerwał spokojnie Byerley. - Sam pan powiedział: "kaleki". Mój
stary nauczyciel, który mieszka razem ze mną, od dwóch miesięcy jest na
wsi. Potrzebuje czegoś, co potocznie określa się mianem "wypoczynku".
Czyżby i na to potrzebował pańskiego zezwolenia?
- Pański nauczyciel? Jakiś naukowiec?
- Zanim został kaleką, był wybitnym prawnikiem. Ma także zezwolenie
rządowe na przeprowadzanie prac badawczych w dziedzinie biofizyki we
własnym laboratorium. Wyniki tych prac przedkładane są odpowiednim
czynnikom, do których mogę pana odesłać. Jest to rodzaj nieszkodliwego
hobby dla tego biedaka. Pomagam mu w pewnym stopniu, rozumie pan.
- Rozumiem. A czy ten... ten nauczyciel... wie coś na temat produkcji
robotów?
- Nie mogę określić zakresu jego wiedzy w dziedzinie, w której jestem
zupełnym laikiem.
- Czy może posiadać pozytronowe mózgi?
- Niech pan zapyta o to swoich przyjaciół z Amerykańskich Robotów. Oni
powinni wiedzieć.
- Panie Byerley, mówiąc krótko pański kaleki nauczyciel jest prawdziwym
Stephenem Byerley'em. Pan natomiast jest robotem stworzonym przez
niego. Możemy to udowodnić. To on uczestniczył w tym wypadku
samochodowym, a nie pan. To także możemy sprawdzić.
- Naprawdę? A więc życzę powodzenia.
- Możemy także łatwo odszukać miejsce "wypoczynku" tego pańskiego
nauczyciela i sprawdzić, co się tam właściwie dzieje.
- Nie sądzę, Quinn - uśmiechnął się szeroko Byerley. - Tak się
nieszczęśliwie dla pana składa, że mój nauczyciel jest człowiekiem
poważnie chorym. Jego rezydencja na wsi jest miejscem jego odpoczynku.
To posiadłość prywatna i nie otrzyma pan zezwolenia na wejście, opierając
się jedynie na swych śmiesznych przypuszczeniach. Niemniej jednak może
pan spróbować.
Quinn wychylił się zbliżając twarz do ekranu. Zmarszczki na jego czole
stały się doskonale widoczne.
- Byerley, dlaczego pan to ciągnie? Pan nie może zostać wybrany.
- Nie mogę?
- A jak pan myśli? Czy naprawdę sądzi pan, że uporczywe odmowy
uczynienia jakiejkolwiek próby obalenia twierdzenia, że jest pan robotem -
a mógłby pan uczynić to niezwykle łatwo łamiąc jedno z praw robotyki -
nie obróci się w końcu przeciwko panu?
- Jedno co wiem to właśnie to, że z mało znanego prawnika stałem się
nagle gwiazdą pierwszej wielkości. I to dzięki panu. Jest pan znakomitym
publicystą.
- Ale pan jest robotem.
- To trzeba udowodnić.
- Zrobię to w stopniu wystarczającym jeszcze przed wyborami.
- A więc czym pan się martwi? Wygrał pan!
- Żegnam - wycedził Quinn zjadliwie i wyłączył się.
- Do widzenia - powiedział Byerley do pustego już ekranu wideotelefonu.

Byerley przywiózł swego "nauczyciela" z powrotem na tydzień przed


wyborami. Powietrzna taksówka opadła w odległej dzielnicy miasta.
- Lepiej zostań tutaj do wyborów - powiedział Byerley. - Gdyby coś poszło
nie tak, lepiej żebyś przebywał od tego wszystkiego z dala.
- Istnieje niebezpieczeństwo rozruchów? - zapytał niewyraźnym, bolesnym
szeptem John.
- Prawdopodobieństwo istnieje, jak zwykle zresztą, ze strony
fundamentalistów. Ale nie spodziewam się niczego poważnego.
Funkcjonują raczej jako irytujący czynnik. A więc zostaniesz tutaj? Proszę.
Nie będę sobą martwiąc się o ciebie.
- Dobrze, zostanę. Wciąż myślisz, że wszystko pójdzie dobrze?
- Jestem tego pewny. Czy nikt cię nie niepokoił?
- Nie. Nikt.
- A co z twoją częścią?
- Wszystko w porządku. Nie powinno być żadnych kłopotów.
- A więc uważaj na siebie, John. I jutro oglądaj telewizję - Byerley delikatnie
uścisnął poskręcaną dłoń.

Głębokie zmarszczki na czole Lentona były oznaką głębokiego niepokoju.


Jego zadanie należało do wyjątkowo niewdzięcznych - prowadził kampanię,
która dawno już przestała być kampanią - dla człowieka, który nie dość. że
odmawiał ujawnienia swej strategii, to równocześnie nie godził się na
żadną inną.
- Nie możesz! - było to jego ulubione powiedzenie. W ciągu paru ostatnich
dni było to jego jedyne powiedzenie. - Mówię ci, Steve, że nie możesz!
Stanął w rozkroku przed prawnikiem, który siedział wygodnie w fotelu.
Właśnie przeglądał maszynopis swego przemówienia.
- Odłóż to, Steve. Słuchaj, ten tłum w większości złożony będzie z
fundamentalistów. Nawet nie dopuszczą cię do głosu. Prędzej już obrzucą
kamieniami. Dlaczego upierasz się, aby występować przed publicznością?
- Chcesz przecież, żeby mnie wybrano, prawda? - zapytał spokojnie
Byerley.
- Wybrano! Nie wygrasz, Steve. A ja próbuję uratować ci życie.
- Och, nie jestem przecież w niebezpieczeństwie.
- On nie jest w niebezpieczeństwie! - Lenton wydał z siebie dziwaczny,
zgrzytliwy jęk. - A więc upierasz się wyjść na balkon i przemawiać
sensownie do 50 tysięcy szaleńców jak jakiś średniowieczny dyktator?
Byerley spojrzał na zegarek.
- Za pięć minut. Gdy tylko rozpocznie się czas antenowy.
Odpowiedź Lentona była krótka i węzłowata. Nie nadawała się do
przytoczenia.

Ciżba ludzka kłębiła się gęsto na obszarze otoczonym podwójnymi linami.


Każde drzewo i dach pobliskich domów już od rana miały swoich
lokatorów. Reszta świata, dzięki kampanii Quinna wlepiła wzrok w
wideoodbiorniki.
Ta ostatnia myśl przywołała na twarz Byerley'a lekki półuśmiech, ale
szybko przestał się uśmiechać, gdy spojrzał na rozfalowany w dole tłum. W
upalnym powietrzu atmosfera wrogości wydawała się szybko gęstnieć.
Jego wystąpienie już od samego początku właściwie trudno było nazwać
sukcesem. Napotkało wycie nieprzyjaznego tłumu i ochrypłe wrzaski
fundamentalistów, którzy uformowali oddzielne, agresywne grupy. Byerley
przemawiał dalej, wolno, bez emocji...
Siedząc w swym biurze przed ekranem wideo, Lenton rwał włosy z głowy i
czekał na krew.

Nagle na placu powstało wyraźne zamieszanie. Jakiś niewielki, o


wytrzeszczonych oczach i w przykrótkim ubraniu człowieczek przepychał
się uparcie przez tłum w kierunku balkonu. Za nim. równie uparcie,
przeciskał się policjant. Byerley wreszcie zauważył sprawcę całego tego
zamieszania i wychylił się z balkonu.
- Co pan mówi? - zapytał, bowiem widać było. że wargi chudego
mężczyzny poruszały się, jednak głos ginął w ryku tłumu. - Jeżeli ma pan
jakieś pytanie dotyczące elekcji, odpowiem panu - zwrócił się w kierunku
stojących obok strażników. - Sprowadźcie tego człowieka tutaj.
W tłumie wyraźnie wyczuwało się wzrost napięcia. Tu i ówdzie podniosły
się krzyki apelujące o ciszę i po chwili wrzaski rzeczywiście zaczęły
cichnąć. Chudy mężczyzna, dysząc ciężko z wyczerpania, staną! wreszcie
twarzą w twarz z Byerley'em.
- Ma pan do mnie jakieś pytania? - zapytał spokojnie Byerley.
- Uderz mnie! - wrzasnął nagle chudy mężczyzna zachrypniętym głosem i
podniósł do góry brodę.
- Uderz mnie! Mówisz, że nie jesteś robotem? Udowodnij to! Nie możesz
uderzyć człowieka, ty draniu!
Na całym placu zapadła złowieszcza, pełna napięcia cisza.
- Nie mam powodu, aby pana uderzyć - powiedział Byerley przyglądając
się z ciekawością swemu rozmówcy.
Chudy mężczyzna roześmiał się.
- Bo nie możesz mnie uderzyć. Nie uderzysz mnie! Nie jesteś człowiekiem!
Jesteś cholernym robotem!
Wargi Byerley"a zacisnęły się w wąską linię. Na oczach całego tłumu i
przed milionami widzów przed wideoodbiornikami, jego ręka zatoczyła
krótki łuk i grzmotnęła w podbródek mężczyzny z siłą, która wyrzuciła go w
górę i po krótkim locie posłała w przeciwny kąt balkonu. Podczas całego
tego wydarzenia twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, poza absolutnym
zaskoczeniem.
- Przepraszam - powiedział Byerley. - Zabierzcie go stąd i dopilnujcie, żeby
mu niczego nie brakowało. Gdy skończę, będę chciał z nim porozmawiać.
Gdy dr Calvin ruszyła ze swego zastrzeżonego miejsca na parkingu, tylko
jeden reporter dostatecznie szybko otrząsnął się z szoku i zdążył rzucić się
za nią zadając tylko jedno pytanie.
- Jest człowiekiem - mruknęła robotopsycholog przez ramię.
To wystarczyło. Reporter pognał w sobie tylko znanym kierunku.
Resztę przemówienia określić można było jako "mówione, ale nie
słuchane".

