You are on page 1of 409

Philip K.

Dick

Impostor - Test na czowieczestwo


Przeoya Magdalena Gawlik
We Can Remember It For You Wholesale En-1987 Pl-2002

Sdz, e paranoja pod pewnymi wzgldami stanowi wspczesne rozwinicie pierwotnego wraenia trwale zakodowanego u niektrych - zwaszcza drobnych - typw zwierzyny, mianowicie poczucia, e jestemy nieustannie obserwowani... Wedug mnie paranoja to atawizm. Jest to przewleke zjawisko, ktre wystpowao w nas dawno temu, kiedy my - czy te nasi przodkowie bylimy bezbronni wobec drapienikw, co wywoywao wraenie cigego i bliskiego zagroenia... Owo wraenie czsto towarzyszy moim bohaterom. Czyli po prostu zatawizowaem ich spoeczestwo. Pomimo faktu, i rzecz dzieje si w przyszoci, ycie bohaterw zawiera w sobie pewn czstk retrospektywn. Ich ycie nie odbiega odycia naszych przodkw. Wprawdzie sprzt, ktrym si posuguj, oraz miejsce akcji nale do przyszoci, lecz ich losy stanowi ni mniej, ni wicej tylko odzwierciedlenie przeszoci. - Philip K. Dick w wywiadzie udzielonym w 1974 roku

WSTP

Norman Spinrad Debiutanckie opowiadanie Philipa K. Dicka, Reszta Jest abem (Beyond Lies the Wub), zostao pierwszy raz opublikowane w 1952 roku. Niniejszy tom zawiera 27 opowiada pochodzcych z lat 1952-1955, kiedy to ukazaa si jego pierwsza powie Soneczna Loteria (Solar Lottery). Co wicej, nie s to wszystkie opowiadania opublikowane w cigu pocztkowych czterech lat jego kariery. To zjawisko samo w sobie zasuguje na uwag. Niewielu pisarzy mogoby poszczyci si tak licznymi publikacjami w pocztkowych fazach swoich karier, nawet w owym czasie, kiedy istniao stosunkowo due zapotrzebowanie na krtkie formy SF i wydawcy mieli wiele luk do wypenienia. I chocia naley przyzna, e niektre zawarte w tym tomie opowiadania s do banalne, wikszo wykazuje cechy obecne w bardziej dojrzaych utworach Dicka, ale nawet te mniej udane nosz w sobie atwy do rozpoznania styl pisarza. Biorc pod uwag fakt, i wyszy spod pira modego autora w pierwszej fazie jego kariery oraz e Dick musia pisa je jedno po drugim celem zyskania sawy i pienidzy, owe 27 opowiada zasuguje na uznanie rwnie dziki temu, czym nie s. Z pewnoci nie mona ich zaliczy do przygodowych opowiada akcji. Nie s te typu space opera. adnych wykadw z teorii SF w piguce. adnej w peni rozwinitej obcej cywilizacji. adnych jednowymiarowych postaci, czarnych charakterw, szalonych naukowcw czy te odwiecznej walki dobrych bohaterw ze zymi. Dick na samym wstpie odrzuci komercyjne konwencje gatunku. Nawet banalne opowiadania s jego opowiadaniami. Od samego pocztku nadawa SF nowe oblicze, przeksztacajc jaw literackie narzdzie majce suy jego celom oraz obsesjom. Mamy przed sob fascynujce zjawisko, 27 opowiada opublikowanych przed pierwsz powieci Philipa K. Dicka, ujt zwile praktyk pisarsk twrcy, ktry mia wkrtce zosta jednym z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku oraz - co wci pozostaje kwesti sporn najwikszym pisarzem metafizycznym wszech czasw. Dick rozpocz karier w okresie, na ktry - przynajmniej w sensie wydawniczym przypadaa najwiksza transformacja SF, jaka kiedykolwiek si zdarzya. We wczesnych latach pidziesitych gwnym sposobem rozpowszechniania SF byy czasopisma, w zwizku z czym krtkie formy dominoway. Po roku 1955, kiedy opublikowa Soneczn Loteri, ksiki w papierowych okadkach miay sta si najpopularniejsz form wydawnicz i w konsekwencji powie - najpopularniejszym gatunkiem. W latach pidziesitych, kiedy standardowa zaliczka za powie SF wynosia 1500 dolarw, kady pisarz, przed ktrym widniaa konieczno zwizania koca z kocem, musia pisa opowiadania dla czasopism. Poza tym w zwizku z ograniczonymi moliwociami rynku wydawniczego, przed uzyskaniem kontraktu na powie, musia rwnie najpierw wsawi si jako twrca opowiada. Patrzc wstecz, czego dowodem jest take niniejszy zbir opowiada, nie byo to takie ze, nawet dla twrcy pokroju Dicka, ktrego domen bya powie. Te 27 opowiada, razem z pozostaymi, ktre ukazay si przed Soneczn Loteri, stanowiy dobr wprawk w najlepszym tego sowa znaczeniu.

Kiedy te opowiadania czyta si po kolei, uwag z pewnoci przykuwa pewna niezmienno, powtarzalno, seria wielokrotnie powielanych motyww, jak gdyby autor bada terytorium swojego przyszego dziaania. Podobne zjawisko moemy zaobserwowa w opowiadaniach innych twrcw tego okresu, np. Johna Varleya, Williama Gibsona, Luciusa Sheparda czy Kim Stanley Robinson. Jednake tutaj mamy do czynienia z wyjtkow niezmiennoci Dicka. Wikszo pisarzy SF, ktrzy w swojej wczesnej twrczoci badaj terytorium majce pniej zosta spenetrowane na szersz skal, skania si ku tworzeniu logicznego wszechwiata, jak choby Larry Niven w Known Space, bd powtarzajcych si bohaterw, jak u Retiefa Keitha Laumera, czy te odwoywaniu si do konkretnych wydarze historycznych, jak w Future History Roberta A. Heinleina. Nierzadko wszystkie wyej wspomniane elementy wystpuj jednoczenie. Po czci jest to strategia handlowa. Mody pisarz, na tyle szalony lub naiwny, by marzy o karierze penoetatowego twrcy opowiada SF, musi pisa raczej do szybko, eby wyj z tego przedsiwzicia z tarcz. O wiele atwiej jest powiela pewne wtki, miejsce akcji czy bohaterw, ni zaczyna za kadym razem od zera. Poza tym, jak dawno temu zostao udowodnione przez telewizj, seriale najskuteczniej przycigaj widzw. Lecz Philip K. Dick nie obra takiego sposobu postpowania. W jego opowiadaniach nie wystpuj kilkakrotnie ci sami bohaterowie. Nie zamieszkuj oni rwnie cile okrelonego wszechwiata. Pomijajc mgliste powizania midzy Drug odmian (Second Variety), wiatem Jona (Jons World) oraz James P. Crow (James P. Crow), nie powzito adnej prby utworzenia logicznego cigu przyszych wydarze. Z pewnoci jednak wystpuje tu powtarzalno tematw, sposobu obrazowania czy zagadnie metafizycznych, ktre napotkamy powtrnie w kolejnych powieciach Dicka w znacznie bardziej rozwinitej postaci. Ziemia jako garstka nuklearnego pyu. Mechaniczne ukady obronne urastajce do rangi zowrogich form pseudoycia. Wolno jednostki przekrelona kosztem obrony wojskowej, dobrobytu gospodarczego bd porzdku samego w sobie. Przenikajce si rzeczywistoci. Ironiczne ptle czasowe i paradoksy. Zwykli ludzie na zwykych posadach, usiujcy wyj poza krpujcy ich schemat ycia. Te opowiadania powstay w gorczkowym okresie zimnej wojny i antykomunistycznej histerii wznieconej przez senatora Josepha McCarthyego oraz senack komisj do spraw badania dziaalnoci anty amerykaskiej, w pocztkowej fazie paranoi antynuklearnej, kiedy to na dwik syreny alarmowej kazano dzieciom chowa si pod szkolnymi awkami. I odzwierciedlaj w czas w sposb oczywisty. Pokazuj, e od samego pocztku Dick by pisarzem o gbokich zainteresowaniach politycznych. Pokazuj jednak co jeszcze. W czasie kiedy podobne pogldy naraay ich gosiciela na ryzyko, Dick stanowczo wypowiada si przeciwko militaryzacji, chorobliwej asekuracji, ksenofobii oraz szowinizmowi. Co wicej, owe za polityczne nie s ukazane na tle politycznych cnt o podobnie duej skali, lecz na tle niepozornych w zestawieniu z nimi ludzkich i duchowych wartoci drobnego bohaterstwa, miosierdzia, i przede wszystkim empatii, ktra w ostatecznym rozrachunku odrnia czowieka od maszyny, duchowe od materialnego, autentyczne od najsprytniej zamaskowanego falsyfikatu. I jeeli ju potrafimy wyodrbni temat wiodcy oraz duchowe sedno caej kariery Philipa K. Dicka, w tych opowiadaniach dostrzegamy rwnie genez charakterystycznej techniki

literackiej - ktra sprowadza j do osobistego i czysto czowieczego wymiaru - polegajcej na ukazywaniu rnych punktw widzenia w obrbie jednej historii. To prawda, e we wczesnych opowiadaniach owa technika niekiedy pozostawia wiele do yczenia. Czasami autor dla atwiejszego poprowadzenia narracji bezceremonialnie przenosi punkt widzenia z jednej postaci na drug w czasie jednego epizodu. Kiedy indziej wprowadza nowy punkt widzenia in media res, aby ukaza scen trudn do przedstawienia za pomoc ju obecnych bohaterw. Innym znw razem posta, dziki ktrej poznajemy wydarzenia, pojawia si, by zaistnie w opowieci przez kilka akapitw, a nastpnie znikn. Dziki opowiadaniom Dick uczy si techniki ukazywania rnych punktw widzenia. W rzeczy samej mona by nawet stwierdzi, e wymylaj, gdy niewielu, jeeli w ogle, pisarzy korzystao z niej wczeniej, wszyscy za ci, ktrzy przejli j pniej, wiele mu zawdziczaj, choby nawet nie byli tego wiadomi. Owa metoda pozwala pisarzowi zaczerpn dan histori ze wiadomoci, ducha i serca kilku bohaterw, nie tylko jednego. Wielostronno ludzkiego umysu ukazana w ramach jednej opowieci przyblia czytelnika do bohaterw i uatwia mu zrozumienie ich sytuacji, a w rkach mistrza, jakim jest Philip K. Dick, staje si oknami wiodcymi do metafizycznej wielostronnoci rzeczywistoci, idealnej kombinacji formy i treci. Niniejszym 27 opowiadaniom daleko do doskonaoci. Twierdzenie, e reprezentuj one szczyt osigni literackich Philipa K. Dicka, byoby sprzeczne z prawd i godzioby w reputacj pisarza. Lecz one take s oknami, zarwno w przeszo, jak i w przyszo, na dojrza wizj mistrza, ktrym mia sta si piszcy je mody, utalentowany czeladnik. Norman Spinrad padziernik, 1986

PANI OD CIASTECZEK

Dokd idziesz, Bubber? - krzykn z drugiej strony ulicy Ernie Mili, szykujc papiery na drog. - Donikd - odpar Bubber Surle. - Kolejna wizyta u starej znajomej? - Ernie zamiewa si do ez. - Po co ty odwiedzasz t staruszk? Zdrad nam ten sekret! Bubber poszed przed siebie. Skrci w ulic Wizw. Widzia ju znajdujc si na skraju ulicy dziak ze stojcym nieco w gbi domem. Jego frontow cz porastao stare, wyschnite zielsko, ktre szelecio i szeptao na wietrze. Sam dom mia ksztat nieduego, szarego pudeka. Znajdowa si w opakanym stanie, prowadzce na ganek schody byy zapadnite i przekrzywione. Na werandzie stao wysmagane przez deszcz i wiatr krzeso bujane z powiewajcym nad nim podartym kawakiem tkaniny. Bubber wszed na ciek. Idc po rozchwianych schodach, gboko zaczerpn tchu. Ju j czu, rozkoszn ciep wo, ktra sprawia, e do ust napyna mu lina. Peen oczekiwania, z bijcym sercem nacisn przycisk dzwonka. Po drugiej stronie drzwi rozbrzmia jego zgrzytliwy odgos. Przez chwil panowaa cisza, wreszcie usysza szmer czyich krokw. Pani Drew otworzya drzwi. Bya stara, bardzo stara; drobna, zasuszona staruszka podobna do porastajcych obejcie chwastw. Umiechna si do Bubbera i otworzya szeroko drzwi, pozwalajc mu wej do rodka. - W sam por - powiedziaa. - Wejd, Bernardzie. Przyszede w sam por - akurat s gotowe. Bubber podszed do drzwi kuchennych i zajrza do rodka. Zobaczy, jak uoone na wielkim, niebieskim talerzu spoczywaj na grze pieca. Ciasteczka, cay talerz ciepych, wieych ciasteczek prosto z piekarnika. Ciasteczek z orzechami i rodzynkami. - No i jak? - zapytaa pani Drew. Wyminwszy go, wesza do kuchni. - I moe odrobina zimnego mleka do popicia. Lubisz je z zimnym mlekiem. - Z wnki okiennej na tylnym ganku wyja pojemnik z mlekiem. Nastpnie napenia szklank i uoya na talerzyku kilka ciastek. Chodmy do duego pokoju - zaproponowaa. Bubber skin gow. Pani Drew zaniosa mleko i ciastka, po czym ustawia je na porczy tapczanu. Nastpnie usadowia si na swoim krzele i obserwowaa, jak Bubber opada na tapczan tu obok ciastek i zabiera si do jedzenia. W milczeniu, jeli nie liczy odgosw ucia, apczywie pochania zawarto talerza. Pani Drew czekaa cierpliwie, a chopiec skoczy i jego ju zaokrglone boki wybrzusz si jeszcze bardziej. Kiedy talerz zawieci pustk, Bubber rzuci ponowne spojrzenie w kierunku kuchni na spoczywajc na piecu reszt ciasteczek. - Moe wolaby odczeka chwil? - zapytaa pani Drew.

- Dobrze - zgodzi si Bubber. - Smakoway? - Jeszcze jak. - To wietnie. - Odchylia si na krzele. - C takiego robie dzisiaj w szkole? Jak ci poszo? - W porzdku. Staruszka patrzya, jak chopiec niespokojnie rozglda si po pokoju. - Bernardzie - powiedziaa - czy nie zostaby i nie porozmawia ze mn chwil? - Na jego kolanach leao kilka ksiek, jakie podrczniki. - Moe co mi poczytasz? Widzisz, mj wzrok nie jest ju taki jak kiedy i to ogromna ulga, jeli kto moe mi poczyta. - Czy pniej dostan reszt ciasteczek? - Naturalnie. Bubber przysun si bliej niej, na skraj tapczanu. Otworzy ksiki, atlas geograficzny wiata, Zasady arytmetyki, Pisowni Hoytea. - Ktr pani chce? Zawahaa si. - Geografi. Bubber na chybi trafi otworzy du niebiesk ksik. PERU. Peru graniczy na pnocy z Ekwadorem i Kolumbi, na poudniu z Chile, a na wschodzie z Brazyli i Boliwi. Kraj podzielony jest na trzy gwne terytoria. Naley do nich... Staruszka obja wzrokiem czytajcego, wodzcego palcem po linii chopca i jego tuste, trzsce si policzki. Obserwowaa go w milczeniu, uwanie ledzc jego ruchy i najdrobniejszy grymas skupionej twarzy. Odprona, wygodnie rozpara si na krzele. Siedzia blisko niej, nieznacznie tylko oddalony. Dzieliy ich zaledwie stolik i lampa. Jak mio, e przychodzi; trwao to ju od miesica, poczwszy od dnia, kiedy siedzc na werandzie, tknita nag myl zawoaa go i pokazaa lece obok fotela ciasteczka. Dlaczego to zrobia? Nie miaa pojcia. Od tak dawna mieszkaa sama, e apaa si na tym, i mwi i robi dziwne rzeczy. Stykaa si z garstk ludzi tylko wtedy, kiedy sza do sklepu lub gdy zjawia si listonosz z rent. Albo mieciarze. W pokoju rozbrzmiewa monotonny gos chopca. Czua, jak ogarnia j spokj i bogo. Zamkna oczy i splota donie na podoku. Kiedy tak siedziaa, na p drzemic, na p nasuchujc, zaczo si dzia co dziwnego. Staruszka zacza si zmienia, a jej zszarzae zmarszczki i obice twarz bruzdy - stopniowo zanika. Tkwice nieruchomo na krzele ciao ulegao odmodzeniu; w chud, kruch posta wstpowa dawny wigor. Siwe wosy nabray sprystoci i ciemniay, rzadkie kosmyki odzyskay niegdysiejszy kolor. Zaokrgliy si te ramiona, a ich pokryta plamami skra przybraa pikny odcie, zupenie jak za dawnych czasw.

Nie otwierajc oczu, pani Drew oddychaa gboko. Czua, e co si dzieje, ale nie wiedziaa co. Przebiega jaki proces, bya jego wiadoma i to uczucie przypado jej do gustu. Nie potrafia jednak powiedzie, o co chodzi. Odbywao si to niemal za kadym razem, kiedy chopiec przychodzi i siada obok niej. A zwaszcza ostatnio, odkd przysuna swoje krzeso bliej tapczanu. Wzia gboki oddech. Ale to byo przyjemne, to ciepe tchnienie rozgrzewajce jej wyzibione ciao po raz pierwszy od lat! Siedzca na krzele staruszka przybraa posta ciemnowosej, mniej wicej trzydziestoletniej kobiety o krgej twarzy i pulchnych koczynach. Jej usta miay barw soczystej czerwieni, a szyj cechowaa odrobin zbytnia misisto, zupenie jak dawno, dawno temu. Naraz czytanie dobiego koca. Bubber odoy ksik i wsta. - Musz ju i - oznajmi. - Czy mog zabra reszt ciasteczek? Sposzona, zamrugaa oczami. Chopiec zdy przej do kuchni i napycha sobie kieszenie ciastkami. Skina gow, nie mogc otrzsn si z wraenia minionej chwili. Chopiec zabra ostatnie ciastka. Przeszed przez duy pokj i skierowa si ku drzwiom. Pani Drew wstaa. Ciepo opucio j bezpowrotnie. Ogarno j ogromne znuenie i poczua nag sucho w gardle. Oddychajc pospiesznie, zaczerpna tchu. Popatrzya na swoje rce. Byy chude i pomarszczone. - Och! - mrukna. zy przymiy jej wzrok. Wszystko znikno, jak zawsze kiedy wychodzi. Pokutykaa do wiszcego nad kominkiem lustra i przejrzaa si w nim. Dostrzega wyblake oczy, gboko osadzone w zasuszonej twarzy. Znikao, wszystko znikao, jak tylko chopiec j opuszcza. - Do widzenia - powiedzia Bubber. - Prosz - wyszeptaa. - Prosz, przyjd znowu. Przyjdziesz? - Jasne - odrzek apatycznie Bubber. Otworzy drzwi. - Do zobaczenia. - Zszed po schodach. Po chwili dobieg j odgos butw szurajcych po chodniku. I ju go nie byo.

- Bubber, chod no tutaj! - May Surle gniewnie stana na werandzie. - Natychmiast prosz tu przyj i usi przy stole. - Dobrze. - Bubber powoli wspi si na ganek i wszed do domu. - Co ci jest? - Zapaa go za rami. - Gdzie ty si podziewa? Niedobrze ci? - Jestem zmczony. - Bubber potar czoo. Z pokoju nadszed odziany w podkoszulek ojciec, nis gazety. - Co si dzieje? - Spjrz tylko na niego - rzeka May Surle. - Jaki wykoczony. Co ty robie, Bubber? - Cigle odwiedza t staruszk - powiedzia Ralf Surle. - Nie widzisz? Po kadej wizycie u niej pada na nos. Po co ty tam azisz, Bubber? O co tutaj chodzi?

- Ona czstuje go ciastkami - owiadczya May. - Wiesz, jaki jest asy na sodycze. Zrobiby wszystko za talerz ciasteczek. - Bub - powiedzia ojciec - posuchaj mnie. Nie ycz sobie, aby krci si w pobliu tej starej wariatki. Syszae? Nie obchodzi mnie, ile dostajesz od niej ciastek. Popatrz na siebie! Koniec z tym. Zrozumiano? Oparty o drzwi Bubber wlepi wzrok w podog. Jego zmczone serce bio z wysikiem. - Obiecaem jej, e wrc - wymamrota. - Moesz i jeszcze raz - pozwolia May, kierujc si do jadalni. - Jeden, jedyny raz. Ale powiesz jej, e nie bdziesz ju mg przychodzi. Tylko bd grzeczny. A teraz marsz na gr i do azienki. - Niech lepiej po kolacji od razu pjdzie spa - rzek Ralf, odprowadzajc spojrzeniem wlokcego si po schodach z rk na porczy Bubbera. Potrzsn gow. - Nie podoba mi si to mrukn. - Nie chc, aby dalej tam chodzi. Ta staruszka jest jaka dziwna. - To bdzie ostatni raz powiedziaa May.

W rod byo ciepo i sonecznie. Bubber poda przed siebie z rkami w kieszeniach. Na chwil przystan przed sklepem Mc Vanea, spoglda w zamyleniu na komiksy. W pobliskiej kawiarni kobieta popijaa wielki napj czekoladowy. Na ten widok lina nabiega Bubberowi do ust. To wystarczyo. Odwrciwszy si, ruszy dalej nieznacznie przyspieszonym krokiem. Kilka minut pniej sta na szarej, zrujnowanej werandzie i dzwoni do drzwi. Rosnce poniej chwasty szeleciy na wietrze. Dochodzia czwarta po poudniu; nie mia wiele czasu. Ale w kocu to i tak mia by ostami raz. Otwarto drzwi. Pomarszczona twarz pani Drew rozpyna si w umiechu. - Wejd, Bernardzie. Jak dobrze ci widzie. Dziki temu znw czuj si taka moda. Wszed do rodka i rozejrza si dokoa. - Ju zabieram si do pieczenia. Nie wiedziaam, e przyjdziesz. - Potruchtaa do kuchni. Lada moment bd. A ty usid na tapczanie. Bubber przeszed do pokoju i usiad. Jego uwag przyku brak stolika i lampy; krzeso stao bezporednio obok tapczanu. Spoglda na nie zbity z tropu, kiedy w progu stana oywiona pani Drew. - Ju s w piecu. Ciasto miaam gotowe. No dobrze. - Z westchnieniem opada na krzeso. Dobrze, wic jak ci dzisiaj poszo? Jak tam szkoa? - W porzdku. Pokiwaa gow. Ale ten chopiec by tuciutki, siedzia tak blisko niej, jakie mia pene i czerwone policzki! By tak blisko, e moga go dotkn. Jej stare serce bio jak szalone. Och, znw by modym! Modo tyle znaczya. Bya wszystkim. Czyme by wiat dla starych? Kiedy cay

wiat si zestarzeje, chopcze... - Nie zechciaby mi poczyta, Bernardzie? - zapytaa po chwili. - Nie przyniosem adnych ksiek. - Ach tak. - Kiwna gow. - C, ja je mam - dorzucia pospiesznie. - Zaraz przynios. Wstaa i podesza do biblioteczki. Kiedy j otworzya, Bubber powiedzia: - Pani Drew, mj tato mwi, e nie mog tu wicej przychodzi. Powiedzia, e to ostatni raz. Pomylaem sobie, e pani powiem. Zamara, sztywniejc na caym ciele. Pokj zawirowa jej przed oczami jak w jakim dzikim tacu. Chrapliwie zaczerpna tchu. - Bernardzie, ty... ty wicej nie przyjdziesz? - Nie, ojciec mi zabrania. Cisza. Staruszka wzia pierwszy z brzegu tom i powoli wrcia na krzeso. Po chwili drcymi rkami podaa mu go. Chopiec wzi ksik bez sowa i zerkn na okadk. - Czytaj, Bernardzie. Prosz. - Dobrze. Od ktrego miejsca mam zacz? - Wszystko jedno. Wszystko jedno, Bernardzie. Zacz czyta. Bya to ksika Trollopea; syszaa zaledwie urywki zda. Uniosa do do czoa i dotkna suchej skry, cienkiej i wiotkiej jak stary papier. Draa przepeniona lkiem. Ostatni raz? Bubber czyta, powoli i monotonnie. Koo okna brzczaa mucha. Na zewntrz soce miao si ku zachodowi, powietrze stawao si coraz chodniejsze. Niebo zasnuo kilka chmur, a wiatr ze zoci szeleci wrd gazi. Staruszka siedziaa blisko chopca, bliej ni zazwyczaj, wsuchana w dwik jego gosu, wiadoma jego bliskoci. Czy to naprawd ostatni raz? Serce w niej struchlao i czym prdzej odepchna to uczucie. Ostatni raz! Obja spojrzeniem siedzcego na wycignicie rki chopca. Chwycia oddech. Ju nigdy nie wrci. Ani razu, nigdy wicej. Siedzi tu po raz ostatni. Dotkna jego ramienia. Bubber podnis gow. - Co si stao? - mrukn. - Nie masz nic przeciwko temu, abym dotkna twojej rki, prawda? - Nie, chyba nie. - Powrci do lektury. Staruszka czua, jak jego modo przepywa pomidzy jej palcami i sunie przez rami. Pulsujca, wibrujca modo, tak blisko niej. Nigdy nie znajdowaa si a tak blisko, aby moga jej dotkn. To uczucie przyprawio j o zawrt gowy.

I wkrtce wszystko zaczo dzia si dokadnie tak jak przedtem. Przymknwszy oczy, pozwolia, aby osnuo j to i wypenio bez reszty, niesione dwikiem gosu i dotykiem rki. Dokonywaa si w niej przemiana, ciepe, narastajce uczucie. Ponownie kwita, czerpic z niego ycie i odzyskujc peni, ktr utracia dawno, dawno temu. Zerkna na swoje ramiona. Byy zaokrglone, a paznokcie jakby zdrowsze. Wosy. Ciko zwisay nad karkiem, czarne jak niegdy. Dotkna swojego policzka. Zmarszczki znikny, skra bya jdrna i mikka. Ogarna j niepohamowana rado. Rozejrzaa si po pokoju. Umiechna si, wiedzc, e ma mocne biae zby i zdrowe dzisa oraz czerwone wargi. Pewnym i wawym ruchem poderwaa si z miejsca. Wykonaa nieznaczny, zwinny obrt. Bubber przesta czyta. - Czy ciasteczka s ju gotowe? - zapyta. - Zaraz sprawdz. - W jej gosie daa si sysze gboka nuta, ktra pobrzmiaa wiele lat temu. Teraz znw tam bya, nadajc gosowi gardow i zmysow tonacj. Szybkim krokiem przesza do kuchni i uchylia piekarnik. Wyja ciasteczka i pooya je na piecu. - Gotowe - zakomunikowaa wesoo. - Chod i we sobie. Bubber wymin j, nie mg oderwa wzroku od ciastek. Nawet nie zauway stojcej przy drzwiach kobiety. Pani Drew pospiesznie opucia kuchni. Wesza do sypialni i zamkna za sob drzwi. Nastpnie odwrcia si, spogldajc w zawieszone na nich due lustro. Moda - znw bya moda, pena oywczej wibrujcej siy. Odetchna pen piersi. Jej oczy rozbysy, na ustach pojawi si umiech. Zakrcia si w miejscu, powiew unis sukni. Moda, moda i pikna. I tym razem wraenie nie zniko. Otworzya drzwi. Napchawszy sobie usta i kieszenie, Bubber stan na rodku duego pokoju. Jego tp, nalan twarz pokrywaa trupia blado. - Co si stao? - zapytaa pani Drew. - Id. - Dobrze, Bernardzie. I dziki, e przyszede mi poczyta. - Pooya do na jego ramieniu. - Moe jeszcze si kiedy spotkamy. - Mj ojciec... - Wiem. - Wybuchna radosnym miechem i otworzya mu drzwi. - Do widzenia, Bernardzie. Do widzenia. Patrzya, jak po jednym schodku zstpuje na d. Potem zamkna drzwi i z powrotem pomkna do sypialni. Rozpia sukienk i zsuna j z siebie, nagle niechtna dotykowi szarej, sfatygowanej tkaniny. Z opartymi na biodrach rkami, przez krtk chwil mierzya wzrokiem swoje krge ciao.

Rozemiaa si w podnieceniu i z rozjanionym spojrzeniem wykonaa lekki obrt. Co za cudowne, kipice yciem ciao. Pene piersi - musna je doni. Ciao zachwycao jdrnoci. Miaa przed sob tyle rzeczy do zrobienia! Oddychajc pospiesznie, potoczya dokoa wzrokiem. Tyle do zrobienia! Odkrcia kran nad wann i przystpia do upinania wosw.

Kiedy mudnym krokiem posuwa si naprzd, wiatr smaga go ze wszystkich stron. Byo pno, soce dawno ju zaszo, a niebo pociemniao i zasnuo si chmurami. Nie dajcy mu spokoju wiatr by zimny i przenika go na wskro. Czaszk rozsadza dotkliwy bl. Chopiec czu nieodparte znuenie, przystawa wic co chwil, by odpocz, i tar czoo, a serce z wysikiem tuko mu si w piersi. Dotar do koca ulicy Wizw i ruszy dalej Sosnow. Dokuczliwy wiatr targa nim na wszystkie strony. Potrzsn gow, usiujc pozby si przykrego wraenia. Jake by zmczony, jak bardzo ciyy mu nogi i rce. Czu, jak wiatr choszcze go, popycha i szarpie. Zaczerpn tchu i ze spuszczon gow ruszy naprzd. Na rogu przystan, przytrzymujc si latarni. Zapad zmierzch, wok zaczynay rozbyskiwa wiata uliczne. Wreszcie ostatnim wysikiem podj wdrwk.

- Gdzie ten chopak si podziewa? - powiedziaa May Surle, po raz dziesity wychodzc na ganek. Ralf pstrykn wiato i stan obok niej. - Co za paskudny wiatr. Wiatr gwizda i trzs werand. Oboje spogldali w gb ciemnej ulicy, lecz nie dostrzegali nic z wyjtkiem niesionych wiatrem mieci i gazet. - Wejdmy do rodka - zadecydowa Ralf. - Jak nic dostanie w skr, kiedy tylko wrci. Usiedli do kolacji. Naraz May odoya widelec. - Suchaj! Syszysz co? Ralf sta w milczeniu. Na zewntrz, przy frontowych drzwiach rozleg si cichy stukot. Ralf wsta. Wiatr wy, omoczc storami w pokoju na pitrze. - Sprawdz, co to jest - powiedzia. Podszed do drzwi i otworzy je. Co szarego i wyschnitego wtoczyo si na ganek niesione wiatrem. Obrzuci to pytajcym wzrokiem. Pewnie gar chwastw, chwastw i mieci, nic innego. Przedmiot obi si o jego nogi. Patrzy, jak wymija go i toczy si w kierunku ciany. Powoli zamkn drzwi. - I co to byo? - zawoaa May. - To tylko wiatr - odpar Ralf Surle.

ZA DRZWIAMI

Tego wieczora, kiedy jedli kolacj, przynis go i postawi obok jej talerza. Doris wlepia we spojrzenie, przyciskajc rk do ust. - Boe, a c to takiego? - Podniosa na niego roziskrzony wzrok. - Sama zobacz. Oddychajc pospiesznie, Doris zdara ostrymi paznokciami wstk i papier z kwadratowego opakowania. Larry obserwowa, jak podnosi wieczko. Zapali papierosa i opar si o cian. - Zegar z kukuk! - wykrzykna. - Prawdziwy zegar z kukuk, zupenie taki jak ten, ktry nalea do mojej matki. - Ogldaa zegar ze wszystkich stron. - Zupenie jak mojej matki, kiedy Pete jeszcze y. - W jej oczach zalniy zy. - Niemiecka produkcja - owiadczy Larry. Po chwili doda: - Carl zaatwi mi go po cenie hurtowej. Ma znajomoci u zegarmistrza. W przeciwnym razie wcale bym go nie... - Urwa. Doris wydaa z siebie krtki, nieartykuowany odgos. - To znaczy, w przeciwnym razie wcale nie byoby mnie na niego sta. - Spochmurnia. - O co ci chodzi? Masz swj zegar czy nie? Czy nie tego chciaa? Doris siedziaa, trzymajc zegar, i przyciskaa palce do brzowego drewna. - No - ponagli Larry. - Co jest? Zdumiony ujrza, jak zrywa si z krzesa i wybiega z zegarem z pokoju. Potrzsn gow. - Nijak nie dogodzisz. One wszystkie takie. Nigdy nie maj dosy. Usiad przy stole i dokoczy posiek. Zegar z kukuk nie by duy. Jego rcznie rzebion powierzchni zdobiy niezliczone nacicia oraz drobne ornamenty wyryte w mikkim drewnie. Usiadszy na ku, Doris osuszya oczy i przystpia do nakrcania zegara. Ustawia wskazwki wedug swojego zegarka. I zaraz przesuna je na za dwie dziesita. Zaniosa zegar na toaletk i opara o cian. Nastpnie usiada i zoya rce na podoku - czekaa, a wraz z wybiciem godziny kukuka opuci swoj kryjwk. W tym czasie mylaa o Larrym i o tym, co powiedzia. I o tym, co sama powiedziaa - cho wcale nie czua si niczemu winna. Ostatecznie nie moga wysuchiwa go bez sowa sprzeciwu; niby dlaczego miaa dawa sobie dmucha w kasz.

Naraz podniosa do oczu chustk. Dlaczego musia to powiedzie, to o cenie hurtowej? Dlaczego musia wszystko zepsu? Skoro tak uwaa, to w ogle nie powinien by kupowa zegara. Zacisna pici. Jego maostkowo przekraczaa wszelkie granice. Jednak widok tykajcego miarowo zegara i karbowanych krawdzi jego drzwiczek napawa j bezmiern radoci. Wewntrz siedziaa kukuka, czekajc na moment, kiedy bdzie moga wyj na zewntrz. Czy nasuchiwaa, z przechylon na bok gwk, a bicie zegara da jej znak? A moe pomidzy jedn godzin a drug zapada w sen? Tak czy inaczej, zaraz j zobaczy: wtedy bdzie moga zapyta. I pokae zegar Bobowi. Spodoba mu si; Bob uwielbia starocie, nawet stare znaczki czy guziki. Oczywicie to byo odrobin niezrczne, ale na szczcie Larry spdza mas czasu w swoim biurze. Gdyby tylko Larry nie dzwoni czasami, aby... Rozleg si szum. Zegar zadra i drzwiczki raptownie odskoczyy. Ze rodka pynnie wysuna si kukuka. Zamara w bezruchu, obrzucajc powanym spojrzeniem kobiet, pokj oraz meble. Widziay si po raz pierwszy, skonstatowaa Doris z penym zadowolenia umiechem. Wstaa i podesza do niej niemiao. - No dalej - poprosia. - Czekam. Kukuka otworzya dzib. Zaszumiaa, po czym kilkakrotnie szybko zakukaa. Po chwili namysu wycofaa si do wntrza zegara. Drzwiczki zatrzasny si za ni. Doris nie posiadaa si z zachwytu. Klasna w donie i zakrcia si dookoa. Kukuka bya cudowna, wspaniaa! A sposb, w jaki rozejrzaa - si po pokoju, taksujc j spojrzeniem. Zyskaa jej aprobat; tego bya pewna. Naturalnie z wzajemnoci, pokochaa ptaka od razu. Najzupeniej odpowiada jej oczekiwaniom. Doris podesza do zegara. Pochylia si nad maymi drzwiami, przysuwajc usta do drewna. - Syszysz mnie? - szepna. - Uwaam, e jeste najcudowniejsz kukuk na wiecie. Umilka zakopotana. - Mam nadziej, e ci si tu spodoba. Nastpnie z podniesion gow zesza powoli po schodach. Larry nie mg doj do adu z zegarem od samego pocztku. Doris twierdzia, i dziao si tak dlatego, e nie nakrca go jak naley, zegar za nie lubi by przez cay czas nakrcony zaledwie do poowy. Larry pozostawi wic jej to zadanie; co kwadrans kukuka wyskakiwaa na zewntrz, bezlitonie rozcigajc spryn, przez co stale musia by w pobliu kto, kto powtrnie by j nakrci. Mimo najlepszych stara Doris wielokrotnie o tym zapominaa. Wwczas Larry ostentacyjnie rzuca gazet i podnosi si z miejsca. Nastpnie szed do jadalni, gdzie na cianie nad kominkiem wisia zegar. Zdejmowa go i skrztnie przyciskajc kciukiem drzwiczki, przystpowa do nakrcania. - Dlaczego przyciskasz kciukiem drzwi? - zapytaa kiedy Doris. - Bo tak trzeba.

Uniosa brwi. - Na pewno? Zastanawiam si, czy nie chodzi o to, e nie chcesz, aby wysza, kiedy stoisz tak blisko. - Niby dlaczego? - Moe si jej boisz. Larry wybuchn miechem. Umieci zegar z powrotem na cianie i ostronie oderwa kciuk od drzwiczek. Kiedy Doris odwrcia wzrok, zbada go uwanie. Po wewntrznej stronie wci widniao na nim zadrapanie. Za czyj spraw si tam znalazo?

Pewnego sobotniego ranka, kiedy Larry znajdowa si w biurze pochonity jakimi niezmiernie wanymi rachunkami, na ganek wkroczy Bob Chambers i nacisn przycisk dzwonka. Doris wanie braa szybki prysznic. Wytara si i narzucia szlafrok. Otworzya drzwi i Bob z umiechem wszed do rodka. - Cze - powiedzia, toczc wok spojrzeniem. - Nie ma obawy. Larry jest w biurze. - To wietnie. - Bob zerkn na widoczne pod szlafrokiem szczupe nogi Doris. - Jak adnie dzisiaj wygldasz. Rozemiaa si. - Uwaaj! Moe wcale nie powinnam ci wpuszcza. Popatrzyli na siebie z mieszanin lku i rozbawienia. Bob rzuci pospiesznie: - Jeli chcesz, mog... - Na lito bosk, nie. - Chwycia go za rkaw. - Tylko odsu si od drzwi, ebym moga je zamkn. Ta pani Peters z naprzeciwka, sam wiesz. Zamkna drzwi. - Chc ci co pokaza - rzeka. - Jeszcze tego nie widziae. Bob okaza zainteresowanie. - Jaki antyk? Czy co? Uja go pod rami i zaprowadzia do jadalni. - Spodoba ci si, Bobby. - Przystana i otworzya szeroko oczy. - Mam nadziej, e tak. Musi; musi ci si spodoba. Tyle dla mnie znaczy - ona tyle dla mnie znaczy.

- Ona? - Bob zmarszczy brwi. - Kto taki? Doris parskna miechem. - Zazdronik! Chod. - Chwil pniej stanli przed zegarem, popatrzyli na niego. Wyjdzie za kilka minut. Poczekaj, a j zobaczysz. Jestem pewna, e si polubicie. - A co sdzi Larry? - Nie znosz si. Czasem kiedy Larry jest w pokoju, ona wcale nie wychodzi. Wtedy Larry si wcieka. Mwi... - Co mwi? Doris spucia oczy. - Zawsze mwi, e zdarto z niego skr, nawet mimo faktu, e naby zegar po cenie hurtowej. - Rozchmurzya si. - Ale ja wiem, e ona nie wychodzi, bo nie lubi Larryego. Kiedy jestem sama, kuka dokadnie co kwadrans, cho waciwie powinna tylko o penej godzinie. Popatrzya na zegar. - Do mnie wychodzi, poniewa chce porozmawia; ja opowiadam jej rozmaite rzeczy. Pewnie, e wolaabym zabra j na gr do sypialni, ale to nie byoby w porzdku. Na ganku zabrzmia odgos czyich krokw. Wymienili zlknione spojrzenia. Larry, chrzkajc, otworzy frontowe drzwi. Postawi swoj walizk i zdj kapelusz. Wtedy jego wzrok po raz pierwszy spocz na Bobie. - Chambers. A niech mnie diabli. - Zmruy oczy. - Co ty tutaj robisz? - Wszed do jadalni. Doris bezradnie otulia si szlafrokiem i zrobia krok do tyu. - Ja - zacz Bob. - To znaczy, my... - Urwa, zerkajc na Doris. Od strony zegara dobieg szum. Kukuka haaliwie zacza oznajmia godzin. Larry ruszy w jej kierunku. - Ucisz to cholerstwo - rzuci. Pogrozi zegarowi pici. Kukuka zamilka gwatownie i wrcia do rodka. Drzwi zatrzasny si. - Teraz lepiej. - Przenis wzrok na stojcych w milczeniu Doris i Boba. - Przyszedem, aby obejrze zegar - odrzek Bob. - Doris mwia, e to rzadki okaz, no i... - Bzdura. Sam go kupiem. - Larry natar na niego. - Wyno si std. - Popatrzy na Doris. Ty rwnie. I zabieraj ten swj zegar. Umilk, trc rk podbrdek. - Albo nie. Zegar zostanie tutaj. Naley do mnie; zapaciem za niego. W cigu kilku tygodni, ktre nastpiy po odejciu Doris, jego stosunki z zegarem zaostrzyy si jeszcze bardziej. Przede wszystkim kukuka przez wikszo czasu nie wychylaa dzioba ze rodka, niekiedy nawet o dwunastej, kiedy teoretycznie powinna by najbardziej zajta. A gdy wreszcie postanowia wyj, kukaa raz bd dwa razy, nigdy nie przestrzegajc waciwej

godziny. Poza tym w jej gosie dwiczaa ponura, niezachcajca nuta, zgrzytliwy odgos, ktry napawa Larryego niepokojem i odrobin zoci. Jednak pamita o nakrcaniu zegara, gdy panujca w domu cisza, nie zmcona niczyim tupotem, paplanin czy stukaniem upuszczanych na podog przedmiotw, dziaaa mu na nerwy. Uspokaja go nawet miarowy szum zegara. Lecz nie znosi kukuki. I czasami do niej mwi. - Suchaj - powiedzia pewnego wieczora do zamknitych drzwiczek. - Wiem, e mnie syszysz. Powinienem odda ci Niemcom - do Szwarcwaldu. - Chodzi tam i z powrotem. Ciekawe, co robi w tej chwili tamci dwoje. Ten mody punk ze swoimi ksikami i antykami. Mczyzna nie powinien interesowa si antykami; to dobre dla kobiet. Zacisn zby. - Nie mam racji? Zegar milcza. Larry stan na wprost niego. - Nie mam racji? - powtrzy z naciskiem. - Czy nie masz nic do powiedzenia? Popatrzy na tarcz zegara. Dochodzia jedenasta. - Dobrze. Poczekam do jedenastej. Wtedy posuchamy, co masz do powiedzenia. Od kiedy odesza, nie jeste zbyt rozmowna. - Umiechn si krzywo. - A moe bez niej ci si tu nie podoba. - Spospnia. - Tak czy inaczej, zapaciem za ciebie i masz wychodzi bez wzgldu na to, czy tego chcesz, czy nie. Syszaa? W oddali, na skraju miasta, zegar na wiey sennie wybi jedenast. Ale drzwiczki ani drgny. Upyna minuta, a kukuka nie daa znaku ycia. Trwaa gdzie w gbi zegara, za swoimi drzwiami, daleka i milczca. - Doskonale, jak sobie chcesz - mrukn Larry, wykrzywiajc usta. - Ale to nie w porzdku. To twj obowizek. Wszyscy nie raz robimy to, czego nie lubimy. Powlk si do kuchni i otworzy wielk, byszczc lodwk. Nie przestajc myle o zegarze, nala sobie drinka. Nie ulegao wtpliwoci, e kukuka powinna wyj, niewane, czy jest Doris, czyjej nie ma. Od pocztku przypady sobie do gustu. I niezmiernie si lubiy. Przypuszczalnie polubia rwnie Boba - pewnie przyjrzaa mu si wystarczajco dobrze, aby mc go pozna. Byoby im wszystkim dobrze ze sob - Bobowi, Doris oraz kukuce. Larry dopi drinka. Otworzy szuflad pod zlewem i wyj z niej motek. Ostronie zanis go do jadalni. Od strony wiszcego na cianie zegara dochodzio spokojne tykanie. - Zobacz - powiedzia, wymachujc motkiem. - Widzisz, co tu mam? Wiesz, co mam zamiar z tym zrobi? Najpierw porachuj si z tob. - Umiechn si. - Wszyscy troje jestecie niezymi ptaszkami. Pokj odpowiedzia mu cisz.

- Wychodzisz? Czy sam mam ci wydosta? Zegar wyda z siebie lekki, brzczcy odgos. - Sysz ci. Przez ostatnie trzy tygodnie nazbierao ci si sporo rzeczy do powiedzenia. Jak sdz, jeste mi winien... Drzwi otworzyy si. Ze rodka wypada kukuka, celujc wprost w niego. W tym czasie Larry ze zmarszczonymi brwiami w zamyleniu spoglda na podog. Podnis wzrok i ptak dziobn go prosto w oko. Run na d razem z motkiem i krzesem i z oguszajcym omotem uderzy o podog. Kukuka przez chwil trwaa bez ruchu ze sztywno wypronym ciaem. Nastpnie ponownie schronia si w zaciszu zegara. Drzwi za ni si zamkny. Mczyzna lea rozcignity groteskowo na pododze, z przekrzywion na bok gow. W pokoju panowa cakowity bezruch. Oprcz tykania zegara ciszy nie mci aden dwik.

- Rozumiem - odrzeka Doris z twarz cignit napiciem. Bob uspokajajcym gestem otoczy j ramieniem. - Doktorze - powiedzia Bob. - Czy mgbym pana o co zapyta? - Naturalnie - odpar lekarz. - Czy rzeczywicie tak atwo skrci sobie kark, spadajc z tak nieduego krzesa? Wysoko wcale nie bya znaczna. Zastanawiam si, czy to istotnie by wypadek. Czy istnieje prawdopodobiestwo, aby... - Samobjstwo? - Lekarz poskroba si w podbrdek. - Nigdy nie syszaem, aby ktokolwiek popeni samobjstwo w taki sposb. Jestem cakowicie przekonany, e to by wypadek. - Nie miaem na myli samobjstwa - mrukn pod nosem Bob, zerkajc na zegar cienny. Miaem na myli co innego. Ale nikt go nie usysza.

ZNAMIENITY AUTOR

Mj m - powiedziaa Mary Ellis - pomimo faktu, i jest nadzwyczaj wawym czowiekiem i nie spni si do pracy od dwudziestu piciu lat, w dalszym cigu przebywa gdzie w domu. - Pocigna yk lekko aromatyzowanego hormonalno-wglowodanowego napoju. - cile mwic, nie wyjdzie z domu jeszcze przez najblisze dziesi minut. - Niewiarygodne - odrzeka Dorothy Lawrence, ktra po wypiciu swojego napoju nurzaa obecnie pnagie ciao w dermalnej mgiece emitowanej z umieszczonego nad tapczanem automatycznego rozpylacza. - Czeg to oni jeszcze nie wymyl! Pani Ellis promieniaa dum, jak gdyby sama naleaa do personelu Postpu Terraskiego. - Tak, to niewiarygodne. Wedug sw jednego z pracownikw, mona by wyjani ca histori cywilizacji, opierajc si na rozwoju technik transportowych. Ja, oczywicie, w ogle nie znam si na historii. To dziaka badaczy z ramienia rzdu. Jednak wnoszc z tego, co tamten czowiek powiedzia Henryemu... - Gdzie jest moja teczka? - dolecia zrzdliwy gos z azienki. - Chryste, Mary. Przecie zostawiem j wczoraj na pralce... - Zostawie j na grze - odpowiedziaa Mary, unoszc nieznacznie gos. - Sprawd w szafie. - Dlaczego niby miaaby by w szafie? - Rozleg si odgos gniewnie przesuwanych przedmiotw. - A pomylaby kto, e wasnej teczce nic zego przytrafi si nie moe. - Henry Ellis na chwil zajrza do duego pokoju. - Znalazem. Witam, pani Lawrence. - Dzie dobry - odpara Dorothy Lawrence. - Mary wyjaniaa mi wanie, dlaczego pan wci jeszcze tu jest. - Owszem, jestem. - Ellis wyrwna krawat, podczas gdy lustro z wolna kryo wok niego. - Czy mam co przywie z miasta, kochanie? - Nie - rzeka Mary. - Nic nie przychodzi mi do gowy. W razie gdybym sobie przypomniaa, zatelefonuj do twojego biura. - Czy to prawda - wtrcia pani Lawrence - e z chwil, kiedy znajdzie si pan w rodku, natychmiast przebywa pan ca drog do miasta? - No c, prawie natychmiast. - Sto szedziesit mil! To przechodzi ludzkie pojcie. Prosz, a mj m potrzebuje dwch i p godziny na dojazd szos publiczn i zaparkowanie, a potem jeszcze na piechot musi doj do biura. - Wiem - mrukn Ellis, chwytajc kapelusz i paszcz. - Mnie rwnie kiedy zabierao to mniej wicej tyle czasu. Ale ju nie. - Pocaowa on na do widzenia. - Na razie. Do zobaczenia

wieczorem. Mio byo znw pani widzie, pani Lawrence. - Czy mog... popatrze? - zapytaa z nadziej pani Lawrence. - Popatrze? Naturalnie, naturalnie. - Ellis w popiechu skierowa si do wyjcia i po schodach zszed na podwrko. - Chodcie! - krzykn niecierpliwie. - Nie chc si spni. Jest dziewita pidziesit dziewi, musz zdy do biura na dziesit. Pani Lawrence ochoczo pospieszya za nim. Na podwrzu sta janiejcy w wietle porannego soca sporych rozmiarw piercieniowaty pojazd. Ellis obrci pokrta u jego podstawy. Piercie zmieni kolor ze srebrnego na migotliw czerwie. - Startuj! - krzykn Ellis. Niezwocznie wstpi w obrb piercienia. Pojazd zamigota wok niego. Rozlego si ciche puknicie. Powiata znikna. - wici pascy! - stkna pani Lawrence. - Poszed! - Jest w centrum Nowego Jorku - ucilia Mary Ellis. - Szkoda, e mj m nie ma takiego Mgnieniowca. Kiedy stan si oglnie dostpne, moe uzbieram troch grosza, aby mu go sprawi. - Ach, s niezwykle porczne - zgodzia si pani Ellis. - Pewnie w tej chwili m wita si z kolegami. Henry Ellis przebywa w czym w rodzaju tunelu. Tkwi w samym rodku szarej, rozcigajcej si w obydwu kierunkach bezksztatnej rury, przypominajcej odpyw ciekowy. Z tyu pozostawi obwiedziony krawdziami wylotu mglisty zarys swojego domu. Tyln werand i podwrze oraz stojc na schodach w czerwonym staniku i szortach Mary. Obok niej znajdowaa si pani Lawrence w spodenkach w zielon kratk. Cedr i rzd petunii. Pagrek. Mae schludne domki Cedar Groves w Pensylwanii. Na wprost niego... Nowy Jork. Mignicie skrawka ruchliwej ulicy przed jego biurem. Potny budynek z betonu, szka i stali. Chmary ludzi. Drapacze chmur. Roje ldujcych odrzutowcw. Sygnay z anten. Nieprzeliczone rzesze spieszcych do pracy urzdnikw. Ellis bez popiechu sun w kierunku wychodzcego na miasto wylotu. Korzysta z Mgnieniowca wystarczajco czsto, aby wiedzie, ile dzielio go od niego krokw. Dokadnie pi. Pi krokw przez rozchybotany szary tunel i mia za sob sto szedziesit mil. Przystan i popatrzy wstecz. Jak dotychczas przeby trzy kroki. Dziewidziesit sze mil. Wicej ni poowa drogi. Czwarty wymiar to cudowna sprawa. Ellis opar teczk na nodze i gmera w kieszeni w poszukiwaniu tytoniu. Nadal mia trzydzieci sekund na dotarcie do pracy. Mnstwo czasu. Bysn zapalnik do fajki i mczyzna pocign z wpraw. Zgasi zapalnik i z powrotem wsun go do kieszeni. Cudowna sprawa, bez dwch zda. Mgnieniowiec ju zdy zrewolucjonizowa spoeczestwo. Istniaa moliwo natychmiastowego udania si do jakiegokolwiek zaktka wiata, bez adnego odstpu czasowego. I bez koniecznoci przedzierania si przez mas odrzutowcw.

Problem z transportem stanowi gwn bolczk od poowy dwudziestego wieku. Z kadym rokiem coraz wicej rodzin przenosio si z miasta na wie, powikszajc i tak liczne rzesze podrnych okupujcych szosy i szlaki powietrzne. Jednak obecnie problem zosta rozwizany. Mona byo dopuci do ruchu nieskoczon ilo Mgnieniowcw; nie grozio to kolizj. Mgnieniowiec nie pokonywa odlegoci przestrzennie, lecz poprzez inny wymiar (nie wyjanili mu zbyt gruntownie tej kwestii). Za marny tysic kredytw kada terraska rodzina moga pozwoli sobie na zamontowanie mgnieniowych piercieni, jednego na wasnym podwrzu - drugiego w Berlinie, na Bermudach, w San Francisco czy w Port Saidzie. Gdziekolwiek. Oczywicie, istnia pewien minus. Piercie naleao ulokowa w wyznaczonym miejscu. Wybierao si okrelone miejsce przeznaczenia, i kropka. Jednak dla urzdnika to wspaniaa rzecz. Wchodzisz w jednym punkcie, wychodzisz w drugim. Pi krokw - za jednym zamachem sto szedziesit mil. Sto szedziesit mil stanowicych onegdaj dwugodzinn zmor zgrzytajcych dwigni i nagych szarpni, migajcych zewszd odrzutowcw, lekkomylnych pilotw, czujnych policjantw gotowych w kadej chwili wkroczy do akcji, wrzodw i niewyparzonych jzykw. Nareszcie koniec z tym wszystkim. Przynajmniej dla niego, jako dla pracownika Postpu Terraskiego, producenta Mgnieniowcw. A niebawem dla kadego, jak tylko znajd si one na rynku. Ellis westchn. Czas wzi si do pracy. Widzia Eda Halla, jak pdzi po schodach siedziby PT, pokonujc dwa stopnie naraz. Tony Franklin depta mu po pitach. Pora rusza. Schyliwszy si, sign po teczk. I wtedy ich zauway. Warstwa szaroci w tym miejscu bya nieco przerzedzona. Wskie pasmo, gdzie migotanie nieco tracio na sile. Tu obok jego stopy, za krawdzi teczki. Poprzez pasmo dostrzeg trzy malekie sylwetki. Stay tu za falujc barier. Niewiarygodnie mali, nie wiksi od owadw. Spogldali na niego z bezbrzenym zdumieniem. Zapomniawszy o teczce, Ellis bacznie patrzy w d. Trzej malecy mczyni byli rwnie zbici z tropu. aden z nich ani drgn, trzy figurki zesztywniae ze strachu oraz pochylony z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami Henry Ellis. Do pozostaych doczya czwarta figurka. Wszystkie stany jak wronite w ziemi i wybauszyy oczy. Miay na sobie jakie sukmany. Brzowe stroje uzupenione sandaami. Dziwaczna, nieterraska odzie. W ogle byli jacy tacy nieterrascy. Ich rozmiary, niade twarze, ubrania - no i te gosy. Ni std, ni zowd figurki wyrzuciy z siebie kaskad piskliwych, niezrozumiaych dwikw. Otrzsnwszy si z marazmu, poczy nieskadnie biega dokoa. Biegay z zawrotn prdkoci, niczym mrwki na rozgrzanej patelni. Zataczay oszalae krgi, wymachujc gorczkowo rkami. I cay czas przenikliwie dary si wniebogosy. Ellis sign po teczk. Podnis j powoli. Z mieszanin podziwu i lku figurki odprowadziy wzrokiem wdrujc w gr torb, od ktrej dzieli ich tak nieznaczny dystans. Ellisa ogarna naga myl. Dobry Boe - czyby mogy przedosta si do wntrza Mgnieniowca poprzez warstw szaroci? Jednak nie mia czasu, aby uzyska odpowied na to pytanie. I tak by spniony. Ruszy z

miejsca, kierujc si ku nowojorskiemu wylotowi tunelu. Chwil potem stan w olepiajcym blasku soca na skraju zatoczonej ulicy przy wejciu do biura. - Hej, co tam, Hank! - krzykn Donald Potter, pdzc w stron wejcia do siedziby PT. Jazda! - Jasne, jasne. - Ellis mechanicznie ruszy za nim. Za wejciem do Mgnieniowca, nad chodnikiem unosi si mglisty krg, na podobiestwo ducha baki mydlanej. Wszed po schodach do biura Postpu Terraskiego, kierujc myli ku czekajcym na sprawom.

Kiedy zamykano biuro i wszyscy szykowali si do pjcia do domu, Ellis zajrza do biura koordynatora Patricka Millera. - Przepraszam, panie Miller. To pan kieruje dziaem badawczym, prawda? - Owszem. I co z tego? - Pan pozwoli, e o co zapytam. Dokd poda Mgnieniowiec? Przecie musi dokd si uda. - Cakowicie wykracza poza obrb naszego kontinuum - odpar niecierpliwie gotowy do wyjcia Miller. - Wstpuje w inny wymiar. - To wiem. Ale - dokd? Miller pospiesznym ruchem rozoy na biurku swoj chusteczk. - Moe wyjani to panu w ten sposb. Powiedzmy, e jest pan istot dwuwymiarow, a ta oto chustka reprezentuje pask... - Widziaem to milion razy - przerwa mu zawiedziony Ellis. - To jedynie analogia, a mnie analogie nie interesuj. Chciabym uzyska faktyczn odpowied. Ktrdy przebiega droga mojego Mgnieniowca, dzielca Cedar Groves od tego miejsca? Miller rozemia si. - A po choler panu ta informacja? Ellis natychmiast sta si czujny. Obojtnie wzruszy ramionami. - Czysta ciekawo. Przecie ktrdy musi przebiega. Miller pooy do na ramieniu Ellisa w przyjacielskim gecie starszego brata. - Henry, stary, niech pan te sprawy zostawi nam. Zgoda? My jestemy od planowania, pan jest klientem. Paskie zadanie polega na tym, aby korzysta z Mgnieniowca, wyprbowa go dla nas i donie o wszelkich zaobserwowanych defektach bd uszkodzeniach, tak aby, gdy dopucimy go w przyszym roku do sprzeday, nie byo mowy o adnych niedorbkach.

- Tak waciwie... - zacz Ellis. - O co chodzi? Ellis zmieni zdanie. - Nic. - Podnis teczk. - Zupenie nic. Do zobaczenia jutro. Dzikuj, panie Miller. Dobranoc. Zszed na d i opuci siedzib PT. W bledncym wietle pno-popoudniowego soca majaczy zarys Mgnieniowca. Na niebie roio si od startujcych odrzutowcw. Znueni pracownicy rozpoczynali dug podr do lecych na wsi domw. Cige przemieszczanie. Ellis podszed do piercienia i stan w jego obrbie. W jednej chwili olepiajcy blask soca rozproszy si i znikn. Ponownie trafi do migotliwego szarego tunelu. Na odlegym kracu bysn krg zieleni i bieli. Spadziste zielone wzgrza i jego wasny dom. Podwrze. Cedr i klomby kwiatowe. Miasteczko Cedar Groves. Dwa kroki w gb tunelu. Ellis przystan i pochyli si. Z uwag zbada podoe tunelu. Popatrzy na mglist szar cian, tam gdzie wznosia si i migotaa - i odnalaz cieszy odcinek. Ten, ktry ju poprzednio przyku j ego u wag. Wci tam tkwili. Wci? Bya to inna grupa. Tym razem skadaa si z dziesiciu lub jedenastu postaci. Mczyzn, kobiet i dzieci. Stali zbici w ciasn gromadk i spogldali na niego z podziwem i lkiem zarazem. adne z nich nie mierzyo wicej ni p cala. Mae, pokrcone figurki o zmiennym ksztacie. Mienice si rnymi barwami i odcieniami. Ellis ruszy przed siebie. Figurki odprowadziy go wzrokiem. Dojrza w przelocie mikroskopijne zdumienie na ich twarzach - i znalaz si na swoim podwrku. Unieruchomi piercie i wszed po schodkach tylnej werandy. Pogrony w gbokich mylach wkroczy do domu. - Cze - krzykna z kuchni Mary. Wycigajc rce, przysuna si ku niemu, ubrana w sigajc do bioder sukienk z dzianiny. - Co sycha w pracy? - W porzdku. - Co si stao? Wygldasz... dziwnie. - Nie. Nic si nie stao. - Ellis zoy na czole ony roztargniony pocaunek. - Co na kolacj? - Co ekstra. Syriuszaski stek kreci. Jeden z twoich ulubionych. Moe by? - Pewnie. - Ellis rzuci na krzeso kapelusz i paszcz. Krzeso zoyo je i odstawio na miejsce. Na twarzy Ellisa wci widnia zamylony, nieobecny wyraz. - Doskonale, kochanie. - Jeste pewny, e wszystko w porzdku? Chyba nie wdae si w kolejn sprzeczk z Peteem Taylorem, co? - Nie. Oczywicie, e nie. - Ellis z irytacj potrzsn gow. - Wszystko gra, kotku.

Przesta wierci mi dziur w brzuchu. - No c, mam nadziej - skwitowaa z westchnieniem Mary.

Czekali na niego nastpnego ranka. Ujrza ich po zrobieniu pierwszego kroku w Mgnieniowcu. Niewielk grupk czekajc w warstwie szaroci na podobiestwo owadw uwizionych w kostce galaretki. Wykonywali szybkie i gwatowne ruchy, przez co ich koczyny zleway si w jedno. Usiowali przycign jego uwag. Krzyczeli co swoimi aonie sabymi gosikami. Ellis stan i przyklkn. Przetykali co przez cian tunelu w miejscu, gdzie warstwa szaroci bya nieco ciesza. Przedmiot by tak niewiarygodnie may, e z ledwoci go zobaczy. Biay kwadracik na kocu mikroskopijnego drga. Spogldali na niego z przejciem, na ich twarzach maloway si strach i nadzieja. Bagalna, desperacka nadzieja. Ellis uj may kwadracik. Oddzieli si od drga jak luny patek rany od swojej odygi. Upuci go niezrcznie i pocz gmera rkami, szukajc go w okolicy. ledziy go pene niewymownej rozpaczy spojrzenia. Wreszcie znalaz kwadracik i podnis go ostronie. By zbyt may, aby odcyfrowa jego zawarto. Pismo? Jakie drobniutkie linie - nie mg ich odczyta. Wyj portfel i delikatnie umieci kwadracik pomidzy dwiema kartami. Nastpnie schowa portfel z powrotem do kieszeni. - Pniej rzuc na niego okiem - obieca. Jego gos rozbrzmia w tunelu huczcym echem. Na ten dwik figurki rzuciy si do ucieczki. Jak jeden m umkny z dala od migotliwej szaroci, krzyczc co cienkimi gosikami. Znikny, nim zdoa choby mrugn. Jak sposzone myszy. Zosta sam. Ellis uklk i przystawi oko do cieszego pasma szaroci. Tam gdzie zwykle na niego czekay. Dostrzeg niewyrane, znieksztacone ksztaty gince we mgle. Jaki krajobraz. Trudny do okrelenia, o zamazanych konturach. Wzgrza. Pola i lasy. Ale jake mae. I niewyrane... Zerkn na zegarek. Boe, dziesita! W popiechu skoczy na rwne nogi i wypad wprost na rozgrzany nowojorski chodnik. Spniony. Pogna schodami w kierunku wejcia do siedziby PT i dalej dugim korytarzem do swojego biura. W porze lunchu zajrza do laboratoriw badawczych. - Hej - zawoa, kiedy nieopodal przechodzi obadowany dokumentami i sprztem Jim Andrews. - Masz chwilk? - Co chciae, Henry? - Chciabym co poyczy. Szko powikszajce. - Zastanowi si chwil. - Albo lepiej

mikroskop fotonowy. O stu - lub dwustukrotnym powikszeniu. - Dziecinna zabawka. - Jim znalaz dla niego niewielki komputer. - Slajdy? - Tak, kilka czystych slajdw. Zanis mikroskop do swojego biura. Postawi go na biurku, odsuwajc zalegajce je papiery. Na wszelki wypadek wysa pann Nelson, swoj sekretark, na lunch. Nastpnie ostronie wyj z portfela biay skrawek i wsun go pomidzy dwa slajdy. Rzeczywicie byo to pismo. Jednak nie potrafi go odczyta. Zupenie niezrozumiae. Skomplikowana, przeplatana czcionka. Na chwil zatopi si w mylach. Potem wystuka numer wewntrznego wideofonu. - Prosz poczy mnie z Dziaem Lingwistycznym. Po pewnym czasie ukazaa si dobroduszna twarz Earla Petersona. - Jak si masz, Ellis. Czym mog suy? Ellis zawaha si. Musia przeprowadzi to jak naley. - Suchaj no, Earl. Chciabym prosi ci o niewielk przysug. - To znaczy? Dla starego kumpla wszystko. - Macie, hm... macie tam u siebie t Maszyn, prawda? Ten przyrzd translacyjny, ktrego uywacie do pracy nad dokumentami nieterraskich kultur. - Oczywicie. O co chodzi? - Sdzisz, e mgbym z niego skorzysta? - Pospiesznie wyrzuca z siebie sowa. - Takie tam gupstwo, Earl. Mam znajomego, ktry mieszka na... hm... Centaurze VI, no i on pisuje do mnie w tym... no wiesz... rodzimym centauraskim dialekcie, aja... - Chcesz, aby Maszyna przetumaczya list? Nie ma sprawy, chyba da si zrobi. Przynajmniej tym razem. Przynie go. Zanis. Poprosi Earla o wyjanienie zasad obsugi Maszyny i jak tylko ten odwrci si plecami, niezwocznie wsun kwadracik do rodka. Maszyna Lingwistyczna klikna i zaszumiaa. Ellis modli si w duchu, eby papier nie okaza si zbyt may. eby tylko nie utkn pomidzy sondami przekanikowymi Maszyny. Jednake po chwili u wylotu pojawi si pasek wydruku. Zosta odcity i wpad do kosza. Maszyna Lingwistyczna natychmiast przesza do analizy bardziej istotnych materiaw pochodzcych z dziaw eksportowych PT. Drcymi palcami Ellis rozwin tam. Wyrazy skakay mu przed oczami. Pytania. Zadawali mu pytania. Boe, sytuacja si komplikowaa. Bezgonie poruszajc ustami, z uwag odczyta pytania. W co on si pakowa? Oczekiwali odpowiedzi. Zabra ich kartk i poszed sobie. Pewnie w drodze powrotnej bd na niego czeka.

Wrci do biura i poczy si z operatorem. - Lini zewntrzn prosz - poleci. Ukaza si standardowy monitor wideofoniczny. - Sucham, sir? - Prosz Federaln Ksinic Informacyjn - powiedzia Ellis. - Dzia Bada Kulturowych. Czekali na niego, a jake. Ale nie ci sami. Dziwne, za kadym razem inna grupa. Ich ubrania te nieco si rniy. Nowy kolor. Widoczny w tle krajobraz rwnie uleg pewnej zmianie. Drzewa, ktre dostrzeg przedtem, znikny. Wzgrza nadal tam byy, ale przybray inny odcie. Biel pomieszana z szaroci. Czyby nieg? Przykucn. Naleycie wywiza si ze swego zadania. Odpowiedzi z Federalnej Ksinicy Informacyjnej powdroway z powrotem do Maszyny Lingwistycznej. Nastpnie zostay zapisane w oryginalnym jzyku, w ktrym zadano pytania, tyle e na nieco wikszym kawaku papieru. Ellis cisn kartk poprzez migoczc szaro. Zbiwszy z ng sze czy siedem spord czekajcych figurek, potoczya si po zboczu pagrka, na ktrym stay. Po chwili wywoanego przeraeniem odrtwienia jak szalone rzuciy si za ni w pogo. Znikny w mglistych czeluciach swojego wiata. - No c - mrukn Ellis do siebie. - To by byo tyle. Myli si. Nastpnego dnia napotka kolejn grup - wraz z porcj dodatkowych pyta. Figurki wepchny mikroskopijny kwadracik do wntrza tunelu i drc, czekay, a Ellis pochyli si i go znajdzie. W kocu mu si udao. Schowa papier do portfela i ze zmarszczonymi brwiami kontynuowa swoj podr. Sprawy przybieray powany obrt. Czyby przewidzieli dla prac na peen etat? Naraz umiechn si. To najdziwniejsza rzecz, z jak mia do tej pory do czynienia. Te mae dranie byy na swj sposb sympatyczne. Drobne, skupione twarze wykrzywione penym powagi napiciem. I zgroz. Bali si go, naprawd si bali. Ostatecznie, dlaczego nie? W porwnaniu z nimi by istnym kolosem. Snu domysy na temat ich wiata. Z jakiej pochodzili planety? Ciekawe, e bya taka maa. Jednak rozmiar to pojcie wzgldne. Aczkolwiek w porwnaniu z nim niewtpliwie byli mali. Mali i peni szacunku. By wiadomy lku, bagania i arliwej nadziei, z ktr sali mu swe proby. Polegali na nim. Modlili si, by przysa im odpowiedzi. Ellis umiechn si. - Zgoa niecodzienne zajcie - powiedzia do siebie. - O co chodzi? - zapyta Peterson, kiedy Ellis w poudnie stawi si w Pracowni Lingwistycznej. - Widzisz, tak si skada, e otrzymaem kolejny list od przyjaciela z Centaura VI.

- Ach tak? - Po twarzy Petersona przemkn cie podejrzliwoci. - Czy ty aby mnie nie nabierasz, Henry? Maszyna nie prnuje. Cay czas napywaj nowe informacje. Nie moemy traci czasu na... - To naprawd powane, Earl. - Ellis postuka w swj portfel. - Niezmiernie wane. Nie adne tam gupstwa. - Dobrze. Skoro tak twierdzisz. - Peterson skin na obsugujcego Maszyn pracownika. Niech ten go skorzysta z Translatora, Tommie. - Dziki - mrukn Ellis. Powtrzy ca procedur, uzyska tumaczenie, po czym, zanisszy pytania do wideofonu, przekaza je personelowi badawczemu Ksinicy. Przed zapadniciem zmroku przetumaczone odpowiedzi spoczyway bezpiecznie w portfelu i po opuszczeniu PT Ellis uda si do Mgnieniowca. Jak zwykle czekaa na niego nowa grupa. - Prosz bardzo, chopcy - hukn Ellis, wsuwajc wistek przez przesmyk w cianie. Kartka poleciaa w d, obijajc si o pagrki, a ludziki biegy w lad za ni w charakterystyczny sposb, sztywno przebierajc nogami. Ellis patrzy za nimi i na jego usta wpyn peen zadowolenia - i dumy - umieszek. Naprawd im si spieszyo; co do tego nie mia najmniejszych wtpliwoci. Obecnie dostrzega zaledwie niewyrany zarys ich postaci. Jak szalone odbiegy od migotliwej bariery. Najwidoczniej tylko jaka cz ich wiata przylegaa do Mgnieniowca. Jedynie w miejscu, gdzie rzeda warstwa szaroci. Zajrza tam, wytajc wzrok. Wanie rozwijali wistek. Trzech lub czterech walczyo z opornym papierem i przystpio do odczytywania odpowiedzi. Peen dumy Ellis podj sw podr i wyszed na podwrze. Nie potrafi odczyta pyta, a kiedy je przetumaczono, nie potrafi udzieli na nie odpowiedzi. Dzia Lingwistyczny upora si z pierwszym problemem, a Ksinica z drugim. Niemniej jednak Ellisa rozpieraa duma. Czu, jak rozgrzewa mu wntrze swoim ciepem. Wyraz ich twarzy. Spojrzenie, jakim obdarzyli go na widok kartki z odpowiedziami. Kiedy uwiadomili sobie, e otrzymaj upragnione informacje. A jak si za nimi rzucili. To budzio swego rodzaju... zadowolenie. Diablo dobrze si z tym czu. - Niele - mrukn, otwierajc drzwi i przestpujc prg domu. - Wcale niele. - Co takiego, kochanie? - zapytaa Mary, podnoszc szybko gow znad stou. Odoya czasopismo i wstaa. - Ale jeste rozpromieniony! Co si stao? - Nic. Zupenie nic! - Pocaowa j w usta. - Cakiem adnie dzi wygldasz, kotku. - Ach, Henry! - Mary oblaa si uroczym rumiecem. - Jaki ty kochany. Zlustrowa bacznie on spowit w dwa skrawki przezroczystego plastiku. - Jakie masz na sobie adne ubranko. - Henry! Co ci napado? Wydajesz si taki... taki oywiony!

Ellis umiechn si. - Och, to pewnie z uwagi na moj prac. Widzisz, nie ma nic milszego, jak czerpanie z wykonywanego zajcia dumy i satysfakcji. Poczucie dobrze spenionego obowizku, jak to mwi. Praca, z ktrej mona by dumnym. - Przecie zawsze uwaae, e jeste tylko pionkiem w wielkiej, bezosobowej maszynie. Zerem. - Wszystko si zmienio - odpar z moc Ellis. - Przystpiem do pracy nad... hm... nowym projektem. Nowym zadaniem. - Nowym zadaniem? - Zbieram informacje. Takie... twrcze zajcie. Ogldnie mwic. Nim upyn tydzie, przekaza im cakiem spor porcj informacji. Zacz wychodzi do pracy o dziewitej trzydzieci. To dawao mu p godziny, podczas ktrej zgity w kucki mg podglda ich przez wyom w migotliwej cianie tunelu. Dziki temu zaznajomi si z yciem, ktre wiedli w swoim mikroskopijnym wiecie. Niewtpliwie stanowili do prymitywn cywilizacj. Pod wzgldem terraskich standardw w ogle ledwo mona byo mwi o jakiejkolwiek cywilizacji. Na podstawie swoich obserwacji ustali, e nie dysponowali praktycznie adnymi zdobyczami techniki; co w rodzaju kultury agrarnej, komunizmu rolnego, monolitycznej organizacji plemiennej na oko nie liczcej zbyt wielu czonkw. Takie przynajmniej odnis wraenie. Czego tu nie rozumia. Za kadym razem na jego spotkanie wychodzia inna grupa. adnych znajomych twarzy. Ich wiat rwnie podlega cigej przemianie. Drzewa, pola, zwierzta. I, jak si zdawao, pogoda. Czyby ich czas pyn innym trybem? Ich ruchy byy szybkie, gwatowne. Zupenie jak tama wideo puszczona na przyspieszonych obrotach. I te ich piskliwe gosy. Moe wanie o to chodzio. Odmienny wszechwiat oparty na cakowicie innej strukturze czasowej. Co si tyczyo ich stosunku do niego, tutaj pomyka nie wchodzia w rachub. Za ktrym razem zaczli skada dary w postaci niewiarygodnie maych porcji dymicych potraw, przygotowywanych na otwartych, ceglanych paleniskach. Kiedy przysun twarz do ciany, w jego nozdrza wpad saby aromat. Pachniao niele. Zapach by wyrazisty i cierpki. Musiao by mocno doprawione. Pewnie miso. W pitek wzi ze sob szko powikszajce. W rzeczy samej, miso. Przyprowadzili zwierzta wielkoci mrwek i wiedli je w kierunku palenisk, gdzie nastpnie zabijali je i piekli. Za pomoc szka wyraniej dostrzeg ich twarze. Byy dziwne. Zawzite, niade i stanowcze. Naturalnie tego si spodziewa. Mieszanina strachu, czci i nadziei. Napawaa go przyjemnym uczuciem. Bya przeznaczona wycznie dla niego. Midzy sob kcili si i krzyczeli - czasem nawet w ruch szy noe, i odziane w brzowe szaty istoty zaczynay tarza si po ziemi, walczc przy tym zaciekle. To by porywczy i silny gatunek. Czu dla nich co w rodzaju podziwu. Korzystnie wpywali na jego samopoczucie. Zyska bogobojny szacunek tak dumnej i

stanowczej rasy to byo co. Nie mieli w sobie krzty nikczemnoci. Mniej wicej za pitym razem natkn si na imponujc budowl. Wygldaa na wityni. Miejsce kultu religijnego. Dla niego! Sta si przedmiotem prawdziwego uwielbienia. To nie ulegao wtpliwoci. Zacz wychodzi z domu o dziewitej, przez co mg spdza z nimi ca godzin. Do poowy nastpnego tygodnia opracowali penowymiarowy rytua. Procesje, zapalone pochodnie, pieni. Ksia w dugich szatach. I mocno przyprawione daniny. Jednak adnych wizerunkw. Najwidoczniej jego rozmiary uniemoliwiy ich wykonanie. Prbowa wczu si w ich sytuacj. Majaczcy nad gowami gigantyczny ksztat za cian szarej mgy. Nieokrelona istota, co podobnego do nich, a jednak zupenie odmiennego. Istota odmiennego gatunku. Wiksza i rna pod kadym innym wzgldem. A kiedy mwi, tunel Mgnieniowca nis huczce echa. Co w dalszym cigu napawao ich panicznym strachem. Ksztatujca si religia. Zmienia ich. Czyni to poprzez swoj obecno oraz za pomoc precyzyjnych, poprawnych odpowiedzi otrzymywanych za porednictwem Federalnej Ksinicy Informacyjnej i tumaczonych przez Maszyn Lingwistyczn. Oczywicie, wziwszy pod uwag upyw czasu u nich, na odpowiedzi musieli czeka latami. Jednak zdyli si do tego przyzwyczai. Trwali w niezomnym oczekiwaniu. Przekazywali pytania, on za po kilku stuleciach dostarcza odpowiedzi, odpowiedzi, z ktrych bez wtpienia robili stosowny uytek. - Co tu si dzieje? - zapytaa Mary, kiedy pewnego wieczoru wrci z pracy o godzin pniej. - Gdzie ty by? - W pracy - odpar niedbale Ellis, zdejmujc kapelusz i paszcz. - Jestem zmczony. Naprawd zmczony. - Westchn z ulg i poleci porczy przynie whiskey. Mary podesza do tapczanu. - Henry, troch si martwi. - Martwisz si? - Nie powiniene tak ciko pracowa. Musisz da sobie troch luzu. Kiedy ostatnio miae prawdziwe wakacje? Wycieczk poza Terr. Poza Ukad. Wiesz co, mam ochot zadzwoni do tego caego Millera i zapyta go, czy to konieczne, aby mczyzna w twoim wieku... - W moim wieku! - parskn z uraz Ellis. - Wcale nie jestem taki stary. - Oczywicie, e nie. - Mary usiada obok i obja go z czuoci. - Ale nie powiniene si przepracowywa. Zasugujesz na odpoczynek. Nie uwaasz? - To co innego. Nic nie rozumiesz. Nie chodzi o jakie tam stare gupoty. Sprawozdania, statystyki czy durne kartoteki. To jest... - No, co to jest? - To co innego. Nie jestem pionkiem. Dziki temu co zyskuj. Chyba nie potrafi ci tego wyjani. Ale nie mog przesta.

- Gdyby mg powiedzie mi co wicej... - Wykluczone - odrzek Ellis. - Jednak w wiecie nie ma nic, co daoby si do tego przyrwna. Pracuj dla Postpu Terraskiego od dwudziestu piciu lat. Przez dwadziecia pi lat tukem wci te same raporty. Dwadziecia pi lat - i nigdy w yciu nie czuem si tak jak teraz.

- Ach tak? - rykn Miller. - Co ty mi tu wciskasz! Lepiej si przyznaj, Ellis! Ellis otwiera i zamyka usta. - O czym pan mwi? - Przenikn go strach. - Co si stao? - Przesta mnie raczy tymi wykrtami. - Widoczna na monitorze twarz Millera spurpurowiaa. - Natychmiast do mojego biura. Ekran zawieci pustk. Ellis siedzia oniemiay przy biurku. Stopniowo doszed do siebie i wsta. - Chryste. - Sabym ruchem otar z czoa zimny pot. Ni std, ni zowd wszystko lego w gruzach. Szok niemal powali go z ng. - Czy co nie tak? - zapytaa ze wspczuciem panna Nelson. - Nie. - Otpiay Ellis ruszy w kierunku drzwi. By zdruzgotany. Czego dowiedzia si Miller? Dobry Boe! Czy to moliwe, aby... - Pan Miller wyglda na zdenerwowanego. - Owszem. - Krokiem lepca Ellis poszed przez korytarz. Krcio mu si w gowie. Zdenerwowanego, dobre sobie. Jakim cudem odgad prawd. Ale dlaczego by taki wcieky? Co go to obchodzio? Ellisa przej lodowaty chd. Kiepsko. Miller by jego przeoonym dysponowa moliwoci zarwno przyjmowania, jak i zwalniania pracownikw. A moe postpi niewaciwie. Moe w ten czy inny sposb pogwaci prawo. Popeni przestpstwo. Ale jakie? Co oni Millera obchodzili? W czym wietrzy tutaj interes Postp Terraski? Otworzy drzwi gabinetu Millera. - Jestem, panie Miller. W czym tkwi problem? Miller posa mu pene furii spojrzenie. - W tym caym paskim kuzynie z Proximy. - To znaczy... hm... pan ma na myli mojego znajomego biznesmena z Centaura VI. - Ty... ty oszucie! - nie wytrzyma Miller. - I to po tym wszystkim, co zrobia dla ciebie firma. - Nie rozumiem - mrukn Ellis. - Co ja takiego...

- Przede wszystkim, jak sdzisz, dlaczego dalimy ci Mgnieniowca? - Dlaczego? - Aby go przetestowa! Wyprbowa, ty ola pao! Firma wspaniaomylnie pozwolia ci korzysta z Mgnieniowca przed wypuszczeniem go na rynek, a ty co? Ty, prosz ci bardzo... Ellisa ogarna fala gniewu. Ostatecznie pracowa dla firmy przez dwadziecia pi lat. - Nie musi pan mnie obraa. Zapaciem za niego tysic zotych kredytw. - No to le w te pdy do ksigowego i zabieraj swoje pienidze. Wydaem ju polecenie firmie konstrukcyjnej, aby zapakowaa twj Mgnieniowiec i przywioza go z powrotem. Ellis oniemia. - Ale dlaczego? - Jeszcze si pyta! Poniewa jest uszkodzony. Poniewa nie dziaa jak naley. Oto dlaczego. - Oczy Millera pony zoci. - Inspekcja wykazaa przeciek szeroki na mil. - Zacisn usta. Tak jakby nie wiedzia. W Ellisie zamaro serce. - Przeciek? - wychrypia z obaw. - Przeciek. Szczliwym trafem zarzdziem rutynow inspekcje. Gdybymy mieli polega na ludziach twojego pokroju... - Jest pan pewien? Wedug mnie funkcjonowa bez zarzutu. To jest, bez problemu przewozi mnie tam i z powrotem - zaplta si Ellis. - Ze swojej strony nie miaem adnych zaale. - Nie. Absolutnie adnych zaale. Wanie dlatego nie dostaniesz nastpnego. Dlatego te dzi wieczorem wracasz do domu transportem publicznym. Poniewa nie zgosie przecieku! I jeeli kiedykolwiek jeszcze sprbujesz oszuka firm... - Skd pan wie, e byem wiadomy tej... usterki? Rozwcieczony Miller opad bezsilnie na krzeso. - Poniewa - odpar, cedzc sowa - codziennie truchtae do Maszyny Lingwistycznej z rzekomym listem od swojej babki z Betelgeuse II. Z listem, ktry w ogle nie istnia. Ktry by bezwstydnym oszustwem. Ktry otrzymae przez przeciek w Mgnieniowcu! - Skd pan wie? - rzuci przyparty do muru Ellis. - No wic moe i bya jaka usterka. Jednak nie moe pan dowie adnego zwizku pomidzy waszym wadliwie skonstruowanym Mgnieniowcem a moim... - Twoje pismo - przerwa Miller - ktre podstpnie podsune naszej Maszynie Lingwistycznej, nie byo wcale napisane alfabetem pozaterraskim. Nie pochodzio z Centaura VI. Ani z adnego innego ukadu pozaterraskiego. To staroytny hebrajski. A moge je zdoby tylko w jeden sposb, Ellis. Nie prbuj mnie nabra.

- Hebrajski! - wykrzykn w zdumieniu Ellis. Zblad jak ciana. - Dobry Boe. Inne kontinuum - czwarty wymiar. Czasu, oczywicie. - Zadra. - Rozrastajcy si wszechwiat. To tumaczyoby ich rozmiary. I rwnie to, dlaczego nowa grupa, nowe pokolenie... - I tak podejmujemy znaczne ryzyko w przypadku tych Mgnieniowcw. Wyrzynajc tunele przez inne kontinua czasoprzestrzenne. - Miller ze znueniem potrzsn gow. - Ty intruzie. Wiedziae, e twoim obowizkiem jest donosi o kadej wadzie. - Chyba nie zrobiem nic zego, prawda? - Ellis poczu si nagle kompletnie wytrcony z rwnowagi. - Wydawali si zadowoleni, nawet wdziczni. Jezu, na pewno nie sprawiem adnego kopotu. Miller jkn w nowym przypywie gniewu. Przez chwil miota si po pokoju. Wreszcie rzuci co na biurko, tu pod nos Ellisa. - adnego kopotu. Najmniejszego. Rzu na to okiem. Przyniesione z Archiwum Staroytnego Rzemiosa. - Co to jest? - Sam zobacz! Porwnaem to z jednym z zestaww twoich pyta. To samo. Dokadnie to samo. Wszystkie twoje karteluszki, pytania i odpowiedzi, co do jednego s tutaj. Ty ganimedejski skunksie! Ellis wzi ksig i otworzy j. W miar czytania na jego twarzy pojawia si dziwny wyraz. - Na niebiosa. A wic zapisywali to, co im dawaem. I na podstawie tego stworzyli ksik. Kade sowo. Na dodatek opatrzone komentarzami. Wszystko tutaj jest - jota w jot. Zatem to wywaro jaki efekt. Przekazali t wiedz. Spisali j skrupulatnie. - Wracaj do swojego biura. Na dzisiaj mam dosy twojego widoku. Mam go dosy raz na zawsze. Poegnalny czek otrzymasz zwyk drog. Z poczerwienia z emocji twarz Ellis jak w transie skierowa si ku wyjciu, ciskajc w rku ksig. - Panie Miller? Czy mog j zatrzyma? Czy mgbym j sobie zabra? - A bierz sobie - odrzek ze zmczeniem Miller. - Jasne. Bdziesz mg poczyta w drodze do domu. Na pokadzie publicznego odrzutowca.

- Henry chce ci co pokaza - szepna w podnieceniu Mary Ellis, chwytajc pani Lawrence za rami. - Tylko zareaguj w odpowiedni sposb. - Odpowiedni sposb? - zajkna si nerwowo pani Lawrence, dajc wyraz pewnemu zaniepokojeniu. - A co chodzi? Mam nadziej, e to nic ywego. - Nie, skd. - Mary popchna j w kierunku drzwi do pracowni. - Po prostu si umiechnij. - Uniosa gos. - Henry, przysza Dorothy Lawrence.

Henry Ellis stan w drzwiach. Peen godnoci w jedwabnym szlafroku, z fajk w ustach i wiecznym pirem w doni, wykona lekki ukon. - Dobry wieczr, Dorothy - powiedzia niskim, modulowanym gosem. - Czy zechciaaby pani na chwil wstpi do mojej pracowni? - Pracowni? - Pani Lawrence z wahaniem przestpia prg. - A nad czym pan pracuje? To znaczy, Mary mwia, e ostatnio zajmuje si pan czym niezmiernie ciekawym, teraz kiedy nie naley pan ju do - znaczy si, kiedy przebywa pan wicej w domu. Jednak nie pisna swkiem, o co chodzi. Oczy pani Lawrence ciekawie bdziy po wntrzu pracowni. Oprcz ksiek, wykresw, stao tam wielkie mahoniowe biurko, atlas, globus, obite skr krzesa i niezwykle przestarzaa elektryczna maszyna do pisania. - Jezus Maria! - zawoaa. - Co za dziwolg. I te wszystkie starocie. Ellis ostronie wyj co z pki i poda jej mimochodem. - Tak przy okazji - prosz zerkn na to. - Co to jest? Ksika? - Pani Lawrence wzia j do rki i obejrzaa gorliwie. - A niech mnie. Cika, co nie? - Poruszajc ustami, przeczytaa informacj na okadce. - Co to znaczy? Wyglda na stare. Co za dziwaczne litery! Nigdy w yciu czego takiego nie widziaam. Pismo wite. - Podniosa gow. - Co to jest? Ellis umiechn si nieznacznie. - C... Naraz przyszo olnienie. Pani Lawrence w podziwie zaczerpna tchu. - Dobry Boe! Pan to napisa?! Umiech Ellisa przeszed w peen skromnoci rumieniec. - Ach, skleciem tak drobnostk - mrukn obojtnie. - W sumie, to moja pierwsza. - W zamyleniu zacisn palce na pirze. - A teraz, jeli pani pozwoli, czas, abym wrci do pracy...

PRZYPOMNIMY TO PANU HURTOWO

Obudzi si z przemonym pragnieniem wyjazdu na Marsa. Te doliny, pomyla. Jak czubym si, spacerujc wrd nich? Cudownie; powracajca wiadomo wzmoga zarwno intensywno snu, jak i tsknot. Niemal czu wszechogarniajc obecno innego wiata, dostpnego jedynie agentom rzdowym i wysokim urzdnikom. Kto taki jak on? Mao prawdopodobne, by mg tego dowiadczy. - Wstajesz czy nie? - zapytaa sennie jego ona Kirsten, ze zwyk nut zaczepki w gosie. Jeli tak, wcinij guzik w tym cholernym piecu, to bdzie kawa. - Dobrze - odpar Douglas Quail i opuciwszy sypialni, poczapa na bosaka do kuchni. Tam, wcisnwszy posusznie guzik do kawy, usiad przy stole i wyj niedu t puszk wybornej tabaki Dean Swift. Wcignita pospiesznie mieszanka Beau Nash zakua go w nos i przypieka podniebienie. Jednak robi to nadal; pozwalaa mu odzyska wiadomo i nada jego snom i snutym wrd nocy marzeniom pozory rzeczywistoci. Polec, rzek do siebie. Nim umr, zobacz Marsa. Byo to, rzecz jasna, niemoliwe; zdawa sobie z tego spraw, nawet nic. wiato dnia, swojskie odgosy dobiegajce z sypialni, gdzie ona szczotkowaa przed lustrem wosy - wszystko sprzysigo si, by przypomnie mu, kim by. Ndzny urzdniczyna, skwitowa gorzko. Kirsten utwierdzaa go w tym przynajmniej raz dziennie i nie mia jej tego za ze; ostatecznie zadanie ony polegao na tym, by sprowadza ma na ziemi. Na Ziemi, pomyla i rozemia si. Istotnie brzmiao to jak znalaz. - Z czego si cieszysz? - Kirsten wesza do kuchni, powiewajc rowym szlafrokiem. Zao si, e znowu marzysz. Tylko to ci w gowie. - Tak - odpar, spogldajc za okno na poduszkowce, cignce w dole sznury pojazdw i kipice energi ludziki w drodze do pracy. Niebawem do nich doczy. Jak zawsze. - Dam gow, e chodzi o jak kobiet - podja z pretensj w gosie Kirsten. - Nie - odrzek. - O boga. Boga wojny. Ma cudowne kratery z rosncymi w gbi wszelkimi gatunkami rolin. - Suchaj no. - Kirsten przykucna obok niego i przemwia szczerze, pozbywajc si na chwil szorstkiej nuty w gosie. - Dno oceanu, naszego oceanu jest o wiele, o nieskoczon ilo razy pikniejsze. Wiesz o tym rwnie dobrze jak wszyscy. Wypoycz dla nas dwojga zestaw do oddychania pod wod, we tydzie wolnego i zamieszkamy wsplnie w jednym z wodnych kurortw. Poza tym... - Urwaa. - Wcale mnie nie suchasz. A powiniene. Istnieje co stokro lepszego ni ten twj Mars, a ty nawet nie suchasz! - rzucia widrujcym gosem. - Na mio bosk, nie ma dla ciebie ratunku, Doug! Co si z tob stanie? - Pjd do pracy. - Wsta, zupenie zapominajc o niadaniu. - To si ze mn stanie, ot co. Utkwia w nim wzrok.

- Jest z tob coraz gorzej. Twj fanatyzm nasila si z kadym dniem. Do czego to doprowadzi? - Do lotu na Marsa - odrzek i otworzy szaf w poszukiwaniu czystej koszuli.

Wysiadszy z takswki, Douglas Quail pody trzema zatoczonymi chodnikami w kierunku miego, nowoczesnego wejcia. Nastpnie przystan, tamujc poranny ruch i z uwag przeczyta migajcy neon. Widzia go ju przedtem... ale nigdy nie podszed do niego a tak blisko. Teraz przywiodo go tu jednak co innego. Co, co prdzej czy pniej musiao nastpi.

KORPORACJA PAMNIE Czy to miaa by odpowied? Ostatecznie iluzja, bez wzgldu na to, jak sugestywna, pozostawaa niczym innym jak tylko iluzj. Przynajmniej obiektywnie rzecz biorc. Jednake z subiektywnego punktu widzenia - sytuacja przybieraa cakiem odmienny obrt. Tak czy inaczej, mia umwion wizyt i to ju za pi minut. Wcigajc w puca nieco przesiknite spalinami powietrze Chicago, przeszed przez byszczc polichromiczn ram drzwi i zbliy si do recepcjonistki. Stojca za lad mia blondynka o obnaonych piersiach powitaa go uprzejmie: - Dzie dobry, panie Quail. - Tak - odpar. - Przyszedem dowiedzie si szczegw na temat kursu Pamnie. Jak zreszt pani chyba wie. - Nie pamnie, tylko pami - poprawia go recepcjonistka. Podniosa suchawk ustawionego w pobliu wideofonu. - Przyszed pan Quail, panie McClane. Czy moe ju wej? Czy jeszcze za wczenie? - Szuszuszu - zaszumiao w suchawce. - Tak, panie Quail - oznajmia. - Moe pan wej; pan McClane oczekuje pana. - Kiedy niepewnie ruszy z miejsca, zawoaa za nim: - Pokj D, panie Quail. Na prawo. Po krtkiej acz frustrujcej chwili zagubienia odnalaz waciwy pokj. Zza progu ujrza siedzcego przy autentycznym orzechowym biurku dobrotliwie wygldajcego mczyzn w rednim wieku, ubranego w najnowszy marsjaski garnitur z abich skrek; sam jego wygld jasno wskazywa na to, e Quail mia do czynienia z waciwym czowiekiem. - Prosz usi, Douglas. - McClane machn pulchn doni w kierunku ustawionego przodem do biurka krzesa. - Zatem chce pan polecie na Marsa. Bardzo dobrze. Quail usiad w napiciu. - Nie jestem pewien, czy jest to warte takiej stawki - odrzek. - To mnstwo kosztuje, a mam wraenie, e w zamian nie otrzymam praktycznie nic. - Kosztuje prawie tyle, co sam wyjazd,

pomyla. - Otrzyma pan namacalny dowd swojej podry - podkreli z naciskiem McClane. - W sam raz wystarczajcy. Prosz; poka panu. - Signwszy do grubej koperty, zaprezentowa nieduy kwadracik toczonej karty. - To stanowi dowd, e polecia pan tam - i z powrotem. Pocztwki. - Rozoy na biurku elegancki rzdek zwolnionych od opaty pocztowej kolorowych pocztwek. - Filmy. Zdjcia lokalnych krajobrazw, ktre wykona pan na Marsie wypoyczonym aparatem. - Pokaza te rwnie. - Plus nazwiska poznanych tam ludzi, pamitki o cznej wartoci dwustu poskredw, ktre nadejd - z Marsa - w cigu najbliszego miesica. Naturalnie paszport, kwity za wykonane zdjcia. I nie tylko. - Obrzuci Quaila bystrym spojrzeniem. - Bdzie pan przekonany o swoim wyjedzie, nie ma obawy - powiedzia. - Nie bdzie pan pamita nas ani mnie, ani nawet pobytu tutaj. W swoim umyle odbdzie pan rzeczywist podr; to moemy zagwarantowa. Dwa tygodnie wspomnie bez pominicia najmniejszych szczegw. Prosz pamita: jeeli kiedykolwiek zwtpi pan w autentyczno swoich przey dotyczcych podry na Marsa, moe pan wrci tutaj i odebra pienidze. Rozumie pan? - Ale ja wcale tam nie poleciaem - zaoponowa Quail. - I nie polec, bez wzgldu na dowody, jakimi mnie pan uraczy. - Spazmatycznie zaczerpn tchu. - I nigdy nie byem tajnym agentem Interplanu. - Mimo obiegowych opinii nie mg uwierzy, e implant naleycie speni swoje zadanie. - Panie Quail - odpar cierpliwie McClane. - Jak wyjani pan w swoim licie, nie ma pan adnej, najmniejszej szansy rzeczywistego odbycia podry na Marsa; po pierwsze, nie sta pana na ni, a co bardziej istotne, nie spenia pan wymogw koniecznych do penienia funkcji agenta Interplanu bd jakiejkolwiek innej organizacji. To jedyny sposb na zrealizowanie, hm, marzenia paskiego ycia; czy nie tak, sir? Nijak nie moe pan nim by ani tego zrealizowa. Zachichota. - Jednak moe pan rzec byem i zrealizowaem. Ju my tego dopilnujemy. Nasza stawka jest rozsdna; adne dodatkowe koszty nie wchodz w gr. - Umiechn si zachcajco. - Czy dodatkowa pami jest a tak przekonujca? - zapyta Quail. - Bardziej ni prawdziwa, sir. Gdyby rzeczywicie polecia pan na Marsa w roli agenta Interplanu, do tej pory zdyby pan wikszo zapomnie; nasza analiza ukadw pamiciowych autentycznych wspomnie istotnych wydarze z ycia pewnej osoby - wykazuje, e szczegy szybko zacieraj si w pamici. Na zawsze. Cz pakunku, ktry otrzyma pan od nas, stanowi tak gboka implantacja, e nic nie zostanie zapomniane. Kiedy bdzie pan pod narkoz, zaaplikowane zostanie panu dzieo wykwalifikowanych ekspertw, ludzi, ktrzy spdzili lata na Marsie; w kadej sytuacji weryfikujemy dane co do joty. Wybra pan raczej atwy ukad ekstrapamiciowy; w przypadku Plutona czy te chci zostania Cesarzem Wewntrznej Planety Sojuszu napotkalibymy znacznie wiksze trudnoci... co w duej mierze odbioby si na stawce. Sigajc do kieszeni paszcza po portfel, Quail powiedzia: - Zgoda. Ten wyjazd stanowi cel mojego ycia, a nic nie wskazuje na moliwo jego realizacji. Tote nie pozostaje mi nic innego, jak przysta na paskie warunki. - Prosz nie myle o tym w ten sposb - odpar surowo McClane. - Nie przyjmuje pan drugorzdnej oferty. Rzeczywista pami, ze swoj wybirczoci, zawodnoci i zamieniami oto warto drugorzdna. Przyj pienidze i nacisn guzik na biurku. - W porzdku, panie Quail powiedzia, kiedy drzwi do gabinetu otworzyy si i do rodka weszo dwch krzepkich mczyzn. - Jako tajny agent znajduje si pan w drodze na Marsa. - Podszed bliej, by ucisn drc,

spocon do Quaila. - Czy te raczej, podr ma pan ju za sob. Dzi o szesnastej trzydzieci z powrotem, hm, zawita pan na Terr; takswka wysadzi pana w pobliu mieszkania i, jak mwiem, nie bdzie pan pamita ani mnie, ani przyjcia tutaj; w gruncie rzeczy nie bdzie pan nawet wiadomy naszego istnienia. Czujc sucho w gardle, Quail pody za dwoma technikami; od tej pory jego los tkwi w ich rkach. Czy rzeczywicie uwierz, e byem na Marsie? - rozmyla. - I e zdoaem zrealizowa yciowy cel? Ogarno go nieodparte wraenie, e co pjdzie nie tak. Ale nie mia pojcia co. Pozostawao mu tylko czeka na rezultat.

Rozleg si brzczyk przekanika na biurku McClanea, czcego go z operacyjnym dziaem firmy, i zabrzmia gos: - Pan Quail znajduje si pod narkoz, sir. Czy yczy pan sobie osobicie go nadzorowa, czy moemy kontynuowa? - To rutynowy przypadek - zauway McClane. - Kontynuujcie, Lowe; nie sdz, aby pojawiy si jakie kopoty. - Programowanie sztucznych wspomnie dotyczcych podry na inn planet - zarwno z dodatkowym bodcem, w postaci roli tajnego agenta jak i bez niego pojawiao si na planie zaj firmy z monotonn regularnoci. W cigu jednego miesica, obliczy bez entuzjazmu, czeka nas dwadziecia takich... zastpcza podr midzyplanetarna to nasz chleb powszedni. - Jak pan uwaa, panie McClane - dobieg gos Lowea i przekanik ucich. Przeszedszy do podziemnej sekcji lecej za gabinetem komnaty, McClane rozejrza si za pakietem Numer Trzy - podr na Marsa - oraz za pakietem Numer Szedziesit Dwa - tajny agent Interplanu. Odszukawszy je, wrci do gabinetu, wygodnie zasiad za biurkiem i wysypa przed sob ich zawarto - towary, ktre miay zosta podrzucone do mieszkania Quaila, podczas gdy technicy trudzili si instalowaniem faszywej pamici. Porczny pistolet o wartoci jednego poskreda, wylicza McClane, to najwiksza gratka. Gwnie dziki niemu wychodzimy na swoje. Nastpnie przekanik wielkoci piguki, ktry w razie schwytania agenta mg zosta niezwocznie poknity. Ksiga kodowa zdumiewajco podobna do oryginau... Rekwizyty firmy byy niezwykle dokadne: w miar moliwoci stworzono je, opierajc si na autentycznych produktach amerykaskiego przemysu wojskowego. Nie przekazyway adnej istotnej treci, lecz wplecione w wyimaginowan podr Quaila utworz z jego wspomnieniami spjn cao: powka staroytnej monety pidziesiciocentowej, kilka niepoprawnie spisanych cytatw z kaza Johna Donnea, kady na osobnym kawaku przezroczystego, cienkiego jak serwetka papieru, firmowe pudeka od zapaek z marsjaskich barw, yka ze stali nierdzewnej z wygrawerowanym napisem WASNO NARODOWEGO KIBUCU KOPUY MARSJASKIEJ, zwj drutu, ktry... Zabzycza nadajnik. - Panie McClane, przepraszam, e przeszkadzam, ale mia miejsce pewien niepokojcy incydent. Chyba jednak byoby lepiej, gdyby pan si tutaj zjawi. Quail jest ju pod narkoz; jego

reakcja na rodek usypiajcy bya najzupeniej prawidowa; jego obecny stan umoliwia pen chonno. Ale... - Zaraz tam bd. - Przeczuwajc kopoty, McClane opuci gabinet; chwil pniej wchodzi do strefy operacyjnej. Na higienicznym ou spoczywa Douglas Quail. Oddycha powoli i regularnie, mia przymknite oczy; wydawa si czciowo - cho tylko w niewielkim stopniu - wiadomy obecnoci dwch technikw i McClanea. - Czyby nie byo miejsca na zainstalowanie modelu pamiciowego? - McClane poczu przypyw irytacji. - Po prostu usucie dwa tygodnie pracy; jest zatrudniony jako urzdnik w Biurze Emigracyjnym Zachodniego Wybrzea. To agencja rzdowa, wic niewtpliwie ma czy te mia dwutygodniowy urlop w cigu ostatnich dwunastu miesicy. To powinno wystarczy. - Zawsze draniy go podobne drobiazgi. - Nasz problem - powiedzia ostro Lowe - polega na czym zupenie innym. - Pochyliwszy si nad kiem, powiedzia do Quaila: - Prosz powiedzie panu McClane to, co powiedzia pan nam. - I do McClanea: - Niech pan sucha uwanie. Spojrzenie szarozielonych oczu lecego na wznak mczyzny widrowao twarz McClanea. Ten z niepokojem odnotowa jego odpychajcy wyraz; oczy nabray osobliwego, wrcz nieorganicznego blasku na podobiestwo kamieni pszlachetnych. Nie by pewien, czy mu si to podoba; spojrzenie tchno nadmiernym chodem. - Czego znowu chcecie? - rzuci ostro Quail. - Zniszczylicie moj oson. Wynocie si std, nim rozszarpi was na kawaki. - Popatrzy na McClanea. - Zwaszcza pan - doda. - To pan ponosi odpowiedzialno za to kontrprzedsiwzicie. - Jak dugo by pan na Marsie? - zapyta Lowe. - Miesic - wycedzi Quail. - W jakim celu? - kontynuowa Lowe. Wskie usta wykrzywi grymas; Quail bez sowa obrzuci go wzrokiem. Wreszcie odezwa si nabrzmiaym z nienawici gosem: - Pojechaem tam jako agent Interplanu. Przecie ju wam mwiem. Czybycie nie nagrywali kadego sowa? Odtwrzcie tam swojemu szefowi i dajcie mi spokj. - Zamkn oczy; blask znikn. McClane poczu natychmiastowy przypyw ulgi. - To twardy czowiek, panie McClane - rzek cicho Lowe. - Przestanie nim by - odpar McClane - kiedy ponownie zakcimy acuch jego pamici. Stanie si tak agodny jak przedtem. - Zwrci si do Quaila: - A wic std si wzio to paskie pragnienie wyjazdu na Marsa. Nie otwierajc oczu, Quail odpowiedzia: - Nigdy nie miaem zamiaru tam lecie. Zlecono mi to - otrzymaem rozkaz i nie byo wyjcia. Cho tak, przyznaj, e byem ciekaw; kt by nie by? - Ponownie otworzy oczy i

spojrza na nich badawczo, obdarzajc szczegln uwag McClanea. - Ale dysponujecie tu rodkiem na prawdomwno; wywoa sprawy, o ktrych kompletnie nie pamitaem. - Zamyli si. - Ciekawe, co z Kirsten - powiedzia na wp do siebie. - Czy ona wie? Moe jest pilnujcym mnie szpiegiem Interplanu... aby mieli pewno, e nie odzyskaem pamici? Nic dziwnego, e tak szydzia z mojej chci wyjazdu. - Umiechn si nieznacznie; peen zrozumienia umiech znikn tak szybko, jak si pojawi. - Prosz mi uwierzy, panie Quail; wpltalimy si w to zupenie przez przypadek. W naszej pracy... - rzek McClane. - Wierz panu - przerwa mu Quail. Ogarno go zmczenie; narkotyk wciga go coraz gbiej. - Gdzie to ja niby miaem by? - wymamrota. - Na Marsie? Nie pamitam... wiem, e chciabym go zobaczy; kady by chcia. Aleja... - Ucich. - Urzdnik, po prostu zwyczajny urzdnik. Prostujc si, Lowe powiedzia do swojego przeoonego: - On pragnie wszczepienia implantu pamiciowego odpowiadajcego jego rzeczywistej podry. I faszywego powodu bdcego w istocie prawdziwym. Na skutek dziaania narkidryny mwi prawd. Podr wyranie rysuje si w jego umyle - przynajmniej podczas piczki. Lecz w innych sytuacjach najwyraniej o niej nie pamita. Kto, pewnie w rzdowych laboratoriach wojskowych, wymaza jego wiadome wspomnienia; wiedzia jedynie, e podr na Marsa niosa ze sob jakie szczeglne znaczenie, tak samo rola tajnego agenta. Tego nie mogli wymaza; to nie pami, lecz pragnienie, prawdopodobnie to samo, ktre skonio go do zgoszenia si na ochotnika do tego zadania. Drugi technik, Keeler, zwrci si do McClanea: - I co robimy? Wszczepiamy model faszywej pamici w miejsce prawdziwej? Trudno przewidzie rezultat; moe zachowa strzpki wspomnie z prawdziwej podry, co wywoa psychiczne intermedium. Zaistniaaby konieczno wspistnienia w jego umyle dwch odrbnych przekona: mianowicie, e polecia na Marsa i e tam nie polecia. e jest agentem Interplanu i e nim nie jest, e to nieprawda. Chyba powinnimy obudzi go i odesa std bez adnych implantw; to zbyt due ryzyko. - Zgoda - powiedzia McClane. Pewna myl przebiega mu przez gow. - Czy potraficie przewidzie, co bdzie pamita, kiedy si przebudzi? - Nie sposb tego dokona - odpar Lowe. - Przypuszczalnie zachowa mgliste, niewyrane wspomnienia z rzeczywistej podry. I pewnie powanie zwtpi w jej realno, dziki czemu uzna, e nasz program jest do niczego. I pewnie zapamita pobyt tutaj; to nie zniknie, chyba e chce pan, abymy wymazali zwizane z nim wspomnienia. - Im mniej bdziemy ingerowa w umys tego czowieka - powiedzia McClane - tym lepiej dla nas. Nie ma co kombinowa; i tak bylimy na tyle gupi - czy te mielimy pecha - aby zdj oson prawdziwego agenta Interplanu, tak doskona, e do tej pory sam nie ma pojcia, kim naprawd by... czy raczej kim jest. - Im prdzej pozbd si Douglasa Quaila, tym lepiej. - Czy obstaje pan przy zamiarze podrzucenia pakietw Numer Trzy i Szedziesit Dwa w jego mieszkaniu? - zapyta Lowe. - Nie - odrzek McClane. - Poza tym zwrcimy poow jego zapaty.

- Poow! Dlaczego poow? - To chyba waciwe podejcie do sprawy - odpar bez przekonania McClane.

Kiedy takswka wioza go w kierunku domu pooonego w mieszkalnej dzielnicy Chicago, Douglas Quail powiedzia do siebie: Dobrze jest znw wrci na Terr. Wspomnienie miesicznego pobytu na Marsie ju zaczynao blednc w jego pamici; mia przed oczami jedynie obraz ziejcych kraterw i wiekowych, dotknitych erozj wzgrz; wci czu te ywotno planety i zwizany z podr ruch. Stworzony z kurzu wiat, gdzie niewiele si dziao, gdzie przewaajc cz dnia spdzao si na cigym sprawdzaniu przenonego zapasu tlenu. I istniejce na nim formy ycia, skromne i nie rzucajce si w oczy szarobrunatne kaktusy oraz woloddownice. W gruncie rzeczy przywiz ze sob kilka dogorywajcych egzemplarzy marsjaskiej fauny; zdoa przemyci je przez kontrol celn. Ostatecznie nie stwarzay adnego zagroenia; nie mogy przetrwa w atmosferze Ziemi. Sign do kieszeni w poszukiwaniu pakunka z ddownicami... I zamiast niego wycign kopert. Zajrza do rodka i skonstatowa ze zdumieniem, e zawieraa piset siedemdziesit poskredw w banknotach o niskich nominaach. Skd ja to mam? - zapyta sam siebie. - Czy nie wydaem na podr wszystkiego co do kreda? W lad za pienidzmi z koperty wypad wistek papieru ze sowami: Zwrot poowy zapaty. McClane. I data. Dzisiejsza data. - Pami - powiedzia na gos. - Pami o czym, sir lub madami - zapyta z szacunkiem robot-kierowca. - Masz tu ksik telefoniczn? - rzuci Quail. - Naturalnie, sir lub madam. - Pojawia si szpara, przez ktr podano mu mikrotamow ksik telefoniczn hrabstwa Cook. - Pisownia bya dosy osobliwa - mrukn Quail, przerzucajc kartki tego dziau. Poczu narastajc fal strachu; obezwadniajcego strachu. - Jest. - Zawie mnie do Korporacji Pamnie. Zmieniem zdanie; nie chc jecha do domu. - Tak, sir lub madam, rnie to bywa - odpar kierowca. Chwil pniej samochd zmieni kierunek jazdy. - Czy mgbym skorzysta z telefonu? - zapyta. - Prosz bardzo - odrzek robot-kierowca. I poda mu nowy lnicy aparat 3-D.

Wykrci numer swojego mieszkania. Po chwili na wprost niego ukaza si wstrzsajco realistyczny mimo duego pomniejszenia wizerunek Kirsten. - Byem na Marsie - oznajmi. - Jeste pijany. - Pogardliwie wykrzywia usta. - Albo i gorzej. - Mwi prawd. - Kiedy? - spytaa. - Nie wiem. - Zmiesza si. - To chyba bya symulowana podr, odbyta dziki tym sztucznym, ponadrealnym czy Bg jeszcze wie jakim implantom pamiciowym. Ja sam jej nie odbyem. - Jeste pijany - odpara miadco Kirsten i przerwaa poczenie. Czujc na twarzy rumieniec, odoy suchawk. - Zawsze ten sam ton, powiedzia gwatownie do siebie. I niezmienna riposta, tak jakby to ona wiedziaa wszystko, a ja nic. Co za maestwo. Chryste, pomyla zaspiony. Niebawem takswka zatrzymaa si na wprost nowoczesnego, rowego budynku kuszcego migajcym, polichromicznym neonem z napisem: KORPORACJA PAMNIE. Powitao go zdumione spojrzenie nagiej od pasa w gr recepcjonistki, ktra nastpnie z trudem zapanowaa nad nerwami. - Ach, witam, panie Quail - powiedziaa zmieszana. - J-jak si pan miewa? Czy zapomnia pan czego? - Reszty swojej zapaty - odpar. - Zapaty? - powiedziaa spokojniejszym tonem recepcjonistka. - Chyba jest pan w bdzie, panie Quail. Prowadzi pan tutaj rozmowy na temat ponadrealnej podry, ale... - Wzruszya bladymi ramionami. - O ile wiem, owa podr nie miaa miejsca. - Wszystko pamitam, panienko - zapewni j Quail. - Pamitam swj list do Korporacji, ktry zapocztkowa ca spraw. Pamitam swj przyjazd tutaj, wizyt u pana McClanea. I dwch technikw, ktrzy zaprowadzili mnie do sali i zaaplikowali rodek usypiajcy. - Nic dziwnego, e firma zwrcia poow kosztw. Faszywe wspomnienia z podry na Marsa wcale si nie przyjy, a przynajmniej nie tak, jak mu obiecywano. - Panie Quail - rzeka dziewczyna. - Posada podrzdnego urzdnika nie umniejsza faktu, e jest pan przystojnym mczyzn, a gniew szpeci paskie rysy. Jeli miaoby to wpyn na popraw paskiego samopoczucia, mogabym, hm, pozwoli panu zaprosi si... Na te sowa ogarna go wcieko. - Pamitam rwnie pani - rzuci gniewnie. - Chociaby fakt, e pani piersi pomalowane s na niebiesko; to utkwio mi w pamici. I pamitam obietnic pana McClanea, e jeli nie zapomn wizyty w Korporacji, otrzymam peny zwrot kosztw. Gdzie jest pan McClane?

Po dugim oczekiwaniu - prawdopodobnie przecignitym na tyle, na ile byo to moliwe ponownie znalaz si na krzele zwrconym w stron przytaczajcego orzechowego biurka, dokadnie jak mniej wicej godzin wczeniej. - Skuteczno waszej techniki jest doprawdy godna podziwu - powiedzia zjadliwie Quail. Jego zawd i uraza zdyy wzrosn niepomiernie. - Moje tak zwane wspomnienia z podry na Marsa w roli tajnego agenta Interplanu s mgliste, niewyrane i najeone sprzecznociami. I dokadnie pamitam nasze pertraktacje. Powinienem zgosi to do Biura Poprawy Usug. - W tym momencie zawrza gniewem; poczu si oszukany i to usuno w cie zwyk niech do udziau w sporach publicznych. - Poddajemy si, Quail. Uzyska pan peen zwrot kosztw. Przyjmuj do wiadomoci, e nie uczynilimy dla pana absolutnie nic - powiedzia McClane przygnbiony, ale czujny. - Nie dalicie mi nawet pamitek z podry, ktre miay posuy jako dowd mojego pobytu na Marsie - rzuci oskarycielsko Quail. - Nie zostao mi zupenie nic. Ani biletu. Ani pocztwek. Nie wspominajc o paszporcie i dowodach szczepie immunizacyjnych. Ani... - Niech pan posucha, Quail - przerwa mu McClane. - A gdybym panu powiedzia... Urwa. - Dajmy temu spokj. - Nacisn guzik przekanika. - Shirley, wystaw prosz czek na kolejne piset siedemdziesit kredw na nazwisko Douglas Quail. Dzikuj. - Puci przycisk i zwrci spojrzenie na Quaila. Wkrtce przyniesiono czek; recepcjonistka pooya go przed Quailem i ponownie znikna, zostawiajc obu mczyzn wci wpatrujcych si w siebie nad blatem potnego orzechowego biurka. - Pozwoli pan, e co mu doradz - rzek McClane po podpisaniu czeku i przekazaniu go Quailowi. - Prosz nie wspomina nikomu o swojej, hm, ostatniej podry na Marsa. - Jakiej znowu podry? - Wanie o to chodzi - powiedzia zawzicie McClane. - Tej, ktr pan czciowo pamita. Prosz si zachowywa, jak gdyby nigdy nic; udawa, e nigdy nie miaa miejsca. Niech pan nie pyta dlaczego; prosz jedynie posucha mojej rady: tak bdzie lepiej dla nas wszystkich. - W widoczny sposb zacz si poci. - A teraz, panie Quail, musz przyj innych klientw. - Wsta i odprowadzi Quaila do wyjcia. - Firma, ktra do tego stopnia nie wywizuje si ze zlece - powiedzia Quail, otwierajc drzwi - w ogle nie powinna mie klientw. - Zatrzasn za sob drzwi. W takswce ukada w myli tre zaalenia do Biura Poprawy Usug, Dziau Terraskiego. Jak tylko znajdzie si w pobliu swojej maszyny, niezwocznie przystpi do jego napisania; uzna, e jego obowizkiem jest przestrzec ludzi przed zakusami Korporacji Pamnie. Po powrocie do mieszkania zasiad przed swoim przenonym Hermesem i zacz przetrzsa szuflady w poszukiwaniu papieru kredowego. Naraz dostrzeg niedue, znajome pudeko. Pudeko, w ktrym podczas pobytu na Marsie umieci troskliwie egzemplarze marsjaskiej fauny, by nastpnie przemyci je przez kontrol celn. Nie wierzc wasnym oczom, uchyli wieczko i ujrza sze martwych woloddownic oraz kilka odmian rolin bezkomrkowych, ktre stanowiy ich poywienie. Wprawdzie pierwotniaki

wyschy doszcztnie, lecz i tak je pozna; zdobycie tych okazw opaci caodziennymi poszukiwaniami wrd marsjaskich ska. Cudown, uwieczon sukcesem podr. Ale ja przecie nie byem na Marsie, uwiadomi sobie po chwili. Chocia z drugiej strony... W drzwiach ukazaa si Kirsten, trzymaa oburcz brzowe torby pene zakupw. - Co ty robisz w domu w samym rodku dnia? - W jej gosie zabrzmiaa oskarycielska nuta. - Czyja byem na Marsie? - zapyta. - Ty powinna wiedzie. - Nie, oczywicie, e nie bye na Marsie; powiedziaabym, e raczej to ty powiniene wiedzie. Czy cigle nie gadasz na ten temat? - Boe, a mnie si wydaje, e tak. - Po chwili dorzuci: - Przy jednoczesnym przekonaniu, e nie. - Zdecyduj si. - Niby jak mam to zrobi? - Machn rk. - W mojej gowie biegn dwie sczepione cieki pamiciowe; jedna jest rzeczywista, a druga nie, ale nie mog ich odrni. Dlaczego nie mog polega na tobie? Przecie przy tobie nie majstrowali. - Moga chocia tyle dla niego zrobi nawet jeli miaa to by jedyna rzecz. - Doug - powiedziaa opanowanym gosem Kirsten. - Jeeli nie wemiesz si w gar, koniec z nami. Zostawi ci. - No to jestem w tarapatach. - Jego gos zabrzmia ochryple i wiszczco, dra nieznacznie. - Prawdopodobnie popadam w jak psychoz; mam nadziej, e nie, ale... nie naley tego wykluczy. Ostatecznie to tumaczyoby wszystko. Pooywszy torby z zakupami, Kirsten podesza do szafy. - Nie artowaam - powiedziaa cicho. Wyja paszcz, woya go i ruszya w stron wyjcia. - Niedugo do ciebie zadzwoni - rzucia beznamitnie. - To koniec, Doug. Mam nadziej, e wreszcie dojdziesz do siebie. Modl si, aby to zrobi. Dla twojego wasnego dobra. - Zaczekaj - zawoa desperacko. - Po prostu powiedz mi i miejmy to ju z gowy; pojechaem czy nie? Wska mi waciw odpowied. - Przecie mogli znieksztaci take i twoje wspomnienia, uwiadomi sobie nagle. Drzwi si zamkny. Jego ona odesza. Nareszcie! Zza jego plecw dobieg czyj gos. - Dobrze. A teraz rce do gry, Quail. Odwr si i popatrz w t stron. Obrci si instynktownie, nie podnoszc rk. Stojcy przed nim mczyzna mia na sobie liwkowy mundur Agencji Policyjnej Interplanu, a jego pistolet nalea do asortymentu ONZ-owskiego. Z niezrozumiaych przyczyn twarz wydaa si Quailowi znajoma; znajoma w mglisty, znieksztacony sposb, jednak nikomu nie

potrafi jej przypisa. Gwatownym ruchem unis rce do gry. - Pamitasz - powiedzia mczyzna - podr na Marsa. Wiemy o wszystkich twoich dzisiejszych poczynaniach, znamy twoje myli, zwaszcza te szczeglnie istotne, z powrotnej drogi do domu. - Pospieszy z wyjanieniem: - Wewntrz czaszki umieszczono ci teleprzekanik; dziki niemu jestemy na bieco. Telepatyczny przekanik; powstay przy zastosowaniu odkrytej na Lunie ywej plazmy. Poczu dreszcz obrzydzenia. TO pasoytowao w gbi jego mzgu, sprawujc nad nim nieustann kontrol. Jednak policja Interplanu robia z nich uytek; ohydne to, ale prawdziwe. - Dlaczego ja? - zapyta ochryple Quail. Co on takiego zrobi albo pomyla? I co to miao wsplnego z Korporacj Pamnie? - Oglnie rzecz biorc - odpar policjant Interplanu - z Korporacj nie miao to nic wsplnego; to sprawa wycznie midzy nami. - Postuka si w prawe ucho. - W dalszym cigu odbieram twoje procesy umysowe dziki przekanikowi. - W uchu mczyzny Quail dojrza biae, plastikowe urzdzenie. - Zatem musz ci ostrzec: cokolwiek pomylisz, moe zosta uyte przeciwko tobie. - Umiechn si. - Nie eby to miao w tej chwili jakiekolwiek znaczenie; to, co zdye ju pomyle i wypowiedzie, pogra ci cakowicie. Denerwujcy natomiast jest fakt, e bdc pod wpywem narkidryny wyuszczye technikom i McClaneowi szczegy swojej podry - gdzie, dla kogo i w jakim celu. Napdzie im porzdnego stracha. auj, e w ogle mieli z tob do czynienia. I maj racj - doda po namyle. - Nigdy nie odbyem adnej podry - odrzek Quail. - To jedynie kwestia niewaciwie wszczepionego implantu faszywej pamici. - Naraz pomyla o ukrytym w szufladzie pudeku i jego zawartoci. I trudzie, z jakim j zdoby. Wspomnienie nosio wszelkie znamiona realnoci. Tak samo pudeko; ono niewtpliwie byo prawdziwe. Chyba e to McClane je podrzuci. By moe miao stanowi jeden z dowodw, o ktrych tak przekonujco rozprawia. Wspomnienie podry na Marsa, pomyla, wcale do mnie nie przemawia - niestety przekonao Agencj Policyjn Interplanu. Oni uwaaj, e naprawd tam poleciaem i czciowo zdaj sobie z tego spraw. - Wiemy nie tylko, e poleciae na Marsa - przyzna policjant w odpowiedzi na jego myli ale rwnie to, e pamitasz wystarczajco duo, aby przysporzy nam kopotw. I nie ma najmniejszego sensu eliminowanie twojej wiadomej pamici, gdy nawet gdybymy to uczynili, znw zawitasz w Korporacji i zaczniesz wszystko od nowa. Dziaalnoci McClanea nie moemy tkn palcem, poniewa nasza jurysdykcja obejmuje jedynie naszych ludzi. Poza tym on nie popeni adnej zbrodni. - Zmierzy Quaila wzrokiem. - Z technicznego punktu widzenia, ty rwnie jej nie popenie. Nie udae si do Korporacji z zamiarem odzyskania pamici, lecz, jak wiemy, wiedziony tym samym bodcem co wszyscy zwykli, szarzy ludzie, czyli zamiowaniem do przygd. - Po chwili doda: - Tak si nieszczliwie skada, e ty nie jeste ani zwyky, ani szary, i dawno przekroczye swj limit przygd; usugi Korporacji stanowiy ostatni rzecz we wszechwiecie, ktrej mgby potrzebowa. Nic nie mogo przynie wicej szkody zarwno tobie, jak i nam. No i McClaneowi. - Jakie kopoty mog wam przynie moje wspomnienia z podry... domniemanej podry... i z tego, co podczas niej robiem? - Takie - odpar funkcjonariusz Interplanu - e twoje zadanie kci si z nieskazitelnym

publicznym wizerunkiem naszego opiekuczego ojca. Jest jedyny w swoim rodzaju. Co, dziki narkidrynie, wkrtce sobie przypomnisz. To wypenione truchami pudeko tkwi w twojej szufladzie od p roku, czyli od chwili twojego powrotu. Nigdy si nim nie zainteresowae. Nie bylimy nawet wiadomi jego istnienia, dopki nie pomylae o nim w drodze z Korporacji; natychmiast zjawilimy si tutaj, aby je usun. Zreszt na prno; zabrako na to czasu - doda niepotrzebnie. Do pierwszego policjanta doczy nastpny; wdali si w gorczkow dyskusj. W tym czasie Quail intensywnie rozmyla. Rzeczywicie obecnie pamita znacznie wicej; policjant mia racj co do narkidryny. Oni - Interplan - przypuszczalnie sami z niej korzystali. Przypuszczalnie? Dobrze wiedzia, e tak; widzia kiedy, jak aplikuj j jecowi. Gdzie to mogo si zdarzy? Na Terze? Raczej na Lunie, doszed do wniosku, przeszukujc zakamarki swojej nadweronej - cho ju w mniejszym stopniu - pamici. Przypomnia sobie rwnie co jeszcze. Przyczyny, dla ktrych posali go na Marsa; zadanie, ktre musia wykona. Nic dziwnego, e pozbawili go wspomnie. - O, Boe - powiedzia jeden z policjantw, przerywajc rozmow z towarzyszem. Najwidoczniej odebra myli Quaila. - C, gorzej ni teraz by nie moe. - Podszed do Quaila, trzymajc go na muszce. - Musimy ci zabi - oznajmi. - I to natychmiast. - Dlaczego natychmiast? - rzuci nerwowo jego towarzysz. - Czy nie lepiej zabra go do nowojorskiej siedziby Interplanu i pozwoli im... - On wie, dlaczego powinno to nastpi natychmiast - przerwa mu pierwszy, ktry take okaza pewne zdenerwowanie, lecz Quail zda sobie spraw, e jego przyczyny wynikay z zupenie innego powodu. Jego pami wrcia prawie cakowicie. I w peni rozumia napicie funkcjonariusza. - Na Marsie - powiedzia ochryple Quail - zabiem czowieka. Przedarszy si uprzednio przez jego pitnastoosobow ochron. Niektrzy uzbrojeni byli w pistolety podobne do waszych. Podczas picioletniego kursu zosta wyszkolony na zawodowego zabjc Interplanu. Zna sposoby przechytrzenia uzbrojonych przeciwnikw... takich jak dwaj funkcjonariusze; ten z odbiornikiem w uchu rwnie o tym wiedzia. Gdyby wykaza dostateczn zwinno... Pad strza. Jednak on zdy ju uskoczy w bok, podcinajc jednoczenie nogi trzymajcego bro oficera. W jednej chwili odebra mu pistolet i wycelowa go w drugiego, zbitego z tropu policjanta. - Odebra moje myli - stkn zdyszany Quail. - Wiedzia, co chc zrobi, lecz i tak mi si udao. - Nie omieli si zrobi ci krzywdy, Sam - wycedzi ranny policjant, na wp unoszc si z podogi. - To rwnie odebraem. Doskonale wie, e jest skoczony, wie te, e i my jestemy tego wiadomi. Daj spokj, Quail. - Pojkujc z blu, chwiejnie wsta. Wycign rk. - Pistolet powiedzia do Quaila. - Nie moesz go uy, a jeeli go oddasz, gwarantuj, e ci nie zabij; zostaniesz przesuchany i kto wyej postawiony podejmie decyzj, nie ja. Moe znw wyma twoj pami, kto wie. Lecz znasz powd, dla ktrego miaem ci zastrzeli; nie byem w stanie

zapobiec temu, aby go sobie nie przypomnia. Tak wic mj powd w pewnym sensie naley do przeszoci. Quail z pistoletem w doni wypad z mieszkania i popdzi do windy. Jeeli pjdziecie za mn, pomyla, zabij was. A wic tego nie rbcie. Dgn palcem przycisk windy i chwil potem drzwi si zasuny. Policjanci nie ruszyli jego ladem. Najwidoczniej odebrali pogrk i postanowili nie ryzykowa. Zjecha wind. Na pewien czas udao mu si uciec. Ale co dalej? Dokd mg pj? Winda dotara na parter; niebawem Quail wmiesza si w tum spieszcych ulicami przechodniw. Bolaa go gowa i czu mdoci. Ale przynajmniej unikn mierci; niewiele brakowao, a dopadliby go we wasnym mieszkaniu. Przypuszczalnie nie ustan w wysikach. W kocu go znajd. A wziwszy pod uwag wszczepiony przekanik, to nie potrwa dugo. Jak na ironi uzyska od Korporacji dokadnie to, o co prosi. Przygod, niebezpieczestwo, policj Interplanu w akcji, tajn i ryzykown podr na Marsa, podczas ktrej naraa si na mier - wszystko to, co miaa mu zapewni faszywa pami. Dopiero teraz mg w peni doceni korzyci pynce z faktu, e miaa by niczym innym, jak tylko pamici. Siedzia samotnie na parkowej awce, wlepiajc nieobecne spojrzenie w stadko pertw: pptakw importowanych z dwch ksiycw Marsa, zdolnych do wysokich lotw nawet pomimo znacznej grawitacji Ziemi. A gdybym tak ponownie mg znale si na Marsie, rozmyla. Ale co dalej? Tam sytuacja przybraaby niebezpieczny obrt; organizacja polityczna, ktrej lidera zabi, zauwayaby go w chwili, gdy schodziby z pokadu, w rezultacie czego miaby na karku zarwno ich, jak i Interplan. Syszycie, jak myl? Poczu, jak niewiele dzieli go od paranoi; siedzc tu samotnie, wyobraa sobie, jak informacje z jego mzgu przepywaj do ich aparatury, gdzie zostaj utrwalone i skrupulatnie przeanalizowane... Drc, zerwa si z awki i zacz bez celu przemierza okolic, z rkami wcinitymi gboko w kieszenie. Bez wzgldu na to, gdzie pjd, uwiadomi sobie, nigdy nie odstpicie mnie na krok, dopki w mojej gowie tkwi to urzdzenie. Pjd z wami na pewien ukad, pomyla do siebie - i do nich. Czy moglibycie ponownie odcisn w mojej gowie szablon faszywej pamici, wedug ktrego zawsze wiodem przecitne, monotonne ycie nie zmcone adnymi podrami? Ktry pozwoliby mi zapomnie, e kiedykolwiek widziaem mundur Interplanu bd trzymaem w rku bro? - Jak ju zostao ci dokadnie wytumaczone - odpar gos w jego mzgu - to na nic by si nie zdao. Zaskoczony stan jak wryty. - Dawniej komunikowalimy si z tob w ten sposb - cign gos. - Podczas akcji na Marsie. Od ostatniego razu upyny miesice; sdzilimy, e nie bdzie to ju konieczne. Gdzie

jeste? - Id sobie - powiedzia Quail - prosto ku mierci. - Z rk waszych ludzi, dorzuci w mylach. - Skd pewno, e nie przyniosoby to podanych rezultatw? - zapyta. - Czy techniki operacyjne Korporacji nie s skuteczne? - Przecie mwilimy. Jeli otrzymujesz zestaw standardowych wspomnie, nie moesz zazna spokoju. W konsekwencji znw skorzystaby z usug tej lub innej korporacji. Drugi raz nie moemy sobie na to pozwoli. - Przypumy - nie ustpowa Quail - e w miejsce autentycznych wspomnie wstawi si co o wikszym znaczeniu ni standardowa pami. Co, co zaspokoioby mj niedosyt - rzuci. To zostao sprawdzone; przypuszczalnie std wasze pocztkowe zainteresowanie moj osob. Powinnicie jednak wysun inn propozycj - propozycj o porwnywalnej skali wartoci. Byem najbogatszym czowiekiem na Terze, ale powiciem wszystkie pienidze dla fundacji edukacyjnych. Albo byem sawnym badaczem przestrzeni kosmicznej. Co w tym rodzaju; czy nie pasowaoby jak znalaz? Cisza. - Sprbujcie - ponagli desperacko. - Sprowadcie ktrego ze swoich wiodcych psychiatrw; zbadajcie mj umys. Ustalcie, na czym polega moje dominujce pragnienie. Usiowa zebra myli. - Kobiety - powiedzia. - Tysice kobiet, jak Don Juan. Midzyplanetarny playboy, ktry z wyczerpania wreszcie da sobie spokj. Prosz - rzuci bagalnie. - Nie zaszkodzi sprbowa. - Czyli dobrowolnie oddaby si w nasze rce? - zapyta gos wewntrz jego czaszki. - W razie gdybymy przystali na twj ukad? W razie gdyby to okazao si moliwe? - Tak - odpar po chwili wahania. Zakadam, powiedzia do siebie, e po prostu mnie nie zabijecie. - Pierwszy krok naley do ciebie - oznajmi gos. - Zgo si do nas. My za przeanalizujemy to rozwizanie. Jednake gdy okae si to niemoliwe, gdy twoje autentyczne wspomnienia ponownie wezm gr podobnie jak w tej chwili, wwczas... - po krtkiej pauzie gos dokoczy - bdziemy zmuszeni ci zniszczy. Musisz przyj to do wiadomoci. I c, Quail, nadal obstajesz przy swoim? - Tak - odpar. Alternatyw bya mier. A tak przynajmniej mia szans - jakakolwiek by ona bya. - Stawisz si w naszej gwnej nowojorskiej placwce - podj gos policjanta Interplanu. Pita Aleja 580, dwunaste pitro. Jak tylko to uczynisz, zajm si tob nasi psychiatrzy; przeprowadz testy na profil osobowoci. Sprbujemy ustali twoje podstawowe marzenie, po czym odstawimy ci do siedziby Korporacji Pamnie; zlecimy im spenienie owego yczenia w postaci retrospektywnego surogatu. Zatem... powodzenia. Jestemy ci co winni w zamian za twoje usugi. - Gos pozbawiony by zoliwoci; jeeli oni - organizacja - ywili wobec niego jakiekolwiek uczucia, bya to lito. - Dziki - rzek Quail. I rozejrza si za takswk.

