You are on page 1of 239

Mały, zadrzewiony skwer w centrum Queretaro.

Co-
dziennie o szóstej po południu robi się tu rojno. Najpierw
przychodzą kobiety, same kobiety. Są to mamy z córkami
na wydaniu. Mamy rozsiadają się na ławkach otaczają-
cych kępę starych drzew rosnących na środku skweru.
Ławek jest kilkanaście, matek kilkadziesiąt, córek ponad
sto. Dziewczyny witają się i zaczynają chodzić parami
wokół skweru. Chodzą zgodnie z ruchem zegara, zawsze
w tym samym kierunku, niezmiennie, bo to widocznie ry-
tuał praktykowany od zamierzchłych czasów. Po chwili
na skwerze pojawiają się chłopcy, miejscowa kawalerka.
Też witają się (ale tylko chłopcy z chłopcami) i zaczynają
chodzić parami tworząc pierścień krążący na zewnątrz
pierścienia dziewcząt. . Na zewnątrz i w przeciwnym kie-
' runku.
To krążenie pierścieni trwa godzinę.
Mamy patrzą, są czujne.
Panuje cisza.
Słychać tylko rytmiczne kroki poruszających się par.
Regularne, wyraźne, dokładnie odmierzane staccato.
Chłopcy i dziewczęta nie rozmawiają ze sobą, nie wy-
mieniają uwag, dowcipów ani okrzyków. Tylko mijając
się, przyglądają się sobie w skupieniu. Te spojrzenia są
raz dyskretne, raz natarczywe, ale zawsze obecne i uważ-
ne. Obie strony obserwując się oceniają, rozważają, doko-
nują wyboru. Między tymi dwoma krążącymi pierścienia-
. mi wibruje pełne napięcia pole, jest to przestrzeń magne-
tyczna, naładowana z trudem tłumioną emocją, ledwie
powstrzymywanym przyciąganiem.
Po godzinie matki, wszystkie jednocześnie, wstają z ła-
wek i zaczynają się żegnać (trwa to kilka minut). Następ-
, nie wołają dziewczęta i razem, powoli, odchodzą do do-
mów. Pierścień chłopców też pęka i rozsypuje się, chłopcy
znikają w sąsiednich uliczkach.
Plac pustoszeje.
Słychać tylko ogłuszający świergot ptactwa buszującego
w zbitej, zwełnionej kępie drzew rosnących na skwerze.
Tu, w Ameryce Łacińskiej, widać najlepiej, jak świat
żyje na różnych piętrach, właściwie - w różnych komór-
kach, podzielony, zatomizowany. Czy nierówność zawsze
rodzi nienawiść? Tu - raczej frustrację, a u wielu nawet
- pokorę. Pokora ta jest formą samoobrony, chytrym
wybiegiem, który ma zmylić zło, osłabić jego działanie.
Ich siłą jest obrona, a nie atak, umieją przetrwać, ale nie
potrafią zmieniać. Są jak krzew, który rośnie na pustyni
- dość silny, aby żyć, zbyt słaby, aby rodzić.
Istnieją dwa rodzaje korupcji: korupcja bogactwa i ko-
rupcja nędzy. Zwykle mówi się o tej pierwszej, tylko o
niej, ponieważ bogactwo rzeczywiście demoralizuje. A ko-
rupcja nędzy? Z nią mają do czynienia partyzanci w
Ameryce Łacińskiej. Chłop, który za pięć dolarów wydaje
na rzeź cały oddział, oddział walczący o jego ziemię, o je-
go życie.
Nędza jest demoralizująca. Jeżeli trzecia część społe-
czeństwa żyje w nędzy, całe społeczeństwo jest zdemorali-
zowane. Produktem nędzy jest strach i nakaz kategorycz-
ny, marzenie gorączkowe, żeby wyrwać się z niej za
wszelką cenę. Odgrodzić się szybą limuzyny, murem ota-
czającym willę, wysokim kontem bankowym. Nędza
przygniata i odstrasza. Rozluźnia świadomość i skraca
perspektywę. Człowiek myśli tylko o tym, co będzie jadł
dziś, za godzinę, za chwilę. Nędza jest aspołeczna, jest
niesolidarna. Tłum nędzarzy nigdy nie będzie solidarny.
Wystarczy rzucić w ten tłum kawałek chleba - zacznie
się bójka. Obrazy nędzy nie ciekawią ludzi, nie budzą ich
zainteresowania. Ludzie odruchowo odsuwają się od sku-
pisk nędzy. Widocznie w nędzy jest coś wstydliwego, coś
poniżającego, jakaś sytuacja porażki, znamię klęski.
Szereg konfliktów ideologicznych pochodzi stąd, że
ideologia zmieniając swoje położenie geograficzne zabar-
wia się inną kulturą, niekiedy zmienia nawet swój sens
pierwotny. Każde środowisko kulturowe opatruje tę samą
ideologię innym odcieniem, coś jej dodaje i czegoś ujmu-
je, wędrówka idei jest procesem czynnym, u kresu tej
wędrówki idea może wystąpić w najbardziej zaskakująco
odmiennym wcieleniu. W każdym ruchu ideologŹŹ w prze-
strzeni - z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent, z
' jednego obszaru kulturowego na inny - istnieje poten-
cjalna groźba schizmy. Potencjalna, a może nawet nieuch-
ronna. Przykład chrześcijaństwa, które przesuwając się na
Wschód rozłamuje się na schizmy, zwalczane przez Cen-
trum. Przykład islamu, który rozpada się na schizmy, w
miarę jak rozprzestrzenia się na świecie. Centrum zwalcza
schizmy argumentem, że schizma osłabia ideologię, że jest
jej wroga. Ale dzieje chrześcijaństwa i islamu dowodzą
czegoś innego. Schizma przez uterenowienie, przez zna-
cjonalizowanie ideologŹŹ - wzmacnia ją, choć jednocześ-
nie (i to jest prawdą) - osłabia Centrum. Słowem-
wzmacnia merytorycznie, a osłabia organizacyjnie.
Rodzaje demagogŹŹ uprawiane przez tutejszych polity-
ków:
konserwatyści, prawica - ci głoszą, że jest ciężko, ale
.
ciężko wszystkim, stąd wyjście ku lepszemu leży w jed-
ności, a jedność ta winna wyrażać się w skupieniu wokół
władzy, we wspomaganiu jej, w rozumieniu itd.,
niby-postępowi - ci atakują bogaczy, obcy kapitał,
mówią o nędzy jednych i bogactwie drugich, a potem nic
nie robią, wypalają się w gadaniu, odurzają się gadaniem,
jest wreszcie rodzaj demagogŹŹ - nazwijmy to - spra-
wozdawczej, np. expos‚ prezydenta republiki: dwieście
stron zadrukowanych tysiącem cyfr, nazw, dat, po to,
aby ukryć rzecz główną - że nie zostało zrobione nic
ważnego.
M. zwraca uwagę na ważny element kultury życia w
Meksyku (zresztą ogólnolatynoski). Nazywa to asysten-
cją. To potrzeba uczestniczenia w ważnej uroczystości, w
której biorą udział ważne osoby. Dla asystencji rzuca się
wszystko - jest ona niezbędna dla życia, dla poczucia
godności własnej. Powaga, pompa tych uroczystości-
mowy, bankiety, nastrój, formalizm. Nikogo to nie razi.
Federico Bracamontes, urzędnik bankowy i mój sąsiad,
zaprasza mnie na przyjęcie. Okazja jest następująca: Fe-
derico maluje. Maluje kicze okropne, powiem nawet-
przerażające, czy - jeszcze lepiej: przygnębiające. Robi
przyjęcie z okazji ukończenia takiego właśnie kolejnego
kiczu. W czasie przyjęcia odsłania obraz. Obyczaj wyma-
ga, aby w tym momencie rozległ się jęk zachwytu. Tak
też i jest. Fotograf dokonuje zdjęć, a goście - którzy
przybyli tłumnie - wznoszą toasty za kicze następne i
gratulują autorowi kiczu właśnie odsłoniętego.
Polityka w Ameryce Łacińskiej jest rozumiana jako za-
jęcie dla bogatych. Działacz - to bogacz. Partia to ro-
dzaj businessu, a po to, żeby uprawiać business, trzeba
mieć kapitał. Biedny, zapytany o poglądy polityczne, od-
powiada: "Nie mam poglądów. Jestem na to za biedny".
' Ta postawa jest wynikiem długich doświadczeń w kra-
jach, gdzie polityka dawała zysk, bogactwo, była źródłem
kolosalnych dochodów. Dlatego elity polityczne były i są
tu tak zamknięte, tak niedostępne, ekskluzywne: żeby by-
ło więcej do podziału, do kiesy. Lud to tylko widz, słabo
zorientowany świadek, przygodny kibic.
Umieć ustalić cel konkretny, o który walczy wieś, mia-
' steczko. Ludzie z Santo Victorio walczą o swoje winnice.
"Bez wina jesteśmy niczym". Ich talent, ich siła, ich soli-
darność - wszystko oddane jest walce o winnice. Chłop
, nigdy nie walczy o ziemię wogóle. Walczy o konkretny
kawałek ziemi: od tego dużego kamienia - prosto - do
drzew~, które stoi o - tam - na - lewo. Walczy o to,
co jest w zasięgu ręki, co może objąć spojrzeniem. Poza
granicą horyzontu zaczyna się już inny świat, który do
niego nie należy, który jest mu obcy i często - wrogi.
Tegucigalpa: w Tegucigalpie nie ma czym myśleć.
W La Paz (Boliwia). Plaza Murillo jest centralnym
punktem miasta. W niedzielę rano panowie politycy przy-
chodzą tu czyścić buty. Każda partia zajmuje inną stronę
placu. Każda partia ma swoich czyścibutów. Każda par-
tia ma swoje ulice tradycyjnie zajmowane przez nią na
spotkania i spacery. Dzielnice też mają różne. Ważne jest
zorientować się w tym systemie, który pozwala wszystkim
jakoś żyć, omijać się, siedzieć w swoich matecznikach.
Wielkie place, wielkie ulice mają na całym świecie
wspólną cechę: miejsce człowieka zastępuje tłum. Trzeba
dojść do małych uliczek. iść na peryferie, wejść w bramy,
żeby znowu odnaleźć człowieka.
Teoria czasów lokalnych. Czas posuwa się z różną
szybkością zależnie od miejsca na kuli ziemskiej, zależnie
od tego punktu, w którym jesteśmy, zależnie od kultury.
Ten fakt, że kiedyś istniały różne miary czasu, dowodzi,
że ludzie umieli różnicować je, umieli dostosowywać je do
lokalnych warunków życia i geografii. Każdy, kto żył z
koczownikami na pustyni czy wśród Indian AmazonŹŹ,
wie, jak nasz zegarek traci tam sens i rację bytu. Jest
zbędnym mechanizmem, abstrakcją oderwaną od życia.
Bujna roślinność tropiku myli, stwarza wrażenie łatwej
i niezwykłej urodzajności. Tymczasem wszystko osiąga się
tu za cenę wielkiego trudu i kosztów. Potrzeba ogro-
mnych nakładów, aby wytrzebić roślinność tropikalną i
oczyścić pole pod zasiewy i uprawy. Inne problemy-
plagi insektów, choroby tropikalne. Ale przede wszystkim
- deszcze, które niszczą ziemię, zmywają próchnicę,
przerywają komunikację. Ktoś przewiduje, że gdyby wy-
ciąć dżungle AmazonŹŹ, rejon ten, w ciągu pół wieku, za-
mieni się w pustynię.
Wiadomość o gazecie elektronicznej, która błyskawicz-
nie przeniesie informację do każdego domu. Tak, ale
problem polega na tym, że procesowi przyspieszenia in-
formacji towarzyszy zjawisko jej spłycenia. Coraz więcej
informacji, ale coraz płytszych.
Flash - jest to jednozdaniowa informacja, która po-
przedza szczegółowy opis zdarzenia. Ale jeżeli całą infor-
mację sprowadzi się do flash'ów - co zostanie? Potok
wiadomości, który będzie tylko ogłuszał, stępiał wrażli-
wość, usypiał uwagę.
Jednozdaniowa informacja to często po prostu dezin-
formacja. Oto pojawiła się wiadomość: "Anguilla ogłosi
niepodległość". Anguilla to mała. piękna wysepka na
Morzu Karaibskim. Stara, brytyjska posiadłość. Znalazł
się tam sprytny człowiek, niejaki .lohn Webster. Zawarł
cichą umowę z jedną z firm hotelowych z Miami, że
sprzeda im Anguillę, która jest jedną wielką, gorącą pla-
żą. Aby doprowadzić transakcję do skutku, Webster zało-
żył partię narodowowyzwoleńczą, a następnie ogłosił wys-
pę niepodległym państwem (mieszka tam dziesięć tysięcy
ludzi). Skończyło się wysłaniem na miejsce oddziału poli-
cji londyńskiej i ucieczką Webstera do Miami.
Krajobrazy andyjskie - głębokie, plastyczne, rzeźbione
z rozmachem, wypełniające całą przestrzeń. Nasze ludzkie
zagubienie w tych krajobrazach.
"Druga religia" - temat i tytuł eseju o piłce nożnej w
Ameryce Łacińskiej. Zaczyna się od szmacianki w dzielni-
cy slumsów - ciasne uliczki, podwórka, ścisk uganiającej
, się, rozszalałej, rozkrzyczanej dzieciarni. W BrazylŹŹ-
tradycja lansowania króla futbolu, jak gdzie indziej lansu-
je się gwiazdę filmową lub - wodza ludu. Król kopnął
piłkę, król strzelił gola - to napełnia ich dumą. Może
dlatego, że ktoś, że jeden z nich potrafił coś zro-
bić. Mecz piłkarski - jako przyczyna wojny, jako przy-
czyna masakry, jako mechanizm patriotycznego wyłado-
wania (miasto po meczu wygranym, miasto w ekstazie,
Meksyk, Lima, Montevideo jak w czasie festynu, roz-
, świetlone, kolorowe). Mecz ważniejszy niż zmiana rządu
(w Ekwadorze zrobili zamach wojskowy w czasie, kiedy
wszyscy siedzieli przed telewizorami oglądając swoją dru-
żynę grającą z Kolumbią i nikomu nie przyszło do głowy
wystąpić w obronie usuniętego gabinetu). Mecz jako
przyczyna samobójstw (pewna dziewczyna w Salwadorze
po utracie bramki na rzecz Chile), zabójstw popełnionych
w euforŹŹ, w szczęściu (częsty przypadek w BrazylŹŹ). Nogi
Pele (bardzo brzydkie, kosmate i krzywe) są dokładnie i
nieustannie fotografowane - w Guadalajarze Pele siada
na fotelu, a tłum fotoreporterów czołga się po murawie
boiska, fotoreporterzy walczą ze sobą, rozpychają się, wa-
lą po głowach kamerami - każdy zabiega o lepsze zdję-
cie nóg Pelego, którym później gazety poświęcą swoje ko-
lorowe dodatki.
Diego Rivera. Jego freski w kaplicy Escuela Nacional
de Agricultura, w Meksyku (rok 1926). Prowokacja! Bo
stoi ołtarz, krzyż, są ławki dla wiernych. Ale na ścianach
wymalowane sierpy i młoty, czerwone gwiazdy, nagie ba-
by wiejskie. Zapata złożony w grobie. Chłopi z karabina-
mi: Kaplica Sykstyńska Rewolucji Meksykańskiej, "Tym,
którzy padli i którzy jeszcze padną w walce o ziemię".
Rivera - witalny, śmiały, niby-prymitywny, mocny, zde-
cydowany. Bryły - bryły postaci, głów, pięści, kolb ku-
kurydzy, skał. Bryła świadomie zamierzona, ciężka, ma-
sywna, dobrze osadzona na podstawie - na ziemi.. Re-
wolucja i religia - Rivera nie umie tego rozdzielić, a mo-
że nawet inaczej: mówi nam wprost, świadomy swojego
przesłania, że rewolucja może być religią, nadzieją i unie-
sieniem, nim stanie się kapliczną liturgią, obrządkiem
sakralnym, malowidłem naściennym.
Tepotzotlan, Monte Alban, Macchu-Picchu - r‚ligia
Indian a religia katolicka. Ich religia wymagała otwartej
przestrzeni, monumentalnej scenerŹŹ. Nasza religia - to
zgęszczenie, ścieśnienie, to tłum zbity, spocony, napięty,
ich religia - to człowiek w wielkim krajobrazie, to niebo
rozpięte, to ziemia i gwiazdy. W takiej przestrzeni tłum
znikał, wtapiał się w pejzaż uniwersalny, w tym gigan-
tycznym krajobrazie tłum nie mógł unicestwić jednostki,
człowiek mógł być sam na sam z Bogiem, czuć się wolny,
złączony z nadziemską wielkością. Ich architektura sak-
ralna sprowadza się do najprostszej geometrŹŹ. Żadne de-
tale nie rozpraszają uwagi. Wzrok błądzi w przestrzeni. U
nas - tłok i ciasnota, tam - swoboda i nieskończoność,
u nas - mur ograniczający, tam - pejzaż nie ograniczo-
ny.
Z KolumbŹŹ: zasada wydawania wyroku bez jego egze-
kucji. Zawiesić nad głową miecz i kazać żyć w cieniu tego
miecza. Taki człowiek, z mieczem nad głową, żyjący w
warunkach wolności zagrożonej, jest roznosicielem stra-
chu, zatruwa strachem otoczenie. Zachowuje się tak, jak-
by wszyscy widzieli ten wiszący nad nim miecz. Stopnio-
wo taki człowiek staje ' się coraz bardziej i n n y.
Oddala się, nie możemy się porozumieć, tracimy go. I
choć miecz nie drgnie do końca, de facto wyrok jest wy-
konany.
Słowo: różnica między wagą słowa u nich i u nas. "I
słowo stało się ciałem". Otóż tutaj słowo nigdy nie osiąga
tego stadium, tego stopnia krystalizacji. Tu słowo jest
korkiem na wodzie, pierzem na wichrze. Pływa, fruwa,
rozpada się, jest zmienne jak kalejdoskop; jest nieuchwyt-
ne, pojawia się i znika bez śladu, a często - bez wraże-
nia. Nie ma ciężaru, nie ma tej bezwzględnej, topornej
natrętności, nie jest zagrożeniem. Czto napisano pierom,
nie wyrubat' toporom. Stąd nabożeństwo odprawiane
nad każdym słowem, gdyż jest ono traktowane magicznie,
to znaczy wierzy się, że ono rządzi rzeczywistością, że
może ją stworzyć, zmienić albo unicestwić.
Opisać proces przemiany białego w BIAŁEGO. Biały
w Europie nie ma świadomości, że jest biały. Nie zastana-
wia się nad tym, nie żyje tą myślą. Natomiast biały w
Trzecim Świecie staje się, w miarę upływu czasu, coraz
bardziej biały. Jest ograniczony i izolowany przez to, że
jest biały, a jednak sam będzie swoją białość umacniać,
ponieważ dla niego białość - to wyższość (lub złudzenie
wyższości).
Dyskryminacja rasowa jest znacznie bardziej odczuwal-
na i upokarzająca niż dyskryminacja ekonomiczna. Stąd
w Stanach Zjednoczonych istnieje ruch Black Power czy
Poder Chicano, natomiast nie ma np. ruchu Italian Po-
wer, ponieważ Włosi, choć często źle ekonomicznie sytuo-
wani, nie są dyskryminowani rasowo, są biali. Dyskrymi-
nacja rasowa rodzi ruchy protestu i odwetu bardziej
gwałtowne i niszczycielskie niż dyskryminacja ekonomicz-
na.
Charakterystyczne dla ewolucji politycznej inteligenta
latynoskiego jest to, że z reguły zaczyna działać na lewi-
cy, a kończy - na prawicy. Zaczyna od udziału w anty-
rządowej demonstracji studenckiej, a kończy za biurkiem
ministerialnym. Od młodego buntownika do starego biu-
rokraty - taka jest jego droga. Nigdzie na świecie prze-
paść między młodością a starością, między początkiem a
końcem życiorysu nie jest tak drastyczna. Campo Salas,
komunizujący jako student, kończy jako minister prze-
mysłu i handlu w rządzie Diaza Ordaza (Meksyk). Eko-
nomista Aldo Ferrer, demaskator systemu argentyńskie-
go, kończy jako minister gospodarki w rządzie gen. Le-
vingstona. Angel Asturias, pisarz-demaskator, buntownik
studencki, kończy jako ambasador skrajnie despotyczne-
go reżimu Montenegro (Gwatemala). Jakaż zdolność asy-
milacyjna tych reżimów! Przyswoją, wchłoną wszelką
opozycję.
Niebezpieczeństwo stagnacji polega m.in. na tym, że
stagnacja rodzi akomodację, że wewnątrz systemu niewy-
godnego wytwarza się podsystem wygodny, z którego
część ludzi chętnie korzysta. Pojawia się cała warstwa he-
roicznych pasożytów podających się za ofiary systemu,
ale w rzeczywistości zainteresowanych w jego utrzymaniu,
ponieważ zapewnia im względnie wygodne życie.
Gomez Padilla z Dominikany opowiadał mi, że u nich
istnieje system list - różne listy sporządzane przez poli-
cję, na tych listach różni ludzie zaliczani do opozycji. Na
przykład on, Gomez, był na tzw. lista para encarcelar. Je-
żeli cokolwiek zdarzyło się w kraju, zaraz był zamykany.
Najczęściej nie wiedział dlaczego. Czasem dowiadywał się
w areszcie od kolegów, którzy byli na tej samej liście,
czasem dopiero po wyjściu albo nawet z gazet. W miarę
zaostrzania się represji, coraz więcej ludzi dostawało się
na jakąś listę. Była i gradacja list - dzięki protekcjom i
łapówkom można było zostać przesuniętym na lepszą, ła-
godniejszą listę. Ale jeżeli powinęła się noga, można było
spaść na listę gorszą. Byli przyjaciele z tej samej listy, by-
ły znajomości, które się urywały, kiedy ktoś przechodził
na inną listę.
, Octavio Paz o Latynosach: "Mieszkańcy przedmieść hi-
storŹŹ". Tenże: "Na naszych ziemiach wrogich myśleniu".
Tenże: "Nasza tradycja ciągłego zaczynania od począt-
ku". I jeszcze: "Jest w nas nieustanne poczucie frustra-
cji".
Meksyk. W nędznej wiosce rozmowa z chłopami. Po-
korne, zabiedzone typy. Skarżą się na wszystko, wzdy-
chają.
- Dlaczego nie walczycie?
Cisza, po chwili odpowiedź:
- Bo nie mamy świadomości, seńor.
Dla nich świadomość to narzędzie takie jak motyka,
jak siekiera. To coś materialnego. To nawet jakby luksus.
Człowieka biednego nie stać, żeby miał świadomość.
W górach Sierra Madre de Chiapas,. w czasie podróży
przez Yucatan, widziałem pogrzeb w wiosce indiańskiej.
Uderzył mnie roboczy charakter tej uroczystości, w której
właściwie nie było nic z uroczystości. Z początku myśla-
łem, że to ludzie wracają z pracy. Szli gromadą, rozma-
wiali, spierali się. Żadnych strojów żałobnych. Ni śpiewu,
ni płaczu. Nieśli dwie trumny, jedna z nich była maleńka
pewnie chowali kobietę i dziecko, zmarłych w czasie
połogu. Ów roboczy charakter pogrzebu podkreślał co-
dzienność śmierci wśród tych ludzi, jej zwyczajność.
Chłopi nie wierzyli w śmierć Zapaty. Emiliano Zapata,
przywódca rewolucji meksykańskiej, zginął w 1919 roku.
Profesor Soreló Inclan wspomina, że dwadzieścia lat póź-
niej słyszał chłopów mówiących przed mauzoleum Zapa-
ty: "Tutaj leży jakiś nieboszczyk. Zapaty tu nie ma".
Strach w Urugwaju:
Paco, cynik i złośliwiec, opowiadał mi o eksperymen-
tach, jakie urządzał z ludźmi na ulicach Montevideo. A
więc zaczynał iść za przygodnym człowiekiem. Człowiek
przystawał - Paco przystawał. Człowiek ruszał - Paco
za nim. Po jakimś czasie zaczynał się oglądać: Paco pa-
trzył na niego przez ciemne okulary. Mijały chwile i Paco
widział, jak na twarzy człowieka pojawia się pot. Jak jego
koszula zaczyna być mokra na plecach. Wtedy Paco po-
rzucał swoją ofiarę i odchodził.
Wszystko może być dowodem:
oto prokuratura generalna Meksyku przedstawia jako
dowody oskarżenia przeciw małej, podziemnej organizacji
Ruch Akcji Rewolucyjnej m.in. peruki, sztuczne rzęsy.
okulary przeciwsłoneczne, maszyny do pisania, magneto-
fony, lampę naftową, pudełko zapałek, klej itd. Nawet
kilka jednakowych łyżek. Wspólnie jedli, a więc stanowili
organizację! Konspirowali!
Cechy populizmu:
ambiguo - dwuznaczny, nawet wieloznaczny, nie-
skonkretyzowany, mętny;
transaccional - polityka przetargów, godzenia sprzecz-
ności, kunktatorstwo, paktowanie;
sin salida - polityka, która nie prowadzi do żadnych
ostatecznych rozwiązań, która pozostawia struktury nie-
naruszone;
demagogico - język ludu, ale działanie - bez ludu,
ataki na oligarchię, ale słowne tylko, mgliste i bałamutne.
Nowa mentalność (mowa o ruchach studenckich w
Ameryce Łacińskiej), jej cechy:
potrzeba uczestnictwa,
- potrzeba efektu natychmiastowego, kult fajerwerku,
- potrzeba negacji totalnej, ciągłego przeczenia,
- potrzeba emocji, przeżycia,
- potrzeba akcji, czystego ruchu (od akcji do akcji,
bez refleksji, bez analizy, aż do wyczerpania energŹŹ, aż
do przejścia w przewlekły; przygnębiający stan odrętwie-
nia)..
W sumie jest to mentalność subiektywna i spontanicz-
na, dla której cel jest tak daleki, że aż niewidoczny i dla-
tego zamiast celu widzi ona tylko środek, mitologizując
go i składając mu ofiary.
Paragwaj. Młodzi konspiratorzy. Ich naiwność, niedoj-
rzałość, często - nieodpowiedzialność. Ich kostium, gest,
poza. Konspiracja - jako forma życia towarzyskiego, ja-
ko styl, jako temat ciekawej rozmowy. Konspirują, bo to
należy do dobrego tonu, często konspirują z nudów, żeby
coś robić, żeby się tym trochę ponarkotyzować. Ponieważ
uważają władzę za wroga kultury, za jej niszczyciela,
traktują konspirację jako udział w kulturze, jako rodzaj
twórczości. Rzadko jednak myślą o działaniu skromnym,
mrówczym, wytrwałym, częściej jest to działanie - mani-
festacja, w którym chodzi o to, aby się pokazać, dowar-
tościować, coś przeżyć, stworzyć legendę. Przygoda, która
czasem kończy się śmiercią. Bezradni, nie mogąc pokonać
władzy, czerpią satysfakcję z tego, że nie szczędzą jej
obelg, że nią gardzą. W sumie - obie strony są silne i na
swoich miejscach. Silna jest władza, gdyż przeciwnik nie
zagraża jej fizycznie, i silna opozycja - poczuciem swojej
moralnej wyższości, swojej racji. W ten sposób od lat pa-
nuje między nimi impas, sytuacja patowa, układ napiętej
równowagi, który mimo –pływu czasu nie przechyla się
na żadną stronę.
Także władza ma własną konspirację. Aby zwalczać
przeciwników, tworzy ona organizacje pseudokonspiracyj-
ne, rodzaj półoficjalnego podziemia. Bojówki takie mają
różne nazwy: Porras, Esquadron de Morte, Mano Blan-
ca. To one sieją postrach w szeregach opozycji, grożą,
terroryzują, wykonują wyroki. Policja udaje, że ma czyste
ręce, nawet będzie stwarzać wrażenie, że ściga bojówka-
rzy (których sama werbowała i którymi kieruje). W rze-
czywistości opozycja została zdemoralizowana i zni-
szczona nie przez frontalne działania aparatu represji, ale
infiltracją i prowokacją, a więc dzięki temu, że policji
udało się stworzyć dziesiątki niby-to-konspiracyjnych
grup i związków i w ten sposób tak zamącić, zaciemnić
obraz, tak zatrzeć granice i linie demarkacyjne, taką
stworzyć niewyraźność, niepewność i dwuznaczność, że
już nikt, poza samą policją, nie był pewien niczego, a i
ona też, okresami, gubiła się w świecie, który sama powo-
łała do życia.
Cechą charakterystyczną rozwoju Ameryki Łacińskiej
jest to, że nigdy jedna rzecz nie likwiduje drugiej całkowi-
cie, że tutaj "nowe" nie usuwa "starego", że walka mię-
dzy nowym i starym nie kończy się zniszczeniem jednej ze
stron, lecz kompromisem, że - słowem - proces rozwo-
ju jest tu procesem nawarstwiania, gromadzenia, dodawa-
nia. Tym samym jest to proces kumulacji napięć, które
jednak rzadko kończą się wyładowaniem ostatecznym.
Antonio Sanchez (meksykański "Excelsior"), przypo-
minając termin Pawlesa i Bergera "kryptokracja" na ok-
reślenie współczesnych rządów i ich tajności, pisze: "W
państwie współczesnym życie przeciętnego obywatela jest
warunkowane tajemniczymi decyzjami podejmowanymi
przez grupy nie znanych mu ludzi, którzy mają wpływ na
wszystkie dziedziny naszej egzystencji. Wejście do najbar-
dziej zamkniętych elit polityczno-ekonomicznych przypo-
mina ceremonie tajemnych inicjacji, urządzane przez tajne
stowarzyszenia w rodzaju masonów".
Siła władzy latynoamerykańskiej polega na jej słabości.
Władza pojawia się tylko w momentach ostatecznych.
Przez to w życiu codziennym nie jest odczuwana jako in-
stytucja natrętna i wszechstronna, nie drażni. Człowiek
porusza się tu w świecie rozluźnionym, który daje mu po-
czucie wolności.
Honduras. Na przyjęciu poznałem generała w stanie
spoczynku - Rojasa Toledo. Przyszedł w mundurze,
miał na piersi dwa rzędy orderów. Nie brał udziału w ża-
dnej wojnie. .Górny rząd wypełniały ordery "Za Odwa-
gę", które otrzymał za udział w zamachach wojskowych.
Za każdego obalonego prezydenta republiki - order. W
dolnym rzędzie wisiały ordery "Za Lojalność" - przy-
znawane w nagrodę, kiedy opowiadał się po stronie rządu
- przeciw zamachowcom. Te dwa rzędy orderów bez-
konfliktowo koegzystowały na jego piersi.
Ludzie w krajach Trzeciego Świata: ich osłabiony po-
tencjał biologiczny, ograniczona percepcja wskutek niedo-
żywienia, rozwinięte psychozy społeczne itd. Jeżeli w ta-
kim środowisku dojdzie do głosu instynkt walki, będzie
on miał dwie cechy: a - brak ukierunkowania (bunt des-
trukcji ślepej), b - krótkotrwałość. Będzie to jednorazo-
we wyładowanie, po którym nastąpi odpływ, długi okres
apatŹŹ, rezygnacji, nawet lęku i zwiększonej pokory (czar-
ni, którzy po buncie płaczą, Indianie, którzy chowają się
po domach, naciągają na głowy koce). Stąd niewytłuma-
czalne na pozór reakcje, kiedy np. zbuntowani zdobywają
miasto, a potem sami, bez nacisku, wycofują się z niego.
Albo żołnierze, którzy po buncie z własnej inicjatywy od-
dają broń.
Ameryka Łacińska (ogólnie): zwraca uwagę, że wyda-
rzenie polityczne ma tu z reguły płytki, powierzchowny
charakter. Powierzchnia jest ruchliwa, wzburzona, a wnę-
trze, głębia - nieruchome, wnętrze to zastoina. Tutejsze
struktury wytworzyły potężne mechanizmy samoobrony,
których zbyt słaba opozycja (opozycja najczęściej etycz-
no-werbalna), nie może przełamać. Mój przyjaciel, Carlos
Fereira, jest przykładem człowieka z takiej opozycji. Jego
główna cecha to pesymizm posunięty do takiej skrajności,
że staje się nieuświadomioną akceptacją status quo.
Wszystkie zjawiska negatywne Carlos przyjmuje kiwnię-
ciem głowy oznaczającym: wiadomo, wiadomo, nie może
być inaczej. A więc to, że jest źle - jest normalne. Nato-
miast wszystkie zjawiska pozytywne przyjmuje sceptycz-
nie, nieufnie. Carlos nie stara się zmienić rzeczywistości
- chce się od niej odciąć, izolować. Tak również zacho-
wują się tutejsi konspiratorzy i partyzanci. Ich ruch jest
przede wszystkim ruchem oczyszczenia moralnego. Cel
polityczny jest w jakimś sensie wtórny i nawet niezbyt
wyraźnie uświadomiony. Wielu młodych wstępuje do par-
tyzantki, bo nie chce brać na siebie winy za nadużycia sy-
stemu. Walczą nie z pozycji pretendentów do władzy, ale
z pozycji apostołów egalitaryzmu, rozumianego jako ka-
tegoria moralna. Nie myślą o tym, czy zwyciężą, myślą o
tym, że chcą być czyści.
Cztery "legalne" metody likwidacji fizycznej przeciwni-
ków politycznych: 1 - desaparecido, tj. ten, który zni-
knął, wyszedł z domu i nie wrócił, szedł ulicą i nagle zni-
knął, nikt nie wie, co się z nim stało, przecież nie mógł
wyparować, a jednak już go nie będzie; 2 - lex fuga, tj.
prawo ucieczki, inaczej: ktoś został zatrzymany, ale za-
czął uciekać, ściślej - aby usprawiedliwić zabójstwo, po-
licja ogłasza, że zatrzymany zginął, ponieważ usiłował
uciekać i policjanci musieli otworzyć ogień, stąd, w rezul-
tacie, ten niefortunny i przykry epilog; 3 - accidente, tj.
wypadek. Bardzo częste usprawiedliwienie zabójstwa. Po-
dejrzany jechał samochodem i albo sam wpadł na drze-
wo, albo ktoś na niego najechał, właściwie nie wiadomo,
jak to było dokładnie, ale śledztwo wszystko kiedyś usta-
li, sprawa zostanie wyjaśniona; 4 - zabity przez "hom-
bres desconocidos", tj. przez ludzi nieznanych, po prostu
ktoś go zabił, oczywiście, policja poszukuje morderców,
ale czy to tak łatwo znaleźć mordercę? Przecież sam nie
przyjdzie i nie przyzna się do winy. Tak, wiemy, że stało
się wielkie nieszczęście, nie trzeba nas o tym przekony-
wać.
Notatka z dziennika "Ovaciones", Meksyk 28.2.72:
"Rafael Radilla Meganda, oskarżony o dokonanie 27
zabójstw, zginął wczoraj tak, jak żył - z pistoletem w rę-
ku. Radilla, którego od wielu lat policja nie była w stanie
ująć, został zaskoczony wczoraj w barze w Chilpancingo
przez pięciu mężczyzn, którzy wpakowali w jego ciało 125
kul. Radilla wyciągnął swój pistolet automatyczny, ale
powalony huraganem pocisków, nie zdążył wystrzelić.
Napastnicy uciekli na koniach w kierunku gór otaczają-
cych miasto. Policja twierdzi, że byli to bracia pewnego
człowieka, którego Radilla zastrzelił w ubiegłym. tygod-
niu".
W tymże mieście, w tym samym barze, człowiek za-
strzelił człowieka. Nie znali się. Siedzieli naprzeciw i pili
piwo. Żaden nie był pijany. W pewnym momencie jeden z
nich wyciągnął pistolet i zabił tego z naprzeciwka. Póź-
niej, zapytany przez sędziego, dlaczego to uczynił, odparł:
"Ponieważ nie podobała mi się jego twarz".
Z Gdańska
1980
Dwanaście sierpniowych dni spędzonych na Wybrzeżu.
Szczecin, potem Gdańsk i Elbląg. Nastrój ulicy spokojny,
ale napięty, klimat powagi i pewności zrodzony z poczu-
cia racji. Miasta, w których zapanowała nowa moralność.
Nikt nie pił, nie robił awantur, nie budził się przywalony
ogłupiającym kacem. Przestępczość spadła do zera, wy-
gasła wzajemna agresja, ludzie stali się sobie życzliwi, po-
mocni i otwarci. Zupełnie obcy ludzie poczuli nagle, że są
- jedni drugim - potrzebni. Wzorzec tego nowego typu
stosunków, który wszyscy przejmowali, tworzyły załogi
wielkich zakładów strajkujących.
W tych dniach można było zobaczyć, jak kształtuje się
stosunek między wielkim zakładem a miastem. Kilkuset-
tysięczne miasto samorzutnie podporządkowuje swój los
intencjom i dążeniom załogi stoczniowej, której walkę
uważa za swoją i której zmagania wspiera solidarnie.
Wszelkie mówienie i pisanie w stylu "Zniecierpliwione
społeczeństwo Wybrzeża oczekuje, że strajkujący podejmą
pracę", powtarzane ciągle w telewizji i prasie, brzmiało
tam, na miejscu, jak ponury żart i przede wszystkim-
jak obraza. Rzeczywistość wyglądała inaczej: im bardziej
przedłużał się strajk, tym silniejsza stawała się wola wy-
trwania. W tych dniach bramy stoczni i wejścia do innych
zakładów tonęły w kwiatach. Bo też sierpniowy strajk był
zarazem i dramatycznym zmaganiem się, i świętem: Zma-
ganiem o swoje prawa i Świętem Wyprostowanych Ra-
mion, Podniesionych Głów.
Na Wybrzeżu robotnicy rozbili pokutujący w oficjal-
nych gabinetach i elitarnych salonach stereotyp robola.
Robol nie dyskutuje - wykonuje plan. Jeżeli chce się, że-
by robol wydał głos, to tylko po to, aby przyrzekł i za-
pewnił. Robola obchodzi tylko jedno - ile zarobi. Kiedy
wychodzi z zakładu, wynosi w kieszeniach śrubki, linki i
narzędzia. Gdyby nie dyrekcja, robole rozkradliby cały
zakład. Potem stoją pod budkami z piwem. Potem śpią.
Rano jadąc pociągiem do pracy grają w karty. Po przyjś-
ciu do zakładu ustawiają się w kolejkę do lekarza i biorą
zwolnienie. Ciężkie to życie kierować robolami. Nie ma z
nimi o czym rozmawiać. Na wszystkich ważnych nara-
dach wiele jest wzdychania na ten temat.
Tymczasem na Wybrzeżu, a potem w całym kraju, spo-
za tego oparu zadowolonego samouspokojenia wyłoniła
się młoda twarz nowego pokolenia robotników - myślą-
cych, inteligentnych, świadomych swojego miejsca w spo-
łeczeństwie i - co najważniejsze - zdecydowanych wy-
ciągnąć wszystkie konsekwencje z faktu, że w myśl ideo-
wych założeń ustroju ich klasie przyznaje się wiodącą rolę
w społeczeństwie. Odkąd sięgam pamięcią, po raz pierw-
szy to przekonanie, ta pewność i niezachwiana wola wy-
stąpiły z taką siłą właśnie w owe sierpniowe dni. To przez
naszą ziemię zaczęła płynąć ta rzeka, która zmienia pej-
zaż i klimat kraju.
Nie wiem, czy wszyscy mamy tego świadomość, że co-
kolwiek jeszcze się stanie, od lata 1980 żyjemy już w innej
Polsce. Myślę, że ta inność polega na tym, że robotnicy
przemówili - w sprawach najbardziej zasadniczych .-
swoim głosem. I że są zdecydowani nadal zabierać głos.
Do lokalu Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej
przyszło pięć kobiet z miejscowej spółdzielni rzemieślni-
czej. Byłem świadkiem tej sceny. Przyszły, aby przyłączyć
się do strajku. Nie chciały podwyżek, nie domagały się
nowego przedszkola. One zdecydowały się strajkować
przeciw swojemu prezesowi, który był chamem. Wszelkie
próby nauczenia go grzeczności i szacunku do nich-
kobiet i matek - kończyły się fatalnie, kończyły się szy-
kanami i prześladowaniami. Wszelkie odwołania do wyż-
szych czynników nie przyniosły nic - prezes był dobry,
ponieważ zapewniał wykonanie planu. A one dłużej nie
mogą tego znieść. One przecież mają swoją godność. Wo-
bec doniosłych postulatów stoczniowych motyw strajku
tych pięciu kobiet zdawał się być drugorzędny. Ileż u nas
rozjuszonego chamstwa! Ale młodzi stoczniowcy, którzy
wysłuchiwali tej skargi, odnieśli się do niej z największą
powagą. Oni też walczyli przeciw rozpanoszeniu biuro-
kracji, przeciw pogardzie, przeciw "róbcie, a nie gadaj-
cie", przeciw nieruchomej i obojętnej twarzy w okienku
która mówi "nie!". Kto stara się sprowadzić ruch Wyb-
rzeża do spraw płacowo-bytowych, ten niczego nie zrozu-
miał. Bowiem naczelnym motywem tych wystąpień była
godność człowieka; było dążenie do stworzenia nowych
stosunków między ludźmi, w każdym miejscu i na wszyst-
kich szczeblach, była zasada wzajemnego szacunku obo-
wiązująca każdego bez wyjątku, zasada, według której
podwładny jest jednocześnie partnerem.
W trakcie wspomnianej rozmowy jedna z kobiet powie-
działa: "Czy ten nasz prezes nie mógłby także być czło-
wiekiem?" Dla nich chamstwo było jakąś obcą naleciałoś-
cią w naszej kulturze, w której tradycji, owszem, istniała
szlachecka wyższość, ale nie rozmyślne upodlenie, nie or-
dynarność, perfidna szykana, brutalna wzgarda objawia-
na słabszemu. Te zachowania robotnicy Wybrzeża posta-
wili pod pręgierz, nadając naszemu patriotyzmowi ten no-
wy walor: być patriotą - to znaczy szanować godność
drugiego człowieka.
Na Wybrzeżu rozegrała się również batalia o język, o
nasz język polski, o jego czystość i jasność, o przywróce-
nie słowom jednoznacznego sensu, o oczyszczenie naszej
mowy z frazesów i bredni, o uwolnienie jej z trapiącej
plagi - plagi niedomówień. "Po co to tak owijać wszyst-
ko w bawełnę - powiedział jeden ze stoczniowców.-
Nasz język jest zahartowany. On się nie przeziębi". I pa-
miętam pierwsze spotkanie MKS-u z delegacją rządową.
Przewodniczący MKS: "Prosimy przedstawiciela rządu,
aby ustosunkował się do naszych postulatów". Przedsta-
wiciel rządu: "Pozwólcie, że odpowiem na nie ogólnie".
Przewodniczący MKS: "Nie. Prosimy o odpowiedź konk-
retną. Punkt po punkcie". Ich naturalna nieufność do od-
powiedzi ogólnych, do języka ogólnego. Ich protest
przeciw wszystkiemu, co trąci fałszem, luką, wciskaniem
kitu, rozmywaniem, kluczeniem. Występowali przeciw
zdaniom zaczynającym się od słów: "Jak sami wiecie..."
(właśnie nie wiemy!), "Jak sami rozumiecie..." (właśnie
nie rozumiemy!). Jeden z delegatów stoczni: "Lepsza jest
gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Słodycze są dla
dzieci, a my jesteśmy dorośli".
W ich rozgoryczeniu, które odczuwało się w pierwszych
dniach strajku, w ich dążeniu, aby stworzyć instytucjonal-
ne gwarancje, nieustannie przebijał duch nie spełnionej
obietnicy. Tej, która była dana w latach 70-71. Oni po-
traktowali ową obietnicę rzeczywiście serio, jako początek
dialogu, który będzie się rozwijać, a który - jak dowiod-
ła praktyka - szybko i bez ich wiedzy ustał.
Ich rozwaga, ich rozsądek i - chcę użyć tego słowa -
humanizm. Najwyższą karą było - zostać usuniętym ze
strajku. I oto scena (zresztą rzadka), kiedy w Gdańsku
załoga stoczni postanawia usunąć człowieka, który ją
skompromitował. Wałęsa: "Proszę wszystkich, aby pan
ten mógł spokojnie i bez żadnej obrazy opuścić stocznię.
Proszę was o godne i szlachetne zachowanie".
I jeszcze scena (też Stocznia Gdańska), kiedy przyje-
chało z HiszpanŹŹ dwóch trockistów. Stoczniowcy popro-
sili mnie, abym był tłumaczem w tej rozmowie. Trockista:
"Chcieliśmy się zapoznać z waszą rewolucją". Członek
prezydium MKS: "Panowie się pomylili. Nie robimy tu
żadnej rewolucji. Załatwiamy nasze sprawy. Wybaczcie,
ale proszę natychmiast opuścić teren stoczni, bez prawa
powrotu".
"Załatwiamy nasze sprawy' ~. Ważne było też to, jak je
załatwiali. W tym działaniu nie było żadnego elementu
zemsty, żadnej chęci odkucia się, ani jednej próby rozgry-
wania spraw personalnych na żadnym szczeblu. Zapytani
o taką postawę odpowiadali, że "to nie są rzeczy istotne"
i że, poza tym, byłoby to "niehonorowe". W tych sierp-
niowych dniach wiele słów nagle odżyło, nabrało wagi i
blasku: słowo - honor, słowo - godność, słowo - rów-
ność.
Zaczęła się nowa lekcja polskiego. Temat lekcji: de-
mokracja. Trudna, mozolna lekcja, pod surowym i bacz-
nym okiem, które nie pozwala na ściągawki. Dlatego bę-
dą także dwójki. Ale dzwonek już się rozległ i wszyscy
siadamy w ławkach.
W okresie kryzysu dotkliwiej niż kiedykolwiek odczu-
wa się sprzeczność między czasem subiektywnym a obiek-
tywnym, między czasem mojego życia, osobistym, pry-
watnym, a czasem pokoleń, epok, historŹŹ. Zdaje nam się,
że im bardziej bezwzględnie historia realizuje swoje wiel-
kie, dalekosiężne cele, tym mniejszą mamy szansę na speł-
nienie naszych zamierzeń, osobistych, jednostkowych. Im
większą przestrzeń uzurpuje sobie historia, tym mniej
miejsca znajdujemy dla siebie samych. W takich momen-
tach człowiek odczuwa swoją zbędność, zdaje mu się, że
został wtrącony w sytuację, w której musi tłumaczyć się,
że istnieje (w każdym razie sam fakt istnienia, to, że je-
stem, może być wystarczającym powodem, aby mnie
oskarżyć i prześladować). Twoje plany, ambicje, marze-
nia? Wszystko to zdaje się błahe, wygląda jak strzępy de-
koracji w teatrze, w który przed chwilą uderzyła bomba.
Wszystko utraciło znaczenie, rację bytu, sens. Do kogo
zwrócić się? Co powiedzieć? Bunt człowieka przeciw mo-
lochowi historŹŹ, przeciw nieokiełznanej pazerności tego
molocha, sprzeczność między człowiekiem-twórcą i czło-
wiekiem-ofiarą historŹŹ. Jednoczesność tej antynomŹŹ, mę-
czące napięcie, jakie w niej tkwi.
W epoce bezprawia pułapki ustaw i dekretów są tak
gęsto rozstawione, że codziennie (często o tym nie wie-
dząc, nie zdając sobie sprawy) wpadasz w jakąś pułapkę.
To znaczy codziennie, chcąc nie chcąc, musisz naruszyć
jakieś prawo. Chodzi bowiem o to, abyś stale żył w osła-
biającym cię poczuciu winy. W ten sposób na widok wła-
dzy, nawet na samą myśl o niej będziesz odczuwać strwo-
żenie, lęk, pokorę. W dodatku w twojej zdeformowanej,
spokorniałej świadomości zacznie pojawiać się myśl, że,
być może, rzeczywiście jesteś winowajcą, a władza jakąś
tam rację ma. Jeżeli władza dopuści się bezprawia, ludzie
odnoszą się do tego bardziej tolerancyjnie, niż gdyby
uczynił to człowiek prywatny. Oto został aresztowany
ktoś zupełnie niewinny. Wiemy, że jest niewinny, ale co
najmniej raz, choćby przelotnie, pomyślimy: może rzeczy-
wiście coś złego zrobił? Coś naruszył? Oficjalne bezprawie
żeruje na takich chwilach naszego zachwiania, dezorienta-
cji.
A teraz - stosunek władzy do ciebie, obowiązujące w
tej dziedzinie reguły gry. Władza wie, że codziennie ła-
miesz prawo, że - tym samym - jesteś przestępcą. Ale
czeka, jest przebiegła i pewna siebie; patrzy, obserwuje
twoje ruchy, słucha tego, co mówisz. Niech cię nie myli
to, że poruszasz się w miarę swobodnie, że - na razie-
nie siedzisz pod kluczem: po prostu korzystasz z prawa
łaski. Ale uważaj! Będziesz poruszać się tylko dotąd, do-
póki nie zrobisz kroku, który władza zakwestionuje, któ-
ry uzna za wrogi. W tym momencie nastąpi uderzenie. I
dowiesz się, że całe twoje życie było pasmem niewyba-
czalnych błędów i karygodnych, groźnych przestępstw.
Starganie losu polskiego: co kilka lat nowy etap, nowa
scena, nowy układ. Żadnej ciągłości. To, co przychodzi,
nie wynika z tego, co było. Co było wczoraj, dziś jest
zwalczane albo straciło znaczenie, już się nie liczy. Nic się
nie sumuje, niczego nie można zgromadzić, niczego ufor-
mować. Wszystko zaczynaj od początku, od pierwszej
cegły, od pierwszej bruzdy. Co zbudowałeś - będzie po-
rzucone, co wzeszło - uschnie. Dlatego budują bez prze-
konania, na niby. Tylko irracjonalne jest trwałe - mity,
legendy, złudzenia, tylko to jest osadzone.
Są dwa rodzaje ubóstwa: ubóstwo materialne i ubó-
stwo potrzeb. Oba są wygodne dla władzy. W pierwszym
wypadku - ponieważ bieda osłabia i przygniata człowie-
ka, czyni go bardziej uległym, pogłębia jego poczucie niż-
szości; w drugim - ponieważ ktoś, czyje potrzeby są
ubogie, nawet nie wie, że istnieją rzeczy, których mógłby
domagać się, zabiegać o nie i walczyć.
Każdy tekst jest odczytywany u nas jako aluzyjny, każ-
da opisana sytuacja, nawet najbardziej odległa w czasie i
przestrzeni, jest natychmiast, niemal odruchowo, przekła-
dana na sytuację polską. W ten sposób każdy tekst jest u
nas jakby tekstem podwójnym, pomiędzy liniami druku
poszukuje się przekazu napisanego atramentem sympa-
tycznym, w dodatku ten utajony przekaz jest traktowany
jako ważniejszy i - przede wszystkim - jedynie praw-
dziwy. Wynika to nie tylko z trudności mówienia języ-
kiem otwartym, językiem prawdy. Dzieje się tak również
dlatego, że kraj nasz zaznał wszelkich możliwych do-
świadczeń i jest nadal wystawiany na dziesiątki prób tak
najprzeróżniejszych, że już każdemu w naturalny sposób
wszelka historia nie-nasza z naszą będzie się kojarzyć.
Stopnie barbarzyństwa: najpierw niszczy się tych, któ-
rzy tworzą wartości. Potem zostają zniszczeni również ci,
którzy wiedzą, co to są wartości i że ludzie, których
przed nimi zgładzono, właśnie je tworzyli. Rzeczywiste
barbarzyństwo zaczyna się w momencie, kiedy nikt już
nie potrafi ocenić, nikt już nie wie, że to, co czyni, jest
barbarzyństwem.
Kiedy pojawiają się pytania, na które nie ma odpowie-
dzi, oznacza to, że nastąpił kryzys.
W czasie rozmowy ze Szwajcarem nagle zjawia się po-
kusa, żeby powiedzieć mu - mój drogi, cóż ty wiesz o
życiu! Żyjesz jak lord, wszystko masz, nikogo się nie
boisz...
W takiej chwili z jednej strony odczuwamy wobec
Szwajcara zazdrość, ale z drugiej - rekompensujący tę
zazdrość przypływ dziwnej satysfakcji, że to my właśnie
- nie on! - dotarliśmy do prawdy życia, że posmako-
waliśmy jego gorzkiej istoty i zgłębili jego tragiczną taje-
mnicę. Ten rodzaj filozofii zakłada, że życie jest piekłem i
że takie sytuacje, jak spokój, dobrobyt, zadowolenie, są z
natury rzadkie, przypadkowe i nietrwałe i ten tylko wie,
co znaczy życie prawdziwe, kto cierpi, przegrywa, doznaje
krzywdy, zmierza od klęski do klęski.
Umarł.
Był bestią, był podłością. Ale teraz leży w ziemi i
wszystko mu wybaczamy. Nie jest zdolny wywołać w nas
żadnych silniejszych uczuć - ani grozy, ani nienawiści,
ani potępienia. Tak! Naprawdę, szczerze, rzeczywiście,
pozwalamy spoczywać mu w spokoju wiecznym, amen.
Zachwycałem się jego poezją. A potem dowiedziałem
się, że popełnił wielkie świństwo. I ta poezja nagle mi
zgasła. Już nie chciałem po nią sięgać. Nie umiałem od-
dzielić literatury od życia.
Wszystko jest tu oparte na pewnej zasadzie weryfikacji
asymetrycznej, a mianowicie - system obiecuje, że
sprawdzi się później (zapowiadając powszechną szczęśli-
wość, ale dopiero w przyszłości), natomiast żąda od cie-
bie, abyś sprawdził się już dzisiaj, dając dowody swojej
aprobaty, lojalności i pilności. W ten sposób masz zobo-
wiązać się do wszystkiego, system - do niczego.
W społeczeństwie na niskim szczeblu rozwoju po-
wszechnej biedzie towarzyszy powszechna bezczynność.
Sposobem na przeżycie nie jest tu walka z naturą, wzmo-
żone wytwarzanie, stały wysiłek pracy, ale - odwrotnie
- minimalne wydatkowanie energŹŹ, ciągłe dążenie, aby
osiągnąć stan bezruchu. Filozofią, która towarzyszy ta-
kiemu zachowaniu, takiej egzystencji, jest - fatalizm.
Człowiek nie czuje się panem natury, ale jej niewolnikiem
przyjmującym z pokorą nakazy i impulsy, jakie odbiera z
otaczającego go świata~ Jest niemym sługą losu nieu-
chronnego. Los to dla niego wszechpotężne bóstwo, tabu.
Przeciwstawić mu się, to popełnić świętokradztwo i ska-
zać się na piekło.
Nie ma gorszego połączenia niż broń, głupota i strach.
Wszystkiego najgorszego można się wówczas spodziewać.
Uważajcie, bo mają broń, a nie mają wyjścia.
Tylko wystąpienie przeciw władzy jest uważane za
przestępstwo rzeczywiste i niewybaczalne. Wszystkie inne
nadużycia mogą, ale nie muszą, być uznane za przestęp-
stwo.
Nasze ocalenie? W dążeniu do osiągnięcia rzeczy nie-
możliwych do osiągnięcia.
Dezorientacja, zagubienie człowieka biorą się także
stąd, że ma on zakłócony sens czasu, że sens ten jest dla
niego trudno uchwytny. Cała przeszłość jest niejasna,
ciągle przywracana i odwoływana, uznawana lub potępia-
na, w rezultacie człowiek nie widzi w niej trwałego opar-
cia, wskazówki, zdecydowanej inspiracji. Teraźniejszość
jest również pozbawiona ducha pewności i zachęty, częś-
ciej czujemy się w niej jak goście, czy nawet - ofiary, niż
jak twórcy i rządcy. A przyszłość? Ta bardziej przypomi-
na potrzask i loch niż kryształowy pałac, w którym za
chwilę służba zapali światła i zacznie przygotowywać nam
ucztę.
Terror niczego nie tworzy, jest jałowy. Zajmowanie się
terrorem, jako tematem - jest jałowe. Mechanizm terro-
ru to mechanizm rozwijającego się i złośliwiejącego raka.
Świat straszny i monotonny, przerażający i pusty, ziemia
szara, wydrążeni ludzie, skowyt, krzyki, wielkie obszary
milczenia, nieustający spacer więzienny - chodzenie w
koło, w kręgu otępienia i bólu.
Tak zwany człowiek z ludu (mówią też - człowiek
prosty) traktuje życie takim, jakim ono jest - więc do-
słownie, przyzwalająco, fatalistycznie. Jego stosunek do
kaprysów historŹŹ jest taki jak do kaprysów przyrody (su-
szy, powodzi itp.), dla niego są to naturalne odmiany lo-
su, stara się do nich przystosować. Stąd jego rzadkie tyl-
ko odruchy buntu. Albowiem źródłem siły buntowniczej
nie są utrapienia, jakie przynosi bieda (która bardziej tłu-
mi, niż rozpala energię protestu), ale żywa i niezależna
świadomość, przekonana o swojej racji.
Człowiek napotkawszy przeszkodę, której nie może zni-
szczyć - zaczyna niszczyć sam siebie. Straszliwe sprzęże-
nie, które jest przyczyną załamań i depresji, źródłem al-
koholizmu i narkomanŹŹ.
Człowiek kompromisu, elastyczny. U nas nie lubią ta-
kich. Powiedzą o nim, że dwuznaczny. U nas człowiek
musi być jednoznaczny. Albo biały, albo czarny. Albo tu,
albo tam. Albo z nami, albo z nimi. Wyraźnie, otwarcie,
bez wahań! Nasze widzenie jest manichejskie, frontowe.
Denerwujemy się, jeżeli ktoś zakłóca ten kontrastowy
obraz. Wynika to z braku tradycji liberalnej, demokra-
tycznej, bogatej w odcienie. W zamian mamy tradycję
walki, sytuacji skrajnych, gestu ostatecznego.
Odwrót od sytuacji demokratycznej do totalitarnej jest
zawsze cofnięciem cywilizacyjnym.
Z., którego los ciężko doświadczył, daje mi radę:
"Kończ, powiada, każdy dzień mówiąc do siebie - tak
dobrze jak było dzisiaj, już nigdy więcej nie będzie!"
Nieszczęście - roślina samowysiewająca się. Jeżeli je-
den człowiek jest nieszczęśliwy, czyni nieszczęśliwymi
tych, którzy go otaczają, zatruwa ich, pogrąża w nie-
szczęściu.
Łatwość, z jaką można manipulować umysłem ludz-
kim, wynika z samej natury człowieka. Jest on bardziej
odbiorcą niż poszukiwaczem, chętnie (z powodu lenistwa,
bierności i braku wyobraźni) zadowoli się pierwszą z
brzegu informacją lub opinią, a ta im bardziej będzie up-
roszczona, ubarwiona i bzdurna - tym lepiej. Bzdura ma
coś z konwencji bajki (i często - kiczu), przemawia więc
łatwo do wyobraźni potocznej.
Są ludzie, którzy traktując prawdę jako najwyższą war-
tość samą w sobie, nie zastanawiają się, czy jest ona do
statecznie atrakcyjna, aby pozyskać tzw. człowieka z uli-
cy, który bardziej pragnie coś przeżyć, niż racjonalnie
zgłębić. Prawda może być tak oczywista, że nie wzbudzi
żadnego zainteresowania, może też być zwyczajnie nudna.
Tymczasem w bzdurze (dobrze podanej) jest często jakaś
fantastyczność, jakaś zwracająca uwagę, intrygująca de-
formacja, zaklęcie, baśń.
Część ludzi uważa, że powiększy strefę swojej prywat-
nej wolności, jeżeli pomniejszy strefę swojej publicznej
działalności (czy po prostu: swojej obecności). Starają się
więc skurczyć, zubożeć, przemienić w pyłek. Ludzie ci li-
czą, że wówczas władza przestanie się nimi interesować,
ponieważ dla władzy istnieje tylko ten, kto jest widoczny,
albo ten, komu można coś zabrać.
Chętnie idziemy śladem mistyków, ponieważ wierzymy,
że wiedzą, dokąd idą. Ale oni też błądzą. Tyle że błądzą
mistycznie, mrocznie, tajemniczo - i to nas wciąga.
W czasie nieszczęścia, tragedŹŹ, grozy, przyroda, jej bar-
wy, jej przemiany, jakby znikają nam z oczu. W takich
momentach cały obszar naszego postrzegania wypełnia
człowiek i jego dramat. Zajęci sobą, nie dostrzegamy
drzew, nie dostrzegamy nieba. Jaka była jesień roku 1348,
kiedy na Europę spadła Czarna Śmierć? Co widział przez
okno Johann Wolfgang von Goethe, kiedy umierał pew-
nego marcowego dnia roku 1832? Blade, ledwie wiosenne
słońce? Deszcz padający od rana?
Im bardziej pogrążamy się w ludzkim dramacie, tym
słabiej odczuwamy nasz związek z przyrodą. Tragiczni-
odwracamy się od natury, która w swojej istocie nie jest
tragiczna. Stąd marzenie, aby do niej powrócić, marzenie
o przejściu ze stanu napięcia w stan uspokojenia, zawsze
z takim trudem osiągany.
System anachroniczny to taki, który udziela starych
odpowiedzi na nowe pytania.
Zasada podstawowa: nic nie może być dobre, w każ-
dym razie: nic nie może być dobre przez dłuższy czas.
Dobre musi być zniszczone. Robić dobrze to ściągać na
siebie podejrzenie, prowokować wyrok skazujący. Zni-
szczenie tego, co dobre, efektywne, twórcze, jest odru-
chem samoobronnym systemu źle funkcjonującego i mało
; wydajnego. Mechanizmy takiego systemu poruszają się
tylko na wolnych obrotach. Wszelkie przyspieszenie zmu-
sza je do najwyższego napięcia i wysiłku, co grozi awarią,
zawałem. Dlatego instynktownie system broni się przeciw
takiemu przyspieszeniu w obawie, że nadmiar energŹŹ, na-
dmiar woli działania i tworzenia doprowadzi go do prze-
ciążenia i katastrofy. W tych warunkach robić coś dob-
rze, coś pomnażać i doskonalić, to jakby uprawiać swoi-
stą opozycję, zagrażać istniejącemu porządkowi, dema-
skować jego słabość.
Stosunek między ideą a strukturą. Na początku jest
idea (na początku było słowo), idea powołuje do życia
strukturę (które stało się ciałem). Stosunek między nimi
jest stosunkiem napięcia, konfliktu. Im bardziej struktura
anektuje i wchłania ideę, tym bardziej ją formalizuje i ni-
szczy. Im bardziej idea przenika i opanowuje strukturę,
tym bardziej ją usztywnia i odrywa od życia, tym samym
przygotowując jej upadek.
Warunkiem ujarzmienia jakiejś społeczności, warun-
kiem zasadniczym, jest zepchnięcie jej na niski poziom eg-
zystencji. Dlatego obniżenie tego poziomu (tj. ogólna de-
gradacja życia, spadek jego jakości, zmniejszenie wygody,
a zwiększenie zagrożenia) nie jest czymś niepojętym lub
absurdalnym, nie wynika z błędów lub tzw. woluntaryz-
mu, lecz jest następstwem polityki tych, którzy chcą
umocnić swoje panowanie. Wiedzą oni, że człowiek osła-
biony, człowiek wyczerpany walką z tysiącem przeci-
wieństw, żyjący w świecie nigdy-nie-zaspokojonych-po-
trzeb i nigdy-nie-spełnionych-pragnień jest łatwym obiek-
tem manipulacji i podporządkowania. Bowiem walka o
przetrwanie to przede wszystkim zajęcie szalenie czasoch-
łonne, absorbujące, wyczerpujące. Stwórzcie ludziom ta-
kie anty-warunki, a macie zapewnioną władzę na sto lat.
Są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z
nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa
wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadec-
two. Więc dobro często się spóźnia i - przegrywa.
Nieustanne wstrząsy i napięcia, jakie przeżywa świat,
są w dużym stopniu wynikiem jednoczesnego pojawienia
się w drugiej połowie XX wieku trzech wielkich i nie zna-
nych dotąd w historŹŹ fenomenów:
- konfliktu uzbrojonych ideologŹŹ o wielkiej sile zni-
szczenia, walczących o panowanie nad światem i wciąga-
jących w tę walkę całą ludzkość;
- narodzin ponad stu nowych państw - wyznawców
filozofŹŹ rozwoju, nawet: religŹŹ rozwoju, która ma już
swoją mistykę, swoje dekalogi i swoich kapłanów, ale
która nie może zaspokoić oczekiwań (na domiar - stale
rosnących oczekiwań), ponieważ brak jest na ziemi środ-
ków materialnych, odpowiednich warunków politycznych
i systemowych oraz wystarczającej ilości przygotowanych
wytwórców;
- migracji (na nie znaną w dziejach skalę) ludności
wsi do miast, wiedzionej mirażem lepszego życia, szansy
znalezienia pracy i większych możliwości awansu społecz-
nego. Zawód, jaki spotyka tych ludzi, jest źródłem ciąg-
łych i powszechnych frustracji, napięć i rewolt.
Udział najnowszej techniki (elektroniki, komputerów
itd.) w życiu świata, w tworzeniu historŹŹ, jest już na tyle
wielki (i stale rosnący), że wszelkie analogie z przeszłoś-
cią, wszelkie tzw. nauki płynące z przeszłości będą miały
coraz bardziej ograniczoną i wątpliwą wartość. Elektroni-
ka otwiera nowy, jakościowo inny etap historŹŹ ludzkości.
W tym sensie będzie ona odcinać nas, odrywać, oddzielać
od przeszłości, czynić z przeszłości coraz bardziej znikają-
cy punkt.
Poczucie niepewności i zagubienia wynikające z faktu,
że słowa zostały pozbawione ich naturalnych, pierwot-
nych znaczeń; że język przestał być oparciem, busołą, ins-
trumentem rozpoznania i orientacji; że myli, bałamuci.
Na przykład określenie - rewolucja kulturalna. Rewo-
lucja kulturalna powinna oznaczać postęp, rozkwit, świat-
ło w ciemnościach, a oznacza - zniszczenie, zaszczucie,
triumf histerŹŹ i ciemnoty. Słowem, określenie to, zamiast
aprobaty, budzi odrazę i lęk. Coraz bardziej dosłownie
walka o przyszłość świata, o kształt przyszłej świadomoś-
ci człowieka, rozegra się w sferze języka. Wojny języko-
we, wojny na słowa, są częścią całej historii ludzkości.
Nasiliły się one wraz z pojawieniem się środków masowe-
go przekazu i powstaniem społeczeństw masowych. Pro-
paganda stała się jednym z głównych narzędzi działania
każdej władzy współczesnej. Ktoś użył na określenie pro-
pagandy terminu - agresja. Jest on o tyle trafny, że isto-
tą propagandy jest nieustanny atak i podbój (świadomoś-
ci człowieka).
Zasadniczym celem systemów autorytarnych jest za-
trzymanie czasu (ponieważ bieg czasu niesie zmiany).
Jeżeli spośród wielu prawd wybierzesz tylko jedną i za
tą jedną będziesz ślepo podążać, zmieni się ona w fałsz, a
ty staniesz się fanatykiem.
Fanatyzm wyzwala w człowieku więcej energŹŹ niż ła-
godność i dobroć. Dlatego fanatyk może łatwiej narzucić
swoją wolę, łatwiej ustanowić swoje rządy.
W miarę jak awansował, jak wspinał się w górę, rósł w
nim poziom obcości, zimna, zła. Potem, kiedy stracił fo-
tel, był znowu dostępnym i na swój sposób znośnym czło-
wiekiem.
Zależność między poziomem kultury a możliwością
kompromisowego rozwiązywania konfliktów. Im wyższy
ten poziom, tym większa możliwość kompromisu.
Środki masowego przekazu, nawet jeżeli im nie wierzy-
my, jeżeli uważamy, że kłamią, mają na człowieka olbrzy-
mi wpływ, ponieważ ustalają mu listę tematów, ograni-
czając w ten sposób jego pole myślenia do informacji i
opinŹŹ, jakie decydenci sami wybiorą i określą. Po pew-
nym czasie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, myśli-
my o tym, o czym decydenci chcą, abyśmy myśleli (naj-
częściej są to sprawy błahe, lecz celowo wyolbrzymione,
albo fałszywie przedstawione problemy). Dlatego ktoś,
kto mniema, że myśli niezależnie, ponieważ jest krytyczny
wobec treści przekazywanych mu przez środki masowego
, przekazu - jest w błędzie. Myślenie niezależne to sztuka
myślenia własnego, osobnego, na tematy samodzielnie
wywodzone ze swoich obserwacji i doświadczeń, z pomi-
nięciem tego, co usiłują narzucić mass media.
Można wprowadzić takie rozróżnienie systemów:
- jedne, w których głównym źródłem awansu są rze-
czywiste kwalifikacje;
- drugie, w których źródłem takim jest lojalność.
Pierwsze są dynamiczne, drugie - statyczne. Dynami-
ka potrzebuje ciągłego dopływu energŹŹ i tej energŹŹ społe-
czeństwo dynamiczne domaga się od człowieka. W ustro-
jach statycznych cel jest inny - chodzi tam o utrzymanie
równowagi wewnętrznej, o konserwację struktury, o nie-
zmienność. Zamiast przedsiębiorczej, samodzielnej jed-
nostki potrzebny jest wierny i czujny strażnik istniejącego
porządku.
Dorabianie twarzy do czapki - tj. wyrazu twarzy, ry-
sów, spojrzenia do rodzaju noszonej czapki - policjanta,
marszałka. Jak z czasem czapka zacznie jej właścicielowi
zmieniać twarz, jak ukształtuje ją zgodnie z wymogami
czapki.
W stosunkach między człowiekiem a człowiekiem roz-
miar winy można także określić stopniem odczuwania tej
winy przez stronę pokrzywdzoną.
"Pesymizm - notuje w swoim "Dzienniku" Jean Guit-
ton - jest zjawiskiem wynikającym z widzenia rzeczy w
małej skali, m.in. w małej skali czasu".
Widać tu wpływ filozofŹŹ Teilharda de Chardin, która
jest optymistyczna m.in. dlatego, że rozpatruje byt z pers-
pektywy kosmicznej.
Problem rasizmu to problem kultury. Rasistą jest czło-
? wiek prymitywny, bezmyślny. Agresywny sekciarz. Cham.
Ludziom, którzy uważają się za coś wyższego, niż są i niż
na to zasługują, rasizm jest potrzebny jako mechanizm
dominacji i samowyniesienia. Jako trampolina, która wy-
rzuci ich w górę. Ciemny poszukuje jeszcze ciemniejszego,
by dowieść, że sam nie jest najciemniejszy. Szuka gorsze-
go, ponieważ chce się pokazać lepszym. Musi kimś gar-
dzić, gdyż to daje mu poczucie wyższości, pozwala zapo-
mnieć, że on sam jest marnością.
W miesięczniku "Odra" (1982, nr 12) relacja Emila Gór-
skiego o śmierci Brunona Schulza. Schulz zginął 19 listo-
pada 1942. Zastrzelił go na ulicy gestapowiec nazwiskiem
Gunter, aby w ten sposób dokuczyć swojemu antagoniś-
cie, gestapowcowi Landauowi, u którego Schulz pracował
; (Gunter wiedział, że Schulz robił portret Landaua i malo-
wał freski w jego mieszkaniu, więc, że Schulz jest człowie-
kiem sztuki, jest artystą). Otóż powiedzieć, że Schulza za-
bił gestapowiec, faszysta - to ograniczyć definicję Gun-
tera w taki sposób, że umknie nam istota rzeczy.
Chodzi o to, że Gunter, nim stał się faszystą, był tę-
pym, brutalnym chamem. Schulza zabił rozjuszony, nie-
nawistny cham. Gdyby nie było chamstwa, nie byłoby fa-
szyzmu, faszyzm bez chamstwa jest nie do pomyślenia.
Chamstwo jest nosicielem pogardy i przemocy, podłości i
woli zniszczenia.
Historia jako walka klas? Jako walka systemów?
Historia to również walka między kulturą i cham-
stwem, między człowieczeństwem i bestialstwem.
Wzorce konsumpcji upowszechniają się łatwiej niż
wzorce pracy. Owe wzorce dostatniego, sytego bytowania
są dziś przekazywane do najdalszych zakątków ziemi
przez telewizję, radio, prasę. Ale to, co najczęściej ogląda-
my na ekranach i fotografiach, należy do świata kon-
sumpcji, a nie produkcji, widzimy efekty wydajnej pracy,
nie samą pracę. Stąd tylko krok do naiwnego przekona-
nia, że można osiągnąć wysoką konsumpcję bez wydajnej
pracy i znakomitej organizacji. Ten typ myślenia (a raczej
nie-myślenia) jest przyczyną wszelkich frustracji i nerwic
społecznych. Trafna jest definicja rewolucji, którą przy tej
okazji daje Herbert Marcuse: "Jest to bunt ludzi, którym
zaszczepiono potrzeby, jakich nie mogą zaspokoić".
Marks sądził, że postępująca koncentracja kapitału bę-
dzie powodować gromadzenie się coraz większych bo-
gactw na jednym biegunie społeczeństwa i coraz większej
nędzy - na drugim. Wizja ta nie spełnia się w stosunku
do społeczeństw rozwiniętych. Natomiast znalazła po-
twierdzenie w skali świata, w skali ludzkości, która dzieli
się dziś na narody bogate, nadal pomnażające swoje bo-
gactwo, i biedne, pogrążające się w coraz większej bie-
dzie.
Wytykają mu, że się zmienił. Ale czy to zasługuje na
potępienie? Przecież trzeba zacząć od pytania - z kogo
na kogo się zmienił? Robią mu wyrzut, że dawniej brał.
Mają mu za złe, że więcej brać nie chce. Stracili wspólni-
ka - stąd ich wściekłość. Typowa moralność gangu prze-
stępczego: wspólnota poprzez udział w nadużyciu. W mo-
mencie, kiedy przestajesz czynić zło, skazujesz się na po-
~ępienie ze strony tych, których zdemaskowałeś swoim
aktem odmowy. Im dłużej przebywasz w gangu, tym bar-
dziej będziesz odczuwać, że jesteś skazany na gang. Przyj-
dzie ci ochota, aby wyjść z gangu. Ale natychmiast poja-
wi się pytanie - czy druga strona uzna mnie za swojego?
Siłą, która sprawia, że pozostajemy w gangu, jest nie tyle
strach przed zemstą gangsterów, co lęk, że nie będziemy
akceptowani przez tych, którzy byli poza gangiem. Ta ze-
wnętrzna siła bardziej niż cokolwiek innego rozstrzyga o
tym, że pozostajemy wewnątrz gangu.
Cynizm - jako postawa. Każdy dokonuje nadużyć w
taki sposób, jakby popełniał je kto inny. Każdy zmierza
najprostszą drogą do celu - niszcząc innych. Lekceważe-
nie wszelkich wartości i zasad, pogardliwy do nich stosu-
nek. Panuję, jestem ponad, więc mam prawo do łamania
prawa.
Cechy społeczności plemiennej: znikoma mobilność,
miejsce wyznaczone we wspólnocie otrzymuje się raz na
zawsze; wartością, do której się dąży i którą się chroni;
nie jest ruch, postęp i rozwój, lecz równowaga, stabiliza-
cja i zasada hierarchŹŹ; silnie rozwinięte poczucie odręb-
ności, wyraźny podział na my i oni, przekonanie, że po-
dział ten ma charakter antagonistyczny, że więc oni to
przeciwnicy, a świat zewnętrzny jest z natury nieprzyjaz-
ny, jest pułapką.
Im wyższy szczebel, na którym dokonano zbrodni, tym
większe prawdopodobieństwo, że będzie ona uznana nie
za zbrodnię, lecz za konieczne posunięcie polityczne.
A. zastanawiając się nad tym, jak ludzie bardzo potra-
fią się zmienić, dochodzi do przekonania, że człowiek mo-
że w ciągu jednego życia przejść kilka reinkarnacji. Był
potworem, a stał się aniołem, był świnią, a przekształcił
się w gołębia. Może nawet nie pamiętać swojego poprzed-
niego wcielenia, może chciałby zupełnie o nim zapomnieć.
Umiera i zmartwychwstaje, pada i podnosi się, znika i ży-
je ponownie - tak inny, tak niepodobny do tego, któ-
rym był.
Ze "Zmartwychwstania Tołstoja:
"Gdyby dać do rozwiązania takie zadanie psycholo-
giczne: co zrobić, żeby ludzie żyjący w naszej epoce,
chrześcijanie, humanitarni, po prostu dobrzy ludzie, za-
częli popełniać najokropniejsze łajdactwa, nie czując, że
są winni? Możliwy jest tylko jeden sposób: trzeba, żeby ci
ludzie zostali gubernatorami, naczelnikami więzień, ofice-
rami, policjantami, to jest, żeby, po pierwsze, byli przeko-
nani, że istnieje taka instytucja, zwana służbą państwową,
która pozwala obchodzić się z człowiekiem jak z rzeczą,
bez ludzkiego, braterskiego stosunku do niego, a po dru-
gie, żeby organizacja tej służby państwowej była tak po-
myślana, aby odpowiedzialność za skutki ich postępowa-
nia z ludźmi nie spadła osobiście na nikogo. Są to jedyne
warunki, w których możliwe jest w naszych czasach do-
puszczenie się takich okrucieństw jak to, które widziałem
dzisiaj".
Świat nasz jest światem państw - przynależność do
państwa to główny znak rozpoznawczy. Potem dopiero
następuje podział na rasy, klasy i religie. Człowiek jest
identyfikowany z państwem, z jego siłą lub słabością:
biedny Hindus, bogaty Amerykanin itd.
To kryterium państwowe, narzucone światu przez biu-
rokracje wszelkiej maści i rangi, stwarzają często absurdal-
ne sytuacje. Pamiętam, że Kolumbia odmawiała wiz na-
szym misjonarzom, utrzymując, że są to komuniści (mieli
polskie paszporty).
Znaleźć się bliżej natury - co to znaczy? Znaczy to-
dalej od fabryk, od spalin, zatrutej wody, zatłoczonych
ulic. Ale także (a czasem - przede wszystkim) znaczy to:
dalej od podłości, od kłamstwa i jego rzeczników, od
tych, którzy chcą cię poniżyć i zniszczyć.
Jeżeli jestem sam w lesie, nie może spotkać mnie żadna
podłość, nie mogę usłyszeć kłamstwa ani świstu bata.
Korupcja: dać łapówkę nie tylko po to, aby coś osiągnąć,
ale również - aby odpocząć, odpocząć po nieustannej szar-
paninie, ciągłym wysiłku, napięciu, jakie towarzyszą zdoby-
waniu wszelkich rzeczy, uprawnień, poświadczeń, ulg itd.
Łapówka to przystań, w której przez moment odpoczywa
się, nim przyjdzie pora, aby znowu wyruszyć na burzliwe
morze codziennych utrapień. To także forma zbliżenia, zalą-
żek jakiejś przewrotnej i podziemnej wspólnoty, którą two-
rzymy zawierając ów pakt przestępczy.
Postęp nie jest koniecznością dziejową, jest zaledwie
możliwością (a często i niemożliwością).
Mariano Aguirre w madryckim "El Pais" (lipiec 83):
- "Można powiedzieć, że trzecia wojna światowa już
się odbyła" (w Trzecim Świecie od 1945 do 1983 stoczo-
no 140 wojen, w których zginęło 25 milionów ludzi. W
wyniku tych wojen powstało też masowe, wielomilionowe
wychodźstwo);
- "Biorąc pod uwagę, że 300 milionów ludzi żyje w
nędzy, 500 milionów jest niedożywionych, a 1300 milio-
nów ma dochody poniżej minimum życiowego, wyścig
zbrojeń w Trzecim Świecie jest aktem przemocy, nawet
jeżeli nie został wystrzelony ani jeden pocisk".
Mimo woli (bo sam o tym nie wspomina) Aguirre
wskazuje na związek między wyścigiem zbrojeń a władzą
totalitarną. System totalitarny jest "pożądany" w krajach
o niskiej wydajności, gdyż ułatwia kierowanie maksimum
środków na zbrojenia kosztem poziomu życia społeczeń-
stwa. Zwykle mówi się: ograniczmy zbrojenia, a będzie
więcej pieniędzy, aby wyżywić ludzkość. A powinno także
mówić się: ograniczmy zbrojenia, a będzie więcej demo-
kracji!
Podwajanie rzeczywistości jako mechanizm samoobro-
ny:
działamy, a działając jednocześnie obmyślamy alibi,
które chroniłoby nas przed prześladowaniem i karą. Zna-
leźć alibi - ileż poświęcamy temu czasu, energŹŹ, wyo-
braźni! Bywa, że myślenie o alibi pochłania nas bardziej
niż myślenie o działaniu, tworzenie fikcji (tj. alibi) wypija
z nas więcej soków, zabiera nam więcej sił niż prace istot-
nie podejmowane.
Działanie jest rzeczywiste, natomiast alibi jest kłam-
stwem. Ponieważ nieustannie, instynktownie wymyślamy
coraz to nowe i nowe alibi, stopniowo kłamstwo staje się
naszym sposobem myślenia. Na domiar wiedząc, że ono
nas chroni, przestajemy uważać, że jest złem.
Profesor Pigoń w swoich wspomnieniach obozowych
daje receptę na przeżycie w sytuacjach najcięższych: "Nie
dać dostępu zwątpieniu, prostracji, zaszyć się w swym
najciaśniejszym ostępie i - trwać jak kamień w gruncie.
Niechże mnie wysadzą!"
Trwać jak kamień w gruncie. Mocne, wspaniałe!
Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wyni-
ka to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość
czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek
pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań - ani wobec
innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zja-
wiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym,
chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.
Rozumienie przeszłości, jej odtwarzanie. Problem pole-
ga nie tylko na niedostatku źródeł, ale i na ubóstwie na-
szej wyobraźni. Wyobrazić sobie ludzi, którzy nie znają
elektryczności i tysiąca rzeczy w rodzaju samolotu, telefo-
nu, kina - przedstawić sobie ich widzenie świata, ich
pojmowanie przestrzeni, czasu. Jest to trudność, której
nie sposób całkowicie pokonać. Tak więc ani szansy prze-
widzenia przyszłości, ani sposobu cofnięcia się w prze-
szłość. Bo też umysł nasz jest osadzony w jednym tylko
wymiarze czasu - w teraźniejszości. A i tu porusza się
niepewnie i niezdarnie!
Przysłowie łacińskie: violenta non durant (gwałty nie
trwają długo). Ta sama myśl u Nadieżdy Mandelsztam.
Że terror nie jest zjawiskiem o jednolitym natężeniu. Jest
ruchem falowym. Ma przypływy i odpływy.
Zasadnicza różnica między kolonializmem a neokolonia-
lizmem, czyli między tradycyjną a współczesną formą pod-
porządkowania słabszych państw - silniejszym, polega na
nowej koncepcji dominacji, na nowej formie zależności.
W dawnych czasach panowała teoria, że najlepszym
obrońcą narodu jest państwo, że więc należy za wszelką
cenę utrzymać i umacniać państwo, ponieważ jest ono je-
dyną formą ocalenia narodu. Jednakże w sytuacji neoko-
lonialnej (tj. takiej, w której na terytoriach zależnych
powstały państwa formalnie niepodległe, lecz w rzeczywi-
stości rządzone przez klasy [elity] zaprzedane obcym inte-
resom), społeczeństwo nie odczuwa państwa jako siły,
która chroni naród, służy jego wartościom, rozwija jego
materialne i duchowe zasoby. Raczej będzie traktować
ono takie państwo jako strukturę uciskającą. Bo też co-
raz bardziej powszechne jest przekonanie, że rzeczywi-
stym celem metropolŹŹ nie jest dziś zabór i likwidacja za-
leżnego i podległego jej państwa, lecz osłabienie, depra-
wacja i rozbicie narodu mieszkającego w tym państwie ja-
ko groźnego depozytariusza i obrońcy niepodległości. A
więc nie państwa zależne są dziś zagrożone, ale narody,
które usiłuje się rozbić i zdziesiątkować właśnie przy po-
mocy tych poddanych metropoliom państw. Słowem, dą-
żeniem metropolŹŹ wobec podbitych i podległych jest-
wzmocnić im państwo!
Świadomość etniczna - jako rosnąca siła polityczna w
świecie współczesnym. Świadomość ta jest czynnikiem,
który dezintegruje szersze, ponadetniczne struktury.
Rak. Co mówią patolodzy? Mówią m.in. to, że im bar-
dziej komórki neoplazmy są prymitywne, tym większa
agresywność cechuje ich zachowanie. Związek między
prymitywizmem, agresywnością i chamstwem. Chamstwo
jest aktywne, zaciekłe, natarczywe; to niestrudzona siła,
zło, które ciągle atakuje.
Polityka, jeżeli długo się nią zajmować, paczy, korum-
puje umysł. Cechuje ją ekspansywność, żarłoczność. Chce
wszystko sobie podporządkować, objąć, zagarnąć. Chce
wszędzie przeniknąć. Jest destrukcyjna jak narkotyk. Spo-
sób myślenia polityka i narkomana jest podobny: jedno-
kierunkowość, niespokojna, obsesyjna potrzeba nieustają-
cego zaspokajania swojej żądzy. Zwraca uwagę monote-
matyczność, powtarzalność, a z wiekiem - rosnący au-
tyzm tego sposobu myślenia. Podobnie jak narkoman,
który codziennie potrzebuje następnej dawki narkotyku,
tak polityk musi stale wstrzykiwać sobie kolejne porcje
politykowania.
Unikaj hołoty, bo źle skończysz, bo ona cię pogrąży,
zniszczy. Traktuj tych ludzi jako roznosicieli zarazy, omi-
jaj ich z daleka. W hołocie jest jakaś wola podboju, za-
wistna pasja unicestwienia wszystkiego. Dążeniem hołoty
jest burzyć twój spokój, uniemożliwiać ci pracę, a ludz-
kości - uniemożliwiać postęp. Ruch hołoty to zawsze
ruch wstecz, do tyłu, to ruch - w bezruch. Chce ona tyl-
ko jednego - wciągnąć cię w bagno. Tego wciągania w
bagno nie będziesz w stanie powstrzymać, ponieważ jesteś
zbyt słaby. Masz tylko takie wyjście - nie dopuścić do
zrobienia pierwszego kroku w kierunku bagna. Ten
pierwszy krok rozstrzyga. Ale ileż jest sytuacji, w których
trudno zorientować się, że był to właśnie ów pierwszy i
zarazem już ostateczny krok!
Celem systemu jest kontrola. Nieustająca, nieustępliwa,
wszechobecna. Wszyscy wszystkich powinni mieć ciągle
na oku, grzebać im w papierach, w torebkach, w lodów-
kach, w stodołach. Czy jest ktoś taki, kto nigdy nie był
kontrolowany lub nikogo nie kontrolował? Filozofia, któ-
ra animuje tego typu działania, jest skrajnie pesymistycz-
na, nawet - fatalistyczna. Zakłada ona, że człowiek już z
definicji jest istotą złą, kierującą całą swoją energię na
działania aspołeczne, złośliwe, nieetyczne. Aby go urato-
wać, trzeba mu stale patrzeć na ręce. Przenikliwy i nie-
strudzony nadzór jest więc przejawem wspaniałomyślnoś-
ci tych, którzy mu patronują, ich nigdy nie gasnącym ak-
tem łaski.
- Są to ludzie podli. Ale tam tylko czyniąc podłości,
można się było ratować. Przestać być podłym? To jakby
dobrowolnie położyć głowę pod topór.
- Wszyscy tutaj dyskutują o polityce. Ale czy rzeczy-
wiście dyskutują? Czy jest to dyskusja, rzeczowy spór?
Powiem, że nie. Jest to składanie deklaracji, wygłaszanie
stanowczych opinŹŹ. Każdy mówi swoje, z przejęciem i fu-
rią, po czym wszyscy rozchodzą się zaperzeni, rozdygota-
ni, wściekli.
Artykuł Stefana Czarnowskiego pt. "O potrzebie życia
duchowego", wydrukowany w "Tygodniku Polskim" w
1912:
- walka o przyszłość narodu rozgrywa się nie w gos-
podarce, ale na polu kultury. Wiedzą o tym nasi sąsiedzi,
pisze Czarnowski, i dlatego "zarówno w dzielnicach pod-
ległych berłu Hohenzollernów, jak pod panowaniem ro-
syjskim rozwój nasz duchowy krępowany jest stanowczo i
konsekwentnie".
- "Zasada naszych wieszczów - pisze - pomnaża-
nia przede wszystkim potęgi duchowej narodu nie była li
tylko mistyczno-romantycznym urojeniem. Wypływała
ona z genialnego ujęcia istoty zjawisk społecznych w
ogóle, a warunków życiowych narodu polskiego w szcze-
gólności".
- Czarnowski wymienia Finlandię ("Kraik ubogi, w
ludzi niezasobny") jako przykład narodu, który zachował
niezależność dzięki temu, że "w ciągu stu lat obywatele
tego kraiku wytrwale pracowali nad wzmożeniem własnej
kultury".
Scenariusz:
zamach stanu. Rzecz dzieje się nad ranem,
w mieście, które jeszcze śpi. Czołg (tylko jeden, bo to
kraj mały, armia mała i źle uzbrojona) oraz dwie cięża-
rówki z żołnierzami zatrzymują się przed stacją telewizji.
Zaspany wartownik w budce przy bramie. Ciemno.
Gmach główny pusty, nie ma w nim nikogo. Stopniowo
zaczynają przywozić zaskoczonych i wylękłych techników,
inżynierów, operatorów kamer, światła i dźwięku. Budy-
nek ożywia się, robi się ruch na korytarzach, w studio. O
świcie spiker odczytuje pierwsze komunikaty i rozporzą-
dzenia nowej władzy.
W tym samym czasie - pałac prezydenta. Nikt się nim
teraz nie interesuje. Gońcy krążą po mieście, informują
ministrów, że prezydent oczekuje ich u siebie. Część mi-
nistrów przybywa, inni nie pokażą się. W pałacu zdener-
wowanie, panika, apokalipsa. W pośpiechu uchwalają
apel do narodu, w którym przypominają, że są jedyną
władzą legalną. Ale apel pozostaje skrawkiem papieru ni-
komu nie znanym - telewizja, radio i redakcja, jedynej
w tym kraju gazety, są w rękach zamachowców. Prezy-
dent i jego otoczenie znaleźli się poza nawiasem wyda-
rzeń, przestali istnieć. Zamachowcy zrobili swój sztab w
gmachu telewizji, stamtąd, ze studia, wydają dekrety i
rozkazy.
Novum tego zamachu: obiektem ataku nie jest pałac,
ale gmach telewizji. To najlepiej dowodzi, gdzie przesunął
się rząd dusz, to podkreśla, że kto ma telewizję, ten rzą-
dzi krajem. Światło i dźwięk, obraz i ruch, magia tych
elementów razem połączonych - oto królestwo, w któ-
rym człowiek żyje dziś bardziej zniewolony niż chłop w
feudalizmie.
Potęga wielkich liczb. Przewaga tego prawa nad wszel-
kim innym. Trudność pokonania tego, co jest wielką licz-
bą, nie kończącą się, nieobjętą masą. Stu zginęło - a idą
następni, tysiąc padło - a nowi nadciągają, milion po-
legło - a dziesięć dalszych milionów już się zbliża.
Północ - Południe: pomoc dla krajów Trzeciego Świa-
ta ma charakter przede wszystkim ekonomiczny. W eks-
plozji demograficznej dostrzega się to, co jest związane z
biologią, a mianowicie - jak wyżywić tę stale rosnącą
masę ludzi? A przecież chodzi też o to, jak nauczyć ją
myśleć. Rzadko mówi się na ten temat. Tymczasem to, co
można by nazwać biologicznymi zasobami ludzkości,
ciągle powiększa się, natomiast jej zasoby myślowe wzra-
stają znacznie wolniej.
Pisarz węgierski Istvan Nemere mówił mi, że w swojej
książce (z gatunku science fiction) przewiduje, iż w
przyszłości ciało człowieka, jego mięśnie i kończyny będą
kurczyć się i zanikać, a pozostanie tylko mózg. Świat bę-
dzie zamieszkany przez mózgi. Powstanie cywilizacja, w
której inteligencja zastąpi wszystko, zastąpi np. odczuwa-
nie. Ale słuchając go myślałem, że jeśli o dziś chodzi,
ewolucja człowieka zmierza w odwrotnym kierunku. Fi-
zycznie - jest on coraz wyższy i waży coraz więcej, nato-
miast nie wiem, czy jego mózg i jego zdolność myślenia
zwiększają się równie szybko.
Z Nowego Jorku
1983
Praga, lotnisko. Padał deszcz,: gwałtowny jak w tropi-
ku, potem nagle ustał. Zrobiło się cicho. Nie startował i
nie lądował żaden samolot. Przez szklaną ścianę widzia-
łem las, na jego tle umocowane na latarniach duże, czer-
wone gwiazdy.
Więcej tu świata niż na warszawskim lotnisku: wyciecz-
ka emerytów z AnglŹŹ, grupa młodych ludzi z NigerŹŹ, kil-
ku jakby odbitych na powielaczu Japończyków, śpiący
pokotem na podłodze Hindusi.
Zdolność Hindusów do spania na wszystkim, co twar-
de: na deskach, na chodnikach, na gwoździach. Widzia-
łem miliony Hindusów śpiących wprost na jezdniach Del-
hi, Bombaju, Kalkuty. Kiedy nad ranem stygnął asfalt,
dzieci budziły się i płakały z zimna. Biedny Hindus, któ-
rego obserwowałem z okna mojego pokoju w Bangalore.
Mieszkał, żył, istniał (nie wiem, jak to powiedzieć, jak ok-
reślić) na chodniku, w jednym miejscu, którego (miałem
wrażenie) nigdy nie opuszczał. Rano budził się, siadał,
podkurczał nogi i w tej pozycji tkwił nieruchomo przez
cały dzień. Wieczorem, jak kwiat nagle zwiędły, wiotczał,
osuwał się i (ciągle w tym samym miejscu) zasypiał. Nig-
dy nie widziałem, aby w ciągu dnia poruszył ręką albo
nogą, żeby jadł, rozmawiał z kimś, oddawał mocz czy
zwrócił na kogokolwiek uwagę. Sposób bycia tego nędza-
rza pozostaje dla mnie jedną z tajemnic ludzkiej egzysten-
cji. Czym żywił się? Dlaczego żył? Prawdopodobnie nie
mogąc zdobyć pożywienia, obrał jedyną w takiej sytuacji
strategię przetrwania: zapaść w bezruch, nie używać ża-
dnego mięśnia i w ten sposób oszczędzać każdą iskierkę
energŹŹ.
Na ekranie telewizora grała czeska orkiestra wojskowa,
którą zapowiadał spiker ubrany w czarny smoking.
Chciałem coś kupić w sklepie, ale sklep był zamknięty.
Start z Pragi do lotu przez Atlantyk. IŁ-62, pełny. Z
lewej strony mam dziadka (który zaraz zasypia), z prawej
- babcię (która też natychmiast zasypia).
W miarę jak płyną lata:
życie (to życie myślane, rozważane) staje się coraz bar-
dziej podróżą w głąb naszej własnej przeszłości, w głąb
siebie. Czuje się to. Ci nowi, którzy przybywają na świat,
coraz mniej nas obchodzą. Nie przybywają już dla nas,
nie będą dla nas.
Pisać o tłumie jest łatwiej niż o pojedynczym człowie-
ku. Masa upraszcza, masa jest uproszczeniem (człowiek w
masie jest uproszczony).
W Nowym Jorku nad ranem:
szum miasta, który momentami cichnie i wtedy słychać
śpiew ptaka. Jakiś samotny ptak, który na kilka sekund
- w tej orgŹŹ hałasu - dostał prawo głosu.
Ilekroć chodzę po Manhattanie, zawsze wydaje mi
się, że jestem na pokładzie wielkiego okrętu. Mam wra-
żenie, że wszystko wokół mnie ciągle się kołysze. Te
wieżowce są jak gigantyczne maszty, nad którymi prze-
latują stada chmur. Czuje się morze. Ono gdzieś tu jest,
pode mną.
Rozmowa z K. na temat tutejszej szkoły. Już od pierw-
szej klasy zaczynają selekcję. Wybierają najlepszych, tylko
oni liczą się, tylko im będą poświęcać uwagę. Reszta jest
pozostawiona sobie, mogą uczyć się albo nie - ich
sprawa. Ale właśnie ta reszta mnie zaciekawiła, reszta,
która odmawia udziału w nieustającym konkursie, jakim
jest tutejsze życie. Oni - tłumaczy K. - chcą być po
prostu takimi sobie, chcą zająć tylko tyle miejsca, ile
uważają za wystarczające.
W "New York Times Book Review" recenzja Alfreda
Kazina z książki Miłosza "Świadectwo poezji". Kazin
podkreśla głęboką różnicę między doświadczeniem czło-
wieka Wschodu i Zachodu, głęboką różnicę między obu
cywilizacjami: "Zachodnią - zaniepokojoną, i Wschod-
nią - udręczoną".
Wizyta u Alvina Tofflera. Stoi w drzwiach na końcu
długiego korytarza. Powitanie bardzo serdeczne. Pokazuje
mi swój nowy komputer, potem pokazuje mi, co i gdzie
nacisnąć. Kto jest w Ameryce, musi nauczyć się pisać na
komputerze (tylko Susan Sontag programowo pisze nadal
zwyczajnym, szkolnym ołówkiem). Idziemy we trójkę (bo
jest jeszcze żona Alvina - Heidi) na kolację, następnie
odwożą mnie do domu na Forest Hills. Toffler - nowo-
jorczyk - ciągle w Nowym Jorku błądzi. Pyta jakiegoś
kierowcę taksówki o drogę do Forest Hills. Panie, odpo-
wiada kierowca, sam nie wiem, gdzie jestem!
W samochodzie Toffler mówi o swoich najbliższych
planach. Ma dużo spotkań, jeździ po całym świecie, wy-
głasza odczyty. Wszędzie go zapraszają, jest głośnym,
modnym nazwiskiem.
Mówi, jak w historŹŹ zmieniło się pojęcie własności.
Dawniej była nią przede wszystkim ziemia, potem - fa-
bryka, a dzisiaj najcenniejszą własnością staje się myśl.