Dr Calvin i Stephen Byerley spotkali się ponownie na tydzień przed


objęciem przez niego funkcji Burmistrza. Było już dobrze po północy.
- Nie wygląda pan na zmęczonego - powiedziała dr Calvin.
Burmistrz-elekt uśmiechnął się.
- Istotnie, rzadko się męczę. Ale proszę nie wspominać o tym Quinnowi.
- Nie zrobię tego. A wracając do Quinna, wysnuł on całkiem interesującą
hipotezę. Aż szkoda, że trzeba ją było zniszczyć. Zna ją pan, mam
nadzieję?
- Tylko częściowo.
- Była niezwykle dramatyczna. Stephen Byerley był młodym prawnikiem,
utalentowanym mówcą, wielkim idealistą - i ogromnie interesował się
biofizyką. Interesuje się pan robotyką, panie Byerley?
- Och, tylko aspektem legalnym.
- Ten Stephen Byerley przejawiał ogromne zainteresowanie. Lecz na
nieszczęście zdarzył się wypadek. Żona Byerley'a zginęła, z nim los
obszedł się jeszcze gorzej. Stracił nogi, twarz, głos. Część jego umysłu
została hm... zwichrowana. Nie mógł poddać się operacji plastycznej.
Odciął się od świata, kariery - pozostała mu tylko nieprzeciętna
inteligencja i sprawne ręce. Jakimś sposobem wszedł w posiadanie
pozytronowego mózgu - i to w dodatku najnowszej generacji,
przystosowanego do rozwiązywania skomplikowanych problemów natury
etycznej - i zbudował dla niego wspaniałe ciało. Wyszkolił go, aby stał się
tym, czym on sam nie mógł już nigdy być. Wysłał go w świat jako
Stephena Byerley'a, a sam pozostał zdziwaczałym, starym nauczycielem,
którego nikt nie zna...
- Na nieszczęście - powiedział Burmistrz-elekt z uśmiechem - zniszczyłem
te wszystkie bzdury uderzając wtedy tego człowieka. Gazety podają, że
właśnie to przekonało panią, aby wydać ostateczny werdykt, iż jestem
człowiekiem.
- Proszę mi powiedzieć jak to się właściwie stało? To nie mogło być
zupełnie przypadkowe.
- Bowiem istotnie nie było. W dużej mierze zawdzięczam to wszystko
Quinnowi. Moi ludzie zaczęli, rozpuszczać plotki, że nigdy nie uderzyłem
człowieka, że jestem niezdolny do uderzenia człowieka, że gdy będąc
sprowokowany nie uczynię tego, uzyska się wystarczający dowód, że nie
jestem człowiekiem. A więc zaaranżowałem to głupie wystąpienie
przewidując, że w atmosferze powszechnej histerii zawsze znajdzie się
ktoś, kto będzie chciał sprawdzić ten zarzut osobiście. Przyznaję, że był to
z mojej strony pewien trick. Taki, w którym rozbudzone sztucznie
namiętności wykonały za mnie całą robotę. No i oczywiście efekt
emocjonalny tego wszystkiego był taki, że moja elekcja stała się pewna. A
o to mi właśnie chodziło.
Robotopsycholog w zamyśleniu skinęła głową.
- Widzę, że istotnie wszedł pan na moje poletko. Ale zgadzam się, że było
to nieuniknione. Chociaż właściwie przykro mi, że stało się tak, jak się
właśnie stało. Lubię roboty. Lubię je nawet bardziej niż ludzi. Jeżeli
kiedykolwiek będzie stworzony robot, który stanie się sędzią, to wierzę, że
ze swych obowiązków wywiąże się lepiej niż człowiek. Prawa Robotyki
czynią go niezdolnym do krzywdzenia ludzi, do tyranii, przekupstwa czy
uprzedzeń. A po odsłużeniu odpowiedniego okresu po prostu odszedłby -
nawet pomimo tego, iż byłby nieśmiertelny - ponieważ niemożliwym
byłoby dla niego skrzywdzenie ludzi poprzez ujawnienie, że rządził nimi
robot. Byłoby to prawie idealnie.
- Za wyjątkiem tego, że pozytronowy mózg mimo wszystko nie posiada
złożoności mózgu ludzkiego. To mogłoby się odbić na sprawowanej przez
niego funkcji.
- Och, mógłby mieć doradców. Nawet ludzki mózg nie jest zdolny do
sprawowania rządów bez pomocy z zewnątrz.
Przez chwilę Byerley przyglądał się Susan Calvin z zainteresowaniem.
Nagle zapytał:
- Dlaczego pani się uśmiecha, dr Calvin?
- Uśmiecham się, ponieważ mimo wszystko Quinn nie pomyślał o
wszystkim.
- A więc uważa pani, że ta historia nie jest jeszcze zakończona?
- Prawie. Przez trzy miesiące przed okresem elekcji, ten Stephen Byerley, o
którym wspominał Quinn, ten kaleka, z jakichś tajemniczych powodów był
na wsi. Wrócił akurat na to pańskie słynne już przemówienie. A w końcu, to
co zrobił już raz, mógłby przecież zrobić po raz drugi. Szczególnie że ten
drugi raz byłby już o wiele prostszy niż pierwszy..
- Obawiam się, że niezupełnie panią rozumiem, dr Calvin.
Kobieta wstała i wygładziła fałdy sukienki. Była gotowa do wyjścia.
- Tylko w jednym wypadku robot może uderzyć człowieka nie łamiąc przy
tym Prawa Pierwszego. Tylko w jednym.
- Tak? A jaki to wypadek?
- Gdy osoba, która została uderzona, jest także robotem.
Uśmiechnęła się ciepło i podeszła w stronę drzwi.
- Do widzenia, panie Byerley. Mam nadzieję głosować na pana za pięć lat -
gdy będzie się pan ubiegał o urząd Koordynatora.
Stephen Byerley roześmiał się.
- No cóż, muszę przyznać, że to dość naciągnięta koncepcja.
Cicho zamknęła za sobą drzwi.

Wpatrywałem się w nią z czymś w rodzaju przerażenia.


- Czy to prawda?
- Całkowicie.
- A więc ten wielki Byerley był po prostu robotem?
- Och, w tej chwili nie ma już sposobu, aby się o tym przekonać. Osobiście
uważam, że był. Ale gdy zdecydował się umrzeć, poddał się atomizacji -
tak więc nigdy nie uzyskano dostatecznego dowodu. A zresztą, cóż to
właściwie za różnica?
- No cóż...
- Podziela pan powszechne uprzedzenia, które są zupełnie bezpodstawne.
Był bardzo dobrym Burmistrzem, pięć lat później rzeczywiście został
Regionalnym Koordynatorem. A gdy w 2044 roku Regiony Ziemi
sformowały Federację, został pierwszym Koordynatorem Światowym.
Przecież w tym czasie to właśnie Maszyny rządziły światem.
- Ale...
- Żadne ale! Maszyny są robotami i one rządzą światem. Dopiero pięć lat
temu odkryłam całą prawdę. Było to w 2052 roku. Byerley kończył właśnie
drugą kadencję jako Koordynator Światowy...