- Panie Quail - powiedzia podstarzay psychiatra Interplanu o surowej twarzy - pana marzenie jest wielce interesujce. Prawdopodobnie nie ma ono nic wsplnego z tym, czemu pan wiadomie hoduje. Z reguy tak bywa; mam nadziej, e ta wiadomo nie wytrci pana z rwnowagi. Obecny przy tym wysoko postawiony oficer Interplanu wtrci popiesznie: - Lepiej, eby go za bardzo nie wytrcio, skoro pragnie unikn rozstrzelania. - W przeciwiestwie do marzenia zwizanego z funkcj tajnego agenta Interplanu - podj psychiatra - ktre, bdc z pewnego punktu widzenia aspektem dojrzaoci, nioso ze sob szans realizacji, ta fantazja stanowi groteskowy wytwr dziecistwa; nic dziwnego, e pan jej nie pamita. Chodzi o to: jako dziewicioletni chopiec wdruje pan samotnie wiejsk drog. Dokadnie na wprost pana lduje nieznany obiekt pochodzcy z innego ukadu gwiezdnego. Jedynym wiadkiem tego wydarzenia na Ziemi jest pan, panie Quail. Pasaerowie owego obiektu s niezwykle mali i bezradni, stanowi co na podobiestwo polnych myszy, cho d do opanowania Ziemi; wkrtce na znak zwiadowcy docz do niego dziesitki tysicy podobnych statkw. - I pewnie ja mam ich powstrzyma - wtrci Quail z mieszanin rozbawienia i niesmaku. Jedn rk zmiatani ich z powierzchni ziemi. Albo rozdeptuj nog. - Nie - odpar cierpliwie psychiatra. - Powstrzymuje pan inwazj, ale nie si. Zamiast tego jest pan uprzejmy i askawy, mimo i dziki telepatii - ich metodzie komunikacji - poznaje pan powd wizyty. Nigdy nie spotkali si z tak ludzkim przyjciem ze strony ywego organizmu i aby okaza panu sw wdziczno, zawieraj z panem porozumienie. - Nie dokonaj inwazji, pki yj - podsun Quail. - Wanie. - Psychiatra zwrci si do oficera Interplanu: - Pomimo udawanej pogardy ten schemat jak ula pasuje do jego osobowoci. - Tak wic poprzez sam egzystencj - cign z rosnc przyjemnoci Quail - przez sam fakt, e yj, chroni Ziemi przed inwazj obcych. W rezultacie jestem najwaniejsz postaci na Terze. Nie kiwajc choby palcem w bucie. - W rzeczy samej, sir - potwierdzi psychiatra. - To stanowi fundament paskiej psychiki; oto paskie yciowe urojenie, ktrego bez dziaania narkotyku nigdy by pan sobie nie przypomnia. Lecz trwao w panu niezmiennie; nigdy nie przestao istnie, cho z biegiem czasu zostao zepchnite do podwiadomoci. Starszy funkcjonariusz policji zwrci si do zasuchanego McClanea: - Czy moecie wszczepi mu tak skomplikowany schemat pamiciowy? - Otrzymujemy najdziwniejsze zlecenia - odpar McClane. - Szczerze mwic, syszaem ju gorsze rzeczy. Oczywicie, e damy rad. W przecigu doby nie tylko bdzie marzy o zbawieniu Ziemi; caym sercem uwierzy, e w istocie to uczyni. - Wobec tego moecie zaczyna - postanowi urzdnik. - W trakcie przygotowa zdylimy ju wyeliminowa wspomnienia zwizane z podr na Marsa.

- Jak znowu podr? - wtrci Quail. Nikt nie raczy mu odpowiedzie, tote wprawdzie niechtnie, ale zaprzesta dalszych pyta. Poza tym pojawi si wz policyjny; on, McClane i policjant wsiedli do rodka i pojechali w kierunku Chicago i znajdujcej si tam siedziby Korporacji Pamnie. - Tym razem nie popenijcie adnego bdu. - Oficer rzuci zdenerwowanemu McClaneowi srogie spojrzenie. - Nie rozumiem, z czego miaby wynikn - mrukn spocony McClane. - To nie ma nic wsplnego z Marsem ani z Interplanem. Powstrzymanie istot z innego ukadu gwiezdnego przed inwazj na Ziemi. - Potrzsn gow. - Czego to dzieciaki nie wymyl. I to dziki prawoci, a nie sile. A to dobre. - Wytar czoo wielk pcienn chustk. Nikt nie powiedzia ani sowa. - W gruncie rzeczy - cign McClane - to nawet wzruszajce. - Ale aroganckie - zgasi go policjant. - Dlatego e jak tylko umrze, zagroenie znw nabierze realnych ksztatw. Nic dziwnego, e o tym nie pamita; to najbardziej wspaniaomylna fantazja, z jak kiedykolwiek miaem do czynienia. - Popatrzy z dezaprobat na Quaila. - I pomyle, e kto taki otrzymywa od nas wynagrodzenie. Kiedy dotarli do siedziby Korporacji, na spotkanie wybiega im zdyszana recepcjonistka, Shirley. - Witamy ponownie, panie Quail - zawiergotaa, trzsc z podniecenia okazaym biustem pomalowanym tego dnia na jaskrawy pomaraczowy kolor. - Przykro mi, e poprzednia operacja okazaa si nieudana; jestem pewna, e tym razem wszystko pjdzie jak trzeba. - Oby - rzuci McClane, nie przestajc ociera wieccego czoa schludnie zoon chustk z irlandzkiego ptna. Niezwocznie wezwa Lowea i Keelera, odprowadzi ich i Quaila do sekcji operacyjnej, a nastpnie wraz z Shirley i oficerem poszed do swojego biura, by tam oczekiwa na koniec zabiegu. - Czy mamy przygotowany na ten cel jaki zestaw, panie McClane? - zapytaa Shirley, wpadajc na niego z przejcia i rumienic si skromnie. - Chyba tak. - Usiowa sobie przypomnie, zaraz jednak da spokj i skonsultowa si z formalnym wykresem. - Kombinacja - postanowi gono - pakietw Osiemdziesit Jeden, Dwadziecia oraz Sze. - Z podziemnej czci pooonej za biurkiem komnaty przynis wymienione pakiety i pooy je na biurku. - Z Osiemdziesitego Pierwszego - wyjani - magiczna rdka uzdrawiajca, podarowana, w tym wypadku rzeczonemu panu Quailowi - przez istoty z innego ukadu. Jako wyraz wdzicznoci. - Czy to dziaa? - zapyta ciekawie policjant. - Kiedy owszem - odpar McClane. - Ale, hmm, rozumie pan, zuy j lata temu, uzdrawiajc na prawo i lewo. Teraz to jedynie pamitka. Zachowa jednak pami o swoich niesamowitych wyczynach. - Chichoczc, otworzy pakiet numer Dwadziecia. - List od sekretarza generalnego ONZ z podzikowaniem za ocalenie Ziemi; to nieszczeglnie pasuje, gdy Quail ubzdura sobie, e nikt oprcz niego nie ma pojcia o inwazji, ale doczymy go dla urozmaicenia.

- Nastpnie zbada zestaw numer Sze. Co to mogo by? Nie pamita; zmarszczywszy brwi, pod uwanymi spojrzeniami Shirley i policjanta, zacz szpera na dnie plastikowej torby. - Pismo - rzeka Shirley. - W miesznym jzyku. - Ktre mwi, kim waciwie byli - doda McClane - i skd pochodzili. Dodatkowo mapa gwiezdna rodzimego ukadu z dokadn tras lotu. Naturalnie to ich rkopis, przez co nie moe go zrozumie. Pamita jednak, jak czytali mu na gos w jego jzyku. - Uoy wszystkie przedmioty na rodku biurka. - Naley podrzuci je do mieszkania Quaila - powiedzia do policjanta. - Tak aby odnalaz je po powrocie do domu, co potwierdzi jego urojenie. SOP - standardowa operacja proceduralna. - Zachichota z niepokojem, przejty obaw o przebieg wykonywanego przez Lowea i Keelera zadania. Zabzycza nadajnik. - Panie McClane. Przepraszam, e przeszkadzam. - Na dwik gosu Lowea McClane struchla. - Jednake nastpio co niespodziewanego. Lepiej bdzie, jak pan sam tu przyjdzie i rzuci okiem. Tak jak przedtem, jego reakcja na narkidryn nie budzi zastrzee; jest niewiadomy, odprony i chonny. Ale... McClane pogna w kierunku sekcji operacyjnej. Na higienicznym ou, z na wp przymknitymi oczami spoczywa Douglas Quail; oddycha wolno i regularnie, czciowo wiadomy obecnoci otaczajcych go ludzi. - Zaczlimy go wypytywa - wyjani z poblad twarz Lowe. - Chcc dowiedzie si, gdzie dokadnie umieci wspomnienie o samodzielnym ocaleniu Ziemi. Co dziwne... - Kazali mi nic nie mwi - wymamrota Douglas Quail przepojonym narkotykiem gosem. - Na tym polegaa umowa. W ogle miaem o tym zapomnie. Ale jake bym mg? To pewnie byoby trudne, przemkno McClaneowi przez myl. Ale jak do tej pory ci si udao. - Podarowali mi nawet list - cign Quail - wdzicznoci. Mam go w domu; poka wam. - C - powiedzia McClane do oficera Interplanu, ktry przyby za nim do laboratorium. Proponuj, abycie go nie zabijali. Jeli to zrobicie, tamci wrc. - Dali mi rwnie magiczn niewidzialn rdk niszczycielsk - mrukn Quail, zaciskajc powieki. - Dziki niej na wasze zlecenie umierciem czowieka na Marsie. Jest w szufladzie obok pudeka z marsjaskimi ddownicami i zasuszonymi rolinami. Policjant bez sowa odwrci si na picie i wyszed. Rwnie dobrze mog da sobie spokj z dowodami, pomyla z rezygnacj McClane. Powlk si z powrotem do gabinetu. Razem z podzikowaniem od sekretarza generalnego ONZ. Ostatecznie... Na prawdziwy chyba nie trzeba bdzie dugo czeka.

WIAT JONA

Kastner bez sowa okry statek. Wspi si po rampie i zaciekawiony wszed do rodka. Wida byo zarys jego krcej tu i wdzie sylwetki. Nastpnie pojawi si znowu, na jego szerok twarz padao mtne wiato. - No i? - odezwa si Caleb Ryan. - Co pan sdzi? Kastner zszed po rampie. - Czy jest gotw do startu? Nic nie wymaga dopracowania? - Jest prawie gotowy. Pracownicy kocz pozostae sekcje. Poczenia przekanikowe i linie zasilajce. Ale nie ma mowy o adnych wikszych problemach. Przynajmniej my nic o nich nie wiemy. Mczyni stali obok siebie, spogldajc na kanciaste metalowe pudo pene iluminatorw, oson i tablic obserwacyjnych. Statek nie przedstawia sob atrakcyjnego widoku. Pozbawiony rwnych krawdzi oraz chromowych i rexeroidowych listew, ktre umoliwiyby stopniowe zwenie kaduba na ksztat stoka, by kwadratowy i toporny, ze wszystkich stron najeony dodatkowo wieyczkami i wybrzuszeniami. - Co oni sobie pomyl, kiedy z niego wyjdziemy? - mrukn Kastner. - Nie mamy czasu, aby go upiksza. Oczywicie, jeeli chce pan zwleka kolejne dwa miesice... - Czy nie mgby pan wyeliminowa kilku wypukoci? Po co one s? Czemu waciwie su? - Zawory. Moe pan zobaczy na planie. Odcigaj nadmiar mocy, kiedy wywinduje zbyt wysoko. Podr w czasie to nie przelewki. W chwili gdy statek rusza wstecz, gromadzi si znaczne obcienie. Naley zwalnia je stopniowo, jeli nie chcemy zamieni si w naadowan milionami wolto w bomb. - Polegam na tym, co pan mwi. - Kastner podnis swoj walizk. Skierowa si ku jednemu z wyj. Stranicy Ligi ustpili mu z drogi. - Powiadomi Kierownictwo, e jest prawie gotowy. A tak przy okazji, to mam panu co do zakomunikowania. - Mianowicie? - Podjlimy decyzj, kto z panem pojedzie. - Kto taki? - Ja. Zawsze chciaem dowiedzie si, jak wygldao ycie przed wojn. Szpule historyczne to nie to samo. Chc tam by. Rozejrze si osobicie. Wie pan, mwi, e przed wojn nie byo popiou. Ziemia bya yzna. Czowiek mg przewdrowa mile, nim natkn si na jakiekolwiek

zgliszcza. Ogromnie chciabym to ujrze. - Nie wiedziaem, e interesuje pana przeszo. - Ale tak. W mojej rodzinie zachowao si kilka ksiek z obrazkami przedstawiajcymi wczesne ycie. Nic dziwnego, e ZKPS chce pooy rk na papierach Schonermana. Gdyby mona byo przystpi do rekonstrukcji... - Wszyscy jednakowo tego pragn. - Moe nam si uda. Do widzenia. Ryan odprowadzi wzrokiem korpulentnego biznesmena ciskajcego w doni swoj aktwk. Rzd Stranikw Ligi rozstpi si, aby go przepuci, po czym powrci na swoje miejsce. Ryan powtrnie skierowa swoj uwag na statek. Zatem to Kastner zapewni mu towarzystwo. ZKPS - Zjednoczone Konsorcjum Przemysu Syntetycznego - domagao si sprawiedliwego podziau przedstawicielstwa podczas tej ekspedycji. Jeden czowiek z Ligi, jeden z ZKPS. ZKPS stanowio dla Projektu Zegar rdo dotacji, zarwno handlowych, jak i finansowych. Bez jego pomocy Projekt nigdy nie ujrzaby wiata dziennego. Ryan usiad na awce i zaj si sporzdzaniem wiatodrukw na skanerze. Duo czasu im to zajo. Od finau dzielia ich zaledwie garstka kosmetycznych poprawek. Klikn ekran wideofonu. Ryan zatrzyma skaner i odebra sygna. - Ryan. Na ekranie pojawi si monitor Ligi. Rozmow czono za porednictwem jej centrali. - Nagy wypadek. Ryan zesztywnia. - czy. Monitor zgas. Po chwili ukazaa si rumiana, pobrudona liniami twarz. - Ryan... - Co si stao? - Niech pan lepiej przyjedzie do domu. I to jak najszybciej. - O co chodzi? - Jon. Ryan zmusi si do zachowania spokoju. - Kolejny atak? - zapyta ochrypym gosem. - Tak. - Taki jak poprzednie?

- Dokadnie. Do Ryana powdrowaa w kierunku wycznika. - Dobrze. Zaraz tam bd. Prosz nikogo nie wpuszcza. I niech pan sprbuje go uspokoi. Ma zosta w swoim pokoju. W razie potrzeby prosz podwoi strae. Przerwa poczenie. Zaraz potem uda si na dach budynku, gdzie sta zaparkowany jego statek.

Pojazd mkn nad bezkresn poaci szarego pyu w kierunku Czwartego Miasta. Do wiadomoci wpatrzonego nieobecnym wzrokiem w widok za oknem Ryana docieraa jedynie cz mijanego krajobrazu. Znajdowa si pomidzy miastami. Zdewastowan powierzchni, jak okiem sign, zalegay niezliczone sterty wiru i popiou. Oddzielone od siebie milami szarej strefy miasta wyrastay gdzieniegdzie na podobiestwo muchomorw. To tu, to tam, uwag przycigay budynki i wiee oraz pochonici prac mczyni i kobiety. Krok po kroku na powierzchni powtrnie wkraczaa cywilizacja. Z bazy ksiycowej sprowadzano surowce i sprzt. Podczas wojny istoty ludzkie opuciy Terr i przeniosy si na ksiyc. Terra ulega cakowitemu zniszczeniu. Nie ostao si nic z wyjtkiem popiou i zgliszcz. Kiedy wojna dobiega koca, ludzie stopniowo przystpili do powrotu. W sumie miay miejsce dwie wojny. W pierwszej ludzie stanli przeciw ludziom. Druga za toczya si pomidzy ludmi i kleszczami - robotami stworzonymi na potrzeby wojny. Kleszcze obrciy si przeciwko swoim twrcom, doskonalc swj typ i wytwarzajc nowe rodzaje broni. Statek zacz schodzi w d. Dotar do Czwartego Miasta. Wkrtce spocz na dachu olbrzymiej prywatnej rezydencji, lecej porodku miasta. Ryan zeskoczy pospiesznie na dach i uda si do windy. Po chwili przestpi prg swojej kwatery i ruszy w kierunku pokoju Jona. Odszuka starego, ktry zaspiony obserwowa wanie Jona przez szklan cian jego pokoju. Pokj Jona spowija pmrok. Chopiec siedzia na skraju ka, zaciskajc z caej siy rce. Mia przymknite oczy. Uchyli nieco usta, z ktrych od czasu do czasu wyania si sztywny koniuszek jzyka. - Od jak dawna to trwa? - zapyta starego Ryan. - Okoo godziny. - Czy inne ataki odbyway si wedug tego samego schematu? - Ten jest ostrzejszy. Za kadym razem s coraz silniejsze. - Czy nikt oprcz pana go nie widzia? - Tylko my dwaj. Zadzwoniem do pana, kiedy zyskaem absolutn pewno. To prawie

koniec. Ju mu mija. Po drugiej stronie szyby Jon wsta i z zaoonymi rkami odszed od ka. Jasne wosy niechlujnie opaday mu na twarz. Wci mia zamknite oczy. Jego twarz poblada i staa. Usta wykrzywi mu nagy grymas. - Pocztkowo by zupenie nieprzytomny. Nie byo mnie przy nim, przebywaem w innej czci budynku. Kiedy wrciem, zastaem go lecego na pododze. Wszdzie dokoa porozrzucane byy szpule; musia czyta. Posinia na twarzy. Oddech mia nieregularny. Raz za razem nastpoway skurcze miniowe, tak jak przedtem. - I co pan zrobi? - Wszedem do pokoju i zaniosem go do ka. Najpierw by sztywny, ale pniej zacz si rozlunia. Ogarn go zupeny bezwad. Sprawdziem jego puls, by niezmiernie powolny. Oddychanie przychodzio mu atwiej. I wtedy zacz je z siebie wyrzuca. - Je? - Sowa. - Ach tak. - Ryan kiwn gow. - auj, e pana tutaj nie byo. Mwi wicej ni zazwyczaj. Bez ustanku. Wylewa z siebie potok sw. Tak jakby nie mg przesta. - Czy... czy dotyczyy tego samego co przedtem? - Dotyczyy tego samego co zawsze. I twarz rozwietla mu jaki wewntrzny blask. Powiata. Jak poprzednio. Ryan zastanowi si. - Czy mog wej do pokoju? - Tak. To ju prawie mino. Ryan skierowa si ku drzwiom. Wcisn numer kodu cyfrowego i drzwi odsuny si w gb ciany. Jon nie zauway go, kiedy cicho przestpi prg. Chodzi tam i z powrotem z zamknitymi oczami, oplatajc rkami tuw. Lekko koysa si na boki. Ryan wyszed na rodek pokoju i przystan. - Jon! Chopiec zamruga. Otworzy oczy. Szybko potrzsn gow. - Ryan? Co... co chciae? - Lepiej usid. Jon skin gow.

- Tak. Dzikuj. - Niepewnie przysiad na ku, spogldajc na niego szeroko rozwartymi niebieskimi oczami. Odgarn wosy z twarzy, posyajc Ryanowi lekki umiech. - Jak si czujesz? - Dobrze. Ryan usiad naprzeciw niego, przysuwajc sobie krzeso. Przyglda si chopcu przez dusz chwil. aden z nich nie zabra gosu. - Grant twierdzi, e miae niewielki atak - powiedzia wreszcie Ryan. Jon kiwn gow. - Ju ci przeszo? - O, tak. Jak tam praca nad statkiem? - Znakomicie. - Obiecae, e bd mg go zobaczy, kiedy zostanie ukoczony. - Bdziesz mg. Jak tylko bdzie cakowicie gotowy. - Kiedy to nastpi? - Wkrtce. Jeszcze tylko par dni. - Tak bardzo chc go zobaczy. Mylaem o nim. Wyobraam sobie podr w czasie. Mgbym znale si w Grecji. Zobaczy Peryklesa i Ksenofonta - no i Epikteta, Albo pojecha do Egiptu i porozmawia z Echatonem. - Umiechn si. - Nie mog si doczeka, kiedy go ujrz. Ryan poruszy si na krzele. - Jon, czy naprawd uwaasz, e czujesz si na siach, aby wyj na zewntrz? Moe... - Czy czuj si na siach? Co przez to rozumiesz? - Te twoje ataki. Naprawd mylisz, e powiniene wyj? Nie jeste zbyt osabiony? Jon spochmurnia. - To nie s adne ataki. Wolabym, aby tak tego nie nazywa. - Nie ataki? Co wobec tego? Jon zawaha si. - Nie... nie powinienem ci mwi, Ryan. I tak nie zrozumiesz. Ryan wsta. - W porzdku, Jon. Skoro uwaasz, e nie moesz ze mn rozmawia, wrc do

laboratorium. - Skierowa si ku drzwiom. - Szkoda, e nie moesz zobaczy statku. Chybaby ci si spodoba. Jon pobieg za nim. - Nie mog go zobaczy? - Moe gdybym wiedzia wicej o twoich... twoich atakach, umiabym stwierdzi, czy moesz opuci dom. Twarz Jona drgna. Ryan spoglda na niego bacznie. Prawie widzia myli przebiegajce mu przez gow, kiedy toczy ze sob wewntrzn walk. - Nie chcesz mi powiedzie? Jon chwyci gboki oddech. - To s wizje. - Co takiego? - Wizje. - Jon rozjani si. - Wiem o tym od duszego czasu. Grant utrzymuje, e to nieprawda, ale jest w bdzie. Gdyby je widzia, przyznaby mi racj. Nie przypominaj niczego innego. S bardziej rzeczywiste ni, no, ni to. - Uderzy pici w cian. - Po prostu bardziej rzeczywiste. Ryan z wolna zapali papierosa. - Mw dalej. Z ust chopca popyn potok sw. - S bardziej rzeczywiste ni cokolwiek! Zupenie jakby wyglda przez okno. Okno wychodzce na inny wiat. Prawdziwy wiat. Prawdziwszy od tego. Ktry sprawia, e wszystko inne wyglda jak cie wiata. Tylko niewyrane zarysy. Ksztaty. Obrazy. - Cienie fundamentalnej rzeczywistoci? - Ot to! Dokadnie. wiata kryjcego si za tym wszystkim. - Jon w oywieniu kry po pokoju. - To, te wszystkie rzeczy, ktre tutaj widzimy. Domy. Niebo. Miasta. Bezmiar popiou. Nic nie jest do koca prawdziwe. Jest tak niewyrane i mgliste! W istocie waciwie tego nie czuj, nie do takiego stopnia jak tamto. I jego realno nieustannie sabnie. A tamto narasta, Ryan. I zyskuje coraz bardziej realn posta! Grant powiedzia, e to wycznie twory mojej wyobrani. Bzdura. I istnieje naprawd. I to bardziej ni ktrykolwiek z przedmiotw znajdujcych si w tym pokoju. - A wic dlaczego my wszyscy nie moemy tego dostrzec? - Nie mam pojcia. Bardzo auj. Powiniene to zobaczy, Ryan. Jest takie pikne. Spodobaoby ci si, musiaby tylko przywykn. A to zawsze troch trwa. Ryan zastanowi si. - Opowiedz mi - rzek w kocu. - Chc wiedzie dokadnie, co tam widzisz. Czy zawsze to

samo? - Tak. Zawsze to samo. Lecz coraz bardziej intensywnie. - Co to jest? Co takiego jest a tak rzeczywiste? Jon chwil waha si z odpowiedzi. Wyglda, jakby z powrotem zamkn si w sobie. Ryan czeka, obserwujc syna. Co dziao si wewntrz jego umysu? O czym myla? Chopiec ponownie zamkn oczy. Zacisn donie, a zbielay mu kykcie. Znw wyczy si i cofn w gb wasnego wiata. - Mw dalej - powiedzia gono Ryan. Zatem to byy wizje. Wizje fundamentalnej rzeczywistoci. Zupenie jak w redniowieczu. Jego syn. Tkwi w tym cie ponurej ironii. Wanie wtedy, kiedy wydawao si, e uchylili rbka tajemnicy, e ludzko wreszcie bdzie moga stawi czoo rzeczywistoci, swemu wiecznemu marzycielstwu. Czy nauka nigdy nie osignie tego szczytnego celu? Czy wobec wyboru pomidzy rzeczywistoci a iluzj czowiek zawsze wybierze to ostatnie? Jego wasny syn. Retrogresja. Zagubiony o tysic lat. Zjawy, bogowie, ze moce oraz sekretny wiat jani. wiat fundamentalnej rzeczywistoci. Te wszystkie podania, fikcje i twory metafizyczne uywane przez czowieka w cigu stuleci w ramach rekompensaty za trawicy go lk, przeraenie wiatem. Marzenia snute celem ukrycia prawdy, odsunicia na bok goryczy codziennoci. Mity, religie, banie. Lepszy wiat, poza nami i nad nami. Raj. To wszystko powraca teraz, znajdujc ujcie w jego synu. - Mw dalej - ponagli niecierpliwie Ryan. - Co tam widzisz? - Widz pola - rzek Jon. - te pola tak jaskrawe jak soce. Pola i parki. Bezkresne parki. Ziele przemieszana z ci. Wytyczone cieki dla spacerowiczw. - Co jeszcze? - Mczyzn i kobiety. W togach. Przechadzaj si ciekami wrd drzew. Powietrze jest wiee i sodkie. Niebo ma intensywnie niebieski kolor. Ptaki. Zwierzta. Zwierzta chodz swobodnie po parku. Motyle. Oceany. Pluskaj oceany czystej wody. - Czy s tam miasta? - W kadym razie niepodobne do naszych. Inne. Ludzie zamieszkuj parki. Gdzieniegdzie wida mae drewniane domki. Pomidzy drzewami. - Drogi? - Tylko cieki. adnych statkw ani nic w tym rodzaju. Ludzie przemieszczaj si pieszo. - Co jeszcze widzisz? - To wszystko. - Jon otworzy oczy. Jego policzki pokrywa rumieniec. Nieustannie bdzi dokoa szklistym spojrzeniem. - To wszystko, Ryan. Parki i te pola. Mczyni i kobiety w togach. I tyle zwierzt. Cudownych zwierzt.

- Jak oni yj? - Co? - Jak ci ludzie yj? Co trzyma ich przy yciu? - Uprawiaj pola. - I to wszystko? Nie buduj? Nie maj fabryk? - Raczej nie. - Spoeczestwo agrarne. Prymitywne. - Ryan zmarszczy brwi. - Bez handlu i przemysu. - Pracuj na polach. I omawiaj rne sprawy. - Syszysz ich? - Bardzo sabo. Czasami, gdy wyt such, co nieco do mnie dociera. Ale nie potrafi rozrni sw. - Jakie sprawy omawiaj? - Rne. - Na przykad? Jon wykona nieokrelony ruch rk. - Niezwykej wagi. wiat. Wszechwiat. Zapada cisza. Ryan odchrzkn. Nie powiedzia ani sowa. Wreszcie odoy papierosa. - Jon... - Sucham? - Sdzisz, e to, co widzisz, istnieje naprawd? Jon umiechn si. - Wiem, e tak. Ryan rzuci mu ostre spojrzenie. - Co przez to rozumiesz? Niby jak ten twj wiat moe by prawdziwy? - On istnieje. - Gdzie? - Nie mam pojcia. - Tutaj? Czy on istnieje tutaj?

- Nie. Tutaj nie. - Gdzie indziej? Daleko std? W jakim innym zaktku wszechwiata, poza obrbem naszych dowiadcze? - To nie jest aden inny zaktek wszechwiata. Nie ma nic wsplnego z przestrzeni. Jest tutaj. - Jon pokaza rk dokoa siebie. - Blisko. Bardzo blisko. Widz go wszdzie wok siebie. - Czy widzisz go teraz? - Nie. On przychodzi i odchodzi. - Przestaje istnie? Istnieje tylko czasami? - Nie, stale tam jest. Ale nie zawsze potrafi nawiza z nim kontakt. - Skd wiesz, e stale tam jest? - Wiem i ju. - Dlaczego ja nie mog go zobaczy? Dlaczego ty jeste jedyn osob, ktra moe to uczyni? - Sam nie wiem. - Jon, zmczony, potar czoo. - Nie wiem, dlaczego jestem jedyn osob, ktra moe go zobaczy. Chciabym, aby ty te mg. Chciabym, aby wszyscy mogli. - Potrafisz wykaza, e to nie halucynacja? Brakuje ci obiektywnego potwierdzenia. Kierujesz si zaledwie wasnym wewntrznym zmysem postrzegania, wasn wiadomoci. Jakim sposobem mona by to podda analizie empirycznej? - Moe wcale nie mona. Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Nie chc poddawa tego analizie empirycznej. Cisza. Jon zacisn zby, sta si ponury. Ryan westchn. Impas. - Dobrze, Jon. - Z wolna ruszy ku drzwiom. - Do zobaczenia. Syn nie odpowiedzia. Przy drzwiach Ryan przystan i spojrza za siebie. - Zatem twoje wizje nasilaj si, prawda? Zyskuj na wyrazistoci? Jon krtko skin gow. Ryan pomyla przez chwil. Wreszcie podnis rk. Drzwi otworzyy si i opuci pokj. Grant wyszed mu na spotkanie. - Patrzyem przez szyb. Zamyka si w sobie, prawda? - Trudno z nim rozmawia. Sdzi, e te ataki to jaki rodzaj wizji. - Wiem. Powiedzia mi.

- Dlaczego nie da mi pan zna? - Nie chciaem dodatkowo pana martwi. Wiem, jak bardzo si pan nim przejmuje. - Ataki staj si coraz gorsze. Mwi, e s coraz bardziej wyraziste. Bardziej przekonujce. Grant przytakn. Pogrony w mylach Ryan ruszy przez korytarz, Grant szed tu za nim. - Trudno ustali, jakie kroki naley podj. Ataki absorbuj go w coraz wikszym stopniu. Zaczyna traktowa je powanie. Wizje zajmuj miejsce zewntrznego wiata. Poza tym... - Poza tym pan niedugo wyjeda. - auj, e nie wiemy wicej na temat podry w czasie. Moe nam si przytrafi masa rzeczy. - Ryan potar szczk. - Moemy wcale nie wrci. Czas to potna sia. Dotychczas nie przeprowadzono adnych gruntownych bada. Nie mamy zielonego pojcia, w co si pakujemy. Doszed do windy i przystan. - Musz natychmiast podj decyzj. Zanim wyjedziemy. - Decyzj? Ryan wszed do windy. - Wkrtce pan si dowie. Od teraz prosz nie spuszcza oka z Jona. Nie oddala si od niego ani na moment. Rozumie pan? Grant kiwn gow. - Rozumiem. Chce pan mie pewno, e nie opuci swojego pokoju. - Skontaktuj si z panem wieczorem lub jutro. - Ryan pojecha na dach i dosta si na pokad swojego statku. Zaraz po starcie wystuka numer kancelarii Ligi. Ukazao si oblicze Monitora. - Kancelaria. - Poczcie mnie z centrum medycznym. Ekran zgas. Po chwili pojawia si twarz kierownika medycznego, Waltera Timmera. Na widok Ryana jego oczy rozbysy. - Co mog dla ciebie zrobi, Caleb? - Chc, aby zabra karetk oraz kilku fachowcw i przyjecha do Czwartego Miasta. - Po co? - Chodzi o spraw, ktr omawialimy kilka miesicy temu. Pamitasz, jak sdz?

Wyraz twarzy Timmera uleg raptownej zmianie. - Twj syn? - Podjem decyzj. Nie mog duej czeka. Jego stan pogarsza si, a niebawem wyruszamy w podr w czasie. Chc, aby to nastpio, nim wyjad. - Jak sobie yczysz. - Timmer zapisa. - Natychmiast zaczn dziaa. I jak najszybciej wylemy po niego statek. Ryan zawaha si. - Postaracie si? - Oczywicie. Operacj wykona James Pryor. - Timmer sign w kierunku wycznika. Nic si nie martw, Caleb. Zrobi to jak trzeba. Pryor jest najlepszym specjalist od lobotomii, jakiego mamy. Ryan rozoy na stole map i wygadzi jej rogi. - Oto mapa czasowa, wyrysowana w formie rzutu przestrzennego. Tak abymy widzieli, dokd si udajemy. Kastner zajrza mu przez rami. - Czy ograniczamy si wycznie do Projektu - to znaczy do zdobycia papierw Schonermana? Czy te bdzie mona si rozejrze? - Mowa jest tylko o Projekcie. Jednake aby zapewni sobie powodzenie akcji, powinnimy zrobi kilka przystankw po tej stronie kontinuum Schonermana. Nasza mapa czasowa moe nie by dokadna, poza tym istnieje moliwo wystpienia pewnego odchylenia odrodkowego samego napdu. Zakoczono prac. Ostatnie elementy statku zostay zamontowane. Twarz siedzcego w kcie Jona nie wyraaa adnych uczu. Ryan zerkn w jego stron. - I jak to wedug ciebie wyglda? - wietnie. Wehiku czasu przypomina pkatego owada upstrzonego narolami i wypustkami. Kwadratowe pudo wyposaone w okna i niezliczone wieyczki. Niewiele mia wsplnego z prawdziwym statkiem. - Pewnie miaby ochot pojecha - zagadn Jona Kastner. - Prawda? Jon lekko skin gow. - Jak si czujesz? - zapyta go Ryan. - wietnie.

Ryan spojrza bacznie na syna. Policzki chopca odzyskay normaln barw. Wrcia mu wikszo pierwotnej witalnoci. Po wizjach, naturalnie, nie pozostao ani ladu. - Moe nastpnym razem - pocieszy go Kastner. Ryan wrci do mapy. - Schonerman wykona wikszo swojej pracy w latach 2030 - 2037. Jej wyniki zastosowano w praktyce dopiero kilka lat pniej. Decyzj o wykorzystaniu jego pracy dla dziaa wojennych podjto po dugim namyle. Rzd by chyba wiadomy niebezpieczestwa. - Wida nie w odpowiednim stopniu. - Nie. - Ryan zawaha si. - My moemy narazi si na podobn sytuacj. - To znaczy? - Odkrycie przez Schonermana sztucznego mzgu zostao zaprzepaszczone z chwil, kiedy zabito ostatniego kleszcza. Nikt z nas nie potrafi odtworzy jego pracy. Sprowadzenie tych papierw moe by rwnoznaczne z naraeniem spoeczestwa na miertelne niebezpieczestwo. W ten sposb moemy na powrt przywoa kleszcze. Kastner potrzsn gow. - Wcale nie. Badania Schonermana nie byy jednoznacznie powizane z powstaniem kleszczy. Wyprodukowanie sztucznego mzgu nie musi od razu prowadzi do niewaciwych celw. Kade odkrycie naukowe pociga za sob tak moliwo. Nawet koo zostao uyte w asyryjskich rydwanach wojennych. - Pewnie ma pan racj. - Ryan popatrzy na Kastnera. - Jest pan pewien, e ZKPS nie nosi si z zamiarem wykorzystania bada Schonermana do celw militarnych? - ZKPS to konsorcjum przemysowe, a nie rzd. - To zapewnioby mu dugotrwa przewag. - ZKPS jest wystarczajco potne samo w sobie. - No dobrze. - Ryan zwin map. - Moemy startowa w kadej chwili. Nie mog si doczeka. Powicilimy mu tyle pracy. - To prawda. Ryan zbliy si do syna. - Odjedamy, Jon. Powinnimy niedugo wrci. ycz nam powodzenia. Jon skin gow. - Powodzenia. - Dobrze si czujesz? - Tak.

- Jon - lepiej ci teraz, prawda? Lepiej ni przedtem? - Tak. - Nie cieszysz si, e miny? Te wszystkie problemy, ktre ci drczyy? - Tak. Ryan niezgrabnie pooy rk na ramieniu chopca. - Do zobaczenia. Ryan i Kastner wspili si po rampie w kierunku wazu prowadzcego w gb wehikuu czasu. Jon obserwowa ich ze swojego kta. Kilku stranikw Ligi krcio si w pobliu wej do pracowni, przygldajc si z zainteresowaniem. Ryan przystan u wejcia. Przywoa jednego z wartownikw. - Przeka Timmerowi, e chc go widzie. Stranik oddali si. - O co chodzi? - zapyta Kastner. - Musz udzieli mu paru kocowych instrukcji. Kastner rzuci mu ostre spojrzenie. - Kocowych? Co si z panem dzieje? Sdzi pan, e co nam si przytrafi? - Nie. Zwyke rodki ostronoci. Nadszed Timmer. - Odjedacie, Ryan? - Wszystko jest dopite na ostatni guzik. Nie ma potrzeby duej zwleka. Timmer podszed do rampy. - Po co mnie woae? - To moe wcale nie by konieczne. Ale zawsze naley liczy si z niepowodzeniem. W razie gdyby statek nie powrci zgodnie z planem, jaki przedoyem czonkom Ligi... - Chcesz, abym wyznaczy opiekuna dla Jona. - Zgadza si. - Nie potrzebujesz zawraca sobie tym gowy. - Wiem. Jednak lepiej bym si poczu. Kto powinien go chroni. Obaj popatrzyli na milczcego chopca tkwicego w rogu pomieszczenia. Jon spoglda

przed siebie. Jego twarz nie wyraaa adnych uczu. W zgaszonych oczach nie byo nic prcz pustki. - Powodzenia - rzek Timmer. Ucisnli sobie donie. - Mam nadziej, e wszystko pjdzie jak naley. Kastner znikn we wntrzu statku, niosc swoj walizk. Ryan ruszy w lad za nim, opuci i zatrzasn waz. Zablokowa zamek. Rozbyso automatyczne owietlenie. Rozleg si syk wypeniajcej kabin atmosfery. - Powietrze, wiato, ogrzewanie - wymieni Kastner. Zerkn przez okno na stojcych na zewntrz stranikw Ligi. - Trudno uwierzy. Za kilka minut to wszystko zniknie. Cay budynek. Wartownicy. Wszystko. Ryan usadowi si przed tablic rozdzielcz i rozoy map. Przymocowa j biegncymi przez tablic przewodami. - Planuj zrobienie kilku przystankw obserwacyjnych po drodze, tak abymy mogli by wiadkami niektrych wydarze istotnych dla naszych bada. - Chodzi o wojn? - Gwnie tak. Ciekawi mnie praktyczne zastosowanie kleszczy. Wedug danych Kancelarii Wojennej by czas, kiedy przejy cakowit kontrol nad Terr. - Nie podchodmy zbyt blisko, Ryan. Ryan rozemia si. - Nie bdziemy ldowa. Dokonamy obserwacji z powietrza. Jedyny prawdziwy kontakt zostanie nawizany z Schonermanem. Ryan zamkn dopyw mocy. Przez statek przetoczya si fala energii, umieszczone na tablicy mierniki zarejestroway obcienie. - Przede wszystkim musimy kontrolowa wierzchoek energii - objani Ryan. - Jeeli zgromadzimy nadmiar ergw, nie da rady wydoby statku ze strumienia czasowego. Bdziemy mkn dalej w przeszo, kumulujc coraz wikszy adunek. - Zupenie jak wielka bomba. - Zgadza si. - Ryan wyregulowa pokrta. Odczyty wskanikw ulegy zmianie. Ruszamy. Prosz si trzyma. Zwolni dwignie. Statek zadygota, wczajc si w strumie czasu. opatki turbin zmieniy pooenie, dopasowujc si do nacisku. Przekaniki zwary si, rzucajc statek w wir miotajcego nim ywiou. - Jak ocean - mrukn Ryan. - Najpotniejsza energia we wszechwiecie. Wielka dynamika leca u podstaw wszelkiego ruchu. Naczelna sia sprawcza. - By moe wanie to mieli na myli, mwic kiedy o Bogu.

Ryan kiwn gow. Statek wok nich zadra. Tkwili w ucisku gigantycznej rki, ciasno zwartej wielkiej pici. Znaleli si w ruchu. Widoczni za oknami ludzie i otaczajce ich ciany zafaloway, po czym rozpyny si z chwil, gdy statek niesiony prdem strumienia czasu opuszcza teraniejszo. - To nie potrwa dugo - mrukn Ryan. W okamgnieniu widoczna za oknem scena znikna. W jej miejsce nie pojawio si nic. Przebywali w prni. - Znajdujemy si poza jakkolwiek relacj czasoprzestrzenn - wyjani Ryan. - Nie jestemy sprzeni ze wszechwiatem. Obecnie funkcjonujemy poza czasem, poza wszelkim kontinuum. - Mam nadziej, e zdoamy wrci. - Kastner usiad nerwowo, nie odrywajc wzroku od pustego iluminatora. - Czuj si jak pierwszy czowiek w odzi podwodnej. - To miao miejsce podczas rewolucji amerykaskiej. d bya napdzana korb obracan przez pilota. Na jej drugim kocu znajdowaa si ruba okrtowa. - Jakim sposobem mg przemierzy znaczn odlego? - Ot nie zrobi tego. Doszo do kolizji z brytyjsk fregat, wybi jej dziur w kadubie. Kastner popatrzy po rozedrganych i klekoczcych cianach statku. - Co by byo, gdyby w tym statku zrobia si dziura? - Rozpadlibymy si na kawaki. Zostalibymy rozpuszczeni przez unoszcy nas prd. Ryan zapali papierosa. - Stalibymy si czci strumienia czasowego. Dryfowalibymy w nieskoczono od jednego kraca wszechwiata po drugi. - Kraca? - W sensie czasowym. Czas pynie w obie strony. Obecnie jedziemy wstecz. Jednake dla utrzymania rwnowagi energia musi porusza si w obydwu kierunkach. W przeciwnym razie ergi czasowe zgromadziyby si w znacznych ilociach w jednym tylko kontinuum, co przyniosoby katastrofalne rezultaty. - Czy uwaa pan, e za tym wszystkim stoi jaki cel? Ciekawe, skd strumie czasowy bierze swj pocztek. - Paskie pytanie jest pozbawione sensu. Pytania o cel nie maj adnego obiektywnego uzasadnienia. Nie mona podda ich adnej formie badania empirycznego. Kastner zaprzesta dalszych wywodw. Wpatrzony w okno nerwowo skuba swj rkaw. Umieszczone na mapie zcza przewodw drgny, nakrelajc lini wiodc z teraniejszoci w przeszo. Ryan ledzi ich ruch. - Docieramy do kocowego stadium wojny. Teraz przekazuj statek i wyprowadz go ze strumienia czasowego.

- Dziki czemu na powrt znajdziemy si we wszechwiecie? - Wrd innych obiektw. W okrelonym kontinuum. Ryan uj dwigni mocy. Wzi gboki oddech. Mieli za sob pierwsz wan prb statku. Bez przeszkd wkroczyli w strumie czasowy. Czy opuszczenie go pjdzie im rwnie gadko? Zwolni dwigni. Statek wykona nagy zwrot. Kastner zachwia si i chwyci przymocowany do ciany drek. Szare niebo za oknem burzyo si i falowao. Blokady na kadubie wrciy na swoje miejsce, umoliwiajc statkowi wyrwnanie lotu. Kiedy osigali rwnowag, widoczna pod nimi Terra zawirowaa i zmienia pooenie. Kastner pospieszy do okna. Znajdowali si kilkaset stp nad powierzchni, sunc rwnolegle do podoa. Wszdzie rozcigay si pokady popiou, gdzieniegdzie wznosiy si sterty mieci. Ruiny miast, budowli i murw. Szcztki sprztu wojskowego. Niebo zasnute chmurami pyu zasaniajcego soce. - Czy wci toczy si wojna? - zapyta Kastner. - Kleszcze nadal panuj nad Terr. Zaraz powinnimy je zobaczy. Ryan skierowa statek ku grze, zwikszajc pole widzenia. Kastner spoglda w d. - A co bdzie, jeli zaczn do nas strzela? - Zawsze moemy schroni si w czasie. - Mog przej statek i wrci nim do teraniejszoci. - Wtpi. Na tym etapie wojny byy pochonite bratobjcz walk. Po prawej stronie biega krta droga, raz za razem gina w pyle, by nastpnie ponownie si ukaza. Tu i wdzie ziay leje po bombach. Na drodze da si zauway pewien ruch. - Tam - powiedzia Kastner. - Na drodze. Jaki konwj. W wyniku manewrw Ryana statek zawis nad drog i obaj popatrzyli w d. Dostrzegli ciemnobrzow kolumn idc przed siebie rwnym krokiem. By to oddzia ludzi w milczeniu przemierzajcych spalony teren. Naraz Kastner chwyci oddech. - S identyczni! aden z nich nie rni si od drugiego! Mieli przed sob kolumn kleszczy. Roboty maszeroway rwno, przywodzc na myl szereg oowianych onierzy. Ryan wstrzyma oddech. Oczywicie spodziewa si takiego widoku. Istniay zaledwie cztery typy kleszczy. Te, ktre widzia tutaj, zostay wyprodukowane w tej samej podziemnej fabryce przy uyciu identycznej matrycy. Pidziesit lub szedziesit robotw uksztatowanych na podobiestwo modych ludzi w milczeniu posuwao si przed siebie. Szli niezwykle wolno. Kady z nich mia tylko jedn nog. - Musieli walczy pomidzy sob - mrukn Kastner.

- Nie. To cecha tego typu. Typ Rannego onierza. Wedug pocztkowych zamierze miay zmyli ludzkie strae celem dostania si na teren jednostek. Dziwnie obserwowao si kolumnad kutykajcych drog identycznych ludzi. Kady onierz podpiera si kul. Nawet tych nie sposb byo od siebie odrni. Zaszokowany Kastner na przemian otwiera i zamyka usta. - Niezbyt przyjemny widok, co? - powiedzia Ryan. - Na szczcie ludzko poszukaa schronienia na Lunie. - Czy tamci nie poszli w jej lady? - Kilku owszem, ale wwczas dysponowalimy ju charakterystyk owych czterech typw i przedsiwzilimy stosowne kroki. - Ryan uj dwigni mocy. - Jedmy dalej. - Chwileczk. - Kastner podnis rk. - Zaraz co si wydarzy. Po prawej stronie drogi, bokiem wzniesienia przez py brna grupa innych istot. Ryan puci dwigni i wyty wzrok. Istoty niczym nie rniy si od siebie. Byy to kobiety. Ubrane w mundury i wysokie buty, w milczeniu zday ku idcej drog kolumnie. - Nastpna odmiana - powiedzia Kastner. Naraz oddzia onierzy przystan. Niezdarnie kutykajc, rozproszyli si na wszystkie strony. Niektrzy z nich potknli si i upadli, upuszczajc kule. Kobiety wylegy na drog. Byy szczupe i mode, o ciemnych oczach i wosach. Jeden z Rannych onierzy otworzy ogie. Ktra z kobiet signa do swojego pasa. Rzucia. - Co... - mrukn Kastner. Bysno. Ze rodka drogi uniosa si chmura biaego wiata i zasnua okolic. - Pewnie jaka bomba rozpryskowa - oznajmi Ryan. - Moe lepiej wyniemy si std. Ryan przesun dwigni. Obraz pod nimi zafalowa. Wreszcie znikn. - Dziki Bogu mamy to ju za sob - rzek Kastner. - A wic tak wygldaa wojna. - Druga jej cz. Gwne stadium. Kleszcz przeciwko kleszczowi. Dobrze si stao, e obrciy si przeciwko sobie. To znaczy, dobrze dla nas. - Dokd teraz? - Zrobimy jeszcze jeden przystanek obserwacyjny. Pocztkowy etap wojny. Zanim jeszcze wprowadzono do uytku kleszcze. - A potem Schonerman? Ryan zacisn zby. - Zgadza si. Jeden przystanek i przyjdzie kolej na Schonermana.

Ryan ustawi przyrzdy sterownicze. Wskaniki licznikw nieznacznie drgny. Przewody na mapie wyznaczay tras. - To nie potrwa dugo - mrukn Ryan. Uj dwigni i nastawi przekaniki. - Tym razem musimy wykaza wiksz ostrono. Nasilenie dziaa wojennych wzronie. - Moe nie powinnimy wcale... - Chc to zobaczy. Czowiek przeciwko czowiekowi. Region radziecki przeciwko Organizacji Narodw Zjednoczonych. Niezmiernie jestem ciekaw, jak to wygldao. - A co si stanie, jeeli zostaniemy zauwaeni? - Natychmiast wemiemy nogi za pas. Kastner nie odpowiedzia. Ryan pomanewrowa sterem. Upyn jaki czas. Porzucony na skraju tablicy papieros Ryana wypali si w caoci. Wreszcie Ryan wyprostowa si na swoim fotelu. - Ju czas. Niech pan si przygotuje. - Przesun dwigni. Pod nimi rozcigaa si brunatnozielona rwnina rozdarta lejami po pociskach. Przemknli obok poncego miasta. Unoszce si nad nim supy dymu ulatyway wysoko ku niebu. Drogami suny czarne punkty, pojazdy oraz idcy tumnie ludzie. - Bombardowanie - oznajmi Kastner. - I to niedawno. Pozostawili miasto za sob. Znaleli si na otwartej przestrzeni. Doem jechay ciarwki wojskowe. Wikszo powierzchni bya w dalszym cigu nie tknita. Dostrzegli kilku pracujcych w polu rolnikw. Na widok przelatujcego nad nimi statku padli na ziemi. Ryan popatrzy na niebo. - Niech pan uwaa. - Samolot? - Nie jestem pewien, gdzie dokadnie jestemy. Nie wiem, komu podlega dany region na tym etapie wojny. Rwnie dobrze moemy przebywa na terytorium ONZ, jak i Rosjan. - Zacisn do na dwigni. Na bkitnej pachcie nieba ukazay si dwa punkty. Stopniowo staway si coraz wiksze. Ryan nie spuszcza z nich wzroku. Siedzcy u jego boku Kastner odchrzkn nerwowo. - Ryan, moe lepiej... Punkty rozdzieliy si. Ryan z caej siy przesun dwigni. Obraz rozpyn si z chwil, kiedy samoloty przemkny obok. Za oknem widniaa jedynie szaro. W uszach wci dwiczay im echa silnikw. - Mao brakowao - stwierdzi Kastner.

- Istotnie. Nie tracili czasu. - Mam nadziej, e nie zamierza pan wicej si zatrzymywa. - Nie. adnych postojw. Przysza pora na realizacj Projektu. Jestemy w pobliu strefy czasowej Schonermana. Mog powoli zmniejsza prdko statku. Rzecz nie bdzie atwa. - Jak to? - Mog zaistnie problemy z dotarciem do Schonermana. Musimy dokadnie utrafi w jego kontinuum, zarwno pod wzgldem czasu, jak i przestrzeni. By moe jest strzeony. Tak czy inaczej, nie dadz nam wiele czasu na wyjanienie, kim jestemy. - Ryan postuka w map czasow. - Poza tym nigdy nie wiadomo na pewno, jak dalece dana informacja jest cisa. - Za ile znajdziemy si w kontinuum? W kontinuum Schonermana? Ryan spojrza na zegarek. - Okoo piciu, dziesiciu minut. Prosz przygotowa si na opuszczenie statku. Cz drogi przebdziemy na piechot.

Zapada noc. Wok panowaa niczym nie zmcona cisza. Kastner wyty such, przyciskajc ucho do ciany statku. - Nic. - Ja te nic nie sysz. - Ryan ostronie odbezpieczy waz, odblokowujc zamki. Otworzy go, ciskajc w doni pistolet. Wyjrza w ciemno. Powietrze byo wiee i chodne. Przesycone zapachami rosncych drzew i kwiatw. Zaczerpn tchu. Nic nie przykuo jego uwagi. Byo ciemno cho oko wykol. Gdzie w oddali cykay wierszcze. - Syszy pan? - zapyta Ryan. - Co to jest? - uki. - Ryan ostronie zeskoczy na ziemi. Grunt by rozmiky. Jego wzrok zacz przyzwyczaja si do ciemnoci. Na niebie mrugao kilka gwiazd. Dojrza zarys drzew, caego zagajnika. Tu za nim wznosi si pot. Kastner stan u jego boku. - I co dalej? - Niech pan mwi ciszej. - Ryan pokaza na pot. - Tamtdy. Tam musi by jaki dom. Przeszli w poprzek pola w kierunku potu. Dotarszy do niego, Ryan wycelowa bro, ustawiajc jej natenie na minimum. Zwglony pot z rozgrzanym do czerwonoci drutem run na ziemi.

Kiedy minli pot, wyrosa przed nimi elazobetonowa ciana budynku. Ryan skin na Kastnera. - Teraz szybko. Trzeba si schyli. Pochyli si, wziwszy uprzednio gboki oddech. Nastpnie puci si biegiem, Kastner depta mu po pitach. Dobiegli do budynku. Na wprost nich zamajaczyo okno. Potem drzwi. Ryan natar na nie ramieniem. Ustpiy. Ryan wpad do rodka, z trudem utrzymujc rwnowag. Ktem oka dostrzeg zdumione twarze zrywajcych si ludzi. Wystrzeli, obracajc w py wntrze pomieszczenia. Pistolet wyrzuca z siebie snopy trzaskajcych pomieni. Kastner strzela ponad jego ramieniem. W blasku ognia wida byo niewyrane zarysy padajcych na ziemi postaci. Przerwali atak. Ryan ruszy przed siebie, stpajc midzy poczerniaymi szcztkami zalegajcymi podog. Koszary. Prycze, pozostaoci stou. Przewrcona lampa i radio. Ryan obejrza w wietle lampy przypit do ciany map dziaa bojowych. Zamylony wodzi po niej palcem. - Daleko jestemy? - zapyta od drzwi Kastner, trzymajc w pogotowiu pistolet. - Nie. Zaledwie kilka mil. - Jak tam dotrzemy? - Przesuniemy statek. Tak bdzie bezpieczniej. Mamy szczcie. Moglimy trafi na drug pkul. - Czy bdzie tam wielu stranikw? - Zaznajomi pana z reszt faktw, kiedy si tam znajdziemy. - Ryan zbliy si do drzwi. Chodmy. Kto mg nas widzie. Kastner zgarn z resztek stou gar gazet. - Wezm je. Moe czego si z nich dowiemy. - Dobry pomys.

Ryan osadzi statek w kotlinie pomidzy dwoma wzgrzami. Rozoy gazety i przejrza je uwanie. - Jestemy wczeniej, ni sdziem. O kilka miesicy. Zakadajc, e s aktualne. - Musn palcami papier. - Nie zdy zkn. Pewnie wczorajsze. - Ktry dzisiaj jest? - Jesie 2030 roku. Dwudziesty pierwszy wrzenia.

Kastner wyjrza przez iluminator. - Niedugo wzejdzie soce. Niebo zaczyna szarze. - Musimy niezwocznie przystpi do dziea. - Jestem troch niespokojny. Na czym polega moja rola? - Schonerman przebywa w niewielkiej wiosce za tym wzgrzem. Znajdujemy si w Stanach Zjednoczonych. W Kansas. W okolicy roi si od wojska, peno tu schronw i okopw. Tkwimy w samym rodku. W tym kontinuum Schonerman jest praktycznie nie znany. Wyniki jego bada jeszcze nie zostay opublikowane. Obecnie pracuje w ramach duego projektu rzdowego. - A wic nie jest szczeglnie chroniony. - Zaczn go strzec jak oka w gowie, dopiero gdy zaproponuje rzdowi swoje usugi. Dzie i noc bd go trzyma w podziemnym laboratorium i nigdy nie wypuszcz na powierzchni. Najcenniejszy naukowiec na usugach rzdu. Lecz teraz... - Jak go rozpoznamy? Ryan wrczy Kastnerowi plik zdj. - Oto on. Wszystkie zdjcia przetrway do naszych czasw. Kastner przyjrza si im uwanie. Schonerman by niskim mczyzn w okularach w rogowej oprawie. Chudy, nerwowy, o wypukym czole, sa w stron obiektywu niepewny umiech. Mia wskie donie zakoczone dugimi, szczupymi palcami. Na jednym ze zdj siedzia przy biurku z fajk w zasigu rki, wt pier osania mu weniany bezrkawnik. Na innym siedzia z kotem na kolanach, trzymajc przed sob kufel piwa. By to stary niemiecki kufel ozdobiony scenkami z polowa i gotyckimi literami. - A wic ten czowiek wynalaz kleszcze. Czy te raczej stworzy podwaliny tego wynalazku. - Ten czowiek opracowa zasady stworzenia pierwszego w peni funkcjonujcego sztucznego mzgu. - Czy zdawa sobie spraw z tego, e na podstawie jego bada powstan kleszcze? - Pocztkowo nie. Wedug raportw wieci o tym dotary do Schonermana dopiero wtedy, kiedy stworzono pierwsz grup kleszczy. ONZ przegrywaa wojn. Dziki atakom z zaskoczenia Rosjanie odzyskali pocztkow przewag. Kleszcze zostay obwoane triumfem zachodniego postpu. Przez jaki czas sdzono, e dziki nim w wojnie nastpi zwrot. - A pniej... - Pniej przystpiy do samodzielnego wytwarzania kolejnych odmian i szturmu zarwno na Rosjan, jak i na naszych. Jedynymi, ktrzy ocaleli, byli ludzie znajdujcy si na ONZ-owskiej bazie ksiycowej. Okoo kilkudziesiciu milionw. - Czyli dobrze si stao, e kleszcze zaczy walczy midzy sob.

- Schonerman do koca ledzi przebieg wykorzystywania jego pracy. Podobno niezwykle zgorzknia. Kastner odoy zdjcia. - I twierdzi pan, e nie jest zbyt pilnie strzeony? - Nie w tym kontinuum. Nie bardziej ni jakikolwiek inny badacz. Jest mody. Obecnie ma zaledwie dwadziecia pi lat. Prosz o tym pamita. - Gdzie go znajdziemy? - Centrum Planowania Rzdowego mieci si w dawnym budynku szkoy. Wikszo pracy odbywa si na powierzchni. Nie rozpoczto jeszcze wielkich przedsiwzi podziemnych. Naukowcy maj swoje kwatery okoo wier mili od laboratorium. - Ryan popatrzy na zegarek. Dla nas najlepiej bdzie przydyba go przy jego stanowisku w laboratorium. - Nie w kwaterze? - Wszystkie dokumenty znajduj si w pracowni. Rzd nie zezwala na wynoszenie adnych planw. Kady pracownik jest przed wyjciem rewidowany. - Ryan z obaw dotkn swojego paszcza. - Musimy zachowa ostrono. Schonermanowi wos nie moe spa z gowy. Chcemy tylko jego papierw. - Bro nie bdzie potrzebna? - Nie. Lepiej nie podejmowa ryzyka zranienia go. - Papiery na pewno bd w laboratorium? - Pod adnym pozorem nie wolno mu ich wynosi. Dokadnie wiemy, gdzie znale to, czego chcemy. Jedynie to miejsce wchodzi w rachub. - Ich zasady bezpieczestwa uatwiaj nam zadanie. - Trafnie pan to uj - mrukn Ryan. Ryan i Kastner zsunli si po zboczu, biegli midzy drzewami. Grunt pod stopami by twardy i zimny. Stanli na skraju miasta. Po ulicach krcili si pierwsi przechodnie. Miasto byo nie tknite bombardowaniem. Jak dotychczas nie dokonano w nim adnych zniszcze. Witryny sklepw zostay zabite deskami, a ogromne strzaki wskazyway zejcia do schronw. - Co oni maj na sobie? - zapyta Kastner. - Niektrzy nosz co na twarzach. - Maski antybakteryjne. Chodmy. - Kiedy wdrowali przez miasto, Ryan ciska w doni swj pistolet. Nikt nie zwraca na nich najmniejszej uwagi. - Po prostu kolejnych dwch ludzi w mundurach - powiedzia Kastner. - Nasz najwiksz nadziej jest zaskoczenie. Znajdujemy si w samym rodku strzeonej twierdzy. Niebo jest patrolowane w obawie przed samolotami Rosjan. aden radziecki agent nie zdoaby si przedrze. Zreszt to mae laboratorium lece porodku Stanw. Rosjanie nie mieliby czego tutaj szuka.

- Ale stranicy i tak tam bd. - Wszystko podlega ochronie. Caa nauka. Wszelkie rodzaje pracy badawczej. Na wprost nich zamajaczy budynek szkoy. W pobliu wejcia krcio si paru ludzi. Serce Ryana zamaro. Czy by wrd nich Schonerman? Mczyni kolejno wchodzili do wntrza budynku. Umundurowany stranik sprawdza ich plakietki. Kilku z nich miao na twarzach maski, spod ktrych wyzieray jedynie oczy. Czy rozpozna Schonermana? A jeli i on bdzie nosi mask? Ryana ogarn nagy strach. W masce nie bdzie rni si od pozostaych. Ryan porzuci swj pistolet, gestem nakazujc Kastnerowi uczyni to samo. Zacisn palce na podszewce paszcza. Krysztaki gazu usypiajcego. W tej epoce nikt jeszcze nie zosta uodporniony na jego dziaanie. Na ten wynalazek trzeba czeka jeszcze rok, a moe dwa lata. Pod wpywem gazu wszyscy w promieniu kilkuset mil zapadali w gboki sen. Bya to podstpna i nieprzewidywalna bro - w sam raz na t okazj. - Jestem gotw - mrukn Kastner. - Spokojnie. Musimy zaczeka na niego. Czekali. Soce wznosio si coraz wyej, ogrzewajc niebo swoim blaskiem. Tumnie nadcigali kolejni pracownicy, zaludniajc cieki i wntrze budynku. Wydmuchiwali biae oboczki pary i zabijali rce. Ryan zacz si denerwowa. Jeden ze stranikw spoglda w ich stron. Gdyby wzbudzili podejrzenia... ciek w popiechu nadszed niski czowieczek w cikim paszczu i okularach w rogowej oprawie. Ryan zesztywnia. Schonerman! Schonerman mign plakietk przed oczami wartownika. Otrzepa buty i wszed do rodka, cigajc rkawiczki. Wszystko rozegrao si w jednej chwili. Dziarski modzieniec spieszny zasi do pracy. Do swoich papierw. - Idziemy - rzuci Ryan. Ruszyli do przodu. Ryan wyuska zza podszewki krysztaki gazu. W dotkniciu byy chodne i twarde. Jak diamenty. Wartownik ledzi ich wzrokiem, trzymajc uniesiony pistolet. Obserwowa ich ze sta twarz. Tych dwch nigdy przedtem tu nie widzia. Patrzc na niego, Ryan mg bez trudu zgadn, jakie myli przelatuj mu przez gow. Ryan i Kastner przystanli obok wejcia. - Jestemy z FBI - oznajmi spokojnie Ryan. - Dokumenty prosz. - Stranik ani drgn. - Oto one - rzek Ryan. Wycign rk z kieszeni. I zmiady w doni krysztaki gazu. Stranik przechyli si na bok, po czym bezwadnie run na ziemi. Gaz si rozprzestrzeni. Kastner przestpi prg i rozejrza si.

Budynek nie by duy. Wszdzie widniay stoy laboratoryjne i sprzt. Pracownicy leeli na pododze z rozrzuconymi koczynami i otwartymi ustami. - Szybciej. - Ryan wymin Kastnera i ruszy szparkim krokiem przez sal. Na odlegym kracu Schonerman lea przewieszony przez st z czoem wspartym o metalowy blat. Okulary spady mu na ziemi. Mia otwarte, wytrzeszczone oczy. Zdy wyj z szuflady swoje notatki. Klucz i kdka nadal spoczyway na stole. Rozrzucone papiery tkwiy pod gow i midzy rkami lecego. Kastner podbieg do Schonermana, wyszarpn papiery i wepchn je do swojej aktwki. - Prosz zabra wszystkie! - Mam je. - Kastner otworzy szuflad. Porwa reszt kartek. Wszystkie. - Idziemy. Gaz niebawem si ulotni. Wybiegli na zewntrz. U wejcia leao kilka rozcignitych cia, pracownicy, ktrzy nadeszli w tym czasie. - Szybciej. Pdzili przez miasto jedyn gwn ulic. Ludzie spogldali za nimi w zdumieniu. Kastner dysza ciko, przyciskajc do piersi aktwk. - Mam... mam dosy. - Niech pan nie staje. Dotarli do skraju miasta i zaczli wspina si po zboczu. Pochylony Ryan gna midzy drzewami, nie ogldajc si za siebie. Cz pracownikw zapewne odzyskuje ju przytomno. Wkrtce zjawi si pozostali stranicy. Za chwil ryknie alarm. Za ich plecami rozlego si przecige wycie syreny. - No prosz. - Ryan przystan na szczycie wzgrza i zaczeka na Kastnera. Za nimi z podziemnych bunkrw wylgao na ulice coraz wicej ludzi. Do pierwszej syreny doczyy nastpne, zowieszcze echo nioso si po okolicy. Ryan dopad statku. Chwyci Kastnera za rami i wepchn go do rodka. - Prosz zatrzasn waz! Szybciej! Ryan podbieg do tablicy rozdzielczej. Kastner upuci teczk i szarpa za krawd wazu. Na szczycie wzgrza pojawili si pierwsi onierze. Biegnc w d zbocza, ostrzeliwali statek ogniem cigym. - Padnij! - warkn Ryan. O kadub zaomotay kule. - Na podog! Kastner odpowiedzia ogniem ze swojej broni. Fala pomieni ogarna biegncych onierzy. Waz zatrzasn si z haasem. Kastner zaryglowa go i zasun zamek. - Gotowe.

Ryan przesun dwigni. Na zewntrz pozostali onierze usiowali mimo ognia dosta si do statku. Ryan widzia przez okno osmalone twarze. Kto niezgrabnym ruchem podnis pistolet. Wikszo saniaa si na nogach bd czogaa. Kiedy obraz stopniowo zacz zanika, Ryan ujrza, jak jeden z ludzi z wysikiem wstaje. Ubranie na nim pono. Znad jego ciaa unosiy si kby dymu. Twarz wykrzywion mia blem. Zgity wp wycign roztrzsione rce w kierunku statku, w kierunku Ryana. Naraz ten ostatni znieruchomia. Wci wpatrywa si uporczywie w jeden punkt, kiedy obraz znikn i jego miejsce zaja kompletna pustka. Za oknem nie byo nic. Wskaniki zmieniy odczyty. Przewody na mapie ze spokojem wyznaczay tras. W ostatniej chwili Ryan spojrza temu czowiekowi prosto w twarz. W jego wykrzywione blem znieksztacone rysy. Wprawdzie okulary w rogowej oprawie znikny, ale i tak rozpozna ich waciciela. Ryan usiad. Drc rk przeczesa wosy. - Jest pan pewien? - zapyta Kastner. - Tak. Musia bardzo szybko odzyska wiadomo. Gaz rnie dziaa na poszczeglne osoby. Poza tym przebywa w dalszej czci sali. Musia oprzytomnie i pospieszy za nami. - Czy zosta ciko ranny? - Nie mam pojcia. Kastner otworzy teczk. - W kadym razie zdobylimy papiery. Ryan skin gow, na wp tylko syszc jego sowa. Schonerman zosta ranny, jego ubranie pono. To nie stanowio czci planu. Lecz co bardziej istotne - czy stanowio cz historii? Po raz pierwszy zaczy dociera do niego moliwe skutki caego przedsiwzicia. Istot planu byo zdobycie notatek Schonermana celem wykorzystania ich przez ZKPS do stworzenia sztucznego mzgu. Naleycie uyty, wynalazek Schonermana mg w duej mierze przyczyni si do odbudowy zrujnowanej Terry. Dziki niemu mogy powsta armie pracujcych robotw. Mechaniczne oddziay majce na powrt uyni Terr. W cigu jednego pokolenia odwali robot, na ktr ludzie powiciliby lata zmaga. Doprowadziyby do odrodzenia Terry. A jeli swoj podr w przeszo wprowadzili nowe czynniki? Zmienili bieg historii? Naruszyli rwnowag? Ryan wsta i zacz tam i z powrotem przemierza kabin. - O co chodzi? - zapyta Kastner. - Przecie mamy papiery. - Wiem.

- ZKPS bdzie zadowolone. Od teraz Liga moe liczy na pomoc. Otrzyma wszystko, czego zapragnie. To na stae umocni pozycj Konsorcjum. Wreszcie wyprodukuje te roboty. Mechanicznych robotnikw. Koniec harwki czowieka. Maszyny bd ora za niego. Ryan kiwn gow. - Znakomicie. - No to o co panu chodzi? - Martwi si o nasze kontinuum. - O co tu si martwi? Ryan podszed do tablicy rozdzielczej i spojrza na map. Statek kierowa si ku teraniejszoci, przewody wskazyway drog powrotn. - Martwi si o nowe czynniki, ktre moglimy zaszczepi w przeszoci. Nie istniej adne dane na temat poniesionych przez Schonermana ran. Nie ma o tym adnej wzmianki. Ten incydent mg uruchomi inny acuch przyczynowo-skutkowy. - Na przykad? - A bo ja wiem. Jednak mam zamiar si przekona. Niebawem zrobimy postj i zobaczymy, czy zaszczepilimy nowe czynniki. Ryan wprowadzi statek w kontinuum nastpujce bezporednio po incydencie z Schonermanem. By chodny padziernik, niecay tydzie pniej. O zachodzie soca wyldowa na polu niedaleko Des Moines w stanie Iowa. Panowa chodny jesienny wieczr, grunt pod stopami stwardnia i si kruszy. Ryan i Kastner udali si do miasta. Kastner nie wypuszcza z rk aktwki. Des Moines zostao zbombardowane przez zdalnie sterowane pociski radzieckie. Wikszo sekcji przemysowych zostaa starta z powierzchni ziemi. W miecie pozostali jedynie wojskowi i budowniczowie. Ludno cywiln ewakuowano. Ulicami wczyy si wygodniae zwierzta. Wszdzie leao szko i gruz. Miasto tchno chodem i pustk. Chodniki byy zniszczone przez ostrza, ktry nastpi zaraz po bombardowaniu. Jesienne powietrze zgstniao od woni rozkadu unoszcej si ponad stertami mieci i trupw zebranych na skrzyowaniach i u wylotw ulic. Z zabitego deskami stoiska Ryan ukrad egzemplarz Przegldu Tygodniowego. Czasopismo byo wilgotne i pokryte botem. Kastner umieci je w teczce i powrcili na statek. Kilkakrotnie mijali ich onierze usuwajcy z miasta bro i sprzt. Nikt ich nie zaczepi. Dotarli do statku i weszli do rodka, zatrzaskujc za sob waz. Pola wok nich cakiem opustoszay. Gospodarstwo zostao spalone, a zbiory wyschy i obumary. Na podjedzie lea zwglony wrak samochodu. Stadko wi szperao w obejciu w poszukiwaniu jakiego kska. Ryan usiad i rozoy gazet. Studiowa j przez duszy czas, z wolna przewracajc przesycone wilgoci kartki.

- I co pan tam widzi? - dopytywa si Kastner. - Wycznie informacje o wojnie. Nadal znajduje si w pocztkowej fazie. Rosjanie zrzucaj bomby. Amerykaskie pociski dyskowe zasypuj ZSRR. - Jaka wzmianka o Schonermanie? - Nie widz. Zbyt wiele si dzieje. - Ryan kontynuowa przegldanie gazety. Wreszcie na jednej z ostatnich stronic znalaz to, czego szuka. Zwiza informacja, zaledwie jeden akapit.

ZDUMIENIE RADZIECKICH AGENTW

Grupa radzieckich agentw, usiujca dokona zniszczenia rzdowej stacji badawczej w Harristown, Kansas, zostaa ostrzelana przez stranikw i zmuszona do odwrotu. Po nieudanej prbie wdarcia si do wntrza pracowni w godzinie porannej zmiany, podajcy si za przedstawicieli FBI agenci zbiegli. Wartownicy ruszyli za nimi w pocig. Laboratoria i sprzt nie doznay uszkodze. W wyniku starcia zgino dwch stranikw i jeden pracownik. Nazwiska stranikw... Ryan cisn w rkach gazet. - Co si stao? - zapyta Kastner. Ryan doczyta artyku do koca. Odoy gazet, popychajc j w kierunku Kastnera. - Co si stao? - Kastner przebieg wzrokiem stron. - Schonerman nie yje. Zabity podczas eksplozji. To my go zabilimy. Zmienilimy przeszo. Ryan wsta i podszed do iluminatora. Zapali papierosa i czciowo odzyska dawny spokj. - Wprowadzilimy nowe czynniki i zapocztkowalimy nowy acuch wydarze. Trudno przewidzie rezultaty tego dziaania. - Co pan przez to rozumie? - Kto inny moe wynale sztuczny mzg. Moe zmiana zostanie zneutralizowana. Strumie czasowy odzyska regularny tryb. - Jakim sposobem? - Nie wiem. Prawda jest taka, e zabilimy go i ukradlimy notatki. Rzd nijak nie moe skorzysta z jego odkrycia. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, e istniao. Jeeli kto inny nie dokona tego samego, nie uyje tych samych materiaw... - Jak moemy si o tym przekona?

- Trzeba bdzie si rozejrze. To jedyny sposb.

Ryan wybra rok 2051. W 2051 zaczy funkcjonowa pierwsze kleszcze. Szala zwycistwa przechylia si na stron Rosjan. Wprowadzenie kleszczy byo ostatni desperack prb podjt przez ONZ celem zmiany biegu wydarze. Ryan osadzi statek na skraju przeczy. Przed nimi rozcigaa si paska rwnina poprzecinana ruinami, drutem kolczastym i szcztkami broni. Kastner odblokowa waz i ostronie zeskoczy na ziemi. - Niech pan uwaa - ostrzeg go Ryan. - Prosz pamita o kleszczach. Kastner pokaza pistolet. - Nie omieszkam. - Na tym etapie byy niewielkie. Nie mierzyy wicej ni stop. Metalowe. Kryy si w pyle. Humanoidy jeszcze nie powstay. Soce stao wysoko na niebie. Mino poudnie. Powietrze byo gste i ciepe. Rozdmuchiwane wiatrem kby kurzu spowijay podoe. Nagle Kastner zesztywnia. - Niech pan spojrzy. Co to takiego? Tam na drodze. W ich kierunku ospale toczya si dua, brzowa ciarwka wyadowana onierzami. Zmierzaa ku podny przeczy. Ryan sign po pistolet. Obaj mczyni nie spuszczali wzroku z pojazdu. Ciarwka zatrzymaa si. Kilku onierzy zeskoczyo na ziemi i brnc przez py, zaczo pi si po zboczu. - Niech pan si przygotuje - mrukn Ryan. Dotarszy do nich, onierze przystanli w odlegoci paru stp. Ryan i Kastner stali w milczeniu z uniesion do gry broni. Jeden z onierzy rozemia si. - Odcie to. Czybycie nie wiedzieli, e wojna si skoczya? - Skoczya? onierze odpryli si z ulg. Ich przywdca, potny mczyzna 0 czerwonym obliczu, otar pot z czoa i podszed do Ryana. Jego mundur by wystrzpiony i brudny, a buty znoszone i pokryte kurzem.

- Skoczya, i to tydzie temu. Chodcie! Jest masa roboty. Zabierzemy was ze sob. - Dokd? - Zbieramy wszystkich zwiadowcw. Bylicie odcici? Przerwano czno? - Nie - odpar Ryan. - Upyn cae miesice, zanim wiadomo o zakoczeniu wojny dotrze do wszystkich. Chodcie z nami. Nie ma co si gapi. Ryan przestpi z nogi na nog. - Zaraz. Mwicie, e wojna dobiega koca? Ale... - I dobrze si stao. Duej nie dalibymy rady. - Oficer poklepa swj pas. - Nie macie przypadkiem papierosa, co? Ryan powoli wycign swoj paczk. Wyj z niej kilka papierosw i poda je oficerowi, po czym starannie zoy paczk i z powrotem umieci w kieszeni. - Dziki. - Oficer rozda papierosy swoim ludziom. Zapalili. - Tak, naprawd dobrze si stao. Cignlimy resztk si. Kastner otworzy usta. - A kleszcze? Co z nimi? Oficer popatrzy na niego spode ba. - Co? - Dlaczego wojna skoczya si tak... tak nagle? - W Zwizku Radzieckim wybucha kontrrewolucja. Od miesicy wysyalimy tam agentw i rozprowadzalimy materiay propagandowe. Nigdy nie przyszo nam do gowy, e co z tego wyniknie. W gruncie rzeczy byli duo sabsi, ni wszyscy myleli. - A wic to rzeczywicie koniec wojny? - Jasne. - Oficer zapa Ryana za rami. - Chodmy. Czeka nas wiele pracy. Usiujemy uprztn ten cholerny py, aby co tutaj zasia. - Zasia? Zboe? - Oczywicie. A co ty by sia? Ryan wyszarpn rk. - Chciabym to mie czarno na biaym. Wojna si skoczya. Zaprzestano walk. I wy nic nie wiecie o kleszczach? O typie broni noszcym tak nazw? Oficer zmarszczy brwi. - Co masz na myli?

- Mechaniczni mordercy. Roboty. Wykorzystywane jako bro. Grupa onierzy cofna si o krok. - O czym on, u licha, gada? - Lepiej to wytumacz - powiedzia oficer. Jego twarz przybraa raptem twardy wyraz. - O co chodzi z tymi kleszczami? - Czy nie wynaleziono adnej tego rodzaju broni? - zapyta Kastner. Zapada cisza. Wreszcie jeden z onierzy odchrzkn. - Chyba wiem, o co mu chodzi. Ma na myli min Dowlinga. Ryan zwrci si w jego stron. - Co? - To fizyk angielski. Prowadzi eksperymenty z pociskami samonaprowadzajcymi. Takie miny-roboty. Jednak brakowao im zdolnoci samoregeneracji. Tak wic rzd zarzuci projekt i zamiast tego nasili dziaalno propagandow. - I dlatego wojna si skoczya - uzupeni oficer. Ruszy przed siebie. - Idziemy. onierze poszli za nim i skierowali si w d przeczy. - Idziecie? - Oficer przystan, ogldajc si na Ryana i Kastnera. - Doczymy do was pniej - odpar Ryan. - Musimy zebra swj sprzt. - Dobrze. Obz ley w odlegoci p mili std. Jest tam osada zamieszkana przez ludzi wracajcych z ksiyca. - Z ksiyca? - Rozpoczlimy ewakuacj na Lun, ale teraz nie ma ju takiej potrzeby. Moe to i lepiej. Po diaba opuszcza Terr? - Dziki za papierosy - zawoa jeden z onierzy. Wdrapali si na ciarwk, ich dowdca zasiad za kierownic. Samochd ruszy z miejsca i potoczy si drog. Ryan i Kastner odprowadzili go wzrokiem. - Zatem nic nie zrwnowayo mierci Schonermana - mrukn Ryan. - Cakiem nowa przeszo... - Ciekaw jestem, jak daleko poszy te zmiany. I czy s odczuwalne w naszych czasach. - Moemy dowiedzie si tylko w jeden sposb. Kastner kiwn gow. - Chc wiedzie, i to zaraz. Im szybciej, tym lepiej. Ruszajmy. Ryan przytakn w zamyleniu.

- Im szybciej, tym lepiej. Weszli do wehikuu czasu. Kastner usiad, ciskajc swoj teczk. Ryan ustawi przyrzdy sterownicze. Scena za oknem znikna. Ponownie znaleli si w ruchu, mknli w kierunku teraniejszoci. Ryan zachowywa rezerw. - Nie mog w to uwierzy. Caa struktura przeszoci ulega zmianie. Uruchomilimy nowy cig wydarze, ktry rozszerza si poprzez kade kolejne kontinuum. Sunc torem odmiennym od dotychczasowego. - A wic kiedy wrcimy, to ju nie bdzie nasza teraniejszo. Trudno przewidzie charakter zmian. I to wszystko za spraw mierci Schonermana. Nowa historia biorca pocztek z jednego incydentu. - Ktrym nie jest mier Schonermana - sprecyzowa Ryan. - Jak to? - Nie mier Schonermana, lecz zniknicie jego notatek. Przez mier Schonermana rzd nie uzyska schematu, na podstawie ktrego mg stworzy sztuczny mzg. W ten sposb nigdy nie powstay kleszcze. - Przecie to to samo. - Czyby? Kastner obrzuci go pospiesznym spojrzeniem. - Niech pan to wyjani. - mier Schonermana jest bez znaczenia. Decydujcym czynnikiem jest niemono wykorzystania jego notatek przez rzd. - Ryan wskaza aktwk Kastnera. - Gdzie s owe notatki? Tutaj. Myje mamy. Kastner skin gow. - To prawda. - Moemy odwrci sytuacj, wracajc do przeszoci i podrzucajc notatki ktrej z agencji rzdowych. Schonerman si nie liczy. Licz si wycznie notatki. Do Ryana powdrowaa w kierunku dwigni. - Chwileczk! - powiedzia Kastner. - Czy nie chcemy rzuci okiem na teraniejszo? Powinnimy zobaczy, w jaki sposb zmiany odbiy si na naszych czasach. Ryan zawaha si. - Prawda. - Potem zadecydujemy, co chcemy robi dalej. Czy chcemy odda papiery, czy te nie.

- Dobrze. Pojedziemy do teraniejszoci, a pniej podejmiemy decyzj. Przecinajce map przewody wrciy prawie do pozycji wyjciowej. Ryan spoglda duszy czas na map, przytrzymujc rk dwigni. Kastner nie wypuszcza z obj cikiego skrzanego pakunku spoczywajcego mu na kolanach. - Jestemy prawie na miejscu - oznajmi Ryan. - W naszych czasach? - Za chwilk. - Ryan wsta, ujmujc dwigni. - Ciekawe, co zobaczymy. - Prawdopodobnie niewiele z tego, co znamy. Ryan wzi gboki oddech, czujc pod palcami dotyk chodnego metalu. Do jakiego stopnia rny bdzie ich wiat? Czy w ogle zdoaj cokolwiek rozpozna? Czy te za spraw swego czynu wyeliminowali wszystko, wrd czego obracali si do tej pory? Uruchomili potny cig wydarze. Fal przechodzc przez kade kontinuum i wprowadzajc do niego zasadnicze zmiany, oddziaujce na wszystkie majce nadej wieki. Druga cz wojny nigdy nie miaa miejsca. Wojna zakoczya si, nim doszo do wynalezienia kleszczy. Idea sztucznego mzgu nie znalaza zastosowania w praktyce. Najpotniejszy aspekt wojny nie mia szansy zaistnie. Ludzie skupili ca swoj energi na odbudowywaniu planety. Brzczay umieszczone wok Ryana liczniki. Za chwil wylduj. Jaki obraz Terry ukae si ich oczom? Czy cokolwiek bdzie takie samo? Pidziesit Miast. Pewnie wcale ich nie bdzie. Jon, jego syn, bdzie cicho siedzia w swoim pokoju, pogrony w lekturze. ZKPS. Rzd. Liga wraz ze swoimi pracowniami i kancelariami, ldowiskami na dachach budynkw i stranikami. Caa skomplikowana struktura spoeczna. Czy to wszystko zniknie bez ladu? Pewnie tak. Co znajd zamiast niej? - Niebawem si przekonamy - mrukn Ryan. - Jeszcze chwila. - Kastner wsta i podszed do okna. - Musz to zobaczy. To powinien by zupenie nieznany wiat. Ryan szarpn za dwigni. Statek podskoczy, umykajc poza strumie czasowy. Kiedy wyrwnywa kurs, za oknem co obrcio si i zakotowao. Automatyczne przyrzdy grawitacyjne wskoczyy na swoje miejsca. Statek sun nad powierzchni ziemi. Kastner stkn. - Co pan tam widzi? - zapyta Ryan, regulujc prdko statku. - Co tam jest? Kastner nie odpowiedzia. - Co pan widzi? Po dugim czasie Kastner odwrci si od okna.

- Bardzo ciekawe. Niech pan sam zobaczy. - Co tam jest? Kastner usiad powoli, podnoszc swoj teczk. - To otwiera drog cakiem nowemu tokowi rozumowania. Ryan podszed do iluminatora i wyjrza. Pod nimi rozcigaa si Terra. Lecz w niczym niepodobna do tej, ktr opuszczali. Pola, bezkresne te pola. I parki. Parki oraz te pola. Jak okiem sign, wszdzie przetykane zielonymi kwadratami poacie ci. I nic poza tym. - adnych miast - stwierdzi ochrypym gosem Ryan. - Nie. Nie pamita pan? Ludzie na polach. Bd te spacerujcy po parkach, pogreni w dyskusji nad natur wszechwiata. - Dokadnie to widzia Jon. - Paski syn wykaza daleko idc precyzj. Z twarz nie wyraajc adnych uczu Ryan powrci do tablicy rozdzielczej. W gowie mia kompletn pustk. Usiad i wyregulowa urzdzenia do ldowania. Statek opada coraz niej, a wreszcie sun nisko nad polami. Z dou spogldali na oszoomieni ludzie. Mczyni i kobiety w togach. Minli park. W dole przemkno stado sposzonych zwierzt. Jaki gatunek jeleni. Oto wiat widziany przez jego syna. Oto jego wizja. Pola i parki oraz ludzie odziani w powczyste szaty. Spacerujcy ciekami. Rozmawiajcy o naturze wszechwiata. Tamten, inny wiat, ju nie mia racji bytu. Liga nie istniaa. Praca caego jego ycia lega w gruzach. W tym wiecie nie byo dla niej miejsca. Jon. Jego syn. Nie ma go. Ju nigdy go nie zobaczy. Jego praca, syn, wszystko, co zna, nie istniao. - Musimy wrci - powiedzia naraz Ryan. Kastner zamruga. - Sucham? - Musimy z powrotem zawie notatki do kontinuum, z ktrego je zabralimy. Nie sposb dokadnie odtworzy tej sytuacji, ale moemy odda dokumenty w rce rzdu. To przywrci wszystkie istotne czynniki. - Czy pan artuje? Ryan wsta chwiejnie i podszed do Kastnera. - Prosz mi odda notatki. Sytuacja jest powana. Trzeba niezwocznie zacz dziaa, przywrci utracony porzdek.

Kastner zrobi krok do tyu i wycign pistolet. Ryan skoczy. Uderzy ramieniem biznesmena, zbijajc go z ng. Pistolet z grzechotem potoczy si po pododze i odbi si od ciany. Kartki rozsypay si na wszystkie strony. - Ty cholerny gupcze! - Ryan opad na kolana i zacz je zbiera. Kastner rzuci si w pogo za pistoletem. Podnis bro, na okrgej twarzy wida byo determinacj. Ryan zauway go ktem oka. Przez chwil mia ochot si rozemia. Policzki Kastnera spurpurowiay. Szarpa si z broni, prbujc wycelowa. - Kastner, na mio bosk... Palce maego biznesmena zacisny si na cynglu. Ryana zmrozi strach. Zerwa si pospiesznie. Zagrzmia huk wystrzau, pomienie ogarny statek. Ryan uskoczy na bok, oparzony supem ognia. Rozrzucone na pododze notatki Schonermana zajy si w mgnieniu oka. Przez jedn krtk chwil pony, po czym zamieniy si w popi. W nozdrza Ryana uderzy gryzcy fetor, oczy zaszy mu zami. - Przepraszam - mrukn Kastner. Odoy pistolet na tablic rozdzielcz. - Nie sdzi pan, e powinnimy wyldowa? Lecimy nad powierzchni. Ryan mechanicznie stan za sterem. Po chwili zaj miejsce i w milczeniu przystpi do redukowania prdkoci statku. - Zaczynam rozumie Jona - mrukn Kastner. - Musia by obdarzony czym w rodzaju rwnolegego poczucia czasu. wiadomoci istnienia innych moliwych przyszoci. W miar posuwania si prac nad statkiem wizje przybray na sile, prawda? Z kadym dniem staway si coraz bardziej rzeczywiste. Tak jak i sam statek. Ryan kiwn gow. - To otwiera pole do spekulacji. Mistyczne wizje redniowiecznych witych. By moe dotyczyy innych przyszoci, innych strumieni czasowych. Wizje pieka ukazyway gorsze z moliwych wiatw. Wizje nieba lepsze. Nasza musi stanowi ktry ze stanw porednich. No i wizja wiecznego, niezmiennego wiata. Moe jest to wiadomo bezczasowoci. W gr nie wchodzi inny wiat, lecz wanie ten, widziany spoza czasu. To rwnie naley przemyle. Statek wyldowa na skraju jednego z parkw. Kastner stan przy oknie i popatrzy na rosnce na zewntrz drzewa. - W ksikach zachowanych przez moj rodzin byy obrazki przedstawiajce drzewa powiedzia w zamyleniu. - Te tutaj to drzewa pieprzowe, tamte za nale do gatunku wiecznie zielonych. Nie gubi lici przez calutki rok. Std ta nazwa. Kastner podnis teczk i przycisn j do siebie. Skierowa si do wyjcia. - Poszukajmy jakich ludzi, abymy mogli omwi pewne kwestie. Kwestie metafizyczne. Umiechn si do Ryana. - Zawsze mnie one pocigay.

KUSOWNICY PRZESTRZENI

- Co to za statek? - zapyta kapitan Shure, wpatrujc si w monitor i zaciskajc donie na regulatorze ostroci. Nawigator Nelson zajrza mu przez rami. - Jedn chwil. - Chwyci aparat fotograficzny i utrwali widniejcy na monitorze obraz. Nastpnie puci zdjcie kanaem informacyjnym wiodcym do kabiny plansz i wykresw. - Prosz zachowa spokj. Barnes zaraz wszystko ustali. - Co oni tutaj robi? Czego szukaj? Przecie wiedz, e ukad Syriusza jest zamknity. - Niech pan zwrci uwag na wybrzuszenia. - Nelson powid po ekranie palcem. - To frachtowiec. Prosz spojrze. Przewozi towar. - Niech pan lepiej popatrzy na to. - Shure powikszy obraz. Wizerunek statku rozszerzy si, a wreszcie wypeni cay monitor. - Widzi pan rzd tych wypustek? - I co z tego? - To dziaa. Lufy znajduj si rwno z powierzchni kaduba, przystosowane do walki w przestrzeni kosmicznej. Frachtowiec, ale w peni uzbrojony. - Moe to piraci. - Moe. - Shure bawi si mikrofonem komunikacyjnym. - Mam ochot powiadomi Terr. - Po co? - To moe by zwiadowca. Nelsonowi rozbysy oczy. - Myli pan, e nas szpieguj? Ale skoro jest ich wicej, to co na to nasze monitory? - Pozostali mog przebywa poza zasigiem. - Oddaleni o ponad dwa lata wietlne? Ustawiem monitory na maksymaln czujno. Poza tym, to najlepszy sprzt. Nadesana z kabiny wykresowej wiadomo wyldowaa na stole. Shure otworzy j i szybko przebieg wzrokiem. Nastpnie poda kartk Nelsonowi. - Prosz. Statek stanowi pierwszorzdny egzemplarz z najnowszej linii frachtowcw adharaskiej produkcji. Barnes dopisa odrcznie: Jednak nie powinien by uzbrojony. Musieli dodatkowo zamontowa dziaa, nie nalece do standardowego wyposaenia adharaskich frachtowcw. - Zatem to nie przynta - mrukn Shure. - T hipotez moemy wykluczy. O co chodzi na tej Adharze? Czego szukaby adharaski statek w obrbie ukadu Syriusza? Terra zamkna ten obszar dawno temu. Musz wiedzie, e nie wolno im tu handlowa.

- Nikt nie dysponuje szczegowymi informacjami na temat Adharan. Brali udzia w Oglnogalaktycznej Konferencji Handlowej, to wszystko. - Jaka to rasa? - Pajczaki. Typowe dla tego regionu. Wywodz si z wielkiego rodu Murzima; stanowi wariant jego pierwotnej postaci. Przewanie trzymaj si wasnego stada. Tworz zoon struktur spoeczn kierujc si bardzo rygorystycznymi przepisami. Grupowanie wedug cisych zasad przynalenoci. - To znaczy, s insektami. - Chyba tak. Tak jak my jestemy lemurami. Shure ponownie skierowa swoj uwag na monitor. Obserwujc go badawczo, zredukowa powikszenie. Ekran automatycznie poda za statkiem. Adharaski statek by ciki i czarny, niezgrabny w porwnaniu ze zwinnym krownikiem terraskim. By pkaty jak dobrze odywiona glista; jego ocienione boki przybray niemal kulisty ksztat. Kiedy sun ku najdalej wysunitej planecie ukadu Syriusza, z rzadka rozbyskiway umieszczone na nim wiata. Lecia powoli i ostronie, jak gdyby po omacku wybierajc drog. Wszed w orbit dziesitej planety i przystpi do ldowania. Rakiety hamulcowe wypuciy snop czerwieni. Pkaty kadub poeglowa w d, opada ku powierzchni planety. - Lduj - mrukn Nelson. - wietnie. Nieruchomi bd stanowili atwy cel. Adharaski frachtowiec spocz na powierzchni dziesitej planety wrd cichncego ryku milkncych silnikw. Osnua go chmura uniesionych podmuchem drobin. Wyldowa pomidzy dwoma pasmami gr na ogooconej poaci szarego piasku. Powierzchnia dziesitej planety bya cakowicie jaowa. Brakowao tu ycia, atmosfery wody. Na planecie dominoway zimne, poszarzae skay, ktrych rozorana szczelinami, spowita cieniem powierzchnia tchna wrogoci i smutkiem. Naraz w adharaski statek wstpio ycie. Rozwarto na ocie wazy. Z wntrza wysypay si mae czarne punkciki. Wkrtce byo ich mnstwo, przypominay zalewajc piasek fal. Cz z nich dotara do wzgrz, po czym rozproszya si wrd kraterw i wierzchokw. Pozostae przeszy dalej, gdzie znikny w wyduonym cieniu. - A niech mnie - wymamrota Shure. - To bez sensu. O co im chodzi? Przecie dokadnie przeczesalimy ju te planety. Nie ma tam nic, na co mona by si poasi. - Oni mog mie inne potrzeby lub dysponowa odmiennymi metodami. Shure zesztywnia. - Niech pan patrzy. Ich pojazdy wracaj na statek. Z cienia i spord kraterw ponownie wynurzyy si czarne punkty i przez pustyni pdziy w kierunku obego kaduba. Otwarto wazy. Jeden po drugim pojazdy giny w czeluciach statku. Nadjechao kilku spnialskich i poszo ladem swoich poprzednikw. Na powrt zatrzanito

wazy. - Co, u licha, mogli tam znale? - zastanawia si Shure. Do kabiny nawigacyjnej, pochylajc gow, wkroczy oficer do spraw cznoci Barnes. - Jeszcze tam s? Pozwlcie mi rzuci okiem. Nigdy nie widziaem adharaskiego statku. Spoczywajcy na powierzchni planety adharaski statek drgn. Naraz zatrzs si od dziobu do rufy. Wzbi si i szybko nabiera wysokoci. Obra kurs na dziewit planet. Koowa nad ni przez chwil, lustrujc jej dziobat, pokryt erozj powierzchni. Puste koryta wyschnitych oceanw przywodziy na myl gigantyczne rondle. Upatrzywszy sobie jedno z koryt, adharaski statek osiad na powierzchni, wzbijajc oboki pyu. - Znowu to samo - mrukn Shure. Otwarto wazy. Z wntrza wynurzyy si czarne punkty i rozproszyy we wszystkich kierunkach. Shure ze zoci zacisn zby. - Musimy si dowiedzie, co oni knuj. Spjrzcie tylko na nich! Dokadnie wiedz, co robi. - Porwa mikrofon. Nastpnie wypuci go z rki. - Sami damy sobie rad. Terra nie bdzie nam potrzebna. - Prosz nie zapomina, e jest uzbrojony. - Zapiemy go podczas ldowania. Zatrzymuj si po kolei na wszystkich planetach. Dojdziemy z nimi a do czwartej. - Shure gwatownie przysun wykres. - Kiedy wylduj na czwartej planecie, bdziemy ju tam na nich czeka. - Mog wszcz walk. - Moliwe. Musimy jednak dowiedzie si, co aduj - cokolwiek to jest, naley do nas.

Czwarta planeta ukadu Syriusza miaa atmosfer i pewne iloci wody. Shure osadzi krownik pord ruin od dawna opuszczonego starego miasta. Statek adharaski jeszcze si nie pojawi. Shure badawczo zlustrowa niebo i podnis gwny waz. On, Barnes i Nelson uzbrojeni w karabiny typu slem ostronie wyszli na zewntrz. Waz zatrzasn si za nimi i krownik wystartowa. Trzymajc w pogotowiu bro, odprowadzili go wzrokiem. Powietrze byo chodne i rzekie. Czuli, jak owiewa ich ciaa w kombinezonach cinieniowych. Barnes podkrci temperatur swojego kombinezonu. - Dla mnie za zimno.

- To nam uwiadamia, e nadal jestemy Terranami, mimo i znajdujemy si od domu o cae lata wietlne - rzek Nelson. - Oto zarys sytuacji - powiedzia Shure. - Nie moemy ich wysadzi w powietrze. Chodzi nam o adunek. Jeeli ich rozwalimy, on rwnie ulegnie zniszczeniu. - Jaki wic mamy wybr? - Zestrzelimy na nich chmur oparw. - Opary? Ale... - Kapitanie - rzek Nelson. - Nie moemy skorzysta z chmury oparw. Dopki chmura nie znieruchomieje, nie bdziemy mogli do nich podej. - Jest wiatr, opary rozprosz si bardzo szybko. Tak czy inaczej, to nasze jedyne wyjcie. Musimy zaryzykowa. Jak tylko si pojawi bdcie gotowi do otwarcia ognia. - A co zrobimy, jeli chmura przeleci obok nich? - Wwczas pozostanie nam tylko walka. - Shure bacznie spoglda w niebo. - To chyba oni. Chodmy. Pobiegli w stron pagrka utworzonego ze stert nagromadzonych ska oraz szcztkw kolumn i wie przemieszanych z rumoszami i gruzem. - To wystarczy. - Shure uklk, przyciskajc do siebie bro. - Nadlatuj. Nad nimi pojawi si adharaski statek. Szykowa si do ldowania. Wrd kbw pyu i wycia silnikw opada. Z oskotem dotkn ziemi, lekko podskoczy i wreszcie znieruchomia. Shure chwyci nadajnik. - Teraz. W grze ukaza si krownik i zatoczy uk nad adharaskim statkiem. Turbiny cinieniowe krownika wyemitoway biao-bkitny obok, ktry opad wprost na statek, zakotowa si i wessa go. Powierzchnia adharaskiego kaduba rozjania si na moment. Nastpnie, pod wpywem rcego dziaania oboku zacza kurczy si w sobie i zapada. Terraski krownik przemkn obok, dopeniajc dziea, po czym wzbi si i znikn im z oczu. Wyaniajce si z adharaskiego statku postacie zaczy zeskakiwa na ziemi. Dugonogie i skoczne, rozbiegay si we wszystkie strony. Wikszo z nich w podnieceniu wskakiwaa na statek i gina w chmurze oparw, wiedziona chci ratowania pozostawionego tam sprztu. - Rozpylaj. Pojawio si wicej Adharan, niczym tknici obdem skakali jak szaleni w gr i d, niektrzy wskakiwali na statek, inni bez widocznego celu kryli wok. - Zupenie jakby nadepn na mrowisko - mrukn Barnes.

Kadub adharaskiego statku oblepiony by zawzitymi Adharanami, ktrzy co rozpylajc, usiowali zahamowa postp korozji. Nad nimi ponownie zamajaczy terraski krownik. Byskajc w wietle rzucanym przez Syriusza, przybiera coraz wiksze rozmiary, przechodzc w ostro zakoczony obiekt o ksztacie zy. Dziaa na frachtowcu desperacko poderway si, usiujc namierzy mkncy krownik. - Zrzuci bomby - rzuci w suchawk Shure. - Ale nie bezporednio na nich. Nie chc, aby adunek ucierpia. Na krowniku otwarto wyrzutni pociskw. Wypady z niej dwie bomby i zatoczywszy uk w powietrzu, spady po obu stronach nieruchomego statku. Frachtowiec znikn w chmurze uniesionego kurzu i kamieni. Czarny kadub zadygota, Adharanie zeskoczyli na ziemi. Od strony dzia poleciaa seria niecelnych strzaw, a krownik przelecia obok i znikn. - Nie maj szans - mrukn Nelson. - Nie mog wystartowa, dopki nie spryskaj caego kaduba. Wikszo Adharan zacza opuszcza statek i rozprasza si po okolicy. - Ju wkrtce - oznajmi Shure. Wsta i wyszed zza ruin. - Idziemy. Znad Adharan uniosa si biaa raca i obsypaa iskrami niebo. Zaskoczeni atakiem przybysze bezradnie miotali si dokoa. Raca bya umownym znakiem kapitulacji. Nad frachtowcem ponownie zakoowa krownik oczekujcy rozkazw Shurea. - Patrzcie na nich - rzek Barnes. - Owady, owady wielkoci ludzi. - Chodcie! - zawoa niecierpliwie Shure. - Nie mog si doczeka, aby zobaczy, co jest w rodku.

Przywdca adharaski wyszed im naprzeciw. Wyranie oszoomiony napaci ruszy w ich kierunku. Nelson, Shure i Barnes popatrzyli na niego zaszokowani. - Chryste - mrukn Barnes. - A wic tak wygldaj. Zamknite w czarnej chitynowej skorupie ciao Adharanina liczyo prawie pi stp wzrostu. Stwr sta na czterech smukych nogach; dodatkowa para powiewaa niepewnie w poowie wysokoci ciaa. Nosi luny pas, do ktrego przytroczona bya bro i rozmaite przybory. Mia fasetkowe oczy. Usta stanowiy wsk szczelin u podstawy wyduonej czaszki. Uszu nie dostrzegli. Za plecami przywdcy staa niepewnie grupka czonkw zaogi z na wp uniesion broni. Machajc czukami, przywdca wyrzuci z siebie seri pospiesznych klikni. Adharanie opucili bro. - W jaki sposb naley komunikowa si z t ras? - zapyta Nelsona Barnes. Shure zrobi krok do przodu. - To bez znaczenia. Nie mamy im nic do powiedzenia. Wiedz, e ich pobyt tutaj jest

nielegalny. Interesuje nas wycznie adunek. Wymin adharaskiego przywdc. Oddzia Adharan ustpi mu z drogi. Wszed na statek, Nelson i Barnes podali tu za nim. Wntrze statku cuchno i ociekao szlamem. Korytarze byy wskie i mroczne niczym dugie tunele, podoga liska. Kilku czonkw zaogi przemkno w ciemnociach, nerwowo powiewajc czukami i chwytnikami. Shure owietli latark jedno z przej. - Tdy. To chyba gwny korytarz. Przywdca adharaski kroczy tu za nimi. Shure zignorowa go. Na zewntrz, w pobliu wyldowa krownik. Nelson widzia stojcych wszdzie wok onierzy terraskich. Natrafili na zamykajce korytarz metalowe drzwi. Shure wskaza je, nakazujc gestem otwarcie. - Otwieraj. Adharaski przywdca cofn si o krok, nie kwapic si z wykonaniem polecenia. Nadbiego kilku Adharan z broni. - Jeszcze mog wszcz walk - powiedzia spokojnie Nelson. Shure wycelowa w drzwi swojego slema. - Bd musia je wysadzi. Adharanie kliknli co w podnieceniu. aden z nich nie podszed do drzwi. - Jak sobie chcecie - rzek ponuro Shure. Wystrzeli. Drzwi roztopiy si i zamieniy w dymice szcztki. Powstay otwr umoliwia wejcie. Adharanie biegali dokoa, klikajc jeden do drugiego. Wikszo z nich opucia kadub i wesza do rodka, skupiajc si wok trzech Terran. - Za mn - zakomenderowa Shure, przechodzc przez dziur. Nelson i Barnes poszli w jego lady ze slemami gotowymi do strzau. Korytarz prowadzi w d. Otaczao ich cikie, gste powietrze. Adharanie wawo pchali si za nimi. - Z powrotem. - Shure obrci si na picie, unoszc bro. Obcy przystanli. - Zosta tu. Idziemy. Terranie wzili zakrt i znaleli si w adowni. Shure ruszy do przodu, ostronie stawiajc stopy. Kilku adharaskich wartownikw stao z wycignit broni. - Z drogi. - Shure machn slemem. Wartownicy z ociganiem ustpili na boki. - Jazda! Stranicy zwolnili przejcie. Shure ruszy naprzd. I stan jak wryty. Na wprost nich spoczywa adunek frachtowca. Wntrze dolnego pokadu do poowy

wypenione byo pieczoowicie uoonymi mlecznobiaymi kulami, klejnotami o ksztacie gigantycznych pere. Byo tego tysice, jak okiem sign. Nieprzeliczone sterty giny w mrocznych zaktkach statku. Wszystkie promienioway delikatnym blaskiem, powiat, ktra rozwietlaa przestronne wntrze frachtowca. - Niesamowite! - wymamrota Shure. - Nic dziwnego, e usiowali si tu wlizgn bez pozwolenia. - Wytrzeszczajc oczy, Barnes gboko zaczerpn tchu. - Chyba postpibym tak samo. Tylko spjrzcie! - Wielkie, prawda? - rzuci Nelson. Popatrzyli po sobie. - Nigdy czego takiego nie widziaem - powiedzia oszoomiony Shure. Wartownicy spogldali na nich czujnie, trzymajc bro w pogotowiu. Shure podszed do pierwszego rzdu uoonych z matematyczn precyzj klejnotw. - To nieprawdopodobne. Zupenie jak magazyn wypeniony po brzegi gakami od drzwi. - Kiedy moe stanowiy wasno Adharan - rzek z namysem Nelson. - Moe zostay ukradzione przez budowniczych miast ukadu Syriusza. A teraz chc je odzyska. - Ciekawe - odezwa si Barnes. - To tumaczyoby fakt, dlaczego odnalezienie ich przyszo Adharanom z tak atwoci. Musieli mie wykresy lub mapy. Shure odchrzkn. - Tak czy inaczej, obecnie s nasze. Wszystko, co znajduje si w ukadzie Syriusza, naley do Terry. Ten ukad zosta podpisany, przypiecztowany i zatwierdzony. - Ale skoro skradziono je Adharanom... - Nie powinni byli wyrazi zgody na traktaty wewntrzukadowe. Maj wasne ukady. Ten stanowi wasno Terry. - Shure wycign rk po jeden z klejnotw. - Ciekawe, jaki jest w dotyku. - Ostronie, kapitanie. Moe by radioaktywny. Shure dotkn klejnotu. Adharanie pochwycili go i odcignli. Shure szarpn si. Jeden z napastnikw chwyci slema i wyrwa mu go z rki. Barnes wystrzeli. Grupa przybyszw rozpyna si w powietrzu. Nelson przyklkn, celujc w wylot korytarza, przy ktrym kbili si Adharanie. Kilku odpowiedziao wystrzaami. Nad gow Nelsona przeleciay cienkie wizki aru. - Nie dostan nas - wydusi Barnes. - Ze wzgldu na kosztownoci boj si strzela. Obcy wycofywali si z adowni z powrotem na korytarz. Uzbrojone jednostki zostay przywoane przez dowdc. Shure porwa karabin Nelsona i powali wystrzaem grupk przeciwnikw. Adharanie

zamykali wyjcie. Dosuwali cikie pyty awaryjne i pospiesznie czyli je ze sob. - Wypali dziur - warkn Shure. Skierowa karabin na cian statku. - Prbuj nas tutaj uwizi. Barnes poszed za jego przykadem. Dwie wizki promieni slema uderzyy w cian statku. Przez wypalony okrgy otwr wyjrzeli na zewntrz.

Na zewntrz pomidzy onierzami terraskimi i Adharanami rozptaa si regularna bitwa. Obcy w podskokach przystpili do odwrotu i uciekali, strzelajc za siebie. Niektrzy wskakiwali na statek. Inni, porzuciwszy bro, ratowali si bezadn ucieczk. Biegali dokoa bezradni, skaczc na wszystkie strony i wymieniajc haaliwe kliknicia. Naraz krownik oy, szykowa do strzau dziaa. - Nie strzela - ostrzeg przez nadajnik Shure. - Zostawcie ich statek w spokoju. To nie jest konieczne. - Koniec z nimi - stkn Nelson, zeskakujc na ziemi. Shure i Barnes podyli za nim. Nie maj szans. Kompletnie nie znaj si na walce. Shure przywoa gestem grupk terraskich onierzy. - Tutaj! Szybciej, do cholery. Mlecznobiae klejnoty gsto sypay si na ziemi przez powsta w kadubie dziur. Cz mocujcych cian przse ulega zniszczeniu. Kaskady pere leciay im pod nogi, utrudniajc chodzenie. Barnes podnis jedn z nich. Owietlia blado jego obcignit rkawiczk do, wywoujc mrowienie w palcach. Unis j do wiata. Bya nieprzejrzysta; w jej wntrzu dryfoway jakiej mgliste zarysy, koyszc si tam i z powrotem. Kula pulsowaa i wiecia, jak gdyby drzemao w niej ycie. Nelson umiechn si do niego. - To ci dopiero co, no nie? - Cudowna. - Barnes podnis kolejn. Od strony kaduba jaki Adharanin desperacko strzela w jego kierunku. - Popatrz tylko na nie. Musz ich by tysice. - Sprowadzimy tu statek towarowy i zaadujemy wszystkie - oznajmi Shure. - Nie zaznam spokoju, dopki nie znajd si na Terze. Na og ju nie strzelano. Terrascy onierze schwytali ostatnich Adharan. - Co z nimi? - zapyta Nelson. Shure nie odpowiedzia. Spoglda na klejnot, obracajc go na wszystkie strony. - Spjrzcie na to - wymamrota. - Zmienia kolor w zalenoci od kta, pod jakim si patrzy. Czy kiedykolwiek widzielicie co podobnego?

Na powierzchni planety osiad wielki terraski frachtowiec. Otwarto drzwi adowni i na zewntrz wytoczyy si pkate ciarwki, ktre zaraz ruszyy w kierunku adharaskiego statku. Ustawiono rampy i koparki przygotoway si do pracy. - Zbierzcie je - krzykn Silvanus Fry, podchodzc do kapitana Shurea. Zarzdca Przedsibiorstw Terraskich wytar czoo czerwon chustk. - Zdumiewajcy up, kapitanie. C za znalezisko. - Wycign wilgotn do i wymienili uciski. - Nie mog poj, jakim cudem je przeoczylimy - powiedzia Shure. - Adharanie po prostu zjawili si i je pozbierali. Na naszych oczach przelatywali z jednej planety na drug, jak jakie pszczoy. Nie wiem, dlaczego nasze ekipy ich nie znalazy. Fry wzruszy ramionami. - A co to ma za znaczenie? - Obejrza jeden klejnot, podrzucajc go w doni. - Teraz kada kobieta na Terze przyozdobi nim swoj szyje - bd te bdzie chciaa to uczyni. Za p roku nie bd sobie wyobraay ycia bez nich. Tacy s ludzie, kapitanie. - Wsun klejnot do swojej teczki i zatrzasn j. - Wezm dla ony. Jeden z onierzy przyprowadzi adharaskiego przywdc. Ten milcza uparcie. Ocalaym Adharanom odebrano bro i pozwolono wrci do pracy przy statku. Zaatali kadub i usunli wikszo skutkw korozji. - Pozwalamy wam odlecie - powiedzia do przywdcy Shure. - Moglibymy sdzi was jako piratw i rozstrzela, ale to nie miaoby wikszego sensu. Zamiast tego poinformujcie wasz rzd, aby od tej pory trzyma apy z dala od ukadu Syriusza. - On pana nie rozumie - agodnie zwrci uwag Barnes. - Wiem. To czysta formalno. Oglne przesanie powinno do niego dotrze. Przywdca adharaski czeka w milczeniu. - To wszystko. - Shure niecierpliwie machn rk w stron adharaskiego statku. - Id ju. Zabieraj si. I nigdy tu nie wracaj. onierz uwolni Adharanina. Ten z wolna ruszy w kierunku statku i niebawem znikn w jego wntrzu. Reperujcy kadub Adharanie zebrali sprzt i podyli za dowdc. Zamknito wazy. Statek zadra, jego silniki z rykiem obudziy si do ycia. Ociale poderwa si i pomkn w przestrze kosmiczn. Shure spoglda za nim, dopki nie znikn mu z oczu. - I po sprawie. - Wraz z Frym dziarskim krokiem skierowali si ku krownikowi. - Sdzi pan, e klejnoty wzbudz zainteresowanie na Terze? - Naturalnie. Czy ma pan co do tego wtpliwoci? - Nie. - Shure pogry si w mylach. - Mieli dostp do piciu spord dziesiciu planet.

Na pozostaych powinnimy znale wicej. Po dostarczeniu pierwszej partii na Terr niezwocznie przystpimy do pracy. Skoro Adharanom si powiodo, nam te powinno. Przysonite okularami oczy Fryego zalniy. - Doskonale. Nie oczekiwaem, e bdzie wicej. - Ale tak. - Shure, marszczc brwi, potar szczk. - Przynajmniej powinno by. - Co si stao? - Nie mog poj, dlaczego my ich nie znalelimy. Fry poklepa go po plecach. - Prosz si tym nie przejmowa! Shure z namysem kiwn gow. - Nie rozumiem jednak, dlaczego sami nie natrafilimy na ich lad. Czy uwaa pan, e to o czym wiadczy?

Adharaski przywdca zasiad na wprost ekranu kontrolnego i uruchomi swj obwd komunikacyjny. Poczy si z baz drugiej planety ukadu adharaskiego. Unis do szyi stoek dwikowy. - Mielimy pecha. - Co si stao? - Terranie zaatakowali nas i przejli cay adunek. - Ile jeszcze mielicie na pokadzie? - Poow. Bylimy tylko na piciu planetach. - To rzeczywicie pech. Czy zabrali adunek na Terr? - Chyba tak. Przez chwil panowaa cisza. - Jak ciepo jest na Terze? - Przypuszczam, e raczej ciepo. - Moe wszystko potoczy si jak naley. Wprawdzie nie bralimy pod uwag wyklucia na Terze, no ale... - Nie podoba mi si pomys, e Terranie maj mie lwi cz naszego przyszego

pokolenia. Przykro mi, e dystrybucja zakoczya si na tym etapie. - Nic si nie martw. Wniesiemy petycj do Matki z prob o uzupenienie niedoborw. - Ale na co Terranom nasze jaja? Wyklucie narobi sporo zamieszania. Nie rozumiem ich. Umysy terraskie s doprawdy nieodgadnione. Przechodz mnie dreszcze na sam myl o tym, co si stanie, kiedy zacznie si wylg. A na tak ciepej i wilgotnej planecie rycho moemy si tego doczeka...

POTOMSTWO Ed Doyle w popiechu zatrzyma jaki samochd, machn pidziesicioma kredytami przed obliczem mechanicznego kierowcy i otar zarumienion twarz czerwon chustk. Spocony, rozpi konierzyk i przez ca drog do szpitala bezustannie przeyka lin i nerwowo oblizywa usta. Samochd przyhamowa przed wielkim, przykrytym bia kopu budynkiem szpitala. Ed wyskoczy i sadzc po trzy schody naraz, przepchn si przez tum goci i rekonwalescentw stojcych na przestronnym tarasie. Pdem skierowa si ku drzwiom i ku zdumieniu sanitariuszy i pochonitych swoimi sprawami pracownikw wpad do holu. - Gdzie? - zapyta zdyszany, stojc na rozstawionych nogach, zaciskajc pici i toczc wok obkanym spojrzeniem. Z jego piersi dobywa si charczcy niczym u zwierzcia oddech. Wszyscy popatrzyli na niego, przerywajc swoje zajcia. - Gdzie? - ponowi pytanie Ed. - Gdzie ona jest? Gdzie oni s? Szczliwym trafem Janet urodzia wanie tego dnia. Proxima Centauri pooona bya daleko od Terry, a transport pozostawia wiele do yczenia. Spodziewajc si narodzin dziecka, Ed opuci Proxime kilka tygodni wczeniej. Dopiero co znalaz si w miecie. Kiedy adowa walizk na tamocig bagaowy na stacji, wrczono mu kartk z wiadomoci: Szpital Centralny Los Angeles. Natychmiast. Ed nie zwleka ani chwili. W biegu nie odmwi sobie przyjemnoci stwierdzenia, e wybierajc ten dzie, utrafi w sedno. Podobnego uczucia samozadowolenia dowiadczy ju przedtem, w trakcie prowadzonych przez lata interesw w koloniach, na granicy, na obrzeach cywilizacji terraskiej, gdzie ulice nadal owietlano elektrycznymi latarniami, a drzwi otwierao si rcznie. Do tego z pewnoci trudno mu bdzie przywykn. Ogarnity nagym zakopotaniem odwrci si w stron drzwi. Otwarte przez niego z rozmachem, teraz powoli wracay na miejsce. Uspokoi si nieco, schowa chustk do kieszeni. Pracownicy wrcili do swoich zaj. Jeden z czonkw obsugi, pny model robota, zwrci ku Edowi swoj przysadzist sylwetk. Wprawnie przekartkowa zapisy danych, z uwag obserwujc purpurow twarz Eda fotokomrkami oczu. - Czy mona spyta, kogo pan szuka, sir? Kogo chciaby pan znale? - Moj on. - Jej nazwisko, sir? - Janet. Janet Doyle. Wanie urodzia. Robot przejrza swoje notatki. - Tdy, sir. - Poeglowa wzdu korytarza. Ed nerwowo ruszy za nim. - Czy wszystko w porzdku? Przybyem na czas? - Poczu kolejny przypyw niepokoju.

- Paska ona czuje si dobrze, sir. - Na znak metalowego ramienia boczne drzwi si rozsuny. - Tutaj, sir. Przed mahoniowym biurkiem, skrzyowawszy smuke nogi, siedziaa pochonita rozmow Janet w szykownym niebieskim kostiumie i z papierosem pomidzy palcami. Po drugiej stronie biurka siedzia w milczeniu elegancko ubrany lekarz. - Janet! - zawoa Ed, przestpujc prg. - Cze, Ed. - Podniosa na niego spojrzenie. - Dopiero przyszede? - Pewnie. Czy... czy ju po wszystkim? Czy ty... to znaczy, czy to ju si stao? Janet wybuchna miechem, poyskujc biaymi zbami. - Naturalnie. Chod tu i usid. To doktor Bish. - Dzie dobry, doktorze. - Ed nerwowo usiad naprzeciwko obojga. - Zatem ju po wszystkim? - Ju po wszystkim - oznajmi doktor Bish piskliwym, mechanicznym gosem. Ed, zdumiony zda sobie spraw, e lekarz by robotem. Robotem najwyszej klasy, wykonanym na podobiestwo czowieka, a nie kolejnym z grupy zwykych, obdarzonych metalowymi koczynami robotnikw. To wprowadzio go w bd - zbyt wiele czasu spdzi poza domem. Doktor Bish wydawa si pulchny i dobrze odywiony, o agodnych rysach i z okularami na nosie. Mia na sobie garnitur w jodek i krawat z brylantow szpilk. Starannie wypielgnowane paznokcie i rwno przyczesane czarne wosy. Lecz jego gos go zdradzi. Nigdy nie potrafili nada swym gosom prawdziwie ludzkiego brzmienia. Sprzone powietrze i oparty na wirujcym dysku ukad najwyraniej nie potrafiy sprosta temu zadaniu. Wyjwszy ten mankament, reszta bya bardzo przekonujca. - Mniemam, e przebywa pan niedaleko Proximy, panie Doyle - powiedzia uprzejmie doktor Bish. Ed przytakn. - To daleko std, prawda? Nigdy tam nie byem. A zawsze chciaem. Czy to prawda, e szykuj si do przejcia Syriusza? - Niech pan posucha, doktorze... - Mieje cierpliwo, Ed. - Janet zgasia papierosa, rzucajc mu pene nagany spojrzenie. Nie zmienia si w cigu p roku. Drobna, blada twarz, czerwone usta, oczy jak chodne, niebieskie kamyki. I teraz ponownie odzyskaa nienagann figur. - Zaraz go przynios. To potrwa kilka minut. Musz go umy, zakropi mu oczy i przeprowadzi odczyt fal mzgowych. - Go? A wic to chopiec? - Oczywicie. Nie pamitasz? Bye ze mn, kiedy przyjmowaam zastrzyki. Wtedy podjlimy decyzj. Chyba nie zmienie zdania?