Metro:
pospieszne mijanie się ludzi. Twarze zamknięte,
nieczytelne. Obojętne przepływanie obok siebie milionów
ludzkich losów, myśli, uczuć - niewidoczna, a najważ-
niejsza materia świata.
Deszcz i potworna, ogłuszająca wichura. Parasol pory-
wa mnie do góry. Lecę nad Manhattanem.
W biurze paszportowym, które mieści się na końcu
Broadwayu, w pobliżu Wall Street. Na parterze - kolej-
ka. Posyłają mnie na ósme piętro, to krążenie od okienka
do okienka. W końcu posyłają mnie na trzecie piętro-
znowu krążenie od okienka do okienka. Wszędzie - ko-
lejki. (Nasza obsesja wobec kolejek. Nasz podświadomy
podział świata na kraje, w których są i w których nie ma
kolejek).
Po południu z Carol wysoko, wysoko w restauracji nad
East River. Słońce. Rzeką ciągną barki. Powierzchnia
wody, ponieważ ustaje wiatr, zaczyna nieruchomieć, tęże-
je, robi się ciemna, przypomina zastygłą lawę.
TV:
uśmiech jako zajęcie, jako praca, jako zawód.
W metrze (linia E) jakaś pijana kobieta zachęca wszyst-
kich, aby pojechali z nią na plażę.
- Let's go to the beach! - woła rozbawiona.
Przede wszystkim domaga się, aby pojechali z nią
Chińczycy.
- I love Chinese! - wykrzykuje, a ludzie w wagonie
pokładają się ze śmiechu.
Wysiada przy 71 Ave. i lekko chwiejąc się wymachuje
nam ręką na pożegnanie.
Obiad z Helen Wolf w greckiej restauracji "Xenia" na
2 Ave. Helen wspomina swoją przyjaciółkę - Hannę
Arendt. Była taka kobieca, taka ciepła - mówi Helen.
- Kiedyś spytano ją, jak pani czuje się jako kobieta?
Ach - odparła Hanna - jestem do tego przyzwyczajo-
na! Pytam ją, czy nie myśli wydać dzieł zebranych Hanny
Arendt. Nie - odpowiada strapiona - tutaj nikt tego
nie kupi.
Od rana do nocy w kawiarniach, w barach, w klubach,
w restauracjach - jedzą. Tematy rozmów: gdzie będzie-
my jedli, co będziemy jedli, co wybraliśmy z karty, co po-
dali, jakie to było. Długo o tym wszystkim. Kończą
wnioskiem - za dużo jemy. Część postanawia biegać. In-
ni studiują czasopisma poświęcone odchudzaniu. Są sym-
patyczni w tym swoim zatroskaniu o linię i sprawność.
Ich stosunek do Polski (zresztą do innych krajów też):
życzliwie-obojętny:
- Ach, tak?
- Czyżby?
- Niesłychane!
- No, no:
W Waszyngtonie, w domu Tadeusza Schultza. Siedzi-
my na tarasie w cieniu wielkich, starych drzew. Tad mówi
o zjawisku, które określa trwałą marginalizacją bezrobot-
nych. Automatyzacja, elektronizacja i ogólnie high-tech-
nology revolution sprawiają, że kto utracił pracę na rok,
dwa, wróci już do zupełnie innej, unowocześnionej fabry-
ki, w której nie potrafi pracować. Słowem, kto raz został
bezrobotnym, grozi mu, że zostanie bezrobotnym na całe
życie.
Załamuje się system oświaty - mówi Tad. Ludzie nie
chcą płacić podatków na oświatę, poziom nauczania ob-
niżył się do tego stopnia, że wkrótce będą miliony kom-
puterów, którymi nikt nie potrafi się posługiwać.
Bukowski:
Zachód - to wymiana poglądów;
Wschód - to narzucanie poglądów.
Ludność Ameryki (1.7.1982):
232 miliony, w tym:
119 milionów kobiet
113 milionów mężczyzn
32 tysiące ludzi ma ponad 100 lat.
2,4 miliona ludzi ma ponad 85 lat.
Jest 27,7 miliona Murzynów.
Waszyngton, róg N Street i Connecticut Ave. Na
szczycie narożnego budynku znajduje się tablica z napi-
sem WORLD POPULATION. Pod napisem pędzi elek-
troniczny strumień zmieniających się nieustannie cyfr.
Jest 2 czerwca 1983. Godz. 8.41 rano.
4 556157
EVERY MINUTE ANOTHER 172 PERSONS
Kto umieścił tu tę tablicę? Ktoś, kto chciał powiedzieć
- Najdrożsi, przerwijcie choćby na chwilę! Dajcie ode-
tchnąć!
Teraz, latem, tablicę zasłania wielki, zielony kasztan.
Pod kasztanem stragan z owocami - pomarańcze, ana-
nasy, jabłka, truskawki.
Palo Alto, Kalifornia:
Z Zojką i Mariuszem w kinie. Budynek stary, gzymsy
gipsowe pozłacane, tandetny wariant secesji hiszpań-
sko-meksykańskiej (dużo tego w KalifornŹŹ). Kino - to
jednocześnie: kawiarnia, bar, restauracja. W patio ktoś
daje koncert na gitarze. Film nazywa się HARD ROCK
LIFE SHOW.
Widowisko (ale nie na ekranie, tylko na widowni!) nie-
zwykłe. Bo widownia składa się z nastolatków. Sądząc po
ich zachowaniu, muszą znać ten film na pamięć i przy-
chodzą do kina, żeby wziąć udział w tym, co dzieje się na
ekranie, przychodzą, żeby współuczestniczyć. Więc:
- ciskają w ekran garściami ryżu, kiedy pojawia się
na nim młoda para;
- zapalają zapalniczki, kiedy bohater filmu błądzi w
ciemnych lochach zamku;
- rozrzucają po podłodze jedzenie, kiedy na ekranie
pokazana jest uczta;
- schodzą tłumnie z widowni na scenę przed ekranem,
żeby odtańczyć rocki grane i tańczone na ekranie.
Wychodzą z kina rozbawieni, rozgorączkowani, jakby
opuszczali dyskotekę.
Wielka popularność wszelkich biografii (duży, osobny
dział książek biograficznych w każdej księgarni). Jest w
tym jakiś odruch samoobrony człowieka przed postępują-
cą anonimowością świata. W ludziach nadal istnieje po-
trzeba obcowania (choćby poprzez lekturę) z kimś konk-
retnym, jedynym, kto ma imię, twarz, nawyki, pragnienia.
Wziętość biografii bierze się też stąd, że ludzie chcieliby
zobaczyć, jak ten wielki doszedł do wielkości, chcieliby
podpatrzyć styl.
Człowiek może sam dla siebie stać się takim kłopotem,
że już nie wystarczy mu czasu na zajmowanie się czymś
więcej.
od pewnego czasu celowo mówię o sobie - "my",
świadomie używam liczby mnogiej. Robię to, ponieważ
chcę wyłonić z siebie dodatkową istotę, lepszą niż moja
obecna, ta, którą jestem. Nie wierzę w to, żebym mógł się
poprawić, zmienić się cały, zdecydowanie i zupełnie. Na-
tomiast chcę spróbować czegoś znacznie mniej ambitne-
go, ale przez to może bardziej realnego, a mianowicie-
uformować z siebie i w sobie własne alter ego, drugie ja,
które sprawowałoby pieczę nad ja pierwszym, ja wyjścio-
wym, nie chcącym czy nie umiejącym zmienić się na lep-
sze.
Jakie ogromne są w nas obszary, które pozostawiamy,
może na zawsze, nie zbadane.
W 1981 roku "Washington Post w drukował re ortaż
młodej dziennikarki Janet Cook pt. "Jimmy's World" o
ośmioletnim murzyńskim dziecku - narkomanie. Cook
dostała za ten reportaż nagrodę Pulitzera, ale w momen-
cie przyznania jej nagrody okazało się, że reportaż jest
mistyfikacją. Nagrode cofnięto.
Zachód: tematem literatury jest człowiek wewnętrzny,
to, co się w nim dzieje, jego prywatne rozterki i burze, a
także jego stosunki z innym człowiekiem.
Wschód: człowiek jest tu często oceniany z punktu wi-
dzenia jego relacji do systemu. To człowiek zewnętrzny,
zwierzę społeczne, ważna jest jego postawa, jego zacho-
wanie.
Jeżeli na Zachodzie mówi się - "To porządny czło-
wiek", rozumie się, że jest on porządny np. w stosunku
do swojej żony czy przyjaciela. Na Wschodzie oznacza to
co innego, mianowicie, że nie jest on politycznie dwulico-
wy, że nie pisze donosów, nie podlizuje się władzy.
Poniżej pewnego poziomu egzystencji polityka traci
znaczenie, traci sens. Etiopia jesienią ogłasza się pań-
stwem socjalistycznym. Jednocześnie ośmiu milionom lu-
dzi grozi śmierć głodowa. Ale zawsze umierali tam z gło-
du. W stosunku do społeczeństw tradycyjnych współczes-
na polityka jest czymś bardzo zewnętrznym, powierz-
chownym.
Głos Ameryki podał, że w Stanach wynaleziono szcze-
pionkę przeciw malarŹŹ. Na świecie przybędzie nowych
zasobów energŹŹ, które dotąd pochłaniała malaria.
EnergŹŹ komu potrzebnej?
Jest patriotyzm wartości.
Jest patriotyzm pieniądza.
Jest patriotyzm ziemi.
Cecha ludu: nabożny stosunek do słowa. Słowo jest
Słowem Bożym. Słowo przyjmuje się dosłownie. Z powa-
gą, z namaszczeniem.
Jeżeli ktoś jest grafomanem, jego grafomania (tj. brak
smaku i umiaru) przejawia się nie tylko w pisaniu, ale we
wszystkim, w całym zachowaniu, całym sposobie bycia te-
go człowieka.
O głupocie: głupota jako rodzaj zamroczenia, odurze-
nia, mózgowej zaćmy. Stan na pograniczu choroby psy-
chicznej: słuchając durnia mamy wrażenie, że słyszymy
' człowieka, który j‚st obłąkany.
Jest to czas zdominowany przez politykę, zatruty poli-
tyką. Każda rozmowa, wcześniej czy później, zejdzie na
= politykę. Na tym firmamencie postać polityczna jest
gwiazdą najsilniej świecącą. Wszechwładztwo polityki jest
tak zupełne, że nawet twierdzenie, "nie znam się na
polityce" albo "polityka mnie nie interesuje", jest właśnie
postawą na wskroś polityczną, ponieważ jest wyrazem
oportunizmu (a oportunizm to kategoria polityczna).
Istotą polityki jest bowiem to, że ciągle wytrąca ona z
neutralności, z obojętności, ciągle spędza z pola niczyjego
i zmusza, abyś zajmował stanowisko, opowiadał się, był
' na froncie itd.
Czas dyktatury to wieczna teraźniejszość, ciągłe od-
twarzanie tych samych zachowań.
Ważna rzecz dla polityka: mapa. Każdy prezydent ma
w swoim gabinecie mapę. Widziałem to wiele razy. Mapy
te mają wspólną cechę - wszystkie są ogromne, wypeł-
niają całą ścianę. Jest zrozumiałe, że każdy prezydent pa-
trząc na taką mapę, zaczyna w końcu myśleć, że stoi na
czele wielkiego państwa. Widzi, jak imponujące są jego