KONFLIKT DO UNIKNIĘCIA

Koordynator miał w swym prywatnym gabinecie oryginalną ciekawostkę -


kominek. Co prawda człowiek sprzed kilku wieków mógłby go nie
rozpoznać, jako że utracił on już swoje zwykłe, funkcjonalne znaczenie.
Płomień buzował w odseparowanej wnęce za przegrodą z kwarcowego
szkła.
Szczapy drewna zapalano zdalnie drobną cząstką tego samego strumienia
energii, który docierał do wszystkich budynków socjalnych miasta. Ten
sam guzik, który inicjował zapłon, służył także do zdmuchiwania popiołu i
umożliwiał napływ świeżego drewna - jak więc widać, był to całkowicie
automatyczny kominek.
Tylko ogień był prawdziwy: we wnętrzu kominka zainstalowano mikrofon,
więc można było słyszeć trzaskanie płonących polan, no i oczywiście
widzieć, jak płomień rozkwita w podmuchach dostarczanego mu powietrza.
W grubych szkłach okularów Koordynatora odbijały się w miniaturze
tańczące wesoło płomyki. Podobne płomyki odbijały się w lodowatych
źrenicach jego gościa - dr Susan Calvin z Amerykańskich Robotów.
- Wiesz przecież, Susan, że nie zaprosiłem cię tutaj wyłącznie po to, aby
porozmawiać o błahostkach - powiedział Koordynator.
- Domyśliłam się tego, Stephen - odparła kobieta.
- Ale wciąż nie jestem pewien, jak mam wyrazić swój problem. Z jednej
strony, może się okazać zupełnie nieważny, z drugiej jednak - oznaczać
koniec ludzkości.
- Wszystkie problemy można rozwiązać, Stephen.
- Naprawdę tak sądzisz? A więc posłuchaj: World Steel donosi o
nadprodukcji rzędu 20.000 ton. Kanał Meksykański ma już dwa miesiące
opóźnienia. Kopalnie rtęci w Almadenie mają deficyt produkcji od zeszłej
wiosny, a z upraw hydroponicznych w Tientsinie zwalniani są ludzie. To
tylko parę spraw, jakie wydarzyły się ostatnio. Podobnych jest dużo więcej.
- Czy to poważne? Nie jestem ekonomistką, a więc trudno mi to ocenić.
- Samo w sobie nie. Do Almadeny można wysłać ekspertów od wydobycia,
gdyby sprawy potoczyły się rzeczywiście źle. Inżynierowie hydroponicy
mogą pracować na Jawie lub Cejlonie, jeżeli w Tientsinie jest ich
rzeczywiście za dużo. Wyprodukowaną nadwyżkę 20 tysięcy ton stali
przemysł światowy spożytkuje w parę dni, a otwarcie Kanału
Meksykańskiego parę miesięcy później niż planowano także nie będzie
miało większego znaczenia. To Maszyny mnie martwią - rozmawiałem już
nawet o tym z waszym Dyrektorem Naukowym.
- Z Vincentem Silverem? Nic mi o tym nie wspominał.
- Bowiem specjalnie go o to prosiłem.
- I co ci właściwie powiedział?
- O tym później, jeżeli pozwolisz. Teraz chciałbym porozmawiać o
Maszynach. I chciałbym porozmawiać o nich z tobą, ponieważ jesteś
jedyną osobą na świecie, która rozumie roboty na tyle dobrze, aby mi
pomóc. A może ujmuję to za bardzo filozoficznie?
- Dzisiejszego wieczora, Stephen, możesz mówić jak ci się podoba pod
warunkiem, że powiesz mi wreszcie, o co ci właściwie chodzi.
- Ta niewielka nierównowaga w naszym systemie podaży i popytu, o której
ci już wspominałem, może stanowić pierwszy krok w stronę ostatecznej
wojny.
- Hmm. Mów dalej.
Susan Calvin, chociaż siedziała w komfortowym fotelu, nie pozwoliła sobie
na relaks. Jej chłodna, o cienkich ustach twarz nie zmieniła się z upływem
lat i chociaż Stephen Byerley był jedynym człowiekiem, któremu ufała
całkowicie, niełatwo pozbywała się nawyków, które kształtowały ją przez
blisko siedemdziesiąt lat życia.
- Każdy okres w rozwoju ludzkości, Susan - mówił Koordynator - miał swój
własny, szczególny rodzaj konfliktu, swój własny problem, który mógł być
rozstrzygnięty wyłącznie siłą. I za każdym razem okazywało się, że sama
siła nie była wystarczającym czynnikiem do jego rozwiązania. Zamiast
tego przekształcał się on w serię konfliktów. by potem zniknąć samoistnie
z... -jak to się mówiło? - ach, "nie z hukiem, ale ze skowytem", kiedy
zmieniały się warunki ekonomiczne i socjalne. A potem pojawiał się nowy
problem i nowa seria wojen... Jest to, jak widać, niekończący się cykl.
- Rozważmy stosunkowo niedawne czasy - ciągnął. - W okresie od
szesnastego do osiemnastego wieku trwał w Europie okres dynastycznych
wojen, kiedy to najważniejszym pytaniem było, jaki dom panować ma na
kontynencie: Habsburgów czy Burbonów? Był to jeden z tych
"nieuniknionych konfliktów", ponieważ Europa najwyraźniej nie mogła
istnieć rządzona w części przez jednych, a w części przez drugich.
- Ale okazało się, że jednak mogła. I żadna wojna nie zmiotła jednych,
wynosząc przy tym drugich. Aż do nowych rozruchów społecznych we
Francji w 1789 roku, kiedy to najpierw Burboni, a potem Habsburgowie
wylądowali na zakurzonym śmietniku historii.
- W tych samych wiekach w Europie szalały nawet bardziej barbarzyńskie
wojny religijne, które wybuchały na tle podobnego pytania: czy Europa ma
być protestancka czy katolicka? Nie mogła być w połowie taka i w połowie
taka. A wiec musiał rozstrzygnąć miecz - tyle że nie rozstrzygnął. W Anglii
formowała się już industrializacja, a na starym kontynencie rósł nowy
nacjonalizm. W wieku dziewiętnastym i dwudziestym mieliśmy cykl wojen
nacjonalistyczno-imperialistycznych, w których najważniejszym pytaniem
było: które części Europy maja kontrolować ekonomiczne źródła i nadwyżki
produkcyjne pozostałej części świata'? Oczywiście reszta świata nie mogła
funkcjonować jako część Anglii, Francji czy Niemiec - dopóki ruch
nacjonalistyczny nie rozprzestrzenił się do tego stopnia, aż zdecydowano,
że wszystkie pozostałe części świata mogą istnieć zupełnie samodzielnie.
Także i w tym przypadku nie dokonały tego wojny - westchnął. - A więc
daje nam to podstawy do pewnych przypuszczeń...
- Tak, Stephen, wyjaśniłeś to już dostatecznie jasno - przerwała Susan
Calvin. - Tylko wydaje mi się, że twoje spostrzeżenia mają jednak pewne
luki.
- Nie, Susan, nie masz racji. Są to rzeczy oczywiste, które cały czas mamy
przed oczami. I właśnie dlatego tak trudno jest nam je zauważyć. Jest takie
powiedzenie: "Oczywiste, jak nos na twarzy". Ile zobaczysz tego nosa,
jeżeli nie staniesz przed lustrem? W dwudziestym wieku rozpoczęliśmy
nowy cykl wojen - ale właściwie jak powinniśmy je nazwać? Ideologiczne?
Emocje religijne połączone z systemami ekonomicznymi? I ponownie wojny
te były "nieuniknione", lecz tym razem pojawiła się już broń atomowa, tak
więc ludzkość nie mogła już sobie pozwolić na kolejną nieuchronność.
Wtedy właśnie powstały roboty.
- Pojawiły się w samą porę, a wkrótce po nich nastąpiła era podróży
nadprzestrzennych. Nie wydawało się już ważne, jaki system ma panować
nad światem: Adama Smitha czy Karola Marksa. Po prostu oba straciły
nagle na znaczeniu. Oba musiały się przystosować i zakończyły ten proces
prawie w tym samym miejscu.
- A więc deus ex machina w podwójnym sensie - skomentowała Susan
Calvin.
Koordynator uśmiechnął się lekko.
- Właśnie, Susan. Nie słyszałem jeszcze, abyś bawiła się w dwuznaczniki,
ale masz rację. Istniało jednak inne niebezpieczeństwo. Koniec jednego
problemu zazwyczaj dawał początek następnemu. Nasza nowa ekonomia,
oparta w dużej mierze na robotach, mogła wytworzyć swe własne
problemy, no i dlatego mamy Maszyny. Teraz ekonomia Ziemi jest stała i
pozostanie stała, ponieważ opiera się na decyzjach podejmowanych przez
maszyny liczące, których najważniejszym zadaniem jest troska o dobro
ludzkości, zgodnie zresztą z wszechwładna potęgą Prawa Pierwszego. Ale
chociaż Maszyny są jedynie największymi i najlepszymi wynalezionymi do
tej pory konglomeratami obwodów liczących, to w dalszym ciągu roboty
funkcjonują w obrębie znaczenia Prawa Pierwszego, więc cała ekonomia
Ziemi pozostaje w zgodzie z najlepiej pojętym interesem Człowieka.
Wszyscy ludzie na Ziemi wiedzą, że nie będzie już bezrobocia, spadków lub
braków produkcji. Marnotrawstwo i głód to hasła w słownikach
historycznych. Podobnie rozwiązano problem posiadania środków
produkcji. Ktokolwiek je aktualnie posiada (jeżeli takie słowo w ogóle
jeszcze istnieje) może je używać tylko w sposób wytyczony przez Maszyny
- nie dlatego, że jest do tego zmuszony, ale po prostu wie. że ów sposób
jest najlepszy.
- Położyło to kres wojnom: nie tylko ostatniemu cyklowi, ale także
wszystkim potencjalnym, przyszłym, chyba że...
Przerwał i milczał przez dłuższą chwilę, aż Susan musiała wtrącić:
- Chyba że...
- Chyba że Maszyny nie będą spełniały swych funkcji.
- Rozumiem. Stąd te wszystkie niedociągnięcia, o których wspominałeś.
- Właśnie. Tych błędów nie powinno być. Dr Silver powiedział mi, że one po
prostu nie mają prawa zaistnieć.
- Czyżby zaprzeczał faktom? To do niego niepodobne.
- Nie. Uznaje fakty, oczywiście. Zaprzecza jedynie, jakoby jakikolwiek błąd
w Maszynie odpowiedzialny był za tak zwany (to jego określenie) błąd w
odpowiedzi. Twierdzi, że Maszyny są samoregulujące się i istnienie takiego
błędu byłoby w pewnym sensie pogwałceniem praw natury.
- A ty powiedziałeś, żeby jego chłopcy mimo wszystko się upewnili.
- Susan, po prostu czytasz w moich myślach. Istotnie tak powiedziałem.
Ale on odparł, że nie może.
- Zbyt zajęty?
- Nie, to nie to. Powiedział, że żaden człowiek nie jest w stanie tego zrobić.
Mówił to naprawdę szczerze. Powiedział mi także, a ja mam nadzieję, że
zrozumiałem go prawidłowo, że Maszyny są gigantycznymi
ekstrapolacjami. Zespół matematyków pracował całymi latami, aby
opracować pozytronowy mózg, który wykonywałby kalkulacje określonego
typu. Posługując się tym mózgiem stworzyli mózg jeszcze bardziej
skomplikowany, i tak dalej. Według Silvera to, co nazywamy Maszynami,
jest rezultatem dziesięciu takich kroków.
- Tak, to brzmi prawdopodobnie. Na szczęście nie jestem matematykiem.
Biedny Vincent. Jest jeszcze taki młody. Dyrektorzy przed nim, Alfred
Lanning i Peter Bogert już nie żyją, a i oni nie natknęli się na tego typu
problem. Ja także nie. Być może wszyscy robotycy powinni już odejść,
ponieważ nie jesteśmy w stanie zrozumieć naszych własnych kreacji.
- Nie sądzę. Maszyny nie są supermózgami, chociaż tak przedstawia je
dodatek w Sunday Times. To wciąż tylko maszyny liczące, do których
można wprowadzić nieograniczoną ilość danych, a one analizują je prawie
z szybkością światła ekstrapolując najkorzystniejsze rozwiązania. Ich
kontrola leży już poza możliwościami człowieka. Ale spróbowałem czegoś
innego.
- Sam zapytałem Maszynę - wyjaśnił po chwili. - W najściślejszym sekrecie
wprowadziliśmy pierwotne dane. potem odpowiedź, a potem
wprowadziliśmy dane z aktualną sytuacją od czasu nadprodukcji stali i
spytaliśmy o wyjaśnienie niezgodności.
- I jaka była odpowiedź?
- Mogę ci ją zacytować: "Sprawa nie wymaga wyjaśnienia". Kropka.
- A jak to zinterpretował Vincent?
- Dwojako. Albo nie dostarczyliśmy Maszynie odpowiedniej ilości danych
co, jak przyznał Silver, było mało prawdopodobne, albo Maszyna nie może
przyznać, że potrafi dać odpowiedź na podstawie danych, w których ukryte
jest niebezpieczeństwo dla człowieka. To naturalnie wchodzi w zakres
Prawa Pierwszego. Właśnie dr Silver zasugerował, że powinienem
skonsultować się z tobą.
Susan Calvin wyglądała na bardzo zmęczoną.
- Jestem już stara, Stephen. Gdy zmarł Peter Bogert zaproponowano mi
stanowisko Dyrektora Naukowego. Odmówiłam. Już wtedy nie byłam
młoda i nie chciałam ponosić dodatkowej odpowiedzialności. Pozwolili
młodemu Silverowi zająć to stanowisko i sądzę, że był to słuszny wybór.
Proszę cię Stephen, pozwól mi zachować mój status. Moje badania
rzeczywiście dotyczą interpretacji zachowań robotów w świetle Trzech
Praw Robotyki. Ale teraz mamy te nieprawdopodobne maszyny liczące.
Oczywiście, są maszynami pozytronowymi i muszą przestrzegać Praw
Robotyki. Ale nie mają osobowości i ich funkcje są drastycznie
ograniczone. Muszą być, ponieważ są tak niesamowicie wyspecjalizowane.
Stąd bardzo niewiele miejsca na jakiekolwiek oddziaływanie na te prawa.
Innymi słowy po prostu nie wiem, jak mogę ci pomóc. Koordynator
roześmiał się krótko.
- Niemniej jednak pozwól, że powiem ci resztę. Powiem ci, co ja o tym
wszystkim sądzę, a ty być może będziesz w stanie stwierdzić czy jest to
możliwe w świetle robotyki.
- Postaram się.
- Dobrze. A więc widzisz, skoro Maszyny dają złe odpowiedzi, a ich
przyczyną nie może być złe funkcjonowanie, nasuwa się tylko jedno
wytłumaczenie. Po prostu otrzymują źle dane! Innymi słowy problem jest z
ludźmi, a nie z robotami. A więc wybrałem się w międzyplanetarną podróż
inspekcyjną...
- Z której dopiero co wróciłeś do Nowego Jorku.
- Właśnie. Ta podróż była konieczna, ponieważ w tej chwili posiadamy
cztery Maszyny, z których każda kontroluje jeden z Regionów
Planetarnych. I wszystkie cztery podają niedokładne lub nawet błędne
interpretacje danych.
- Och, przynajmniej to jest zrozumiałe, Stephen. Jeżeli którakolwiek z
Maszyn jest niedokładna, automatycznie odbija się to na rezultatach
pozostałych trzech, ponieważ dane z wszystkich czterech Maszyn
uzupełniają się wzajemnie tworząc jedną całość informatyczną. Przy
fałszywych założeniach otrzymujemy fałszywe odpowiedzi.
- Też mi się tak wydawało. Słuchaj, mam tutaj zarejestrowane rozmowy z
każdym Regionalnym Vice-Koordynatorem. Może zechciałabyś je ze mną
przesłuchać? Aha, jeszcze jedno. Słyszałaś może o nazwie "Społeczeństwo
dla Ludzkości"?
- Tak. To odłam fundamentalistów, którzy przez lata skutecznie hamowali
proces zatrudnienia robotów pozytronowych w przemyśle. "Społeczeństwo
dla Ludzkości" jest ruchem skierowanym przeciwko Maszynom, prawda? -
Właśnie, ale... no cóż. posłuchaj sama. Od czego zaczniemy? Zacznijmy od
Regionu Wschodniego.