- Za pno na zmian decyzji, panie Doyle - zabrzmia wysoki, opanowany gos doktora Bisha. - Paska ona postanowia da mu na imi Peter. - Peter. - Z lekka oszoomiony Ed kiwn gow. - Rzeczywicie. Podjlimy decyzj, prawda? Peter. - Powtarza w mylach imi. - Tak. wietnie. Podoba mi si. Naraz ciana staa si przejrzysta. Ed obrci si szybko. Zagldali do rzsicie owietlonej sali, wypenionej szpitalnym sprztem i ubranymi na biao robotami. W ich kierunku poda jeden z robotw, pchajc przed sob wzek, na ktrym spoczywao due metalowe naczynie. Ed oddycha pospiesznie. Poczu zawrt gowy. Nie odrywajc wzroku od metalowego naczynia, podszed do ciany. Doktor Bish wsta. - Czy pani te chce go zobaczy, pani Doyle? - Ale tak. - Janet stana obok Eda. Spogldaa krytycznie, z zaoonymi rkami. Na znak doktora Bisha robot wyj z naczynia drucian tac, trzymajc uchwyty magnetycznymi chwytnikami. Na tacy lea ociekajcy wod po kpieli Peter Doyle i wytrzeszcza ze zdumienia oczy. Wyjwszy kpk wosw na czubku gowy, by cay rowy i mia ogromne bkitne oczy. May, pomarszczony i bezzbny niczym wiekowy mdrzec. - A niech mnie - powiedzia Ed. Doktor Bish wykona kolejny ruch rk. ciana rozsuna si i robot wkroczy do gabinetu, trzymajc przed sob ociekajc tac. Doktor Bish wzi Petera na rce i podnis go celem ogldzin. Obraca go na boki, przygldajc mu si ze wszystkich stron. - Dobrze wyglda - osdzi wreszcie. - Jak brzmi rezultat odczytu fal? - zapytaa Janet. - Wynik jest zadowalajcy. Wykazuje wybitne skonnoci. To nader obiecujce. Wysoko rozwinite... - Lekarz urwa. - O co chodzi, panie Doyle? Ed wycign do niego rce. - Prosz mi go poda, doktorze. Chc go potrzyma. - Umiechn si od ucha do ucha. Zobaczmy, ile way. May to on nie jest. Doktor Bish w osupieniu otworzy usta. Razem z Janet utkwili w Edzie zdumione spojrzenia. - Ed! - rzucia ostro Janet. - Co si z tob dzieje? - Na mio bosk, panie Doyle - mrukn lekarz. Ed zamruga oczami. - Sucham?

- Obawiaem si, e to wpadnie panu do gowy. - Doktor Bish pospiesznie zwrci Petera pomocnikowi. Ten natychmiast wynis dziecko z pokoju i umieci w metalowym naczyniu. Robot wraz z wzkiem zniknli i ciana z haasem zasuna si na miejsce. Janet gniewnie chwycia Eda za rami. - Chryste, Ed! Czy ty oszala? Przesta. Chodmy std, nim znw co wymylisz. - Ale... - Idziemy. - Janet posaa lekarzowi nerwowy umiech. - Musimy ucieka, doktorze. Ogromne dziki za wszystko. Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Tak dugo przebywa z dala od domu. - Rozumiem - odpar doktor Bish. Odzyska swoj niewzruszon postaw. - Ufam, e niebawem si pani odezwie, pani Doyle. Janet wypchna Eda na korytarz. - Ed, co si z tob dzieje? W yciu nie czuam si tak zakopotana. - Na jej policzkach widniay rumiece. - Miaabym ochot da ci kopniaka. - Ale co takiego... - Dobrze wiesz, e nie moemy go dotyka. Co ty, chcesz zrujnowa cale jego ycie? - Ale przecie... - Chodmy. - Wyszli ze szpitala prosto na taras. Spyny na nich ciepe promienie soca. Trudno powiedzie, ile szkody narobi. Moe ju zosta beznadziejnie wypaczony. Jeli wyronie taki... taki podatny na emocje i neurozy, bdzie to wycznie twoja zasuga. Naraz Ed przypomnia sobie. Zmarkotnia. - Racja, zapomniaem. Tylko roboty maj dostp do dzieci. Przepraszam, Jan. Ponioso mnie. Mam nadziej, e nie zrobiem nic, czego nie mona by naprawi. - Jak moge zapomnie? - Na Proximie wszystko wyglda zupenie inaczej. - Strapiony i zdruzgotany Ed pomacha na takswk. Kierowca zatrzyma si tu przed nimi. - Jan, cholernie mi przykro. Mwi powanie. Byem taki przejty. Chodmy na kaw i porozmawiajmy. Chc wiedzie, co powiedzia lekarz. Ed zamwi filiank kawy, a Janet kieliszek brandy z lodem. Wyjwszy mde wiato sczce si z dzielcego ich stou, Nymphite Room pogrony by w cakowitej ciemnoci. St emitowa osnuwajc wszystko blad powiat na pozr pozbawion rda. Mechaniczna kelnerka krya tam i z powrotem, roznoszc na tacy drinki. Cicho graa muzyka. - Mw dalej - poprosi Ed. - Dalej? - Janet zsuna akiet i powiesia go na oparciu krzesa. W bladym wietle jej piersi delikatnie zalniy. - Niewiele jest do dodania. Wszystko przebiego jak naley. To nie trwao dugo. Wikszo czasu przegadaam z doktorem Bishem.

- Ciesz si, e przyjechaem. - Jak mina podr? - W porzdku. - Czy s jakie widoki na poprawienie komunikacji? Czy nadal trwa tak dugo jak kiedy? - Bez wikszych zmian. - Nie rozumiem, co ci tam cignie. Tamto miejsce jest takie... takie odcite od wiata. Jakie masz z tego korzyci? Czy rzeczywicie istnieje a takie zapotrzebowanie na urzdzenia hydrauliczne? - Potrzebuj ich. W obrbie regionu granicznego wszyscy potrzebuj ulepsze. - Ed wykona nieokrelony ruch rk. - Co mwi o Peterze? Jaki on bdzie? Potrafi to okreli? Troch chyba na to za wczenie. - Wanie mia zamiar mi powiedzie, kiedy tobie odbio. Po powrocie zatelefonuj do niego. Odczyt fal powinien by bez zarzutu. Ostatecznie dziecko wywodzi si z najlepszego gatunkowo krgu. Ed odchrzkn. - Przynajmniej z twojej strony. - Jak dugo tu zostaniesz? - Nie wiem. Niedugo. Musz wraca. Nim wyjad, chciabym znw go zobaczy. - Z nadziej popatrzy na on. - Mylisz, e mog? - Chyba tak. - Jak dugo bdzie musia tam zosta? - W szpitalu? Niedugo. Kilka dni. Ed zawaha si. - W sumie nie miaem na myli szpitala. Chodzio mi o to, jak dugo bdzie musia zosta z nimi. Kiedy nam go oddadz? Kiedy bdzie mg zamieszka w domu? Zapada cisza. Janet dopia brandy. Odchylia si na krzele i zapalia papierosa. Dym popyn w kierunku Eda, czc si z bladym wiatem. - Ed, ty chyba nadal nie rozumiesz. Tak dugo ci nie byo. Od czasw twojego dziecistwa nastpio wiele zmian. Nowe metody, nowe technologie. Odkryli tyle rzeczy, o ktrych wczeniej nie mieli pojcia. Czyni ogromne postpy. Ju oni wiedz, co robi. Prowadz metodyczne badania nad postpowaniem z dziemi podczas okresu dorastania. Rozwj okrelonych postaw. Szkolenie. - Obdarzya Eda promiennym umiechem. - Mnstwo czytaam na ten temat. - Zatem kiedy zamieszka z nami? - Za kilka dni opuci szpital. Przenios go do dziecicego centrum prowadzenia, gdzie zostanie poddany testom i ogldzinom. Dziki temu okrel jego umiejtnoci i utajone talenty, by

jego rozwj mg pody odpowiednim torem. - A potem? - Potem wstpi do odpowiedniego wydziau edukacyjnego, dziki czemu otrzyma waciwe przeszkolenie. Wiesz, Ed, czuj, e on naprawd bdzie kim! Wnioskuj to na podstawie miny doktora Bisha. Kiedy weszam, wanie studiowa odczyty. Mia na twarzy dziwny wyraz. Jak by go tu okreli? - Szukaa odpowiedniego sowa. - No, prawie zachanny. By prawdziwie przejty. Zawsze tacy s, jeli chodzi o ich prac. On... - Mwic o nim, nie powinna uywa rodzaju mskiego. - No wiesz, Ed! Co ci napado? - Nic. - Ed pospnie spuci wzrok. - Mw dalej. - Poczyni wszelkie wysiki, aby rozwj Petera przebiega we waciwym kierunku. Przez cay czas jego pobytu przeprowadzane s testy umiejtnociowe. Nastpnie, w wieku okoo dziewiciu lat, zostanie przeniesiony do... - Dziewiciu! Dziewiciu lat? - Oczywicie. - Ale kiedy wrci do nas? - Ed, sdziam, e wiesz. Czy naprawd musz wyuszczy ci wszystko krok po kroku? - Boe, Janet! Przecie nie moemy czeka dziewi lat! - Ed wyprostowa si gwatownie. - W yciu o czym takim nie syszaem. Dziewi lat? Przecie do tego czasu bdzie prawie dorosy. - W tym sk. - Janet pochylia si ku niemu, opierajc na stole nagi okie. - Czas dorastania musi spdzi z nimi, a nie z nami. Pniej, kiedy ju doronie, kiedy utraci swoj plastyczno, wtedy bdziemy mogli nacieszy si nim do woli. - Pniej? Kiedy ukoczy osiemnacie lat? - Ed zerwa si na rwne nogi, odpychajc krzeso. - Jad tam i zabieram go. - Siadaj, Ed. - Janet spokojnie podniosa na niego wzrok, przerzucajc od niechcenia rk przez oparcie krzesa. - Siadaj i dla odmiany zachowuj si jak dorosy. - Czy to dla ciebie nic nie znaczy? Nie dbasz o to? - Oczywicie, e dbam. - Janet wzruszya ramionami. - Ale ta procedura jest konieczna. Inaczej dziecko nie rozwinie si we waciwy sposb. To dla jego dobra. Nie dla naszego. Nie istnieje po to, by nam dogodzi. Wolaby, aby wzrasta wrd sprzecznoci? Ed odsun si od stou. - Do zobaczenia. - Dokd idziesz?

- Id si przej. Nie znosz podobnych miejsc. Denerwuj mnie. Na razie. - Ed pody w kierunku wyjcia. Drzwi otworzyy si i wyszed na skpan w socu ulic. Zamruga, przyzwyczajajc wzrok do olepiajcego blasku. Wok niego maszeroway zastpy ludzi. Nic, tylko ludzie i wrzawa. Doczy do nich. Nie mg doj do siebie. Oczywicie, e wiedzia. Tkwio to gdzie na obrzeach jego wiadomoci. Nowe sposoby wychowywania dzieci. Jednak a do tej pory zdawao si to tak abstrakcyjne i oglne. Wcale go nie dotyczyo. Ani jego dziecka. Idc, opanowa si stopniowo. Te mi powd do zoci. Naturalnie Janet miaa racj. To dla dobra Petera. Nie istnia dla nich, jak piesek czy kotek. Domowe zwierz-przytulanka. Szkolenie przeprowadzano dla niego, a nie dla nich, celem rozwinicia umiejtnoci i penego wykorzystania drzemicego w nim potencjau. Mia zosta wyszkolony i uksztatowany. W tej dziedzinie roboty miay najwiksze pole do popisu. To one zdolne byy wyszkoli go wedle nakazw racjonalnej techniki, a nie emocjonalnego widzimisi. Roboty nie wpaday w zo. Roboty nie czepiay si i nie marudziy. Nie wrzeszczay na dziecko ani nie daway mu klapsw. Nie wydaway sprzecznych polece. Nie wiody midzy sob sporw ani nie posugiway si dzieckiem dla osignicia wasnych celw. No i przy wycznym kontakcie z robotami nie byo mowy o kompleksie Edypa. W gr nie wchodziy adne kompleksy. Dawno temu odkryto, e neurozy bray swj pocztek we wczesnym dziecistwie; ze sposobu, w jaki rodzice wychowywali potomstwo. Metod kar i nagrd egzekwowano okrelone typy zachowa, wskrzeszajc przy tym zahamowania i neurozy. Podstawow przyczyn znieksztaconego rozwoju bya subiektywna relacja pomidzy rodzicami a dzieckiem. Gdyby zatem wyeliminowa rodzicw jako czynnik sprawczy... Rodzice nie byli zdolni do obiektywnego traktowania swojego potomstwa. Ich stosunek niezmiennie opiera si na stronniczym i emocjonalnym podejciu. Punkt widzenia rodzica by z gruntu wypaczony. adne z rodzicw nie nadawao si na instruktora. Roboty za baday dziecko, analizoway jego potrzeby i zachcianki oraz testoway umiejtnoci i zainteresowania. Nie byy skonne na si dopasowywa dziecko do cile wyznaczonej roli. Miao ono poda wasn drog; stosownie do okrelonych naukowo indywidualnych potrzeb i zainteresowa. Ed doszed do rogu. Obok niego z szumem przetaczay si pojazdy. Z roztargnieniem zrobi krok do przodu. Rozleg si omot i trzask. Tu przed nim opuszczono kraty, odcinajc mu drog. Automatyczna kontrola bezpieczestwa. - Prosz uwaa, sir! - zabrzmia przenikliwy gos. - Przepraszam. - Ed cofn si. Kraty powdroway w gr. Poczeka na zmian wiate. To dla dobra Petera. Roboty zapewni mu waciwe szkolenie. Pniej, kiedy zakoczy etap wzrostu, kiedy utraci sw gitko i chonno... - Tak jest lepiej dla niego - wymamrota Ed. Powtrzy to na wp gono. Jacy ludzie spojrzeli na niego i poczerwienia. Oczywicie, e tak byo lepiej. Bez dwch zda. Osiemnacie. Nie mg przebywa z synem, dopki ten nie skoczy osiemnastu lat. Dopki nie bdzie prawie dorosy.

Zmieniy si wiata. Pogrony w mylach Ed pody za innymi, cile trzymajc si strefy bezpieczestwa. Dla Petera stanowio to najlepsze rozwizanie. Lecz osiemnacie lat to dugo. - Diabelnie dugo - mrukn Ed, marszczc brwi. - Zbyt dugo.

Doktor 2g-Y Bish bacznie lustrowa stojcego przed nim mczyzn. Klikn mechanizmem bankw pamici, zawajc identyfikacj obrazu, i przeskanowa wiele wartoci prawdopodobiestwa. - Pamitam pana, sir - powiedzia wreszcie doktor Bish. - To pan jest tym czowiekiem z Proximy. Z kolonii. Doyle, Edward Doyle. Zaraz, upyno troch czasu. To musi by ju... - Dziewi lat - podpowiedzia gronie Ed Doyle. - Dokadnie dziewi lat, niemal co do dnia. Doktor Bish zaoy rce. - Niech pan usidzie, panie Doyle. Czym mog panu suy? Jak si miewa pani Doyle? Niezwykle interesujca kobieta, o ile dobrze pamitam. Odbylimy zachwycajc rozmow w trakcie porodu. Jak... - Doktorze Bish, czy pan wie, gdzie jest mj syn? Doktor Bish z namysem postuka palcami w wypolerowan powierzchni mahoniowego biurka. Lekko przymkn oczy, spogldajc w dal. - Tak. Wiem, gdzie jest paski syn, panie Doyle. Ed Doyle odpry si wyranie. - To wietnie. - Oddychajc z ulg, kiwn gow. - Dokadnie wiem, gdzie przebywa paski syn. Jaki rok temu umieciem go w Badawczej Stacji Biologicznej Los Angeles. Przechodzi tam specjalne szkolenie. Paski syn, panie Doyle, wykazuje wyjtkowe zdolnoci. miem twierdzi, e naley do nielicznych, bardzo nielicznych osb, u ktrych stwierdzilimy ogromne moliwoci. - Czy mog go zobaczy? - Zobaczy? Co pan przez to rozumie? Doyle opanowa si z wysikiem. - Chyba wyraam si jasno. Doktor Bish potar szczk. Jego mzg zaszumia na najwyszych obrotach. Kiedy spoglda na mczyzn, nastpi zwikszony dopyw mocy. - Czy chce go pan obejrze? Oto jedno z moliwych znacze. Czy raczej porozmawia z nim? Niekiedy uywa si tego sowa na okrelenie bardziej bezporedniego kontaktu. To szerokie

pojcie. - Chc z nim pomwi. - Rozumiem. - Bish powoli wycign z pojemnika na biurku jakie formularze. - Oto kilka rutynowych dokumentw, ktre oczywicie naley uprzednio wypeni. Jak dugo chciaby pan z nim rozmawia? Ed Doyle utkwi nieruchome spojrzenie w agodnym obliczu doktora Bisha. - Kilka godzin. Na osobnoci. - Na osobnoci? - Bez adnych robotw wok. Doktor Bish nie odpowiedzia. Pogadzi trzymane dokumenty i zagi paznokciem brzegi. - Panie Doyle - rzek ostronie. - Nie jestem pewien, czy paski stan emocjonalny pozwala na spotkanie z synem. Dopiero co przyby pan z kolonii? - Wyleciaem z Proximy trzy tygodnie temu. - Czyli wanie zjawi si pan w Los Angeles? - Tak. - I przyjecha pan na spotkanie z synem? Czy ma pan co innego do zaatwienia? - Przyjechaem po syna. - Panie Doyle, Peter osign bardzo krytyczne stadium. Niedawno zosta przeniesiony do Stacji Biologicznej celem bardziej zaawansowanego przeszkolenia. Jak do tej pory nauka miaa charakter oglny, zwany przez nas etapem niezrnicowania. Niedawno wkroczy w now faz. W cigu ostatnich szeciu miesicy Peter rozpocz zaawansowan prac w swojej okrelonej dziedzinie, czyli chemii organicznej. Bdzie... - Jakie Peter ma zdanie na ten temat? Bish zmarszczy brwi. - Nie rozumiem, sir. - Jak on si czuje? Czy otrzymuje to, czego pragnie? - Panie Doyle, przed paskim synem rysuje si perspektywa zostania jednym z wiodcych biochemikw wiata. Przez cay czas powicony pracy nad rozwojem ludzi nie natknlimy si na bardziej zintegrowan zdolno przyswajania danych, konstrukcji teorii czy formuowania materiau ni ta, ktr ma paski syn. Wszystkie testy wskazuj na to, e dotrze do granic moliwoci wybranej dziedziny. To jeszcze dziecko, panie Doyle, ale to wanie dzieci maj podlega szkoleniu. Doyle wsta.

- Niech pan mi powie, gdzie mog go znale. Porozmawiam z nim przez dwie godziny i ostateczn decyzj pozostawi jemu. - Ostateczn decyzj? Doyle z caej siy zacisn zby. Wsun rce w kieszenie. Na jego rozpalonej twarzy maloway si zawzito i determinacja. W cigu ostatnich dziewiciu lat znacznie przyty, sta si krpy i rumiany. Rzednce wosy posiwiay. Odzie bya zmita i niewiea. Caa jego posta tchna niezomnym uporem. Doktor Bish westchn. - Niech bdzie, panie Doyle. Oto paskie papiery. Prawo zezwala panu patrze na syna w sytuacji, gdy zoy pan odpowiednie podanie. Skoro zakoczy ju etap niezrnicowania, moe pan te z nim rozmawia, ale najwyej dziewidziesit minut. - Na osobnoci? - Moe pan na ten czas zabra go poza teren Stacji. - Doktor Bish popchn papiery w kierunku Doylea. - Prosz je wypeni; wtedy zawoam Petera. Utkwi spojrzenie w stojcym naprzeciw niego mczynie. - Mam nadziej, e pamita pan, i jakiekolwiek dowiadczenie emocjonalne na tym krytycznym etapie moe w znacznym stopniu wpyn na zahamowanie jego rozwoju. Obra ju swoje pole dziaania, panie Doyle. Naley pozwoli mu poda wytyczonym szlakiem bez przeszkd w postaci blokw sytuacyjnych. W cigu caego okresu szkolenia Peter pozostawa w kontakcie z naszym personelem technicznym. Nie nawyk do obcowania z ludmi. Dlatego niech pan bdzie askawy uwaa. Doyle nie odpowiedzia. Chwyci papiery i wycign piro. Kiedy dwa roboty wyprowadziy Petera z masywnego, betonowego budynku Stacji i zostawiy go kilka jardw od samochodu Eda, ten prawie nie pozna syna. Otworzy drzwi. - Pete! - Serce bolenie walio mu w piersi. Patrzy, jak syn podchodzi do samochodu, mruc oczy w blasku soca. Dochodzia czwarta po poudniu. Przez parking przetoczy si wty powiew, szeleszczc papierami i kawakami wiru. Peter sta bez ruchu, prostujc swoj szczup sylwetk. Mia due, brzowe oczy, podobne do oczu Eda. Jego wosy byy jasne, bardziej jak wosy Janet. Jednak mocno zarysowany podbrdek nosi lady podobiestwa do podbrdka Eda. Ed umiechn si do niego. Dziewi lat. Mino dziewi lat od chwili, gdy mechaniczny sanitariusz unis pokryw znad metalowego naczynia, by pokaza mu pomarszczonego noworodka, czerwonego niczym ugotowany homar. Peter wyrs. Ju nie by maym dzieckiem. By modym chopakiem, dumnym i wyprostowanym, o wyranych rysach i uwanym, przenikliwym spojrzeniu. - Pete - powtrzy Ed. - Jake si miewasz?

Chopiec przystan przy drzwiach samochodu. Zmierzy Eda opanowanym spojrzeniem. Jego oczy rozbysy, kiedy oglda samochd, kierowc robota i przysadzistego mczyzn w wygniecionym garniturze, ktry nie przestawa sa w jego stron nerwowych umiechw. - Wsiadaj. Wchod do rodka. - Ed zrobi mu miejsce. - Dalej. Musimy odwiedzi wiele miejsc. Chopiec ponownie przenis na niego wzrok. Naraz Ed zda sobie spraw ze swojego workowatego garnituru, brudnych butw i nie ogolonego podbrdka. Obla si rumiecem i z zakopotaniem otar czoo czerwon chustk. - Dopiero co wysiadem ze statku, Pete. Wrciem z Proximy. Nie miaem czasu, aby si przebra i odwiey. To duga podr. Peter kiwn gow. - 4,3 lat wietlnych, prawda? - Podr trwa trzy tygodnie. Wsiadaj. Nie masz zamiaru wsi? Peter opad na siedzenie obok niego. Ed zatrzasn drzwi. - Jedziemy. - Samochd ruszy z miejsca. - Zawie nas... - Ed wyjrza przez okno. - Tam. Niedaleko wzgrza. Poza miasto. - Zwrci si do Petera. - Nie cierpi duych miast. Trudno mi do nich przywykn. - W koloniach nie spotyka si duych miast, prawda? - mrukn Pete. - Odwyke od ycia miejskiego. Ed opar si wygodnie. Jego serce powoli zaczynao bi normalnym rytmem. - Nie, w gruncie rzeczy sytuacja wyglda zupenie na odwrt, Pete. - Jak to? - Poleciaem na Proxime, poniewa nie znosiem miast. Peter nie odpowiedzia. Samochd poda stalow autostrad w kierunku wzgrz. Tu pod nimi rozciga si wielki i odpychajcy budynek Stacji, niczym sterta cementowych cegie. Szos jechao niewiele pojazdw. Obecnie wikszo transportu odbywaa si drog powietrzn. Samochodw ldowych byo coraz mniej. Droga wyrwnaa si. Jechali wzdu przeczy. Po obu stronach rosy drzewa i krzewy. - adnie tu - stwierdzi Ed. - Tak. - Jak... jak ci si wiedzie? Dawno ci nie widziaem. Waciwie to tylko raz. Tu po tym, jak przyszede na wiat. - Wiem. Twoje odwiedziny s wpisane w archiwa.

- Dobrze sobie radzisz? - Tak. Dosy dobrze. - Traktuj ci jak naley? - Oczywicie. Po chwili Ed pochyli si do przodu. - Zatrzymaj tutaj - poleci kierowcy. Samochd zwolni, zjedajc na pobocze. - Sir, tu nie ma... - Nie szkodzi. Wypu nas. Dalej pjdziemy. Samochd zatrzyma si. Z ociganiem otwarto drzwi. Ed szybko wyskoczy na chodnik. Oszoomiony Peter z wolna pody za nim. - Gdzie my jestemy? - Nigdzie. - Ed zatrzasn drzwi. - Wracaj do miasta - nakaza kierowcy. - Nie bdziemy ci potrzebowa. Samochd odjecha. Ed przeszed na pobocze. Peter ruszy w lad za nim. Wzgrze opadao ku lecym w dole obrzeom miasta. W popoudniowym socu rozcigaa si pod nimi rozlega panorama olbrzymiej metropolii. Wycigajc rce na boki, Ed wzi gboki oddech. Zdj paszcz i przerzuci go przez rami. - Idziemy. - Skierowa si w d skarpy. - Tdy. - Dokd? - Na spacer. Zejdmy z tej cholernej szosy. Schodzili ostronie po zboczu, przytrzymujc si kp trawy i wystajcych z ziemi korzeni. Wreszcie dotarli do paskiego skrawka nieopodal duego jaworu. Ed rzuci si na ziemi, pochrzkujc i ocierajc pot z karku. - Tutaj. Usidmy tutaj. Peter usiad ostronie w pewnym oddaleniu od niego. Na niebieskiej koszuli Eda widniay plamy potu. Poluzowa krawat i rozpi konierzyk. Nastpnie zacz szpera po kieszeniach paszcza. Wyj fajk i tyto. Peter obserwowa, jak Ed napenia fajk i zapalaj wielk, siarkow zapak. - Co to takiego? - wymamrota. - To? Moja fajka. - Ed umiechn si, ssc ustnik. - Czy nigdy nie widziae fajki?

- Nie. - To dobra rzecz. Zdobyem j podczas pierwszej wizyty na Proximie. Dawne dzieje, Pete. To si zdarzyo dwadziecia pi lat temu. Miaem wtedy zaledwie dziewitnacie lat. Byem mniej wicej dwa razy starszy od ciebie. Schowa tyto i pooy si, pochony go wspomnienia. - Zaledwie dziewitnacie lat. Pojechaem tam jako hydraulik. Naprawiaem bd sprzedawaem urzdzenia, kiedy nadarzya si okazja. Hydraulika Terraska. Jedna z tych duych reklam, ktre si niegdy widywao. Nieograniczone moliwoci. Dziewicze ldy. Zarb milion. Zoto na ulicach. - Ed parskn miechem. - I jak dae sobie rad? - Niele. Wcale niele. Wiesz, teraz obsuguj cay ukad Proximy. Prowadzimy naprawy, konserwacj, budujemy. Pracuje dla mnie szeciuset ludzi. To zabrao sporo czasu. I wcale nie przyszo atwo. - Nie. - Godny? Peter odwrci si. - Co? - Pytam, czy jeste godny? - Ed wyj z kieszeni paszcza brunatny pakunek i rozwin go. Mam jeszcze par kanapek z podry. Kiedy wracam z Proximy, zawsze zabieram ze sob prowiant. Nie lubi kupowa w jadodajniach. Zdzieraj tam z czowieka skr. - Wycign ku niemu zawinitko. - Chcesz jedn? - Nie, dzikuj. Ed wyj kanapk i zabra si do jedzenia. Jad nerwowo, co chwila zerkajc na syna. Peter siedzia w milczeniu, spoglda przed siebie pustym wzrokiem. Jego gadka twarz nie wyraaa adnych uczu. - Wszystko w porzdku? - zapyta Ed. - Tak. - Chyba nie jest ci zimno, co? - Nie. - eby tylko si nie przezibi. Na wprost nich przemkna wiewrka i pobiega w kierunku jaworu. Ed rzuci jej kawaek kanapki. Wiewrka oddalia si nieco, po czym powoli wrcia. Stanwszy na tylnych apkach, zmierzya ich gniewnym wzrokiem i zakoysaa puszystym szarym ogonem. Ed rozemia si.

- Spjrz tylko na ni. Widziae kiedy wiewirk? - Chyba nie. Zwierz umkno, unoszc ze sob zdobycz. Znikno wrd poszycia i krzeww. - W okolicach Proximy nie ma wiewirek - owiadczy Ed. - Nie. - Mio raz na jaki czas wrci na Terr. Zobaczy to, co stare i dobrze znane. Cho i to przemija. - Przemija? - Tak. Ulega zniszczeniu. Terra podlega cigym zmianom. - Ed machn rk w kierunku zbocza. - I to przeminie ktrego dnia. Wytn drzewa. Potem wyrwnaj powierzchni. Kiedy skasuj ca przecz i wywioz, by uy jej do wypenienia jakich obszarw wzdu wybrzea. - To wykracza poza nasz zakres - powiedzia Peter. - Sucham? - Nie otrzymuj tego rodzaju wiadomoci. Chyba doktor Bish ci powiedzia. Zajmuj si biochemi. - Wiem - mrukn Ed. - Powiedz mi, jakim cudem wpltae si w to dziwactwo? Biochemia? - Testy wykazay, e przejawiam w tym kierunku pewne zdolnoci. - I lubisz to, co robisz? - Co za dziwne pytanie. Oczywicie, e lubi. To zajcie, do ktrego si nadaj. - Dla mnie to mieszne, aby wdraa w podobne sprawy dziewicioletniego dzieciaka. - Dlaczego? - Boe, Pete. Kiedy ja miaem dziewi lat, rozbijaem si po miecie. Niekiedy spdzaem czas w szkole, cho czciej poza ni, wczc si to tu, to tam. Bawiem si. Czytaem. I bez przerwy zagldaem na pola wyrzutni rakietowych. - Zamyli si. - Robiem mas rzeczy. Po ukoczeniu szesnastu lat wyskoczyem na Marsa i zabawiem tam jaki czas. Potem Ganimedes. W owym czasie by doszcztnie zapchany, nie byo mowy o jakiejkolwiek pracy. Z Ganimedesa poleciaem na Proxime. Ju podczas drogi, na duym frachtowcu, napracowaem si za wszystkie czasy. - Zostae na Proximie? - Jasne, e tak. Tam znalazem to, czego szukaem. To cakiem przyjemne miejsce. Teraz, jak wiesz, szykujemy si do rozpoczcia pracy na Syriuszu. - Ed wypry si dumnie. - Rynek zbytu w tamtejszym ukadzie jest nie do pogardzenia. To obszar o maej sprzeday detalicznej i niewielu punktach serwisowych.

- Syriusz jest oddalony od Soca o 8,8 lat wietlnych. - To znaczna odlego. Siedem tygodni drogi std. Cika harwka. Roje meteorytw. Przez ca drog jest naprawd gorco. - Wyobraam sobie. - Wiesz, co wymyliem? - Ed obrci do syna twarz oywion nadziej i entuzjazmem. Dugo si nad tym zastanawiaem. Pomylaem sobie, e chyba tam polec. Na Syriusza. To dobra okazja. Sam opracowaem plan oparty na zaoeniach zgodnych z cechami ukadu. Peter kiwn gow. - Pete... - Tak? - Mylisz, e to mogoby ci zaciekawi? Polecie na Syriusza i troch si rozejrze? To dobre miejsce. Cztery nie tknite planety. Mnstwo miejsca, cae mile do zagospodarowania. Klify i gry. Oceany. I wok ani ywej duszy, prcz garstki kolonizatorw z rodzinami, budowniczych. Rozlege, paskie rwniny. - Co wedug ciebie znaczy: zaciekawi? - No... eby tam pojecha. - Ed zblad. Wykrzywi nerwowo usta. - Sdziem, e miaby ochot skoczy tam ze mn i sam zobaczy. Bardzo przypomina Proxime sprzed dwudziestu piciu lat. Jest przyjemny i czysty. adnych miast. Peter umiechn si. - Dlaczego si umiechasz? - Tak sobie. - Peter raptownie wsta z miejsca. - Jeli mamy dotrze na Stacj pieszo, lepiej ruszajmy w drog. Co ty na to? Robi si pno. - Jasne. - Ed podnis si z wysikiem. - Jasne, no ale... - Kiedy znw zawitasz w Ukadzie Sonecznym? - Znw? - Ed ruszy za synem. Peter wspina si na wzgrze w kierunku autostrady. Zwolnij troch, dobrze? Peter zwolni. Ed doczy do niego. - Nie wiem, kiedy wrc. Nie bywam tu zbyt czsto. Nic mnie tu nie trzyma, zwaszcza od czasu separacji z Janet. Tak naprawd sprowadzio mnie tu... - Tdy. - Peter wszed na drog. Ed, dyszc, usiowa dotrzyma mu kroku, wiza przy tym krawat i wkada paszcz. - Peter, powiedz co. Poleciaby ze mn? Nie chciaby rzuci okiem na Syriusza? To naprawd ciekawe miejsce. Moglibymy razem pracowa. Tylko my dwaj. Jeli chcesz.

- Przecie mam ju swoj prac. - Masz na myli t cholern chemi? Peter znw si umiechn. Ed najey si, raptownie poczerwienia na twarzy. - Dlaczego si umiechasz? - zapyta. Syn nie odpowiedzia. - O co ci chodzi? Co ci tak strasznie bawi? - Nic - odrzek Peter. - Nie denerwuj si. Czeka nas duga droga. - Lekko przyspieszy, stawia rwne, pewne kroki. - Robi si pno. Nie mamy czasu do stracenia.

Doktor Bish popatrzy na zegarek, podcigajc do gry rkaw mary - Ciesz si, e wrcie. - Odesa samochd - mrukn Peter. - Musielimy wraca od wzgrza na piechot. Na dworzu zapad zmierzch. Wzdu szeregw budynkw i laboratoriw Stacji automatycznie zapalay si wiata. Doktor Bish wsta zza biurka. - Podpisz to, Peter. Na dole tego formularza. Peter podpisa. - Co to jest? - Potwierdzenie, e wizyta odbya si zgodnie z reguami prawnymi. Nie prbowalimy nijak temu przeciwdziaa. Peter odda dokument. Bish doczy go do pozostaych. Chopiec skierowa si ku wyjciu. - Pjd do kafeterii na kolacj. - Nic nie jade? - Nie. Zaoywszy rce, doktor Bish zmierzy chopca uwanym spojrzeniem. - No i? - zapyta. - Co o nim mylisz? Widziae ojca po raz pierwszy. To musiao by dla ciebie dziwne dowiadczenie. Przez cay czas obracasz si jedynie wrd nas. - Byo... niezwyke. - Jakie wraenia? Czy co szczeglnie przykuo twoj uwag? - Bardzo podlega emocjom. Przez wszystko, co mwi lub robi, przebijaa wyrana

stronniczo. Tkwi w nim praktycznie jednolite znieksztacenie. - Co jeszcze? Peter zawaha si, stajc w drzwiach. Na jego twarzy pojawi si umiech. - Jedna rzecz. - Co takiego? - Zwrciem uwag na... - Peter wybuchn miechem - ...na unoszc si wok niego intensywn wo. Wyczuwalny w trakcie caej rozmowy mdlcy zapach. - Obawiam si, e to dotyczy ich wszystkich - odpar doktor Bish. - Wydzielina pewnych gruczow skrnych, usuwane z krwi nieczystoci. Kiedy spdzisz z nimi wicej czasu, wkrtce do tego przywykniesz. - Czy w ogle musz spdza z nimi czas? - Naleysz do ich rasy. Jake inaczej miaby z nimi pracowa? Wanie taki jest cel twojego szkolenia. Kiedy ju nauczymy ci wszystkiego, wwczas... - Przypomniao mi si co. W zwizku z mdlcym zapachem. Przez cay czas jego wizyty nie mogem przesta o nim myle, prbowaem go z czym skojarzy. - Czy teraz potrafisz go zidentyfikowa? Peter pogry si w gbokim namyle, marszczy z wysikiem drobn twarz. Doktor Bish czeka cierpliwie przy swoim biurku ze skrzyowanymi na piersi rkami. Automatyczny system grzewczy przestawi si na funkcj nocn i wypeni gabinet dryfujcym wok nich powiewem. - Mam! - wykrzykn nagle Peter. - No i? - Zwierzta w pracowni biologicznej wydzielaj dokadnie t sam wo. Pachnia tak samo jak zwierzta dowiadczalne. Popatrzyli na siebie, mechaniczny lekarz i obiecujcy mody chopiec. Wymienili porozumiewawcze, konspiracyjne umiechy. Umiechy pene zrozumienia. - Chyba wiem, co masz na myli - powiedzia doktor Bish. - W gruncie rzeczy wiem dokadnie, co masz na myli.

PEWNE FORMY YCIA

Joan, na mio bosk! Pomimo gonika Joan Clarke wyczua w gosie ma nut irytacji. Y Wstaa z ustawionego przed widekranem krzesa i popieszya do sypialni. Bob wciekle buszowa w szafie, zrywajc z wieszakw paszcze i garnitury i rzucajc je na ko. Jego twarz pona z irytacji. - Czego szukasz? - Swojego munduru. Gdzie on jest? Czy nie tutaj? - Oczywicie, e tak. Zaraz sprawdz. Ponuro ustpi jej z drogi. Wyminwszy go, Joan uruchomia automatyczny sorter i przystpia do przegldu obracajcego si na wprost niej rzdu ubra. By wczesny poranek, okoo godziny dziewitej. Niebo przybrao intensywnie bkitn barw. Na horyzoncie nie byo wida ani jednej chmurki. Nasta ciepy, wiosenny, kwietniowy dzie. W wyniku wczorajszych opadw grunt by mokry i czarny. Z parujcej gleby zaczynay gdzieniegdzie wychodzi zielone pdy. Chodnik pociemnia od wilgoci. Rozlege trawniki poyskiway w blasku soca. - Oto i on. - Joan wyczya sorter. Chwycia mundur i podaa mowi. - Nastpnym razem nie denerwuj si tak. - Dziki. - Umiechn si z zakopotaniem. Wygadzi rk bluz. - Spjrz tylko, jest caa wygnieciona. Mylaem, e zaniesiesz j do prania. - Nic nie szkodzi. - Joan nastawia automatyczne cielenie ka. Mechanizm wygadzi przecierada i koce, ukadajc je na miejsce. Delikatnie okry narzut poduszki. - Chwil j ponosisz i bdzie prezentowa si bez zarzutu. Bob, jeste najbardziej gderliwym czowiekiem, jakiego znam. - Przepraszam, kochanie - mrukn. - Co si stao? - Joan podesza do niego i pooya mu do na ramieniu. - Martwisz si czym? - Nie. - Powiedz. Bob zacz rozpina mundur. - To nic wanego. Nie chciaem zawraca ci gowy. Wczoraj Erickson zadzwoni do mnie do pracy, aby zakomunikowa, e ponownie powouj mj oddzia. Wyglda na to, e obecnie wzywaj dwie grupy naraz. Sdziem, e przez nastpne p roku bd mia spokj. - Ach, Bob! Dlaczego mi nie powiedziae?

- Dugo rozmawiaem z Ericksonem. Na mio bosk! - mwi mu. - Przecie dopiero co byem wzywany. Wiem o tym, Bob - on mi na to. - Diabelnie mi przykro, ale nic nie mog na to poradzi. Jedziemy na tym samym wzku. Tak czy inaczej, to nie potrwa dugo. Niebawem si z tym uporamy. Wszystko z powodu tych Marsjan. Maj na ich punkcie kompletnego bzika. Tyle mi powiedzia. W ogle by w porzdku. Jak na Organizatora Sektorowego, Erickson to cakiem miy go. - Kiedy... kiedy bdziesz musia pojecha? Bob popatrzy na zegarek. - Do poudnia powinienem zjawi si na lotnisku. To daje mi trzy godziny. - Kiedy wrcisz? - Och, pewnie za par dni... jeli wszystko pjdzie jak trzeba. Wiesz, jak to jest. Rnie bywa. Pamitasz zeszy padziernik, kiedy nie byo mnie przez cay tydzie? Ale to wyjtek. Obecnie tak czsto wymieniaj oddziay, e zanim na dobre zaczniesz, ju moesz wraca. Od strony kuchni nadszed Tommy. - Co sycha, tato? - Zauway mundur. - No prosz, znowu wzywaj twj oddzia? - Zgadza si. Na twarzy nastolatka wykwit szeroki, rozradowany umiech. - Bdziesz bra udzia w sprawie marsjaskiej? ledziem j na widekranie. Ci Marsjanie wygldaj jak zwizana do kupy gar chwastw. Z nimi poradzicie sobie bez trudu. Bob ze miechem grzmotn syna w plecy. - Sam im to powiedz, Tommy. - auj, e nie mog jecha. Wyraz twarzy Boba uleg raptownej zmianie. Jego spojrzenie stao si twarde jak kamie. - Nieprawda, synu. Nie mw tak. Zapada krpujca cisza. - Nie miaem niczego zego na myli - wymamrota Tommy. Bob rozemia si lekko. - Daj spokj. A teraz zmykajcie std, bo chc si przebra. Joan i Tommy wyszli z pokoju. Drzwi zasuny si. Bob ubiera si pospiesznie, rzuca na ko szlafrok i piam i wciga ciemnozielony mundur. Zasznurowa buty i otworzy drzwi. Joan wydobya z pawlacza walizk.

- Bierzesz j, prawda? - zapytaa. - Dzikuj. - Bob podnis walizk. - Chodmy do samochodu. - Siedzcy przed widekranem Tommy rozpoczyna szkolne zajcia. Na ekranie z wolna toczya si lekcja biologii.

Bob i Joan zeszli po schodkach i podyli ciek w stron zaparkowanego na skraju drogi samochodu. Drzwi otworzyy si przed nimi. Bob wrzuci do rodka walizk i usiad za kierownic. - Po co waciwie musimy walczy z Marsjanami? - zapytaa nieoczekiwanie Joan. Powiedz mi, Bob. Wyjanij mi - dlaczego. Bob zapali papierosa. Wypuci do kabiny szarawy kb dymu. - Dlaczego? Wiesz rwnie dobrze jak ja. - Wycign rk i poklepa solidn desk rozdzielcz samochodu. - Dlatego. - Co masz na myli? - Mechanizm kontrolny wymaga zastosowania rexeroidu, a jedyne zoa w caym ukadzie mieszcz si na Marsie. Jeeli stracimy Marsa, stracimy i to. - Przesun doni po owietlonej tablicy. - A jeli stracimy to, w jaki sposb bdziemy przemieszcza si z miejsca na miejsce? Odpowiedz mi. - Nie moglibymy powrci do sterowania rcznego? - Dziesi lat temu, owszem. Lecz dziesi lat temu jedzilimy z prdkoci nie przekraczajc stu mil na godzin. W tej chwili aden czowiek by tego nie wytrzyma. Nie moemy wrci do sterowania rcznego, nie zwalniajc obecnego tempa. - A to czemu? Bob si rozemia. - Kochanie, od miasta dzieli nas dziewidziesit mil. Czy naprawd uwaasz, e zachowabym prac, jadc z szybkoci trzydziestu piciu mil na godzin? Cae ycie spdzibym na drodze. Joan milczaa. - Widzisz, musimy mie to wistwo... ten cay rexeroid. Umoliwia funkcjonowanie naszego sprztu kontrolnego. Jestemy od niego zaleni. Potrzebujemy go. Musimy prowadzi na Marsie prace wydobywcze. Nie moemy pozwoli sobie na to, aby Marsjanie odcili nam dostp do rexeroidu. Rozumiesz? - Rozumiem. W zeszym roku chodzio o wenusjask rud kryonu. Musielimy j mie. Tak wic pojechae walczy na Wenus. - Kochanie, bez kryonu ciany naszych domw nie utrzymayby staej temperatury. Kryon jest jedyn nieoywion substancj w ukadzie, ktra dopasowuje si do zmian temperatury. Przecie... przecie wszyscy musielibymy wrci do piecw podogowych. Cakiem jak mj

dziadek. - A dwa lata temu w gr wchodzi lonolit z Plutona. - Lonolit to jedyna znana substancja przydatna do tworzenia bankw pamici w naszych kalkulatorach. To jedyny metal z trwaymi waciwociami. Bez niego stracilibymy wszystkie nasze urzdzenia komputerowe. Sama wiesz, jak daleko zaszlibymy bez nich. - Naturalnie. - Kochanie, przecie wiesz, e nie chc jecha. Ale musz. Wszyscy musimy. - Machn rk w kierunku domu. - Chciaaby z tego zrezygnowa? Wrci do dawnych czasw? - Nie. - Joan odsuna si od samochodu. - Dobrze, Bob. Wobec tego do zobaczenia za dzie lub dwa? - Mam nadziej. Wkrtce powinno by po kopocie. Powoano wikszo oddziaw nowojorskich. Oddziay z Oslo i Berlina ju tam s. To nie potrwa dugo. - Powodzenia. - Dziki. - Bob zamkn drzwi. Silnik uruchomi si automatycznie. - Poegnaj ode mnie Tommyego. Samochd odjecha, kierowany automatycznym pulpitem sterowania sprawnie wczy si w ruch pdzcych autostrad pojazdw. Joan spogldaa za nim, dopki nie znikn wrd bezkresnej wstgi suncych ku odlegemu miastu byszczcych metalowych karoserii. Nastpnie powoli wrcia do domu.

Bob nie wrci z wyprawy na Marsa, przez co, oglnie mwic, Tommy sta si panem domu. Joan uzyskaa dla niego zwolnienie ze szkoy i wkrtce zacz pracowa jako technik laboratoryjny dla oddalonego o kilka mil Rzdowego Projektu Badawczego. Bryan Erickson, Organizator Sektorowy, zajrza ktrego wieczoru, aby sprawdzi, jak im si wiedzie. - Przytulne mieszkanko - stwierdzi Erickson, przechadzajc si dokoa. Tommy napcznia z dumy. - Prawda? Prosz usi i czu si jak w domu. - Dzikuj. - Erickson zajrza do kuchni. Trway tam wanie przygotowania do wieczornego posiku. - Co za kuchnia. Tommy stan u jego boku. - Widzi pan ten przyrzd na piecu? - Do czego suy?

- To nasz kuchenny selektor. Codziennie ukada nowe kombinacje. Nie musimy trudzi si wymylaniem potraw. - Niesamowite. - Erickson zerkn na Tommyego. - Niele sobie radzisz. Joan podniosa gow znad widekranu. - Na tyle, na ile mona by tego oczekiwa. - Jej gos by matowy i pozbawiony ycia. Erickson chrzkn. Wrci do pokoju. - C, chyba bd ucieka. - Po co pan przyszed? - zapytaa Joan. - Waciwie po nic, pani Clarke. - Erickson przystan w drzwiach; masywny, blisko czterdziestoletni mczyzna o czerwonej twarzy. - Ach, chodzi o jedno. - Co mianowicie? - spytaa pozbawionym emocji gosem. - Tommy, wypenie ju kart jednostki sektorowej? - Kart jednostki sektorowej! - Wedug prawa masz zosta zarejestrowany jako cz tego sektora... mojego sektora. Sign do kieszeni. - Mam przy sobie kilka pustych kart. - Rany! - rzuci z lekkim przestrachem Tommy. - Tak prdko? Mylaem, e musz najpierw skoczy osiemnacie lat. - Zmienili zasady. Na Marsie dostalimy solidne cigi. W kilku sektorach stwierdzono niedobory. Od dzi naley przedsiwzi rodki zaradcze. - Erickson umiechn si dobrodusznie. - Wiesz, to porzdny sektor. wiczenia i testowanie nowego sprztu to nie lada zabawa. Wreszcie nakoniem Waszyngton do dostarczenia nam caego szwadronu nowych dwusilnikowcw bojowych. Kady mczyzna w moim sektorze bdzie z takiego korzysta. Oczy Tommyego rozbysy. - Naprawd? - Poza tym kady uytkownik moe zabra go sobie do domu na weekend. Mgby zaparkowa go na trawniku. - Mwi pan serio? - Tommy usiad przy biurku. Ochoczo wypeni kart. - Tak, zabaw mamy przedni - wymamrota Erickson. - Pomidzy jedn wojn a drug - wtrcia cicho Joan. - Co pani mwia, pani Clarke? - Nic.

Erickson przyj wypenion kart. Schowa j do portfela. - A tak przy okazji... - powiedzia. Tommy i Joan obrcili si w jego stron. - Przypuszczam, e ledzilicie na widekranie przebieg wojny o gleko. Pewnie jestecie dobrze zorientowani w temacie. - Wojny o gleko? - Wszystkie nasze zasoby gleko otrzymujemy z Callisto. Wytwarzany jest ze skr pewnych gatunkw zwierzt. C, ostatnio mielimy may problem z tubylcami. Twierdz oni... - Co to jest gleko? - przerwaa twardo Joan. - Jest to tworzywo, dziki ktremu pani frontowe drzwi staj otworem wycznie przed pani. Jest czuy na pani cinienie. Robi go z pewnych zwierzt. Cisza, ktra zapada po ostatnich sowach, naleaa do tych, ktre mona ci noem. - Pjd ju. - Erickson ruszy ku wyjciu. - Do zobaczenia na nastpnej sesji treningowej, Tom. Zgoda? - Otworzy drzwi. - Zgoda - mrukn Tommy. - Dobranoc. - Erickson wyszed, zamykajc za sob drzwi.

- Ale ja musz jecha! - wykrzykn Tommy. - Dlaczego? - Jedzie cay sektor. Tak trzeba. Joan wyjrzaa przez okno. - To nie w porzdku. - Ale jeli nie pojedziemy, utracimy Callisto. A jeli utracimy Callisto... - Wiem. Wwczas bdziemy musieli paradowa z kluczami do drzwi. Jak nasi dziadkowie. - Wanie. - Tommy wypi pier i okrci si. - Jak wygldam? Joan nie odpowiedziaa. - Jak wygldam? Czy wygldam jak naley? W ciemnozielonym mundurze Tommy prezentowa si nienagannie. By o wiele przystojniejszy od Boba, szczupy i wyprostowany. Bob ostatnio zacz przybiera na wadze. Przerzedziy mu si wosy. Wosy Tommyego byy czarne i gste. Policzki pony mu

podnieceniem, niebieskie oczy byszczay. Naoy kask i zapi pasek. - Dobrze? - zapyta. Joan skina gow. - Tak. - Pocauj mnie na do widzenia. Wyjedam na Callisto. Wrc za kilka dni. - Do widzenia. - Nie wydajesz si najszczliwsza. - Bo nie jestem - odpara Joan. - Wcale nie jestem szczliwa. Tommy co prawda wrci z Callisto, lecz podczas wojny trektonowej na Europie co popsuo si w jego dwusilnikowcu bojowym i jednostka powrcia bez niego. - Trekton - pospieszy z wyjanieniem Bryan Erickson - uywany jest do przewodw widekranowych. Peni niezwykle wan funkcj, Joan. - Rozumiem. - Zdajesz sobie spraw ze znaczenia widekranu. Dziki niemu przekazywane s informacje. Dzieci si z niego ucz. A wieczorami kanay rozrywkowe dostarczaj nam dobrej zabawy. Chyba nie chcesz, abymy cofnli si do... - Nie, nie... oczywicie, e nie. Przepraszam. - Joan machna rk i do pokoju wlizgn si stolik do kawy z parujcym dzbankiem na blacie. - mietanki? Cukru? - Tylko cukru, dzikuj. - Erickson wzi swoj filiank i usiad na tapczanie, upi yk i wymiesza. W domu panowaa cisza. By pny wieczr, okoo jedenastej. Opuszczono story. Z rogu dochodzi przytumiony szum widekranu. wiat na zewntrz spowijaa ciemno, panowa bezruch, wyjwszy lekki powiew wiatru szeleszczcego wrd rosncych na skraju podwrza cedrw. - Jakie wieci z frontw? - zapytaa po chwili Joan, odchylajc si do tyu i wygadzajc spdnic. - Z frontw? - Erickson zastanowi si. - C, pewien postp w wojnie o iderium. - Gdzie to jest? - Na Neptunie. Iderium mamy z Neptuna. - Do czego uywa si iderium? - Gos Joan by niewyrany i daleki, jak gdyby dobiega z oddali. Napita twarz przybraa odcie bieli na podobiestwo maski, ktra przylgna i zza ktrej kobieta obserwowaa wiat. - Wszystkie urzdzenia medialne wymagaj uycia iderium - wyjani Erickson. - Okadzina z tego tworzywa umoliwia rwnoczesne ledzenie wydarze i przesyanie ich na widekrany. Bez iderium musielibymy wrci do samodzielnego spisywania i skadania sprawozda. To pocignoby za sob osobiste uprzedzenia i odchylenia od prawdy. Produkowane dziki iderium

urzdzenia medialne s bezstronne. Joan kiwna gow. - Co jeszcze? - Niewiele. Mwi si, e na Merkurym przypuszczalnie wybuchnie jaki konflikt. - Czego dostarczaj z Merkurego? - Stamtd pochodzi ambrolina, ktr wykorzystuje si we wszystkich rodzajach selektorw. Na przykad selektor w twojej kuchni, ten, co tworzy kombinacje na kolejne posiki, powsta dziki ambrolinie. Joan spogldaa pustym wzrokiem w swoj filiank. - Czy Merkurianie... atakuj nas? - Miay miejsce zamieszki, agitacje czy co w tym stylu. Ju powoano cz jednostek sektorowych. Moskiewsk i parysk. Przypuszczam, e to potne jednostki. Po chwili Joan odezwaa si: - Wiesz co, Bryan, czuj, e jednak sprowadzi ci tu jaki konkretny powd. - Ale skd. Na jakiej podstawie tak twierdzisz? - Po prostu czuj. O co chodzi? Dobroduszne oblicze Ericksona oblao si rumiecem. - Bystra jeste, Joan. W gruncie rzeczy istotnie po co przyszedem. - Mianowicie? Erickson sign do kieszeni paszcza i wyj z niej kopi dokumentu. Poda j Joan. - Zrozum, to nie mj pomys. Jestem tylko pionkiem w tej grze. - Nerwowo zagryz wargi. To rezultat dotkliwych strat poniesionych w wojnie o trekton. Musieli poczy siy; doszy mnie suchy, e popadli w powane tarapaty. - Co to wszystko ma znaczy? - Joan oddaa mu dokument. - Nie umiem rozszyfrowa tej caej prawnej terminologii. - C, to znaczy, e w wyniku... w wyniku nieobecnoci mskich czonkw rodziny, ich miejsce w jednostkach sektorowych zajm kobiety. - Ach tak. Rozumiem. Erickson poderwa si z poczuciem dobrze wypenionego obowizku. - Chyba na mnie ju czas. Chciaem, aby rzucia na to okiem. Wszystkim je wrczaj. Ponownie wepchn dokument do kieszeni paszcza. Wyglda na miertelnie znuonego.

- Nie pozostanie wielu ludzi, prawda? - Co masz na myli? - Najpierw mczyni. Potem dzieci. Teraz kobiety. Najwyraniej nikogo to nie omija. - Chyba masz racj. C, na pewno nie bez powodu. Musimy utrzyma te fronty, nieustannie zasila je nowymi ludmi. Tak trzeba. - Pewnie tak. - Joan powoli uniosa si z miejsca. - Do zobaczenia, Bryan. - Tak, powinienem wpa za jaki tydzie. Do zobaczenia.

Bryan Erickson powrci w chwili wybuchu wojny o nymfit na Saturnie. Powita pani Clarke przepraszajcym umiechem. - Przepraszam, e tak wczenie zawracam ci gow - powiedzia Erickson. - Bardzo si spiesz, czeka mnie obchd caego sektora. - O co chodzi? - Joan zamkna za nim drzwi. Ubrany by w bladozielony mundur Organizatora ze srebrnymi pagonami. Joan wci miaa na sobie szlafrok. - Jak tu ciepo - rzek Erickson, ogrzewajc sobie donie o cian. Dzie by jasny i mrony. Nadszed listopad. Wszystko pokrywaa puchowa koderka niegu. Kilka nagich drzew wystawiao swoje zamarznite gazie. Niegdysiejsza wstga pdzcych po autostradzie samochodw zamienia si w wsk struk. Obecnie niewielu ludzi udawao si do miasta. Wikszo pojazdw staa bezczynnie. - Pewnie ju wiesz o kopotach na Saturnie - mrukn Erickson. - Syszaa. - Chyba widziaam jakie relacje. Na widekranie. - Sprawy przybray skomplikowany obrt. Ci Sarurnianie s naprawd duzi. Rany, oni musz liczy przynajmniej pidziesit stp. Trc oczy, Joan skina z roztargnieniem gow. - Fatalnie si skada, e w ogle potrzebujemy czego z Saturna. Jade ju niadanie, Bryan? - O tak, dzikuj, jadem. - Erickson odwrci si plecami do ciany. - Przyjemnie jest schroni si przed chodem. Naprawd utrzymujesz tu porzdek. Chciabym, aby moja ona robia tak samo. Joan podesza do okien i odsuna story. - Co otrzymujemy z Saturna? - Przede wszystkim nymfit. Moglibymy zrezygnowa z caej reszty, ale nie z nymfitu. - Do czego jest wykorzystywany?

- Do wszystkich urzdze sucych do pomiaru uzdolnie. Bez niego nie bylibymy w stanie stwierdzi, kto jest odpowiedni na dane stanowisko, wczajc przewodniczcego Rady wiatowej. - Rozumiem. - Dziki nymfitowym testerom moemy ustali, do czego nadaje si kada osoba i jaki rodzaj pracy powinna wykonywa. Nymfit to podstawowe narzdzie nowoczesnego spoeczestwa. Dziki niemu ustalamy rangi i kryteria klasyfikacji poszczeglnych osobnikw. Jeli co przytrafi si dostawie... - I wszystkie zoa znajduj si na Saturnie? - Niestety tak, a tubylcy wszczynaj zamieszki, usiujc przej kontrol nad kopalniami nymfitu. Zapowiada si ostra walka. Ich rozmiarw nie mona lekceway. Rzd zmuszony jest powoywa, kogo si da. Joan gwatownie zaczerpna tchu. - Kogo si da? - Przykrya doni usta. - Nawet kobiety? - Obawiam si, e tak. Przykro mi, Joan. Wiesz, e to nie mj pomys. Lecz jeeli mamy zachowa to wszystko, musimy... - Ale wobec tego, kto zostanie? Erickson nie odpowiedzia. Siedzia przy biurku, wypeniajc kart. Wrczy j Joan. Kobieta wzia j machinalnie. - Twoja karta jednostki. - Kto zostanie? - powtrzya Joan. - Potrafisz odpowiedzie? Czy ktokolwiek zostanie?

Rakieta z Oriona z oskotem wyldowaa na ziemi. Kompresory silnikowe zamilky, a zawory wydechowe wypuciy w powietrze kb nieczystoci. Przez chwil panowaa cisza. Nastpnie ostronie odrubowano waz i otwarto go do rodka. Ntgari-3, zachowujc czujno, wyszed, machn urzdzeniem badajcym atmosfer. - I jak? - do Ntgari-3 dotary myli jego towarzysza. - Zbyt rozrzedzone, aby nim oddycha. Przynajmniej dla nas. Jednak dla pewnych form ycia pasuje jak ula. - Rozejrzawszy si wok, Ntgari-3 popatrzy w kierunku lecych w oddali wzgrz i rwnin. - Ale tu cicho. - Najlejszego odgosu. Ani ladu ycia. - Jego towarzysz wyoni si ze statku. - Co tam jest? - Gdzie? - zapyta Ntgari-3. - Tam. - Lucin-6 wskaza kierunek anten. - Widzisz?

- Wyglda na budynki mieszkalne. Rodzaj konstrukcji seryjnych. Dwaj Orionanie unieli szalup na wysoko wazu i opucili j na ziemi. Ntgari-3 zasiad za kierownic i poprzez rwnin pojechali ku widocznemu na horyzoncie wzniesieniu. Ca okolic porastay roliny, niektre wysokie i mocne, inne delikatne i niedue, obsypane barwnym kwieciem. - Mnstwo nieruchomych form - zauway Lucin-6. Przebyli pole, na ktrym pryy si odygi tysicy identycznych szaro-pomaraczowych rolin. - Zupenie jakby je sztucznie zasiano - mrukn Ntgari-3. - Zwolnij. Dojedamy do jakiej konstrukcji. Ntgari-3 przyhamowa. Dwaj Orionanie z zaciekawieniem wychylili si przez okno. Przed nimi wyrs uroczy budynek, otoczony wszelkimi gatunkami rolinnoci; u ich stp say si dywany niskich rolin i rzdy wysokich, widzieli te klomby w peni rozkwitu. Sama budowla bya schludna i przyjemna dla oka; najwyraniej stanowia przykad dorobku zaawansowanej kultury. Ntgari-3 wyskoczy z szalupy. - Moe staniemy oko w oko z legendarnymi istotami z Terry. - Przeszed po rwno porastajcym grunt zielonym dywanie i ruszy w kierunku frontowej czci budynku. Lucin-6 pody jego ladem. Obejrzeli drzwi. - Jak to si otwiera? - zapyta Lucin-6. Wypalili w zamku niewielk dziur i drzwi stany otworem. wiata zapaliy si automatycznie. Zasilany energi pync ze cian dom by ciepy. - Jaki postp! Jaki stopie zaawansowania. Wdrowali z jednego pomieszczenia do drugiego, spogldajc na widekran, doskonale wyposaon kuchni, meble w sypialni, zasony, krzesa, ko. - Ale gdzie podziewaj si Terranie? - zapyta w kocu Ntgari-3. - Niedugo wrc.

Ntgari-3 chodzi tam i z powrotem. - Mam dziwne przeczucia. Trudno okreli je za pomoc anteny. Strasznie to dokuczliwe. Zawaha si. - To chyba niemoliwe, aby oni nie wrcili, prawda? - Dlaczego niby mieliby nie wrci?

Lucin-6 zacz majstrowa przy widekranie. - Mao prawdopodobne. Poczekamy na nich. Wrc. Ntgari-3 nerwowo wyjrza przez okno. - Jako ich nie wida. Ale przecie musz gdzie tu by. Nie mogli tak po prostu odej, pozostawiajc wszystko. Dokd mieliby si uda? I w jakim celu? - Wrc. - Lucin-6 uzyska na widekranie nieruchomy obraz. - Niezbyt imponujce. - Mam wraenie, e to jednak nie nastpi. - Jeli Terranie nie wrc - rzek w zamyleniu Lucin-6, naciskajc przyciski widekranu stanie si to najwiksz zagadk w dziejach archeologii. - Bd ich wypatrywa - odpar beznamitnie Ntgari-3.

CHMARA

Ted Barnes wrci do domu roztrzsiony i ponury. Rzuci na krzeso paszcz i gazet. - Kolejna chmara - mrukn. - Caa chmara! Jeden siedzia na dachu Johnsona. cigali go na d drgiem. Nadesza Lena i schowaa jego paszcz do szafy. - Ciesz si, e przyszede prosto do domu. - Widok choby jednego z nich przyprawia mnie o dreszcze. - Ted opad na tapczan, szperajc po kieszeniach w poszukiwaniu papierosw. - Jak Boga kocham, to naprawd mnie bierze. Zapali i znikn w obokach dymu. Rce stopniowo przestay mu dre. Otar pot znad grnej wargi i poluzowa krawat. - Co na kolacj? - Szynka. - Lena schylia si, aby go pocaowa. - Jak to? Jest jaka okazja? - Nie. - Ruszya z powrotem w kierunku kuchni. - To duska szynka konserwowa, ktr dostalimy od twojej matki. Przyszo mi do gowy, e ju czas j otworzy. Ted patrzy, jak znika w drzwiach kuchni, szczupa, urocza, we wzorzystym fartuszku. Z westchnieniem opar si wygodnie. Panujcy w domu spokj, obecno Leny w kuchni i grajcy w kcie telewizor wpyny na popraw jego nastroju. Rozsznurowa i cign buty. Cay incydent trwa niespena kilka minut, lecz w gruncie rzeczy wydawa si o wiele duszy. Caa wieczno, podczas ktrej sta jak wronity w ziemi, spogldajc na dach Johnsona. Tum rozwrzeszczanych ludzi. Dugi kij. I... ...i to, uwieszone wierzchoka dachu, bezksztatna szara masa, czynica rozpaczliwe wysiki, aby unikn kontaktu z kocem drga, ktry za wszelk cen usiowa cign j w d. Ted zadra. Przewrcio mu si w odku. Sta tam jak zaklty, niezdolny odwrci wzrok. Wreszcie kto przebiegajcy obok nadepn mu na nog. Czar prys i przepeniony ulg Ted pospieszy przed siebie tak szybko, jak tylko mg. Chryste...! Trzasny drzwi. Do pokoju z rkami w kieszeniach wszed Jimmy. - Cze, tato. - Sta przy drzwiach od azienki, spogldajc na ojca. - Co si stao? Dziwnie wygldasz. - Jimmy, podejd tutaj. - Ted zgasi papierosa. - Chc z tob pomwi.

- Musz umy si przed kolacj. - Chod tu i usid. Kolacja nie ucieknie. Jimmy posucha i usiad na tapczanie. - Co si stao? Co jest? Ted bacznie przyjrza si synowi. Drobna okrga twarz, wpadajce do oczu zmierzwione kosmyki. Smuga brudu na policzku. Jimmy mia jedenacie lat. Czy to odpowiednia pora, aby mu powiedzie? Ted zacisn zby. Lepsza ni inna - pki obraz tkwi mu przed oczami jak ywy. - Jimmy, na dachu Johnsona siedzia Marsjanin. Widziaem go po drodze z przystanku. Jimmy wytrzeszczy oczy. - Pluskwiak? - cigali go drgiem. Przybya ich caa chmara. To zdarza si raz na kilka lat. - Donie ponownie zaczy mu dre. Zapali kolejnego papierosa. - Co dwa, trzy lata. Nie tak czsto jak niegdy. Napywaj chmarami z Marsa, cae setki. Zasypuj wiat jak licie. - Zadygota. - Jak mnstwo niesionych wiatrem suchych lici. - Rany! - zawoa Jimmy. Zerwa si gwatownie. - Czy on nadal tam jest? - Nie, mieli go cign. Posuchaj. - Ted nachyli si w stron chopca. - Posuchaj mnie mwi ci to, aby trzyma si od nich z daleka. Jeeli ktrego zobaczysz, po prostu odwr si i biegnij, ile si w nogach. Syszae? Nie podchod blisko. Nie... - Zawaha si. - Nie zwracaj na nie uwagi. Po prostu odwr si i uciekaj. Sprowad kogo, zatrzymaj pierwszego napotkanego czowieka, powiedz mu, a potem wracaj do domu. Zrozumiae? Jimmy kiwn gow. - Wiesz, jak wygldaj. W szkole pokazywali wam zdjcia. Musiae je... Lena stana na progu kuchni. - Kolacja na stole. Jimmy, jeszcze si nie umye? - Ja go zatrzymaem - wtrci Ted, wstajc z tapczanu. - Chciaem zamieni z nim sowo. - Suchaj, co mwi tata - powiedziaa Lena. - O pluskwiakach... pamitaj, co ci powiedzia, bo tak dostaniesz w skr, e dugo nie zapomnisz. Jimmy pobieg do azienki. - Id si umy. - Znikn, zatrzaskujc za sob drzwi. Ted podchwyci spojrzenie Leny. - Mam nadziej, e wkrtce si nimi zajm. Niedobrze mi na sam myl o wyjciu na dwr. - Powinni. Syszaam w telewizji, e tym razem s lepiej przygotowani ni ostatnio. - Lena dokonaa w mylach popiesznego rachunku. - To ju pity raz. Pita chmara. Zjawisko chyba traci na sile. Nie pojawiaj si ju tak czsto jak kiedy. Pierwszy raz przypad na tysic dziewiset

pidziesity smy. Nastpny rok pniej. Ciekawe, kiedy to si skoczy. Jimmy wybieg z azienki. - Siadajmy do stou! - Dobrze - odpar Ted. - Siadajmy.

Byo skpane w blasku soca popoudnie. Jimmy Barnes opuci boisko szkolne i wyminwszy bram, wybieg na chodnik. Serce mocno bio mu z podniecenia. Biegiem skierowa si ku Mapie Street i nastpnie wkroczy na Cedar Street. Przy trawniku Johnsona wci staa garstka ludzi - policjant i kilku ciekawskich. Porodku trawnika, w miejscu gdzie zdarto kawa darni, ziaa ogromna wyrwa. Kwiaty wok domu zostay doszcztnie zdeptane. Jednak po pluskwiaku nie zostao ani ladu. Do zatopionego w obserwacji Jimmyego podszed Mike Edwards i poczstowa go kuksacem w rami. - Co sycha, Barnes? - Cze. Widziae go? - Pluskwiaka? Nie. - Mj tato widzia go, wracajc z pracy. - Bujasz! - Nie, naprawd. Mwi, e cigali go kijem. Nadjecha Ralf Drak na rowerze. - Gdzie on jest? Zabrali go? - Rozszarpali ju na kawaki - odpar Mik. - Bames twierdzi, e jego stary widzia go, wracajc wczoraj wieczorem do domu. - Mwi, e szturchali go drgiem. Usiowa przytrzyma si dachu. - Oni wszyscy s tacy wysuszeni i zwidnici - powiedzia Mik - jak co, co dugo wisiao w garau. - Skd wiesz? - dopytywa si Ralf. - Widziaem kiedy jednego. - Taa. Akurat. Maszerowali chodnikiem, gono rozprawiajc, Ralf prowadzi swj rower. Skrcili w Vermont Street i przecili rozleg pust dziak.

- Spiker w telewizji powiedzia, e wyapali wikszo - rzek Ralf. - Tym razem nie byo ich tak duo. Jimmy kopn kamie. - Chciabym zobaczy jednego, nim wyapi wszystkie. - Ja wolabym dosta go w swoje rce - odpar Mik. Ralf ironicznie wyszczerzy zby. - Na jego widok zwiewaby, aby si za tob kurzyo. - Tak? - Leciaby jak gupi. - Gadaj zdrw. Zdzielibym pluskwiaka kamieniem. - I zanis do domu w puszce? Mik puci si za nim biegiem i pogoni do rogu. Dyskusja cigna si nieprzerwanie przez ca drog od miasta a do przeciwlegej strony torw. Minli wytwrni atramentu i peron adowniczy Zachodniego Przedsibiorstwa Drzewnego. Soce chylio si ju ku zachodowi. Nadciga wieczr. Zimny wiatr targn wierzchokami palm rosncych na skraju siedziby firmy budowlanej Hartleya. - Na razie - powiedzia Ralf. Wskoczy na rower i odjecha. Mik i Jimmy razem wrcili do miasta. Rozstali si na rogu Cedar Street. - Jak zobaczysz pluskwiaka, daj mi zna - rzuci Mik. - Jasne. - Jimmy z rkami w kieszeniach powlk si Cedar Street. Wraz z zajciem soca nasta chd. Zapada zmierzch. Szed powoli ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Zapalono latarnie. Ulic przejechao kilka samochodw. Zza zacignitych zason widzia owietlone ciepym, tym blaskiem kuchnie i pokoje. Huk gono nastawionego telewizora nis si w ciemnociach dononym echem. Wdrowa wzdu ceglanego muru posiadoci Pomeroya. Mur przeszed w elazny pot, za ktrym wznosiy si spowite wieczornym mrokiem nieruchome iglaki. Jimmy przystan na chwil, by zawiza sznurowado. Owia go chodny powiew, koyszc lekko wierzchokami drzew. W oddali rozleg si pospny gwizd pocigu. Pomyla o kolacji, o tacie, jak siedzi w samych skarpetkach pogrony w lekturze gazety. O mamie w kuchni - cicho szumicym w kcie telewizorze - ciepym, jasno owietlonym pokoju. Jimmy wyprostowa si. Wysoko nad jego gow co poruszyo si w gaziach iglakw. Zdrtwiay popatrzy w gr. Wrd koysanych wiatrem ciemnych gazi tkwi jaki przedmiot. Stan jak wryty, nie mg oderwa od niego wzroku. Pluskwiak. Przyczajony na drzewie pluskwiak. By stary. Jimmy od razu to zauway. Jego wysuszona posta tchna staroci i kurzem.

Wiekowy szary ksztat, cichy i nieruchomy, wczepiony w pie i gazie iglaka. Masa szarych pajczych odny oplatajcych drzewo. Mgliste poczucie obecnoci stwora sprawio, e zjeyy mu si woski na karku. Ksztat wykona prawie niedostrzegalny ruch. Zacz pezn wzdu pnia, ostronie badajc drog, jak gdyby niedowidzia. Posuwa si cal po calu, lepy kopczyk pajczych nek i kurzu. Jimmy odsun si od potu. Zapada cakowita ciemno. Niebo nad nim przybrao barw gbokiej czerni. W grze poyskiway dalekie ogniki gwiazd. W dole ulicy przetoczy si autobus i skrci za rogiem. Na drzewie ponad jego gow wisia pluskwiak. Jimmy odskoczy. Serce tak mocno walio mu w piersi, e prawie si udawi. Ledwie mg oddycha. Strach przymi mu wzrok. Pluskwiak znajdowa si tu obok, oddalony zaledwie o kilka jardw. Pomoc - musia sprowadzi pomoc. Mczyzn z drgami, by zepchnli pluskwiaka na ziemi. Z przymknitymi oczami odsun si od potu. Odnis wraenie, e tkwi w samym rodku przypywu, e pochania go potna fala, uniemoliwiajc odwrt. Nie by w stanie wyrwa si z uwizi. Tkwi w puapce. Opar si caym wysikiem woli. Jeden krok... nastpny... i jeszcze jeden... I wtedy usysza. Czy raczej poczu. Nie rozleg si aden dwik. To byo niczym bbny, pomruk oceanu wewntrz jego gowy. Odgos bez reszty wypeni mu czaszk. Przystan. Pomruk by agodny i rytmiczny, cho jednoczenie uporczywy i naglcy. Rozdzieli si, osigajc form - form i mas. Falowa, przybierajc posta odlegych wrae, obrazw i scenerii. Dotyczyy one innego wiata - wiata nalecego do tamtej istoty. Pluskwiak przemawia do niego, opowiada mu o swoim wiecie, pospiesznie roztaczajc przed nim jedn wizj za drug. - Id sobie - wymamrota Jimmy. Jednak wci napyway kolejne obrazy, z uporem oddziaujc na jego umys. Rwniny - bezkresne pustkowia, jak okiem sign. Ciemnoczerwone, spkane i poprzecinane wwozami. Daleka linia zerodowanych wzgrz pokrytych pyem. Na prawo rozlege koryto, obwiedziony biaymi krysztakami soli wyschnity i pusty lej, w miejscu, gdzie niegdy pluskaa woda. - Id sobie! - powtrzy Jimmy, cofajc si o krok. Wizja przybraa na sile. Martwe niebo, drobinki piasku, nieustannie nawiewane przez wiatr. Pachty wydm, skbione oboki piasku i kurzu, bez koca osnuwajce pobrudon powierzchni planety. Garstka wtych rolin wrd ska. Rozpite w cieniu gr stare, zakurzone pajczyny uprzdzione przed wiekami. Zdeche pajki w szczelinach. Obraz rozrs si. Zobaczy wystajc z upraonej ziemi rur. Przewd wentylacyjny wiodcy do podziemnej siedziby. Widok uleg zmianie. Zajrza w gb planety, mija kolejne warstwy pomarszczonych ska. Nigdzie nie byo ladu ycia, ognia bd wilgoci. Skra planety popkaa, jej wyschnity misz wzbija si w gr w postaci kbw pyu. Daleko w gbi, w

samym jej sercu tkwia podziemna komnata. Znalaz si w rodku. Wszdzie widzia pezajce pluskwiaki. Maszyny, rozmaite budowle, rzdy rolin, generatory, domy, pomieszczenia wypenione skomplikowanym sprztem. Poszczeglne sekcje komnaty byy zamknite na gucho. Nadarte rdz metalowe drzwi, popadajce w ruin urzdzenia, zakrcone zawory, butwiejce rury, poamane i zniszczone tarcze. Zapchane przewody, narzdzia z powyamywanymi zbami, coraz wicej zamknitych sekcji. Mniej pluskwiakw - coraz mniej... Nastpia ponowna zmiana obrazu. Widziana z daleka Ziemia - odlega zielona kula, obracajca si wolno w otoczeniu chmur. Rozlege oceany, gbokie na mile rozlewiska - wilgotna atmosfera. I pluskwiaki dryfujce pustymi bezmiarami przestrzeni, rok po roku, coraz bliej Ziemi. Dryfujce z mordercz powolnoci poprzez spowit mrokiem prni. Teraz powikszeniu uleg wizerunek Ziemi. Widok sta si znajomy. Powierzchnia oceanu, mile spienionej wody, kilka mew w grze, odlega linia wybrzea. Ocean Ziemi. Wdrujce po niebie oboki. Na powierzchni wody osiady paskie obiekty, wielkie metalowe dyski. Sztuczne twory unoszce si na falach w promieniu kilkuset mil. Pluskwiaki spoczyway na nich w milczeniu, absorbujc z oceanu wod i mineray. Pluskwiak usiowa mu co przekaza, jak prawd o sobie. Dyski na wodzie - pluskwiaki chciay korzysta z wody, egzystowa na jej powierzchni, na powierzchni oceanu. Wanie to prbowa mu powiedzie - e pragny wykorzysta powierzchni rozcigajcej si pomidzy kontynentami wody. Teraz prosi, baga. Chcia uzyska odpowied. W nadziei czeka na jego sowa, reakcj, pozwolenie... Obecne w jego umyle sceny znikny. Jimmy zatoczy si do tyu i potkn o krawnik. Ponownie zerwa si, ocierajc z doni wilgotne dba trawy. Sta w rynsztoku. Widzia uczepionego gazi pluskwiaka. By prawie niewidoczny. Chopiec z trudem mg wyowi z ciemnoci jego ksztat. Pomruk w jego gowie usta. Pluskwiak da za wygran. Jimmy odwrci si i pobieg przed siebie. Zdyszany pogna na drug stron ulicy. Dotar do rogu i skrci w Douglas Street. Na przystanku sta przysadzisty mczyzna z blaszank pod pach. Jimmy podbieg do niego. - Pluskwiak. Na drzewie. - Zaczerpn tchu. - Na duym drzewie. Mczyzna odchrzkn. - Uciekaj std, dzieciaku. - Pluskwiak! - Gos Jimmyego przybra uporczywy, widrujcy ton. - Pluskwiak na drzewie! W ciemnoci zamajaczyo dwch mczyzn.

- Co? Pluskwiak? - Gdzie? Pojawio si wicej ludzi. - Gdzie on jest? Jimmy wskaza kierunek. - Dom Pomeroya. Drzewo. Tu przy pocie. - Dyszc, wymachiwa rkami. Nadszed policjant. - Co tu si dzieje? - Dzieciak znalaz pluskwiaka. Niech kto przyniesie drg. - Poka mi, gdzie on jest - rzek policjant, ujmujc Jimmyego pod rami. - Idziemy.

Jimmy zaprowadzi ich pod kamienny mur. Sam stan z boku, z dala od potu. - Tam. - Ktre to drzewo? - Chyba... chyba tamto. Zapalono latark i wietlisty snop omit iglaki. W domu Pomeroya rozbysy wiata. Otwarto frontowe drzwi. - Co tam? - zagrzmia gniewny gos Pomeroya. - Mamy tu pluskwiaka. Prosz tu nie podchodzi. Trzasny zamykane w popiechu drzwi. - Tam! - Jimmy pokaza palcem. - Tamto drzewo. - Serce prawie przestao mu bi. - Tam. Tam wysoko! - Gdzie? - Widz go. - Policjant cofn si, wycigajc pistolet. - Nie zastrzeli go pan. Kule przechodz na wylot. - Niech kto przyniesie drg. - Za wysoko na drg. - Dajcie pochodni.

- Niech kto da pochodni! Dwch mczyzn oddalio si biegiem. Na ulicy przystaway samochody. Nadjecha wz policyjny; podjecha do krawnika i wyczy syren. Otwarto drzwi i na zewntrz wylegli mczyni. Wczono reflektory, olepiajc gapiw. Snop wiata odszuka pluskwiaka i zamkn go w swym krgu. Pluskwiak trwa nieruchomo, kurczowo obejmujc ga. W rzsistym wietle przypomina gigantyczny kokon niepewnie wiszcy na swoim miejscu. Z wahaniem zacz pezn wzdu pnia. W poszukiwaniu punktu oparcia wyprostowa odna. - Pochodni, do licha cikiego! Przyniecie pochodni! Nadbieg mczyzna z odaman z potu ponc agwi. Oblali benzyn uoone wok pnia gazety. Dolne gazie zajy si ogniem, pocztkowo sabo, potem coraz mocniej. - Przyniecie wicej benzyny! Mczyzna w biaym mundurze przytaszczy kanister. Chlusn benzyn na drzewo. Pomienie raptownie skoczyy w gr. Kruszyy si nadpalone gazie. W siedzcego wysoko nad nimi pluskwiaka nagle wstpio ycie. Niepewnie wspi si na wysz ga. Pomienie sigay coraz wyej. Pluskwiak szybko si podcign. I jeszcze raz. - Patrzcie go. - Nie ucieknie. Jest prawie na czubku. Przyniesiono wicej benzyny. Ogie potnia. Wok potu zgromadzi si tum ludzi. Policja pilnowaa porzdku. - Jest. - Przesunito reflektor, aby owietli pluskwiaka. - Wlaz na szczyt. Pluskwiak dotar do wierzchoka drzewa. Przystan, koyszc si na boki. Pomienie skakay po gaziach, podchodzc coraz bliej niego. Pluskwiak pomaca wok siebie na olep, szukajc oparcia. Jzyk ognia lizn jego odne. Ze skwierczcego ciaa wzbia si smuga dymu. - Pali si! - Przez tum przetoczy si szmer podniecenia. - Koniec z nim. Pluskwiak pon. Prbujc uciec, wykonywa niezgrabne ruchy. Naraz straci rwnowag i spad na nisz ga. Przez chwil wisia na niej, cay czas pon. Naraz ga pka z rozdzierajcym trzaskiem. Pluskwiak run w d midzy gazety i rozlan benzyn. Tum zawy. Niepohamowan fal ruszy w kierunku drzewa. - Rozdepta go!

- Bra go! - Zadepta paskudztwo! Buty na przemian wznosiy si i opaday, wgniatajc pluskwiaka w ziemi. Jaki mczyzna straci rwnowag i upad, okulary zwisay mu z jednego ucha. Ludzie przepychali si, usiujc dotrze bliej drzewa. Spada ponca ga. Cz gawiedzi ustpia. - Ja go dostaem! - Cofn si! Z trzaskiem runo wicej gazi. Tum rozdzieli si i wycofa wrd miechu i przepychanek. Jimmy poczu na ramieniu cik do policjanta. - To koniec, chopcze. Ju po wszystkim. - Zapali go? - Pewnie. Jak si nazywasz? - Jak si nazywam? - Jimmy otworzy usta, ale pomidzy dwoma mczyznami wywizaa si szamotanina i policjant oddali si pospiesznie. Jimmy posta jeszcze przez chwil. Noc bya zimna. Mrony podmuch przenikn go na wskro. Naraz pomyla o kolacji i wycignitym na tapczanie ojcu. O matce krztajcej si w kuchni. I przytulnym cieple domowego ogniska. Odwrci si i przecisn przez tum w kierunku rogu ulicy. Za jego plecami wznosia si zwglona i dymica sylwetka drzewa. Zadeptano tlce si szcztki. Pluskwiak znikn i nie byo ju co oglda. Jimmy popdzi do domu, jakby siedziao mu na karku cae ich stado. - I co wy na to? - zapyta Ted Barnes, siedzc ze skrzyowanymi nogami na odsunitym od stou krzele. Knajpk wypenia haas i wo jedzenia. Ludzie popychali przed sob tacki, nabierajc potrawy z pojemnikw. - Naprawd zrobi to twj chopak? - zapyta ciekawie siedzcy na wprost niego Bob Walters. - Na pewno nas nie nabierasz? - dorzuci Frank Hendricks, na moment opuszczajc gazet. - To szczera prawda. Mwi o tym, ktrego zapali przy posiadoci Pomeroya. To by dopiero skurczybyk! - Zgadza si - przyzna Jack Green. - W gazecie napisali, e jaki dzieciak zauway go pierwszy i powiadomi policj. - To mj chopak - oznajmi z dum Ted. - I co wy na to?

- Nie ba si? - zapyta Bob Walters. - A gdzieby si ba! - rzuci z dum Ted Barnes. - Daj gow, e tak. - Frank Hendricks pochodzi z Missouri. - A ja ci mwi, e si nie ba. Sprowadzi policj, to si zdarzyo zeszego wieczoru. Siedzielimy przy stole, zachodzc w gow, gdzie ten nicpo si podziewa. Zaczynaem si niepokoi. - Ted Barnes promienia zadowoleniem. Jack Green zerwa si pospiesznie, spogldajc na zegarek. - Pora wraca do biura. Frank i Bob te wstali. - Do zobaczenia, Ted. Green grzmotn Teda w plecy. - Ty to masz syna, Bames - nie musisz si za niego wstydzi. Ted odpowiedzia mu umiechem. - Ani troch si nie ba. - Patrzy, jak wychodz na ruchliw ulic. Dopi kaw i powoli wsta, ocierajc podbrdek. - Ani odrobin, choby tyci. Zapaci za lunch i wyszed, wci napczniay od dumy. W drodze do biura z umiechem spoglda na mijanych przechodniw. Czu, jak gdyby chlubny wyczyn syna przysporzy chway take i jemu. - Ani troch si nie ba! - wymamrota, kipic z dumy. - Ani odrobin!

PODRNY

Czowieczek by zmczony. Powoli przecisn si przez krg oblegajcych poczekalni ludzi w kierunku okienka biletowego. Niecierpliwie czeka na swoj kolej, ze znuenia garbic obleczone brzowym paszczem ramiona. - Nastpny - zawoa Ed Jacobson, sprzedawca biletw. Czowieczek cisn na kontuar banknot piciodolarowy. - Poprosz nowy karnet podrny. Ju zuyem stary. - Zerkn na wiszcy ponad ramieniem Jacobsona zegar cienny. - Boe, czy naprawd jest ju tak pno? Jacobson przyj banknot. - Dobrze, prosz pana. Jeden karnet. Na jak tras? - Macon Heights - odpar czowieczek. - Macon Heights. - Jacobson sprawdzi na rozkadzie jazdy. - Macon Heights. Takie miejsce nie istnieje. Twarz czowieczka cigna si podejrzliwie. - Usiuje pan by dowcipny? - Prosz pana, nie ma adnego Macon Heights. Nie mog sprzeda panu biletu do miejsca, ktre nie istnieje. - Nie rozumiem pana. Przecie ja tam mieszkam! - A co mnie to obchodzi. Od szeciu lat sprzedaj bilety i wiem, e nie ma takiego miejsca. Czowieczek wybauszy w zdumieniu oczy. - Ale tam jest mj dom! Co wieczr do niego wracam. Ja... - Prosz. - Jacobson popchn w jego stron rozkad jazdy. - Niech pan sam sprawdzi. Czowieczek przysun rozkad i gorczkowo zacz go przeglda, wodzc drcym palcem po spisie miast. - I co? - zapyta Jacobson, opierajc si okciami o kontuar. - Nie ma go tam, prawda? Oszoomiony czowieczek potrzsn gow. - Nic z tego nie rozumiem. Przecie to bez sensu. W czym musi tkwi bd. Tak, na pewno gdzie musi... Naraz znikn. Rozkad spad na cementow posadzk. Czowieczek jak sta, tak nagle rozpyn si w powietrzu.

- wity Duchu Cezara - zipn Jacobson. Otwiera i zamyka usta, spogldajc na porzucony rozkad. Czowieczek po prostu przesta istnie.

- I co dalej? - zapyta Bob Paine. - Przeszedem naokoo i podniosem rozkad. - Czy on naprawd znikn? - Jeszcze jak. - Jacobson otar czoo. - Szkoda, e pana tam nie byo. Jak kamie w wod. Ot tak. Bez najlejszego szmeru. Paine zapali papierosa, odchylajc si na krzele. - Czy widzia go pan kiedykolwiek przedtem? - Ale skd. - O jakiej porze dnia to si zdarzyo? - Mniej wicej tak jak teraz. Okoo pitej. - Jacobson podszed do okienka. - Nadchodzi grupa ludzi. - Macon Heights. - Paine przewraca kartki stanowego przewodnika po miastach. - Nie jest wyszczeglnione w adnej z ksig. Jeli znw si pojawi, chciabym zamieni z nim sowo. Prosz przyprowadzi go do biura. - Jasne. Nie chc mie z nim do czynienia. To nienormalna sytuacja. - Jacobson odwrci si do okienka. - Sucham pani. - Dwa bilety w obie strony do Lewisburga. Paine zgasi papierosa i sign po nastpnego. - Mam wraenie, e gdzie ju syszaem t nazw. - Wsta i podszed do mapy ciennej. Ale nie jest tu wymieniona. - Nie jest wymieniona, bo to miejsce zwyczajnie nie istnieje - rzek Jacobson. - Wyobraa pan sobie, e mgbym sta tutaj dzie w dzie, sprzedajc dziesitki biletw, i nie wiedzie? - Z powrotem odwrci si do okienka. - Sucham pana. - Poprosz karnet podrny do Macon Heights - powiedzia czowieczek, rzucajc nerwowe spojrzenia na zegar cienny. - I to szybko. Jacobson przymkn oczy. Zebra si w sobie. Kiedy znw otworzy oczy, czowieczek wci tam by. Drobna, pomarszczona twarz. Rzednce wosy. Okulary. Wymity paszcz. Odwrciwszy si, Jacobson ruszy przez biuro w kierunku Painea.

- Wrci. - Poblady na twarzy Jacobson przekn lin. - To znowu on. Oczy Painea rozbysy. - Niech pan go przyprowadzi. Jacobson skin gow i wrci do okienka. - Prosz pana - powiedzia. - Czy zechciaby pan wej do rodka? - Wskaza rk drzwi. Zastpca kierownika chciaby z panem pomwi. Twarz czowieczka pociemniaa. - O co chodzi? Mj pocig zaraz odjeda. - Pomrukujc pod nosem, otworzy drzwi i wszed do biura. - Po raz pierwszy mam do czynienia z podobn sytuacj. Rzeczywicie coraz trudniej jest naby karnet. Jeeli spni si na pocig, wasza firma poniesie za to... - Prosz usi - przerwa mu Paine, wskazujc ustawione na wprost biurka krzeso. - A wic to pan chciaby wykupi bilety do Macon Heights? - A c w tym dziwnego? Co si z wami wszystkimi dzieje? Dlaczego nie moecie sprzeda mi ich tak jak zawsze? - Tak... jak zawsze? Czowieczek opanowa si z wysikiem. - W grudniu moja ona i ja przenielimy si do Macon Heights. Jed waszym pocigiem dziesi razy w tygodniu, dwa razy dziennie. Co miesic kupuj nowy karnet podrny. Paine nachyli si w jego stron. - A dokadniej, to ktrym pocigiem pan jedzi, panie... - Critchet. Ernest Critchet. Pocigiem trasy B. Nie znacie wasnych rozkadw? - B? - Paine przesun owkiem wzdu rozkadu. Nie widniao na nim adne Macon Heights. - Ile trwa paska podr? - Dokadnie czterdzieci dziewi minut. - Critchet popatrzy na zegar. - O ile zd na pocig. Paine szybko przeliczy w mylach. Czterdzieci dziewi minut. Okoo trzydziestu mil za miastem. Wsta i podszed do mapy. - Co si stao? - zapyta z nie skrywan podejrzliwoci Critchet. Paine wyrysowa na mapie trzydziestomilowy okrg. W jego obrbie znalazo si kilka miast, adne z nich nie nosio jednak nazwy Macon Heights. A na trasie B nie widniao absolutnie nic podobnego. - Co to za miasto, Macon Heights? - zapyta Paine. - Ilu, wedug pana, liczy mieszkacw?

- Nie mam pojcia. Jakie pi tysicy. Wikszo czasu spdzam w miecie. Jestem buchalterem w zakadzie ubezpieczeniowym Bradshawa. - Czy Macon Heights to stosunkowo nowe miasto? - Wystarczajco. Mam nieduy, kilkuletni dom z dwiema sypialniami. - Critchet poruszy si niespokojnie. - Co z moim karnetem? - Obawiam si - odpar z wolna Paine - e nie mog go panu sprzeda. - Co takiego? Niby dlaczego nie? - Na naszym rozkadzie nie widnieje adne Macon Heights. Critchet podskoczy. - Co pan przez to rozumie? - Po prostu go nie ma. Niech pan sam zobaczy na mapie. Critchet wytrzeszczy na niego oczy. Nastpnie odwrci si w stron mapy i popatrzy na ni uwanie. - To przedziwna sytuacja, panie Critchet - cign Paine. - Nie ma go ani na mapie, ani na stanowym wykazie miast. Nie widnieje na adnym z naszych rozkadw, a wic nie moe pan zakupi do niego biletu. My nie... Urwa. Critchet znikn. Przed chwil sta tam, studiujc map cienn. I naraz znikn. Rozpyn si w powietrzu. - Jacobson! - warkn Paine. - Nie ma go! Jacobson wytrzeszczy oczy. Pot wystpi mu na czoo. - Rzeczywicie - wymamrota. Paine w zamyleniu spoglda na opustoszae po Ernecie Critchecie miejsce. - Co tu jest nie tak - mrukn. - Bardzo dziwne. - Chwyci swj paszcz i skierowa si ku wyjciu. - Prosz mnie nie zostawia! - baga Jacobson. - W razie potrzeby bd u Laury. Numer ley gdzie na moim biurku. - Nie pora na zabawy z dziewcztami. Paine otworzy drzwi. - Wtpi - odpar surowo - czy rzeczywicie chodzi tu o zabaw. Paine wbiega po schodach prowadzcych do mieszkania Laury Nichols, przeskakujc po dwa stopnie naraz. Naciska dzwonek dopty, dopki drzwi nie stany otworem.

- Bob! - Laura zamrugaa w zdumieniu. - Czemu zawdziczam twoj... Paine min j i wszed do mieszkania. - Mam nadziej, e w niczym nie przeszkadzam. - Nie, ale... - Sprawa jest powana. Bd potrzebowa pomocy. Czy mog na ciebie liczy? - Na mnie? - Laura zamkna za nim drzwi. Jej atrakcyjnie urzdzone mieszkanie spowija czciowo pmrok. Przy kocu ciemnozielonej kanapy janiaa pojedyncza lampa stoowa. Zacignito cikie zasony. W kcie cicho przygrywa gramofon. - Chyba trac zmysy. - Paine opad na wytworn kanap. - Chciabym si co do tego upewni. - Na czym ma polega moja pomoc? - Laura wolno podesza ku niemu. Zaoya rce, w ustach trzymaa papierosa. Odgarna z oczu dugie, czarne pasmo wosw. - Co dokadnie miae na myli? Paine obdarzy j penym uznania umiechem. - Zdziwisz si. Chc, aby jutro z samego rana pojechaa do miasta i... - Jutro rano! Ja pracuj, pamitasz o tym? A na ten tydzie w redakcji przypada nowa seria sprawozda. - Do diaba z tym. We sobie wolne przedpoudnie. Pojed do miasta, do biblioteki gwnej. Jeeli tam nie znajdziesz potrzebnych informacji, udaj si do sdu hrabstwa i przejrzyj archiwa podatkowe. Szukaj, a j znajdziesz. - J? To znaczy co? Paine z namysem zapali papierosa. - Wzmiank na temat miejsca o nazwie Macon Heights. Wiem, e obia mi si kiedy o uszy, lata wstecz. Zrozumiaa? Przejrzyj stare atlasy. Stare gazety w czytelni. Czasopisma, raporty. Projekty miejskie skadane przed rad ustawodawcz. Laura usiada powoli na porczy kanapy. - artujesz sobie ze mnie? - Nie. - Do ilu lat wstecz? - Moe dziesiciu... jeli to bdzie konieczne. - Matko wita! Przecie to zajmie mi... - Sied tam, dopki nie znajdziesz. - Paine raptownie poderwa si z miejsca. - Na razie.

- Wychodzisz. Nie zabierzesz mnie na kolacj? - Przykro mi. - Paine skierowa si ku drzwiom. - Bd zajty. Naprawd zajty. - Czym? - Wizyt w Macon Heights.

Za oknami pocigu rozcigay si bezkresne pola, tylko gdzieniegdzie urozmaicane gospodarstwami rolnymi. Supy telefoniczne pospnie celoway w wieczorne niebo. Paine spojrza na zegarek. Pozosta niewielki kawaek drogi. Pocig min niedue miasto. Kilka stacji benzynowych, parkingi na poboczach, sklep RTV. Ze zgrzytem hamulcw wtoczy si na stacj. Lewisburg. Wysiada garstka podrnych, mczyni w paszczach, z wieczornymi dziennikami pod pach. Trzasny drzwi i pocig ruszy. Paine w zamyleniu opad z powrotem na siedzenie. Critchet znikn w trakcie spogldania na map. Za pierwszym razem stao si to, gdy Jacobson pokaza mu rozkad jazdy. Kiedy uwiadamiano mu, e miejsce o nazwie Macon Heights nie istnieje. Czyby w tym tkwi klucz do zagadki? Caa historia pozbawiona bya wszelkich znamion realnoci. Paine wyjrza przez okno. Prawie dotar na miejsce - jeli ono w ogle istniao. Jak okiem sign, wida byo brunatne poacie pl. Wzgrza i rwniny. Supy telefoniczne. Pdzce autostrad stanow czarne punkciki samochodw. Lecz ani ladu Macon Heights. Pocig sun naprzd. Paine sprawdzi czas na swoim zegarku. Upyno pidziesit jeden minut. I nic. Nic prcz pl. Przeszed przez wagon i usiad obok konduktora, siwowosego dentelmena. - Czy kiedykolwiek sysza pan o Macon Heights? - zapyta Paine. - Nie, sir. Paine pokaza swoj kart identyfikacyjn. - Jest pan pewien? - Na sto procent, panie Paine. - Od jak dawna jedzi pan t tras? - Jedenacie lat, panie Paine. Paine dojecha do nastpnej stacji, Jacksonville. Tam przesiad si na jadcy z powrotem w kierunku miasta pocig trasy B. Soce ju zaszo. Niebo byo prawie zupenie czarne. Z trudem rozrnia jakiekolwiek ksztaty za oknem. Naraz zamar, wstrzymujc oddech. Pozostaa jedna minuta. Czterdzieci sekund. Czyby

co? Rwninne pola. Pospne supy telefoniczne. Opustoszay, nagi krajobraz lecy pomidzy miastami. Pomidzy? Pocig ze stukotem sun przez mrok. Paine uporczywie spoglda za okno. Czy co tam byo? Co oprcz pl? Ponad polami wisiaa poduna warstwa przejrzystych oparw, ktre cigny si niemal przez mil. Co to mogo by? Para z silnika? Niemoliwe, przecie to silnik Diesla. Moe z jadcej szos ciarwki? A moe gdzie pony zarola? Wygld pl nie wskazywa na poar. Naraz pocig zacz zwalnia, co wzbudzio natychmiastow czujno Painea. Zgrzytny hamulce, wagony zakoysay si na boki. Nastpnie zapada cisza. Po drugiej stronie przejcia wysoki mczyzna w jasnym prochowcu wsta z miejsca, naoy kapelusz i wawo ruszy w kierunku wyjcia. Zeskoczy na ziemi. Paine obserwowa go zafascynowany. Mczyzna maszerowa przez ciemne pole, coraz bardziej oddalajc si od skadu. Pewnym krokiem zmierza ku wiszcej nad ziemi warstwie mgy. W pewnej chwili oderwa si od podoa. Wdrowa obecnie stop nad ziemi. Zboczy w prawo i unis si na wysoko trzech stp. Przez jaki czas szed rwnolegle do pola, wci oddalajc si od pocigu. Zaraz potem dotar do kbowiska oparw. I znikn. Paine rzuci si wzdu przejcia. Lecz pocig zdy ju nabra prdkoci i uciekajcy za oknem krajobraz zla si w jedno. Paine odnalaz opartego o cian konduktora, modzieca o twarzy podobnej do puddingu. - Suchaj pan - wycedzi Paine. - Co to by za przystanek?! - Co prosz, sir? - Tamten przystanek! Gdzie my, do cholery, bylimy? - Zawsze si tam zatrzymujemy. - Konduktor powoli sign do kieszeni i doby z niej plik rozkadw. Przerzuci je i wrczy jeden Paineowi. - B zawsze przystaje w Macon Heights. Nie wiedzia pan o tym? - Nie! - Tak jest na rozkadzie. - Modzieniec powrci do przerwanej lektury brukowca. - Zawsze tam stajemy. Zawsze stawalimy. I zawsze bdziemy stawa. Paine otworzy rozkad jazdy. Rzeczywicie. Macon Heights umiejscowiono pomidzy Jacksonville i Lewisburgiem. Dokadnie trzydzieci mil od miasta. Macon Heights! Nastpnego ranka zasta Laur w jej mieszkaniu. Siedziaa przy stoliku do kawy, ubrana w rowy sweterek i kapcie. Na wprost niej leaa sterta notatek, owek, gumka oraz sodzone mleko. - Jak ci poszo? - zapyta Paine.

- W porzdku. Zdobyam potrzebne ci informacje. - I o co w tym wszystkim chodzi? - Jest masa materiaw na ten temat. - Postukaa w plik notatek. - Zestawiam dla ciebie wiksz cz. - Zatem zbierzmy to w cao. - W sierpniu upynie siedem lat, odkd rada nadzorcza hrabstwa przeprowadzia gosowanie nad trzema obszarami mieszkalnymi majcymi powsta za miastem. Jednym z nich miao by Macon Heights. Wywizaa si zawzita debata. Wikszo lokalnych kupcw sprzeciwia si powstaniu nowych osiedli. Twierdzili, e odcign one od miasta zbyt wielu drobnych kupcw. - Mw dalej. - Spr toczy si bardzo dugo. Wreszcie zatwierdzono dwa spord trzech projektw. Waterville i Cedar Groves. Kandydatura Macon Heights odpada. - Rozumiem - mrukn Paine. - Projekt stworzenia Macon Heights upad. Debatujcy poszli na kompromis: dwa osiedla zamiast trzech. Wybudowano je natychmiast. Wiesz. Przejedalimy kiedy przez Waterville. Cakiem adne miasteczko. - Ale nie Macon Heights. - Nie. Ten projekt odrzucono. Paine potar rk podbrdek. - Zatem to jest caa historia. - Tak. Czy zdajesz sobie spraw, e z jej przyczyny straciam p dniwki? Dzi wieczorem musisz mnie gdzie zabra. Moe powinnam znale sobie innego faceta. Zaczynam myle, e nie jeste wart zachodu. Paine przytakn z roztargnieniem. - Siedem lat temu. - Naraz przysza mu do gowy pewna myl. - Gosowanie! Ilu gosw zabrako do zatwierdzenia Macon Heights? Laura sprawdzia w notatkach. - Projekt odrzucono jednym gosem. - Zabrako jednego gosu. Siedem lat temu. - Paine wyszed na korytarz. - Dziki, skarbie. Wszystko zaczyna si wyjania. I to jak! Przed domem zapa takswk i kaza si zawie na stacj kolejow. Za oknem migay pozostawiane w tyle ulice i szyldy. Ludzie, sklepy, samochody. Intuicja go nie zawioda. Naprawd napotka ju t nazw. Siedem lat wczeniej, podczas zagorzaej debaty w sprawie propozycji utworzenia podmiejskiego osiedla. Dwa projekty zatwierdzono; jeden upad i zosta zapomniany.

Lecz obecnie zapomniane miasto budzio si do ycia - z siedmioletnim opnieniem. Miasto wraz z nieokrelonym wycinkiem rzeczywistoci. Dlaczego? Czyby zmianie uleg pewien aspekt przeszoci? Czyby w jakim przeszym kontinuum nastpia alternacja? To istotnie mogoby prowadzi do rozwizania zagadki. Niewiele brakowao do zatwierdzenia projektu. Macon Heights zostao prawie zaaprobowane. Moe ten szczeglny okres sprzed siedmiu lat nalea do krytycznych. Moe nigdy w peni nie sta. C za osobliwa koncepcja: zmieniaj si minione wydarzenia, mimo i miay miejsce dawno temu. Naraz co przykuo wzrok Painea. Wyprostowa si na siedzeniu. Po drugiej stronie ulicy dostrzeg szyld wiszcy w poowie wysokoci budynku. Reklamowa ma, niepozorn instytucj. Kiedy takswka podjechaa bliej, Paine wyty wzrok.

BRADSHAW UBEZPIECZENIA (LUB) NOTARIUSZ

Dao mu to do mylenia. Miejsce pracy Critcheta. Czyby ono rwnie na przemian znikao i si pojawiao? Ogarn go nieokrelony niepokj. - Szybciej - poleci kierowcy. - Jedmy dalej.

Kiedy pocig zwalnia w Macon Heights, Paine pospiesznie wsta z miejsca i skierowa si ku wyjciu. Gdy koa zgrzytny i znieruchomiay, wyskoczy na rozgrzany wirowy nasyp. Rozejrza si. W wietle popoudniowego soca Macon Heights skrzyo si i migotao, rwne rzdy domw cigny si we wszystkich kierunkach. Porodku sta olbrzymi namiot teatru. Prosz, nawet teatr. Paine ruszy drog w kierunku miasta. Za dworcem znajdowa si parking. Przeci go, idc za stacj benzynow ciek prowadzc w kierunku deptaka. Znalaz si na gwnej ulicy. Na wprost niego rozciga si podwjny rzd sklepw. Towary elazne. Dwie drogerie. Sklep z artykuami po dziesi centw za sztuk. Nowoczesny dom towarowy. Paine wdrowa przed siebie z rkami w kieszeniach, bacznie lustrujc otaczajce go Macon Heights. Dostrzeg wysoki i opasy blok mieszkalny. Dozorca szorowa frontowe schody. Wszystko pachniao nowoci. Domy, sklepy, ulice i chodniki. Liczniki parkingowe. Ubrany na brzowo policjant wrcza komu mandat. Rosnce w odstpach, schludnie przystrzyone drzewa. Min duy supermarket. Na zewntrz staa skrzynia z owocami, pomaraczami i

winogronami. Podnis jedno grono i ugryz. Bez wtpienia owoc by prawdziwy. Due, czarne grono, sodkie i soczyste. A dwadziecia cztery godziny wczeniej w tym miejscu widniao jedynie opustoszae pole. Paine wszed do jednej z knajpek. Przekartkowa jakie czasopismo, po czym usiad przy ladzie. U czerwonolicej kelnerki zamwi filiank kawy. - adne miasteczko - rzek Paine, kiedy przyniosa kaw. - Prawda? Paine zawaha si. - Od... od jak dawna pani tu pracuje? - Od trzech miesicy. - Trzech miesicy? - Paine zmierzy ho blondyneczk wzrokiem. - Mieszka pani w Macon Heights? - Ach, tak. - Jak dugo? - Chyba bdzie ju kilka lat. - Oddalia si, by obsuy modego onierza, ktry zaj miejsce przy kontuarze. Popijajc kaw i palc papierosa, Paine od niechcenia obserwowa przechodzcych ulic ludzi. Nie wyrniao ich nic szczeglnego. Mczyni i kobiety, gwnie kobiety. Niektre niosy torby z zakupami i popychay przed sob mae druciane wzki. Szos wolno toczyy si w obie strony pojazdy. Senne miasteczko na obrzeach aglomeracji. Nowoczesne, zasiedlone na og przez dobrze sytuowanych mieszkacw. I do tego przyzwoite. adnych slumsw. Niedue, adne domki. Sklepy o poronitych traw pochyych frontach i neonowych szyldach. Do kawiarni wpada grupka rozbawionych licealistw. Dwie dziewczyny w jaskrawych swetrach usiady obok Painea i zamwiy napoje limonowe. Dolatyway ku niemu strzpy ich prowadzonej wrd miechu rozmowy. Przyjrza si im z namysem. W realno dziewczt nie sposb byo wtpi. Miay umalowane usta i czerwone paznokcie. Swetry i narcza podrcznikw. Chmara licealistw tumnie zalegaa knajpk. Paine ze znueniem potar czoo. Przecie to niemoliwe. Moe on zwariowa. Miasto byo prawdziwe. Absolutnie prawdziwe. Musiao istnie od zawsze. Cae miasto nie mogo powsta ot tak, z niczego; z oparw szarej mgy. Pi tysicy ludzi, domy, ulice oraz sklepy. Sklepy. Zakad ubezpieczeniowy Bradshawa. Przeja go chodem naga myl. Zrozumia. Zjawisko zataczao coraz szersze krgi. Wykraczao poza Macon Heights. Sigao miasta. Ono rwnie ulegao przeobraeniu. Zakad ubezpieczeniowy Bradshawa. Miejsce pracy Critcheta.

Bez zmiany charakteru miasta Macon Heights nie mogoby istnie. Byy ze sob nierozcznie zwizane. Owe pi tysicy ludzi pochodzio z miasta. Ich praca. Ich ycie. Miasto byo w to zaangaowane. Ale do jakiego stopnia? Na czym polegay zmiany zachodzce w miecie? Paine rzuci na lad dwadziecia pi centw i pogna w stron dworca. Musia wrci do miasta. Laura, zmiana. Czy jeszcze j tam zastanie? I czyjego yciu nic nie grozio? Owadn nim lk. Laura, cay jego majtek, plany, nadzieje i marzenia. Macon Heights w jednej chwili stao si niewane. Niebezpieczestwo zawiso nad jego wiatem. Obecnie liczyo si jedno. Musia si upewni; upewni, e jego ycie toczyo si niezmiennym trybem, nie tknite przez wzrastajcy zasig promieniujcych z Macon Heights zmian. - Dokd, kolego? - zapyta takswkarz, kiedy Paine wybieg z dworca. Poda mu adres mieszkania. Takswka wczya si do ruchu. Paine nerwowo opad na siedzenie. Za oknem migay ulice i biurowce. Koczcy wanie prac urzdnicy gromadnie wychodzili na chodnik i oblegali kady rg. Jak bardzo si zmienio? Z uwag popatrzy na rzd domw. Duy dom towarowy. Czy zawsze tam sta? Tu obok may kramik pucybuta. Nigdy przedtem nie zwrci na niego uwagi. NORRIS MEBLE. Tego na pewno nie pamita. Lecz czy w fakt mg o czymkolwiek wiadczy? Poczu si zbity z tropu. Co pozwoli mu uzyska cakowit pewno? Wysiad z takswki przed wejciem do domu. Sta przez chwil, rozgldajc si wok. Na skraju bloku waciciel woskich delikatesw podciga story. Czy kiedykolwiek przedtem widzia te delikatesy? Nie mg sobie przypomnie. Co si stao z rozlegym targowiskiem misnym po drugiej stronie ulicy? Zamiast niego stay tam schludne domki; chyba znajdoway si tam od jakiego czasu. Czy targowisko misne w ogle kiedy tam byo? Domy wyglday na trwae. Na kolejnym bloku poyskiwa pasiasty szyld fryzjera. Czy zawsze tam wisia? Moe tak, a moe nie. Wszystko ulegao cigej przemianie. Powstaway nowe rzeczy, stare przemijay. Przeszo si zmieniaa, a pami bya z ni nierozerwalnie zwizana. Jake mg ufa swojej pamici? Jake mg by pewien? Chwyci go strach. Laura. Jego wiat... Paine wbieg na frontowe schody i otworzy drzwi na klatk schodow. Po okrytych chodnikiem stopniach popdzi na drugie pitro. Drzwi do mieszkania nie byy zamknite na klucz. Otworzy je i z sercem w gardle wszed do rodka, modlc si w duchu. W salonie panowa pmrok i cisza. Zasony byy zacignite do poowy. Potoczy dokoa dzikim wzrokiem. Jasnoniebieska kanapa z czasopismami na porczach. Niski stolik z dbowego

drewna. Telewizor. Ale pokj by pusty. - Laura! - krzykn. Laura stana w progu kuchni z rozszerzonymi strachem oczami. - Bob! Co ty robisz w domu? Czy co si stao? Paine odetchn z ulg. - Cze, kochanie. - Mocno przycisn j do siebie i ucaowa. Bya ciepa i namacalna; absolutnie prawdziwa. - Nie, nic si nie stao. Wszystko w porzdku. - Na pewno? - Na pewno. - Zdj paszcz i przerzuci go przez oparcie kanapy. Obszed pokj i ze wzrastajc pewnoci siebie zbada znajdujce si w nim przedmioty. Znajoma niebieska kanapa z wypalonymi dziurami po papierosach. Jego wystrzpiony podnek. Biurko, przy ktrym pracowa w nocy. Wdki oparte o cian za biblioteczk. Duy telewizor, ktry kupi nie dalej jak w zeszym miesicu; on rwnie by nie tknity. Wszystko, co mia, byo bezpieczne. Nie naruszone. - Kolacja bdzie dopiero za p godziny - mrukna z obaw Laura, zdejmujc fartuch. - Nie spodziewaam si ciebie tak wczenie. Obijaam si przez cay dzie. Chocia nie, wymyam kuchenk. Jaki komiwojaer zostawi prbk nowego proszku do czyszczenia. - Nic nie szkodzi. - Przyjrza si wiszcej na cianie ulubionej reprodukcji Renoira. - Nie spiesz si. Dobrze znw to wszystko widzie. Ja... Z sypialni dobieg odgos paczu. Laura odwrcia si ywo. - Chyba obudzilimy Jimmyego. - Jimmyego? Laura rozemiaa si. - Kochanie, czyby zapomnia, e masz syna? - Ale skd - mrukn z irytacj Paine. Wolno pody za Laur do sypialni. - Jedynie przez chwil wszystko wydawao si obce. - Zmarszczy brwi i potar czoo. - Obce i dziwne. Cakiem nie na miejscu. Stanli przy koysce i popatrzyli na dziecko. Jimmy odwzajemni ich spojrzenia. - To pewnie przez to soce - stwierdzia Laura. - Na dworzu jest tak okropnie gorco. - Na pewno masz racj. Ale teraz ju dobrze. - Wycignwszy rk, Paine dotkn dziecka. Obj on i przytuli j do siebie. - To na pewno przez soce - powtrzy. I z umiechem popatrzy jej w oczy.

WIAT, KTREGO PRAGNA

Larry Brewster obj na wp przytomnym wzrokiem szereg czciowo oprnionych butelek z piwem oraz porozrzucane na stole niedopaki i zmite pudeka od zapaek. Wycign rk i poprawi ustawienie jednej z butelek, osigajc tym samym optymalny efekt. Z tylnej czci Wind-Upu dobiega jazgot kapeli jazzowej. Chropowate dwiki mieszay si z pomrukiem gosw, rozproszon ciemnoci i pobrzkiwaniem szklanek przy barze. Larry Brewster wyda pene zadowolenia westchnienie. - To jest wanie nirwana - powiedzia. Na potwierdzenie tych sw powoli skin gow. A przynajmniej sidmy poziom buddyjskiego nieba. - W niebie buddyjskim nie ma siedmiu nieb - zabrzmia nad jego gow peen przekonania kobiecy gos. - To prawda - przyzna po namyle Larry. - Powiedziaem to w sensie metaforycznym, a nie dosownym. - Powiniene bardziej uwaa; naley mwi to, co si myli. - Dokadnie to, co si myli? - Larry podnis wzrok. - Czy miaem przyjemno pani pozna, moda damo? Szczupa, zotowosa dziewczyna o poyskujcych w pmroku bystrych oczach siada na krzele po drugiej stronie stou. Umiechna si, byskajc biaymi zbami. - Nie - odpara. - Nie spotkalimy si nigdy przedtem; nasz czas dopiero nadszed. - Nasz... nasz czas? - Larry z wolna oprzytomnia. Co w rozpromienionej, rzeczowej twarzy dziewczyny sprawio, e mimo alkoholowego zamroczenia targn nim lekki niepokj. Jej umiech tchn podejrzanym spokojem i pewnoci siebie. - O co tak naprawd pani chodzi? mrukn Larry. - Co tu jest grane? Dziewczyna zsuna paszcz, odsaniajc pene, krge piersi i zgrabn figur. - Ja poprosz martini - rzeka. - A tak w ogle, to nazywam si Allison Holmes. - Larry Brewster. - Larry zmierzy j badawczym spojrzeniem. O co pani prosia? - O martini. Wytrawne. - Allison posaa mu zza stou chodny umieszek. - Zamw te jedno dla siebie. Larry chrzkn. Skin na kelnera. - Wytrawne martini, Max. - OK, panie Brewster. Kilka minut pniej Max powrci z kieliszkiem martini i postawi go na stole. Kiedy znw si oddali, Larry zwrci si ku jasnowosej dziewczynie.

- A teraz, panno Holmes... - Nic nie zamwie? - Nic nie zamwiem. - Larry spoglda, jak popija swojego drinka. Miaa mae, delikatne donie. Uzna j za cakiem niebrzydk, cho nie podobao mu si pene samozadowolenia opanowanie w jej oczach. - O co chodzi z tym naszym czasem? Prosz wprowadzi mnie w szczegy. - To niezwykle proste. Zobaczyam, jak tu siedzisz, i zaraz wiedziaam, e to wanie ty. Mimo caego baaganu. - Ze zmarszczonym nosem popatrzya na zamiecajce st przedmioty. Dlaczego nie kaesz ich posprzta? - Bo tak mi si podoba. Wiedziaa pani, e to ja? Co to znaczy? - Zainteresowanie Larryego roso. - Prosz mwi dalej. - Larry, to bardzo wana chwila w moim yciu. - Allison rozejrzaa si wok. - Kt by przypuszcza, e odnajd ci w miejscu takim jak to? Jednak zawsze tak si dzieje. To po prostu kolejne ogniwo acucha, ktry istnia, odkd tylko sigam pamici. - acucha? Allison rozemiaa si. - Biedny Larry. Ty nic nie rozumiesz. - Pochylia si ku niemu z roziskrzonymi oczami. Widzisz, Larry, wiem co, o czym nie wie nikt inny - nikt na tym wiecie. Co, o czym przekonaam si, bdc ma dziewczynk. Co... - Chwileczk. Co ma pani na myli, mwic ten wiat? Czy mam przez to rozumie, e istniej wiaty sympatyczniejsze od tego? Lepsze? Tak jak u Platona? e ten wiat to po prostu... - Ale skd! - Allison zmarszczya brwi. - To jest najlepszy wiat, Larry. Najlepszy ze wszystkich moliwych wiatw. - Ach tak. Herbert Spencer. - Jest najlepszy z moliwych dla mnie. - Posaa mu chodny, tajemniczy umiech. - A to dlaczego dla pani? W kunsztownie rzebionych rysach dziewczyny pojawi si prawie drapieny wyraz. - Poniewa - odrzeka spokojnie - to jest mj wiat. Larry unis brew. - Pani wiat? - Umiechn si dobrodusznie. - Jasne, e tak, skarbie; naley do nas wszystkich. - Zatoczy rk szeroki gest. - Pani wiat, mj wiat, wiat muzyka grajcego na banjo... - Nie. - Allison z przekonaniem potrzsna gow. - Nie, Larry. To mj wiat; naley tylko do mnie. Wszystko i wszyscy. To moja wasno. - Przysuna krzeso i usiada naprzeciwko niego. Poczu w nozdrzach zapach jej perfum, ciepy, sodki i obezwadniajcy. - Czy nie pojmujesz? To

wszystko jest moje. Kada rzecz istnieje tutaj dla mnie, aby zapewni mi szczcie. Larry odsun si nieznacznie. - Tak? Wysunicie stosownych argumentw na poparcie tej doktryny filozoficznej sprawioby chyba nieco trudnoci. Przyznaj, e Kartezjusz utrzymywa, i poznajemy wiat wycznie za pomoc zmysw, a te odzwierciedlaj nasze... Allison pooya drobn do na jego ramieniu. - Nie to miaam na myli. Widzisz, Larry, istnieje wiele wiatw, najprzerniejszego rodzaju. Cae miliony. Tyle, ilu jest ludzi. Kady czowiek posiada wasny wiat, Larry, wasny, prywatny wiat. wiat, ktrego istnienie polega na zapewnieniu mu szczcia. - Skromnie spucia wzrok. - Tak si skada, e ten jest mj. Larry zastanowi si. - To niezmiernie ciekawe, ale co z innymi? Na przykad ze mn? - Ty, oczywicie, istniejesz dla mojego szczcia; wanie o tym mwi. - Ucisk maej rki przybra na sile. - Jak tylko ci ujrzaam, wiedziaam, e to ty. Mylaam o tym ju od kilku dni. Czas, aby on si wreszcie pojawi. Mczyzna przeznaczony dla mnie. Mczyzna, za ktrego mam wyj - tak aby moje szczcie osigno peni. - Hej! - zawoa Larry, odsuwajc si gwatownie. - Co si stao? - A co ze mn? - zapyta Larry. - To nie w porzdku! Czy moje szczcie si nie liczy? - Liczy... ale nie tutaj, nie w tym wiecie. - Wykonaa nieokrelony ruch rk. - Twj wiat istnieje gdzie indziej; w tym stanowisz zaledwie czstk mojego ycia. Nie jeste cakiem prawdziwy. W tym wiecie tylko ja jestem cakowicie rzeczywista. Wszystko inne istnieje tutaj dla mnie. Ty... ty jeste czciowo prawdziwy. - Rozumiem. - Larry powoli rozpar si na krzele, potar podbrdek. - Wobec tego ja niby mam y w caej masie rnych wiatw. To tu, to tam, w zalenoci od tego, gdzie mnie potrzebuj. Dajmy na to, tak jak teraz, w tym wiecie. Przez dwadziecia pi lat bkaem si tu i wdzie, aby mc si stawi, kiedy bdzie mnie pani potrzebowaa. - Zgadza si. - Oczy Allison zalniy radonie. - Trafie w sedno. - Nagle spojrzaa na zegarek. - Ju pno. Musimy i. - I? Allison poderwaa si z miejsca, chwycia swoj ma torebk, a potem otulia si paszczem. - Mamy tyle do zrobienia, Larry! Musimy odwiedzi tyle miejsc! - Uja go pod rami. Idziemy. Pospiesz si. Larry powoli wsta z krzesa.

- Zaraz, prosz posucha... - Czeka nas wietna zabawa. - Allison cigna go w kierunku wyjcia. - Zastanwmy si... Co byoby mie... Larry przystan ze zoci. - Rachunek! Nie mog tak po prostu wyj. - Poszpera w kieszeni. - Musz zapaci okoo... - Jaki tam rachunek; nie dzisiaj. To mj szczeglny wieczr. - Allison odwrcia si w kierunku Maksa, ktry uprzta naczynia ze zwolnionego stolika. - Nieprawda? Stary kelner niespiesznie podnis gow. - O co chodzi, panienko? - Dzi nie trzeba adnych rachunkw. Max potrzsn gow. - adnych rachunkw, panienko. Urodziny szefa; drinki na koszt firmy. Larry osupia. - Co takiego? - Chodmy. - Allison szarpna go za rami i otworzywszy cikie, obite pluszem drzwi, wyprowadzia na zimn, pogron w mroku nowojorsk ulic. - Chodmy, Larry. Mamy tyle do zrobienia! - Nadal nie wiem, skd si wzia ta takswka - mrukn Larry. Samochd odjecha z du szybkoci. Larry rozejrza si. Dokd oni zajechali? Na ciemnych, wyludnionych ulicach panowaa cisza. - Przede wszystkim - odezwaa si Allison - chciaabym mie bukiecik. Nie sdzisz, Larry, e powiniene podarowa swojej narzeczonej bukiecik? Musz adnie wyglda. - Bukiecik? W rodku nocy? - Larry machn rk w kierunku pogronych w mroku cichych ulic. - Chyba pani sobie artuje? Po chwili namysu Allison zdecydowanie przesza na drug stron jezdni; Larry ruszy za ni. Zbliya si do zamknitej kwiaciarni ze zgaszonym neonem. Monet postukaa w witryn. - Czy pani zwariowaa? - krzykn Larry. - Przecie o tej porze nikogo ju tam nie ma! W gbi sklepu dostrzegli jaki ruch. Do szyby podszed starszy mczyzna; zdj okulary i schowa je do kieszeni. Pochyli si i odryglowa drzwi. - O co chodzi, prosz pani? - Prosiabym o bukiecik, najadniejszy, jaki pan ma. - Allison wepchna si do wntrza

kwiaciarni, bacznie spogldajc na kwiaty. - Niech pan nie zwraca na ni uwagi, przyjacielu - powiedzia ciszonym gosem Larry. Ona... - Nie ma sprawy. - Staruszek westchn. - Wanie pracuj nad podatkiem dochodowym; krtka przerwa nie zawadzi. Powinienem mie kilka gotowych. Otworz chodni. Pi minut pniej ponownie znaleli si na ulicy. Allison spogldaa z zachwytem na przypit do paszcza ogromn orchide. - Jest pikna, Larry! - szepna. cisna jego rk i spojrzaa mu w twarz. - Ogromnie ci dzikuj, ale teraz musimy ju i. - Dokd? O godzinie pierwszej w nocy trafia pani na nieszcznika lczcego nad swoimi podatkami, jednak nie sdz, aby na tym odludziu miaa si nadarzy podobna okazja. Allison rozejrzaa si wok. - Zobaczmy... Tdy. Tamten duy budynek. Wcale bym si nie zdziwia... - Postukujc w ciszy wysokimi obcasami, pocigna Larryego za sob. - No dobrze - odrzek z lekkim umiechem Larry. - Pjd z pani, to powinno by interesujce.

Przez zacignite story wielkiego, kwadratowego domu nie przewiecao najmniejsze wiato. Allison po omacku popdzia przed siebie i wbiega na werand. - Hej! - wykrzykn zaskoczony Larry. Allison otworzya drzwi na ocie. Z wntrza buchn potok wiata i dobiega wrzawa. Pomruk gosw. Za cik zason znajdowaa si sala krcych tam i z powrotem ludzi. Nad podunymi stoami i kontuarami pochylali si wytwornie odziani mczyni i kobiety. - Och, och - wydusi Larry. - Teraz dopiero pani narozrabiaa; to nie jest odpowiednie dla nas miejsce. Podeszo do nich trzech ochroniarzy z rkami w kieszeniach. - OK, panie, idziemy. Larry drgn. - Jak panowie sobie ycz. Spokojny ze mnie czowiek. - Bzdura. - Allison chwycia go za rami z roziskrzonymi z emocji oczami. - Zawsze chciaam odwiedzi dom gier. Popatrz tylko na te stoy! Co oni robi? Co to za przedmiot? - Na mio bosk - jkn zdesperowany Larry. - Wynomy si std. Ci ludzie nas nie znaj.