rozmiary, jak nieskończenie wiele w nim miast, wsi, gór i


rzek, dróg i lasów. I z pozycji takiego mocarstwa zaczyna
przemawiać do innych, do świata. Ludzie dziwią się-
dlaczego ma tak donośny głos, skąd w nim tyle pychy?
Ale gdyby spojrzeli na mapę w jego gabinecie, zrozumieli-
by od razu.
Każdy system posiada własną racjonalność, ona nim
kieruje. Nie można mierzyć racjonalności jednego syste-
mu racjonalnością systemu innego. To absurd. Dlatego
należy przede wszystkim ustalić, co jest racjonalnością
danego systemu.
Każdy system jest wydajny w ramach własnej racjonal-
ności. Gdyby tak nie było - nie mógłby istnieć.
Przyjmując racjonalność jako kryterium, systemy moż-
na podzielić na trzy typy:
1 - głównym celem jest zachowanie równowagi,
2 - głównym celem jest maksymalizacja dóbr,
3 - głównym celem jest maksymalizacja władzy.
Kilka cech systemu maksymalizacji władzy:
a - energia mas wyładowuje się w walce o zapewnie-
nie elementarnego poziomu życia,
b - każdy człowiek jest potencjalnym przestępcą i za-
wsze może być oskarżony i skazany,
c - rządzi zasada negatywnej selekcji (kryterium lojal-
ności, a nie kwalifikacji),
d - działa prawo partycypacji, tj. częściowego intere-
su w utrzymaniu status quo,
e - nie ma żadnych stałych reguł gry, poza regułą
maksymalizacji władzy,
f - wymagana jest strategia nieustającej ofensywy,
g - w języku obowiązuje reguła odwróconych zna-
ków,
h - tendencja do inercji - ciągły wysiłek, aby powra-
cać do stanu bezwładności.
' Władza stwarza tu taką sytuację, że wszystko, co jest ci
należne w sposób prawny, naturalny, odbierasz jako przy-
wilej, uważasz, że zostałeś wyróżniony, dziękujesz, cie-
szysz się, opowiadasz innym i zamiast czuć się poniżonym
(bo po drodze trzeba było żebrać, dawać łapówki, to-
lerować chamstwo) - czujesz się wywyższonym!
Przywileje można mierzyć wartością sytuacyjną, nieko-
' niecznie ściśle materialną. Na przykład domek przeciętne-
go Amerykanina może - przeniesiony choćby do Gujany
- stać się pałacem prezydenta republiki.
Do ważnych, a często materialnie niewymiernych przy-
wilejów w krajach totalitarnych należy poczucie bezpie-
czeństwa wynikające z partycypacji w elicie władzy. Być
ponad prawem. Mieć tzw. mocną legitymację. Uwalnia
ona od codziennych udręk, jakich doświadcza człowiek
nie uzbrojony w taki dokument.
Etyka w erze elektroniki. Nowy wymiar kłamstwa: list
prywatny, jeżeli zawiera kłamstwa, może oszukać jedną
względnie - kilka osób. Fałszywy przekaz TV może
oszukać miliard ludzi.
Chodzi o stworzenie społeczeństwa bez pamięci. Kłam-
stwo staje się wówczas bezkarne: nie ma znaczenia, co
mówiło się, co obiecywało jeszcze wczoraj. Brak pamięci
daje kłamstwu wolne pole działania.
Zwrócił moją uwagę pewien typ młodego mężczyzny-
często go ostatnio spotykam. Wiek - 25-35 lat. Wygląd
dosyć niedbały, koszula kolorowa, rozpięta, niezbyt czy-
sta. Wszystko w tym człowieku jest mało eleganckie -
jego ubiór, jego sposób poruszania się i wysławiania, to,
jak zwraca się do innych. Mimo młodego wieku już po-
czątki otyłości, już zarys brzucha.
Cechuje go niechęć do nawiązywania kontaktów, wy-
chodzenia poza najbliższy krąg znajomych, rodziny.
W tym wszystkim najbardziej zwracają uwagę twarze,
ich główną cechą jest brak wyrazu, nijakość. Są one za-
wieszone gdzieś w pustce, gdzieś pomiędzy jakimiś dwie-
ma niewiadomymi. Niczego nie komunikują.
Czy za tą twarzą bez charakteru kryje się człowiek bez
charakteru - gotowy na wszystko? Jest coś w tych twa-
rzach niedookreślonego, niedopisanego, niedopowiedzia-
nego, czego się boję. Jest w nich jakaś strukturalna, we-
wnętrzna obojętność, wyłączenie się, nieprzychylna obcość.
To twarze ludzi, do których nie dociera coś ważnego, coś
istotnego.
Jeden cham zburzy przyjemną zabawę, natomiast jeden
kulturalny człowiek to zbyt mało, aby podnieść poziom
zabawy chamów.
Jakość przeciwnika, jego poziom, mogą cię wywyższyć
albo zepchnąć na dno. Z kim się wadzisz - to określa
również ciebie, wyznacza ci szczebel.
Ludzie kultury, twórcy - mogą porozumieć się na ca-
łym świecie. Tworzą instynktowną wspólnotę, są do siebie
podobni. Są jakby zakonem uniwersalnym, oddanym tej
samej, najwyższej istocie - sztuce.20.10.
Z Hanią Krall w Hortexie na MDM-ie. Wspominając
naszych niedawno zmarłych, Hania pokazuje na wnętrze
kawiarni, w której siedzimy, i pyta:
- I wierzysz, że ich duchy tak tutaj krążą?
- Nie, nie wierzę - odpowiadam - ponieważ dla
mnie oni nie umarli. Mogę spotykać się z nimi i rozma-
wiać. Rzadko, ale mogę. Zresztą zawsze spotykałem się z
nimi rzadko. Nic się nie zmieniło. Czy istnieje śmierć?
Nie wiem. To, co na pewno istnieje, to lęk przed śmier-
cią, obawa śmierci. Ale poza tym, nie wiemy nic. Czło-
wiek może istnieć nieskończenie długo, jeśli tylko został
zauważony i jest uznawany przez innych. Wielu ludzi zni-
ka, ponieważ przestano ich dostrzegać i nikt nie uznaje,
że są.
31.10.
Zbliża się 19.30. W mieszkaniu Janka S. siadamy przed
telewizorem, bo - a nuż - powiedzą coś o zabójcach
księdza Popiełuszki. Ale na ekranie ukazuje się twarz In-
diry Gandhi, a lektor czyta wiadomość, że zginęła od kul
zamachowców.
Jaga:
- Obłęd na całym świecie!
Potem poszliśmy z Jankiem do kościoła św. Stanisława
Kostki. Był ciemny, chłodny wieczór, na drzwiach zaczy-
nała osiadać mgła. Wokół kościoła, na chodnikach, na
trawnikach, na ogradzającym dziedziniec murze płonęły
setki świec, zniczów, lampek.
- Popatrz - powiedział Janek zatrzymując się na
chwilę i pokazując mi kościół (w tym momencie kościół
wyglądał jak płonący w ciemnościach grobowiec, wokół
którego poruszały się nieskończone tłumy cieni) - tak
będzie wyglądać nasza przyszłość.
W. zwraca mi uwagę, że w strukturach mafijnych de-
cyzje zapadają w sytuacjach niejasnych i nie są wyraźnie
formułowane. W ten sposób nie można nikogo z ważnych
schwytać za rękę. Tu podwładny sam odgaduje myśli
przełożonego, myśli nigdy wprost nie wypowiedziane.
Morderstwo rodzi się bardziej z klimatu niż z pisemnego
wyroku.
7.11.
Wystawa rysunków Kulisiewicza w Kordegardzie.
Wielki Kulis żegna się z nami cyklem "Krajobrazy spalo-
ne" ( 1979 - 81 ). Jeżeli taki obraz zabiera ze sobą pod po-
wieką... Smutne to. Na rysunkach tylko czerń i biel, ale z
przytłaczającą przewagą czerni. Słońce - jeśli w ogóle
pojawia się - jest naciemnione, jest martwe. Wszystko tu
skamieniałe, zastygłe, nieruchome. Żadnego światła, ża-
dnego dźwięku. Potwory, dinozaury, glątwy, ET. Zastygłe
fale. Skorupy wyrzucone na brzeg. Wszystko tu groźne,
zimne, obce. Obojętność i milczenie świata są w tych ry-
sunkach najbardziej przejmujące. Kulisiewicz pokazuje
nam krajobrazy, z których nie ma wyjścia, w których
musimy zabłądzić i w których na koniec zginiemy. Ja już
tam jestem - zdaje się mówić 85-letni artysta - a to, co
oglądacie, to mój reportaż nadesłany z tamtego świata.
Starzy znajomi opuszczają mnie w dwojaki sposób: jed-
ni - odchodząc na cmentarz, na zawsze. Inni natomiast
pozostają żywi, ale tracę z nimi kontakt myślowy. Są ta-
cy, jakby nie przybywało nam wszystkim lat, doświad-
czeń, przemyśleń. Mówią językiem sprzed 20 - 30 lat i
myślą w ten sam znieruchomiały sposób. Aż nie wiem, co
im odpowiedzieć, jak mówić. Świadomość tych ludzi
przypomina mi obiektyw fotograficzny, w którym raz tyl-
ko otworzyła się przesłona. Błona zanotowała pewien
obraz świata, przesłona zatrzasnęła się na zawsze i tak już
zostało.
Dwa wybitne polskie talenty filozoficzne okresu mię-
dzywojennego: Karol L. Koniński i Bolesław Miciński.
Zmarli młodo (obaj w 1943), a więc o rok wcześniej niż
dwaj nasi wielcy poeci tego okresu - też ofiary ostatniej
wojny - Krzysztof K. Baczyński i Tadeusz Gajcy.
Jak różna jest dziś pamięć o tych ludziach! Nazwiska
Baczyńskiego i Gajcego są powszechnie znane, ich wier-
szy młodzież uczy się na pamięć. A kto, poza wąskim
gronem filozofów, słyszał o Konińskim lub Micińskim?
Kto wznowi ich książki i kiedy?
Poezja, nie filozofia jest naszą muzą narodową. Nastrój,
emocje, są nam bliższe niż krytyka i refleksja. Przeżycia
stawiamy wyżej niż przemyślenia. Parafrazując Mickiewi-
cza: "Czucie i wiara silniej mówią do nas niż mędrca
szkiełko i oko". I to już tak jest, to się nie zmienia.
Im wyższy postawisz sobie cel, tym bardziej będziesz
samotny.
Piekło jest rajem masochistów. W prawdziwym raju
masochista przeżywałby nieludzkie męki.
Rok 1886: do czego przyczepić taki rok? Rok bez wy-
razu, zawieszony, bez związku z żadnym przełomem, z
żadną pamiętną datą. Daleko już odszedł od wielkiego
roku 1848, a daleko mu jeszcze do wielkiego roku 1914.

O sto metrów dalej zaczyna się szaleństwo, kolorowy


obrządek, wielkie misterium!
To Hohestrasse - główna handlowa ulica miasta.
Porzucamy mroczną mistykę katedry i bezwzględny
protest bojowników, porzucamy modlitwę i walkę, zanu-
rzamy się w tłumie. Bo przez Hohestrasse ciągnie tłum,
niezliczony, nieskończony, mrówczy. Ciągnie procesja-
rzeka. Ludzie idą stłoczeni, ożywieni, przejęci. Czuje się,
że łączy ich to samo oczekiwanie, ta sama potrzeba.
Ta procesja nigdy nie dotrze do katedry, choć katedra
jest tuż, obok. Jest to bowiem procesja ku czci innych bo-
gów, których rozległy i bogaty panteon błyszczy neona-
mi, reflektorami, lustrami, mosiądzem i niklem. Wzdłuż
całej ulicy ciągną się ich świątynie:
C&A KAUFHALLE HANSEN BOECKER PARIS-
COP MALKOWSKY FOTOQUELLE DUGENA
LANGHAROT GETTNER
W przeciwieństwie do wyludnionej katedry, w tych ba-
zylikach - tłok, gorączka, jakieś wewnętrzne pobudzenie
ludzi, ich zupełne pochłonięcie, pogrążenie w obrządku
zakupów:
religia świata konsumpcji, jego siła napędowa i liturgia,
jego ciągle ponawiany akt strzelisty.
Dopiero tutaj można odpowiedzieć, co skłania ludzi do
wydajnej pracy, do wysiłku, do udziału w wyścigu, żeby
zrobić więcej, lepiej, sprawniej:
widok towaru.
Nie obietnica towaru, ale właśnie jego widok, jego ma-
terialna, namacalna obecność, jego kształt i kolor, jego
obfitość, erupcja, lawina;
to, że jest w zasięgu ręki, że jest go tyle, że cię opętał,
że już poddałeś się temu niezmiennemu rytmowi tygodnia
- pięć dni ciężkiej, pilnej pracy, aby szóstego dnia rano,
w sobotę, wziąć udział w misterium zakupów.
Zakupy jako forma życia towarzyskiego, jako rodzaj
rozrywki i odprężenia. Jako gra.
Ludzie umawiają się: pójdziemy razem na zakupy-
jest w tym coś z klimatu wschodniego rynku, coś z per-
skiego bazaru czy arabskiego suku, a więc z miejsc, które
są jednocześnie królestwem towaru i królestwem kultury:
zdobycie towaru nie jest tu celem samym w sobie i nie
odbywa się w walce, w atmosferze konfliktu i agresji, ale
przeciwnie - chodzi tu o kontakt, o zbliżenie, o wspól-
notę.
Obrządek sobotnich zakupów trwa kilka godzin.
Po południu Hohestrasse pustoszeje.
Znika procesja.
Ekspedienci zamykają domy towarowe, właściciele za-
mykają sklepy. Znikają kataryniarze, znikają graficy, któ-
rzy zarabiają rysując twarz Chrystusa na chodniku, znika
skrzypek grający zawsze Mendelssohna i zespół rockowy
grający na kawałkach szkła. Nie widać ludzi obładowa-
nych torbami, nie widać sprzedawców kasztanów, nie sły-
chać tramwajów.
Kolonia przestaje istnieć.
Wtedy właśnie, w to puste, martwe, nudne i beznadziej-
ne sobotnie popołudnie, kiedy wszystko jest zamknięte na
kłódkę, zaryglowane, zatrzaśnięte i z tego powodu nie ma
żywego ducha na ulicach, na placach, na przystankach,
nigdzie, wtedy najlepiej widać, skąd bierze się miasto:
bierze się z handlu;
miasto bierze się ze sklepów pełnych towaru, z chodze-
nia od wystawy do wystawy, z patrzenia, z oglądania, z
dotykania, z pytania o cenę;
bierze się ze wspólnego siedzenia przy barze, przy stoli-
ku w restauracji, na tarasie kawiarni;
z rozmowy, z wymiany, z dyskusji, ze sporu, z szukania
czegoś nowego, z szukania czegoś ważnego;

W niedzielę, piątego, jeszcze w Warszawie: wieczór go-


rący, ociężały, jak wieczory w Dire Dawa. Powietrze
rozgrzane, odurzające, w którym jest jakaś namiętność,
coś przypominającego oddech dziewczyny, kiedy mówi-
chodź! To godziny, w których natura jest przychylna,
ogarnia cię ciepłym ramieniem.
W poniedziałek, już w samolocie (BA lot numer sześć-
set i coś tam), dwaj trzydziestoletni brodacze patrzą na
siebie:
- Ty z Potulic?
- Tak, ja ciebie też pamiętam z Potulic!
- Na stałe?
- Tak, do Calgary.
Może przyjadą tu za dziesięć, dwadzieścia lat - w od-
wiedziny. Będą mieli kolorowe krawaty i marynarki w
dużą jaskrawą kratę. Żony - okulary w złoconych opra-
wach, różowe kapelusze. A te dzieci, które są z nimi, mo-
że nie będą już chciały przyjechać tu nigdy.
W Londynie, na Heathrow, czeka na mnie Clara Ha-
rington z Pan Books. Wsadza mnie do taksówki. Są to
najbardziej przestronne i wygodne taksówki na świecie:
od razu czujesz się lordem.
Droga z Heathrow do centrum Londynu. To samo
wrażenie co w Nowym Jorku czy Paryżu, kiedy przyjeż-
dża się tu ze Wschodu: jest się rzuconym na ruchomą taś-
mę - to fale samochodów płynących autostradą w obu
kierunkach.
Londyn - odmalowany, zadbany, czysty. Ciągle coś tu
zmywają, szorują, polerują. Różnica między Wschodem i
Zachodem polega nie tyle na ilości wyprodukowanej stali,
co na ilości wyprodukowanej białej farby.
To miasto jest jak muszla - nieustannie szumi. Szum
jest częścią otaczającej cię natury.
Z mojego wywiadu dla tygodnika "Observer": "U
mnie fabuła, forma, nastrój - kształtują się dopiero w
trakcie pisania. Kiedy siadam przed czystą kartką papie-
ru, nie wiem właściwie nic: jeszcze nie wiem. Wszystko
zaczyna się dziać dopiero potem. Trochę upraszczam, ale
mogę powiedzieć, że objętość tego, co napisałem, można
mierzyć ilością czasu spędzonego przy maszynie do pisa-
nia".
Żeby uzyskać dużą ekspresję, trzeba wybrać jakiś jeden
przedmiot i wokół niego zorganizować obraz. Potrzebna
jest stanowcza selekcja. Na przykład lampa Prousta, w
opowiadaniu jego służącej: "Nigdy nie widziałam pana
Prousta inaczej niż w świetle lampy, która stała koło jego
łóżka" (z książki Stanisława Balińskiego "Antrakty"). To
jest plastyczne, zostaje w pamięci.
Tłumy Japończyków. Biegają, fotografują, robią notat-
ki. We wszystko wpatrują się w skupieniu, przejęci. Z
najwyższą uwagą słuchają objaśnień przewodnika. Jest to
turystyka pilna, nawet ofiarna, nie znająca wytchnienia.
Wiersze Charlesa Peguy w tłumaczeniu Bogdana Ostro-
męckiego. Kilka fragmentów pięknych.
Niech wasze rachunki sumienia i wasze pokuty
nie będą jakimś napięciem i upartym oglądaniem się
wstecz,
lecz niech będą rozluźnieniem.
My wszyscy: tu coś zobaczymy, tam coś usłyszymy. I
już dalej i dalej. Następna ulica, następne miasto, tłumy
przepływające obok nas, jak rzeki, twarze pojawiające się
na moment i znikające, jak fale, coraz to inne i zarazem
takie same, nieprzerwane migotanie, ruch obrazów przed
naszymi oczami (kiedy jedziemy samochodem, oglądamy
telewizję, film, przerzucamy magazyny ilustrowane)-
jak zatrzymać ten nie kończący się show świata, jak przy-
siąść pod drzewem i oddać się rozmyślaniom?
(King Vidal w wywiadzie dla "Le Nouvel Observa-
teur": "Były czasy, kiedy podróż statkiem pozwalała po-
znać mnóstwo ciekawych ludzi. Miało się czas na rozmo-
wy, zawieranie znajomości, nawiązywanie przyjaźni. ~Dziś
nikogo się już nie poznaje. Wszyscy podróżują samolota-
mi. Poruszają się szybko, w lewo, w prawo, ale nie w
głąb".)
Nocami w moim pokoju (Basel Street Hotel, p. 276)
oglądam transmisje z olimpiady w Los Angeles. Dominu-
ją kolorowi, przede wszystkim - czarni (notabene: a bia-
ły to nie kolor? Biali są też kolorowi!). Za dziesięć lat
olimpiada będzie imprezą Trzeciego Świata.
Na podium zwycięzców sztafety 4 x 100: USA, Jamajka
i Kanada. Dwunastu sprinterów z trzech krajów - ale
wszyscy czarni - jakby to były Igrzyska Środkowej Af
ryki!
Jeszcze olimpiada: zbliżenia twarzy zawodników przed
startem. Koncentracja. Decyduje koncentracja. Umiejęt-
ność skupienia. Stopień skupienia całej uwagi i całej ener-
gŹŹ w jednym punkcie, na jednym celu.
Dopiero tu, na Zachodzie, widać, jak Trzeci Świat
wtargnął i osiedlił się na dobre w Europie i Ameryce, tj.
w Zachodniej Europie i w USA. Jakaż to ogromna rewo-
lucja dokonała się w drugiej połowie XX wieku! Jadę me-
trem w Nowym Jorku, a zdaje mi się, że jestem w Nairo-
bi - sami czarni. W Paryżu mieszkam w hotelu "Rex".
Jestem tu jedynym Europejczykiem - reszta to Algier-
czycy, Tunezyjczycy. W Bonn na placu bawią się dzieci
- tureckie? Irańskie? Sudańskie? Ani jedno nie jest Nie-
mcem.
Kraje Europy Wschodniej pozostały ostatnią enklawą
"czystej" białej rasy.
Jose Vasconcelos - "La raza cosmica". Ten pisarz i fi-
lozof meksykański utrzymywał (jeszcze w latach dwudzie-
stych), że powstanie kiedyś jedna rasa ludzka - owa rasa
kosmiczna, która będzie syntezą najlepszych fizycznych i
umysłowych cech wszystkich ras zamieszkujących ziemię,
najpiękniejsza, najmądrzejsza, braterska.
Być może to, co czeka ludzkość, to "utrzecioświatowie-
nie świata". Gdyby to właśnie miało nastąpić, wyprawa
do krajów Trzeciego Świata nie byłaby dziś wyprawą w
przeszłość, w poszukiwaniu pierwszych ogniw historŹŹ
(Morgan, Frazer, Malinowski, Mead, L‚vi-Strauss), ale
odwrotnie - wyprawą w przyszłość! Już w następnym
stuleciu 90 procent ludzkości żyć będzie w krajach zali-
czanych dziś do Trzeciego Świata.
Niedziela, południe. Park Kensington. Słońce, staw,
kaczki. Cały czas słychać startujące odrzutowce.
Drzewa dają spokój, ratują, to ostatni przyjaciele,
ostatni obrońcy.
Staruszkowie idą wolno i tak ostrożnie, jakby obawiali
się, że za chwilę wejdą na minę.
Mnóstwo tu piesków. Te pieski jakieś zdziecinniałe.
A oto Highgate. Tu kiedyś mieszkał Samuel Coleridge,
poeta, który napisał: "Myśl i rzeczywistość są jak gdyby
dwoma odpowiadającymi sobie brzmieniami, o których ża-
den człowiek nie może powiedzieć z pewnością, które z
nich jest głosem, a które echem". (tłum. Zygmunt Kubiak)
Kolacja u K.P. Przy stole kilka osób z różnych stron
świata. Żadnego wspólnego tematu - każdy mówi o so-
bie, o sprawach swojego kraju. Nikt nie jest zdolny wy-
kroczyć poza ten krąg. Granice mentalne zdają się być
trudniej przekraczalne niż te chronione przez zasieki i
wieże wartownicze. (Przypomniało mi się, że na początku
roku "Le Monde" przedrukował listę 10 najlepszych ksią-
żek, jakie zdaniem czytelników londyńskiego "The Sun-
day Times" ukazały się w ubiegłym roku w AnglŹŹ. Ko-
mentarz gazety: "Żadna z tych książek nie została prze-
tłumaczona we Francji. Nawet nie wiedzieliśmy o ich ist-
nieniu!" A przecież z Paryża do Londynu można latać
kilka razy dziennie, bez żadnych problemów paszporto-
wych!)
W czasie tej kolacji M. mówi do mnie:
- Dzisiaj trudno jest gdzieś pojechać i coś zwiedzić.
Wszędzie jakieś wojny!
Podsłuchane (mężczyzna do mężczyzny):
- Wolę tamtą. Tamtej jest jakoś więcej!
Richard Kisch, kuzyn wielkiego Kischa. Niski, tęgi,
włosy siwe, długie, rozrzucone, rozwichrzone. Okulary,
bielmo na lewym oku. 72 lata. Ruchliwy, chaotyczny,
wszystko w nim zdaje się być osobno. Kręci się niespo-
kojnie, macha rękami albo podciąga spodnie. Ciągle z
niego coś wylatuje - papierosy, tytoń, ołówki, zapałki.
Jakby był trzęsącym się na kocich łbach wozem aseniza-
cyjnym. Idąc, wszędzie zostawia za sobą ślady - jakieś
papierki, bilety, popiół z fajki, a gdyby miał pieniądze-
gubiłby również i pieniądze. (Clare: Na przyjęciu oblał
mnie całą winem, nawet nie zwrócił uwagi!)
Poznaliśmy się w Dar es-Salaam w roku 1962. Potem
nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Ale teraz, w Londy-
nie, Richard rozmawia ze mną tak, jakbyśmy ostatni raz
spotkali się wczoraj. Myślę, że w swoim kosmicznym roz-
targnieniu nawet nie zauważył, że od naszego rozstania
minęło tyle lat.
Próbował być doradcą różnych polityków: Kambony z
TanzanŹŹ, Sihanouka z Kambodży, Pio Pinto z KenŹŹ.
Niestety, ci, którym doradzałem - przegrali (mówi to z
odrobiną smutku).
Wszystko, czego się dorobił: stary motorower Honda,
który stoi przed domem. Ale boi się ze mną jechać - je-
stem ślepy (mówi) i mógłbym cię zabić.
Wyjmuje, otrzepuje maszynopisy książek, których nikt
mu nie chciał wydać. Ze stosu zakurzonych papierów
wygrzebuje listy od Carl..., która była z nami w Dar
es-Salaam (pulchna, ochocza Amerykanka z Peace
Corps), a teraz pisze gdzieś ze Stanów, otoczona tłumem
dzieci, u boku trzeciego męża.
Cristine obiecała, że do soboty przyśle mi program na
następny tydzień, a także wiadomość, w którym hotelu
będę mieszkać. Jest piątek w południe, wkrótce kończą tu
pracę, a Cristine milczy. A jednak jestem spokojny. Na-
wet nie usiłuję jej szukać, pytać, ponaglać. Lata doświad-
czeń nauczyły mnie wierzyć w ich rzetelność, w ich słowo.
Rzetelność - jakież to daje poczucie bezpieczeństwa, jaki
spokój!
Nicolas Spice z "London Review of Books" mówi mi:
w roku 1983 wydano w AnglŹŹ 51 tysięcy nowych tytułów.
W tej powodzi książek zatracono już wszelkie kryteria,
normy, skale ocen. Bardzo dobra powieść Michela Tour-
niera zniknęła w tym potopie, nikt jej nie zauważył, nie
przeczytał, nie wydobył na światło. Literatura zanika-
mówi i dodaje - instead of literature we have textuality.
Przybosia "Zapiski bez daty", Kuncewiczowej "Fanto-
my", Brezy "Spiżowa Brama", Stępowskiego "Eseje dla
Kassandry", Irzykowskiego "Notatki z życia". Jaki to
gatunek? Reportaże? Eseje? I jedno, i drugie, ale zarazem
i coś więcej. To nowa literatura. Polega ona na budowa-
niu refleksji, nastrojów, scen, zamiast tworzenia postaci i
intrygi. Budowanie wielkich (ważnych, nowych) postaci
jest dziś coraz trudniejsze. Ale czy ta nowa literatura jest
czymś zamiast, czy też tylko czymś obok - to okaże
przyszłość.
Z daleka wyglądało to na księgarnię. Podszedłem bli-
żej. Tak, była to księgarnia nowego typu. Na półkach,
zamiast książek, stały rzędami videokasety (zresztą wyglą-
dem przypominające książki w sztywnych oprawach). Co-
raz częściej zamykają tu księgarnie z książkami, a otwie-
rają t‚ właśnie księgarnie videokasetowe.
- Pan chciałby "Wojnę i pokój"? Ale w jakim wa-
riancie? Filmowym? Telewizyjnym? Teatralnym? W czyjej
adaptacji? Mamy siedem różnych przeróbek.
Speszony, dziękuję i wychodzę.
Na Oxford Street, Clare mówi: "Kiedyś było tu wiele
eleganckich sklepów, w których można było dostać towar
najwyższej jakości. A teraz?"
Zatłoczona, hałaśliwa ulica coraz bardziej przypomina
bazar w Madrasie, suk w Damaszku, rynek w Bogocie.
Inwazja taniochy, jej rozpychanie się łokciami, jej żywot-
ność, jej tupet i władztwo.
Przemiana Oxford Street: w tym jest zawarta wielka
metafora.
Oxford:
z profesorem Kirkwoodem doszliśmy do Radcliffe
Square, gdzie zatrzymałem się, żeby w nabożnym nastro-
ju podziwiać piękno tego placu i całej otaczającej go ar-
chitektury, kiedy nagle, na trawniku przed Radcliffe Ca-
mera, zobaczyłem leżącą i odpoczywającą dziewczynę, a
ściślej - zobaczyłem jej jasne, pełne, jędrne udo. Nie wi-
działem jej twarzy, nie wiem, kto to był, zresztą nie miało
to znaczenia, w tym momencie istotne było to, że w
ułamku sekundy to nie znane mi bliżej, uniesione i lekko
kołyszące się udo przesłoniło mi wszystko - genialna
fasada All Souls, cudowny St. Mary's Church, wspaniałe
budowle Brasenose i Bodleian, przed którymi idąc tu, za-
mierzałem paść na kolana, rozpłynęły się i zniknęły bez
śladu, teraz nie było już nic, tylko fragment zielonego
trawnika i na jego tle to magnetyczne, doskonale wyrzeź-
bione udo nieświadomej niczego dziewczyny.
Biedni wy, pracowici mistrzowie średniowiecza (pomyś-
lałem), skoro tyle waszego trudu, poświęcenia i geniuszu
znika nagle, ginie, jakby zapadło się w ziemię, przekreślo-
ne, zresztą bez żadnej złej woli, przez anonimową turyst-
kę, która odpoczywając na trawniku uniosła nogę.
Jak przez ścianę dobiegały mnie objaśnienia profesora
Kirkwooda. Nic nie rozumiałem z tego, co mówił, byłem
gdzie indziej. Dopiero znacznie później uświadomiłem so-
bie, że od pewnego czasu profesor patrzy na mnie z nie-
pokojem, nie rozumiejąc, co się stało.
Lot z Londynu do Warszawy. Gdzieś nad Danią, a
może już nad Bałtykiem zaczynają się chmury. Lądowa-
nie w chmurach.
Pierwszy telefon. Pierwsza wiadomość - umarł Bog-
dan Gotowski. Pogrzeb w poniedziałek.
W ciągu miesiąca umarło czterech moich kolegów:
Olek Wallis, Karol Małcużyński, Zbyszek Kubikowski,
Bogdan Gotowski. Ktoś mówi - umierają najlepsi, naj-
bardziej rzetelni i wrażliwi, ci, którzy wszystko najsilniej
przeżywali. Uczucie zakłopotania, które ogarnęło mnie,
kiedy to usłyszałem. Absurdalność naszej sytuacji, w któ-
rej człowiek musi usprawiedliwiać się, że jeszcze żyje.
Są dni (czasem całe ciągi takich dni) myślowo i uczu-
ciowo puste. Dni - jamy, dni - jak ulatniająca się para.
Nasz czas subiektywny można by podzielić na dni przeży-
wane i dni przebywane. Zdolność człowieka do przeżywa-
nia - jakże jest ograniczona. Chętnie ucieka on od prze-
żywania do przebywania.
Jeszcze Coleridge:
"Nikt nie może przeskoczyć swego cienia".
Jakob Boehme: królestwo Boże jest wewnątrz człowie-
ka.
Umysł człowieka kultury masowej to jest inny umysł.
Różnica między takim umysłem a umysłem intelektualisty
nie jest różnicą stopnia, ale różnicą gatunku. Są to mózgi
zadrukowane różnymi kodami. Nie można wprowadzać
tu rozróżnienia wyższy - niższy, chodzi bowiem o in-
ność, o odmienność struktur mentalnych. Cechy umysłu
człowieka kultury masowej: a) brak ciekawości świata,
nie chce wiedzieć, b) obojętność, pasywność, myślowa
drzemka, c) jeżeli jakieś myślenie, to powolne, bez tem-
pa, bez polotu, d) ślepa wiara w stereotypy, mity, bre-
dnie; niechęć, aby je rewidować, odrzucać, e) nieufność.
H. mówi mi, że widział film Perskiego o Powązkach.
Jest to film o tym, jak nasze życie kulturalne i towarzy-
skie przeniosło się na cmentarze i tam się toczy. Ludzie
witają się, padają sobie w objęcia, spacerują, dyskutują.
Waldorff w roli mistrza ceremonŹŹ.
Terroryzm to dla tych, którzy go uprawiają, rodzaj nar-
komanŹŹ, z tym że w narkomanŹŹ siła niszczycielska jest
zwrócona do wewnątrz człowieka, a w terroryzmie - na
zewnątrz, przeciw bliźniemu, któremu nałożyło się przed-
tem maskę wroga.
Zło, które czynią inni, sprawia, że nie wolno mi czuć
się zadowolonym. Ja też odpowiadam.
Denis de Rougemont:
"Nie chodzi o to, żeby przewidywać przyszłość, ale że-
by ją tworzyć".
Poeta jugosłowiański - Milivoj Slavićek - mówi mi:
"Pisarz wie, czy to, co napisał, jest dobre. Jeżeli mówi,
że nie wie, to znaczy, że udaje". Slavićek ma rację.
Brain S. Johnson (1933-73), pisarz angielski: "Jedyną
rzeczą, jaką pisarz może dziś uważać za swoją własność,
jest wnętrze jego czaszki i to właśnie powinien badać i
opisywać".
15.3.
(Praga, lotnisko. Tak samo pochmurno i deszcz jak
wtedy, dwa lata temu.
Krzyk niemowlęcia w hali lotniska. Ależ siła, ale inten-
sywność! Jakież burze, jakie napięcia, jakie lęki i cierpie-
nia musimy przeżywać w tym wieku, skoro wydobywamy
z siebie tak rozdzierające wołanie! Jakby nas wbijali na
pal, wrzucili do beczki wrzącego oleju. I wszystko potem
zapominamy. Jakby to nie był nasz ból, nasz krzyk!
Nowy Jork 22.3.
Pierwszy tydzień w Ameryce. Żadnego w pamięci obra-
zu, żadnych słów. Świat Nowego Jorku przepływa przeze
mnie, ale nie osadza się i nie pobudza myśli.
Stacja metra przy 7 Avenue. Opisać moment, kiedy
przez stację przelatuje pociąg. Jak jego łoskot przenika
nas, stojących na peronie, przenika i łączy, jak wszyscy
zaczynamy wibrować. W tym samym rytmie. Jak przeszy-
ci tą samą stalową strzałą pociągu tworzymy jedno ciało,
spójnię, tożsamość, jeden rozdygotany, skurczony orga-
nizm. Jest to chwila oszołomienia, uniesienia, którą prze-
żywamy wspólnie, identycznie.
Ale pociąg przejeżdża, ostatni wagon znika w czerni
tunelu. I wówczas, niemal w jednej sekundzie (a może
właśnie: w jednej sekundzie) nasza wspólnota rozpa-
da się, dzieli i wyrusza w różne strony: kto w górę Man-
hattanu, kto w dół, kto na Bronx, kto na Queens i Ja-
majkę.
w Vancouver
B. opowiada o naszej emigracji, o tym, jak tu Polacy
"znikają" i "pojawiają się". Przed wyborem papieża i
powstaniem "Solidarności zdawało się że w mieście jest
niewielu Polaków. Po wyborze papieża nagle pojawiło się
ich mnóstwo (tj. wielu ludzi ujawniło się, zaczęli przyzna-
wać się, że są Polakami). Po utworzeniu "Solidarności"
zrobiło się ich jeszcze więcej. Teraz, mówi B., znowu ich
mało (choć w rzeczywistości nowa emigracja podwoiła
liczbę Polaków w tym mieście).
Brzeg Pacyfiku, wysoki cypel, na którym stoją zabudo-
wania tutejszego uniwersytetu. Na brzegu - kamienie.
Lubię zbierać kamienie, z całego świata zwoziłbym książ-
ki i kamienie. Kamienie świecą, kiedy są mokre, kiedy
wyschną - ich światło gaśnie. W deszczu to kamienisko
musi wyglądać jak łąka; jak kwietnik. Ale wystarczy tro-
chę słońca, a wszystkie barwy zszarzeją.
W oddali zalesione wzgórze, zalesiony wąwóz - jak w
Kazimierzu. Podszedł do mnie Japończyk - a byłem na
tym brzegu sam - i zapytał:
- Czego szukasz?
- Kamieni - odpowiedziałem.
Odszedł bez słowa.)
Trafna obserwacja Krystyny Jagiełło:
, Kłamali wszyscy. Ale kłamstwo wszystkich staje się
rzeczywistością - dymną zasłoną dla sumień. Wspólnota
kłamstwa jest dobrotliwa - z każdego zdejmuje cząstkę"
winy.
Klasy, warstwy a antropologia. Klasa a twarz: kształt
twarzy, jej wyraz. Rodzaj spojrzenia. Wpływ środowiska,
warunków kulturowych na rodzaj twarzy, na jej układ,
rysy, wyrazistość. Na Zachodzie twarze są znacznie mniej
zróżnicowane niż na Wschodzie: tu arystokrata i chłop są
to dwie różne rasy.
Cisza między słowami bywa tak ważna jak słowa. Na-
daje im siłę i sens. Ale także słowa oddziałują na ciszę-
nadają jej barwę i głębię.
Kłamstwo: jeżeli można oszukać zło za pomocą kłam-
stwa - czy wówczas wolno kłamać?
Kiedyś Grace Budd powiedziała mi:
- Nie ma nic piękniejszego niż przestrzeń.
A było to w jednej z małych, brudnych, ciemnych stacji
metra w Nowym Jorku.
Chodziło jej o przestrzeń nie tę, która nas otaczała, ale
tę, która dawała się pomyśleć, dawała się stworzyć mocą
wyobraźni.
Ze Stefanem Bratkowskim u Ernesta Brylla. Bryll opo-
wiada o tłumie ludzi, którzy przyszli do kościoła na jego
wieczór poetycki. Zastanawia się, czy aby nie przyszli dla
komfortu psychicznego: że w czymś trochę opozycyjnym
(a przecież w gruncie rzeczy niekaralnym) wzięli udział?
- Janku - pytam - nie było mnie w kraju kilka
miesięcy, powiedz, co słychać?
- A wiesz - odpowiada - wszystko to samo, tylko
wszystkiego jakby więcej.
Cenzor przejrzał tygodnik literacki i odkładając go po-
wiedział z ulgą: "Na szczęście nie ma tam nic do czyta-
nia!"
Z wiekiem człowiek staje się sam dla siebie coraz bar-
dziej postacią wymyśloną, bohaterem literackim.
Człowiek i człowieczek. Rola człowieczka w systemach
totalitarnych (Hanna Arendt o banalności zła).
Na kolacji ze Slavićkiem.
Mówi: - Zachowujemy się jak nomadzi. Myślimy, że
zniszczymy ten kawałek ziemi i pójdziemy dalej, na lep-
szy. Ale gdzie? Dokąd? Przecież wszystko zajęte!
Zmiana przedmiotu współczesnej refleksji humanistycz-
nej: w miejsce człowieka wyzyskiwanego pojawił się czło-
wiek manipulowany.
Nie dać się złapać w pułapkę własnej przeszłości!
Zachód: władzę ma ten, kto ustanawia prawa. Wschód:
władzę ma ten, kto je łamie.
Życzę ci, żebyś zawsze się dziwił. W dniu, w którym
przestaniesz się dziwić - przestaniesz myśleć, a przede
wszystkim - czuć.
M. powiedziała mi:
- Mam mało wolności, ale trochę mam. Na przykład
tyle, żeby nie patrzeć na tego skurwysyna.
Lepiej pamięta się postać niż wypowiedziane przez nią
słowa. Pamiętamy sylwetki tych; których spotkaliśmy, ale
czy pamiętamy dokładnie, co mówili? Obraz ma wielką
siłę. Stąd przyszłość cywilizacji audiowizualnej, komuni-
kowania się obrazami, przekazu obrazem.
Z Jana Strzeleckiego "Prób świadectwa":
"...że istnieje codzienność, z której wykraczać można
jedynie w stałym wysiłku".
"...ich sakralizacja państwa".
"...ciosy rozcinające więź z ludźmi i zmierzające do za-
mknięcia człowieka w kręgu biologŹŹ, bezsilnej i pełnej lę-
ku".
"...sytuacje graniczne są to sytuacje, w których nie ma
środka, w których człowiek staje wobec nieuchronności
wyboru, wobec próby siebie; następny krok jest krokiem
bezpowrotnym, nadającym nam niezatarte piętno".
Nagle - fascynacja średniowieczem. Moje miasta śred-
niowieczne zaczynają żyć, wypełniają się gwarem, barwą,
zapachem. (Marguerite Yourcenar: "Miasta rzeźbione jak
szkatuły"). Pociąga mnie ich mały format, ich ludzki wy-
miar - wąska uliczka, mała kamienica, mieszkania-labi-
rynty pełne rupieci i zakamarków. Panuje tu harmonijna i
proporcjonalna jedność, przychylny związek między czło-
wiekiem a otoczeniem. Ludzie mogą się spotykać, prze-
chadzać się, dyskutować, czuć, że tworzą pewną rozpo-
znawalną wspólnotę. W moim średniowieczu ważne są
szczegóły, drobiazgi, które trzeba ozdabiać i pielęgnować.
Każda rzecz musi mieć swój własny, odrębny byt, swój
kształt i wyraz.
Nieustający wysiłek ludzi, ich dążenie, aby w miejsce
istniejącego świata, otaczającej ich rzeczywistości, posta-
wić własne życzenia, zastąpić byt obiektywny subiektyw-
nym wyobrażeniem bytu, choćby to wyobrażenie było
najbardziej absurdalne. Umysł ludzki nie przechowuje
obrazów świata obiektywnego, ale dzieła własne, obrazy
przez siebie wytwarzane, często zresztą bardzo kiczowate.
Ta konstrukcja, dzięki której utrzymujemy się w nor-
mie etycznej, jest bardzo słaba. Łatwo ją zniszczyć prze-
mieniając samego człowieka w narzędzie zniszczenia albo
samozniszczenia.
Wpadły mi w ręce. "Collected Poems" W. B. Yeatsa.
Na końcu książki jest "Index to First Lines". To bardzo
ważny klucz do zrozumienia procesu twórczego poezji.
Trzeba mieć pierwszą linijkę i (prawie!) ma się wiersz. Ta
pierwsza linijka jest snopem światła, które rozbłyskuje
nagle i wydobywa z ciemności cały obraz. Powstanie w
naszej myśli pierwszej linijki jest zawsze przypadkowe,
spontaniczne, zaskakujące nas samych.
K.:
- Dobro nie zna gradacji, natomiast istnieje gradacja
zła. Każde zło ma swojego obrońcę - jest nim perspek-
tywa jeszcze większego zła. Może dlatego zło jest tak roz-
powszechnione, tak pewne siebie - bo czuje się bezpiecz-
ne, bo w każdej chwili może nam pogrozić: chcecie je-
szcze większego zła?
Problem w tym, że tak długo, jak dopuszczamy alter-
natywę większego i mniejszego zła, tak długo nie może-
my go w ogóle zniszczyć. Tylko wykroczenie poza tę alter-
natywę stwarza szanse pokonania zła.
W "Radarze" (49/84) jeden z lepszych wierszy (Ry-
szard Sobieszczański - "Przyjacielowi przerażonemu sta-
bilizacją") o polskich nastrojach AD 1984:
A na szafę nie trzeba
z siekierą
po co z siekierą na szafę
szafa to jest szafa
nie trzeba na nią z siekierą
tam niech zawiesi ktoś sukienkę
i położy twoje ubranie
a stół niech będzie stołem
on jest na chleb
i książkę
i na wasze ręce.
Ktoś, pop jakiś:
- Bożeż, kak twaja mudrost' ostajotsa dla nas niepo-
niatnoj!
Prusy - podział, rozdarcie na etykę powinności i etykę
przekonań.
Rozróżniam dwa rodzaje wywiadu prasowego:
1) wywiad - portret, tj. wywiad, `którego celem jest za-
rysowanie postaci rozmówcy, jego biografii, sposobu by-
cia, poglądów itd.
2) wywiad - problem, taki, w którym zasięgamy opi-
nii jakiegoś autorytetu na dany temat.
Są dwa sposoby przeprowadzania wywiadu:
1) atakujący, agresywny, w którym reporter stara się
narzucić ci kierunek myślenia, zmylić cię, uplątać w
sprzecznościach, doprowadzić do furii;
2) współdziałający, otwarty, w którym reporter chce
zbliżyć się do prawdy o tobie i cierpliwie czeka na twoją
chwilę szczerości.Perspektywa antropologiczna:
- żyjemy w okresie nowego dzieciństwa: przez setki
tysięcy lat człowiek przystosowywał się do otoczenia na-
turalnego, teraz - musi od początku uczyć się przystoso-
wania do środowiska stworzonego przez samego siebie;
- na organizm człowieka ogromny wpływ mają nasze
stany emocjonalne. Ale kiedyś emocje były związane z
wysiłkiem fizycznym (pogoń za pożywieniem, ucieczka
przed napastnikiem), ten wysiłek sprzyjał ich rozładowa-
niu. Dziś zostały tylko emocje (lęk, agresja), pozbawione
mechanizmu rozładowującego:
- pytanie o ogniwo pośrednie: bo najpierw jest
człowiek prymitywny ze swoim prostym kijem kopacza,
kamiennym toporkiem, igłą z rybiej ości, a potem od
razu - arcydzieła: Sumerowie, Cyklady, Lescaux, Mo-
hendżo-Daro. A co - pomiędzy? Gdzie to? Gdzie te-
go szukać?
W sztuce i tylko w niej najgroźniejsza jest średniość. W
życiu codziennym, sprawna, wydajna średniość - jest
siłą nowoczesnej cywilizacji.
Przejmująca książka (Paul Peikert: "Kronika dni oblę-
żenia"). Są to zapiski niemieckiego proboszcza parafii św.
Maurycego we Wrocławiu, kiedy miasto to było oblężone
zimą i wiosną roku 1945.
"Kronika" to przede wszystkim studium człowieka,
który z żelazną konsekwencją postępuje według zasady-
robić swoje niezależnie od wszelkich przeciwności. W każ-
dej sytuacji wypełniać swój obowiązek, nie załamywać się,
nie ustępować. Całe miasto, cały świat wali się w gruzy, a
ksiądz codziennie o tej samej godzinie odprawia swoje
msze przy ołtarzu, na który sypią się cegły i szkło z witra-
ży, spowiada, grzebie zmarłych na cmentarzu, na którym
właśnie pękają bomby, jest punktualny, sumienny, nie-
zachwiany, mocny.
Peikert pokazuje w swoich zapiskach, jak system totali-
tarny im głębiej pogrąża się w kryzysie, tym bezwzględ-
niej obraca się przeciw własnemu społeczeństwu, tym bru-
talniej zaostrza i rozszerza terror, tym silniej odzywa się
w nim instynkt niszczycielski. Słowem, totalitaryzm im
bardziej czuje się zagrożony, tym bardziej staje się niebez-
pieczny, nawet dla swoich wyznawców, swoich najbliż-
szych (proboszcz opisuje egzekucje notabli hitlerowskich
oskarżonych o upadek ducha, cytuje zarządzenia ostat-
niego komendanta Festung Breslau - Karla Hankego-
z 3 marca 1945 ustalające karę śmierci dla "panikarzy i
siewców pogłosek").
Sam Hanke, na kilka godzin przed kapitulacją, ucieka
z miasta samolotem. Małość, tchórzostwo, nędza tych lu-
dzi, którzy najpierw wszystkich i wszystko niszczą, a po-
tem uciekają

Wiele rzeczy zaczynamy rozumieć późno, jeszcze więcej


- bardzo późno, najwięcej - zbyt późno.
Stopniowo, w miarę upływu czasu, odkrywamy w sa-
mym sobie coraz trudniejszego przeciwnika.
Dobrze to czy źle, że masy są bierne, że ludzkość w
swojej pięciomiliardowej masie jest bierna? Ale gdyby na-
gle wyzwolić wszystkie drzemiące w niej energie, emocje,
żądze, ambicje - czym by się ten wybuch skończył? Za-
gładą czy spełnieniem utopŹŹ? Religie, jakby w obawie o
fatalne skutki rozbudzenia tych energŹŹ, starają się raczej
podtrzymać bierność ludu. Buddyzm zaleca, aby pogrą-
żyć się w medytacjach. Islam propaguje cierpliwość obie-
cując szczęście w innym świecie itd.
W telewizji reportaż z IrlandŹŹ. Rozmowa z ofiarami
terroru. W czasie rozmowy ich twarze są niewidoczne,
głowy pochylone albo odwrócone tyłem do kamery. Twa-
rze terrorystów, z którymi rozmawia później reporter, są
też niewidoczne, bo szczelnie zakapturzone w kominiar-
kach albo elastycznych pończochach. Przemoc nie ma
twarzy, ale jej ofiary, żeby przetrwać, też muszą ukrywać
twarz.
Londyn, 22 kwietnia. O 17-tej spotkanie z Adamem
Czerniawskim w Oxford and Cambridge Club przy Pall
Mall. Idąc na to spotkanie przypadkowo zajrzałem w
małą uliczkę, przy której stał prosty, stary dom, raczej
ubogi w tej luksusowej dzielnicy, a na jego ścianie zoba-
czyłem tablicę:
From This
house in 1848
Frederic Chopin
1810-1849
went to Guilthall to
give his last public
performance
W tej samej dzielnicy Londynu stoi pomnik kapitana
Roberta Falcona Scotta. Scott i jego czterej towarzysze
zginęli w marcu 1912 roku wracając z Bieguna Południo-
wego. Ostatnie słowa znalezionego później dziennika
Scotta są najbardziej dramatyczną definicją reportażu:
"Those rough notes and our dead bodies must tell the ta-
le" (i tylko te surowe zapiski i nasze martwe ciała opo-
wiedzą historię).
Ostatni wywiad z Jeanem Genetem:
- Dla mnie ojczyzna to trzy, cztery osoby.
Winnie Mandela z Południowej Afryki, Corazon Aqui-
no z Filipin, Benazir Bhutto z Pakistanu i tyle innych-
nowa generacja kobiet - przywódców, porywających
masy, spędzających władcom sen z powiek. Kobiety te
mają jedno wspólne: przyczyną, która sprawia, że posta-
nawiają działać, jest mężczyzna (ojciec, mąż), jego krzyw-
da, więzienie, śmierć. Na jego przykładzie przeżywają nie-
sprawiedliwość i przemoc świata. Chcą swoim działaniem
wypełniać wolę swojego mężczyzny, przedłużać jego ist-
nienie. Chcą go pomścić. Są dzielne tą niezłomną kobiecą
dzielnością, która budzi respekt i sympatię.
Późno zrozumiałem, że pracuje się tylko przy warszta-
cie. To znaczy, że musi istnieć fizyczny kontakt między
mną a narzędziem, instrumentem pracy, warsztatem. Mu-
si być stół, papier, maszyna do pisania, ołówek, wokół
sterty książek, luźne kartki rozrzucone na podłodze.
Kwiecień '86, co za miesiąc!:
- 14-go umiera Simone de Beauvoir (78),
- następnego dnia w jednym z hoteli paryskich umie-
ra na raka Jean Genet (75),
- tego samego dnia Amerykanie bombardują Tripolis
i Benghazi,
- w tydzień później umiera w Chicago Mircea Eliade
; (79),
- jednocześnie w Paryżu umiera księżna Windsoru,
owa Bessie Simpson, dla której Edward VIII zrzekł się w
1938 korony brytyjskiej,
- 26-go Czarnobyl,
- Samuel Beckett skończył 80 lat: "Od szeregu lat
milczy - pisze o nim Vicky Elliott w "International He-
rald Tribune" z 25.4. - i mówią, że to go boli".
4.5
Wczoraj po południu rowerem do Woodstock. Kraj-
obraz spokojny, odpoczywający, linie horyzontu łagodnie
ugięte, nachodzące na siebie. Zielone pola pod lasem,
pod bezchmurnym niebem. Daleko - las, cały czas las
przesłonięty lekką, szarobłękitną mgłą. Ta mgła jest waż-
na - wtapia las w nieostry, nie dorysowany obraz, który
przemawia właśnie tym, że nic nie jest w nim dopowie-
dziane do końca, nic nie jest dosłowne. Anglicy nie lubią,
jeżeli ktoś twierdzi, że impresjonizm powstał we Francji.
Dla nich ojcem impresjonizmu jest William Turner, który
malował takie właśnie przymglone drgające pejzaże roz-
jaśnione światłem wewnętrznym.
Przed Woodstock, na lewo pałac Blenheim, siedziba
Księcia Malborough, w której urodził się Churchill. Dłu-
ga, długa droga od bramy do pałacu. Długość tej drogi
- niezwykle istotna! Odległość, która ma znaczenie i
symboliczne, i psychologiczne. Symboliczne - podkreśla
dystans, jaki dzieli nas, prostaczków, nas, poddanych, od
majestatu rezydującego hen, hen daleko. Psychologiczne,
bo przebywając tę długą drogę stopniowo wprawiamy się
w nastrój, w pokorę, w podległość, ogarnia nas wzrusze-
nie, zbliżamy się do innego, wyższego świata, który na
chwilę przyjmie nas do siebie.
6.5. Londyn
W redakcji "The Guardian" u Billa Weba. Wszystkie
redakcje na całym świecie wyglądają jednakowo. Gorącz-
kowa bieganina na korytarzach, bałagan na biurkach,
pełno kartek na krzesłach, w koszach, na podłodze. Stuk
maszyn do pisania, hałas telefonów, ostry zapach farby
drukarskiej. W każdym pokoju - półki, na półkach w
nieładzie książki, stare, zakurzone, do których nikt nigdy
nie zagląda, ale i nikt ich nie układa ani wyrzuca. Lubię
ten świat zaaferowany, napięty, rozgadany, trochę ob-
skurny i pomylony, od razu czuję się na swoim terenie, u
siebie w domu.
Wieczorem kolacja u Billa. Jest Neal Ascherson. Bill
mówi, że na całym świecie klasa średnia rozrasta się, robi
się coraz liczniejsza i spycha na dół stan robotniczy i
chłopstwo.
Dr John Simmons, All Soul's College. U niego w gabi-
necie, na kawie. Rozmowa o Trzecim Świecie. Jego uwa-
gi:
- H. T. Buckle twierdził, że los społeczeństw jest zde-
terminowany przez glebę i klimat;
- Simmons uważa, że każdy kraj ma swój odrębny,
optymalny poziom cywilizacyjny (w danym okresie) i pró-
ba gwałtownego przekroczenia tego poziomu kończy się
katastrofą;
- mówiąc o kryzysie w AnglŹŹ twierdzi, że imperializm
korumpuje także imperialistę (społeczeństwo w metropolŹŹ
żyje na wysokim poziomie, z którego później, po utracie
imperium, nie umie zrezygnować);
- wzrasta ilość i siła czynników emocjonalnych w po-
lityce - religia, nacjonalizm itd.
Album starych fotografŹŹ "The Russian Empire
1855 -1914" (Chloe Obolensky, London 1980). Typy
ciężkie, masywne, jakby wyrastające z ziemi. Na jednym
zdjęciu sprzedawczyni mleka w Moskwie chodzi od domu
do domu z krową. Wielki rynek dzwonów w Niżnym
Nowgorodzie. Pierwszy uniwersytet założono w Rosji do-
piero w 1755! Fotografie: setki ludzi w mundurach. Gra-
dacja - ci, co są ważni (poczynając od cara), noszą
mundury. Ubiór cywilny to raczej symbol niższego stanu,
wręcz - biedy. Widać wielu biedaków - żaden nie nosi
munduru. Dwa społeczeństwa - umundurowane i cywil-
ne. Rządzi - umundurowane. Na tych zdjęciach Rosja
to państwo umundurowane.
12.5.
Tulipany rosnące wprost przed moim oknem (mie-
szkam przy Bradmore Road w suterenie) zauważyłem do-
piero wówczas, kiedy jednemu z nich opadł płatek. To
znaczy zobaczyłem obraz poprzez nieregularność, która
się w nim nagle objawiła. Dopiero w tym momencie!
George Steiner. Ciemne, żywe oczy, w których jest
błysk chłopięcej radości z powodu ciągle odkrywanego
świata. Twarz ciepła, o ruchliwej mimice.
- miłość? męcząca strata czasu. Dużo wyżej stawiam
przyjaźń, wielką przyjaźń;
- muzyka: najbardziej tajemniczy rodzaj sztuki. Napi-
sano tysiące książek o literaturze, o malarstwie, a nie ma
właściwie doniosłego dzieła o muzyce. Sztuka najbardziej
metafizyczna, najbardziej zbliżająca do Boga. Kobiety nie
potrafią tworzyć muzyki, bo ich umysł jest realistyczny,
jest od razu dojrzały, tymczasem tworzenie muzyki wy-
maga czegoś z dziecka, z jego niedojrzałości, naiwności
(przykład: Mozart);
- Europa Środkowa? Przestarzałe pojęcie. Dla Euro-
py Zachodniej linia konfrontacji nie przebiega dziś
wzdłuż granicy Europy Wschodniej (na tym froncie panu-
je spokój i chęć współpracy), ale przez Morze Śródziemne
(inwazja terroryzmu, zagrożenie energetyczne, konflikty z
arabskimi gastarbeiterami, agresja fundamentalizmu itd.).
Europa powróciła do sytuacji z czasów Karola Młota:
nowe Poitiers, nowa konfrontacja Zachód-Arabowie.