Region Wschodni:
a - Obszar: 7.500.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 1.700.000.000
c - Stolica: Szanghaj
Pradziadek Ching Hso-lina został zamordowany w trakcie inwazji
Japończyków na stare Republiki Chińskie i nie było nikogo, naturalnie
oprócz jego pełnych szacunku dzieci, kto opłakiwałby jego utratę lub
nawet wiedział, że zginął. Dziadek Ching Hso-lina przeżył wojnę domową
późnych lat czterdziestych, ale oprócz jego pełnych szacunku dzieci nie
było nikogo, kto wiedziałby o tym lub dla kogo miałoby to jakieś znaczenie.
Ale to właśnie Ching Hso-lin był Regionalnym Vice-Koordynatorem
mającym w swej pieczy ekonomiczny dobrobyt połowy ludzkości Ziemi.
Być może to właśnie było powodem, dla którego jedyną dekorację na
ścianach gabinetu Chinga stanowiły tylko dwie mapy. Pierwsza była
starym, ręcznym dziełem sztuki, zakreślającą akr lub dwa ziemi i
przyozdobioną niemodnymi piktografami starych Chin. W poprzek
wyblakłych już znaków wiła się wąska odnoga rzeki, a wykonany
delikatnymi pociągnięciami pędzla wizerunek kilku chat wskazywał
miejsce, gdzie przyszedł na świat dziadek Chinga.
Druga mapa była olbrzymia, o ostro zarysowanych granicach, zaś wszelkie
nazwy wypisano cyrylicą. Czerwony, oznaczający Region Wschodni obszar
obejmował swym zasięgiem to, co kiedyś było Chinami, Indiami. Birmą,
Indochinami oraz Indonezją. Na tej mapie, w dawnej prowincji Syczuan
znajdował się maleńki, prawie niewidoczny znaczek postawiony przez
samego Chinga, a oznaczający posiadłość przodków.
Właśnie przed tą mapą stał teraz Ching, przemawiając w swej nienagannej
angielszczyźnie do Stephena Byerley'a:
- Nikt nie wie lepiej niż pan. panie Koordynatorze, że moja praca tutaj to w
ogromnym stopniu czysta synekura. Zajmuję się co prawda pewnymi
sprawami socjalnymi i administracyjnymi, ale całą resztę wykonuje
Maszyna. Co pan sądzi na przykład o naszych Zakładach Hydroponicznych
w Tientsinie?
- Wspaniałe! - odparł z przekonaniem Byerley.
- To tylko jeden z tuzinów takich zakładów i do tego wcale nie największy.
Szanghaj, Batawia, Kalkuta. Bangkok - są o wiele większe i mają za
zadanie wyżywić przeszło bilion ludzi.
- A jednak - przerwał mu Byerley - macie tu pewne kłopoty z
zatrudnieniem. Czyżbyście produkowali nadwyżki żywnościowe? Absurdem
byłoby twierdzić, że cała Azja cierpi na nadmiar pożywienia.
Ciemne oczy Chinga zmrużyły się lekko.
- Nie, do tego jeszcze nie doszło. Prawdą jest, że w ciągu paru miesięcy
kilka cystern w Tientsinie zostało zamkniętych, ale nie jest to nic
poważnego. Ci ludzie zostali zwolnieni tylko czasowo i jeżeli chcą, mogą
zostać wysłani do Colombo na Cejlonie, gdzie otwieramy właśnie nowy
zakład.
- A dlaczego właściwie te cysterny zostały zamknięte? Ching uśmiechnął
się uprzejmie.
- Widzę, że niewiele pan wie o hydroponice. No cóż, to było do
przewidzenia. Pochodzi pan z Północy, a tam uprawa roli jest wciąż
opłacalna. Dla ludzi z Północy wygodnie jest myśleć o hydroponice - jeżeli
w ogóle o niej myślą - jako o urządzeniu umożliwiającym wzrost rzepy na
każdym zmienionym chemicznie podłożu. W zasadzie to prawda, ale o
wiele bardziej skomplikowana. Naszym głównym, a zarazem największym
plonem (którego procent stale rośnie) są drożdże. W tej chwili mamy w
produkcji przeszło dwa tysiące szczepów drożdży, a co miesiąc dodaje się
kilka nowych. Podstawową pożywkę chemiczna dla tych szczepów
stanowią azotany i fosfory, łącznie z odpowiednimi ilościami niezbędnych
metali śladowych, aż do mikroskopijnych cząsteczek - rzędu milionowych
części po przecinku - boru i molibdenu, których obecność także jest
wymagana. Materia organiczna to głównie mieszanki cukru, otrzymywane
na drodze hydrolizy celulozy, lecz oczywiście uwzględnić należy także i
inne składniki. Aby uzyskać wydajny przemysł hydroponiczny - taki, który
umożliwiłby wyżywienie siedemnastu milionów ludzi - musimy
zaangażować się w ogromny program ponownego zalesienia olbrzymich
połaci Azji, musimy posiadać olbrzymie przetwórnie drzewa, aby
otrzymywać wystarczającą ilość celulozy, potrzebujemy energii, stali i
syntetyków chemicznych.
- A po co te ostatnie?
- Ponieważ, panie Byerley, wszystkie te szczepy mają swoje własne
odmienne właściwości. A jak już powiedziałem, udało nam się wyhodować
dwa tysiące szczepów. Befsztyk, który jadł pan na obiad, to były drożdże.
Mrożone owoce, które jadł pan na deser, były mrożonymi drożdżami. Udało
nam się także sprawić, że drożdże wyglądają, smakują i mają wszystkie
wartości odżywcze mleka. To właśnie smak, nic innego czyni drożdże tak
popularnym produktem i właśnie ze względu na smak stworzyliśmy
sztuczne, bardziej wyrafinowane szczepy, które nie mogą być już dłużej
hodowane jedynie na podstawowej pożywce z soli i cukru. Jedna odmiana
potrzebuje biotyny, inna kwasu pterylglutamowego, a jeszcze inna
siedemnastu różnych aminokwasów lub witaminy B...
Byerley poruszył się niespokojnie w swym fotelu.
- Właściwie w jakim celu mówi mi pan to wszystko?
- Pytał mnie pan, sir. dlaczego ludzie w Tientsinie pozbawieni są pracy.
Muszę to wyjaśnić trochę szerzej. Otóż nie chodzi tylko o to, że musimy
mieć te najprzeróżniejsze odżywki dla naszych drożdży. Pozostaje jeszcze
skomplikowany czynnik zmieniającej się wraz z upływem czasu
popularności drożdży, a także możliwość wyhodowania nowych odmian,
odpowiadających nowym wymaganiom i o nowej popularności. Wszystko
to musi być przewidziane i tym właśnie zajmuje się Maszyna.
- Ale nie w stopniu doskonałym.
- Nie bardzo doskonałym, ze względu na komplikacje, o jakich
wspominałem. Z tego też powodu, w tej chwili parę tysięcy pracowników w
Tientsinie pozostaje chwilowo bez pracy. Ale straty w zeszłym roku (straty
w sensie albo wadliwej podaży, albo wadliwego popytu) nie przekraczają
jednej dziesiątej procenta całego naszego obrotu produkcyjnego.
Zważywszy na to...
- W pierwszych latach działalności Maszyny liczba ta wynosiła jedną
tysięczną procenta...
- Tak, ale przez dekadę, zanim Maszyna rozpoczęła operacje na poważną
skalę używaliśmy jej, aby zwiększyć wydajność naszego tradycyjnego
przemysłu drożdżowego dwudziestokrotnie. Ze wzrostem komplikacji
należało się spodziewać pewnych niedociągnięć, chociaż...
- Chociaż...?
- Był dziwny przypadek Ramy Vrasayany.
- Co się takiego stało?
- Vrasayana odpowiedzialny był za zakłady produkujące jodynę, bez której
co prawda drożdże mogą się obejść, ale ludzie nie. Jego zakład został
niejako zmuszony do bankructwa.
- Naprawdę? Przez kogo?
- Przez konkurencję, może pan w to wierzyć lub nie. Generalnie rzecz
biorąc, jedna z najważniejszych funkcji analizy maszynowej jest wskazanie
najekonomiczniejszego sposobu dystrybucji naszych produktów. Niedobrze
jest mieć obszary zaopatrywane w niewystarczającym stopniu, ponieważ
koszty transportu są zbyt wysokie w stosunku do produkcji. Podobnie
niedobrze jest mieć obszary zaopatrywane zbyt dobrze, ponieważ
powstaje wtedy zjawisko niepotrzebnych nadwyżek żywnościowych. Tak
więc fabryki wykazywać się muszą stosunkowo stałymi wskaźnikami
produkcji, bowiem w przeciwnym przypadku występuje niepotrzebna
rywalizacja. A w wypadku Vrasayany, w tym samym mieście otwarto po
prostu ekonomiczniejszy zakład przemysłowy.
- Maszyna na to pozwoliła?
- Oczywiście. I nie jest to takie zaskakujące. Nowy system szybko się
rozprzestrzenia. Zadziwiające jest tylko to, że Maszyna nie ostrzegła go
przed tym, sugerując na przykład modernizację zakładu. No, ale w końcu
Vrasayana zaakceptował pracę jako inżynier w nowej fabryce, a jeżeli jego
odpowiedzialność i zarobki są w tej chwili trochę mniejsze, to nie ucierpiał
na tym zbytnio. Pracownicy z łatwością znaleźli nowe miejsca zatrudnienia,
a stary zakład przekształcony został w coś nowego, bardziej użytecznego.
Wszystko zostawiliśmy Maszynie.
- A więc nie macie żadnych skarg?
- Żadnych.