- Pewnie, e nie - wtrci niezbyt zachcajco jeden z zabijakw. Kiwn na swoich kompanw. - Idziemy. - Zapali Larryego i powlekli go w kierunku wyjcia. Allison zamrugaa. - Co wy z nim wyprawiacie? Przestacie natychmiast! - Skupia si, poruszajc lekko ustami. - Niech no... niech no tylko zamieni kilka sw z Conniem. Trzech osikw zamaro. Powoli odwrcili si w jej stron. - Z kim? Co pani powiedziaa? Allison odpowiedziaa szerokim umiechem. - Z Conniem... jak sdz. Wanie tak powiedziaam? Z Conniem. Gdzie on jest? Rozejrzaa si. - Czy to aby nie on? Siedzcy przy jednym ze stow niewysoki, elegancki czowiek odwrci si, ukazujc wykrzywion grymasem irytacji twarz. - Prosz da mu spokj - wtrci pospiesznie ochroniarz. - Lepiej nie zawraca Conniemu gowy, on bardzo tego nie lubi. - Zamkn drzwi, wpychajc Larryego i Allison za zason, do wntrza sali. - Grajcie sobie; ycz miej zabawy. Larry zerkn na stojc u jego boku dziewczyn. Sabo pokrci gow. - Potrzebuj drinka... i to mocnego. - Dobrze - odpara rozradowana Allison, nie odrywajc wzroku od stou z ruletk. - Ty id si napi, tymczasem ja zagram! Wypiwszy kilka szklanek szkockiej z wod, Larry zsun si ze stoka i ruszy w kierunku ustawionego porodku sali stou z ruletk. Wok stou zgromadzi si tum ludzi. Larry zachwia si odrobin i przymkn oczy; ju wiedzia. Kiedy doszed do siebie, przepchn si wrd gawiedzi i zbliy do stou. - Co ten oznacza? - zapytaa krupiera Allison, podnoszc do gry niebieski eton. Na wprost niej wyrosa gra wielobarwnych etonw. Przez tum przebieg szmer i wszyscy zwrcili ku niej oczy. Larry podszed do dziewczyny. - Jak pani idzie? Zdya ju pani straci swj posag? - Jeszcze nie. Zdaniem tego czowieka, jestem gr. - Pewnie ma racj - westchn z rezygnacj Larry. - W kocu to jego praca. - Czy te masz ochot zagra? - spytaa Allison, przyjmujc fur etonw. - Moesz je sobie wzi. Mam duo wicej. - Widz. Ale nie, dzikuj, to nie w moim stylu. Chodmy. - Larry odcign j od stou. -

Myl, e przysza pora, abymy ucili sobie ma pogawdk. Przejdmy do kta, tam jest cicho. - Pogawdk? - Przemylaem to; sprawy zaszy ju wystarczajco daleko. Allison podya za nim. Larry wielkimi krokami przeszed w kt sali. W ogromnym kominku trzaskay pomienie. Larry usadowi si w gbokim fotelu i wskaza jej drugi. - Prosz usi - powiedzia. Usiada, po czym zaoya nog na nog i wygadzia spdniczk. Opara si i westchna. - Czy to nie mie? Ten ogie i w ogle? Wanie tak to sobie zawsze wyobraaam. Rozmarzona przymkna oczy. Zamylony Larry wyj papierosa i zapali. - Prosz posucha, panno Holmes... - Allison. Ostatecznie mamy si pobra. - A wic dobrze, Allison. Suchaj, Allison, ta caa sytuacja jest zupenie bez sensu. Przy barze dokadnie wszystko przemylaem. Ta twoja zwariowana teoria nie trzyma si kupy. - Dlaczego? - zapytaa sennym, dalekim gosem. Larry ze zoci machn rk. - Zaraz ci powiem. Twierdzisz, e jestem tylko czciowo prawdziwy, czy nie tak? Jedyn osob, ktra jest prawdziwa, jeste ty. Allison skina gow. - Zgadza si. - Chwileczk! Nie mog wypowiada si na temat pozostaych. Larry z dezaprobat machn rk w kierunku obecnych na sali osb. - Moe co do nich masz racj. Moe istotnie s jakimi zjawami. Ale nie ja! Nie masz prawa mwi, e i ja ni jestem. - Uderzy pici w porcz fotela. - Widzisz? I to okrelasz mianem czciowo prawdziwego? - Fotel rwnie zalicza si do obiektw jedynie czciowo rzeczywistych. Larry jkn. - Do diaba, chodz po tym wiecie od dwudziestu piciu lat i spotkaem ci zaledwie kilka godzin temu. Naprawd mam uwierzy, e nie jestem w peni z krwi i koci? W peni... w peni sob? I e stanowi po prostu fragment scenerii twojego wiata? Jeden z jego integralnych elementw? - Larry, kochanie. Ale ty masz wasny wiat. Kady z nas go ma. Jednak tak si skada, e ten jest mj, a ty istniejesz w nim dla mnie. - Allison otworzya swoje wielkie, bkitne oczy. - W twoim wiecie moe i ja mam swoj malutk racj bytu. Kochanie, nasze wiaty nakadaj si na

siebie; czyby tego nie dostrzega? Ty w moim istniejesz dla mnie. W twoim prawdopodobnie ja dla ciebie. - Umiechna si. - Wielki Projektant musia postpowa ekonomicznie - jak wszyscy artyci z prawdziwego zdarzenia. Wiele wiatw jest do siebie podobnych, niemal si nie rni. Lecz kady z nich naley tylko do jednej osoby. - A ten jest twj. - Larry odetchn. - W porzdku, skarbie. Skoro tak twardo obstajesz przy swoim, pobawi si wraz z tob... przynajmniej przez jaki czas. Dotrzymam ci kroku. - Obj wzrokiem zatopion w gbokim fotelu dziewczyn. - Wiesz co, w sumie jeste niczego sobie. - Dzikuj. - A wic zgoda. Przynajmniej na razie. Moe w gruncie rzeczy jestemy sobie pisani. Jednak musisz odrobin przyhamowa; troch za ostro prbujesz szczcia. Jeli masz zamiar by ze mn, zwolnij nieco tempa. - Co przez to rozumiesz, Larry? - Wszystko. Choby to miejsce. A gdyby tak zjawia si policja? Hazard. Bezustanna gonitwa. - Larry popatrzy przed siebie. - Nie, nie tak ma by. Nie tak wyobraam sobie swoje ycie. Wiesz, co mi chodzi po gowie? - Larry rozmarzy si. - May domek, skarbie. Gdzie na wsi. Daleko std. Okolice rolnicze. Rwninne pola. Moe w Kansas. Albo Kolorado. Malutka chatka. Ze studni. I krowy. Allison zmarszczya brwi. - Doprawdy? - I wiesz co jeszcze? Ja, w ogrodzie. Uprawiajcy pole. Albo... albo karmicy kurczta. Karmia kiedy kurczta? - Uszczliwiony Larry potrzsn gow. - To ci dopiero frajda, skarbie. No i wiewirki. Spacerowaa kiedy po parku i je karmia? Takie szare, z wielkimi, puszystymi ogonami? Tak dugimi jak same wiewirki? Allison ziewna. Naraz poderwaa si z miejsca i podniosa torebk. - Chyba musimy ju lecie. Larry podnis si z wolna. - Tak, pewnie masz racj. - Jutro czeka nas pracowity dzie. Chciaabym zacz od samego rana. - Przepchna si przez tum i ruszya ku wyjciu. - Przede wszystkim chyba powinnimy zacz szuka... - Twoje etony - przerwa jej Larry. - Co takiego? - Twoje etony. Wymie je. - Na co? - Na pienidze - chyba wanie wzywaj do wymiany.

- Och, daj spokj. - Allison zwrcia si ku przysadzistemu mczynie siedzcemu przy stole do black jacka. - Prosz! - Rzucia mu etony na kolana. - Prosz je sobie wzi. W porzdku, Larry. Idziemy!

Takswka zatrzymaa si przed drzwiami domu Larryego. - To tutaj mieszkasz? - zapytaa, spogldajc na budynek. - Nie jest zbyt nowoczesny, co? - Nie. - Larry otworzy drzwiczki. - Kanalizacja rwnie pozostawia wiele do yczenia. Ale do diaba z tym. - Larry? - Allison zatrzymaa go, kiedy ju mia wysi. - Sucham? - Nie zapomnisz o jutrze, prawda? - O jutrze? - Mamy tyle do zrobienia. Masz by wczenie na nogach, gotowy na kolejne wraenia. Tak abymy zdyli si ze wszystkim upora. - Moe zatem o osiemnastej? Czy to ci zadowala? - Larry ziewn. Byo pno, i na dodatek zimno. - Ale skd. Przyjad po ciebie o dziesitej. - O dziesitej! A co z moj prac? Musz i do pracy! - Nie jutro. Jutro jest nasz dzie. - Jakim cudem mam przey, skoro nie bd... Allison oplota go smukymi rkoma. - Nic si nie martw; wszystko bdzie w porzdku. Pamitasz? To mj wiat. - Przycigna go do siebie i pocaowaa. Miaa sodkie, chodne usta. Przylgna do niego z zamknitymi oczami. Larry wyswobodzi si z ucisku. - No ju dobrze. - Poprawi krawat i stan na chodniku. - A wic do jutra. I nie przejmuj si swoj star prac. Do widzenia, Larry, kochanie. Allison zatrzasna drzwiczki. Takswka oddalia si spowit w ciemnoci ulic. Larry odprowadzi j wzrokiem, wci nie mg doj do siebie. Wreszcie wzruszy ramionami i ruszy w stron wejcia. Na stoliku w holu lea adresowany do niego list. Zabra go i otworzy, gdy wchodzi na pitro. List pochodzi z jego biura, Towarzystwa Ubezpieczeniowego Braya. By to roczny plan urlopowy dla personelu, wyznaczajcy kademu pracownikowi dwa tygodnie wolnego. Nawet nie trudzi si odszukaniem swojego nazwiska, aby stwierdzi, kiedy przypada j ego urlop.

Nic si nie martw - powiedziaa Allison. Wciskajc kopert do kieszeni paszcza, Larry umiechn si ponuro. Otworzy drzwi mieszkania. O dziesitej? C, przynajmniej zdy si wyspa.

Dzie by jasny i ciepy. Usiadszy na prowadzcych do budynku schodach, Larry Brewster zapali papierosa i pogry si w mylach, czekajc na przybycie Allison. Nie ulegao wtpliwoci, i nie moga narzeka na brak szczcia. Cae mnstwo spraw przybierao pomylny dla niej obrt. Nic dziwnego, e sdzia, i to jej wiat. Jednak niektrzy po prostu tacy byli. Szczciarze. Na kadym kroku stwierdzali, e koo fortuny toczy si dokadnie po ich myli; wygrywali teleturnieje; znajdowali pienidze w rynsztoku; stawiali na waciwego konia. Takie rzeczy si zdarzaj. Jej wiat? Larry umiechn si krzywo. Allison najwyraniej w to wierzya. Ciekawe. Tak czy inaczej, jeszcze przez jaki czas dotrzyma jej towarzystwa; ostatecznie bya cakiem sympatyczna. Rozleg si klakson i Larry podnis gow. Na wprost niego stan kabriolet z opuszczonym dachem. Allison pomachaa rk. - Cze! Wskakuj! Larry wsta i podszed bliej. - Skd go wytrzasna? - Otworzy drzwi i powoli wsiad do samochodu. - To? - Allison zapucia silnik. Kabriolet doczy do ruchu. - Zapomniaam; chyba kto mi go da. - Zapomniaa! - Wlepi w ni zdumione spojrzenie. Nastpnie opar si o mikkie siedzenie. - No i? Od czego zaczniemy? - Jedziemy do naszego nowego domu. - Czyjego nowego domu? - Naszego. Twojego i mojego. Larry wcisn si w fotel. - Co? Ale ty... Allison energicznie wzia zakrt. - Spodoba ci si; jest adny. Ile pokoi ma twoje mieszkanie? - Trzy. Allison wybuchna radosnym miechem. - Ten ma jedenacie. Dwie kondygnacje. Zajmuje p akra. Przynajmniej tak mi mwiono.

- To znaczy, e jeszcze go nie widziaa? - Nie. Dzi rano otrzymaam telefon od mojego prawnika. - Twojego prawnika? - To cz pozostawionej mi posesji. Larry powoli doszed do siebie. Ubrana w szkaratny kostiumik Allison nie odrywaa wzroku od drogi, na jej drobnej twarzy malowao si zadowolenie. - Zaraz, wyjanijmy to sobie. Nigdy nie widziaa tego domu na oczy; dopiero co dzwoni do ciebie twj prawnik; otrzymaa to jako cz spadku. - Zgadza si. Po jakim starym wujaszku. Nie pamitam, jak si nazywa. Nawet nie liczyam na to, e uwzgldni mnie w testamencie. - Obrzucia Larryego ciepym spojrzeniem. Jednak to dla mnie taki szczeglny czas. Wane, aby wszystko poszo jak naley. Mj cay wiat... - Jasne. Twj cay wiat. Mam nadziej, e ten dom w ogle ci si spodoba. Allison rozemiaa si. - Na pewno. Ostatecznie wanie dla mnie istnieje; po to jest. - Wszystko dopite na ostami guzik - mrukn Larry. - Najdrobniejsza rzecz, ktra ci si przytrafia, jest jedynie dla twojego dobra i nieodmiennie sprawia ci satysfakcj. Zatem to musi by twj wiat. A moe to jedynie kwestia autosugestii - po prostu wmawiasz sobie, e to wszystko ci cieszy. - Tak sdzisz? Z namysem zmarszczy brwi, podczas gdy samochd dalej pdzi przed siebie. - Powiedz mi - rzek wreszcie - co nasuno ci myl o tych wielu wiatach? Skd ta pewno, e wanie ten naley do ciebie? Odpowiedziaa mu z umiechem: - Sama do tego doszam. Podczas studiw nad logik i filozofi, no i histori, zawsze zdumiewaa mnie jedna rzecz. Dlaczego w losach ludzi i narodw zachodzio tyle istotnych zmian, ktre jakby byy zsyane przez opatrzno, dokadnie w odpowiednim momencie? Dlaczego wydawao si, e mj wiat by wanie taki, a nie inny dziki rozmaitym dziwnym trafom zdarzajcym si od zarania dziejw? Zapoznaam si z ow teori Najlepszego ze Wszystkich Moliwych wiatw, ale nie miaa dla mnie wikszego sensu. Poznaam religie ludzkoci i naukowe spekulacje na temat istnienia Stwrcy - lecz czego mi tu brakowao, czego, co albo nie mogo zosta wyjanione, albo zostao przeoczone. Larry skin gow. - Jasne. To proste; jeeli to ma by najlepszy ze wszystkich moliwych wiatw, to dlaczego spotykamy w nim tyle cierpienia - niepotrzebnego cierpienia - skoro istnieje askawy i wszechmocny Bg, jak wierzyy, nadal wierz i niewtpliwie bd wierzy miliony ludzi, to czym

wyjani istnienie za? - Posa jej krzywy umieszek. - I ty rozpracowaa to wszystko, hm, bez najmniejszych trudnoci? Allison pocigna nosem. - Nie musisz ujmowa tego w taki sposb.... C, to rzeczywicie nieskomplikowane i istnieje wicej osb, ktre na to wpady, chocia w tym wiecie jestem tylko ja jedna... - W porzdku - przerwa jej Larry. - Wstrzymam si z krytyk, dopki nie powiesz mi, jak tego dokonaa. - Dzikuj, kochanie - odrzeka. - Widzisz, jednak okazujesz mi zrozumienie, cho nie we wszystkim si zgadzamy... Ale jestem pewna, e to i tak byoby nudne. Zabawnie jest, kiedy musz ci przekonywa... Och, nie denerwuj si, zaraz przejd do sedna sprawy. - Dzikuj - powiedzia. - To tak proste jak sztuczka z jajkiem, jak tylko poapiesz si w reguach. Przyczyn, dla ktrej zarwno istnienie askawego Stwrcy, jak i teoria Najlepszego ze Wszystkich Moliwych wiatw podlegaj dyskusji, jest przyjcie nieuzasadnionej tezy - mianowicie, e to jest jedyny wiat. Gdybymy jednak, dajmy na to, zaoyli istnienie Stwrcy dysponujcego nieograniczon moc, to nie wykluczaoby moliwoci, i mgby on stworzy nieograniczon ilo wiatw... a przynajmniej tyle, i ich ilo nam wydawaaby si nieograniczona. - Jeeli to przyjmiemy, wwczas wszystko nabiera realnych ksztatw. Stwrca wprawi ywioy w ruch; stworzy osobny wiat dla kadej istoty, ktrej nastpnie on niepodzielnie podlega. Stwrca jest artyst, ale oszczdnym w rodkach, std powtarzalno poszczeglnych tematw, wydarze i motyww w obrbie wszystkich wiatw. - Ach tak - odrzek spokojnie Larry. - Zaczynam rozumie, do czego zmierzasz. W pewnych wiatach Napoleon wygra bitw pod Waterloo, i cho w swoim wasnym dopracowa uwanie kady szczeg, w tym musia ponie klsk... - Nie sdz, aby Napoleon kiedykolwiek istnia w moim wiecie - powiedziaa z namysem Allison. - Nie jest niczym wicej, jak tylko nazwiskiem w kronikach, mimo i taka osoba istotnie ya w innych wiatach. W moim wiecie Hitler zosta pokonany; Roosevelt umar - byoby mi przykro z tego powodu, gdybym tylko go znaa, zreszt i tak nie by w peni prawdziwy; obaj stanowili zaledwie zarysy postaci przetransponowane ze wiatw innych ludzi... - Dobrze - powiedzia. - A tobie wszystko idzie jak z patka, co? Nigdy nie bya powanie chora ani godna, ani naprawd zraniona... - Prawie trafie w sedno - potwierdzia. - Miaam co prawda rne kopoty i frustracje, ale nie byy naprawd... c, naprawd druzgoczce. I kady odgrywa jak rol w moim osigniciu tego, czego pragnam, bd zrozumieniu czego istotnego. Widzisz, Larry, mj tok rozumowania jest bez zarzutu; utwierdziam si w tym przekonaniu na podstawie realnych dowodw. Nie ma argumentw na obalenie go. Larry umiechn si. - Czy moja opinia ma tutaj jakiekolwiek znaczenie? I tak nie zmienisz zdania.

Larry omit budynek zdegustowanym spojrzeniem. - Czy to w ogle jest dom? - mrukn wreszcie. Rozpromieniona Allison nie odrywaa wzroku od imponujcej posesji. - Co takiego, kochanie? Co mwie? Dom by ogromny i supernowoczesny. Wspieray go potne kolumny, czone pochyymi belkami i przyporami. Pokoje umieszczono pod odpowiednim ktem na szczycie kadej z nich, na podobiestwo pudeek do butw. Cay budynek pokryty zosta metalicznym, jaskrawym gontem o przeraliwej barwie malanej ci. W blasku soca dom mieni si i poyskiwa. - Co... co to ma by? - Larry wskaza na wijce si po nieregularnych cianach niepozorne roliny. - Czy one maj tutaj rosn? Allison zamrugaa, lekko marszczc brwi. - Co powiedziae, kochanie? Masz na myli bugenwill? To egzotyczna rolina. Pochodzi z poudniowego Pacyfiku. - I czemu ma suy? Podpiera ciany? Umiech Allison znikn. Uniosa brwi. - Kochanie, dobrze si czujesz? Czy co si stao? Larry ruszy w kierunku samochodu. - Wracajmy do miasta. Zaczynam by godny. - Dobrze - odrzeka Allison, spogldajc na niego dziwnym wzrokiem. - Dobrze, wracamy.

Tego wieczora, po kolacji Larry by nadsany i mrukliwy. - Chodmy do Wind-Upu - rzuci nagle. - Dla odmiany mam ochot na co swojskiego. - Co przez to rozumiesz? Larry kiwn gow w kierunku drogiej restauracji, z ktrej wanie wyszli. - Te wszystkie byskotki. I ludzie w liberiach, szepczcy ci do ucha. Po francusku. - Przy zamawianiu da powinno si troch zna francuski - zauwaya Allison. - Larry, zaczynasz mnie zastanawia. To twoje zachowanie przy domu. I dziwne rzeczy, ktre mwie. Larry wzruszy ramionami. - Jego widok przyprawi mnie o chwilowy obd.

- C, mam nadziej, e dojdziesz do siebie. - Stopniowo to robi. Dotarli do Wind-Upu. Allison przestpia prg. Larry zatrzyma si na chwil, aby zapali papierosa. Stary, dobry Wind-Up; na sam jego widok od razu poczu si lepiej. Ciepy, mroczny, haaliwy, z jazzow muzyk w tle... Nabra otuchy. Spokj i pogodna atmosfera zniszczonej knajpy. Z westchnieniem otworzy drzwi. I stan jak wryty. W Wind-Upie nastpiy radykalne zmiany. Wntrze byo rzsicie owietlone. Zamiast starego Maksa wszdzie krztay si kelnerki w schludnych, biaych fartuszkach. Lokal by peen rozgadanych, eleganckich kobiet, sczcych swoje drinki. W tyle jaki dugowosy przebieraniec na czele orkiestry stylizowanej na cygask rzpoli na skrzypcach. Allison odwrcia si. - No chod! - zawoaa niecierpliwie. - Zwracasz na siebie uwag, sterczc tak w drzwiach. Larry dugo patrzy na imitacj orkiestry cygaskiej; na uwijajce si kelnerki; ywo rozprawiajce panie; na umieszczone w niszach wietlwki. I nie by zdolny zrobi kroku. - Co jest? - Allison szarpna go za rami. - O co ci chodzi? - Co... co si tutaj stao? - Sabym ruchem rki ogarn wntrze. - Jaki wypadek? - Ach, to. Zapomniaam ci powiedzie. Rozmawiaam na ten temat z panem OMallery. Tu zanim ci poznaam zeszej nocy. - Z panem OMallery? - Jest wacicielem tego budynku. I moim starym przyjacielem. Uwiadomiam mu jak... jak brudny i niezachcajcy sta si jego lokal. I zasugerowaam wprowadzenie paru drobnych poprawek.

Larry wyszed na zewntrz. Zgnit papierosa obcasem i wcisn rce do kieszeni. Zarumieniona z gniewu Allison wybiega za nim. - Larry! Dokd idziesz? - Dobranoc. - Dobranoc? - Popatrzya na niego ze zdumieniem. - Co to ma znaczy? - Id. - Dokd?

- Do domu. Do parku. Dokdkolwiek. - Larry zgarbi si i z rkami w kieszeniach ruszy przed siebie chodnikiem. Allison dogonia go i ze zoci zastpia mu drog. - Czy ty zwariowa? Czy w ogle wiesz, co mwisz? - Jak najbardziej. Odchodz; rozstajemy si. C, byo mio. Moe jeszcze kiedy si spotkamy. Na twarz Allison wystpiy purpurowe rumiece. - Nie tak szybko, panie Brewster. Chyba o czym pan zapomnia. - Jej ostry gos zaama si z lekka. - Zapomniaem? A niby o czym? - Nie moesz odej; nie moesz mnie porzuci. Larry unis brwi. - Czyby? - Lepiej bdzie, jeeli dokadnie to przemylisz, pki masz jeszcze na to czas. - Nie wiem, do czego zmierzasz. - Larry ziewn. - Chyba wrc do swojego trzypokojowego mieszkania i pjd spa. Jestem zmczony. - Wymin j. - Zapomniae? - krzykna Allison. - Zapomniae, e nie jeste cakiem realny? I e istniejesz tylko jako cz mojego wiata? - Boe! Ta znowu swoje. - Lepiej to przemyl, zanim odejdziesz. Istnieje pan dla mojej przyjemnoci, panie Brewster. To mj wiat, prosz mie to na uwadze. Moe w paskim wiecie sprawy przybieraj inny obrt, ale to jest mj wiat. A w nim wszystko toczy si po mojej myli. - Na razie - odrzek Larry Brewster. - Czy... czy naprawd odchodzisz? Larry Brewster wolno potrzsn gow. - Nie - odpar. - Nie, tak waciwie to nie; zmieniem zdanie. Przysparzasz zbyt wiele kopotu. Ty odchodzisz. Kiedy wypowiada te sowa, na Allison Holmes spyna delikatnie wietlna kula, otulajc j aur blasku. Kula poszybowaa ku grze, bez trudu unoszc pann Holmes ponad dachy budynkw, w gb wieczornego nieba. Larry Brewster spokojnie obserwowa, jak panna Holmes unosi si coraz wyej. Bez zdziwienia dostrzeg, e stopniowo zanika i zatraca realne ksztaty, a wreszcie cakowicie znika mu z oczu.

Na niebie widnia blady, migotliwy zarys. Po Allison Holmes nie zostao ani ladu. Pogrony w mylach Larry Brewster sta dugo, z namysem trc podbrdek. Bdzie mujej brakowao. W jaki sposb j lubi; przez chwil stanowia rdo niezej zabawy. C, zgina bezpowrotnie. W tym wiecie Allison Holmes nie bya cakiem prawdziwa. To, co Larry okrela mianem Allison Holmes, nie byo niczym innym, jak tylko chwilowym zjawiskiem. Naraz przystan, ogarnity nagym wspomnieniem: w chwili kiedy wietlna kula unosia j w dal, za jej plecami pochwyci obraz innego wiata, przypuszczalnie nalecego do niej, wiata, ktrego pragna. Budynki byy niepokojco znajome; tamten dom gboko zapad mu w pami... A przecie... Allison w gruncie rzeczy bya prawdziwa - istniaa w wiecie Larryego do chwili, kiedy nadszed czas powrotu do jej wiata. Czy znajdzie tam innego Larryego Brewstera ktry podporzdkuje si jej bez sprzeciwu? Wzdrygn si na sam myl. W ogle cae to zdarzenie byo nieco denerwujce. - Ciekawe dlaczego? - mrukn. Wrci mylami do innych nieprzyjemnych sytuacji, ktre koniec kocw doprowadziy do szczliwych rozwiza - pozwalajc mu osign nie lada dowiadczenie; w inny sposb nie mgby go zdoby. - No c - westchn. - Nie ma tego zego... Powoli, z rkami w kieszeniach, poszed w stron domu, co chwil, jak gdyby dla potwierdzenia, kierujc wzrok ku niebu...

OBAWA

Harl opuci poziom trzeci i zapa kolejk zmierzajc na pnoc. Poniosa go zwinnie poprzez jedn z kapsu czcych, a nastpnie popyna w d, w kierunku poziomu pitego. Harl widzia przelotnie ludzi pochonitych bieganin. Niebawem kapsua pozostaa w tyle, a on znalaz si w pobliu miejsca przeznaczenia. Sekcja przemysowa, rozlegy poziom pity, rozcigaa si u podna caej reszty na podobiestwo gigantycznej, pokrytej sadz omiornicy, zowrogiej wadczyni ciemnoci. Pozostawiwszy go na miejscu, lnica kolejka ruszya w dalsz drog, ginc w mrokach tunelu. Harl zwinnie przeskoczy na pasmo czce i z wpraw koyszc si w przd i w ty, utrzyma rwnowag. Po kilku minutach stan u wejcia do biura swojego ojca. Na jego znak drzwi kodowe rozsuny si. Serce z przejcia mao nie wyskoczyo mu z piersi, kiedy wszed do rodka. Nareszcie. Edward Boynton przebywa w dziale planowania, studiujc schemat budowy nowego wierta automatycznego, kiedy poinformowano go, e w obrbie gwnego biura znalaz si jego syn. - Zaraz wracam - rzuci Boynton, przechodzc obok zespou taktykw, i po rampie wspi si do biura. - Cze, tato - zawoa Harl, rozprostowujc ramiona. Wymienili ucisk doni. Nastpnie Harl powoli usiad na krzele. - Co sycha? - zapyta. - Chyba spodziewae si mojego przybycia. Edward Boynton zasiad za swoim biurkiem. - Czego tutaj szukasz? - rzuci. - Wiesz, e jestem zajty. Harl posa ojcu kwany umieszek. Ubrany w brzowy mundur przemysowego projektanta Edward Boynton growa nad synem; by postawnym mczyzn o szerokich barach i gstych jasnych wosach. Jego chodne, niebieskie oczy odwzajemniy nieruchome spojrzenie syna. - Przypadkiem natrafiem na pewne informacje. - Harl potoczy po gabinecie niepewnym wzrokiem. - Nie ma tu podsuchu, prawda? - Oczywicie, e nie - zapewni go starszy Boynton. - adnych ekranw ani pluskiew? - Harl odpry si nieznacznie. - Doszy mnie suchy, e wraz z kilkoma innymi czonkami tego dziau wkrtce udajesz si na powierzchni. - Harl z zapaem pochyli si ku ojcu. - Na powierzchni, celem przeprowadzenia obawy na sapy. Twarz Edwarda Boyntona pociemniaa. - Gdzie to syszae? - Utkwi w synu baczne spojrzenie. - Czy kto z tego dziau...? - Nie - odpar pospiesznie Harl. - Nie byo adnego przecieku. Sam uzyskaem t informacj

dziki swoim zajciom edukacyjnym. Edward Boynton zaczyna pojmowa. - Rozumiem. Zabawiae si przyciskami i uzyskae dostp do tajnych kanaw. Tak jak ucz ci tego w komunikacji. - Wanie. Przez przypadek podsuchaem twoj rozmow z Robinem Turnerem dotyczc obawy. Atmosfera w pomieszczeniu rozlunia si. Odprony Ed Boynton odchyli si na krzele. - Mw dalej - ponagli syna. - To by czysty przypadek. Przeleciaem dziesi czy dwanacie kanaw, zatrzymujc si na kadym zaledwie przez sekund. Korzystaem ze sprztu Ligi Modzieowej. Od razu poznaem twj gos. Dlatego postanowiem wysucha rozmowy do koca. - Wobec tego znasz prawie wszystkie fakty. Harl skin gow. - Kiedy dokadnie jedziesz na gr, tato? Czy wyznaczye dat? Ed Boynton zmarszczy brwi. - Nie - odpar. - Nie wyznaczyem. Ale pewnie w tym tygodniu. Prawie wszystko jest dopite na ostatni guzik. - Ilu was jedzie? - wypytywa Harl. - Zabieramy jeden statek macierzysty oraz okoo trzydziestu szalup. Wszystkie pochodz z tego dziau. - Trzydzieci szalup? Zatem szedziesiciu lub siedemdziesiciu ludzi. - Zgadza si. - Ed Boynton nie spuszcza wzroku z syna. - To nie bdzie dua obawa. Zero w porwnaniu z obawami przeprowadzanymi przez zarzd w cigu ubiegych kilku lat. - Lecz wystarczajca jak dla pojedynczego dziau. Oczy Eda Boyntona rozbysy. - Uwaaj, Harl. Jeeli to si rozniesie... - Wiem. Jak tylko uchwyciem sens twoich sw, od razu wyczyem nagrywanie. Zdaj sobie spraw z tego, co by si stao, gdyby zarzd dowiedzia si, e dzia przeprowadza nieautoryzowan obaw dla wasnych celw. - Naprawd jeste tego wiadomy? Ciekawe. - Jeden statek macierzysty i trzydzieci szalup - zawoa Harl, puszczajc mimo uszu ostatni uwag. - Na powierzchni spdzicie okoo czterdziestu godzin?

- Mniej wicej. To zaley od tego, czy si nam poszczci. - Ilu sapw potrzebujecie? - Co najmniej dwch tuzinw - odrzek starszy Boynton. - Mczyzn? - Przede wszystkim. Kilku kobiet, ale w wikszoci mczyzn. - Przypuszczam, e do pracy w podstawowych jednostkach przemysowych. - Harl wyprostowa si na krzele. - Dobrze. Teraz, kiedy wiem wicej o samej obawie, pora przej do sedna sprawy. Zmierzy ojca nieugitym spojrzeniem. - Do sedna? - Boynton raptownie poderwa gow. - O co ci tak waciwie chodzi? - O bezporedni przyczyn mojego przybycia tutaj. - Harl w napiciu pochyli si nad biurkiem. - Razem z tob wezm udzia w obawie. Chc pojecha... i schwyta kilku sapw dla siebie. Przez chwil panowaa pena zdumienia cisza. Nastpnie Ed Boynton wybuchn miechem. - O czym ty mwisz? Co ty moesz wiedzie o sapach? Wewntrzne drzwi rozsuny si i do gabinetu szybkim krokiem wszed Robin Turner. Stan za biurkiem obok Boyntona. - On nie moe jecha - powiedzia kategorycznie Turner. - To dziesiciokrotnie zwikszyoby ryzyko. Harl podnis wzrok. - Zatem by podsuch. - Naturalnie. Turner zawsze sucha. - Ed Boynton obrzuci syna zamylonym spojrzeniem. W jakim celu chcesz jecha? - To moja sprawa - odpar Harl, zaciskajc usta. Turner prychn. - Niedojrzao emocjonalna. Irracjonalne dziecinne pragnienie przygody. Nadal istnieje garstka ludzi podobnych do niego, ktrzy nie s w stanie cakowicie wyrugowa starego sposobu mylenia. Po upywie dwustu lat mona by oczekiwa... - A wic o to chodzi? - zapyta Boynton. - Kieruje tob dziecinne pragnienie wyjazdu na gr i zobaczenia powierzchni? - Moe - przyzna zarumieniony Harl. - Nie moesz jecha - oznajmi z moc Ed Boynton. - To zbyt niebezpieczne. Nie

wyruszamy tam w pogoni za romantyczn przygod. To nasza praca... mudna, trudna i wytona. Sapy nabieraj czujnoci. W tej chwili nieatwo jest sprowadzi peny transport. Nie wolno nam powici adnej szalupy z powodu romantycznej nieodpowiedzialnoci... - Wiem, e jest coraz trudniej - przerwa mu Harl. - Nie musisz przekonywa mnie, e prawie niemoliwe jest skompletowanie penego adunku. - Harl popatrzy uparcie na Turnera i ojca. Ostronie dobiera sowa. - Wiem te, e wanie dlatego zarzd uznaje prywatne obawy za zdrad stanu. Cisza. Ed Boynton westchn, w jego oczach mona byo dostrzec niechtny podziw. Zmierzy syna uwanym spojrzeniem. - Dobrze, Harl - powiedzia. - Wygrae. Turner milcza. Jego twarz zastyga w wyrazie dezaprobaty. Harl poderwa si z miejsca. - Zatem postanowione. Wrc do siebie i poczyni niezbdne przygotowania. Jak tylko bdziecie gotowi do wyjazdu, niezwocznie dajcie mi zna. Docz do was na polu wyjazdowym poziomu pierwszego. Starszy Boynton potrzsn gow. - Nie wyruszamy z poziomu pierwszego. To niosoby ze sob nadmierne ryzyko. - Mwi zrezygnowanym gosem. - Myszkuje tam zbyt wielu stranikw zarzdu. Statek znajduje si tutaj, na poziomie pitym, w jednym z magazynw. - Gdzie wobec tego mamy si spotka? Ed Boynton powoli unis si z miejsca. - Powiadomimy ci, Harl. Obiecuj, e wkrtce to nastpi. Najdalej za kilka jednostek okresowych. Bd w swoim internacie. - Powierzchnia jest cakowicie wychodzona, prawda? - zapyta Harl. - Nie istniej ju adne obszary radioaktywne? - Nie ma ich od ponad pidziesiciu lat - zapewni go ojciec. - Zatem nie ma co zawraca sobie gowy oson przeciwpromienn - stwierdzi Harl. Jeszcze jedno, tato. Jakim jzykiem bdziemy si posugiwa? Czy moemy mwi naszym zwykym... Ed Boynton potrzsn gow. - Nie. Sapy nigdy nie przyswoiy sobie adnego z racjonalnych systemw semantycznych. Trzeba bdzie uciec si do tradycyjnych form. Harlowi zrzeda mina.

- Nie znam adnej z tradycyjnych form. Ju ich nie ucz. Ed Boynton wzruszy ramionami. - To nie ma znaczenia. - A co z ich systemem obronnym? Jak bro powinienem zabra? Czy osona i karabin wystarcz? - Sama osona zupenie ci wystarczy - odrzek starszy Boynton. - Na nasz widok sapy rozbiegaj si we wszystkich kierunkach. Od razu rzucaj si do ucieczki. - wietnie - powiedzia Harl. - Dam swoj oson do przegldu. - Ruszy ku wyjciu. Wracam na poziom trzeci. Bd czeka na twj sygna. Przygotuj sprzt. - Dobrze - odpar Ed Boynton. Dwaj mczyni odprowadzili chopca wzrokiem. - Co za chopak - mrukn Turner. - Moe wreszcie co z niego bdzie - odpar cicho Ed Boynton. - Czeka go jeszcze duga droga. - Z namysem potar rk podbrdek. - Ciekawe, jak zachowa si na powierzchni podczas obawy. Godzin po opuszczeniu gabinetu ojca, na poziomie trzecim Harl spotka si z przywdc swojej grupy. - Zatem wszystko postanowione? - zapyta Fashold, podnoszc gow znad szpul raportowych. - Postanowione. Powiadomi mnie, jak tylko statek bdzie gotowy. - Tak przy okazji. - Odkadajc szpule, Fashold odsun na bok skaner. - Dowiedziaem si czego o sapach. Jako przywdca LM mam dostp do kartotek zarzdu. Uzyskaem informacje, ktrych nie zna praktycznie nikt. - Co mianowicie? - zapyta Harl. - Harl, sapy s z nami spokrewnione. Nale do innego gatunku, ale czy nas bardzo bliskie pokrewiestwo. - Co dalej? - ponagli go Harl. - Onegdaj y tylko jeden gatunek - sapy. Ich pena nazwa brzmi Homo sapiens. To od nich si wywodzimy. Stanowimy ras biogenetycznych mutantw. Przemiana nastpia podczas trzeciej wojny wiatowej, dwiecie pidziesit lat temu. A do tamtej pory nie istnieli adni techno. - Techno? Fashold umiechn si. - Pocztkowo wanie tak nas zwano. Wtedy kiedy uwaali nas po prostu za odrbn klas,

a nie osobny gatunek. Techno. W ten sposb zawsze o nas mwili. - Ale dlaczego? C za dziwaczna nazwa. Dlaczego techno, Fashold? - Poniewa pierwsi mutanci pojawili si w krgach technokratycznych i stopniowo zaczli dociera do pozostaych wyksztaconych klas. Pojawili si wrd badaczy, naukowcw, grup szkoleniowych oraz innych klas wyspecjalizowanych. - A sapy nie zdaway sobie sprawy... - Uwaali nas jedynie za klas, przecie ci mwiem. Dziao si to podczas trzeciej wojny i pniej. Dopiero w czasie Wojny Ostatecznej objawilimy si w caej swojej odmiennoci. Wwczas stao si jasne, e nie stanowimy po prostu kolejnego wyspecjalizowanego odgazienia Homo sapiens. Nie bylimy jeszcze jedn klas ludzi odstajcych od reszty poziomem wyksztacenia i wyszym potencjaem intelektualnym. Fashold utkwi przed siebie nieobecne spojrzenie. - Podczas Wojny Ostatecznej ukazalimy pen prawd o sobie, o wyszym gatunku majcym zastpi Homo sapiens, tak jak oni zajli miejsce neandertalczyka. Harl rozway sowa Fasholda. - Nie wiedziaem, e jestemy a tak blisko z nimi spokrewnieni. Nie miaem pojcia, e powstalimy tak pno. Fashold kiwn gow. - Nastpio to zaledwie dwa wieki temu, podczas wojny, ktra obrcia w ruin powierzchni planety. Wikszo z nas pracowaa w podziemnych laboratoriach i fabrykach mieszczcych si pod rnymi acuchami grskimi - pod Uralem, Alpami i Grami Skalistymi. Od powierzchni dzieliy nas mile ska, ziemi i gliny. Homo sapiens doprowadzali do stopniowego zniszczenia ziemi za pomoc broni, ktr dla nich wytwarzalimy. - Zaczynam rozumie. Produkowalimy dla nich bro, aby mogli toczy wojn. Korzystali z niej, nie wiedzc... - Produkowalimy bro, a sapy uyway jej przeciwko sobie - wtrci Fashold. - Bya to narzucona przez Natur prba, przeprowadzona celem wyeliminowania jednego gatunku na rzecz ustanowienia dominacji drugiego. Dalimy im bro, by mogli wyniszczy si nawzajem. Kiedy wojna dobiega koca, na stopionej powierzchni pozosta jedynie py radioaktywny. Rozesalimy grupy zwiadowcw, ktre odkryy niem, spustoszon rwnin. Dzieo zniszczenia dobiego koca. Tamci zniknli. Teraz my mielimy zaj ich miejsce. - Przecie wszyscy nie mogli zgin - zaoponowa Harl. - Nadal yje ich na powierzchni caa masa. - To prawda - przyzna Fashold. - Niektrzy ocaleli. Rozproszone niedobitki tu i wdzie. Stopniowo, w miar chodzenia powierzchni, przystpili do odnawiania dawnego porzdku i wsplnymi siami zaczli tworzy niewielkie osady oraz domy. Tak, nawet oczycili fragment gruntu, chcc hodowa na nim roliny. To jednak nie zmienia faktu, e s obecnie

przedstawicielami rasy zmierzajcej ku nieuchronnej zagadzie, ktra spotkaa take neandertalczyka. - Zatem s to po prostu mczyni i kobiety bez dachu nad gow. - Istniej porozsiewane gdzieniegdzie osiedla - w miejscach, ktre zdoali oczyci. Jednake ich mieszkacy zdziczeli do cna i yj jak zwierzta, odziani w skry poluj za pomoc kamieni i oszczepw. Zeszli do rangi dzikusw, ktrzy nie potrafi stawi zorganizowanego oporu w sytuacji, gdy zjawiamy si w ich wiosce w poszukiwaniu robotnikw do naszych fabryk. - Wobec tego - na niky dwik dzwonka Harl urwa raptownie. Odwrci si wystraszony i wczy wideofon. Na monitorze ukazay si twarde i srogie rysy jego ojca. - W porzdku, Harl - powiedzia. - Jestemy gotowi. - Tak szybko? Ale... - Przyspieszamy wyjazd. Staw si w moim biurze. - Obraz na monitorze rozpyn si i znikn. Harl siedzia jak skamieniay. - Musieli powanie si zaniepokoi - rzek z krzywym umieszkiem Fashold. Najwidoczniej bali si, e przekaesz komu t wiadomo. - Jestem gotw - odpar Harl. Wzi ze stou swj pistolet. - Jak wygldam? W srebrnym mundurze funkcjonariusza cznoci Harl prezentowa si nienagannie. Woy cikie wojskowe buty i rkawice. W jednej rce trzyma bro. Mia na sobie pas kontrolny swojej osony. - Co to jest? - zapyta Fashold, gdy Harl przysoni oczy czarnymi okularami. - To? Ach, maj chroni przed socem. - Rzeczywicie. Soce. Zupenie zapomniaem. Harl z wpraw zway pistolet w doni. - Olepioby mnie. Okulary maj za zadanie chroni moje oczy. Z oson, pistoletem i okularami tam na grze nic mi nie grozi. - Mam nadziej. - Z umiechem wci przylepionym do twarzy Fashold klepn go po plecach. - Tylko sprowad tu duo sapw. Spraw si jak naley - i nie zapomnij o kobietach! Z magazynu z wolna wyoni si statek macierzysty i wpyn na podjazd; okrgy, czarny obiekt w ksztacie zy. Rampy uniosy si na spotkanie otworw adunkowych. Wkrtce zapasy i sprzt powdroway w gr, by znikn w czeluciach statku. - Prawie gotowe - powiedzia Turner, krzywic nerwowo twarz. Nie spuszcza wzroku z ramp adowniczych. - Mam nadziej, e wszystko pjdzie jak z patka. Gdyby zarzd si

dowiedzia... - Przesta si wreszcie zamartwia! - rzuci Ed Boynton. - Wybrae niewaciwy moment, eby pozwoli, by zawadny tob impulsy talamiczne. - Przepraszani. - Zacisnwszy usta, Turner odwrci si od okna. Podnonik by gotowy do odjazdu. - Ruszajmy - ponagli Boynton. - Czy na kadym poziomie masz ludzi z dziau? - Do podnonika maj dostp wycznie czonkowie dziau - odpar Turner. - Gdzie jest reszta zaogi? - zapyta Boynton. - Na poziomie pierwszym. Wysaem ich tam w cigu dnia. - Doskonale. - Na znak Boyntona podnonik, na ktrym spoczywa statek, powoli zacz unosi si w kierunku wyszego poziomu. Harl spoglda przez iluminator na gincy w dole poziom pity i niebawem powita czwarty, rozlege podziemne centrum handlowe. - To nie potrwa dugo - rzek Ed Boynton, kiedy pozostawili pod sob poziom czwarty. Jak na razie wszystko przebiega bez zarzutu. - W ktrym miejscu wyjdziemy na powierzchni? - zapyta Harl. - W kocowych etapach wojny nasze struktury podziemne poczone byy sieci tuneli, ktra utworzya podstaw obecnego systemu. Wykorzystamy jedno z pierwotnych wyj, pooone w pamie grskim o nazwie Alpy. - Alpy - mrukn Harl. - Tak, w Europie. Dysponujemy mapami, na ktrych zaznaczono rozmieszczenie osad sapw w tym regionie. Wiele z nich ley na pnocy oraz pnocnym wschodzie, na terenach niegdy noszcych nazw Danii i Niemiec. Nigdy przedtem nie przeprowadzilimy tam adnej obawy. Sapy zdoay usun zanieczyszczenia z kilku tysicy akrw w tym regionie i niedugo bd chciay uprawia ca Europ. - Ale po co, tato? - zapyta Harl. Ed Boynton wzruszy ramionami. - Skd niby mam to wiedzie. Nie dostrzegam w tym adnego okrelonego celu. W gruncie rzeczy nie istniej najmniejsze dowody na to, e porzucili swoje barbarzyskie zwyczaje. Caa tradycja ulega zagadzie - ksiki, archiwa, wynalazki, zdobycze techniki. Gdyby pyta mnie o zdanie... - Zamilk raptownie. - Oto i trzeci poziom. Prawie dotarlimy do celu. Statek macierzysty niespiesznie poda w gr, wysuwajc si ponad powierzchni planety. Zaabsorbowany widokiem Harl wyglda przez okno. Na powierzchni planety spoczywaa warstwa wiru, bezkresny obszar poczerniaych ska. Zasb mineraw pozosta waciwie nie naruszony, tylko gdzieniegdzie mona byo dostrzec

pokryte pyem wzgrza, ktrych poronite wtymi krzewami wierzchoki ostro celoway w gr. Prcz dryfujcych po niebie obokw pyu dokoa panowa cakowity bezruch. Ziemia bya martwa i jaowa, pozbawiona jakichkolwiek oznak ycia. - Czy caa jest taka? - zapyta Harl. Ed Boynton potrzsn gow. - Nie, nie caa. Sapy oczyciy cz gruntu. - Chwyci syna za rami i wycign przed siebie rk. - Widzisz? Odwaliy tam kawa roboty. - W jaki sposb usuwaj uel? - spyta Harl. - To trudne zadanie - odpar jego ojciec. - Usuwanie krok po kroku stopionej w wyniku eksplozji bomb wodorowych lawy pociga za sob lata mudnej pracy. Wykonuj j wasnymi rkami, kawakami ska oraz toporami wykonanymi z samej lawy. - Dlaczego nie stworz lepszych narzdzi? Ed Boynton umiechn si krzywo. - Znasz odpowied na to pytanie. To my przez stulecia przyczynialimy si do powstania wikszoci rodzajw ich broni oraz wynalazkw. - Ldujemy - oznajmi Turner. Statek osiad na pokrytej ulem powierzchni. Poczerniaa skaa pod nimi zahuczaa. Nastpnie zapada cisza. - Jestemy na miejscu - rzuci Turner. Ed Boynton dokona za pomoc skanera pospiesznego przegldu mapy. - Na pocztek wylemy dziesi szalup. Jeli poszukiwania w tym miejscu nie przynios podanych rezultatw, poszukamy szczcia dalej na pnocy. Jednake powinno si uda. W tej okolicy nigdy przedtem nie przeprowadzono adnej obawy. - Jak wyglda plan akcji? - zapyta Turner. - Szalupy rozprosz si w rnych kierunkach; na kad bdzie przypada okrelony wycinek ldu. Nasza wyruszy na prawo. W razie powodzenia natychmiast powracamy na statek. Inaczej doczekamy tu zmroku. - Zmroku? - wtrci Harl. Ed Boynton umiechn si. - Zapadnicia ciemnoci. Czasu, kiedy ta pkula odwrci si od soca. - Ruszajmy - powiedzia niecierpliwie Turner. Otwarto wazy. Bieniki pierwszych szalup zatony w liskiej powierzchni. Jedna po drugiej wyaniay si ze statku macierzystego, niewielkie kule zakoczone rurami silnikw

odrzutowych, o tpo citych przodach, na ktrych mieciy si wieyczki kontrolne. - Kolej na nasz - rzek Ed Boynton. Harl kiwn gow i cisn bro. Zsun na oczy okulary ochronne; Turner i Boynton uczynili to samo. Weszli do szalupy. Boynton zasiad za pulpitem sterowniczym. Po chwili wyjechali ze statku na gadk powierzchni planety. Harl wyjrza na zewntrz. Jak okiem sign, widzia jedynie bezkresne pokady ulu. uel i dryfujce oboki pyu. - Okropno - wymamrota. - Nawet pomimo okularw soce razi mnie w oczy. - Nie patrz na nie - ostrzeg go Ed Boynton. - Odwracaj wzrok. - Kiedy nie mog si powstrzyma. Jest takie... takie dziwne. Ed Boynton odchrzkn i zwikszy prdko szalupy. Na wprost nich zamajaczy w oddali jaki ksztat. Skierowali si ku niemu. - Co to takiego? - zapyta zaalarmowany Turner. - Drzewa - odpar uspokajajco Boynton. - Drzewa rosnce w zbitej gromadzie. One wyznaczaj kres ulu. Za nimi na pewnym obszarze rozciga si warstwa pyu, po ktrej nastpuj pola zasiane przez sapy. Boynton doprowadzi szalup do krawdzi pokrytego ulem terenu. Zatrzyma j na skraju zagajnika, po czym wyczy silniki i unieruchomi koa. Wysiedli, trzymajc w pogotowiu bro. W okolicy panowa cakowity bezruch. Ciszy nie mci aden dwik. Spomidzy dryfujcych obokw pyu wyziera bladoniebieski skrawek nieba. Powietrze byo rozrzedzone i rzekie; dokoa roztaczaa si przyjemna wo. Soce sao na ziemi przyjazne ciepo. - Uruchomcie osony - ostrzeg Ed Boynton. Nacisn przycisk na swoim pasku i z szumem roztoczya si wok niego osona. Sylwetka Boyntona zblada, po czym rozpyna si w powietrzu, w jednej chwili znikajc im z oczu. Harl wczy swoj oson. Od stp do gw osnu go na moment zimny, przejmujcy mrowieniem ogie. Nastpnie i jego ciao stao si niewidzialne. Osony funkcjonoway bez zarzutu. W suchawkach Harla rozleg si cichy stukot, wskazujcy na blisk obecno pozostaych dwch towarzyszy. - Sysz was - powiedzia Harl. - Odbieram w suchawkach odgos waszych oson. - Nie oddalaj si zbytnio - odrzek Ed Boynton. - Trzymaj si blisko nas i uwaaj na dwiki w suchawkach. Niebezpiecznie jest rozdziela si na powierzchni. Harl ostronie ruszy do przodu. Pozostali dwaj mczyni znajdowali si po jego prawej stronie w odlegoci kilku jardw. Przecinali wyschnite, te pole poronite rolinami o dugich odygach, ktre z trzaskiem pkay pod naciskiem stp. Harl pozostawi za sob wydeptany szlak.

Wyranie dostrzega podobne lady za ojcem i Turnerem. Teraz jednak musia si od nich odczy. Na wprost niego wyrosa wioska sapw, z chatkami skleconymi z rolinnych wkien narzuconych na drewniane szkielety. Spostrzeg ocienione zarysy przywizanych do chat zwierzt. Wiosk otacza piercie drzew i rolinnoci. Harl zauway ruchliwe sylwetki ludzi, dobieg go szmer gosw. Ludzie - sapy. Serce gwatownie zabio mu w piersi. Przy odrobinie szczcia schwyta trzech lub czterech dla Ligi Modziey. Naraz opucia go wszelka niepewno i strach. To nie powinno przysporzy mu najmniejszych trudnoci. Pola, uwizane zwierzta, rozchwiane, pochylone chaty... W miar zbliania si do wioski, zapach gnoju przemieszany z arem pnego popoudnia stawa si nie do zniesienia. Prcz krzykw docieray do niego inne odgosy gorczkowej dziaalnoci mieszkacw. Grunt by paski i suchy, ca okolic porastay chwasty. Opuci te pole i wstpi na wsk ciek upstrzon odchodami ludzi i zwierzt. Tu za drog rozcigaa si wioska. Stukot w jego suchawkach ucich, by za chwil zanikn cakowicie. Harl umiechn si pod nosem. Oddali si od Turnera i Boyntona i straci z nimi kontakt. Nie mieli pojcia, gdzie przebywa. Skrci w lewo, przezornie trzymajc si skraju wioski. Min jedn chat, a nastpnie kilka stojcych tu obok siebie. Wok niego gsto rosy drzewa oraz kpy rolinnoci, przed sob dostrzeg poyskliw wstg wskiego strumyka o pochyych, poronitych mchem brzegach. Przy krawdzi strumienia kpao si kilka osb, dzieci skakay do wody, by zaraz z powrotem wygramoli si na brzeg. Harl stan jak wryty, spogldajc na nie w zdumieniu. Ich skra bya ciemna, prawie czarna. W zasadzie miaa barw ciemnego brzu, przemieszanego z kolorem ziemi. A moe to bya ziemia? Naraz doszed do wniosku, e skra dzieci przybraa ten odcie wskutek cigego wystawienia na promienie soca. Eksplozje wodorowe przerzedziy atmosfer, eliminujc znaczn cz warstwy chmur, w zwizku z czym ludzie od dwustu lat naraeni byli na bezlitosne dziaanie soca - w przeciwiestwie do jego rasy. Pod ziemi nie docieray promienie ultrafioletowe mogce spali skr bd zwikszy poziom pigmentu. Zarwno on, jak i pozostali techno utracili kolor skry. W podziemnym wiecie nie by on potrzebny. Jednake kpicy si byli niewiarygodnie ciemni. I do tego nie mieli na sobie absolutnie nic. Z zapaem skakali do strumienia, rozchlapujc wod, i wygrzewali si na brzegu w promieniach soca. Harl obserwowa ich przez pewien czas. Dzieci oraz trzy lub cztery wychude, podstarzae kobiety. Czy ci si nadaj? Potrzsnwszy gow, ostronie wymin strumie. Wszed pomidzy chaty, uwanie stawiajc kady krok i unoszc bro. Owia go delikatny powiew wiatru i zaszeleci w rosncych po prawej stronie drzewach. Do gosw kpicych si dzieci doczy zapach gnoju, wiatr oraz koysanie drzew.

Harl szed przed siebie. By niewidzialny, lecz mimo to wiedzia, e lady czy odgos krokw mog w kadej chwili go zdradzi. A gdyby kto przypadkiem na niego wpad... Ukradkiem przemkn obok chaty i wydosta si na otwart przestrze, paski teren ubitej ziemi. W cieniu chaty spa pies. Po jego zapadnitych bokach spaceroway muchy. Na ganku ndznej posesji siedziaa stara kobieta i kocianym grzebieniem czesaa dugie siwe wosy. Harl wymin j ostronie. Porodku placu staa grupa modych mczyzn. Gestykulujc, prowadzili oywion dyskusj. Niektrzy czycili swoj bro, dugie oszczepy oraz niesychanie prymitywne noe. Na ziemi spoczywao martwe zwierz, ogromna bestia o dugich, byszczcych kach i gstej sierci. Z jej pyska sczya si gsta, ciemna posoka. Naraz jeden z mczyzn odwrci si i kopn zwierz. Harl podszed do nich i przystan. Mczyni ubrani byli w dugie pcienne spodnie i koszule. Zamiast butw na nogach mieli luno uplecione sanday. Ich gadko ogolona skra lnia gbokim odcieniem czerni. Podwinite wysoko rkawy ukazyway wydatne minie, ociekajce potem w promieniach palcego soca. Harl nie rozumia, o czym rozprawiali, domyla si jednak, e musieli posugiwa si jednym z archaicznych dialektw. Ruszy dalej. Po drugiej stronie placu siedzieli w krgu starcy zajci tkaniem zgrzebnego ptna na prymitywnych krosnach. Harl przez chwil obserwowa ich w milczeniu. Dolatywa do niego haaliwy jazgot ich rozmowy. Wszyscy uwanie pochylali si nad krosnami, nie odrywali wzroku od prowizorycznych urzdze. Za rzdem chat grupka modych mczyzn i kobiet oraa pole, cignc za sob pug przywizany do talii i ramion. Oszoomiony Harl podj wdrwk. Wszyscy pochonici byli jakim zajciem - z wyjtkiem smacznie picego pod gankiem psa. Modziecy ze swoimi oszczepami, czeszca wosy stara kobieta, tkajcy starcy. W jednym z naronikw przysadzista kobieta uczya dziecko dodawania i odejmowania, posugujc si przy tym patyczkami. Dwaj mczyni pieczoowicie zdzierali skr z maego zwierzcia futerkowego. Harl wymin rzd rozwieszonych do suszenia skr. Mdy fetor podrani mu nozdrza, nieomal wywoujc kichnicie. Przeszed obok grupy dzieci tukcych ziarno na posiek w wydronym kamieniu. adne z nich nie podnioso gowy. Nieopodal stao stadko uwizanych zwierzt. Niektre leay w cieniu, ogromne bestie z wielkimi wymionami. Popatrzyy na niego w milczeniu. Dotar do skraju osady i przystan. Dalej rozcigay si jedynie opustoszae pola. Mniej wicej mil za nimi rosy drzewa oraz krzewy, za ktrymi zaczynaa si bezkresna pachta ulu. Odwrci si i ruszy t sam drog, ktr przyby. Na uboczu siedzia mody mczyzna zajty ociosywaniem kawaka lawy za pomoc kilku prostych narzdzi. Najwidoczniej szykowa jak bro. Harl ledzi wzrokiem miarowe ruchy opadajcego raz po raz narzdzia. Lawa bya twarda. Obrobienie jej stanowio dugie i mudne zajcie.

Poszed dalej. Kilka kobiet naprawiao poamane strzay. Przez pewien czas dociera do niego szmer ich rozmowy; aowa, e nie moe jej zrozumie. Wszyscy w zapamitaniu oddawali si jakiemu zajciu. Ciemne, lnice ramiona wznosiy si i opaday, zewszd dolatywa dwik gosw. Praca. miech. Niespodziewanie przez wiosk przetoczy si wybuch dziecicej radoci i kilka osb odwrcio gowy. Harl pochyli si, spogldajc z bliska na twarz mczyzny. Miaa twarde rysy. Popltane, skrcone wosy mczyzny byy krtkie, a zby rwne i biae. Na rkach nosi miedziane bransolety, ktrych odcie niewiele odbiega od soczystej barwy jego skry. Odkryt pier znaczyy liczne barwne tatuae. Harl ponownie min siedzc na ganku staruch i znw przystan, by bacznie jej si przyjrze. Obecnie czesaa wosy dziecku, zaplatajc je w misterny wzr. Harl obserwowa j peen podziwu. Wzr by skomplikowany, a jego uoenie bardzo czasochonne. Stara nie odrywaa wyblakych niebieskich oczu od wosw dziecka. Jej pomarszczone rce poruszay si z zawrotn prdkoci. Ruszy w kierunku strumienia. Ponownie min kpice si dzieci. W tym czasie wszystkie zdyy wyj na brzeg i suszyy si teraz na socu. A wic to s sapy. Ich rasa stopniowo wymieraa - wkrtce cakiem zginie. Oto jej pozostaoci. Nie wygldali jednak na takich, ktrych czeka rychy koniec. Oddawali si niestrudzonej pracy, niezmordowanie ciosali law, strugali strzay, polowali, orali pola, mcili ziarno, tkali, rozczesywali wosy... Nagle stan jak wryty, cisn bro. Przed sob wrd porastajcych brzeg strumienia drzew dostrzeg jaki ruch. Nastpnie usysza dwa gosy - nalece do mczyzny i kobiety pogrone w arliwej dyskusji. Harl ostronie si zbliy. Wyminwszy obsypany kwieciem krzak, zajrza w zalegajcy pomidzy drzewami pmrok. Nad brzegiem wody, w gbokim cieniu rzucanym przez drzewa siedzia mczyzna oraz kobieta. Mczyzna wyrabia misy, formujc je z czerpanej ze strumienia mokrej gliny. Jego donie pracoway zrcznie i z wpraw. Obraca misy na umieszczonej pomidzy jego kolanami krccej si platformie. Jak tylko mczyzna koczy jedn mis, przekazywa j kobiecie, ktra ozdabiaa naczynie energicznymi ruchami umoczonego w czerwonym barwniku pdzla. Kobieta bya pikna. Harl spoglda na ni w penym oszoomienia podziwie. Siedziaa niemal bez ruchu, oparta o drzewo, ostronie trzymajc w trakcie malowania kad mis. Kaskada czarnych wosw opadaa jej a do pasa. Miaa delikatnie rzebione wyraziste rysy i ogromne ciemne oczy. Nieznacznie poruszajc wargami, z uwag patrzya na kad mis. Harl zwrci uwag na delikatny ksztat jej drobnych doni. Chykiem ruszy w jej kierunku. Kobieta nie syszaa go ani nie podniosa gowy. Z rosncym zdumieniem uwiadomi sobie krucho i urod jej miedzianego ciaa, smuko i jdrno czonkw. Najwyraniej nie zdawaa sobie sprawy z jego obecnoci. Naraz mczyzna ponownie zabra gos. Kobieta uniosa gow i pooya mis na ziemi.

Odpoczywaa przez chwil, czyszczc liciem swj pdzel. Ubrana bya w sigajce do kolan spodnie z szorstkiego ptna przewizane w pasie poskrcanym lnianym sznurkiem. Nie miaa na sobie nic wicej. Jej ramiona i stopy byy nagie, owietlona popoudniowym socem pier wznosia si i opadaa w przyspieszonym oddechu. Mczyzna doda co jeszcze. Po chwili kobieta uniosa kolejn mis i powtrnie przystpia do malowania. Oboje pracowali w milczeniu, skupieni na swoim zajciu. Harl przyjrza si misom. Wykonano je wedug jednego wzoru. Mczyzna formowa je pospiesznie z czerpanej garciami gliny, ktr nastpnie raz po raz obraca, modelujc naczynie. Ochlapywa glin wod, wygadzajc i utwardzajc powierzchni. Wreszcie ukada naczynia rzdami, by wyschy na socu. Kobieta wybieraa suche misy i malowaa je. Harl nie spuszcza z dziewczyny wzroku. Studiowa ruchy jej miedzianego ciaa, wyraz napicia na twarzy, ledwo uchwytne drenie warg i podbrdka. Smuke palce zakoczone byy dugimi, ostrymi paznokciami. Ostronie trzymaa kad mis, obracaa j wprawnie i zamaszystymi pocigniciami pdzla pokrywaa wzorem. Harl przyjrza si uwaniej. Kad mis zdobi identyczny wzr. Najpierw powstawa ptak, a potem drzewo. Linia, majca reprezentowa powierzchni ziemi. I zawieszona tu nad ni chmurka. Jakie byo dokadne znaczenie tego powtarzajcego si motywu? Harl pochyli si jeszcze niej, wytajc wzrok. Czyby rzeczywicie obrazki niczym nie rniy si od siebie? Obserwowa zrczne ruchy jej doni, kiedy sigaa po kolejne naczynia, by pokry je rysunkiem. Wzr by z grubsza ten sam - jednak za kadym razem kobieta wprowadzaa drobne zmiany, w zwizku z czym kada misa rnia si nieco od poprzedniej. Przejo go zdumienie i podziw. Wzr by niby ten sam, a jednak odrobin inny. To zmianie ulegaa barwa upierzenia ptaka - to znw dugo jego pir. Rzadziej pozycja drzewa lub chmury. W pewnym momencie kobieta namalowaa dwa oboki wiszce nad powierzchni ziemi. Czasami dodawaa traw i widoczny w tle zarys wzgrz. Naraz mczyzna wsta i wytar rce w ptno. Powiedziawszy co do dziewczyny, wszed midzy zarola i wkrtce znikn z pola widzenia. Harl rozejrza si z przejciem. Dziewczyna ze spokojem kontynuowaa swoje zajcie. Mczyzna oddali si i zostaa sama. Harl miota si targany sprzecznymi emocjami. Pragn przemwi do dziewczyny, zapyta j o obrazki, o wzr. Chcia zapyta, dlaczego zmieniaa go za kadym razem. Chcia usi i porozmawia z ni. Przemwi do niej i wysucha odpowiedzi. Dziwne. Sam tego nie rozumia. Obraz przed oczami zaszed mu mg, na kark i zgarbione ramiona paday krople potu. Dziewczyna nie przerywaa malowania. Nie podejrzewaa, e stoi tu na wprost niej. Donie Harla powdroway do paska. Z wahaniem wstrzyma oddech. Czy si odway? Czy powinien? Mczyzna niebawem zjawi si z powrotem... Harl nacisn przycisk na swoim pasku. Rozpostarta wok niego osona rozpyna si z sykiem. Dziewczyna w zdumieniu uniosa gow. I szeroko otworzya oczy.

Krzykna. Przeraony wasnym czynem Harl uczyni raptowny krok w ty i chwyci za bro. Dziewczyna zerwaa si z miejsca, odrzucajc gwatownie farby i misy. Osupiaa patrzya na niego z otwartymi ustami. Powoli cofaa si w kierunku zaroli. Nagle odwrcia si i z krzykiem rzucia do ucieczki. Harl zesztywnia w nagym przypywie strachu. W popiechu uruchomi oson. Od strony wioski dobiega rosncy zgiek. Sysza uniesione w panice gosy, tupot biegncych, trzask amanych gazi - ca osad ogarno gwatowne poruszenie. Harl pomkn wzdu strumienia, wymin zarola i wypad na otwart przestrze. Naraz przystan z dziko bijcym sercem. Tum sapw poda w kierunku strumienia mczyni uzbrojeni w oszczepy, stare kobiety i rozwrzeszczane dzieci. Zatrzymali si na skraju krzeww, nadstawiajc ucha i rozgldajc si wok, z twarzami zastygymi w osobliwym, bacznym wyrazie. Nastpnie wkroczyli midzy zarola, z furi odgarniajc z drogi gazie - w poszukiwaniu Harla. Usysza stukot w suchawkach. - Harl! - dobieg wyrany i ostry gos Eda Boyntona. - Harl, chopcze! Harl podskoczy i wykrzykn przepeniony desperack wdzicznoci. - Tato, tutaj jestem! Ed Boynton szarpn Harla za rami, niemal zbijajc go z ng. - Co ty wyprawiasz? Gdzie si wczysz? Co zrobie? - Masz go? - wtrci gos Turnera. - Zatem pospieszcie si... obaj! Musimy jak najprdzej si std wydosta. Wszdzie rozsypuj biay proszek. Sapy kryy dokoa, rozsypujc na boki kby proszku. Dryfujca w powietrzu substancja osiadaa na wszystkim. Najwyraniej by to rodzaj sproszkowanej kredy. Pozostae sapy rozleway z duych pojemnikw olej i wymieniay podniecone okrzyki. - Wynomy si std - przyzna ponuro Boynton. - Kiedy wpadn w gniew, lepiej z nimi nie zadziera. Harl zawaha si. - Ale przecie... - Chode! - ponagli ojciec, cignc go za rami. - Idziemy. Nie mamy chwili do stracenia. Harl popatrzy przez rami. Nie widzia kobiet, tylko nadbiegajcych zewszd mczyzn, ktrzy rozsypywali kred i rozlewali olej. Sapy o zowrogich, zakoczonych metalem oszczepach, przeszukujce kad pid ziemi i kpk chwastw w okolicy. Harl pozwoli poprowadzi si ojcu. W gowie mu szumiao. Kobieta znikna i nie ulegao wtpliwoci, e nigdy wicej jej nie zobaczy. Kiedy ukaza jej swoj posta, z krzykiem rzucia si

do ucieczki. Dlaczego? To nie miao najmniejszego sensu. Dlaczego wzbudzi w niej taki strach? Co takiego zrobi? W zasadzie co to miao za znaczenie, czy zobaczy j jeszcze, czy nie? Niby dlaczego bya taka wana? Nie rozumia. Nie rozumia siebie. Nie znajdowa racjonalnego wytumaczenia na to, co si wydarzyo. Przechodzio to granice pojmowania. Wci oszoomiony i zdruzgotany pody za ojcem i Turnerem do szalupy, usiujc pochwyci sens tego, co zaszo pomidzy nim a kobiet. Nie by w stanie tego uczyni. Najpierw on postrada zmysy, a pniej ona. Naleao przypisa temu jakie znaczenie - tylko jakie? Przy szalupie Ed Boynton przystan i obejrza si przez rami. - Mielimy szczcie - powiedzia do Harla, potrzsajc gow. - Kiedy s li, przypominaj bestie. To zwierzta, Harl. Nie s niczym innym, jak dzikimi zwierztami. - Chodcie - rzuci niecierpliwie Turner. - Uciekajmy std, dopki wci moemy chodzi.

Julie nie przestaa dygota nawet po tym, jak troskliwie wykpano j w strumieniu i namaszczono oliw. Drc niepohamowanie, zwina si w kbek i oplota rkami kolana. Ken, jej brat, nasroony sta obok i trzyma do na jej nagim, miedzianym ramieniu. - Co to byo? - mamrotaa Julie. - Co to byo? - Przej j kolejny dreszcz. - To... to byo straszne. Sam widok przyprawi mnie o mdoci. - Czy moesz to opisa? - zapyta Ken. - To... to wygldao jak czowiek. Ale nie mogo nim by. Od stp do gw pokryte byo metalem i miao olbrzymie donie i stopy. Jego twarz bya biaa jak... jak mka. Obrzydliwa. Potworna. To byo biae, metaliczne i obrzydliwe. Zupenie jak wycignity z ziemi korze. Ken zwrci si do suchajcego z uwag starca. - I co? - zapyta. - Co to mogo by, panie Stebbins? Zna si pan na tym. Co ona tam widziaa? Pan Stebbins powoli wsta. - Twierdzisz, e mia bia skr? Jak mka? Albo surowe ciasto? I do tego olbrzymie donie oraz stopy? Julie skina gow. - I... co jeszcze. - Mianowicie?

- By lepy. Mia co zamiast oczu. Dwie czarne jamy. - Zadraa i skierowaa wzrok w stron strumienia. Naraz pan Stebbins zacisn zby. Kiwn gow. - Wiem - owiadczy. - Wiem, co to byo. - Co takiego? Marszczc brwi, pan Stebbins wymamrota co pod nosem. - Ale to niemoliwe. Chocia twj opis... - Zapatrzy si w dal, ukona zmarszczka przecinaa mu czoo. - Mieszkaj w dole - powiedzia wreszcie. - Pod powierzchni ziemi. Przychodz od strony gr. Egzystuj w ziemi, w ogromnych tunelach i komnatach, ktre wasnorcznie wyryli. Wygldaj jak ludzie, lecz nimi nie s. Czerpi z ziemi metal. Wydobywaj go i hartuj. Rzadko kiedy pojawiaj si na powierzchni. Nie mog patrze na soce. - Jak si zw? - zapytaa Julie. Pan Stebbins poszpera w pamici, cofajc si w mylach o dziesitki lat, do starych ksig i zasyszanych legend, dotyczcych zamieszkujcych podziemie stworw... Przypominajcych ludzi, ale nimi nie bdcych... Stworw, ktre ryy w ziemi tunele i wydobyway metal... Niewidomych stworw o wielkich doniach i stopach oraz biaej jak mka skrze. - Gobliny - oznajmi pan Stebbins. - Zobaczya goblina. Julie kiwna gow, wbia wzrok w ziemi i z caych si cisna rkami kolana. - Tak - odrzeka. - To bardzo prawdopodobne. Przerazi mnie. Tak bardzo si baam. Odwrciam si i uciekam. By taki straszny. - Przeniosa spojrzenie na brata i umiechna si blado. - Ale ju mi lepiej... Ken zatar swoje due, ciemne donie i z ulg pokiwa gow. - To dobrze - powiedzia. - Teraz moemy wrci do zaj. Mamy wiele do zrobienia. Czeka nas masa pracy.

PROJEKT: ZIEMIA

Dwik nis si guchym echem przez wielki dom. Zatrzs naczyniami w kuchni i przetoczy si przez biegnce dachem rynny na podobiestwo odlegego grzmotu. Co pewien czas nastpowaa cisza, po czym uporczywe, poraajce swoj regularnoci dudnienie rozbrzmiewao ponownie. Dobiegao z najwyszego pitra domu. W azience, popychajc si i uciszajc wzajemnie, troje dzieci walczyo o dostp do krzesa. - Jestecie pewni, e on nas nie widzi? - zapyta Tommy. - Niby jak miaby nas widzie? Po prostu siedcie cicho. - Dave Grant poruszy si na krzele i przybliy twarz do ciany. - Nie gadaj tak gono. - I spoglda dalej, ignorujc pozosta dwjk. - Daj mi popatrze - szepna Joan, szturchajc brata kocistym okciem. - Za na d. - Cicho bd. - Dave odepchn j. - Teraz widz lepiej. - Przekrci kontakt. - Chc popatrze - powiedzia Tommy. Zepchn Davea na podog. - Puszczaj. Dave odsun si z ociganiem. - To nasz dom. Tommy ostronie wszed na krzeso. Przystawi oko do szczeliny, dotykajc twarz ciany. Przez chwil nic nie widzia. Szpara bya wska, a wiato po drugiej stronie kiepskie. Stopniowo jednak zacz rozrnia poszczeglne ksztaty. Edward Billings siedzia za ogromnym, staromodnym biurkiem. Przesta stuka na swojej maszynie i pozwoli odpocz oczom. Z kieszeni kamizelki wydoby okrgy zegarek. Nakrci go powoli. Bez okularw jego szczupa, wyschnita twarz wydawaa si pospna, niczym oblicze podstarzaego ptaka. Nastpnie znw zaoy okulary i przysun krzeso bliej biurka. Przystpi do pisania, biegajc wprawnymi palcami po wznoszcej si przed nim masie elastwa. Dom ponownie wypenio zowrogie dudnienie, odzyskao swj uporczywy rytm. Pokj pana Billingsa by mroczny i zamiecony. Wszdzie pitrzyy si sterty ksiek i papierw; na biurku, na stole i na pododze. ciany pokryway plansze z przekrojami anatomicznymi, mapami, wykresami gwiezdnymi oraz znakami zodiaku. Pod oknem stay rzdy zakurzonych probwek i opakowa. Na szczycie biblioteczki tkwi zszarzay wypchany ptak. Na biurku leaa ogromna lupa, greckie i hebrajskie sowniki, pudeko ze znaczkami i kociany otwieracz do listw. Przy drzwiach furkota zmity lep na muchy poruszany podmuchami z gazowego grzejnika. Pod cian walay si szcztki laterna magica. Czarna skrzana torba z narzucon na ni stert ubra. Koszule, skarpetki i dugi surdut, sfatygowany i wypowiay. Przewizane brzowym sznurkiem gazety i czasopisma. Oparty o st czarny parasol, ktrego metalowy szpikulec tkwi w kauy brudnej wody. Ramka z kolekcj motyli umocowanych na pokym, bawenianym tle.

Przy biurku siedzia pochylony nad przestarza maszyn i plikami notatek potny starzec. - O rany - powiedzia Tommy. Edward Billings pracowa nad raportem, ktry lea na biurku na wprost niego; ogromna, oprawiona w skr ksiga o spkanych krawdziach. Wpisywa do niej zawarte w licznych notatkach informacje.

Regularne stukanie wielkiej maszyny wprawiao w drenie ustawione w azience przedmioty, sprzty oraz buteleczki i tubki w apteczce. Wibrowaa nawet podoga pod stopami dzieci. - Pewnie jest jakim agentem komunistycznym - dosza do wniosku Joan. - Sporzdza szkic miasta, aby na sygna dany przez Moskw zdetonowa bomby. - Bzdury gadasz - odpar z irytacj Dave. - Nie widziae tych wszystkich map, owkw i papierw? Co innego mgby... - Sied cicho - rozkaza Dave. - Jeszcze nas usyszy. To aden szpieg. Za stary na szpiega. - Kim wobec tego jest? - Skd mam wiedzie. Ale to nie szpieg. Jeste gupia jak but. Poza tym szpiedzy maj brody. - Moe to przestpca - podsuna Joan. - Rozmawiaem z nim kiedy - rzek Dave. - Schodzi wanie po schodach. Zagada do mnie i da mi cukierka. - Jakiego? - Nie wiem. Twardego. Wcale mi nie smakowa. - Czym on si zajmuje? - zapyta Tommy, odrywajc wzrok od szczeliny. - Caymi dniami przesiaduje w pokoju i pisze na maszynie. - Nie pracuje? Dave ironicznie wyszczerzy zby. - Wanie na tym polega jego praca. Sporzdza swj raport. Jest urzdnikiem w firmie. - Jakiej? - Zapomniaem. - W ogle nie wychodzi na dwr?

- Wychodzi na dach. - Na dach? - Ma tam werand. Sami j zrobilimy. Stanowi cz mieszkania. I ma ogrdek. Schodzi na d i przynosi ziemi z podwrka. - Sza! - ostrzeg Tommy. - Odwrci si. Edward Billings wsta. Okry maszyn czarn tkanin, odsun j i zebra owki i gumki. Otworzywszy szuflad, schowa do niej owki. - Skoczy - oznajmi Tommy. - Na dzisiaj koniec zaj. Stary zdj okulary i woy je do etui. Znuony potar czoo, po czym poluzowa konierzyk i krawat. Na obleczonej pok skr szyi odznaczay si nabrzmiae yy. Kiedy pocign ze szklanki yk wody, jego grdyka podskoczya w gr i w d. Mia bladoniebieskie, wyblake oczy. Przez chwil skierowa w stron Tommyego sokol, pozbawion wyrazu twarz. Naraz wsta i pospiesznie opuci pokj. - Idzie spa - powiedzia Tommy. Pan Billings wrci do pokoju z rcznikiem przerzuconym przez rami. Zatrzyma si przy biurku i przewiesi rcznik przez oparcie krzesa. Podnis oburcz cik ksig i zanis j do biblioteczki. Postawi na pce i znw wyszed z pokoju. Raport znajdowa si bardzo blisko. Tommy widzia wybite na skrzanej okadce zocone litery. Wpatrywa si w nie przez duszy czas, a wreszcie zniecierpliwiona Joan odepchna go od szczeliny. Tommy zszed z krzesa, przejty i zafascynowany tym, co przed chwil ujrza. Wielka ksiga, zawierajca materia, ktremu stary powica cae dnie wytonej pracy. W migoczcym wietle ustawionej na biurku lampy bez trudu odczyta widniejcy na wywiechtanej okadce napis. PROJEKT B: ZIEMIA - Chodmy std - powiedzia Dave. - Za par minut zjawi si tutaj i zapie nas na podgldaniu. - Boisz si go - odrzeka szyderczo Joan. - Tak jak i ty. I mama. I w ogle kady. - Zerkn na Tommyego. - A ty si go boisz? Tommy potrzsn gow. - Chciabym wiedzie, co zawiera ta ksiga - mrukn. - Ciekawi mnie, co te ten stary knuje.

Pnopopoudniowe soce sao na ziemi jaskrawe i zimne promienie. Edward Billings powoli zszed tylnymi schodami z pustym wiaderkiem w doni i plikiem zrolowanych gazet pod

pach. Przystan na chwil, przysoni rk oczy i rozejrza si dokoa. Nastpnie ruszy przez mokry trawnik w kierunku podwrza. Tommy wychyn zza garau. Cicho wbieg na schody, przesadzajc po dwa naraz. Znalazszy si w budynku, wawo pody przez ciemny korytarz. Niebawem stan zdyszany przed drzwiami prowadzcymi do mieszkania Edwarda Billingsa i wyty such. Ciszy nie mci aden dwik. Chwyci za gak. Obrci j bez trudu. Kiedy otworzy drzwi, na korytarz wtargna stcha fala ciepego powietrza. Mia niewiele czasu. Stary wrci zaraz z wiaderkiem wypenionym ziemi z podwrka. Tommy wszed do pokoju i z bijcym sercem podszed do biblioteczki. Ksiga spoczywaa wrd stert notatek i wycinkw prasowych. Odgarn je na bok. Na chybi trafi otworzy ksig, przewracajc jej grube, szeleszczce kartki. Dania. Niezliczone rzdy statystyk, zapenione kolumnami stronice. Czcionka zataczya mu przed oczami, uniemoliwiajc odczytanie zapisu. Przeszed do nastpnego dziau. Nowy Jork. Dane dotyczce Nowego Jorku. Usiowa rozszyfrowa wieczce kolumny nagwki. Liczba mieszkacw. Czym si zajmowali. Jakie wiedli ycie. Ile zarabiali. W jaki sposb spdzali czas. Ich przekonania. Religia. Polityka. Filozofia. Zasady moralne. Wiek. Stan zdrowia. Inteligencja. Wykresy i statystyki, przecitne i oceny. Oceny. Pochway. Potrzsn gow i przewrci stronic. Kalifornia. Populacja. Stopie zamonoci. Dziaalno rzdu stanowego. Porty. Fakty, fakty, fakty... Informacje dotyczce wszystkiego. Kadego miejsca. Przekartkowa raport. Wszystkich zaktkw wiata. Kadego miasta, stanu, pastwa. Dane dotyczce kadej moliwej dziedziny ycia. Przejty obaw Tommy zamkn raport. Obszed pokj, przegldajc sterty papierzysk, pliki notatek, wycinkw i map. Stary lcza nad maszyn caymi dniami. Gromadzi informacje dotyczce caego wiata. Ziemi. Szykowa raport o Ziemi i wszystkich zwizanych z ni zagadnieniach. o jej mieszkacach; o tym, co robili i myleli, o ich zajciach, dokonaniach, pogldach i uprzedzeniach. Wielki raport zawierajcy informacje na temat caego wiata. Tommy podnis z biurka lup. Posugujc si ni, zbada drewnian powierzchni biurka. Zaraz odoy szko powikszajce z powrotem i sign po kociany otwieracz do listw. Potem przyjrza si stojcej w kcie zepsutej latarna magica. Nastpnie skierowa uwag na ram z motylami. Na wypchanego ptaka. Butelki z preparatami chemicznymi.

Wyszed na dach. Soce migotao kaprynie; wkrtce mia zapa zmierzch. Porodku werandy staa drewniana konstrukcja okolona warstw ziemi z darni. Wzdu barierki ustawiono zabrudzone soje, worki z nawozem oraz wilgotne paczki z nasionami. Przewrcony spryskiwacz. Brudny rydel. Wycite z dywanu pasy i wiklinowe krzeso. Konewka. Pokryw drewnianej konstrukcji stanowia siatka druciana. Tommy pochyli si i zajrza przez jej oczka. Zobaczy rzdy niepozornych rolin. Porastajcy podoe mech. Spltane roliny, nadzwyczaj drobne i o zoonej budowie. W jednym miejscu na podobiestwo kokonu lea stos zeschej trawy. Owady? Jaki gatunek zwierzt? Chwyci somk i przeoywszy j przez siatk, trci stert. Spltana masa trawy drgna. Wewntrz co byo. Zauway te inne kokony, poumieszczane tu i wdzie pomidzy rolinami. Naraz z wntrza kokonu wyskoczyo jakie stworzenie i pdem pucio si przez traw. Wydao peen przeraenia pisk. Za nim podyo nastpne. Byo rowe i poruszao si nadzwyczaj szybko. Wkrtce oczom Tommyego ukazao si cae stadko rowych, piszczcych i ruchliwych istot, z ktrych kada liczya nie wicej ni dwa cale wzrostu. Pochyliwszy si nad siatk, Tommy zmierzy je badawczym wzrokiem. Nie miay wosw. Naleay do jakiego gatunku bezwosych zwierzt. Lecz byy mae, nie wiksze od konikw polnych. Czyby potomstwo? Serce zabio mu gwatownie. Potomstwo albo... Odgos. Odwrci si zdrtwiay. Na progu sta zdyszany Edward Billings. Z westchnieniem odstawi wiaderko z ziemi i sign do kieszeni granatowego paszcza w poszukiwaniu chustki. W milczeniu otar czoo, nie spuszczajc wzroku ze stojcego obok drewnianej konstrukcji chopca. - Kim jeste, mody czowieku? - zapyta po chwili Billings. - Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek ci widzia. Tommy potrzsn gow. - Nie. - Co ty tu robisz? - Nic. - Czy mgby wnie to wiaderko na werand? Jest cisze, ni przypuszczaem. Tommy przez chwil sta bez ruchu. Nastpnie podszed bliej i podnis wiaderko. Wnis je na werand i postawi obok drewnianej konstrukcji. - Dzikuj - powiedzia Billings. - Jestem ci niezmiernie wdziczny. - Bystre, roziskrzone spojrzenie wypowiaych oczu omioto chopca. Twarz starego bya przebiega, aczkolwiek nie pozbawiona yczliwoci. - Wygldasz mi na osika. Ile masz lat? Jedenacie? Tommy przytakn. Cofn si w kierunku barierki. Pod ni, dwie lub trzy kondygnacje

niej, rozcigaa si ulica. Nieopodal przechodzi wracajcy z biura pan Murphy. Na rogu bawio si kilkoro dzieci. Po drugiej stronie ulicy moda kobieta w niebieskim swetrze narzuconym na szczupe ramiona podlewaa trawnik. By w miar bezpieczny. Gdyby staremu strzelio co do gowy... - Po co tutaj przyszede? - zapyta Billings. Tommy nie odpowiedzia. Stali naprzeciw siebie; zgarbiony, potny starzec w ciemnym surducie o staromodnym kroju i mody, piegowaty chopiec w czerwonym swetrze i dinsach, teniswkach i czapeczce na gowie. Naraz Tommy popatrzy na drewnian, okryt siatk konstrukcj, po czym ponownie przenis wzrok na Billingsa. - To? Zatem to chciae zobaczy? - Co tam jest? Kim one s? - One? - Te stworzenia. Czy to owady? Nigdy nie widziaem czego podobnego. Kim one s? Billings podszed do niego wolnym krokiem. Pochyli si nad konstrukcj i uchyli j ej pokryw. - W takim razie popatrz, skoro ci to interesuje. - Odbezpieczy pokryw i odoy j na bok. Tommy podszed bliej, wytrzeszczajc oczy. - No i? - rzek Billings. - Teraz ju wiesz. Tommy gwizdn cicho. - Przyszo mi to do gowy. - Poblady na twarzy wyprostowa si powoli. - Pomylaem o tym, ale... nie byem pewny. Mae ludziki! - Niezupenie - poprawi Billings. Ciko spocz na wiklinowym krzele. Z kieszeni paszcza wycign fajk i sfatygowany kapciuch. Niespiesznie napeni fajk, wytrzsajc do niej tyto. - To nie cakiem s ludzie. Tommy nie odrywa wzroku od konstrukcji. Kokony okazay si malekimi chatkami skleconymi wasnorcznie przez ludziki. Kilku z nich wylego na zewntrz. Stali w grupie i patrzyli na niego, zadzierajc do gry gowy. Mae, rowe istotki, nie wicej ni dwa cale wzrostu. Nie mieli na sobie ubra. - Przyjrzyj si im uwanie - mrukn Billings. - Popatrz na ich gowy. Co widzisz? - S tacy mali... - Przynie z biurka szko. To due szko powikszajce. - Patrzy, jak Tommy wpada do pokoju, by za chwil wybiec z niego z lup. - Teraz powiedz mi, co widzisz. Tommy zbada figurki za pomoc lupy. Rzeczywicie miay ludzki ksztat. Ramiona, nogi niektre spord nich byy pci eskiej. Gowy. Tommy pisn.

I odskoczy. - Co si stao? - chrzkn Billings. - Co za... co za dziwada. - Dziwada? - Billings nie mg powstrzyma umiechu. - C, wszystko zaley od punktu widzenia. Rni si... od ciebie. Ale to nie dziwada. Nie ma w nich adnej nieprawidowoci. Przynajmniej mam tak nadziej; - Umiech na jego twarzy ustpi miejsca wyrazowi gbokiego namysu. - Czy to pan ich stworzy? - zapyta Tommy. - Ja? - Billings wyj fajk z ust. - Nie, nie ja. - Skd pan ich ma? - Wypoyczono mi ich. Stanowi grup prbn. S nowi. Zupenie nowi. - Czy... czy nie chciaby pan sprzeda jednego z nich? Billings rozemia si. - Nie, niestety nie. Musz ich zatrzyma. Tommy kiwn gow, powracajc do ogldzin. Przez lup wyranie dostrzega gowy. Nie byli ludmi w penym tego sowa znaczeniu. Porodku czoa kadego z nich wyrastaa antena, podobna do drutu, zakoczona zgrubieniem narol. Zupenie jak czuki owadw. Pomijajc anteny, wydawali si cakiem normalni - tylko te anteny oraz niepozorne rozmiary. - Czy pochodz z innej planety? - zapyta Tommy. - Z Marsa? Wenus? - Nie. - No to skd? - Trudno udzieli odpowiedzi na to pytanie. W ich przypadku jest pozbawione znaczenia. - Czemu ma suy paski raport? - Raport? - No, ta wielka ksiga zawierajca rnego rodzaju dane. To, nad czym pan pracuje. - Powiciem jej bardzo duo czasu. - To znaczy? Billings umiechn si. - Na to rwnie nie mona odpowiedzie. Temu pytaniu brakuje treci. Ale naprawd duo. Powoli zbliam si do koca.

- I co pan z ni zrobi? Kiedy ju pan skoczy? - Przeka j swoim przeoonym. - Kim oni s? - I tak ich nie znasz. - Gdzie s? Czy w naszym miecie? - Tak. I nie. Nie ma na to odpowiedzi. By moe ktrego dnia... - Ten raport dotyczy nas - rzuci Tommy. Billings odwrci gow. Utkwi w Tommym bystre spojrzenie. - Czyby? - Tak. Sam widziaem. - Co nasuno ci t myl? - Przeczytaem tytu. Jest o Ziemi, prawda? Billings kiwn gow. - Tak. Jest o Ziemi. - Nie pochodzi pan std, prawda? Przyby pan spoza ukadu. - Skd... skd wiesz? Tommy umiechn si z pen wyszoci dum. - Widz. Mam swoje sposoby. - Co zdye przeczyta w raporcie? - Niewiele. Czemu on ma suy? Po co pan go sporzdza? Co oni maj zamiar z nim zrobi? Billings dugo way w mylach odpowied. Wreszcie przemwi. - To - powiedzia - bdzie zaleao od nich. - Machn rk w kierunku drewnianej konstrukcji. - To, co zrobi z raportem, zaley od przebiegu Projektu C. - Projektu C? - Trzeciego projektu. Przed nim byy tylko dwa. Czekali bardzo dugo. Kady projekt jest starannie planowany. Przed podjciem decyzji skrztnie analizuje si nowe czynniki. - A tamte dwa poprzednie? - Ci otrzymali anteny oraz cakiem nowy ukad zdolnoci kognitywnych. Zaleno od

motyww wewntrznych praktycznie adna. Zwikszona moliwo dostosowania. Pewne obnienie oglnego wskanika emocjonalnego, lecz utrata libido powoduje wzrost racjonalnej kontroli. W miejsce oparcia na tradycyjnym nauczaniu grupowym oczekiwabym wikszego zaakcentowania wagi indywidualnych dowiadcze. Mniej stereotypowe mylenie i szybszy postp w opanowywaniu sytuacji. Tommy zagubi si wobec penego obcych terminw wykadu. - Jak wygldali tamci? - zapyta. - Tamci? Projekt A mia miejsce dawno temu. Sabo go pamitam. Skrzyda. - Skrzyda? - Mieli skrzyda; polegali na ruchliwoci i wykazywali wyrane cechy indywidualne. W ostatecznym podsumowaniu pozwolilimy im na zbyt du samowystarczalno. Dum. Dysponowali pojciem dumy i honoru. Mieli silnie rozwinity instynkt walki. Jeden przeciwko pozostaym. Podzielili si na drobne frakcje antagonistyczne i... - A reszta? Billings postuka fajk o barierk. Niebawem podj, kierujc sw opowie bardziej do siebie ni do stojcego przed nim chopca. - Typ uskrzydlony stanowi nasz pierwsz prb w celu stworzenia organizmw wyszego rzdu. Projekt A. Kiedy okaza si niewypaem, zwoalimy konferencj, ktrej rezultatem by Projekt B. Tutaj poraka wydawaa si nie wchodzi w rachub. Usunlimy wiele wybujaych cech indywidualnych i wstawilimy zamiast niej proces orientacji grupowej. Stadn metod przyswajania wiedzy i zdobywania dowiadcze. Sdzilimy, e w ten sposb zapewnimy sobie pen kontrol nad projektem. Pierwszy projekt nauczy nas, e jeeli chcemy odnie sukces, naley zwikszy nadzr nad eksperymentem. - Jak wygldali drudzy? - zapyta Tommy, usiujc znale w wypowiedzi Billingsa jaki zrozumiay wtek. - Tak jak powiedziaem, usunlimy skrzyda. Wygld oglny pozosta nie zmieniony. Mimo e przez pewien czas zdoalimy utrzyma ich w karbach, rwnie wyamali si ze schematu, tworzc niezalene grupy nie podlegajce naszej kontroli. Nie ulega wtpliwoci, i w znacznym stopniu wpynli na nich yjcy przedstawiciele typu pierwszego. Powinnimy byli zlikwidowa ich, jak tylko... - Czy pozostali jacy z nich? - Z Projektu B? Naturalnie. - Na twarzy Billingsa odmalowaa si irytacja. - Sam do nich naleysz. Dlatego wanie tutaj jestem. Jak tylko praca nad raportem dobiegnie koca, ostateczne dyspozycje w zwizku z twoim gatunkiem zostan wprowadzone w ycie. Moje sugestie nie odbiegn od tych, ktre dotyczyy Projektu A. Skoro twj Projekt do tego stopnia zacz y wasnym yciem, mimo naszych najwikszych stara przestalicie by funkcjonalni... Lecz Tommy nie sucha. Pochyli si nad konstrukcj i spoglda na figurki. Dziewicioro ludzikw, zarwno mczyni, jak i kobiety. Na caym wiecie byo ich jedynie dziewicioro.

Tommy zadra. Ogarno go podniecenie. W jego mylach zacz rysowa si pewien plan. Stara si nie da po sobie nic pozna. - Chyba ju pjd. - Wrci do pokoju i skierowa si ku wyjciu. - Ju? - Billings wsta. - Ale przecie... - Musz i. Robi si pno. Do widzenia. - Otworzy drzwi. - Do widzenia - odpar ze zdziwieniem Billings. - Mam nadziej, e jeszcze mnie odwiedzisz, mody czowieku. - Na pewno - obieca Tommy.

Popdzi do domu, ile si w nogach. Wbieg po schodkach na ganek i wpad do domu. - Akurat zdye na kolacj - zawoaa z kuchni mama. Tommy przystan na podecie. - Musz znowu wyj. - Wykluczone! Zostaniesz w... - Tylko na chwilk. Niedugo wrc. - Tommy wbieg do swojego pokoju i rozejrza si wok. Jaskrawoty pokj. Obwieszone proporcami ciany. Ogromna komoda z lustrem, szczotka i grzebie, modele samolotw, zdjcia graczy baseballowych. Papierowa torebka z kapslami od butelek. Niedue radio 0 zniszczonej plastikowej obudowie. Drewniane pudeka po cygarach pene drobiazgw i rupieci, ktre nieustannie gromadzi. Tommy chwyci jedno z pudeek i wysypa jego zawarto na ko. Nastpnie oprnione wepchn pod kurtk i skierowa si ku wyjciu. - A ty dokd? - zapyta ojciec, podnoszc wzrok znad wieczornej gazety. - Zaraz wrc. - Mama powiedziaa, e niedugo bdzie kolacja. Nie syszae? - Zaraz wrc. To wane. - Tommy otworzy drzwi. Do rodka wtargno zimne, wieczorne powietrze. - Naprawd. To niezwykle wane. - Dziesi minut. - Vince Jackson popatrzy na zegarek. - Ani chwili duej. Inaczej zapomnij o kolacji. - Dziesi minut. - Tommy zatrzasn drzwi. Zbieg po schodach i wtopi si w ciemno.

Pod framug i przez dziurk od klucza w drzwiach prowadzcych do mieszkania pana Billingsa zamigotao wiato. Tommy zawaha si. Nastpnie podnis rk i zapuka. Przez chwil panowaa cisza, po czym zza drzwi dobieg szmer i odgos cikiego stpania. Otwarto drzwi. Pan Billings wyjrza na korytarz. - Dobry wieczr - powiedzia Tommy. - Wrcie! - Pan Billings otworzy na ocie drzwi i Tommy pospiesznie przestpi prg. Zapomniae czego? - Nie. Billings zamkn drzwi. - Usid. Masz na co ochot? Jabko? Mleko? - Nie. - Tommy nerwowo przemierza pokj, dotykajc poszczeglnych przedmiotw, ksiek, dokumentw i wycinkw prasowych. Billings przyglda mu si przez chwil. Nastpnie powrci do biurka i z westchnieniem opad na krzeso. - Wobec tego zajm si moim raportem. Mam nadziej, e niedugo skocz. - Postuka w lecy przed nim plik notatek. - To ju ostatnie. Pniej bd mg wyjecha std i przedstawi raport wraz z moimi sugestiami. Pochylony nad gigantyczn maszyn Billings przystpi do pisania. Uporczywe dudnienie wypenio pokj. Tommy obrci si na picie i wyszed na werand. Panowaa na niej cakowita ciemno. Przystan, czekajc, a jego wzrok przywyknie do mroku. Po chwili dostrzeg zarys workw z nawoem i wiklinowy fotel. Porodku wznosia si drewniana, przysonita siatk konstrukcja, oblepiona traw i ziemi. Tommy zerkn przez rami w kierunku pokoju. Billings pochyla si nad maszyn, bez reszty pochonity prac. Zdj swj granatowy paszcz i przewiesi go przez oparcie krzesa. Pracowa w kamizelce, rkawy mia wysoko podwinite. Tommy przykucn przy ramie. Wyj spod kurtki pudeko po cygarach i pooy je na ziemi. Chwyci siatk i wycign spod przytrzymujcych gwodzi. Z wntrza konstrukcji dobiegy ciche, pene lku popiskiwania i nerwowy tupot wrd dbe wyschnitej trawy. Tommy zanurzy rk w gb konstrukcji. Jego bdzce na olep palce zacisny si na maym przedmiocie, ktry natychmiast zacz czyni rozpaczliwe wysiki, aby si wyrwa z ucisku. Tommy wepchn go do pudeka i zabra si do szukania nastpnego. Wkrtce mia wszystkich dziewicioro, zamknitych w drewnianym pudeku po cygarach. Zasun wieczko i z powrotem schowa pudeko pod kurtk. Szybko opuci werand i

wszed do pokoju. Billings podnis znad maszyny roztargniony wzrok i w jednej rce trzyma piro, a notatki w drugiej. - Chciae ze mn porozmawia? - mrukn, poprawiajc na nosie okulary. Tommy potrzsn gow. - Musz i. - Ju? Przecie dopiero co przyszede! - Musz i. - Tommy otworzy drzwi na korytarz. - Dobranoc. Billings potar doni pobrudon znueniem twarz. - Dobrze, chopcze. Moe jeszcze si spotkamy, nim wyjad. - Powrci do pracy, garbic si nad maszyn. Tommy zamkn za sob drzwi. Zbieg po schodach na d. Spoczywajce na jego piersi pudeko po cygarach trzso si i ruszao. Dziewicioro. Mia wszystkich. Teraz naleeli do niego a na caym wiecie byo ich jedynie dziewicioro. Wszystko potoczyo si zgodnie z planem. Czym prdzej pobieg w kierunku domu. W garau znalaz star klatk, w ktrej kiedy trzyma biae szczury. Wyczyci j i zanis na gr do swojego pokoju. Spd klatki wyoy papierami i postawi w niej miseczk z wod oraz troch piasku. Kiedy klatka bya gotowa, umieci w niej zawarto pudeka po cygarach. Dziewi malekich figurek zbio si porodku klatki w zwart row gromadk. Tommy zatrzasn drzwiczki i pieczoowicie je zabezpieczy. Nastpnie zanis klatk na komod i przystawi do niej krzeso, by mc swobodnie j obserwowa. Dziewicioro ludzikw z wahaniem przystpio do poznawania klatki. Patrzcemu na nich Tommyemu serce z podniecenia zabio w piersi. Odebra je panu Billingsowi. Teraz stanowili jego wasno. A pan Billings nie zna ani jego adresu, ani nawet imienia. Rozmawiali ze sob, poruszajc czukami w sposb, jaki zaobserwowa u mrwek. Jeden z ludzikw podszed do ciany klatki. Chwyciwszy za druty, wyjrza na pokj. Doczy do niego drugi, tym razem pci eskiej. Oboje byli nadzy. Nie liczc wosw na gowie, cae ciaa mieli gadkie i rowe. Zastanawia si, co jedz. Ze stojcej w kuchni lodwki wyj kawaek sera i odrobin hamburgera, dokadajc do tego okruchy chleba, listki saaty i spodeczek mleka. Z apetytem zjedli chleb i mleko. Misa nie tknli. Licie saaty wykorzystali do budowy szaasw. Tommy by peen podziwu. Obserwowa ich przez cay ranek przed pjciem do szkoy,

pniej kolejny raz w porze obiadu oraz przez cae popoudnie a do kolacji. - Co ty tam masz? - zapyta przy kolacji tata. - Nic. - Chyba nie trzymasz w pokoju wa, co? - rzucia z lkiem mama. - Mody czowieku, jeeli przyniose do domu kolejnego wa... - Nie. - Tommy potrzsn gow, w popiechu pochaniajc kolacj. - To nie w. Po jedzeniu pobieg na gr. Ludziki skoczyy budow szaasw. Niektre siedziay w rodku. Inne przechadzay si po klatce, badajc nowe otoczenie. Tommy usadowi si przed komod i patrzy. Byy mdre. Nieco mdrzejsze od biaych szczurw, ktre niegdy hodowa. I znacznie czystsze. Korzystay z piasku, ktry dla nich wysypa. Byy mdre - i cakiem oswojone. Po pewnym czasie Tommy zamkn drzwi od pokoju. Wstrzymujc oddech, otworzy klatk. Wycign rk i chwyci jedn z figurek. Nastpnie wyj rk z klatki i ostronie poluzowa ucisk. Czowieczek kurczowo trzyma si jego doni i wyjrzawszy przez jej krawd, przenis na niego wzrok, dziko machajc czukami. - Nie bj si - powiedzia Tommy. Czowieczek ostronie stan. Przemaszerowa przez do Tommyego w kierunku nadgarstka. Powoli wspi si po ramieniu chopca i spojrza w d. Kiedy dotar do szczytu, przystan i popatrzy Tommyemu prosto w twarz. - Ale ty malutki - stwierdzi Tommy. Wyj z klatki nastpnego i postawi obu na ku. Przechadzali si po nim przez dusz chwil. Reszta ludzikw podesza do brzegu klatki i z obaw wygldaa na zewntrz. Jeden znalaz grzebie Tommyego. Zbada go, szarpic za zby. Doczy do niego drugi. Dwie figurki usioway wsplnymi siami przesun grzebie, ale bez powodzenia. - Co chcecie zrobi? - zapyta Tommy. Figurki day za wygran. Nastpnie zainteresoway si lec na komodzie piciocentwk. Jeden z nich zdoa postawi j na wskiej krawdzi. Popchn. Moneta nabraa prdkoci, toczc si w kierunku skraju komody. Figurki popdziy za ni z konsternacj. Piciocentwk spada na podog. - Bdcie ostroni - ostrzeg Tommy. Nie chcia, aby co im si stao. Snu zbyt wiele planw. Wymylenie dla nich sztuczek nie powinno stanowi problemu - przecie widzia kiedy wytresowane pchy w cyrku. Mae wzki do cignicia. Hutawki, zjedalnie. Przedmioty, ktre mogyby obsugiwa. Wyszkoli ich, a potem bdzie pobiera opat za wstp. Moe zabierze je na tournee. Moe nawet opisz go w gazecie. Myli przebiegay mu przez gow jak szalone. Wyobrania podsuwaa mu nieskoczone moliwoci. Jednake na pocztku powinien wykaza sporo spokoju i ostronoci.

Nastpnego dnia zabra jednego do szkoy w soiku po demie. Wywierci w pokrywie otwory, aby umoliwi mu oddychanie. Na przerwie pokaza go Daveowi i Joan Grant. Nie kryli podziwu. - Skd to masz? - zapyta Dave. - To moja sprawa. - Nie chcesz tego sprzeda? - Nie mw to. On jest pci mskiej. Joan poczerwieniaa na twarzy. - Jest goy. Lepiej zaraz co mu na. - Czy mogaby uszy dla niego ubranie? Mam jeszcze omiu. Czterech mczyzn i cztery kobiety. - Uszyj... jeli dasz mi jednego z nich - rzucia w podnieceniu Joan. - Jeszcze czego. Nale do mnie. - Skd oni pochodz? Kto ich stworzy? - To nie twj interes. Joan uszya dla kobiet mae ubranka. Spdniczki i bluzki. Tommy woy je do klatki. Ludziki otoczyy niepewnie stos, nie wiedzc, co z nim pocz. - Lepiej im poka - poradzia Joan. - Pokaza? Chyba zgupiaa. - Ja je ubior. - Joan wyja z klatki jedn z kobiet i ostronie przyodziaa j w spdnic i bluzk. Nastpnie woya j z powrotem do klatki. - Zobaczmy, co si teraz stanie. Pozostali otoczyli ubran kobiet i z zaciekawieniem dotykali jej odziey. Wkrtce rozdzielili midzy sob ubrania, w zwizku z czym niektrzy dostali bluzki, a inni spdnice. Tommy zamiewa si do ez. - Lepiej uszyj spodnie dla mczyzn, niech wszyscy maj si w co ubra. Wyj kilku z klatki i pozwoli im spacerowa po swoich ramionach. - Uwaaj - ostrzega Joan. - Uciekn ci. - S oswojeni. Nie uciekn. Zaraz ci poka. - Tommy postawi ludziki na pododze. Mamy swoj zabaw. Patrz. - Zabaw?

- Chowaj si, a ja ich znajduj. Figurki rozproszyy si w poszukiwaniu kryjwek. Chwil potem znikny im z oczu. Tommy porusza si na czworakach, siga rk pod komod i sprawdza midzy przecieradami. Rozleg si pisk. Jednego ju znalaz. - Widzisz? Lubi to. - Po kolei odnis ich do klatki. Ostatniego nie mg odszuka przez duszy czas. Schowa si w szufladzie komody w torebce z kulkami, ktrymi si nakry. - S sprytni - powiedziaa Joan. - Nie daby mi choby jednego? - Nie - oznajmi z moc Tommy. - Nale do mnie. Nie pozwol im odej. Nikomu nie dam adnego z nich.

Tommy i Joan spotkali si nastpnego dnia po szkole. Uszya dla mczyzn spodenki i koszule. - Prosz. - Podaa mu je. Poszli razem chodnikiem. - Mam nadziej, e bd pasowa. - Dziki. - Tommy schowa ubrania do kieszeni. Przeszli przez pust dziak. Na jej kracu natknli si na Davea Granta, ktry w towarzystwie kilkorga innych dzieci gra w kulki. - Kto wygrywa? - zapyta Tommy, przystajc. - Ja - odpar Dave, nie podnoszc gowy. - Pozwl mi zagra. - Tommy przykucn. - No dalej. - Wycign rk. - Daj mi swj agat. Dave pokrci gow. - Id sobie. Tommy trci go w rami. - Daj spokj! Tylko raz. - Zastanowi si. - A powiem ci, co... Pad na nich cie. Tommy podnis gow. I zdrtwia. Edward Billings spoglda na niego spokojnie, wspierajc si na swoim parasolu, ktrego metalowa kocwka gina w rozmikym gruncie. Milcza. Na podstarzaej, pomarszczonej twarzy widnia twardy wyraz; oczy byy niczym wyblake, bkitne kamienie. Tommy powoli wsta. Wrd dzieci zapada cisza. Niektre oddaliy si chykiem, zabierajc swoje kulki. - Czego pan chce? - zapyta Tommy ochrypym, wiszczcym, prawie niedosyszalnym gosem. Lodowate spojrzenie Billingsa zdawao si przewierca go na wskro.

- Zabrae ich. Masz odda. I to zaraz. - Mwi twardym, bezbarwnym gosem. Wycign rk. - Gdzie oni s? - O czym pan mwi? - wymamrota Tommy. Cofn si o krok. - Nie mam pojcia, o co panu chodzi. - O Projekt. Ukrade ich z mojego pokoju. Chc ich odzyska. - Bzdura. O co panu chodzi? Billings zwrci si do Davea Granta. - To jego miae na myli, prawda? Dave kiwn gow. - Widziaem ich. S w jego pokoju. Nikomu nie pozwala si do nich zbliy. - Przyszede do mnie i ich ukrade. Dlaczego? - Billings zrobi krok w kierunku Tommyego. - Dlaczego ich zabrae? Do czego s ci potrzebni? - Pan zwariowa - mrukn Tommy, ale gos nieco go zawid. Dave Grant milcza. Tchrzliwie odwrci wzrok. - To kamstwo - powiedzia Tommy. Billings szarpn nim. Lodowate, starcze donie wpiy si w jego ramiona. - Oddawaj! Musz ich mie. Odpowiadam za nich. - Niech pan puci. - Tommy wyrwa si z ucisku. - Nie mam ich przy sobie. - Zaczerpn tchu. - To znaczy... - A wic naprawd s u ciebie. W domu. W twoim pokoju. Przynie ich tutaj. Id i zrb to. Wszystkich dziewicioro. Tommy wcisn rce w kieszenie. Odzyska nieco odwagi. - No, nie wiem - powiedzia. - A co mi pan da? Oczy Billingsa rozbysy. - Co ci dam? - Z pogrk podnis rk. - Ty may... Tommy odskoczy. - Nie moe mnie pan zmusi, abym ich odda. Nie ma pan nad nami adnej kontroli. Umiechn si zuchwale. - Sam pan to powiedzia. Znajdujemy si poza paskim zasigiem. Na wasne uszy syszaem, jak pan to mwi. Twarz Billingsa przybraa wygld granitu. - Zabior ich. Nale do mnie. - Niech pan tylko sprbuje, a zawoam gliny. Mj tato te tam bdzie. Mj tato i gliny.

Billings chwyci swj parasol. Otworzy i zamkn usta, na jego twarzy rozla si odpychajcy rumieniec. Ani on, ani Tommy nie wypowiedzieli sowa. Pozostae dzieci gapiy si na nich pene lku. Naga myl wykrzywia rysy Billingsa. Popatrzy na ziemi na niedbale wyrysowany krg i kulki. Jego oczy zalniy. - Posuchaj no. Zagram... zagram z tob o nich. - Co takiego? - Zagramy w kulki. Jeli wygrasz, s twoi. Jeeli wygram ja, natychmiast mi ich zwrcisz. Co do jednego. Tommy z namysem przenosi wzrok z pana Billingsa na wyrysowany na ziemi krg. - Jeeli wygram, to czy nie bdzie pan prbowa mi ich odebra? Pozwoli mi pan zatrzyma ich... na stae? - Owszem. - Dobrze. - Tommy ruszy z miejsca. - Umowa stoi. Jeeli pan wygra, moe pan sobie ich wzi. Ale jeli wygrana przypadnie mnie, s moi. I nigdy pan ich nie odzyska. - Natychmiast ich tu przynie. - Jasne. Ju id. - I po mj agat, dorzuci w mylach. - Zaraz wrc. - Poczekam - oznajmi pan Billings, zaciskajc donie na swoim parasolu.

Tommy zbieg ze schodw na ganek, przeskakujc po dwa stopnie naraz. W drzwiach stana jego mama. - Nie powiniene znw tak pno wychodzi. Jeli nie zjawisz si w domu za p godziny, nie dostaniesz kolacji. - P godziny - zawoa Tommy, pdzc mroczn uliczk z rkami przycinitymi do rozpychajcego mu kurtk pakunku. Do drewnianego pudeka po cygarach, ktre dygotao i piszczao. Bieg przed siebie, z trudem chwytajc oddech. Pan Billings w dalszym cigu sta na kracu dziaki i czeka. Soce ju zaszo; nadciga wieczr, dzieci poszy do domw. Kiedy Tommy wpad na opustosza dziak, zimny, wrogi wiatr zakoysa zielskiem i traw, tarmoszc go za nogawki. - Przyniose? - zapyta pan Billings. - Pewnie. - Tommy przystan, oddychajc pospiesznie. Powoli sign pod kurtk i wyj cikie drewniane pudeko po cygarach. Zdj z niego gumk i uchyli wieczko. - Tutaj. Pan Billings podszed bliej, oddychajc chrapliwie. Tommy zatrzasn wieko i ponownie

zacisn na nim gumk. - Najpierw zagramy. - Postawi pudeko na ziemi. - Nale do mnie... chyba e pan wygra. Billings opanowa si. - Dobrze. Wobec tego zaczynajmy. Tommy przeszuka kieszenie. Ostronie wycign swj agat. W bledncym wietle dnia duy, czerwono-czarny kamyk zamigota. Prawie jak Jowisz. Ogromny, czarny kamie. - Zaczynamy - rzek Tommy. Uklk, rysujc na piasku przybliony ksztat koa. Wysypa w jego obrbie gar kulek. - Ma pan jakie - Co? - Kulki. Czym bdzie pan strzela? - Jedn z twoich. - Zgoda. - Tommy zabra z krgu jedn kulk i rzuci mu j. - Woli pan, abym strzela pierwszy? Billings kiwn gow. - wietnie. - Tommy umiechn si pod nosem. Z uwag wycelowa, przymykajc jedno oko. Na chwil jego ciao znieruchomiao, wygite w uk. Naraz rzuci. Kulki zagrzechotay, toczc si w obrbie okrgu i poza nim, gdzie znikny wrd traw i chwastw. Dobry rzut. Zebra swoje wygrane i schowa z powrotem do woreczka. - Czy teraz moja kolej? - zapyta Billings. - Nie. Mj agat wci znajduje si wewntrz krgu. - Tommy ponownie przykucn. Przysuguje mi jeszcze jeden strza. Rzuci. Tym razem zebra trzy kulki. I znw jego agat pozosta w okrgu. - Jeszcze jeden - powiedzia z krzywym umieszkiem Tommy. Zebra prawie poow. Uklk i wycelowa, wstrzymujc oddech. Zostay dwadziecia cztery kulki. Kolejne cztery zapewniyby mu zwycistwo. Tylko cztery... Rzuci. Dwie kulki wypady z krgu. I jego agat, ktry potoczy si midzy chwasty. Tommy zebra dwie kulki oraz agat. W sumie zyska dziewitnacie. Wewntrz okrgu pozostay dwadziecia dwie kulki. - Dobrze - powiedzia z ociganiem. - Teraz paska kolej. Prosz rzuca. Edward Billings uklk sztywno, dyszc i chwiejc si niebezpiecznie. Jego twarz poszarzaa. Niepewnie obrci w rku kamyk. - Nigdy przedtem pan w to nie gra? - zapyta Tommy. - Nie wie pan, w jaki sposb siej trzyma, prawda?

Billings potrzsn gow. - Nie wiem. - Musi pan trzyma kulk pomidzy palcem wskazujcym a kciukiem. - Tommy obserwowa, jak zesztywniae palce walcz z opornym kamykiem. Billings upuci go i podnis szybko. - Zadaniem kciuka jest wyrzuci j do przodu. O tak. Zaraz panu poka. Tommy uj starcze palce i zacisn je na kamyku. Wreszcie uzyska podany ukad. - Niech pan rzuca. - Tommy wyprostowa si. - Zobaczmy, jak panu pjdzie. Stary zwleka przez duszy czas. Z drcymi rkoma spoglda na zgromadzone w okrgu kulki. W wieczornej ciszy Tommy sysza jego chrapliwy, wiszczcy oddech. Stary zerkn na lece z boku pudeko po cygarach. Nastpnie przenis spojrzenie na okrg. Poruszy palcami... Bysno olepiajce wiato. Tommy krzykn, przyciskajc donie do oczu. Wszystko dokoa niego zawirowao. Potkn si i upad, kryjc twarz w wilgotnej trawie. Huczao mu w gowie. Siedzia na ziemi, trc oczy, i potrzsa gow, usiujc odzyska zdolno normalnego widzenia. Wreszcie plamy przed jego oczami znikny. Mrugajc, rozejrza si wok. Krg by pusty. Nie znajdowaa si w nim adna kulka. Billings zebra wszystkie. Tommy wycign rk. Jego palce natrafiy na co gorcego. Podskoczy. By to rozarzony kawaek ciekego szka. Wszdzie dokoa niego, wrd wilgotnych chwastw widniay z wolna stygnce okruchy szka. Tysic gwiezdnych odamkw janiejcych i bledncych wok niego. Edward Billings wsta powoli i zatar rce. - Ciesz si, e ju po wszystkim - stkn. - Jestem za stary na tak gimnastyk. Jego oczy wyowiy z mroku lece na ziemi pudeko po cygarach. - Teraz wrc, gdzie ich miejsce. A ja bd mg kontynuowa prac. - Podnis pudeko i wsadzi pod pach. Zabra parasol i powlk si w kierunku cigncego si za dziak chodnika. - egnaj - powiedzia Billings, odwracajc si na chwil. Tommy nie odpowiedzia. Billings ruszy trotuarem, mocno przyciskajc do siebie pudeko.

Oddychajc pospiesznie, wszed do mieszkania. Cisn parasol w kt i usiad za biurkiem, pooy przed sob pudeko. Siedzia przez chwil, oddychajc gboko i spogldajc na brzowobiay szecian wykonany z drewna i kartonu. Wygra. Odzyska ich. Znw stanowili jego wasno. W sam por. Termin zdania raportu praktycznie wisia mu ju nad gow.

Billings zsun paszcz i kamizelk. Drc lekko, podwin rkawy. Mia szczcie. Kontrola nad typem B bya niezmiernie ograniczona. Znajdowa si niemale poza ich jurysdykcj. To, naturalnie, samo w sobie stanowio problem. Zarwno ludziki typu A, jak i B wyzwoliy si spod nadzoru. Zbuntoway si, odrzucajc nakazy i tym samym wykraczajc poza ramy planu. Lecz teraz byli ci - nowy typ C. Wszystko zaleao od nich. Na chwil straci ich z oczu, ale ponownie znaleli si w jego rku. Pod kontrol, zgodnie z zamierzeniami. Billings zdj z pudeka gumk. Ostronie i powoli uchyli wieko. Nim zdy si spostrzec, ju byli na zewntrz. Jedni skierowali si na prawo, drudzy na lewo. Dwie kolumny biegncych z pochylonymi gowami figurek. Jedna dotara do krawdzi biurka i skoczya. Toczc si i koziokujc, wyldowaa na chodniku. W jej lady posza nastpna, potem trzecia. Billings otrzsn si z zaskoczenia. Gwatownie wycign przed siebie rce. Pozostay tylko dwie. Usiowa schwyta jedn z nich i chybi. Druga za... Chwyci j i uwizi pomidzy zacinitymi palcami. Jej towarzysz odwrci si. Trzyma co w rku. Drzazg. Drewnian drzazg odaman z wntrza pudeka po cygarach. Podbieg bliej i wbi ostrze drzazgi w palec Billingsa. Billings jkn z blu. Ucisk jego palcw zela. Wypuszczona ofiara upada na plecy. Towarzysz pomg jej wsta i zacign na skraj biurka. Razem skoczyy w d. Billings pochyli si, na olep maca wok rk. Pdziy w kierunku drzwi werandy. Jedna z nich dotara do kontaktu. Szarpna za wtyczk od lampy. Doczya do niej druga i dwie mae figurki zaczy cign wsplnymi siami. Wtyczka wyskoczya z kontaktu. Pokj pogry si w ciemnociach. Billings po omacku sign do szuflady. Otworzy j, wysypujc zawarto na podog. Znalaz gar zapaek i zapali jedn. Znikny - wszystkie ucieky na werand. Billings pospieszy za nimi. Zapaka wypalia si. Zapali nastpn, osaniajc pomie doni. Figurki dotary do balustrady. Przesadziy j i przytrzymujc si bluszczu, jedna po drugiej znikay w ciemnociach. Spni si. Znikny wszystkie, co do jednej. Wszystkie dziewi zelizgny si po dachu i pogryy w czerni nocy. Billings zbieg na d po schodach i wypad na ganek. Okry dom, zmierzajc do miejsca, gdzie cian domu oplata bluszcz. Cisza. Najmniejszego ruchu. Nie zostao po nich ani ladu. Ucieky. Opracoway plan ucieczki i wprowadziy go w ycie. Dwie kolumny, podajce w przeciwnych kierunkach, jak tylko wieko zostao uchylone. Perfekcyjnie zaplanowane i

wykonane. Billings powoli wrci do pokoju. Otworzy drzwi i zdyszany stan w progu, nie mogc otrzsn si ze wzburzenia. Ucieky. Projekt C dobieg koca. Przebieg tak jak reszta. Zupenie tak samo. Bunt i samowola. Wyrwanie si spod nadzoru. Projekt A wpyn na przebieg Projektu B, a obecnie owa infekcja rozprzestrzenia si take na Projekt C. Billings ciko zasiad za biurkiem. Dugi czas spoczywa bez ruchu, stopniowo kojarzc fakty. To nie wyniko z jego winy, taka sytuacja zdarzya si ju przedtem, i to dwukrotnie. I jej nawrt by nieunikniony. Kady Projekt przeniesie swoje rozgoryczenie na nastpny. Bez wzgldu na to, ile zaplanuj Projektw, ich przedsiwzicie skazane jest na niepowodzenie. Bunt i ucieczka. Wyamanie si z nakrelonych ram. Po pewnym czasie Billings wycign rk i przysun do siebie ksig z raportem. Bez popiechu otworzy j na stronie, na ktrej przerwa prac. Usun z raportu ca ostatni sekcj. Streszczenie. Nie ma sensu go wyrzuca. Jest dobry jak kady inny. Wszystkie przynios jednakow porak. Wiedzia, jak tylko ich zobaczy. Jak tylko uchyli wieko. Mieli na sobie ubrania. Mae, uszyte na miar. Zupenie jak tamci, na dugo przed nimi.

STWRZ WASNY WIAT

Nathan Hull wysiad z samochodu i przeszed przez chodnik, wdycha mrone poranne powietrze. W pobliu snuy si pierwsze mechaniczne ciarwki porzdkowe. Rw odpywowy arocznie pochania sterty nocnego gruzu. Spojrzenie mczyzny na moment spoczo na znikajcym napisie:

PRACE NAD TUNELEM PACYFIK ZAKOCZONE; PRZYCZENIE KONTYNENTU AZJATYCKIEGO

Z rkami w kieszeniach oddali si od rogu, wypatrujc domu Farleya. Min fili Worldcraftu z jej przycigajcym uwag mottem: Stwrz wasny wiat!. Krtk, okolon trawnikiem ciek dotar na pochy werand. Wspi si po trzech schodkach z imitacji marmuru. Nastpnie machn rk przed wizk promieni kodowych i drzwi stany otworem. Dom tchn niczym nie zmconym spokojem. Hull odnalaz wiodc na drugie pitro wind i popatrzy do gry. Cisza. Owiao go ciepe powietrze przesycone mieszanin sabych woni zapachw jedzenia, ludzi i znajomych przedmiotw. Czy ju sobie poszli? Nie. To dopiero trzeci dzie; musz gdzie tu by, moe na grnym tarasie. Pojecha na drugie pitro, ktre rwnie ziao pustk. Dobieg go szmer dalekich odgosw. Perlisty miech, gos mczyzny. Kobiecy gos, by moe nalecy do Julii. udzi si, e tak mia nadziej, e nadal bya przytomna. Gotw na wszystko otworzy pierwsze z brzegu drzwi. Trzeci i czwarty dzie Przyj Konkursowych przybiera niekiedy do burzliw form. Jednake pokj by pusty. Wewntrz dojrza tapczany, puste szklanki, popielniczki, zuyte rurki stymulacyjne i porozrzucane wszdzie fragmenty odziey. Naraz pojawili si idcy rami w rami Julia Marlow i Max Farley w towarzystwie rozbawionej grupki osb o zarumienionych twarzach i byszczcych, rozgorczkowanych oczach. Wkroczywszy do pokoju, gwatownie przystanli. - Nat! - Julia odczya si od Farleya i zdyszana stana u jego boku. - Czy naprawd jest ju tak pno? - Trzeci dzie - odpar Hull. - Witaj, Max. - Jak si masz, Hull. Usid i czuj si jak w domu. Przynie ci co? - Nie. Nie mog zosta. Julia... Przywoawszy gestem mechanicznego sucego, Farley wzi z jego tacy dwa kieliszki.

- Trzymaj, Hull. Chyba zdysz wypi jednego drinka. Do pokoju wszed Bart Longstreet w towarzystwie smukej blondynki. - Hull! Ty tutaj? Tak wczenie? - Trzeci dzie. Przyjechaem po Juli. Jeli ma zamiar std wyj. - Nie zabieraj jej - zaoponowaa szczupa blondynka. Miaa na sobie niewidoczn sukienk, kiedy patrzyo si pod ktem, ktra przybieraa posta nieprzezroczystej fontanny, gdy bezporednio skierowao si na ni wzrok. - Wanie radz nad wyborem. W holu. Zostacie. Zabawa dopiero si rozkrca. - Mrugna do niego szklistym, zasnutym mgiek narkotycznego odurzenia okiem o cikiej, niebieskiej powiece. Hull zwrci si do Julii. - Jeli chcesz zosta... Julia nerwowo przylgna do jego ramienia. Z niezmiennym umiechem przylepionym do ust wyszeptaa do jego ucha: - Nat, na mio bosk, zabierz mnie std. Nie znios tego ani chwili duej. Bagam! Hull dostrzeg w jej rozjarzonych oczach arliw prob. Napite do granic moliwoci ciao kipiao niem desperacj. - Dobrze, Julio. Zaraz wyjdziemy. Moe zjemy jakie niadanie. Kiedy ostatnio miaa co w ustach? - Dwa dni temu. Chyba. Sama ju nie wiem. - Gos jej zadra. - Teraz podejmuj decyzj. Chryste, Nat, powiniene by to widzie... - Nie moecie wyj do chwili ogoszenia wynikw - zagrzmia Farley. - Chyba prawie skoczyli. Ty nie brae udziau, Hull? Nie zgaszae swojego projektu? - Nie zgaszaem. - Na pewno jeste wacicielem... - Nie. Przykro mi - odrzek Hull z przebyskiem ironii w gosie. - Nie posiadam wasnego wiata, Max. Nie widz go. - Nie wiesz, co tracisz. - Max zakoysa si na pitach. - Co za frajda, najlepsze Przyjcie Konkursowe od tygodni. A prawdziwa zabawa rozpoczyna si po ogoszeniu wynikw. To zaledwie wstp. - Wiem. - Hull pospiesznie poprowadzi Juli do windy. - Do zobaczenia. Na razie, Bart. Zadzwo do mnie, kiedy ju opucisz to miejsce. - Zaczekajcie! - mrukn naraz Bart, unoszc gow. - Narada dobiega koca. Teraz nastpi ogoszenie zwycizcy. - Ruszy w kierunku holu z chmar ludzi w podnieceniu depczcych mu po pitach. - Idziesz, Hull? Julio?

Hull zerkn na dziewczyn. - Dobrze. - Z ociganiem podyli za nim. - Ale tylko na chwil.