Talent przetrwa, talent obroni się zawsze. Tego, kto


ma talent, można zabić, ale żywy - będzie tworzyć na
przekór wszystkiemu. Co to jest talent? Istnieje wiele deƒi-
nicji tego zjawiska. Moje określenie: to umiejętność scho-
dzenia w głąb zjawisk, zdolność przebijania się przez po-
wierzchnię, odkrywania wnętrza, ukrytych związków.
Wielkość w sztuce jest tam, gdzie zaczynamy zbliżać się,
dotykać tego, co niewidoczne, co przeczuwamy, że istnie-
je, ale co musimy dopiero odnaleźć, wydobyć na światło.
W tym przeczuciu niewidocznego, w jego poszukiwaniu i
nadawaniu mu kształtu - wyraża się talent.
Czy ktoś może stać się hombre culto w ciągu jednego
pokolenia? Wyjątkowo i tylko wówczas, jeśli to szczegól-
na indywidualność i nadzwyczajny zbieg okoliczności.
Najczęściej na poziom kultury jednostki składa się już
poziom kultury i wykształcenia jej dziadka, ojca, całej
rodziny, środowiska. Może dopiero w trzecim, czwartym
pokoleniu osiąga się status hombre culto.
Zło zła polega na tym, że zło absorbuje siły dobra: do-
bro musi koncentrować się na zwalczaniu zła, w tej walce
zużywa swoją energię i nie może pójść dalej, rozwinąć
skrzydeł do samodzielnego lotu, stać się twórcze, pomna-
żać najlepsze wartości. Stąd zapobieganie złu jest takie
ważne - pozwala oszczędzać energię dobra.
Czarnobyl. Śmierć traci kształt, znika jako postać, jako
obraz. Przestaje być kostuchą, zjawą o pustych oczodo-
łach, widmem poległego żołnierza w zabłoconym i po-
krwawionym mundurze. Jest bezbarwna, bezwonna,
bezgłośna. Nie widzimy jej, nie słyszymy, jak nadciąga.
Jest słonecznym dniem, przyjemnym, rześkim powie-
trzem, upragnioną ciszą. Giniemy, nie widząc ręki, która
się nad nami podniosła, ani sztyletu zatapianego w na-
szym sercu.
Tu: jest w nas poczucie pewnej pychy frontowej. My tu
walczymy i najlepiej wiemy, co i jak robić. Zdaje nam się,
że tylko bezpośredni udział w walce daje prawo do mó-
wienia i sądzenia. Jak gdyby ryzyko, wyczerpanie, odnie-
sione rany były jednoznaczne z mądrością, przenikliwoś-
cią, refleksją.
Wystarczy trochę tylko postraszyć, a będą bać się, bę-
dą przerażeni. W wypadku lęku reakcja na bodziec jest
niewspółmiernie wielka w stosunku do siły bodźca. Strach
ma wielkie oczy - to trafne.
Głęboka uwaga Zinowiewa, że siła komunizmu polega
na tym, iż samoczynnie odradza się już na poziomie naj-
niższej komórki. Nie przesadzajcie z tą odgórnością, mó-
wi Zinowiew, spójrzcie, jak komunizm tworzy się i rozwi-
ja oddolnie! Weźcie, zbierzcie trzech ludzi i uformujcie
ich w kolektyw. Bez niczyich poleceń będą działać zgod-
nie z wszelkimi regułami realnego socjalizmu. Zaraz za-
czną się kontrole, sprawozdawczość, korupcja, donosy,
zastraszenie i tysiąc temu podobnych plag.
Wyspiański w liście do Lucjana Rydla (14.1.1896) na-
rzeka na polską literaturę: "(...) z czego właściwie składa
się nasza literatura - okropność to, co jest, lepiej by jej
nie było (...) żadnej myśli prócz Sienkiewicza. Ja każdą
książką, którą czytam, jestem zawstydzony, wstydzę się
za nas (...) Gdzie tu mowa o jakimś odrodzeniu, życiu,
wszystko śpi (...) Inteligencje bardzo rzadkie, bardzo spo-
radyczne".
To samo, trzydzieści lat później, Stanisława Przyby-
szewska, która uważa, że w ogóle nie ma literatury pol-
skiej, są tylko pisarze piszący po polsku.
Wyobraźnia ludzka zmienia się. Nie możemy wierĄŹ‚ zrekonstruować tej wyobraźni,
która np. stworzyła
świat katedr czy - później - świat secesji. Ale tak, jak
nie możemy posiąść ponownie wyobraźni minionej i.
wygasłej, tak też nie możemy przedstawić sobie wyobra-
źni, jaka ożywiać będzie przyszłe pokolenia, a która mo-
że odmienić nasz świat dzisiejszy w sposób dla nas wła-
śnie niewyobrażalny.
Rozmowa z I. Mówi tak, jakby w tym kraju nic się w
ostatnich latach nie stało. Dla niej czas zatrzymał się
dawno, dawno temu. Była na przyjęciu z okazji zjazdu
nowych związków zawodowych i cieszy się, że wszyscy
funkcjonariusze partyjni chętnie udzielają jej wywiadów.
W ogóle spotykam coraz więcej ludzi, dla których czas
zatrzymał się dawno, dawno temu. Czasem czytam, jak
krytykują tych, którzy zmienili poglądy. Ale okazuje się,
że zmiana poglądów jest czymś niezwykle rzadkim i trud-
nym. Ci, co nie zmieniają poglądów, czynią z tego zasadę
moralną. Dogmatyzm jako dowód czystości etycznej!
Masa swoją masą dodaje sobie wagi również w sensie
przenośnym.
"Badać przedmioty w bezpośredniej naoczności". (Hus-
serl)
Miciński przeciw postawie, którą określa zwrotem: to
jest cieeekaaaweee! (tj. przeciw sprowadzaniu wszystkiego
do ciekawostki turystycznej, politycznej, obyczajowej
etc., odbieranej bez angażowania się emocjonalnego, bez
stosunku etycznego, bez serca).
To na marginesie moich podróży. Nie chodziło mi nig-
dy o zwykłe gromadzenie faktów, nazwisk, anegdot itd.,
lecz o poznawanie i przeżywanie innych losów i światów
o badanie zachowań i emocji ludzi usytuowanych w róż-
nych kontekstach kulturowych i historycznych.
Micińskiego irytuje to, o czym można by dziś powie-
dzieć, że jest sprowadzaniem wszystkiego do obrazu na
ekranie telewizyjnym. Zacieranie różnicy między rzeczywi-
stością a światem fikcji może prowadzić do zgubnych na-
stępstw. W dodatku - ponieważ oglądamy więcej wojen,
zabójstw, ofiar, krwi na ekranie telewizora niż w życiu
realnym - dramat telewizyjny zaczyna wydawać nam się
bardziej rzeczywisty niż ten, z którym możemy zetknąć
się na ulicy. Widzę, jak człowieka mordują w bramie?
Nieciekawe to. Wczoraj w serialu telewizyjnym kogoś tor-
turowali tak, że ciarki chodziły po plecach!
Dlaczego ludzie robią dziwne miny, kiedy mówię:
- Czemuż to narzekacie na rząd? Przecież były wybory,
poszliście głosować i ten właśnie rząd sami wybraliście!
Uśmiechają się, eee, mówią, czy byśmy głosowali, czy
nie - i tak byliby ci sami, co są.
- Ale skoro wasze głosowanie nie miało, jak twierdzi-
cie, znaczenia, to-po co głosowaliście?
- A bo - odpowiadają - straszyli, to człowiek bał
się.
- Czego baliście się? Czy znacie przypadek, aby ko-
goś, kto nie głosował, torturowali albo rozstrzelali?
Nie znają.
Rozmowa toczy się dalej, po jakimś czasie na sali wy-
twarza się nastrój beztroski, nawet zabawy. Rodzi się on
z poczucia, że przecież oni za nic nie odpowiadają. Nikt
za nic nie odpowiada, system zwolnił wszystkich z wszel-
kiej odpowiedzialności. Głosują, bo kazali, strzelają, bo
był rozkaz. Człowiek jest wolny, nie dźwiga na sobie ża-
dnego ciężaru, wszystkie decyzje zapadają poza nim i po-
nad nim, na szczęście nikt go o zdanie nie pyta, nie zmu-
sza do myślenia, nie zmusza do wyboru.
Skoro nie da się pokonać przeciwnika, trzeba go
kompromitować. Oto co robią dziś coraz częściej. Ich
taktyka: ośmieszać, poniżać, poniewierać. Dawniej-
ubierali cię w strój więzienny, dziś - próbują odziać cię
w szaty błazna.
Żeby pisać, trzeba wprowadzić się w nastrój skupienia,
jaki towarzyszy nam, kiedy zaczynamy wchodzić w taje-
mniczy bór albo opuszczamy się na dno zatoki, albo metr
po metrze zgłębiamy niezbadane lochy. Potem robimy~
krok następny: opanowuje nas nastrój mistyczny, prze-
kraczamy granicę, wchodzimy w kontakt z tym, co we-
wnętrzne i co wyższe, z tym staramy się nawiązać łączność,
odbierać, odczuwać, zespalać się.
Cmentarz w grudniu: widok nie kończących się alei
grobowców skutych mrozem i osypanych śniegiem spra-
wiał wrażenie takiego stężenia zimna, że chłód paraliżo-
wał mnie, nie mogłem oddychać. Mróz na tym cmentarzu
był stokrotnie bardziej dotkliwy niż zimno poza jego mu-
rami.
Łoże boleści korzonkowej. Ból uświadamia nam naszą
fizyczność i że ta fizyczność jest naszym zagrożeniem, jest
przeciwnikiem, który chwycił nas w żelazny potrzask. Ból
jest degradacją, odbiera siły, gasi energię, ogranicza, a
wreszcie zabija myślenie, paraliżuje nam skrzydła, zamie-
nia dusze w puste worki, a ciała w odkryte, odpychające
rany. Godfried Ben tak właśnie pisał o cierpieniu - jako
o rzeczy wstrętnej, cuchnącej (także Biblia - Hiob).
Kiedy cierpię, jestem na siebie zły, wściekły, jest to sła-
bość, której nie znoszę. Ból jest spodleniem, nie wiem,
skąd wzięło się absurdalne powiedzenie, że cierpienie usz-
lachetnia. Obnoszenie się z własnym cierpieniem i choro-
bami - to okropność. Choroba jest osobistą porażką,
jest przegraną. Amerykanie mają rację, że uważając nasze
klęski ciała (choroby, bóle) za rzeczy wstydliwe, zatru-
wające atmosferę otoczenia i nie mówią o nich, traktując
je jako sprawy najbardziej intymne.
Najgorsze w bólu - nie sposób skupić się, nie sposób
pracować. Choroba - czas stracony. Zostaje po niej ja-
łowy obszar, miejsce wydrążone.
"Wielkość rozsiana jest skąpo w planie świata".
(Schulz)
- Przecież widzisz: nie mają nic do powiedzenia.
- Tak, ale ich siła nie polega na tym, że mają coś do
powiedzenia. Ich siła polega na dysponowaniu siłą.
Wystawa notesów-szkicowników Pabla Picassa w No-
wym Jorku. Na wystawie, mówi katalog, pokazana jest
tylko część notesów, których są podobno setki. Picasso
miał zwyczaj "obrysowywać" nowe miejsca, w których się
znalazł (np. pokoje hotelowe, widoki z okien tych pokoi
itp.) niejako oswajając je w ten sposób, zbliżając się do
nich. Szkicowanie było tu nie tylko badaniem nowej rze-
czywistości, jej analizą i utrwalaniem, ale i rodzajem po-
rozumienia, paktem przymierza.
Książka, której czytelnicy aktualnie poszukują we
wszystkich księgarniach: Jean Orieux - Wolter". Nikt
dziś nie czyta Woltera (jego dzieła, w edycji Molanda,
składają się z 52 tomów), natomiast wszyscy uganiają się
za jego biografią. Życie pisarza - nie jego książki - sta-
je się prawdziwym tematem i rzeczywistym przedmiotem
zainteresowania. Daje to przewagę pisarzom o niezwy-
kłych życiorysach, pisarzom, którzy stworzyli własną le-
gendę (Hemingway, Saint-Exup‚ry). Piszę nie po to, żeby
być czytanym, ale żeby czytano o mnie. Podobnie więk-
szym zainteresowaniem niż same dzieła cieszą się wywia-
dy (w prasie, w książkach, w radio i telewizji) z ich auto-
rami. W tym wszystkim przejawia się dążenie współczes-
nego czytelnika, aby mieć wszystko w j‚dnej pigułce, aby
przy minimum wysiłku i czasu poznać twórcę i jego dzie-
ło.
Piero di Cosimo (1462-1521) całe życie spędził we
Florencji, Rembrandt - w Amsterdamie, Kant - w
Królewcu. Nie ruszać się - jako warunek koncentracji.
Zamknięcie we własnym dziele, we własnym świecie jest
tak szczelne, tak zupełne, że inny, zewnętrzny świat nie
jest potrzebny i na dobrą sprawę - nie istnieje.
W przychodni lekarskiej "Alfa" w Warszawie. Pocze-
kalnia pełna - tłum ludzi. Stoją, siedzą, czekają, w tło-
ku, w zmęczeniu, w niepewności, w nudzie. Na dziesięciu
pacjentów - osiem to kobiety. Ta sama proporcja, czy
raczej - dysproporcja, zwraca uwagę w innych poczekal-
niach. Jednocześnie statystyki mówią, że kobiety żyją
10-15 lat dłużej niż mężczyźni. Dlaczego? Bo kobiety le-
czą się. Mężczyźni udają zdrowych i silnych (to męskie!) i
wcześnie umierają. Kobieta ma silniej rozwinięty instynkt
życia (bo to ona przecież daje i tworzy życie), silniej roz-
winiętą wolę przetrwania, ona - stojąca na straży domo-
wego ogniska, świadoma, że musi być zdrowa, bo bez
niej ognisko to zgaśnie. W tejże przychodni siedziałem
czytając opowiadania Katherine Mansfeld. Jednocześnie,
od czasu do czasu, kątem oka spoglądałem na niezwykle
piękną dziewczynę. Była smutna. Potem, kiedy wyszła z
gabinetu ginekologa, była jeszcze smutniejsza.
Pisałem wstęp do katalogu wystawy grupy amerykań-
skich fotoreporterów Contact Press Images. Fotografując,
portretując anonimowego człowieka, przez to, że go
wyodrębniamy, niejako nadajemy mu nazwisko, czynimy
go indywidualnością, osobą, kimś. Stąd wielu ludzi chęt-
nie fotografuje się, pozuje, czuje, że zwróciliśmy na nich
uwagę, że ich w ten sposób nobilitujemy. Dobra fotogra-
fia: kiedy kadr nie jest skończonym, zamkniętym obra-
zem, lecz jedynie bodźcem dla naszej wyobraźni, sugestią,
w którym kierunku ma ona podążać.
Odległość zabija. Chyba że istnieje nadzieja, że kiedyś
rozdzielająca dwoje ludzi przestrzeń zostanie przekroczo-
na, wówczas nawet na odległość mogą oni zachować swój
związek. Ale bez tej nadziei - odległość zabija.
Nie lubię posługiwać się magnetofonem. Dla mnie no-
towanie jest zarazem rysowaniem, jest przeżyciem este-
tycznym, daje mi poczucie, że tworzę: notatnik jest jedno-
cześnie szkicownikiem, zapisana strona - rysunkiem,
obrazem.
Notować z rozmowy jedno zdanie, jedną myśl, inaczej
- zgubi się wszystko. Na przykład J. T. o Amerykanach:
"Każdy musi tam ciągle dowodzić, że jest mu wspaniale.
Boją się życiowej porażki jak piekła".
Świat bierze oddech przed wielką zmianą. Zmiana ta
może nastąpić w końcu naszego stulecia. Napięcie wywo-
łane świadomością, że kończy się wiek XX, już wzrasta.
Środki masowego przekazu będą to napięcie zagęszczać i
wzmagać. Obecna tendencja,. najbardziej obiecująca, to
wzrost demokracji:
- lata 70-te: upadek dyktatur w Europie (Grecja,
Portugalia, Hiszpania) i w Afryce (Amin, Bokasa, Ngu-
abe);
- lata 70-80: stopniowa likwidacja dyktatur i rządów
wojskowych w Ameryce Południowej (wyjątek Chile i Pa-
ragwaj), w Afryce (Obote), w Azji (upadek szacha w Ira-
nie);
- lata 80-te: okres "Solidarności" w Polsce, począ-
tek procesu pierestrojki w ZSRR, powstanie demokraty-
czne w Birmie, zmierzch konfliktów regionalnych (Afgani-
stan, Angola, Etiopia, Uganda, Czad i inne). Usunięcie
Marcosa z Filipin, zwiększenie swobód w Chinach Ludo-
wych.
Trzeci Świat Europy. Traktujemy Trzeci Świat bardziej
jako pojęcie kulturowe niż geograficzne czy rasowe. Defi-
nicja Trzeciego Świata jest trudna i dyskusyjna, nawet
gdy mowa o Azji, Afryce czy Ameryce Łacińskiej. Okreś-
lenia tego używamy dziś najczęściej umownie dla opisania
pewnej sytuacji, jaka istnieje w jakimś kraju czy regionie
świata, a którą charakteryzuje m.in.:
- zapóźnienie historyczne albo brak historycznej ciąg-
łości (Amsterdam w XVII w. jest miastem rozwiniętym,
podczas gdy większość miast w Trzecim Świecie to w
owym czasie najczęściej wioski);
- społeczeństwo chłopskie, zacofane techniki rolne;
- surowcowy charakter gospodarki (często monokul-
turowy);
- brak samodzielnego bytu państwowego w XIX w.
(kraje rozwinięte umacniają w tym czasie swoje pań-
stwa);
- brak nawyków i etosu pracy w strukturach nierolni-
czych;
- brak silnej, gospodarnej, oszczędzającej klasy śred-
niej (albo jej mała liczebność i biurokratyczny, a nie wy-
twórczy charakter);
- słabo rozwinięta infrastruktura komunikacji.
Pod wieloma względami Polska jest dla mnie krajem,
który zaliczam do wielkiej, zróżnicowanej, barwnej rodzi-
ny krajów Trzeciego Świata. Rodziny rosnącej, coraz bar-
dziej ekspansywnej - choćby ze względu na jej zwiększa-
jącą się liczebność.
11.6.
Na ulicy UJazdów spotykam Stryjkowskiego. Idzie
żwawym, dziarskim krokiem - drobny, wyprostowany,
energiczny. Jakiś czas idę za nim, ledwie go doganiam.
- Wie pan, ile mam lat? - pyta (ludzie starsi, a
sprawni i aktywni zawsze zadają to pytanie).
Wiedziałem (82), ale wahałem się z odpowiedzią.
- Jestem z dziewięćset piątego! - odpowiedział z du-
mą i dodał: - Ale moim powiedzeniem jest - mam tyle
lat, ile wszyscy!
Powiedziałem mu, że te ostatnie lata ma bardzo płod-
ne.
- A tak - zgodził się. - Nadrabiam zaległości, mia-
łem przerwę dziesięciu lat, bo nie chciałem pisać socreali-
stycznie.
- Ach - mówię - jeszcze pan napisze kilka książek.
Czekamy na nie.
- Kilka~ - zdumiał się nieco, ale sprawiło mu to
przyjemność. - Jesteście wszyscy dla mnie bardzo łaska-
wi.
Powiedziałem, że uwielbiam "Austerię".
A czy czytał pan "Przybysza z Narbony"? Bo ja lu-
bię raczej "Przybysza z Narbony".
Zaczął padać deszcz. Rozpiął parasol i uniósł go w gó-
rę.
- Muszę wziąć pana pod ochronę - powiedział.
Pożegnaliśmy się na placu Na Rozdrożu.
Stryjkowski: dobry, ciągle tykający punktualny zegar
szwajcarski - z kukułkami i wahadłami - świetnie
utrzymany, w skromnej a eleganckiej szafie, która ma jas-
' ną, ciepłą barwę.
13.8.
I Umarł Andr‚s Segovia. Ćwiczył regularnie pięć godzin
dziennie. (A propos: Anatolij Rybakow, autor "Dzieci
Arbatu": "Żeby napisać, trzeba pisać"). Mając 90 lat, Se-
govia dawał sześćdziesiąt koncertów rocznie, jeżdżąc po
świecie.
"To świat stał się afabularny, zburzył mniemanie o
swojej spoistości i ciągłości". (Czyje to?)
Film dokumentalny o latach okupacji: jak Francuzi
kolaborują z hitlerowcami (francuska elita, pisarze, artyś-
ci). Przyjęcia w ambasadzie Niemiec w Paryżu, SS na wi-
downi w teatrze, chór z Monachium daje koncert na pla-
cu Opery.
Moją uwagę zwróciło nie to, że Chevalier śpiewa dla
Wehrmachtu, ale coś innego: jak Niemcy kokietują Fran-
cuzów, jak zabiegają o ich względy. Nas nie kokietowali.
Paryż był dla nich Europą, tam była kultura - my byliś-
my barbarią, bydłem, dziczą, którą trzeba uwiązać do
kieratu, a potem spalić. Faszyzm był rakiem kultury za-
chodniej, tak jak stalinizm był rakiem Wschodu. Faszyzm
(wysoka organizacja, wyczyszczone buty) był produktem
Zachodu, stalinizm (ponurość, szarość, brud) - Wscho-
du Dla Hitlera Żydzi byli produktem Wschodu, "zalali"
Europę napływając z Rosji, z Polski, z Galicji, byli
wschodnim barbarzyństwem, jego najbardziej wynaturzo-
nym odłamem.
Pamiętam, od czego zaczynają Niemcy, kiedy wiosną
1940 przekraczamy w Brześciu granicę (idziemy do Gene-
ralnej Guberni, gdzie był mój ojciec). Otóż Niemcy pro-
wadzą najpierw naszą kolumnę do prowizorycznie zrobio-
nej łaźni, gdzie odbywa się kąpiel i odwszanie.
Film ten uświadomił mi jeden z możliwych motywów
naszego poparcia dla władzy powojennej, mianowicie-
hasłem Hitlera była m.in. walka z bolszewią. Dla nas,
dzieci jeszcze, rozumowanie było proste: skoro Hitler wal-
czy z bolszewią, musi ona być rzeczą dobrą, wartą popar-
cia. Oto jak następowało identyfikowanie się z bolszewią,
czego ktoś, później urodzony, może już nie pojmować
(tak jak nie będzie rozumieć, że jedną z zasadniczych
cech sytuacji totalitarnej jest zablokowanie informacji już
na poziomie jednostki: człowiek milczy, widzi i wie, ale
milczy. Ojciec boi się powiedzieć synowi, mąż - żonie.
To milczenie albo mu nakazują, albo wybiera je sam, ja-
ko strategię przetrwania. Ci, którzy przeżyli stalinizm, i
ci, którzy dowiadują się o nim z książek i opowieści, nie
mogą zrozumieć się, ponieważ żyli na zupełnie różnych
poziomach informacji), nie tylko chodzi o to, że ktoś nie
wiedział, ale także, że wolał nie wiedzieć, albo - nie
chciał wiedzieć: zadać pytanie nie uzgodnione, nielubiane
przez władzę, było aktem samobójczym. Instruktor ZMP
musiał zdawać zarządowi relację z zebrań podając nie tyl-
ko, jakie były wypowiedzi, ale kto i jakie zadawał pyta-
nia.
14.8.
Przeczytałem Jarosława Haśka "Historię PartŹŹ Umiar-
kowanego Postępu (w Granicach Prawa)". Świetna i bar-
dzo haszkowsko-szwejkowska. Jakże pogodna, zabawna i
otwarta jest w tej książce Europa Wschodnia roku 1911!
Jedzą, piją, lulki palą w Pradze, na Węgrzech, w SofŹŹ i
Wiedniu.
Haśek: ur. 1883 - zm. 1923
Kafka: ur. 1883 - zm. 1924
Rzadko zwraca się uwagę, że byli to rówieśnicy mie-
szkający i piszący w tym samym czasie, w tym samym
mieście - a jednak tak różni! Jasny, ciepły, jowialny Ha-
śek i zamknięty, mroczny, przejmujący Kafka. Ich światy
tak inne, ich wyobraźnie - dwie odrębne planety.
Anin: mając do wyboru piękny i pusty las albo małą,
zatłoczoną kawiarenkę - wybieram kawiarenkę. Może
dlatego, że dla mnie muzyką inspirującą jest ludzka mo-
wa, a nie szum strumyka czy drzew. Moim lasem są lu-
dzie.
Jakiś Amerykanin mówi w Głosie Ameryki: "Trzecia
wojna światowa już się rozpoczęła. To wojna między ludź-
mi a środowiskiem. Pochłania rocznie miliony ofiar" (cisza
towarzysząca tej śmierci bez rozgłosu, bez dzwonów).
Odnalazłem notatki z mojego spotkania w KIK-u we
Wrocławiu (24.10.1986). Mówiłem o wrażeniach z Mię-
dzynarodowego Kongresu PEN w styczniu 1986 w No-
wym Jorku:
- podział pisarzy wyraźny, odczuwany nawet w języ-
ku, na Zachód, Wschód i emigrantów;
- upolitycznienie literatury. Mało sporów literackich,
ich miejsce zajęły spory polityczne, obrady plenarne przy-
pominały sesje ONZ. Pisarze - politycy: Grass, Llosa,
Bellow;
- rozwija się dwunurtowość literatury. Jeden nurt to
rodzaj serialu TV (literatura zjadana przez telewizję); dru-
gi - eseizacja (fabuła, intryga, anegdota tylko pretek-
stem, ramą);
- dominacja języka angielskiego, jako języka świato-
wego. Nawet francuski laureat Nobla - Claude Simone
- wygłaszał przemówienie po angielsku.
Obraz świata, jaki się dziś rysuje:
- Zachód: słabe postrzeganie Wschodu. Wschód dla
nich - to egzotyka, to coś, co leży bardzo daleko, to
dziwoląg. Rosnąca przepaść cywilizacyjna;
- Zachód: USA, Kanada, Europa Zachodnia stają się
wielorasowe, wielokulturowe, wieloreligijne, słowem-
pluralistyczne na wszystkich polach. Afrykańscy Amery-
kanie, muzułmańscy Niemcy, indonezyjscy Holendrzy
itd.;
- konflikty w Trzecim Świecie - 14 wojen. Ponad 13
milionów umiera rocznie z głodu i niedostatku;
- Europa Zachodnia. Część opinŹŹ obawia się - bar-
dziej niż komunizmu - nowej ekspansji islamu, nowego
Poitiers (732), w postaci terroryzmu, narkotyków, nowe-
go proletariatu (np. Magrebczycy we Francji);
- Atlantyk - Pacyfik. Przesuwanie się osi cywiliza-
cyjnej w kierunku Pacyfiku. Tę nową cywilizację charak-
teryzować będzie elektronika, informatyka, a więc płody
bardziej umysłu niż ducha (te ostatnie były cechą cywili-
zacji atlantyckiej i śródziemnomorskiej).
17.8.
Książka Joanny Siedleckiej o Gombrowiczu - "Jaśnie-
panicz". Książka napisana z kobiecą drobiazgowością, a
zarazem mądra, wrażliwa. Autorka ma świetny słuch i je-
żeli mu zawierzyć - lud w jej relacjach mówi pysznym,
barwnym językiem, natomiast język inteligencji jest bez-
osobowy, standardowy, "wyrównany".
Stosunek ludu do twórczości artystycznej - ironiczny,
nawet pogardliwy. Styl życia Gombrowicza określają jako
próżniactwo, jako "obijankę". Dla nich jedyną wartością
i miarą jest praca fizyczna, którą można wymierzyć iloś-
cią godzin bądź ilością przeoranych skib. To w części ob-
jaśnia, dlaczego czerń w czasie rewolucji tak ochoczo ni-
szczyła dzieła sztuki - bo to był wymysł, zbytek, kaprys
możnych.
Z tej książki można również wyczytać wiele o polskim
stosunku do pracy. Matka Gombrowicza, która żyje do
87 lat, przez całe życie nie nauczyła się nawet zaparzyć
herbaty. Niewielu z jej otoczenia pracuje - większość nic
nie robi. Pracuje ciemny lud. Stąd pracy tej brak myśli,
organizacji, kultury, etosu.
Powtarza się uwaga tych, którzy znali Gombrowicza,
że często obserwował w lustrze swoją twarz, przyglądał
się jej. Ale obserwował też dokładnie twarze innych.
Większość ludzi nie mogła mu się podobać. To zrozumia-
łe - kiedy zaczynamy drobiazgowo obserwować czyjąś
twarz, ta twarz brzydnie, ponieważ jej poszczególne częś-
ci, fragmenty, rysy zaczynają żyć własnym życiem, kon-
kurować ze sobą, walczyć, przepychać się (albo kryć
wstydliwie), a przez to dochodzi do przerysowania, skłó-
, cenia, deformacji.
Rozmówcy autorki - ich skłonność, aby oceniać czło-
wieka na podstawie pierwszego wrażenia, jakiego nam
dostarcza w czasie pierwszego spotkania, w czasie pierw-
szej spędzonej z nim chwili (waga tego momentu podkreś-
lana przez Schopenhauera). A przecież nie sposób utrzy-,
mać pełnię formy przez cały czas - zdarzają się chwile
słabości, chwile upadku. Okazuje się, że one nigdy nie bę-
dą wybaczone. Okazuje się, że dla współczesnych posta-
wa, zachowanie stoi przed dziełem!
18.8. ,
Kiedy pisanie idzie źle, wszystko w tym pisaniu jest złe.
Nie tylko całość nie ma blasku i siły, ale i pojedyncze
zdania są nieudolne, niezgrabne, pełno w nich błędów
gramatycznych i nawet - ortograficznych.
20.8.
Goethe w swojej "Podróży włoskiej" chwali zalety tro-
piku. Pod datą 5 lipca 1787 notuje: "Upały są okropne,
(ale) czuję się znakomicie. Skwar rozpędza wszelkie płyn-
ne humory, wyrzuca wszystkie kwasy z organizmu na
skórę, ja zaś wolę, kiedy mnie swędzi, niż żeby miało
rwać lub kłuć".
"To, co wywarło pierwsze wrażenie, wydaje się w pew-
nym sensie niezniszczalne". (Montesquieu)
Chińska pisarka Nien Cheng ("Life and Death in
Shanghai") w czasie rewolucji kulturalnej przebywa w
więzieniu. W jej celi jedyną żywą istotą jest pająk. Snucie
sieci przez tego pająka dodaje jej siły. Pająkiem kierował
naturalny instynkt przetrwania. "Muszę robić to samo"
- myślała Nien Cheng.
23.8.
Reportaż z wystawy obrazów Salvadora Dali w Gdań-
sku. Wywiady z ludźmi, którym reporter zadaje jedno py-
tanie: "Co panu mówi nazwisko Salvador Dali?" Nie
wiem, czy było to zamysłem autora, ale jedno uderza w ',
tych wywiadach: istnienie dwóch kultur - elitarnej i ma-
sowej, bez żadnych szczebli pośrednich, tj. z jednej strony
ludzie, którzy mówią o malarstwie Dali ze znajomością
przedmiotu, swobodnie, refleksyjnie, z drugiej natomiast
ci, którzy wzruszają ramionami, ponieważ nigdy takiego
nazwiska nie słyszeli. I nikogo pośrodku! (Obie te klasy
mówią też różnymi językami).
Sytuacja "o krok od", "a przecież tak niewiele brako-
wało", "wystarczył jeden ruch, jedno słowo" - te sytua-
cje dochodzenia do granicy, ale nieprzekraczania jej, są
naładowane emocjami, najbardziej pasjonujące.
Burundi:
1.7.1962 - niepodległość.
Październik 1966 płk Michael Mikombero obalił króla
Ntare V i ogłosił republikę.
1972-73 rewolty Hutu. Ginie 300 tysięcy ludzi. Mi-
kombero (Tutsi) zabijał wszystkich Hutu "od matury
wzwyż".
Październik 1976 płk Jean-Baptiste Bagaza obalił Mi-
kombero.
Wrzesień 1987 mjr Pierre Buyoya obalił Bagazę. Baga-
za był w tym czasie w Kanadzie. Wielu przywódców Af-
ryki utraciło władzę w czasie pobytu za granicą: Nkru-
mah (Pekin), Obote (Singapur), Gowon (Kampala) itd.
Dlatego Jomo Kenyatta, od kiedy został premierem, a
potem prezydentem KenŹŹ, nigdy nie wyjechał za granicę.
Zło zwracające się przeciwko wszystkim, z jego nosicie-
lem łącznie.
B. mówi mi o swoich sukcesach zagranicznych: "Wie
pan, w Toronto już, już wystawiali mi sztukę, niestety,
cofnięto im dotacje, w Chicago byli już przed próbą gene-
ralną, ale w ostatniej chwili telewizja podkupiła głównego
aktora, w Detroit sprawa jest pewna - premiera za rok,
dwa, prowadzę też rozmowy w Dallas, wygląda, że rzecz
będzie załatwiona, wie pan, w Texas oni mają pieniądze i
ambicję, więc jest szansa itd." cały jest w marzeniach, w
złudzeniach, w wishful thinking.
14.10
Swoboda i możliwość wyboru ożywiają, wzmacniają,
rozwijają jednostkę i społeczeństwo. Taki jest wynik ba-
dań prof. Judith Rodin z Yale przeprowadzonych w jed-
nym z domów starców.
Helen Roseveare w książce "Bóg dał nam dolinę" (Pax
1982) opisuje zdarzenie w Zairze, .w czasie powstania
Simbów (lipiec 1965), kiedy czarny lekarz, Zairczyk-
John - dokonuje czynu takiego, na jaki zdobył się Oj-
ciec Kolbe. Sześciu uczniom Johna schwytanym przez
rozwydrzone, bestialskie wojsko grozi rozstrzelanie. Taki
rozkaz wydał właśnie płk Yossa. I wówczas "John, wy-
prostowany jak struna, przecisnął się przez grupę ucz-
niów stając przed pułkownikiem Yossą.
- Panie pułkowniku - odezwał się z całym szacun-
kiem, ale głosem pełnym godności. - Czuję się odpowie-
dzialny za tych młodych ludzi. Proszę mi pozwolić um-
rzeć zamiast nich.
Zapadła pełna napięcia cisza". (s. 29)
14.11.
Na koncercie Orkiestry Symfonicznej Izraela (dyrygo-
wał Zubin Mehta). Koncert skrzypcowy Czajkowskiego
grał Perlman. Poza tym kompozytor izraelski - Kamiń-
ski - i II Symfonia Brahmsa. Teraz przesłuchałem tę
symfonię w wykonaniu orkiestry leningradzkiej pod dy-
rekcją Mrawińskiego. Interpretacja Mrawińskiego śpiew-
na, liryczna, rosyjska, trochę staroświecka, ale bardzo
czuła". Mehta był gwałtowny, dramatyczny, to były la-
winy dźwięku, oszałamiające!
Prawo normalności Izraela Shahaka (w "NY Review").
Każda społeczność w każdej sytuacji dążyć będzie do
stanu normalności, do przywrócenia, za wszelką cenę, bo-
daj pozorów normalnego życia.
14.11.
W TV program o Włodzimierzu Wysockim. Wysocki
- nieustanne spalanie się, najwyższe, stale napięte c.
Okudżawa o nim: "Grzeszył, żyjąc tak szybko". Rosja:
"Sześć lat - mówi w wywiadzie jego żona - nie mieliś-
my gdzie mieszkać". Zmarł 25 lipca 1980.
Powinniśmy patrzeć na nasz los, na naszą przyszłość z
szerszej, światowej perspektywy, uwzględniać jej meandry
i konfiguracje. Ilekroć próbowaliśmy samotnie brać los w
nasze ręce, zawsze przegrywaliśmy. Niepodległość w 1918
zdobyliśmy dzięki korzystnej koniunkturze międzynaro-
dowej. Nie tylko nasza narodowa wola, ale i układ sił
światowych zdecydowały o kształcie Polski po drugiej
wojnie światowej. I o dalszej przyszłości kraju będą w du-
żej mierze decydować przemiany na naszym globie.
24.11.
Redakcja "Gazety Młodych" prosi o odpowiedź na py-
tanie (ankieta): "Jaką ważną dla nas, dla naszej historŹŹ i
teraźniejszości książkę, dotychczas jeszcze nie napisaną,
należałoby - Pańskim zdaniem - szybko napisać i wy-
dać?"
Ba!
2.12.
W październiku u Wajdy. Chce, abym opowiedział mu
o rewolucji na Zanzibarze (styczeń 64) - zrobi o tym
film. Włącza magnetofon. Zaczynam od charakterystyki
sytuacji w Afryce Wschodniej w tym czasie, od układu sił
- ale to go nie interesuje. Mówi: "Najpierw osoby. Kto
bierze udział w twojej historŹŹ. Nazwiska, charakterystyki.
Didaskalia". Na poczekaniu muszę zmienić sposób myśle-
nia, sposób patrzenia, formowania rzeczywistości. Więc
- myśleć scenami, myśleć postaciami.
4.12.
K. opowiada mi historię wyrzucenia dyrektora jej in-
stytutu. Dogmatyka i zamordystę wyrzucili za liberalizm!
Oczywiście, że to absurd, ale mechanizm tego absurdu-
ciekawy. Dowodzi on, jak logika stalinowska rządzi sy-
stemem. Walka ma charakter wyłącznie klikowy, ale kli-
ka walcząc posługuje się zawsze argumentacją dogmatycz-
ną, stalinowską. Klika nigdy nie użyje argumentu liberal-
nego, tj. dogmatyk nigdy nie będzie usunięty za dogma-
tyzm. Dogmatycy będą zwalczać dogmatyka jeszcze bar-
dziej pryncypialnym i namaszczonym dogmatyzmem.
Teraz, opowiada dalej K., kiedy go wykończyli, wielu
mówi z żalem, że odszedł. Są gotowi zapomnieć mu różne
rzeczy. To też ciekawe. Bo wszelka zmiana personalna
jest u nas przyjmowana jako zmiana na gorsze. "Tu dob-
rze nie może być, tu może być tylko gorzej" - jak po-
wiedział mi kiedyś profesor Bazylow. Stąd swoisty kon-
serwatyzm społeczeństwa, które chce uchronić się przed
zmianą, obawiając się, że każda zmiana może być tylko
pogorszeniem. Pesymizm tego konserwatyzmu.
"Nigdy tak wielu nie było manipulowanych przez tak
nielicznych". (Aldous Huxley)
Milan Kundera w rozmowie z Bernardem Pivot (Laf-
fort, Paryż 1985): "Musil i Broch obciążyli powieść ogro-
mnymi zadaniami (...) powieść mobilizuje dziś wszystkie
formy i całą wiedzę, aby objaśnić egzystencję". I dalej:
"Powieść pomyślana jako wielka synteza automatycznie
stawia problem polifonŹŹ". Przykład - "Lunatycy" Bro-
cha składają się z następujących form:
- opowiadanie
- reportaż
- wiersz, opowieść poetycka
- esej filozoficzny (język naukowy).
Kundera konkluduje: "Powieść jest rozmyślaniem nad
istnieniem, tak jak je postrzegają postacie fikcyjne. Jej
forma jest wolnością, której nic nie ogranicza".
Pisarka węgierska Anna Jokai w rozmowie z Grzego-
rzem Łubczykiem ("Życie Warszawy" 12.12.): "Piszę co-
raz mniej, ale Janos Pilinsky mówił - nie jest ważne, ile
razy ptak uderzył o powietrze skrzydłami, ważne jest, jak
wysoko się wzniósł".
15.12.
Cyril Connoly - "The Unquiet Grave". Temat książki
- pożądana postawa pisarza. Autor stawia pisarzowi
najwyższe wymagania, a jego życie traktuje jako powoła-
nie, jako misję. Celem pisarza ma być dążenie do arcy-
dzieła, pisanie arcydzieł. Tworzyć jedną wybitną książkę
co dwanaście lat - jak Flaubert. Sztuka, literatura mu-
szą mieć "a withdrawn quality". Życie pisarza powinno
być "a continual self sacrifice". W sztuce trzeba mieć i
charakter, i fanatyzm. Wszystko sprowadza się do umie-
jętności powiedzenia NIE. Connoly żąda, aby pisarz żył
w izolacji, w ascezie - osobny, zamknięty.
Rola błazna w historŹŹ. Historia niemożliwa bez błazna,
każda władza ma swoich błaznów. Błazen poważny (ale
błazen). Zalety błazna - nie zagraża, nie walczy o wła-
dzę. Krytykuj‚, ale jest to krytyka przesiana przedtem
przez sita autocenzury, manna kasza zaprawiona ledwie
odrobiną soli - ma smak.
W biurze impresariatu "Studio". Podeszła dziewczyna,
przedstawiła się - jestem córką Honoraty Kostkiewicz.
Honorka! Była moją sympatią w czasie studiów, urocza,
pełna ciepła, jasna. Umarła cztery lata temu na raka. W
1984 mogła uratować ją operacja. Ale komendant więzie-
nia, w którym była internowana za to, że w swoim liceum
- Rejtana - uczyła historŹŹ prawdziwej, nie zgodził się
zwolnić jej do szpitala. (Marysia, córka Honorki, jakże
do niej podobna!) W tym samym biurze, w chwilę póź-
niej, podeszła inna dziewczyna. Znamy się pośrednio-
powiedziała podając mi rękę - jestem córką Andrzeja
Kaima. A co u ojca? - spytałem odruchowo. Ojciec nie
żyje od kilku miesięcy - odparła - rak. Miał 53 lata.
był inżynierem. Przeżył szok po ogłoszeniu stanu wojen-
nego. Stan wojenny ciągle pochłania swoje ofiary.grudzień
Umarł James Baldwin. Poznałem go w Londynie, kiedy
w marcu przyszedł do Royal Court Theatre, żeby zoba-
czyć mojego "Cesarza". Siedziałem przed przedstawie-
niem w gabinecie dyrektorki teatru - Jo Bedoe. Baldwin
zjawił się z młodą dziewczyną, która była jego sekretarką,
przewodniczką - nie wiem kim. Drobny, niemal chudy,
twarz pomarszczona, duże wyraziste oczy. Był pijany. Jo
miała w swoim gabinecie dobrze zaopatrzony barek.
Otworzyła go i spytała: "What will you have, James?"
Baldwin zawahał się przez moment, a potem odpowie-
dział: "Let me have a glass of whisky before I collapse".
Jo nalała mu pół szklanki scotcha, z którą Baldwin poto-
czył się w stronę widowni.
Marcus Garvey zmarł w 1940 roku w Londynie. Dzia-
łacz i ideolog czarnych z Jamajki. Twórca rastafarizmu.
Wierzył, że rasa czarna jest rasą najczystszą i że będzie
panować nad rasą białą. Chciał stworzyć w Afryce króle-
stwo czarnych. W 1920, w Nowym Jorku, na Kongresie
Czarnych Ludów Świata wybrany Provisional President
of Africa.
22.6.
Sen:
widzę lecący helikopter, który przewozi wieżę koś-
cioła (helikopter ten nie ma poziomego śmigła). Wieża-
kamienna, wysoka, zdobna we fryzy - jest umieszczona
na dachu helikoptera (wieża i helikopter tworzą całość).
Jest jasne, czyste, letnie niebo. Stoję z Kubą na krańcach
jakiegoś miasta. Helikopter leci z ogromną szybkością i
nie zwalniając schodzi do lądowania. Robi wiraż - i w
tym momencie przechyla się, gwałtownie traci równowa-
gę i obraca się kołami do góry. Wieża odrywa się i rozpa-
da w powietrzu na kawałki. Śmigłowiec też rozlatuje się nad
ziemią, na miasto lecą szczątki wieży i maszyny.
(Poprzedniego dnia J. opowiadał mi szczegóły katastro-
fy lotniczej IŁ-62 pod Warszawą).
Pisanie: chodzi o to, żeby zdobyć się na pierwsze, naj-
prostsze zdanie. Zdanie z elementarza, ono cię uratuje,
pociągnie następne.
Myślałem, żeby napisać historię człowieka żądnego
wiedzy, ambitnego samouka, który przebywa w wielkiej
bibliotece i miota się od książki do książki, bo wziął do
ręki "Tragedie" Eurypidesa, ale to nasunęło mu od razu
potrzebę czytania "Narodzin tragedŹŹ" Nietzschego, a
Nietzsche logicznie skojarzył mu się z Dostojewskim, Do-
stojewski to prosta droga do Sołowiewa, stąd - do Bi-
zancjum, od Bizancjum prawem inności - do renesansu,
więc "Historie florenckie", "Dzieje papieży", Leonardo,
Vasari itd., itd., aż nasz bohater wpada w obłęd, w sza-
leństwo.
22.6.
Wieczorem w "Adekwatnym" premiera "Jeszcze dzień
życia" (adaptacja i wykonanie - Henryk Boukołowski).
Aktorstwo Henryka - świetne. Sala pełna. Dużo mło-
dzieży.
"Jeszcze dzień życia" ma dwie warstwy wzajemnie
przenikające się, egzystencjalną - los człowieka (reporte-
ra) skazanego na udział w wojnie absurdalnej, pomylonej,
stale zagrożonego, niepewnego, czy dożyje jutra. Los
człowieka w conradowskim jądrze ciemności, wplątanego
w obłęd świata. Jednocześnie ten człowiek pracuje, jeździ,
zbiera informacje, pisze relacje frontowe. To warstwa
zdarzeń wojennych, których jest świadkiem.
Otóż adaptacja Boukołowskiego obejmuje tylko ten
drugi wątek, tę drugą warstwę, a chciałbym, aby zmieścił
się w niej również ów wątek pierwszy - dramat człowie-
ka zagubionego.
Telefony. Popadłem już w taką fobię telefoniczną, że
nawet w domu, w którym nie ma telefonu, słyszę jego
dzwonek. W końcu zatkałem uszy watą. Ale i to nie po-
mogło. Dzwonek dzwonił wewnątrz mnie, w moim móz-
gu, jego dźwięk rozsadzał mi czaszkę.
Teatr:
przeżywamy tak intensywnie dobre widowisko
sceniczne, ponieważ mamy świadomość, że jest ono ulot-
ne, że za chwilę się skończy. A to, co ulotne, najbardziej
pragniemy utrwalić.
Moja fascynacja formą zeszytów, notatek, zapisków,
fragmentów, "worków". Teraz czytam "Zeszyty" Simone
Weil ("Oczyszczenie w postępie ku dobremu").
Lucien L‚vy-Bruh1 (1857-1939). Francuski filozof, so-
cjolog, etnograf. Twórca teorŹŹ myślenia pre-logicznego.
Sposób myślenia ludów pierwotnych - twierdził - jest
odmienny od myślenia ludów cywilizowanych, bo (w tym
pierwszym wypadku) nie obowiązują prawa logiki for-
malnej.
Kościuszko, obrońca, a potem mieszkaniec Filadelfii,
przyjaciel prezydenta Jeffersona. W latach 1801-1815
mieszka we Francji w Berville. Hoduje róże. Pije dużo
kawy. Zaleca kochać wszystkich ludzi na świecie.
Lektura książki Jana Lubicz-Pachońskiego pt. "Koś-
ciuszko po Insurekcji" (Wyd. Lubelskie 1986). Mylący,
rozpowszechniany u nas wizerunek naczelnika w sukma-
nie na czele kosynierów. A przecież Kościuszko to poli-
tyk, który prowadzi rozmowy z carem Rosji Pawłem I,
przyjaźni się z prezydentem USA - Jeffersonem, jest ho-
norowym obywatelem Francji, rozważa plany niepodleg-
łości Polski, odrzucając koncepcje Napoleona (tj. koncep-
cję Księstwa Warszawskiego), dyskutuje z Pestalozzim
problemy oświaty, pisze na zamówienie Amerykanów
dzieło o artylerŹŹ konnej (rzecz na owe czasy szalenie
techńologicznie nowoczesna). Jest jednym z najwybitniej-
szych obywateli świata, to ciekawe, jak w polskim myśle-
niu takie rzeczy nie mają większego znaczenia.
Czytając Lubicz-Pachońskiego widać, że Kościuszko po
wyjściu z niewoli rosyjskiej nigdy się już fizycznie ani psy-
chicznie nie podźwignął. Ta niewola złamała go, Rosjanie
nie tylko zdruzgotali mu nogę - przetrącili jego kręgo-
słup. Ostatni obraz reprodukowany w książce pokazuje
go siedzącego na ławce w parku w Berville i rozmawiają-
cego z bawiącymi się dziećmi.
Jurij Afanasiew, dyrektor Instytutu HistorŹŹ AN ZSRR,
w wywiadzie dla jugosłowiańskiego tygodnika "NIN".
"Ateizm - mówi - stosowano wobec religŹŹ, natomiast
podejście religijne - wobec Stalina". I jeszcze: "Politycz-
ne różnice zastąpiono kryminalnymi zarzutami".