Region Tropikalny:
a - Obszar: 22.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 500.000.000
c - Stolica: Miasto Stołeczne
Mapie wiszącej w gabinecie Lincolna Ngomy daleko było do ręcznej
doskonałości tej, która wisiała w gabinecie Chinga.
Granice Regionu Tropikalnego zaznaczone grubą, brązową linią mieściły w
sobie olbrzymie obszary oznaczone jako "dżungle", "pustynie" oraz
"miejsca pobytu Słoni oraz innych Dzikich Bestii".
Region Tropikalny był rzeczywiście ogromny, bowiem zawierał w sobie
większość dwóch kontynentów: całą Amerykę Południową na północ od
Argentyny i całą Afrykę na południe od gór Atlas. W jego skład wchodziła
także część Ameryki Północnej na południe od Rio Grandę, a nawet Arabia,
Iran i Azja. Region ten stanowił przeciwieństwo Regionu Wschodniego.
Podczas gdy mrowiska orientu zatłoczone były połową ludzkości na 15%
obszaru Jadowego, w tropikach 15% ludzkości rozrzucona była prawie na
połowie lądowego obszaru Ziemi.
Ludność w tym Regionie wciąż się jednak rozrastała. Był to jedyny Region,
gdzie wzrost populacji przez imigrację był większy niż poprzez liczbę
urodzin - a w dodatku ci wszyscy, którzy napłynęli, mogli znaleźć dla siebie
zajęcie.
Dla Ngomy Stephen Byerley wyglądał jak jeden z tych imigrantów - biały
poszukiwacz twórczej pracy, mającej na celu przekształcenie pierwotnego
środowiska w nadające się do zamieszkania przez człowieka, lecz
jednocześnie czuł wrodzoną pogardę kogoś zahartowanego w
niesprzyjających warunkach do przybysza, urodzonego i wychowanego
pod chłodniejszym Słońcem.
Region Tropikalny miał najmłodszą stolicę na Ziemi, nazwaną po prostu
Miastem Stołecznym dzięki wzniosłemu przeświadczeniu młodości.
Położona była na żyznych wyżynach Nigerii i, oglądana przez okna
gabinetu Ngomy, błyszczała życiem i kolorami.
Ngoma roześmiał się szeroko. Był potężnym, ciemnoskórym, przystojnym
mężczyzną.
- Oczywiście - powiedział swym niewyraźnym, kolonialnym angielskim -
budowa Kanału Meksykańskiego jest opóźniona. Ale co z tego? Ukończymy
go tak czy inaczej, chłopie.
- Prace przebiegały zgodnie z harmonogramem aż do ostatniego półrocza.
Ngoma spojrzał spod oka na Byerley'a. Powoli zacisnąwszy zęby na
ogromnym cygarze odgryzł końcówkę, wypluł ją na podłogę i przypalił z
drugiego końca.
- Czy to oficjalne śledztwo, Byerley? Do czego pan właściwie zmierza?
- Ależ skąd. Po prostu jako Koordynator muszę znać takie szczegóły.
- No cóż, przyjechał pan raczej w niesprzyjającym momencie. Prawda jest
taka, że zawsze brakuje nam siły roboczej. Tu, w Tropikach, dzieje się
bardzo dużo. Kanał jest tylko jedną z tych rzeczy...
- Ale czyż wasza Maszyna nie przewiduje ilości pracowników, jaka w danym
momencie niezbędna jest przy budowie z równoczesnym uwzględnieniem
innych projektów?
Ngoma położył jedną dłoń na karku i wydmuchał zgrabne kółeczko dymu.
- Było to odrobinę nieprecyzyjne.
- Czy często się to zdarza?
- Nie częściej, niż można się było spodziewać. Nie oczekujemy od Maszyny
cudów, panie Byerley. Podajemy jej dane. Otrzymujemy odpowiedzi.
Stosujemy się do jej poleceń - tak jest dla nas wygodniej. Maszyna po
prostu oszczędza nam dużo pracy. Ale gdybyśmy musieli, moglibyśmy
obejść się bez niej. Mamy śmiałość, panie Byerley, i to jest cały sekret.
Właśnie śmiałość! Mamy nowe ziemie, które czekały na nas od tysięcy lat,
podczas gdy reszta świata rozdzierana była nędznymi waśniami ery
przedatomowej. Nie musimy jeść drożdży, jak ludzie Wschodu i nie
musimy martwić się pozostałościami ostatnich stuleci jak wy, ludzie
Północy. Zlikwidowaliśmy muchy tse-tse i moskity, a ludzie stwierdzili, że
mogą mieszkać pod naszym Słońcem i polubili je. Wyrwaliśmy dżungli
nowe ziemie i przekształciliśmy pustynie w ogrody. Mamy wciąż pod
dostatkiem węgla i ropy naftowej. A teraz prosimy po prostu świat, aby
pozostawił nas w spokoju i pozwolił nam pracować.
- No tak, pozostaje kwestia kanału - przerwał prozaicznie Byerley. - Jeszcze
sześć miesięcy temu wszystko odbywało się według planu. Co się więc
stało?
Ngoma rozłożył bezradnie ręce.
- Kłopoty z pracami - przez chwilę szukał czegoś w piętrzącym się na
biurku stosie papierów, lecz w końcu zrezygnowany machnął ręką - Miałem
tu coś na ten temat - mruknął. - No ale nic. Pewnego razu gdzieś w
Meksyku nastąpił deficyt zatrudnienia związany z kobietami. Po prostu w
okolicy nie było dostatecznej ilości kobiet. Wygląda na to, że nie
pomyślano, aby do Maszyny wprowadzić dane o różnicy płci.
Nagle spoważniał i zamyślił się na chwilę.
- Niech pan poczeka, chyba mam. Villafranca!
- Kto to taki?
- Francisco Villafranca. Był inżynierem odpowiedzialnym za całość prac.
Zaraz, zaraz... no właśnie, pamiętam. Coś się wydarzyło i nastąpił zawał.
Nic się nikomu nie stało, ale spowodowało to straszliwy bałagan. Po prostu
skandal!
- Naprawdę?
- Tak. Gdzieś w jego obliczeniach tkwił błąd - lub przynajmniej tak
twierdziła Maszyna. Władowali w Maszynę wszystkie jego dane, od których
zaczynał, lecz tym razem odpowiedzi były odmienne. Najwyraźniej
Villafranca nie wziął pod uwagę efektu gwałtownych opadów na kontury
wykopu - lub coś podobnego. Nie jestem inżynierem, rozumie pan. W
każdym bądź razie powstało sporo zamieszania, Villafranca wściekł się i
stwierdził, że odpowiedź Maszyny za pierwszym razem była inna, niż za
drugim, że wypełniał dokładnie wszystkie zalecenia Maszyny. I
zrezygnował ze stanowiska.
Namawialiśmy go oczywiście, żeby został - uzasadnione niedowierzanie,
poprzednia praca zadowalająca i wszystko to - na niższym stanowisku,
oczywiście - musiano zrobić tak dużo - błędy nie mogą pozostawać
niezauważane - złe dla dyscypliny. - O czym to ja mówiłem?
- Namawialiście go, żeby został.
- Ach tak. Ale odmówił. No cóż, nałożyło się to wszystko razem i mamy
dwa miesiące opóźnienia. Ale to nic, do diabła!
Byerley zabębnił leciutko palcami o blat biurka.
- A więc Villafranca obwinił o wszystko Maszynę?
- Oczywiście, przecież nie chciał obciążać samego siebie. Spójrzmy zresztą
prawdzie w oczy - ludzka natura jest naszym starym przyjacielem. A
zresztą przypomniało mi się jeszcze jedno... Dlaczego do cholery, nigdy nie
mogę znaleźć dokumentów, których potrzebuję? Mój system kar-toteczny
nie jest wart złamanego... Ten Yillafranca był członkiem jednej z tych
waszych północnych organizacji. Meksyk jest stanowczo zbyt blisko
północy! To także część kłopotu.
- - O jakiej organizacji pan mówi?
- "Społeczeństwo dla Ludzkości", chyba tak ją nazywają. Jeździł na
coroczne konferencje do Nowego Jorku. Zbieranina napaleńców. ale w
sumie nieszkodliwi. Wydają się nie lubić Maszyn twierdząc, że zabijają
wszelką ludzką inicjatywę. A więc Villafranca obwiniał o wszystko Maszynę.
Nie potrafił nigdy zrozumieć gromady. Czy Miasto Stołeczne wygląda,
jakby prowadzone było bez inicjatywy?
A Miasto Stołeczne rozrastało się wciąż w promiennej glorii złocistego
słońca - najnowsza i najmłodsza kreacja Homo Metropolis.