Uderzya ich wrzawa gosw. W holu kotowa si drepczcy tum kobiet i mczyzn. - Wygraam! - krzyczaa w ekstazie Lora Becker. Ludzie przepychali si wok niej, cisnc si wok stou konkursowego w poszukiwaniu swoich prac. Ich gosy staway si coraz dononiejsze, tworzc zowrogi dysonans. Roboty z niezmconym spokojem odsuway z drogi meble i bibeloty. Wielk sal stopniowo zaczynao ogarnia niepohamowane szalestwo zbiorowej histerii. - Wiedziaam! - Palce Julii zacisny si na ramieniu Hulla. - Chodmy. Wydostamy si std, zanim zaczn na dobre. - Zaczn? - Posuchaj ich! - W oczach Julii zamigota lk. - Chodmy, Nat! Mam dosy. Nie znios tego ani chwili duej. - Mwiem ci, e tak bdzie. - Mwie, mwie. - Posaa mu przelotny umiech i wyszarpna swj paszcz z rk automatycznego lokaja. Otulia si nim pospiesznie. - Przyznaj, e tak. Wszystko przewidziae. A teraz chodmy ju, na mio bosk. - Odwrciwszy si, pocza przepycha si przez kbowisko ludzkie w kierunku windy. - Wynomy si std. Zjemy niadanie. Miae racj. To nie jest zajcie dla nas. Lora Becker, pulchna kobieta w rednim wieku, zacza wdrapywa si na podest obok jurorw, oburcz trzymaa swoje dzieo. Hull przystan na chwil, obserwujc niezgrabne ruchy jej zwalistej postaci i operacyjnie skorygowane rysy szarej i obrzmiaej w nieruchomym wietle lamp twarzy. Trzeci dzie odcisn swoje pitno na obliczach podstarzaych uczestnikw konkursu, nawet pomimo ich sztucznych masek. Lora dotara na podest. - Patrzcie! - zawoaa, unoszc swoj prac. Kula zamigotaa, odbijajc wiato. Wbrew sobie Hull odczu przypyw podziwu. Jeli zawarty w niej wiat by rwnie doskonay w rodku, jak z zewntrz... Lora uruchomia kul, ktra rozpromienia si swoim blaskiem. Wrd zgromadzonych zapado milczenie; wszyscy spogldali na zwycisk prac, ktra przymia inne. Dzieo Lory Becker stanowio istny majstersztyk. Nawet Hull musia to przyzna. Ustawia powikszenie, mikroskopijna centralna planeta urosa. Przez sal przetoczy si pomruk zachwytu. Lora ponownie dokrcia powikszenie. Planeta rozrosa si, ukazujc bladozielone fale oceanu, podmywajce nisk lini wybrzea. Oczom zebranych ukazao si miasto, wiee i przestronne ulice, doskonae wstgi zota i stali. Umieszczone powyej dwa bliniacze soca opromieniay miasto ciepym blaskiem. W dole suny miriady pochonitych swoimi sprawami

mieszkacw. - Cudowne - powiedzia cicho Bart Longstreet, podchodzc do Hulla. - W kocu ta stara wiedma tkwi w tym od szedziesiciu lat. Nic dziwnego, e wygraa. Od kiedy pamitam, zawsze braa udzia w konkursie. - adne - przyznaa zdawionym gosem Julia. - Nie podoba ci si? - zapyta Longstreet. - adna z nich mi si nie podoba! - Ona chce std wyj - wyjani Hull, ruszajc w kierunku windy. - Na razie, Bart. Bart Longstreet skin gow. - Rozumiem, o co wam chodzi. I pod wieloma wzgldami si z tym zgadzam. Mielibycie co przeciwko, gdybym... - Patrzcie! - krzykna z ponc twarz Lora Becker. Maksymalnie zwikszya ostro, ukazujc szczegy miniaturowego miasta. - Widzicie ich? Widzicie? Mieszkacy miasta stali si wyrani jak na doni. Cakowicie zapeniali ulice. Poruszali si samochodami bd pieszo, wrd budynkw zapierajcych dech w piersi swoj doskonaoci. Pospiesznie chwytajc oddech, Lora uniosa wysoko kul. Potoczya dokoa spojrzeniem. Jej oczy gorzay niezdrowym blaskiem. Szmer podnieconych gosw przybra na sile. Wiele zacinitych w gorliwym ucisku kul powdrowao w gr ladem swojej poprzedniczki. Lora otworzya usta. Po bruzdach jej opuchnitej twarzy spyny krople potu. Skrzywia wargi. Uniosa swoj kul wysoko nad gow, konwulsyjnie napinajc bezksztatn pier. Naraz odrzucia gow w ty i jej twarz wykrzywi dziki grymas. Tuste ciao zakoysao si groteskowo, a wyrzucona z rk kula runa na podest u stp kobiety. Rozprysna si na tysic kawakw. Metal i szko, kawaki plastiku, dwignie, kolumny, rurki, serce mechanizmu kuli, potoczyy si we wszystkich kierunkach. Nastpio istne pieko. Pozostali waciciele niszczyli swoje wiaty, roztrzaskiwali je i tukli, deptali po nich, miadc butami misterne mechanizmy. Na sygna dany przez Lor Becker, ogarnici szaem niszczenia mczyni i kobiety rozptali orgi prawdziwie dionizyjskiej dzy. Po kolei dewastowali swoje z pietyzmem skonstruowane wiaty. - Boe - jkna Julia, brnc ku wyjciu wraz z Hullem i Longstreetem. Byszczce od potu twarze, ponce gorczk oczy. Uchylone w tpym wyrazie usta kipiay kakofoni bezsensownych dwikw. Rozdzierano ubrania. Jedna z dziewczt upada na podog, jej krzyki pochona oglna wrzawa. Nastpna kobieta si wywrcia, cignita w d przez kbicy si tum. Ludzie szaleli do wtru rozdzierajcych wrzaskw i jkw. Zewszd dobiegay odgosy miadonego metalu i szka, nieustanny haas niszczonych kolejno wiatw. Pobielaa na twarzy Julia wyprowadzia Hulla z sali. Dygoczc na caym ciele, przymkna oczy. - Czuam, co si wici. Ukoronowanie tych trzech dni. Niszcz wszystkie. Wszystkie

wiaty. Bart wydosta si tu za nimi. - Szalecy. - Drc rk przypali papierosa. - Co w nich, do diaba, wstpuje? To ma miejsce nie pierwszy raz. Zaczynaj rozwala swoje wiaty w drobny mak. Przecie to zupenie bez sensu. Hull dotar do windy. - Jed z nami, Bart. Zjemy niadanie - i wyo ci moj teori na ten temat. - Jedn chwileczk. - Bart Longstreet pochwyci swoj kul z rk robota. - Moja praca konkursowa. Nie chc jej straci. Pospieszy za Juli i Hullem. - Jeszcze kawy? - zapyta Hull. - Ja dzikuj - mrukna Julia. Z westchnieniem odchylia si na krzele. - Jestem absolutnie szczliwa. - Ja poprosz. - Bart popchn swoj filiank w stron ekspresu. Urzdzenie napenio j i podsuno z powrotem. - adnie mieszkasz, Hull. - Nie bye tu nigdy? - Nie bywam w tej okolicy. Od lat nie odwiedzaem Kanady. - Posuchajmy twojej teorii - rzeka Julia. - Mw - zachci Bart. - Czekamy. Hull milcza przez chwil. Poprzez st i ustawione na nim naczynia rzuci ponure spojrzenie na przedmiot spoczywajcy na wystpie okiennym. Na kul Barta Longstreeta, jego prac konkursow. - Stwrz wasny wiat - zacytowa szyderczo Hull. - Niezy slogan. - Packman sam go wymyli - wtrci Bart. - Kiedy by mody. Prawie sto lat temu. - Tak dawno? - Packman przechodzi rozmaite kuracje. Czowiek na jego stanowisku moe sobie na to pozwoli. - Oczywicie. - Hull powoli podnis si z miejsca. Przeszed przez pokj i wrci z kul w doniach. - Czy mona? - zapyta Barta. - miao. Hull wyregulowa zamontowane na powierzchni kuli pokrta. Ich oczom ukazao si wntrze kuli. Wolno obracajca si miniaturowa planeta. Malekie, niebieskobiae soce. Hull

zogniskowa obraz, przez co planeta zwikszya swoje rozmiary. - Nieze - stwierdzi po chwili. - Prymitywne. Koniec jury. Nie mam do tego drygu. Nie potrafi dobrn do etapu powstania ssakw. To moja szesnasta prba. Nigdy nie mog uczyni nastpnego kroku. Obraz przedstawia zaronit dungl, parujc cuchncym rozkadem. Wrd gnijcych bagien i paproci kryy ogromne ksztaty. Spiralne, poyskujce ciaa pazw pezajce w gstym bocie... - Wycz to - mrukna Julia. - Dosy si naogldaam. Podczas konkursu przegldalimy ich cae setki. - Nie miaem szans. - Bart chwyci kul i wyczy. - Aby wygra, potrzeba czego wicej ni jury. Rywalizacja jest ostra. Poowa startujcych doprowadzia swoje kule do eocenu, a co najmniej dziesiciu do pliocenu. Praca Lory nie signa o wiele dalej. Naliczyem kilka cywilizacji zdolnych do stworzenia miast. Ale jej prawie rwnaa si naszej. - Szedziesit lat - powiedziaa Julia. - Woya w to wiele lat stara. Ogromny nakad pracy. Naley do tych, dla ktrych to nie zabawa, lecz prawdziwa pasja. Sposb na ycie. - A potem j niszczy - rzek w zamyleniu Hull. - Rozbija na kawaki. wiat, ktremu powicia lata pracy. Prowadzc go od jednej ery do nastpnej. Coraz wyej. Rozbija go na milion kawakw. - Dlaczego? - zapytaa Julia. - Nat, dlaczego tak si dzieje? Tworz go krok po kroku, dochodz tak daleko - a potem wszystko niszcz. Hull odchyli si na krzele. - To si zaczo - owiadczy - kiedy nasze prby odnalezienia ycia na innych planetach spaliy na panewce. Kiedy nasze sondy badawcze powrciy z niczym. Osiem martwych planet bez adnych oznak ycia. Do niczego. Nic, nawet porostw. Tylko skay i piasek. Bezkresne pustynie. Jedna po drugiej, a do Plutona. - Przykra konstatacja - zauway Bart. - Naturalnie, to si zdarzyo przed naszym narodzeniem. - Niedugo przed. Packman pamita. Sto lat temu. Czekalimy tak dugo na podre kosmiczne, lot na inne planety. Wszystko po to, aby nic nie znale... - Jak Kolumb ktry chcia sprawdzi, czy wiat rzeczywicie jest paski - dodaa Julia. - Z krawdzi, za ktr czai si pustka. - Gorzej. Kolumb poszukiwa krtszej drogi do Chin. On mg szuka w nieskoczono. Lecz kiedy my zbadalimy ukad i nic w nim nie znalelimy, stanlimy w obliczu nie lada kopotw. Ludzko liczya na nowe wiaty, nowe ldy na niebie. Kolonizacj. Kontakt z mnogoci ras. Handel. Wymian mineraw i dbr kulturowych. Ale wikszo pocigaa perspektywa wyldowania na planetach o zdumiewajcych formach ycia.

- A zamiast tego... - Nic, z wyjtkiem goych ska i jaowej ziemi. Nic, co mogoby podtrzyma ycie - nasze bd te jakiekolwiek inne. Wszystkie sfery spoeczestwa ogarno poczucie gbokiego zawodu. - I wtedy Packman wystpi z pomysem kuli Worldcraftu - mrukn Bart. - Stwrz wasny wiat. Nie byo dokd si uda. Brak moliwoci odwiedzenia innych wiatw. Nie moge opuci Terry i wyruszy gdzie indziej. A wic zamiast tego... - Zamiast tego zostae w domu i skonstruowae wasny wiat. - Hull umiechn si pospnie. - Wiecie, e wypuci wanie wersj dla dzieci? Co w rodzaju zestawu przygotowawczego. Tak aby dziecko mogo zgbi tajniki tworzenia wiata, zanim bdzie miao sam kul. - Ale posuchaj, Nat - przerwa Bart. - Pocztkowo kule wydaway si niezym pomysem. Nie moglimy opuci Terry, a wic budowalimy wasne wiaty na miejscu. Subatomowe wiaty, umieszczone pod cis kontrol w zbiornikach. Zapocztkowujemy w nich ycie, karmimy problemami, aby nakoni je do ewolucji i coraz wyszych etapw rozwoju. Teoretycznie w tym zamyle nie ma nic zego. Bez wtpienia jest to twrcze spdzanie wolnego czasu. Niepodobne do biernego spogldania w ekran telewizora. W gruncie rzeczy tworzenie wiata to kracowa forma wyrazu artystycznego. Przejmuje miejsce innych rozrywek, zarwno biernych form rekreacji, jak i muzyki czy malarstwa. - Jednak co poszo nie tak. - Na pocztku nie - zaoponowa Bart. - Najpierw by to akt twrczy. Kady kupowa kul i konstruowa wasny wiat. Samodzielnie popycha ewolucj. Tworzy ycie. Sprawowa nad nim kontrol. Rywalizowa z innymi celem przekonania si, kto osignie dalej posunity etap rozwoju. - To z kolei rozwizao nastpny problem - wtrcia Julia. - Problem spdzania wolnego czasu. Z wyrczajcymi nas maszynami i usugujcymi robotami... - Tak, to istotnie by kopot - przyzna Hull. - Za duo wolnego czasu. Nic do roboty. To oraz poczucie zawodu spowodowane faktem, i nasza planeta stanowi jedyn zamieszkan w ukadzie. - Kule Packmana jakby rozwizyway obydwa problemy jednoczenie. Jednak co poszo nie tak. Nastpia zmiana. Od razu j zauwayem. - Hull zdusi niedopaek i zapali nastpnego papierosa. - Owa zmiana nastpia dziesi lat temu - i od tamtej pory sytuacja ulega stopniowemu pogorszeniu. - Ale dlaczego? - powtrzya Julia. - Wytumacz mi, dlaczego wszyscy zaprzestali twrczego budowania swoich wiatw i zaczli je niszczy? - Czy widziaa kiedykolwiek, jak dziecko obrywa musze skrzydeka? - No pewnie. Ale... - W gr wchodzi to samo. Sadyzm? Nie, niedokadnie. Raczej pewien rodzaj ciekawoci. Poczucie wadzy. A dlaczego dziecko niszczy przedmioty? Z tego samego powodu. Nie wolno nam o czym zapomnie. Te kule s substytutami. Peni inn funkcj, zastpuj prawdziwe ycia na planetach naszego ukadu. I najzwyczajniej w wiecie s na to zbyt mae.

Przypominaj puszczone w wannie stateczki. Albo modele rakiet, ktrymi bawi si dzieci. Peni funkcj zastpcz. Ludzie, ktrzy nimi kieruj - waciwie po co im one? Ot po to, e ludzie nie s w stanie odkrywa prawdziwych duych planet. Maj w sobie mnstwo stoczonej energii. Energii, dla ktrej nie znajduj ujcia. A taka skumulowana energia gorzknieje. Przybiera posta agresji. Ludzie spdzaj jaki czas nad swoimi modelami, budujc je krok po kroku. Jednak wreszcie nastpuje moment, kiedy ich utajona wrogo, poczucie krzywdy wraz z... - Mona to uj prociej - przerwa mu spokojnie Bart. - Twoja teoria jest zbyt kwiecista. - Mianowicie? - Wrodzone tendencje niszczycielskie czowieka. Jego naturalne pragnienie, aby zabija i sia zniszczenie. - Co takiego nie istnieje - odpar oschle Hull. - Czowiek to nie mrwka. O jego deniach nie decyduj odgrnie narzucone motywy. Nie pragnie instynktownie zabija, tak samo jak obce mu jest instynktowne pragnienie do rzebienia otwieraczy do listw z koci soniowej. Ma energi - a to, co z niej uzyska, zaley od okolicznoci. Wanie tu tkwi bd. Wszyscy mamy energi, wol czynu. Lecz nasze miejsce; tu, na jednej planecie, ogranicza nas. A wic kupujemy kule Worldcraftu i kreujemy wasne mae wiaty. Jednak to nie wystarcza. Owe mikroskopijne wiaty s dla nas zaledwie namiastk, tym, czym dla czowieka jest statek zabawka, kiedy w istocie marzy on o eglowaniu. Pogrony w zadumie Bart rozwaa te sowa przez duszy czas. - Moe masz racj - przyzna wreszcie. - To brzmi sensownie. Ale jak wyglda twoje rozwizanie? Skoro na adnej z omiu planet nie istnieje ycie... - Nie ustawa w poszukiwaniach. Wykroczy poza ukad. - Robimy to. - Sprbowa znale ujcia, ktre nie byyby tak sztuczne. Bart umiechn si. - Mwisz tak, bo nigdy nie zapae tego bakcyla. - Delikatnie postuka w swoj kul. Wcale nie uwaam tego za sztuczne. - Jednak wikszo ludzi tak wanie sdzi - wtrcia Julia. - Nie satysfakcjonuje ich to. Dlatego wanie opucilimy Przyjcie Konkursowe. Bart odchrzkn. - Faktycznie zrobio si gorco. Co za scena, prawda? - Z namysem zmarszczy brwi. - Ale to lepsze ni nic. Co proponujesz? Porzuci to zajcie? I co w zamian mielibymy robi? Spdza czas na czczej gadaninie? - Nat uwielbia mwi - mrukna Julia.

- Jak wszyscy intelektualici. - Bart poklepa rkaw Hulla. - Kiedy siedzisz na swoim miejscu w Dyrektoracie, naleysz do sekcji Profesorw i Intelektualistw - szary pasek. - A ty? - Niebieski. Sekcja przemysowa. Przecie wiesz. Hull kiwn gow. - Rzeczywicie. Pracujesz dla Terraskiego Dziau Bada Kosmicznych. Pena niezachwianych zudze instytucja. - Zatem chcesz, abymy zaprzestali pracy nad kulami i siedzieli z zaoonymi rkami. To rzeczywicie doskonae rozwizanie. - Bdziecie musieli skoczy z tym zajciem. - Twarz Hulla zapona czerwieni. - Co zrobicie pniej, to ju wasza sprawa. - Co chcesz przez to powiedzie? Hull zwrci poncy wzrok na Longstreeta. - Przedoyem w Dyrektoracie projekt ustawy. Ustawy, ktra powstrzymaaby dalsz dziaalno Worldcraftu. Bart otworzy usta. - Co zrobie? - Na jakiej podstawie? - zapytaa z nagym oywieniem Julia. - Moralnej - odrzek ze spokojem Hull. - I chyba uda mi si go przeforsowa.

W siedzibie Dyrektoratu rozbrzmieway szemrzce echa, na cianach taczyy cienie zajmujcych swoje miejsca uczestnikw zebrania. Przewodniczcy Eldon von Stern sta z Hullem w pewnym oddaleniu od mwnicy. - Powiedzmy to jasno - powiedzia nerwowo Stern, przeczesujc palcami stalowoszare wosy. - Ma pan zamiar broni swego projektu? Sam pan chce przedstawi argumenty przemawiajce za jego zatwierdzeniem? Hull skin gow. - Zgadza si. A dlaczego nie? - Maszyny analityczne mog rozpatrzy projekt i przedstawi czonkom bezstronny raport. Czarowanie suchaczy wyszo z mody. Kipice emocjami oracje nie przysporz panu zwolennikw. Czonkowie... - Zaryzykuj. To zbyt istotne, aby polega na maszynach. Hull zlustrowa powoli cichnc sal. Przedstawiciele z caego wiata zasiedli na swoich

miejscach. Ubrani na biao waciciele ziemscy. Niebiescy magnaci finansw i przemysu. Czerwone koszule przywdcw zwizkw fabrycznych i farm komunalnych. Ubrani na zielono mczyni i kobiety reprezentujcy grup konsumentw klasy redniej. I zupenie na prawo, skupisko ubranych na szaro lekarzy, prawnikw, naukowcw, pedagogw oraz intelektualistw z innych dziedzin, do ktrego nalea i on. - Zaryzykuj - powtrzy Hull. - Pragn zatwierdzenia tej ustawy. Pora uzmysowi ludziom pewne sprawy. Von Stern wzruszy ramionami. - Jak pan chce. - Zmierzy Hulla zaciekawionym spojrzeniem. - Co pan ma przeciwko Worldcraftowi? To zbyt potna instytucja, aby si na ni porywa. Sam Packman gdzie tutaj jest. Dziwi si, e pan... Bysn wietlny sygna. Zostawiwszy Hulla, von Stern wszed na mwnic. - Jeste pewien, e chcesz na forum broni tego projektu? - zapytaa Julia, stajc za nim w pmroku. - Moe on ma racj. Niech maszyny go przeanalizuj. Hull spoglda w kierunku morza gw, wypatrujc Packmana. Waciciel Worldcraftu siedzia w swojej nieskazitelnie biaej koszuli na podobiestwo zastygego w czasie, zasuszonego anioa. Trzyma si grupy wacicieli ziemskich, uwaajc Worldcraft raczej za posiado ni przedsibiorstwo przemysowe. Oni wci cieszyli si pewnym prestiem. Von Stern dotkn ramienia Hulla. - Prosz bardzo. Niech pan zajmie miejsce na mwnicy i przedstawi swoj propozycj. Hull wstpi na mwnic i usiad na wielkim marmurowym krzele. Nieprzeliczone rzdy patrzcych na niego twarzy byy doszcztnie pozbawione wyrazu. - Zapoznalicie si z warunkami propozycji, o ktrej zamierzam mwi - zacz Hull gosem zwielokrotnionym przez ustawione na wszystkich biurkach goniki. - Twierdz, e powinnimy ogosi, e przedsibiorstwo Worldcraft stanowi publiczne zagroenie i przekaza jego majtek pastwu. W kilku sowach przedstawi zarys mojej argumentacji. Teoria i zamys produktu Worldcraftu, czyli mikroskopijnego systemu wszechwiata, s wam znane. Istnieje nieskoczona ilo modeli stanowicych odpowiednik naszego ukadu. Prawie sto lat temu Worldcraft rozwin metod kontroli si warunkujcych funkcjonowanie tych mikrowsprzdnych paszczyzn, tworzc uproszczon maszyneri, ktrej obsuga nie wykraczaa poza zdolnoci jakiejkolwiek dorosej osoby. - Rozpoczto masow produkcj i sprzeda tych urzdze, opatrzon sloganem Stwrz wasny wiat. Idea polega na tym, e waciciel urzdzenia staje si wacicielem wiata w dosownym tego sowa znaczeniu, jako e owo urzdzenie kieruje siami sprawczymi mikroskopijnego wszechwiata, bdcego dokadn kopi naszego. - Kupujc jedno z urzdze Worldcraftu, czy te kul, czowiek przejmuje wadz nad wirtualnym wszechwiatem, ktrym moe rozporzdza wedle wasnego uznania. Dostarczone przez producenta instrukcje informuj go, w jaki sposb kierowa owym wiatem, tak aby zasiedliy go organizmy ywe, ktre pokonujc poszczeglne etapy ewolucji, osign wreszcie -

przy zaoeniu, i waciciel wykae si odpowiedni zrcznoci - stopie cywilizacji rwny naszemu. - W cigu ostatnich kilku lat moglimy zaobserwowa wzrost sprzeday tych urzdze, dziki czemu obecnie prawie kady ma jeden bd wicej subatomowych, w peni zaludnionych wiatw. Wiemy rwnie, e wielu z nas bezlitonie niszczy swoje prywatne cywilizacje wraz z ich wszystkimi mieszkacami. - Nie istnieje prawo zabraniajce nam tworzenia skomplikowanych ukadw podlegajcych przebiegajcym w zawrotnym tempie procesom ewolucyjnym i niszczenia ich pod wpywem nagego kaprysu. Wanie dlatego wystpuj ze swoj propozycj. Owe mikroskopijne cywilizacje to nie sen. S prawdziwe. Naprawd istniej. Ich mieszkacy... Przez sal przetoczy si niespokojny pomruk. Rozlegy si szepty i pokasywania. Paru uczestnikw wyczyo goniki. Hull zawaha si. Wyczu chd zebranych. Ich twarze byy puste, lodowate i pozbawione zainteresowania. Niezwocznie podj swoj wypowied. - Ich mieszkacy cakowicie podlegaj kaprysom swoich wacicieli. Jeli przyjdzie nam ochota zniszczy ich wiat, uruchomi fale przypywu, zesa trzsienie ziemi, tornado, poar czy erupcje wulkanw - jeli zechcemy obrci ich wiat w perzyn, nic na to nie poradz. - Nasza pozycja w stosunku do tych cywilizacji nosi znamiona boskoci. Jednym ruchem rki moemy zgadzi cae miliony. Moemy zesa na nich byskawice, zrwna z ziemi miasta, zadepta malekie budowle jak mrowiska. Moemy miota nimi na wszystkie strony jak zabawkami, bezwolnymi ofiarami naszego widzimisi. Zesztywniay z obawy Hull zamilk. Kilku uczestnikw powstao z miejsc i opucio sal. Twarz von Sterna wykrzywia grymas ironicznego rozbawienia. Hull bez przekonania mwi dalej. - Pragn zdelegalizowania kul Worldcraftu. Jestemy to winni owym cywilizacjom z przyczyn humanitarnych i moralnych... Dobrn do koca, usiujc sfinalizowa swoj przemow najlepiej, jak potrafi. Kiedy wsta, od strony opatrzonych szarymi paskami intelektualistw rozbrzmiay sabe oklaski. Lecz grupa ubranych na biao wacicieli zachowaa cakowite milczenie. Tak samo niebiescy przemysowcy. Na twarzach milczcych wacicieli czerwonych koszul i zielonych przedstawicieli konsumentw widniao lekkie rozbawienie. Przytoczony obezwadniajc wiadomoci poraki Hull odszed na stron. - Przegralimy - wymamrota. - Nic z tego nie rozumiem. Julia uja go pod rami. - Moe apelacja co wskra... Albo te maszyny wci mog... Z pmroku wyoni si Bart Longstreet. - Niedobrze, Nat. Wszystko na nic.

Hull kiwn gow. - Wiem. - Nie moesz za pomoc garci moraw usun Worldcraftu. To adne wyjcie. Von Stern da sygna. Czonkowie przystpili do gosowania, z brzczeniem uruchomiono maszyny rachujce. Zdruzgotany Hull w milczeniu spoglda na rozgadan sal. Naraz wyrosa przed nim czyja sylwetka, przysaniajc mu widok. Odsun si niecierpliwie - i znieruchomia na dwik zgrzytliwego gosu. - Kiepsko, panie Hull. Powodzenia nastpnym razem. Hull zesztywnia. - Packman! - mrukn. - Czego pan chce? Forrest Packman wyszed z cienia i po omacku kroczy w jego kierunku.

Bart Longstreet popatrzy na starca z jawn wrogoci. - Do zobaczenia, Nat. - Obrci si na picie. Julia zastpia mu drog. - Bart, czy musisz... - Wzywaj mnie pilne sprawy. Zaraz wrc. - Ruszy wzdu nawy w kierunku sekcji przemysowej. Hull nie spuszcza wzroku z Packmana. Nigdy nie oglda go z tak bliska. Patrzy, jak powoli kroczy przed siebie, wspierajc si na ramieniu robota. Forrest Packman by stary - liczy sobie sto siedem lat. Zakonserwowany dziki hormonom i transfuzjom, skomplikowanym kuracjom odmadzajcym, ktre podtrzymyway ycie w jego starym, wyschym ciele. Utkwi w Hullu spojrzenie gboko osadzonych oczu i kurczowo chwyci ylast doni rami swojego robota, z piersi dobywa mu si pytki, chrapliwy oddech. - Hull? Nie ma pan nic przeciwko krtkiej pogawdce, kiedy bd gosowa? Nie zabior panu duo czasu. - Niedowidzce spojrzenie przelizgno si ponad ramieniem Hulla. - Kto to wyszed? Nie widziaem... - Bart Longstreet. Badania Kosmiczne. - Ach, tak. Znam go. Paskie przemwienie byo nader interesujce, Hull. Przypomniao mi stare czasy. Ci ludzie ich nie pamitaj. Rzeczywisto ulega cigym przemianom. - Zamilk, pozwalajc, aby robot otar mu usta i brod. - Kiedy interesowaem si retoryk. Niektrzy spord dawnych mistrzw... Starzec kontynuowa swoj wypowied. Hull spoglda na niego ciekawie. Czy ta krucha,

pomarszczona istota naprawd stanowia rdze potgi Worldcraftu? To nie wydawao si moliwe. - Bryan - wyszepta Packman suchym jak popi gosem. - William Jennings Bryan. Naturalnie sam nigdy go nie syszaem. Mwi jednak, e nie mia sobie rwnych. Paskie przemwienie nie byo ze. Ale pan nie rozumie. Suchaem uwanie. Ma pan kilka dobrych pomysw. Lecz to, co usiuje pan osign, to absurd. Nie dysponuje pan wystarczajc wiedz o ludziach. W gruncie rzeczy nikogo nie interesuje... Urwa w ataku kaszlu, a robot podtrzyma go metalowymi podporami. Hull niecierpliwie usiowa go wymin. - Gosowanie prawie dobiego koca. Chc to usysze. Jeeli ma mi pan co do powiedzenia, prosz przesa mi stosowne owiadczenie. Robot Packmana zagrodzi mu przejcie. Packman podj trzscym si gosem. - Nikogo nie interesuj podobne apelacje, Hull. adnie pan przemawia, ale bdzi pan w mroku. Przynajmniej na razie. Jednak dobrze pan mwi, lepiej ni zdarzyo mi si sysze od duszego czasu. Ci modzi, z wypranymi twarzami, biegajcy w kko jak chopcy na posyki... Hull w napiciu oczekiwa wyniku gosowania. Niewzruszone ciao robota przysaniao mu widok, ale jkliwy gos Packmana umoliwia usyszenie rezultatw. Von Stern powsta z miejsca i odczyta werdykt. - Czterysta przeciw, trzydzieci pi za - owiadczy. - Projekt zosta odrzucony. Rzuciwszy odczyt na st, sign po swj harmonogram. - Przystpmy do kolejnego punktu obrad. Stojcy za Hullem Packman umilk raptownie, przechylajc na bok obleczon cienk skr czaszk. Gboko osadzone oczy zalniy i na wargach zamajaczy cie umiechu. - Odrzucony? Nie uzyska pan poparcia nawet ze strony wszystkich szarych, Hull. Teraz moe wysucha pan, co mam do powiedzenia. Hull stan tyem do sali. Robot opuci rami. - To koniec - powiedzia Hull. - Chodmy. - Julia odsuna si od Packmana. - Wyjdmy std. - Widzi pan - cign niestrudzenie Packman - tkwi w panu potencja, ktry naleaoby wykorzysta. Kiedy byem w pana wieku, kieroway mn podobne motywy. Sdziem, e jeeli ludzie dostrzeg udzia wartoci moralnych, nastpi z ich strony jaki odzew. Ale nie. Jeli zamierza pan cokolwiek osign, musi pan zej na ziemi. Ludzie... Hull prawie nie sysza suchego, chrapliwego szeptu. Poraka. Worldcraft, kule bd nadal istnie. Przyjcia Konkursowe - gromada znudzonych mczyzn i kobiet, cierpicych na nadmiar czasu, bdzie wrd taca i pijatyki porwnywa wiaty, nieuchronnie dc do punktu kulminacyjnego - orgii niszczenia i dewastacji. I tak w kko. Bez koca. - Nikt nie moe stawi czoa Worldcraftowi - stwierdzia Julia. - Jest zbyt potny. Bdziemy zmuszeni zaakceptowa kule jako cz naszego ycia. Jak mwi Bart, dopki nie

znajdziemy czego, co je zastpi... Niespodziewanie stan przed nimi Bart Longstreet. - Pan wci tutaj? - powiedzia do Packmana. - Przegraem - rzek Hull. - Gosowanie... - Wiem. Syszaem. Ale to nie ma znaczenia. - Longstreet wymin Packmana i jego robota. - Zostacie tutaj. Za chwil do was przyjd. Musz pomwi z von Sternem. Co w gosie Longstreeta sprawio, e Hull unis gow. - Co jest? Co si stao? - Dlaczego to nie ma znaczenia? - dodaa Julia. Longstreet wstpi na mwnic i podszed do von Sterna. Wrczy mu plansz z informacj i zszed z podium. Von Stern zerkn na wiadomo. I zamilk. Powoli wsta, ciskajc w rkach plansz. - Musz co ogosi - powiedzia drcym, ledwo syszalnym gosem. - Wiadomo ze stacji orbitalnej na Proximie Centauri. Sal ogarn szmer podekscytowanych gosw. - Sondy badawcze w ukadzie Proximy skontaktoway si z grup handlow spoza galaktycznej cywilizacji. Nastpia wymiana informacji. Do ukadu arkturaskiego wysano ju statki z nadziej odnalezienia... Krzyki, wrzawa gosw. Kobiety i mczyni zerwali si z miejsc, wydajc pene szalonej radoci okrzyki. Von Stern przesta czyta i ze spokojem na poszarzaej twarzy czeka, a dadz mu skoczy. Forrest Packman sta nieruchomo z przymknitymi oczami, zaciskajc zasuszone donie. Jego robot otoczy go ochronn tarcz metalu. - No i? - krzykn Longstreet, przeciskajc si z powrotem do nich. Rzuci spojrzenie na kruch sylwetk w metalowych objciach robota, po czym przenis wzrok na Hulla i Juli. - I co powiesz, Hull? Wyjdmy std - trzeba to uczci. - Odwioz ci do domu - powiedzia do Julii Hull. Rozejrza si w poszukiwaniu midzykontynentalnego krownika. - Szkoda, e tak daleko mieszkasz. Hongkong jest tak cholernie nie po drodze. Julia chwycia go za rami. - Przecie sam moesz pojecha. Nie pamitasz? Otwarto Tunel Pacyfik. Teraz jestemy poczeni z Azj.

- Rzeczywicie. - Hull otworzy drzwiczki samochodu i Julia wlizgna si do rodka. Hull usiad za kierownic i zatrzasn drzwi. - Przez to wszystko zupenie zapomniaem. Moe bdziemy mogli czciej si widywa. Nie miabym nic przeciwko spdzeniu krtkich wakacji w Hongkongu. O ile mnie zaprosisz. Za pomoc zdalnego sterowania wczy samochd do ruchu. - Powiedz mi co jeszcze - poprosia Julia. - Chc wiedzie, co mwi Bart. - Niewiele ponad to, co sama usyszaa. Od jakiego czasu podejrzewali, e co si szykuje. Dlatego nie przejmowa si zbytnio Worldcraftem. Wiedzia, e bomba wybuchnie, jak tylko to ogosz. - Dlaczego nic ci nie powiedzia? Hull umiechn si krzywo. - Niby jak mia to zrobi? A gdyby pocztkowe raporty okazay si faszywym alarmem? Wola poczeka, a uzyskaj absolutn pewno. Doskonale przewidzia rezultaty. - Wskaza na co rk. - Popatrz. Po obu stronach jezdni z budynkw i podziemnych fabryk wysypyway si tumy mczyzn i kobiet, sunce bezadnie we wszystkich kierunkach kbowisko witujcych i rozkrzyczanych ludzi, ciskajcych do gry rozmaite przedmioty, rzucajcych z okien kulki papieru i noszcych si nawzajem na plecach. - Musz to z siebie wyrzuci - powiedzia Hull. - Prawidowa reakcja. Bart twierdzi, e Arktur powinien mie siedem lub osiem urodzajnych planet, z ktrych cz jest zamieszkana, inne za pokryte s tylko lasami i wod. Ci handlowcy spoza naszej Galaktyki utrzymuj, e wikszo ukadw posiada przynajmniej jedn nadajc si do uytku planet. Odwiedzili nasz ukad ju dawno temu. By moe prowadzili transakcje z naszymi przodkami. - Wobec tego w Galaktyce istniej rozmaite formy ycia? Hull rozemia si. - Jeli mwi prawd. A wiadczy o tym choby fakt, e oni istniej. - Zatem koniec Worldcraftu? - Koniec. - Hull potrzsn gow. Koniec Worldcraftu. Jego akcje ju poleciay na eb na szyj. Bezwartociowe. Prawdopodobnie rzd przejmie istniejce kule i odpiecztuje je, pozostawiajc ich mieszkacom prawo decydowania o swoim dalszym losie. Neurotyczne niszczenie z trudem uzyskiwanych kultur naleao do przeszoci. Cywilizacje ywych istot przestan suy za rozrywk bstwom cierpicym z powodu ennui i frustracji. Julia z westchnieniem opara si o Hulla. - Teraz pora na odpoczynek. Oczywicie, e moesz zosta. Jeli chcesz, moemy wycign papiery staego wsplnego zamieszkania...

Hull w napiciu pochyli si do przodu. - Gdzie jest tunel? - zapyta. - Lada chwila powinnimy do niego wjecha. Zmarszczywszy brwi, Julia wytya wzrok. - Co si dzieje. Zwolnij. Hull zmniejszy prdko. Nad jezdni byska sygna ostrzegawczy. Spieszce zewszd samochody przystaway, by zjecha na awaryjne pasma wolnego ruchu. Zatrzyma samochd. W grze przemykay krowniki rakietowe, mcc swoim warkotem wieczorn cisz. Przez pole bieg tuzin umundurowanych mczyzn, kierowali suncym opornie automatycznym dwigiem. - Co, u licha - mrukn Hull. Do samochodu podszed onierz wywijajcy latarni komunikacyjn. - Skrcajcie. Potrzebujemy caej drogi. - Ale... - Co si stao? - zapytaa Julia. - Tunel. Nastpio trzsienie ziemi, mniej wicej w poowie. W dziesiciu miejscach rozerwao tunel. - onierz oddali si pospiesznie. Sunce bokiem roboty budowlane zbieray po drodze sprzt. Julia i Hull popatrzyli na siebie rozszerzonymi oczami. - Dobry Boe - mrukn Hull. - W dziesiciu miejscach. Przecie tunel musia by peen samochodw. Wyldowa samolot Czerwonego Krzya, ze zgrzytem otwarto wazy. Zaczto przenosi rannych. Nadeszo dwch pracownikw z pierwszej zmiany. Otworzyli drzwi samochodu Hulla i usiedli z tyu. - Zawiecie nas do miasta. - Wyczerpani oparli si o siedzenia. - Musimy sprowadzi wicej ludzi. Szybciej. - Jasne. - Hull zapuci silnik i nabra szybkoci. - Jak to si stao? - Zapytaa Julia jednego z pracownikw, ktry mimowolnie dotyka skalecze na swojej twarzy i szyi. - Trzsienie ziemi. - Ale jak to moliwe? Czy nie zbudowali go... - Potne trzsienie. - Mczyzna ze zmczeniem potrzsn gow. - Kto by pomyla. Totalna katastrofa. Tysice samochodw. Dziesitki tysicy ludzi.

Drugi pracownik odchrzkn. - Wola boska. Hull zamar. Rozbysy mu oczy. - Co si stao? - zapytaa Julia. - Nic. - Jeste pewny? Czy co nie tak? Hull nie odpowiedzia. Zamyli si gboko, z wyrazem zastygego przeraenia na twarzy.

NIADANIE O ZMIERZCHU

- Tato? - powiedzia Earl, wybiegajc z azienki. - Czy podwieziesz nas dzisiaj do szkoy? Tim McLean nala sobie drug filiank kawy. - Moglibycie dla odmiany si przej. Samochd jest w garau. Judy zrobia kwan min. - Pada deszcz. - Wcale nie - poprawia siostr Virginia. Odcigna stor. - Jest mga, ale nie pada. - Niech no spojrz. - Mary McLean osuszya donie i odesza od zlewu. - Co za dzie. Czy to mga? Wyglda raczej jak dym. Nic nie wida. Co powiedzia meteorolog? - Nie mogem zapa adnej stacji - odrzek Earl. - Same trzaski. Tim poruszy si gniewnie. - Czyby znowu jaka usterka? Niedawno naprawiaem to cholerstwo. - Wsta i ospale ruszy w stron radia. Leniwie porusza pokrtami. Troje dzieci biegao tam i z powrotem, szykujc si do szkoy. - Dziwne - powiedzia Tim. - Wychodz. - Earl otworzy frontowe drzwi. - Zaczekaj na siostry - rzucia z roztargnieniem Mary. - Jestem gotowa - owiadczya Virginia. - Czy dobrze wygldam? - Przelicznie - rzeka Mary i pocaowaa j. - Zadzwoni do zakadu naprawczego z biura - oznajmi Tim. Zamilk raptownie. W drzwiach kuchni stan poblady i oniemiay Earl, w jego szeroko otwartych oczach czaio si przeraenie. - Co si stao? - Ja... wrciem. - Ale co si stao? Niedobrze ci? - Nie mog i do szkoy. Nie spuszczali z niego wzroku. - Co jest? - Tim pochwyci rk syna. - Dlaczego nie moesz pj do szkoy? - Oni... oni mi nie pozwol.

- Kto? - onierze - wyrzuci z siebie chopiec. - S wszdzie. onierze i bro. Ju tutaj id. - Id? Tutaj? - powtrzy w zdumieniu Tim. - Id, a potem... - przeraony Earl urwa. Z werandy dobieg oskot cikich butw. Huk pkajcych desek. Gosy. - Boe miosierny - jkna Mary. - Co to znaczy, Tim? Tim wszed do duego pokoju, serce walio mu w piersi. Na progu stali trzej mczyni, w zielono-szarych mundurach, dwigali bro i stosy ekwipunku. Rury i we. Liczniki na grubych powrozach. Puda, skrzane pasy i anteny. Ich twarze osonite byy skomplikowanymi maskami. Tim dostrzeg zmczone, pokryte szczeciniastym zarostem twarze, z ktrych wyzieray pene dezaprobaty spojrzenia otoczonych czerwonymi obwdkami oczu. Jeden z onierzy unis karabin i wycelowa w brzuch McLeana. Tim popatrzy na niego bezmylnie. Karabin. Dugi i cienki. Jak iga. Doczony do zwoju przewodw. - Co do wszystkich... - zacz, ale onierz przerwa mu brutalnie. - Kim jeste? - rzuci szorstkim, gardowym gosem. - Co tu robisz? - Zsun mask. Na jego brudnej, ziemistej twarzy widniay liczne krosty i zadrapania. Wrd poamanych zbw ziay puste szczeliny. - Odpowiadaj! - rozkaza drugi onierz. - Poka nam swj numer sektorowy. - Jego spojrzenie powdrowao ku stojcym bez sowa w drzwiach dzieciom i Mary. Otworzy usta. - Kobieta! Trzej onierze spogldali na ni z niedowierzaniem. - Co to, u diaba, ma znaczy? - powiedzia pierwszy. - Jak dugo ona tu przebywa? Tim odzyska mow. - To moja ona. O co w tym wszystkim chodzi? Co... - Twoja ona? - Nie wierzyli mu. - Moja ona i dzieci. Na mio bosk... - Twoja ona? Sprowadzie j tutaj? Chyba postradae zmysy! - On ma chorob pyow - stwierdzi jeden. Opuci bro i ruszy przez pokj w kierunku Mary. - Chod, siostro. Pjdziesz z nami. Tim skoczy do przodu. Napotka niewidzialn zapor. Otoczony chmur ciemnoci run jak dugi na podog. W jego uszach zabrzmia nieznony zgiek. W gowie huczao. Zabrako mu jakiegokolwiek punktu oparcia. Przed oczami migay niewyrane ksztaty. Gosy. Pokj. Skoncentrowa si ogromnym

wysikiem. onierze wyprowadzali dzieci. Jeden chwyci Mary. Zdar jej z ramion sukienk. - Rany - warkn. - Przyprowadzi j tutaj bez adnych zabezpiecze. - Zabierzcie j. - Tak jest, kapitanie. - onierz powlk Mary w stron wyjcia. - Zrobimy z ni, co si da. - Dzieciaki. - Kapitan przywoa prowadzcego dzieci onierza. - Te je zabierzcie. Nic nie rozumiem. adnych masek. adnych kart identyfikacyjnych. Jakim cudem ten dom ocala? Od miesicy nie mielimy takiej nocy jak ostatnia! Tim z wysikiem stan na nogi. Krwawiy mu usta. Obraz przed oczami wci by niewyrany. Przylgn do ciany. - Poczekajcie - wymamrota. - Na mio bosk... Kapitan zajrza do kuchni. - Czy... czy to jest... jedzenie? - Powoli przeszed przez jadalni. - Patrzcie! Pozostali onierze pospieszyli za nim, zapominajc o Mary i dzieciach. W zdumieniu otoczyli st. - Patrzcie na to! - Kawa. - Jeden porwa dzbanek i oprni go apczywie. Zakrztusi si, czarna kawa prysna na jego bluz. - Gorca. Chryste. Gorca kawa. - mietana! - Inny onierz zamaszycie otworzy lodwk. - Zobaczcie. Mleko. Jajka. Maso. Miso. - Zaama mu si gos. - Peno tu jedzenia. Kapitan znikn w gbi spiarni. Po chwili wyoni si z niej, taszczc skrzynk konserwowego groszku. - cignijcie reszt. Zwoajcie wszystkich. Z haasem upuci skrzynk na st. Bacznie obserwujc Tima, pogrzeba w zakamarkach przybrudzonej bluzy i wydoby papierosa. Zapali go niespiesznie, nie spuszczajc wzroku z mczyzny. - No dobrze - powiedzia. - Posuchajmy, co masz do powiedzenia. Tim otwiera i zamyka usta, lecz nie wydoby z siebie adnego dwiku. W gowie mia cakowit pustk. Zero. Nie by w stanie myle. - To jedzenie. Skdje wzie? I wszystkie pozostae przedmioty? - Kapitan ogarn gestem kuchni. - Naczynia. Meble. Jakim cudem ten dom nie zosta trafiony? Jak to si stao, e przetrwa minion noc? - Ja... - stkn Tim.

Kapitan podszed do niego, w jego oczach czaia si groba. - Kobieta. I dzieci. Wy wszyscy. Co tutaj robicie? - Mwi twardym gosem. - Lepiej pan odpowiadaj. Lepiej wyjanij, co tu robicie, inaczej zetrzemy was na proch. Tim usiad przy stole. Spazmatycznie zaczerpn tchu, usiujc zebra myli. Bolao go cae ciao. Otar krew z ust, czujc w nich pokruszone kawaki zbw. Wycign chustk i wyplu je. Nie mg opanowa drenia rk. - Sucham - ponagli kapitan. Mary wraz z dziemi wlizgna si do pokoju. Judy pakaa. Virginia miaa zmartwia ze zgrozy twarz. Blady jak ciana Earl spoglda na onierzy wytrzeszczonymi oczami. - Tim - powiedziaa Mary, kadc mu do na ramieniu. - Dobrze si czujesz? Tim skin gow. - Nic mi nie jest. Mary otulia si sukienk. - Tim, to nie moe uj im pazem. Kto przyjdzie. Listonosz. Albo ssiedzi. Nie mog tak po prostu... - Zamknij si - rzuci kapitan. Jego oczy zalniy dziwnym blaskiem. - Listonosz? O czym ty mwisz? - Wycign rk. - Poka mi swoj t kart, siostro. - t kart? - zajkna si Mary. Kapitan potar szczk. - Ani tej karty. Ani masek. Ani dowodw tosamoci. - To uniwersale - osdzi jaki onierz. - Moe. A moe nie. - Mwi panu, e tak, kapitanie. Lepiej ich wykoczy. Nie wolno nam podejmowa adnego ryzyka. - Tu dzieje si co dziwnego - powiedzia kapitan. Sign po zawieszon na lince u jego szyi niedu skrzynk. - Wzywam polika. - Polika? - Przez grup onierzy przeszed szmer. - Prosz zaczeka, kapitanie. Poradzimy sobie sami. Niech pan nie wzywa polika. Skieruje nas na 4, a wtedy ju nigdy... Kapitan odezwa si do skrzynki. - Poczcie mnie z Sieci B. Tim zerkn na Mary.

- Suchaj, kochanie. Ja... - Zaniknij si. - onierz szturchn go. Tim zamilk. - Sie B - zaskrzeczaa skrzynka. - Czy macie wolnego polika? Natrafilimy na co dziwnego. Picioro osobnikw. Mczyzna, kobieta i troje dzieci. Nie maj masek, kart, miejsce zamieszkania kompletnie nie naruszone. Meble, zagroda, okoo dwustu funtw jedzenia. Gos w skrzynce zawaha si. - W porzdku. Polik w drodze. Zostacie tam. Nie pozwlcie im uciec. - Na pewno nie. - Kapitan umieci skrzynk z powrotem za koszul. - Polik zjawi si tutaj lada chwila. Tymczasem zaadujmy ywno. Na zewntrz rozleg si gboki, grzmicy oskot. Wstrzsn domem, wprawiajc w drenie naczynia w kredensie. - Rany - powiedzia onierz. - Mao brakowao. - Mam nadziej, e osony wytrzymaj do zmroku. - Kapitan podnis skrzyni z groszkiem. - Zwoajcie pozostaych. Musimy zaadowa jedzenie przed przybyciem polika. Dwaj onierze chwycili ywno i podyli za nim w kierunku drzwi frontowych. Ich gosy cichy, w miar jak oddalali si ciek. Tim wsta. - Zostacie tutaj - poleci szorstko. - Co robisz? - zapytaa nerwowo Mary. - Moe uda mi si wydosta. - Podbieg do tylnego wyjcia i drcymi rkami odsun zasuw. Otworzy na ocie drzwi i wyszed na ganek. - Nikogo nie widz. Gdybymy tylko mogli... Stan jak wryty. Dokoa niego przesuway si szare oboki. W polu widzenia wszystko pokryte byo warstw szarego popiou. Rozrni niewyrane ksztaty. Nadszarpnite zarysy budowli, ciche i obumare, spowite bezmiern szaroci. Ruiny. Zrujnowane budynki. Rumowiska. Wszdzie sterty gruzu. Powoli zszed po schodkach. Betonowa cieka urywaa si niespodziewanie. Tu za ni ziemia usiana bya wirem i kamieniami. I nic wicej, jak okiem sign. Ciszy nie mcio najlejsze poruszenie. Wszystko byo kompletnie martwe. adnego ruchu. Jedynie chmury dryfujcego pyu, wir i niezliczone sterty odamkw.

Miasto znikno. Budynki ulegy zniszczeniu. W ich miejscu nie pozostao nic. Ani ywego ducha. Poszarpane, ziejce pustk ciany. Garstka pociemniaych chwastw pord rumowiska. Pochyliwszy si, Tim dotkn zielska. Miao tward, zgrubia odyg. uel okaza si warstw stopionego metalu. Tim wyprostowa si... - Wracaj do rodka - poleci mu oschy gos. Odwrci si bezmylnie. Za jego plecami, na ganku sta mczyzna, podpiera biodra rkami. Niskiego wzrostu, o zapadnitych policzkach. Mia mae i rozarzone jak dwa wgielki oczy. Jego mundur rni si od munduru onierzy. taw skr na policzkach znaczy blady rumieniec. Bya to chora twarz, noszca lady gorczki i znuenia. - Kim pan jest? - zapyta Tim. - Douglas. Polityczny komisarz Douglas. - Pan jest... pan jest z policji - rzuci Tim. - Zgadza si. Teraz wejdmy do rodka. Spodziewam si uzyska od ciebie odpowiedzi na moje pytania. Mam ich kilka. Przede wszystkim chciabym wiedzie - zacz komisarz Douglas jakim sposobem ten dom unikn zniszczenia? Tim i Mary wraz z dziemi w milczeniu stoczyli si na tapczanie, ich twarze pozbawione byy wyrazu. - A wic? - ponagli Douglas. Tim odzyska mow. - Niech pan posucha - powiedzia. - Nie wiem. Ja nic nie wiem. Obudzilimy si rano jak zwykle. Ubralimy si i zjedlimy niadanie... - Na dworze byo mglisto - wtrcia Virginia. - Wyjrzelimy przez okno i zobaczylimy mg. - I radio nie dziaao - dorzuci Earl. - Radio? - Wychud twarz Douglasa przeci grymas. - Od miesicy nie nadawano adnych sygnaw. Chyba e dla celw rzdowych. Ten dom. I wy wszyscy. Nie rozumiem. Gdybycie byli uniwersaami... - A kto to taki? - mrukna Mary. - Sowieckie oddziay uniwersalne. - A wic mamy wojn. - Ameryka Pnocna zostaa zaatakowana dwa lata temu - zakomunikowa Douglas. - W 1978 roku. Tim skurczy si w sobie. - W 1978. Zatem obecnie mamy 1980. - Naraz sign do kieszeni. Wyj portfel i rzuci go

Douglasowi. - Prosz tam zajrze. Douglas podejrzliwie otworzy portfel. - Po co? - Karta biblioteczna. Kwity na paczk. Niech pan popatrzy na daty. - Tim zwrci si do Mary. - Teraz zaczynam rozumie. Zawitao mi to, kiedy zobaczyem ruiny. - Wygrywamy? - pisn Earl. Douglas spoglda badawczo na portfel Tima. - Ciekawe. Te wszystkie rzeczy s stare. Maj po siedem, osiem lat. - Rozbysy mu oczy. Co prbujesz powiedzie? Czy to, e przybylicie z przeszoci? Podrujecie w czasie? Do rodka wszed kapitan. - W zaadowany, sir. Douglas krtko skin gow. - Dobrze. Moecie zabra swj oddzia i odjecha. Kapitan zerkn na Tima. - Czy pan... - Ja si nimi zajm. Kapitan zasalutowa. - Tak jest, sir. - Znikn za drzwiami. Wraz ze swoimi ludmi wdrapa si na podun, wsk ciarwk, przypominaa rur umieszczon na gsienicach. Z cichym warkotem pojazd ruszy z miejsca. Po chwili za oknem pozostay tylko szare opary i niewyrany zarys zrujnowanych budynkw. Douglas przemierza tam i z powrotem duy pokj, ogldajc tapet, meble i drobne sprzty. Podnis kilka czasopism i przekartkowa je. - Z przeszoci. Ale niezbyt odlegej. - Siedem lat? - Czy to moliwe? Na to wyglda. W cigu ostatnich miesicy wiele si wydarzyo. Podr w czasie. - Douglas umiechn si ironicznie. - Kiepski wybr, McLean. Powinnicie byli pj troch dalej. - Niczego nie wybieraem. Stao si i ju. - Musielicie co zrobi.

Tim potrzsn gow. - Nie. Zupenie nic. Wstalimy z ka. I znalelimy si - tutaj. Douglas pogry si w mylach. - Tutaj. O siedem lat pniej. Przesunici w czasie. Nie wiemy nic o podry w czasie. Nie przeprowadzono w tej dziedzinie adnych bada. W rachub wchodzi istnienie realnych moliwoci militarnych. - Jak zacza si ta wojna? - zapytaa cicho Mary. - Jak si zacza? Wcale si nie zacza. Pamitacie przecie. Toczya si ju przed siedmioma laty. - Mam na myli prawdziw wojn. To. - Nie ma mowy o adnym konkretnym epizodzie, ktry to zapocztkowa. Walczylimy w Korei. Walczylimy w Chinach. Tak samo w Niemczech, Jugosawii i Iranie. To zaczo ju zatacza coraz szersze krgi. Wreszcie bomby spady i tutaj. Nadeszo niczym zaraza. Wojna si rozrastaa. Nie miaa pocztku. - Gwatownie odoy swj notes. - Sprawozdanie w waszej sprawie wzbudzioby podejrzenia. Mogliby pomyle, e mam chorob pyow. - Co to takiego? - zapytaa Virginia. - Radioaktywne czsteczki w powietrzu. Przenoszone do mzgu powoduj obd. Kady z nas nosi w sobie jaki tego lad, nawet maski nie pomagaj. - Naprawd chciabym wiedzie, kto wygrywa - powtrzy Earl. - A co to byo to na zewntrz? Ta ciarwka. Czy miaa napd rakietowy? - W? Nie. Jest wyposaony w silniki. Przd dziaa na zasadzie rylca. Przebija si przed rumowiska. - Siedem lat - powiedziaa Mary. - I tyle zmian. To brzmi nieprawdopodobnie. - Tyle? - Douglas wzruszy ramionami. - Pewnie tak. Pamitam, co robiem siedem lat temu. Jeszcze chodziem do szkoy. Uczyem si. Miaem mieszkanie i samochd. Chodziem na tace. Kupiem sobie telewizor. Jednak to wszystko ju tam tkwio. Zmierzch. Tyle e wwczas nie zdawaem sobie z tego sprawy. Nikt z nas nie zdawa sobie z tego sprawy. Lecz fakt pozostaje faktem. - Jest pan politycznym komisarzem? - zapyta Tim. - Nadzoruj dziaania wojska. Jestem czujny na jakiekolwiek polityczne odchylenia. W sytuacji wojny totalnej naley trzyma ludzi pod nieustajc obserwacj. Jeden czerwony w Sieci mgby spaskudzi ca spraw. Nie wolno nam podejmowa ryzyka. Tim przytakn. - To prawda. Zmierzch ju istnia w owym czasie. Po prostu go nie dostrzegalimy. Douglas obejrza ksiki w biblioteczce.

- Zabior kilka z nich. Od miesicy nie miaem w rku ksiki. Wikszo zagina. Spona w 77. - Spona? Douglas zerkn na obwoluty. - Shakespeare. Milton. Dryden. Wezm te stare. Tak bdzie bezpieczniej. Nic Steinbecka ani Dos Passosa. Nawet polik mgby wpa w tarapaty. Jeli macie zamiar tu pozosta, lepiej pozbdcie si tego. - Postuka w Braci Karamazow Dostojewskiego. - Jeli mamy zamiar tu pozosta! C moemy zrobi innego? - A chcecie? - Nie - odpara cicho Mary. Douglas zmierzy j od stp do gw. - Nie, domylam si, e nie. Gdybycie zostali, oczywicie by was rozdzielono. Dzieci powdrowayby do Kanadyjskiego Centrum Relokacyjnego. Kobiety mieszkaj w podziemnych obozach pracy, a mczyni zostaj automatycznie wcielani do armii. - Tak jak ci, ktrzy odjechali - uzupeni Tim. - Chyba e nadawaby si do bloku pp. - Co to jest? - Centrum Planowania Przemysowego i Technologii. Jakie masz przygotowanie? Czy co zwizanego z prac badawcz? - Nie. Ksigowo. Douglas wzruszy ramionami. - C, i tak zostaniesz poddany standardowemu testowi. Jeeli masz IQ wystarczajco wysoki, mgby pracowa dla Suby Politycznej. Korzystamy z usug wielu ludzi. - Przerwa z namysem, trzymajc w rkach stos ksiek. - Lepiej wracajcie, McLean. Trudno bdzie wam si do tego przyzwyczai. Sam bym wrci, gdybym tylko mg. Ale nie mog. - Wrci? - powtrzya Mary. - Tylko jak? - T sam drog. - Nie byo adnej drogi. Douglas przystan przy frontowych drzwiach. - Ostatniej nocy nastpi najgorszy jak do tej pory atak aspw. - Aspw?

- Automatycznie sterowanych pociskw. Sowieci metodycznie, mila po mili, rujnuj cay kontynent. Aspy s tanie. Produkuj je masowo i wystrzeliwuj. Cay proces odbywa si automatycznie. Obsugiwane przez roboty fabryki wytwarzaj je i zrzucaj na nas. Minionej nocy dotary tutaj - i to w przytaczajcej liczbie. Rano nadjecha patrol i niczego nie znalaz. Naturalnie oprcz was. Tim powoli skin gow. - Zaczynam rozumie. - Skumulowana energia musiaa wytworzy jakie zaburzenia czasowe. Co w rodzaju wstrzsu sejsmicznego. To my ponosimy win za trzsienia ziemi. Ale kto sysza o trzsieniu czasowym... Ciekawe. Przypuszczam, e w gr wchodzi wanie to. Uwolnienie energii i zniszczenie materii wessay wasz dom w przyszo. Przeniosy go o siedem lat do przodu. Ta ulica, cae to miejsce zostao starte na proch. Wasz dom sprzed siedmiu lat zosta porwany prdem wybuchu, ktrego oddziaywanie musiao przedrze si przez barier czasow. - Wessany do przyszoci - powiedzia Tim. - W cigu nocy. Kiedy wszyscy spalimy. Douglas nie spuszcza z niego uwanego spojrzenia. - Dzi wieczorem - powiedzia - nastpi kolejny atak aspw. Z pewnoci dopeni dziea zniszczenia. - Popatrzy na zegarek. - Teraz jest czwarta po poudniu. Atak zacznie si za par godzin. Powinnicie znale si pod ziemi. Tutaj nie przetrwa nic. Jeeli chcecie, mog was zabra ze sob. Ale jeli chcecie zaryzykowa, jeli wolicie tu pozosta... - Uwaa pan, e wybuch mgby cign nas z powrotem? - Moe. Nie mam pojcia. To czysta loteria. Mgby pozwoli wam wrci albo i nie. A jeeli nie... - Wwczas nie bdziemy mie najmniejszej szansy na przeycie. Douglas wycign map kieszonkow i rozoy j na tapczanie. - Patrol zostanie w tej okolicy jeszcze przez najblisze p godziny. Jeli zdecydujecie si pojecha z nami, idcie t ulic. - Powid palcem po mapie. - A dotrzecie na otwart przestrze. Patrol naley do Suby Politycznej. Oni zabior was na d. Sdzicie, e uda si wam odszuka to pole? - Chyba tak - odrzek Tim, spogldajc na map. Wykrzywi usta. - To pole byo niegdy podstawwk, do ktrej uczszczay moje dzieci. Wanie tam szy, kiedy zatrzymali ich onierze. Dosownie chwil temu. - Siedem lat temu - sprecyzowa Douglas. Zoy map i umieci j z powrotem w kieszeni. Naoy mask i wyszed na werand. - By moe jeszcze si spotkamy. A moe i nie. To zaley od was. Sami musicie podj decyzj. Tak czy inaczej - powodzenia. Obrci si i pospiesznie opuci dom. - Tato - zawoa Earl - czy pjdziesz do wojska? Bdziesz nosi mask i strzela z takiego pistoletu? - Oczy arzyy mu si z podniecenia. - I bdziesz prowadzi wa?

Tim McLean przykucn i przycign do siebie syna. - Czy tego wanie pragniesz? Chciaby tutaj zosta? Jeeli mam nosi mask i strzela z takiego pistoletu, to nie ma mowy o powrocie. Earl zrobi niepewn min. - A nie moglibymy wrci pniej? Tim potrzsn gow. - Obawiam si, e to wykluczone. Musimy teraz zadecydowa, czy wracamy, czy nie. - Syszae, co powiedzia pan Douglas - wtrcia z niesmakiem Virginia. - Atak rozpocznie si za kilka godzin. Tim wsta i zacz przemierza pokj. - Jeli tu zostaniemy, zamieni nas w mokr plam. Spjrzmy prawdzie w oczy. Szansa na to, e zdoamy wrci, jest minimalna. Nie ma co si oszukiwa. Czy chcecie zosta tu wrd walcych si cian, ze wiadomoci, e kada nastpna chwila moe by ostatni, syszc, jak spadaj coraz bliej i bliej, czekajc, nasuchujc... - Czy rzeczywicie chcesz wrci? - przerwaa mu Mary. - Oczywicie, ale ryzyko... - Nie pytam ci o ryzyko. Pytam, czy naprawd chcesz wrci. Moe wolaby tu zosta. Niewykluczone, e Earl ma racj. Ty w mundurze i w masce, uzbrojony w jeden z tych szpikulcowatych karabinw. Prowadzcy wa. - A ty w podziemnym obozie pracy! I dzieci w rzdowym centrum relokacyjnym! Jak to sobie wyobraasz? Sdzisz, e oni bd w stanie czegokolwiek nauczy nasze dzieci? Twoim zdaniem, na kogo wyrosn? I wierzysz, e... - Prawdopodobnie wpoj im poczucie koniecznoci bycia uytecznym. - Uytecznym! Do czego? Dla siebie? Dla ludzkoci? Czy dla wojny...? - Przynajmniej bd yy - odpara Mary. - Nic im nie bdzie grozio. A tak, jeli zostaniemy w domu, czekajc na atak... - Jasne - warkn Tim. - Przeyj. I bd si cieszy niezym zdrowiem. Godziwie wykarmione, przyodziane i otoczone naleyt trosk. - Ze sta twarz popatrzy na dzieci. Przeyj, to nie ulega wtpliwoci. Przeyj, aby dorosn. Ale jakimi dorosymi si stan? Syszaa, co on powiedzia! Ksiki zostay spalone w 77. Z czego bd si uczy? Jakie idee pozostay po 77? Jakie przekonania przekae im rzdowe centrum relokacyjne? Jakim wartociom bd hodowa? - Jest jeszcze blok pp - podsuna Mary. - Centrum Planowania Przemysowego i Technologii. Dla inteligentw. Dla byskotliwych, obdarzonych bujn wyobrani. Gdzie w ruch id suwaki logarytmiczne i owki. Siedlisko

rysowania, planowania i epokowych odkry. Dziewczynki by si nadaway. Mogyby projektowa karabiny. Earl natomiast pracowaby dla Suby Politycznej. Dopilnowaby, aby te karabiny przyniosy naleyty poytek. Gdyby nastpi rozam w armii, gdyby onierze nie chcieli strzela, Earl zoyby stosowny raport i zaaplikowano by im porcj dodatkowego szkolenia. Celem wzmocnienia ich wiary politycznej - w wiecie, gdzie ci z gow na karku wymylaj bro, a ci bez niej - strzelaj. - Ale przeyyby - powtrzya Mary. - Masz osobliwe pojcie na temat tego, co oznacza przeycie! Ty to nazywasz przeyciem? Moe masz racj. - Tim ze zmczeniem potrzsn gow. - Moe i tak jest. Moe powinnimy wraz z Douglasem schroni si w podziemiach. Pozosta w tym wiecie. Przey. - Tego nie powiedziaam - odrzeka agodnie Mary. - Tim, musiaam si przekona, czy naprawd pojmujesz wag tego posunicia, pozostania w domu i zaryzykowania poraki. - Zatem chcesz zaryzykowa? - Oczywicie! Musimy. Nie moemy odda im dzieci - temu caemu centrum relokacyjnemu. Aby nauczono je, jak nienawidzi, zabija i niszczy. - Mary umiechna si sabo. - Poza tym, zawsze chodziy do szkoy Jeffersona. A w tym wiecie na jej miejscu widnieje tylko puste pole. - Wracamy? - pisna Judy. Bagalnie chwycia rkaw Tima. - Czy teraz wracamy? Tim uwolni rk. - Niedugo, kochanie. Mary otworzya kredens z zapasami i zajrzaa do rodka. - Niczego nie brakuje. Co oni zabrali? - Skrzynk groszku konserwowego. Oprnili lodwk. I wyamali drzwi frontowe. - Dam gow, e jestemy gr! - krzykn Earl. Podbieg do okna i wyjrza. Widok przetaczajcych si na zewntrz kbw pyu rozczarowa go. - Nic nie widz! Tylko mga! Pytajco zwrci si do Tima. - Czy tutaj zawsze tak jest? - Tak - odrzek Tim. Earlowi wycigna si twarz. - Tylko mga? I nic poza tym. Czy kiedykolwiek wieci soce? - Zrobi kaw - powiedziaa Mary. - Dobrze. - Tim poszed do azienki i obejrza si w lustrze. Mia przecit warg, pokryt skorup zaschej krwi. Bolaa go gowa. Byo mu niedobrze. - To nie wydaje si moliwe - rzeka Mary, kiedy zasiedli przy kuchennym stole. Tim pocign yk kawy.

- Istotnie, nie. - Z miejsca, gdzie siedzia, mg obserwowa okno. Chmury pyu. Niewyrany, poszarpany zarys zrujnowanych budowli. - Czy ten czowiek wrci? - zapytaa Judy. - By taki chudy i miesznie wyglda. On nie wrci, prawda? Tim spojrza na zegarek. Wskazywa dziesit. Przestawi wskazwki na kwadrans po czwartej. - Douglas twierdzi, e zaczn o zmroku. Nie zostao wiele czasu. - Zatem naprawd zostajemy - rzeka Mary. - Zgadza si. - Nawet pomimo niewielkiej szansy? - Nawet pomimo niewielkiej szansy na powrt. Jeste zadowolona? - Owszem - odrzeka z rozjanionym obliczem Mary. - Warto zaryzykowa, Tim. Wiesz, e tak. Bez wzgldu na to, jak du mamy szans. Aby wrci. Jest jeszcze co. Bdziemy tu wszyscy razem. Nie mog nas rozczy. Rozdzieli. Tim dola sobie kawy. - Rwnie dobrze moemy si odpry. Zostao nam okoo trzech godzin. Postarajmy si przyjemnie je spdzi. O szstej trzydzieci spad pierwszy pocisk. Odczuli wstrzs, przetaczajc si fal uderzeniow, ktra ogarna dom. Poblada na twarzy Judy wybiega z jadalni. - Tatusiu! Co to jest? - Nic takiego. Nie martw si. - Wracaj tu - krzykna niecierpliwie Virginia. - Twoja kolej. - Grali w Monopol. Earl skoczy na rwne nogi. - Ja chc to zobaczy. - Podekscytowany podbieg do okna. - Widz miejsce wybuchu! Tim odsun stor i wyjrza na zewntrz. W oddali gorzay biae pomienie, wysoko unosia si poyskliwa chmura dymu. Kolejne uderzenie wstrzsno domem. Jakie naczynie z trzaskiem spado z pki do zlewu. Na dworzu byo prawie cakiem ciemno. Poza dwoma biaymi punktami Tim nie dostrzega nic. Kby pyu znikny w mroku wraz ze zrujnowanymi pozostaociami budynkw. - Ten uderzy bliej - zauwaya Mary.

Za chwil spad trzeci pocisk. Szyby w duym pokoju rozprysny si, obsypujc chodnik deszczem odamkw. - Lepiej wracajmy - powiedzia Tim. - Dokd? - Do piwnicy. Chodcie. - Tim otworzy drzwi do piwnicy i szybko zbiegli na d. - Jedzenie - powiedziaa Mary. - Lepiej przyniemy to, co jeszcze zostao. - Niezy pomys. Dzieciaki, idcie na d. Zaraz do was doczymy. - Ja mog co przynie - zaofiarowa si Earl. - Id na d. - Nastpio czwarte uderzenie, dalej ni poprzednie. - I trzymaj si z dala od okien. - Podo co pod okno - zaproponowa Earl. - T du dykt, ktrej uywalimy przy puszczaniu mojej kolejki. - wietnie. - Tim i Mary wrcili do kuchni. - ywno. Naczynia. Co jeszcze? - Ksiki. - Mary rozejrzaa si nerwowo. - Nie wiem. Chyba nic. Chodmy. Jej ostatnie sowa utony w oguszajcym oskocie. Pka szyba w oknie kuchennym, opryskujc ich odamkami. Naczynia nad zlewem runy na podog, rozleg si szczk tuczonej porcelany. Tim chwyci Mary i pocign na d. Przez okno napyny zowrogie kby dymu. Wieczorne powietrze przesycone byo kwan woni zgnilizny. Tim zadra. - Zostawmy jedzenie. Wracajmy na d. - Ale... - Daj spokj. - Pocign j po schodach wiodcych do piwnicy. Zbiegli na d i Tim zatrzasn za nimi drzwi. - Gdzie jedzenie? - upomniaa si Virginia. Tim drc rk otar czoo. - Daj spokj. I tak nie bdziemy go potrzebowa. - Pom mi - stkn Earl. Tim pomg mu przenie dykt pod okno ponad baliami z brudn bielizn. W piwnicy panowa chd i cisza. Cementowa podoga bya troch wilgotna. Dwa nastpne pociski spady rwnoczenie. Tima rzucio na podog. Ciko uderzy o beton. Na chwil ogarna go ciemno. Zaraz jednak podwign si na kolana, usiujc wsta. - Wszyscy cali? - wymamrota.

- Ja tak - odrzeka Mary. Judy zacza paka. Earl po omacku szed przez pomieszczenie. - Ja te - powiedziaa Virginia. - Chyba. wiato zamigotao i zblado. Ni std, ni zowd zgaso i w piwnicy zrobio si cakowicie ciemno. - No tak - rzek Tim. - Prosz bardzo. - Mam latark. - Earl zapali j. - I jak teraz? - Dobrze - powiedzia Tim. Uderzyo wicej pociskw. Grunt pod ich stopami zatrzs si i rozkoysa. Przez dom przesza potna fala energii. - Lepiej si pomy - powiedziaa Mary. - Tak. Pocie si. - Tim niezgrabnie wycign si na posadzce. Dokoa nich spaday kawaki tynku. - Kiedy to si skoczy? - zapyta niecierpliwie Earl. - Niedugo - odpar Tim. - I wtedy wrcimy? - Tak. Wtedy wrcimy. Kolejny wybuch nastpi prawie natychmiast. Tim poczu, jak beton pod nim podchodzi w gr. Rs, coraz wyej i wyej, podnoszc ze sob Tima. Mczyzna zamkn oczy. Unosi si, niesiony pczniejcym betonem. Wok trzaskay pkajce belki i podpory. Tynk sypa si gsto. Sysza brzk tuczonego szka i trzask pegajcych w oddali pomieni. - Tim - dobieg go niewyrany gos Mary. - Sucham. - Nie... nie damy rady. - Nie wiem. - Mwi ci. Czuj to. - Moe i nie. - Na plecy spada mu deska, jkn z blu. Leciay na niego kawaki gipsu i desek, a zagrzebay go pod sob. Poczu kwany zapach, zapach nocnego powietrza i pyu. Wtargn przez wybite okno i kotowa si pod sufitem. - Tatusiu - posysza saby gosik Judy. - Co takiego? - Przecie mielimy wraca.

Otworzy usta, aby odpowiedzie. Oguszajcy huk sprawi, e sowa uwizy mu w gardle. Szarpn nim nastpny wybuch. Przedmioty wok niego oyy. Smaga go silny, gorcy wiatr. Trzyma si ze wszystkich si. Napr wiatru nasili si, porywajc go ze sob. Krzykn, kiedy poczu gorcy powiew. - Mary... Zapada cisza. Nic, tylko ciemno i cisza. Samochody. W pobliu zatrzymyway si samochody. Potem usysza gosy. I tupot czyich stp. Tim poruszy si, zacz strzsa z siebie deski. Wsta. - Mary. - Potoczy dookoa wzrokiem. - Wrcilimy. Piwnica znajdowaa si w opakanym stanie. ciany byy pochylone i pokruszone. Przez dziury wida byo zielone pasmo trawnika. Deptak. Niewielki ogrd rany. Biay, pokryty stiukiem dom ssiadw. Cig supw telefonicznych. Dachy. Domy. Miasto. W nie zmienionej formie. Jak kadego ranka. - Wrcilimy! - Ogarna go szalona rado. Wrcili. S bezpieczni. Skoczyo si. Tim pospiesznie przedar si przez rumowisko. - Mary, nic ci nie jest? - Jestem tutaj. - Mary usiada i strzsna z siebie gipsowy py. Jej wosy, skra i odzie byy biae. Twarz miaa skaleczon i podrapan, a sukienk podart. - Naprawd wrcilimy? - Panie McLean! Czy jest pan cay? Do piwnicy wbieg policjant w niebieskim mundurze. W lad za nim podali dwaj odziani w biae fartuchy ludzie. Na zewntrz zbici w gromadk ssiedzi niespokojnie wycigali szyje. - Nic mi nie jest - powiedzia Tim. Pomg wsta Judy i Virginii. - Chyba wszyscy jestemy cali. - Co si stao? - Policjant odepchn deski i podszed bliej. - Bomba? - Dom jest w stanie kompletnej ruiny - dorzuci jeden z medykw. - Jest pan pewien, e nikomu nic si nie stao? - Wszyscy bylimy na dole. W piwnicy. - Nic ci nie jest, Tim? - zawoaa pani Hendricks, ostronie wchodzc do piwnicy. - Co si stao? - krzykn Frank Foley. Z omotem zeskoczy na d. - Chryste, Tim! Co ty, u licha, wyprawia? Dwaj lekarze podejrzliwie spogldali na ruiny. - Mia pan szczcie. Diabelne szczcie. Na grze nic nie zostao.

Foley zbliy si do Tima. - A. niech to, stary! Mwiem, eby da do przegldu ten bojler! - Co? - zapyta nieprzytomnie Tim. - Bojler! Mwiem ci, e co nie gra z wycznikiem. Musia grza bez przerwy... - Foley mrugn nerwowo. - Ale nie pisn swkiem, Tim. Ubezpieczenie. Moesz na mnie liczy. Tim otworzy usta, ale nic nie powiedzia... C mg na to odrzec? Nie, nie chodzi wcale o zepsuty bojler, ktrego zapomniaem naprawi. Nie, to nie adne wadliwe poczenie w piecu. Nic z tych rzeczy. Ani nieszczelna rura z gazem, ani wczony bojler, ani piekarnik cinieniowy, ktrego zapomnielimy wyczy. To bya wojna. Totalna wojna. I nie dotyczya wycznie mnie. Czy mojej rodziny. Albo domu. Dotyczya rwnie twojego domu. Twojego, mojego i caej reszty. Tej dzielnicy, i nastpnej, drugiego miasta, stanu, kraju i kontynentu. Cay wiat tak wyglda. Wszdzie gruz i ruiny. Mga i chwasty rosnce w zeranym rdz wirze. Wojna dotyczya nas wszystkich. Wszystkich cisncych si w piwnicach, z przeraeniem na pobladych twarzach i niejasnym przeczuciem rychej katastrofy. A kiedy naprawd nastpi, kiedy minie pi lat, znikd nie nadejdzie pomoc. adnej drogi powrotu, ucieczki w przeszo, z dala od niej. Kiedy ogarnie wszystko, pochonie ich; nikt nie przebdzie drogi powrotnej tak, jak on to uczyni. Mary nie spuszczaa z niego wzroku. Obserwowali go wszyscy - policjant, ssiedzi, ubrani na biao lekarze. Czekali na sowo wyjanienia. A powie im, co si wydarzyo. - Czy to rzeczywicie bojler? - zapytaa niemiao pani Hendricks. - Pewnie tak, prawda, Tim? Takie rzeczy si zdarzaj. Nigdy nie mona by pewnym... - A moe grzane piwo - niezrcznie zaartowa jeden z ssiadw. - No, powiedz? Nie mg im powiedzie. Nie zrozumiej, poniewa nie chcieli rozumie. Nie chcieli wiedzie. Potrzebowali zapewnienia. Widzia to w ich oczach. Godny poaowania, ndzny strach. Wyczuwali co strasznego - i bali si. Obserwowali jego twarz, szukajc pomocy. Sw otuchy. Sw, ktre rozproszyyby strach. - Tak - odpar chrapliwie Tim. - To bojler. - A nie mwiem! - podchwyci Foley. Wrd zebranych przetoczyo si westchnienie ulgi. Szmery, drce mieszki. Z grymasem na twarzach kiwali gowami. - Powinienem by go naprawi - cign Tim. - I to dawno temu. Zanim doszed do takiego stanu. - Tim popatrzy na krg choncych jego sowa ludzi. - Naleao go odda do przegldu. Zanim zrobio si za pno.

PREZENT DLA PAT

- Co to jest? - zapytaa z przejciem Patricia Blake. - O co ci chodzi? - mrukn Eric Blake. - Co przywioze? Wiem, e co mi przywioze! - Rozgorczkowana oddychaa pospiesznie. - Przywioze dla mnie prezent. Czuj to! - Kochanie, leciaem na Ganimedesa w interesach, a nie po to, aby wyszukiwa dla ciebie pamitki. Teraz pozwl, e rozpakuj rzeczy. Bradshaw powiedzia, e mam stawi si w biurze jutro wczesnym rankiem. Mwi, e lepiej, bym zgosi jakie porzdne zoa. Ze stosu walizek ustawionego przy drzwiach przez mechanicznego bagaowego Pat porwaa niewielkie pudeko. - Czy to biuteria? Nie, za due na biuteri. - Ostrymi paznokciami zacza rozsupywa tasiemk. Eric, zmieszany, zmarszczy brwi. - Nie bd zawiedziona, kochanie. Takie sobie dziwactwo. Nie to, o czym mylaa. Obserwowa j z obaw. - Tylko si nie wciekaj. Wszystko ci wyjani. Pat otworzya usta. Zblada. Z rozszerzonymi strachem oczami upucia pudeko na st. - Dobry Boe! Co to jest? Eric poruszy si nerwowo. - To bya prawdziwa okazja, kochanie. Z reguy nie mona ich dosta. Ganimedejczycy nie lubi ich sprzedawa, a ja... - Co to jest? - Bg - mrukn Eric. - Bstwo ganimedejskie poledniejszego gatunku. Nabyem je praktycznie za darmo. Pat spogldaa na pudeko z rosncym niesmakiem i lkiem. - To? To ma by... bg? W pudeku znajdowaa si maa, nieruchoma posta liczca w przyblieniu okoo dziesiciu cali. Bya stara, niezwykle stara. Malekie, szponiaste rce przyciskaa do uskowatej piersi. Jej owadzi twarz wykrzywia grymas zoci - z domieszk cynicznej lubienoci. Wspieraa si na pltaninie macek wyrastajcych z ciaa w miejscu ng. Dolna cze twarzy przechodzia w zoony dzib, uchw uksztatowan z jakiej twardej substancji. Wok niej unosi si odr nawozu i stchego piwa. Wszystko wskazywao na to, e bya obupciowa. Eric przezornie wymoci pudeko som i kawakami gazet i umieci w nim miseczk z wod, a take wywierci w pokrywie dziury.

- Masz na myli figur. - Pat z wolna odzyskiwaa rwnowag. - Symbol przedstawiajcy bstwo. - Nie. - Eric uparcie potrzsn gow. - To autentyczne bstwo. Istnieje na to gwarancja czy co w tym stylu. - Czy on jest... martwy? - Ale skd. - No to dlaczego si nie rusza? - Trzeba go pobudzi. - D brzucha postaci przechodzi w wydron mis skierowan otworem na zewntrz. Eric postuka w ni palcem. - W tym miejscu skadamy danin i wwczas oywa. Poka ci. Pat cofna si o krok. - Nie, dzikuj. - Daj spokj! Ciekawie si z nim rozmawia. Nazywaj go... - Zerkn na widniejcy na pudeku opis. - Nazywaj go Tinokuknoi Arevulopapo. Przegadalimy wikszo drogi powrotnej. By rad z nadarzajcej si okazji. A ja zyskaem sporo wiedzy na temat bogw. Eric przeszuka kieszenie i wycign resztki kanapki z szynk. Oderwa kawaek wdliny i wepchn go do wystajcego brzuchonaczynia boka. - Wychodz - oznajmia Pat. - Czekaj. - Eric chwyci j za rk. - To potrwa zaledwie chwil. Od razu zaczyna trawi. Brzuchonaczyniem wstrzsn dreszcz. uskowate ciao boka pofadowao si. Wkrtce naczynie wypenio si brunatn wydzielin. Szynka zacza z wolna znika. Pat parskna z obrzydzeniem. - Czy on nawet nie uywa ust? - Nie do jedzenia. Wycznie do mwienia. Znacznie rni si od zwykych istot yjcych. Spojrzenie miniaturowego oka pado prosto na nich. Pojedyncza, nieruchoma gaka ziejca lodowat niechci. Macki drgny. - Pozdrowienia - rzek boek. - Cze. - Eric wypchn Pat do przodu. - To moja ona. Pani Blake. Patricia. - Jak si masz - wycedzi boek. Pat wydaa z siebie trwoliwy pisk. - On mwi po angielsku.

Boek z niesmakiem zwrci si do Erica. - Miae racj. Jest gupia. Eric poczerwienia. - Bogowie mog uczyni cokolwiek zapragn, kochanie. S wszechmocni. Boek skin gow. - To prawda. Mniemam, i jestemy na Terze. - Tak. I jak wedug ciebie wyglda? - Zgodnie z moimi oczekiwaniami. Syszaem ju raporty. Pewne raporty na temat Terry. - Eric, czy to na pewno jest bezpieczne? - szepna z niepokojem Pat. - Nie podoba mi si jego spojrzenie. Poza tym jest co w sposobie jego mwienia. - Zadraa nerwowo. - Nic si nie martw, skarbie - odpar niedbale Eric. - To miy boek. Sprawdziem to przed wyjazdem z Ganimedesa. - Jestem yczliwy - wyjani z prostot bg. - Miaem uprawnienia Bstwa Pogodowego na uytek aborygenw ganimedejskich. W razie koniecznoci zsyaem deszcz oraz inne pokrewne zjawiska. - Ale to ju kwestia przeszoci - uzupeni Eric. - Prawda. Peniem funkcj Bstwa Pogodowego przez dziesi tysicy lat. Nawet cierpliwo boga ma swoje granice. Zapragnem zmiany otoczenia. - Przez szpetne oblicze przemkn osobliwy grymas. - Dlatego zorganizowaem t transakcj i wysanie na Terr. - Widzisz - powiedzia Eric - Ganimedejczycy wcale nie chcieli go sprzeda. Ale rozpta burz i nie mieli innego wyjcia. Std poniekd jego niska cena. - Twj m ubi dobry interes - doda boek. Ciekawie potoczy wkoo jedynym okiem. - To wasze mieszkanie? Tu jecie i picie? - Zgadza si - odpowiedzia Eric. - Pat i ja... Brzkn dzwonek u drzwi frontowych. - Na progu stoi Thomas Matson - zakomunikoway drzwi. - Prosi o wpuszczenie do rodka. - wietnie - rzek Eric. - Poczciwy stary Tom. Wpuszcz go. Pat wskazaa boka. - Czy nie powiniene lepiej... - Ach, nie. Chc, aby Tom rzuci na niego okiem. - Eric podszed do drzwi i je otworzy. - Witam - powiedzia Tom, wchodzc do rodka. - Cze, Pat. adny dzi dzie. - Ucisnli sobie z Erikiem donie. - Caa pracownia zachodzi w gow, kiedy wrcisz. Stary Bradshaw nie moe si doczeka twojego sprawozdania. - Tyczkowate ciao Matsona pochylio si z nagym

zainteresowaniem. - Ty, co masz w tym pudeku? - To mj bg - odpar skromnie Eric. - Naprawd? Przecie Bg nie jest naukowym pojciem. - To jest inny bg. Nie wymyliem go. Kupiem. Na Ganimedesie. To ganimedejskie Bstwo Pogodowe. - Powiedz co - nakazaa bokowi Pat. - Niech uwierzy twojemu wacicielowi. - Przedyskutujmy moje istnienie - powiedzia szyderczo boek. - Ty obstajesz przy stanowisku negatywnym. Zgadza si? Matson umiechn si. - Co to jest, Eric? Miniaturowy robot? dziebko paskudny. - Mwi prawd. To jest bg. Po drodze uczyni dla mnie kilka cudw. Nic wielkiego, rzecz jasna, ale wystarczyy, aby mnie przekona. - Co ty gadasz - rzuci Matson. Jednak nie kry zainteresowania. - Zelij nam jaki cud, boku. Zamieniam si w such. - Nie jestem podrzdnym magikiem - warkn boek. - Nie denerwuj go - ostrzeg Eric. - Jak raz si wkurzy, to ju adna sia nie da mu rady. - Jak powstaje bg? - zapyta Tom. - Czy sam siebie stwarza? Jeli jest zaleny od czego wyszego, wwczas musimy przyj wczeniejszy punkt wyznaczajcy pocztek kolejnoci istnienia, ktry... - Bogowie - przerwaa mu figurka - zamieszkuj wysz paszczyzn, doskonalszy poziom rzeczywistoci. Bardziej cywilizowany wymiar. Istnieje wiele paszczyzn bytu. Wymiarowych kontinuw tworzcych hierarchi. Moje ley ponad waszym. - Co tutaj robisz? - Niekiedy poszczeglne istoty przechodz z jednego kontinuum w drugie. Kiedy dotyczy to przejcia z wyszego kontinuum do niszego - tak jak w moim przypadku - s czczone jako bogowie. Tom nie kry zawodu. - Wcale nie jeste bogiem. Stanowisz zaledwie pochodzc z innego porzdku wymiarowego form yjc, ktra zmienia faz i wkroczya w nasz wektor. Figurka rzucia mu gniewne spojrzenie. - Upraszczasz spraw. W istocie podobna transformacja wymaga niezwykej zrcznoci i jest dokonywana niezmiernie rzadko. Przybyem tutaj, gdy czonek mojej rasy, niejaki cuchncy Nar Dolk, popeni straszn zbrodni i schroni si w tym kontinuum. Nasze prawo zobowizao mnie do bezzwocznego pocigu. Tymczasem w ndznik, ta plwocina, zdoa uciec i przybra inn

posta. Nie ustaj w poszukiwaniach, jednak na razie nie zdoaem go zdemaskowa. - Boek urwa. - Twoje wcibstwo jest nieznone. Dziaa mi na nerwy. Tom odwrci si do boka plecami. - Miernota. W Pracowni Metali Terraskich jestemy w stanie zdziaa wicej ni to stworzenie kiedykolwiek... Powietrze z trzaskiem przeci bysk, zapachniao ozonem. Tom Matson krzykn. Niewidzialne rce uniosy go i popchny w kierunku wyjcia. Drzwi otworzyy si i Matson przelecia nad chodnikiem, mcc koczynami powietrze, po czym wyldowa wrd krzakw r. - Pomocy! - wrzasn Matson, usiujc wsta. - Raju - jkna Pat. - A niech mnie. - Eric obrzuci figurk pospiesznym spojrzeniem. - To twoja sprawka? - Pom mu - ponaglia poblada na twarzy Pat. - Chyba jest ranny. Dziwnie wyglda. Eric wybieg na dwr i pomg Matsonowi wsta. - Nic ci nie jest? To twoja wina. Uprzedzaem ci, e jak bdziesz go denerwowa, to co moe si wydarzy. Twarz Matsona pona furi. - aden zakichany boek nie bdzie mnie tak traktowa! - Odepchn Erica, zmierzajc z powrotem w kierunku domu. - Zabior go do pracowni i wsadz do butelki z formaldehydem. Zrobi mu sekcj, obedr ze skry i powiesz na cianie. Przeprowadz analiz pierwszego gatunku boga... Wok Matsona zajaniaa kula wiata. Ogarna jego wychudzon posta, tak e przypomina rozarzone blaskiem wkno arowe. - Co za cholera! - mrukn Matson. Naraz targn nim wstrzs. Jego ciao zaczo si raptownie kurczy. Z cichym sykiem mala. Dygota, ulegajc osobliwej przemianie. wiato zgaso. Na chodniku siedziaa maa zielona ropucha. - Widzisz? - zawoa rozdzierajco Eric. - Mwiem, eby siedzia cicho! Teraz popatrz, co narobi! Ropucha niemrawo skoczya w stron domu. Przy ganku znieruchomiaa, napotykajc przeszkod w postaci schodw. Wydaa z siebie aosny, beznadziejny skrzek. Gos Pat przeszed w paniczne zawodzenie. - Ach, Eric! Zobacz, co on narobi! Biedny Tom! - Sam si prosi - skwitowa Eric. - Dobrze mu tak. - Jednak i on zacz si denerwowa. Popatrz tylko - zwrci si do boka. - Nieadnie tak postpowa z dorosym czowiekiem. Co pomyl jego ona i dzieci?

- Co pomyli pan Bradshaw? - krzykna Pat. - Przecie on nie moe tak i do pracy! - To prawda - przyzna Eric. Usiowa przemwi bokowi do rozsdku. - Myl, e otrzyma wystarczajc nauczk. Moe by go tak odmieni? Dobrze? - Lepiej go odmie! - krzykna Pat, zaciskajc pistki. - Jeli tego nie zrobisz, bdziesz mia na karku Metale Terraskie. Nawet bg nie jest w stanie przeciwstawi si Horacemu Bradshawowi. - Mwi ci, lepiej przywr mu poprzedni posta - poradzi Eric. - Wyjdzie mu to na zdrowie - owiadczy boek. - Pozostawi go tak przez kilka stuleci... - Stuleci! - wybuchna Pat. - Ty ndzna kupo luzu! - Trzsc si ze zoci, zowrogo podesza do pudeka. - Posuchaj no! Albo go odmienisz, albo wycign ci z twojego puda i wyrzuc do zsypu! - Ucisz j - poleci Ericowi boek. - Sied cicho, Pat - poprosi Eric. - Wanie, e nie mam zamiaru siedzie cicho! Co on sobie wyobraa? Prezent! Jak miae przynie tego miecia do naszego domu? Czy to wedug ciebie ma by... Urwaa gwatownie. Eric odwrci si z niepokojem. Pat staa wyprostowana, z otwartymi ustami, na ktrych zawiso ostatnie sowo. Nie ruszaa si. Caa poblada. Przybraa odcie stalowej bieli, na ktrej widok Ericowi ciarki przebiegy po grzbiecie. - Chryste - wykrztusi. - Zamieniem jaw kamie - wyjani boek. - Robia za duo haasu. - Ziewn. - Myl, e nadesza pora odpoczynku. Po podry czuj si odrobin zmczony. - Nie wierz - powiedzia Eric Blake. Oniemiay potrzsn gow. - Mj najlepszy przyjaciel zamieniony w ropuch, a ona w kamie. - Nie ma co tu kry - rzek boek. - Wymierzamy sprawiedliwo stosownie do postpowania. Oboje maj, na co zasuyli. - Czy... czy ona mnie syszy? - Przypuszczam, e tak. Eric podszed do posgu. - Pat - odezwa si bagalnie. - Prosz, nie bd za. To nie moja wina. - Obj jej lodowato zimne ramiona. - Nie miej mi za ze! Nie ja to zrobiem. - Granit by w dotyku twardy i gadki. Pat wlepiaa przed siebie pusty wzrok. - Metale Terraskie, dobre sobie - mrukn kwano boek. Jego jedyne oko zmierzyo Erica badawczym spojrzeniem. - Kto to jest Horacy Bradshaw? Pewnie jakie lokalne bstwo?

- Horacy Bradshaw jest wacicielem Metali Terraskich - odpar ponuro Eric. Usiad i drc rk zapali papierosa. - Pewnie najpotniejszy czowiek na Terze. Do Metali Terraskich naley poowa planet w ukadzie. - Krlestwa tego wiata mnie nie interesuj - powiedzia nonszalancko boek, moszczc si wygodnie i przymykajc oko. - Teraz odpoczn. Musz przemyle pewne sprawy. Potem moesz mnie obudzi, jeli masz ochot. Omwimy zagadnienia teologiczne, tak jak na statku. - Zagadnienia teologiczne - powtrzy gorzko Eric. - Moja ona zamieniona w obelisk, a ten tu chce rozprawia o religii. Lecz zamylony boek nie sucha. - Akurat ci to obchodzi - mrukn Eric. Ogarn go gniew. - I to ma by wdziczno za zabranie ci z Ganimedesa. Ruina ycia domowego i pozycji spoecznej. Dobry z ciebie bg! Bez odpowiedzi. Eric desperacko skoncentrowa myli. Moe kiedy boek si obudzi, bdzie w lepszym nastroju. Moe wtedy zdoa przekona go do przywrcenia Matsonowi i Pat ich normalnej postaci. Poczu niky przebysk nadziei. Mgby odwoa si do yczliwej natury boka. Jak wypocznie i przepi si kilka godzin... O ile wczeniej nie zjawi si kto w poszukiwaniu Matsona. Zrozpaczona ropucha wci tkwia na chodniku. Eric pochyli si nad ni. - Hej, Matson! Ropucha z wolna uniosa gow. - Nie przejmuj si, stary. Zmusz go, aby ci odczarowa. Na mur beton. - Ropucha ani drgna. - Na mur elazobeton - powtrzy nerwowo Eric. Ropucha oklapa jeszcze bardziej. Eric popatrzy na zegarek. Byo pne popoudnie, dochodzia czwarta. Zmiana Toma zaczynaa si za p godziny. Na czoo wystpiy mu krople potu. Jeli boek nie obudzi si w cigu p godziny... Brzczyk. Wideofon. W Ericu zamaro serce. Zebra si na odwag i wczy monitor. Po chwili ukazay si ostre, arystokratyczne rysy Horacego Bradshawa. Zmierzy Erica bystrym, widrujcym na wskro spojrzeniem. - Blake - odchrzkn. - Widz, e wrcie z Ganimedesa. - Tak, sir. - Myli w szalonym tempie gnay przez gow Erica. Wypeni sob ekran, przysaniajc Bradshawowi widok pokoju. - Wanie si rozpakowuj. - Daj temu spokj i natychmiast tu przyjed! Czekamy na twj raport. - Teraz? Rany, panie Bradshaw. Prosz da mi szans uporania si z kilkoma sprawami. Desperacko prbowa zyska na czasie. - Zamelduj si u pana zaraz z samego rana.

- Czy Matson jest u ciebie? Eric przekn lin. - Tak, sir. Niestety... - Daj mi go. Chc zamieni z nim sowo. - On... on nie moe obecnie z panem rozmawia. - Co? Dlaczego nie? - Nie jest w stanie... to znaczy, on... Bradshaw burkn niecierpliwie. - No to przyprowad go ze sob. I niech lepiej bdzie trzewy. Za dziesi minut w moim biurze. - Przerwa poczenie. Ekran zgas. Eric ze znueniem opad na krzeso. Krcio mu si w gowie. Dziesi minut! Oszoomiony potrzsn gow. Siedzca na chodniku ropucha podskoczya. Wydaa z siebie ciche, przygnbione skrzeknicie. Eric wsta ciko z krzesa. - Chyba trzeba spojrze prawdzie w oczy - mrukn. Schyliwszy si, podnis ropuch i ostronie umieci w kieszeni. - Zakadam, e syszae. To by Bradshaw. Jedziemy do pracowni. Ropucha poruszya si niepewnie. - Ciekawe, co powie na twj widok. - Eric ucaowa zimny, granitowy policzek ony. - Do widzenia, skarbie. - Otpiay ruszy chodnikiem w stron ulicy. Chwil potem zatrzyma takswk i wsiad. - Mam wraenie, e trudno bdzie mu to wytumaczy. - Takswka ruszya z miejsca. Trudno jak diabli.

Horacy Bradshaw patrzy na niego z niemym zaskoczeniem. Zdj swoje okulary w stalowych oprawkach i wytar je powoli. Umieciwszy je z powrotem na haczykowatym nosie, skierowa wzrok w d. Ropucha siedziaa spokojnie na rodku wielkiego mahoniowego biurka. Bradshaw wskaza j drc doni. - To... to jest Thomas Matson? - Tak, sir - odrzek Eric. Bradshaw zamruga w zdumieniu. - Matson! Co, u licha, ci si stao?

- Jest ropuch - wyjani Eric. - To widz. Niewiarygodne. - Bradshaw wcisn przycisk na biurku. - Przylijcie tu Jenningsa z pracowni biologicznej - rozkaza. - Ropucha. - Postuka w ni owkiem. - Czy to naprawd ty, Matson? Ropucha zaskrzeczaa. - Chryste. - Bradshaw opad na krzeso, wycierajc czoo. Ponury wyraz na jego twarzy ustpi miejsca penej wspczucia trosce. Ze smutkiem potrzsn gow. - Trudno mi w to uwierzy. Pewnie rodzaj wirusa bakteryjnego. Matson wiecznie prowadzi na sobie jakie eksperymenty. Powanie traktowa prac. Dzielny czowiek. Doskonay pracownik. Metale Terraskie wiele mu zawdziczaj. Przykro, e musia tak skoczy. Naturalnie przydzielimy mu pen stawk. Do gabinetu wkroczy Jennings. - Pan mnie wzywa, sir! - Wejd. - Bradshaw przywoa go niecierpliwym gestem. - Mamy tu zadanie dla twojego dziau. Znasz Erica Blakea? - Cze, Blake. - I Thomasa Matsona. - Bradshaw wskaza ropuch. - Z pracowni substancji nieelaznych. - Znam Matsona - odpar powoli Jennings. - To znaczy, znam jakiego Matsona z tej pracowni. Jednak o ile pamitam... tamten by wyszy. Mierzy bez maa sze stp. - To wanie on - powiedzia grobowym gosem Bradshaw. - Zamieni si w ropuch. - Co si stao? - Naukowa dociekliwo Jenningsa bya wyranie pobudzona. - Gdzie tkwi haczyk? - To duga historia - rzek wymijajco Eric. - Nie moesz powiedzie? - Jennings podda ropuch fachowym ogldzinom. - Wyglda jak zwyka ropucha. Czy to na pewno Matson? Nie czaruj, Blake. Musisz wiedzie co wicej! Bradshaw spoglda na Erica badawczo. - Tak, co si stao, Blake? Masz podejrzan min. Czy to twoja sprawka? - Bradshaw na wp unis si z krzesa z wyrazem twarzy, ktry nie wry nic dobrego. - Posuchaj. Jeeli to ty przyczynie si - do uczynienia niezdolnym do pracy jednego z moich najlepszych ludzi... - Nie ma co si denerwowa - rzek Eric. Myli przelatyway mu przez gow w oszalaym tempie. Nerwowo poklepa ropuch. - Nic mu nie grozi... jeli tylko nikt na niego nie nadepnie. Moemy utworzy oson i automatyczny system komunikacyjny, ktry umoliwi mu wypowiadanie sw. Bdzie w stanie kontynuowa swoj prac. Przy kilku usprawnieniach tu i wdzie wszystko powinno pj jak z patka. - Odpowiadaj! - rykn Bradshaw. - Czy jeste za to odpowiedzialny? Czy to twoja

sprawka? Eric wi si bezsilnie. - Poniekd, chyba tak. Ale nie cakiem. Nie bezporednio. - Zawid go gos. - W zasadzie jednak mona by powiedzie, e gdyby nie ja... Twarz Bradshawa zastyga w nieruchom mask wciekoci. - Blake, jeste zwolniony. - Z pojemnika na biurku wyszarpn plik formularzy. - Wyno si i eby twoja noga wicej tu nie postaa. I rce precz od tej ropuchy. Stanowi wasno Metali Terraskich. - Popchn w jego kierunku jaki wistek. - Oto twj czek. I nie trud si szukaniem pracy gdzie indziej. Umieszczam ci na midzyukadowej czarnej licie. Miego dnia. - Ale, panie Bradshaw... - Nie pro. - Bradshaw machn rk. - Zabieraj si std. Jennings, niezwocznie postaw na nogi swoj zaog. Trzeba rozwiza ten problem. Chc, aby przywrci Matsonowi dawn posta. Jest dla nas zbyt cenny. Czekaj na niego zadania, ktrym jedynie on moe sprosta. Nie dopucimy, aby co takiego powstrzymywao nasz prac. - Panie Bradshaw - baga desperacko Eric. - Prosz, niech pan mnie wysucha. Chciabym, aby Tom odzyska dawn posta. Lecz istnieje tylko jedna moliwo. Musimy... Oczy Bradshawa ziay lodowat wrogoci. - Ty jeszcze tutaj, Blake? Czy powinienem zawoa strae, aby si tob zajy? Daj ci minut na opuszczenie terenu firmy. Zrozumiano? Eric aonie skin gow. - Zrozumiano. - Odwrci si i powlk w stron wyjcia. - Na razie, Jennings. Na razie, Tom. Bd w domu, na wypadek gdyby pan mnie potrzebowa, panie Bradshaw. - Czarownik - wyplu Bradshaw. - Baba z wozu, koniom lej!

- Co by zrobi - zapyta mechanicznego takswkarza Eric, gdyby twoja ona zamienia si w kamie, najlepszy przyjaciel w ropuch i gdyby straci prac? - Roboty nie maj on - odrzek kierowca. - S bezpciowe. Nie maj rwnie przyjaci. Nie s w stanie nawizywa wizi emocjonalnych. - A czy mog zosta wyrzucone z pracy? - Czasami. - Robot zaparkowa przed skromnym, szeciopokojowym bungalowem Erica. Ale niech pan tylko pomyli. Roboty s czsto topione, po czym z ich pozostaoci wytapia si nowe. Prosz sobie przypomnie Ibsenowskiego Wyciskacza Guzikw z Peer Gynta. Ten fragment stanowi symboliczn zapowied majcej nastpi traumy robotw. - Tak. - Drzwi otworzyy si i Eric wysiad. - Pewnie wszyscy mamy na gowie problemy.

- Problemy robotw nie daj si porwna z niczym innym. - Drzwi zatrzasny si i takswka odjechaa z powrotem w kierunku wzgrza. Z niczym innym? Gadaj zdrw. Eric powoli wszed do domu, drzwi rozsuny si przed nim automatycznie. - Witam, panie Blake - zabrzmiao pozdrowienie. - Przypuszczam, e Pat nadal tutaj jest. - Owszem, ale znajduje si w stanie kataleptycznym tudzie do takiego podobnym. - Zostaa przemieniona w kamie. - Eric zoy na jej chodnych ustach peen rezygnacji pocaunek. - Cze, kochanie. Wyj z lodwki odrobin misa i pokruszy je w brzuchonaczynie boka. Zaraz wylay si soki trawienne i pokryy jedzenie. Wkrtce jedyne oko boka otworzyo si, kilkakrotnie zamrugao i spoczo na Ericu. - Dobrze si spao? - zapyta Eric lodowatym tonem. - Nie spaem. Moje myli zwrcone byy ku kwestiom niezwykej wagi. Wyczuwam w twoim gosie wrogi ton. Czy wydarzyo si co niedobrego? - Nic. Zupenie nic. Po prostu na domiar wszystkiego straciem prac. - Stracie prac? Ciekawe. Co jeszcze masz na myli? Eric wybuchn gniewem. - Spaskudzie cae moje ycie, ty! - Wskaza palcem cich, nieruchom posta ony. Popatrz! Moja ona! Zamieniona w granit. A mj najlepszy przyjaciel w ropuch! Tinokuknoi Arevulopapo ziewn. - I co z tego? - Dlaczego? W czym ci zawiniem? Dlaczego tak mnie traktujesz? We pod uwag wszystko, co dla ciebie zrobiem. Przywiozem ci na Terr. Karmiem. Zainstalowaem ci w pudeku ze som, wod i gazetami. I co ty na to? - Prawda. Sprowadzie mnie na Terr. - Ciemn twarz boka rozjani na chwil dziwny wyraz. - W porzdku. Zwrc twojej onie jej dawn posta. - Naprawd? - Erikiem targna niepohamowana rado. zy napyny mu do oczu. Czu zbyt wielk ulg, by zadawa dalsze pytania. - Jezu, bd ci wdziczny! Boek skoncentrowa si. - Zejd z drogi. atwiej naruszy molekularny ukad ciaa, ni przywrci jego oryginaln konfiguracj. Mam nadziej, e bdzie dokadnie taka jak przedtem. - Wykona lekki ruch. Powietrze wok Pat zadrao. Granit zadygota. Z wolna na jej policzki zacz wraca

kolor. Gwatownie zaczerpna tchu, w ciemnych oczach bysn strach. Kolor rozprzestrzenia si, stopniowo ogarniajc ramiona, barki i piersi. Zachwiaa si na nogach, wydajc z siebie rozpaczliwy okrzyk. - Eric! Eric chwyci j w ramiona i mocno przytuli. - O rany, skarbie. Ale si ciesz, e nic ci nie jest. - Przycisn Pat do siebie, czu, jak ze strachu bije jej serce. Raz po raz caowa jej ciepe wargi. - Dobrze, e wrcia. Pat raptownie wyszarpna si z ucisku. - Ten przebrzydy w. Ten aosny mie. Niech no tylko go dorw. - Z poncym spojrzeniem postpia ku bokowi. - Suchaj, ty. O co tu chodzi? Jak miae! - Widziae? - zapyta boek. - One nigdy si nie zmieniaj. Eric mitygowa on. - Lepiej si zamknij albo znw zamieni ci w kamie. Rozumiesz? Pat wyczua w jego gosie naglc nut. Cofna si z ociganiem. - Dobrze, Eric, poddaj si. - Posuchaj - powiedzia do boka Eric. - Co z Tomem? Moe i jego by odmieni? - Ropuch? A gdzie on si podziewa? - W pracowni biologicznej. Pracuje nad nim Jennings i jego zaoga. Boek zastanowi si. - Nie podoba mi si to. Pracownia biologiczna? Gdzie to jest? Jak daleko std? - Gwna siedziba Metali Terraskich. - Eric zniecierpliwi si. - Okoo piciu mil. No i? Moe gdyby go odmieni, Bradshaw oddaby mi posad. Jeste mi to winien. Przywr rzeczom dawny porzdek. - Nie mog. - Nie moesz! Dlaczego, u licha, nie? - Sdziam, e bogowie s wszechmocni - prychna ze zoci Pat. - Mog zrobi wszystko - z niewielkiej odlegoci. Pracownia biologiczna Metali Terraskich ley zbyt daleko. Pi mil przekracza moje moliwoci. Potrafi przetwarza ukady molekularne tylko w pewnym ograniczonym promieniu. Eric spoglda na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? Czy to oznacza, e nie moesz odczarowa Toma?

- Nic na to nie poradz. Nie powiniene by wynosi go z domu. Bogowie podlegaj prawu naturalnemu na rwni z wami. Nasze prawa s inne, co nie zmienia faktu, e s prawami. - Rozumiem - mrukn Eric. - Powiniene by mnie uprzedzi. - Jeeli chodzi o twoj prac, nie masz si o co martwi. Prosz, zaatwi ci troch zota. Boek machn uskowatymi rkami. Niespodziewanie rozbys fragment zasony, po czym osypa si na podog z metalicznym brzczeniem. - Lite zoto. To powinno starczy wam na kilka dni. - Zoto przestao stanowi jednostk patnicz. - C, czegokolwiek potrzebujecie. Mog zrobi wszystko. - Z wyjtkiem przywrcenia Tomowi ludzkiej postaci - wtrcia Pat. - Niezy z ciebie bg. - Zamknij si, Pat - mrukn pogrony w mylach Eric. - Gdybym mg znale si bliej niego - podsun ostronie boek. - Gdyby przebywa w zasigu... - Bradshaw nie wypuci go z rk. A moja noga nie ma prawa ju tam posta. Stranicy roznieliby mnie na kawaki. - A co powiesz na platyn? - Boek uczyni zwrot i sekcja ciany zajaniaa biel. - Czysta platyna. Prosta zmiana masy atomowej. Czy to pomoe? - Nie! - Eric chodzi tam i z powrotem. - Musimy odebra ropuch Bradshawowi. Jeeli zdoamy j tu sprowadzi... - Mam pomys - oznajmi boek. - Jaki? - Moe by mnie tam zabra? Moe gdybym znalaz si na terenie firmy, w zasigu pracowni biologicznej... - Warto sprbowa - powiedziaa Pat, kadc rk na ramieniu Erica. - Ostatecznie Tom jest twoim najlepszym przyjacielem. Wstyd go tak traktowa. To takie... takie nieterraskie. Eric chwyci paszcz. - Postanowione. Podjad tak blisko, jak si da. Powinienem podjecha dostatecznie blisko, nim stranicy zwrc na mnie uwag, aby... Huk. Frontowe drzwi w jednej chwili obrciy si w stert pyu. Do pokoju wtargn oddzia mechanicznej policji z uniesion do strzau broni. - W porzdku - powiedzia Jennings. - To on. - Szybkim krokiem wszed do domu. - Bra go. I nie zapomnijcie o tym w pudeku. - Jennings! - Zaalarmowany Eric przekn lin. - O co, do cholery, chodzi? Jennings zacisn usta.

- Nie udawaj, Blake. Mnie nie nabierzesz. - Postuka w niewielk metalow skrzynk, ktr trzyma pod pach. - Ropucha wyjawia wszystko. Zatem przetrzymujesz pod swoim dachem istot spoza Terry, co? - Rozemia si lodowato. - Prawo zakazuje sprowadzania na Ziemi nie-Terran. Jeste aresztowany, Blake. Ani chybi wlepi ci doywocie. - Tinokuknoi Arevulopapo! - krzykn Eric Blake. - Tym razem nie wystaw mnie do wiatru! - Nadchodz - chrzkn boek. Dwign si gwatownie. - Co powiesz na to? W zetkniciu z fal mocy wyemitowan z pudeka szyki mechanicznej policji ulegy doszcztnej ruinie. W jednej chwili roboty zniky, a w miejscu, gdzie przedtem stay, biegaa gromadka mechanicznych myszy, ktra czym prdzej ratowaa si ucieczk na podwrze. Zdumienie na twarzy Jenningsa przeszo w wyraz niewymownej paniki. Cofn si, zowieszczo wymachujc broni. - Uwaaj, Blake. Nie myl sobie, e mnie przestraszysz. Dom jest otoczony. Struga mocy trafia go prosto w brzuch, uniosa i potrzsna jak szmacian lalk. Pistolet wylizgn mu si z palcw i upad na podog. Jennings rozpaczliwie sign w jego kierunku. Pistolet zamieni si w pajka, ktry oddali si w popiechu, poza jego zasig. - Pu go - ponagli Eric. - Dobrze. Oszoomiony Jennings gruchn na podog. Natychmiast zerwa si i wybieg z domu. - A niech mnie - powiedziaa Pat. - Co? - Sam zobacz. Wok domu ustawiono zwarty rzd dzia atomowych. Ich lufy poyskiway zowieszczo w wietle pnopopoudniowego soca. Wok dzia zgrupoway si oddziay policyjne w oczekiwaniu na rozkazy. Eric jkn. - Koniec z nami. Jeden wystrza i po nas. - Zrb co! - sykna Pat. Szturchna pudeko. - Zaczaruj ich. Nie sied tak. - S poza moim zasigiem - stwierdzi boek. - Tak jak mwiem, moja moc jest ograniczona odlegoci. - Wy tam! - zabrzmia gos zwielokrotniony setk megafonw. - Wychodzi z podniesionymi rkami. Inaczej otworzymy ogie! - Bradshaw - stkn Eric. - To on. Wpadlimy w puapk. Jeste pewien, e nie moesz nic zrobi?

- Przykro mi - odpar boek. - Mog wytworzy oson przed dziaami. - Skupi si. Wok domu uformowaa si nieprzejrzysta bariera w postaci raptownie twardniejcej kuli. - Dobrze - dobieg znieksztacony oson gos Bradshawa. - Sami tego chcielicie. Pad pierwszy strza. Eric znalaz si na pododze, w uszach mu dwiczao, a pokj wok niego wirowa. Przeraona Pat leaa obok. Z domu niewiele pozostao. ciany, krzesa, meble, wszystko lego w gruzach. - To mi dopiero osona - wydusia Pat. - To wina wstrzsu - zaoponowa boek. Jego pudeko leao w rogu przewrcone na bok. Osona powstrzymaa pocisk, natomiast wstrzs... Pad kolejny strza. Przez Erica przetoczya si paraliujca fala cinienia. Rzucony podmuchem uderzy o stert gruzu bdc niegdy jego domem. - Nie damy rady - rzeka sabo Pat. - Ka im przesta, Eric. Prosz! - Twoja ona ma racj - z przewrconego pudeka dolecia opanowany gos boka. - Poddaj si, Ericu. - Chyba tak zrobi. - Eric podcign si na kolana. - Ale nie mam zamiaru spdzi reszty ycia w wizieniu. Wiem, e zamaem prawo, przemycajc to cholerstwo, ale nigdy nie przyszo mi do gowy... Pad trzeci strza. Zbity z ng Eric wyrn podbrdkiem o podog. Posypay si na niego kawaki tynku, duszc go i olepiajc. Wsta po omacku, opierajc si na jakim wystpie. - Przestacie! - krzykn. Zapada naga cisza. - Chcesz si podda? - hukn gos. - Poddaj si - podpowiedzia boek. Eric rozmyla intensywnie. - Proponuj... proponuj pewien ukad. Kompromis. - Jego mzg pracowa na wysokich obrotach. - Mam propozycj. Duga pauza. - Mianowicie? Eric ostronie przedar si przez zgliszcza w kierunku krawdzi osony, z ktrej niewiele ju pozostao. Przez wt migotliw warstw dostrzega otoczony przez policj rzd dzia atomowych. - Matson - wydusi Eric, chwytajc oddech. - Ropucha. Zawrzemy nastpujcy ukad. My przywrcimy Matsonowi jego dawn posta. Odwieziemy nie-Terranina na Ganimedesa. W zamian za to pan wycofa oskarenie i ponownie mnie zatrudni na dawnym stanowisku.

- Bzdura! Moi ludzie odczaruj Matsona bez waszej pomocy. - Doprawdy? Niech pan zapyta Matsona. On panu powie. Jeeli nie wyrazi pan zgody, Matson pozostanie ropuch przez nastpne dwiecie lat - co najmniej! Zapada duga chwila ciszy. Eric widzia przemieszczajce si za dziaami, pogrone w ywioowej dyskusji postacie. - Zgoda - zabrzmia wreszcie gos Bradshawa. - Masz moje sowo. Zlikwidujcie oson i podejdcie bliej. Przyl Jenningsa z ropuch. adnych sztuczek, Blake! - adnych sztuczek. - Eric osab z ulgi. - Idziemy - powiedzia do boka, podnoszc nadwerone pudeko. - Zdejmij oson i skoczmy z tym raz na zawsze. Te dziaa mnie denerwuj. Boek odpry si. Osona - lub raczej jej aosne resztki - zafalowaa i znika. - Wychodz. - Eric niepewnie zrobi krok do przodu, w rkach trzyma pudeko. - Gdzie jest Matson? Jennings zbliy si ku niemu. - Ja go mam. - Jego ciekawo wzia gr nad podejrzliwoci. - To powinno by interesujce. Powinnimy przeprowadzi gruntown analiz pozawymiarowego ycia. Przypuszczalnie dysponuj zasobami wiedzy znacznie przekraczajcymi nasze. Jennings przykucn, kadc ma, zielon ropuch ostronie na trawie. - Jest - powiedzia do boka Eric. - Czy odlego jest wystarczajca? - zapytaa lodowato Pat. - Owszem - odpar boek. - W sam raz. - Zatopi w ropusze spojrzenie jedynego oka i wykona uskowatymi szponami kilka pospiesznych ruchw. Przestrze wok ropuchy zamigotaa. Zadziaay pozawymiarowe siy, wywierajc wpyw na molekuy paza. Naraz ropucha drgna. Przez jej ciao przesza seria uporczywych wibracji. Nastpnie... Pojawi si Matson, znajoma tyczkowata sylwetka grujca nad Erikiem, Jenningsem i Pat. - Boe - odetchn roztrzsiony Matson. Wyj chustk i otar twarz. - Dobrze, e to ju koniec. W yciu nie chciabym ponownie przez to przej. Jennings pospiesznie oddali si w kierunku dzia. Matson pody za nim. Eric, jego ona i boek zostali sami na rodku trawnika. - Hej! - wrzasn tknity zym przeczuciem Eric. - Co to ma znaczy? Co tu si, u diaba, dzieje? - Przykro mi, Blake - zabrzmia gos Bradshawa. - Odczarowanie Matsona byo konieczne. Jednake nie moemy zmieni prawa. Ono jest ponad wszystkimi, nawet nade mn. Jeste aresztowany.

Wok Erica i Pat zaroio si od policji. - Ty skunksie - wydusi Eric, stawiajc saby opr. Bradshaw wyszed zza dziaa z rkami w kieszeniach i umiechem na ustach. - Przykro mi, Blake. Jednak za jakie dziesi czy pitnacie lat powinni ci wypuci. Twoja posada bdzie na ciebie czeka - masz na to moje sowo. Co si tyczy owej nadwymiarowej istoty, to chtnie rzucibym na ni okiem. Syszaem o podobnych zjawiskach. - Popatrzy na pudeko. - Z przyjemnoci si ni zajm. Nasze laboratoria przeprowadz na niej testy oraz eksperymenty, ktre... Zamilk raptownie. Jego twarz posiniaa. Otworzy i zamkn usta, ale nie wydosta si z nich aden dwik. Z wntrza pudeka dobieg oszalay, rosncy pomruk gniewu. - Nar Dolk! Wiedziaem, e ci odnajd! Bradshaw cofn si, dygoczc na caym ciele. - A niech mnie wszyscy diabli. Tinokuknoi Arevulopapo! Co robisz na Terze? - Potkn si i prawie upad. - Jakim cudem, to jest, po tak dugim czasie, jak zdoae... Bradshaw rzuci si do ucieczki, rozpychajc na boki mechaniczn policj. - Nar Dolk! - krzycza boek, puchnc z wciekoci. - Plaga Siedmiu wity! Szumowino przestrzeni kosmicznej! Wiedziaem, e przebywasz na tej ndznej planecie! Wracaj tu i odbierz zasuon kar! Boek wyprysn z pudeka i wzbi si w powietrze. Przemkn obok Erica i Pat, z kad chwil osigajc coraz wiksze rozmiary. W miar jak nabiera prdkoci, twarze stojcych owia mdlcy, ciepo-wilgotny, obrzydliwy powiew. Bradshaw - Nar Dolk - na olep bieg przed siebie. I kiedy tak bieg, zmienia si. Z ramion wykiekoway mu potne skrzyda. Wielkie, boniaste skrzyda mcce powietrze w oszalaym popiechu. Jego ciao kurczyo si i znieksztacao. W miejsce ng pojawiy si odna, w miejsce ramion - uskowate szpony. Kiedy haaliwie trzepoczc ulatywa w gr, na ziemi sypay si paty szarej skry. Tinokuknoi Arevulopapo uderzy. Na chwil ich ciaa szczepiy si w powietrzu w jednolit mas roztrzepotanych skrzyde i drapicych pazurw. Wwczas Nar Dolk uwolni si, podlatujc wyej. Nastpi olepiajcy bysk, trzask i ju go nie byo. Tinokuknoi Arevulopapo przez chwil koowa nad gowami patrzcych. Odwrciwszy pokryt uskami gow, jedynym okiem spojrza w kierunku Erica i Pat. Lekko skin gow, po czym zamigota i znikn. Niebo byo puste, jeli nie liczy garci pir i mdlcego fetoru palonych usek.

Eric odezwa si pierwszy. - No c - powiedzia. - A wic dlatego chcia dosta si na Terr. Chyba zostaem nieco wykorzystany. - Umiechn si gupio. - Pierwszy wykorzystany Terranin. Matson wci stercza z zadart do gry gow. - Zniknli. Obydwaj. Pewnie wrcili do swojego wymiaru. Mechaniczny policjant pocign Jenningsa za rkaw. - Czy mamy kogo aresztowa, sir? Po znikniciu pana Bradshawa teraz pan decyduje. Jennings zerkn na Erica i Pat. - Chyba nie. Dowd rzeczowy si ulotni. Zreszt to wszystko jako niemdrze brzmi. Potrzsn gow. - Bradshaw. I kto by pomyla! A pracowalimy dla niego od lat. Co za dziwna sprawa. Eric obj ramieniem on. Mocno j przytuli. - Przepraszam, kochanie - powiedzia cicho. - Za co? - Twj prezent. Znikn. Chyba bd musia ofiarowa ci co innego. Pat rozemiaa si, obejmujc go. - Nie szkodzi. Zdradz ci pewn tajemnic. - Jak? Ciepe wargi dotkny jego policzka. - W gruncie rzeczy... wcale mi go nie brak.

TWRCA KAPTURW

Kaptur! - Czowiek w kapturze! Robotnicy i przechodnie biegli chodnikiem, doczajc, do gromadzcego si tumu. Mody czowiek o ziemistej cerze rzuci swj rower i podszed bliej. Tum gstnia, biznesmeni w szarych prochowcach, sekretarki o znuonych twarzach, urzdnicy i robotnicy. - Bra go! - Ludzie toczyli si wok. - Bra starego! Modzieniec o ziemistej cerze podnis z rynsztoka kamie i rzuci. Kamie przelecia obok starszego mczyzny i trafi w witryn sklepow. - On ma kaptur! - Zabra mu go! Posypao si wicej kamieni. Zdyszany, przeraony mczyzna usiowa wymin dwch blokujcych mu drog onierzy. Kamie uderzy go w plecy. - Co masz do ukrycia? - Modzieniec o ziemistej cerze zabieg mu drog. - Dlaczego boisz si sondy? - On ma co do ukrycia! - Jaki robotnik zerwa staremu kapelusz. W kierunku okalajcej jego gow wskiej metalowej obrczy wycign si las rk. - Nikt nie ma prawa niczego ukrywa! Mczyzna upad na kolana, jego parasol potoczy si na bok. Urzdnik chwyci za kaptur i szarpn. Tum zafalowa, wszyscy rzucili si w jego kierunku. Naraz modzieniec krzykn. Cofn si, trzymajc kaptur w wycignitej do gry rce. - Mam go! Mam! - Pdem wrci do roweru i odjecha, unoszc nadweron zdobycz. Przy krawniku z wyciem syreny zatrzyma si wz policyjny. Ze rodka wyskoczyli mechaniczni policjanci i przystpili do rozpdzania tumu. - Jest pan ranny? - Pomogli staremu wsta. Oszoomiony mczyzna potrzsn gow. Okulary wisiay mu na jednym uchu. Twarz obryzgana bya lin i krwi. - To dobrze. - Ucisk metalowych palcw zela. - Lepiej niech pan zejdzie z ulicy i schroni si w jakim domu. Dla wasnego dobra.

Kierownik do spraw Oczyszczania Ross odoy tabliczk informacyjn.

- Jeszcze jeden. Naprawd odetchn z ulg, kiedy w kocu zatwierdz ustaw anty immunitetow. Peters podnis wzrok. - Jeszcze jeden? - Jeszcze jeden czowiek w kapturze - osonie przeciwsondowej. To ju dziesity w cigu ostatnich czterdziestu omiu godzin. Rozsyaj je bez przerwy. - Rozsyaj, wsuwaj pod drzwiami, wpychaj do kieszeni, zostawiaj na biurkach moliwoci dystrybucji s nieograniczone. - Gdybymy otrzymywali wicej informacji... Peters umiechn si krzywo. - I tak dziw bierze, e w ogle je otrzymujemy. Ci ludzie dostaj kaptury nie bez przyczyny. Nie s wybierani na chybi trafi. - Dlaczeg wic? - Maj co do ukrycia. Inaczej po c wysyano by im kaptury? - A ci, ktrzy nas informuj? - Boj si je nosi. Wol przekaza kaptury nam - celem uniknicia podejrze. Ross pogry si w pospnej zadumie. - Moe i tak. - Niewinny czowiek nie ma powodu do zatajania swoich myli. Dziewidziesit dziewi procent spoeczestwa z przyjemnoci poddaje si sondowaniu umysu. Wikszo ludzi chce udowodni swoj lojalno. Jednak pozostay procent ma co na sumieniu. Ross otworzy grub kopert i wyj z niej pogit metalow obrcz. Obejrza j uwanie. - Tylko popatrz. Zwyczajny pasek jakiego stopu. Jednak z powodzeniem uniemoliwia przeprowadzenie jakiegokolwiek sondowania. Tipy dostaj szau. Przy kadej prbie przeniknicia przez oson doznaj wstrzsu. Co na ksztat poraenia prdem. - Wysae, rzecz jasna, prbki do laboratorium? - Nie. Nie chc, aby laboranci rozpoczli produkcj wasnych kapturw. I bez tego mamy dosy problemw! - Komu odebrano ten egzemplarz? Ross nadusi przycisk na biurku. - Zaraz si dowiemy. Tip zoy nam raport.