Stalin i jego armia.


Generalissimus zamordował:
z 5 marszałków - 3
z 5 d-ców armŹŹ I stopnia - 3
z 10 d-ców armŹŹ II stopnia - wszystkich
z 57 d-ców korpusu - 50
z 186 d-ców dywizji - 154
z 16 komisarzy armŹŹ - wszystkich
z 28 komisarzy korpusu - 25
z 64 komisarzy dywizji - 58
z 456 pułkowników - 401
(Gen. A. Todorowski, "Ogoniok", lipiec 1987)
Wywiad z Bernardem Pivot ("Apokryfy"): "Literatura
dziś - to trochę wszystkiego".
Od 1950 liczba ludności świata podwoiła się.
Husserl: "Refleksyjne wczucie się w..."
Historia wydarzeniowa czy teoria długiego trwania
(Fernand Braudel). Szukać interakcji między tymi dwoma
procesami.
John E. Pfeiffer - "The Creative Explosion". Sztuka
powstaje 30 tysięcy lat temu. Nic nie zapowiada jej na-
dejścia, nic jej nie poprzedza.
Zegadłowicz: nienasycenie - to wyróżnia twórczą jed-
nostkę.
Kobieta robi na mnie wrażenie kogoś bardziej dojrzałe-
go niż mężczyzna. Ilekroć poznaję najpierw kobietę (na-
wet młodą), a potem jej przyjaciela lub męża, mam wra-
żenie, że to jej młodszy brat, czasem wręcz - że syn.
Sclavus saltans - niewolnik tańczący.
Często, aby uwiarygodnić swój tekst, musisz dołączyć
swój życiorys. Tekst jest dziś jakby połową przekazu, któ-
rego jesteś źródłem. Piszesz o potrzebie odwagi? Musisz
- poza tekstem - dać dowód, że sam byłeś odważny.
Cella continuata dulescit - cela, którą opuszczamy
rzadko, staje się miła. Żyjąc, jakąś część energŹŹ przekazu-
jemy otoczeniu - ludziom, ale także i rzeczom, oswaja-
my je, kształtujemy. W końcu owo otoczenie staje się
częścią nas, naszym dodatkowym wymiarem. Rzeźba.
Ciągle rzeźbimy nawet nie używając dłuta. Spójrzcie na
pracownie malarzy, na gabinety pisarzy. To latami two-
rzone kompozycje, scenografie, kolaże. Jeżeli są to dzieła
naszego autorstwa, związujemy się z nimi, czujemy ich
ciepło. To twierdze, w których jesteśmy bezpieczni i które
opuszczamy bez entuzjazmu.
Wieże Oxfordu w chłodnym, przymglonym, pastelo-
wym słońcu (jest 11 marca), zielone łąki środkowej Ang-
lŹŹ, jadąc płynie się w jasnej poświacie, w powietrzu opali-
zującym i bardzo lekkim -
daje to wrażenie unoszenia się,
łagodnego lotu.
15.5.
Z Krysią Zachwatowicz żałujemy Kota Jeleńskiego.
Mówię, że widziałem go ostatni raz na obiedzie u Bran-
dysów w Paryżu w 1985. Był pełen ciepła, spokoju, mąd-
rości. Marcin Król określił go pięknie - twórcą między-
ludzkim. Bez takich ludzi sztuka nie mogłaby istnieć, po-
nieważ twórcy siedzą zamknięci, każdy w swojej celi, a na
domiar często nie mają wspólnego języka. A ci właśnie
łączą, zestrajają nas wszystkich piszących, malujących,
komponujących.
16.5.
Wieczorem u Tadeusza Nowaka. Byli: Kuśniewicz,
Myśliwski, Grześczak. Kuśniewicz nie zmieniony od lat,
odkąd go pamiętam - drobina fizyczna, ale drobina
zwarta, sprężysta, iskrząca się.
17.5.
U Włodzimierza Ledóchowskiego w Leśnej Podkowie.
Dominik Horodyński: "Pies rasowy to degenerat. Musi
być domieszka kundla!" Widzę w tym świetną definicję li-
teratury: w każdej książce musi być domieszka grafoma-
nŹŹ. Najlepszym przykładem - Dostojewski.
18.5.
Spotkanie z Brzezińskim. Głosy warszawskie - pesy-
mistyczne. Brzeziński~natomiast określa siebie jako histo-
rycznego optymistę. Mówi, że w tej chwili rewolucja w
Polsce oznaczałaby klęskę, ewolucja zaś może dać zwycię-
stwo. Jego plan dla Europy: przyszłość należy do. nomi-
nalnych tylko sojuszników po obu stronach barykady.
Dla Zachodu - RFN, dla Wschodu - Polska i Węgry.
Tj. przyszłość widzi w ewolucyjnym rozmiękczeniu, w roz-
miękczaniu Jałty.
Prawdziwy sąd to sąd po latach, czasem - wieki póź-
niej.
Kaufman (korespondent "The New York Times") opo-
wiadał mi, przerażony, jak próbował dowiedzieć się cze-
goś po katastrofie IŁ-62. Nikt nic nie chciał powiedzieć,
wszyscy bali się, odsyłali go wyżej, ale ci wyżej odsyłali
go jeszcze wyżej.
Dążenie tych ludzi, dążenie za wszelką cenę, żeby być
nikim i niczym, żeby żyć, ale zarazem nie istnieć podmio-
towo - trwożliwa, rozdygotana ucieczka w anonimo-
wość, w nie-byt, w bez-twarz.
19.5.
U Ludki Skulskiej wieczorem opowiadam kolegom o
wystawionym w Londynie "Cesarzu". Bałem się porażki
tej sztuki. Klęska książki jest cicha, zła książka znika nie
zauważona z półek, ginie bez śladu w magazynach. Klę-
ska sztuki dokonuje się z hukiem, staje się niemal pub-
licznym skandalem.
20.5.
Z J. rozmowa o zagrożeniach. ,Historia nakłada na
nasz kraj nadmierne ‡iężary, coraz trudniej im sprostać.
Mimo wysiłków obniża się poziom egzystencjalny, po-
ziom myślenia, odporność na zło, na tandetę, na :po-
wszechne niechlujstwo i otępiałość.
22.5.
Przyjechał z Pragi mój przyjaciel i tłumacz - Duśan
Prowaźnik. Duśan nie zmienia się - ten sam dobry,
poczciwy Czech, o dużym ładunku filozofi szwejkow-
skiej~. Jest to filozofia, którą ogrzewa lekki, nieco ironicz-
ny uśmiech, a której dążeniem najbardziej podstawowym
jest - przeżyć.
23.5.
Z ilozofem Jerzym Łozińskim. Przyniósł mi wydany
pod jego redakcją II tom "Szkoły~frankfurckiej". Mówi o
swoich studentach - są bierni, milczą. To pewne, że sy-
stem autorytetu narzuconego budzi ich sprzeciw, ale cze-
go chcą?
Zwraca uwagę na różnicę między angielską i kontynen-
talną szkołą w filozof‹i. W angielskiej punktem wyjścia
jest człowiek - strefa polityczności, choć konieczna, nie
stanowi sama w sobie dobra. W filozofi kontynentalnej
punktem wyjścia jest ogólność - Bóg, historia, prawo.
W tej ogólności znika człowiek jako jednostka. Przyzna-
nie tej ogólności i jej wymogom roli nadrzędnej kryje w
sobie zagrożenie totalitarne.
Słabość ludzi: skłonność do eksterioryzacji zła. Zło jest
na zewnątrz - to inni.
Sytuacje totalitarne stawiają człowiekowi wysokie, nie-
mal nadludzko wysokie wymagania etyczne. Niewielu
może im sprostać, przejść próbę piekła.
O Blochu: jego kategoria tego, co "jeszcze nierzeczywi-
ste", np. nadzieja. Fenomenu człowieka nie da się wytłu-
maczyć zadowalająco, ponieważ jest on (człowiek) nie tyl-
ko bytem de miowalnym, ale także wyobraźnią, także
alogicznością, także utopią. Nie można zamknąć go w
programie komputera, ponieważ człowiek to także ktoś
poza programem, ktoś - właśnie - niedefiniowalny.
Słowem, o istocie individuum decydują właściwości nie
dające wyrazić się językowo.
23.5.
W południe pogrzeb ofiar katastrofy lotniczej IŁ-62.
Olbrzymi tłum przyglądający się obrządkowi, skupiony.
Przechodzą żołnierze z wieńcami, stewardesy niosące od-
znaczenia poległych, kompania honorowa, wreszcie pięt-
naście szarostalowych trumien na ramionach lotników.
Tłum stoi, czeka na najważniejsze: oto zaczynają prze-
chodzić matki, żony, bracia i siostry tych, którzy zginęli
w katastrofie. Tłum patrzy. Jest w nas jakaś niesamowita,
przerażająca, trudna do opanowania potrzeba spojrzenia
w twarz nieszczęściu, które nie jest moje.
Wysunąłem się ze ściśniętych, napierających szpalerów.
Ruszyłem w stronę bramy. I wtedy zobaczyłem widok,
który wstrząsnął mną najbardziej. Na skraju alei cmen-
tarnej stała dziewczyna. Stała tyłem do tłumu, do kon-
duktu, do przesuwających się wysoko trumien. Stała pię-
kna, nieobecna, porażona rozpaczą, skamieniała. Czarny
obelisk.
Jose Lezama Lima w swoim "Autoportrecie poetyc-
kim" definiuje zjawisko wizerunku. Wizerunek to to
czym nasza wyobraźnia dopełnia naturę. "Wizerunek jest
nieustannym dopełnianiem tego,' co współwidziane i sły-
szane jedynie na póły". Więc realizm magiczny to nie tyle
dodatkowy wymiar rzeczywistości, co rzeczywistość prze-
mieniona i już inna.
Podróż jako źródło inspiracji, jako temat i jako twór-
czość. Marco Polo, Humboldt, Goethe, Twain, tysiące in-
nych. Trzeba dojrzeć do podróżowania - podróż to coś
więcej niż przemieszczanie się z miejsca na miejsce, niż tu-
rystyka (właściwie rozwój turystyki, jak umasowienie
każdej wartości, zbanalizował, zwulgaryzował sacrum
podróży). Podróż to owocne przeżywanie świata, zgłębia-
nie jego tajemnic i prawd, szukanie odpowiedzi na pyta-
-nie, które on stawia. Tak pojmowane podróżowanie jest
refleksją, jest filozofowaniem.
Władysław Bartoszewski - "Dni oblężonej Warsza-
wy": w przeddzień wybuchu powstania panuje powszech-
ne przekonanie o łatwym zwycięstwie.
Weszliśmy w okres przygotowań do XXI wieku. Rząd
JaponŹŹ proponuje program badań podstawowych w skali
światowej pt. "Nowe granice ludzkości". Czas trwania
programu - 20 lat, koszta - 6,2 miliarda dolarów. Dwa
tematy:
przetwarzanie surowców i energŹŹ,
przetwarzanie informacji.
Głównie chodzi o badanie technik mikromanipulacyj-
nych na poziomie komórki. Mowa jest też o badaniu zło-
żonych mechanizmów takich, jak zdolności twórcze,
myśl, pamięć, zdobywanie wiedzy, a także badanie innych
procesów, np. postrzeganie i odbieranie wrażeń zmysło-
wych. Poszukiwania poszłyby też w kierunku tworzenia
sztucznych enzymów do leczenia arteriosklerozy. Autorzy
programu są zdania, że w przyszłości pracę lekarzy prze-
jmą biolodzy, którzy zajmą się doskonaleniem komórki, i
elektronicy, którzy będą konstruować bioprocesory i ro-
boty do oczyszczania tętnic.
Z wywiadu dla Marka Millera:
- jedną z cech talentu jest zdolność koncentracji. Ta
ostatnia jest niezbędna, aby wprawić nas w rytm. Rytm w
prozie jest równie niezbędny i ważny jak w poezji - bę-
dzie nas unosić w czasie pisania;
u mnie egzotyczna jest tylko sceneria;
pokazać obiektywną rzeczywistość, ale też jak ona
załamuje się w tob‹e (inaczej - nie istnieje rzeczywistość
obojętnie obiektywna, ponieważ każda subiektywność
zmienia sens i strukturę obiektywności).