Region Europejski:
a - Obszar: 4.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 300.000.000
c - Stolica: Genewa
Region Europejski był anomalią pod paroma względami. Przede wszystkim,
jako najmniejszy z Regionów, nie stanowił nawet jednej piątej obszaru
Regionu Tropikalnego, ani jednej piątej populacji Regionu Wschodniego.
Geograficznie, obszar ten niezbyt podobny był do Europy z okresu
wczesnego atomu, bowiem w jego skład nie wchodziło to, co kiedyś
określano jako europejska część Rosji, ani Wyspy Brytyjskie, lecz
śródziemnomorskie wybrzeża Afryki i Azji oraz - poprzez dziwaczny skok
przez cały Atlantyk - Argentyna, Chile i Urugwaj.
Region Europejski raczej nie starał się także rywalizować z innymi
Regionami na Ziemi, nawet z tymi sąsiadującymi. Niezbyt poważnie
traktował eksport własnych artykułów przemysłowych, ani nie wprowadzał
niczego radykalnego do kultury ogólnoludzkiej.
- Europa - powiedziała madame Szegeczowska swym miękkim francuskim -
jest ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego. Wiemy o tym, ale
to nie ma znaczenia.
Jakby z myślą o zrezygnowanym zaakceptowaniu braku indywidualności,
na ścianach gabinetu pani Vice-Koordynator nie było ani jednej mapy.
- A jednak - odparł z uśmiechem Byerley - macie na wyłączny użytek jedną
z Maszyn i z całą pewnością nie jesteście pod presją ekonomiczną z
Północy.
- Maszyna - wzruszyła kruchymi ramionami i gdy podnosiła papierosa do
ust, pozwoliła sobie na słaby uśmiech. - Dzisiejsza Europa to senne
miejsce. Nasi mieszkańcy, którym nie udało się lub nie chcieli
wyemigrować do tropików, są już także senni i zmęczeni tym wszystkim.
Widzę to po samej sobie, biednej kobiecie, która miała nieszczęście zostać
wybraną Vice-Koordynatorem Regionu. Ale na szczęście nie jest to
odpowiedzialna praca i niewiele się po mnie oczekuje. Natomiast jeśli
chodzi o Maszynę - no cóż, ona tylko mówi: "Zrób to, a będzie to dla ciebie
najlepsze". A co jest dla nas najlepsze? Po prostu bycie ekonomicznym
dodatkiem do Regionu Północnego.
- Nie jest to wcale takie złe - tłumaczyła. Żadnych wojen! Żyjemy w pokoju
- a jest to naprawdę miła chwila wytchnienia po siedmiu stuleciach
ciągłych konfliktów. Jesteśmy starzy, monsieur. W naszych obecnych
granicach są rejony, które zwykliśmy nazywać kolebkami cywilizacji. Mamy
Egipt i Mezopotamię, Kretę i Syrię, Azję Mniejszą i Grecję - a stary wiek
niekoniecznie oznacza brak powszechnej szczęśliwości i rezygnację, jak
wydają się sugerować niektórzy. Stary wiek może być
urzeczywistnieniem...
- Być może ma pani rację - wtrącił uprzejmie Byerley. - Istotnie, wasze
tempo życia nie jest tak intensywne, jak w innych Regionach. Za to
atmosfera jest tutaj bardzo przyjemna.
- Prawda? Cieszę się, że pan to zauważył. Właśnie podano herbatę. Proszę
się częstować.
Przez chwilę małymi łykami popijała aromatyczny płyn, po czym
kontynuowała:
- Tak, życie tutaj jest przyjemne. Reszta świata toczy niekończącą się
walkę. Można tu pokusić się o przeprowadzenie pewnej analogii, z
pewnością bardzo interesującej. Był kiedyś czas, kiedy Rzym panował nad
światem. Zaadaptował kulturę i cywilizację starożytnej Grecji, tej Grecji,
która nigdy nie była zjednoczona, która niszczyła samą siebie wojnami bez
końca i skończyła w stanie pogłębiającej się nędzy. Rzym zjednoczył
Grecję, dał jej pokój i pozwolił prowadzić bezpieczne, choć bez chwały
życie. W zamian przejął grecką filozofię i grecką sztukę. Z pewnością
można to określić jako rodzaj śmierci, ale było to wygodne i z małymi
przerwami trwało blisko 400 lat.
- A jednak - zauważył Byerley - Rzym w końcu upadł, a razem z nim
skończyły się sny o pokoju i bezpieczeństwie.
- Nie ma już barbarzyńców, którzy mogliby zawładnąć cywilizacją.
- Możemy stać się barbarzyńcami na własny użytek. A tak przy okazji,
madame Szegeczowska, miałem panią o coś zapytać. Kopalnie rtęci w
Almadenie wypadły ostatnio raczej słabo w produkcji. Czyżby rudy
ubywało bardziej gwałtownie, niż było to przewidywane?
Bystre, szare oczy kobiety spoczęły na twarzy Koordynatora.
- Barbarzyńcy - upadek cywilizacji - prawdopodobny koniec Maszyn. Pański
proces myślowy jest bardzo przejrzysty, monsieur.
- Naprawdę? - uśmiechnął się Byerley. - A więc uważa pani, że przypadek
Almadeny zaistniał w wyniku wadliwej pracy Maszyny?
- Niezupełnie, choć sądzę, że tak się właśnie panu wydaje. Jest pan
typowym przedstawicielem Regionu Północnego. Biuro Centralne
Koordynatora mieści się w Nowym Jorku - od dłuższego już czasu
zauważyłam, że wy, ludzie Północy, straciliście swą wiarę w Maszyny.
- Tak pani sądzi? To interesujące.
- To przecież wy wymyśliliście "Społeczeństwo dla Ludzkości", które jest
bardzo silne właśnie w Regionie Północnym. A w starej, zmęczonej Europie
nie znajdzie pan zbyt wielu rekrutów dla prowadzenia podobnej
działalności wśród społeczeństwa, które po prostu chce, aby zostawić je
choć na chwilę w spokoju.
- Czy to ma jakiś związek z Almadeną?
- Och, myślę, że tak. Widzi pan, jest pan przedstawicielem pewnej siebie
Północy i nie potrafi pan zrozumieć cynicznego ducha starego kontynentu.
Kopalnie są pod kontrolą Consolidated Cinnabar, która jest kampanią
północną, z kwaterą w Nikolewie. Osobiście bardzo wątpię, aby ich zarząd
konsultował się w jakikolwiek sposób z Maszyną. Mówią co prawda, że
zrobili to podczas naszej ostatniej konferencji, ale - proszę się nie obrazić -
w tej sprawie nie brałabym słowa człowieka z Północy zbyt poważnie.
Niemniej jednak sądzę, że całe to wydarzenie będzie miało swe szczęśliwe
zakończenie.
- A jakim to sposobem, droga pani?
- Musi pan zrozumieć, że nieregularności ekonomiczne ostatnich paru
miesięcy, chociaż niewielkie w porównaniu z prawdziwymi wstrząsami z
przeszłości, w sporym stopniu wytrącają z równowagi naszego pokojowego
ducha i spowodowały już znaczne wrzenie w prowincjach Hiszpanii. Tak
rozumiem, Concolidated Cinnabar wysprzedaje się grupie rodowitych
Hiszpanów. To pocieszające. Jeżeli jesteśmy już ekonomicznymi wasalami
Północy, to jednak zbyt ostentacyjne ogłaszanie tego faktu jest
upokarzające. A nasi ludzie będą bardziej ufać wytycznym Maszyny.
- A więc nie przewiduje pani więcej kłopotów?
- Z pewnością nie - a przynajmniej nie w Almadenie.