Drzwi rozsuny si i do gabinetu wkroczy chudy modzian o ziemistej cerze. Na widok metalowej obrczy w rkach Rossa na jego ustach wykwit oschy, czujny umieszek. - Pan mnie wzywa? Ross zmierzy go badawczym spojrzeniem. Jasne wosy, niebieskie oczy. Niczym nie wyrniajcy si chopak, moe student drugiego roku. Ale Ross wiedzia lepiej. Ernest Abbud by telepatycznym mutantem - tipem. Jednym z kilkuset zatrudnionych przez Urzd Czystek celem przeprowadzania sondowania lojalnoci. Nim nasta czas tipw, sondowanie lojalnoci przeprowadzano dorywczo i na chybi trafi. Przysigi, testy, podsuchy nie zdaway egzaminu. Teorii, e kady musia dowie swojej lojalnoci, nie miano nic do zarzucenia - samej w sobie. W praktyce za niewielu ludzi mogo to uczyni. Wygldao na to, e pora zarzuci pojcie winny, dopki nie wykae swojej niewinnoci, i zamiast niego przywrci prawo rzymskie. Wyjcie z tego pozornie nierozwizywalnego problemu przynis Wybuch Madagaskarski z 2004 roku, a dokadniej fale przenikliwego promieniowania, ktre dosigy kilku tysicy stacjonujcych w okolicy onierzy. Nieliczni z ocalonych zachowali zdolno spodzenia potomstwa. Jednake wiele spord kilkuset narodzonych z nich dzieci wykazao cechy cakiem nowego gatunku. Po raz pierwszy od tysicy lat na wiat przyszed czowieczy mutant. Tipy pojawiy si przypadkowo, lecz rozwizay najistotniejsze problemy, z ktrymi borykaa si Wolna Unia: stwierdzenie braku lojalnoci i odpowiednia kara. Dla rzdu Wolnej Unii tipy stanowiy warto bezcenn - i doskonale zdaway sobie z tego spraw. - Masz go? - zapyta Ross, stukajc w kaptur. Abbud kiwn gow. - Tak. Chopak ledzi jego myli, a nie wypowiadane sowa. Ross poczerwienia ze zoci. - Jak wyglda ten czowiek? - zapyta szorstko. - Tabliczka informacyjna nie podaje adnych szczegw. - Nazywa si doktor Franklin. Jest dyrektorem Federalnej Komisji Zasobw. Szedziesit siedem lat. Przebywa tu z wizyt u krewnej. - Walter Franklin! Syszaem o nim. - Ross wpatrywa si w Abbuda. - Zatem ju zdye... - Jak tylko zdjem mu kaptur, mogem go przeskanowa. - Dokd uda si po napaci? - Do domu. Tak jak nakazaa mu policja. - Przyjechali na miejsce? - Oczywicie po zdjciu kaptura. Wszystko przebiego idealnie. Franklin zosta zauwaony przez innego telepat, nie przeze mnie. Dano mi zna, e nadchodzi w moim kierunku. Jak tylko

znalaz si w pobliu, krzyknem, e ma kaptur. Natychmiast zebrali si gapie i podchwycili mj okrzyk. Przyby inny telepata i pokierowalimy tumem, by podej dostatecznie blisko. Sam zabraem kaptur - reszt ju pan zna. Ross milcza przez chwil. - Wiesz, jakim sposobem zdoby kaptur? Dowiedziae si? - Otrzyma go poczt. - Czy on... - Nie ma pojcia ani kto mu go przysa, ani skd pochodzi. Ross zmarszczy brwi. - A wic nie moe przekaza nam adnych informacji. Informacji dotyczcych nadawcy. - Twrcy Kapturw - uzupeni chodno Abbud. Ross pospiesznie podnis gow. - Co takiego? - Twrcy Kapturw. Kto przecie je wytwarza. - Twarz Abbuda nabraa zdecydowanego wyrazu. - Kto produkuje osony przeciwsondowe, aby utrzyma nas z daleka. - Jeste pewien... - Franklin nic nie wie! Przyby do miasta zeszego wieczoru. Kaptur dostarczono mu porann poczt. Waha si przez chwil. Nastpnie kupi kapelusz i przykry nim kaptur. Na piechot uda si w odwiedziny do swojej siostrzenicy. Zauwaylimy go kilka minut pniej, kiedy wkroczy w nasz zasig. - Wydaje si, e ostatnimi czasy powikszyli swoje szeregi. Rozsyaj coraz wicej kapturw. Ale ty o tym wiesz. - Ross zacisn zby. - Musimy zlokalizowa dorczycieli. - To zabierze troch czasu. Najwyraniej nie zdejmuj kapturw z gw. - Twarz Abbuda wykrzywi grymas. - Musimy podchodzi do nich cholernie blisko! Nasz zasig jest w znacznym stopniu ograniczony. Jednak prdzej czy pniej umiejscowimy jednego z nich. Prdzej czy pniej zedrzemy ktremu kaptur z gowy - i znajdziemy go... - Przez ostatni rok wykrylimy pi tysicy osb noszcych kaptury - owiadczy Ross. Pi tysicy - a adna z nich nic nie wie. Ani skd pochodz kaptury, ani kto je wytwarza. - Kiedy bdzie nas wicej, wzrosn nasze szans - powiedzia z przekonaniem Abbud. Teraz jest nas za mao. Lecz w kocu... - Przesondujesz Franklina, prawda? - zapyta Rossa Peters. - To powinna by naturalna kolej rzeczy. - Chyba tak. - Ross skin na Abbuda. - Nie masz co z tym zwleka. Niech jeden z twojej grupy przeprowadzi rutynowe sondowanie oglne i sprawdzi, czy co ciekawego nie kryje si w

gbi jego podwiadomoci. Nastpnie tak jak zwykle poinformuj mnie o rezultatach. Abbud sign do kieszeni paszcza. Doby z niej szpul tamy i rzuci na biurko Rossa. - Prosz bardzo. - Co to jest? - Oglna sonda stanu podwiadomoci Franklina. Wszystkie paszczyzny - dokadnie spenetrowane i utrwalone na tamie. Ross utkwi w nim spojrzenie. - Czy ty... - Nie tracilimy czasu. - Abbud ruszy w stron wyjcia. - To kawaek dobrej roboty. Dzieo Cummingsa. Stwierdzilimy znaczny brak lojalnoci. Bardziej ideologiczny ni jawny. Przypuszczalnie bdzie pan chcia go aresztowa. W wieku dwudziestu czterech lat wszed w posiadanie starych ksiek i pyt. Silnie wpyny one na jego psychik. Dalsza cz tamy zawiera wyczerpujc analiz jego dewiacji. Drzwi rozsuny si i Abbud wyszed. Ross i Peters spogldali za nim. Wreszcie Ross podnis szpul i pooy j obok wygitego metalowego kaptura. - A niech mnie - rzek Peters. - Ju przeprowadzili sondowanie. Ross w zamyleniu skin gow. - Tak. I nie jestem pewien, czy mi si to podoba. Dwaj mczyni popatrzyli po sobie, wiedzc, e przebywajcy poza gabinetem Ernest Abbud skanuje ich myli. - Cholera! - powiedzia bezsilnie Ross. - Cholera!

Oddychajc pospiesznie, Walter Franklin rozejrza si dokoa. Drc rk otar z pomarszczonej twarzy zimny pot. Na korytarzu rozbrzmiewao coraz goniejsze echo krokw agentw Urzdu do spraw Oczyszczania. Zdoa uciec przed napastliwoci tumu. To byo cztery godziny temu. Soce ju zaszo i nad Nowym Jorkiem zapada zmrok. Przeby poow drogi przez miasto, docierajc prawie do jego obrzey - a oto wydano rozkaz jego aresztowania. Dlaczego? Przecie cae ycie powici pracy dla rzdu Wolnej Unii. Nie zrobi nic wiadczcego o braku lojalnoci. Nic, poza otwarciem porannej poczty, znalezieniem kaptura oraz chwil wahania, po ktrej postanowi go zaoy. Pamita przytwierdzon do niego niewielk metk:

POZDROWIENIA! Przesyamy Ci niniejsz oson przeciwsondow z wyrazami szacunku od jej twrcy oraz szczerej nadziei, e przyniesie Ci poytek. Dzikujemy! I nic wicej. adnej innej wiadomoci. Dugo nad tym rozmyla. Czy powinien go nosi? Przecie nic zego nigdy nie zrobi. Nie mia nic do ukrycia - adnych negatywnych uczu w stosunku do Unii. Jednak zafascynowaa go sama idea. Jeli zaoy kaptur, bdzie sprawowa nad swoim umysem wyczn wadz. Nikt nie bdzie mia we wgldu. Odzyska swj umys na wasno; prywatny, sekretny, otwarty dla wszelkich, nieograniczonych przemyle niedostpnych dla nikogo prcz niego samego. Wreszcie podj decyzj i zaoy kaptur, a nastpnie nasadzi na starego homburga. Kiedy wyszed z domu, obiega go krzyczca i napastliwa zgraja. A teraz ogoszono alarm publiczny. Franklin rozmyla gorczkowo. Co mia robi? Mogli zacign go przed oblicze Komitetu Oczyszczenia. Nie wnios adnego oskarenia: bdzie zaleao jedynie od niego, czy zdoa oczyci si i udowodni swoj lojalno. Czy kiedykolwiek uczyni co zego? Czyby wspomnienie owego czynu zataro si w jego pamici? Zaoy kaptur. Moe wanie o to chodzio. W Kongresie wspominano o jakiej ustawie antyimmunitetowej okrelajcej noszenie osony przeciwsondowej mianem zbrodni, ale nie zostaa jeszcze zatwierdzona... Agenci prawie deptali mu po pitach. Ruszy przez korytarz, rzucajc wok desperackie spojrzenia. Z boku zajania czerwony napis: WYJCIE. Skierowa si ku niemu i zbieg po schodach piwnicznych wprost na pogron w ciemnociach ulic. Niebezpiecznie byo przebywa tam, gdzie tum. Usiowa trzyma si w cieniu budynkw. Jednak obecnie nie mia wyjcia. Za jego plecami zabrzmia czyj ostry gos. Co przemkno obok, palc fragment chodnika. Wizka promieni ze slema. Zdyszany Franklin puci si pdem, skrci i wbieg w boczn uliczk. Mijani ludzie rzucali mu zaciekawione spojrzenia. Przeci ruchliw jezdni i wmiesza si w grup idcych do teatru ludzi. Czy agenci go widzieli? Rozejrza si nerwowo. Nie dostrzega adnego z nich. Na rogu przeszed ulic na wiatach. Dotar do lecej porodku wysepki, obserwowa zbliajcy si do niego lnicy samochd Urzdu. Czy widziano go, jak dochodzi do wysepki? Opuci j i ruszy w stron naprzeciwlegego krawnika. Samochd Urzdu skoczy raptownie do przodu, nabierajc prdkoci. Pojawi si drugi, nadjeda z przeciwnej strony. Franklin dotar do krawnika. Pierwszy samochd przyhamowa ze zgrzytem. Ze rodka wysypali si agenci i pobiegli w kierunku chodnika. Znalaz si w potrzasku. Nie mia dokd uciec. Zgromadzeni wok niego zmczeni ludzie robicy zakupy i urzdnicy patrzyli ciekawie z pozbawionymi wspczucia twarzami. Kilku wyszczerzyo zby w bezmylnym rozbawieniu. Franklin potoczy wok oszalaym wzrokiem. Znikd pomocy... Na wprost niego zatrzyma si samochd, otwarto drzwi. - Niech pan wsiada! - Moda dziewczyna pochylia si ku niemu z naglcym wyrazem na

adnej twarzy. - Niech pan wsiada, do cholery! Wsiad. Dziewczyna zatrzasna drzwi i samochd gwatownie ruszy z miejsca. Jeden samochd Urzdu przemkn i odci im drog. Drugi poda tu za nimi. Dziewczyna pochylia si i uja drek sterowniczy. Pojazd oderwa si od ziemi. Momentalnie nabra wysokoci, pozostawiajc w dole reszt samochodw. Powietrze za nimi przecio pasmo fioletu. - Prosz si pochyli! - rozkazaa. Franklin wcisn si w siedzenie. Pojazd zatoczy szeroki uk i skry si pod oson rzdu wysokich budynkw. Pozostawione w dole samochody Urzdu day za wygran i zawrciy. Franklin usiad, ocierajc czoo. - Dziki - mrukn. - Nie ma o czym mwi. - Dziewczyna zwikszya prdko. Opuszczali urzdow cz miasta, kierujc si w stron przedmiecia mieszkalnego. Dziewczyna milczaa, skupiona na prowadzeniu. - Kim pani jest? - zapyta Franklin. Dziewczyna rzucia mu jaki przedmiot. - Niech pan to zaoy. Kaptur. Franklin rozpi go i niezgrabnie zaoy na gow. - Zrobione. - Inaczej zlokalizuj nas dziki skanowaniu telepatycznemu. Cay czas musimy by ostroni. - Dokd jedziemy? Z jedn rk na kierownicy dziewczyna odwrcia si do niego i omiota go spokojnym spojrzeniem szarych oczu. - Jedziemy do Twrcy Kapturw - odpara. - Alarm publiczny to dla pana ostatni sygna ostrzegawczy. Gdybym teraz pana zostawia, nie przetrwaby pan ani godziny. - Nic z tego nie pojmuj. - Franklin ze zdumieniem potrzsn gow. - Czego oni ode mnie chc? Co ja takiego zrobiem? - Wrabiaj pana. - Dziewczyna zatoczya pojazdem szeroki uk; wrd metalowych listew i botnikw samochodu zawista cicho wiatr. - To sprawka tipw. Sprawy potoczyy si niezwykle szybko. Nie ma czasu do stracenia.

May, ysy czowieczek zdj okulary i wycign do Franklina rk, mruc krtkowzroczne oczy.

- Mio pana pozna, doktorze. Z ogromnym zainteresowaniem ledziem paskie poczynania w Komitecie. - Kim pan jest? - zapyta Franklin. Czowieczek umiechn si niemiao. - James Cutter. Twrca Kapturw, jak nazywaj mnie tipy. A oto nasza fabryka. - Ogarn gestem pomieszczenie. - Prosz si rozejrze. Franklin popatrzy dokoa. Znajdowa si w magazynie, starym drewnianym budynku pochodzcym z ubiegego stulecia. Sklepienie podtrzymyway wysokie, nadarte przez korniki belki, popkane i suche. Podog wylano betonem. Pod sufitem wieciy i mrugay staromodne lampy fluorescencyjne. Poprzecinane pkatymi rurami ciany upstrzone byy plamami wilgoci. Franklin ruszy przez hal z Cutterem u boku. Owadno nim zdumienie. Wszystko przebiegao w takim tempie. Najwyraniej znalaz si poza Nowym Jorkiem w jakiej zrujnowanej podmiejskiej dzielnicy przemysowej. Wszdzie pracowali pochyleni nad matrycami ludzie. Archaiczny wiatrak rozgarnia gste od upau powietrze. Pomieszczenie wibrowao echem nieustajcego bbnienia. - To - wymamrota Franklin. - Tutaj... - Tutaj wanie wytwarzamy kaptury. Niezbyt imponujce, prawda? Pniej mamy nadziej przenie si do nowej siedziby. Chodmy, poka panu reszt. Cutter otworzy boczne drzwi i weszli do maego laboratorium doszcztnie zastawionego butelkami i probwkami. - Tutaj przeprowadzamy badania. Czyste i stosowane. Nauczylimy si paru rzeczy. Z niektrych moemy skorzysta, co do innych mamy nadziej, e oka si nieprzydatne. Poza tym to daje zajcie naszym uciekinierom. - Uciekinierom? Cutter odsun jakie przyrzdy i usiad na stole. - Wikszo osb przebywa tutaj z tych samych powodw co pan. Zostali wrobieni przez tipw. Oskareni o dewiacj. Jednak my dotarlimy do nich pierwsi. - Ale dlaczego... - Dlaczego zosta pan wrobiony? Z racji paskiej pozycji. Dyrektor dziau rzdowego. Ci wszyscy ludzie penili wane funkcje - i wszyscy zostali wrobieni przez tipw. - Cutter zapali papierosa, opierajc si o poplamion cian. - Istniejemy dziki odkryciu dokonanemu dziesi lat temu w pracowni rzdowej. - Postuka w kaptur. - Ten stop nie przepuszcza sondy. Odkrycie byo dzieem przypadku, dokona go jeden z tych ludzi. Tipy niezwocznie interwenioway, ale zdy uciec. Wykona kilka egzemplarzy i rozesa kolegom po fachu. Tak wyglday pocztki. - Ilu ich tutaj jest? Cutter rozemia si.

- Tego nie mog panu powiedzie. Wystarczajco wielu, aby produkowa kaptury i puszcza w obieg. Dostarcza ich ludziom na wysokich stanowiskach w rzdzie. Reprezentantom wadzy. Naukowcom, urzdnikom, nauczycielom... - W jakim celu? - Poniewa chcemy dotrze do nich, nim uczyni to tipy. Do pana trafilimy zbyt pno. Sondowanie oglne zostao przeprowadzone, zanim wysano kaptur. Tipy stopniowo przejmuj kontrol nad rzdem. Wybieraj najlepszych ludzi, denuncjuj i doprowadzaj do ich aresztowania. Jeeli tip utrzymuje, e dana osoba jest nielojalna, Urzd do spraw Oczyszczania musi natychmiast si ni zaj. Gdyby pan mia na sobie kaptur, nie mogliby przekaza Urzdowi swojego raportu. Jednak przechytrzyli nas. Napucili na pana tum i zabrali kaptur. Wkrtce po jego zdjciu dostarczyli Urzdowi raport. - A wic dlatego chcieli mi go zedrze. - Tipy nie s w stanie wyprodukowa kamliwego raportu na temat czowieka, ktrego umys nie poddaje si sondowaniu. Urzd nie jest a taki gupi. Najpierw musz zdj kaptur. Kady czowiek noszcy kaptur jest poza ich zasigiem. Jak do tej pory udawao im si manipulowa tumem, lecz ten sposb na dusz met nie przynosi efektw. Obecnie pracuj w Kongresie nad t ustaw. Antyimmunitetow ustaw senatora Waldo. Ona zakae noszenia kapturw. - Cutter umiechn si ironicznie. - Skoro czowiek jest niewinny, to dlaczego nie miaby pozwoli na przesondowanie swojego umysu? Zgodnie z t ustaw zaoenie osony przeciwsondowej bdzie przestpstwem. Ani jeden czowiek spord dziesiciu tysicy nie odway si zatrzyma kaptura, jeeli bdzie to rwnoznaczne z kar pozbawienia wolnoci i konfiskat mienia. - Kiedy spotkaem Waldo. Trudno mi uwierzy, e zdaje sobie spraw z konsekwencji ustawy. Gdyby mona mu uwiadomi... - O to chodzi! Gdyby mona mu to uwiadomi. Naley zapobiec zatwierdzeniu ustawy. Jeeli wniosek przejdzie, koniec z nami. A tipy odnios ostateczne zwycistwo. Kto musi porozmawia z Waldo i wyjani mu sytuacj. - Oczy Cuttera zalniy. - Pan go zna. Na pewno pana pamita. - Co pan przez to rozumie? - Franklin, wysyamy pana z powrotem - na spotkanie z Waldo. To naszajedyna szansa, aby zapobiec ustawie. Naley j wykorzysta.

Krownik z wyciem przelecia nad przecz i widocznym w dole pasmem spltanej zieleni. - Po prawej stronie musi by rwninne pastwisko - oznajmi Cutter. - Wylduj, jak tylko uda mi si je znale. Wyczy silniki. Wycie ucicho. Pynli ponad wierzchokami wzgrz. - Na prawo - powiedzia Franklin.

Cutter pynnym lizgiem sprowadzi krownik w d. - Std pieszo dostaniemy si do posiadoci Waldo. - W zetkniciu z podoem odczuli nagy wstrzs - po czym spoczli bezpiecznie na ziemi. Drzewa wok nich lekko koysay si na wietrze. Poranne powietrze byo chodne i przerzedzone. Znajdowali si na znacznej wysokoci, w obrbie acucha grskiego po stronie Kolorado. - Jakie mamy szans na dotarcie do niego? - zapyta Franklin. - Raczej nike. Franklin wzdrygn si. - Co? Dlaczego? Cutter odsun klap i zeskoczy na ziemi. - Dalej. - Pomg Franklinowi wysi i zatrzasn za nim waz. Waldo jest dobrze strzeony. Pilnuje go gwardia robotw. Dlatego to dopiero nasza pierwsza prba. Gdyby to nie byo absolutnie konieczne, teraz rwnie dalibymy spokj. Opucili pastwisko, schodzc w d zbocza wsk, zachwaszczon ciek. - Po co oni to robi? - zapyta Franklin. - Te tipy. W jakim celu tak d do wadzy? - To chyba tkwi w naturze ludzkiej. - Ludzkiej? - Tipy nie rni si od jakobinw, jajogowych, nazistw czy bolszewikw. Zawsze istnieje pewna grupa, ktra pragnie dowodzi ludzkoci - naturalnie dla wasnego dobra tej ostatniej. - Czy tipy w to wierz? - Wikszo z nich wychodzi z zaoenia, e stanowi naturalnych przywdcw ludzkoci. Istoty pozbawione zdolnoci telepatycznych nale do poledniejszego gatunku. Tipy stoj o jeden szczebel wyej, s Homo superior. A skoro s lepsi, ich prawo do przewodzenia - i decydowania o naszych losach - nie podlega dyskusji. - Ale pan si z tym nie zgadza - dopowiedzia Franklin. - Tipy rni si od nas, lecz to nie oznacza, e s lepsi. Zdolnoci telepatyczne nie s rwnoznaczne z ogln przewag. Tipy nie stanowi rasy wyszej. S obdarzonymi specjalnymi zdolnociami ludmi. To jednake nie upowania ich do narzucania nam swojego zdania. Ten problem jest stary jak wiat. - Kto wobec tego powinien prowadzi ludzko? - zapyta Franklin. - Jacy powinni by jej przywdcy?

- Nikt nie powinien kierowa ludzkoci. Sama sob ma kierowa. - Naraz Cutter z wyrazem napicia na twarzy pochyli si do przodu. - Jestemy prawie na miejscu. Posiado Waldo ley tu przed nami. Prosz si przygotowa. Wszystko zaley od tego, co przyniesie kilka najbliszych minut.

- Kilku mechanicznych wartownikw. - Cutter opuci lornetk. - Ale nie to mnie martwi. Jeli Waldo ma tu gdzie tipa, niechybnie wykryje on nasze kaptury. - A nie moemy ich zdj. - Nie. Caa sprawa natychmiast by si rozniosa, od jednego tipa do drugiego. - Cutter ostronie przesun si do przodu. - Roboty zatrzymaj nas i zadaj dokumentw. Musimy polega na paskiej plakietce dyrektorskiej . Wyszli z zaroli i ruszyli przez otwarty teren w kierunku budynkw wchodzcych w skad posesji senatora Waldo. Dotarli do piaszczystej drogi i szli ni bez sowa, spogldajc na rozcigajcy si przed nimi krajobraz. - Sta! - W ich kierunku ruszy mechaniczny stranik. - Kim jestecie? Franklin pokaza swj identyfikator. - Kadra kierownicza. Przybylimy tutaj, aby spotka si z senatorem. Jestem jego starym znajomym. Rozleg si stukot przesuwanych dwigni i robot starannie obejrza plakietk. - Kadra kierownicza? - Zgadza si - odpar z rosncym niepokojem Franklin. - Z drogi - rozkaza niecierpliwie Cutter. - Nie mamy czasu do stracenia. Robot cofn si niepewnie. - Przepraszam, e pana zatrzymaem, sir. Senator znajduje si w gwnym budynku. Zaraz na wprost. - Dobrze. - Cutter i Franklin minli go. Okrg twarz Cuttera pokryway krople potu. Udao si - mrukn. - Teraz tylko miejmy nadziej, e w rodku nie ma adnych tipw. Franklin dotar do werandy. Powoli wspi si po schodach, Cutter szed tu za nim. Przy drzwiach przystan, spogldajc na niszego mczyzn. - Czy powinienem... - Niech pan idzie - odpar w napiciu Cutter. - Wejdmy do rodka. Tam bdzie bezpieczniej.

Franklin podnis rk. Umieszczony w drzwiach obiektyw z trzaskiem zrobi zdjcie i sprawdzi jego podobizn. Franklin modli si w duchu. Jeeli alarm Urzdu dotar a tutaj... Drzwi stany otworem. - Do rodka - ponagli Cutter. Franklin usucha, po czym rozejrza si po pogronym czciowo w mroku holu. Zamruga, przyzwyczajajc wzrok do przymionego wiata. Co suno w jego kierunku. Jaka niewysoka, zwinna posta. Czyby Waldo? Do holu wkroczy chudy modzian o ziemistej cerze z umiechem przylepionym do warg. - Dzie dobry, doktorze Franklin - powiedzia. Podnis slema i wystrzeli. Cutter i Ernest Abbud spogldali w d na topniejc mas bdc niegdy doktorem Franklinem. aden z nich nie odezwa si sowem. Wreszcie poblady na twarzy Cutter podnis rk. - Czy to byo konieczne? Abbud drgn, uwiadamiajc sobie jego obecno. - A dlaczego nie? - Wzruszy ramionami, celujc ze slema w brzuch Cuttera. - By stary. W areszcie dugo by nie pocign. Cutter wyj paczk papierosw i powoli zapali, nie odrywajc spojrzenia od twarzy chopaka. Widzia go po raz pierwszy. Ale to nazwisko nie byo mu obce. Patrzy, jak modzian o ziemistej cerze niedbale trca butem lece na pododze szcztki. - Zatem Waldo jest tipem - powiedzia Cutter. - Owszem. - Franklin nie mia racji. On jest w peni wiadomy konsekwencji ustawy. - Oczywicie, e tak! Ustawa antyimmunitetowa stanowi integraln cz naszej dziaalnoci. - Abbud machn broni. - Zdejmij swj kaptur. Nie mog ci przeskanowa i... denerwuje mnie to. Cutter zawaha si. W zamyleniu rzuci papierosa na podog i zgnit go butem. - Co ty tu robisz? Zazwyczaj trzymasz si Nowego Jorku. A to daleko std. Abbud umiechn si. - Przechwycilimy myli doktora Franklina, kiedy wchodzi do samochodu dziewczyny zanim zdya da mu kaptur. Zbyt dugo zwlekaa. Uzyskalimy jej wyrany obraz, naturalnie widziany z tylnego siedzenia. Ale musiaa odwrci si, aby poda kaptur. Dwie godziny temu zostaa schwytana. Sporo wiedziaa - nasz pierwszy rzeczywisty kontakt. Bylimy w stanie zlokalizowa fabryk i zapa wikszo pracownikw. - Ach tak? - mrukn Cutter.

- Przebywaj w areszcie. Ich kaptury, a take materia przygotowany do dystrybucji zostay przejte. Matryce rozmontowano. O ile mi wiadomo, mamy ca grup. Ty jeste ostatni. - Wobec tego, co to ma za znaczenie, czy zdejm kaptur, czy nie? Oczy Abbuda zalniy. - Zdejmuj. Chc ci przeskanowa - panie Twrco Kapturw. Cutter odchrzkn. - Co masz na myli? - Kilku twoich ludzi przekazao nam wizerunki i szczegy waszej podry tutaj. Przybyem osobicie, oczywicie przedtem uprzedziem Waldo. Chciaem zobaczy to na wasne oczy. - Dlaczego? - To prawdziwa gratka. - Jak pozycj zajmujesz? - zapyta Cutter. Ziemista twarz Abbuda nabraa odpychajcego wyrazu. - Jazda! Zdejmuj kaptur! Mgbym z miejsca ci zabi. Ale najpierw chc ci przeskanowa. - Dobrze. Zdejm. Rb, co chcesz. Sonduj od gry do dou. - Cutter spauzowa z namysem. - To twj pogrzeb. - Co to ma znaczy? Cutter cign kaptur i rzuci go na stojcy przy drzwiach stolik. - C? I co tam widzisz? Co ja takiego wiem, czego nikt inny nie wie? Przez chwil Abbud milcza. Naraz wykrzywi twarz, bezgonie poruszajc ustami. Poruszy trzymanym w doni slemem. Zachwia si, jego chudym ciaem wstrzsn gwatowny dreszcz. Z rosncym przeraeniem spoglda na Cuttera. - Odkryem to dopiero niedawno - odpar Cutter. - W naszym laboratorium. Nie chciaem tego wykorzystywa, ale sam zmusie mnie do zdjcia kaptura. A do tej pory za swoje najistotniejsze odkrycie uwaaem stop. Jednak to pod wieloma wzgldami jest doniolejsze. Zgodzisz si ze mn? Abbud nie odpowiedzia. Jego twarz przybraa barw chorobliwej szaroci. W dalszym cigu bezgonie porusza ustami. - Miaem przeczucie - i zawierzyem mu pomimo braku cakowitej pewnoci. Wiedziaem, e wy telepaci narodzilicie si z pojedynczej grupy na skutek wypadku madagaskarskiej eksplozji wodorowej. To dao mi do mylenia. Wikszo znanych nam mutantw powstawaa w

wyniku osignicia przez dany gatunek fazy mutacyjnej. Nie dotyczyo to pojedynczego skupiska owego gatunku, lecz wszystkich zasiedlanych przez niego regionw na caym wiecie. Przyczyn waszego powstania byo uszkodzenie plazmy zarodkowej u okrelonej grupy ludzi. Nie bylicie mutantami w takim sensie, e reprezentowalicie naturalne stadium procesu ewolucyjnego. Pod adnym pozorem nie mona stwierdzi, e Homo sapiens osign faz mutacyjn. Tote moe wcale nie bylicie mutantami. Zaczem prowadzi obserwacje, po czci biologiczne, po czci statystyczne. Badania socjologiczne. Zaczlimy gromadzi na wasz temat fakty, na temat kadego czonka waszej grupy, ktrego moglimy zlokalizowa. Ile mielicie lat. W jaki sposb zarabialicie na ycie. Ilu z was zawaro zwizek maeski. Liczba dzieci. Po pewnym czasie uzyskaem informacje, ktre w tej chwili skanujesz. Cutter pochyli si w stron Abbuda, omiatajc go badawczym spojrzeniem. - Nie jeste mutantem, Abbud. Twoja grupa powstaa w wyniku przypadkowej eksplozji. Rnicie si od nas z powodu uszkodzenia aparatu reprodukcyjnego waszych rodzicw. Brakuje wam jednej cechy, ktra charakteryzuje prawdziwych mutantw. - Przez twarz Cuttera przemkn blady umiech. - Wielu z was ma ma lub on. Jednak nie ma adnych danych dotyczcych ewentualnych urodzin. Ani jednego! Ani jednego telepatycznego dziecka! Nie moecie si rozmnaa, Abbud. Jestecie bezpodni, caa wasza liczna grupa. Kiedy umrzecie, nie pozostanie ani jeden telepata. Nie jestecie mutantami. Jestecie wybrykami natury! Abbud odburkn co niewyranie, trzsc si na caym ciele. - Widz to w twoich mylach. - Opanowa si z wysikiem. - Zachowae ten sekret, prawda? Jeste jedyn osob, ktra o tym wie? - Wie jeszcze kto - odpar Cutter. - Kto? - Ty. Przeskanowae mnie. A skoro jeste tipem, wszystkie pozostae... Abbud wystrzeli, wciskajc luf w swj brzuch. Jego ciao rozpado si na kawaki. Cutter cofn si, osaniajc twarz domi. Wstrzyma oddech i zamkn oczy. Kiedy ponownie je otworzy, nie byo ju nic. Cutter potrzsn gow. - Za pno, Abbud. Nie dziaae wystarczajco szybko. Skanowanie trwa chwil, a Waldo znajduje si niedaleko... A nawet gdyby nie zdyli dotrze do ciebie, nie unikn kontaktu ze mn. Dwik. Cutter odwrci si. Do holu wtargnli agenci Urzdu i popatrzyli na Cuttera oraz na zalegajce podog szcztki. Roztrzsiony i zdezorientowany dyrektor Ross niepewnie wymierzy bro w Cuttera. - Co si stao? Gdzie...

- Przeskanowa go! - skoczy Peters. - Prdko sprowadcie tu tipa. Sprowadcie Waldo. Musimy si dowiedzie. Cutter umiechn si ironicznie. - Jasne - powiedzia, kiwajc gow. Poczu ulg. - Przeskanujcie mnie. Nie mam nic do ukrycia. Sprowadcie tipa - jeli zdoacie jakiego znale...

JABO

Co stukao w okno. Raz po raz uderzao o framug. Co przyniesionego wiatrem. Pukanie byo ciche i uporczywe. Siedzca na tapczanie Lori udawaa, e nie syszy. cisna w rkach ksik i przewrcia stron. Stukanie powtrzyo si, tym razem goniej i bardziej rozkazujco. Nie naleao go lekceway. - Cholera! - powiedziaa Lori. Rzucia ksik na stolik do kawy i podbiega do okna. Uja cikie mosine uchwyty i szarpna w gr. Przez chwil okno stawiao opr. Zaraz jednak ustpio z protestujcym zgrzytem. Do pokoju wtargno zimne jesienne powietrze. Li przesta puka i musnwszy szyj kobiety, zawirowa tanecznie, a nastpnie opad na podog. Lori podniosa go. By stary i brunatny. Z przyspieszonym biciem serca wsuna go do kieszeni dinsw. Kucie licia wywoao na jej skrze uczucie delikatnego mrowienia, napeniajc ciao od gry do dou przyjemnym dreszczem. Staa przy otwartym oknie, oddychajc gboko. Powietrze przesycone byo woni drzew i wzgrz, ska oraz odlegych miejsc. Nadszed czas czas, aby ponownie uda si w drog. Wzywano j. Lori pospiesznie wysza z duego pokoju i korytarzem pobiega do jadalni. wiecia pustk. Z kuchni dolecia wybuch miechu. Lori otworzya drzwi. - Steve? Jej m siedzia przy stole w towarzystwie swojego ojca, pali cygaro i popija parujc czarn kaw. - O co chodzi? - zapyta Steve, spogldajc na mod on spod zmarszczonych brwi. - Ed i ja zaatwiamy wanie wane sprawy. - Chc... chc ci o co zapyta. Mczyni popatrzyli na ni; brzowowosy Steve o ciemnych oczach penych upartej godnoci waciwej rodowitym mieszkacom Nowej Anglii oraz jego ojciec, w jej obecnoci zawsze milczcy i peen rezerwy. Ed Patterson ledwie zwrci na synow uwag. Odwrcony do niej szerokimi plecami, szeleci plikiem rachunkw za pasz. - O co chodzi? - powtrzy niecierpliwie Steve. - Czego chcesz? Czy to nie moe zaczeka? - Musz wyj - wyrzucia z siebie Lori. - Dokd? - Na dwr. - Ogarn j lk. - Ostatni raz. Obiecuj. Po tym ju nigdy wicej nie wyjd. Dobrze? - Prbowaa si umiechn, cho serce mocno tuko jej w piersi. - Prosz, pozwl mi, Steve. - Dokd ona chce i? - burkn Ed.

Steve odchrzkn z rozdranieniem. - Gdzie na wzgrza. Jest tam jakie opuszczone miejsce. Oczy Eda rozbysy. - Opuszczone gospodarstwo? - Tak. Znasz je? - Farma starego Rickleya. Wyprowadzi si z niej wiele lat temu. Nic nie chciao mu tam rosn. Zbyt skaliste podoe. Kiepska gleba. Masa gliny i kamieni. Cae gospodarstwo zaroso i popado w ruin. - Co hodowa? - Owoce. Mia tam sad. Nigdy nie przynis najmarniejszych plonw. Wysche stare drzewa. Stracony wysiek. Steve zerkn na zegarek. - Wrcisz, aby przygotowa kolacj? - Tak! - Lori ruszya w stron drzwi. - A wic mog i? Na twarzy Stevea pojawi si grymas wahania. Lori czekaa niecierpliwie, wstrzymujc oddech. Nigdy nie przywyka do mieszkacw Vermont z tym ich powolnym i rozwanym sposobem bycia. Ludzie z Bostonu byli cakiem inni. Poza tym ona pochodzia ze rodowiska studenckiego, nawykego do zabaw tanecznych, miechu i prowadzonych do pnej nocy dyskusji. - Po co ty tam chodzisz? - marudzi Steve. - Nie pytaj, Steve. Po prostu daj mi i. Ostatni raz. - Skrcaa si z niecierpliwoci. Zacisna pici. - Prosz! Steve wyjrza przez okno. Zimny jesienny wiatr targa koronami drzew. - Dobrze. Ale wkrtce zacznie sypa nieg. Nie rozumiem po co... Lori skoczya do szafy po paszcz. - Przyjd na czas, aby zrobi kolacj! - krzykna radonie. Zapinajc paszcz, z bijcym sercem wybiega na ganek. Kiedy zamykaa drzwi, jej policzki obla silny rumieniec, krew ttnia w yach. Uderzy w ni zimny wiatr i potarga wosy. Zaczerpnwszy tchu, zesza po schodach. Szybkim krokiem ruszya przez pole, kierujc si ku niewyranej linii lecych za nim wzgrz. Wyjwszy szum wiatru, okolic spowijaa gucha cisza. Dotkna swojej kieszeni. Li pokruszy si i przywar do materiau. - Id - szeptaa z lekkim przestrachem. - Zaraz tam bd...

Kobieta wspinaa si coraz wyej. Mina lec pomidzy dwiema przeczami rozpadlin. Wszdzie jeyy si wystajce z ziemi korzenie starych pni. Posza wzdu wijcego si wyschnitego koryta strumienia. Po pewnym czasie wkroczya w obszar nisko otulajcych ziemi oparw. Przystana na szczycie przeczy i oddychajc gboko, obejrzaa si za siebie. Wrd lici zaszeleciy krople deszczu. Wiatr ponownie przemkn wrd cigncych si wzdu przeczy martwych drzew. Lori skrcia i z pochylon gow i domi wcinitymi w kieszenie paszcza ruszya w dalsz drog. Znalaza si na skalistym polu zaronitym chwastami oraz kpkami uschej trawy. Niebawem dotara do poamanego, butwiejcego ogrodzenia. Przesza przez nie. Mina zrujnowan studni, do poowy zasypan kamieniami i ziemi. Przepenione nerwowym podnieceniem serce trzepotao jej w piersi. Bya prawie na miejscu. Mina szcztki budynku, pochye belki i okruchy szka oraz rozsiane wok poamane kawaki mebli. Oblepiona botem, spkana opona samochodowa. Wilgotne strzpy tkaniny na pordzewiaych, wygitych sprynach ka. I wwczas dostrzega co dokadnie przed sob. Krawd pola porasta gaj prastarych drzew. Drzew pozbawionych ycia, uschych i martwych, wycigajcych do gry odarte z lici, poczerniae gazie. Wetknite w ziemi poamane erdzie. Rzdy martwych drzew, niektre poamane i wygite bd wyrwane ze skalistego podoa przez nieustannie wiejcy wiatr. Oddychajc z trudem, Lori ruszya przez pole w kierunku drzew. Wiatr naciera na ni bez wytchnienia, napeniajc jej nozdrza i owiewajc twarz cuchnc woni zgnilizny. Jej skra bya wilgotna i lnia od mgy. Odkaszlna i pospieszya dalej, potykajc si o odamki skalne i grudy ziemi, draa z oczekiwania oraz strachu. Okrya zagajnik i dotara prawie do skraju przeczy. Ostronie wymina liskie sterty kamieni. I wtedy... Zastyga bez ruchu, oddychajc z wysikiem. - Przyszam - rzeka. Przez duszy czas spogldaa na star uschnit jabo. Nie moga oderwa od niej wzroku. Widok prastarego drzewa jednoczenie fascynowa j i odpycha. Byo to jedyne ywe drzewo w zagajniku. Pozostae dawno ju obumary i wyschy na wir. Przegray walk. To drzewo jednak wci kurczowo trzymao si ycia. Byo twarde i nagie. Pozostao na nim zaledwie kilka ciemnych lici - i wyschnitych jabek, pomarszczonych, wysmaganych wiatrem i zwilonych mg. Zostay na gaziach, zapomniane i porzucone. Ziemia wok drzewa bya popkana i zmarznita. Wszdzie leay stosy kamieni i gnijcych, opadych lici. - Przyszam - powtrzya Lori. Wyja z kieszeni li i z obaw wycigna rk. - To

zastukao do okna. Od razu wiedziaam. - Na jej usta wpyn figlarny umiech. - Stuka i stuka, prbujc dosta si do rodka. Nie zwracaam na niego uwagi. To byo takie... nie znoszce sprzeciwu. Rozzoci mnie. Drzewo zakoysao si zowrogo. Potaro skatymi gaziami. Co w tym dwiku sprawio, e Lori cofna si o krok. Owadn ni strach. Pobiega z powrotem wzdu przeczy, rozpaczliwie prbujc uciec od niego. - Nie - szepna. - Prosz. Wiatr usta. Drzewo ucicho. Lori przygldaa mu si z lkiem przez dusz chwil. Nadciga zmierzch. Niebo gwatownie ciemniao. W kobiet uderzy powiew lodowatego wiatru, prawie okrcajc j wok wasnej osi. Zadraa i otulia si paszczem. Daleko w dole dno kotliny gino w zapadajcym mroku. W ciemniejcej mgle drzewo zdawao si bardziej srogie i zowieszcze ni zazwyczaj. Opado z niego kilka porwanych wiatrem lici. Jeden przelecia obok niej i wycigna rk, usiujc go zapa. Uciek, wirujc z powrotem w kierunku jaboni. Lori ruszya za nim, po czym przystana, miejc si i chwytajc oddech. - Nie - oznajmia twardo, wspierajc rce na biodrach. - Nie ma mowy. Zapada cisza. Naraz sterty zmurszaych lici wzbiy si do gry i otoczyy drzewo tanecznym krgiem. Po chwili opady z powrotem na ziemi. - Nie - powtrzya Lori. - Nie boj si ciebie. Nie moesz mnie skrzywdzi. - Jednak serce mocno zabio jej w piersi. Cofna si jeszcze dalej. Poskrcane gazie drzewa trway w bezruchu i ciszy. Lori odzyskaa odwag. - Jestem tu ostatni raz - powiedziaa. - Steve mwi, e nie mog wicej przychodzi. Nie lubi tego. Czekaa, ale drzewo nie dao znaku ycia. - Siedz w kuchni. Obydwaj. Pal cygara i popijaj kaw. I podliczaj rachunki za pasz. Zmarszczya nos. - To ich jedyne zajcie. Dodawanie i odejmowanie rachunkw za pasz. Cyfra do cyfry. Suma zyskw i strat. Podatki rzdowe. Drzewo ani drgno. Lori zadraa. Deszcz nasili si, po jej policzkach spyway wielkie, lodowate krople, kapay na szyj i za konierz paszcza. Przysuna si bliej jaboni. - Ju nie wrc. Wicej si nie zobaczymy. To ostatni raz. Chciaam ci uprzedzi... Drzewo poruszyo si. W jego gazie niespodziewanie wstpio ycie. Lori poczua, jak co twardego i cienkiego smagaj przez rami. Co chwycio j w pasie i pocigno do przodu.

Szarpna si desperacko, prbujc si uwolni. Naraz drzewo zwolnio ucisk. Odbiega, miejc si i drc ze strachu. - Nie! - krzykna zdyszana. - Nie dostaniesz mnie! - Podbiega do skraju przeczy. - Ju nigdy mnie nie dostaniesz! Rozumiesz? Nie boj si ciebie! Staa, czekajc i patrzc, wstrzsana dreszczem chodu i lku. Nagle odwrcia si i pucia pdem w d zbocza, potykajc si i przewracajc na lunych kamieniach. Owadn ni lepy strach. Biega po pochyym zboczu, czepiajc si wystajcych korzeni i chwastw. Co potoczyo si w pobliu jej buta. Jaki may i twardy przedmiot. Schylia si i podniosa go. Byo to malekie, zasuszone jabko. Lori podniosa wzrok i spojrzaa na drzewo. Prawie zgino w skbionych oparach mgy. Stao tam; sztywna, nieruchoma sylwetka na tle czarnego nieba. Schowaa jabko do kieszeni i ruszya dalej w d pagrka. Kiedy dotara do dna kotliny, wycigna jabko z kieszeni. Byo pno. Poczua nage ssanie w odku. Pomylaa o kolacji, ciepej kuchni i biaym obrusie. O dymicym gulaszu i herbatnikach. Idc, skubaa zbami jabko.

Lori usiada na ku, odrzucajc kodr. Dom pogrony by w ciemnociach i ciszy. W oddali rozbrzmieway jakie dwiki. Mina pnoc. Steve lea obok niej pogrony w gbokim nie. Co j obudzio? Odgarna z oczu ciemne wosy i potrzsna gow Co... Jej wntrznociami targn nagy bl. Siekna, przyciskajc rce do brzucha. Siedziaa przez chwil z zacinitymi zbami i koysaa si w przd i w ty. Bl zela. Lori opada na ko. Wydaa z siebie cichy, saby okrzyk. - Steve... Steven poruszy si. Drgn nieznacznie, pomrukujc przez sen. Bl powrci. Tym razem bardziej dotkliwy. Lori pochylia si twarz do ka, wijc si w mczarniach. Rozdziera jej wntrznoci. Z jej ust wyrwa si ostry krzyk przeraenia i blu. Steve usiad. - Na mio bosk... - Potar oczy i szybko wczy lamp. - Co u licha... Lori leaa po swojej stronie ka, dyszc i zawodzc, ze spojrzeniem utkwionym przed siebie i rkami przycinitymi do brzucha. Bl szarpa ni, werajc si coraz gbiej w jej ciao.

- Lori! - warkn Steven. - Co ci si stao? Krzykna. Jeszcze raz, i jeszcze. A cay dom rozbrzmia echem. Zelizgna si z ka na podog i leaa tam z drgajcym spazmatycznie ciaem i zmienion nie do poznania twarz. Ed wbieg do pokoju, otulajc si szlafrokiem. - Co tu si dzieje? Obydwaj mczyni obrzucili bezradnymi spojrzeniami spoczywajce na pododze ciao kobiety. - Chryste - powiedzia Ed. Zamkn oczy.

Dzie by zimny i ciemny. nieg sypa cicho na ulice i domy oraz na ceglany budynek okrgowego szpitala. Doktor Blair wolnym krokiem poszed wirow ciek w kierunku swojego forda. Wsiad do samochodu i przekrci kluczyk w stacyjce. Zapuci silnik i zwolni hamulec rczny. - Pniej do pana zadzwoni - powiedzia doktor Blair. - Trzeba zaatwi pewne drobiazgi. - Wiem - mrukn Steve. Wci nie doszed do siebie. Jego twarz bya zszarzaa i opuchnita od braku snu. - Zostawiem panu jakie rodki uspokajajce. Prosz sprbowa troch odpocz. - Czy myli pan - zapyta znienacka Steve - e gdybymy wezwali pana wczeniej... - Nie. - Blair podnis na niego peen wspczucia wzrok. - Nie myl. W takiej sytuacji szans s znikome. Nie po tym, jak pknie. - A wic to by wyrostek? Blair skin gow. - Tak. - Gdybymy nie mieszkali tak cholernie daleko - powiedzia gorzko Steve. - Jak te koki w szczerym polu. adnego szpitala. Nic. Z dala od miasta. Poza tym pocztkowo nie zdawalimy sobie sprawy... - Teraz ju jest po wszystkim. - Ford ujecha kawaek do przodu. Naraz lekarzowi przysza do gowy pewna myl. - Jeszcze jedno. - Sucham? - odrzek pospnie Steve. Blair zawaha si. - Sekcja zwok... to nader niefortunne. Sdz, e w tym wypadku nie zachodzi taka konieczno. W zasadzie jestem przekonany... Ale chciabym si upewni...

- O co chodzi? - Czy dziewczyna moga co pokn? Czy wkadaa cokolwiek do ust? Moe igy... podczas szycia? Szpilki, monety lub co w tym rodzaju? Nasiona? Czy kiedykolwiek jada arbuza? Niekiedy wyrostek... - Nie. - Steve ze zmczeniem potrzsn gow. - Nie mam pojcia. - Tak tylko sobie pomylaem. - Doktor Blair odjecha powoli wsk, obrzeon drzewami ulic, pozostawiajc za sob dwie ciemne prgi burzce poyskliw harmoni wieo opadego niegu.

Nadesza ciepa i soneczna wiosna. Ziemia przybraa czarn, soczyst barw. Nad gowami wiecio soce; biaa, emanujca energi rozgrzana kula. - Zatrzymaj si tutaj - mrukn Steve. Ed Patterson zatrzyma samochd na skraju drogi. Zgasi silnik. Obaj mczyni siedzieli w milczeniu. Na skraju ulicy bawiy si dzieci. Licealista kosi trawnik, popychajc kosiark po wilgotnej trawie. Ulic spowija cie rosncych po obu stronach okazaych drzew. - adnie tu - powiedzia Ed. Steve bez sowa skin gow. Ponuro obserwowa mod dziewczyn z torb zakupw pod pach. Dziewczyna wspia si po schodach werandy i znikna we wntrzu starowieckiego, tego domu. Steve otworzy drzwi. - Chodmy. Miejmy to ju za sob. Ed wzi z tylnego siedzenia bukiet kwiatw i pooy je synowi na kolanach. - Sam to zaatw. To twoja sprawa. - Dobrze. - Steve porwa kwiaty i wyszed na chodnik. Mczyni w zamyleniu ruszyli ulic. - To ju siedem czy osiem miesicy - powiedzia naraz Steve. - Co najmniej. - Ed zapali papierosa i idc, rozdmuchiwa wok siebie kby dymu. - Moe nawet troch wicej. - Nigdy nie powinienem by jej tu sprowadza. Cae ycie spdzia w miecie. Nic nie wiedziaa o wsi.

- Tak czy inaczej to byo nieuniknione. - Gdybymy mieszkali bliej szpitala... - Lekarz powiedzia, e to nie miao adnego znaczenia. Nawet gdybymy wezwali go od razu, zamiast czeka do rana. - Dotarli do rogu i skrcili. - A jak sam wiesz... - Daj spokj - przerwa mu z nagym rozdranieniem Steve. Gosy pozostawionych z tyu dzieci ucichy. Szereg domw przerzedzi si. Idc, stukali gono butami o chodnik. - Jestemy prawie na miejscu - oznajmi Steve. Doszli do wzniesienia. Za nim rozciga si ciki mosiny pot okalajcy niewielkie pole. Zielone, rwne i schludnie utrzymane pole. Poprzecinane starannie uoonymi marmurowymi tablicami. - Jestemy - powiedzia w napiciu Steve. - Dbaj o niego jak naley. - Czy moemy wej od tej strony? - Nie zaszkodzi sprbowa. - Ed ruszy wzdu ogrodzenia w poszukiwaniu wejcia. Naraz Steve stan jak wryty. Zapatrzy si na co, poblad na twarzy. - Co tam jest? - Ed zdj okulary. - Na co patrzysz? - Miaem racj - odpar Steve niskim i niewyranym gosem. - Wiedziaem, e tam co jest. Ostatnim razem.... Zauwayem.... Widzisz? - Nie jestem pewien. Widz drzewo, jeli o to ci chodzi. Porodku schludnego, zielonego pola dumnie wznosia si niedua jabonka. Jej zielone listki poyskiway w ciepym blasku soca. Drzewko byo silne i zdrowe. Pewnie opierao si podmuchom wiatru, jego gitki pie pokryty by sodk, wiosenn ywic. - S czerwone - powiedzia mikko Steve. - One ju s czerwone. Jakim cudem? Przecie dopiero kwiecie. Jak, do cholery, mog ju by czerwone? - Nie wiem - odpar Ed. - Nie znam si na jabkach. - Przej go nagy chd. Ale na cmentarzach zawsze czu si nieswojo. - Moe powinnimy ju i. - Jej policzki miay taki sam kolor - powiedzia ciszonym gosem Steve. - Kiedy biega. Pamitasz? Mczyni spogldali niepewnie na ma jabonk, czerwone owoce lnice w blasku wiosennego soca i lekko poruszane wiatrem gazie. - Jasne, e pamitam - odrzek ponuro Ed. - Chodmy. - Wzi syna pod rami, zapominajc o kwiatach. - Dalej, Steve. Chodmy std.

CZOWIEKIEM JEST

Niebieskie oczy Jill Heniek wypeniy si zami. Rzucia mowi spojrzenie pene niewypowiedzianej zgrozy. - Jeste... jeste okropny! - krzykna. Lester Herrick kontynuowa swoje zajcie, ukadajc sterty notatek i wykresw w precyzyjne kupki. - Okropny - zwrci jej uwag - jest orzeczeniem wartoci. Nie zawiera adnej faktycznej informacji. - Przez biurowy skaner przepuci tam z danymi na temat centauraskiego ycia pasoytniczego. - To jedynie osd. Wyraenie emocji, nic wicej. Jill wrcia do kuchni. Apatycznym machniciem rki uruchomia piec. Umieszczone w cianie pasy transmisyjne z szumem zaczy zwozi z podziemnej spiarni jedzenie na wieczorny posiek. Po raz ostatni zwrcia si do ma. - Ani troch? - powiedziaa bagalnie. - Ani nawet... - Ani miesica duej. Powiesz mu o tym, kiedy przyjdzie. Jeli nie masz odwagi, ja to zrobi. Nie znios hasajcego po domu dzieciaka. Mam zbyt duo pracy. Termin oddania raportu o Betelgeuse XI wypada za dziesi dni. - Lester wrzuci do skanera szpul z informacjami o archaicznych narzdziach fomalhautaskich. - Co si dzieje z twoim bratem? Dlaczego nie moe zatroszczy si o wasne dziecko? Jill dotkna chusteczk opuchnitych oczu. - Nie rozumiesz? Chc, eby Gus tu by! Ubagaam Franka, aby pozwoli mu przyjecha. A ty... - Bd zadowolony, kiedy wyronie na tyle, aby mg suy rzdowi. - Lester skrzywi z irytacj chud twarz. - Cholera, Jill, dlaczego obiad jeszcze nie gotowy? To ju dziesi minut! Co jest z tym piecem? - Zaraz bdzie. - Na piecu zapalio si czerwone wiateko. Ze ciany wyszed mechaniczny kelner gotw do podania jedzenia. Jill usiada i gono wydmuchaa nos. W duym pokoju Lester z niezmconym spokojem kontynuowa prac. Praca. Badania. Dzie za dniem. Lester pi si w gr; to nie ulegao wtpliwoci. Pochyla wygite jak spryna chude ciao nad skanerem i gorczkowo chon informacje, prowadzi analizy, szacowa, a jego zdolnoci pojciowe funkcjonoway jak doskonale naoliwiona maszyna. Usta Jill zadray z alu i urazy. Gus - may GUS. Jak ona mu to powie? Do jej oczu napyny kolejne zy. Ju nigdy nie zobaczy tego kochanego, tustego chopaczka. Nigdy nie bdzie mg tu wrci, gdy dziecinny miech i odgosy zabawy przeszkadzay Lesterowi w pracy. Utrudniay mu badania.

Na piecu zapalio si zielone wiato. Jedzenie wyjechao na zewntrz wprost w objcia mechanicznego kelnera. Zabrzmia delikatny dwik wzywajcego na obiad dzwonka. - Sysz - wycedzi Lester. Wyczy skaner i wsta. - Pewnie przyjdzie, jak bdziemy w trakcie posiku. - Mog zadzwoni do Franka i zapyta... - Nie. Ja to zaatwi. - Lester skin niecierpliwie na robota. - Dobra. Postaw to. - Zacisn wskie wargi w gniewn kresk. - Do diaba, przesta si leni! Chc wraca do pracy! Jill zdusia szloch cisncy si do garda.

May Gus przywlk si do domu, kiedy koczyli je obiad. Jill wydaa na jego widok okrzyk radoci - Gussie! - Porwaa go w ramiona. - Tak si ciesz, e ci widz! - Uwaaj na mojego tygrysa - mrukn GUS. Pooy na chodniku maego, szarego kociaka, ktry natychmiast umkn pod tapczan. - Chowa si. Oczy Lestera, wpatrzone w maego chopca i wystajcy spod tapczanu koniuszek szarego ogona, niebezpiecznie rozbysy. - Dlaczego nazywasz go tygrysem? Przecie to zwyky dachowiec. Na twarzy Gusa odbi si smutek. Spochmurnia. - Wanie, e tygrys. Ma prgi. - Tygrysy s te i duo wiksze. Mgby w kocu przyswoi sobie zasady klasyfikowania przedmiotw zgodnie z ich poprawnymi nazwami. - Lester, prosz - powiedziaa Jill bagalnym tonem. - Sied cicho - rozkaza gniewnie. - Gus jest wystarczajco duy, aby pozby si dziecinnych iluzji i rozwin realistyczn orientacj. Gdzie s psychoanalitycy? Dlaczego nie wykorzenia tych bzdur? Gus podbieg do swojego tygrysa i wzi go na rce. - Daj mu spokj! Lester przyjrza si kotkowi. Na jego ustach zaigra dziwny, chodny umieszek. - Przyjd kiedy do naszego laboratorium, GUS. Pokaemy ci mnstwo kotw. Uywamy ich do swoich bada. Koty, winki morskie, krliki... - Lester! - rzucia Jill. - Jak moesz! Lester rozemia si piskliwie. Naraz zamilk niespodziewanie i wrci do swojego biurka.

- A teraz wynosi mi si std. Musz skoczy te raporty. I nie zapomnij powiedzie Gusowi. Gus oywi si. - Co masz mi powiedzie? - Jego policzki poczerwieniay. Rozbysy mu oczy. - Co to takiego? Jaki prezent? Tajemnica? Serce Jill ciyo niczym ow. Pooya do na ramieniu dziecka. - Chodmy, Gus. Pjdziemy do ogrodu i tam ci powiem. We... we ze sob tygrysa. Awaryjny widfax wczy si z klikniciem. Lester skoczy na rwne nogi. - Cicho tam! - Oddychajc pospiesznie, podbieg do maszyny. - Wszyscy milcze! Jill i Gus przystanli w drzwiach. Przez szpar wysuwaa si poufna wiadomo. Lester porwa j i zama piecz. Zatopi si w uwanej lekturze. - Co to jest? - zapytaa Jill. - Co zego? - Zego? - Twarz Lestera janiaa wewntrznym blaskiem. - Nie, skde. - Popatrzy na zegarek. - Najwysza pora. Chwileczk, bd potrzebowa... - Co si stao? - Wyruszam w podr. Nie bdzie mnie dwa lub trzy tygodnie. Rexor IV zosta wczony w zakres naszych bada. - Rexor IV? Jedziesz tam? - Jill ochoczo klasna w rce. - Ach, zawsze chciaam zobaczy stary ukad, ruiny i miasta! Lester, czy te mogabym pojecha? Mog jecha z tob? Nigdy nie bylimy na wakacjach, a zawsze obiecywae... Lester Herrick spoglda w zdumieniu na on. - Ty? - powiedzia. - Ty miaaby ze mn jecha? - Zamia si nieprzyjemnie. - A teraz jazda, przygotowa mi rzeczy do podry. Dugo na ni czekaem. - Z zadowoleniem zatar rce. Chopiec moe zosta do mojego powrotu. Ale ani dnia duej. Rexor IV! Nie mog si doczeka!

- Musisz wzi na niego poprawk - powiedzia Frank. - Ostatecznie jest naukowcem. - Nie obchodzi mnie to - odpara Jill. - Odchodz. Jak tylko wrci z Rexora IV. Klamka zapada. Pogrony w namyle brat milcza. Wycign nogi na trawniku niewielkiego ogrdka. - C, jeeli go zostawisz, nic nie stanie na przeszkodzie, aby powtrnie wysza za m. Wci naleysz do kategorii seksualnie odpowiednich, prawda? Jill twardo skina gow.

- Jasne, e tak. Nie miaabym z tym adnych kopotw. Moe udaoby mi si znale kogo, kto lubi dzieci. - Sporo mylisz o dzieciach - zauway Frank. - Gus uwielbia ci odwiedza. Ale nie przepada za Lesterem. Les mu dokucza. - Wiem. Miniony tydzie bez niego to by istny raj. - Jill przygadzia mikkie, jasne wosy i zarumienia si adnie. - Doskonale si bawiam. Dziki niemu czuj, e yj. - Kiedy Lester wraca? - Moe wrci w kadej chwili. - Jill zacisna drobne pici. - Pobralimy si pi lat temu i z roku na rok jest coraz gorzej. On jest taki... taki nieludzki. Zimny i bezwzgldny do szpiku koci. Tylko on i jego praca. Dzie i noc. - Les jest ambitny. Chce w swojej dziedzinie wspi si na szczyt. - Frank leniwie zapali papierosa. - Ma w sobie duo determinacji. C, moe mu si uda. W czym on siedzi? - W toksykologii. Opracowuje dla armii nowe trucizny. To on wymyli nasycon siarczanem miedziowym skrk od limony, ktr wykorzystano przeciwko Callisto. - To niewielka brana. A wemy na przykad mnie. - Frank z zadowoleniem opar si o cian domu. - Istniej tysice prawnikw Urzdu Oczyszczania. Mgbym pracowa przez lata bez adnych godnych uwagi wyczynw. Po prostu ciesz si, e yj. Wypeniam swoje obowizki i czerpi z tego prawdziw satysfakcj. - Chciaabym, aby Lester podobnie rozumowa. - Moe si zmieni. - On nigdy si nie zmieni - odpara gorzko Jill. - Dlatego wanie podjam decyzj o odejciu. On zawsze pozostanie taki sam.

Lester Herrick wrci z Rexora IV jako inny czowiek. Rozpromieniony wrczy swoj antygrawitacyjn walizk czekajcemu robotowi. - Dzikuj. Jill zaniemwia - Les! Co... Lester uchyli kapelusza, wykonujc lekki ukon. - Dzie dobry, moja droga. Przelicznie wygldasz. Masz takie jasne i bkitne spojrzenie. Twoje oczy byszcz niczym dziewicze jezioro zasilane dopywem grskich potokw. - Pocign nosem. - Czybym czu wyborn wo gotujcego si posiku? - Ach, Lester. - Jill zamrugaa niepewnie, czujc w sercu cie nadziei. - Lester, co ci si stao? Jeste taki... odmieniony. - Czyby, kochanie? - Lester chodzi po domu i z westchnieniem dotyka rnych przedmiotw. - Co za uroczy domek. Taki milutki i peen ciepa. Nawet nie wiesz, jak cudownie

jest tutaj wrci. Moesz mi wierzy. - Obawiam si, e wierz. - W co? - W to, e naprawd tak mylisz. e nie jeste taki jak przedtem. Taki jak zawsze. - Czyli jaki? - Maostkowy. Maostkowy i okrutny. - Ja? - Lester zmarszczy brwi, pocierajc warg. - Hmm. To ciekawe. - Rozchmurzy si. C, byo, mino. Co dzisiaj na obiad? Mdlej z godu. Idc do kuchni, Jill nie spuszczaa z niego podejrzliwego wzroku. - Co tylko chcesz, Lester. Przecie wiesz, e nasz piec oferuje maksymalny wybr. - Naturalnie. - Lester odkaszln pospiesznie. - C, wobec tego... czy moemy sprbowa plaster poldwicy woowej, rednio wysmaony, z cebul? Do tego sos grzybowy. I biae bueczki. Z gorc kaw. A na deser moe lody i jabecznik. - Nigdy nie przykadae szczeglnej wagi do jedzenia - powiedziaa z namysem Jill. o07 - Tak? - Zawsze powtarzae, e masz nadziej, i wreszcie dojdzie do skutku powszechne stosowanie doylnego karmienia. - Bacznie spogldaa na ma. - Lester, co si stao? - Nic. Zupenie nic. - Lester nonszalancko sign po fajk i zapali j szybko, cho odrobin niezgrabnie. Na chodnik posypao si kilka drobinek tytoniu. Pochyli si nerwowo i usiowa je zebra. - Prosz ci, rb swoje i nie zwracaj na mnie uwagi. Moe mam pomc ci przygotowa... to jest, czy w ogle mgbym w czymkolwiek pomc? - Nie - rzeka Jill. - Sama dam rad. Jak chcesz, moesz troch popracowa. - Popracowa? - Nad swoimi badaniami. Nad toksynami. - Toksyny! - Lester wyglda na zbitego z tropu. - Na mio bosk! Toksyny. Do diaba z nimi! - Sucham, kochanie? - Chciaem powiedzie, e w tej chwili czuj si zbyt zmczony. Pniej popracuj. - Lester kry niezdecydowanie po pokoju. - Chyba posiedz sobie i naciesz si domem. Szczciem wrciem ju z tego przebrzydego Rexora IV. - Byo a tak le? - Okropnie. - Lester wykrzywi si z obrzydzeniem. - Jest wyschnity i martwy. Stary jak wiat i wyty na miazg przez soce i wiatr. Potworne miejsce, moja droga.

- Przykro mi to sysze. Zawsze chciaam tam polecie. - Boe bro! - wykrzykn ze wzruszeniem Lester. - Zostaniesz tutaj, moja droga. Ze mn. Tylko... tylko my dwoje. - Omit spojrzeniem pokj. - Tak, tylko my dwoje. Terra jest cudown planet. Wilgotn i pen ycia. - Promienia czystym szczciem. - W sam raz.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedziaa Jill. - Powtrz wszystko, co pamitasz - rzek Frank. Jego mechaniczny owek przybra czujn postaw. - Zmiany, ktre w nim zaobserwowaa. Bardzo jestem ciekaw. - Dlaczego? - Tak sobie. Mw dalej. Powiedziaa, e natychmiast wyczua rnic? - Od razu. Wyraz jego twarzy. Pozbawiony swego zwykego, rzeczowego rysu. Zamiast tego pojawia si jaka mikko. Odprenie. Dobroduszno. I spokj. - Rozumiem - odpar Frank. - Co jeszcze? Jill rzucia nerwowe spojrzenie w kierunku otwartych tylnych drzwi. - On nie moe nas sysze, prawda? - Nie. Bawi si z Gusem. W duym pokoju. Dzisiaj odgrywaj rol wenusjaskich ludziwydr. Twj m zbudowa lizgawk na tyle pracowni. Widziaem, jak j odsania. - Jego mowa. - Jego co? - Sposb, w jaki si wypowiada. Dobr sw. Sw, jakich nigdy przedtem nie uywa. Cakiem nowe sformuowania. Metafory. W cigu piciu lat wsplnego ycia nie syszaam, aby uywa metafor. Twierdzi, e s niecise. Wprowadzaj w bd. I... - I co? - Owek niezmordowanie skroba po papierze. - I to s dziwne sowa. Stare. Sowa, ktrych ju na co dzie si nie syszy. - Archaiczna frazeologia? - zapyta w napiciu Frank. - Tak. - Jill spacerowaa tam i z powrotem po trawniku z rkami w kieszeniach plastikowych szortw. - Formalne sownictwo. Zupenie jak... - Zupenie jak w ksice? - Trafie w sedno! Czyby te na to zwrci uwag? - Tak - Frank przybra ponury wyraz twarzy. - Mw dalej. Jill przystana.

- O co ci chodzi? Czy masz na ten temat jak teori? - Musz pozna wicej faktw. Zastanowia si. - Bawi si. Z Gusem. Bawi si i artuje. No i... je. - A przedtem nie jad? - Nie tak jak obecnie. Teraz uwielbia jedzenie. Chodzi do kuchni i prbuje niezliczonych kombinacji. Wsplnie z piecem przygotowuj niestworzone rzeczy. - Wydawao mi si, e przybra na wadze. - I to dziesi funtw. Je, umiecha si. Przez cay czas jest uprzejmy. - Jill niemiao spucia wzrok. - Nawet... romantyczny! A zawsze mwi, e to dopiero jest irracjonalne. Kompletnie straci zainteresowanie prac. Swoimi badaniami nad toksynami. - Rozumiem. - Frank przygryz doln warg. - Co jeszcze. - Zdumiewa mnie jedna rzecz. Co chwila przykuwa moj uwag. - C takiego? - On popenia najdziwniejsze... Wybuch miechu. Rozpromieniony Lester Herrick wypad z domu z maym Gusem depczcym mu po pitach. - Chcemy co ogosi! - wykrzykn Lester. - Ogozid! - po wtrzy jak echo GUS. Frank zoy swoje notatki i razem z owkiem schowa je do kieszeni paszcza. Wsta. - Co takiego? - Ty powiedz - rzek Lester, biorc Gusa za rk i wysuwajc go na przd. Okrga twarz Gusa zmarszczya si w skupieniu. - Bd z wami mieszka - oznajmi. Z obaw czeka reakcji Jill. - Lester mwi, e mog. Mog? Mog, ciociu Jill? Jej serce wypenia niewypowiedziana rado. Przenosia spojrzenie z jednego na drugiego. - Czy... czy mwicie powanie? - zapytaa ledwo syszalnym gosem. Lester obj j i przycign do siebie. - Oczywicie, e tak - powiedzia czule. Jego oczy byy pene ciepa i zrozumienia. - Nie nabieralibymy ci, kochanie.

- adnego nabierania! - krzykn podniecony GUS. - Nigdy wicej! - Wszyscy troje zbliyli si do siebie. - Nigdy wicej! Zaspiony Frank sta w pewnym oddaleniu od nich. Jill dostrzega go i gwatownie odczya si od pozostaych. - Co si stao? - zajkna si. - Czy co... - Kiedy skoczycie - powiedzia Frank do Lestera Harricka - chciabym, aby poszed ze mn. Serce Jill ogarn chd. - O co chodzi? Czyja te mog? Frank potrzsn gow. Z min nie wrc nic dobrego przysun si do Lestera. - Idziemy, Herrick. Dalej. Ty i ja wybierzemy si na ma przejadk.

Trzej agenci Federalnego Urzdu do spraw Oczyszczania zajli miejsca w odlegoci kilku stp od Lestera Herricka, trzymajc w pogotowiu uniesione wibrotuby. Kierownik Douglas dugo spoglda na Herricka. - Jest pan pewien? - zapyta w kocu. - Na sto procent - odpar Frank. - Kiedy wrci z Rexora IV? - Tydzie temu. - Zmiana rzucaa si w oczy od samego pocztku? - Jego ona dostrzega j natychmiast, gdy powrci. Nie ma wtpliwoci, e nastpia na Rexorze. - Frank zrobi znaczc pauz. - Sam pan wie, co to oznacza. - Owszem. - Douglas powoli okry siedzcego, ogldajc go ze wszystkich stron. Lester Herrick siedzia spokojnie, z porzdnie przerzuconym przez kolano paszczem. Jego twarz nie wyraaa adnych emocji, opar donie na zakoczonej kocian gak lasce. Mia na sobie mikki szary garnitur, stonowany krawat, francuskie mankiety i wypolerowane czarne buty. Milcza. - Ich metody s proste i dokadne - powiedzia Douglas. - Oryginalna tre psychiczna jest usuwana i przechowywana - w czym w rodzaju zawieszenia. Aplikacja substytutu odbywa si natychmiast. Lester Herrick zapewne wanie myszkowa wrd ruin na Rexorze, lekcewac zasady bezpieczestwa - czyli tarcz bd kontrolowan manualnie oson - i wtedy go dopadli. Siedzcy drgn.

- Bardzo chciabym skontaktowa si z Jill - mrukn. - Na pewno si martwi. Frank odwrci si wstrznity. - Boe. On nadal udaje. Kierownik Douglas opanowa si z ogromnym wysikiem. - To rzeczywicie zdumiewajce. adnych zmian fizycznych. Mgby na niego patrze i niczego nie podejrzewa. - Z zacit twarz podszed do siedzcego. - Suchaj no ty, jak ci tam. Czy rozumiesz, co do ciebie mwi? - Naturalnie - odpar Lester Herrick. - Czyby naprawd uwaa, e ujdzie ci to na sucho? Zapalimy pozostaych - tych przed tob. Wszystkich dziesiciu. Jeszcze zanim zdyli si tu zjawi. - Douglas umiechn si zimno. Zostali wibronapromieniowani, jeden po drugim. Lesterowi Herrickowi krew odpyna z twarzy. Na czoo wystpiy mu krople potu. Otar je wyjt z kieszeni na piersiach jedwabn chustk. - Ach tak? - mrukn. - Nie nabierzesz nas. Postawiono w stan gotowoci ca Terr. Dziwi si, e w ogle zdoae wymkn si z Rexora. Herrick musia by niezwykle lekkomylny. Pozostaych nakrylimy jeszcze na pokadzie statku. Usmaylimy ich w przestrzeni kosmicznej. - Herrick posiada prywatny samolot - wtrci siedzcy. - Omin stacj kontroln. Nie istnia aden zapis dotyczcy jego przybycia. W ogle go nie sprawdzano. - Usmay go! - wycedzi Douglas. Trzej agenci unieli swoje tuby, czynic krok do przodu. - Nie. - Frank potrzsn gow. - Nie moemy. To kiepska sytuacja. - Co pan przez to rozumie? Niby dlaczego nie moemy? Zrobilimy to zreszt... - Tamtych zapano w przestrzeni kosmicznej. Tego tu, na Terze. Obowizuje nas prawo terraskie, a nie wojskowe. - Frank machn rk w kierunku siedzcego. - To znajduje si w ciele czowieka. Podlega zwyczajowemu prawu cywilnemu. Musimy udowodni, e to nie Lester Herrick, lecz rexorianski infiltrator. To moe okaza si trudne. Ale moliwe do wykonania. - W jaki sposb? - Jego ona. ona Herricka. Wykorzystamy jej zeznanie. Jill Herrick wykae rnice pomidzy Lesterem Herrickiem a t istot. Ona wie - i sdz, e to zadowoli wymiar sprawiedliwoci.

Byo pne popoudnie. Frank wolno prowadzi swj krownik. Zarwno on, jak i Jill milczeli.

- A wic o to chodzi - powiedziaa wreszcie Jill. Jej twarz poszarzaa. Oczy byy suche i byszczce, pozbawione wszelkich emocji. - Wiedziaam, e to zbyt pikne, aby mogo by prawdziwe. - Prbowaa si umiechn. - A wydawao si takie wspaniae. - Wiem - odrzek Frank. - To paskudna sprawa. Gdyby tylko... - Dlaczego? - przerwaa mu Jill. - Dlaczego on... ta istota to zrobia? Dlaczego zabraa Lesterowi ciao? - Rexor IV to stara planeta. Ginca. ycie na niej obumiera. - Teraz pamitam. On... wspominaa co na ten temat. Co na temat Rexora. e cieszy si, i zdoaa si stamtd wymkn. - Rexorianie to stara rasa. Pozostaa zaledwie garstka niedobitkw. Od stuleci prbuj wyemigrowa. Jednak ich ciaa s na to za sabe. Kilku usiowao przenie si na Wenus - i natychmiast umaro. Ten system zosta opracowany okoo stu lat temu. - Ale ile on wie. O nas. Mwi naszym jzykiem. - Niezupenie. Zmiany, o ktrych wspominaa. Dziwaczny styl. Widzisz, Rexorianie dysponuj nik wiedz na temat czowieka. Na podstawie terraskich przedmiotw - gwnie ksiek - ktre znalazy si na Rexorze, wymylili sobie pewien idealny obraz. Rexorianski obraz Terry powsta na podstawie liczcej stulecia literatury terraskiej. Romantyczne powieci z przeszoci. Jzyk, zwyczaje, maniery ywcem zaczerpnite ze starych terraskich ksiek. To wyjania te jego przestarzae cechy. Bada Terr. Jednak przeprowadzi to w poredni i baamutny sposb. - Frank umiechn si krzywo. - Rexorianie znajduj si okoo dwustu lat za nami, a to znaczna rnica. Dziki temu potrafimy ich zidentyfikowa. - Czy takie sytuacje s na... porzdku dziennym? Czy czsto si zdarzaj? To brzmi niewiarygodnie. - Jill ze zmczeniem potara czoo. - Zupenie jak sen. Trudno uwierzy, e to wszystko stao si naprawd. Dopiero zaczynam rozumie, co to oznacza. - W galaktyce roi si od najprzerniejszych obcych form ycia. S to pasoytnicze i niszczycielskie istoty. Nie obejmuje ich obowizujca na Terze etyka. Musimy zachowywa nieustann czujno. Lester niczego nie podejrzewa - i to stworzenie wyrugowao go z ciaa, a nastpnie zajo jego miejsce. Frank zerkn na siostr. Twarz Jill bya pozbawiona wyrazu. Drobna, surowa twarz o rozszerzonych, lecz tchncych opanowaniem oczach. Siedziaa prosto, zapatrzona przed siebie, ze spokojnie zoonymi na kolanach rkami. - Zaatwimy to w ten sposb, e w ogle nie bdziesz musiaa przychodzi do sdu - cign Frank. - Nagramy twoje owiadczenie i przedstawimy jako dowd. Jestem pewien, e to wystarczy. Sdy Federalne przyjd nam z pomoc, ale musimy mie jaki dowd, aby wszcz spraw. Jill milczaa. - I co ty na to? - zapyta Frank. - Co nastpi, kiedy sd ju podejmie decyzj?

- Wibronapromieniuj go. Zniszcz rexorianski umys. Terraska jednostka patrolowa na Rexor IV wyle ekspedycj, ktra zlokalizuje... hm... oryginaln zawarto. Jill zaczerpna tchu. W zdumieniu popatrzya na brata. - To znaczy... - Ale tak. Lester yje. Trwa w zawieszeniu, gdzie na Rexorze. W jednym ze starych, zrujnowanych miast. Bdziemy musieli nakoni ich do wydania go. Nie bd chcieli, ale zrobi to. Tak jak robili ju nie raz. Nastpnie wrci do ciebie. Cay i zdrowy. Zupenie taki sam jak przedtem. Koszmar, w jakim ya, minie bezpowrotnie. - Rozumiem. - Jestemy na miejscu. - Krownik zatrzyma si przed imponujc siedzib Federalnego Urzdu do spraw Oczyszczania. Frank wysiad szybko, przytrzymujc siostrze drzwi. Jill po chwili znalaza si na chodniku. - W porzdku? - zapyta Frank. - W porzdku. Kiedy wkroczyli do budynku, agenci przeprowadzili ich przez ekrany kontrolne, po czym powiedli dugimi korytarzami. Wysokie obcasy Jill stukay gono w zowrogiej ciszy. - Ale miejsce, co? - zauway Frank. - Niezbyt przyjazne. - We pod uwag, e jest to osawiony posterunek policji. - Frank przystan. Dotarli do strzeonych drzwi. - To tutaj. - Zaczekaj. - Ogarnita panik Jill zrobia krok do tyu. - Ja... - Poczekamy, a bdziesz gotowa. - Frank gestem nakaza agentowi odej. - Rozumiem. To nieprzyjemna sprawa. Jill staa przez chwil ze spuszczon gow. Wzia gboki oddech, zaciskajc drobne donie. Uspokojona podniosa podbrdek. - Ju dobrze. - Gotowa? - Tak. Frank otworzy drzwi. - Jestemy. Kierownik Douglas i trzej agenci peni oczekiwania zwrcili si w stron drzwi. - Dobrze - mrukn z ulg Douglas. - Ju zaczynaem si niepokoi. Siedzcy mczyzna unis si powoli, podnoszc paszcz. W napiciu zacisn donie na

kocianej gace laski. Milcza. Bez sowa patrzy, jak kobieta w towarzystwie Franka przestpuje prg sali. - To pani Herrick - powiedzia Frank. - Jill, a to kierownik Douglas. - Syszaam o panu - rzeka sabo Jill. - Zatem wie pani, na czym polega nasza praca. - Tak, wiem. - To nader niefortunna okoliczno. Takie rzeczy ju si zdarzay. Nie wiem, co Frank pani powiedzia... - Objani mi sytuacj. - To dobrze - skwitowa z ulg Douglas. - Bardzo si z tego ciesz. Trudno to wytumaczy. A wic pani wie, czego chcemy. Poprzednie incydenty zdarzyy si w przestrzeni kosmicznej. Wibronapromieniowalimy tamtych osobnikw i odzyskalimy oryginaln zawarto. Tym razem jednak musimy poda drog prawn. - Douglas podnis dyktawid. - Potrzebujemy pani owiadczenia, pani Herrick. Zwaywszy na brak zmian fizycznych, nie mamy adnych bezporednich dowodw na poparcie naszego stanowiska. Bdziemy mieli jedynie pani zeznanie na temat zmiany charakteru, ktre zaprezentujemy w sdzie. Wrczy jej dyktawid. Jill wzia go powoli. - Pani owiadczenie bez wtpienia zostanie zaakceptowane przez sd. Uzyskawszy pozwolenie od sdu, bdziemy mogli podj dalsze kroki. Jeli wszystko przebiegnie bez zakce, mamy nadziej przywrci miniony stan rzeczy. Jill spogldaa w milczeniu na mczyzn stojcego w kcie z paszczem i lask o kocianej gace. - Miniony stan rzeczy? - powiedziaa. - Co pan przez to rozumie? - Sprzed zamiany. Jill zwrcia si w kierunku Douglasa. Spokojnie odoya dyktawid na st. - O jakiej zamianie pan mwi? Douglas zblad. Obliza wargi. Wszystkie spojrzenia powdroway w stron Jill. - O tej, ktra nastpia w nim. - Wskaza na mczyzn. - Jill! - warkn Frank. - Co si z tob dzieje? - Podszed do niej pospiesznie. - Co ty, u licha, wyrabiasz? Dobrze wiesz, o jak zamian chodzi! - Dziwne - odpara z namysem Jill. - Ja nie zauwayam adnej rnicy. Frank i kierownik Douglas popatrzyli na siebie. - Nic z tego nie rozumiem - mrukn oszoomiony Frank.

- Pani Herrick... - zacz Douglas. Jill podesza do stojcego cicho w rogu mczyzny. - Czy moemy ju i, kochanie? - zapytaa. Uja go pod rami. - A moe istniej jakie powody, dla ktrych mj m miaby tu zosta?

Mczyzna i kobieta szli w milczeniu ciemn ulic. - Chodmy - powiedziaa Jill. - Chodmy do domu. Mczyzna obrzuci j spojrzeniem. - Jakie adne popoudnie. - Gboko zaczerpn powietrza w puca. - Idzie wiosna - chyba. Prawda? Jill skina gow. - Nie byem pewien. Tak przyjemnie pachnie. Kwiaty, ziemia, kiekujce roliny. - Tak. - Pjdziemy na piechot? Czy to daleko? - Niezbyt. Mczyzna popatrzy na ni bacznie z powanym wyrazem twarzy. - Wiele ci zawdziczam, moja droga - powiedzia. Jill kiwna gow. - Chciabym ci podzikowa. Musz przyzna, e nie oczekiwaem takiej... Jill raptownie zwrcia si w jego stron. - Jak masz na imi? Jak masz naprawd na imi? Szare oczy mczyzny rozbysy. Umiechn si nieznacznie miym, delikatnym umiechem. - Obawiam si, e nie byaby w stanie go wymwi. Nie sposb wyartykuowa tych dwikw... Zamylona Jill nie odpowiedziaa. Wok nich rozbyskiway wiata miasta. Jaskrawote punkty rozpraszajce ciemno. - O czym mylisz? - zapyta mczyzna. - Mylaam o tym, e moe nadal bd mwi na ciebie Lester - odrzeka Jill. - Jeli nie masz nic przeciwko temu.

- Ale skd - odpar mczyzna. Obj j i przycign. Kiedy wdrowali przez gstniejcy mrok wrd owietlajcych drog tych wiate, mczyzna spoglda na ni ciepo. - Cokolwiek sobie yczysz. Oby tylko czua si szczliwa.

EKIPA DOSTOSOWAWCZA

By jasny poranek. Promienie soca paday na wilgotne skwery i chodniki, odbijajc si od poyskujcych na parkingu samochodw. Nadszed Urzdnik, przerzucajcy ze zmarszczonymi brwiami swoje notatki. Na chwil przystan przed maym zielonym domem ozdobionym sztukateri, po czym skrci na podjazd i wszed na podwrko. Pies spa w swojej budzie odwrcony plecami do caego wiata. Wida byo jedynie jego puszysty ogon. - Na mio bosk - wykrzykn Urzdnik, biorc si pod boki. Haaliwie postuka mechanicznym owkiem w podkadk do dokumentw. - Ty tam, obud si. Pies drgn. Mrugajc w socu i ziewajc, powoli, gow do przodu wylaz z budy. - Ach, to ty. Ju czas? - Ziewn ponownie. - Przed nami masa roboty. - Urzdnik powid palcem wzdu planszy kontroli ruchu. - Dzi rano dostosowuj sektor T137. Rozpoczynaj punkt dziewita. - Zerkn na kieszonkowy zegarek. Trzygodzinna alteracja. Do poudnia powini si z ni upora. - T137? To niedaleko std. Urzdnik wykrzywi z pogard wskie usta. - Rzeczywicie. Wykazujesz zadziwiajc przenikliwo, mj czarnowosy przyjacielu. Moe sprbujesz odgadn, w jakim celu si tu znalazem. - Zachodzimy na T137. - Dokadnie. W gr wchodz obiekty z tego sektora. Musimy dopilnowa, aby z chwil rozpoczcia dostosowania znalazy si tam, gdzie trzeba. - Spojrzenie Urzdnika powdrowao w kierunku zielonego domu pokrytego stiukami. - Twoje zadanie dotyczy mieszkajcego tu mczyzny. Pracuje dla korporacji lecej w obrbie sektora T137. Konieczne jest, aby dojecha tam przed dziewit. Pies popatrzy na dom. Story podniesiono do gry. W kuchni palio si wiato. Za koronkow firank wida byo krce wok stou niewyrane sylwetki. Kobieta i mczyzna. Pili kaw. - Tam s - mrukn pies. - Mczyzna, powiadasz? Chyba nic mu si nie stanie, co? - Oczywicie, e nie. Niemniej jednak musi wczenie znale si w biurze. Z reguy wychodzi z domu dopiero po dziewitej. Dzi musi wyj o smej trzydzieci. Powinien by w sektorze T137 jeszcze przed rozpoczciem procesu, gdy inaczej nie obejm go wspgrajce z dostosowaniem zmiany. Pies westchn.

- To oznacza, e musz da sygna. - Zgadza si. - Urzdnik skontrolowa regulamin. - Sygna ma zosta nadany dokadnie kwadrans po smej. Nie pniej. - Co przyniesie sygna o smej pitnacie? Urzdnik otworzy z trzaskiem regulamin i sprawdzi kolumny kodowe. - Spowoduje przybycie Przyjaciela z Samochodem, ktry wczenie zawiezie go do pracy. Zamkn ksik i w oczekiwaniu skrzyowa rce na piersiach. - W ten sposb znajdzie si w biurze prawie na godzin przed czasem. A to wane. - Wane - mrukn pies. Do poowy schowa si w budzie. Przymkn oczy. - Wane. - Wstawaj! Trzeba wykona to o cile okrelonej porze. Jeeli nadasz sygna za wczenie lub zbyt pno... Pies sennie kiwn gow. - Wiem. Zrobi to jak naley. Zawsze robi to jak naley.

Ed Fletcher dola sobie mietanki do kawy. Z westchnieniem odchyli si na krzele. Piekarnik szumia cicho za jego plecami, wypeniajc kuchni ciepymi oparami. Z wiszcej u sufitu lampy padao te wiato. - Jeszcze jedn buk? - zapytaa Ruth. - Najadem si. - Ed upi yk kawy. - Moesz j wzi. - Musz lecie. - Ruth wstaa i rozwizaa szlafrok. - Pora i do pracy. - Ju? - Jasne. Ty szczciarzu! Te wolaabym jeszcze posiedzie. - Ruth skierowaa si w stron azienki, przeczesujc palcami dugie czarne wosy. - Kiedy si pracuje dla rzdu, trzeba zaczyna od samego rana. - Ale te i wczeniej si koczy - zaznaczy Ed. Rozoy Chronicie, studiujc dzia sportowy. - C, baw si dobrze. Uwaaj przy pisaniu na maszynie, nie wystukaj tam adnych dwuznacznoci. Trzasny drzwi od azienki, po czym Ruth zrzucia szlafrok i zacza si ubiera. Ed ziewn i popatrzy na wiszcy nad zlewem zegar. Mnstwo czasu. Nawet nie mina sma. Dopi kaw i podrapa si w podbrdek. Musi si ogoli. Leniwie wzruszy ramionami. Kwestia dziesiciu minut, nie wicej. Ruth wypada z azienki w nylonowej halce i pobiega do sypialni. - Jestem spniona. - Biegaa po pokoju, wcigajc bluzk i spdnic, rajstopy i biae

pantofle. Wreszcie pochylia si nad nim i pocaowaa go. - Do widzenia, skarbie. Wieczorem zrobi zakupy. - Na razie. - Ed opuci gazet i czule obj smuk tali ony. - adnie pachniesz. Tylko nie flirtuj mi z szefem. Ruth wybiega z domu, stukajc na schodach obcasami. Odgos jej krokw stopniowo przycich. Posza. W domu zapanowaa cisza. Zosta sam. Wsta, odsuwajc krzeso. Leniwie przeszed do azienki i wyj brzytw. sma dziesi. Umy twarz, naoy krem do golenia i zacz si goli. Robi to od niechcenia. Mia przecie mnstwo czasu.

Nerwowo oblizujc wargi, Urzdnik pochyli si nad zegarkiem kieszonkowym. Na czoo wystpiy mu krople potu. Dua wskazwka posuwaa si do przodu. sma czternacie. Ju prawie czas. - Przygotuj si! - wrzasn Urzdnik. Wypry wte ciao. - Zostao dziesi sekund! - Teraz! - krzykn. I nic si nie wydarzyo. Urzdnik odwrci si, wybauszajc z przeraenia oczy. Z budy wystawa puszysty czarny ogon. Pies w najlepsze wrci do spania. - TERAZ! - wrzasn Urzdnik. Z furi kopn puchaty kbek. - Na lito bosk... Pies drgn. Odwrci si pospiesznie i wypad z budy. - Raju. - Zakopotany podbieg do potu. Stanwszy na tylnych apach, szeroko otworzy pysk. - Hau! - zasygnalizowa. Zerkn przepraszajco na Urzdnika. - Przepraszam. Nie rozumiem, jak... Przejty zgroz Urzdnik nie odrywa wzroku od zegarka. Wskazwki pokazyway sm szesnacie. - Zawalie spraw - wycedzi. - Zawalie spraw! Ty ndzny, zapchlony, parchaty baranie! Zawalie spraw! Pies opad z powrotem na cztery apy i zaniepokojony wrci do Urzdnika. - Mwisz, e zawaliem spraw? Czy to znaczy, e sygna zosta nadany... - Za pno. - Nachmurzony Urzdnik powoli schowa zegarek. - Nadae sygna za pno. Nie bdzie Przyjaciela z Samochodem. Trudno przewidzie rezultaty. Boj si pomyle, co przyniesie sma szesnacie. - Mam nadziej, e on trafi do sektora T137 na czas.

- Nie trafi - jkn Urzdnik. - Na pewno nie trafi. Popenilimy bd. Naruszylimy bieg wypadkw!

Ed zmywa wanie z twarzy krem do golenia, kiedy przez pogrony w ciszy dom przetoczyo si stumione echo psiego szczeknicia. - Cholera - mrukn Ed. - Obudzi ca okolic. - Nasuchujc, wytar twarz. Czyby kto nadchodzi? Wibracje. Po czym... Zadzwoni dzwonek u drzwi. Ed wyszed z azienki. Kto to mg by? Czy Ruth o czym zapomniaa? Narzuci bia koszul i otworzy drzwi. Wyjrzaa na niego rozpromieniona i gorliwa twarz modego mczyzny. - Dzie dobry, sir. ~ Uchyli kapelusza. - Przepraszam, e tak wczenie zakcam panu spokj... - Czego pan chce? - Nale do Federalnego Towarzystwa Ubezpiecze na ycie. Przyszedem w sprawie... Ed przymkn drzwi. - Nie jestem zainteresowany. Spiesz si. Musz i do pracy. - Paska ona twierdzia, e to jedyna pora, kiedy jest pan osigalny. - Mody czowiek podnis swoj teczk i na powrt uchyli drzwi. - Specjalnie prosia mnie, abym przyszed tak wczenie. Zwykle zaczynamy pniej, jednake tym razem wziem pod uwag jej prob. - Dobrze. - Z penym rezygnacji westchnieniem Ed wpuci go do rodka. - Niech pan przedstawi wasze warunki, ja tymczasem bd si ubiera. Mody czowiek otworzy na tapczanie swoj teczk, dobywajc z niej sterty broszur i ilustrowanych folderw. - Jeli mona, pragnbym przedstawi panu kilka danych. Dla pana oraz paskiej rodziny niezmiernie wane jest, aby... Ed siedzia na tapczanie pochonity przegldaniem broszur. Wykupi dla siebie polis ubezpieczeniow na dziesi tysicy, po czym pozby si agenta. Spojrza na zegarek. Prawie wp do dziesitej! - Cholera. - Ani chybi si spni. Skoczy wizanie krawata, chwyci paszcz, wyczy piec i wiato, wrzuci naczynia do zlewu i wypad na ganek. Biegnc w stron przystanku autobusowego, przeklina w duchu. Agent ubezpieczeniowy. Czy ten idiota musia zjawi si wanie wtedy, kiedy on szykowa si do wyjcia?

Ed jkn. Trudno przewidzie konsekwencje tego spnienia. Do biura dotrze kilka minut przed dziesit. Sta si czujny. Szsty zmys podpowiada mu, e co si wydarzy. Co zego. To nie by dobry dzie na spnienie. Gdyby tylko nie napatoczy si ten komiwojaer. Ed wyskoczy z autobusu jeden budynek przed swoim biurem. Ruszy przed siebie dziarskim krokiem. Na duym zegarze wiszcym na jubilerskim sklepie Steina dochodzia dziesita. Zamaro w nim serce. Stary Douglas bez wtpienia zrobi mu pieko. Ju to widzia. Douglasa nerwowo wydmuchujcego dym z nabrzmia czerwieni twarz i wymierzonym w niego grubym palcem; pann Evans kryjc umiech za maszyn do pisania; wykrzywionego szyderczo Jackie pomocnika; Earla Hendricksa; Joego i Toma; ciemnook Mary o imponujcym biucie i dugich rzsach. Ich wszystkich, kpicych z niego przez reszt dnia. Doszed do rogu i zatrzyma si na wiatach. Po drugiej stronie ulicy wznosi si duy biay budynek z betonu, strzelista kolumna stali i cementu, dwigary i oszklone okna - siedziba jego firmy. Ed wzdrygn si. A gdyby tak powiedzia, e winda stana midzy pitrami. Na przykad pomidzy drugim a trzecim. Zmienio si wiato. Oprcz niego na chodniku nie byo nikogo. Samotnie przeszed na drug stron. Wskoczy na krawnik... I stan jak wryty. Soce zgaso. Sekund wczeniej sao na ziemi swoje promienie jak gdyby nigdy nic. I naraz zniko. Ed poderwa gow. Nad nim przetaczay si szare oboki. Olbrzymie, bezksztatne oboki. Nic wicej. Zowrogie, gste kby odbierajce przedmiotom ich realny ksztat. Poczu przypyw dreszczy. Co tu si dzieje? Ostronie zrobi krok do przodu, brnc na olep przez mg. Okolic spowijaa gucha cisza. Nie mci jej aden dwik - choby odgos przejedajcego samochodu. Ed rozglda si rozpaczliwie, usiujc przenikn wzrokiem kbice si opary. adnych ludzi. adnych pojazdw. Soca. Kompletna pustka. Na wprost niego upiornie zamajaczya sylwetka biura. Miaa barw niewyranej szaroci. Niepewnie wycign rce... Fragment budynku odama si. Run w d mas wirujcych czsteczek. Jak piasek. Ed spoglda przed siebie ogupiaym wzrokiem. Kaskada zszarzaych odamkw lega u jego stp. W miejscu, ktrego dotkn rk, ziaa poszarpana dziura - szpetny wyom psujcy harmoni gadkiej betonowej powierzchni. Oszoomiony, skierowa si ku schodom. Wstpi na nie. Zapady mu si pod stopami. Brn z wysikiem przez kruszc si pod jego ciarem zmursza materi. Wszed do holu. By ciemny i niewyrany. Mrugajce u sufitu lampy bez powodzenia usioway rozproszy panujcy wewntrz mrok. Wszystko osnuwaa nieziemska zasona. Odszuka stoisko z papierosami. Pochylony sprzedawca opiera si o lad z pust twarz i sterczc midzy zbami wykaaczk. By szary. Od stp do gw spowijaa go szaro.

- Hej - wychrypia Ed. - Co si dzieje? Sprzedawca nie odpowiedzia. Ed wycign rk. Dotkna ramienia sprzedawcy i przesza na drug stron. - Dobry Boe - powiedzia Ed. Rami sprzedawcy odpado. Spado na podog, rozsypujc si na kawaki. Fragmenty zszarzaych wkien. Jak py. Ed poczu nagy zawrt gowy. - Pomocy! - krzykn, odzyskujc gos. Bez odpowiedzi. Rozejrza si wok. Wyowi spojrzeniem kilka stojcych tu i wdzie ksztatw: mczyzn czytajcego gazet, dwie kobiety czekajce na wind. Ed podszed do mczyzny. Wycign rk i dotkn go. Mczyzna z wolna opad na ziemi, gdzie zamieni si w stert szarego popiou. To samo spotkao dwie kobiety. Pod jego dotkniciem rozsypay si w py, nie wydajc przy tym najlejszego odgosu. Ed odszuka schody. Chwyci balustrad i wspi si na nie. Zapady mu si pod nogami. Przyspieszy kroku. Zostawia za sob wyranie odcinite w betonie lady. Dotar na drugie pitro w chmurze wirujcego pyu. Spojrza w d cichego korytarza. Dostrzeg wicej dryfujcych czsteczek. Nie dochodzi go aden dwik. Wok krlowaa ciemno - fale skbionego mroku. Niepewnie wspi si na trzecie pitro. Naraz przebi na wylot butem jeden ze schodw. Na pen zgrozy chwil zawis nad ziejc pod nim bezdenn przepaci. Nastpnie podj wdrwk, a wreszcie stan pod drzwiami swojego biura: DOUGLAS & BLAKE, BIURO NIERUCHOMOCI. Pogrony w pmroku hol zasnuty by chmurami pyu. Umieszczone pod sufitem wiata migay kaprynie. Uj klamk. Rozpada si pod jego dotkniciem. Upuci j i wbi palce w drzwi. Szklana pyta rozprysna si na kawaki. Przedarszy si przez drzwi, wkroczy do biura. Panna Evans siedziaa przy maszynie do pisania ze spokojnie opartymi na klawiaturze palcami. Nie poruszaa si. Jej wosy, skr i odzie pokrywaa warstwa szaroci. Bya bezbarwna. Ed dotkn jej. Jego palce bez trudu przeszy przez rami kobiety. Cofn si wstrznity. Panna Evans ani drgna. Poszed dalej. Otar si o biurko, ktre natychmiast zmienio si w zbutwia stert pyu. Earl Hendricks sta obok chodziarki z kubkiem w doni. Wyglda jak nieruchomy, szary posg. adnego ruchu. adnego dwiku. Najmniejszych ladw ycia. Cae biuro trwao w nieruchomej martwocie szaroci. Ed ponownie znalaz si na korytarzu. Oszoomiony potrzsn gow. Co to miao znaczy? Czyby traci zmysy? Czyby...?

Dwik. Odwrci si, spogldajc w szar mg. Pospiesznie nadcigaa ku niemu jaka posta. Mczyzna - mczyzna w biaej szacie. Za nim nadchodzili inni. Mczyni w bieli, obwieszeni mas sprztu. Taszczyli jak skomplikowan maszyneri. - Hej - wydusi sabo Ed. Mczyni zamarli z otwartymi ustami. Wybauszyli oczy. - Patrzcie! - Co poszo nie tak! - Jeden wci na chodzie. - Dajcie tu deenergetyzator. - Nie moemy kontynuowa, dopki... Mczyni podeszli do Eda, usiujc zamkn go w swoim krgu. Jeden z nich trzyma dug rur zakoczon czym w rodzaju dyszy. Nadjecha rcznie pchany wzek. Pospiesznie wykrzykiwano instrukcje. Ed otrzsn si z odrtwienia. Owadn nim strach. Wpad w panik. Dziao si co potwornego. Musia uciec. Uprzedzi pozostaych. Odwrci si i rzuci pdem w kierunku schodw. Zapaday mu si pod stopami. Upad w poowie schodw i sturla si w d w kbach pyu. Skoczy na rwne nogi i pogna na parter. Westybul gin pod warstw oparw. Na olep skierowa si ku drzwiom. Za nim pdzili biao odziani mczyni, cignc za sob swj sprzt i krzyczc jeden przez drugiego. Wypad na chodnik. Za jego plecami budynek zatrzs si i przechyli na jedn stron, sypic kaskadami pyu. Podbieg do rogu, mczyni deptali mu po pitach. Wok niego zawirowa obok szaroci. Przeci ulic z wycignitymi przed siebie rkami. Dotar do przeciwlegego krawnika... Soce ponownie wrcio na firmament, oblewajc go ciepym, zocistym blaskiem. Zatrbiy klaksony samochodw. Zmieniy si wiata drogowe. Wok suny tumy kobiet i mczyzn w barwnych wiosennych ubraniach: robicy zakupy, ubrany na niebiesko policjant, obnoni sprzedawcy z walizeczkami. Sklepy, witryny, znaki... haaliwe pojazdy przemykajce ulic... A nad gowami wiecio soce i rozcigaa si znajoma bkitna pachta nieba. Ed przystan, chwytajc oddech. Odwrci si i popatrzy w kierunku, z ktrego przyby. Po drugiej stronie jezdni w nie zmienionej postaci wznosi si jego biurowiec. Solidny i wyrazisty. Masywna sylwetka z betonu, szka i stali. Cofajc si, wpad na zdajcego z przeciwnej strony przechodnia. - Hej - chrzkn mczyzna. - Uwaaj pan.

- Przepraszam. - Ed potrzsn gow, usiujc pozby si nieprzyjemnego wraenia. Z miejsca, gdzie sta, widzia biurowiec w caej jego niezmiennej okazaoci. Jednak minut temu... Moe zwariowa. Przecie widzia, jak budynek obraca si w ruin. Budynek - i ludzie. Rozsypywali si w szare sterty pyu. I gonili go mczyni w bieli. Mczyni w biaych szatach, wykrzykujcy rozkazy i cigncy za sob skomplikowany sprzt. Zwariowa. Nie znajdowa na to innego wytumaczenia. Ostatkiem si odwrci si na picie i powlk chodnikiem, czujc zamt w gowie. Szed na olep i bez celu, zagubiony w labiryncie niepewnoci i przeraenia.

Sprowadzono Urzdnika do najwyszej izby administracyjnej i kazano mu czeka. Nerwowo spacerowa tam i z powrotem, z niepokojem zaamujc rce. Zdj okulary i wytar je drcymi rkami. Chryste. To ci dopiero ambaras. Ale przecie to nie jego wina. Lecz, rzecz jasna, on zbierze cigi. Do niego naleao dopilnowanie, eby Nawoywacze naleycie wywizali si ze swoich zada. A ten ndzny pchlarz w najlepsze wrci do spania - w zwizku z czym on za to odpowie. Otwarto drzwi. - W porzdku - mrukn czyj zaaferowany gos - zmczony i przesycony trosk. Urzdnik zadra i powoli przestpi prg, czu, jak krople potu kapi mu na celuloidowy konierz. Odkadajc ksig, Starzec podnis wzrok. Mierzy Urzdnika spokojnym spojrzeniem tchncych agodnoci bladoniebieskich oczu - ich gboka, wiekowa agodno, sprawia, e drenie Urzdnika si wzmogo. Wyj chustk i otar czoo. - Rozumiem, i nastpia pomyka - mrukn Starzec. - W zwizku z sektorem T137. Miaa co wsplnego z obiektem z ssiedniej okolicy. - Zgadza si - odpar wiszczcym gosem Urzdnik. - Nader niefortunny incydent. - Co si waciwie stao? - Rano wyruszyem zgodnie z instrukcjami. Naturalnie materiaowi zwizanemu z T137 przysugiwao niekwestionowane pierwszestwo. Powiadomiem Nawoywacza na swoim terenie o koniecznoci nadania sygnau o smej pitnacie. - Czy Nawoywacz rozumia powag sytuacji? - Tak, sir. - Urzdnik zawaha si. - Ale... - Ale co? Urzdnik skrca si aonie. - Gdy staem odwrcony plecami, Nawoywacz wpez z powrotem do budy i zasn. Byem

zajty kontrolowaniem zegarka. Powiadomiem go o oznaczonej porze - lecz nie nastpi aden odzew. - Czy powiadomie go dokadnie o smej pitnacie? - Tak, sin Co do sekundy. Ale Nawoywacz spa. Nim przywoaem go do porzdku, zegarek wskazywa sm szesnacie. Nada sygna, lecz zamiast Przyjaciela z Samochodem zjawi si Agent Ubezpieczeniowy. - Urzdnik z niesmakiem wykrzywi twarz. - Przetrzyma nasz obiekt a do wp do dziesitej. W ten sposb zamiast wczenie przyby do pracy, obiekt si spni. Przez chwil Starzec milcza. - Zatem obiekt nie znajdowa si w obrbie T137, kiedy rozpoczto dostosowanie. - Nie. Dotar na miejsce okoo dziesitej. - W samym rodku procesu. - Starzec wsta i spltszy z tyu rce, zacz ponuro chodzi tam i z powrotem, powiewajc dug szat. - Powana sprawa. Podczas dostosowywania sektora naley uwzgldni wszystkie obiekty wsplne z innych sektorw. W przeciwnym razie ich orientacje koliduj z nowymi fazami. Kiedy nasz obiekt trafi do T137, dostosowanie trwao ju od pidziesiciu minut. Obiekt znalaz si na miejscu w najbardziej zdeenergetyzowanym stadium procesu. Przemierza okolic a do momentu, gdy wpad na jedn z ekip. - Zapali go? - Niestety nie. Uciek poza sektor. W poblisk, w peni naenergetyzowan stref. - I... i co? Starzec przystan, na jego pobrudonej twarzy malowa si ponury wyraz. Przesun doni po dugich, biaych wosach. - Nie wiemy. Stracilimy z nim kontakt. Oczywicie wkrtce ponownie go nawiemy. Jednake w chwili obecnej jest poza naszym zasigiem. - Co macie zamiar zrobi? - Naley skontaktowa si z nim i sprowadzi go tutaj. Nie ma innego wyjcia. - Tutaj! - Za pno na jego deenergetyzacj. Nim to nastpi, powiadomi reszt. Oczyszczenie jego umysu jedynie pogmatwaoby spraw. Zwyke metody nie wystarcz. Osobicie musz upora si z tym problemem. - Mam nadziej, e wkrtce go zlokalizujecie - wtrci Urzdnik. - Nie ma obawy. Wszyscy Obserwatorzy postawieni s w stan gotowoci. Obserwatorzy i Nawoywacze. - Spojrzenie Starca rozbyso. - Nawet Urzdnicy, cho nie jestemy skonni na nich polega. Urzdnik spon rumiecem.

- Kiedy to si skoczy, kamie spadnie mi z serca - mrukn.

Ruth zbiega po schodach i wysza z budynku wprost na oblan poudniowym arem ulic. Zapalia papierosa i pospieszya chodnikiem, gboko wdychajc wiosenne powietrze. - Ruth. - Ed stan za jej plecami. - Ed! - Zaskoczona odwrcia si na picie. - Dlaczego nie jeste w...? - Chod. - Ed chwyci j za rami i pocign za sob. - Nie zatrzymujmy si. - Ale co...? - Pniej ci powiem. - Twarz Eda bya blada i ponura. - Chodmy gdzie, gdzie bdziemy mogli spokojnie porozmawia. Na osobnoci. - Miaam zamiar i do Louie na lunch. Tam moemy porozmawia. - Ruth z trudem dotrzymywaa mu kroku. - Co jest? Co si stao? Tak dziwnie wygldasz. Dlaczego nie jeste w pracy? Czy... czyby ci zwolnili? Przeszli przez ulic i wpadli do niewielkiej restauracji. Wszdzie toczyli si ludzie kupujcy lunch. W rogu lokalu Ed znalaz odosobniony stolik. - Tutaj. - Z rozmachem opad na krzeso. - Tu bdzie dobrze. - Kobieta usiada na drugim krzele. Ed zamwi filiank kawy. Ruth wzia saatk i tuczyka w mietanie na grzance, kaw oraz placek brzoskwiniowy. Nachmurzony Ed w milczeniu obserwowa, jak je. - Powiedz mi wreszcie - poprosia Ruth. - Naprawd chcesz wiedzie? - Oczywicie, e tak! - Ruth z niepokojem pooya drobn do na jego rce. - Ostatecznie jestem twoj on. - Dzisiaj co si wydarzyo. Dzi rano. Spniem si do pracy. Zatrzyma mnie cholerny agent ubezpieczeniowy. Spniem si o p godziny. Ruth wstrzymaa oddech. - Douglas ci zwolni. - Nie. - Ed powoli rozdar na kawaki papierow serwetk. Jej strzpy wepchn do na wp oprnionej szklanki z wod. - Martwiem si jak diabli. Wysiadem z autobusu i pobiegem ulic. Zauwayem to, kiedy stanem na krawniku na wprost biura. - Co zauwaye? Ed opowiedzia jej. Ca histori. Od pocztku do koca.

Kiedy skoczy, poblada na twarzy Ruth trzsa si na caym ciele. - Rozumiem - mrukna. - Nic dziwnego, e wyprowadzio ci to z rwnowagi. - Wzia yk chodnej kawy i z brzkiem odstawia filiank. - Co za okropno. Ed z uwag nachyli si w kierunku ony. - Ruth. Czy uwaasz, e zwariowaem? Ruth skrzywia usta. - Nie wiem, co powiedzie. To takie dziwne... - Taa. Dziwne to mao powiedziane. Normalnie rce przechodziy mi przez nich na wylot. Zupenie jakby byli z gliny. Starej, wyschnitej gliny. Kruszyli si na proch. - Ed zapali papierosa z paczki Ruth. - A gdy wyszedem, biurowiec sta jakby nigdy nic. Jak zawsze. - Bae si, e pan Douglas ci wyrzuci, prawda? - Jasne. I do tego czuem si winny. - Oczy Eda zalniy. - Wiem, co sobie mylisz. Spniem si, obawiaem si spojrze mu w oczy. I owadno mn co w rodzaju psychozy obronnej. Ucieczka od rzeczywistoci. - Ze zoci zgasi papierosa. - Ruth, od tamtej pory cay czas wczyem si po miecie. Dwie i p godziny. Jasne, e si boj. Okropnie boj si tam wrci. - Boisz si Douglasa? - Nie! Tych ludzi w bieli. - Ed zadra. - Boe. Oni mnie gonili. Targali za sob te swoje rury i... i cay sprzt. Ruth milczaa. Wreszcie spojrzaa na ma rozjanionym wzrokiem. - Musisz wrci, Ed. - Wrci? Dlaczego? - Aby si przekona. - O czym? - O tym, e wszystko jest w porzdku. - Ruth cisna jego rk. - Naprawd musisz, Ed. Musisz wrci i stawi temu czoo. Aby udowodni sobie, e nie ma si czego obawia. - A po choler mi to! Po tym wszystkim, co widziaem? Suchaj, Ruth. Zajrzaem przez szpar w rozdartej tkaninie rzeczywistoci. Zajrzaem pod podszewk. Pod spd. Zobaczyem, co naprawd si tam kryje. I nie chc wraca. Nie chc ponownie oglda tych ulepionych z kurzu istot. Nigdy wicej. Ruth utkwia w nim badawcze spojrzenie. - Pjd z tob - powiedziaa. - Nie zgadzam si.

- Dla twojego spokoju. eby nie myla, e postradae zmysy. Przekonasz si. - Ruth gwatownie poderwaa si z miejsca i narzucia paszcz. - Dalej, Ed. Pjd z tob. Razem pjdziemy do biura nieruchomoci Douglasa i Blakea. Mog nawet wej z tob do jego gabinetu. Ed wsta powoli, nie spuszczajc wzroku z ony. - Mylisz, e ze strachu przed szefem pado mi na mzg. - Mwi cichym, napitym gosem. - Czy nie tak? Ruth ju przeciskaa si w kierunku kasy. - Chod ju. Sam zobaczysz. Wszystko bdzie po staremu. Bez zmian. - Dobrze - odrzek Ed. Z wolna pody za ni. - Pjdziemy tam i zobaczymy, kto z nas mia racj. Kiedy przechodzili przez ulic, Ruth mocno ciskaa go za rami. Przed nimi wznosia si strzelista sylwetka z betonu, metalu i szka. - Oto i on - oznajmia Ruth. - Widzisz? W rzeczy samej. Imponujcy budynek growa nad ulic, z szybami poyskujcymi we wczesnopopoudniowym blasku soca. Ed i Ruth weszli na krawnik. Ed zesztywnia na caym ciele. Z obaw postawi stop na chodniku... Ale nic si nie stao: wrzawa uliczna rozbrzmiewaa jak przedtem; samochody, spieszcy zewszd ludzie; may gazeciarz. Wok nich unosiy si zapachy i dwiki charakterystyczne dla godzin szczytu w sercu miasta. W grze na bkitnym niebie wiecio soce. - Widzisz? - powtrzya Ruth. - Miaam racj. Wspiwszy si po frontowych schodach, weszli do westybulu. Przy stoisku tytoniowym sprzedawca z zaoonymi rkami oglda mecz. - Witam, panie Fletcher - zawoa do Eda. Jego twarz rozjania si dobrodusznie. - Co to za pani? Czy paska ona o tym wie? Ed zamia si z przymusem. Poszli w kierunku windy. Czekao tam ju czterech lub piciu biznesmenw. Grupka nienagannie ubranych mczyzn w rednim wieku staa niecierpliwie u wejcia do windy. - Hej, Fletcher - rzuci jeden. - Gdzie pan si podziewa przez cay dzie? Douglas drze si jak optany. - Cze, Earl - mrukn Ed. Chwyci Ruth za rami. - Byem troch chory. Nadjechaa winda. Wsiedli i ruszyli do gry. - Ja si masz, Ed - powiedzia windziarz. - Co to za adniutka panienka? Dlaczego jej nie przedstawisz?

Ed umiechn si mechanicznie. - To moja ona. Ed i Ruth wysiedli na trzecim pitrze i pospieszyli w stron oszklonych drzwi biura nieruchomoci Douglasa i Blakea. Ed przystan, oddychajc pytko. - Zaczekaj. - Zwily jzykiem wargi. - Ja... Ruth cierpliwie poczekaa, a Ed otrze chustk szyj i kark. - Ju dobrze? - Tak. - Zrobi krok do przodu i otworzy szklane drzwi. Panna Evans podniosa oczy znad maszyny do pisania, przerywajc prac. - Ed Fletcher! Gdzie ty, na Boga, by? - le si czuem. Witaj, Tom. Tom oderwa wzrok od swojego zajcia. - Cze, Ed. Douglas aknie twojej krwi. Gdzie ty si podziewae? - Wiem, wiem. - Ed ze znueniem zwrci si do Ruth. - Chyba czas, abym wszed w paszcz lwa. Ruth zacisna palce na jego ramieniu. - Nic ci nie bdzie. Ja to wiem. - Posaa mu peen ulgi umiech. - W porzdku? W razie potrzeby daj mi zna. - Pewnie. - Ed musn przelotnie jej usta. - Dziki, kochanie. Wielkie dziki. Nie mam zielonego pojcia, co mnie napado. Ale chyba ju po wszystkim. - Zapomnij o tym. Na razie. - Ruth wysza z biura, drzwi zamkny si za ni. Ed sysza, jak biegnie korytarzem do windy. - Niebrzydka - stwierdzi z uznaniem Jackie. - Tak. - Ed kiwn gow, poprawiajc krawat. Z rezygnacj ruszy w kierunku wewntrznych drzwi. C, nic innego mu nie pozostawao. Ruth miaa racj. Tak czy inaczej, bdzie musia gsto si tumaczy przed szefem. Oczami wyobrani widzia ryczcego Douglasa z purpurow, wykrzywion grymasem wciekoci twarz... Ed stan jak wryty u wejcia do gabinetu. Zamar. Gabinet by... odmieniony. Poczu, jak je mu si wosy na karku. Ogarn go zimny, zapierajcy dech w piersi strach. Gabinet by odmieniony. Powoli obrci gow, obejmujc spojrzeniem biurka, krzesa, segregatory i zdjcia.

Byy to niewielkie zmiany. Bardzo subtelne. Ed przymkn oczy i otworzy je powoli. Oddycha pospiesznie, serce bio mu przyspieszonym rytmem. Wntrze gabinetu ulego zmianie, nie byo cienia wtpliwoci. - Co si stao, Ed? - zapyta Tom. Wszyscy przerwali prac i wlepili w niego zaciekawione spojrzenia. Ed nie odpowiedzia. Wolno wszed do gabinetu. Jak na doni widzia wszystkie zmiany. Poprzestawiane przedmioty. Nic oczywistego - nic, co mgby wskaza palcem. Jednake pomyka nie wchodzia w rachub. Joe Kent powita go niepewnie. - O co chodzi, Ed? Wygldasz, jakby zobaczy ducha. Czy co...? Ed utkwi w nim spojrzenie. I on uleg przeobraeniu. By jaki inny. Na czym polegaa rnica? Jego twarz. Bya nieco bardziej zaokrglona. Zwrci uwag na dese koszuli Joego. Nigdy przedtem nie nosi koszul w niebieskie prki. Ed rzuci okiem na jego biurko. Dostrzeg na nim dokumenty i rozliczenia. Biurko byo zbyt przesunite na prawo. I do tego wiksze. Po prostu inne. Obrazek na cianie. I tu co si nie zgadzao. By zupenie inny. I przedmioty na szafce z kartotekami - dostawiono kilka nowych, niektre usunito. Obejrza si przez rami. Dopiero teraz zauway, e wosy panny Evans zostay inaczej uoone i miay janiejszy odcie. Zerkn na siedzc pod oknem Mary; piowaa paznokcie. Bya wysza, miaa bujniejsze ksztaty. Na biurku przed ni leaa czerwona, dziana torebka. - Czy zawsze... miaa t torebk? - zapyta Ed. Mary uniosa gow. Trzepoczc skromnie dugimi rzsami, niemiao wygadzia spdniczk na ksztatnych udach. - Ale, panie Fletcher. Co pan ma na myli? Ed odwrci si. Wiedzia. Nawet jeli ona nie. Zostaa przetworzona, przeobraona: jej torebka, ubranie, sylwetka; wszystko, co jej dotyczyo. adne z nich nie zdawao sobie z tego sprawy - oprcz niego. Jego myli pdziy w oszalaym tempie. Wszyscy ulegli przemianie. Wszyscy zostali ulepieni na nowo. Zmiany byy subtelne, acz niewtpliwe. Kosz na mieci. By zdecydowanie mniejszy. Story - biae, a nie o barwie koci soniowej. Tapeta miaa inny wzorek. Lampy przenone... Nieskoczony szereg drobnych zmian. Ed zastuka do gabinetu Douglasa. - Wej. Otworzy drzwi. Nathan Douglas niecierpliwie podnis gow.

- Panie Douglas - zacz Ed. Niepewnym krokiem wszed do gabinetu - i osupia. Douglas nie by taki jak zawsze. Rni si cakowicie. To samo dotyczyo jego gabinetu: wykadziny, zason. Biurko byo dbowe, a nie mahoniowe, sam Douglas... By modszy, szczuplejszy. Wosy przybray odcie brzu. Skra stracia intensywn czerwon barw. Twarz si wygadzia. adnych zmarszczek. Zmieniony zarys podbrdka. Oczy zielone, a nie czarne. Niby ten sam Douglas, a jednak inny. Inna wersja! - Co si stao? - rzuci niecierpliwie Douglas. - Ach, to pan, Fletcher. Gdzie pan by dzi rano? Ed pospiesznie wykona w ty zwrot. Zatrzasn drzwi i przebieg przez pokj pracownikw. Zdumieni Tom i panna Evans podnieli gowy. Ed min ich i szarpniciem otworzy na ocie drzwi. - Hej! - krzykn Tom. - Co...? Ed gna ju przez korytarz. Owadn nim paniczny strach. Musia si spieszy. Widzia. Nie zostao wiele czasu. Dotar do windy i dgn palcem przycisk. Ani chwili do stracenia. Rzuci si w kierunku schodw i popdzi na d. Dobieg do drugiego pitra. Jego strach przybra na sile. Wszystko byo kwesti sekund. Sekund! Budka telefoniczna. Ed podbieg do niej i zatrzasn si w rodku. Wepchn w otwr dziesitk i wykrci numer. Musi zadzwoni na policj. Z bijcym sercem przyciska do ucha suchawk. Ostrzec ich. Te zmiany. Kto manipuluje rzeczywistoci. Mia racje. Mczyni w bieli... ich przyrzdy... myszkowali po biurowcu. - Halo! - wrzasn w suchawk Ed. Bez odpowiedzi. adnego sygnau. Absolutnie nic. Potoczy dokoa dzikim wzrokiem. I dotara do niego wiadomo klski. Powoli odwiesi suchawk. Ju nie przebywa na drugim pitrze. Budka wzlatywaa do gry, unoszc go coraz wyej i wyej. Bez szmeru, gadko mijaa poszczeglne pitra. Przemknwszy przez sklepienie budynku, znalaza si w olepiajcym blasku soca. Nabraa prdkoci. Ziemia pozostaa daleko w dole. Ulice i domy z kad chwil staway si coraz mniejsze. Wida byo mae punkciki pdzcych samochodw i ludzi. Od ziemi oddzielaa go obecnie warstwa chmur. Ed przymkn oczy; ze strachu zakrcio mu si w gowie. Kurczowo ciska gak od drzwi. Budka pia si coraz wyej. Odlego od ziemi stale rosa.

Ed rozejrza si gorczkowo. Dokd? Dokd zmierza? Dokd go zabierano? Czeka z palcami zacinitymi na gace drzwi.

Urzdnik krtko skin gow. - Tak, to on. Oto obiekt, o ktry nam chodzi. Ed Fletcher rozejrza si dokoa. Znajdowa si w ogromnej komnacie, ktrej krawdzie giny w cieniu. Stojcy przed nim czowiek z plikiem dokumentw pod pach spoglda na niego znad okularw w stalowej oprawce. By to nerwowy, niewysoki czowieczek o surowym spojrzeniu, ubrany w niebieski serowy garnitur, celuloidowy konierzyk i kamizelk. Z kieszeni wystawa mu zegarek na acuszku. Na nogach mia czarne, lnice buty. A za nim... Stary mczyzna siedzia w milczeniu na ogromnym, nowoczesnym krzele. Utkwi we Fletcherze spokojne spojrzenie agodnych, zmczonych oczu. Fletchera przeszed dreszcz. Nie przeraenia - byo to raczej wibrujce uczucie przemieszanej z lkiem fascynacji. - Gdzie... co to za miejsce? - zapyta sabym gosem. Jeszcze nie doszed do siebie po zawrotnej jedzie w gr. - adnych pyta! - rzuci gniewnie nerwowy czowieczek, postukujc owkiem w ksik. - Jeste tutaj, aby odpowiada na pytania, a nie je zadawa. Starzec poruszy si nieznacznie. Podnis rk. - Sam porozmawiam z obiektem - przemwi niskim gosem, ktrego wibrujce echo przetoczyo si przez komnat. Eda ponownie przejo uczucie fascynacji. - Sam? - Czowieczek cofn si, trzymajc oburcz swoje ksiki i papiery. - Naturalnie. Posa Edowi wrogie spojrzenie. - Ciesz si, e nareszcie go zatrzymano. Tyle zamieszania i kopotu z powodu jednego... Znikn za drzwiami, ktre bezszelestnie zamkny si za nim. Ed i Starzec zostali sami. - Prosz, niech pan sidzie - powiedzia Starzec. Ed znalaz krzeso. Przysiad na nim niezgrabnie. Wyj papierosy, po czym znw je schowa. - Co nie tak? - zapyta Starzec. - Po prostu zaczynam rozumie. - Co takiego? - e umarem. Na ustach Starca pojawi si przelotny umieszek.

- Umar pan? Nie, wcale pan nie umar. Jedynie skada pan... wizyt. To niecodzienne zjawisko, aczkolwiek w tej sytuacji konieczne. - Pochyli si w stron Eda. - Panie Fletcher, zaplta si pan w co. - Owszem - zgodzi si Ed. - Chciabym tylko wiedzie w co. I jak to si stao. - To nie paska wina. Pad pan ofiar urzdniczej pomyki. Zostaa popeniona - nie przez pana. Jednake pana dotyczya. - Jaka znowu pomyka? - Ed ze znueniem potar czoo. - Niechccy wziem w czym udzia. Przejrzaem. Zobaczyem co, czego nie powinienem by oglda. Starzec skin gow. - To prawda. Zobaczy pan co, czego nie powinien; co, czego wiadoma bya garstka obiektw, nie wspominajc o tych, ktrzy widzieli to na wasne oczy. - Obiektw? - To okrelenie formalne. Dajmy temu spokj. Popeniono bd, lecz mamy nadziej go skorygowa. Nadzieja tkwi... - Ci ludzie - przerwa Ed. - Kupki popiou. Poszarzali od stp do gw. Zupenie jakby byli martwi. Zreszt nie tylko oni: schody, ciany, podoga. Pozbawione koloru i ycia. - Tamten sektor zosta chwilowo zdeenergetyzowany. Dziki temu ekipa dostosowawcza moga wkroczy i wprowadzi konieczne zmiany. - Zmiany. - Ed kiwn gow. - Zgadza si. Kiedy potem wrciem, wszystko znw toczyo si normalnym trybem. Ale nie byo takie samo. Ulego cakowitemu przeobraeniu. - Dostosowanie zakoczono do poudnia. Nastpnie ekipa ponownie zenergetyzowaa sektor. - Rozumiem - mrukn Ed. - W chwili rozpoczcia dostosowania powinien by si pan znajdowa w obrbie sektora. Przez pomyk tak si nie stao. Przyby pan za pno - ju w trakcie procesu. Uciek pan, a kiedy znw wrci, byo po wszystkim. Zobaczy pan, cho nie powinien. Mia pan wzi w tym udzia niejako wiadek, lecz jako element procesu. I tak jak pozostali, ulec przeobraeniu. Na czoo Eda Fletchera wystpiy krople potu. Wytar je. Poczu ucisk w odku. Odchrzkn z wysikiem. - Rozumiem - powiedzia ledwo syszalnym gosem. Spyno na przeczucie najgorszego. Miaem zosta zmieniony tak jak tamci. Ale chyba co poszo nie tak. - Istotnie. Nastpia pomyka. W wyniku ktrej obecnie mamy powany problem. Zobaczy pan wszystko. Duo pan wie. I nie jest pan sprzony z nowo powsta konfiguracj. - Rany - mrukn Ed. - Nikomu nie powiem. - Obla si zimnym potem. - Moecie na mnie polega. W moim przypadku obdzie si bez adnych zmian.