31.5.
Spotkanie z Wałęsą. Zaprosił m.in. Łapickiego, Samso-
nowicza, Osmańczyka, Beksiaka, Edelmana, Strzeleckie-
go, Turowicza, Tischnera. Wałęsy nie widziałem dawno.
Dojrzał bardzo. W pewnym momencie pomyślałem-
przypomina mi Witosa.
Elena Poniatowska - "La Noche de Tlatelolco" (Me-
xico 1971). Historia i przebieg masakry 1968 roku w Me-
ksyku. Tekst to wyłącznie relacje świadków, ulotki, ko-
munikaty, grafitti. W całej książce (ok. 300 stron) jest tyl-
ko jedna strona tekstu odautorskiego.
Kampucza, lata siedemdziesiąte, rządy Czerwonych
Khmerów. Z pamiętnika małej Peuw: "Nie pytajcie o nic,
Angkar czuwa nad wami! Po raz pierwszy usłyszeliśmy to
słowo. Przez długi czas myśleliśmy, że to nowy król lub
prezydent. Było to jednak słowo z nowego języka, które-
go musieliśmy się nauczyć. Oznaczało ono najwyższą
organizację, która czuwała nad losami narodu".
Z woli Angkara wujek Peuw - Vong - przechodził w
obozie reedukację. Z sześćdziesięciu uczestników przeżyło
ten kurs trzech. "Wracali do domu - pisze Peuw - kie-
dy jeden z nich pozwolił sobie na westchnienie: <<Czy też
znajdę moją biedną żonę?>> Od razu dwaj żołnierze za-
trzymali go i zaprowadzili w las. Nikt go już potem nie
widział. Okazywanie uczuć było zabronione.
To wszystko, czego dowiedzieliśmy się od wujka, po-
służyło nam za lekcję w dalszej walce o przetrwanie. <<Nie
zadawajcie żadnych pytań>> - brzmiała jego główna
wskazówka".
W każdej populacji - mówi profesor Ignacy Wald w
wywiadzie dla "Literatury" (5/84) - cecha rzadka występuje
w 5 procentach wypadków: 2,5 proc. to inteligencja istot-
nie wyższa i 2,5 proc. - istotnie niższa (różne rodzaje
upośledzenia). "Dzieci upośledzone w 90 proc. pochodzą
z warstw najniższych. Istnieje swoisty syndrom nędzy, ni-
skiego poziomu sprawności umysłowej, niskiego poziomu
wykształcenia oraz dewiacji postaw społecznych - alko-
holizmu, przestępczości".
L.: "Źle ze mną. Porządkując swój pokój znalazłem
stosy notatek z lektur, z przemyśleń, o których zapomnia-
łem, więcej - których istnienia nie byłem świadom. No-
tatek w żadnej formie nie spożytkowanych. Może gdzieś
odłożyło się to w 'mojej pamięci? Może kiedyś odezwie
się, ale odkrycie całych stert zapisków - tak zupełnie
nieobecnych w mojej świadomości - przeraziło mnie".
Wyższy urzędnik mówi mi o L.:
- L. Ten nie zrobi kariery, on ma taki kolorowy ży-
ciorys!
Chodzi o to, że najlepszy życiorys jest szary, bezbarw-
ny, nijaki. Nie istnieć - żeby istnieć.
"Le Monde" z 20.3. o literaturze światowej: 1) triumf
biografi. Rozwój tego gatunku, jego wielka i rosnąca po-
pularność. Żeby cała epoka albo zjawisko przeglądały się
w historŹŹ życia jednego człowieka; 2) Juan Marse-
wielkie nazwisko w HiszpanŹŹ; 3) Nowe talenty angielskie
- William Boyd, Julian Barnes, Graham Swift, Kazuo
Ishiguro, Rodney Hall; 5) Emanuele Severino - włoski
Heidegger.
27.6.
Dzień, w którym nic nie zrobiłem, ale miałem przyje-
mną rozmowę z M.S. i widziałem ciepłą twarz O.B. i dla-
tego nie uważam go za stracony.
Rozwój wywiadu jako gatunku pisarskiego. Prasa na
całym świecie pełna wywiadów. Wywiady w gazetach, w
czasopismach, w radio, w telewizji. Wywiady książkowe.
W USA powstały czasopisma składające się z samych wy-
wiadów ("The New Perspectives", "The Interview").
Przyczyny? Czas, tempo - wybitni są zajęci, nie mają
czasu pisać, a bywa, że nie potrafią. Łatwiej namówić ko-
goś do udzielenia wywiadu niż do napisania tekstu. Lu-
dzie chętnie czytają wywiady. Wywiad ma swoją drama-
turgię, zdaje się być wypowiedzią bardziej spontaniczną,
otwartą, naturalną niż tekst pisany, ponadto jego zaletą
jest skrótowa, aforystyczna forma wypowiedzi.
Słownik biograficzny Waltera Kramera "300 podróżni-
ków" (Lipsk 1961). Podróżowanie jako zawód, powoła-
nie, pasja, sposób życia. Szczególne natury, niespokojne
duchy. Jak giną w drodze. Ich rozrzucone po świecie gro-
by.Kto gromadzi wiedzę, gromadzi ból. (Kohelet)
Kierkegaard przeciw Heglowi, tj. przeciw fetyszyzacji
historŹŹ obiektywnej. Dla duńskiego filozofa każdy czło-
wiek jest zamkniętą w sobie historią.
Bergson: poznanie docierające do istoty rzeczy operuje
intuicją.
Mirosława Marody o stanie świadomości Polaków. Ce-
chy: 1) dewaluacja pracy w sektorze państwowym, 2) na-
stawienie na asekurację socjalną, 3) wyuczona bezrad-
ność, 4) zwężenie horyzontu czasowego, 5) zawistny egali-
taryzm, 6) nastawienie na przeciętność, 7) kolektywistycz-
ny egoizm.
Roy Miedwiediew w "Dissent": "Nastąpił nie tylko
upadek literatury, ale i upadek gustów czytelniczych, trze-
ciorzędni pisarze zaczęli cieszyć się powodzeniem".
Studium D. Blackbourna o nazizmie. Nazizm - pro-
wincjonalny kicz. Nazizm i drobnomieszczanie byli dla
siebie stworzeni. Niedokształcone samouki.
Strach raz człowiekowi zadany czyni z niego kalekę na
zawsze, odejmuje mu nie tylko coś z duszy - w jakiś
sposób odejmuje mu i coś z ciała (człowiek wylękniony,
jego wygląd).
Faszyzm: rewolucja nihilizmu, kult państwa, personali-
zacja i koncentracja władzy, woluntaryzm wodza jako
czynnik organizujący; terroryzm jako metoda polityki,
skrajna brutalność w zwalczaniu oponentów i przeciwni-
ków.
Twój wróg nie zawsze wygląda groźnie. Czasem nawet
poci się na twój widok, rumieni, unika twojego wzroku.
Kiedy z nim rozmawiasz, zachowuje się niespokojnie. To,
co zdumiewa cię najbardziej, to bezinteresowność jego
uczucia i postawy. Nie dałeś mu żadnych powodów do
nienawiści. Ani go uderzyłeś, ani oczerniłeś, nie złamałeś
mu kariery, może wręcz nie znasz go osobiście, a jednak
nagle odkrywasz, dowiadujesz się, czytasz: nienawidzi cię,
opluwa, przeklina.
"Cudze życie - to tak daleko". (Saint-Exup‚ry)
Heroizm jest zjawiskiem elitarnym.
"W miarę jak oddalam się odeń, moje minione życię
zarysowuje się w kształt wyspy". (Paul Claudel)
H.D. Thoreau napisał 14 tomów dzienników. Jego
"Walden" to dziesięć lat pracy, siedem kolejnych wersji.
Adam Czerniawski opowiadał mi, że nasz zmarły w
AnglŹŹ poeta i pilot Gustaw Radwański, kiedy rozważano
różne postawy polityczne, miał zwyczaj mówić tak: "Poli-
tycznie Staszek jest na lewicy, Henryk - na prawicy, a ja
- i tu jego palec wskazywał punkt gdzieś wysoko, wyso-
ko w powietrzu - ja jestem tu".
17.2.
Spotkałem M. Siwy, zgarbiony, postarzały. Ludzie sta-
rzy. W ich sposób bycia, w ich zachowanie jest wbudowa-
ny nieustanny lęk, trwożliwa ostrożność w czasie stawia-
nia każdego kroku, obawa przed przekroczeniem granicy,
niewidocznej dla nas granicy, która w ich mniemaniu ist-
nieje i przebiega nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Z całej
sylwetki przebija zmęczenie, wyczerpanie. To wygląd ko-
goś, kto z największym wysiłkiem wdrapał się na pirami-
dę słońca w Teotihuacan i stanął na jej kamiennym szczy-
cie. Wyżej, dalej - nie ma już nic. Człowiek doszedł kre-
su. Stoi wycieńczony, ciężko oddycha, przepełnia go po-
czucie niezwykłości i grozy. Już nic nie można zatrzymać,
nic powtórzyć, nic cofnąć. Czekanie, aż opuszczą go
wszystkie siły, aż dosięgnie go mroczna strzała.
Przybyszewska, "Listy, t. 3, str. 62:
"Podwójna porcja wapna dla trupa Robespierre'a. Że-
by nie ożył!"
Henry Bolingbroke (1678-1751) angielski minister
spraw zagranicznych, w swojej historŹŹ Europy od pokoju
pirenejskiego do śmierci Ludwika XIV formułuje słynne
"prawo Bolingbroke'a" stwierdzające, że problemy posia-
dają odmienną wagę w zależności od tego, czy dotyczą
zachodniej, czy wschodniej Europy. Tzn. europejski sy-
stem polityczny odnosi się jedynie do Zachodu i tylko to,
co mogłoby mu zagrozić, jest ważne.
Pisarz węgierski - Istvan Csurka. Nasza rozmowa w
Budapeszcie, w restauracji "Karpatia". Csurka masywny,
potężny, ale twarz łagodna, uśmiechnięta, ciepła. Mówi
- marksizm - senilizm, marksizm - serwilizm. Mówi
- skończyła się ideologia, zostały personalia.
11.7.
Dzisiaj jest nas pięć miliardów. Z tej okazji przygoto-
wany przez ONZ program telewizyjny. Występują biali i
kolorowi. Biali - to starsi panowie: Clarke, Brown,
Vonnegut i inni, którzy zamartwiają się, że jest nas już
pięć miliardów i co będzie dalej, jaka ciężka czeka nas
przyszłość. Ich twarze wyrażają zatroskanie i powagę.
Czarni natomiast - to zespoły rockowe, jazzowe, roz-
śpiewane, rozbawione.
I tak już będzie - starzy biali będą zamartwiać się, ale
ich zatroskane głosy będą rozlegać się coraz słabiej, nato-
miast kolorowi będą zajmować coraz większą część sceny
zwanej światem.
Kałużyński: "Gombrowicz z uporem trzymał się ubocz-
nej Argentyny, którą przekształcił w mentalny duplikat
Polski".
Był - jakby nie wyjeżdżał z Polski - na prowincji
świata.
Karol Ludwik Koniński o nazizmie: "Ruch nizin, gru-
biański, odstręczający, wiekuisty typ, który chce bić, bić
kogokolwiek".
"Pisarz powinien być milczący, jak milcząca jest jego
książka na półce" (Ivo Andrić). To samo Henryk Elzen-
berg w "Kłopot z istnieniem": "(...) milczenie (...) chroni
od małostek. Bo mówić o rzeczach błahych, to siłą rzeczy
myśleć o rzeczach błahych: nie można paplać bezkarnie.
No, a mówić o rzeczach poważnych? Niestety, to zbyt
często odbiera im ich żywotność, ich siłę, ich zdolność
krzewienia się w duszy: jakbyśmy podcięli łodygę z nie
rozwiniętymi pąkami. Mową rzeczy poważnych jest twór-
czość (...)". I jeszcze Ivo Andrić: "W tych dniach dużo
czytałem i dużo rozmawiałem z ludźmi - więcej niż jest
zdrowo i dobrze dla mnie: trzeba rosnąć od wewnątrz,
milcząco (...) wszystko inne oznacza na samego siebie za-
stawić pułapkę, samemu gotować własny upadek". Po-
dobnie Rozanow: "Społeczeństwo, otoczenie nie wzboga-
ca, lecz zuboża naszego ducha".
Ludwig Wittgenstein - "Culture and Values" (Black-
wellooxford,1980, s.94):
- "Wzrok ludzki ma siłę nadawania obiektom war-
tości, może tym samym uczynić je zbyt kosztownymi".
- "Moim ideałem jest pewien chłód. Świątynia daje
,schronienie namiętnościom".
"W każdym zdaniu staram się wyrazić wszystko".
"Nie ma nic trudniejszego niż powstrzymać się
przed samooszustwem".
"W filozofŹŹ zwycięża w wyścigu ten, kto potrafi
[biec najwolniej".
- "Miarą geniuszu jest charakter".
- "Spoczywanie na laurach jest niebezpieczne jak spo-
czywanie zimą na śniegu. Umierasz w czasie snu".
- Geniusz to talent użytkowany z odwagą".
"
- "Musisz umieć dostrzegać coś, co będzie rzucać no-
[we światło na fakty".
"Ładne nie może być piękne".
- "Słowa są czynami".
!-, Jeżeli chcesz pójść głęboko, nie musisz iść daleko".
Humor to nie nastrój. To sposób patrzenia na
świat".
- "Praktyka nadaje słowom sens".
- "W każdym wielkim utworze jest dzikie zwierzę:
poskromione". ("In allen grossen Kunst is eine Wildes
Tier: gezamst").
Wiele potwornych zjawisk, sytuacji i postaci cieszy się
znośną, a nawet dobrą opinią, ponieważ ludzie, nim ze-
tknęli się z nimi, wyobrażali je sobie jeszcze znacznie go-
rzej. Ich opinia, po bezpośredniej konfrontacji z rzeczywi-
stością, brzmi wówczas: "No, nie jest aż tak źle (nie wy-
gląda aż tak strasznie), jak myślałem".
Wywiad z Janem Karskim o holocauście. W latach
1942-1944 Karski, jako kurier z Polski, opowiadał w
AnglŹŹ i w Ameryce o masowej zagładzie Żydów w polsce
- co dzieje się, jak ona przebiega. Nikt mu nie wierzył!
Jest granica, której ludzka wyobraźnia nie chce, nie może
przekroczyć.
Ojciec Józefa Czechowicza-
woźny Banku Handlowego w Lublinie
zmarł w obłąkaniu (daty śmierci nie znam).
Był Janusz Kapuściński, mój brat stryjeczny z Mielca.
Opowiadał o swoim kuzynie, starym, zdziwaczałym eme-
rycie. Siostra PCK upiekła mu na imieniny tort. Zaniósł
tort na milicję - jako dowód, że chcą go otruć.
Danuta Cirlić opowiada mi o Milośu Crnjanskim.
Crnjanski, jako stary człowiek, wrócił z emigracji do Ju-
gosławŹŹ. pewnego dnia dzwonią do drzwi dwie dziewczy-
ny. To studentki - przyszły powiedzieć, że będą pisać o
nim prace magisterskie. Crnjanski:
- Dlaczegoście nie przyszły pięćdziesiąt lat wcześniej!
27.7.
Wieczorem, w telewizji; Jean-Michel Jarre "Koncert w
Chinach". Ta latająca po świecie fabryka dźwięków (16
ton sprzętu muzycznego!), Ewolucja od Janka Muzykanta
i jego drewnianych skrzypek do tych konstrukcji elektro-
nicznych dźwiękowo-świetlnych (bo dźwięk i światło są tu
nieoddzielne). Tłumy młodych Chińczyków zafascynowa-
ne, przejęte, a jednocześnie opanowane, bez oznak maso-
wej histerŹŹ.
28.7.
Z dawnych notatek(Sesja Komitetu "Polska 2000"
PAN w Jabłonnie) na temat "Człowiek - Środowisko -
Zdrowie" -
- choroba zmienia człowieka: schodzi on do we-
wnątrz, zamyka się w granicach swojej osoby;
- duży, a mało doceniany wpływ stanów emocjonal-
nych na organizm człowieka i jego zdrowie;
- sylwetka biologiczna człowieka ukształtowała się w
środowisku naturalnym, jeszcze w epoce przedneolitycz-
nej. Stąd trudności, jakie ma człowiek w dostosowaniu się
do otoczenia cywilizacji przemysłowej. Na przykład daw-
niej napięcia emocjonalne były rozładowywane w natural-
ny sposób przez wysiłek fizyczny. Człowiek rozładowywał
napięcie spowodowane wściekłością, tym, że fizycznie ata-
kował przeciwnika, staczał z nim pojedynek.Albo -
człowiek zagrożony, przestraszony rozładowywał lęk-
ucieczką. Dziś człowiek tłumi wściekłość i lęk, ale ich
przecież nie likwiduje i nie usuwa z organizmu - i wó-
wczas one zaczynają ~go niszczyć.
Systemy aprioryczne, autorytarne: ludzie mogą w nich
istnieć dzięki temu, że spontanicznie wytwarzają podsy-
stem patologicznych przystosowań. Tym samym świat
nieformalności pozwala systemom autorytarnym utrzy-
mać się przy życiu.
Jacques Soustelle - "Los Quatro Soles". Dzieje Ma-
jów to przykład procesu regresu, o którym zapominamy
opętani ideą postępu i rozwoju. Tymczasem historia ludz-
kości to również w poszczególnych regionach i epokach
dzieje regresu. Dekadenci - spadkobiercy przeszłości,
której nie potrafią kontynuować i rozwijać.
"Żaden wielki artysta nie widzi rzeczy takimi, jakie one
są w rzeczywistości. Gdyby je tak widział, przestałby być
artystą". (Oscar Wilde)
W "Polityce" (31 /87) wywiad z autorem "Dzieci Arba-
tu" Anatolijem Rybakowem:
- "Czy po odbyciu kary zesłania starał się Pan o
powrót do Moskwy?
- Nie, na to byłem za mądry! Miałem zresztą zakaz
pobytu w dużych miastach, a w małych też nie chciałem
się meldować, aby niepotrzebnie nie przypominać o
swoim istnieniu. Czułem przez skórę, że mogłoby się to
źle skończyć - naokoło szalały represje. Tułałem się po
całej Rosji i najmowałem tylko do prac dorywczych".
(Tak został pisarzem - żeby nie wypełniać ankiety).
"Zacząłem zastanawiać się - co dalej? Iść do pracy, zna-
czyło wypełnić szczegółową ankietę personalną".
Dzisiaj:
- "Szok, jaki obecnie przeżyłem, to listy od ex-działa-
czy stalinowskich.
- Czy nikt z nich nie wyraża skruchy?
- Skądże! Tak trzeba było! Bez ofiar nie można się
było obejść!"
6.8.
Sięgnąłem po "Dzienniki czasu wojny" Nałkowskiej.
Sięgnąłem nie po to, aby dowiedzieć się czegoś o wojnie,
ale ze względu na język - piękny język tamtej epoki,
tamtych pisarzy. Ubolewam, może przesadnie, że my dzi-
siaj piszący i mówiący już tylko język psujemy, szpecimy,
dewastujemy. Zamiast plewionego ogrodu języka - tylko
badyle i dziwolągi, całe otoczenie zaniedbane, zachwa-
szczone. Nawet ci, którzy to czują i nad tym boleją, przez
konieczny kontakt z ową niechlujną rzeczywistością języ-
kową sami nurzają się w tym niechlujstwie, raz po raz na-
tykając się na rozpanoszony bełkot, bzdurę i mętniactwo.
Sięgam więc do Berenta, Irzykowskiego, Dąbrowskiej-
jak po łyk wody źródlanej. To jedyna polszczyzna, której
ufam, na której mogę spokojnie i mocno oprzeć własną
myśl.
9.8.
Moja wizyta u Nałkowskiej. Jest wiosna roku 1951.
Pracuję w "Sztandarze Młodych". Mój szef - Wiktor
Woroszylski - wysyła mnie do pani ZofŹŹ, aby odebrać
tekst jej wypowiedzi na temat walki o pokój (była wtedy
moda pisania i drukowania takich wypowiedzi). Nałkow-
ska miała wówczas 67 lat, ale robiła wrażenie kobiety
znacznie młodszej, o silnej i tęgiej sylwetce, o prosto i
mocno osadzonej głowie osoby śmiałej, obytej towarzy-
sko, stającej przed audytorium bez tremy. Mieszkała w
Domu Literatury na piętrze, drzwi z klatki schodowej-
na lewo. Najpierw był pokój pełen psów i kotów, a głę-
biej jej gabinet. Pełno w nim było kartek, karteluszków
wszędzie rozłożonych. Nałkowska wręczyła mi kartkę z
napisanym na maszynie tekstem. Odprowadziła mnie do
drzwi. Wyszła ze mną na klatkę. schodową i po chwili wa-
hania spytała: "Czy pan myśli, że pozwolą nam pisać tak,
jak pisaliśmy dawniej?" Coś bąknąłem niewyraźnie i spe-
szony, oszołomiony pognałem schodami w dół.
Tadeusz Breza w swoich wspomnieniach o Nałkowskiej
przypomina, że pisała ona na małych karteczkach, które
później sklejała w stronice. Technika collage'u, bardzo
nowoczesna.
Skąd bierze się słaba pozycja reportażu literackiego?
Pewnie m.in. stąd, że gatunek ten uprawia bardzo mało
piszących (jest ich znacznie mniej niż tych, którzy tworzą
powieści, opowiadania, poezję). Reporterzy stanowią sła-
bą grupę nacisku, nie są w stanie przepchać się do pierw-
szych szeregów. Dlaczego mało ludzi uprawia reportaż?
Choćby dlatego, że zbieranie materiału wymaga w tym
wypadku fizycznego wysiłku, zdrowia, a często grozi
śmiercią. Toteż zwykle reporterem jest się tylko przez
pewien okres, w latach młodości, później - większość
reporterów zmienia styl życia - albo zasiada na fo-
telach redaktorskich, albo zamyka się w domach i pisze
książki. Tak więc wielu reporterów traktuje swoją repor-
terską twórczość tylko epizodycznie, nie troszczy się o jej
utrwalenie i kontynuację. I jeszcze słowo o krytyce. Tej pra-
wie nie ma. Reportaż wymaga od krytyka podwójnych
kwalifikacji - nie tylko musi znać on warsztat litera-
cki, ale także znać przedmiot, o którym reportaż traktu-
je (np. żeby zrecenzować rzetelnie tom reportaży o Peru,
trzeba wiedzieć coś o sztuce pisania, ale także wiedzieć
coś o samym Peru, a to już wymaga dodatkowych stu-
diów, lektur itd.). A więc reportaż nie ma swoich krytyków,
tych, którzy dbaliby o jego miejsce i jego promocję.
Karen Blixen:
ur. 1885. Ma 29 lat, kiedy osiedla się na farmie w Ke-
nŹŹ. Mieszka tam 16 lat. Ma 45 lat, kiedy wraca do DanŹŹ.
Ma 52 lata, kiedy wychodzi "Pożegnanie z Afryką"
(1937). Umiera mając 77 lat.
Notuję uwagi pisarzy, reporterów, reżyserów, którzy
przyjeżdżają z Ameryki, z AnglŹŹ, z Francji, uwagi pierw-
sze, które - wiem z własnego doświadczenia - najdłużej
zostają w pamięci:
(K.): "U was każdy każdego ciągle sądzi. Codziennie.
Codziennie stajesz przed sądem opinŹŹ. Czy dziś się
sprawdziłeś? To, że sprawdziłeś się wczoraj, jest nieważne.
Musisz każdego dnia podejmować od nowa wysiłek. Jakie
to wytwarza napięcie w człowieku! Jaka to strata czasu!"
(C.): "W tym kraju istnieje dwojaki wzorzec zachowań,
dwojaki kod etyczny: serdeczność i ciepło wobec bliskich,
nieufność, .szorstkość, nawet brutalność wobec obcych.
Przejście od jednej postawy do drugiej trwa sekundę. Jest
to społeczeństwo grup, zatomizowane, plemienne, upatru-
jące w obcym przeciwnika".
(R.): "Cechą waszego społeczeństwa są kominy. Wybit-
ność i głupota, tylko to, tuż obok siebie. Brakuje mocnej
średniej, która jest cechą naszych, zachodnich społe-
czeństw."
(S.): "Mają pięć lodówek. Zamiast myśleć, jak wypro-
dukować dziesięć, siedzą i radzą, jak podzielić te pięć. Ich
sposób myślenia z góry zakłada, że nigdy niczego nie bę-
dzie więcej. Zamiast doskonalić system produkcji, głowią
się, jak usprawnić system podziału, jak - w przyszłości
podzielić trzy lodówki, a potem - jedną".
(A.): "Ludzie nie lubią tego, co robią. Praca w ich po-
czuciu nie ma wartości".
(P.): "Czytam nad bramą fabryki: <<Wydajną pracą po-
przemy program partŹŹ!>> Tu praca nie jest problemem
ekonomicznym, lecz politycznym. Nie chodzi o wytwarza-
nie dóbr, towarów, chodzi o deklarację, o akces. W na-
szym świecie pracując dobrze - poprawiasz swój byt.
Tutaj pracując dobrze - dowodzisz swojej lojalności wo-
bec władzy. Władza zawłaszcza wszystko, również twoją
wolę, twój wysiłek, twój pot. Ergo - jeżeli odnosisz się
do władzy krytycznie, dajesz temu wyraz pracując źle.
Poziom pracy a poziom życia - ten związek jest odczu-
wany jako bardzo wątły".
(S.): "Nikt nie ma poczucia, że robi coś obiektywnie
ważnego, co ma wartość samą w sobie i co zapewni mu
rzetelną zapłatę i bezpieczną przyszłość".
(G.): "Bardzo dużo kombinowania i przetargów. Istotą
tych zabiegów jest akceptacja systemu asymetrycznego:
godzę się, że ktoś jest wyższy, a ja - niższy, że ktoś ma
- a ja nie, że ktoś może, a ja - nie. System taki wytwa-
rza w człowieku podświadomy brak zaufania do siebie-
a może rzeczywiście jestem niższy i słabszy?"
(Jeszcze P.): "Wszędzie obecna historia i wojna. Histo-
ria rozumiana jako dzieje powstań i wojen".
(D.): "Niepewność jutra. Niewiara w lepszą przysz-
łość".
Z Filadelfii
1988
Warszawa - Bruksela - Nowy Jork - Filadelfia-
Toronto - Calgary - Filadelfia - Los Angeles - Bo-
ston - Nowy Jork - Jeddah - Kigali - Entebe - So-
roti - Kampala - Bruksela - Warszawa
Konflikty w okolicach Brukseli: zamożni Belgowie
frankojęzyczni przenoszą się do podmiejskich wiosek za-
mieszkanych przez chłopów flamandzkich. Tarcia na tym
tle. Ale, mówią, wojny z tego nie będzie.
niedziela rano, małe miasteczko, wszędzie
kobiety myją okna
Aalst - miasto ich wielkiego pisarza - Booma. Był
malarzem pokojowym, potem dziennikarzem. Pisał felie-
tony w "De Morgen".
Są bardzo krytyczni. Krytycyzm jako postawa i sposób
myślenia - to najbardziej odróżnia Zachód od Wschodu.
Budynek partŹŹ socjalistycznej w Gandawie. Dzień wal-
ki z apartheidem. Dwóch czarnych (grupa Mwenzo-Afri-
ca) gra na bębnach, socjaliści belgijscy słuchają, jedzą ka-
napki.
Hans Memling (1435-1494) namalował portret SibylŹŹ
Sambethy w 1480.
KLM 641 Bruksela - Nowy Jork
We will be very happy to answer any question you
may have
lądowanie śnieg
JFK
wszystkie kontynenty, rasy, pokolenia, religie
w kolejce do immigration
Manhattan, spiętrzenie kamienne, jak łańcuch gór
St. Moritz Hotel
spokojnie czekają swojej kolei
jeżeli ktoś wybuchnie
to znaczy, że z niższej klasy
niższej klasie przypisują wszystkie wady - palenie,
otyłość, narkomanię, niższa klasa pluje na podłogę
Allen Ginsberg, jego wieczór autorski w Penn Univ.
Sala pełna. Tematy: narkotyki, buddyzm, Kerouac. Rok
1968 odbierany przez tę młodzież jako historia, rok 1956
- jako prehistoria.
Jadąc do Penn Univ. autobusem 21. Jedyne wolne mie-
jsce znajduję koło starego Murzyna. Siadam, jedziemy
ściśnięci, wręcz przytuleni do siebie. Ale na przystanku
przy stacji kolejowej wysiedli niemal wszyscy i zrobiło się
pusto. Teraz najprościej byłoby zostawić Murzyna i
usiąść w innej ławce, ale nagle powstaje problem: usiąść
gdzie indziej? Aha, to znaczy brzydzisz się czarnego!
Czarny ci śmierdzi! A Murzyn? On też nie rusza się, sie-
dzi przyklejony do mnie, myśląc pewnie: "Przesiądę się,
to powiedzą, patrzcie go - czarny rasista, ucieka przed
białym, nienawidzi białych!" W tej sytuacji, w zupełnie
pustym autobusie jedziemy dalej, Murzyn i ja, przyciśnię-
ci do siebie, przytuleni, zrośnięci niemal, gróteskowi, ab-
surdalni.
Penn Station nocą. Tylu szaleńców, tylu narkomanów,
tylu biednych. I obok nich tłum ludzi dostatnich~zadba-
nych, zorganizowanych, pilnych urzędników, obrotnych
kupców. Fascynująca jest ta granica, która oddziela jed-
nych od drugich, fascynujące jest przekraczanie tej grani-
cy.
Ci biedni, ich zaniedbanie, apatia, ich łachmany i pusta
butelka w ręku, ich niedostępna dla ciebie wspólnota, ich
wzrok, którego nie umiem określić.
W świecie ryb, mówi mi Grace, samce są zwykle pię-
knie ustrojone, napuszone, kolorowe - w ten sposób
przyciągają uwagę samic i zyskują je dla siebie. Ale oto w
MIT zrobiono ostatnio następujące doświadczenie: ry-
bę-samca, bardzo kolorowego, który żył w otoczeniu za-
chwyconych i uległych mu samic, wpuszczono do akwa-
rium o małej pojemności. Jednocześnie obok do akwa-
rium o wielkiej pojemności wpuszczono rybę-samca,
który był brzydki. I co się stało? Samice porzuciły owe-
go zawsze adorowanego pięknisia i pociągnęły za
samcem-brzydalem. Wybrały go, komentuje Grace, po-
nieważ miał większe terytorium, to znaczy - większą wła-
dzę.
Ocalić sztukę od doraźności, od presji środowiska, od
banału. Wielkie dzieła, które powstały jakby bez związku
z otaczającym ich twórców światem. Jerzy Stempowski w
liście do Józefa Czapskiego (Muri - Berne, 12.6.1947):
"W jakim stopniu artyści Renesansu byli dziećmi swego
czasu i tkwili w aktualności? Im bardziej przypominam
sobie ich obrazy w galeriach, tym związek ich ze współ-
czesnością wydaje mi się luźniejszy. Ten okropny obraz
Włoch renesansowych, jaki wyłania się z Machiavellego i
Guicciardiniego, jest niewidoczny u malarzy. Był to czas
ruiny wszelkiego prawa i porządku, zanik resztek moral-
ności chrześcijańskiej".
Rok 1945, koniec wojny. Edmund Wilson odwiedza w
Rzymie George Santayanę. Wielki filozof mieszka w
klasztorze, u zakonnic. Tu, w małym pokoiku, spędził
wojnę. W czasie rozmowy, pisze Wilson, Santayana po-
wiedział mi, że o tej obecnej wojnie nie wie prawie nic
("Wiem o niej tyle, co o bitwie pod Kannami").
Umysły filozofów, artystów kontaktujące ze światem
zewnętrznym w jakiś inny, pośredni sposób.
Sobota w księgarni Barnes & Nobles w FiladelfŹŹ. Wpadł
mi w ręce album Mary Leakey - "Africa's Vanishing
Art". To album o malowidłach naskalnych znajdujących
się w 186 jaskiniach w Kisese, Cheke, Pahi i innych mie-
jscowościach w okręgu Kondoa w środkowej TanzanŹŹ.
Wspaniałe to malarstwo liczy około 29 tysięcy lat-
powstało w epoce kamiennej, stworzone przez anonimo-
wych mistrzów. Toż to galeria obrazów o wielkim rozma-
chu kompozycyjnym; pomyślana jako świątynia sztuki o
rozmiarach znacznie większych niż Louvre czy Museum
of Modern Art w Nowym Jorku! Można by się zapędzić
w tych zdumieniach i zachwytach i powiedzieć, że wszyst-
ko, co nastąpiło w malarstwie i wystawiennictwie po
Kondoa, było już produktem schyłku i dekadencji. W
każdym razie człowiek współczesny nie potrafi wytworzyć
farb tak trwałych, aby wytrzymały 30 tysięcy lat, ani wy-
korzystać naturalnych warunków klimatu i otoczenia,
aby bez żadnych z jego strony zabiegów konserwator-
skich obraz mógł tak długo zachować swoją świeżość i in-
tensywność.
Kondoa: wyobrażenia słoni, lwów, nosorożców, stru-
siów, drzew i ludzi.
Ilekroć oglądam książki, albumy jak ten, ogarnia mnie
żal, że zmarnowałem swoje lata w Afryce. Miałem oka-
zję napisać tom reportaży z wypraw do ruin, zrobić tom
rozmów z pisarzami, z malarzami, lepiej poznać tamtą
muzykę i balet. W to miejsce napisałem kilka książek
o temacie z piasku - tj. o polityce afrykańskiej, a więc
o rzeczy najbardziej nietrwałej, złudnej i ulotnej na świe- ;
cie.
Waga tematu książki w jakimś sensie warunkuje ciężar
samej książki. Oczywiście książka może być lepsza lub
gorsza, ale utwór poświęcony problemom odwiecznym i
wielkim ma większą szansę przetrwania niż rzecz o bła-
hostkach.
Stephen Crane 1870-1900
Emily Dickinson 1830-1886
Dopiero w Calgary Sven Delblanc, świetny pisarz
szwedzki i uroczy człowiek, przypomniał mi, że restaura- ;
cja, do której zaprosił mnie w Sztokholmie na kolację
(było to dwa dni przed ogłoszeniem stanu wojennego w
Polsce, kiedy nazajutrz samolot nasz lądował w Warsza-
wie, światła na lotnisku były już wygaszone), nazywała
się "KB" - po szwedzku: "Klub Artystów". Dosyć
wstawieni szliśmy przez zaśnieżony, puszysty, ciepły
Sztokholm na dworzec. Wsadziłem Svena do pociągu, po-
jechał do domu, do Uppsali, a ja wracałem pogodny do
hotelu nie wiedząc jeszcze, że następnego dnia tyle zmieni
się w moim życiu.
W Calgary: poetka z Los Angeles - La Loca. Jej rak.
"Czułam się tak upokorzona". Tutaj wszystko, co nie jest
sukcesem, witalnością i optymizmem - jest wstydliwe.
Choroba jako upokorzenie. Ciągle badali mnie - mówi
- człowiek czuje się gwałcony, traci prywatność. Mogli
oglądać mnie nagą, dotykać, wymuszać różne zachowa-
nia, wreszcie kłuć i kroić.
Wymyśliliśmy maszyny, które pozwalają nam nie myś-
leć.
Eliade o Brancusim:
"Zrozumiawszy najważniejszą tajemnicę - tę mianowi-
cie, że nie sama twórczość ludowa, lecz odkrycie jej źró-
deł może odnowić i wzbogacić sztukę współczesną-
Brancusi zaczął szukać (...) Niestrudzenie powracał do
pewnych tematów, jakby opętany ich tajemnicą lub wy-
mową artystyczną, której nie umiał przekazać. Przez 19
lat na przykład pracował nad <<Colonne sans fin>>, 28 -
nad cyklem <<Oiseaux>>. Cykl <<Oiseaux>>: w latach
1912-1940 Brancusi wykonał 29 wersji tej rzeźby w pole-
rowanym brązie, w różnokolorowym marmurze, a także
w gipsie (...)".
Świat dźwięków nie ginie. Dźwięki trwają, tworzą wiel-
ką, żywą zbiorowość.
W Calgary rozmowa z Erichem Skwarą - pisarzem
austriackim. Opowiada, że Tomasz Mann był we współ-
życiu człowiekiem trudnym. Mówił tonem pouczającym,
cały czas akcentując wskazującym palcem swoje apodyk-
tyczne sądy. Za największego pisarza uważa Hermanna
Brocha. Musil? Tak, ale Musil nigdy nie wzniósł się na
wyżyny geniuszu. Mówimy o wiedeńskich kawiarniach.
Skwara cytuje Oscara Wilde'a: "Jest to jedyne miejsce,
w którym człowiek może być sam, nie czując się samot-
nym".
W Calgary:
Marie-Jean Ribordy, Szwajcarka. Spędziła w Kanadzie
17 lat, z tego większość na Północy, gdzieś pod biegu-
nem. Jadąc na Północ, mówi, musisz ożywić umysł i ser-
ce, stać się częścią natury. Stać się częścią natury - to
wymaga woli, wysiłku, skupienia.
Jeszcze Calgary. Ostatni dzień Olimpijskiego Zjazdu Pi-
sarzy. Dyskusja na temat: "The art of creative non-fic-
tion writing" (jak to przetłumaczyć? Literacki reportaż
eseistyczny?) Główna teza: nasza kultura staje się "very
documentary" i literatura musi to uwzględnić.
16.2.
Wieczór autorski na wydziale literatury Uniwersytetu
'l,emple w FiladelfŹŹ. Ktoś z sali pyta: "Czy to, że latami
przebywał pan wśród ludzi, których języka pan nie rozu-
miał, nie wyostrzyło pana wzroku i słuchu?"
Kiedy zastanawiam się nad odpowiedzią, przychodzi
mi na myśl ów sklepikarz ormiański w Teheranie, hand-
lujący przyprawami korzennymi. Jeżeli dzień był spokoj-
ny, wystawiał worki tych przypraw na ulicę, jeżeli zapo-
wiadano manifestację, chował swój towar, aby tłum go
nie zdeptał. Jego zachowanie było dla mnie informacją, za-
stępującą mi znajomość języka.
Czy wiek XXI będzie wiekiem Pacyfiku? To mnie inte-
resuje. Int‚resują mnie epoki, cywilizacje, imperia. Wiel-
kie rzuty historyczne, rozległe horyzonty, szerokie pano-
ramy. Wielopiętrowość rozgrywających się zdarzeń.
"Każdy dobry tekst ma wiele znaczeń" (Hemingway). Hi-
storia jest takim tekstem.
Profesorka psychologŹŹ z Temple - Miriam Olson-
wyraża się krytycznie o Reaganie. Jako dowód przytacza
fakt, że w ciągu ośmiu lat prezydentury Reagan nie zmie-
nił się na twarzy, nawet nie postarzał. Weź Roosevelta,
mówi, weź Nixona, Cartera - było widać, jak napięcia i
stresy, jak poczucie odpowiedzialności pogłębiały ich
zmarszczki, zmieniały sylwetkę. A Reagan? Zawsze tak
samo odprężony i zadowolony. Do niego po prostu nic
nie dociera!
Po to, żeby koniec stał się rzeczywistym końcem, musi
jeszcze zaistnieć powszechna świadomość końca, a także
zrodzić się siła, która staremu porządkowi wymierzy coup
de grace. Dopiero połączenie tych trzech elementów, a
więc - zaawansowanej entropŹŹ istniejącego układu, po-
wszechnego przekonania o jego agonŹŹ i siły gotowej
przyjść na to miejsce, może przynieść wstrząs i przemia-
nę.
Zdolność człowieka do stwarzania pełnych, samowy-
starczalnych, zamkniętych światów sprawia, że możemy
żyć w społecznościach odrębnych, wzajemnie od siebie
izolowanych, nic o innych nie wiedząc, nie odczuwając
nawet potrzeby ich poznania. Nie chodzi nawet o odleg-
łość geograficzną, gdyż czasem te inne światy istnieją o
krok od nas, tuż-tuż, na granicy naszej skóry.
Tradycja służenia wodzowi, dopóki odnosi sukcesy.
Kiedy nadciąga klęska, jego podwładni opuszczają go i
porzucają pole bitwy. Uważają, że takie zachowanie jest
etyczne.
21.1.
W Toronto. Nazwiska pisarzy kanadyjskich: Domań-
ski, Drabek, Drewniok, Dudek, Dyba, Gryski, Iwaniuk,
Jewiński, Kamień, Ryga, Szymigalski, Topa, Zaborska
itd.
Party u Susan Stewart. Susan - bardzo wrażliwa poet-
ka i autorka świetnych esejów o kulturze - pracuje na
Uniwersytecie Temple. W czasie przyjęcia wszyscy biorą
udział w zabawie - zgadywance tytułów książek i filmów
(trzeba je odgadywać z gestów i mimiki prezentera. Śmie-
chu i uciechy przy tym mnóstwo). Zawsze w takich sytua-
cjach powraca przekonanie, że dziecko w człowieku nigdy
nie umiera. Ono tylko jakby obrasta kimś dorosłym, ale
nadal pozostaje żywe i obecne wewnątrz tego dużego,
dojrzałego człowieka. I każda okazja, kiedy może dać
znać o sobie i zapanować nad nami, połączona jest z ra-
dością, wesołością, odprężeniem, wyzwoleniem. Każdej
takiej okazji towarzyszy uczucie zaspokojenia.Susan Śtewart
EUFRAT
Więc pewnego dnia, kiedy morze
było tak spokojne jak niebo, a
horyzont skrył się w zagłębieniach ziemi;
kiedy wszystkie gniazda opustoszały, kiedy
je rozrzucono, a ciernie i głogi poraniły nam
twarze; kiedy nasze pługi i koła garncarskie
leżały połamane, pokryte kurzem, a nasze flety
były jak milczące i posłuszne dzieci; kiedy
nasze dzieci nie mówiły już naszym językiem, a
nasze własne języki były jak kamienie
kaleczące nam usta, śniliśmy o kraju
leżącym w górze rzeki, w którym
mężczyzna i kobieta stali nadzy w ogrodzie,
mieli twarze, z których została starta pamięć.
Rano pociągiem do Nowego Jorku. Tutaj, w Merkin
Hall, koncert filadelfijskiego z‚społu kameralnego "Rela-
che". Powstał dziesięć lat temu jako "New-music ensamb-
le" (nazywa się też "New Tonality"). Dyrygent Joseph
Franklin.
Nowa muzyka, nowe malarstwo, nowa architektura-
energiczna, bujna sztuka amerykańska. Dzieje się w niej
ogromnie dużo. Emerging Arts, New Music, Fusing Jazz,
Creative Non-Fiction - ciągłe, pełne napięcia poszuki-
wanie formy, nowego wyrazu, nowych środków. Ucieczka
przed dekadencją, przed zastojem, przed banałem. Zwra-
ca uwagę ogromna ilość tych poszukujących szkół, ośrod-
ków, galerŹŹ, zespołów. Nie sposób tego wszystkiego obej-
rzeć, przeczytać, wysłuchać, nie sposób przeżyć i prze-
myśleć.
Relache". Już sam zestaw instrumentów uderzający-
wiolonczele, saksofon, piccolo, akordeon, waltornia, Ya-
maha. Śpiewaczka, której głos jest jednym z instrumen-
tów. Trąbka. Muzycy ubrani różnie, często byle jak-
nawet w tym zupełna, amerykańska dowolność.
Tendencja do powtarzania rytmu, do wariacji wokół
jednego tematu. To nie muzyka klasyczna, ale i nie dode-
kafonia, nic w stylu Brahmsa ani Weberna, to jakaś trze-
cia wyobraźnia muzyczna.
Sztuka staje się produktem trzeciej wyobraźni (tj. ta-
kiej, która zaczerpnęła z klasyki i przejęła coś z technik
modernizmu, ale poszukuje własnej, nowej, odrębnej for-
my).
Tegoż dnia wieczorem na sztuce Johna Krizane'a "Ta-
mara" (rzecz o miłości Gabriela d'Annunzio do polskiej
malarki Tamary Łempickiej). Mimo że przedstawienie
drogie - 180 dolarów za bilet - cieszy się ogromnym
powodzeniem.. Widzowie otrzymują bezpłatnie i w dowol-
nych ilościach wszelkie napoje (specjalność "Tamƒra
cocktail" przygotowany przez Seagram). W programie,
ważniejszy niż lista aktorów, jest zestaw dań, jako że w
przerwie przedstawienia widzowie zjadają kolację (m.in.
Curried Breast of Chicken, Insalata Vittoriale, Cold Ri-
sotto Primavera, Carpaccio of Beef, Prosciutto itd.).
Wszystko to ma miejsce w budynku muzeum armŹŹ ame-
rykańskiej (643. Park Avenue and 66`" Street). Sztuka
(przeciętna i nudna) rozgrywa się jednocześnie w kilku sa-
lonach na dwóch piętrach, trzeba więc dużo chodzić, a
nawet biegać, ale można też po prostu siedzieć na scho-
dach i pić wino - niech inni się męczą.
Typowo nowojorskie: "Tamara" jest przedstawieniem,
o którym się mówi, ergo - trzeba je zobaczyć. Zawsze tu
tłok. Ale w Nowym Jorku wszędzie jest tłok, każde naj-
bardziej błahe wydarzenie kulturalne ściąga tłumy.
Sztukę charakteryzuje estetyczny eklektyzm, wszystkie-
go w niej po trochu. Ale przede wszystkim zwraca w ni‚j
uwagę obecność silnych, agresywnych, prowokacyjnie po-
danych elementów kiczu. Tzw. oblicze sztuki pokrywa
jaskrawa szminka, barwy są kontrastowe, skrajne jak na
chińskiej masce. To wyostrzenie kolorystyczne, dźwięko-
we, językowe ma pomóc, aby w natłoku produktów,
utworów, pomysłów i inicjatyw artystycznych dzieło mog-
ło przebić się, przyciągnąć, zmusić do zatrzymania, do
spojrzenia, do wysłuchania. A ponadto, utwór musi krzy-
czeć barwą, dźwiękiem, obrazem, kształtem, ponieważ na-
sze zmysły ciągle dziś bombardowane, atakowane, przy-
gniatane lawiną nadawanych przez otoczenie sygnałów
są przytępione, osłabione, mało wrażliwe.
Maciek Wierzyński o naszym wspólnym koledze, który
osiadł w Nowym Jorku: "Działa, korzysta ze swoich pięt-
nastu minut! Tu każdy ma swoje piętnaście minut, które
musi wykorzystać do ostatniej sekundy. Wkrótce o nim
zapominają, bo napiera tłum ludzi, z których każdy do-
maga się swoich piętnastu minut. A potem? Cóż, potem,
na następne piętnaście minut trzeba długo pracować".
W "New York Times Book Review" esej pisarza RPA
- Richarde Rive o sytuacji w literaturze tego kraju. W
kraju nieszczęśliwym, w kraju pogrążonym w walce zmie-
niają się kryteria oceny pisarza. "It is impertinent to sug-
gest that a black South African writer's credentials de-
pend on how often he throws stones at white policemen".
Kryterium oceny przesuwa się z płaszczyzny artystycznej
na polityczną. Tam, gdzie panuje kryzys, tam panuje po-
lityka - dziedzina, która się żywi, tuczy kryzysem.
Pamiętać, że pisanie jest także żmudną, codzienną, nie-
ustającą pracą, jest zajęciem szewca spędzającego całe dni
na zydlu i cierpliwie robiącego but po bucie.
Spoglądając na świat - być optymistą czy pesymistą?
Doświadczenie z wieczorów autorskich w kraju: ludzie
chcą choćby źdźbła optymizmu, oczekują go, istnieje w
nich potrzeba światła, potrzeba obietnicy, wiara, że jutro
może być lepsze.
Trwa tu w prasie dyskusja o wydarzeniach w Izraelu.
Jej temat: czy Żydom w Ameryce wolno krytykować po-
stępowanie rządu Izraela wobec Palestyńczyków. Jedni
twierdzą, że wolno i trzeba, inni, że ci, którzy ośmielają
się krytykować rząd Izraela (jak np. Woody Allen) to
"self hating Jews" - Żydzi, ale Żydzi skażeni nienawiś-
cią do Żydów, do samych siebie, do żydostwa. Zwraca
uwagę rozpalona temperatura tych sporów, ich rozgo-
rączkowana emocjonalność, napięcie, czasem aż szaleń-
stwo. Dochodzi tu do głosu sentymentalna, nadwrażliwa
natura, naładowana namiętnościami do granic wytrzyma-
łości. Ten spór to przygważdżający, oślepiający błysk
sztyletów.
Chodząc gdzieś zaniedbanymi ulicami i widząc odrapa-
ne domy, wybite szyby, brudne podwórka, zaraz chciał-
bym wszystko porządkować, naprawiać, malować. Chore
otoczenie odczuwam jako chorobę własną, między mną a
otoczeniem istnieje związek fizyczny.
24.2.
Na filmie "The Last Emperor" - o ostatnim cesarzu
Chin (zmarł w latach sześćdziesiątych w Pekinie, po prze-
bytym więzieniu i reedukacji - jako ogrodnik). Film
zręcznie zrobiony, ale artystycznie i merytorycznie niewie-
le wnosi. Wracałem do domu przed północą. Było śnie-
żyście i bardzo zimno. Bezdomni spali na wylotach kana-
łów. Z kanałów unosi się ciepło, tak że leżą oni w kłę-
bach pary, jakby wystawali z piekła, leżą w samych ko-
szulach, bez butów - jak wytrzymują dwudziestostop-
niowy mróz tej nocy, tak półnadzy, nie okryci nawet ko-
cem, wprost na metalowych kratach, na oblodzonych pły-
tach chodnika?
W nocy, kiedy wróciłem z kina, zadzwonił telefon: Al-
len Ginsberg zaprasza mnie na śniadanie. Byłem u niego
o 8 rano. Ginsberg, bardzo gościnny, proponuje, abym
mieszkał u niego, kiedy będę w Nowym Jorku. Ma małe
mieszkanie pełne książek i papierów ("Wszystko zbieram,
nawet rachunki z pralni"). Zrobił mi kawy, a sobie kubek
gorącej wody, do której wcisnął całą cytrynę. Allen - to
pozorny nieporządek i roztargnienie, a w rzeczywistości
świetna organizacja i dyscyplina. Zabawny jest w roli we-
terana hippisów, ale traktuje swoją sytuację z pogodą i
przymrużeniem oka. Mówi, że rola jego pokolenia literac-
kiego polega na rozszerzeniu pojęcia realności (tzn. że
stany oniryczne są też rzeczywistością realną).
W czasie przyjęcia w małym domku pod Filadelf‹ą do-
padła mnie grupa młodych Amerykanów, którzy wypy-
tawszy, kogo znam z pisarzy amerykańskich, jakie książki
czytam, jakie czasopisma, wyśmiali mnie, określając
wszystkich tych pisarzy - np. Normana Mailera. czy ga-,
zety, jak "The New York Times ', jako "mainstream", tj.
nurt główny, oficjalny. Oni wszyscy zadeklarowali się ja-
ko niezależny obieg, jako podziemie, "underground". W
tutejszym języku oznacza to być publikowanym w mało-
nakładowych pismach (np. 500 egzemplarzy), których wy-
chodzą tu setki. Pisma te czyta mało ludzi, są one ignoro-
wane przez telewizję, radio i wielką prasę, a więc właśnie
przez "mainstream". Odpowiedzią na to przemilczenie
przez oficjalne mass media jest całkowita pogarda i opo-
zycja, jaką wobec głównego nurtu żywi obieg niezależny.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, każda strona
czerpie satysfakcję z własnej postawy, uważając ją za je-
dynie słuszną.
5.3. sobota
W Nowym Jorku obiad z Helen Wolff, w jej mieszka-
niu, bo Helen ma ponad 80 lat, złamała nogę i trudno jej
pójść do restauracji. Helen, kiedyś zaprzyjaźniona z To-
maszem Mannem i Hanną Arendt, emigrowała z nimi do
Stanów w latach trzydziestych. Tu wraz z mężem - Kur-
tem - wydawała przez wiele lat serię wybitnych dzieł li-
teratury europejskiej. Helen - głęboka, intensywna kul-
tura, wielki kunszt formułowania myśli - ginąca już for-
macja intelektualistów Europy pierwszej połowy naszego
wieku, którzy traktowali rozmowę jako sztukę, za naj-
prostszym wypowiedzianym zdaniem czuło się błyskotli-
wą kindersztubę, chłonną i pilną młodość, lata studiów i
obcowania ze światem myśli i ducha. Rozmowa przeska-
kuje z tematu na temat.
Benjamin, mówi Helen, uważał, że książka składająca
się z samych cytatów byłaby książką doskonałą. Ale czy
rzeczywiście? - zastanawia się. Byłaby to książka zbyt
gęsta, a myśl musi odpoczywać i w tym celu potrzebuje
przestrzeni, czasem przestrzeni wypełnionej czymś ła-
twym, nawet - kiczem.
Mówi o sytuacji książki. Książka staje się towarem,
.obiektem mody. Bierze się to stąd, że wielu wydawców
wywodzi się z rodzin producentów. konfekcji, dyktatorów
mody. Tej wiosny ten autor, ten tytuł, ten styl będą
modne, jesienią jego miejsce zajmie inne nazwisko, in.ny
tytuł. Powstało pojęcie "Shelves books": książka jest na
półkach w księgarniach np. od 3.7. do 5.9. - potem ją
wyrzucają, więcej jej nie będzie. Tymczasem książka daje
również fizyczną przyjemność - obcowanie z nią, patrze-
nie na nią, dotykanie jej, zaglądanie do niej. Mój mąż,
Kurt, miał zwyczaj notować uwagi na marginesie czyta-
nych książek. Mam w domu zbiorowe wydanie Goethego
z uwagami Kurta. Sięgając do tych egzemplarzy ciągle
rozmawiam z mężem, ciągle się z nim porozumiewam.
Notabene, całe powietrze wypełniają fale radiowe, telewi-
zyjne, ale i międzyludzkie. Pamiętam, że w roku 1962 by-
liśmy z Kurtem w Lozannie. Zwykle spaliśmy w hotelach
w osobnych pokojach, ale tej nocy spaliśmy razem. Bu-
dzimy się i Kurt mówi, że miał sen, iż pisze książkę. Ja:
"Wiesz, miałam identyczny sen!" Kurt: "Pamiętam pierw-
sze zdanie: <<Są dni, o których mówimy, że ich nie lubi-
my>>". A moje pierwsze zdanie brzmiało: "Są dni, które
wspominamy z niechęcią". Podobne zdanie!
"NY Times", 22 lutego, artykuł: "Videokasety wypie-
rają książki z półek". "Zaledwie w dziesięć lat od poja-
wienia się videokaset w domach amerykańskich zaczęły
powstawać w nich całe biblioteki owych kaset". Ludzie,
pisze autor A. L. Yarrow, usuwają z półek książki i na
ich miejsce ustawiają kasety. Sprzedaż czystych kaset roś-
nie gwałtownie:
1985 - 810 mln dol.
1988 - 3300 mln dol.
"American Poetry Review", a więc poważne pismo, re-
klamuje sprzedaż serŹŹ "Poets on Videodisc and Videota-
pe": Elizabeth Bishop, Allen Ginsberg, Paul Zimmer.
Równocześnie "New York Times" z 2 marca zamieszcza
reportaż ze studio, w którym autorzy nagrywają kasety
video o sobie, bo to ma ułatwić reklamę i sprzedaż książ-
ki. "Nie wystarczy dziś pisać książki - mówi gazecie je-
den z wydawców - trzeba je również umieć sprzedać".
Dziś do wydawcy posyła się nie tylko maszynopis nowej
książki, ale i kasetę z wywiadem z autorem. Jeżeli autor
prezentuje się w telewizji dobrze, książka ma szansę być
wydaną i sprzedaną.
Wieczorem, z moimi studentami w barze, na koncercie
jazzowym. Świetny, trzyosobowy zespół: fortepian, bas,
perkusja. Silna, wibrująca dynamika, pełne uniesienia i
emocji partie solowe. Publiczność barowa nie słucha-
rozmawia, je, pije, wchodzi, wychodzi. W przerwie czarny
perkusista, spocony i rozdygotany, mówi mi, że to, co
grają, nazywa się Fusion Jazz i jest połączeniem stylów,
szkół, kierunków, muzycznym collage. W tym świetle
trafna jest definicja słowa "fusion w "The American He-
ritage Dictionary": "I. The act or process of melting by
heat. 2. A mixture or blend formed by fusing". Właśnie!
Melting by heat. To jest ważne. Temperatura, która prze-
mienia właściwości materŹŹ, tworzy nowe struktury, nowe
jakości.
Fusion - jako przyszłość sztuki? W FiladelfŹŹ na uni-
wersytecie wystawa malarzy meksykańskich. Objaśnienie
pod obrazami: mixed technique. To samo w literaturze.
Emerging Art, New Writing, itd.
W "The South Carolina Review" (jesień 1986) recenzja
Johna L. Idola z tomu wywiadów Thomasa Wolfa
("Thomas Wolf ~ Interviewed, 1929 -1938"). "Wolf, po-
dobnie jak Coleridge, ani na chwilę nie przestawał mówić
o sobie i o swoim pisarstwie".
8.3.
Na wystawie malarstwa Anzelma Kiefera (Niemiec, ur.
1945). Kiefer opanowany wizjami zniszczenia, zagłady,
pustki. Na jego olbrzymich obrazach nie ma ludzi, są wy-
marłe przestrzenie, wielkie, wyludnione hale, puste pola,
puste płaszczyzny. Napięte, niemal mistyczne światło,
wytłumione, szare kolory, czasem przebijająca ochra, kraj-
obrazy po bitwie, po wielkim wybuchu zalane bezkształt-
nym, zastygłym ołowiem. Opary unoszące się nad otchła-
nią piekielną; dopalająca się ziemia, metafizyka grozy,
materŹŹ bez człowieka; zagłady.
Z okien mojego mieszkania (1201, Rittenhouse Regen-
cy, 225 South 18 Street, Filadelfia) widzę sąsiednią ka-
mienicę, zwłaszcza widzę okna mieszkania zajmowanego
przez dwójkę młodych ludzi - dziewczynę i chłopaka.
Oboje są szczupli, podobnego wzrostu, mają ten sam jas-
ny kolor włosów. Czasem blisko okna jedno z nich roz-
biera się. Na tę odległość (sporą!) nie mogę rozróżnić, czy
jest to chłopak, czy dziewczyna. Ale zawsze jest to pod-
niecające.
Moje prywatne odkrycie poetyckie: Paul Blackburn
( 1926 -1971 ). Kiedy spytałem Ginsberga, dlaczego Black-
burn umarł tak młodo, odpowiedział: "Too much Gau-
loise". Palił ciągle. Nowojorczyk - cała jego poezja jest
naładowana, nabita Nowym Jorkiem, Manhattanem. To
poezja nerwowa, liryczna, jej język - potoczny, zwykły,
prosty, język zapisków na kartkach papieru, na skraw-
kach gazet, na rachunkach i serwetkach w barach i re-
stauracjach. Blackburn często używa w wierszach cyfr:
godzina 8.15, 6.40 dol., 38 str. - podkreśla to zwyczaj-
ność tej nie-poezji, która jest przecież poezją znakomitą!
Dwie poetki amerykańskie - Susan Steward i Elene
Terenova - pokazują mi kolekcję malarstwa, grafiki i
rzeźby, jaką na początku naszego stulecia zgromadził w
swoim domu filadelfijskim farmaceuta i wynalazca - Al-
bert C. Barnes. Jest tam zebrane ponad tysiąc obrazów,
głównie francuskich impresjonistów (choć nie tylko).
Wszystko rozwieszone w największym pomieszczeniu,
ciasno, rama przy ramie, rzędami, piętrami, wizje, linie,
kolory zjadają się nawzajem, zmasowanie, tłok, przepy-
chanka nie dadzą się opisać. Cranach obok C‚zanne'a
Matisse obok Daumiera, Corrot, Tintoretto i Van Gogh
- razem, El Greco obok Boscha, Chardine'a i Rubensa.
Soutine, Renoir (dużo renoirów), Watteau, Goya, Manet,
Gauguin, Chirico, Courbet, Modigliani, Henri Rousseau,
Picasso, Degas, Veronese, Bonnard i zaraz Klee, i zaraz
Utrillo, wszyscy ściśnięci, upchani na jednej ścianie. Nie
sposób takiej ilości obejrzeć jednorazowo, w połowie
zwiedzania człowiek pada pokonany, nieprzytomny.
Wszędzie jabłka Cezanne'a. I wszędzie dziewczyny Re-
noira. Te jabłka i dziewczyny dominują, czekają na nas za
każdym zakrętem, w każdej nowej sali.
Po wyjściu z wystawy: nadmiar wrażeń zabija wszelkie
wrażenia - nie zostaje nic. Malarze niszczą się nawza-
jem, ich zamknięte światy, świat Cranacha, Corota, Ma-
tisse'a; tutaj, na tych ścianach wiszą rozbite, rozrzucone,
zatarte.
Idąc szybko od sali do sali (bo zamiast zobaczyć jak
najlepiej, chcemy zobaczyć jak najwięcej) tracimy kontakt
ze starym Cezanne'em, z tą chwilą, kiedy siedzi on u stóp
góry St. Vincenze i czeka, aż promienie słońca utworzą z
niej solidną, mocną, wyrazistą bryłę.
W liście do "The New York Times" 15.3. Sol Gittle-
man wymienia, kto sympatyzował z Hitlerem: M. Heideg-
ger. C. J. Jung, Ezra Pound, T. S. Eliot, W. B. Yeats,
Luis-Fernand C‚line.
Postępy komunikacyjne: w 1971 leciało samolotem 174
miliony ludzi, w roku 1987 - 450 milionów.
Filadelfia, _sobota 12 marca, godzina 19.30. Ciepło.
Dwie główne ulice w śródmieściu:
Chesnut - kolejka, długa, kilometrowa kolejka do ki-
na. W kolejce sami czarni, tylko czarni. Cała Chesnut, któ-
ra w ciągu dnia należy do białych, w sobotę wieczor‚m
staje się deptakiem czarnych, ich promenadą, ich corso.
A obok ulica Locus. Przy tej ulicy stoi gmach filhar-
monŹŹ. Tu gra słynna Philadelphia Philharmonic Orches-
tra. Dzisiaj Erich Landsdorf dyryguje symfoniami Mozar-
ta'i Szostakowicza. Na schody wchodzi tłum słuchaczy-
i to są tylko biali.
Dwa strumienie - czarny i biały - przecinają się i mi-
jają na Broad Street - nie połączone, nie przemieszane,
zmierzające w przeciwnych kierunkach, w stronę innych
przeżyć.
Tu, w Ameryce, poezja wyprzedza prozę. Poezja poszu-
kuje, jest świadoma kryzysu literatury, stara się znaleźć
rozwiązania, znaleźć wyjście. Przede wszystkim szuka
wyjścia w języku - w strukturze języka, w jego możli-
wościach. Jest w niej niepokój, jest coś serio, jest wysiłek.
Niewiele z tych zmagań widać w prozie - powieści pisa-
ne są sprawnie, ale. w sposób bardzo tradycyjny, proza
nie jest tu polem walki, polem napięć. W prozie najważ-
niejsze jest "to have story" i zręcznie ją opisać. Telewizja
zniszczyła prozę znacznie bardziej niż poezję.
David Rieff (ostatnio ukazała się tu jego książka pt.
"Going to Miami") mówił moim studentom w czasie se-
minarium poświęconego tej książce:
- w literaturze USA dominuje obecnie amerykański
minimalizm: to literatura opisująca środowisko klasy
średniej, dom, życie rodzinne, stosunki z sąsiadami, par-
ty;
- największe kraje świata są najbardziej prowincjo-
nalne, zamknięte w sobie: USA, Rosja, Chiny - ich
społeczeństwa mało wiedzą o świecie, nie interesują się
nim;
- w dziedzinie informacji coraz bardziej zwracamy się
w stronę informacji wizualnej, coraz więcej czerpiemy z
niej wiedzy o świecie;
- w Ameryce bardzo dużo ludzi pisze. Ponieważ całe
życie coś piszemy, ludziom wydaje się, że pisanie nie jest
trudnością, nie jest sztuką. Nie komponują symfonŹŹ, bo
zdają sobie sprawę, że napisanie partytury wymaga pew-
nej wiedzy muzycznej, natomiast opisać przyjęcie u znajo-
mych - każdy potrafi!
Lekcja Francis FitzGerald, jednej z najlepszych reporte-
rek amerykańskich, autorki znakomitej książki o Wietna-
mie pt. "Fire in the Lake", za którą dostała Pulitzera. W
roku 1976 FitzGerald drukuje w "Harper's" obszerny re-
portaż z Iranu (nagroda Overseas Press Club). Autorka
jest u samego źródła informacji: ambasadorem USA w
Teheranie jest Richard Helms, były szef CIA, a ojciec
FitzGerald był w tej instytucji zastępcą Helmsa. Helms
udostępnia jej swoje irańskie dossier. Autorka rozmawia
z ministrami szacha, z generałami, z ludźmi pałacu. I w
całym tym świetnie napisanym, a miażdżącym dla szacha
tekście, ani słowa o islamie, o szyitach, o Chomeinim,
który już za dwa lata rozpocznie rewolucję, a potem obej-
mie władzę!
Jest jedno miejsce, w którym Amerykanie zachowują
się jak w kościele: cicho, w skupieniu, nabożnie - w
banku.
Szedłem z Susan Stewart przez campus. Mówiłem jej o
Treblince. Teraz jest tam pole, o, taka łąka jak ta, przed
biblioteką. Mówiłem jej o świecących fosforem polach
Oświęcimia, na których leżały kości miliona ludzi. Świat-
ło, oto co pozostało, światło pojawiające się, kiedy jest
pełnia księżyca.
Ich planowanie: swój czas mają rozplanowany na mie-
siące, na lata naprzód. Toby Olson pyta mnie w lutym:
"W którym hotelu będziesz mieszkać w Nowym Jorku,
kiedy pojedziemy tam na kolację 29 kwietnia?" Odpowia-
dam: "Wszystko jedno w którym, zajmiemy się tym ty-
dzień wcześniej". Patrzy na mnie, widzę, że nie rozumie.
W marcu rozważa, którym samolotem, o której godzinie
poleci we wrześniu do Bostonu. A rok następny? Już