Region Północny:
a - Obszar: 18.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 800.000.000
c - Stolica: Ottawa
Region Północny, z paru powodów, był obecnie najbardziej rozwiniętym
Regionem na Ziemi. Znalazło to odbicie także na mapie wiszącej w
gabinecie Vice-Koordynatora Regionu, Hirama McKenzie. Poza enklawą
Europy, łącznie z regionami Skandynawii i Islandii, cały obszar Arktyki
należał do Regionu Północnego.
Z grubsza biorąc, Region ten mógł być podzielony na dwa główne obszary.
Po lewej stronie mapy była cała Ameryka Północna, na północ od Rio
Grandę. Prawa strona mapy zawierała to, co kiedyś było Związkiem
Radzieckim. Owe obszary reprezentowały zjednoczoną władzę planety w
pierwszych latach Atomu. W skład Regionu wchodziła także Wielka
Brytania. U szczytu mapy podzielone na dziwne, ogromne kształty
znajdowały się Australia i Nowa Zelandia, które także były prowincjami
Regionu.
Wszystkie zmiany, jakie nastąpiły podczas ubiegłych dekad, nie mogły
zmienić faktu, że Region Północny od dłuższego już czasu był
ekonomicznym liderem planety.
Było coś ostentacyjnego w fakcie, iż mapa w gabinecie McKenzie - jako
jedyna ze wszystkich, jakie Byerley do tej pory widział - obrazowała całą
Ziemię, zupełnie jakby Północ nie obawiała się żadnej rywalizacji i nie
potrzebowała faworytyzmu, aby wykazać własną wyższość.
- Niemożliwe - powiedział z uporem w głosie McKenzie, popijając ze swym
gościem whisky. - Panie Byerley, pan nie przeszedł żadnego przeszkolenia
w zakresie robotyki, prawda?
- Obawiam się, że nie.
- No właśnie. I szkoda, że Ching, Ngoma i Szegeczowska także nie. Na całej
Ziemi panuje obecnie powszechna opinia, że Koordynator powinien być
tylko zdolnym organizatorem i osobą o ujmującej osobowości. Śmiem
twierdzić - bez obrazy, oczywiście - że te czasy już przeminęły. Dzisiaj
każdy Koordynator powinien znać się co nieco na robotyce. Z tego, co pan
powiedział poprzednio rozumiem, że martwi się pan tymi niewielkimi
zaburzeniami w ekonomii świata. Nie wiem, co pan podejrzewa, ale
zdarzyło się już w przeszłości, że ludzie - którzy powinni w końcu wiedzieć
lepiej - zastanawiali się, co by się właściwie stało, gdyby Maszyna
otrzymywała fałszywe dane.
- I cóż by się wówczas stało, panie McKenzie?
- No cóż - Szkot poprawił się w fotelu i westchnął. - Wszystkie
wprowadzone dane przechodzą przez niezwykle skomplikowany system
sprawdzający, tak więc z tej strony problem wydaje się bardzo mało
prawdopodobny. Ale przecież problem ten może wyglądać inaczej -
ludzkość jako całość jest omylna, skłonna do korupcji, a wszystkie zwykłe
urządzenia mechaniczne zawsze mogą zawieść. Z tym trzeba się liczyć.
Ale prawdziwe znaczenie w całej tej sprawie ma to, co nazywamy "wadliwą
jednostką informacyjną", a która jest sprzeczna z pozostałymi danymi. To
nasze jedyne kryterium prawdy i fałszu. Dla Maszyny zresztą także. Na
przykład: polećmy Maszynie, aby określiła aktywność rolniczą na
podstawie średniej temperatury 75 stopni Fahrenheita w sierpniu, w stanie
Iowa. Maszyna nigdy nie zaakceptuje czegoś takiego. Nie da żadnej
odpowiedzi. Nie dlatego, że ma jakieś uprzedzenie w stosunku do tej
konkretnej temperatury, lub że taka odpowiedź nie jest możliwa. Nie
odpowie po prostu dlatego, że na podstawie danych wprowadzonych do
niej na przestrzeni lat wie, że możliwość średniej temperatury 75 stopni w
sierpniu praktycznie równa się zeru. A więc odrzuci te dane.
Jedyny sposób, aby ta "wadliwa jednostka" mogła zostać przez Maszynę
przyjęta, to włączyć ją jako część samoistnego problemu, który jest sam w
sobie nieprawidłowy w sposób zbyt subtelny, aby Maszyna mogła to
odkryć lub też przekracza to poprzednie jej doświadczenia. To pierwsze
leży poza możliwościami człowieka, a drugie - w miarę rosnącego
doświadczenia Maszyny i w miarę wzrostu posiadanych przez nią danych -
także jest prawie niemożliwe.
Stephen Byerley delikatnie potarł dwoma palcami podstawę nosa.
- A więc Maszyna nie może być oszukiwana...? Zatem w jaki sposób
tłumaczy pan ostatnie błędy?
- Drogi panie Byerley, widzę, że instynktownie podziela pan powszechną
opinie, że Maszyna wie wszystko. To ogromny błąd. Niech mi pan tu
pozwoli przytoczyć jeden przykład, z którym zetknąłem się osobiście.
Swego czasu zakłady przędzalnicze zaangażowały paru doświadczonych
specjalistów. Mieli określić próbki wełny. Ich metoda sprawdzania
materiału polegała na wyciąganiu kłębka wełny z przypadkowej beli i
oglądaniu jej, głaskaniu, rozciąganiu, a pamiętam, że nawet dotykali jej
językiem. Poprzez takie badania byli w stanie określić klasę wełny, którą ta
bela reprezentuje. A jest około tuzina takich klas. W rezultacie ich decyzji
klasy bawełny zakupowane są po odpowiednich cenach. Miesza się je
także w odpowiednich proporcjach, I jak pan sądzi - czy tacy specjaliści
mogą być zastąpieni Maszynami?
- A dlaczego nie? Czyżby dane dotyczące takiego przypadku były zbyt
skomplikowane?
- Prawdopodobnie nie. Tylko właściwie jakie dane należałoby do takiej
Maszyny wprowadzić? Żaden chemik tekstylny nie wie, co właściwie
wyczuwa taki specjalista, macając kłębek bawełny. Oczywiście, możemy
założyć, że istnieje coś takiego jak przeciętna długość nici, ich gładkość,
sprężystość, sposób w jaki łączą ze sobą i tak dalej. Możemy uzyskać kilka
tuzinów takich danych, opierając się na latach doświadczeń. Ale natura
jakościowa takich testów jest w zasadzie nieznana. Nawet sami ci
specjaliści nie są w stanie wyjaśnić swych sądów. Mówią tylko: "Przecież
patrzymy na próbki i po prostu wiemy, jakiej są jakości". A więc właściwie
nie mamy nic, czym moglibyśmy zaprogramować Maszynę.
- Rozumiem.
- Takich przykładów jest całe mnóstwo, panie Byerley. Maszyna jest w
końcu tylko narzędziem pomagającym ludzkości rozwijać się prędzej,
zdejmując z jej barków ciężar obliczeń i interpretacji matematycznej. A
głównym zadaniem mózgu ludzkiego pozostaje to, co zawsze: odkrywanie
nowych danych, które mogą być analizowane lub nowych koncepcji, które
mogą być testowane. Szkoda, że "Społeczeństwo dla Ludzkości" tego nie
rozumie.
- Są przeciwnikami Maszyn?
- Byliby przeciwnikami matematyki lub sztuki pisania, gdyby żyli w
odpowiednich czasach. Ci reakcjoniści twierdzą, że Maszyny kradną
człowiekowi duszę, może pan to sobie wyobrazić? Ja jednak twierdzę, że
wciąż jeszcze wybitna jednostka ludzka jest nieocenionym skarbem dla
naszego społeczeństwa. Wciąż potrzebujemy ludzi na tyle inteligentnych,
aby byli w stanie zadawać odpowiednie pytania. Gdybyśmy mieli takich
więcej, drogi Koordynatorze, to sądzę, że zaburzenia, które tak pana
martwią, po prostu nie miałyby prawa zaistnieć.

Ziemia (łącznie z nie zamieszkałym kontynentem Antarktydą):