- Ju pan komu powiedzia - stwierdzi lodowato Starzec. - Ja? - Ed zamruga. - Komu? - Swojej onie. Ed zadygota. Jego twarz przybraa chorobliwie blady odcie. - Rzeczywicie. Powiedziaem. - Paska ona ju wie. - Starzec z irytacj wykrzywi twarz. - Kobieta. Komu jak komu... - Skd mogem wiedzie. - Ogarnity panik Ed cofn si o krok. - Teraz ju wiem. Moe pan na mnie liczy. Prosz mnie uzna za przeobraonego. Bkitne, wiekowe spojrzenie zdawao si przewierca go na wskro. - I na dodatek mia pan zamiar dzwoni na policj. Chcia pan powiadomi wadze. - Przecie nie wiedziaem, kto stoi za tymi zmianami. - Teraz pan wie. Naley uzupeni naturalny proces - skorygowa tu i wdzie. Wprowadzi pewne poprawki. Jestemy w peni upowanieni do takich zada. Nasza ekipa dostosowawcza wykonuje niezwykle istotne zadania. Ed zdoby si na odwag. - A propos tego konkretnego dostosowania. Douglas. Biuro. Po co to wszystko? Jestem pewien, e kryje si za tym jaki waki cel. Starzec machn rk. Za jego plecami w pmroku rozjarzya si ogromna mapa. Ed wstrzyma oddech. Krawdzie mapy giny w ciemnociach. Ujrza spltan pajczyn szczegowych sekcji, sie kwadratw i poliniowanych obszarw. Na kadym kwadracie widniao oznaczenie. Niektre lniy bkitnym wiatem. wiata zmieniay si nieustannie. - Oto Plansza Sektorw - oznajmi Starzec. Westchn ze zmczeniem. - Koszmarne zajcie. Czasem zastanawiamy si, jak zdoamy dotrwa do kolejnego okresu. Jednak naley to wykona. Dla dobra wszystkich. Dla paskiego rwnie. - A... a zmiana w naszym sektorze? - Paskie biuro zajmuje si nieruchomociami. Stary Douglas by sprytnym jegomociem, lecz ostatnio stan jego zdrowia uleg gwatownemu pogorszeniu. Kondycja fizyczna saba. Za kilka dni Douglas otrzyma ofert zakupu duego, nie zagospodarowanego obszaru lenego w zachodniej Kanadzie. Inwestycja bdzie wymagaa uruchomienia wszystkich jego aktyww. Starszy, mniej ywotny Douglas zawahaby si. Sk w tym, aby tego nie robi. Musi niezwocznie kupi teren i oczyci go. Jedynie modszy czowiek - modszy Douglas - podjby takie ryzyko. Kiedy ju oczyszcz teren, nastpi odkrycie pewnych szcztkw antropologicznych. Zostay ju zoone na miejscu. Douglas wydzierawi swoj ziemi rzdowi kanadyjskiemu do prowadzenia bada naukowych. Odnalezione szcztki wzbudz midzynarodow wrzaw w krgach uczonych.

Uruchomiony zostanie cig wydarze. Z wielu krajw zaczn zjeda si ludzie celem obejrzenia znaleziska. Naukowcy z Czech, Polski i Zwizku Radzieckiego wyrusz w podr. Ci ludzie zetkn si ze sob po raz pierwszy od lat. W wietle ponadnarodowych odkry badania na skal krajow zejd na dalszy plan. Jeden z wiodcych uczonych radzieckich zaprzyjani si z uczonym belgijskim. Przed wyjazdem postanowi ze sob korespondowa naturalnie bez wiedzy swoich rzdw. Krg rozszerzy si. Docz do niego inni naukowcy z obu stron. Coraz wiksza liczba wyksztaconych ludzi zacznie powica uwag sprawom owego midzynarodowego towarzystwa. Badania czysto krajowe zejd jakby na drugi plan. Napicie wojenne nieznacznie si zmniejszy. Ta alteracja jest nieodzowna. A zaley od kupna i oczyszczenia fragmentu kanadyjskiej puszczy. Stary Douglas nie odwayby si na takie przedsiwzicie. Jednake zmieniony Douglas wraz ze swoim przeobraonym, odmodzonym personelem odda sprawie swj cay entuzjazm. Z tego wyniknie cig istotnych wydarze. Wy na nim zyskacie. Moe pan uzna nasze metody za dziwaczne i porednie. Nawet mao zrozumiae. Lecz zapewniam pana, i wiemy, co robimy. - Teraz ju wiem - odrzek Ed. - No wanie. Duo pan wie. O wiele za duo. aden obiekt nie powinien posiada takiej wiedzy. A moe by tak sprowadzi tu ekip dostosowawcz... Oczami wyobrani Ed ujrza nastpujcy obraz: skbione chmury pyu, zszarzali mczyni i kobiety. Zadra. - Prosz posucha - wychrypia. - Zrobi wszystko. Dokadnie wszystko. Tylko mnie nie deenergetyzujcie. - Po twarzy spyny mu krople potu. - Zgoda? Starzec zaduma si. - By moe daoby si znale inne wyjcie... Istnieje pewna moliwo... - Jaka? - zapyta gorliwie Ed. - Jaka? Starzec przemawia wolno i z namysem. - Czy jeli pozwol panu wrci, obiecuje pan nigdy nie porusza tego tematu? Przysignie pan nie zdradza nikomu tego, co pan widzia? Tego, co pan wie? - Pewnie! - wydusi gorczkowo Ed. Przypyw ulgi niemal odebra mu wadz w nogach. Przysigam! - Jeeli chodzi o pask on, nie wolno panu szepn jej ani sowa wicej. Niech trwa w przekonaniu, e by to jedynie chwilowy napad psychozy - forma ucieczki od rzeczywistoci. - Ju tak uwaa. - Wic niech pan nie wyprowadza jej z bdu. Ed mocno zacisn zby. - Dopilnuj, aby nadal mylaa, e byo to zaburzenie umysowe. Nigdy nie dowie si, co

naprawd si zdarzyo. - Jest pan pewien, e nie zdradzi jej pan prawdy? - Tak - odpar z przekonaniem Ed. - Wiem, e tego nie zrobi. - Dobrze. - Starzec powoli skin gow. - Odel pana z powrotem. Ale nikomu ani sowa. W sposb widoczny zwikszy swoje rozmiary. - Prosz pamita: koniec kocw i tak trafi pan do mnie - kadego to czeka - a paski los nie bdzie godny pozazdroszczenia. - Nie powiem jej - zapewni Ed, pocc si obficie. - Obiecuj. Ma pan moje sowo. Dam sobie z Ruth rad. Prosz sobie nie zawraca tym gowy. Ed zawita w domu o zachodzie soca. Zamruga, oszoomiony szybk jazd w d. Przez chwil sta na chodniku, odzyskujc rwnowag i chwytajc oddech. Nastpnie pospiesznie wszed na ciek. Otworzywszy drzwi, znalaz si w zielonym, stiukowym domku. - Ed! - zalana zami Ruth wpada na niego z impetem. Zarzucia mu rce na szyj i mocno si do niego przytulia. - Gdzie ty by, do cholery? - Gdzie byem? - wymamrota Ed. - W biurze, rzecz jasna. Ruth odsuna si od niego jak raona prdem. - Wanie, e nie. Ed odczu lekki powiew niebezpieczestwa. - Ale tak. A gdzie mgbym...? - Okoo trzeciej zadzwoniam do Douglasa. Powiedzia, e wyszede. I to prawie zaraz po tym, jak spuciam ci z oczu. Eddie... Ed poklepa j nerwowo. - Spokojnie, kochanie. - Zacz rozpina paszcz. - Wszystko w porzdku. Rozumiesz? Wszystko gra. Ruth przysiada na porczy tapczanu. Wydmuchaa nos i otara oczy. - Gdyby wiedzia, jak bardzo si martwiam. - Schowaa chustk i splota rce. - Chc wiedzie, gdzie bye. Ogarnity niepewnoci Ed powiesi paszcz w szafie. Podszed do ony i pocaowa j. Miaa lodowato zimne usta. - Wszystko ci opowiem. Ale co ty na to, abymy najpierw co zjedli? Umieram z godu. Ruth spogldaa na niego badawczo. Uniosa si z porczy.

- Przebior si i przygotuj kolacj. Posza do sypialni i cigna buty oraz rajstopy. Ed pody za ni. - Nie chciaem ci martwi - powiedzia ostronie. - Kiedy odesza, uwiadomiem sobie, e miaa racj. - Tak? - Ruth rozpia bluzk i spdnic, po czym powiesia je na wieszaku. - Jeeli chodzi o co? - O mnie. - Z wysikiem zdoby si na szeroki umiech. - O to... o to, co si wydarzyo. Ruth przerzucia przez wieszak swoj halk. Nakadajc opite dinsy, nie spuszczaa z ma badawczego spojrzenia. - Mw dalej. Nadesza pora. Teraz albo nigdy. Ed Fletcher zebra si w sobie i ostronie dobiera sowa. - Uwiadomiem sobie - oznajmi - e caa sprawa bya wytworem mojego umysu. Miaa racj, Ruth. Absolutn racj. Wiem te, co byo przyczyn tego stanu. Ruth obcigna podkoszulek i wepchna go w spodnie. - Mianowicie? - Przepracowanie. - Przepracowanie? - Potrzebuj odpoczynku. Od lat nie byem na wakacjach. Nie potrafi ju skupi si na pracy. Bdz gdzie mylami. - Akcentowa wyrazy, ale serce podeszo mu do garda. - Musz wyjecha. Najlepiej w gry. Poowi okonie. Albo... - Gorczkowo szuka jakiego pomysu. Albo... Ruth podesza do niego zowrogo. - Ed! - powiedziaa ostro. - Spjrz na mnie! - O co chodzi? - zapyta ogarnity panik. - Dlaczego tak na mnie patrzysz? - Gdzie spdzie dzisiejsze popoudnie? Umiech na twarzy Eda zblad. - Przecie mwiem. Poszedem na spacer. Nie powiedziaem ci? Na spacer. Aby wszystko w spokoju przemyle. - Nie kam, Eddie Fletcher! Widz, e kamiesz! - Oczy Ruth wypeniy si wie porcj ez. Oddychaa pospiesznie. - Przyznaj si! Wcale nie bye na spacerze! Ed zajkn si. Obla si potem. Bezradnie stan przy drzwiach.

- O co ci chodzi? Czarne oczy Ruth byszczay z gniewu. - Przesta! Chc wiedzie, gdzie bye! Powiedz! Mam prawo wiedzie. Co si naprawd stao? Ed cofn si w przeraeniu, jego zdecydowanie stopniao niczym wosk. Sytuacja przebiegaa nie po jego myli. - Mwi prawd. Poszedem na... - Mw mi zaraz! - Ostre paznokcie Ruth wpiy si w jego rami. - Chc wiedzie, gdzie bye - i z kim! Ed otworzy usta. Usiowa si umiechn, ale minie twarzy odmwiy mu posuszestwa. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Ju ty dobrze wiesz. Z kim bye? Gdzie poszede? Gadaj! I tak prdzej czy pniej si dowiem. Znikd pomocy. Zosta przyparty do muru - doskonale zdawa sobie z tego spraw. Nie by w stanie utrzyma tego w tajemnicy przed ni. Utkn - i gorczkowo modli si o czas. Gdyby tylko mg odwrci jej uwag. Gdyby cho na chwil skupia si na czym innym. Wtedy mgby wymyli bardziej wiarygodn opowie. Czas - potrzebowa wicej czasu. - Ruth, musisz... Naraz przez dom przetoczyo si echem szczekanie psa. Ruth czujnie uniosa gow. - Przecie to Dobbie. Chyba kto idzie. Zadzwoni dzwonek u drzwi wejciowych. - Zosta tu. Zaraz przyjd. - Ruth wybiega z pokoju. - A niech to diabli. - Otworzya drzwi. - Dobry wieczr! - Do rodka wszed obadowany rnymi przedmiotami mody czowiek z szerokim umiechem na ustach. - Jestem pracownikiem firmy produkujcej odkurzacze Obrzdek Sprztania. Ruth rzucia mu niecierpliwe spojrzenie. - Ale wanie mielimy zasi przy stole. - Ach, to potrwa tylko chwil. - Mody czowiek z oskotem pooy na pododze swj balast. Szybkim ruchem rozwin plakat przedstawiajcy odkurzacz w akcji. - Bdzie pani askawa go potrzyma, podczas gdy ja podcz odkurzacz... Krzta si ochoczo, odczajc telewizor, podczajc odkurzacz i rozstawiajc krzesa.

- Najpierw zademonstruj pani ssawk do zason. - Do wielkiego lnicego kaduba zainstalowa zakoczon dysz rur. - Prosz sobie wygodnie usi, tymczasem ja objani pani dziaanie tych niezwykle prostych urzdze. - Jego rozradowany gos growa nad rykiem odkurzacza. - Prosz zauway...

Ed Fletcher usiad na ku. Zacz szpera po kieszeniach w poszukiwaniu papierosw. Roztrzsiony zapali jednego i osaby z ulgi opar si o cian. Podnis wzrok z wyrazem wdzicznoci na twarzy. - Dziki - powiedzia mikko. - Chyba w kocu nam si uda. Stokrotne dziki.

NIEMOLIWA PLANETA

- Nadal tam stoi - powiedzia nerwowo Norton. - Kapitanie, musi Pan z nim porozmawia. - Czego chce? - Chce biletu. Jest gucha jak pie. Stoi, wytrzeszcza oczy i nie zamierza si ruszy. Normalnie mam ciarki. Kapitan Andrews powoli wsta. - Dobrze. Porozmawiam z ni. Popro j do rodka. - Dzikuj. - Norton wyszed na korytarz. - Kapitan porozmawia z pani. Prosz wej. Na zewntrz kabiny da si sysze ruch. Co bysno metalicznie. Kapitan Andrews odsun swj biurkowy skaner i czeka. - Tutaj. - Norton wrci do kabiny. - Tdy. Bardzo prosz. Za nim podaa stara, zasuszona kobiecina. U jej boku kroczy poyskujcy robot, wysoki mechaniczny opiekun podtrzymujcy j ramieniem. Robot i staruszka powoli przestpili prg. - Oto jej dokumenty. - Z obaw w gosie Norton zoy na biurku arkusz. - Ma trzysta pidziesit lat. Jedna z najstarszych pozostaych przy yciu. Z Rigi II. Andrews niespiesznie przerzuci dokumenty. Kobieta staa w milczeniu na wprost biurka ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Jej wyblake oczy miay kolor bladego bkitu. Jak staroytna porcelana. - Irma Vincent Gordon - mrukn Andrews. Podnis wzrok. - Zgadza si? Kobieta nie odpowiedziaa. - Jest zupenie gucha, sir - powiedzia robot. Andrews odchrzkn i wrci do studiowania dokumentw. Irma Gordon naleaa do pierwszych osadnikw ukadu Rigi. Pochodzenie nieznane. Przypuszczalnie urodzia si na jednej z przemierzajcych przestrze starych jednostek sub-C. Ogarno go dziwne uczucie. Zwida, wta istota. Te wszystkie stulecia, ktre ogldaa na wasne oczy! Zmiany. - Ma zamiar podrowa? - zapyta robota. - Tak, sir. Przyjechaa tutaj, aby kupi bilet. - Czy wytrzyma podr kosmiczn? - Przebya cay szmat drogi z Rigi na Fomalhaut IX. - Dokd chce lecie?

- Na Ziemi, sir - odrzek robot. - Ziemi! - Andrews otworzy usta. Zakl nerwowo. - Co to ma znaczy? - Pragnie si uda na Ziemi, sir. - Widzi pan? - szepn Norton. - Kompletnie zwariowaa. Chwytajc za blat biurka, Andrews zwrci si do kobiety. - Prosz pani, nie moemy pani sprzeda biletu na Ziemi. - Ona pana nie syszy, sir - owiadczy robot. Andrews znalaz skrawek papieru. Napisa duymi literami:

NIE MOEMY PANI SPRZEDA BILETU NA ZIEMI

Podnis kartk do gry. Staruszka przebiega wzrokiem tekst. Skrzywia usta. - Dlaczego nie? - zapytaa wreszcie. Mwia ochrypym i cichym gosem. Jak szeleszczce na wietrze chwasty. Andrews nabazgra odpowied.

TAKIE MIEJSCE NIE ISTNIEJE

Dopisa zawzicie:

MIT - LEGENDA - NIGDY NIE ISTNIAO

Wyblake spojrzenie kobiety zelizgno si z kartki. Zwrcia na Andrewsa pozbawion wyrazu twarz. Mczyzn ogarno nieprzyjemne wraenie. Stojcy obok niego Norton poci si niemiosiernie. - O rany - mrukn Norton. - Zabierzcie j std. Rzuci na nas urok. Andrews zwrci si do robota. - Prosz przemwi jej do rozsdku. Nie ma miejsca o nazwie Ziemia. Dowiedziono tego tysice razy. Taka planeta nigdy nie istniaa. Wszyscy naukowcy s zgodni co do tego, e ludzkie

ycie powstao wraz z... - Podr na Ziemi to jej marzenie - odpar cierpliwie robot. - Ma trzysta pidziesit lat i zaprzestano poddawania jej kuracji podtrzymujcej. Nim umrze, chciaaby odwiedzi Ziemi. - Ale to mit! - eksplodowa Andrews. Bezgonie otwiera i zamyka usta. - Ile? - dopytywaa si starowina. - Ile? - Nie mog! - krzykn Andrews. - Nie ma... - Posiadamy kilo pozytyww - oznajmi robot. Andrews uspokoi si w jednej chwili. - Tysic pozytyww. - Poblad z wraenia. Zacisn szczki, krew odpyna mu z twarzy. - Ile? - powtrzya stara. - Ile? - Czy to wystarczy? - zapyta robot. Andrews przez chwil w milczeniu przeyka lin. Naraz odzyska gos. - Jasne - powiedzia. - Dlaczego by nie? - Kapitanie! - zaoponowa Norton. - Czy pan oszala? Przecie zdaje pan sobie spraw z tego, e Ziemia nie istnieje! Jake, u licha, mielibymy... - Naturalnie, e j zabierzemy. - Andrews zapi bluz drcymi rkami. - Zabierzemy j, dokdkolwiek sobie yczy. Prosz jej to powiedzie. Za tysic pozytyww z przyjemnoci zawioz j na Ziemi. Zgoda? - Oczywicie - rzek robot. - Oszczdzaa na to od wielu dziesitek lat. Niezwocznie wrczy panu ca sum. Maj przy sobie.

- Niech pan posucha - powiedzia Norton. - Moe pan za to dosta dwadziecia lat. Zabior panu uprawnienia, kart i... - Nieche pan si zamknie. - Andrews wykrci numer na tarczy rdukadowego przekanika. Pod nimi huczay i wibroway silniki. Powolny transport dotar do przestrzeni kosmicznej. - Prosz gwn ksinic informacyjn na Centaurze II - powiedzia do mikrofonu. - Nie moe pan tego zrobi nawet za cen tysica pozytyww. Nikt nie moe tego dokona. Prby odnalezienia Ziemi zajy cae lata. Statki zarzdu baday kad nadart przez mole planet w obrbie caego... Bysn ekran. - Centaur II. - Ksinica informacyjna.

Norton chwyci Andrewsa za rami. - Prosz, kapitanie. Nawet za dwa kilo pozytyww... - Potrzebuj nastpujcych informacji - odezwa si do monitora Andrews. - Chodzi o wszystkie fakty dotyczce Ziemi. Legendarnego miejsca narodzin ludzkoci. - Brak jakichkolwiek danych - odpar daleki gos monitora bibliotecznego. - Termin podchodzi pod klasyfikacj zagadnie metaszczegowych. - Czy przetrway jakie nie zweryfikowane, lecz powszechnie dostpne raporty? - Wikszo zwizanych z Ziemi poda zagina podczas konfliktu centauraskorigaskiego z 4-B33a. Przetrway zaledwie fragmenty. Rnorakie opisy Ziemi przedstawiaj j raz jako otoczon piercieniem du planet o trzech ksiycach, innym razem jako ma, gst planet o jednym ksiycu lub jako pierwsz z dziesicioplanetarnego ukadu pooonego wok biaego kara... - Jak brzmi najbardziej rozpowszechniona wersja? - Raport Morrisona z 5-C2 l r dokona analizy cakowitego zbioru etnicznych i subliminalnych opowieci na temat legendarnej Ziemi. Ostateczne podsumowanie wykazao, e pod pojciem Ziemia kryje si niewielka trzecia planeta o jednym ksiycu, wchodzca w skad ukadu dziewiciu planet. Poza tym wrd legend nie znaleziono adnych cech wsplnych. - Rozumiem. Trzecia planeta dziewicioplanetarnego ukadu. Jeden ksiyc. - Andrews przerwa poczenie i ekran zgas. - No i? - zapyta Norton. Andrews zerwa si na nogi. - Ona przypuszczalnie zna kad legend. - Pokaza palcem w kierunku lecych pod nimi kajut pasaerskich. - Wszystko musi si zgadza. - Jak to? Co pan ma zamiar zrobi? Andrews rozwin map ukadu gwiezdnego. Powid palcem po indeksie i wczy skaner. Po chwili urzdzenie wydao odczyt. Porwa wykres i wsun go do kieszeni automatycznego pilota. - Ukad Emfory - mrukn w zamyleniu. - Emfora? Czy tam lecimy? - Wedug wykresu istnieje dziewidziesit ukadw, ktre pokazuj trzeci planet z dziewiciu, o jednym ksiycu. Spord tych dziewidziesiciu, Emfora ley najbliej. Obecnie zmierzamy w jej kierunku. - Nie rozumiem - zaprotestowa Norton. - Emfora to zwyky ukad handlowy. Emfora III nie jest nawet punktem kontrolnym klasy D.

Kapitan Andrews umiechn si przez zacinite zby. - Emfora III ma jeden ksiyc oraz jest trzecia w kolejnoci w ukadzie dziewiciu planet. To nam wystarczy. Czy ktokolwiek dysponuje dokadniejszymi informacjami na temat Ziemi? Zerkn w d. - Czy ona nimi dysponuje? - Rozumiem - odpar z wolna Norton. - Zaczynam pomau pojmowa. Pod nimi zamajaczy obraz Emfory III. Zawieszona wrd chmur niewyrana, czerwona planeta o upraonej i rozoranej powierzchni, obmywanej zakrzepymi pozostaociami dawnych oceanw. W niebo celoway pokruszone, dotknite erozj klify. Paskie rwniny podziurawiono i zdewastowano do cna. Powierzchni na podobiestwo ran znaczyy niezliczone obienia i jamy. Twarz Nortona wykrzywi grymas niechci. - Niech pan na to popatrzy. Czy uchoway si tam jakiekolwiek przejawy ycia? Kapitan Andrews zmarszczy brwi. - Nie zdawaem sobie sprawy, e jest taka wypatroszona. - Raptownie skierowa si ku automatycznemu pilotowi. - Gdzie na dole powinna by baza automatyczna. Sprbuj si z ni skontaktowa. - Baza? Chce pan przez to powiedzie, e to mietnisko jest zamieszkane? - Przez garstk Emforytw. Jaka zdegenerowana kolonia handlowa. - Andrews skonsultowa si z informacj na wykresie. - Niekiedy przelatuj tdy statki handlowe. Od czasu wojny centaurasko-rigaskiej kontakt z tym regionem jest sporadyczny. W korytarzu rozleg si nagy haas. Do kabiny nawigacyjnej wesza pani Gordon w towarzystwie poyskujcego robota. Twarz starej janiaa oywieniem. - Kapitanie! Czy... czy to w dole to Ziemia? Andrews skin gow. - Owszem. Robot podprowadzi pani Gordon do duego monitora. Przez twarz kobiety przebieg grymas, dajc wyraz targajcym ni emocjom. - Trudno mi uwierzy, e to naprawd Ziemia. To wydaje si nieprawdopodobne. Norton rzuci kapitanowi Andrews ostre spojrzenie. - To Ziemia - owiadczy Andrews, unikajc jego wzroku. - Wkrtce powinien pojawi si ksiyc. Stara milczaa. Odwrcia si do monitora plecami. Andrews nawiza kontakt z autobaz i podczy do niej automatycznego pilota. Pod wpywem przycigania wizki promieni z Emfory statek zadygota i zacz opada.

- Ldujemy - powiedzia do kobiety Andrews, dotykajc jej ramienia. - Ona pana nie syszy, sir - rzek robot. Andrews odchrzkn. - C, tak czy inaczej sama widzi. Pod nimi gwatownie wznosia si postrzpiona, zrujnowana powierzchnia Emfory III. Po przejciu przez warstw chmur statek zawis nad bezkresn, nag rwnin. - Co tam si wydarzyo? - zapyta Andrewsa Norton. - Wojna? - Wojna. Miny. Stare dzieje. Te dziury to prawdopodobnie leje po bombach. Podune okopy to lady po dreniu powierzchni. Wyglda na to, i rzeczywicie wyeksploatowano to miejsce cakowicie. Minli poszarpany, nierwny rzd grskich szczytw. Zbliali si do pozostaoci oceanu. Rozlegy obszar ciemnej wody, pokrytej zaskorupia warstw soli i nieczystoci o brzegach gincych w zalegajcych ld pokadach gruzu. - Dlaczego to tak wyglda? - zapytaa znienacka pani Gordon. Na jej twarzy pojawi si cie wtpliwoci. - Dlaczego? - O co pani chodzi? - odrzek Andrews. - Nie rozumiem. - Niepewnie spogldaa w d. - To nie miao tak by. Ziemia jest zielona. Zielona i ywa. Bkitna woda i... - Zawiesia gos. - Dlaczego? Andrews chwyci jaki papier i napisa:

EKSPLOATACJA WYNISZCZYA POWIERZCHNI

Pani Gordon przeczytaa, krzywic usta. Przeszed j dreszcz, wstrzsn jej chudym, wyschym ciaem. - Wyniszczya... - W jej podniesionym gosie zabrzmiaa ostra nuta strachu. - To nie miao tak by! Nie chc! Robot uj jej rami. - Niech lepiej odpocznie. Odprowadz j do kajuty. Prosz da nam zna, kiedy wyldujemy. - Jasne. - Andrews z przymusem kiwn gow, podczas gdy robot odprowadza star od ekranu. Przytrzymaa si barierki, a jej twarz znieksztaciy lk i niepewno. - Co tu jest nie tak! - zawodzia. - Dlaczego to tak wyglda? Dlaczego...

Robot wyprowadzi j z kabiny. Zatrzanicie hydraulicznych drzwi bezpieczestwa gwatownie stumio jej krzyki. Andrews odetchn. - Boe. - Roztrzsionymi rkami zapali papierosa. - Ale ona robi haas. - Jestemy prawie na miejscu - oznajmi lodowato Norton. Kiedy ostronie wyszli na zewntrz, owiay ich zimne podmuchy wiatru. W powietrzu unosi si kwany, zgniy zapach zepsutych jaj. Wiatr sypa im na twarze sl i piasek. Morze znajdowao si w odlegoci kilku mil od nich. Syszeli jego niewyrany szum. Nad ich gowami przeleciao kilka milczcych ptakw, bezgonie trzepoczc skrzydami. - Diabelnie przygnbiajce miejsce - mrukn Andrews. - Tak. Ciekawe, co sobie myli ta pani. Staruszka z pomoc robota zesza po rampie. Niepewnie stawiaa chwiejne kroki, kurczowo ciskajc metalowe rami swojego towarzysza. Jej kruchym ciaem targn lodowaty powiew wiatru. Zachwiaa si, po czym odzyskawszy rwnowag, zesza z rampy i stana na nierwnym gruncie. Norton potrzsn gow. - le wyglda. To powietrze. I wiatr. - Wiem. - Andrews ruszy w kierunku pani Gordon i robota. - Jak ona si czuje? - zapyta. - Niedobrze, sir - odpar robot. - Kapitanie - szepna stara. - Sucham? - Musi pan powiedzie prawd. Czy... czy to naprawd Ziemia? Z napiciem spogldaa na jego wargi. - Przysiga pan? Przysiga? - Piskliwie uniosa gos. - Ziemia! - rzuci ze zoci Andrews. - Przecie ju pani mwiem. Oczywicie, e to Ziemia. - To nie wyglda jak Ziemia. - Ogarnita panik pani Gordon czekaa na odpowied. - To nie wyglda jak Ziemia, kapitanie. Czy to rzeczywicie ona? - Tak! Przeniosa wzrok na ocean. Jej zmczona twarz przybraa osobliwy wyraz, oczy wypeniy si nag tsknot.

- Czy to woda? Chc zobaczy. Andrews zwrci si do Nortona. - Prosz wyprowadzi szalup. I zabra pani Gordon, dokd zechce. Norton cofn si gniewnie. - Ja? - To rozkaz. - Dobrze. - Norton z ociganiem powrci na statek. Andrews ponuro zapali papierosa i czeka. Wkrtce ze statku wysuna si szalupa i osiada nieopodal na piasku. - Moesz pokaza jej, co chce - powiedzia Andrews do robota. - Norton z wami popynie. - Dzikuj, sir - odpar robot. - Bdzie wdziczna. Przez cae ycie marzya o wizycie na Ziemi. Pamita, jak opowiada o niej jej dziadek. Wierzy, e przyby z Ziemi, wiele, wiele lat temu. Jest bardzo stara. Jest ostatnim yjcym czonkiem swojej rodziny. - Ale Ziemia to tylko... - Andrews w por ugryz si w jzyk. - To znaczy... - Tak, sir. Ale ona jest bardzo stara. I czekaa przez tyle lat. - Robot odwrci si do kobiety i delikatnie podprowadzi j w kierunku szalupy. Andrews przyglda si im, marszczc brwi i trc podbrdek. - W porzdku - dobieg z szalupy gos Nortona. Otworzy waz i robot ostronie wprowadzi kobiet do rodka. Waz zamkn si za nimi. Chwil potem szalupa suna po sonym podou w stron nie zachcajcego swym widokiem oceanu.

Norton i kapitan Andrews niespokojnie przemierzali wybrzee. Niebo ciemniao. Wiatr chosta ich sonymi kroplami wody. Botnista rwnina cuchna w gstniejcym mroku. W oddali widniaa niewyrana linia pogronych w ciszy wzgrz. - Prosz mwi dalej - ponagli Andrews. - Co si pniej stao? - To ju wszystko. Wysiada z szalupy. Razem z tym swoim robotem. Ja zostaem w rodku. Stali, wpatrujc si w ocean. Po jakim czasie stara odesaa robota do szalupy. - Po co? - Nie wiem. Pewnie chciaa zosta sama. Staa tak przez chwil. Na brzegu. Patrzc w wod. Wiatr si nasili. Naraz niespodziewanie upada. Upada na ziemi, wprost na ten sony piach. - I co potem? - Nim zdyem oprzytomnie, robot wyskoczy na zewntrz i podbieg do niej. Wzi j na

rce. Posta chwil, a nastpnie ruszy w kierunku wody. Wybiegem z szalupy, zaczem co krzycze. Wszed do wody i znikn. Zapad si w boto. Bez ladu. - Norton zadra. - Razem z jej ciaem. Andrews ze zoci wyrzuci papierosa. Rozarzony niedopaek potoczy si po ziemi. - Co jeszcze? - Nic. To trwao zaledwie chwil. Staa tam, wpatrzona w wod. Ni std, ni zowd zadraa - jak uscha ga. Zupenie jakby naraz opuciy j wszystkie siy. A robot wypad z szalupy i znalaz si w wodzie, nim zdoaem zorientowa si, o co chodzi. Niebo byo prawie zupenie ciemne. Potne oboki przysaniay janiejce nikym blaskiem gwiazdy. Oboki trujcych nocnych oparw i czsteczek nieczystoci. Horyzont przecio stado ogromnych, milczcych ptakw. Zza poszarpanych wzgrz wyjrza ksiyc. Naga kula o chorobliwej barwie jasnej ci. Niczym stary pergamin. - Wracajmy na statek - powiedzia Andrews. - Nie podoba mi si to miejsce. - Nie potrafi stwierdzi, co si wydarzyo. Ta stara. - Norton potrzsn gow. - Wiatr. Radioaktywne toksyny. Sprawdzaem na Centaurze II. Wojna spustoszya cay ukad. Zostawia planet w stanie kompletnej ruiny. - A wic nie bdziemy musieli... - Nie. Nie my za to odpowiemy. - Przez jaki czas szli w milczeniu. - Niczego nie bdziemy musieli wyjania. Wszystko jest jasne. Ktokolwiek by tu si zjawi, a zwaszcza starsza osoba... - Nikt by tutaj nie przylecia - przerwa mu gorzko Norton. - A ju w szczeglnoci starsza osoba. Andrews zby to milczeniem. Maszerowa ze spuszczon gow i rkami wcinitymi w kieszenie. Norton bez sowa szed o krok za nim. Nad nimi jedyny ksiyc nabra wyrazistoci, wysunwszy si ponad warstw oparw na fragment czystego nieba. - A tak w ogle - zza plecw Andrewsa dobieg chodny, daleki gos Nortona. - To nasza ostatnia wsplna wyprawa. Jeszcze na statku wypeniem formularz z prob o przeniesienie. - Ach tak. - Pomylaem, e pana uprzedz. Co si tyczy mojego udziau z tysica pozytyww, moe go pan sobie zatrzyma. Andrews poczerwienia i przyspieszy kroku, pozostawiajc Nortona w tyle. mier kobiety wytrcia go z rwnowagi. Zapali kolejnego papierosa, po czym odrzuci go gniewnie. A niech to jasny szlag - przecie to nie on zawini. Bya stara. Trzysta pidziesit lat. Zgrzybiaa i gucha. Wyblaky li, niesiony wiatrem. Zatrutym wiatrem nieustannie smagajcym zmasakrowan twarz planety.

Zmasakrowan twarz. Sony piasek i sterty gruzu. Poszarpana linia wzgrz. I ta cisza. Wieczna cisza. Mcona jedynie szumem wiatru i chlupotem zgstniaej wody. I pospne ptaki nad gow. Co zalnio. Co u jego stp, w sonym piasku. Odbijajc chorobliw blado ksiyca. Andrews schyli si i na olep pomaca rk dokoa. Jego palce zacisny si na twardym przedmiocie. Podnis niewielki krek i obejrza go. - Dziwne - powiedzia. Przypomnia sobie o nim dopiero wwczas, gdy znaleli si w kosmosie i sunli z powrotem na Fomalhaut. Wsta zza tablicy rozdzielczej i przeszuka kieszenie. Krek by cienki i wytarty. I niezwykle stary. Andrews tar i plu na niego, a sta si na tyle czysty, by mc odczyta inskrypcj. Blady zarys - nic wicej. Obraca przedmiot na wszystkie strony. eton? Uszczelka? Moneta? Z tyu widniao kilka pozbawionych znaczenia liter. Jaki staroytny, zapomniany alfabet. Podnis krek do wiata, by odrni poszczeglne litery. ET PLURIBUS UNUM Wzruszy ramionami, wrzuci staroytny kawaek metalu do stojcego obok kosza na mieci i skierowa myli ku wykresom gwiazd i zbliajcemu si domowi...

IMPOSTOR

Niedugo wezm sobie troch wolnego - oznajmi Spence Olham podczas pierwszego dania. Popatrzy na on. - Chyba zasuyem na odpoczynek. Dziesi lat to kawa czasu. - A co z Projektem? - I beze mnie wygraj wojn. Tak naprawd, to tej naszej glinianej kuli nic nie grozi. Olham usiad przy stole i zapali papierosa. - Media znieksztacaj faktyczne dane, chcc wzbudzi przekonanie, e kosmici siedz nam na gowie. Wiesz, co chciabym zrobi w czasie urlopu? Chciabym pojecha na biwak w gry, za miasto, tam gdzie wtedy. Pamitasz? Zatruem si, a ty omal nie nastpia na wa. - Do puszczy Sutton? - Mary przystpia do uprztania naczy. - Spona kilka tygodni temu. Mylaam, e wiesz. W wyniku jakiej tam eksplozji. Olham zmarkotnia. - Nie trudz si nawet, aby ustali przyczyn? - Wykrzywi usta. - Nic ju nikogo nie obchodzi. Potrafi myle jedynie o wojnie. - Zacisn zby, widzc oczami wyobrani kosmitw, wojn oraz statki igowe. - Moe wymylimy co innego? Olham skin gow. Oczywicie miaa racj. Ciemne, niedue statki z Alfy Centauri bez trudu ominy ziemskie krowniki, pozostawiajc je niczym bezradne wie. Walki toczyy si jednokierunkowo, przez ca drog powrotn na Terr. Dopki laboratoria Westinghousea nie zaprezentoway kul ochronnych. Ulokowane wok gwnych ziemskich miast i wreszcie wok samej planety, kule stanowiy pierwszy sposb obrony z prawdziwego zdarzenia i pierwsz sensown odpowied udzielon kosmitom, jakim to mianem okrelay ich media. Jednak wygrana stanowia odrbn kwesti. Kada pracownia, kady zesp harowa dzie i noc, bez koca dc do wynalezienia broni majcej zapewni definitywne zwycistwo w walce. Na przykad jego zesp. Od witu do zmierzchu, rok po roku. Olham wsta, gaszc papierosa. - Jak miecz Damoklesa, cigle wisi nam nad gow. Mczy mnie to. Pragn jedynie dugiego wypoczynku. Ale pewnie kady czuje to samo. Wyj z szafy kurtk i wyszed na ganek. Niebawem powinien zjawi si transport; may szybki pancernik, ktry zawiezie go do pracy. - Mam nadziej, e Nelson przyjedzie na czas. - Spojrza na zegarek. - Dochodzi sidma. - Jedzie - powiedziaa Mary, spogldajc midzy rzdy domw. Soce wyaniao si zza dachw, rzucajc na oowiane pyty wietliste refleksy. W okolicy panowa spokj; w obejciach krztaa si jedynie garstka ludzi. - Do zobaczenia. Sprbuj nie pracowa ponad wasn zmian,

Spence. Olham otworzy drzwi samochodu i wlizgn si do rodka, z westchnieniem opad na siedzisko. Obok Nelsona w samochodzie znajdowa si starszy mczyzna. - No i? - zapyta Olham. - Jakie interesujce wieci? - Normalka - odpar Nelson. - Uderzyo kilka statkw pozaprzestrzennych, ze wzgldw strategicznych porzucono kolejn asteroid. - Doprowadzenie Projektu do koca przyniesie wreszcie jaki konkretny rezultat. Moe to tylko propaganda siana przez media, ale w cigu ostatniego miesica naprawd poczuem si zmczony. Wszystko zdaje si tak ponure, pozbawione ycia i monotonne. - Sdzi pan, e wojna toczy si na prno? - zapyta znienacka starszy mczyzna. - Pan sam jest jej integraln czci. - To major Peters - wtrci Nelson. Olham i Peters ucisnli donie. Olham przyjrza si starszemu mczynie. - Co sprowadza pana tak wczenie? - zapyta. - Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widzia pana w zespole. - Nie, nie nale do zespou - odpar Peters - ale co nieco znam si na waszej pracy. Moja polega na czym zupenie innym. Wymieni pospieszne spojrzenie z Nelsonem. Olham dostrzeg to i zmarszczy brwi. Pancernik nabiera prdkoci, pdzc przez jaow, pozbawion ycia okolic w kierunku dalekiego obrzea siedziby zespou. - Czym pan si zajmuje? - zapyta Olham. - Czy moe nie wolno panu o tym mwi? - Pracuj dla rzdu - odrzek Peters. - Dla FAB-u, wydziau bezpieczestwa. - Ach tak? - Olham unis brew. - Czyby w tym rejonie doszo do infiltracji ze strony przeciwnika? - Tak naprawd, to przybyem tu, aby zobaczy si z panem, panie Olham. Jego odpowied zbia Olhama z tropu. Rozway j, ale nie by w stanie wycign adnych wnioskw. - Ze mn? Dlaczego? - Przybyem tu, aby aresztowa pana jako szpiega. Wanie to sprowadzio mnie tak wczenie. apa go, Nelson! Olham poczu pod ebrami ucisk pistoletu. Poblady na twarzy Nelson trzs si cay od hamowanych emocji. Gwatownie apa i wydycha powietrze. - Czy teraz powinnimy go zabi? - wyszepta do Petersa. - Chyba tak. Nie ma na co czeka. Olham spoglda w twarz przyjacielowi. Bezgonie poruszy ustami. Obaj mczyni

patrzyli na niego nieruchomym wzrokiem z przeraeniem wypisanym na staych obliczach. Olham poczu zawrt gowy. - Nie rozumiem - mrukn. Naraz pojazd oderwa si od ziemi i poszybowa ku przestrzeni kosmicznej. Pozostawiona w dole siedziba zespou z kad chwil malaa coraz bardziej, a wreszcie znika. Olham zacisn usta. - Moemy chwil poczeka - rzek Peters. - Chciabym najpierw zada mu kilka pyta. Olham spoglda przed siebie otpiaym wzrokiem. - Aresztowalimy go - rzuci w stron widekranu Peters. Na monitorze pojawio si oblicze dowdcy wydziau bezpieczestwa. - Wszystkim kamie powinien spa z serca. - Jakie komplikacje? - adnych. Wsiad do samochodu, niczego nie podejrzewajc. Najwyraniej nie uzna mojej obecnoci za niecodzienne zjawisko. - Gdzie teraz jestecie? - W drodze na zewntrz, tu pod powierzchni kuli ochronnej. Poruszamy si z maksymaln prdkoci. Moe pan przyj, e punkt krytyczny mamy ju za sob. Ciesz si, e silniki startowe podziaay bez zarzutu. Gdyby w owej chwili miay miejsce jakiekolwiek przeszkody... - Niech no rzuc na niego okiem - powiedzia dowdca wydziau bezpieczestwa. Popatrzy na siedzcego nieruchomo, zapatrzonego przed siebie Olhama. Olham milcza. Wreszcie dowdca skin na Petersa. - Dobrze. Wystarczy. - Jego twarz przeci nieznaczny wyraz obrzydzenia. Zobaczyem ju to, co chciaem. Uczynilicie co, co zostanie zapamitane na dugo. Szykuj o was jak wzmiank pochwaln. - Ale nie trzeba - zaoponowa Peters. - Czy nadal istnieje niebezpieczestwo? Jakie jest prawdopodobiestwo, e... - Niewielkie. O ile mi wiadomo, konieczne jest zastosowanie kodu werbalnego. Tak czy inaczej, musimy zaryzykowa. - Powiadomi baz ksiycow o waszym przybyciu. - Nie. - Peters potrzsn gow. - Wylduj poza baz. Nie chciabym jej naraa. - Jak pan chce. - Dowdca ponownie spojrza na Olhama i jego spojrzenie rozbyso. Nastpnie obraz rozpyn si i monitor zgas. Olham przenis wzrok na okno. Pojazd przekroczy ju ochronn barier kuli, cay czas zwikszajc szybko. Peters spieszy si; huczce pod podog silniki pracoway na maksymalnych obrotach. Ich szaleczy popiech wynika ze strachu przed nim. Siedzcy obok niego Nelson poruszy si niepewnie.

- Myl, e nie powinnimy z tym zwleka - powiedzia. - Dabym wszystko, aby raz na zawsze z tym skoczy. - Tylko spokojnie - rzek Peters. - Chc, eby pan przez jaki czas poprowadzi statek, abym mg zada mu kilka pyta. Usiad obok Olhama i popatrzy mu prosto w twarz. Podnisszy rk, ostronie dotkn jego ramienia, a potem policzka. Olham zby to milczeniem. Gdybym mg powiadomi Mary, ponownie przemkno mu przez gow. Gdybym znalaz sposb, aby da jej zna. Rozejrza si po statku. Tylko jak? Widekran? Uzbrojony w pistolet Nelson siedzia przed panelem sterowniczym. Nie mg wykona adnego ruchu. By w puapce. Ale dlaczego? - Suchaj - rzuci Peters. - Chc zada ci kilka pyta. Wiesz, dokd lecimy. Podamy w stron Ksiyca. W cigu najbliszej godziny wyldujemy na jego nie zasiedlonej czci. Zaraz po tym przekaemy ci grupie oczekujcych tam ludzi. Twoje ciao zostanie niezwocznie zniszczone. Rozumiesz? - Popatrzy na zegarek. - Po upywie dwch godzin twoje szcztki zostan rozrzucone w terenie. Przestaniesz istnie. Olham wyrwa si z otpienia. - Czy nie mgby pan mi powiedzie... - Ale mgbym. - Peters kiwn gow. - Dwa dni temu otrzymalimy raport, e statek z pozaprzestrzeni przedar si przez kul ochronn. Na statku znajdowa si humanoid. Jego zadanie polegao na tym, aby zniszczy wyznaczon istot ludzk i zaj jej miejsce. Peters obrzuci Olhama spokojnym spojrzeniem. - Wewntrz robota umieszczono Bomb-U. Nasz agent nie wiedzia, co miao spowodowa jej detonacj, ale przypuszcza, e moe to by jaka komenda, wypowiedziane w ustalonym szyku wyrazy. Robot mia y yciem zabitego przez siebie czowieka, wykonywa jego zajcia, wypenia obowizki, spotyka si ze znajomymi. Zosta skonstruowany na podobiestwo tego czowieka. Nikt nie dopatrzyby si rnicy. Twarz Olhama zbielaa jak kreda. - Czowiekiem, ktrego posta przybra w robot, by Spence Olham, wysokiej rangi oficer, czonek jednego z zespow badawczych. Z uwagi na to, e Projekt zblia si do punktu kulminacyjnego, obecno ywej bomby w samym jego orodku... Olham utkwi spojrzenie w swoich doniach. - Przecie to ja jestem Omamem! - Jak tylko robot zlokalizowa i zabi Olhama, przejcie jego roli nie stanowio adnego problemu. Robot wydosta si ze statku prawdopodobnie osiem dni temu. Zamiana moga nastpi podczas weekendu, kiedy Olham uda si na krtki spacer na wzgrza.

- Przecie to ja jestem Olhamem. - Zwrci si do siedzcego za sterem Nelsona. - Nie poznajesz mnie? Znamy si od dwudziestu lat. Nie pamitasz, jak razem chodzilimy do liceum? Wsta. - Studiowalimy na jednym uniwersytecie. Dzielilimy pokj. - Zrobi krok w kierunku Nelsona. - Nie zbliaj si! - warkn Nelson. - Posuchaj. Pamitasz, jak bylimy na drugim roku? Pamitasz t dziewczyn? Jak ona miaa na imi... - Potar czoo. - Ta ciemnowosa. Poznalimy j u Teda. - Przesta! - Nelson obkaczo pomacha pistoletem. - Nie mam zamiaru duej tego sucha. Zabie go! Ty... maszyno. Olham popatrzy na Nelsona. - Mylisz si. Nie wiem, co si stao, ale ten robot do mnie nie dotar. Co musiao pj nie tak. Moe statek si rozbi. - Zwrci si do Petersa. - To ja jestem Olhamem. Wiem o tym. Zamiana nie nastpia. Jestem taki sam jak zawsze. Dotkn si rkami i przesun nimi wzdu ciaa. - Musi istnie jaki sposb, aby to udowodni. Zabierzcie mnie z powrotem na Ziemi. Przewietlenie rentgenowskie, badanie neurologiczne, cokolwiek w tym rodzaju powinno was przekona. Albo te znajdziemy rozbity statek. Ani Peters, ani Nelson nie odezwali si sowem. - To ja jestem Olhamem - powtrzy. - Wiem, e tak. Lecz nie potrafi tego udowodni. - Robot - przemwi Peters - nie zdaje sobie sprawy z tego, e nie jest prawdziwym Spenceem Olhamem. Sta si nim zarwno ciaem, jak i umysem. Zainstalowano mu sztuczny ukad pamiciowy, faszywe wspomnienia. Wyglda dokadnie tak samo, ma jego wspomnienia, myli i zainteresowania, wykonuje jego prac. Jedyna rnica polega na tym, e w jego wntrzu tkwi Bomba-U, gotowa eksplodowa wraz z wypowiedzeniem ustalonego kodu. - Peters odsun si nieznacznie. - Oto jedyna rnica. Dlatego wanie zabieramy ci na Ksiyc. Rozo ci na czci i usun bomb. By moe wwczas wybuchnie, ale tam nie bdzie to miao istotnego znaczenia. Olham powoli opad na siedzenie. - Wkrtce dotrzemy na miejsce - oznajmi Nelson. Rozmyla gorczkowo, podczas gdy pojazd z wolna opada. Pod nimi rozcigaa si porowata powierzchnia Ksiyca, bezkresna pachta ruiny. Co mg zrobi? Gdzie szuka ocalenia? - Przygotuj si - powiedzia Peters. Za kilka minut bdzie martwy. Dostrzeg pooony w dole maleki punkt, pewnie budynek. W budynku znajdowali si ludzie, niszczycielska zaoga gotowa rozedrze go na strzpy. Zdziwi si, kiedy nie znajd bomby; poznaj prawd, ale wtedy bdzie ju za pno.

Olham rozejrza si po ciasnej kabinie. Nelson w dalszym cigu ciska pistolet. Znikd ratunku. Gdyby mg skontaktowa si z lekarzem, przeprowadzi badanie - oto jedyne wyjcie. Mary mogaby mu pomc. Myli szaleczo gnay mu przez gow. Zostao zaledwie kilka minut. Gdyby zdoa jako nawiza z ni kontakt, w jaki sposb da jej zna. - Ostronie - rzek Peters. Statek powoli opad i podskoczy na nierwnym gruncie. Zalega cisza. - Wysuchajcie mnie - rzuci ostro Olham. - Potrafi udowodni, e jestem Spenceem Olhamem. Sprowadcie lekarza. Wezwijcie go tutaj... - Oto i nasz oddzia - pokaza Nelson. - Nadchodz. - Nerwowo zerkn na Olhama. - Mam nadziej, e nic si nie wydarzy. - Znikniemy, nim doprowadz robot do koca - owiadczy Peters. - Za chwil ju nas tu nie bdzie. - Zaoy kombinezon cinieniowy. Gdy skoczy, odebra pistolet Nelsonowi. Popilnuj go przez chwil. Nelson w popiechu niezgrabnie wkada kombinezon. - Co z nim? - Wskaza na Olhama. - Czy jemu rwnie bdzie on potrzebny? - Skd. - Peters potrzsn gow. - Roboty przypuszczalnie nie potrzebuj tlenu. Grupa mczyzn prawie dotara do statku. Przystanli w oczekiwaniu. Peters da im znak rk. - Chodcie! - Kiwn na nich i mczyni zbliyli si ostronie; sztywne, groteskowe postacie w nadmuchanych skafandrach. - Otwarcie drzwi - powiedzia Olham - oznacza moj mier. To morderstwo. - Niech pan otwiera - rzuci Nelson. Sign rk do klamki. Olham nie spuszcza z niego wzroku. Obserwowa, jak do mczyzny zaciska si na metalowym uchwycie. Za chwil drzwi otworz si i powietrze z wntrza pojazdu wydostanie si na zewntrz. Umrze, a oni uwiadomi sobie pomyk. Moe kiedy, kiedy wojna dobiegnie koca, ludzie zaprzestan podobnych dziaa, popychania czowieka do mierci z uwagi na wasny strach. Wszystkich ogarno przeraenie i kady gotw by powici los jednostki z powodu oglnej paniki. Zabijano go, gdy nie mieli sposobu, aby upewni si co do jego winy. Zabrako na to czasu. Patrzy na Nelsona. Nelson by jego przyjacielem od lat. Chodzili razem do szkoy. By wiadkiem na jego lubie. A teraz chcia go zabi. Ale nie wynikao to z nikczemnoci; wina nie leaa po jego stronie. Przyczyna tkwia w czasach, w ktrych przyszo im y. Moe podczas zarazy wszystko odbywao si podobnie. Kiedy na kim wykryto skaz, umiercano go bez chwili wahania, opierajc si na czczych domysach, nie szukajc dowodw. W trudnych czasach nie istniao inne rozwizanie. Nie mia im tego za ze. Niemniej jednak musia przey. Jego ycie byo zbyt cenne, aby je

powici. Olham zastanowi si pospiesznie. C mg zrobi? Czy istniao jakiekolwiek wyjcie? Rozejrza si. - Otwieram - rzek Nelson. - Macie racj - odezwa si Olham. Zaskoczy go dwik jego wasnego gosu. Pobrzmiewaa w nim silna nuta desperacji. - Nie potrzebuj powietrza. Otwrzcie drzwi. Zamarli, spogldajc na niego z mieszanin zdumienia i ciekawoci. - Prosz. Otwrzcie je. To nie sprawi adnej rnicy. - Rka Olhama znikna w zanadrzu kurtki. - Ciekawe, jak daleko zdoacie odbiec. - Odbiec? - Zostao wam pitnacie sekund ycia. - Zacisn ukryte pod kurtk, zdrtwiae nagle palce. Odpry si z lekkim umiechem. - Co do kodu odbezpieczajcego, nie mielicie racji. Zostao czternacie sekund. Zza hemw wyzieray na niego dwie osupiae twarze. Naraz obaj mczyni rzucili si do wyjcia i otworzyli drzwi. Powietrze z gwizdem wydostao si na zewntrz, ginc w prni. Peters i Nelson wypadli ze statku. Olham rzuci si za nimi. Chwyci za klamk i zatrzasn drzwi. Automatyczny system cinieniowy z turkotem uzupenia niedobr powietrza. Olham spazmatycznie wypuci wstrzymywane powietrze. Jeszcze jedna chwila... Widoczni za oknem dwaj mczyni doczyli do grupy, ktra rozproszya si we wszystkich kierunkach. Jeden za drugim rzucali si na ziemi. Olham zasiad za sterem. Ustawi wskaniki. Kiedy statek eglowa w gr, mczyni gramolili si na nogi i spogldali za nim z otwartymi ustami. - Przepraszam - mrukn Olham - ale musz wrci na Ziemi. Poprowadzi statek w kierunku, z ktrego przyby.

Zapada noc. Wok statku cykay wierszcze, mcc lodowat harmoni ciemnoci. Olham pochyli si nad widekranem. Na monitorze stopniowo uformowa si obraz; poczenie zostao nawizane bez przeszkd. Odetchn z ulg. - Mary - powiedzia. Kobieta utkwia w nim wzrok. Raptownie chwycia oddech. - Spence! Gdzie ty jeste? Co si stao? - Nie mog ci powiedzie. Posuchaj, nie mam chwili do stracenia. W kadej chwili mog przerwa t rozmow. Wejd na teren siedziby zespou i znajd doktora Chamberlaina. Jeli go tam nie ma, poszukaj jakiegokolwiek innego lekarza. Przyprowad go do domu i zatrzymaj tam. Niech przyniesie sprzt, aparat rentgenowski, fluoroskop, wszystko.

- Ale... - Rb, co mwi. Pospiesz si. Niech za godzin ma wszystko przygotowane. - Olham zbliy si do monitora. - Czy wszystko w porzdku? Jeste sama? - Sama? - Czy kto jest tam z tob? Czy Nelson... albo kto inny kontaktowa si z tob? - Nie. Spence, ja nic nie rozumiem. - Dobrze. Do zobaczenia za godzin w domu. I nikomu ani sowa. Wymyl dla Chamberlaina jakikolwiek pretekst. Powiedz, e jeste bardzo chora. Przerwa poczenie i spojrza na zegarek. Chwil pniej opuci statek i wtopi si w ciemno. Mia do przebycia ca mil. Ruszy przed siebie. W oknie widniao wiato lampki przy biurku. Obserwowa je, przyklknwszy pod potem. Ciszy nie zakca najlejszy odgos; wok panowa cakowity bezruch. Podnis zegarek i przy wietle gwiazd sprawdzi czas. Godzina prawie ju upyna. Ulic nadjecha pancernik, ale si nie zatrzyma. Olham zerkn w stron domu. Lekarz pewnie ju przyby. Powinien wraz z Mary czeka w rodku. Naraz uderzya go pewna myl. Czy Mary moga wyj z domu? Moe tamci podsuchali ich rozmow. A jeli pakowa si prosto w puapk. Ale c innego mia zrobi? Ze zdjciami i sprawozdaniem lekarskim mia szans dostarczy dowodw. Gdyby zosta zbadany, gdyby y do dugo, by umoliwi im obejrzenie go... Wwczas okazaby dowody. Przypuszczalnie byo to jedyne wyjcie. Jego jedyna nadzieja znajdowaa si we wntrzu domu. Doktor Chamberlain by szanowanym czowiekiem. Wszed w skad zespou pracujcego nad Projektem. On bdzie wiedzia, jego sowo odegra tutaj decydujc rol. Faktami przezwyciy ich histeri i szalestwo. Szalestwo - oto waciwe okrelenie. Gdyby tylko dali sobie troch czasu, dziaali metodycznie i z rozmysem. Ale nie, oni nie mogli czeka. Musia umrze, i to natychmiast, bez dowodu, bez adnego procesu czy badania. Najprostszy test wykazaby prawd, lecz im zabrako czasu nawet na to. Doszcztnie pochona ich myl o niebezpieczestwie. To ona zepchna wszystko inne na dalszy plan. Wsta i ruszy w stron domu. Dotar na ganek. Przy drzwiach przystan, nasuchujc. Cisza. W domu panowa absolutny spokj. Podejrzany spokj. Olham bez ruchu sta na ganku. Obecnym w rodku osobom zaleao na zachowaniu ciszy. Dlaczego? Dom by may; doktor Chamberlain i Mary powinni si znajdowa tu za drzwiami. A jednak nie dochodzi go aden dwik, szmer gosw, nic. Popatrzy na drzwi. Otwiera je tysice razy, kadego ranka i wieczoru.

Chwyci za klamk. Nastpnie, ni std, ni zowd wycign rk i zadzwoni. Z tyu domu zabrzmia odlegy dwik. Olham umiechn si. Usysza odgos krokw. Mary otworzya drzwi. Jak tylko jego spojrzenie pado na jej twarz, zrozumia. Bez namysu skoczy w zarola. Oficer bezpieczestwa odepchn Mary na bok i strzeli ponad jej ramieniem. Krzaki zostay zmiecione z powierzchni ziemi. Olham okry dom. Zerwa si i na olep pogna przed siebie. Za jego plecami zapalono reflektor, koowa nad nim snop wiata. Przebieg przez ulic i wspi si na pot. Zeskoczywszy na ziemi, przeci na ukos podwrze. Za nim nadciga pocig, grupa pokrzykujcych do siebie oficerw bezpieczestwa. Olham z trudem apa oddech. Jej twarz - od razu wiedzia. Zacinite usta, przejte zgroz spojrzenie. A gdyby tak sam otworzy drzwi i wszed do rodka! Podsuchali rozmow i zjawili si natychmiast, jak tylko skoczy. Pewnie im uwierzya. Bez wtpienia te uwaaa, e jest robotem. Olham nieprzerwanie bieg przed siebie. Pozostawi oficerw daleko z tyu. Najwyraniej bieganie nie byo ich najmocniejsz stron. Wspi si na wzgrze i popdzi po przeciwnym zboczu. Lada chwila znajdzie si obok statku. Ale dokd tym razem ma si uda? Zwolni. Ju na tle nieba widzia zarys statku w miejscu, gdzie go zostawi. Min osiedle; dotar na skraj lecej pomidzy zamieszkanymi obszarami puszczy, tu zaczynao si poronite drzewami pustkowie. Przebieg przez nagie pole i wpad do lasu. Kiedy zblia si do statku, niespodziewanie otwarto drzwi. Ujrza rysujc si na tle wiata sylwetk Petersa. W rkach trzyma borisa. Olham stan jak wryty. Peters potoczy dokoa spojrzeniem, usiujc przebi wzrokiem ciemno. - Wiem, e gdzie tam jeste - powiedzia. - Podejd tu, Olham. Jeste otoczony przez funkcjonariuszy ochrony. Olham ani drgn. - Posuchaj mnie. Jeste robotem, w twoim ciele tkwi bomba. Kod moe zosta wypowiedziany w kadej chwili, przez ciebie, przez kogo innego, przez kogokolwiek. Kiedy to nastpi, spustoszenie uczynione przez bomb signie wielu mil. Zesp, kobieta, wszyscy zginiemy. Rozumiesz? Olham nie odpowiedzia. Nasuchiwa. Przez las w jego kierunku ostronie podali ludzie. - Jeli nie wyjdziesz, zapiemy ci. To tylko kwestia czasu. Porzucilimy plan odtransportowania ci na baz ksiycow. Zniszczymy ci natychmiast, podejmujc ryzyko detonacji. cignem tu wszystkich oficerw bezpieczestwa. Kada pid hrabstwa przeszukiwana jest cal po calu. Nie masz gdzie si ukry. Las zosta otoczony kordonem ludzi. Do chwili przeszukania ostatniego kawaka ziemi pozostao ci okoo szeciu godzin. Olham odszed. Peters cign swoj tyrad; wcale go nie widzia. Byo na to zbyt ciemno. Niemniej jednak Peters mia racj. Nie istniao miejsce, do ktrego mgby si uda. Przebywa poza osiedlem, na skraju puszczy. Spdzi tu jaki czas, a potem go zapi.

To tylko kwestia czasu. Olham bezszelestnie wdrowa przez las. Kady skrawek hrabstwa zosta gruntownie przeczesany i zbadany. Kordon nadciga nieubaganie, zamykajc go na coraz mniejszym obszarze. Co mu pozostao? Utraci statek, jedyn nadziej ucieczki. Siedzieli w jego domu wraz z on, ktra niechybnie uwierzya w mier prawdziwego Olhama. Zacisn pici. A gdzie niedaleko w rozbitym statku z pozaprzestrzeni leay szcztki robota. Gdzie niedaleko statek uderzy 0 ziemi. A zniszczony robot tkwi w rodku. Obudzi si w nim promyk nadziei. A jeli zdoa odnale wrak? Gdyby pokaza im miejsce katastrofy, szcztki statku, robota... Ale gdzie? Odzieje znajdzie? Zamylony poda przed siebie. Gdzie tutaj, pewnie cakiem niedaleko. Statek wyldowaby nieopodal siedziby zespou; robot mia zamiar przeby reszt drogi na piechot. Wspi si na zbocze i rozejrza dokoa. Teren by rozorany i spalony. Czyby to stanowio jaki znak bd wskazwk? Czyby co na ten temat obio mu si o uszy? Lece nieopodal miejsce, do ktrego mona byo zaj pieszo. Miejsce dzikie i wyludnione. Naraz Olham umiechn si. Rozorany i spalony. Puszcza Sutton. Przyspieszy kroku.

Nasta ranek. Soce wiecio pomidzy poamanymi drzewami, padajc na siedzcego na skraju polany czowieka. Olham od czasu do czasu unosi gow, nasuchiwa. Nie byli daleko; dzielio ich od niego zaledwie kilka minut drogi. Umiechn si. U jego stp, rozrzucona na polanie i wbita pomidzy zwglone szcztki niegdysiejszej puszczy Sutton, leaa poskrcana masa elastwa. Pod wpywem promieni sonecznych na jej powierzchni ukazao si kilka wietlistych refleksw. Znalaz wrak bez wikszego trudu. Dobrze zna puszcz Sutton; kiedy by modszy, niejednokrotnie wspina si na otaczajce j gry. Wiedzia, gdzie znajdzie szcztki. Powiedzia mu o tym sterczcy wierzchoek, ktry bez ostrzeenia wyrs na wprost niego. Nie obeznany z puszcz ldujcy statek mia niewielk szans j omin. A teraz on siedzia na ziemi i spoglda na tkwicy w dole wrak. Olham wsta. Dochodziy do niego coraz blisze, stumione odgosy pogoni. Ogarno go napicie. Wszystko zaleao od tego, czyj wzrok pierwszy na niego padnie. Jeeli Nelsona, nie bdzie mia adnej szansy. Nelson bez namysu otworzy ogie. Olham zginie, nim tamten zauway statek. Lecz gdyby zdy zawoa, powstrzyma ich przez chwil... jedynie tego mu byo trzeba. Jak tylko zobacz statek, bdzie bezpieczny.

Ale jeli najpierw zaczn strzela... Trzasna nadpalona ga. Ujrza idc z wahaniem posta. Olham wzi gboki oddech. Pozostao kilka sekund, moe ostatnich sekund jego ycia. Wytajc wzrok, podnis do gry rce. By to Peters. - Peters! - Olham pomacha rkami. Peters unis bro i wycelowa. - Nie strzelaj! - Zadra mu gos. - Zaczekaj chwil. Popatrz za mnie, na polan. - Znalazem go - krzykn Peters. Ze spalonego lasu wylegli agenci ochrony. - Nie strzelaj. Popatrz za mnie. Statek, statek igowy, spoza przestrzeni. Popatrz! Peters zawaha si. Machn broni. - Jest tutaj - dorzuci pospiesznie Olham. - Wiedziaem, e go tu znajd. Spalony las. Teraz mi uwierzycie. W rodku znajdziecie szcztki robota. Prosz, sprawdcie. - Rzeczywicie co tam jest - powiedzia nerwowo jeden z mczyzn. - Zastrzeli go! - wykrzykn jaki gos. By to Nelson. - Chwileczk! - Peters wykona gwatowny obrt. - Ja tu decyduj. Niech nikt nie strzela. Moe on mwi prawd. - Niech pan go zastrzeli - ponagli Nelson. - On zabi Olhama. W kadej chwili moe zabi nas wszystkich. Jeeli bomba wybuchnie... - Nieche pan si zamknie. - Peters ruszy w kierunku zbocza. Popatrzy w d. - Spjrzcie na to. - Gestem przywoa dwch ludzi. - Zejdcie na d i sprawdcie, co to jest. Mczyni zbiegli po skarpie i wkroczyli na polan. Pochylili si, badajc wrak. - No i? - zawoa Peters. Olham wstrzyma oddech. Umiechn si nieznacznie. Musi tam by; on sam nie mia czasu si co do tego upewni, ale na pewno tam jest. Naraz spyny na wtpliwoci. A moe robot y wystarczajco dugo, aby si oddali? Albo jego ciao zostao doszcztnie strawione przez ogie? Zwily jzykiem wargi. Na czoo wystpiy mu krople potu. Nelson spoglda na niego z wciekoci na twarzy. Oddycha pospiesznie. - Zabijcie go - powiedzia Nelson. - Zanim on zabije nas. Dwaj mczyni wstali. - I co tam znalelicie? - zapyta Peters. Trzyma bro w pogotowiu. - Czy co tam jest? - Na to wyglda. Nie ma wtpliwoci, e to statek igowy. W jego wntrzu co ley.

- Sam zobacz. - Peters wymin Olhama. Olham patrzy, jak schodzi po zboczu i docza do swoich ludzi. Za nim pospieszyli nastpni, ciekawie wycigajc szyje. - To jakie ciao - owiadczy Peters. - Tylko spjrzcie! Olham pody za nimi. Stanli w krgu, spogldajc w d. Na ziemi, dziwnie poskrcana i wygita spoczywaa groteskowa sylwetka. Przypominaa ksztatem czowieka, tyle e jej koczyny nienaturalnie rozrzucone byy na boki. Miaa otwarte usta i szkliste spojrzenie. - Zupenie jak urzdzenie, ktremu wyczerpay si baterie - mrukn Peters. Olham umiechn si blado. - No i? - powiedzia. Peters skierowa na niego wzrok. - Nie mog w to uwierzy. Przez cay czas mwi pan prawd. - Robot nie zdy do mnie dotrze - rzek Olham. Wyj papierosa i zapali go. - Uleg zniszczeniu w czasie katastrofy statku. Bylicie zbyt pochonici wojn, by zastanawia si nad przyczyn nagego poaru puszczy. Teraz ju wiecie. Pali papierosa, obserwujc mczyzn. Wycigali ze statku groteskowe zwoki. Korpus zesztywnia, ramiona i nogi byy sztywno wyprone. - Teraz znajdziecie bomb - powiedzia Olham. Mczyni uoyli zwoki na ziemi. Peters pochyli si. - Chyba widz jej skraj. - Wycign rk, dotykajc ciaa. W klatce piersiowej ziaa otwarta rana, wewntrz ktrej metalicznie poyskiwa jaki przedmiot. Wszyscy w milczeniu utkwili w nim wzrok. - Gdyby y, dziki temu zniszczyby nas wszystkich - rzek Peters. - To metalowa skrzynka. Zapada cisza. - Chyba jestemy co panu duni - powiedzia do Olhama Peters. - To musia by dla pana koszmar. Gdyby pan nie uciek... - Urwa. Olham zgasi papierosa. - Oczywicie wiedziaem, e robot nigdy do mnie nie dotar. Ale nie byo sposobu, aby to udowodni. Czasem trudno jest natychmiast przedstawi dowody. Na tym polega cay problem. Nie istniaa moliwo pokazania wam, e jestem sob. - A co pan powie na urlop? - zapyta Peters. - Myl, e daoby si zaatwi dla pana miesic wakacji. Odpryby si pan, zrelaksowa. - Teraz chyba jak najszybciej chciabym znale si w domu - odpowiedzia Olham. - Dobrze - odpar Peters. - Jak pan uwaa.

Nelson uklkn na ziemi tu obok ciaa. Sign w kierunku wystajcego z piersi kawaka metalu. - Nie dotykaj - uprzedzi go Olham. - Nadal moe wybuchn. Lepiej niech zajm si tym saperzy. Nelson nie odpowiedzia. Naraz chwyci metal, wkadajc rk w gb ciaa. Szarpn. - Co ty wyprawiasz? - krzykn Olham. Nelson wsta. W doni trzyma metalowy przedmiot. Jego twarz poszarzaa ze zgrozy. By to uywany przez wroga, pokryty krwi metalowy n. - To go zabio - szepn Nelson. - Ten przedmiot odebra ycie mojemu przyjacielowi. Popatrzy na Olhama. - Zabie go i zostawie przy statku. Olham dra, gono szczkajc zbami. Przenosi wzrok z noa na ciao i z powrotem. - To nie moe by Olham - powiedzia. Poczu zawrt gowy; wszystko wok niego zdawao si wirowa. - Czybym si myli? Otworzy szeroko oczy. - Lecz skoro to jest Olham, wobec tego ja... Wypowiedzia jedynie pierwsz cz zdania. Wybuch, ktry potem nastpi, widoczny by a na Alfie Centauri.

JAMES P. GROW

Ty przebrzydy, may... czowieku - wykrzykn ze zoci wieo powstay robot typu Z. Donnie spon rumiecem i cofn si o krok. To prawda. By czowiekiem, ludzkim dzieckiem. I nauka nic nie moga na to poradzi. Tkwi w tym po uszy. Czowiek w wiecie robotw. Chcia umrze. aowa, e nie ley pod warstw darni, a robaki nie tocz jego ciaa i ndznego, ludzkiego mzgu. Wwczas Z-236r, jego mechaniczny towarzysz, nie miaby si z kim bawi i dopiero by aowa. - Dokd idziesz? - zapyta Z-236r. - Do domu. - Beksa. Donnie zby to milczeniem. Pozbiera swj zestaw czterowymiarowych szachw, wepchn go do kieszeni i alej ekardowych drzew ruszy w kierunku ludzkiej dzielnicy. Za jego plecami sta poyskujcy w popoudniowym socu Z-236r, blada wiea z metalu i plastiku. - Mylisz, e mnie to co obchodzi - zawoa przekornie Z-236r. - Kto chciaby bawi si z czowiekiem? Id sobie do domu. Ty... ty mierdzielu. Donnie nie odpowiedzia. Przygarbi si. I gowa opada mu jeszcze niej na piersi. - Stao si - rzek ponuro do ony Edgar Parks, spogldajc na ni przez kuchenny st. Grace pospiesznie uniosa gow. - Co? - Donnie pozna dzi przynalene mu miejsce. Powiedzia mi, kiedy si przebieraem. Jeden z robotw, z ktrymi si bawi, nazwa go czowiekiem. Biedny dzieciak. Czy rzeczywicie musz przypomina nam o tym na kadym kroku? Dlaczego nie zostawi nas w spokoju? - Wic to dlatego nie chcia je kolacji. Siedzi teraz u siebie w pokoju. Wiedziaam, e co si stao. - Grace dotkna rki ma. - Przejdzie mu. Wszyscy musimy przez to przechodzi. Jest silny. Da sobie rad. Ed Parks wsta od stou i przeszed do duego pokoju swojego skromnego, piciopokoj owego mieszkania, pooonego w sekcji miasta wydzielonej specjalnie dla ludzi. Nie mia ochoty najedzenie. - Roboty. - Bezsilnie zacisn pici. - Chciabym dorwa jednego z nich. Jeden jedyny raz. Wsadzi mu rce do rodka i wyszarpn gar przewodw i czci. Cho jeden raz, zanim umr. - Moe twoja szansa ci nie ominie. - Nie. Nigdy do tego nie dojdzie. Tak czy inaczej ludzie nie byliby w stanie kierowa

wszystkim bez pomocy robotw. Trzeba spojrze prawdzie w oczy, kochanie. Ludziom brakuje poczucia wsplnoty, koniecznego da utrzymania spoeczestwa. Listy wykazuj to jak na doni dwa razy do roku. Musimy to sobie uwiadomi. Ludzie nie umywaj si do robotw. Ale to ich cige przypominanie nam o tym fakcie! Jak dzisiaj, z Donniem. Wytykaj nam to na kadym kroku. Nie mam nic przeciwko byciu sucym robota. To nieza praca. Lekka i dobrze patna. Ale kiedy mj chopak dowiaduje si... Ed urwa. Donnie powoli wkroczy do duego pokoju. - Cze, tato. - Cze, synku. - Ed poklepa chopca delikatnie po plecach. - Jak si masz? Nie miaby ochoty na wieczorne przedstawienie? Co wieczr na widekranach nadawano pokazy z udziaem ludzi. Ludzie byli ekspertami od rozrywki. W tej dziedzinie roboty nie mogy z nimi konkurowa. Ludzie malowali, pisali, taczyli, piewali i odgrywali role ku uciesze robotw. Rwnie i lepiej gotowali, lecz roboty i tak obyway si bez jedzenia. Ludzie znaleli swoje miejsce. Byli rozumiani i potrzebni: jako sucy, artyci estradowi, urzdnicy, ogrodnicy, budowniczowie, mechanicy, specjalici od drobnych robt naprawczych i robotnicy fabryczni. Jednak kiedy w gr wchodzio zajcie typu koordynator kontroli obywatelskiej bd nadzorca ruchu tam dostarczajcych energi do dwunastu hydrosystemw planety...

- Tato - powiedzia Donnie. - Czy mog ci o co zapyta? - Jasne. - Ed z westchnieniem usiad na tapczanie. Opar si i zaoy nog na nog. - O co chodzi? Donnie przycupn obok niego z wyrazem powagi na okrgej twarzyczce. - Tato, chciabym zapyta ci o Listy. - Ach, tak. - Ed poskroba si w podbrdek. - Rzeczywicie. To ju za kilka tygodni. Pora, aby rozpocz nauk. Zdobdziemy kilka testw prbnych i przerobimy je. Moe wsplnymi siami przygotujemy ci do Klasy Dwudziestej. - Posuchaj mnie. - Donnie pochyli si ku ojcu, zniajc gos. - Tato, ilu ludzi kiedykolwiek przebrno przez swoje Listy? Ed zerwa si i wielkimi krokami zacz przemierza pokj, marszczc brwi, napeni fajk. - C, trudno powiedzie, synku. To znaczy, ludzie nie maj dostpu do archiwum banku-C, dlatego nie mog sprawdzi. Wedug przepisw, kademu czowiekowi, ktry uzyska czterdzieci procent, przysuguje prawo stopniowej gradacji w trakcie kolejnych podej. Nie mam pojcia, ilu ludziom udao si... - Czy w ogle kto kiedy zda swoj List? Ed nerwowo przekn lin.

- Boe, dzieciaku. Skd mam wiedzie. To znaczy, prawd mwic, nie syszaem o takim przypadku. Moe i nie. Listy prowadzone s zaledwie od trzystu lat. Przedtem reakcyjny rzd zabroni ludziom rywalizacji z robotami. Obecnie mamy rzd liberalny, dziki czemu moemy konkurowa z nimi na Listach, a jeeli uzyskamy dobry wynik... - Mczyzna zajkn si i zamilk. - Nie, synku - powiedzia z rezygnacj. - aden czowiek nie zdoa przebrn przez List. Po prostu... nie jestemy wystarczajco... inteligentni. W pokoju zapada cisza. Donnie beznamitnie skin gow. Ed nie patrzy na niego. Skoncentrowa si na trzymanej w drcych rkach fajce. - Nie ma co narzeka - owiadczy chrapliwie Ed. - Mam niez prac. Jestem sucym sympatycznego robota typu N. Na Wielkanoc i wita otrzymuj hojne napiwki. Kiedy jestem chory, pozwala mi i do domu. - Odchrzkn haaliwie. - Nie ma co narzeka. Grace stana w drzwiach. Obrzucia go wymownym spojrzeniem i wesza do pokoju. - Nie, nie ma. W ogle. Otwierasz przed nim drzwi, targasz jego rupiecie, zaatwiasz telefony, biegasz na posyki, oliwisz go, naprawiasz, piewasz mu, rozmawiasz i skanujesz dla niego tamy... - Zamknij si - mrukn z irytacj Ed. - A co, do cholery, miabym robi? Zrezygnowa? A moe powinienem kosi trawniki jak John Hollister i Pete Klein. Przynajmniej mj robot mwi do mnie po imieniu. Jak do istoty yjcej. Nazywa mnie Ed. - Czy czowiekowi kiedykolwiek uda si zda List? - zapyta Donnie. - Tak - odpara ostro Grace. Ed skin gow. - Oczywicie, synku. Jasne. W kocu nastanie dzie, kiedy czowiek bdzie y z robotem jak rwny z rwnym. Wrd robotw istnieje Partia Rwnoci. Ma swoje miejsce w Kongresie. Wychodzi z zaoenia, e ludzie powinni by przyjmowani bez List. Skoro oczywiste jest... Urwa. - To znaczy, skoro aden czowiek jak dotychczas nie zdoa zda Listy... - Donnie - wtrcia pospiesznie Grace, pochylajc si nad synem. - Posuchaj mnie. Suchaj uwanie. Nikt o tym nie wie. Roboty nie rozmawiaj o tym midzy sob, a ludzie nie wiedz. Ale to prawda. - Co takiego? - Syszaam o czowieku, ktry zosta... sklasyfikowany. Zda swoje Listy. Dziesi lat temu. I cay czas pnie si w gr. Teraz szykuje si do Klasy Drugiej. Ktrego dnia wejdzie do Pierwszej. Syszysz mnie? Czowiek. I zaszed tak daleko. Na twarzy Donniego pojawiy si wtpliwoci. - Naprawd? - Zwtpienie ustpio miejsca tsknej nadziei. - Do Klasy Drugiej? Nie nabierasz mnie? - To tylko taka historia - mrukn Ed. - Sysz j od lat.

- To prawda! Syszaam, jak rozmawiay o tym dwa roboty, kiedy sprztaam jedn z jednostek inynieryjnych. Na mj widok zamilky. - Jak on si nazywa? - zapyta Donnie, wytrzeszczajc oczy. - James P. Crow - odpara z dum Grace. - Co za dziwne nazwisko - burkn Ed. - Wanie tak. Wiem o tym. To nie aden wymys, ale prawda! A kiedy, ktrego dnia, znajdzie si na szczycie. W Radzie Najwyszej.

Bob McIntyre zniy gos. - Owszem, to prawda. Nazywa si James P. Crow. - A wic to nie legenda? - zapyta z oywieniem Ed. - Istotnie yje taki czowiek. I naley do Klasy Drugiej. Przeby ca drog na szczyt. Poradzi sobie z Listami, ot tak. - McIntyre pstrykn palcami. - Roboty nie nadaj temu rozgosu, ale to fakt. I wiadomo o tym dociera do coraz szerszych krgw. Coraz wicej ludzi wie. Obaj mczyni przystanli przy bocznym wejciu do wielkiego budynku mieszczcego Zakad Bada Budowlanych. Z przodu siedziby, przy gwnym wejciu, krciy si tumy mechanicznych urzdnikw. Tych, ktrzy kierowali spoeczestwem terraskim z wpraw i skutecznoci. Ziemi waday roboty. Taki porzdek rzeczy mia miejsce od zawsze. Na to wskazyway archiwa. Ludzie zostali stworzeni podczas wojny totalnej jedenastego milibara. Testowano i wykorzystywano wszystkie rodzaje broni; ludzie stanowili jeden z wielu. Wojna doprowadzia spoeczestwo do ruiny. Przez wiele dziesitkw lat, ktre po niej nastpiy, wszdzie panowaa anarchia i chaos. Porzdek zaprowadzono stopniowo, pod cierpliwym przewodnictwem robotw. Ludzie okazali si pomocni w czasie rekonstrukcji. Ale jaki by pierwotny cel ich stworzenia, do czego byli wykorzystywani, jak dokadnie odgrywali rol podczas wojny - w trakcie wybuchw bomb wodorowych te informacje zaginy bezpowrotnie. Historycy musieli zapeni powstae luki domysami. I tak te uczynili. - Skd to dziwaczne nazwisko? - zapyta Ed. McIntyre wzruszy ramionami. - Wiem jedynie, e peni funkcj poddoradcy w Konferencji Bezpieczestwa Pnocnego. I szykuje si do uderzenia na Rad, jak tylko dobrnie do Klasy Pierwszej. - Co na to roboty? - Nie podoba im si to. Ale nic nie mog poradzi. Ich prawnym obowizkiem jest pozwoli wykwalifikowanemu czowiekowi na sprawowanie urzdu. Naturalnie nigdy nie przyszo im do gowy, e do owej kwalifikacji moe doj. A jednak Crow zda swoje Listy.

- To naprawd dziwne. Czowiek sprytniejszy od robotw. Ciekawe, jak to si stao. - By zwyczajnym mechanikiem, naprawiajcym urzdzenia i projektujcym obwody. Niewykwalifikowanym, rzecz jasna. I ni std, ni zowd zda pierwsz List, dostajc si do Klasy Dwudziestej. W nastpnym proczu by ju w Klasie Dziewitnastej. Musieli przydzieli mu stanowisko. - McIntyre zachichota. - To ci dopiero pech, nie? Musieli znosi w swoim gronie obecno czowieka. - Jaka bya ich reakcja? - Niektrzy zoyli rezygnacj. Woleli wyj, ni siedzie obok czowieka. Ale wikszo zostaa. Wiele robotw jest cakiem przyzwoitych. Bardzo si staraj. - Niezmiernie chciabym pozna tego Crowa. McIntyre zmarszczy brwi. - No c... - O co chodzi? - Z tego, co wiem, niechtnie pokazuje si w towarzystwie ludzi. - A to dlaczego? - zjey si Ed. - Co z nimi nie tak? Od tego siedzenia z robotami woda sodowa uderzya mu do gowy... - Nie o to chodzi. - W oczach McIntyrea pojawi si dziwny wyraz. Tskny, daleki wyraz. Nie tylko o to chodzi, Ed. On co szykuje. Co wanego. Nie powinienem nic mwi. Ale to istotne. Niezmiernie istotne. - Co takiego? - Trudno powiedzie. Ale poczekaj, a znajdzie si w Radzie. - Oczy McIntyrea zalniy gorczkowo. - Zobaczysz, to wstrznie wiatem. Wraz ze socem zatrzs si wszystkie gwiazdy. - Co to takiego? - Nie wiem. Lecz Crow chowa co w zanadrzu. Co niewiarygodnie potnego. Wszyscy na to czekamy. Czekamy na ten dzie...

Pogrony w mylach James P. Crow siedzia przy swoim wypolerowanym mahoniowym biurku. Oczywicie to nie byo jego prawdziwe nazwisko. Przybra je po swoich pierwszych eksperymentach, umiechajc si przy tym sam do siebie. Nikt w yciu nie odgadnie, co oznaczao; pozostanie to jego prywatnym artem, osobistym i nie ujawnionym. Co nie umniejszao jego dosadnej i kliwej wymowy. By niewysokim mczyzn irlandzko-niemieckiego pochodzenia. Drobny, szczupy czowiek o jasnej cerze, niebieskich oczach i powej, opadajcej na twarz czuprynie, ktr naleao ustawicznie odgarnia. Mia na sobie workowate, pogniecione spodnie; rkawy koszuli podkasa wysoko. By czujny i podenerwowany. Przez cay dzie pali papierosy i pi czarn kaw, w nocy

zazwyczaj nie mg spa. Pochaniao go jednak tyle spraw. Mnstwo spraw. Crow zerwa si i podszed do widprzekanika. - Przylijcie tu Komisarza Kolonii - poleci. Metalowo-plastikowe ciao Komisarza przecisno si przez drzwi i wtoczyo do biura. Robot typu R, cierpliwy i sumienny. - Pan sobie yczy... - Urwa gwatownie na widok czowieka. W jego wyblakych, szklanych oczach zamigotao zwtpienie. Na twarzy rozla mu si wyraz niesmaku. - Pan sobie yczy ze mn rozmawia? Crow napotka ju wczeniej podobn reakcj. I to wielokrotnie. Przywyk do niej - prawie. Zdumienie, nagy odwrt i oziba formalno. By dla nich panem Crowem, a nie Jimem. Prawo nakazywao im traktowa go jak rwnego sobie. Doskwierao im to w rnym stopniu. Niektrzy bez ogrdek dawali mu to odczu. Ten nieco pohamowa swoj niech; Crow by jego oficjalnym przeoonym. - Owszem, yczyem sobie z tob rozmawia - powiedzia spokojnie Crow. - Chciabym obejrze twj raport. Dlaczego jeszcze nie zosta zoony? Przyparty do muru robot wci okazywa swoj wyszo i poczucie rezerwy. - Na taki raport potrzeba czasu. Robimy, co moliwe. - Chc otrzyma go w cigu dwch tygodni. Nie pniej. Robot toczy wewntrzn walk pomidzy dugoletnimi uprzedzeniami a wymaganiami rzdowych zasad. - Dobrze, sir. Raport w cigu dwch tygodni bdzie gotowy. - Robot opuci gabinet. Crow ze wistem wypuci powietrze przez zby. Robi, co moliwe? Akurat. Na pewno nie celem zadowolenia istoty ludzkiej. Nawet pomimo faktu, e znajdowaa si na poziomie doradczym w Klasie Drugiej. Wszyscy jak jeden m rzucali mu kody pod nogi. Niby gupstwa, ale zawsze.... Drzwi rozpyny si i do gabinetu wjecha kolejny robot. - Witaj, Crow. Masz chwil czasu? - Oczywicie. - Crow umiechn si. - Siadaj. Zawsze mio zamieni z tob kilka sw. Robot pooy na biurku Crowa jakie dokumenty. - Tamy i rne takie. Urzdowe drobiazgi. - Popatrzy na Crowa badawczo. - Czemu jeste taki niespokojny? Czy co si stao? - Chodzi o potrzebny mi raport. Zwlekaj z nim i wcale si tym nie martwi. L-87t odchrzkn.

- Zawsze to samo. A tak przy okazji... Dzi wieczorem mamy spotkanie. Miaby ochot przyj i wygosi przemwienie? To powinno przynie podany rezultat. - Spotkanie? - Partyjne. W sprawie rwnoci. - L-87t zatoczy w powietrzu prawym chwytnikiem niewielki uk. Symbol Rwnoci. - Mio nam bdzie, jak si zjawisz, Jim. Przyjdziesz? - Nie. Chciabym, ale mam duo pracy. - Ach tak. - Robot ruszy w kierunku wyjcia. - W porzdku. W kadym razie dziki. Przystan przy drzwiach. - Wiesz, e pobudzasz nas do dziaania. Stanowisz ywy dowd naszego przekonania, e czowiek jest rwny robotowi i naley mu si zwizany z tym szacunek. Crow umiechn si blado. - Przecie to nieprawda. L-87t prychn z uraz. - Co ty opowiadasz? Czy sam nie stanowisz na to dowodu? Popatrz na wyniki swoich List. Doskonae. Ani jednego bdu. A za par tygodni wejdziesz do Klasy Pierwszej. Najwyszej. Crow potrzsn gow. - Przykro mi. Czowiek jest rwny robotowi w takim samym stopniu jak piecowi hutniczemu. Albo silnikowi Diesla. Czy odniearce. Istnieje wiele rzeczy, ktrym czowiek nie jest w stanie sprosta. Trzeba spojrze prawdzie w oczy. L-87t nie posiada si ze zdumienia. - Ale... - Mwi powanie. Nie przywizujecie wagi do rzeczywistoci. Ludzie i roboty rni si od siebie cakowicie. My potrafimy piewa, gra na scenie, pisa sztuki, opery, malowa, projektowa scenografie, ogrody, budynki, gotowa wymienite potrawy, kocha si, bazgra sonety na wistkach papieru - a roboty nie. One za to potrafi tworzy aglomeracje miejskie i funkcjonujce bez zarzutu urzdzenia, pracowa bez ustanku, snu nie skaone emocjami przemylenia, w mgnieniu oka koordynowa skomplikowane dane. Ludzie przoduj w jednych dziedzinach, roboty w drugich. Ludzie w duej mierze kieruj si uczuciami. Maj wiadomo estetyczn. S wraliwi na kolory, dwiki, dotyk i smak wina w poczeniu z agodn muzyk. Takie wyrafinowane, warte zachodu drobiazgi, lece poza zasigiem robotw. Roboty s istotami czysto intelektualnymi. Co rwnie jest nie do pogardzenia. Obydwie sfery s istotne. Kierowani emocjami ludzie wraliwi na sztuk, muzyk i dramat oraz roboty, ktre myl, planuj i projektuj maszyny. To jednak nie oznacza, e jestemy tacy sami. L-87t ze smutkiem potrzsn gow. - Nie rozumiem ci, Jim. Nie chcesz pomc swojemu gatunkowi? - Ale chc. Jednak przyjmuj realistyczny punkt widzenia. Nie mona ignorowa faktw i

pawi si w iluzorycznym przewiadczeniu, e ludzie i roboty s wymienialni. e stanowi identyczne elementy. W szklanych oczach L-87t bysno zaciekawienie. - Co wobec tego proponujesz w zamian? Crow mocno zacisn zby. - Przekonasz si w cigu kilku najbliszych tygodni.

Crow opuci siedzib Urzdu Ochrony Terraskiej i wyszed na ulic, ktr suny tumy robotw, poyskliwe kaduby z metalu i plastiku. Pomijajc sucych, ludzie rzadko kiedy zagldali w te rejony. Bya to kierownicza sekcja miasta, jego serce i jdro, gdzie odbywao si planowanie i organizacja. To wanie z tego miejsca sprawowano kontrol nad yciem miasta. Roboty byy wszdzie. W pojazdach, na ruchomych rampach, balkonach, wchodziy i wychodziy z budynkw lub zatopione w rozmowie stay w roziskrzonych grupkach na podobiestwo rzymskich senatorw. Kilka pozdrowio go zdawkowym skinieniem metalowych gw, a nastpnie odwrcio si plecami. Wikszo zignorowaa go bd ustpia na bok, chcc unikn jakiejkolwiek z nim stycznoci. Niekiedy grupka rozprawiajcych robotw milka gwatownie, kiedy Crow przechodzi nieopodal. Czu utkwione w sobie badawcze i na wp zdziwione spojrzenia szklanych oczu. Zauwayli naszywk na jego rkawie, barwy Klasy Drugiej, budzce w nich zdumienie i uraz. Kiedy si oddala, pojawia si gniewny szmer niechci. Patrzyli za nim, kiedy poda w kierunku dzielnicy dla ludzi. Przed Urzdem Kontroli Lokalnej stao dwoje ludzi uzbrojonych w noyce do podcinania ywopotw i grabie. Ogrodnicy, pielgnujcy rolinno w obrbie wielkiego gmachu publicznego. Odprowadzili Crowa podekscytowanymi spojrzeniami. Jeden z nich gorczkowym i penym nadziei gestem unis rk. Podrzdny robotnik pozdrawiajcy jedynego czowieka, ktry zdoa sforsowa klasowy podzia. Crow machn mu przelotnie. Oczy dwojga mijanych ludzi rozszerzyy si z czci i lkiem. Nie spuszczali z niego wzroku, dopki na gwnym skrzyowaniu nie skrci za rg i nie wmiesza si w tum kupujcych na transplanetarnym targu. Towary z zamonych kolonii wenusjaskich, marsjaskich i ganimedejskich wypeniay pooone na otwartym powietrzu stoiska. Wszdzie roiy si chmary plotkujcych, rozgadanych i targujcych si robotw. Gdzieniegdzie mona byo dostrzec kilku ludzi, w wikszoci sucych odpowiedzialnych za utrzymywanie gospodarstwa domowego, uzupeniajcych zapasy. Crow ruszy obrzeem placu i wymin targowisko. Zblia si do dzielnicy miasta zamieszkanej przez ludzi. Ju dolatywa ku niemu jej zapach. Sabo wyczuwalna, mdlca wo ciaa czowieka. Roboty, ma si rozumie, nie wydzielay adnego zapachu. W wiecie bezwonnych maszyn zapach czowieka dawa si we znaki. Dzielnica ludzi stanowia niegdy dobrze prosperujc cz miasta. Wraz z wprowadzeniem si ludzi ceny nieruchomoci poszy w d. Roboty stopniowo opuszczay swoje domostwa i teraz okolic zamieszkiwali wycznie ludzie. Pomimo swojego

stanowiska Crow zmuszony by tutaj mieszka. Jego piciopokojowy, niczym nie rnicy si od pozostaych, dom znajdowa si na skraju dzielnicy. Po prostu jeden z wielu. Stan przed drzwiami, unis rk i drzwi znikny. Kiedy Crow wszed do rodka, wrciy na swoje miejsce. Popatrzy na zegarek. Mnstwo czasu. Od czasu kiedy powinien z powrotem zasi przy swoim biurku, dzielia go godzina. Zatar rce. Powrt tutaj, na osobiste terytorium, na ktrym dorasta i y jako podrzdny obywatel, nim nie natrafi na to i nie rozpocz swojej zawrotnej kariery, zawsze wiza si z pewnym budzcym dreszcze doznaniem.

Crow przeszed przez pogrony w ciszy may dom i znalaz si przy pooonym w tyle warsztacie. Otworzy zaryglowane drzwi i rozsun je na boki. Wntrze warsztatu wypeniao suche, rozgrzane powietrze. Wyczy system alarmowy, skomplikowane zwoje drutw i przewodw sygnalizacyjnych stanowice zbytek ostronoci: roboty nigdy nie zapuszczay si do dzielnicy czowieka, ludzie za rzadko kiedy okradali si nawzajem. Zamknwszy za sob drzwi, Crow zasiad przed ustawion porodku warsztatu maszyneri. Uruchomi zasilanie i urzdzenie wczyo si z szumem. Drgny wprawione w ruch tarcze i wskaniki. Rozbysy wiata. Widoczna na wprost niego plama szaroci przybraa barw jasnorow i lekko zamigotaa. Okno. Krew w yach Crowa pulsowaa bolenie. Nacisn klawisz. Okno zachmurzyo si, po czym ukazaa si scena. Ustawi przed Oknem skaner tamowy i uruchomi go. Pord stukania skanera widoczne w Oknie niewyrane, ruchome zarysy stopniowo nabieray realnych ksztatw. Wyregulowa ostro. Za stoem stay dwa roboty. Wykonyway pospieszne, gwatowne ruchy. Crow zwolni obraz. Roboty trzymay co w rkach. Crow wzmocni si obrazu, przez co obiekty wypeniy ekran, znalazy si w zasigu skanera i zostay utrwalone na tamie. Roboty sortoway Listy. Listy majce prowadzi do Klasy Pierwszej. Klasyfikoway je i dzieliy na grupy. Kilkaset zestaww pyta i odpowiedzi. Przed stoem sta niespokojny tum pragncych pozna swoje wyniki robotw. Crow przyspieszy obraz. Oywione nagym przypywem energii dwa roboty przystpiy do gorczkowej segregacji i ukadania List. Naraz Lista zwycizcy Klasy Pierwszej powdrowaa w gr... Crow tylko na to czeka. Uchwyci j w Oknie, zmniejszajc szybko do zera. Lista znieruchomiaa na podobiestwo uwizionego w szkieku mikroskopowym okazu. Skaner szumia zawzicie, nagrywajc pytania i odpowiedzi. Nie czu si winny. Nie odczuwa najlejszych wyrzutw sumienia z powodu uywania Okna Czasowego, w celu sprawdzenia wynikw przyszych List. Robi to od dziesiciu lat, w cigu ktrych z samego dna zawdrowa na szczyt, do Klasy Pierwszej. Nigdy nie mia zudze. Bez wgldu w wyniki nie mgby tego dokona. Nadal tkwiby u stp drabiny wraz z rzesz innych osobnikw. Listy dostosowane byy do moliwoci robotw. Zostay przez nich stworzone i harmonizoway z ich kultur. Owa kultura nie miaa z ludmi nic wsplnego i przysparzaa im wiele trudu, nim mogli si do niej dostosowa. Nic dziwnego, e jedynie roboty zwycisko

przechodziy swoje Listy. Crow usun scen z Okna i odoy skaner. Wysane przez niego w przeszo Okno, wirujc pdzio przez stulecia. Nigdy nie mia dosy ogldania dawnych czasw, czasw przed Wojn Totaln, nim zniszczya ona spoeczestwo ludzkie, rujnujc ca czowiecz tradycj. Czasw, kiedy ycie toczyo si bez udziau robotw. Obrci tarcze, ustawiajc odpowiedni moment. Okno ukazao roboty zajte tworzeniem swych powojennych struktur spoecznych, oblegajce zniszczon planet, wznoszce swoje rozlege miasta i budowle, usuwajce pokady gruzu. Z ludmi w roli niewolnikw u boku. W roli podrzdnych, ulegych obywateli. Ujrza Wojn Totaln, zesany z nieba deszcz mierci. Blade, rozkwitajce leje zniszczenia. Na jego oczach spoeczestwo czowieka rozsypywao si w gar radioaktywnych czsteczek. Caa zgromadzona przez niego wiedza i kultura gina w oglnym chaosie. I wreszcie, po raz kolejny uchwyci swoj ulubion scen. Scen, ktr oglda ju wielokrotnie, rozkoszujc si niecodziennym widokiem. Scen przedstawiajc skupionych w podziemnej pracowni ludzi w pocztkowej fazie wojny. Pochonitych prac nad pierwszymi robotami, oryginalnym typem A, ktry powsta czterysta lat wczeniej.

Ed Parks powoli zmierza w stron domu, trzymajc syna za rk. Donnie utkwi wzrok w ziemi. Milcza. Mia czerwone, opuchnite oczy i poblad z rozpaczy twarz. - Przepraszam, tato - mrukn. Ucisk doni Eda przybra na sile. - Nic si nie stao, synku. Zrobie, co moge. Nic si nie martw. Moe nastpnym razem. Wczeniej zabierzemy si do roboty. - Zakl pod nosem. - Te obrzydliwe metalowe rury. Cholerne, bezduszne sterty zomu! Zapada zmierzch. Soce chylio si ju ku zachodowi. Obydwaj powoli wspili si na werand i weszli do domu. Grace wysza im naprzeciw. - I jak? - Popatrzya na ich twarze. - Widz. Ta sama historia. - Ta sama historia - powtrzy gorzko Ed. - Nie mia szans. Beznadziejna sytuacja. Z jadalni dobieg szmer gosw zgromadzonych tam mczyzn i kobiet. - Kto tam jest? - zapyta ze zoci Ed. - Czy naprawd potrzebne nam towarzystwo? Na mio bosk, akurat dzisiaj... - Chod. - Grace pocigna go w stron kuchni. - Dobre nowiny. Moe one sprawi, e poprawi ci si nastrj. Chod, Donnie. Ciebie rwnie powinno to zainteresowa. Ed i Donnie weszli do kuchni. Bya pena ludzi. Bob McIntyre i jego ona Pat. John i Joan Hollister z dwiema crkami. Pete Klein i Ros Klein. Ssiedzi, Nat Johnson i Tim Davis oraz Barbara Stanley. Pomieszczenie wypenia szmer podekscytowanych gosw. Wszyscy skupili si

wok stou, rozgorczkowani i nerwowi. Na stole obok licznych butelek z piwem wznosiy si sterty kanapek. Mczyni i kobiety, pogodni, wymieniali umiechy. - O co chodzi? - wymamrota Ed. - Jaka to okazja? Bob McIntyre poklepa go po ramieniu. - Jak si masz, Ed? Przynielimy nowin. - Zagrzechota tam zawierajc wiadomoci publiczne. - Przygotuj si. - Przeczytaj mu - ponagli gorczkowo Pete Klein. - Dalej! Czytaj! - Wszyscy obiegli McIntyrea. - Wysuchajmy tego jeszcze raz! Twarz McIntyrea bya ruchliwa z emocji. - Widzisz, Ed? Udao mu si. Osign cel. - Kto? Jaki cel? - Crow. Jim Crow. Wszed do Klasy Pierwszej. - Szpula z tam draa w doniach McIntyrea. - Zosta mianowany czonkiem Rady Najwyszej. Rozumiesz? Dokona tego. I to czowiek. Czowiek zosta czonkiem najwyszego zarzdu planety. - Rany - wydusi oszoomiony Donnie. - I co teraz? - zapyta Ed. - Co ma zamiar dalej robi? McIntyre posa mu drcy umiech. - Wkrtce si dowiemy. On co szykuje. Czujemy to. I od teraz w kadej chwili moe zacz wciela swj zamys w ycie.

Ze swoj teczk pod pach Crow wszed dziarskim krokiem do Sali Posiedze. Ubrany by w szykowny nowy garnitur i mia gadko przyczesane wosy. Wypolerowane buty a lniy. - Dzie dobry - powiedzia uprzejmie. Pi robotw popatrzyo na niego z mieszanymi uczuciami. Byy stare, wszystkie liczyy sobie ponad sto lat. Potny typ N, ktry dominowa na scenie spoecznej od czasu swojego powstania. I niewiarygodnie stary, prawie trzystuletni typ D. Kiedy Crow skierowa si na swoje miejsce, pi robotw rozstpio si przed nim, tworzc szerokie przejcie. - To pan - rzek jeden z typu N. - Pan ma by tym nowym czonkiem Rady? - Owszem. - Crow usiad. - yczy pan sobie obejrze moje uprawnienia? - Bardzo prosz. Crow poda mu plakietk, ktr otrzyma od Komisji Egzaminacyjnej. Roboty przestudioway j badawczo. Wreszcie przekazay mu j z powrotem.

- Najwyraniej jest w porzdku - przyzna niechtnie D. - Oczywicie. - Crow otworzy swoj teczk. - Pragnbym natychmiast rozpocz prac. Naley poruszy wiele zagadnie. Mam pewne raporty i tamy, ktre powinny was zainteresowa. Nie odrywajc od niego wzroku, roboty powoli zajy swoje miejsca. - To niewiarygodne - owiadczy D. - Czy pan mwi powanie? Czy naprawd ma pan zamiar przebywa tutaj wrd nas? - Ale oczywicie - rzuci Crow. - Dajmy temu spokj i przejdmy do konkretw. Jeden z typu N pochyli ku niemu ze wzgard swj masywny, pokryty patyn kadub. - Panie Crow - rzek lodowatym tonem. - Musi pan zrozumie, e to absolutnie niedopuszczalne. Pomimo obowizujcych zasad prawnych i paskiego teoretycznego prawa, by zasi na tym... Crow odpowiedzia mu spokojnym umiechem. - Proponuj, aby sprawdzi pan moje wyniki egzaminacyjne. Przekona si pan, e w adnej z dwudziestu List nie popeniem ani jednego bdu. Uzyskaem idealny wynik. O ile mi wiadomo, nie udao si to adnemu z was. Std te, biorc pod uwag zasady zawarte w regulaminie Komisji Egzaminacyjnej, jestem waszym przeoonym. Ostatnie sowo wywaro piorunujce wraenie. Zdruzgotane roboty skurczyy si na swoich krzesach, z niepewnym byskiem w szklanych oczach. Sal wypeni niespokojny pomruk. - Zobaczmy - mrukn N, wycigajc chwytnik. Crow rzuci na st swoje Listy i pi robotw zaczo przeglda je pospiesznie. - To prawda - powiadczy D. - Niesamowite. aden robot nigdy nie uzyska bezbdnego wyniku. Wedug naszych wasnych praw jestemy podwadnymi tego czowieka. - A teraz - powiedzia Crow - zabierzmy si do pracy. - Rozoy na stole raporty i tamy. Nie mam zamiaru traci ani chwili. Mam pewn propozycj. Niezmiernie istotn propozycj dotyczc najbardziej krytycznego problemu tego spoeczestwa. - Jaki to problem? - zapyta z obaw X. Crow w napiciu dobiera sowa. - Problemu istot ludzkich, zajmujcych podrzdne stanowisko w wiecie rzdzonym przez roboty. Sucych obcej im kulturze. Sucych robotom. Cisza. Roboty siedziay jak zaklte. Stao si. Dziao si co, czego obawiali si od dawna. Crow odchyli si na krzele i zapali papierosa. Roboty ledziy badawczo kady jego ruch, obserwoway donie, papierosy, dym i zapak, ktr zapali potarciem o podeszw buta. Ta chwila nadesza. - Co pan proponuje? - zapyta wreszcie z metaliczn godnoci D. - Jak brzmi ta paska propozycja?

- Proponuj, abycie wy, roboty, niezwocznie opucili Ziemi. Zabierajcie manatki i wyjedcie. Wyjedcie do kolonii. Na Ganimedesa, Marsa, Wenus. Zostawcie Ziemi nam, ludziom. Roboty poderway si z miejsc. - Niesychane! To my stworzylimy ten wiat. Naley do nas! Zawsze tak byo. - Czyby? - zapyta pospnie Crow. Wrd robotw da si odczu lekki niepokj. Zaalarmowane, nie wiedziay, co odpowiedzie. - Naturalnie - mrukn D. Crow sign do sterty raportw i tam. Roboty obserwoway go z lkiem. - O co chodzi? - zapyta nerwowo N. - Co pan tam ma? - Tamy - odpar Crow. - Jakie znowu tamy? - Archiwalne. - Na znak Crowa do sali wbieg ubrany na szaro sucy ze skanerem tamowym. - Dzikuj - powiedzia Crow. Czowiek zabra si do odejcia. - Chwileczk. Moe chciaby zosta i zobaczy to na wasne oczy, przyjacielu. Suga wytrzeszczy oczy. Ukradkiem cofn si w kt sali i roztrzsiony obserwowa zajcie. - Ale to wysoce niestosowne - zaoponowa D. - Co pan wyprawia? Co to ma znaczy? - Niech pan patrzy. - Crow uruchomi skaner i wsun do niego pierwsz tam. W powietrzu, tu nad rodkiem stou uformowa si trjwymiarowy obraz. - Patrzcie uwanie. Dugo bdziecie pamita t chwil. Obraz wyostrzy si. Spogldali na Okno Czasowe. Na wprost nich toczya si scena z Wojny Totalnej. Ludzie, technicy pochonici gorczkow prac w podziemnym laboratorium. Skadajcy co. Skadajcy... Suga wyda z siebie podekscytowany odgos. - Przecie to A! Robot typu A! Buduj go! Piciu mechanicznych czonkw Rady zaszumiao z konsternacj. - Zabierzcie std tego sug! - zada D. Obraz uleg zmianie. Pierwsze roboty, oryginalny typ A, suny na powierzchni, by wczy si w dziaania wojenne. Pojawiy si inne wczesne roboty, ostronie krce wrd ruin i gruzu. Nastpio starcie. Buchno biae wiato. W gr wzbiy si opalizujce chmury czsteczek. - Wedug pocztkowych zaoe roboty miay peni funkcj onierzy - wyjani Crow. Nastpnie wyprodukowano bardziej zaawansowane typy, by powierzy im stanowiska technikw,

laborantw i mechanikw. Na ekranie dostrzegli podziemn fabryk. Nad prasami i matrycami pochylay si rzdy robotw. Pracoway szybko i skutecznie - nadzorowane przez brygadzist z krwi i koci. - Te materiay zostay spreparowane! - wykrzykn gniewnie N. - Oczekuje pan, abymy w to wszystko uwierzyli? Scena ponownie si zmienia. Roboty, bardziej zaawansowane, bardziej zoone i dopracowane w kadym calu. Przejmujce coraz wicej funkcji przemysowych i ekonomicznych, podczas gdy wojna pochaniaa kolejne istnienia ludzkie. - Pocztkowo roboty byy proste - wyjani Crow. - Miay wypenia proste zadania. Pniej, wraz z postpem wojny, skonstruowano udoskonalone typy. Wreszcie ludzie przystpili do tworzenia typw D i E. W niczym im nie ustpujcych, a w kwestii zdolnoci pojciowych przerastajcych ich o gow. - Czyste szalestwo! - stwierdzi N. - Roboty ewoluoway. Wczesne typy byy nieskomplikowane, gdy stanowiy pocztkowe stadium, prymitywn form, ktra daa pocztek dalszym. Prawa ewolucji wyczerpujco tumacz w proces. Ukazaa si nowa scena. Kocowe etapy wojny. Roboty przeciwko ludziom. Ich ostateczne zwycistwo. Kompletny chaos ostatnich lat. Bezkresne ugory skbionego pyu i radioaktywnych czstek. Cignce si milami ruiny. - Wszystkie zdobycze kulturowe ulegy zniszczeniu - powiedzia Crow. - Roboty objy panowanie, nie wiedzc, co i jak ani w jaki sposb znalazy si na wiecie. Jednak obecnie znacie rzeczywisty rozwj wypadkw. Zostay stworzone jako narzdzie czowieka. Podczas wojny wymkny si spod kontroli. Wyczy skaner. Obraz rozpyn si. aden z piciu oszoomionych robotw nie zabra gosu. Crow zaoy rce. - No i? Co macie do powiedzenia? - Machn kciukiem w kierunku przycupnitego w rogu sali zdumionego sugi. - Wiecie zarwno wy, jak i on. Co wedug was sobie myli? Mog wam powiedzie. On myli... - Skd pan wzi te tamy? - przerwa D. - Nie mog by autentyczne. To falsyfikaty. - Dlaczego nie odnaleli ich archeologowie? - krzykn piskliwie N. - Wasnorcznie wykonaem nagranie - odrzek Crow. - Wasnorcznie? Co pan ma na myli? - Dziki Oknu Czasowemu. - Crow cisn na st pokany pakunek. - Oto schemat. Sami moecie je zbudowa, jeli macie ochot. - Wehiku czasu. - D porwa pakunek i przejrza jego zawarto. - Mia pan wgld w przeszo. - Na jego wiekowej twarzy odmalowaa si naga wiadomo prawdy. - A potem...

- Zajrza w przyszo! - wykrzykn dziko N. - W przyszo! To tumaczy jego doskonae wyniki. Z gry je przeskanowa. Crow niecierpliwie zaszeleci papierami. - Usyszelicie moj propozycj. Widzielicie tamy. Jeeli odrzucicie propozycj, ja dokonam publicznej prezentacji tam. Schematw rwnie. Wszyscy ludzie poznaj prawd zarwno o swoim pochodzeniu, jak i waszym. - I co z tego? - zapyta nerwowo N. - Damy sobie z nimi rad. Stumimy kade zamieszki. - Naprawd? - Crow poderwa si z krzesa, jego twarz nabraa twardego wyrazu. - Radz starannie to przemyle. Nad ca planet zawinie widmo wojny domowej. Po jednej stronie stan ludzie przepenieni nagromadzon przez stulecia nienawici. Po drugiej za roboty, nagle odarte ze swego mitu. Ze wiadomoci, i zostay zaprojektowane jako narzdzia. Sdzicie, e tym razem wybrniecie z tego z tarcz? Jestecie a tak pewni swego? Roboty milczay. - Jeeli opucicie Ziemi, ukryje tamy. Obydwie rasy mog dalej wie spokojny ywot, kada ze swoj kultur i w obrbie wasnej struktury spoecznej. Ludzie tutaj, na Ziemi. Roboty w koloniach. Nikt nie bdzie panem ani niewolnikiem. Kipice gniewem i uraz roboty zawahay si. - Ale przecie powicilimy cae stulecia stworzeniu tej planety! Ten cay nasz wyjazd jest zupenie pozbawiony sensu. I co powiemy? Jak podamy przyczyn? Crow umiechn si szorstko. - Moecie powiedzie, e Ziemia nie dorasta do potrzeb wspaniaej pierwotnej rasy wadcw. Zapada cisza. Cztery roboty typu N obrzuciy si nerwowymi spojrzeniami i szepczc, pochyliy ku sobie. Masywny D siedzia bez sowa, z utkwionym w mczynie wiekowym mosinym okiem i wypisan na zdumionej twarzy wiadomoci poraki. Peen spokoju i opanowania Jim Crow czeka.

- Czy mog ucisn ci do? - zapyta niemiao L-87t. - Wkrtce odlatuj. Jad jednym z pocztkowych transportw. Crow machinalnie wycign do i wymieni ucisk z lekko zakopotanym L-87t. - Mam nadziej, e wszystko si uda - dorzuci L-87t. - Zadzwo do nas czasem. Informuj nas na bieco. Na zewntrz siedziby Rady popoudniow szarug zaczynay mci huczce odgosy megafonw. Zewszd rozbrzmieway nawoywania gonikw ogaszajcych nakaz Rady. Wracajcy z pracy ludzie zatrzymywali si, by posucha. Zaciekawieni mieszkacy

jednakowych domw ludzkiej dzielnicy z uwag podnosili gowy. Wszdzie, we wszystkich miastach Ziemi, roboty i ludzie przerywali swoje zajcia, by wysucha nadawanych przez goniki informacji. Ogasza si, e swoim postanowieniem Rada Najwysza uznaje bogate planety kolonijne Wenus, Marsa oraz Ganimedesa za przeznaczone do wycznego zamieszkania przez roboty. aden czowiek nie ma prawa przebywa poza Ziemi. Celem wykorzystania pierwszorzdnych z i warunkw yciowych panujcych na koloniach wszystkie roboty maj uda si do dowolnie wybranej kolonii. Rada Najwysza osdzia, i Ziemia nie stanowi rodowiska odpowiadajcego wymogom robotw. Jej spustoszenie i nadal czciowo zrujnowany stan nie s godne rasy robotw. Wszystkie roboty zostan przetransportowane do nowych domw w koloniach z chwil dostarczenia odpowiednich rodkw transportu. Pod adnym pozorem czowiek nie ma wstpu na teren kolonii. Przeznacza sieje do wycznej dyspozycji robotw. Populacji ludzkiej pozwala si pozosta na Ziemi. Ogasza si, e swoim postanowieniem Rada Najwysza uznaje... Crow z zadowoleniem odsun si od okna. Powrci do biurka i kontynuowa ukadanie papierw i sprawozda w porzdne sterty. Przeglda je pobienie i odkada na waciw kupk. - Mam nadziej, e wy, ludzie, jako dojdziecie do porozumienia - powtrzy L-87t. Crow nie przerywa sprawdzania wanych raportw, oznaczajc je owkiem. Bez reszty pochonity by swoim zajciem. Ledwie zauwaa zwlekajcego z odejciem robota. - Czy moesz przedstawi mi chocia w zarysie projekt nowego rzdu? Crow niecierpliwie podnis gow. - Co takiego? - Twj projekt rzdu. Jakimi zasadami bdzie kierowao si twoje spoeczestwo teraz, kiedy doprowadzie do naszej eksmisji? Jaki rzd zajmie miejsce naszej Rady Najwyszej i Kongresu? Crow nie odpowiedzia. Zdy ju powrci do swojej pracy. Na jego twarzy widnia obcy L-87t kamienny wyraz. - Kto was poprowadzi? - zapyta L-87t. - Kto wejdzie w skad rzdu, kiedy nas nie bdzie? Sani mwie, e ludzie nie s w stanie zarzdza nowoczesnym, zoonym spoeczestwem. Czy zdoasz znale czowieka, ktry ujmie ster? Czy istnieje czowiek zdolny poprowadzi ludzko? Nie przerywajc swojej pracy, Crow umiechn si nieznacznie.

PRZECHODNIA PLANETA

Janiejca na niebie gigantyczna kula soca saa na ziemi olepiajce promienie. Trent przystan na chwil, aby odetchn. Przystali meta nieprzepuszczalnym kaskiem twarz ociekaa mu potem, ktry sprawia, e plastikowa osona kasku zachodzia mg. Z trudem oddycha. Odsun na bok swj zestaw awaryjny i podcign do gry pas. Ze zbiornika z tlenem wyj zuyte rurki i cisn je w zarola. Rurki potoczyy si po ziemi i znikny w nieprzebranej masie czerwono-zielonych lici i pnczy. Trent skontrolowa wskanik i stwierdziwszy stosunkowo niskie stenie, na jedn cenn chwil zsun z gowy kask. wiee powietrze uderzyo w nozdrza i usta. Gboko odetchn. Powietrze miao cudowny zapach - byo cikie od wilgoci i przepojone woni rolin. Odetchn i ponownie zaczerpn tchu. Po prawej stronie wyrasta strzelisty zagajnik pomaraczowych krzeww ranych, oplatay pochyy betonowy sup. Pofadowan okolic pokryway bezkresne poacie trawy i drzew. Zwarta masa rolinnoci z daleka wygldaa niczym mur; dungla pnczy, owadw, kwiatw oraz poszycia nieuchronnie skazanego na zagad, w miar jak on szed naprzd. Na wprost Trenta zataczyy dwa ogromne motyle. Wiotkie wielobarwne ksztaty trzepotay raz bliej niego, raz dalej. Wszystko wok ttnio yciem - owady, roliny i drobne zwierzta przemykajce chykiem wrd zaroli. Trent z westchnieniem nasadzi na gow kask. Dwa oddechy to wszystko, na co mg si zdoby. Zwikszy dopyw tlenu do swojego zbiornika i podnis do ust przekanik. Wczy go. - Mwi Trent. Do Monitora Kopalni. Syszycie mnie? Przez chwil panowaa cisza tylko troch zakcona trzaskami. Nastpnie usysza przytumiony, upiorny gos. - Co tam, Trent? Gdzie ty si, do cholery, podziewasz? - Nadal zmierzam na pnoc. Przede mn ruiny. Chyba bd musia je wymin. Wygldaj na takie, przez ktre trudno si przedrze. - Ruiny? - Pewnie to Nowy Jork. Sprawdz na mapie. W gosie pojawia si nuta zapau. - Masz co? - Nic. Przynajmniej na razie. Zatocz koo i mniej wicej za godzin dam wam zna. - Trent popatrzy na zegarek. - Jest wp do czwartej. Zamelduj si przed nadejciem wieczoru. Gos zawaha si.

- Powodzenia. Mam nadziej, e co znajdziesz. Jak tam twj zapas tlenu? - W porzdku. - Prowiant? - Zostao mi jeszcze mnstwo. Poza tym mog poszuka sobie jakich jadalnych rolin. - Lepiej nie ryzykuj! - Dobrze. - Trent wyczy przekanik i z powrotem umieci go na pasku. - Dobrze powtrzy. Chwyci bro, narzuci plecak i ruszy naprzd, jego buty zapaday si w bujnym poszyciu i cice. Wanie mina czwarta, kiedy ich zauway. Wyonili si z otaczajcej go dungli. Byo ich dwch, dwch modych, wysokich osikw o rogowej, stalowobkitnej niczym popi skrze. Jeden z nich w pozdrowieniu unis do majc sze lub siedem palcw. - Dzie dobry - rzek cienkim gosem. Trent stan jak wryty. - Serce gwatownie zabio mu w piersi. - Dzie dobry. Dwaj modzi podeszli do niego wolnym krokiem. Jeden uzbrojony by w ukrcon z listowia siekier. Drugi mia na sobie jedynie spodnie i strzpy pciennej koszuli. Liczyli blisko osiem stp wzrostu. Ciaa zdaway si skada z samych koci i kanciastych krawdzi; spod ocienionych cikimi powiekami oczu byskay zaciekawione spojrzenia. Wewntrz ich organizmw zaszy radykalne zmiany; mieli odmienny metabolizm i budow komrkow, a take zdolno przyswajania gorcych soli, i rwnie ukad trawienny by nieco inny. Spogldali na Trenta z rosncym zainteresowaniem. - Ty - rzuci jeden. - Czy jeste czowiekiem? - Zgadza si - odpar Trent. - Nazywam si Jackson. - Modzieniec wystawi niebiesk, zrogowacia do i Trent potrzsn ni niezgrabnie. W zetkniciu z jego cik rkawic do wydaa si nadzwyczaj wiotka. Jej waciciel dorzuci: - A to jest Earl Potter, mj przyjaciel. Trent ucisn rk Pottera. - Witam - rzek Potter. Jego spierzchnite wargi wykrzywi grymas. - Czy moemy rzuci okiem na twj takielunek? - Takielunek? - zdumia si Trent. - Na twoj bro i sprzt. Co masz przy pasku? Co to za zbiornik? - Przekanik... a to tlen. - Trent zademonstrowa im przekanik. - Dziaa na baterie. Zasig stu mil. - Jeste z obozu? - zapyta szybko Jackson.

- Tak. Z Pensylwanii. - Ilu was tam jest? Trent wzruszy ramionami. - Kilkudziesiciu. Niebieskoskre olbrzymy nie kryy podziwu. - Jakim cudem zdoalicie przetrwa? Przecie Penn solidnie oberwaa, prawda? Leje musz by tam bardzo gbokie. - Mieszkamy w kopalniach - wyjani Trent. - Wraz z pocztkiem wojny nasi przodkowie przenieli si do kopalni wgla. Tak jest napisane w archiwach. Jestemy cakiem niele urzdzeni. W zbiornikach wytwarzamy poywienie. Mamy kilka maszyn, pomp, kompresorw i generatorw elektrycznych. Kilka rcznych tokarek. Krosna. Ani sowem nie wspomnia o tym, e generatory naleao obecnie uruchamia za pomoc korby i e zaledwie poowa zbiornikw funkcjonowaa bez zarzutu. Po trzystu latach stan metalu i plastiku pozostawia wiele do yczenia, nawet pomimo ustawicznych konserwacji i napraw. ywotno urzdze powoli dobiegaa koca. - No prosz - stwierdzi Potter. - Dave Hunter wanie wyszed na gupca. - Dave Hunter? - Dave utrzymuje, e wszyscy ludzie wyginli - wyjani Jackson. Z zaciekawieniem postuka w kask Trenta. - A moe by tak wrci razem z nami? Mamy w pobliu osad - zaledwie godzina drogi traktorem, naszym traktorem do polowa. Earl i ja polowalimy wanie na fruliki. - Fruliki? - Fruwajce krliki. Dobre miso, lecz ciko cign je w d; wa okoo trzydziestu funtw. - Czym si posugujecie? Chyba nie tym toporem? Porter i Jackson wybuchnli miechem. - Spjrz tylko. - Potter wysun z nogawki dugi mosiny prt, ktry przechowywa w bezporednim ssiedztwie tyczkowatej nogi. Trent obejrza go dokadnie. Bya to rczna robota. Urzdzenie wykonano z mikkiego mosidzu, pieczoowicie wyklepanego i utoczonego. Jedna strona zakoczona bya dysz. Popatrzywszy do rodka, zobaczy umieszczony w masie przejrzystego tworzywa drobny, metalowy szpikulec. - Jak to dziaa? - zapyta. - Wypuszcza si go rcznie. Ale jak tylko strzaka znajdzie si w powietrzu, nieubaganie poda za swoim celem. Trzeba jedynie wprawi j w ruch. - Potter rozemia si. - Moja w tym gowa. Si w pucach mi nie brakuje.

- Ciekawe. - Trent odda im prt. Patrzc z wystudiowan obojtnoci na bkimostalowe twarze, powiedzia: - Czy jestem pierwszym czowiekiem, ktrego napotykacie? - Zgadza si - odpar Jackson. - Starzec z radoci ci powita. - W jego piskliwym gosie da si sysze zapa. - Co ty na to? Zaopiekujemy si tob. Nakarmimy ci, naznosimy ci nie skaonych rolin i zwierzt. Moe chocia na tydzie. - Przykro mi - odrzek Trent. - Mam inne sprawy. Jeli w drodze powrotnej bd tdy przechodzi... Na zrogowaciaych twarzach odmalowao si rozczarowanie. - Ani na troch? Chocia na noc? Damy ci mas zimnego prowiantu. Mamy doskona chodziark skonstruowan przez Starca. Trent postuka w zbiornik. - Zostao mi niewiele tlenu. Nie macie czasem kompresora? - Nie. Nie potrzebujemy takich urzdze. Ale moe Starzec mgby... - Przykro mi. - Trent zrobi krok naprzd. - Na mnie ju czas. Jestecie pewni, e w okolicy nie ma adnych ludzi? - Mylelimy, e w ogle nigdzie ich nie ma. Od czasu do czasu pojawiay si jakie plotki. Lecz ty jeste jedynym, ktrego widzielimy. - Porter pokaza rk na zachd. - Tam mieszka plemi krnikw. - Machn rk w poudniowym kierunku. - A tam kilka plemion robakw. - No i biegacze. - Widziae ich? - Przybyem stamtd. - Pnoc zamieszkuj podziemni - ten lepy, ryjcy w ziemi gatunek. - Potter zrobi min. Osobliwe stwory, z tymi swoimi wiertami i koparkami. Ale do diaba z nimi. - Umiechn si krzywo. - Kady ma swj wasny sposb na ycie. - A na wschodzie - dorzuci Jackson. - Tam gdzie zaczyna si woda, yje masa morwinw. Zamieszkuj ocean, pywaj w podwodnych kopuach powietrznych i zbiornikach. Czasem wychodz na powierzchni noc. Mnstwo gatunkw pojawia si jedynie w nocy. My nadal korzystamy ze wiata dziennego. - Potar swoj zrogowacia, bkitnostalow skr. - To pozwala unikn promieniowania. - Wiem - powiedzia Trent. - Do zobaczenia. - Szczliwej drogi. - Odprowadzili wzrokiem sylwetk oddalajcego si czowieka, ktrego kombinezon rozsiewa wietlne refleksy w popoudniowym socu. Wci nie mogli otrzsn si ze zdumienia. Ziemia ttnia yciem. Roio si od rolin, owadw i zwierzt. Stwory nocne, dzienne, gatunki wodne i ldowe, niesychana mnogo i typy, ktre nigdy nie zostay skatalogowane i

prawdopodobnie nigdy nie zostan. U schyku wojny kady cal powierzchni by radioaktywny. Caa planeta wystawiona bya na dziaanie ostrego promieniowania. Wszystkie formy ycia naraone na fal promieni beta i gamma. Wikszo z nich wymara, jednak cz pozostaa przy yciu. Promieniowanie stao si bezporedni przyczyn mutacji - na wszystkich poziomach; dotyczyo to w rwnym stopniu owadw, rolin i zwierzt. Naturalna mutacja i procesy selekcyjne, ktre w normalnych warunkach trwayby miliony lat, nastpiy w cigu kilku sekund. Znieksztacone owoce tego zjawiska zamiecay Ziemi. Pezajca, nad wyraz liczna horda nasyconych promieniowaniem stworze. W tym wiecie szans na przetrwanie miay jedynie istoty mogce bez przeszkd stpa po skaonej ziemi i oddycha gstym od czsteczek powietrzem. Owady, zwierzta i ludzie musieli przystosowa si do ycia na planecie o powierzchni tak ywej, e wiecia w nocy wasnym blaskiem. Brnc przez dungl i z wpraw torujc sobie drog wrd pnczy, Trent snu ponure rozmylania. Wikszo oceanw wyparowaa. Poziom wody drastycznie spad, przemieniajc grunt w gorc, botnist ma. W dungli panowaa wilgo. Zewszd dobiega szmer poruszajcych si stworze. Przycisn do siebie bro i dalej poda naprzd. Soce chylio si ku zachodowi. Wkrtce miaa zapa noc. Na wprost niego, w fioletowej powiacie zamajaczyo pasmo poszarpanych szczytw. Zachd soca zapowiada si nadzwyczaj piknie, w poczeniu z wiszcymi w powietrzu czsteczkami, dryfujcymi tam od czasu pierwszego wybuchu, ktry nastpi kilkaset lat wstecz. Przystan na chwil, by podziwia widok. Mia za sob dug drog. Odczu przypyw znuenia i rezygnacji. Zrogowaciae, niebieskoskre olbrzymy stanowiy typowe zmutowane plemi. Zwano ich jaszczurowatymi. Zyskali to miano dziki swojej skrze, przypominajcej wygldem kolczug jaszczurek pustynnych. Z organami wewntrznymi przystosowanymi do skaonych rolin i powietrza, bez przeszkd egzystowali w wiecie, w ktrym on potrzebowa kombinezonu ochronnego, kasku, zbiornika z tlenem oraz pokarmu w postaci wytwarzanych w podziemnej kopalni piguek. Kopalnia - pora znw nawiza z nimi kontakt. Trent podnis przekanik. - Tu znowu Trent - mrukn. Zwily jzykiem spierzchnite wargi. By godny i spragniony. Moe zdoa odnale jaki w miar wychodzony, wolny od promieniowania skrawek ziemi, eby cho na kwadrans zdj kombinezon i umy si porzdnie. Zmy z siebie pot i brud. Wdrowa od dwch tygodni, zamknity w nieprzepuszczalnym, lepkim kombinezonie podobnym do stroju nurka, podczas gdy wok niego ycie toczyo si normalnym trybem, wolne od zmory promieniowania. - Kopalnia - dolecia go saby gos. - Koniec na dzisiaj. Pora na odpoczynek i kolacj. Do jutra nie kiwn palcem. - Jaki sukces? - W gosie zabrzmiao rozczarowanie. - Najmniejszego.