rozplanowany. A rok 2000? Cały zajęty, a jeśli nie zajęty,
to ich myślenie jest zajęte rozważaniem, jak go zaplano-
wać (żyją i planują tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć). W
tak ukierunkowanym myśleniu już dzień dzisiejszy, już te-
raźniejszość jest przeszłością. Dzisiaj to jest coś, co minę-
ło, co było. W tak ukształtowanej wyobraźni przeszłość
nie istnieje jako byt ciągle żywy i ważny, kształtujący na-
sze zachowanie i myślenie.
Można przekazać wiedzę, ale nie można przekazać
' przeżycia. Przeżycie posiada pewien dodatkowy wymiar
egzystencjalny, wobec którego słowo jest zbyt ubogie,
zbyt bezradne.
Z Toby Olsonem do Richmond, skąd wysyłam swoje
książki do Polski, bo zbliża się termin mojego wyjazdu z
FiladelfŹŹ. Richmond, podobnie jak Green Point, jak Mil-
waukee - polskie dzielnice: ubogie, szare, brzydkie. Na-
strój wegetacji, marazmu, wiecznej tymczasowości, być,
żeby coś zarobić, nie widać, żeby ktoś miał skrzydła, żeby
przebijał się ku słońcu. Toby, przenikliwy, wrażliwy poeta
i pisarz, mówi mi o różnym rozumieniu czasu w Ameryce
i Europie (której, notabene, nie zna zbyt dobrze). W
Ameryce nie można wrócić na stare miejsce. Jeżeli wróci
się, już go się nie rozpozna, będzie zmienione. Stąd wśród
Amerykanów nie ma przywiązania do przeszłości. Dzieci
często nie wiedzą, gdzie pochowani są ich rodzice. Można
wyobrazić sobie, jak za sto lat będzie wyglądać Paryż czy
Florencja, tymczasem miast amerykańskich wyobrazić so-
bie nie można - będą zupełnie inne. Nasz naród jest w
ciągłym ruchu, w drodze. Toby chodził do dziesięciu róż-
nych liceów, w różnych miastach Ameryki. Ludzie prze-
noszą się tam, gdzie dostają lepszą pracę. Pakowanie, pa-
kowanie. Toby pyta, jak czuję się, kiedy wyjeżdżam. Ok-
ropnie! Wyjeżdżając zawsze coś tracę, w każdym wyjeź-
dzie jest bezpowrotność.
Duża ulica - 6th Street: Irańczycy!
Broadway - ulica meksykańska.
Małe Tokio - zaułki, kwiaty jak w Kioto. Wycieczki
szkolne, dzieci w niebieskich mundurkach - sami Japoń-
czycy.
Fioletowe jakarandy, intensywne, aż wpadające w gra-
nat.
Michael Gage - wiceburmistrz Los Angeles. Rozmo-
wa w jego gabinecie zawalonym kartonami z jakimiś
urządzeniami telewizyjnymi. Gage pełni swoją funkcję już
pięć lat i chce pozostać tu nadal, ponieważ fascynuje go
"the magic and dynamism of time". Wszyscy mamy tu "a
frontier mentality" - mówi. W szkołach podstawowych
dzieci mówią 81 językami. Ta różnorodność stwarza kli-
mat ogólnej tolerancji, życzliwości, chęci uczenia się jed-
nych od drugich. Jednocześnie - ciągnie dalej - Los
Angeles staje się coraz wyraźniej wielkim centrum rodzą-
cej się cywilizacji Pacyfiku. Miasto leży w połowie drogi
między dwoma centrami finansowymi świata współczes-
nego (tj. między Tokio i Singapurem po jednej, a Londy-
nem i Genewą po drugiej stronie) i samo rozrasta się do
rozmiarów takiego centrum. W Ameryce stajemy się oś-
rodkiem władzy materialnej. Około połowy nowych bu-
dynków w centralnej części miasta należy do obcego ka-
pitału.
Nie nazywają tego miastem, ale polem miejskim (urban
field). Na tym polu mieszka 8,5 miliona ludzi. Jedna trze-
cia to biali, jedna trzecia - Latynosi, jedna trzecia-
Azjaci Procent ludności białej zmniejsza się szybko. Jeże-
li przyjąć, że Trzeci Świat to ludy kolorowe, Los Angeles
będzie na początku przyszłego wieku jednym z najwięk-
szych miast Trzeciego Świata.
Są tu bezdomni biali i bezdomni czarni, bezdomnego
Azjaty właściwie nie spotyka się. Bezdomni koczują na
plażach, w cieniu palm, co jednak jest przyjemniejsze niż
wegetacja w dusznych kanałach Filadelfii, w których
gniotą się ich pobratymcy z Wybrzeża Wschodniego.
Każdy kryzys, gdzieś daleko w świecie, wzbogaca Los
Angeles. Kiedyś pieniądze napłynęły tu z Libanu, potem,
po rewolucji, z Iranu, teraz płyną z Hongkongu.
Joel Kotkin, autor książki "Trzeci wiek: Ameryka
wkracza w erę Azji", mówi mi: "Już w roku 2010 Amery-
kanie pochodzenia europejskiego będą stanowić w Kali-
fornŹŹ mniejszość (w całych Stanach nastąpi to przed ro-
kiem 2050). W ciągu ostatnich 10 lat Kalifornia stworzyła
w‹ęcej miejsc do pracy niż cała Europa Zachodnia. Ame-
ryka musi przestać myśleć o sobie jako o części Europy i
zacząć traktować się jako część Azji. Ameryka stoi w ob-
liczu wielkiej, historycznej reorientacji!"
Alexander Hamilton Public High School. W klasie
trzydziestka nastolatków wszystkich ras. Temat: czy stu-
diując przyrodę możemy wyciągnąć wnioski etyczne. Na-
uczyciel prowadzi lekcję z tymi, którzy chcą brać w niej
udział. Reszta czyta jakieś książki, rozmawia, wychodzi,
dwie dziewczyny śpią.
Świat handlarzy narkotyków. Przez Los Angeles prze-
chodzi 80 procent heroiny i ponad 60 procent kokainy
sprzedawanych na rynku Stanów. Stopniowo handel, któ-
rym dawniej zajmowała się mafia i starzy profesjonaliści,
przechodzi w ręce uzbrojonych po zęby gangów młodzie-
żowych, które staczają między sobą krwawe wojny ulicz-
ne. W LA terenem tych walk jest południowa dzielnica
miasta. Jadąc tamtędy widzi się domy porzucone, domy
spalone, ściany pokryte tajemnymi znakami. To herby
poszczególnych gangów, którymi oznakowują one granice
swoich terytoriów. Dwa gangi największe - Crisps i
Bloods liczą po 40 tysięcy członków. Inne gangi - Ko-
rean Killers, 52~h Street, Philipinos itd. Piętnastoletni
chłopak handlując narkotykami może zarobić do dwóch
tysięcy dolarów dziennie. Klimat walki, morderstw, prze-
stępstw zaostrzył się z chwilą wynalezienia taniej odmiany
kokainy - crack - która wyzwala w człowieku pokłady
nienawiści, wolę zniszczenia, pragnienie mordu.
Gangi posługują się własnymi językami, przypominają-
cymi język głuchoniemych, i posiadają też własne alfabe-
ty. Znajomość tych alfabetów, np. umiejętność odczytania
wydanego na siebie wyroku, może uratować życie.
Nowe zjawiska w emigracji do Stanów Zjednoczonych.
Dawniej emigrowała Europa, teraz - Azja i Ameryka
Łacińska. Dawniej emigrowała biedota, teraz - wielu lu=
dzi z wykształceniem. Dawniej emigrowały całe rodziny
- teraz przyjeżdża tu wiele młodzieży. Dawniej przyjazd
do USA był czymś ostatecznym, teraz część przyjeżdżają-
cych myśli osiąść tu czasowo i kiedyś - wrócić do kraju
rodziców.
W gabinecie Dona Williamsa, dyrektora zakładów AST
(produkcja komputerów), wisi zdanie Konfucjusza: "Life
is very simple, but man insists on making it complica-
ted".
W Los Angeles nowe miasto wietnamskie, architektura,
napisy - wietnamskie. Ale są i objaśnienia po angielsku.
To dla białych Amerykanów, którzy muszą uczyć się po-
ruszać we własnym kraju.
Kraje, które nie przyjmą do siebie ludzi z Trzeciego
Świata, same zamienią się w Trzeci Świat.
Słońce, jego promienie tak jasne, że miasto pogrąża się
w czerm.
Książka do napisania: rola dziecka w historŹŹ. Krucjata
dziecięca (Andrzejewski "Bramy raju", Mozart - dziec-
ko koncertujące, dzieci w getcie i w Powstaniu Warszaw-
skim, łącznicy, bojownicy, Iran, Uganda), dzieci - twór-
cy języków, systemów komputerowych. Dawniej dziecko
ubierano tak, że wyglądało jak mały dorosły (obrazy
Goyi, Velazqueza), świat dzieci i dorosłych był nieroz-
dzielny. Współczesność stworzyła osobny świat dziecięcy,
zamknęła dziecko w tym świecie (np. Disneyland, choć
sam przekonałem się, że wśród zwiedzających przeważają
starsi).
Nigdy nie rozwiązany problem dziecka w dorosłym
człowieku. Na ile dorosły to inny człowiek, dziecko roz-
winięte w dorosłego, a na ile pozostał on dzieckiem, tyle
że niejako owiniętym, opakowanym kimś innym.
(Dodajmy: dzieci - królowie, paryski gavroche, dzieci
- aktorzy filmowi, np. sławna Shirley Temple, jedenasto-
letni chłopiec przelatujący samolotem Atlantyk, itd.)
Ludność świata zwiększa się o około 220 tysięcy ludzi
dziennie. Do końca wieku będzie nas ponad 6 miliardów.
W Dortmundzie przystąpiono już do organizowania
Sylwestra 2000.
Norwid,1858:
Kiedy byłem smutny, a zdawało mi się, że smutek mój
do mnie nie należy, poszedłem za miasto wielkie, między
czarne cyprysy, na smętarz.
III powiedziałem sobie: "Oto pójdę nad brzeg najśwież-
szego grobu, ale się nie zapytam, kto ma owdzie spocząć,
ażeby mój smutek nie był dla nikogo z tych, których po-
cieszają albo płaczą: tylko aby był smutkiem człowie-
ka dla człowieka."
Więc, myśląc to, znalazłem się z brzegu jamy głębokiej,
a osiwiały grabarz wyrzucał z niej piasek ku drugiemu,
który stał wyżej, równie ze mną.
Przez cyprysów kilku gałęzie czarne widać było słońce
zachodzące i wieże miasta dalekiego widać było na krań-
cu niebios.
IV
Tedy, rozmyślając rzeczy znikome, nie chciałem się py-
tać o nic onych robotników śmierci, ale pochyliwszy się,
zmówiłem pacierz i wziąwszy garść piasku, rzekłem
sobie: "Oto zasypię nią pierwszy smutny list, który mi do
bliźniego przyjdzie pisać."
V ~ IX
A kiedy powróciłem w progi moje, było jakoby na go-
dzinę jedną przed północą, więc wrzuciłem ów piasek w
kielich szklanny zegaru piaskowego, który stał był
pusty przy zapalonej lampie mojej, i siadłem spocząć.
VI
I oto, skoro zegar ów rozmierzać począł potok biegną-
cych chwil upadkiem piasku, usłyszałem jakoby wyrazów
szepty, a te rzymskim zdawały mi się brzmieć językiem:
"Sit - tibi - terra - levis."
VII
I mówił on Piasek szepty swymi:
"Oto tysiąc osiemset dwadzieścia lat, jak
kopano tu grób dla popiołów wygnańca, a ten był
przywódcą legionu rzymskiego w ojczyźnie swojej.
VIII
"I oparł się był woli tego, który mówił w rozgniewaniu
swoim: <<Rad bym, aby cały rzymski lud
miał jedną głowę, którą bym podłożył
pod ostrze miecza!"
Więc, policzywszy lata, sprawdziłem, iż mowa jest o
Cajusie Caliguli, i słuchałem, co Piasek mówił.
Ten zaś szeptał wciąż upadkiem pyłów i głosił:
X
"Wygnaniec ów rzymski pierwszych lat' samotności
swej w GalŹŹ zachodził do Lutecji miasta, które dziś
zwie się Paryż, i stawając w porcie, patrzyć lubił na
płótna żagli, azali trójkątny latyński żagiel nie zawinie
od Śródziemnego Morza?
XI
"A następnych lat zbudował sobie dom, senatorskiemu
rzymskiemu domowi podobny, i siadując u wnijścia, z
głową jak niewolnik ogoloną, Fedona czytywał, albo, jał-
mużny dając, wskazywał ku południowemu słońcu ręką
prawą, jak ten, co rozkazy gdy wydaje, przypomina so-
bie, iż niewolnikiem jest - albo jak ten, co nie wie, która
rzecz byłaby sprawiedliwszą: przekląć czy błogosławić.
XII
"I bywało, że z ręką tak w powietrzu próżni ku Rzy-
mowi wielkiemu wyciągniętą, widywano go jako posąg u
wnijścia domu - a przechodzący tułacz albo ubogi druid
brał z onej ręki upadającą jałmużnę.
Abu Dhabi
Jak dzieci drażniły goryla w zoo (jest nowe, zbudowane
za miastem, na pustyni). Z początku goryl złościł się, biegał
po betonowej scenie, wygrażał małym agresorom. W koń-
cu zmęczony usiadł w środku swojej klatki i rozpłakał się.
I wówczas - dokładnie w tym momencie (jakiż niezwykły
zbieg okoliczności!) - zerwała się burza piaskowa. Nagła,
gwałtowna, potężna burza, która pokryła niebo tumanami
szarego pyłu i sypnęła nam w oczy gorącą zamiecią piasku.
Wszyscy rzucili się do ucieczki, dzieci z krzykiem, za dzieć-
mi dorośli, wicher szarpał i rozwiewał czadory, przerażone
kobiety pędziły w nich przez skłębioną, rozżarzoną mgłę
burzy pustynnej jak strwożone, czarne ptaki.
Biegnąc, spojrzałem na moment za siebie: przez pył, przez
kurzawę, w panującym wokół półmroku zobaczyłem gory-
la, który siedział na swoim miejscu zgarbiony, jakby wpół-
złamany, siedział, patrzył za nami i szlochał.
Do mojej pracowni wpuściłem małego kotka. Taki kot
ożywia rzeczy, nadaje im nowych sensów i znaczeń. Powy-
ciągał jakieś druty i przewody, które leżały nieruchome i
zapomniane od lat, zwalił na podłogę stertę książek (w ten
sposób znalazłem w niej książkę od dawna poszukiwaną,
o której myślałem, że ktoś ją zabrał). Dzięki jego harcom
całe pomieszczenie nabrało innych wymiarów i proporcji.
Nieborów
O świcie (słońce, wreszcie słońce!) poszedłem do Puszczy
Bolimowskiej. Idąc z pałacu, najpierw mija się pochylone,
ciężkie od rosy łany zboża, potem jakieś podmokłe, wysreb-
rzone łąki, wreszcie jest las, od razu wysoki, stary, dawno
tu zasiedziały, władczy. Przeszedłem obok gajówki Siwice,
minąłem gajówkę Polesie, przesieki, rowy, aż w końcu do-
tarłem do środka puszczy. Rosły tu dwa wiekowe, rozłoży-
ste dęby, do jednego przymocowana była kapliczka. Pod
obrazem stały w słoikach dwa pęczki konwalii - plastiko-
wych. Spotkałem chłopa z sąsiedniej wioski - Borowiny.
Urodził się w tych lasach i tu przeżył życie: ma 67 lat. "Przed
wojną, panie, tu była straszna nędza, a teraz, z tą <<Solidar-
nością>>, idzie znowu do biedy". Mityguje się, spogląda na
mnie niepewnie - "Ale może pan jest tyż z tyj <<Solidarno-
ści>>? Ale, panie, mówię jak jest!"
Powiedział mi, że miejsce, w którym stoimy, nazywa się
Sarnia Linia i że stała tu kiedyś gajówka Kaczew (bo nie-
daleko były bagna, a na nich roje kaczek). Teraz "poszła
melioracja", ale i tak niedawno widział dwa łosie. Wielkie.
Poprawia coś przy swoim rowerze i mówi:
"Czasem jak se jadę tą drogą, takie mnie myśli nachodzą,
że to się w głowie nie mieści".
Ale jakie są to myśli, czego dotyczą, a przede wszystkim
dlaczego nie mieszczą się w jego głowie - tego już nie po-
wiedział.
9 sierpnia 1995
W Woli Chodkowskiej, koło Kozienic. Mazowiecka zwy-
czajność, nawet skromność tego krajobrazu. Cicha, płytka
rzeczka Radomka, sosenki (jest kilka starych, okazałych,
ale reszta to gęsty, na wpół zdziczały młodniak), olchy, ja-
łowce, gdzieniegdzie dąb, tu i tam rozrzucone, pojedyncze
brzozy. Polanki, odłogi, kępy krzaków. Piasek, wystarczy
ruszyć łopatą, wbić czubek buta - wszędzie piasek.
Trochę ptactwa, trochę kretów. Trochę grzybów i jeżyn.
Trochę żab. Pszczoły i komary. Motyle i chrząszcze.
Mrówki.
Napisać historię "Jednego Dnia Świata":
- jak słońce wstaje nad Tybetem, nad Saharą, nad Flo-
rencją i Limą,
- jak budzą się dzieci, jak budzą się kobiety,
- jak budzą się robotnicy,
- jak budzą się bojownicy,
- jak rozchodzi się zapach kawy, herbaty, jajecznicy,
krwi świeżo zarżniętej kury, kasawy,
- jak chłopi idą do pracy,
- jak ruszają muły,
- jak ruszają pociągi,
- czołgi,
- jak stojące nad brzegiem rzeki kobiety zaczynają pra-
nie,
- potem przychodzi południe i życie zamiera (w tropi-
kach - w Czadzie, w Mali, na pustyni Atakama, Gobi,
Kara-Kum itd.),
- jak rzeźbią w drewnie, jak rzeźbią w glinie, jak kują
w kamieniu, w metalu, jak szlifują diament,
- jak ubijają maniok, okopują ziemniaki, jak sterują
okrętem i prowadzą samolot,
- jak wszędzie słychać jakąś maszynę,
- potem zamieranie pracy, powrót z pracy,
- jak wszystko zaczyna zwalniać obroty,
- zbliża się zmierzch,
- wieczór,
- jak zapalają się ogniska, światła w oknach, latarnie
i neony, powłoki robaczków świętojańskich, oczy węża boa,
- jak płonie sawanna, jak płonie wieś, miasto po nalo-
cie,
- jak w Czarnobylu otwierają się wrota piekła,
- jak siadamy do kolacji, patrzymy w telewizory,
- jak maleństwo (niuńka, kruszynka, dziubeczek) chce
(nie chce) spać,
- ale w sumie ogólne, powolne zasypianie,
- przed tym - zbliżanie się ciał,
- jak to słychać,
- szepty, głosy, wołania, krzyki (cała wieża Babel języ-
ków, tonów, dźwięków, brzmień, inkantacji, b-molli i c-du-
rów),
- powolne wchodzenie w ciemność, w noc,
- w męki bezsenności, w zwidy i koszmary albo w krzep-
kie chrapanie, w niepamięć, w sny,
- jak ziemia zapada się w niebyt i jak powraca za kilka
godzin, ze świtem.
Berlin, październik
Liście kasztanu rosnącego przed moim balkonem zżółkły
w ciągu jednej nocy. Ta przemiana zieleni w żółć nastąpiła
tak nagle, tak gwałtownie i ostatecznie, że nie ocalał ani je-
den zielony liść! Tylko jaskrawa, płonąca żółć i tym wyra-
zistsza, tym mocniejsza czerń pnia i gałęzi.
Przechodziłem przez park, a tam dwoje nastolatków na
ławce tak spłakanych, tak nieszczęśliwych!
Niebo, kiedy gdzieś lecę samolotem (ale kiedy i dokąd?),
jest u dołu granatowe, wyżej - błękitne, potem, jeszcze wy-
żej - pomarańczowe, dalej - różowe, a w warstwie naj-
wyższej - ceglane, żeby po jakimś czasie opaść w kolor
ciemnoszary, wreszcie - zgęstnieć i ostatecznie już, na ko-
niec - zasklepić się i pogrążyć w ciemnościach.
Trudno jest pisać w świecie tak gwałtownej i gruntownej
przemiany. Wszystko osuwa się spod nóg, zmieniają się sym-
bole, przestawiają znaki, punkty orientacyjne nie mają już
miejsc stałych. Wzrok piszącego błąka się po coraz to no-
wych i nieznanych krajobrazach, a jego głos ginie w huku
pędzącej lawiny historii.
Świetna, mądra książka Zbigniewa Podgórca Rozmowy
z Jerzym Nowosielskim. Czy za ojca tego typu tekstów mo-
żna by uznać Johanna Eckermanna, autora dwutomowych
Rozmów z Goethem? Ten rodzaj literatury faktu to już obfi-
ty nurt we współczesnym piśmiennictwie. Rzeczy, które od
razu przychodzą mi na myśl:
Bereś - Rozmowy ze Stanisławem Lemem
Craft - Conversations with Strawinsky
Fiut - Rozmowy z Miłoszem
Kąkolewski - Rozmowy z Wańkowiczem
Lardeau - Dialogues avec Georges Duby
Przyczyna rozwoju tego nurtu konwersacji? Pośpiech
naszych czasów. Czytelnicy i wydawcy nie chcą czekać, aż
wielkie nazwisko wypowie się dziełem rozwiniętym, klasycz-
nie zbudowanym. Chcą znać jego refleksje, opinie, sekrety
umysłu - teraz, już. Jest prawdą, że ta forma wywiadu-
-rzeki daje wielkiemu nazwisku możliwość sformułowania
niemal aforystycznego wielu swoich myśli, a także szansę
wypowiedzenia ich ponownie, ale w innych kontekstach,
w innych znaczeniach.
Problem tu jeden, a mianowicie - poziom, horyzont
myślowy, dociekliwość poznawcza, wiedza tego, kto wy-
wiad przeprowadza. Ponieważ autorem książki, autorem
rzeczywistym jest ten, kto zadaje pytania, stawia problemy,
zgłębia, drąży. A sam bohater, choć jest to w książce postać
główna, jest zarazem w jakiś sposób kimś wtórnym, kimś
biernym, kto reaguje dopiero pod naciskiem bodźca zewnę-
trznego - pytania.
... Debora Vogiel, pisarka polska okresu międzywojenne-
go, zapowiada w swojej książce z roku 1936 erę afabularno-
ści w literaturze. Jej zdaniem, zasada fotomontażu jest naj-
bardziej nowoczesna, ponieważ łączy "realne elementy w
irrealne całości". Fotomontaż, pisze autorka, to "prawdzi-
wa epopeja współczesności", jest to bowiem najbliższa tej
współczesności "koncepcja epickiej symultaniczności".
Drogi literatury rozchodzą się, idzie ona w dwóch kierun-
kach - w kierunku eseizacji, encyklopedyzacji, oraz w kie-
runku serialu telewizyjnego. W pierwszym wypadku naj-
ważniejsza jest myśl, refleksja, w drugim - intryga, przy-
goda.
Esej Rady Iveković O zastosowaniu encyklopedŹŹ w "Lite-
raturze na świecie" (1/88): "chodzi o to, żeby w jednym
tekście było jak najwięcej tekstów". Autorka pisze o nowym
typie książki, książce - encyklopedŹŹ, labiryncie, słowniku.
Taka książka - encyklopedia, labirynt, słownik, jest dzie-
łem otwartym, nieskończonym. Sprzeczności w tekście są
tu "mile widziane", a spojrzenie holistyczne czy redukty-
wistyczne - jednako dozwolone.
Te rozważania Iveković o encyklopedyczności tekstu
wydają się bardzo na czasie. Być może jest to forma dziś
najbardziej odpowiadająca rzeczywistości, która napiera na
nas, przygniata ogromem informacji. To natura tej rzeczy-
wistości jest encyklopedyczna, czego symbolem - kompu-
ter, czyli zmechanizowana, zminiaturyzowana encyklope-
dia.
Tej ewolucji sprzyja, po pierwsze - rozwój i wszechobec-
ność środków masowego przekazu (wszędzie - gazety,
wszędzie słychać radio, świeci ekran telewizyjny), a po
drugie - nasza wzmożona ruchliwość (podróże, migracje,
zwielokrotnione kontakty międzyludzkie).
Czy istnieje związek między duchem epoki a ową skłonno-
ścią do encyklopedyzacji wypowiedzi, opisu, tekstu? Wie1-
ka encyklopedia francuska Diderota i d'Alemberta zaczyna
ukazywać się w połowie XVIII wieku - w okresie wielkiej,
przełomowej transformacji, jaką przeżywa wówczas świat.
I my żyjemy w okresie takiej właśnie transformacji, a forma
encyklopedŹŹ zaspokaja dwie ważne potrzeby epoki przeło-
mu - ma ona strukturę porządkującą, która pozwala na-
dać pewien ład, zapanować nad chaosem typowym dla cza-
sów burzliwych przemian, oraz podejmuje ona wysiłek de-
finiowania pojawiających się nowych zjawisk lub redefinio-
wania starych pojęć, wyobrażeń, idei.
Jakub Lichański w Apophtegmata (Warszawa 1985) pi-
sze, że podział literatury na fiction i non-fiction (literaturę
piękną i literaturę faktu) jest dziełem XIX wieku, i to dzie-
łem przejściowym: "Największy kłopot, jaki sprawia dziś
dawne pisarstwo, tkwi w tym, że nie wiemy, jak oddzielić
w nim literaturę piękną (w naszym dzisiejszym rozumieniu)
od filozofii, magŹŹ, nauk ścisłych, historŹŹ, moralistyki, teo-
logŹŹ, kaznodziejstwa czy medycyny [...]. Dzieło literackie
miało być nie tylko przeżyciem estetycznym, ale dostarczać
również rzetelnej wiedzy o świecie".
... 20 stycznia wręczenie nagród im. Ksawerego Pruszyń-
skiego przyznanych przez zarząd PEN-Clubu. Z tej okazji
każdy z laureatów (jestem jednym z nich) musi coś powie-
dzieć.
Widziałem Pruszyńskiego raz, mówię, w 1946. Przyszedł
na spotkanie z nami, młodzieżą gimnazjum im. Stanisława
Staszica. Spotkanie odbyło się w sali gimnastycznej na wpół
spalonego budynku gimnazjum im. J. Słowackiego, przy
Wawelskiej w Warszawie. Szyby w oknach już były wsta-
wione, ale podłogi jeszcze nie było, siedzieliśmy w kucki, na
ubitej glinie. Nie pamiętam szczegółów tego, co Pruszyński
mówił, ale pozostało mi do dziś wrażenie ciepła, które pro-
mieniowało z tej postaci. Wrażenie czegoś dobrego, czegoś
życzliwego, kogoś wsłuchującego się w głos innych - co jest
dla mnie konieczną cechą reportera (dla reportera niezbęd-
na jest zdolność empatŹŹ).
Dwóch wielkich polskiego reportażu: Wańkowicz (ur.
1892 na Białorusi), Pruszyński (ur.1907 na Wołyniu). Obaj
z kresów i obaj z korzeni szlacheckich. Obaj też bardzo pol-
scy. Wańkowicz zamyka epokę reportażu tradycyjnego, re-
portażu - opowieści, kipiącego anegdotą, zagłobowego,
pisanego językiem bujnym i barwnym, stylem zamaszystym,
szerokim. Pruszyński otwiera epokę reportażu jeszcze kon-
tynuującego tradycje Radziwiłła, Paska i Wańkowicza-
ale już także i nowoczesnego, bardziej oszczędnego w sło-
wie, prostszego w stylu i przede wszystkim - nasyconego
esejem, tj. reportażu nie tylko opisującego świat, ale i próbu-
jącego go objaśnić. Pruszyńskiego cechowała wielka wraż-
liwość na zdarzenie, na punkty wrzenia świata, potrzeba,
żeby być w miejscach gorących, żeby je opisać. Był tam,
gdzie działy się rzeczy ważne: Palestyna, Hiszpania, Gdańsk,
Narwik.
Trzy cechy jego pisarstwa: wrażliwość na pulsowanie
świata, seizacja tekstu i nowoczesny, jasny język.
1 stycznia 1990
Relacja między pisaniem a otoczeniem. Występuje ona na
dwóch płaszczyznach. Po pierwsze - to stosunek między
piszącym a światem bezpośrednio otaczających go rzeczy.
: więc - jak urządzona jest jego pracownia. Obecność
i rodzaj książek, obrazów, roślin. Co widać przez okno?
Ulicę? Las? Morze? Płaszczyzna druga - to otaczający cię
ludzie. Czy to otoczenie podnosi cię wzwyż, pobudza, zmu-
sza do wysiłku myślowego, roznieca wyobraźnię, czy od-
wrotnie - osłabia twój umysł, zubaża go, niszczy. Toteż
wybór otoczenia jest dla pisania ważny (opinia Wasyla Ro-
zanowa jest w tej sprawie jednoznacznie negatywna: "Spo-
łeczeństwo, otoczenie, nie wzbogaca, lecz zubaża naszego
ducha").
Są pisarze, żyjący w świecie własnym, zamkniętym, od-
dzieleni ścianą psychiczną od wydarzeń, którymi w tym
czasie żyje świat. Joyce pisze Ulissesa w Curychu, w latach
I wojny światowej, nie interesując się tą wojną. Musil pi-
sze Człowieka bez właściwości w czasie II wojny światowej,
przyjmując wiadomości o sytuacji na froncie obojętnie, jak-
by chodziło o "wiadomości sportowe" (wg jednego ze świad-
ków).
Ernst Renan pisze swoje Dialogi w 1871, w Wersalu, w
momencie, kiedy Prusy zadają klęskę Francji. Dramat ten
jednak nie zostawia śladu w Dialogach. ("Unikał zgiełku,
polityki, pospolitości" pisze o Renanie G. Glass).
Dla nich wszystkich polityka jest wrogiem literatury, wy-
piera ją ze sceny świata, tłamsi i niszczy. Nie mają trudno-
ści z dokonaniem wyboru - w ich oczach liczy się tylko
sztuka.
Czesław Miłosz: "Samuel Beckett jest wyrazicielem prze-
konań poetów dwudziestego wieku: życie ludzkie cierpi na
podstawowy brak sensu. Poza absurdem nic z niego nie da
się wycisnąć. Stąd może wynikać, że co ciekawego zaczyna
się dopiero z liczbą mnogą. Protesty, broń atomowa, Ame-
ryka Łacińska i tak dalej. Czyż nie cechuje wszystkich inte-
lektualistów tego stulecia ucieczka od liczby pojedynczej do
mnogiej?" (Rok myśliwego,1991)
. . Dyskurs a intuicja. Zgłębianie dyskursywne to bada-
nie rzeczywistości drogą myślenia logicznego, analityczne-
go. Dyskurs to droga rozumowania, cierpliwa, żmudna, to
czujne wchodzenie w krainę nieznaną, którą chcemy prze-
niknąć, zgłębić i zrozumieć, intuicja natomiast - to błysk,
olśnienie, to widzenie jednorazowe, momentalne, natych-
miast ujmujące całość, to wizja, wstrząs, to silny kontakt
emocjonalny z obiektem poznawanym, odkrywanym.
Ważne jest, abyś zachował zdolność przeżywania, aby
istniały rzeczy, które mogą cię zadziwić, wywołać wstrząs.
Ważne jest, aby nie dotknęła cię straszna choroba - obo-
jętność.
Przeczytałem Syzyfowe prace Żeromskiego. Tę książkę,
napisaną sto lat temu, przeczytałem dla języka, dla słów,
które gubimy: "truchleć", "urwisko", "natężone ambicje",
"nikczemna przemoc", "osypiska i wyrwy", "zielone smu-
gi", "wygon", "iść w pszenne kraje", "rozdół" itd.
Fernand Leger pisze w Funkcjach malarstwa, że "dzieła,
w których rzeczą główną był temat - mijają, te, w których
najważniejszą była forma - zostają".
Reporterzy obrazu i dźwięku - zmieniają nasz sposób
patrzenia na świat, opowiadania o nim. Operatorzy kamer
i dźwięku szukają w wydarzeniu nie jego sensu historycz-
nego czy politycznego, ale - widowiska, słuchowiska, tea-
tru. Pod ich wpływem "history" jest coraz bardziej zastępo-
wane przez "story", dla nich ważny jest nie tyle sens wyda-
rzenia, ile jego dramaturgia.
Scena świata ma strukturę obrotową. Każde wydarzenie,
choćby największe (a kolejne wydarzenie to kolejna scena),
szybko znika z naszych oczu i ustępuje miejsca nowemu wy-
darzeniu-scenie. Uwaga ludzi, skupiona dotąd na jednym
wydarzeniu, przenosi się na inne, następne. O tym poprzed-
nim wszyscy rychło zapominają.
Tę zawrotną, zdyszaną zmienność, rotacyjność sceny hi-
storycznej potęguje dziś dodatkowo coraz bardziej stadny
sposób reagowania światowych mediów na to, co dzieje się
na naszym globie: poszczególne sieci telewizyjno-radiowo-
-prasowe zamiast dążyć, aby zdawać relację z możliwie naj-
większej liczby wydarzeń, konkurują między sobą, patrzą
sobie na ręce, nie chcą dopuścić, aby przeciwnik znalazł się
gdzieś, gdzie ich nie będzie. Rewolucja w Iranie? Tysiące
dziennikarzy i fotografów, setki ekip telewizyjnych, radio-
wych i filmowych pędzi do Teheranu. Wali się rząd sandini-
stów? Wszystkie media gnają do Nikaragui. Stamtąd - do
I Zatoki Perskiej, z Zatoki - do Moskwy, z Moskwy do Re-
publiki Południowej Afryki itd.
Czy gwałtowny, powszechny rozwój podręcznej i coraz
tańszej, a także coraz mniejszej, bo niemal już kieszonko-
' wej, kamery wideo oznacza koniec tradycyjnego dziennikar-
stwa? Może jeszcze nie dziś i nie wszystkich jego gatunków,
ale jutro? Pojutrze? Można przecież wyobrazić sobie i taki
scenariusz: wybucha konflikt zbrojny, np. w KolumbŹŹ. Ja-
kiś zamach stanu. Szturm terrorystów. Rewolta. Miejscowi
świadkowie zdarzeń (przypadkowi, ale będący na miejscu)
filmują natychmiast, na gorąco to, co widzieli, cały przebieg
wypadków. Mają tę przewagę nad innymi, że są od począt-
ku zdarzeń na miejscu, są cały czas u źródła.
Teraz na miejsce wypadków udaje się - nawet nie repor-
ter, nie korespondent, ale zwyczajnie kupiec, przedsiębior-
czy handlarz, który skupuje kasety od miejscowych repor-
terów amatorów i transmituje ich zawartość przez najbliż-
szą wynajętą stację telewizyjną. Żadne ekipy telewizyjne,
żadni zawodowi dziennikarze nie są tu potrzebni.
Rwanda - czyli koniec pionierskiej epoki dziennikar-
stwa. Jane Perlez z "New York Times" lecąc do Rwandy
mówi mi, że bierze z sobą bezkablowy telefon. Będąc na
froncie czy w obozie uchodźców ma rozmawiać z redakcją
w Nowym Jorku, dyktować im tekst artykułu wprost z pola
walki, z miejsca kaźni. Tak, wszystko jest już widowiskiem,
wszystko informacją, nic już nie ma znaczenia ani wagi!
Jedyne co się liczy w tej pracy: żeby było krótko, żeby było
szybko!
Coraz bardziej odczuwam nacisk wydawców na aktual-
ność. Doraźną, pośpieszną, zdyszaną aktualność. Już! Już!
Natychmiast! Szybko daj nam książkę o tym, o czym mówi-
li dziś w dzienniku telewizyjnym, o czym piszą od rana ga-
zety! Oto treść ich wołań, ponagleń, monitów, apeli.
To tempo, tę zadyszkę próbują narzucić literaturze. To,
co tworzy prawdziwą literaturę - np. styl, jest całkowicie
ignorowane. Liczy się aktualnie ciekawy, gorący temat i
szybkość. Książce stawia się te same wymagania, co na ko-
lanie pisanemu artykułowi w gazecie. W ten sposób moloch
aktualności pożera wszystko, trawi wszystko.
W rezultacie poziom literatury obniża się tak bardzo, że
dziś każdy potrafi napisać (i pisze!) książki - piłkarze,
pieśniarki, księgowe, policjanci. Pisanie przestało być sztu-
ką, przestało być nawet zawodem, a stało się ogólnie do-
stępnym środkiem autoreklamy, robienia pieniędzy lub
przysparzania sobie wielbicieli. Powódź - oto, co zagra-
ża sztuce, powódź, zalew, potop amatorszczyzny, łatwizny,
bylejakości, która pogrąża w swoich bełkotliwych odmę-
tach wszystko co wartościowe, co się wznosi ponad mier-
notę i kicz. Dyktatura ilości, dyktatura sterty - oto pro-
blem, z którym trudno się uporać.
Znak czasu, naszego czasu, w którym wszystko szybko
starzeje się i jest natychmiast wyrzucane na śmietnik, cza-
su, w którym rządzi potrzeba nowości, kult nowości, popyt
na dania wyłącznie najświeższe, dymiące, gorące, prosto
z garnka i patelni: otóż dziś nie tylko artykuły opatruje się
datą ich powstania, ale przy nazwiskach autorów coraz czę-
ściej pojawia się rok ich urodzenia, żeby było wiadome, z
jakiej on epoki, z jakiego trzecio- czy czwartorzędu, i czy
w związku z tym warto go czytać, ezy zająć się czymś innym.
Już nie pisze się książek. Każdy stara się napisać bestsel-
ler.
Federation Internationale des Journalistes podała, że w
czasie wykonywania swoich obowiązków zginęło na świecie
w 1989 - 58 dziennikarzy
w 1991 - 84 "
w 1993 - 75 "
w 1994 -115 "
Wykonywanie naszego zawodu (tj. korespondentów wo-
jennych) staje się coraz bardziej niebezpieczne. Często na
pierwszej linŹŹ frontu ocieramy się o śmierć. Łatwo jest zgi-
nąć, ponieważ front to chaos, anarchia, linie podziału nie są
wyraźne, na drogach pełno min, co krok czyhają zasadzki,
życie ludzkie ma tam niską cenę.
12 marca 1991
... chętniej piszą dziś o pisarzu niż o jego książkach (mam
wrażenie, że ci od reklamy, od sylwetek, od wywiadów ksią-
żek tych nie czytają). Bardziej niż teksty interesuje ich oso-
ba pisarza. Jego postawa, jego przygody, jego zwyczaje. Za-
pytani o książki, wpadają w zakłopotanie, wykręcają się
ogólnikami. Jak gdyby to, co pisze i jak pisze, nie miało
znaczenia, a nawet było jakąś błahą, zbędną sprawą.
Typ reportażu - taśmy magnetofonowej: książka Hele-
ny Poniatowskiej La Noche de Tlatelolco. Kilkaset stron
relacji uczestników masakry na placu Tlatelolco podanych
w formie zwięzłych dokumentów - zeznań. W całej książce
tekst autorski zajmuje tylko dwie strony.
"Litieraturnaja Gazieta" z 12.04.1994. Dyskusja o książ-
ce - pisarz Władisław Ostroszenko: "Atrakcyjność to zja-
wisko wielowymiarowe. Na poziomie makro właśnie indy-
widualność autora jest tym, co może ciekawić, porywać,
pochłaniać. Natomiast na poziomie mikro interesujące są
takie rzeczy, jak język, nastrój, postacie, narracja". Pisarz
Andrej Dmitrie;: "Książka to jedynie partytura, a jej wy-
konawcą jest czytelnik. Dickens czytany w dzieciństwie i
czytany na starość to dwaj różnie <<zagrani>> Dickensowie:
partytura ta sama, ale wykonanie jakże różne!" Krytyk li-
teracki - Ałka Łatynina: "Nie lubię twierdzenia, że praw-
da leży pośrodku. Pośrodku leży problem".
Czy plotka jest też faktem godnym uwagi? Tak! Łaciń-
skie przysłowie mówi: De nihilo nihil fit (Nic z niczego nie
powstaje). No właśnie. W każdej plotce coś powinno być.
Po pierwsze - dlaczego rozeszła się plotka właśnie o tym
(wydarzeniu, osobie), a nie o innym? Po drugie - dlaczego
akurat w tym czasie? Po trzecie - jaki ta plotka ma cha-
rakter? Jaką treść? Jaką intencję? Ważna jest analiza plot-
ki, jej zawartość i kontekst. A także - kto ją rozpowszech-
nia. Jak jest przyjmowana. Plotka to ważna informacja o
nastrojach, a również o sposobie myślenia ludzi, o ich kul-
turze itd.
23 grudnia 1991
Najtrudniejsze: nie dać się oblepić codziennością, ogłu-
szyć banałem, brednią. Trzeba stłumić w sobie niepotrzeb-
ną ciekawość rzeczy miałkich, jałowych, żadnych. Cieka-
wość musi być selektywna, służyć pisaniu.
Pisanie - jest częścią świata komunikacji. Książka jest
komunikatem. Proces komunikacji to ruch linearny: nadaw-
ca - odbiorca. Są to dwa krańce jednego ciągu. Jeżeli książ-
ka wysokiego lotu nie natrafi na czytelnika wysokiego lotu
- zawiśnie w powietrzu, chybi. Gotowość, aktywność, wy-
siłek twórczy potrzebne są na obu krańcach tego połącze-
nia.
O tym, że ważny tekst jest pełen znaczeń, sensów, zakre-
sów, poziomów. O tym, że czytamy go coraz to inaczej w
zależności od naszych dyspozycji psychicznych, od znajo-
mości tematu, od wieku, od chęci znalezienia rzeczy poszu-
kiwanej. Ważne w czytaniu są intencje, skupienie, czynny
wysiłek.
... Wideokasety narzucają dziś ludziom nie tylko techni-
kę patrzenia, ale i czytania: odbiorca chce mieć dzisiaj całą
opowieść w trzy minuty!
Pisarka Eva Hofman mówi mi, że książki, te same książ-
ki, czyta się różnie pod różną szerokością geograficzną.
"Kiedy czytam w Stanach Zjednoczonych książkę A. o Pol-
sce - mówi - to wydaje się ona świetna, ale kiedy czytam
ją w Polsce, widzę, że jest okropna!"
Książkę można też traktować jako pewną przestrzeń,
którą, w trakcie pisania, staramy się zapełnić różnymi sce-
nami, obrazami, fakturami słów, myślami, nastrojami itd.
Różność i zmienność form jest w takim rozumieniu książki
nie tylko dopuszczalna, ale nawet pożądana. Ta różnorod-
ność bowiem wzbogaca, różnicuje, dynamizuje przestrzeń
tekstu. Oczywiście grozi tu pokusa nadmiernej swobody,
niezbornego rozhasania. Oczywiście konieczna jest myślo-
wa i estetyczna dyscyplina, ale to wyjście z jednej płaszczyz-
ny (jednej formy) w przestrzeń rozległą, spiętrzoną, rozpię-
tą na różnych planach jest ważne i płodne.
Cenzura zabijała nie tylko cenzorskim ołówkiem. Zabi-
jała też w sposób bardziej przewrotny, przebiegły, podstęp-
ny. Np. usprawiedliwiała (pozwalała usprawiedliwiać) leni-
stwo myślowe, wszelką intelektualną bezczynność. Iluż by-
ło takich, którzy mówili: "Ach, nie będę pisać (malować,
wystawiać, komponować), bo tego cenzura i tak nie prze-
puści!"
Hans Magnus Enzensberger powiedział mi kiedyś: za
talent płaci się zawsze jakąś cenę nienormalności. W czło-
wieku obdarzonym talentem musi gdzieś tkwić jakaś ano-
malia, jakieś - czasem bardzo skrywane - odchylenie od
normy.
Coraz częściej utwór literacki (i dzieło sztuki w ogóle)
staje się tworem zbiorowym. Gromadzimy bowiem w pa-
mięci rosnące zasoby informacji, nasz umysł wchłania co-
raz większą ilość danych, zbiera je i przetwarza, często bez
naszego świadomego udziału, aż w końcu trudno nam sa-
mym rozróżnić, co jest nasze własne, a co przyswoiliśmy od
innych. Oczywiście nie myślę o wulgarnych, bezczelnych
plagiatach. Chodzi tu o głębsze, bardziej pośrednie, trud-
no uchwytne, wyrafinowane zależności, relacje, wpływy i
związki.
Dziś autor pisze, po przeczytaniu wielu książek, przyswo-
jeniu sobie niezliczonych najróżniejszych opinŹŹ i ich prze-
myśleniu. Oddzielenie własnych przemyśleń od tego, co się
wchłonęło z zewnątrz, jest coraz trudniejsze. W ten nieza-
mierzony sposób nasze wizje świata przyjmują kubistyczne
rysy. Nieświadomie stajemy się uczestnikami zbiorowego
procesu twórczego. Niemal niepodobna dojść, kto napraw-
dę pisze ze swego autentycznego wnętrza.
Przeglądając "Znak" z 1984 roku znalazłem esej Kazimie-
rza Dąbrowskiego pt. Medytacja a kontemplacja. W eseju
autor rozważa różnice między skupieniem a marzeniem.
Marzenie - mówi Dąbrowski - to stan dekoncentracji,
myślenia o wszystkim i niczym, jego przebieg ma charakter
inercyjny. Skupienie natomiast jest stanem, w który wpra-
wiamy się świadomie, stanem o przebiegu dynamicznym,
jest stanem koncentracji i aktywności. Skupienie jest mono-
tematyczne i jest - trudne.
Konferencja w Rotterdamie. Mówię o roli i pracy kores-
pondenta zagranicznego w świecie współczesnym:
1- korespondentem zagranicznym zostałem w 1956 ro-
ku, mając 24 lata. Odtąd wykonuję ten zawód bez przer-
wy, specjalizując się głównie w problemach krajów słabo
rozwiniętych, zwłaszcza - Afryki, Azji i Ameryki Łaciń-
skiej;
2 - w tym okresie środowisko korespondentów zagra-
nicznych bardzo się zmieniło. Kiedyś dominowali reporte-
rzy prasy drukowanej. Dzisiaj grupa ta stanowi mniejszość;
3 - dziś dominują ekipy telewizyjne. W tym nowym
środowisku tylko nieliczni to dziennikarze. Przeważają ope-
ratorzy, dźwiękowcy, operatorzy świateł, elektrycy, słowem
- ludzie, których bardziej niż dochodzenie sensu i istoty
zdarzeń interesuje np. gdzie znaleźć gniazdko do wtyczki
albo czy kabel nie jest zbyt krótki;
4 - to telewizyjne środowisko cechuje silnie rozwinięty
duch współzawodnictwa. Sprawą ważniejszą niż informo-
wanie o tym, co dzieje się na świecie, jest to, aby ,jedni pil-
nowali drugich". W rezultacie media poruszają się po kuli
ziemskiej zbiorowo, hurmem, wszyscy zawsze spotykają się
w jednym i tym samym miejscu, w jednym i tym samym
miejscu przebywają i pracują - resztę świata pokrywa
mrok;
5 - jest coraz więcej stacji telewizyjnych, radiostacji
i gazet. Tym samym jest coraz więcej dziennikarzy. W tym
zawodzie zawsze było wielu amatorów, ale dziś amatorzy
zdominowali profesję. Wielu z nich nie zdaje sobie sprawy,
że być dziennikarzem to przede wszystkim ciągle nad sobą
pracować, kształcić się, zdobywać wiedzę, starać się rozu-
mieć świat;
6 - telewizja przekazuje nam własną wersję wydarzeń,
nawet własną wizję świata, polityki, historŹŹ. Problem w
tym, że zaczyna to być jedyna wersja wydarzeń (i tym sa-
mym historŹŹ dziejącej się współcześnie), jaką zna tzw. czło-
wiek z ulicy, anonimowy członek społeczeństwa masowego.
Coraz bardziej więc budujemy naszą wiedzę o świecie nie
na znajomości wydarzeń i kierujących nŹmi procesów, ale
na telewizyjnych wyobrażeniach o tych wydarzeniach, sło-
wem na ich zinterpretowanej wersji podanej nam do widze-
nia i wierzenia;
7 - władza polityczna jest dziś świadoma siły i znacze-
nia mediów. Że mogą stać się one drugim ośrodkiem rzą-
dzenia, a nawet rzeczywistym i potężnym centrum władzy,
nad którym może ona utracić kontrolę i panowanie;
8 - jednocześnie żyjemy w świecie coraz bardziej złożo-
nym, coraz trudniejszym do objaśnienia przez środki maso-
wego przekazu;
9 -poziom mediów jest kształtowany nie tylko przez
menedżerów i dziennikarzy. Ustala go również, i to może
w stopniu decydującym, poziom odbiorców (tzw. przecięt-
ny odbiorca). Ponieważ jednak nie wypada krytykować po-
ziomu społeczeństwa, atakuje się media, zarzucając im ni-
ską jakość czy po prostu bylejakość programów, banał i
kicz.
Z rozmowy z Frankiem Berberichem - redaktorem na-
czelnym niemieckiej wersji "Lettre International", wiosna
1995:
"Podróże, lektury i refleksje - to trzy źródła, z których
czerpię, kiedy piszę, one stanowią moje tworzywo. Poza tym
pomagają mi jeszcze: sporadycznie uprawiana poezja oraz
fotografowanie.
Pierwszym źródłem jest więc podróż, traktowana jako
eksploracja, odkrywanie, wysiłek badawczy. Podróże w po-
szukiwaniu prawdy, a nie odprężenia. Chcę zbliżyć się do
napotkanej rzeczywistości. Zobaczyć ją, poznać, zrozumieć.
Jest to zajęcie wymagające ciągłej koncentracji, a zarazem
ciągłego otwarcia, aby jak najwięcej wchłonąć, przeżyć, za-
pamiętać.
Drugim źródłem są obszerne i nieustające lektury. Jeżeli
chce się swoim tekstom nadać walor kubistyczny, trzeba
rozszerzyć swój punkt widzenia o dodatkowe światła i per-
spektywy. Dlatego używam dużo cytatów. Chodzi mi bo-
wiem o to, aby zabrzmiały także inne głosy, aby zostały
wypowiedziane. inne sądy i opinie. Studiowanie literatury
przedmiotu jest oczywiście przydatne z wielu względów.
Choćby i takiego: czasem człowiekowi wydaje się, że doko-
nał w podróżach jakiegoś odkrycia. Jednakże w czasie lek-
tury okazuje się, że na ten pomysł ktoś wpadł już wcześniej!
I wówczas trzeba pójść w innym kierunku, aby nie powta-
rzać się, nie pisać banałów.
Wreszcie trzecim źródłem, które łączy się z dwoma po-
przednimi. jest moja refleksja. Poprzez własne doświadcze-
nie podróżnika i czytelnika staram się zdefiniować swój
punkt widzenia, spisać nasuwające się przemyślenia, zasta-
nowić się nad zebranymi wrażeniami, uporządkować myśli".
Uważam się za badacza Inności - innych kultur, innych
sposobów myślenia, innych zachowań. Chcę poznać pozy-
tywnie rozumianą obcość, z którą chciałbym się zetknąć,
aby ją zrozumieć. Chodzi o pytanie, jak na nowo i adekwat-
nie można opisać rzeczywistość. Czasami taki sposób pisa-
nia nazywa się pisaniem niefikcyjnym. Powiedziałbym, że
chodzi tu o twórcze pisanie niefikcyjne. Osobista obecność
jest tu bardzo ważna. Czasami spotykam się z pytaniem, kto
jest bohaterem moich książek. Wówczas odpowiadam: "ja
nim jestem, ponieważ te książki opisują osobę, która po-
dróżuje, przygląda się, czyta, rozmyśla i o tym wszystkim
pisze".
Potrzebuję poezji jako ćwiczenia językowego; nie mogę
z poezji zrezygnować. Wymaga ona głębokiego skupienia
nad językiem, i to wychodzi na dobre prozie. Proza musi
mieć muzykę, a poezja to rytm. Gdy zaczynam pisać, muszę
znaleźć rytm. On poniesie mnie jak rzeka. Jeśli rytmicznej
wartości jakiegoś zdania nie da się stworzyć, to je porzucam.
Najpierw zdanie musi znaleźć swój wewnętrzny rytm, potem
fragment tekstu, a wreszcie cały rozdział.
Zwykle staram się pisać krótkimi zdaniami, gdyż one
stwarzają tempo i ruch. Są szybkie i dają prozie jasność.
Ale gdy pisałem Imperium, nagle zdałem sobie sprawę, że
w tym wypadku opis wymaga dłuższych zdań. Całkowicie
zmienił się styl mego opisu. Wynikało to z rozlewności te-
matu, którego nie można ująć krótkimi zdaniami. Styl mu-
si być odpowiedni do przedmiotu. Opis bezmiernie szero-
kiego, rozległego rosyjskiego krajobrazu wymagał długich
zdań.
Obok zależności między tematem a stylem istnieje też
związek między tematem a tworzyvem językowym. Gdy pi-
sałem Cesarza, chciałem zdefiniować władzę autorytarną.
Ten rodzaj władzy ma w sobie coś anachronicznego, feudal-
nego. Aby wyrazić anachroniczność przedmiotu, musiałem
stworzyć wrażenie czegoś pradawnego, nieskończenie prze-
starzałego. Przy czym chodziło zarazem o pokazanie ana-
chroniczności naszego autorytarnego systemu w Europie
Wschodniej. Czytałem więc dawną literaturę polską XVI,
XVII i XVIII wieku, aby znaleźć archaiczne, zapomniane
słowa, zresztą plastyczne i barwne, których użyłem pisząc
Cesarza.
Język hiszpański odznacza się barokowym bogactwem,
jest w nim jakaś rokokowa obfitość. Myślę, że pewne ślady
tego stylu, tej tradycji znalazły się w języku Wojny futbolo-
wej. Natomiast kiedy pisze się o Afryce, trzeba użyć takie-
go języka, w którym będzie można przekazać nastrój tropi-
ków. Współczesna literatura afrykańska nie jest pisywana
w językach rodzimych, lecz po francusku lub angielsku.
Trzeba więc sięgać do starszych, narodowych pisarzy afry-
kańskich. Tradycyjna poezja afrykańska to rytm, prostota,
powtórzenia. Z tych powtórzeń powstaje efekt muzyczny:
muzyka w tradycyjnej Afryce to przede wszystkim bębny,
mówiące bębny. Tylko niewielu pisarzy europejskich próbo-
wało oddać atmosferę i klimat gęstej dżungli tropikalnej.
Joseph Conrad prawdopodobnie najbardziej się do tego
zbliżył. Doświadczenie tropików wywiera silny wpływ na
jego prozę. Włączył do niej powtórzenia, językowe miste-
ria, coś nadrealistycznego, czym człowiek jest otoczony nie
mogąc zarazem dotrzeć do jądra tej ciemności. Język polski
nie ma tej "tropikalnej" tradycji.
Każdy nowy temat, jeśli należy do obcych kultur, wyma-
ga zmiany stylu. Wszystkie inne sposoby opisu będą sztucz-
ne. Musi powstać wrażenie, że to, co zostało opisane, po-
chodzi z wnętrza tego szczególnego klimatu, tej kultury i
sytuacji.
Syberyjski mróz trzeba opisywać inaczej niż żar pustyni.
Na Saharze życie aktywne toczy się tylko rankiem i wieczo-
rem. W pełni dnia ludzie są sparaliżowani przez potworny
upał. Leżą i czekają, aż dzień przeminie. Tę powolność trze-
ba opisać, paraliż, brak ruchu, całkowicie martwy pejzaż,
całkowitą ciszę tropikalnego gorąca, milczenie tropikalne-
go dnia. Proza musi oddać pustkę tych godzin. Natomiast
w syberyjskim mrozie człowiek walczy ze śniegiem. Często
czuje się zgubiony wśród wysokich zasp. Nie ma żadnych
punktów orientacyjnych i wiadomo, że jeśli będzie błądzić
dłużej niż przez dwie godziny, czeka go śmierć. Powstaje
uczucie zagrożenia ze strony otoczenia. Środowisko jest
wrogiem. Panuje lodowate zimno i to zimno jest wrogiem.
Czuje się ciągłe napięcie. Ogarnia nas strach. Przyroda jest
aktywną, nieprzyjazną siłą, z którą w każdej chwili trzeba
walczyć. Proza musi oddać ten stan napięcia i presji agre-
sywnej, groźnej natury.
Gdy zbieram materiał do książki lub piszę, koncentruję
się na tym, co mogą powiedzieć ludzie. Zwykle spotykam
moich bohaterów całkiem przypadkowo, ale to ich typ wy-
powiedzi, ich świat, ich sposób patrzenia jest ważny, a nie
mój. Staram się pozostać w cieniu. To chodzi o ich myśli,
ich wizje, ich refleksje.
Fotografia nastawia się na całkiem inny rodzaj portretu
człowieka. Człowiek ogląda na niej swoją twarz, swoje ge-
sty, nastrój, sposób, w jaki się prezentuje na zewnątrz. Fo-
tografia jest skierowana na materialność rzeczy, kamera jest
instrumentem wnikania, koncentracji, poszukiwania rzeczy-
wistości i życia. Odkrywa się rzeczy, których bez obiektywu
by się nie dostrzegło. W fotografowaniu pejzażu chodzi o
szczegóły architektury, światła, cienie, o to, by zbliżyć się
do innego wymiaru rzeczywistości. Ta staranna obserwacja
szczegółów jest następnie bardzo przydatna przy pisaniu.
Im bardziej się zbliżymy do szczegółu, tym bliżej jesteśmy
rzeczywistości. Obiektyw kamery działa jak mechanizm se-
lekcji, nie wszystko może uchwycić na obrazie. Trzeba wy-
brać część pejzażu, jakiś fragment tłumu musi być wyizolo-
wany. Obiektyw musi się koncentrować na pewnych twa-
rzach, a nie na nieokreślonym tłumie, patrzy się konkretnie,
a nie abstrakcyjnie. Fotografia jest znakomitą szkołą pracy
nad detalem.
Zdjęcie fotograficzne wymaga decyzji, co w końcu ma
być pokazane. To pytanie o ramy rzeczywistości nasuwa
się także przy pisaniu. Gdy opisuję coś, traktuję to niczym
fotografię, obraz określonego momentu, znieruchomiały
obiekt. Pociąga mnie nadanie potem takiemu obrazowi ru-
chu. Tę technikę wykorzystałem w Szachinszachu.
Podejście kubistyczne oznacza nadanie rzeczom wielo-
warstwowości, głębi efektu plastycznego. Nie chodzi o opi-
sanie twarzy w jej realistycznym, najprostszym aspekcie,
lecz o to, by zbadać formę twarzy, jej linie, i to z różnych
perspektyw, wydobyć zmieniające się światło, jakie z niej
emanuje i przełamuje się na niej. Chodzi o to, by uchwycić
bogactwo rzeczywistości. Portret fotograficzny nie ma w so-
bie nic mechanicznego, lecz powstaje z dążenia do plastycz-
nego przedstawienia obiektu. Dokładnie tak samo jest z
pisaniem.
Pisanie prostej, jasnej prozy wymaga przekonania, poczu-
cia jakiejś pewności u autora. W moim wypadku poczucie
takie rodzi się wówczas, gdy jestem świadkiem zdarzenia.
Gdy mam o czymś pisać, z czym nie zetknąłem się bezpo-
średnio, czuję się niepewnie. Wielokrotnie proszono mnie o
portret Bokassy, prezydenta Republiki Środkowoafrykań-
skiej; za każdym razem odmawiałem, ponieważ ni‹gdy nie
widziałem go z bliska.
Dwadzieścia lat temu przez dłuższy czas mieszkałem w
zachodniej Afryce, jednakże nie odważyłbym się pisać o niej
z oddali. Muszę odświeżyć swe wspomnienia, znów dotknąć
piasku Sahary, znowu wsiąść do pociągu idącego do Bama-
ko, znowu popłynąć łodzią po Nigrze i wczytać się w histo-
rię Nigerii. Zetknięcie się z fizyczną egzystencjąjakiejś spra-
wy jest dla mnie niezbędne.
Przed Imperium moja wiedza o Związku Radzieckim wy-
starczyłaby, aby zza biurka napisać książkę o rozpadają-
cym się mocarstwie. Ale psychologicznie nie byłbym do te-
go zdolny, gdybym nie przejechał 60 000 kilometrów po
Rosji, i to w tak strasznych warunkach, że kilka razy chcia-
łem przerwać całe przedsięwzięcie. Mówiłem wtedy sobie:
"Nie jestem wystarczająco silny, jest zbyt zimno, nie ma nic
do jedzenia, nie ma żadnych możliwości dojechania tam,
żadnej kwatery". Oczywiście miałem trochę pieniędzy, ale
czym są pieniądze w zapadłej miejscowości syberyjskiej,
w której nic nie można kupić? Zmuszałem się do kontynuo-
wania tej podróży, aby coś więcej zrozumieć.
Proza jest tak dalece przejrzystą formą literatury, że czy-
telnik natychmiast rozpozna, gdzie autor był niepewny i nie
potrafił zorganizować materiału. Prostota wytwarza naj-
wyższą przejrzystość, dlatego proste pisanie jest bardzo
trudne. Nie można stosować żadnych tricków lub oszuki-
wać. Dla mnie przykładem takiego pisania jest proza Pa-
scala, Stendhala, Flauberta czy Biblia z jej plastycznymi,
mocnymi zdaniami. Uwielbiam prozę Czechowa. Kiedyś
chciał on napisać opowiadanie o jakimś przeżyciu na morzu
i rozpaczliwie szukał definicji morza. Przypadkowo prze-
czytał wypracowanie uczennicy, w którym pierwsze zdanie
brzmiało: "Morze jest ogromne". Czechow pisze, że "zawie-
rało się w tym wszystko, co można powiedzieć o morzu".
Udany początek książki polega dla mnie na jednym prostym
zdaniu opisowym. Zdania powinny być proste, natomiast
kompozycja polifoniczna. Pewną szkołą prostoty była dla
mnie praca w agencji prasowej. Będąc reporterem agencyj-
nym trzeba się streszczać. Byłem afrykańskim koresponden-
tem bardzo biednej Polskiej Agencji Prasowej. Na opisanie
zamachu stanu w NigerŹŹ w 1964 roku otrzymałem dokład-
nie 100 dolarów. Teleks kosztował 50 centów za słowo. Mia-
łem więc 200 słów do dyspozycji - to znaczy jedną stronę
- by opisać tak skomplikowane wydarzenie polityczne.
Musiałem strasznie oszczędnie obchodzić się z każdym sło-
wem.
Pisanie agencyjne jest szybkie, ale powierzchowne. Skła-
nia do szkicowania świata w skrajnościach, czarne - białe,
dobre - złe, rewolucyjne - reakcyjne. Skrót jest najważ-
niejszy, a to pociąga za sobą symplifikację. Złożone boga-
ctwo życia gubi się w idiomach naszych wiadomości. Czym
jest fakt? Zwykle rozumiemy przez to pewne zjawisko po-
lityczne, ekonomiczne lub historyczne. Czy jednak klimat,
uczucia i afekty, czy nastroje w jakimś społeczeństwie tak-
że nie są faktami? Gdzie jednak znajdują one swoje miejsce
w świecie informacji? Ważnym źródłem inspiracji była dla"
mnie francuska szkoła historiozoficzna "Annales, która
dała nową definicję tego, co należy uznać za fakt historycz-
ny. Tradycyjnie historię traktowano jako polityczną histo-
rię królów, rządów, instytucji, wojen. Szkoła "Annales"
zaczęła badać rolę klimatu, suszy, mentalności. Dzieła Mar-
ca Blocha, przyjaciela Braudela, czy Georgesa Duby były
dla mnie bardzo pouczające.
W sposób uproszczony dzisiejsza sytuacja literatury przed-
stawia mi się następująco: z jednej strony mamy literaturę
piękną, która coraz bardziej koncentruje się na życiu we-
wnętrznym, psychice jednostki. Punktem wyjścia jest jedna
osoba. Jej życie wewnętrzne. Jej stosunek do drugiego czło-
wieka. Na przeciwnym biegunie znajdują się wiadomości
przekazywane przez media - twarde, krótkie, proste rela-
cje. A co jest pomiędzy? W dużym stopniu puste pole, które
próbuję uprawiać. Aby opisać klimat czy atmosferę, stan
uczuć i afekty ludzi, trzeba sięgnąć do technik literatury
pięknej. A jednak to właśnie informacje opowiadają o naj-
ważniejszym - o stawaniu się historŹŹ.
Nasza pamięć jest coraz krótsza. Stajemy się świadkami
zanikania świadomości historycznej. Historię zastępuje ko-
laż. Pokolenia dorastające nie mają już pojęcia, co było 20
lat temu. To zerwanie z przeszłością nasuwa pytanie, jak
w związku z tym pisać, aby wszystko już następnego dnia
nie stawało się makulaturą. Na początku grudnia 1991, gdy
pisałem Imperium, musiałem pojechać do Nowego Jorku.
Na wystawach księgarń zobaczyłem mnóstwo nowych tytu-
łów na temat, czy i jak polityka Gorbaczowa może zapewnić
Związkowi Radzieckiemu przetrwanie. Książki te pojawiły
się na rynku właśnie w momencie, gdy Związek Radziecki
przestał istnieć. Data ich ukazania się była zarazem datą
ich przedawnienia. Jak uniknąć, by własne pisanie nie stało