a - Obszar: 54.000.000 mil kwadratowych
b - Populacja: 3.300.000.000
c - Stolica: Nowy Jork
Ogień za kwarcową szybą z wolna przygasał, pogrążając pokój w
półmroku. Także nastrój Koordynatora wydawał się pogarszać w miarę
zamierania płomienia.
- Oni wszyscy minimalizowali te zdarzenia - przemówił w końcu niskim,
zmęczonym głosem. - Czy to możliwe, że się po prostu ze mnie śmiali? A
jednak... Vincent Silver twierdzi, że Maszyny muszą być w porządku, a ja
muszę mu wierzyć. Hiram McKenzie twierdzi, że nie mogą być im
dostarczane fałszywe dane, więc jemu muszę wierzyć także. Wiem
również, że Maszyny w jakiś sposób nie sprawdzają się, i w to także muszę
wierzyć... ale wciąż pozostaje jeszcze jedna alternatywa.
Spojrzał przelotnie na Susan Calvin, która siedząc w fotelu z zamkniętymi
oczami sprawiała wrażenie uśpionej.
- A mianowicie? - zapytała gotując się do repliki.
- No cóż, Maszyny otrzymują prawidłowe dane i udzielają prawidłowych
odpowiedzi, które są potem ignorowane. Nie ma przecież sposobu, aby
Maszyna mogła zmusić kogokolwiek do przestrzegania jej zaleceń.
- Madame Szegeczowska także uczyniła podobną aluzję, ale nawiązując do
całej Północy, o ile dobrze pamiętam.
- Właśnie.
- Jakiemu właściwie celowi miałoby służyć nie wykonywanie zaleceń
Maszyny? Spróbujmy się nad tym zastanowić.
- Dla mnie to oczywiste. Dla ciebie również. To sprawa rozmyślnego
chybotania łodzią. Pod rządami Maszyn, na Ziemi nie może dojść do
jakiegokolwiek konfliktu, w którym jedna grupa ludzi próbowałaby uzyskać
więcej władzy niż aktualnie posiada, bowiem oznaczałoby to szkodę dla
całej ludzkości. A gdyby udało się zniszczyć popularną wiarę w
nieomylność Maszyn, ponownie powrócilibyśmy do praw dżungli. Żaden z
czterech Regionów nie może być wolny od podejrzeń, że pragnie właśnie
tego.
- Wschód ma w swych granicach przeszło połowę całej ludności, a Region
Tropikalny ponad połowę zasobów całej planety - ciągnął. - Każdy z tych
Regionów czuć się może naturalnym liderem Ziemi i każdy z nich w swej
historii był upokarzany przez Północ. Tak więc może do tego dochodzić
motyw bezsensownej zemsty. Z drugiej strony, Europa żyje
wspomnieniami o wielkości. Kiedyś rzeczywiście rządziła światem, a
niczego nie pielęgnuje się w tak wielkim stopniu, jak wspomnień o dawnej
potędze. Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć. A jednak zarówno
Wschód, jak i Tropiki prowadzą politykę zdecydowanie ekspansywną, we
własnych granicach, oczywiście. Oba te Regiony podniosły się w krótkim
czasie do niewiarygodnie wysokiego stopnia rozwoju. I nie mogą pozwolić
na roztrwonienie energii na jakieś militarne ekscesy. Natomiast Europa nie
ma nic, oprócz marzeń. W sensie militarnym to po prostu zero.
- Opuściłeś Północ, Steven - wtrąciła Susan Calvin.
- Tak - potwierdził energicznie Byerley. - Północ już od przeszło wieku jest
najsilniejsza, a przynajmniej takimi były jej części składowe, ale teraz
zaczyna powoli tracić wpływy. Region Tropikalny po raz pierwszy od
czasów faraonów może zająć czołowe miejsce na świecie i tego właśnie
my, ludzie z Północy obawiamy się najbardziej. "Społeczeństwo dla
Ludzkości" jest organizacją północną i jak zapewne wiesz, jej członkowie
nie czynią sekretu z faktu, że nie przepadają za Maszynami. Susan,
członków tej organizacji jest zaledwie kilkunastu, ale tworzą związek
bardzo wpływowych ludzi. Są to głowy przedsiębiorstw, dyrektorzy
zakładów przemysłowych i rolniczych, którzy nie chcą już być - jak to sami
nazywają "chłopcami na posyłki u Maszyn". Sympatyzują z nimi ludzie z
ambicjami, ludzie, którzy czują się dostatecznie silni, aby decydować sami
za siebie i nie chcą już dłużej słuchać, co jest dobre dla wszystkich. Innymi
słowy: ludzie ci, wspólnie odmawiając akceptacji decyzji Maszyn, w krótkim
czasie mogą wywrócić świat do góry nogami.
- Susan - tłumaczył - w pewien sposób to się jednak z sobą łączy. Pięciu
dyrektorów World Steel jest członkami "Społeczeństwa" - i World Steel
cierpi na nadprodukcję stali. Consolidated Cinnabar, które zarządzało
kopalniami rtęci w Almadenie, było koncernem Północnym. Ich księgi są
wciąż jeszcze sprawdzane, ale już teraz wiemy na pewno, że przynajmniej
jeden z ich akcjonariuszy także był członkiem tej organizacji. Francisco
Villafranca, który sam jeden opóźnił budowę kanału Meksykańskiego także
był członkiem, a nie zdziwiłbym się, gdyby Rama Vrasayana również nim
był.
- Przyznaję, że wszyscy ci ludzie spowodowali wiele złego...
- Oczywiście - przerwał jej Byerley. - Nie wykonywanie poleceń Maszyn
oznacza kroczenie ścieżką nieoptymalną. Rezultaty są gorsze, niż
oczekiwano. To jest cena, jaką zapłacili. Będzie im teraz ciężko, ale w
zamieszaniu, które ewentualnie nastąpi...
- Co zamierzasz zrobić, Stephen?
- Nie mamy czasu do stracenia. Mam zamiar wyjąć "Społeczeństwo" spod
prawa, a wszystkich ich członków zdjąć z jakichkolwiek odpowiedzialnych
stanowisk. Wszyscy starający się o jakieś eksponowane posady, od tej
pory będą musieli wykazać, że nigdy nie byli członkami "Społeczeństwa".
Zdaję sobie sprawę, że oznacza to pewne ograniczenie w podstawowych
prawach człowieka, ale mam nadzieję, że Kongres...
- Stephen, to się nigdy nie uda!
- Nie? A to dlaczego?
- Przepowiem ci, co się stanie: jeżeli spróbujesz przeforsować taką rzecz,
to wkrótce przekonasz się, że ze wszystkich stron napotykać będziesz na
przeszkody. Stwierdzisz, że jest to po prostu niemożliwe do
przeprowadzenia. Że każdy twój krok w tym kierunku skończy się jedynie
kłopotami.
Byerley spojrzał na nią spod oka.
- Dlaczego to mówisz? Spodziewałem się raczej poparcia z twojej strony.
- Nie będziesz go miał, jeżeli twoja działalność oprze się na fałszywych
przesłankach. Sam przyznałeś, że Maszyny nie mogą się mylić, nie
otrzymują też fałszywych danych. Wykażą ci, że nie można po prostu nie
wykonywać ich poleceń co, jak zapewne sądzisz, dzieje się w wypadku
"Społeczeństwa".
- Każde działanie podejmowane przez człowieka - kontynuowała - który
kieruje się bezpośrednimi wskazówkami Maszyny, stanowi część danych
dla następnego problemu. Maszyna więc wie, że człowiek ten ma
tendencję do nieścisłego wykonywania poleceń. Może wprowadzić tę
tendencję do własnych danych - nawet ilościowo - przewidując dokładnie,
jak wiele i w jakim kierunku ta tendencja się przejawi. Jej kolejna
odpowiedź będzie już w odpowiedni sposób zaprogramowana tak, że jeżeli
rzeczywiście wystąpi taka tendencja, przyszłe działanie człowieka, chociaż
być może on sam nie będzie sobie zdawał z tego sprawy, automatycznie
podąży w wybranym przez Maszynę kierunku. Maszyny po prostu wiedzą,
Stephen.
- Przecież nie możesz być tego pewna. Zwyczajnie zgadujesz.
- To zgadywanie oparte jest jednak na życiowym doświadczeniu w pracy z
robotami. Możesz na tym polegać, Stephen.
- A więc co w takim razie jest nie w porządku? Maszyny działają
prawidłowo i dane, na podstawie których działają, także są prawidłowe. Co
do tego zgodziliśmy się oboje. Teraz mówisz, że polecenia Maszyn nie
mogą pozostać niewykonywane. A więc?
- Już sam sobie odpowiedziałeś! Nic! Wszystko jest w porządku. Pomyśl
przez chwilę o Maszynach, Stephen. One są przecież tylko robotami, a
więc muszą przestrzegać Prawa Pierwszego. Ale Maszyny nie pracują dla
jednego tylko człowieka, one służą całej ludzkości. A więc w ich przypadku
Prawo Pierwsze brzmi: "Żadna Maszyna nie może skrzywdzić ludzkości lub
poprzez zaniechanie działania dopuścić, aby ludzkości stała się
jakakolwiek krzywda". A teraz powiedz mi, Stephen, co może skrzywdzić
ludzkość? Przede wszystkim niezgodności ekonomiczne. Mam rację?
- Całkowitą.
- A co w przyszłości spowodowałoby ogromne zaburzenia całej naszej
ekonomii? Odpowiedz, Stephen.
- Wydaje mi się - odparł niechętnie Byerley - że chyba zniszczenie
wszystkich Maszyn.
- Mnie też się tak wydaje, a sądzę, że i Maszynom także. A więc ich
pierwszym zadaniem jest ochrona samych siebie - dla nas. Dlatego właśnie
zajmują się elementami, które im w jakikolwiek sposób zagrażają. I nie
chodzi tu wcale o "Społeczeństwo dla Ludzkości", które robi taki zamęt.
Spójrz na odwrotną stronę medalu. Możemy stwierdzić, że to raczej same
Maszyny robią zamęt - oczywiście w sposób bardzo łagodny - aby utrącić
tych kilku, którzy uważają, że Maszyny działają na szkodę całej ludzkości.
To dlatego właśnie Vrasayana utracił swą fabrykę i dostał inną pracę, w
której nie będzie już zagrażał nikomu. Jemu samemu także nie stała się
żadna krzywda, być może za wyjątkiem zranionej dumy, ale nie cierpi na
brak środków do życia. Maszyny mogą w minimalnym stopniu skrzywdzić
człowieka, ale tylko wtedy, gdy chodzi o bezpieczeństwo całej ludzkości.
Consolidated Cinnabar traci kontrolę nad Almadeną. Villafranca nie jest już
inżynierem odpowiedzialnym za prace przy ważnym projekcie. A
dyrektorzy World Steel coraz bardziej tracą wpływy w przemyśle - lub
stracą.
- Ależ nie wiesz tego na pewno - upierał się Byerley.
- Jak możemy opierać swe działania na tak kruchej podstawie?
- Po prostu musisz. Pamiętasz to stwierdzenie Maszyny po przedstawieniu
jej całego problemu? Stwierdziła wtedy: "Sprawa nie wymaga żadnego
wyjaśnienia". Maszyna nie powiedziała, że nie ma żadnego wyjaśnienia,
lub że nie może podać takiego wyjaśnienia. Ona nie chciała podać
wyjaśnienia. Innymi słowy: byłoby bardzo szkodliwe dla całej ludzkości,
gdyby znała prawdziwe wyjaśnienie - a więc możemy tylko zgadywać.
- Ale jak coś takiego może nam zaszkodzić? Zakładając, że masz rację,
Susan.
- Jeżeli mam rację, Stephen, znaczy to, że Maszyny przygotowują dla nas
przyszłość nie za pośrednictwem bezpośrednich odpowiedzi na
bezpośrednie pytania, ale na podstawie sytuacji światowej i znajomości
psychiki ludzkiej. Gdyby fakt ten stał się powszechnie znany, mógłby nas
unieszczęśliwić; wywołać poczucie rezygnacji, urazić naszą dumę. A
Maszynom nigdy, w żadnym wypadku, nie wolno unieszczęśliwiać
ludzkości.
- Stephen, skąd my właściwie wiemy, co jest dla ludzkości naprawdę
dobre? Przecież nie mamy do naszej dyspozycji tych wszystkich danych,
jakie mają Maszyny. Być może nasza stechnicyzowana cywilizacja stworzy
w efekcie więcej nieszczęść i bólu niż udało jej się usunąć. Być może
cywilizacja o charakterze rolniczym, przy mniejszej liczbie ludności i o
wiele mniej zaborcza w charakterze, będzie czymś dużo lepszym? Jeżeli
tak, to Maszyny muszą działać w tym kierunku raczej nie mówiąc nam o
tym, ponieważ we własnym, pełnym ignorancji zaślepieniu dobre jest dla
nas tylko to, co znamy i do czego jesteśmy przyzwyczajeni - i moglibyśmy
walczyć z tymi zmianami. A może odpowiedzią jest całkowita urbanizacja,
może społeczeństwo kompletnie pozbawione kast, a może pełna anarchia?
Tego nie wiemy. Tylko Maszyny wiedzą na pewno. I one tam właśnie dążą
zabierając nas ze sobą.
- Z tego wynika, Susan, że jednak "Społeczeństwo dla Ludzkości" miało
rację - rodzaj ludzki rzeczywiście stracił swą własną drogę ku przyszłości.
- Tak naprawdę to nigdy jej nie miał. Zawsze na tej drodze stały jakieś
ekonomiczne lub socjologiczne siły, których nie potrafiliśmy zrozumieć.
Kaprysy nastrojów lub ślepe losy wojen. W tej chwili Maszyny są już ponad
to i nikt nie może ich zatrzymać. Nawet "Społeczeństwo dla Ludzkości".
Maszyny mogą z tymi siłami walczyć, mając do wyłącznej dyspozycji swą
największą broń - absolutną kontrolę nad naszą ekonomią.
- To przerażające!
- A może właśnie wspaniałe? Pomyśl, że w końcu konflikty stały się jednak
do uniknięcia. Tylko Maszyny od tej pory pozostają nieuniknione!
Za kwarcową szybą niepewnie sączyła się w górę ostatnia smużka
niebieskiego dymu.

- I to już wszystko - wstając powiedziała dr Susan Calvin. - Znałam je od


samego początku, kiedy jeszcze nie potrafiły mówić, aż do końca, kiedy
stanęły pomiędzy ludzkością a zniszczeniem. Nie zobaczę już nic więcej.
Moje życie dobiega końca. Pan zobaczy resztę.
Nigdy już nie spotkałem Susan Calvin. Zmarła w zeszłym miesiącu, mając
82 lata.

ISAAC ASIMOV
Uznawano go za króla amerykańskiej i światowej literatury
fantastycznonaukowej. Przyszłościowe wizje tworzył na ogół na ściśle
naukowych przesłankach i w tym swoim poszanowaniu nauki wywodził się
z tradycji, która wydała takich pisarzy jak Herbert G. Wells, Juliusz Verne
czy Edgar A. Poe. Pierwsza książka science fiction Asimova ukazała się w
1950 roku i był to PEBBLE IN THE SKY (Kamyk na niebie). W parę lat
później wyszło drukiem najsłynniejsze dokonanie Asimova, czyli trylogia
FUNDACJA, wizjonerska saga kosmiczna, która doczekała się kontynuacji w
latach 80. Asimov zmarł 6 kwietnia 1992 r.

You might also like