Cisza. - C, moe jutro - powiedzia wreszcie gos. - Moe. Natknem si na plemi jaszczurowatych. Cakiem sympatyczni, kady po osiem stp wzrostu. - W gosie Trenta daa si sysze gorycz. - Spaceruj sobie w koszulach i spodniach. Na bosaka. Monitor Kopalni nie okaza zainteresowania. - Wiem. Szczciarze. No c, wobec tego przepij si troch i jutro rano daj mi zna. Dostaem raport od Lawrencea. - Gdzie on jest? - Zmierza na zachd. Gdzie w pobliu Ohio. Dobrze mu idzie. - Jakie rezultaty? - Plemi krnikw, robakw i nocnych kopaczy - tych lepych, biaych stworze. - Glist. - Wanie. Nic poza tym. Kiedy zoysz raport? - Jutro - odpar Trent. Wyczy nadajnik i umieci go na pasku. Jutro. Ogarn spojrzeniem majaczce w gstniejcym mroku odlege pasmo gr. Pi lat. I zawsze - jutro. By ostatnim z olbrzymiej rzeszy wysyanych na powierzchnie mczyzn, nioscych cenne zbiorniki z tlenem, piguki ywnociowe i bro. Wyczerpujcych ostatnie zapasy na bezcelowe eskapady w gb dungli. Jutro? Ktrego jutra, ktre nie byo wcale takie odlege, zabraknie zarwno tlenu, jak i piguek. Kompresory i pompy przestan dziaa. Zepsuj si na dobre. Kopalnia pogry si w martwocie i ciszy. Chyba e w tym czasie zdoaj nawiza jaki kontakt. Przykucnwszy, pocz bada wskanikiem powierzchni w poszukiwaniu nie skaonego miejsca na odpoczynek. Zemdla. - Patrzcie na niego - powiedzia cichy, daleki gos. Trent oprzytomnia w jednej chwili. Zerwa si, na olep sigajc w miejsce, gdzie powinien znajdowa si pistolet. Nasta poranek. Szarawy blask soca przedostawa si przez gstwin lici. Dokoa dostrzeg ruchliwe ksztaty. Bro... znikna! Trent poderwa si jak raony prdem. Postacie przypominay ksztatem ludzi, cho nie cakiem. Robaki. - Gdzie jest mj pistolet? - spyta lodowatym tonem Trent. - Tylko spokojnie. - Jeden z robakw postpi w jego kierunku, za nim podya reszta.

Panowa przeraliwy chd. Trent zadra. Niezgrabnie wsta, podczas gdy robaki formoway wok niego zwarty krg. - Zaraz ci go oddamy. - Ale to ju. - By zesztywniay i przemarznity. Naoy kask i dopi pas. Trzs si od stp do gw. Licie i pncza ociekay lepkimi kroplami. Grunt rozmik pod stopami. Robaki naradziy si midzy sob. Byo ich dziesi lub dwanacie. Stanowiy osobliwy widok, bardziej przypominay owady ni ludzi. Pokrywa je gruby, chitynowy pancerz. Fasetkowe oczy. Czuki, za pomoc ktrych wykryway promieniowanie. Ich bariera ochronna nie bya doskonaa. Silna dawka bez trudu dawaa im rad. Udawao im si przetrwa gwnie dziki przezornoci i unikom, tylko czciowo dziki odpornoci. Pokarm przyjmoway niebezporednio; najpierw trawiony by przez mniejsze zwierzta ciepokrwiste, a nastpnie przyswajany z kau, z wykluczeniem zwizkw radioaktywnych. - Jeste czowiekiem - stwierdzi robak cienkim, metalicznym gosem. Robaki byy aseksualne - przynajmniej ta grupa. Istniay jeszcze dwa inne typy, trutnie oraz Matka. Te naleay do bezpciowych wojownikw, uzbrojonych w pistolety oraz topory ukrcone z listowia. - Zgadza si - odpar Trent. - Co ty tu robisz? Czy jest was wicej? - Kilku. Robaki znw naradziy si midzy sob, energicznie machajc czukami. Trent czeka. Dungla budzia si do ycia. Patrzy, jak wzdu pnia wdruje galaretowata masa i wpywa midzy gazie, z widocznym w niej, na wp przetrawionym ssakiem. Nieopodal przeleciay brzowawe my dzienne. Licie zadray pod wpywem podziemnych wibracji wytworzonych przez stronice od wiata dziennego nocne stworzenia. - Pjdziesz z nami - zadecydowa robak. Gestem nakaza Trentowi ruszy z miejsca. Idziemy. Trent z ociganiem wykona rozkaz. Wdrowali wskim szlakiem, wycitym toporami jaki czas temu. Gste macki i sondy dungli znw zaczynay upomina si o swoje prawa. - Dokd idziemy? - zapyta Trent. - Na Wzgrze. - Po co? - Niewane. Obserwujc idce przed nim lnice robaki, Trent nie mg uwierzy, e kiedy naleay do rodzaju ludzkiego. Czy te ich przodkowie. Pomijajc znieksztacon fizjologi, pod wzgldem psychicznym robaki niewiele rniy si od niego. Ich ukad plemienny odpowiada usystematyzowanym organizacjom czowieczym, komunizmowi oraz faszyzmowi. - Czy mog o co zapyta? - rzuci Trent.

- O co? - Czy jestem pierwszym czowiekiem, ktrego widzicie? Czy w pobliu nie ma wicej ludzi? - Nie. - A czy istniej jakiekolwiek dane na temat ludzkich osad? - Dlaczego pytasz? - Z czystej ciekawoci - odpar krtko Trent. - Jeste jedyny. - Robak da wyraz swojemu zadowoleniu. - Czeka nas za to premia... to znaczy, za schwytanie ciebie. To staa nagroda. Nikt nigdy jej nie otrzyma. I tutaj potrzebowali czowieka. Czowieka, ktry wniesie z sob cenne gnosis, elementy tradycji niezbdnej mutantom do wcielenia si w ich wasn, chwiejn struktur socjaln. Kultury mutantw wci nie mogy poszczyci si spjnoci. Brakowao im kontaktu z przeszoci. Czowiek by szamanem, Mdrcem, ktrego zadaniem byo naucza i instruowa. Przekaza mutantom wiedz o niegdysiejszym yciu; o tym, jak yli i wygldali ich przodkowie. Cenna zdobycz dla kadego z plemion - zwaszcza e w okolicy nie byo innych ludzi. Trent zakl ze zoci. Nie byo? adnych innych? Musieli gdzie by. Jeli nie na pnocy, to na wschodzie. W Europie, Azji, Australii. Gdzie na kuli ziemskiej. Ludzie zaopatrzeni w narzdzia, maszyny i sprzt. Kopalnia nie moga stanowi jedynej osady, ostatniej siedziby czowieka z krwi i koci. Ludzie jako cenne kurioza - skazane na zagad z chwil, gdy do reszty zniszczej ich kompresory, a zbiorniki zjedzeniem si wyczerpi. Jeli wkrtce mu si nie poszczci... Robaki przystany, wytyy such. Ich czuki zafaloway podejrzliwie. - O co chodzi? - zapyta Trent. - O nic. - Podjy marsz. - Przez chwil... Bysk. Idce na przodzie robaki przestay istnie. Pochona je grzmica byskawica wiata. Trent pad na ziemi. Wcisn si pomidzy pncza i bujne chwasty. Wok niego robaki toczyy zaciek walk, zmagajc si z nieduymi, kudatymi stworzeniami, ktre raz po raz say celne strzay ze swojej broni rcznej, a przybliywszy si na dostateczn odlego, zadaway ciosy rozwinitymi tylnymi odnami. Biegacze. Robaki przegryway. Przystpiy do odwrotu, kryjc si w gbi dungli. Biegacze ruszyy za nimi w pogo, skaczc na tylnych nogach jak kangury. Ostatni robak znikn im z oczu. Zgiek ucich. - W porzdku - rzuci jeden z biegaczy. Prostujc si, zaczerpn tchu. - Gdzie jest

czowiek? Trent powoli podnis si z ziemi. - Tutaj. Biegacze pomogy mu wsta. Ich wzrost nie przekracza czterech stp. Byy pkate i okrge, pokryte gstym futrem. Mae dobroduszne twarze spoglday na niego z trosk. Miay paciorkowate oczy, ruchliwe nosy i wielkie tylne apy. - Nic ci nie jest? - zapyta jeden. Wycign w kierunku Trenta manierk z wod. - Nie. - Trent odtrci manierk. - Zabrali mj pistolet. Biegacze rozejrzay si dokoa. Broni nigdzie nie byo wida. - Dajmy temu spokj. - Trent potrzsn gow, usiujc doj do siebie po przebytym wstrzsie. - Co si stao? Co to za bysk? - Granat. - Biegacze nady si dumnie. - Rozcignlimy nad szlakiem drut poczony z zawleczk. - Robaki rzdz wikszoci okolicy - dorzuci inny. - Musimy walczy o swoje prawa. - Na szyi mia zawieszon lornetk. Biegacze uzbrojone byy w pistolety i noe. - Naprawd jeste czowiekiem? - zapyta biegacz. - Z pierwotnego rodu? - Owszem - mrukn niepewnie Trent. Biegacze byy pod wraeniem. Wytrzeszczyy paciorkowate oczy. Dotykay metalowego kombinezonu i kasku, zbiornika z tlenem oraz plecaka. Jeden przykucn i ze znawstwem zbada obwd przekanika. - Skd pochodzisz? - zapyta przywdca gbokim, mrukliwym gosem. - Jeste pierwszym czowiekiem, ktrego widzimy od miesicy. Trent zakrztusi si. - Od miesicy? Wobec tego... - Tutaj ich nie ma. Przybylimy z Kanady, z okolic Montrealu. Tam ley osada ludzi. Trent odetchn pen piersi. - Dojd tam pieszo? - C, my przebylimy t odlego w cigu kilku dni. Ale poruszamy si szybciej ni ty. Przywdca zerkn z powtpiewaniem na metalowe okucia kombinezonu. - Sam nie wiem. Potrzebowaby wicej czasu. Ludzie. Osada. - Ilu ich tam jest? Czy to dua osada? O wysokim stopniu rozwoju?

- Nie pamitam dokadnie. Widziaem j tylko raz. Mieci si pod ziemi; maj tam jakie poziomy i cele. Wymienilimy nie skaone roliny na sl. To byo dawno temu. - Czy funkcjonuj bez przeszkd? Czy dysponuj narzdziami, maszyneri, kompresorami? Maj zbiorniki z poywieniem, aby przetrwa? Biegacz niepewnie przestpi z nogi na nog. - W gruncie rzeczy moe ich tam ju nie by. Trent zamar. Poczu dotkliwe ukucie strachu. - Jak to? Co masz na myli? - Moe ju sobie poszli. - Dokd? - zapyta martwym gosem Trent. - Co si z nimi stao? - A skd mam wiedzie? - rzuci biegacz. - Nie wiem, co si z nimi stao. Tego nie wie nikt.

Gorczkowo poda na pnoc. Dungla przesza w przejmujcy chodem las rolin przypominajcych paprocie. Z kadej strony napotyka tylko ogromne drzewa. Powietrze byo rozrzedzone i rzekie. Czu, jak zmczenie bierze nad nim gr. W zbiorniku pozosta tylko jeden pojemnik z tlenem. Potem bdzie musia zdj kask. Jak dugo zdoa przetrwa? Pierwsza deszczowa chmura sprowadzi na niego zabjcze czstki, ktre dostan si do puc. Rwnie dobrze moe to nastpi w wyniku wiatru wiejcego od strony oceanu. Zdyszany przystan. Dotar do szczytu dugiego zbocza. W dole rozcigaa si poronita drzewami rwnina - rozlega plama zieleni o brunatnym zabarwieniu. Tu i wdzie janiay biae punkty. Pewnie ruiny. Trzysta lat temu w tym miejscu leao miasto. Nigdzie ani ywej duszy. Choby ladu osady. Trent ruszy w d zbocza. Otacza go pogrony w ciszy las. Wok dominowaa atmosfera przygnbienia. Brakowao nawet szelestu przemieszczajcej si drobnej zwierzyny. Zwierzta, owady, ludzie - wszystko znikno. Wikszo biegaczy przeniosa si na poudnie. Mae stworzenia przypuszczalnie wyginy. A ludzie? Znalaz si w obrbie ruin. Kiedy istniao tutaj miasto. Pniej ludzie musieli przenie si do schronw, kopal i podziemnych przej. Nastpnie rozbudowali swoje podziemne komnaty. Przez trzysta lat ludzie - prawdziwi ludzie - walczyli pod powierzchni o przetrwanie. Wychodzili na zewntrz tylko w kombinezonach, wytwarzali poywienie w zbiornikach, filtrowali wod, kondensowali wolne od czstek powietrze. Przysaniali oczy przed olepiajcym blaskiem soca. A teraz - nie zostao z tego nic. Podnis swj nadajnik. - Kopalnia - rzuci. - Mwi Trent.

Z nadajnika dobiegy sabe trzaski. Upyn duszy czas, nim nadesza odpowied. Gos by cichy i daleki. Prawie gin wrd zakce. - No i? Znalaze ich? - Odeszli. - Ale przecie... - Nikogo. Ani ywej duszy. Osada porzucona. - Trent usiad na nadkruszonej betonowej pycie. Czu, jak uchodzi z niego ycie. - Niedawno tu byli. Ruiny nie zdyy zarosn. Musieli odej w cigu ostatnich tygodni. - Przecie to bez sensu. Mason i Douglas ju s w drodze. Douglas jedzie cignikiem terenowym. Powinien dotrze do ciebie za kilka dni. Na jak dugo wystarczy ci tlenu? - Na dob. - Powiemy mu, aby si pospieszy. - Przykro mi, e to wszystko, co mam do zameldowania. Nie chowam w zanadrzu nic lepszego. - Jego gos napeni si gorycz. - Po tych wszystkich latach. Byli tu przez cay czas. A teraz, kiedy wreszcie do nich dotarlimy... - Jakie wskazwki? Jeste w stanie stwierdzi, co si z nimi stao? - Rozejrz si. - Trent wsta ociale. - Jeli co znajd, dam wam zna. - Powodzenia. - Gos przeszed w jednolity trzask. - Bdziemy czeka. Trent umieci nadajnik na pasku. Popatrzy na szare niebo. Prawie zapada noc. Las by ponury i zowrogi. Padajcy nieg pokry brunatne poszycie cienk warstw brudnej bieli. nieg przemieszany z czstkami. Zabjczy py mimo upywu trzystu lat wci opada w d. Zapali wiateko na kasku. Blady snop owietli mu drog, padajc pomidzy drzewa, zrujnowane betonowe supy i sporadycznie rozrzucone sterty wiru. Wkroczy midzy ruiny. Porodku odnalaz wiee i instalacje. Ogromne kolumny - nadal rozarzone - oplecione rusztowaniem z siatki. Wyloty odsonitych tuneli wiodcych w gb podziemi przypominay nieruchome, czarne jeziora. Zajrza do jednego z nich, owietlajc go latark z kasku. Tunel prowadzi prosto do serca Ziemi. Jednake wieci pustk. Dokd oni mogli si uda? Co si z nimi stao? Trent bezmylnie okry ruiny. Ludzie mieszkali tu, pracowali, walczyli o przetrwanie. Wychodzili na powierzchni. Widzia ich pojazdy ustawione wrd wie, pokryte teraz zszarza warstw nocnego niegu. Wrcili na powierzchni, a potem - odeszli. Dokd? Usiad pod oson zrujnowanej kolumny i wczy ogrzewanie. Kombinezon rozgrza si, emitowa ciepy, czerwony blask, ktry sprawi, e Trent zaraz poczu si lepiej. Popatrzy na wskanik. Teren by silnie napromieniowany. Jeeli zamierza co zje i wypi, powinien uda si

gdzie indziej. By zmczony. Zbyt zmczony, aby gdziekolwiek si przenosi. Zosta wic tam, gdzie siedzia, z wytyczonym na niegu krgiem wiata latarki. nieg pada nieprzerwanie. Wkrtce pokry te nieruchom posta, siedzc bezwadnie u stp kolumny. Tak cich i nieruchom, jak wiee i rusztowania wok niej. Zapad w drzemk. Grzejnik kojco brzcza. Zerwa si wiatr, ktry porwa gar niegu i cisn wprost na niego. Zacz zsuwa si z pyty, a wreszcie jego kask spocz na betonowej nawierzchni. Koo pnocy obudzi si. Czujnie podnis gow. Doszed go jaki dwik. Wyty such. Odlegy, monotonny jazgot. Czyby to ju Douglas? Nie, na pewno jeszcze nie przez najblisze dwa dni. Wsta, otrzepujc z siebie nieg. Jazgot narasta. Serce zaczo mu tuc jak szalone. Rozejrza si; snop wiata latarki rozgarn mrok. Ziemia zatrzsa si, wibracje przenikny go od stp do gw, grzechoczc prawie pustym zbiornikiem tlenu. Podnis wzrok ku niebu - i zaparo mu dech. Po niebie mkna wietlista smuga, rozpraszajc ciemno. Obserwowa j z otwartymi ustami. Co szykowao si do ldowania. Rakieta. Poduny, metalowy kadub zamigota w wietle wschodzcego soca. Pochonici prac ludzie adowali stosy zapasw i sprztu. Wagoniki migay w gr i w d, przenoszc materia z podziemnych warstw do czekajcego statku. Ludzie pracowali szybko i skutecznie, odziani w kombinezony z metalu i plastiku; w cile zapiecztowane, obite oowiem bariery ochronne.

- Ilu jest w twojej kopalni? - zapyta spokojnie Norris. - Okoo trzydziestu. - Trent nie odrywa oczu od statku. - Trzydziestu trzech, razem z tymi na zewntrz. - Na zewntrz? - Zwiadowcy. Takjak ja. Kilku zmierza w naszym kierunku. Wkrtce tu bd. Dzi wieczorem lub jutro. Norris zapisa co na swoim wykresie. - Tym razem udwigniemy okoo pitnastu. Reszta zabierze si drug tur. Wytrzymaj jeszcze jeden tydzie? - Tak.

Norris zmierzy go zaciekawionym spojrzeniem. - Jak nas znalaze? Od Pensylwanii dzieli nas szmat drogi. To nasz ostatni przystanek. Gdyby spni si o kilka dni... - Biegacze pokazay mi kierunek. Powiedziay, e odjechalicie nie wiadomo dokd. Norris rozemia si. - Sami tego nie wiedzielimy. - Przecie musicie to wszystko dokd zabiera. Statek jest stary, prawda? Zoony z czci. - Pocztkowo stanowi rodzaj bomby. Zlokalizowalimy go i naprawilimy; pracowalimy nad nim od czasu do czasu. Nie bylimy pewni, co zamierzamy zrobi. Do tej pory nie jestemy. Wiemy jedynie, e chcemy odlecie. - Odlecie? Opuci Ziemi? - Ma si rozumie. - Norris gestem nakaza mu pj za sob. Po rampie podeszli do jednego z wazw. Norris pokaza na d. - Spjrz tam, na adujcych. Robotnicy prawie skoczyli. Ostatnie wagony przybywajce z podziemi byy na wp puste. Ksiki, archiwa, zdjcia, szcztki dbr kultury. Masa rnorodnych przedmiotw znikaa w czeluciach adowni, by wkrtce zosta wywieziona poza Ziemi. - Dokd? - zapyta Trent. - Na razie na Marsa. Lecz nie zostaniemy tam dugo. Prawdopodobnie pojedziemy dalej, ku ksiycom Jowisza i Saturna. Kto wie, moe Ganimed. Jeli nie on, to ktra z innych planet. W razie niepomylnego obrotu sprawy osiedlimy si na Marsie. Jest do suchy i jaowy, ale przynajmniej nie radioaktywny. - Czy nie istniej szans na uzdatnienie radioaktywnych terenw? Gdybymy wychodzili Ziemi, zneutralizowali skaone opary i... - Gdybymy tego dokonali - przerwa mu Norris - oni wszyscy by zginli. - Oni? - Krniki, biegacze, jaszczurowaci, robaki i caa reszta. Nieprzebrane odmiany istot. Niezliczone formy przystosowane do ycia na tej Ziemi - skaonej Ziemi. Te roliny i zwierzta korzystaj z radioaktywnych metali. Oglnie biorc, podstaw nowego ycia tutaj stao si przyswajanie skaonych soli metali. Soli, ktre dla nas stanowi miertelne zagroenie. - No, ale gdyby... - Nawet gdyby, tak naprawd to wcale nie jest nasz wiat. - To my jestemy prawdziwymi ludmi - odpar Trent. - Ju nie. Ziemia ttni yciem, ktre staje si coraz bujniejsze. Jestemy po prostu jedn z form, przestarzaych form. Aby mc tu y, musielibymy przywrci dawne warunki, dawne

czynniki, rwnowag sprzed trzystu lat. To kolosalne przedsiwzicie. I nawet gdyby nam si udao, gdybymy zdoali wychodzi Ziemi, nie uchowaoby si nic z tego, co widzimy. Norris ogarn gestem rozleg brunatn puszcz. I lece za ni rejony poudnia wraz z parujc dungl, ktra cigna si a do Cieniny Magellana. - Z jednej strony to nam si susznie naley. My rozptalimy wojn. My zmienilimy Ziemi. Nie zniszczylimy jej, tylko zmienilimy. Do tego stopnia, e nie moemy duej tu przebywa. Norris wskaza oddziay ludzi w kaskach. Ludzi zakutych w cikie kombinezony ochronne pokryte sieci przewodw, wszdzie tylko wskaniki, zbiorniki z tlenem, osony, piguki ywieniowe, przefiltrowan wod. Pracowali, pocc si w swoich kombinezonach. - Widzisz? Kogo oni przypominaj? Nadbieg zdyszany robotnik. Na chwil unis kask i nabra powietrze w puca. Zaraz nerwowo woy go z powrotem. - Gotowi do odlotu, sir. Wszystko zaadowane. - Zmiana planu - owiadczy Norris. - Poczekamy, a przyjad tu towarzysze tego czowieka. Ich obz cignie resztkami si. Jeden dzie zwoki nie sprawi adnej rnicy. - Tak jest, sir. - Robotnik oddali si pospiesznie; groteskowa posta w cikim kombinezonie i pkatym kasku. - Penimy tu funkcj przyjezdnych - powiedzia Norris. - Co takiego? - rzuci ostro Trent. - Przyjezdnych na obcej planecie. Popatrz na nas. Kombinezony ochronne, kaski - wszystko dla celw badawczych. Naleymy do sondy odwiedzajcej obcy wiat, w ktrym nie ma szans na przeycie. Przybywajcej tu, by zabra adunek i zaraz znw odlecie. - Zamknite kaski - powiedzia zmienionym gosem Trent. - Zamknite kaski. Oowiane tarcze. Wskaniki, specjalny prowiant i woda. Prosz spojrze. Nieopodal staa nieliczna grupka biegaczy, spoglday z lkiem na lnicy statek. Po prawej stronie, zza drzew wyzieraa ich wioska. Szachownice pl, zagrody dla zwierzt i budynki mieszkalne. - Tubylcy - powiedzia Norris. - Mieszkacy planety. Mog wdycha jej powietrze, pi wod, spoywa naturaln rolinno. My nie. To ich planeta, nie nasza. Oni s w stanie tutaj y i utworzy spoeczno. - Mam nadziej, e bdziemy mogli wrci. - Wrci? - Kiedy... cho na chwil.

Norris umiechn si smtnie. - Rwnie mam tak nadziej. Lecz najpierw bdziemy musieli uzyska pozwolenie ze strony mieszkacw... zgod na ldowanie. - Rozbawienie w jego oczach niespodziewanie przerodzio si w bl, ktry przymi wszystko inne. - Bdziemy musieli poprosi ich o zgod. Ich prawem bdzie odpowiedzie nie. Moe nie zechc mie z nami do czynienia.

MIASTECZKO

Wlokc za sob paszcz, Verne Haskel wspi si przygnbiony po frontowych schodkach swojego domu. By zmczony. Zmczony i zniechcony. Na dodatek bolay go nogi. - O mj Boe - wykrzykna Madge, kiedy zamkn drzwi i zdj kapelusz i paszcz. - Ty ju w domu? Haskel rzuci na podog teczk i przystpi do rozwizywania butw. Zgarbi ramiona, jego twarz poszarzaa. - Powiedz co! - Czy kolacja jest gotowa? - Nie, kolacja nie jest gotowa. O co tym razem chodzi? Kolejna ktnia z Larsonem? Haskel powlk si do kuchni, gdzie napeni szklank ciep wod z sod. - Wyprowadmy si - powiedzia. - Co to ma znaczy? - Wyprowadmy si z Woodland. Do San Francisco. Dokdkolwiek. - Haskel wypi sod, opierajc swoje przeszo czterdziestoletnie ciao o byszczcy zlewozmywak. - Czuj si wstrtnie. Moe powinienem znw odwiedzi doktora Barnesa. Chciabym, aby dzi by pitek, a jutro sobota. - Co by zjad na kolacj? - Nic. Sam nie wiem. - Haskel ze zmczeniem potrzsn gow. Wszystko jedno. - Usiad przy stole kuchennym. - Chc jedynie odpocz. Otwrz puszk z gulaszem. Wieprzowin i fasol. Cokolwiek. - Proponuj, abymy poszli do smaalni Dona. W poniedziaki maj niez poldwic. - Nie. Mam na dzisiaj do widoku ludzi. - Pewnie jeste zbyt zmczony, aby podwie mnie do Helen Grant. - Samochd jest w naprawie. Znw si popsu. - Gdyby lepiej o niego dba... - Co, u licha, chciaaby, ebym robi? Przenosi go w reklamwce? - Przesta si na mnie wydziera, Vernie Haskel! - Madge poczerwieniaa z gniewu. Chyba e wolisz sam przygotowa sobie kolacj. Haskel podnis si z wysikiem. Ruszy w kierunku piwnicy.

- Na razie. - Dokd idziesz? - Na d, do piwnicy. - Boe! - krzykna dziko Madge. - Te twoje pocigi! Te zabawki! Jak dorosy mczyzna, mczyzna w rednim wieku... Haskel zby to milczeniem. Znajdowa si ju w poowie schodw prowadzcych do piwnicy i maca rk wok w poszukiwaniu kontaktu. W piwnicy panowa chd i wilgo. Haskel zdj z haczyka swoj czapk inyniera i woy. Podekscytowany czu, jak w jego znuone ciao wstpuje troch energii. Szybkim krokiem zbliy si do ogromnego stou z dykty. Tory kolejowe biegy wszdzie. Wzdu podogi, pod skrzynk z wglem, wrd instalacji parowych pieca. Trasy zbiegay si przy stole, prowadzc do gry w postaci nachylonych ramp. Sam st zamiecony by transformatorami, sygnalizatorami, zwrotnicami oraz stertami kabli i oprzyrzdowania. Prcz tego... Prcz tego byo tam miasto. Szczegowa, wyjtkowo dokadna makieta Woodland. Kade drzewo i dom, kady sklep, budynek, ulica oraz hydrant. Miniaturowe miasto, w ktrym kademu elementowi przysugiwao cile okrelone miejsce. Pieczoowicie konstruowane przez lata. Odkd siga pamici. Od czasw dziecistwa, kiedy po lekcjach pracowicie klei i budowa. Haskel wczy gwny transformator. Wzdu torw zalniy wiata sygnalizacyjne. Zasili ciki parowz Lionela, stojcy nieruchomo wraz ze swoim adunkiem w postaci samochodw przewozowych. Parowz gadko potoczy si po torach. Byszczcy, ciemny pocisk z metalu, ktrego widok zapiera mu dech w piersi. Otworzy elektryczn zwrotnic i parowz skierowa si ku rampie, min tunel i zjecha ze stou. Nastpnie znikn pod aw. Jego pocigi. I jego miasto. Haskel nachyli si nad miniaturowymi domkami i ulicami, serce wypeniaa mu duma. Oto jego wasne dzieo. W kadym calu. Wszystko tchno perfekcj. Cae miasto. Dotkn naronika sklepu spoywczego Freda. Nie brakowao ani jednego szczegu. Nawet zastawionych towarem witryn. Oznakowania. Lady. Hotel Uptown. Przejecha doni po jego paskim dachu. Sofy i krzesa w westybulu. Wyranie widzia je przez okno. Drogeria Greena. Plastry na odciski. Czasopisma. Czci samochodowe Fraziera. Jadodajnia Mexico City. Odzie Sharpsteina. Sklep monopolowy Boba. Salon bilardowy Ace. Cae miasto. Przesun po nim rkami. On je stworzy; naleao do niego.

Parowz wyjecha spod awki. Jego koa miny automatyczn zwrotnic i most zwodzony opuci si posusznie. Pocig przejecha po nim i ruszy dalej, cignc swj balast.

Haskel zwikszy dopyw mocy. Pocig nabra szybkoci. Rozleg si gwizd. Wszed w ostry zakrt i ze zgrzytem wjecha na przecznic. Ponowny wzrost prdkoci. Donie Haskela konwulsyjnie zacisny si na transformatorze. Pocig raptownie skoczy naprzd. Zakoysa si, biorc kolejny wira. Transformator wczony by na maksimum. Wida byo rozklekotan smug pocigu pdzcego po torach, mijajcego mosty i zwrotnice i kryjcego si za przewodami instalacyjnymi pieca podogowego. Parowz znikn za skrzyni z wglem. Chwil pniej wynurzy si po przeciwnej stronie, szaleczo rozkoysany na boki. Haskel zmniejszy prdko. Ciko oddycha, jego pier unosia si gwatownie. Usiad na stoku przy awie i drcymi palcami zapali papierosa. Pocig i makieta miasta napaway go osobliwym uczuciem. Trudno mu byo je sprecyzowa. Zawsze kocha pocigi, modele parowozw, sygnalizatorw i budynkw. Ten stan rzeczy utrzymywa si, od kiedy skoczy sze czy siedem lat. Pierwsz kolejk otrzyma od ojca. Bya to lokomotywa i par kawakw torw. Stary, nakrcany pocig. Gdy mia dziewi lat, podarowano mu pierwsz elektryczn kolejk. Wraz z dwiema zwrotnicami. Uzupenia swoj kolekcj rok po roku. Tory, parowozy, zwrotnice, samochody, sygnalizatory. Transformatory dysponujce wiksz moc. No i zacztki miasta. Budowa je krok po kroku. Najpierw, kiedy by w ostatniej klasie podstawwki, powsta model dworca Southern Pacific. Nastpnie postj takswek. Kawiarnia, gdzie posilali si kierowcy. Broad Street. W ten sposb przybywao coraz wicej elementw. Domy, budynki, sklepy. W miar upywu czasu miasto wyrastao spod jego rk. Kadego popoudnia wraca ze szkoy i przystpowa do pracy. Klei, ci, malowa i piowa. Byo prawie skoczone. Mia czterdzieci trzy lata i praca nad miastem niemal dobiega koca. Haskel kry wok stou, z czci wycigajc rce. Co chwil dotyka poszczeglnych modeli. Kwiaciarnia. Teatr. Firma telekomunikacyjna. Przedsibiorstwo Pomp i Zaworw Larsona. Tak, rwnie i ono. Jego miejsce pracy. Model wzniesionej z najwiksz drobiazgowoci fabryki. Haskel zerkn na ni spode ba. Jim Larson. Pracowa dla niego w pocie czoa od dwudziestu lat. Po co? Po to, aby widzie, jak wyprzedzaj go inni. Modsi. Ulubiecy szefa. Gotowi na kade skinienie modziecy o jaskrawych krawatach, zaprasowanych kantach spodni i szerokich, gupkowatych umiechach. Jego nienawi i poczucie krzywdy signy szczytu. Cae ycie czu si zdominowany przez Woodland. Nigdy nie by naprawd szczliwy. Miasto zawsze obracao si przeciwko niemu. Panna Murphy w liceum. Studenci w collegeu. Wynioli sprzedawcy w domach towarowych. Ssiedzi. Policjanci, listonosze, motorniczy i dostarczyciele przesyek. Nawet jego ona. Nawet Madge. Nigdy nie pasowa do miejsca swojego zamieszkania, lecego na przedmieciach San Francisco, w dole pwyspu, za pasem mgielnym. Woodland razio go t swoj atmosfer drogiego

osiedla zamonej klasy redniej. Znajdowao si tu zbyt wiele duych domw, trawnikw, lnicych samochodw i leakw. Wedug niego panowa tu nadmierny zaduch i porzdek. Odkd tylko siga pamici. Jego praca... Larson. Przedsibiorstwo Pomp i Zaworw. Dwadziecia lat wytonej pracy. Palce Haskela zacisny si na malekiej konstrukcji przedstawiajcej fabryk Larsona. Oderwa j z furi i cisn na podog. Nastpnie podepta j, miadc butem kawaki szka, metalu i papieru w jednolit mas. Boe, trzs si cay od stp do gw. Z bijcym sercem popatrzy na szcztki. Targny nim dziwne, szalone emocje. Myli, ktrych nigdy przedtem nie dowiadczy. Dugo spoglda na walajce si u jego stp resztki. Na to, co niegdy stanowio model Przedsibiorstwa Pomp i Zaworw Larsona. Naraz ockn si. Poruszajc si jak w transie, wrci do awy i sztywno zasiad na stoku. Zebra swoje narzdzia i materiay, po czym uruchomi wiertark. Zoenie nowego modelu trwao zaledwie chwil. Pomagajc sobie zrcznymi, szybkimi palcami, Haskel malowa, klei i dopasowywa poszczeglne elementy. Wykona na szyldzie mikroskopijny nadruk i pomalowa na zielono trawnik. Nastpnie ostronie zanis nowy model do stou i przyklei go we waciwym miejscu. W miejscu zajmowanym uprzednio przez Przedsibiorstwo Pomp i Zaworw Larsona. W padajcym z gry wietle obiekt zalni nie wyschnit jeszcze farb.

DOM POGRZEBOWY WOODLAND

Uradowany Haskel zatar rce. Po przedsibiorstwie nie zostao ani ladu. Zniszczy je. Star z powierzchni ziemi. Usun z miasta. Pod nim rozcigao si Woodland, z domem pogrzebowym zamiast przedsibiorstwa. Rozbysy mu oczy. Wykrzywi usta. Obecne w nim emocje przybray na sile. Pozby si go. I to niewielkim nakadem si. W cigu sekundy. Rzecz okazaa si zadziwiajco nieskomplikowana. Dziwne, e wczeniej nie wpad na ten pomys.

Popijajc z namysem z wysokiej szklanki schodzone piwo, Madge Haskel powiedziaa: - Z Verneem dzieje si co dziwnego. Minionego wieczora szczeglnie zwrciam na to uwag. Kiedy wrci z pracy. Doktor Paul Tyler odchrzkn z roztargnieniem. - Typ wysoce neurotyczny. Ma kompleks niszoci, powodujcy cofnicie w gb siebie i

introwersj. - Ale jego stan wyranie si pogarsza. On i ta jego kolejka. Te wszystkie cholerne zabawki. Boe, Paul! Czy ty wiesz, e on ma w piwnicy makiet caego miasta? Tyler okaza zainteresowanie. - Naprawd? Nie miaem o tym pojcia. - Mia to przez cay czas naszej znajomoci. Zacz, kiedy by dzieckiem. Wyobra sobie dorosego faceta bawicego si kolejk! To... to obrzydliwe. Kadego wieczora to samo. - Ciekawe. - Tyler poskroba si w podbrdek. - Cay czas si tym zajmuje? Niezmiennie od lat? - Co wieczr. Wczoraj nawet nie tkn kolacji. Po prostu wrci do domu i od razu poszed na d. Na gadkim czole Paula Tylera pojawia si ukona zmarszczka. Na wprost niego Madge wolno popijaa ze swojej szklanki. Mina druga po poudniu. By ciepy, soneczny dzie. W salonie panowaa atmosfera przyjemnego rozleniwienia. Naraz Tyler poderwa si z miejsca. - Rzumy okiem na te makiet. Nie przypuszczaem, e sprawy zaszy a tak daleko. - Naprawd chcesz to zrobi? - Madge podcigna rkaw zielonej, jedwabnej piamy i spojrzaa na zegarek. - On nie wrci przed pit. - Wstaa i odstawia szklank. - Dobrze. Mamy czas. - wietnie. Idziemy na d. - Tyler chwyci Madge za rami i poszli do piwnicy, ogarnici przypywem dziwnego podniecenia. Madge zapalia wiato i zbliyli si do stou, chichoczc nerwowo niczym psotne dzieci. - Widzisz? - powiedziaa Madge, ciskajc Tylera za rami. - Tylko popatrz. Oto rezultat wieloletniej pracy. Dzieo jego ycia. Tyler powoli skin gow. - Domylam si. - W jego gosie zabrzmiaa nuta strachu. - W yciu czego podobnego nie widziaem. C za precyzja... On ma talent. - Tak, Verne ma bardzo zrczne donie. - Madge wskazaa na pk z narzdziami. - Wci dokupuje nowe przybory. Tyler powoli okry st, nachylajc si nad nim i patrzc z bliska na makiet. - Niesamowite. Kady budynek. Jest tu cae miasto. Popatrz! To mj dom. Pokaza luksusowy budynek, nieznacznie oddalony od domu Haskelw. - Przypuszczam, e niczego nie brakuje - odezwaa si Madge. - Wyobra sobie dorosego mczyzn przychodzcego tutaj i bawicego si kolejk! - Poczucie wadzy. - Tyler popchn may wagonik. - Wanie ono ley u podstaw

zainteresowania t zabaw. Pocigi s wielkie, wielkie i haaliwe. Stanowi symbol dominacji seksualnej. Chopiec widzi pdzc po torach lokomotyw. Jest tak potna i bezlitosna, e budzi w nim przeraenie. Wtedy kupuje miniaturow kolejk, podobn do tej. On sprawuje nad ni kontrol. On j zatrzymuje bd wprawia w ruch. Raz kae jej przyspiesza, raz zwalnia. Jest zalena od jego woli. Spenia jego zachcianki. Madge zadraa. - Chodmy na gr; tam jest ciepo. Zaraz tu zamarzn. - Jednak gdy chopiec dorasta, staje si wikszy i silniejszy. Moe pozby si zabawek i opanowa prawdziwy obiekt, prawdziwy pocig i zyska nad nim autentyczn kontrol oraz wadz. - Tyler potrzsn gow. - Niepotrzebne mu s produkty zastpcze. Podobne tendencje u dorosego czowieka s doprawdy niezwyke. - Zmarszczy brwi. - Nie wiedziaem, e na State Street jest dom pogrzebowy. - Dom pogrzebowy? - I to. Sklep zoologiczny Steubena. Zaraz obok punktu naprawczego odbiornikw radiowych. Przecie tam nie ma sklepu zoologicznego. - Tyler poszpera w pamici. - Co waciwie tam jest? Obok punktu naprawczego? - Futra paryskie. - Madge zadraa. - Brrr. Daj spokj, Paul. Chodmy std, nim przemarzn na ko. Tyler rozemia si. - Dobrze, mazgaju. - Ruszy w kierunku schodw, ponownie marszczc brwi. - Ciekawe, dlaczego. Sklep zoologiczny Steubena. Nigdy o nim nie syszaem. Wszystko jest wykonane z najdrobniejszymi szczegami. Przecie on musi zna cae miasto na pami. Budowa sklep w miejscu, gdzie... - Zgasi wiato. - Albo ten dom pogrzebowy. Co powinno si tam znajdowa? Czy aby nie... - Daj spokj - zawoaa Madge, wbiegajc do ciepego salonu. - W gruncie rzeczy jeste tak okropny jak on. Mczyni to takie dzieci. Tyler nie odpowiedzia. Zamyli si gboko. Incydent podway jego niezomn pewno siebie i wprawi w zakopotanie. Madge opucia aluzje. Salon pogry si w bursztynowym pmroku. Osuna si na kanap, pocigajc za sob Tylera. - Przesta - rozkazaa. - Nigdy ci takiego nie widziaam. - Obja go smukymi ramionami za szyj i musna ustami ucho. - Nie wpuciabym ci do rodka, gdybym wiedziaa, e masz zamiar si nim przejmowa. Tyler odchrzkn z roztargnieniem. - Zatem dlaczego mnie wpucia? Ucisk ramion Madge przybra na sile. Jej jedwabna piama zaszelecia, kiedy przysuna si bliej niego.

- Guptasie - powiedziaa.

Rosy, rudowosy Jim Larson w zdumieniu wytrzeszczy oczy. - O co panu chodzi? Co si z panem dzieje? - Odchodz. - Haskel zgarn do teczki zawarto swojego biurka. - Przylijcie mi czek do domu. - Ale... - Z drogi. - Wyminwszy Larsona, Haskel wypad na korytarz. Larson tkwi jak wronity w podog. Na twarzy Haskela zastyg nieugity wyraz, ktrego nigdy przedtem nie widzia. - Czy... czy dobrze si pan czuje? - zapyta. - Oczywicie. - Haskel otworzy frontowe drzwi fabryki i wyszed. Drzwi gono trzasny. - Jasne, e dobrze si czuj - wymamrota do siebie. Krzywic wargi, przepchn si przez tum pnopopoudniowych klientw. - eby wiedzia, e nic mi nie jest. - Uwaaj pan - mrukn zowrogo robotnik, gdy Haskel przechodzi obok niego. - Przepraszam. - Haskel ruszy naprzd, ciskajc swoj teczk. Na szczycie wzgrza przystan na moment, by zaczerpn tchu. Pozostawi za sob Przedsibiorstwo Pomp i Zaworw Larsona. Rozemia si piskliwie. Dwadziecia lat - przekrelone w cigu sekundy. To koniec. Nigdy wicej Larsona. Nigdy wicej nudnej, monotonnej, cigncej si miesicami roboty, bez adnych perspektyw na przyszo. Nigdy wicej rutyny i nudy. egna si z nimi na zawsze. Rozpoczyna nowe ycie. Podj marsz. Soce chylio si ku zachodowi. Mijay go samochody, w ktrych jechali wracajcy do domu biznesmeni. Jutro z powrotem przemierz t tras. Lecz bez niego. On nie zrobi tego ju nigdy. Dotar do swojej ulicy. Wyrosa przed nim posiado Eda Tildona; wielka, stateczna konstrukcja z betonu i szka. Pies Tildona wybieg mu naprzeciw, zanoszc si szczekaniem. Haskel wymin go pospiesznie. Pies Tildona. Wybuchn obkanym miechem. - Lepiej sied cicho! - hukn na psa. Doszed do domu i wbieg po schodach, przeskakujc po dwa naraz. Z impetem otworzy drzwi. W salonie panowa mrok i cisza. Naraz jego uwag przyku jaki ruch. Dwa ksztaty pospiesznie odczyy si od siebie i zerway z kanapy. - Verne! - wydusia Madge. - O tej porze? Verne Haskel rzuci na podog swoj teczk, po czym upuci na krzeso kapelusz i paszcz. Jego pobrudon twarz znieksztacay targajce nim emocje. - Na mio bosk! - Madge podbiega ku niemu nerwowo, wygadzajc po drodze wygniecion piam. - Czy co si stao? Nie spodziewaam si ciebie tak... - Urwaa, oblewajc

si rumiecem. - To znaczy, ja... Paul Tyler niedbale ruszy w jego kierunku. - Co sycha, Verne? - mrukn zaaferowany. - Wpadem na chwil, eby odda twojej onie ksik. Haskel krtko skin gow. - Witam. - Odwrciwszy si, podszed do drzwi od piwnicy, nie zwracajc na nich najmniejszej uwagi. - Bd na dole. - Ale, Verne! - zaprotestowaa Madge. - Co si stao? Verne przystan na moment w drzwiach. - Rzuciem prac. - Co zrobie? - Rzuciem prac. Skoczyem z Larsonem. Koniec z nim. - Trzasny drzwi od piwnicy. - Chryste! - pisna Madge, histerycznie wpijajc palce w Tylera. - On zwariowa! Tymczasem na dole Haskel niecierpliwie wczy wiato. Naoy swoj czapk inyniera i przysun taboret do wielkiego stou z dykty. Co dalej? Dom Meblowy Morrisa, gdzie wszyscy sprzedawcy zadzierali nosa. Radonie zatar rce. Koniec z nimi. Koniec z nadtymi sprzedawcami, unoszcymi brwi, kiedy wchodzi do sklepu. Nic prcz wosw, muszek i zoonych chusteczek. Zdj model Domu Meblowego Morrisa i rozmontowa go. Dziaa gorczkowo, z szalonym popiechem. Teraz, kiedy naprawd zacz, nie marnowa czasu. Chwil pniej przykleja na miejsce dwa niedue budynki. Pucybut Ritz. Krgielnia Petea. Haskel zachichota z przejciem. Godziwy los dla luksusowego sklepu z meblami. Pucybut i krgielnia. Nie zasugiwali na nic lepszego. Bank Stanowy Kalifornii. Zawsze nienawidzi tego banku. Kiedy odmwiono mu tam poyczki. Oderwa budynek banku. Dom Eda Tildona. Ten jego cholerny kundel. Ktrego dnia ugryz go w kostk. Oderwa model. Zakrcio mu si w gowie. Mg uczyni absolutnie wszystko. Sklep z urzdzeniami Harryego. Sprzedali mu tam kiedy liche radio. Do diaba z nimi. Sklep tytoniowy Joego. W maju 1949 Joe wyda mu oowian dwudziestopiciocentwk. Precz z nim. Wytwrnia atramentu. Nie cierpia zapachu atramentu. A gdyby tak zamiast niej wstawi

piekarni. Uwielbia pieczenie chleba. Wytwrnia atramentu podzielia los swoich poprzednikw. Na Elm Street wieczorami byo zbyt ciemno. Kilkakrotnie si tam potkn. Dodatkowe latarnie powinny zaatwi spraw. Zbyt mao barw na High Street. Za duo sklepw z odzie i futrami oraz sukniami dla pa. Oderwa ca gar i zanis na aw. Ostronie otwarto drzwi prowadzce do piwnicy. Z gry wyjrzaa poblada i przestraszona twarz Madge. - Verne? Niecierpliwie podnis gow. - Czego chcesz? Madge ostronie zesza na d. Za ni poda doktor Tyler, nienaganny i przystojny w swoim szarym garniturze. - Verne... czy wszystko w porzdku? - Oczywicie. - Czy... czy naprawd rzucie prac? Haskel przytakn. Przystpi do rozbirki wytwrni atramentu, ignorujc on i doktora Tylera. - Ale dlaczego? Haskel odchrzkn niecierpliwie. - Nie mam czasu. Doktor Tyler przybra zmartwiony wyraz twarzy. - Czy dobrze rozumiem, e jeste zbyt pochonity swoim zajciem? - Wanie. - Czym waciwie jeste zajty? - Tyler unis gos; trzs si przy rym na caym ciele. Pracujesz nad tym swoim miastem? Zmieniasz wystrj? - Idcie sobie - mrukn Haskel. Jego zrczne donie skaday urocz, niedu piekarni Langedorfa. Uformowa j z czuoci, spryska bia farb, a ciek przed ni wysypa wirem i obsadzi krzewami. Odoy j na bok i przystpi do tworzenia parku. Wielkiego, zielonego parku. W Woodland zawsze takiego brakowao. Zajmie miejsce State Street Hotel. Tyler odcign Madge od stou i zaprowadzi w kt pomieszczenia. - Dobry Boe. - Drcymi palcami zapali papierosa. Ten wypad mu z doni i potoczy si po ziemi. Tyler machn na niego rk i poszuka nastpnego. - Widzisz? Widzisz, co on

wyprawia? Madge potrzsna gow. - O co tutaj chodzi? Ja nic nie... - Jak dugo on nad tym pracuje? Cae ycie? Pobielaa na twarzy Madge skina gow. - Tak, cae ycie. Twarz Tylera wykrzywi grymas. - Boe, Madge. Przecie to wystarczy, aby i ty postradaa zmysy. Nie mog w to uwierzy. Musimy co zrobi. - Co tu si dzieje? - jkna Madge. - Co... - Zatraci si w tym. - Twarz Tylera zastyga w mask niedowierzania. - Proces z kad chwil si pogbia. - On zawsze tu przychodzi - zajkna si Madge. - To nic nowego. Zawsze szuka w tym ucieczki. - Tak. Ucieczki. - Tyler zadra i zacisn pici, ale wzi si w gar. Przeszed przez piwnic i stan u boku Vernea Haskela. - Czego chcesz? - zapyta na jego widok Haskel. Tyler zwily jzykiem wargi. - Dodajesz co nieco, prawda? Tworzysz nowe budynki? Haskel przytakn. Tyler musn drcymi palcami ma piekarni. - Co to ma by? Chleb? Gdzie to umiecisz? - Okry st. - Nie przypominam sobie, aby w Woodland bya piekarnia. - Odwrci si. - Czy ty aby nie poprawiasz miasta? Niewielkie przerbki tu i wdzie? - Wynocha std - odpar ze zowrbnym spokojem Haskel. - Obydwoje. - Verne! - pisna Madge. - Mam mas roboty. Okoo jedenastej moesz przynie kanapki. Mam nadziej wieczorem doprowadzi rzecz do koca. - Do koca? - zapyta Tyler. - Do koca - odrzek Haskel, wracajc do pracy. - Chodmy, Madge. - Tyler chwyci j za rami i pocign w stron schodw. - Wynomy si std. - Wspi si na schody i wyszed na korytarz. - Szybciej! - Kiedy znalaza si na grze,

zamkn drzwi. Madge podniosa rce do oczu. - On zwariowa, Paul! I co my zrobimy? Tyler zamyli si. - Cicho bd. Musz to przemyle. - Chodzi tam i z powrotem z zaspion twarz. - To wkrtce nastpi. W tym tempie nie bdziemy musieli dugo czeka. Tylko do wieczora. - Co? Co masz na myli? - Jego ucieczka. W ten wyimaginowany wiat. W poprawiony model, nad ktrym sprawuje kontrol. W jego kryjwk. - Czy nic nie moemy na to poradzi? - Poradzi? - Tyler umiechn si nieznacznie. - Czy rzeczywicie chcemy co na to poradzi? Madge zaczerpna tchu. - Przecie nie moemy tak po prostu... - Moe to rozwie nasz problem. Moe wanie tego byo nam trzeba. - Tyler popatrzy z namysem na pani Haskel. - Rozwizanie ley w zasigu rki.

Dochodzia prawie druga w nocy, kiedy przystpi do nadawania makiecie ostatecznego ksztatu. By zmczony, lecz wci czujny. Wszystko odbywao si tak szybko. Prawie ukoczy dzieo. Efekt jego pracy graniczy z doskonaoci. Przerwa na chwil, by ogarn wzrokiem cao. Miasto ulego cakowitemu przeobraeniu. Okoo dziesitej rozpocz podstawowe zmiany konstrukcyjne w wygldzie ulic. Usun wikszo budynkw publicznych, centrum obywatelskie i przylegajc do niego rozleg dzielnic handlow. Postawi nowy ratusz, komend policji oraz olbrzymi park z fontannami i owietleniem na obwodzie. Oczyci dzielnic slumsw, stare zrujnowane sklepy, domy i ulice. Poszerzy drogi i lepiej je owietli. Domy byy obecnie mae i schludne. Sklepy nowoczesne, atrakcyjne i pozbawione ostentacji. Wszystkie tablice reklamowe zostay usunite. Wikszo stacji benzynowych znikna. Olbrzymia sekcja fabryczna rwnie. Jej miejsce zajy pofadowane tereny wiejskie. Drzewa, pagrki i zielona trawa. Zmieni take zamon dzielnic. Pozostawi w niej zaledwie kilka posiadoci, nalecych do ludzi, ktrym sprzyja. Reszta zostaa usunita i zastpiona przez identyczne, jednopoziomowe domki o dwch sypialniach i pojedynczym garau.

Ratusz przesta stanowi wyszukan, rokokow konstrukcj. By teraz niski i prosty, uformowany na wzr Partenonu, jego ulubieca. Zna dziesi czy dwanacie osb, przez ktre dotkliwie ucierpia. Wprowadzi do ich domw istotne zmiany. Podarowa im mieszczce po sze mieszka bloki, jak z czasw wojny, lece na skraju miasta. Tam dokd wiatr zanosi zgni wo bagien. Dom Jima Larsona znikn zupenie. Doszcztnie star Larsona z powierzchni ziemi. Przesta istnie; w nowym, prawie ukoczonym Woodland zabrako dla niego miejsca. Haskel uwanie obejrza swoje dzieo. Wszystkie zmiany musiay zosta wprowadzone natychmiast. Nasta czas jego twrczoci. Pniej, kiedy ju skoczy, nie bdzie szans na dalsze przeobraenia. Naleao uchwyci je teraz bd te o nich zapomnie.

Nowe Woodland prezentowao si wspaniale. Cechowaa je czysto i prostota. Zamona dzielnica staa si mniej zamona, a biedna troch bogatsza. Krzykliwe reklamy, szyldy, wystawy usunito bd przeksztacono. Okrg handlowy uleg zmniejszeniu. Parki i tereny wiejskie zajy miejsce fabryk. Centrum obywatelskie byo po prostu liczne. Dooy kilka placw zabaw dla dzieci. W miejscu wielkiego teatru Uptown z migajcym neonem stan may teatr. Po namyle usun wikszo postawionych uprzednio barw. Nowe Woodland miao kierowa si zasadami moralnoci. Surowej moralnoci. Garstka barw, adnego bilardu, nie wspominajc o dzielnicy czerwonych latarni. A dla niepodanych obywateli istniao tu wyjtkowo przyzwoite wizienie. Najwicej trudu przysporzyo mu umieszczenie mikroskopijnego napisu na drzwiach do ratusza. Zostawi to sobie na sam koniec, by wreszcie z mordercz dokadnoci wykaligrafowa tam nastpujce sowa:

BURMISTRZ VERNON R. HASKEL

Kilka ostatnich przerbek. Zamiast nowego cadillaca podarowa Edwardsom plymoutha, rocznik 39. Dorzuci wicej drzew w rdmieciu. Jeszcze jeden budynek stray poarnej. O jeden sklep z odzie mniej. Nigdy nie lubi takswek. Machinalnie usun postj i postawi na jego miejscu kwiaciarni. Haskel zatar rce. Co jeszcze? Czy zrobi ju wszystko... Istna doskonao... Badawczo zlustrowa kady element. Czyby co przeoczy? Liceum. Oderwa je i po przeciwnych stronach miasta postawi dwa mniejsze. Kolejny szpital. To zajo mu prawie godzin. Zacz odczuwa zmczenie. Rce czciowo utraciy swoj zrczno. Otar czoo. Co jeszcze? Znuony opad na stoek, aby odpocz i zastanowi si nad dalszym przebiegiem pracy.

Gotowe. Dzieo zostao ukoczone. Poczu przypyw bezgranicznej radoci. Jego praca dobiega koca. - Gotowe! - wykrzykn Verne Haskel. Chwiejnie wsta. Przymkn oczy i z wycignitymi rkami ruszy w stron stou. Szed ku niemu, prostujc palce, z wyrazem uniesienia na pobrudonej, podstarzaej twarzy. Tyler i Madge usyszeli na grze jego okrzyk. Odlegy oskot, ktry falami przetoczy si przez dom. Przestraszona Madge drgna. - Co to byo? Tyler wyty such. Posysza, jak Haskel krzta si w piwnicy, pod ich stopami. Raptownie zgasi, papierosa. - To chyba ju. Szybciej ni oczekiwaem. - Ju? To znaczy, on... Tyler poderwa si z miejsca. - Nie ma go, Madge. Odszed do swojego wiata. Nareszcie jestemy wolni. Madge chwycia go za rk. - By moe popeniamy bd. To takie straszne. Czy... czy nie powinnimy czego zrobi? Wyprowadzi go... sprbowa cign go z powrotem? - Z powrotem? - Tyler rozemia si nerwowo. To chyba nie jest moliwe. Nawet gdybymy naprawd chcieli. Za pno. - Podbieg do drzwi piwnicznych. - Chodmy. - To okropne. - Madge z ociganiem podya za nim. - auje, e w ogle do tego dopucilimy. Tyler przystan na moment. - Okropne? On teraz jest szczliwy. Ty rwnie. Wtedy nikt nie by szczliwy. To najlepsze wyjcie. Otworzy drzwi. Madge posza za nim. Ostronie zeszli po schodach do ciemnej, pogronej w ciszy piwnicy, wypenionej rzadkimi oparami nocnej mgy. Piwnica bya pusta. Tyler odpry si z ulg. - Odszed. Wszystko w porzdku. Sprawy potoczyy si jak naley.

- Nic z tego nie rozumiem - powtrzya beznadziejnie Madge, gdy buick Tylera toczy si ciemn, opustosza ulic. - Dokd on poszed?

- Dobrze wiesz - odpar Tyler. - Naturalnie do swojego zastpczego wiata. - Wjecha w zakrt na dwch koach. - Reszta nie powinna przysporzy nam kopotw. Kilka rutynowych formularzy. Naprawd nie ma sobie co zawraca gowy. Noc bya ponura i mrona. Kilka zapalonych latarni nie mogo rozproszy ciemnoci. W oddali zabrzmia pospny gwizd pocigu. Po obu stronach mijali rzdy pogronych w ciszy domw. - Dokd jedziemy? - zapytaa Madge. Skulia si na siedzeniu i draa poblada ze zgrozy. - Na policj. - Po co? - Aby zgosi jego zaginicie, rzecz jasna. Aby wiedzieli, e znikn. Potem bdziemy musieli zaczeka; upynie par lat, nim zostanie formalnie uznany za nieyjcego. - Tyler wycign rk i ucisn j pospiesznie. - Na pewno jako to przetrzymamy. - A co... jeli go znajd? Tyler ze zoci potrzsn gow. Nadal spity, z trudem nad sob panowa. - Nie rozumiesz? Nigdy go nie znajd... on przesta istnie. Przynajmniej w naszym wiecie. Teraz naley do wasnego wiata. Przecie go widziaa. Makieta. Poprawiony substytut. - I on tam jest? - Powici temu cae ycie. Stworzy od podstaw. Urealni. Powoa w wiat do ycia, a teraz sam si w nim znalaz. Wanie tego pragn. Po to go zbudowa. Nie chodzio tylko o marzenie o doskonaej kryjwce. On j stworzy wasnymi rkoma, by teraz do niej trafi. I znikn z naszego ycia. Madge powoli zaczynaa rozumie. - Zatem on naprawd zatraci si w tym swoim zastpczym wiecie. To miae na myli, mwic, e ucieka. - Chwil trwao, nim w peni to do mnie dotaro. Umys tworzy rzeczywisto. Wszyscy dzielimy wspln rzeczywisto; to, co dla ciebie jest iluzj, dla innych jest ni tak samo. Lecz Haskel odrzuci ow wspln rzeczywisto i postanowi wykreowa wasn. I dysponowa ku temu nieprzecitnymi zdolnociami. Powici temu dzieu swoje ycie i talent. I teraz tam trafi. Tyler zawaha si i zmarszczy brwi. Zacisn palce na kierownicy i wdusi peda gazu. Buick pdzi przez milczcy, nieruchomy mrok miasta. - Jest tylko jedno - podj zaraz. - Nie rozumiem pewnej rzeczy. - To znaczy? - Makieta rwnie znikna. Przyjem, e on... musia si skurczy. Wtopi w ni. Ale ona te znikna. - Tyler wzruszy ramionami. - To bez znaczenia. - Popatrzy w ciemno. - Jestemy prawie na miejscu. To Elm Street.

- Spjrz! - przeraliwie krzykna Madge. Po prawej stronie widnia nieduy, adny budynek. Mimo mroku wyranie dostrzegali jego szyld.

DOM POGRZEBOWY WOODLAND

Madge zacza rozpaczliwie szlocha. Samochd skoczy naprzd, kierowany zdrtwiaymi domi Tylera. Kiedy dojedali do ratusza, ich uwag przyku kolejny szyld.

SKLEP ZOOLOGICZNY STEUBENA

Ratusz by dyskretnie podwietlony ukrytymi reflektorami. Niski, prosty budynek, janiejcy biel kwadrat, przywodzcy na myl greck wityni. Tyler zatrzyma samochd. Naraz ponownie ruszy wrd pisku opon. Niestety za pno. Do buicka podjechay dwa lnice czarne wozy policyjne i zablokoway mu drog. Czterech zowrogo wygldajcych policjantw ju trzymao rce na klamkach. Wysiedli i ruszyli w jego kierunku; cztery postacie, od ktrych bia powaga i skuteczno.

PAMITKA

Dolatujemy, sir - powiedzia mechaniczny pilot. Na te sowa Rogers wzdrygn si i raptownie podnis gow. W napiciu wyregulowa ukryt wewntrz paszcza sie lokalizacyjn, podczas gdy kulisty statek pynnie i bezszelestnie sun ku powierzchni planety. Z biciem serca uwiadomi sobie, e pod nimi rozciga si wiat Williamsona. Po trzystu latach odnaleziono wreszcie legendarn zaginion planet. Naturalnie przez przypadek. Bkitnozielona planeta, wity Graal Ukadu Galaktycznego, zostaa cudownym zrzdzeniem losu odkryta przez rutynow misj badawcz. Frank Williamson by pierwszym Terraninem, ktry wynalaz napd pozaprzestrzenny - i pierwszy przekroczy granice Ukadu Sonecznego, wiedziony pragnieniem eksploracji lecego poza nim wszechwiata. Nigdy nie powrci z tej eskapady. On sam, jego wiat oraz kolonia nigdy nie zostay odnalezione. Kryy na ten temat niezliczone plotki i kam-legendy, nie raz ruszono faszywym tropem - i na tym koniec. - Odbieram sygna z lotniska. - Mechaniczny pilot zwikszy gono przekanika kontrolnego i uruchomi go. - Lotnisko gotowe - oznajmi z dou upiorny gos. - Pamitajcie, e wasz system napdowy nie jest nam znany. Ile potrzeba pasa startowego? Wznielimy awaryjne blokady hamulcowe. Rogers umiechn si. Sysza, jak pilot przekonuje ich, e aden pas startowy nie jest konieczny, nie w przypadku tego statku. Blokady hamulcowe mona byo opuci bez naraania si na niebezpieczestwo. Trzysta lat! Dugo trwao odnalezienie wiata Williamsona. Niejeden rzd postawi ju na nim krzyyk. Niektrzy wierzyli, e Frank nigdy nie wyldowa, e zagin gdzie w kosmosie. A moe to wcale nie by wiat Williamsona. W istocie nie natrafili na adne czynniki, ktre niezbicie by o tym wiadczyy. Frank Williamson wraz z trzema rodzinami pogry si w nie zbadanej prni i nigdy nie da najmniejszego znaku ycia. A do tej pory... Na lotnisku powita go chudy, rudowosy mody czowiek w uszytym z jaskrawej tkaniny garniturze. - Jest pan z Galaktycznego Centrum Organizacyjnego? - zapyta. - Zgadza si - odpar ochryple Rogers. - Nazywam si Edward Rogers. Mody mczyzna wycign rk. Rogers potrzsn ni niezgrabnie. - Nazywam si Williamson - powiedzia mczyzna. - Gene Williamson. Jego nazwisko wywaro na Rogersie piorunujce wraenie. - Czy jest pan...

Mczyzna skin gow z zagadkowym wyrazem twarzy. - Jestem jego pra-pra-prawnukiem. Ma tu swj grb. Moemy go zobaczy, jeli bdzie pan mia ochot. - Prawie spodziewaem si ujrze go we wasnej osobie. Jest dla nas... jest postaci o niemal boskim wymiarze. Pierwszy czowiek, ktry przekroczy granic Ukadu Sonecznego. - Dla nas rwnie to ogromnie duo znaczy - rzek mody czowiek. - Sprowadzi nas tutaj. Dugo trwao, nim znaleli nadajc si do zamieszkania planet. - Williamson machn rk w kierunku rozcigajcego si za lotniskiem miasta. - Ta okazaa si zadowalajca. To dziesita planeta ukadu.

Rogers spoglda dokoa roziskrzonym wzrokiem. wiat Williamsona. Pod jego stopami. Mocno stpa po ziemi, kiedy razem wdrowali po rampie, zostawiajc za sob lotnisko. Ilu mieszkacw Galaktyki marzyo o tym, by i po rampie lotniska rami w rami z modym potomkiem Franka Williamsona wprost w objcia jego wiata? - Wszyscy zapragn tu przyjecha - powiedzia Williamson, jakby czytajc w jego mylach. - Zamieci okolic i powyrywa kwiaty. Zabra ze sob choby gar ziemi. - Zamia si odrobin nerwowo. - Naturalnie Centrum Organizacyjne ich powstrzyma. - Naturalnie - zapewni go Rogers. Przy kocu rampy Rogers gwatownie przystan. Jego wzrok po raz pierwszy spocz na miecie. - Co si stao? - zapyta Gene Williamson z przebyskiem rozbawienia w gosie. Oczywicie naleao wzi pod uwag, e byli odcici, odizolowani, przeto nie powinno budzi to wikszego zdziwienia. Dziw bra, e nie mieszkali w jaskiniach i nie ywili si surowym misem. Jednake Williamson zawsze symbolizowa postp, rozwj. Wyprzedza pozostaych o krok. Na tle nowoczesnych standardw jego napd kosmiczny stanowi prymitywne kuriozum. Lecz sama idea pozostaa niezmienna; Williamson peni funkcj pioniera i wynalazcy. Czowieka, ktry tworzy. Niemniej jednak miasto nie byo niczym innym jak wiosk, w skad ktrej wchodzio kilka tuzinw domw, garstka budynkw publicznych i jednostek przemysowych. Za miastem cigny si zielone pola, wzgrza i rozlege prerie. Wskimi ulicami niespiesznie suno kilka pojazdw, ale wikszo mieszkacw poruszaa si pieszo. Zdawao si to kolosalnym anachronizmem, ywcem zaczerpnitym z przeszoci. - Przywykem do jednolitej kultury galaktycznej - wyjani Rogers. - Centrum Organizacyjne dba o zachowanie niezmiennego poziomu technokratycznego i ideologicznego. Trudno przyzwyczai si do tak odmiennego obrazu spoeczestwa. Ostatecznie jednak bylicie odcici. - Odcici? - zapyta Williamson.

- Od wpyww Centrum. Musielicie rozwija si bez niczyjej pomocy. Na wprost nich przyhamowa samochd. Kierowca otworzy drzwi. - Przy uwzgldnieniu owych czynnikw bd w stanie si przystosowa - zapewni Rogers. - Wrcz przeciwnie - rzek Williamson, wsiadajc do samochodu. - Odbieramy wsprzdne waszego Centrum od przeszo stu lat. - Gestem nakaza Rogersowi usi obok. Rogers nie posiada si ze zdumienia. - Nie rozumiem. Ma pan na myli, e podczylicie si do sieci i nie uczynilicie najmniejszej prby, aby... - Odbieramy wasze wsprzdne - powtrzy Gene Williamson - lecz nasi obywatele nie uznaj za stosowne z nich korzysta. Samochd pdzi autostrad po obwodzie wielkiego czerwonego wzgrza. Wkrtce pozostawili za sob miasto - janiejcy blado obszar, odbijajcy promienie soca. Wzdu autostrady pojawia si rolinno. Z boku wznosio si gadkie zbocze klifu; poszarpany, nie tknity mur z czerwonego piaskowca. - adny wieczr - powiedzia Williamson. Rogers przytakn z roztargnieniem. Williamson opuci okno. Do rodka wtargno chodne powietrze, niosc z sob kilka podobnych do komarw owadw. W oddali dwie malekie figurki oray pole - mczyzna wraz z wielkim ociale stpajcym zwierzciem. - Kiedy tam dotrzemy? - zapyta Rogers. - Niedugo. Wikszo z nas mieszka z dala od miast. Zamieszkujemy odizolowane, samowystarczalne gospodarstwa rolne. Powstay na bazie redniowiecznych folwarkw. - Zatem utrzymujecie jedynie elementarny poziom egzystencji. Ilu ludzi zamieszkuje kad farm? - Okoo stu mczyzn i kobiet. - Stu ludzi nie jest w stanie sprosta niczemu wicej poza tkactwem, farbowaniem i wytaczaniem papieru. - Dysponujemy specjalnymi jednostkami przemysowymi opartymi na systemie wytwrczym. Ten samochd jest dobrym przykadem tego, co potrafimy wyprodukowa. Mamy czno, system kanalizacyjny, agencje medyczne. Dysponujemy zdobyczami techniki dorwnujcymi tym na Terze. - Na Terze dwudziestego pierwszego wieku - zaoponowa Rogers. - To jednak byo trzysta lat temu. Celowo zachowujecie archaiczn kultur mimo znajomoci wsprzdnych Centrum. To nie ma adnego sensu. - By moe wolimy taki stan rzeczy.

- Ale nie moecie samowolnie decydowa o obraniu fazy kulturowej o niszym poziomie. Kady system kulturowy musi dotrzyma kroku oglnemu trendowi. Centrum koordynuje jednolito rozwoju. Integruje istotne czynniki i wyklucza pozostae. Zbliali si do farmy, folwarku Williamsona. W jej skad wchodzio kilka stoczonych w dolinie niedaleko szosy prostych budynkw, otoczonych polami i pastwiskami. Po zjechaniu na wsk, krt drog samochd ostronie ruszy w kierunku dna doliny. Pociemniao. Zimny wiatr uderzy w samochd i kierowca wczy wiata. - adnych robotw? - zapyta Rogers. - Nie - odpar Williamson. - Sami wykonujemy prac. - Dokonuje pan czysto arbitralnego podziau - zauway Rogers. - Robot to maszyna. W gruncie rzeczy nie obywacie si bez maszyn. Samochd te ni jest. - To prawda - przyzna Williamson. - Maszyna stanowi rozwinicie narzdzia - cign Rogers. - Siekiera jest prostym urzdzeniem. W rkach dcego do czego czowieka, narzdziem, czyli takim prostym urzdzeniem, staje si zwyky kij. Maszyna jest jedynie wieloskadnikowym narzdziem, ktre zwiksza wspczynnik mocy. Czowiek z kolei to zwierz zdolne do produkcji owych narzdzi. Historia czowieka to historia przechodzenia narzdzi w maszyny, wspanialsze i bardziej skuteczne. Poprzez odrzucenie mechaniki neguje pan zasadniczy instrument czowieka. - Jestemy na miejscu - oznajmi Williamson. Samochd zatrzyma si i kierowca otworzy przed nimi drzwi. W ciemnoci zamajaczyy trzy lub cztery ogromne budynki. Wok nich kryo kilka niewyranych ludzkich ksztatw. - Obiad na stole - powiedzia Williamson, wcigajc powietrze. - Czuj. Weszli do gwnego budynku. Kilkoro kobiet i mczyzn siedziao przy podunym, nie heblowanym stole. Przed nimi stay talerze i naczynia z potrawami. Czekali na Williamsona. - To Edward Rogers - oznajmi Williamson. Zmierzywszy go zaciekawionymi spojrzeniami, ludzie ponownie skierowali swoj uwag na zawarto talerzy. - Prosz usi - ponaglia ciemnooka dziewczyna. - Obok mnie. Zrobili dla niego miejsce na skraju stou. Rogers zrobi krok we wskazanym kierunku, ale Williamson powstrzyma go. - Tam nie. Jest pan moim gociem. Bdzie pan siedzia obok mnie. Dziewczyna i jej towarzysze zareagowali na to miechem. Rogers niezgrabnie usiad koo Williamsona. awka wydaa mu si szorstka i niewygodna. Popatrzy na wyciosan rcznie drewnian filiank. Jedzenie pitrzyo si w ogromnych drewnianych misach. By tam gulasz, saatka i due bochny chleba. - Zupenie jakbymy znaleli si z powrotem w czternastym wieku - powiedzia Rogers.

- Tak - przytakn Williamson. - Folwarczne ycie siga wstecz do czasw rzymskich i wiata klasycznego. Galowie, Brytowie. - Czy ci wszyscy ludzie tutaj to... Williamson kiwn gow. - Moja rodzina. Jestemy podzieleni na niewielkie zespoy dobrane na zasadzie tradycyjnego systemu patriarchalnego. Jako najstarszy mczyzna peni funkcj nominalnego przywdcy. Skupieni najedzeniu ludzie w popiechu pochaniali gotowane miso i warzywa, ktre zagarniali kromkami chleba z masem i popijali mlekiem. Pokj owietlony by lampami fluorescencyjnymi. - Niesamowite - mrukn Rogers. - Wci korzystacie z elektrycznoci. - O, tak. Na planecie znajduje si duo wodospadw. Samochd te napdzany by elektrycznoci. Porusza si dziki akumulatorowi. - Dlaczego nie ma tu starszych mczyzn? - Rogers dostrzeg kilka zasuszonych kobiet, lecz wrd mczyzn Williamson by najstarszy, cho nie mg liczy wicej ni trzydzieci kilka lat. - Walki - odpar z wymownym gestem Williamson. - Walki? - Wojny klanowe pomidzy rodzinami stanowi gwny element naszej kultury. Williamson skin gow w kierunku podunego stou. - Dugie ycie nie jest nam pisane. Rogers nie mg otrzsn si z zaskoczenia. - Wojny klanowe? Ale... - Mamy proporce i herby, zupenie jak stare plemiona szkockie. Dotkn umieszczonej na rkawie bkitnej wstki z wizerunkiem ptaka. - Wszystkie rodziny maj swj herb i barwy; my toczymy z nimi walki. Rodzina Williamsonw przestaa sprawowa kontrol nad planet. Obecnie nie istnieje adna centralna organizacja. W przypadku spraw wielkiej wagi urzdzamy plebiscyt - w gosowaniu bior udzia wszystkie klany. Kada rodzina na planecie posiada prawo gosu. - Zupenie jak Indianie. Williamson skin gow. - To system plemienny. Przypuszczalnie z biegiem czasu uformuj si odrbne plemiona. Nadal posugujemy si tym samym jzykiem, lecz nastpuje proces decentralizacji. Poza tym kada rodzina postpuje wedug wasnych zasad i ma odrbn tradycj. - O co tak waciwie walczycie?

Williamson wzruszy ramionami. - O sprawy konkretne, takie jak ziemia czy kobiety. I o wydumane. Na przykad presti. Kiedy idzie o honor, odbywamy co p roku oficjalne walki publiczne z udziaem przedstawicieli kadej rodziny. Bior w nich udzia najlepsi wojownicy. - Jak podczas redniowiecznych turniejw. - Czerpalimy ze wszystkich tradycji. Tradycj ludzk potraktowalimy jako cao. - Czy kada rodzina czci odrbne bstwo? Williamson wybuchn miechem. - Nie. Jestemy wyznawcami mglicie pojtego animizmu. Mamy poczucie istnienia oglnej pozytywnej witalnoci uniwersalnego procesu. - Unis do gry bochenek chleba. - Dziki za to wszystko. - Co hodujecie wasnymi rkoma. - Na ofiarowanej nam planecie. - Williamson w zamyleniu u pajd chleba. - Nasze archiwa mwi, e statek cign ostatkiem si. Prawie wyczerpa si zapas paliwa, mijali jedno obumare pustkowie po drugim. Gdyby nie pojawia si ta planeta, ca ekspedycj spotkaaby mier.

- Cygaro? - zaproponowa Williamson, kiedy odsunito ju oprnione misy. - Dziki. - Rogers obojtnie przyj cygaro. Williamson przypali swoje i opar si o cian. - Jak dugo pan tu zostanie? - zapyta wreszcie. - Niedugo - odpar Rogers. - Posano dla pana ko - rzek Williamson. - Wczenie chodzimy spa, ale odbd si jakie tace, piewy i przedstawienia. Wiele czasu powicamy przygotowywaniu i wystawianiu dramatw. - Czybycie kadli nacisk na realizowanie si rwnie w sensie psychologicznym? - Praca twrcza przynosi nam rado, jeli to ma pan na myli. Rogers potoczy wok spojrzeniem. ciany pokryte byy namalowanymi bezporednio na nie obrobionym drewnie freskami. - Co takiego - powiedzia. - Czy wyrabiacie farby z gliny i jagd? - Niezupenie - odpowiedzia Williamson. - Opanowalimy produkcje barwnikw. Jutro poka panu nasz piec, w ktrym wypalamy rne przedmioty. Wytwarzamy rwnie wietne wyroby sukiennicze. - Ciekawe. Zdecentralizowane spoeczestwo, z wolna zmierzajce ku prymitywnemu

systemowi szczepowemu. Spoeczestwo, ktre dobrowolnie wyrzeka si zaawansowanej technologii i produktw kulturowych Galaktyki, celowo unika kontaktu z reszt ludzkoci. - Jedynie kontaktu ze zuniformizowanym wytworem Centrum Organizacyjnego - podkreli Williamson. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy z tego, e Centrum utrzymuje jednakowy poziom we wszystkich wiatach? - zapyta Rogers. - Ja panu to mwi. Istniej ku temu dwa powody. Po pierwsze, suma zgromadzonej przez czowieka wiedzy nie zezwala na duplikacj eksperymentu. Brak na ni czasu. Kiedy nastpuje jakie odkrycie, powielanie go na niezliczonych planetach rozrzuconych we wszechwiecie nie ma najmniejszego sensu. Uzyskana w jednym z tysica wiatw informacja przesyana jest do Centrum Organizacyjnego, skd rozpowszechnia siej na ca Galaktyk. Centrum bada i selekcjonuje dowiadczenia, po czym ukada je w racjonalny, nie zawierajcy sprzecznoci funkcjonalny system. Centrum sumuje caociowe dowiadczenie ludzkoci. - A ten drugi powd? - Przy zachowaniu jednorodnej kultury, kontrolowanej z jednego rda, nie ma miejsca na wojn. - To prawda - przyzna Williamson. - Znielimy zjawisko wojny. Cakiem po prostu. Nasza jednorodna kultura zbliona jest do kultury staroytnego Rzymu - wsplna dla wszystkich i obowizujca wzdu i wszerz Galaktyki. Kada planeta ma w niej jednakowy udzia. Nie istniej adne przeciwne prdy, ktre zrodziyby zazdro czy nienawi. - Takie jak nasz. Rogers odetchn gboko. - Tak, postawilicie nas w osobliwej sytuacji. Szukalimy wiata Williamsona od trzystu lat. Marzylimy o jego znalezieniu. Zdawa si niczym Imperium Johna Prestera - magiczny wiat odcity od reszty ludzkoci. Bdcy by moe mrzonk. Przecie statek Franka Williamsona mg rwnie dobrze ulec katastrofie. - Jednak tak si nie stao. - W rzeczy samej, wiat Williamsona funkcjonuje, opierajc si na wasnej kulturze. Celowo z dala od reszty, kieruje si wasnymi zasadami i uznaje wasne normy. Teraz kontakt zosta nawizany i nasze marzenie si zicio. Ludzie z Galaktyki wkrtce dowiedz si o przeprowadzonym odkryciu. Nic nie stoi na przeszkodzie, abymy przywrcili pierwszej kolonii spoza Ukadu Sonecznego susznie nalene jej miejsce w kulturze Galaktyki. Rogers sign do kieszeni paszcza i wycign z niej metalowy pakunek. Otworzy go i pooy na stole gadki, szeleszczcy dokument. - Co to jest? - zapyta Williamson. - Zasady Przyczenia. Prosz je podpisa, a wiat Williamsona stanie si czci kultury

Galaktyki. Wrd zgromadzonych zapada cisza. Wszyscy w milczeniu spogldali na papier. - No i? - rzek w napiciu Rogers. Popchn arkusz w kierunku Williamsona. - Prosz bardzo. Williamson potrzsn gow. - Przykro mi. - Stanowczym ruchem odsun dokument. - Zdylimy ju przeprowadzi plebiscyt. Przepraszam, e pana rozczaruj, ale podjlimy decyzj o nieprzyczeniu si. To nasza ostateczna decyzja. Statek bojowy klasy pierwszej osign orbit poza stref grawitacyjn wiata Williamsona. Komandor Ferris poczy si z Centrum Organizacyjnym. - Dotarlimy. Co dalej? - Wylijcie na d ekip przewodow. Jak tylko dotkn powierzchni, zcie natychmiastowy raport. Dziesi minut pniej kapral Pete Matson opuci statek w cinieniowym kombinezonie grawitacyjnym. Poeglowa ku lecej u jego stp bkitnozielonej kuli, obracajc si i wirujc w miar zbliania si do powierzchni planety. Matson wyldowa i kilkakrotnie odbi si od ziemi. Chwiejnie stan. Chyba znajdowa si na skraju lasu. W cieniu strzelistych drzew zdj kask. Przyciskajc do siebie karabin, ostronie wkroczy pomidzy drzewa. Posysza sygna w suchawkach. - Jakiekolwiek znaki ycia? - adnych, komandorze - zaraportowa. - Po twojej prawej stronie ley co w rodzaju wioski. Moesz na kogo natrafi. Id prosto przed siebie i miej si na bacznoci. Poda za tob reszta ekipy. Pozostae instrukcje otrzymasz ze swojej sieci centralnej. - Bd uwaa - obieca Matson, ciskajc karabin. Wprawnie wycelowa go w odlegy pagrek i nacisn spust. Pagrek zamieni si w chmur pyu. Matson wspi si na przecz i przysoniwszy doni oczy, rozejrza si wok. Dostrzeg wiosk. Bya niedua, zupenie jak wiejskie miasteczko na Terze. Stanowia interesujcy widok. Waha si przez chwil. Nastpnie wawym krokiem ruszy w d przeczy i czujnie pody w kierunku wioski. Nad jego gow, z pokadu statku bojowego wyskoczyo trzech nastpnych czonkw ekipy; zaciskajc donie na broni, z wolna spywali ku powierzchni planety...

Rogers zoy dokumenty Przyczenia i z ociganiem umieci je na powrt w kieszeni. - Zdaje pan sobie spraw z tego, co robicie? W pomieszczeniu panowaa gucha cisza. Williamson przytakn. - Oczywicie. Odmawiamy przyczenia si do waszego ukadu organizacyjnego. Pod dotykiem palcw Rogersa sie lokalizacyjna rozjarzya si. - Przykro mi to sysze - powiedzia. - Czy to pana dziwi? - Niezupenie. Centrum dostarczyo komputerom sprawozdanie naszego zwiadowcy. Zawsze istniao prawdopodobiestwo, e odmwicie. Przydzielono mi instrukcje w razie takiej sytuacji. - Na czym one polegaj? Rogers popatrzy na zegarek. - Na tym, aby poinformowa was, e macie sze godzin na przyczenie si do nas - w przeciwnym razie przestaniecie istnie. - Zerwa si raptownie. - Przykro mi, e to musiao si zdarzy. wiat Williamsona to jedna z naszych najcenniejszych legend. Lecz nic nie moe zakci jednoci Galaktyki. Williamson wsta. miertelnie poblad na twarzy. Popatrzyli na siebie wyzywajco. - Staniemy do walki - rzek cicho Williamson. Gorczkowo splata i rozplata palce. - To bez znaczenia. Otrzymalicie wsprzdne Centrum dotyczce postpu zbrojeniowego. Wiecie zatem, czym dysponuje nasza flota. Pozostali siedzieli na miejscach ze wzrokiem utkwionym w pustych talerzach. Nikt si nie poruszy. - Czy to doprawdy konieczne? - zapyta ostro Williamson. - Jeli w Galaktyce ma panowa pokj, naley unika odchyle kulturowych - owiadczy zdecydowanie Rogers. - Zniszczycie nas, aby unikn wojny? - Zniszczymy wszystko, aby unikn wojny. Nie dopucimy, by nasze spoeczestwo zdegenerowao si w skconych prowincjach, toczyo midzy sob nieustanne walki - jak choby wasze klany. Osignlimy stabilizacj dziki brakowi samego pojcia odmiennoci. Naley zachowa jednolito i wykluczy separacj. Sama idea musi pozosta nieznana. Williamson zamyli si. - Myli pan, e uda si wam zachowa j w tajemnicy? Istnieje tyle korelatw znaczeniowych, aluzji, werbalnych wskazwek. Nawet jeli zniszczycie nas, ujawni si gdzie

indziej. - Zaryzykujemy. - Rogers ruszy w kierunku wyjcia. - Wrc na statek i zaczekam. Proponuj, abycie przeprowadzili kolejne gosowanie. Moe wiadomo tego, jakie kroki jestemy gotowi przedsiwzi, wpynie na zmian wyniku. - Wtpi. Rozleg si nagy szum sieci Rogersa. - Mwi North z Centrum. Rogers na potwierdzenie dotkn sieci. - Na waszym terenie przebywa statek bojowy klasy pierwszej. Ekipa ju wyldowaa. Do chwili otrzymania rozkazu odwrotu pozostacie na powierzchni. Poleciem ekipie rozmieci terminale minowe. Rogers nie odpowiedzia. Konwulsyjnie zacisn palce na sieci. - Co si stao? - zapyta Williamson. - Nic. - Rogers otworzy drzwi. - Musz niezwocznie wrci na statek. Chodmy.

Komandor Ferris poczy si z Rogersem, jak tylko jego statek opuci wiat Williamsona. - North mwi, e ju pan im powiedzia - rzek Ferris. - Zgadza si. Skontaktowa si rwnie bezporednio z pask ekip. Czy przygotowaa si ju do ataku? - Tak mnie poinformowano. Ile da pan im czasu? - Sze godzin. - Myli pan, e ustpi? - Nie wiem - odpar Rogers. - Mam nadziej. Cho szczerze w to wtpi. Na monitorze ukaza si bkitnozielony wizerunek wiata Williamsona z jego lasami, rzekami i oceanami. Onegdaj Terra moga przedstawia podobny widok. Widzia statek bojowy, wielk srebrzyst kul z wolna krc po orbicie wok planety. Odnaleziono legendarny wiat i nawizano z nim kontakt. Teraz zostanie on zniszczony. Bezskutecznie usiowa temu zapobiec. Nie mg powstrzyma tego, co nieuniknione. Odmowa przyczenia si do kultury Galaktyki pocigaa za sob nieodwoaln konieczno zniszczenia wiata Williamsona. Albo on, albo Galaktyka. Kosztem zachowania wikszego naleao powici niepozorne. Usadowi si wygodnie naprzeciw monitora i czeka.

Pod koniec wyznaczonego czasu znad planety unis si szereg czarnych punktw i wolno pody ku srebrzystej kuli. Pozna je - byy przestarzaymi rakietami silnikowymi. Formacj starych jednostek bj owych szykujcych si do podjcia walki. Mieszkacy planety nie zmienili zdania. Gotowi byli walczy. Woleli zosta zniszczeni, ni porzuci dotychczasowy tryb ycia. Czarne punkty osigay coraz wiksze rozmiary, przybierajc posta wyjcych, roziskrzonych metalowych dyskw, niezgrabnie brncych przed siebie. aosny widok. Rogersa ogarno dziwne poruszenie, kiedy patrzy, jak rozdzielaj si gotowe przystpi do uderzenia. Statek bojowy ubezpieczy swoj orbit i zatoczy bezbdny, leniwy uk. Rzdy wylotw energetycznych uniosy si powoli, szykujc si do odparcia ataku. Naraz formacja przestarzaych rakiet zanurkowaa, obsypujc statek gradem bezadnych wystrzaw. Wyloty dzia statku podyy ich ladem. Rakiety przegrupoway si niezgrabnie, nabierajc rozpdu do kolejnego uderzenia. W zetkniciu z bezbarwnymi supami energii napastnicy zniknli. Komandor Ferris skontaktowa si z Rogersem. - aosni, tragiczni gupcy. - Jego nalana twarz poszarzaa. - Porywa si na nas z takim sprztem. - Jakie straty? - adnych. - Ferris drc rk otar czoo. - Absolutnie adnych strat. - Co dalej? - zapyta kamiennym gosem Rogers. - Odrzuciem operacj minow i przekazaem j Centrum. Niech sami to robi. Impuls ju powinien by... Leca poniej bkitnozielona kula zatrzsa si konwulsyjnie. Nastpnie, bez najmniejszego odgosu, rozpada si na czci. Pokruszone fragmenty poszy w gr i planeta zmienia si w obok biaego ognia, rozwietlon mas olepiajcych pomieni. Przez chwil janiaa w prni niczym miniaturowe soce, po czym obrcia si w py. Osona statku Rogersa oya pod wpywem obsypujcych j szcztkw, ktre w zetkniciu z ni ulegay natychmiastowej dezintegracji. - C - powiedzia Ferris. - Ju po wszystkim. North ogosi pomyk zwiadowcy. wiat Williamsona nie zosta odnaleziony. Legenda pozostanie legend. Rogers patrzy, dopki unosiy si wok nich odamki planety i na monitorze mona byo dostrzec mglisty, bezbarwny zarys. Osona wyczya si automatycznie. Widniejcy po prawej stronie statek bojowy klasy pierwszej nabra prdkoci i skierowa si ku ukadowi Rigi. wiat Williamsona przesta istnie. Nic nie zagraao galaktycznej kulturze organizacyjnej. Idea odrbnej kultury, kierowanej wasnymi zasadami i obyczajami, zostaa usunita w sposb najskuteczniejszy z moliwych.

- Dobra robota - zaszumiaa sie. North by zadowolony. - Miny rozmieszczono idealnie. Nie zostao nic. - Tak - zgodzi si Rogers. - Nie zostao nic.

Kapral Pete Matson z hukiem otworzy frontowe drzwi, umiechajc si od ucha do ucha. - Cze, kochanie! Niespodzianka! - Pete! - Nadbiega Gloria Matson i zarzucia mowi rce na szyj. - Ty w domu? Pete... - Specjalna przepustka. Czterdzieci osiem godzin. - Pete z triumfem rzuci walizk. Cze, synku. Chopiec pozdrowi go niemiao. - Cze. Pete przykucn i otworzy walizk. - Jak tam sprawy stoj? Jak w szkole? - Znowu mia katar - powiedziaa Gloria. - Ju mu prawie przeszo. Ale co si stao? Dlaczego... - Tajemnica wojskowa. - Pete grzeba w walizce. - Prosz. - Wycign w kierunku syna jaki przedmiot. - Przywiozem ci co. Pamitk. Wrczy synowi rcznie wystrugan filiank. Chopiec sign po ni niemiao i zaciekawiony obrci na wszystkie strony. - Co to jest... pamitka? Matson z wysikiem szuka definicji trudnego pojcia. - No, jest to co, co przypomina ci o pewnym miejscu. Co, czego nie ma tam, skd pochodzisz. No wiesz. - Matson postuka w filiank. - Z tego si pije. W niczym nie przypomina naszych plastikowych kubkw, co? - Nie - odparo dziecko. - Popatrz na to, Glorio. - Pete wytrzsn z walizki wielk zwinit pacht wzorzystej, barwnej tkaniny. - Kupiem j tanio. Mogaby uszy sobie spdnic. I co mwisz? Widziaa kiedykolwiek co podobnego? - Nie - rzeka ze zdumieniem Gloria. - Nie widziaam. - Wzia tkanin i pogadzia j z uszanowaniem. Pete Matson promienia zachwytem, gdy jego ona i syn stali z pamitkami, ktre im przywiz z podry na odlege planety. Obce ldy.

- Raju - mrukn chopiec, ogldajc filiank ze wszystkich stron. W jego oczach zapalio si dziwne wiateko. - Bardzo dzikuj, tato. Za pamitk. wiateko w jego oczach stao si intensywniejsze.

ZWIADOWCY

Halloway przeby sze mil wrd pyu, aby obejrze ldujc rakiet. Wyoni si z krytego oowiem tunelu i doczy do Younga, przyczajonego wraz z niewielkim oddziaem wojskowym. Na powierzchni planety panowaa ciemno i cisza. Przesiknite zapachem zgnilizny powietrze kuo w nos. Halloway zadra. - Gdzie my, do diaba, jestemy? onierz wycelowa palcem w ciemno. - Gry s tam. Widzi pan? Jestemy w Kolorado. Kolorado... Stara nazwa obudzia w Hallowayu cie emocji. Dotkn lufy karabinu. - Kiedy tutaj dotrze? - zapyta. W oddali, na horyzoncie widzia zielone i te race sygnalizacyjne wroga, przerywane olepiajcymi byskami wybuchw. - To moe nastpi w kadej chwili. Jest kontrolowana mechanicznie, pilotuje j robot. Kiedy ma nadej, rzeczywicie tak si dzieje. Mina wroga eksplodowaa w odlegoci kilkudziesiciu mil od nich. Na krtk chwil dostrzegli zarys owietlonego poszarpan un krajobrazu. Halloway i onierze natychmiast przypadli do ziemi. Chwyci w nozdrza bijcy od ziemi fetor spalenizny, charakterystyczny trzydzieci lat po wybuchu wojny. Rni si od tego, ktry utkwi mu w pamici z czasw dziecistwa spdzonego w Kalifornii. Pamita wiejsk dolin, plantacje winogron, orzechw i cytryn. Drzewka pomaraczowe. Zielone pagrki, niebo i kolor oczu kobiety. I wie wo ziemi... To wszystko naleao do przeszoci. Nie zostao nic z wyjtkiem szarego pyu pokrywajcego biae kamienie budynkw. Niegdy tutaj leao miasto. Widzia ziejce jamy piwnic, teraz wypenionych ulem, wyschnite rzeki rdzy, bdce kiedy budynkami. I rozsiane wok rumowiska... una eksplozji wygasa i okolic ponownie ogarn mrok. Ostronie podnieli si z ziemi. - Co za widok - mrukn jeden z onierzy. - Dawniej byo tu inaczej - powiedzia Halloway. - Naprawd? Ja urodziem si pod ziemi. - Wtedy hodowalimy roliny na powierzchni ziemi. Prosto w glebie, a nie w podziemnych zbiornikach. My... Halloway urwa. Powietrze niespodziewanie wypeni potny wist, odbierajc mu mow. W ciemnoci przemkn ogromny ksztat, uderzy gdzie w pobliu i wstrzsn ziemi. - Rakieta! - krzykn onierz. Wszyscy rzucili si pdem w jej kierunku, Halloway

niezgrabnie usiowa dotrzyma im kroku. - Mam nadziej, e tym razem dobre wieci - rzuci biegncy obok Young. - Ja rwnie - wydusi Halloway. - Mars to nasza ostatnia szansa. Jeli to nie poskutkuje, jestemy skoczeni. Ekspedycja na Wenus nie przyniosa podanych rezultatw; nie ma tam nic prcz lawy i pary.

Pniej przystpili do ogldzin statku. - Damy rad - mrukn Young. - Jestecie pewni? - zapyta w napiciu dyrektor Davidson. - Kiedy tam polecimy, trudno bdzie liczy na natychmiastowy powrt. - Jestemy pewni. - Halloway rzuci na biurko Davidsona szpule z danymi. - Niech pan sam zobaczy. Powietrze na Marsie jest suche i rozrzedzone, grawitacja duo sabsza ni nasza. Niemniej jednak zdoamy tam przetrwa, a to wicej, ni moemy w tej chwili powiedzie o nieszczsnej Ziemi. Davidson podnis szpule. Nieruchome wiato spywao na metalowe biurko, metalowe ciany i podog gabinetu. Rozlega si szmer ukrytej w cianach maszynerii utrzymujcej powietrze oraz sta temperatur. - Naturalnie bd musia polega na waszych ekspertach. Jeeli jaki istotny czynnik nie zostanie wzity pod uwag... - Ma si rozumie, e to loteria - powiedzia Young. - Ze wzgldu na odlego nie moemy wszystkiego przewidzie. - Postuka w szpule. - To jedynie mechaniczne prbki i zdjcia. Roboty wykonay zadanie najlepiej, jak mogy. I tak mamy szczcie, e znalelimy jakikolwiek punkt zaczepienia. - Przynajmniej nie ma mowy o promieniowaniu - dorzuci Halloway. - Na to moemy liczy. Lecz Mars bdzie suchy, zakurzony i zimny. To daleko std. Marne Soce. Pustynie i pofadowane wzgrza. - To stara planeta - zgodzi si Young. - Mars zosta wychodzony dawno temu. Spjrzcie na to w ten sposb: razem z Ziemi mamy osiem planet. Obszar od Plutona do Jowisza nie wchodzi w rachub. Nie ma tam szans na przeycie. Merkury to cieky metal, Wenus natomiast znajduje si w fazie prekambru. Czyli odpada siedem z omiu. Mars stanowi jedyn moliwo a priori. - Innymi sowy - odpar z wolna Davidson - Mars musi okaza si odpowiedni, gdy nie pozostaje nam nic innego. - Moglibymy zosta tutaj i mieszka w podziemnych tunelach jak krety. - Pocignlibymy tylko jeszcze rok. Widzielicie rezultaty ostatnich bada psychologicznych.

Widzieli. Wskanik napicia wykazywa tendencj zwykow. Ludzie nie byli przeznaczeni do ycia w metalowych tunelach, gdzie odywiali si sztucznie wytwarzanym pokarmem, pracowali i spali bez widoku soca. Dzieci stanowiy rdo najwikszej troski. Dzieci, ktre nigdy nie widziay powierzchni. Wymizerowane pseudomutanty o oczach przywodzcych na myl oczy lepych ryb. Pokolenie urodzone w podziemnym wiecie. Wskanik napicia zwykowa, poniewa ludzie widzieli, jak w wiecie tuneli, ciemnoci i ociekajcych wilgoci ska ich dzieci ulegay stopniowemu przeobraeniu. - Zatem postanowione? - zapyta Young. Davidson utkwi w twarzach dwch technikw badawcze spojrzenie. - Moe udaoby si odnowi powierzchni, tchn w Ziemi ycie, zrewitalizowa gleb. Przecie nie jest a tak le, prawda? - Nie ma na to najmniejszych szans - odpar bezbarwnym gosem Young. - Nawet gdybymy zawarli ugod z wrogiem, czsteczki dryfowayby w powietrzu kolejne pidziesit lat. Skaenie Ziemi wykluczaoby ycie do koca wieku. Nie moemy czeka. - Dobrze - oznajmi Davidson. - Wobec tego wyznacz grup zwiadowcw. Przynajmniej podejmiemy takie ryzyko. Chcecie jecha? Chcecie by pierwszymi ludmi na Marsie? - Jeszcze jak - odpar ponuro Hallo way. - Zreszt i tak stanowi to jeden z warunkw naszego kontraktu.

Czerwona kula Marsa stopniowo przybieraa coraz wiksze rozmiary. Young i van Ecker bacznie obserwowali j z kabiny nawigacyjnej. - Musimy skaka - owiadczy van Ecker. - Przy tej szybkoci nie damy rady wyldowa. Young nie kry niepokoju. - Nam nic nie grozi, ale co z pierwsz tur osadnikw? Trudno oczekiwa, by kobiety i dzieci skakay na spadochronach. - Do tego czasu znajdziemy lepsze rodki. - Na skinienie van Eckera kapitan Mason wczy sygnalizacj awaryjn. Na statku zabrzmia zowrogi dwik dzwonkw. Zahuczao od tupotu biegncych do wazw czonkw zaogi. - Mars - mrukn kapitan Mason, nie odrywajc wzroku od monitora. - Nie to co Luna. To dopiero co. Young i van Ecker pospieszyli w kierunku wazu. - Pora rusza. Mars rs w oczach; brzydka, ponura, czerwona kula. Halloway woy kask. Van Ecker stan za jego plecami.

Mason zosta w kabinie nawigacyjnej. - Skocz za zaog - powiedzia. Odsunito waz i zstpili na gzyms spadochronowy. Cz zaogi zacza skaka. - Szkoda marnowa statek - odezwa si Young. - Nic na to nie poradzimy. - Van Ecker woy kask i wyskoczy. Mechanizm hamulcowy poderwa go w gr, unis si w wiszc nad nimi ciemno niczym balon. Young i Halloway ruszyli w jego lady. Pozostawiony w dole statek nieubaganie opada ku powierzchni Marsa. Na niebie dryfoway wietliste punkciki - czonkowie zaogi. - Tak sobie myl - powiedzia Halloway. - O czym? - z umieszczonych wewntrz kasku suchawek dobieg gos Younga. - Davidson wspomina co o przeoczeniu istotnego czynnika. Jest jedna rzecz, ktrej nie wzilimy pod uwag. - Mianowicie? - Marsjanie. - Dobry Boe! - wczy si van Ecker. Halloway widzia, jak po jego prawej stronie z wolna szybuje w kierunku planety. - Sdzisz, e oni naprawd istniej? - To bardzo moliwe. Na Marsie s warunki niezbdne dla ycia. Jeeli my jestemy w stanie tam funkcjonowa, to dlaczeg by nie kto inny? - Wkrtce si o tym przekonamy - skwitowa Young. Van Ecker wybuchn miechem. - Moe przechwycili jedn z naszych automatycznych rakiet i szykuj dla nas powitanie. Halloway milcza. Blisko planety odbieraa ochot do artw. Czerwona kula stawaa si coraz wiksza. Widzia biae plamy biegunw. Kilka niewyranych bkitnozielonych wstg niegdy zwanych kanaami. Czyby w dole istniaa cywilizacja, zorganizowana kultura czekajca na nich, podczas gdy z wolna spywali w d? Pogrzeba w plecaku, a wreszcie jego palce zacisny si na rkojeci pistoletu. - Lepiej przygotujcie bro - powiedzia. - Gdyby Marsjanie przygotowali system obronny, i tak nie mielibymy szans - odpar Young. - Mars ostyg miliony lat przed Ziemi. Na pewno s tak posunici w rozwoju, e nie bd nawet... - Ju za pno - dobieg niewyrany gos Masona. - Wy, eksperci, powinnicie byli to przewidzie. - Gdzie pan jest? - zapyta Halloway.

- Pod wami. Statek jest pusty; rozbije si lada chwila. Wydostaem z niego cay sprzt i przytwierdziem do automatycznych spadochronw. W dole ujrzeli krtki bysk eksplozji. Statek uderzy o powierzchni... - Prawie dotarem na miejsce - rzuci nerwowo Mason. - Bd pierwszy...

Mars przesta by kul. Teraz stanowi rozpit pod nimi, rozleg rdzaw pacht. W ciszy opadali w jego kierunku. Dostrzegli zarys gr. Struki rzek. Niewyran szachownic pl i pastwisk... Halloway przycisn do siebie bro. Ukad hamulcowy zazgrzyta w miar gstnienia powietrza. Prawie dotar do celu. W suchawkach usysza stumiony oskot. - Mason! - krzykn Young. - Jestem na dole - dobieg cichy gos Masona. - Nic panu nie jest? - Zaparo mi dech. Ale jestem cay. Przez chwil panowaa cisza. - Chryste! - wydusi zaraz Mason. - Miasto! - Miasto? - wrzasn Young. - Jakie miasto? Jak wyglda? - Widzi pan ich? - krzykn van Ecker. - Jak wygldaj? Czy jest ich duo? W ich suchawkach rozbrzmiewa chrapliwy oddech Masona. - Nie - rzek wreszcie. - adnych ladw ycia. Kompletny bezruch. Miasto jest... wyglda na porzucone. - Porzucone? - Zgliszcza, jak okiem sign. Mile zrujnowanych kolumn, murw i zardzewiae rusztowania. - Dziki Bogu - odetchn Young. - Musieli wygin. Jestemy bezpieczni. Pewnie osignli kres procesu ewolucyjnego i zakoczyli swj cykl dawno temu. - Czy zostawili co dla nas? - Halloway poczu skurcz strachu. - Czy dla nas co zostao? Szarpn ukadem hamulcowym, chcc przyspieszy ldowanie. - Czy te nie ma ju nic? - Sdzisz, e mogli wyeksploatowa planet? - zapyta Young. - Uwaasz, e wyczerpali wszystkie... - Trudno powiedzie - w niewyranym gosie Masona zabrzmia niepokj. - Nie wyglda to najlepiej. Ogromne dziury. Otwory wiertnicze. Trudno powiedzie, ale z tego, co wida... Halloway desperacko szarpa hamulce. Planeta bya zrujnowana do cna.

- Na mio bosk - wymamrota Young. Usiad na zamanej kolumnie i otar twarz. - Nie zostawili nam nic. Nic.

Wok nich zaoga wznosia awaryjne mechanizmy obronne. Ekipa komunikacyjna montowaa zasilany bateriami nadajnik. Ekipa wiertnicza zaja si poszukiwaniem rda. Pozostali czonkowie penetrowali okolic, szukajc jedzenia. - Nie znajdziemy najmniejszych oznak ycia - oznajmi Halloway. Machn rk w kierunku rozlegej poaci gruzu i rdzy. - Tamci odeszli dawno temu. - Nic z tego nie rozumiem - mrukn Mason. - Jakim sposobem mogli zdewastowa ca planet? - My zniszczylimy Ziemi w cigu trzydziestu lat. - To zupenie co innego. Oni zuyli Marsa. Zuyli dokadnie wszystko. Nie zostawili absolutnie nic. To wszystko to jedna wielka sterta zomu. Halloway usiowa drcymi rkami zapali papierosa. Zapaka palia si sabym pomieniem i zaraz zgasa. Czu si niewyranie. Serce bolenie tuko mu si w piersi. Docieray do nich nike promienie dalekiego, skarlaego Soca. Znaleli si w zimnym, samotnym, martwym wiecie Marsa. - To musiao by dla nich straszne, kiedy obserwowali powoln zagad swoich miast powiedzia Halloway. - Ani wody, ani mineraw, ani yznej gleby. - Podnis gar suchego piasku i przepuci go midzy palcami. - Nadajnik dziaa - oznajmi jeden z czonkw zaogi. Mason wsta i ociale zbliy si do urzdzenia. - Opowiem Davidsonowi o naszym znalezisku. - Pochyli si nad mikrofonem. Young popatrzy na Hallowaya. - C, chyba utknlimy. Na jak dugo wystarczy nam zapasw? - Na kilka miesicy. - A potem... - Young pstrykn palcami. - Jak Marsjanie. - Zerkn spod przymknitych powiek na dug, poszarpan cian zniszczonego domu. - Ciekawe, jacy oni byli. - Badacze penetruj ruiny. Moe co znajd. Za miastem rozcigaa si dawna dzielnica przemysowa. Pola powykrcanych instalacji, wie, rur i maszyn. Wszystko pokryte warstw piasku i rdzy. Powierzchnia planety naznaczona bya ogromnymi dziurami, efektem pracy dawnych koparek. Wejcia do podziemnych kopalni. Na Marsie nie pozostaa ani jedna nie naruszona pid ziemi. Jego mieszkacy maksymalnie eksploatowali planet, aby tylko przey. Kiedy wyssali j do cna, pozostawili wasnemu losowi. - Cmentarz - stwierdzi Young. - C, dostali to, na co zasuyli.

- Masz im to za ze? Co innego mieli zrobi? Wygin kilka tysicy lat wczeniej i zostawi planet w lepszym stanie? - Powinni byli co nam zostawi - odrzek uparcie Young. - Moe zdoamy wykopa ich koci i ugotowa. Gdybym tylko ktrego dosta w swoje rce... W popiechu nadeszo kilku czonkw zaogi. - Spjrzcie na to! - Przynieli ze sob cae narcza metalowych rur i stosy byszczcych cylindrw. - Spjrzcie, co wykopalimy! Halloway wsta. - Co to jest? - Archiwa. Zapiski. Zaniecie je badaczom! - Carmichael upuci swj balast u stp Hallowaya. - To nie wszystko. Mamy co jeszcze - instalacje. - Instalacje? Jakiego rodzaju? - Wyrzutnie rakietowe. Stare wiee, zardzewiae jak diabli. Pola s pooone po drugiej stronie miasta. - Carmichael otar pot z czerwonej twarzy. - Oni nie wymarli, Halloway. Odlecieli. Zuyli to miejsce i potem przenieli si gdzie indziej. Doktor Judde i Young pochylili si nad lnicymi tubami. - Chodzi - mrukn doktor Judde pochonity obserwacj odczytu skanera. - Moe pan co odczyta? - zapyta w napiciu Halloway. - Rzeczywicie odeszli. Gromadnie opucili planet. Young zwrci si do Hallowaya. - I co na ten temat sdzisz? Zatem nie wyginli. - Czy nie mgby pan powiedzie, dokd si udali? Judde potrzsn gow. - Na jak planet zlokalizowan przez ich statki zwiadowcze. Panowa na niej idealny klimat i temperatura. - Odsun skaner na bok. - W kocowym okresie caa cywilizacja marsjaska zapatrzona bya w t upragnion planet. Wszyscy w rwnym stopniu zaangaowali si w przeprowadzk. Przeniesienie cennych przedmiotw z Marsa na ow planet zabrao im trzysta lub czterysta lat. - Jak zakoczya si ta operacja? - Niezbyt pomylnie. Planeta bya nadzwyczaj pikna. Jednak musieli jako si zaadaptowa. Najwyraniej nie przewidzieli wszystkich problemw zwizanych z kolonizacj obcego wiata. - Judde wskaza rk cylinder. - Niebawem nastpi rozpad kolonii. Nie potrafili zachowa tradycji i rozwoju technicznego. Spoeczestwo przeszo dotkliwy kryzys. Nasta czas wojny i barbarzystwa.

- Zatem migracja okazaa si porak. - Halloway zamyli si. - By moe ten proces jest niewykonalny. Niemoliwy do spenienia. - To nie bya poraka - poprawi go Judde. - Przynajmniej zdoali przey. To miejsce przestao si do tego nadawa. Lepiej sta si dzikusem w obcym wiecie, ni pozosta tutaj, by umrze. Tak jest napisane na tych cylindrach. - Chodmy - powiedzia do Hallowaya Young. Dwaj mczyni wyszli z szaasu. Zapada noc. Niebo usiane byo mrugajcymi gwiazdami. Wstay dwa ksiyce i lniy na nieboskonie na podobiestwo dwojga lodowatych oczu. - Nic tu nie zdziaamy - oznajmi Young. - Nie mamy co liczy na powodzenie misji. To pewne. Halloway zmierzy go spojrzeniem. - Co masz na myli? - To ostatnia z dziewiciu planet. Sprawdzilimy kad. - Twarz Younga rozjania si z emocji. - Na adnej z nich nie przeyjemy. Wszystkie s albo zabjcze dla nas, albo bezuyteczne, cakiem jak ta. Cay cholerny Ukad Soneczny to przeytek. - No i? - Musimy uda si dalej. - Niby gdzie? Jak? Young wskaza ruiny marsjaskie, miasto oraz pochylone rzdy wie. - Tam gdzie oni. Oni znaleli odpowiednie miejsce. Nietknity wiat poza Ukadem Sonecznym. I opracowali pewien rodzaj pozaprzestrzennego napdu, ktry umoliwi im dalsz wdrwk. - To znaczy... - Lemy za nimi. Ukad Soneczny ju si skoczy. Lecz poza nim, gdzie w jakim innym ukadzie, znaleli dom. I jakim cudem zdoali tam dotrze. - Gdybymy chcieli wyldowa na ich planecie, musielibymy stoczy z nimi walk. Nie zgodz si, aby j z nami dzieli. Young ze zoci splun na piasek. - Ich kolonie si zdegeneroway. Nie pamitasz? Zapanowao w nich barbarzystwo. Damy sobie z nimi rad. Pod wzgldem militarnym jestemy nie do pobicia. Dysponujemy broni, ktra jest w stanie wymie planet do czysta. - Przecie nie chcemy tego zrobi. - A co chcemy zrobi? Powiedzie Davidsonowi, e pozostaje nam jedynie Terra? Pozwoli ludzkoci zamieni si w stado podziemnych kretw? Olepych, pezajcych stworze...

- Jeeli podymy za Marsjanami, bdziemy zmuszeni walczy o ich wiat. Oni go znaleli; w zwizku z tym stanowi ich wasno, nie nasz. Poza tym moe wcale nie uda nam si rozpracowa tego napdu. Moe schematy znikny. Z szaasu wyoni si Judde. - Mam wicej informacji. Tu jest caa opowie. Szczegy dotyczce tajemniczej planety. Opis jej flory i fauny. Badania nad grawitacj, gstoci powietrza, zoami mineralnymi, warstwami gleby, klimatem, temperatur... dokadnie wszystko. - A co z napdem? - To rwnie jest. Mwi wam, e wszystko. - Judde dra z podniecenia. - Mam pomys. Niech projektanci zajm si tym schematem i zobacz, czy uda im si go odtworzy. Jeli tak, udajmy si za Marsjanami. Ostatecznie moglibymy dzieli z nimi planet. - Widzisz? - powiedzia do Hallowaya Young. - Davidson powie to samo. Sprawa jest oczywista. Halloway odwrci si i odszed. - Co mu si stao? - zapyta Judde. - Nic. Przejdzie mu. - Young nabazgra co na wistku papieru. - Przekacie to Davidsonowi. Judde rzuci okiem na wiadomo. Gwizdn. - Przekazuje mu pan informacj o marsjaskiej migracji. I o tajemniczej planecie. - Musimy niezwocznie przystpi do pracy. Przygotowanie wszystkiego zajmie duo czasu. - Czy Halloway do nas doczy? - Nie ma obawy - odpar Young. - Prosz nie zawraca sobie nim gowy.

Halloway spoglda na grujce nad nim wiee. Pochylone wiee, z ktrych tysice lat temu wysyano marsjaskie transporty. W okolicy panowa cakowity bezruch. Najmniejszych ladw ycia. Wysuszona planeta bya martwa. Halloway przechadza si pomidzy wieami. Snop wiata z latarki umieszczonej na jego kasku owietla mu drog. Ruiny, zway przeartego rdz metalu. Zwoje drutu i elementw budowlanych. Zdekompletowane fragmenty urzdze. Sterczce z piasku nie dokoczone konstrukcje. Wszed na wzniesiony pomost i ostronie wspi si po drabinie. Znalaz si na podecie obserwacyjnym, otoczonym pozostaociami tarcz i licznikw. Z boku, niczym przyronity do miejsca, sta przekrzywiony teleskop.

- Hej - dobieg z dou czyj gos. - Kto tam jest? - Halloway. - Boe, ale mnie przestraszye. - Carmichael odoy karabin i wspi si na drabin. - Co robisz? - Rozgldam si. Zdyszany i poczerwieniay na twarzy Carmichael stan obok niego. - Te wiee to cakiem interesujce zjawisko. To automatyczna stacja celownicza. Nadzorowaa transporty towarowe wtedy, kiedy nie byo ju ludzi. - Carmichael poklepa zrujnowany pulpit rozdzielczy. - Statki nadal startoway w powietrze, po odlocie wszystkich Marsjan, adowane i wysyane przez maszyny. - Mieli szczcie, e byo dokd odlecie. - Jasne. Ekipa badajca zoa twierdzi, e nie zostao tu absolutnie nic. Nic poza piaskiem, skaami i gruzem. Nawet woda jest kiepska. Zabrali wszystko, co miao jakkolwiek warto. - Judde mwi, e ich nowa planeta jest cakiem adna. - Dziewiczy ld. - Carmichael cmokn grubymi wargami. - Nie tknity. Drzewa, ki, bkitne oceany. Pokaza mi odczyt zapiskw z cylindra. - Szkoda, e my nie znamy takiego miejsca. Dziewiczego ldu, ktry moglibymy zasiedli. Carmichael pochyli si nad teleskopem. - To urzdzenie suyo do ustalania miejsca przeznaczenia. Kiedy na celowniku pojawiaa si nowa planeta, dwignia przekazywaa sygna wiey kontrolnej, ktra nastpnie wysyaa statki. Kiedy te znalazy si w grze, zaraz na ich miejsce wjeday nastpne. - Carmichael zacz oczyszcza szka teleskopu z nagromadzonej rdzy i kurzu. - A nu zobaczymy ich planet. W obiektywie widnia mglisty zarys poyskliwej kuli. Halloway dojrza jej zarys spod nagromadzonej przez stulecia warstwy czsteczek i brudu. Carmichael na czworakach walczy z regulatorem ostroci. - Widzisz co? - zapyta. Halloway kiwn gow. - Tak. Carmichael odepchn go. - Daj popatrze. - Przymruy oczy. - Na mio bosk! - Co si stao? Nie widzisz jej? - Widz - odrzek Carmichael, ponownie opadajc na czworaka. - Musia zmieni

pooenie. Albo te przedzia czasowy jest zbyt duy. Ale przecie on powinien regulowa si automatycznie. Naturalnie skrzynia biegw staa nieruchomo przez... - O co chodzi? - przerwa mu Halloway. - Przecie to Ziemia. Nie poznajesz? - Ziemia! Carmichael umiechn si z niesmakiem. - To diabelstwo musi by zepsute. Chciaem rzuci okiem na t ich wymarzon planet. A to po prostu stara Terra, skd przybylimy. Tyle zachodu, aby naprawi ten zom, i po co?

- Ziemia! - mrukn Halloway. Wanie opowiedzia Youngowi o teleskopie. - Nie mog w to uwierzy - odpar Young. - Ale opis odpowiada opisowi Ziemi sprzed tysicy lat... - Kiedy oni odlecieli? - zapyta Halloway. - Okoo szeciuset tysicy lat temu - odrzek Judde. - I na nowej planecie w koloniach nastpi upadek dyscypliny. Czterej mczyni milczeli. Z zacinitymi ustami popatrzyli po sobie. - Zniszczylimy dwa wiaty - oznajmi Halloway. - Niejeden. Najpierw by Mars. Dopeniwszy dziea zniszczenia tutaj, przenielimy si na Terr, ktr zrujnowalimy rwnie systematycznie jak Marsa. - Koo si zamyka - doda Mason. - Wrcilimy do punktu wyjcia, by zebra plon zasiany przez naszych przodkw. Pozostawili Marsa w stanie nie nadajcym si do dalszego uytku. A my wrcilimy tu, by snu si po ruinach jak duchy. - Nieche pan bdzie cicho - rozkaza mu Young. Gniewnie chodzi tam i z powrotem. - Nie mog w to uwierzy. - To my jestemy Marsjanami. Potomkami pierwotnego rodu, ktry opuci planet. Wrcilimy z kolonii do domu. - W gosie Masona pojawiy si histeryczne nuty. - Znw jestemy w domu, gdzie nasze miejsce! Judde odoy skaner i wsta. - Nie ma co do tego wtpliwoci. Porwnaem ich analizy z naszymi archiwami archeologicznymi. Wszystko pasuje. Ich wymarzonym wiatem bya Terra, szeset tysicy lat temu. - Co powiemy Davidsonowi? - zapyta Mason. Wybuchn obkaczym miechem. Znalelimy doskona planet, nie tknit dziaaniem czowieka. Nie zdjto z niej jeszcze nawet celofanu.

Halloway podszed do drzwi szaasu i w milczeniu wyjrza na zewntrz. Judde stan u jego boku. - To katastrofa. Naprawd utknlimy. Na co pan, do cholery, patrzy? Ponad nimi migotao zimne niebo. W sabym wietle rozcigay si ogoocone rwniny Marsa, mile pustych, jaowych nieuytkw. - Na to - odrzek Halloway. - Wie pan, z czym mi si kojarzy ten widok? - Z terenem piknikowym. - Potuczone butelki, puszki i papierowe talerze, porzucone po odejciu turystw. Tyle e turyci wrcili. Wrcili i zmuszeni s y wrd pozostawionego przez siebie baaganu. - Co powiemy Davidsonowi? - zapyta Mason. - Ju do niego dzwoniem - odpar ze zmczeniem Young. - Powiedziaem mu, e poza Ukadem Sonecznym istnieje pewna planeta. Miejsce, do ktrego moemy si uda. Marsjanie wymylili odpowiedni napd. - Napd. - Judde pogry si w mylach. - Te wiee. - Wykrzywi usta. - Moe rzeczywicie dysponowali napdem pozaprzestrzennym. Moe warto kontynuowa odczytywanie archiww. Popatrzyli na siebie. - Powiedzcie Davidsonowi, e nie zaprzestaniemy wysikw, dopki tego nie znajdziemy rozkaza Halloway. - Nie zostaniemy na tym mietnisku. - Jego szare oczy zalniy. - Jeszcze go znajdziemy. Dziewiczy, nie naruszony wiat. - Nie naruszony - powtrzy jak echo Young. - Ktrego nie odwiedzi nikt przed nami. - Bdziemy pierwsi - mrukn chciwie Judde. - Tak nie mona! - krzykn Mason. - Wystarcz dwa! Nie niszczmy kolejnego! Nikt go nie sucha. Judde, Young i Halloway podnieli gowy z wyrazem zapau na twarzach i zacisnli pici. Tak jak gdyby ju tam byli. Jak gdyby ju objli we wadanie nowy wiat i ani rusz nie chcieli wypuci go z rki. I przystpowali do systematycznego rujnowania, atom po atomie...

UWAGI

Wszystkie notki kursyw pochodz od Philipa K. Dicka. Rok powstania danej notki podany jest w nawiasach na jej kocu. W wikszoci zostay napisane z myl o zbiorach opowiada The Best of Philip K. Dick (ukaza si w 1977) oraz The Golden Man (1980), kilka powstao na zamwienie wydawcw drukujcych lub przedrukowacych jakie opowiadanie w czasopimie albo antologii ksikowej. Pierwsza notka pochodzi ze wstpu do zbioru The Preserving Machine. Jeeli po tytule opowiadania wystpuje data, to jest to data otrzymania maszynopisu przez agenta Dicka, ustalona na podstawie zawartoci archiww Scott Meredith Literary Agency. Brak daty oznacza, e nie udao si jej ustali. (Dick rozpocz wspprac z t agencj w poowie roku 1952.) Nazwa czasopisma poprzedzajca miesic i rok wskazuje, kiedy dane opowiadanie po raz pierwszy ukazao si drukiem. Drugi tytu jest oryginalnym tytuem wymylonym przez Dicka, odnalezionym w dokumentach agencji. W tych piciu tomach zawarto wszystkie krtkie utwory prozatorskie Philipa K. Dicka, z wyjtkiem mikropowieci (ktre pniej albo ukazay si jako samodzielne ksiki, albo weszy w skad obszerniejszych powieci), prbek literackich z okresu dziecistwa i wczesnej modoci, a take nigdy nie opublikowanych utworw, ktrych maszynopisw nie udao si odnale. Opowiadania uszeregowano w porzdku chronologicznym, ustalonym przez Gregga Rickmana i Paula Williamsa. PANI OD CIASTECZEK (The Cookie Lady) 27.08.52 - Fantasy Fiction, czerwiec 1953. ZA DRZWIAMI (Beyond the door) 29.08.52 - Fantastic Universe, stycze 1954. WIAT JONA (Jons World, Jon) 21.10.52 - Time to Come pod redakcj Augusta Derletha, Nowy Jork 1954. KUSOWNICY PRZESTRZENI (The Cosmic Poachers, Burglar) 22.10.52 Imagination, lipiec 1953. POTOMSTWO (Progeny) 3.11.52 - If, listopad 1954. PEWNE FORMY YCIA (Some Kinds of Life, The Beleguered) 3.11.52 - Fantastic Universe, padziernik - listopad 1953, pod pseudonimem Richard Phillips. CHMARA (Martians Come in Clouds, The Buggies) 5.11.52 Fantastic Universe, czerwiec-lipiec 1954. PODRNY (The Commuter) 19.11.52 - Amazing, sierpie-wrzesie 1953. WIAT, KTREGO PRAGNA (The World She Wanted) 24.11.52 - Science Fiction Quarterly, maj 1953. OBAWA (A Surface Raid) 2.12.52 - Fantastic Universe, lipiec 1955. PROJEKT: ZIEMIA (Project: Earth, One Who Stole) 6.01.53 - Imagination, grudzie

1953. STWRZ WASNY WIAT (The Trouble with Bubbles, Plaything) 13.01.53 - If, wrzesie 1953. NIADANIE O ZMIERZCHU (Breakfast at Twilight) 17.01.53. - Amazing, lipiec 1954. Siedzisz sobie spokojnie w domu, a tu nagle onierze wywaaj drzwi, wpadaj do rodka i mwi, e znalaze si w samym rodku trzeciej wojny wiatowej. Co pokrcio si z czasem. Lubi igra z pomysem, e nagle przestaj obowizywa podstawowe kategorie rzeczywistoci, takie jak czas i przestrze. Przypuszczalnie ma to jaki zwizek z moim zamiowaniem do chaosu. (1976) PREZENT DLA PAT (A Present for Pat) 17.01.53 - Startling Stories, stycze 1954. TWRCA KAPTURW (The Hood Maker, Immunity) 26.01.53 - Imagination, czerwiec 1955. JABO (Of Withered Apples) 26.01.53 - Cosmos Science Fiction and Fantasy, lipiec 1954. CZOWIEKIEM JEST (Human Is) 2.02y53 - Startling Stories, zima 1955. W tym opowiadaniu zawarem moje najdawniejsze pogldy dotyczce natury czowieczestwa. Nie wydaje mi si, eby od tamtych czasw, to znaczy od lat 50., ulegy one znaczcym zmianom. Nie ma znaczenia, jak wygldasz ani na jakiej planecie si urodzie, tylko to, ile jest w tobie dobroci. Wionie dobro, moim zdaniem, jest tym, co rni nas od kamieni, patykw i metalu; zawsze tak bdzie, bez wzgldu na to, gdzie si znajdziemy, jak bdziemy wyglda i czym si staniemy. Czowiekiem jest to moje credo. Oby stao rwnie waszym. (1976) EKIPA DOSTOSOWAWCZA (Adjustment Team) 11.02.53 - Orbit Science Fiction, wrzesie-padziernik 1953. IMPOSTOR (Impostor) 24.02.53 - Astoundind, czerwiec 1953. To moje pierwsze opowiadanie na temat: Czy jestem czowiekiem, czy tylko zaprogramowano mnie w taki sposb, eby mi si tak wydawao? Wecie pod uwag, e napisaem je w roku 1953; wtedy pomyl by zupenie wiey. Od tamtej pory, ma si rozumie, zajedziem go na mier, niemniej jednak wci mnie fascynuje. To wany problem, poniewa zmusza nas do zadawania pyta o natur czowieczestwa. (1976) JAMES P. CROW (James P. Crow) 17.03.53 - Planet Stories, maj 1954. PRZECHODNIA PLANETA (Planet for Transients, The Itinerants) 23.03.53 Fantastic Universe, padziernik-listopad 1953. (Fragmenty tego opowiadania znalazy si w powieci Deus Irae). MIASTECZKO (Small Town, Engineer) 23.03.53 - Amazing, maj 1954. Oto jak frustracja maego czowieka (maego w rozumieniu wadzy, jak ma nad innymi) stopniowo przeradza si w co bardzo gronego, a mianowicie w moc mierci. Czytajc t

opowie (ma si rozumie, to nie jest science fiction, tylko fantasy), wci jestem pod wraeniem, jak niewiele trzeba, eby z pomiatanego sta si pomiatajcym. Verne Haskel pocztkowo jest jakby wzorem sabeusza, ale w gbi duszy wcale taki nie jest. Moecie potraktowa ten tekst jako ostrzeenie: czowiek, ktrego lekcewaycie, moe si okaza niebezpieczny. Uwaajcie na niego, bo kto wie, czy pod mask nieudacznika nie kryje si thanatos, przeciwiestwo ycia. By moe marzy nie o tym, by posi wadz, lecz o tym, by wszystko zniszczy. (1979) PAMITKA (Souvenir) 26.03.53 - Fantastic Universe, padziernik 1954. ZWIADOWCY (Survey Team) 4.03.53 - Fantastic Universe, maj 1954. ZNAMIENITY AUTOR (Prominent Author) 20.04.53 - If, maj 1954.

You might also like