się zbędne równie szybko? Moją odpowiedzią jest eseizacja
prozy. Pod tym względem duże znaczenie ma dla mnie To-
masz Mann, zwłaszcza jego powieści Czarodziejska góra
i Doktor Faustus.
Obraz jest dziś zmonopolizowany przez telewizję. Jeśli
w prozie chcemy wykorzystać opis jakiegoś obrazu, to sku-
teczne może to być tylko wtedy, gdy obraz ten będzie punk-
tem wyjścia refleksji. W reportażu wykorzystuję wyłącznie
takie obrazy, które stwarzają tło do refleksji. Telewizja sta-
le dostarcza obrazy ze świata, ale jest niezdolna wzbogacić
je o refleksję. W tym połączeniu obrazu z refleksją widzę
rozwiązanie.
Wciąż jeszcze fascynuję się nowymi odkryciami. Jestem
człowiekiem ciekawym. Za każdym razem, gdy odkrywam
coś nowego, staram się zrozumieć, z czego to się składa i jak
funkcjonuje. W momencie, gdy jest się świadkiem jakie-
goś wydarzenia, myśli się: "To szalenie ważne!" I notuje
się każdy szczegół. Trzy miesiące później staje się jasne, że
większość z tego wcale nie była tak istotna. Jedynie jakość
obserwacji i, jeszcze bardziej, jakość refleksji jest tym, co
pozostanie. Potrzebny jest wybór i decyzja, co naprawdę
ważne, a co nie. Chodzi o to, by pisać możliwie jak naj-
mniej, starannie wybierać, wyłączać, ciąć, redukować, wy-
rzucać, zachowywać jedną obserwację na sto. Na ten pro-
ces nie mam żadnych reguł, intuicja i wiedza są jedynymi
kryteriami.
Czytam masę. Studiuję historię. Wielcy historycy, jak
Gibbon, Mommsen, Ranke, Michelet, Burckhardt czy Toyn-
bee, są dla mnie ważni. Do tego dochodzi filozofia, moja
namiętność. Bardzo bliski jest mi egzystencjalizm. Jedno-
cześnie wielkie znaczenie mają dla mnie pisarze dwojakie-
go rodzaju. Z jednej strony romantyczna tradycja Heming-
waya i Saint Exupery'ego, Czechowa i Conrada. Z drugiej
autorzy, tacy jak Tomasz Mann czy Marcel Proust, którzy
zbliżyli się do tej granicy, na której trudne staje się rozróż-
nienie filozofii i literatury pięknej. Cool Memories czy Ame-
rica Jeana Baudrillarda właściwie nie mają już żadnej fabu-
ły, a tylko refleksję. Osiągnięcia takich autorów, jak Bruce
Chatwin, V. S. Naipaul czy Paul Theroux, są oczywiste, ale
oni mieli mały wpływ na mnie.
Identyfikacja jest fundamentalnym warunkiem mojej pra-
cy. Muszę żyć wśród ludzi, jadać z nimi i głodować z nimi.
Chciałbym być częścią tego świata, który opisuję, muszę się
w nim zanurzyć i zapomnieć o innej rzeczywistości. Gdy je-
stem w Afryce, to nie piszę listów i nie telefonuję do domu.
Inny świat znika. W przeciwnym wypadku byłbym outside-
rem. Potrzebuję przynajmniej chwilowego złudzenia, że
świat, w którym w tej chwili jestem - jest jedyny. Czasa-
mi wykracza to poza złudzenie. Czasami byłem pewien, że
przeżywam swój ostatni świat, że stąd droga prowadzi już
tylko do nieba.
O umieraniu na froncie nie umiem pisać siedząc w kom-
fortowym hotelu, z dala od bitwy. Skąd mam wiedzieć, jak
to jest wewnątrz oblężniczego pierścienia, w jakich warun-
kach toczy się walka, jaką broń, jaki ubiór mają żołnierze,
co jedzą, co czują. Trzeba rozumieć godność innych ludzi,
akceptować ich i podzielać ich trudy. Nie wystarcza jedynie
ryzykować życiem. Najważniejszy jest szacunek dla tych
ludzi, o których się pisze.
W mojej gotowości do ryzyka może jest też trochę chło-
pięcej fanfaronady. Gdy przebrany za pilota, schowany w
rosyjskiej maszynie, leciałem do Górnego Karabachu, wła-
ściwie byłem pewien, że wojskowi odkryją mnie. Była to
w gruncie rzeczy akcja niemożliwa do wykonania. Gdyby
mnie złapano, to zostałbym oskarżony o "próbę porwania
samolotu", a za tę zbrodnię główną rosyjski kodeks przewi-
dywał karę śmierci. Zapewne nie skazano by mnie napraw-
dę na karę śmierci, ale z pewnością wylądowałbym w więzie-
niu. Gdy wszystko się jednak skończyło pomyślnie, czułem
satysfakcję: "Znowu mi się udało!" To jest gra. Potrzeba
atmosfery skrajnych napięć tkwi we mnie głęboko. Bez wy-
zwania staję się ospały i nie jestem zdolny do pisania.
W roku 1954, po studiach historycznych, chciałem nadal
mieć kontakt z historią na sposób mniej akademicki. Chcia-
łem wiedzieć, jak tworzy się historia, czym jest historia, któ-
ra się staje. A właśnie w połowie naszego stulecia przebudził
się Trzeci Świat. To było niezwykłe zjawisko historyczne.
Wiek XX był jedyny w swoim rodzaju nie tylko ze względu
na doświadczenie totalitaryzmu, lecz i ze względu na naro-
dziny Trzeciego Świata. Gdy polityczną mapę świata z pierw-
szej połowy wieku położymy obok mapy z drugiej połowy,
to zobaczymy dwa zupełnie różne światy. Na pierwszej ma-
pie świat był uporządkowany hierarchicznie. Ziemia była
zdominowana przez kilka niezależnych państw, reszta świa-
ta miała status kolonŹŹ, półkolonŹŹ i dominiów. Wszystko
było częścią struktury opanowanej przez Europę Zachod-
nią i USA. Dziś patrzymy na zupełnie inny świat. Dostrze-
gamy niemal 200 niezależnych państw, widzimy mapę bez
kolonŹŹ, półkolonŹŹ lub protektoratów. Nie mówię o mate-
rialnym i faktycznym stanie rzeczy, ale formalnie i prawnie
nasz dzisiejszy świat jest światem niezależnym. Mnie przy-
padło szczęście śledzenia tego zjawiska własnymi oczyma
jako dziennikarzowi, podróżnikowi i historykowi.
Narodziny niezależnego Trzeciego Świata przebiegały
bardzo szybko. W jednym tylko roku 1962 powstało w Afry-
ce 17 niezależnych państw. Ruch niepodległościowy był
ściśle związany z drugim ruchem masowym: z migracją lud-
ności ze wsi do miasta. Ludzie oczekiwali od niepodległości
bezpośredniej poprawy swego standardu życia i sądzili, że
osiągnąć można to tylko w miastach. I w pewnym sensie tak
też jest naprawdę.
Kto dziś podróżuje po Afryce, może na własne oczy do-
strzec różnicę. Gdy na wsi zaczyna się noc, robi się całkiem
ciemno; ludzie po prostu nie mają pieniędzy na światło. Nie
ma drewna, gdyż lasy już zostały wyrąbane. A i gotowanie
jest problemem. W małym mieście natomiast widać już kil-
ka lamp, jest trochę elektryczności. To oznacza lepszą ja-
kość życia. Tak jest w Afryce wszędzie. Na wsi nie ma dróg.
W porze letniej można to wytrzymać, ale w porze deszczo-
wej robi się strasznie. Ludzie są ciągle przemoczeni i taplają
się w błocie. Masowo cierpią na reumatyzm i inne choroby.
Nawet w regionach tropikalnych, gdzie w porze deszczowej
jest ciepło, są udręczeni niewygodą i chorobami. Natomiast
w miastach niektóre drogi są brukowane i widzi się chodni-
ki. Są to niewielkie różnice, których Europejczyk zwykle nie
dostrzega. Ale dla ludzi z tych nędznych i odległych regio-
nów już samo miejskie życie oznacza poprawę. W mieście
jest też łatwiej znaleźć pracę i otrzymać żywność czy inną
pomoc dla przetrwania.
To zdumiewające, jak w najpiękniejszym pejzażu dzieją
się najokrutniejsze zbrodnie. Rwanda jest pełnym czaru
krajem i właśnie tam trwa rzeź. Natura jest przepiękna, ale
działanie człowieka znajduje się w całkowitym kontraście
do tej urody. Gdy samemu tam się żyje, zapomina się o kon-
templowaniu natury, ponieważ jest się zajętym walką o prze-
trwanie. Zapomina się o przyrodzie, koncentruje się na in-
nych ludziach, gdyż to od nich pochodzi zagrożenie. Afry-
kanie są częściowo związani z tradycyjnymi religiami, są
związani z naturą, czczą kamienie, modlą się do słońca, ofia-
rowują rośliny, zwierzęta i drzewa. Ich natura jest pełna
bogów, dobrych i złych. Ale ta więź z przyrodą ulatnia się
coraz bardziej. Afrykanie przenoszący się do miasta muszą
uporać się z nieznanym otoczeniem, z dala od natury. Z jed-
nej strony jest się związanym z wiejską przeszłością, z dru-
giej - trzeba się dostosować do życia miejskiego. Z tego
konfliktu powstają napięcia i kryzysy psychologiczne.
Narodziny Trzeciego Świata stworzyły warunki przyszłe-
go postępu. Byłem i jestem zafascynowany tymi ludźmi w
Trzecim Świecie, którzy w walce stworzyli swe własne pań-
stwa i swe narody. To temat mego życia. Być może wynika
to stąd, że pochodzę z biednej części Europy. Gdy miałem
siedem lat, wybuchła wojna. Często cierpiałem z powodu
biedy i głodu. Sytuacja była beznadziejna, nie było niczego.
Gdy miałem dziesięć lat i zaczynała się zima - nie miałem
butów. Rodzice nie mogli mi ich kupić, nie mieli pieniędzy.
Biegałem zrozpaczony po okolicy, aż sąsiad, który nielegal-
nie wytwarzał mydło, złożył mi atrakcyjną ofertę: "Słuchaj,
dam ci kredyt, postaraj się sprzedać to mydło". Kawałek
mydła kosztował złotówkę, a para butów - 400 złotych;
żadne tam skórzane buty, lecz drewniaki, innych nie było.
Musiałem sprzedać 400 kawałków mydła, ale ludzie byli
biedni i mało kto mógł pozwolić sobie na mydło. Byłem
głodny, płakałem i każdemu opowiadałem swą historię,
walczyłem, ale to trwało nieskończenie długo, nim zebra-
łem 400 złotych. Należałem do tych ludzi, którzy nie mieli
żadnej kindersztuby. James Joyce mając dwanaście lat pisał
godne uwagi listy; ja w tym samym wieku biegałem za kro-
wami po polu i nie przeczytałem jeszcze żadnej książki. Być
może dlatego łatwiej daję sobie radę z ludźmi, którzy nie
mają co jeść i wciąż marzą o tym, by nazwać coś swoim włas-
nym, i są szczęśliwi, gdy w ogóle coś posiadają.
W naszym świecie w ogóle, ale jeszcze bardziej w społe-
czeństwach nierozwiniętych, polityka dyktuje wszystko.
Przenika wszystkie elementarne dziedziny życia i wpływa
na nie, decyduje o losie każdej jednostki. Polityka jest po-
tężnym czynnikiem i ze względu na medialny przekaz jest
wszechobecna. 90 procent wszelkich wiadomości poświęco-
nych jest aktorom aktualnego teatru politycznego, bohate-
rom klasy politycznej: prezydentom, ministrom, parlamen-
tarzystom, generałom, przywódcom, aktywistom, populi-
stom. Na temat globalnej sytuacji nie można dziś ani pisać,
ani snuć refleksji, jeśli nie rozumie się niesłychanego znacze-
nia polityki. Zwykle rozpatrujemy władzę jako zjawisko
polityczne -jako władzę rządu, biurokracji, wojskowych.
Wiemy wprawdzie, że wszyscy jesteśmy wciągnięci w grę
władzy, ale zbyt mało uprzytamniamy sobie, w jakiej mierze
władza stanowi element egzystencji ludzkiej.
Jeśli spojrzymy na ostatnie 20 lat, zobaczymy, że najkrwa-
wsze walki często toczyły się o kontrolę nad środkami ma-
sowego przekazu. W czasie rewolucji rumuńskiej 1989, na
Litwie, w Tadżykistanie, w czasie moskiewskiego puczu
walczono o budynek telewizji, znak tego, że władza przesu-
neła się od tradycyjnych ośrodków politycznych ku centra-
lom telewizyjnym.
Czynniki emocjonalne są zapewne decydujące dla wybu-
chu powstania czy rewolucji; jest to poczucie ludzi, że są
zbyt długo wykorzystywani i poniżani. Stają się one tą kro-
plą, która przepełnia miarę. Wszystko zaczyna się w chwi-
li, kiedy padnie słowo: "Dosyć!" Społeczeństwa są nieskoń-
czenie cierpliwe, są stabilne i gotowe czekać. Skłaniają się do
zachowania swego status quo. Dopiero po dłuższym okre-
sie godzenia się z cierpieniem dochodzi do decydującego,
bardzo emocjonalnego momentu, w którym społeczeństwo
mówi: "Dosyć!"
Najważniejszym pozytywnym uczuciem poprzedzającym
rewolucję jest nadzieja. Na nieszczęście chodzi tu zawsze
o swoistą, naiwną nadzieję na zmianę na lepsze. Moment
rewolucyjny nadszedł, gdy ludzie mówią: "Już nie możemy
czekać ani dnia dłużej, ani godziny. Koniec z tym!" I teraz
sytuacja ma się zmienić w sposób magiczny, nagle, zmienić
bezpośrednio, o 180 stopni. Oczekuje się na pierwsze i to-
talne rezultaty. Ta natychmiastowa poprawa oczywiście ni-
gdy nie następuje. I w ten sposób każda faza rewolucyjna
kończy się utratą złudzeń. Zawsze mamy do czynienia z lo-
gicznym ciągiem bardzo długiej cierpliwości, rewolucyjne-
go wybuchu, niecierpliwych, nierealistycznych, naiwnych
i szalenie emocjonalnych oczekiwań, które nie mogą być za-
spokojone. Po czym następuje rozczarowanie.
Gdy ludzie zbierają się, odczuwają swą siłę. Nie ma żad-
nych racjonalnych wyjaśnień na to, dlaczego w pewnym
momencie milion ludzi zbiera się na placu, choć nie byli tam
wezwani. Jakiś dzień i milion ludzi napływa w jedno miejsce.
Dlaczego?
Chodzi o to, by uświadomić sobie tajemnicę, a nawet
metafizykę decydującego momentu wybuchu rewolucji.
W społeczeństwie wstrząsanym kryzysami istnieją wszel-
kie warunki do przewrotu. Większość społeczeństw w dzi-
siejszym świecie jest stale w kryzysie. Teoretycznie spełnio-
ne są wszelkie warunki do rewolucyjnego zrywu, ale jednak
rewolucje nie wybuchają. Rewolucje są rzadkością. Czego
trzeba, aby wybuchła rewolucja - oto pytanie, na które
nie ma odpowiedzi. Kryzys społeczny może przeciągać się
przez lata i dziesięciolecia, aż tu nagle, tego właśnie szcze-
gólnego stycznia, tego szczególnego poniedziałku, zaczyna
się. Dlaczego nie we wtorek? Dlaczego nie miesiąc wcześ-
niej?
W ogólnej logice społecznego rozwoju zwróciłem uwagę
na momenty, których nie można wyjaśnić jako racjonalne
lub konieczne. Nagle natykamy się na zaskakujący feno-
men. Post factum szukamy wyjaśnienia: sytuacja ekono-
miczna była zła, system był skorumpowany itd. Ale obser-
wujemy wiele skorumpowanych systemów, w których jed-
nak nie wybuchają rewolucje. Musimy respektować irracjo-
nalność momentu historycznego. Podobnie jest z wojną.
Czasami rozpala się z powodu jakiegoś małego zdarzenia.
Czasami mamy wiele wydarzeń znaczących, które jednak
nie prowadzą do wojny. W tej alchemŹŹ właściwy początek
jest tajemniczy.
Cyprian Kamil Norwid, wielki polski poeta i filozof XIX
wieku, powiedział, że lud, że masy są niezdolne do myślenia
abstrakcyjnego. Myślą w kategoriach nazwisk, osób, posta-
ci, tylko to pozwala im się zorganizować. Gdy taka osoba
pojawi się, działa jak katalizator oczekiwań i energŹŹ całego
narodu. Rewolucje lub wielkie ruchy społeczne są bez przy-
wódców niemożliwe. W Indiach potrzebny był Gandhi, w
Ghanie - Nkrumah.
Większość prostych żołnierzy najróżniejszych armŹŹ wy-
zwoleńczych, na których natknąłem się w Afryce lub Ame-
ryce Łacińskiej, miała bardzo niski poziom świadomości
politycznej. Wielu nawet nie znało politycznych celów swej
wojny. W Angoli wiedzieli jedynie, że walczą za Aghosti-
no Neto lub Jonasa Saoimbi. Gdyby Saoimbi w ciągu nocy
zniknął z widowni, to cały ruch partyzancki by się rozsypał.
Naturalnie, są plemienne korzenie takich funkcji przywód-
czych, jednak nie wystarcza to jako wyjaśnienie. Istnieje
funkcjonalna konieczność organizowania się wokół postaci
przywódczych.
Weźmy Etiopię. Armia etiopska mając pół miliona ludzi
pod bronią była najsilniejszą armią w Afryce. Gdy roznio-
sła się wiadomość, że jej dowódca, Mengistu, uciekł z kraju,
żołnierze po prostu rozeszli się do domu. Bez jednego strza-
łu armia się rozleciała, pół miliona ludzi jednego dnia! Oto,
jak ważna jest postać wodza jako punktu zbiorczego wszel-
kich energŹŹ, oczekiwań, marzeń, nadziei i wysiłków woli.
Każda kultura ma swoją skalę wartości i ekonomia nie
w każdej kulturze zajmuje najwyższe miejsce. Potężne kul-
tury Chin czy IndŹŹ - mimo że stykają się z nowoczesną
techniką - nie stracą swej tożsamości. Zaakceptują one
takie ułatwienia technologiczne, jak komputer, ale pozosta-
ną sobą. Dobrym przykładem jest Japonia. Z jednej strony
Japonia występuje jako producent najbardziej zaawanso-
wanej technologŹŹ uniwersalnej, z drugiej - pozostaje tra-
dycyjna w kulturze, przyzwyczajeniach, mentalności i sfe-
rze rodzinnej. Stare kultury są silne i głęboko zakorzenio-
ne. Ludzie są wierni swym tradycjom i dumni z nich, gdyż
one dają im poczucie godności. Cały wiek XX jest dowo-
dem tego, że silne, wielkie kultury tradycyjne i całe cywiliza-
cje, jak Chin, IndŹŹ czy Meksyku, są bardzo żywotne i trwa-
łe. Nie mogą być zniszczone. Jakież wysiłki podjęli Sowieci,
by zniszczyć starą kulturę Rosji, ArmenŹŹ, CzeczenŹŹ lub
Gruzji, i ileż przy tym polało się krwi! Mimo to, te kultury
istnieją nadal i ludzie nadal będą gotowi za nie umierać.
Kultura jest zjawiskiem skomplikowanym, może ona
oczywiście być również zacofana, konserwatywna lub reak-
cyjna. Nowoczesny rozwój nie jest w stanie zniszczyć wielu
starych kultur, musi zawrzeć z nimi kompromis i wejść w
koegzystencję. Z drugiej jednak strony istnieje pośrednie
zagrożenie dla tradycyjnych kultur: były one bowiem prze-
chowywane na wsi, dziś natomiast obserwujemy powolne
umieranie wsi na całej kuli ziemskiej. Klasa chłopska z ro-
ku na rok kurczy się - mimo stałego wzrostu demograficz-
nego ogółu ludności. Postępy techniki rolnej są tak ogrom-
ne, że za sto lat prawdopodobnie nie będzie chłopstwa. Prze-
trwają ogromne farmy, podczas gdy małe gospodarstwa
z ich pługiem, pracą ręczną i niską wydajnością okażą się
zbędne.
Fenomenu irańskiego nie można uogólniać. Umieranie za
sprawę, męczeńska śmierć w Świętej Wojnie, oznacza szczę-
ście w szyickim islamie. Podczas wojny między Iranem i Ira-
kiem artyleria iracka ostrzeliwała wzgórze. Żołnierze irań-
scy wdrapywali się na to wzgórze śmierci, rozrywali koszule
i kierowali nagie piersi ku niebu. Krzyczeli: "Dajcie nam
więcej!", i umierali.
W czasie rewolucji irańskiej odwiedziłem komitety re-
wolucyjne Chomeiniego. Ich pomieszczenia były oklejone
zdjęciami paszportowymi młodych ludzi, którzy polegli
w walce. Pokazywano mi te zdjęcia i mówiono: "To nasi
bohaterowie". Im więcej mieli zdjęć, tym bardziej byli dum-
ni. Komitety wydawały komunikaty wojenne w języku far-
si, które przesyłano rodzicom zmarłych, a które brzmiały
mniej więcej w ten sposób: "Gratulujemy pani Sarah Mah-
mud i jej mężowi Ibrahimowi Mahmud, gdyż dziś ich dwóch
synów poległo w Świętej Wojnie". Nigdy nie widziałem ta-
kiej koncentracji myślenia i czucia, skierowanej jedynie na
umieranie. Na uniwersytecie w Teheranie widziałem zabi-
tych mudżaheddinów, którzy - zawinięci w białe płótno
- byli noszeni przez tłum ludzi o fanatycznych twarzach.
Inni cisnęli się, by móc dotknąć zabitych. Czuli się szczęśli-
wi, gdy udało im się to.
Islam jest nie tylko religią, ale i kulturą, która będzie się
rozprzestrzeniać, choć potrzebuje na to czasu. Cywilizacja
muzułmańska jest niezwykle dynamiczna. Dziś potęgę isla-
mu powiększa potencjał takich państw, jak Turcja, Paki-
stan, Iran. Świat islamski jest pełen wszelkich zasobów na-
turalnych. Większość ludzi na Zachodzie nie zdaje sobie
sprawy z tego niezwykłego nagromadzenia siły. Islam jest
skrajnie zdyscyplinowaną religią. W Szachinszachu opisa-
łem rozmodlony tłum: milion ludzi, którzy w tym samym
czasie wykonują ten sam gest, i to bez jednego słowa po-
lecenia. To niewiarygodne i charakterystyczne dla całego
islamu. Iran nie powróci do zachodniego modelu rozwo-
ju. Model Szacha był chybiony, oznaczał skrajne poniże-
nie człowieka. Jeśli importuje się wodę mineralną z Pary-
ża do miejsca, którego cudowne wody żywiły największych
poetów na świecie, jak perskiego poetę Ferdousiego, to
jest to absurdem. Jeśli do kraju z cudownie smakującym
perskim chlebem sprowadza się chleb amerykański i nie-
miecki, to jest to pozbawione sensu. Gdybym w tamtym
czasie żył w Iranie, to też buntowałbym się przeciwko Sza-
chowi.
Rewolucja irańska była fascynującym i ważnym wydarze-
niem historycznym. Pokazała, jak trudno jest demokratyzo-
wać wielonarodowe państwo. Iran był imperium, potęgą
autorytarną. I oto w takim państwie przeciw władcy wystą-
piły siły demokratyczne. Zaczęły atakować centrum. Posłu-
giwały się hasłami demokratyzacji. W państwie irańskim ży-
ją mniejszości: Kurdowie, Ormianie i wiele innych. Mniejszo-
ści te przyswoiły sobie hasło demokratyzacji i przetransfor-
mowały je na żądanie niezależności. Demokratyzacja ozna-
czała dla nich prawo do odłączenia się. Irańska rewolucja
zaczęła się jako ruch demokratyczny, Bachtiar, Bani-Sadr
byli demokratami, adwokatami. Pierwszy rząd po rewolu-
cji składał się z ludzi, którzy studiowali na Harvardzie, na
Sorbonie. Ale po zwycięstwie rewolucji przywódcy mniej-
szości powiedzieli: "Demokracja oznacza dla nas: iść dalej.
Wy rządziliście nami i nas wyzyskiwaliście. Prawdziwa de-
mokracja oznacza dla nas niepodległość". Gdy to żądanie
się pojawiło, doszło w centrum do zmiany układu sił. W
centrum władzy narodu panującego - w tym wypadku byli
nim Farsi - odpowiedziano: "Nie! Musimy ocalić nasze
państwo". W tym punkcie rewolucja dokonała radykalnego
zwrotu. Siły dyktatury przejęły władzę. Chomeini reprezen-
tował to stadium rewolucji irańskiej, w którym naród pa-
nujący uświadomił sobie niebezpieczeństwo rozpadu pań-
stwa. Reaguje on więc siłami represji, by hasło demokraty-
zacji zastąpić hasłem "narodowej integracji". I sięga się do
takich środków, jak masakra mniejszości, aby zachować
integralność państwa. Z tego powodu żadna rewolucja
demokratyczna w państwie wielonarodowym nie może się
udać, ponieważ warunkiem demokracji jest likwidacja pań-
stwa opartego na ucisku mniejszości.
Kto jest cynikiem, ten nie nadaje się do zawodu korespon-
denta wojennego czy korespondenta zagranicznego. Ten
zawód, ta misja, zakłada pewne zrozumienie dla ludzkiej
biedy, wymaga sympatŹŹ do ludzi. Trzeba się czuć członkiem
rodziny, do której należą również ci wszyscy prości ludzie
na naszej planecie, nie dysponujący nawet najskromniej-
szym dobytkiem. Trzeba zajmować się bardzo starymi pro-
blemami, nędzą i biedą - taki jest świat. Ludzkie ciepło
jest dla tego rodzaju pracy elementarne. Cynizm i nihilizm,
upadek wartości i lekceważenie innych przyczyniły się do
tego, że świat stał się trudny do zniesienia.
Typ korespondenta wojennego: to zwykle człowiek skrom-
ny, przyjazny, skłonny do współpracy, łatwy we współży-
ciu. Chodzi tu o bardzo specyficzną grupę dziennikarzy.
Żyją w najtrudniejszych warunkach, nie tylko dlatego, że
mogą być zranieni lub zabici. Ludzie, którzy udają się w ta-
kie miejsca, potrzebują więcej niż tylko zawodowej moty-
wacji. Ten zawód wymaga ludzi ofiarnych. Często nie ma
wody, są problemy z transportem, trzeba wytrzymać zimno,
poniżenie, bicie, areszt. Nie spotkałem wśród nich awantur-
ników. Ci ludzie starają się po prostu działać jak najlepiej,
spełniać swój obowiązek.
Naturalnie martwi mnie ignorancja i brak zainteresowa-
nia sytuacją w Trzecim Świecie. Napawa mnie smutkiem, że
przepaść między społeczeństwem konsumpcyjnym a społe-
czeństwami biednymi jest nie do przezwyciężenia.
Jestem przekonany o całkowitej odmienności kultur. Gdy
dzisiaj pracownik na rzecz pomocy rozwojowej udaje się do
wioski afrykańskiej, to robi to zwykle dlatego, że sam tego
chce, a nie dlatego, że tamtejsi ludzie są jakoś specjalnie tym
zainteresowani. Być może ich kultura jest kulturą minima-
lizmu, wolą nic nie robić. Jest w tym jakaś przemoc, gdy
zmusza się ich, by uwierzyli w wartości obcej kultury. Przed-
stawiciele krajów rozwiniętych często okazują się zaskocze-
ni, gdy inni odrzucają ich sposób życia. Ale są kultury, dla
których mniej ważna jest praca niż modlitwa. W ten sposób
nie będzie się co prawda produkować samochodów i kom-
puterów, ale też nie jest się nimi zainteresowanym. To zre-
sztą mnie nie rozczarowuje, uznaję skalę wartości innych
ludów, które sądzą na przykład, że rodzina jest najważniej-
sza i stanowi źródło ich zadowolenia. Taki rodzaj zadowole-
nia ma wiele godności i jest wartością pozytywną. Ludzie,
kiedy przemierzają Afrykę, często mają ze sobą jedynie nie-
wielki węzełek. Nie mają zbyt silnej potrzeby posiadania
więcej, zadowalają się minimum dobytku. Gdy się z nimi
rozmawia, uśmiechają się, są gościnni i życzliwi. Odnosi się
wrażenie, że są szczęśliwi. Przeżywają inne spełnienia. Naj-
lepsze byłoby zaakceptować to. Nie trzeba zmieniać wszy-
stkiego.
Moja ciekawość wciąż na nowo wygania mnie w świat.
Nie ma miejsca na świecie, gdzie chciałbym powiedzieć: "Tu
pozostanę na stałe". Jest jednak mała pokusa: pojechać do
Afryki, na Saharę. Kocham pustynię. Ma coś metafizyczne-
go, transcendentnego. Na pustyni cały kosmos jest zredu-
kowany do kilku elementów. Jest to pełna redukcja wszech-
świata: piasek, słońce, gwiazdy w nocy, cisza, gorąco dnia.
Ma się koszulę, sandały, coś bardzo zwykłego do jedzenia,
odrobinę wody do picia, pełna prostota. Nie ma niczego
między tobą a Bogiem, tobą a wszechświatem. Zawsze, gdy
przyjeżdżałem do Afryki i miałem czas, szukałem jedynego
w swoim rodzaju doświadczenia pustyni. Trzy razy przemie-
rzyłem Saharę z mieszkańcami pustyni, raz z grupą koczow-
ników, na którą natknąłem się zupełnie przypadkowo. Nie
mogliśmy się porozumieć językowo, ale pozostaliśmy razem.
Nie zamienialiśmy ze sobą słów, ale dzieliliśmy doświadcze-
nie przyjaźni, braterstwa. Nagle powstało niezwykle moc-
ne odczucie, że twoi bracia i siostry są wszędzie, ale ty po
prostu nie zdajesz sobie sprawy z ich egzystencji - cudow-
ne uczucie.
Wszyscy w jakiś sposób jesteśmy koczownikami i stajemy
się nimi coraz bardziej. Dawno temu ludzie wędrowali, by
znaleźć żywność i przetrwać. Wraz z wielkimi ruchami mi-
gracyjnymi koczownictwo znowu staje się formą życia. Zno-
wu jakbyśmy wracali do naszych początków.
Dawniej pasjonował mnie front - wyłącznie front, prze-
bywanie na froncie, pisanie o tym. Teraz coraz bardziej in-
teresuje mnie inna strona sytuacji konfliktowej, a mianowi-
cie - normalność w nienormalności, uporczywe, niemal
instynktowne, a zarazem pełne inicjatywy, pomysłowości
i determinacji dążenie człowieka do normalności w sytuacji
nienormalnej. Np. życie codzienne w oblężonym mieście
albo tuż za linią frontu, za drutami obozu, na zesłaniu.
Przecież ta normalność pozwoli z czasem wziąć górę nad
nienormalnością. Tęsknota za normalnością zwycięży za-
wsze. Prawo normalności przebije się przez wszystkie prze-
ciwieństwa, przez ogień i przez gruzy.
Na ogół lepiej pamiętam postacie i twarze ludzi niż to, co
do mnie mówili. Te twarze tkwią w mojej pamięci milczące,
nieme. Przeszłość milczy. To my użyczamy jej głosu.
Wszystko jest tematem
i dlatego
wszystko jest tekstem
W BBC wywiad z Jorge Borgesem. W czasie przeprowa-
dzania tego wywiadu Borges ma 83 lata.
- Czekam na śmierć - mówi pisarz. - Ale kiedy ona
przyjdzie? Dziś wieczorem? Dziś wieczorem - nie, bo jutro
mam dużo rzeczy do zrobienia!
18 sierpnia 1994
W Hildesheim miałem wspólny wieczór autorski z Ho-
lendrem, profesorem Janem Hoetem z Gandawy. Hoet-
postać wybitna, organizator wystawy sztuki współczesnej
pod nazwą "Documenta". Wystawa to o wielkim prestiżu
i artyści z całego świata robią wszystko, aby ich prace zo-
stały na nią przyjęte.
Wystawa taka, powiedział w swoim wystąpieniu Hoet,
musi być prezentacją w ruchu, musi być baletem kształtów
i barw, gdyż powinna ona odzwierciedlać życie współczesne
-jego ciągłą zmianę, ten fakt, że jest to tocząca się rzeka,
maszyna w ruchu. I ten właśnie ruch, zmienność form i ko-
lorów były pierwszą cechą wystawy.
Jej drugą cechą było to, że (co też odzwierciedla sytuację
w sztuce współczesnej) nie dominowało tam jedno centrum.
Nikt nie chciał być zamknięty w centrum, podporządkowa-
ny, podległy komuś. Dziś wszyscy uciekają przed centrum.
A jeżeli są centra, to różne, niepodległe. Wasze centrum nie
musi być koniecznie moim centrum. Przypomina to struktu-
rę mózgu, który też ma przecież kilka centrów.
Stąd - trzecia cecha wystawy. Pokazała ona, że dziś
każdy szuka własnej, autonomŹŹ, że sprowadza tworzoną
przez siebie sztukę do tego, co sam zobaczył i przeżył. Włas-
na osoba, własna osobowość i prywatne widzenie świata
- oto źródła, surowce sztuki współczesnej.
Następnie - "Documenta" zwróciły uwagę na fakt, że
wszyscy cały czas jesteśmy w trakcie lekcji, wszyscy uczymy
się, oni - nas, my - ich itd.
Dalej - że współczesna sztuka fascynuje się tylko tym,
co zmierza do katastrofy, ba, fascynuje się samą katastrofą,
przeczuciem Sądu Ostatecznego, klimatem zagłady.
I wreszcie - sztuka współczesna, powiedział profesor
Hoet, nie lubi szufladkowania, segregacji, dzielenia na ga-
tunki, rodzaje, style - lubi natomiast zatarte granice, zle-
py, zszywania, sklejania, kolaże, lubi różność, wielość, gry-
masy i dziwy i żeby to wszystko było nieforemne i pomię-
dzy.
23 kwietnia 1993
Wystawa Salvadora Dali w Zitadelle Spandau w Berlinie
(rzeźba i rysunek).
Świat Dali - udziwniony, eklektyczny, prowokacyjny,
został już zaaprobowany przez młodzież, która tłumnie
przychodzi na wystawę i ogląda eksponaty z uwagą, bez
poczucia niezwykłości, sensacji, szoku. Dali - jest dziś
częścią ich wyobraźni, ich sposobu widzenia i pojmowania
świata. Już nie wywołuje skandalu i protestów to, że wy-
rzeźbiony koń ma zamiast jednej nogi - koło, a zamiast
skrzydła (bo to koń-pegaz) pozłacany błotnik samochodu.
Świat jest dziś po prostu pełen takich niezwykłości i dziwów.
lato 1993
We Frankfurcie na wystawie Antoniego Tapiesa. Malar-
stwo świetne, intensywne, mocne, chciałoby się powiedzieć
- bardzo malarskie, którym Tapies wprowadza nas w swój
świat koloru, w jego napięcia, zderzenia, relacje. Patrząc na
te obrazy, na ich materialne struktury, na złożoność i róż-
norodność faktur, na zestawy i mieszanki farb, pomyślałem
- który to już raz z takiej okazji - jaką żmudną, ciężką,
wyczerpującą pracą jest malowanie. W pracowni artysty
najlepiej widzimy proces tworzenia, jako wysiłek fizyczny,
jako mozolną robotę, wytwarzanie rzeczy, które mają swój
rozmiar i wagę, swoją namacalną konkretność. (Dla pisarza
odpowiednikiem będą bruliony, notatki, konspekty, zapisa-
ny papier.)
U Tapiesa zwraca też uwagę jego nieustające, niespokoj-
ne poszukiwanie nowych rozwiązań, planów, kompozycji.
Nic tu nie jest raz na zawsze dane, nic raz na zawsze osiąg-
nięte. Tapies ciągle nas zaskakuje (a to fioletową linią na-
gle przecinającą błękit nieba, a to ostrą czerwienią krzyża
na łagodnie pastelowym tle), każdy jego obraz to propozy-
cja innego spojrzenia w głąb świata - jak to sam nazywa
- niebieskich snów.
Ludzie oglądający obrazy na wystawie. Jak oglądają się
wzajemnie. Jak na siebie zerkają. Relacja między nimi a
obrazami. Jak różne twarze współbrzmią, lub przeciwnie
- kontrastują z ekspozycją, z klimatem sali, z klimatem
przedstawionego malarstwa, jak tworzą razem kompozycję,
propozycję przestrzennoplastyczną albo odwrotnie - roz-
praszają nas, burzą widowisko.
25 sierpnia 1989
W Londynie zmarł Feliks Topolski. Miał 82 lata. Roz-
mawiałem z nim raz, w 1987, w jego pracowni, dokąd za-
prowadził mnie nasz znakomity poeta - Adam Czerniaw-
ski. Pracownia składała się z dwóch części. Część główna
- wielka hala pod jednym z mostów na Tamizie, hala-
magazyn obrazów i rysunków malarza. Uderzał ogrom te-
go zbioru, setki, tysiące szkiców sylwetek, twarzy, grup ma-
lowanych linią ciągłą, jakby bez odrywania pędzla od pa-
pieru czy płótna. Topolski malował przez całe życie jeden,
nieprzerwany pochód ludzi idących drogami naszej plane-
ty, ulicami miast Europy, Ameryki i Afryki. Malował po-
chód, który nigdzie nie zaczynał się i nigdzie nie kończył.
To, co robił Topolski, było Malarskim reportażem, arty-
styczną relacją z widowiska, którego tytuł mógłby brzmieć
- "idąc". Tylko czasem Topolski zatrzymuje kogoś z idą-
cych, jak fotografik prosi kogoś, aby zechciał mu pozować
do zdjęcia - i robi wówczas zbliżenie, portret, skupia się na
szczegółach.
W tej pracowni, wśród stosów (chciałbym powiedzieć
- pięter) owych szkiców, zapisków, notatek graficznych,
stał w rogu tapczan, a na nim, w pozycji półleżącej - To-
polski. Była to postać drobna, żwawa, o ruchach zarazem
spokojnych, jak i nerwowych. Miły, pogodny, życzliwy lu-
dziom pan. Zapracowany. To zapracowanie podkreślał
jego ubiór - stare dżinsy, stary zielony sweter, umazane
w farbach ręce. Typowy wygląd artysty spędzającego całe
dnie w pracowni. Jego roboczy strój mówił - popatrz, mam
prawie 80 lat, a jednak ciągle, bez wytchnienia pracuję.
Rozmowa z Topolskim była o tym, że pan Feliks chciał,
abyśmy wspólnie zrobili album pod roboczym tytułem,
który zaproponowałem: Ze Świata. On dałby rysunki, ja
- tekst. Była to oferta kusząca, ale natychmiast pomyśla-
łem: to zajęłoby mi minimum 2-3 lata, a nie miałem 2-3 lat.
Był to bodaj czwartek, a więc dzień, w którym mistrz
przyjmował gości. Przyjść tego dnia do pracowni mógł każ-
dy, każdy też mógł tam praktycznie robić, co chciał. W ką-
cie stała skrzynka czerwonego wina - komu przyszła ocho-
ta, mógł pić, kto chciał z Topolskim porozmawiać, mógł
przysiąść, panował luźny, swobodny nastrój, wyszliśmy
stamtąd bodaj bez pożegnania.
Francis Cargo w swojej książce Przyjaciel malarzy wspo-
mina wielkiego francuskiego malarza fowistę - Andr‚ De-
raina (1880-1954): "Malował rzeczy najzwyczajniejsze, by-
le jakie (np. obraz z 1935 r. <<Filiżanka herbaty>>), nie zwra-
cające niczyjej uwagi: sztuka polega właśnie na tym, że robi
się coś z niczego". W podobnym duchu komentuje Cargo
malarstwo Picassa: "Picasso odrzucał pospolite odtwarza-
nie rzeczywistości zachowując z niej tylko poetyckie znaki
rzeczy". I konkluduje: "Rzeczywistość jest zawsze tylko
punktem wyjścia, nigdy punktem dojścia".
Jacob van Ruisdael, wielki pejzażysta holenderski XVII
wieku. Ruisdael uczy nas patrzeć na przyrodę jako na fe-
nomen dramatyczny i heroiczny. "To wielkie oko - pisze
o nim Eugene Fromentin - szeroko otwarte na wszystko,
co istnieje, to oko przyzwyczajone ogarniać zarówno wyso-
kość, jak odległość, wędruje nieustannie nie pomijając ni-
czego".
28 października 1992
Na wystawie obrazów Stefana Gierowskiego. Wspaniałe
malarstwo - proste, zdyscyplinowane, działające jednym
motywem, jedną plamą. Bardzo skupione, dążące do wizji
skoncentrowanej, napięte, wydające czysty, mocny ton. Nie
ma tu żadnego rozczochrania, rozmamłania, żadnej histerŹŹ.
Jest natomiast świadomy swojej wartości porządek, szuka-
nie jednej formuły, jednego malarskiego słowa.
Ważne jest dla mnie to, że obraz z cyklu "Dziesięć przy-
kazań" zatytułowany "Jam jest Pan Bóg Twój..." to bia-
ła płaszczyzna. Wydaje mi się, że rzeczy ostateczne: Bóg,
śmierć, nieskończoność, wieczność może wyrazić tylko
biel.
Gierowski konsekwentnie dąży do równowagi, do symet-
rŹŹ. Np. obraz "CCCL,1976" to na jasnym, ledwie prześwi-
tującym tle położone gęsto czubkiem pędzla punkty czer-
wieni, zieleni, żółci, brązu, oranżu i błękitu. Uderza idealne
wyważenie kolorystyczne tego obrazu. Żaden kolor w żad-
nym miejscu płaszczyzny nie zdobywa przewagi, nie domi-
nuje. Malarz wszystkim daje tyle samo miejsca, tę samą
szansę.
W jednym z wywiadów szwajcarski pisarz Adolf Muschg
opowiada się za pisarstwem świadomym swojej roli społecz-
nej, zaangażowanym. Otóż pojęcie zaangażowania w litera-
turze i sztuce miało inny sens na Wschodzie i Zachodzie,
prowadząc do nie kończących się nieporozumień. Zaanga-
żowanie na Zachodzie oznaczało krytycyzm wobec własne-
go społeczeństwa, a zwłaszcza - rządzącej klasy politycz-
nej i jej metod sprawowania władzy (zakłamania, manipula-
cji, korupcji itd.). Natomiast nomenklatura na Wschodzie
nawoływała artystów do zaangażowania, rozumiejąc pod
tym pojęciem aktywne i bezkrytyczne poparcie panującej
dyktatury. Rządy zachodnie nie lubiły pisarzy zaangażowa-
nych, wschodnie - uwielbiały ich.
W "Le Figaro" z 4.11.1991 recenzja z XXV tomu listów
George Sand. Redaktor całości - Georges Lubin - po-
święcił całe życie gromadzeniu i wydawaniu listów tej pi-
sarki. Lista adresatów obejmuje 2075 nazwisk, a edycja ca-
łości zawierać będzie ponad 20 tysięcy listów odnalezionych.
Jeżeli Lubin natrafi na nowe tysiące, to też je do swojej edy-
cji włączy.
Ale kiedy mówię o tej zawrotnej liczbie listów mojemu
duńskiemu wydawcy - Clausowi Clausmanowi - ten nie
dziwi się zupełnie. Mówi, że w czasach Andersena w Kopen-
hadze, która była wówczas małym miastem, krążyli listono-
sze doręczający osiem razy dziennie pocztę do adresatów.
Z braku telefonów i faksów list był środkiem porozumienia
się, rozmowy, dyskusji. Rano pan Andersen wysyłał list, w
południe goniec przynosił odpowiedź, po południu autor
Dziewczynki z zapałkami mógł odpisać na list przed chwilą
otrzymany itd. - stosy korespondencji rosły i rosły.
Pier Paolo Pasolini (1922-1975). Ginie na jednym z przed-
mieść Rzymu zamordowany przez ulicznika, za którym cho-
dził zbyt natarczywie. Dwa wcielenia, dwa życia Pasolinie-
go: w świecie poezji, malarstwa, filmu, a więc w świecie
sztuki najwyższej, o wielkim smaku, wrażliwości i skupie-
niu, a potem (czy nawet jednocześnie, obok) - w świecie
społecznego marginesu, niskości, banału, poszukiwania in-
ności (ulgi? odprężenia?). Cena, jaką za to się płaci. Że już
od pierwszej chwili wejścia w inność - jeżeli jest ona niż-
szością i jałowizną, odczuwamy stratę czasu, w naszym móz-
gu zaczyna bić zegar głośno, z łoskotem, a głowę drąży i
rozsadza pytanie - po co tu jestem? czego tu szukam? Wte-
dy ogarnia cię chęć ucieczki, powtarzająca się jak ataki bó-
lu chęć, aby wstać, wyjść i puścić się pędem przed siebie, da-
leko stąd, w samotność.
8 kwietnia 1892 Antoni Czechow pisze ze swojej wsi Mie-
lichowo do przyjaciela w Petersburgu - Aleksego Suwori-
na:
"Bawi u nas teraz malarz Lewitan. Wczoraj wieczorem
byliśmy razem na polowaniu. Strzelił do słonki, która
z podbitym skrzydłem wpadła do kałuży. Podniosłem pta-
ka: długi dziób, wielkie czarne oczy i piękna szata. Patrzy
ze zdumieniem. Co z nim robić? Lewitan krzywi się, zamy-
ka oczy i błaga drżącym głosem: <<Kochany, trzaśnij ją kol-
bą w główkę...>> Odpowiadam: <<Nie mogę>>. Lewitan wciąż
wzrusza nerwowo ramionami, trzęsie głową i błaga. Tym-
czasem słonka patrzy ze zdumieniem. Zmuszony byłem
przystać na błagania Lewitana i zabić ptaka. Teraz jest na
świecie mniej o jedno piękne kochane stworzenie, a dwóch
durniów wróciło do domu i zabrało się do kolacji".
W teatrze telewizji obejrzałem ,,Zbrodnię i karę" Dosto-
jewskiego w adaptacji Andrzeja Wajdy. Dwa tygodnie wcześ-
niej widziałem to samo przedstawienie w krakowskim Tea-
trze Starym.
Przedstawienie telewizyjne wydało mi się lepsze, bardziej
sugestywne, bardziej przejmujące, mocniejsze. Dlaczego?
Bo w TV ogląda się przede wszystkim twarze - ich zbliże-
nia, ich wyraz, ich nastrój. I efekt jest silniejszy! Duża sce-
na jednak rozprasza - mimo woli patrzymy.na dziesiątki
drugo- i trzecioplanowych detali, przedmiotów, linŹŹ, barw.
A w telewizji nasza uwaga jest skupiona na tym, co najważ-
niejsze - na portrecie i poprzez ten portret przemawiającej
osobowości ludzkiej.
31 stycznia 1994
W Berlinie otworzyłem radio i chcąc zakodować stacje
nadające dobrą muzykę, włączyłem automat: zgłosiło się
kolejno kilkanaście stacji z całego świata. Poświęciłem wie-
czór, aby je - jedna po drugiej - przesłuchać. I nie żałuję
straconego czasu, ponieważ dokonałem odkrycia: wszystkie
te stacje grały to samo - tę samą muzykę, ten sam beat,
pop, heavy albo heavy, pop, beat, czy pop, heavy, beat itd.
itp. - na przemian. Jeżeli do tej muzyki były jakieś słowa,
to z reguły po angielsku.
Nowa wrażliwość słuchowa, nowy gust, nowa percepcja
nastawione na jeden dźwięk, jeden ton, jeden rytm.
Ta wyłączność, ten monopol - oto, co najbardziej zwra-
ca uwagę. Rosnące bogactwo środków technicznych, elek-
troniki, wszelkich światłowodów, satelitów, kompaktów i
laserów, a jednocześnie postępujące zubożenie treści, mo-
notonia, ogłuszająca nuda.
Pojęcie banału. "Powiedzenie nie mające głębszej treści,
ogólnie znane, zwrot utarty, oklepany, banalny; frazes, ko-
munał, slogan" (Słownik języka polskiego, t. I).
Wobec tej definicji nasuwają się jednak dwa zastrzeżenia.
Po pierwsze - kto jest tu sędzią? Komu dajemy prawo i moc
orzekania? Teza, iż "nie należy mnożyć bytów bez potrze-
by", to dla historyka filozofŹŹ oczywisty banał, ale dla laika
- coś nowego, myśl oryginalna, odkrycie!
Po drugie - czy dana wypowiedź jest banałem, zależy od
kontekstu, od sytuacji. Na przykład - kocham cię! W czy-
tadle-kiczu to może.być banał, zwrot utarty, oklepany, ale
w sytuacjach prywatnych, pożądanych, słowa te mogą mieć
wartość najwyższą, mieć w sobie świeżość, niezwykłość,
oryginalność Pieśni nad Pieśniami.
W każdym kraju tuziny, setki, nawet tysiące zdolnych
ludzi maluje, pisze i nagrywa. Wszyscy są jakoś sobie rów-
ni, mniej więcej jednakowo dobrzy, w miarę passable.
W dzisiejszych czasach artysta ma za zadanie stworzyć
rzecz, która byłaby ciekawa, żywa i przede wszystkim ak-
tualna. Utwór ten powinien zająć uwagę odbiorców przez
jakiś czas, zebrać pochwalne recenzje (ewentualnie - na-
grody), a następnie zniknąć (raczej bez śladu i najczęściej
bezpowrotnie), ponieważ inne dzieła, propozycje, prezenta-
cje czekają już w kolejce.
W sytuacji panującego dziś na rynku tłoku szczególnego
znaczenia nabiera sprawa promocji: galerŹŹ, wydawnictw,
reklamy, sal koncertowych, festiwali i konkursów, wszelkie-
go rodzaju akwizytorów kultury. Już nie wystarczy, żeby
rzecz stworzyć. Teraz trzeba z tym utworem dotrzeć do od-
biorcy, do widza, do czytelnika. Dawniej ci ostatni szukali
dzieła i ich twórcy. Dziś autor musi szukać swoich odbior-
ców. W dobie obecnej sytuacja wymaga od twórcy zdwojo-
nego wysiłku. Musi on być jednocześnie i wytwórcą, i akwi-
zytorem.
"W miarę jak sztuka pogrąża się w impasie - pisze E. M.
Cioran - mnożą się artyści. Ta anomalia przestaje być ano-
malią, gdy pomyśli się, że sztuka, będąc w zaniku, stała się
zarazem niemożliwa i łatwa".
Twórcami są tylko ci, dla których jedyną rzeczą w życiu
jest to, co tworzą. Ci są wyróżnieni, są wyodrębnieni.
Dwa różne typy człowieka, na dwóch biegunach rodzaju
ludzkiego. Stworzony przez rewolucję elektroniczną homo
informaticus. To nowa postać w dziejach, twór drugiej po-
łowy XX wieku. Żyje on w świecie komputerów, autostrad
informacyjnych, internetów, banków danych, multimediów,
wideokonferencji, serwerów i dekoderów.
Jednocześnie podróżując po krajach Trzeciego Świata
typem, którego najczęściej spotykam, jest przeciwieństwo
homo informaticus - a poor man, człowiek ubogi, katego-
ria liczna (coraz liczniejsza), łatwo rozpoznawalna i definio-
walna. Człowiek ubogi nie tylko nie dotknął komputera, ale
nawet nie ma światła elektrycznego, ba, nie stać go na ręcz-
ną latarkę. Rodzi się, żyje i umiera ubogim. Wszystkie zdo-
bycze elektroniki są poza jego zasięgiem, są mu zresztą nie
znane. Żywot, który pędzi, nie różni się wiele od żywota je-
go praprzodków. Jego narzędzia pracy są te same co tysiąc
lat temu. A przecież ci z drewnianą motyką w ręku to są też
nasze siostry i bracia, podobnie jak ci, którzy w tej właśnie
chwili wysyłają jakiś pilny fax na drugi koniec planety. Ale
żadnego między nimi kontaktu, żadnego języka. Więcej-
różnica, obcość zdają się pogłębiać. Rację mieliby więc ci,
którzy uważają, że ewolucja człowieka nie zakończyła się,
że trwa ona nadal wytwarzając diametralnie różne typy
- czy nawet gatunki ludzi.
Ron Weschler przypomniał mi uwagę, jaką zrobił dawny
redaktor naczelny "The New Yorker" - Mr. Shawn. Te-
lewizja, powiedział on, zniszczy poważną literaturę i poważ-
ne dziennikarstwo w ten sposób, że prz‚suwając codziennie
w gorączkowym tempie przed oczyma odbiorców tysiące
obrazów i wtłaczając im jednocześnie do głowy tysiące in-
formacji, oducza zdolności skupienia uwagi na czymś jed-
nym przez dłuższą chwilę. Tekst będzie więc musiał być
krótki jak migawka, jak błysk, jak strzał, a przez to naj-
częściej powierzchowny i nawet - byle jaki.
Gabrielle Pfeiffer - nowojorska producentka telewizyj-
na mówi mi, że ramy czasowe generacji stają się coraz węż-
sze, a przepaście między nimi - coraz głębsze. "Mając 30 lat
- zauważa Gabrielle - czuję się lepiej wśród ludzi pięć-
dziesięcioletnich niż wśród tych, którzy mają lat 20".
Powstała nowa generacja, którą Gabrielle nazywa "gene-
racją pilota" (pilot - instrument do zmiany kanałów te-
lewizyjnych na odległość): "Na ekranie każde ujęcie może
trwać nie dłużej niż 1-2 sekundy. Wszystko, co trwa dłużej
niż to mignięcie, ten błysk obrazu - jest nudne. A co jest
nudne - nie dociera do nich albo jest odrzucane".
Z J. dwie godziny pracy z komputerem. Świat komputera:
nie kończący się las, przez który biegną setki traktów, dróg,
ścieżek. Problem w tym, że moi przewodnicy chcą mi od ra-
zu pokazać całe przebogate i gęste wnętrze tego lasu, jego
niezliczone tajniki i zagadki. W rezultacie od początku czuję
się zagubiony. Proszę, abyśmy wchodzili w ten elektronicz-
ny matecznik wolniej, krok za krokiem, abyśmy zaczęli od
elementarza. Ale to właśnie jest dla przewodników nudne,
bezbarwne, żadne, gdyż oni, przeciwnie, upajają się owym
bogactwem, różnorodnością, nieskończonością komputero-
wego kosmosu.
W styczniu 330 roku (przed Chr.) Aleksander Wielki na
czele swoich wojsk zbliża się do stolicy imperium perskiego
- Persepolis. Grecja i Persja to wówczas śmiertelni wrogo-
wie, toczą ze sobą odwieczne wojny.
Są już blisko Persepolis. Forsują rzekę Arakses."Zaraz
za rzeką - pisze biograf Aleksandra, Peter Green - spot-
kali delegację. [...] Okrzyki powitania, jakie ci ludzie wyda-
.li, a także gałązki błagalników w ich rękach, zdradzały, że
,,są to Grecy. [...] Przedstawiali sobą żałosny, wprost upior-
ny widok, bo każdy z nich był w straszliwy sposób okale-
czony. Typowo perską metodą poucinano im hurtem nosy
i uszy. Niektórym brakowało rąk, innym stóp. Wszyscy
mieli zniekształcające piętno na czole.<<Byli to ludzie, mówi
Diodor, którzy posiedli biegłość w sztukach i rzemiosłach
i dobrze się w nich spisali; wówczas odcięto im inne kończy-
ny, zostawiając tylko te, które były niezbędne do fachu>>".
Gladstone: "Nie można walczyć z przyszłością".
W tej części świata w połowie naszego stulecia historia
jak gdyby zabłądziła i czując, że błądzi zbyt długo, zaczęła
wycofywać się do punktu wyjścia, do tego miejsca, z które-
go kiedyś wyruszyła w fałszywym kierunku. W tym wypad-
ku postęp historŹŹ ma charakter nie ruchu do przodu, ale
ruchu wstecz - w tym jego paradoks i ograniczenie.
Polityka dziś zastępuje wszystko - teatr, malarstwo,
literaturę. Zastępuje i zaprowadza panowanie tandety i ki-
czu - rządy intryg, arogancji, chamstwa. Władzę, której
jedynym celem jest narzucenie siebie innym - namolne,
natrętne, za wszelką cenę.
W polityce wszystko dziś zmierza do środka, do nurtu
centrowego, do pragmatyzmu. Ekstremizmy istnieją, ale nie
mają szerokiej bazy społecznej. Ten brak nadrabiają agre-
sywnością i hałaśliwością, brutalizacją języka.
Wszędzie pełno podskórnych resentymentów, pretensji,
podejrzeń, złości, nienawiści. Biali nie lubią czarnych, Pen-
dżabi nie lubią Gudżarati, Zulu nie lubią Ksosa, fanatycy
- liberałów, protestanci - muzułmanów, brunatni - zie-
lonych, Ekwadorczycy - Peruwiańczyków itd. Ta lista
ciągnie się i ciągnie, nie ma końca. Czasem te podskórne
prądy, niewidoczne napięcia, ciśnienia i tarcia wybuchają.
Wtedy następuje destrukcja, masakra, wojna. Ale ten ładu-
nek wybuchowy istniał już dawno w podziemiu - często po
prostu nie dostrzeżony, czasem nie dostrzegany świadomie.
Wybuch ujawnia istnienie w ludziach podziemia nienawiści.
Bywa, że ku zdumieniu, a nawet przerażeniu ich samych.
Dziś nie ma lewicy ani prawicy, są tylko ludzie o mental-
ności otwartej, liberalnej, chłonnej, zwróconej w przyszłość,
oraz ludzie o mentalności zamkniętej, sekciarskiej, ciasnej,
zwróconej w przeszłość.
Tkwimy w plemienności. Struktury plemienne, mimo
istniejących w świecie kosmopolityzmu, pluralizmu, globa-
lizmu, uniwersalizmu, okazały się żywe, wręcz - coraz bar-
dziej żywe. A ponieważ najwyższy, najbardziej intensywny
i spektakularny przyrost ludności dokonuje się w krajach
Trzeciego Świata, gdzie struktury plemienne są szczególnie
rozpowszechnione i żywotne, oznacza to, że ludność świata
powiększając się - rozkrzewia i wzmacnia klanowy i ple-
mienny charakter społeczeństw.
Etnia stała się modnym i -jakże nadużywanym - klu-
czem do rozszyfrowywania współczesnych konfliktów.
Najczęściej stosowaną operacją wobec przeszłości, wo-
bec historŹŹ jest zabieg redukcji. Obraz zostaje ogołocony ze
wszystkich półtonów i odcieni, z całego bogactwa kolorów
zostaje tylko biel i czerń - ostry, bezpardonowy kontra-
punkt. Panuje klimat walki. Ludzie to albo herosi, albo
zdrajcy. Wszędzie słychać szczęk oręża, tupot nóg, przyspie-
szone oddechy walczących.
Postawa heroiczna jest zawsze rzadkością, jest wyjątkiem.
Ponieważ jednak ci, którzy wyłaniają się z przeszłości, z tzw.
kart historŹŹ, to herosi, powstaje wrażenie, że ludzkość w
swojej większości jest taka właśnie - heroiczna. Tymcza-
sem najczęściej jesteśmy zwyczajni, przyziemni, słabi, zaję-
ci tylko myślą o przetrwaniu, szaropióre ptaki o krótkich
skrzydłach.
Podobnie w architekturze. Przetrwały twierdze, katedry,
pałace, a przecież były to budowle wyjątkowe - ogół miesz-
kał w lepiankach, w byle jakich domkach, w szałasach, po
których nie zostało nic.
Pospolitość, zwyczajność - szybko odchodzą w zapom-
nienie, znikają. Pozostaje tylko to, co wyjątkowe. Tylko ono
może przetrwać.
Historyk zapytany, co jest celem jego badań i poszuki-
wań, odpowie najczęściej - fakty. Szuka faktów, bada fak-
ty, gromadzi je i porównuje. Daty, nazwiska, nazwy miej-
scowości, powinowactwa, układy, miary i wagi, dokumen-
ty, sekwencje zdarzeń. Interesują mnie fakty i tylko fakty
- mówi historyk.
Tymczasem człowiek, który historię przeżywał i doświad-
czał na własnej skórze, będzie wątpił, czy przedmiot badań
naszego historyka można ograniczyć do tzw. nagich faktów.
Człowiek ten bowiem wie, że fakt wyrwany z szerokiego
kontekstu imponderabiliów, wyjęty z całego teatrum, w któ-
rym miał on miejsce, pozbawiony klimatu i nastroju, jakie
mu towarzyszyły, fakt taki niewiele mówi i niewiele znaczy,
a często nabiera wręcz opacznego sensu i mylącej wymowy.
Albowiem doświadczony przez historię, poddany jej bez-
litosnym próbom i zmuszony do najbardziej okrutnych i
ostatecznych wyborów, człowiek ów wie, jak ważną czy na-
wet najważniejszą rzeczą jest kontekst, w jakim dany fakt
zrodził się i spełnił, i że to właśnie ów kontekst najtrudniej
jest przekazać innym i najtrudniej tym innym - zrozumieć.
Historia coraz częściej i z coraz bardziej nieubłaganą bez-
względnością wyrzuca wszystko na śmietnik.
Polityka: kierunek ruchu zawsze ten sam - w górę, na
szczyty, a potem - spadek, często - upadek. Chyba że
polityk w porę uskoczy na bok albo wycofa się. A jednak to
wznoszenie ku górze wciąga, narkotyzuje, oślepia tak, że
nikt nie myśli o ciągu dalszym, o strąceniu, o żałości końca.
W polityce często wygrywa ten, kto za wszelką cenę, bez
skrupułów etycznych i pardonu - chce wygrać. W polityce
jest potrzebne zdecydowanie, napór, agresywność. Wszyscy
widzą, kto chce zdobyć władzę, czują to. Ulegają hipnozie,
śledzą zapaśników i oddają głos na tego, kto walczył z więk-
szą werwą, z większą wolą zwycięstwa. Chcą poddać się sil-
niejszemu, sami przez to poczuć się silniejszymi.
5 grudnia 1941. 54-letni Henryk Elzenberg (II wojna świa-
towa osiąga apogeum) notuje w swoim dzienniku dwie waż-
ne uwagi:
pierwsza, że "wypadki dziejowe to po prostu tępe narzę-
dzie, którym się dostaje po głowie. Nie ma tu nic do myśle-
nia; mówi się - nie i czeka końca";
druga, kiedy obserwując zbrodniczą scenę wojny, umac-
nia się w nim "poczucie absolutnej dwutorowości dziejów
- dziejów zbrodni i dziejów ducha, idących obok siebie
bez najmniejszego wzajemnego oddziaływania, tworzonych
przez gatunki ontologiczne bardziej sobie obce niż w zoolo-
gŹŹ jaszczury i amonity".
Amonit - mięczak, głowonóg. Żył w muszli, jak ślimak.
Wymarł 75 milionów lat temu.
Dyktatura opiera się nie tylko na strachu, ale i na korzyś-
ciach. A także - na przyzwyczajeniach. Również na braku
czynnika porównawczego (ludzie nie wiedzą, że gdzieś jest
inaczej, lepiej).
W rewolucjach zwyciężają ci, którzy przyszli później.
Często są to ludzie z dalszych rzędów albo tacy, którzy prze-
trwali w głębokich matecznikach prowincji. Rewolucja po-
chłania bowiem wszystkich, którzy stali blisko barykady,
po obu jej stronach. Ta barykada jednocześnie dzieli i łączy.
Paradoks tej sytuacji, która, jak tonący statek, zabiera na
dno wszystkich.
23 sierpnia 1989
Wieczorem spotkałem A.B. Nie wierzy, że "Solidarność
mogłaby utworzyć rząd, który miałby szanse przetrwania.
Mówi: to naiwne!
Tymczasem wszelkie rewolucje, przewroty, przemiany
robią ludzie, w których tkwi pewna doza naiwności. Jest ona
niezbędna, ponieważ obraz systemu istniejącego, jego siły,
jego nieubłaganej, przygniatającej mocy istnienia i niszcze-
nia jest tak porażający, iż działa zniechęcająco i paraliżują-
co na wszystkich tych, którzy są "rozsądni" i "nie żywią
złudzeń".
Obserwując procesy dezintegracyjne społeczeństw widzi-
my, że zatrzymują się one zawsze na jakiejś granicy, że nie
idą do zupełnego, niszczycielskiego końca. Nie dochodzą
do ostateczności. Raczej osiągają stan impasu, dreptania
w miejscu. To pamięć zbiorowa, instynkt samozachowaw-
czy i kultura są tymi czynnikami, które nie dopuszczają do
zagłady.
Koestlera Ciemność w południe. Książka jest bardzo głę-
boka tam, gdzie autor dokonuje analizy myślenia komuni-
stycznego lat trzydziestych. Natomiast obraz realiów, np.
wnętrze Łubianki czy Butyrek - nierealny, bardzo zachod-
ni, nazbyt cywilizowany. Żeby można było prowadzić ze
swoimi oprawcami, tam, w Butyrkach, tak głębokie dysku-
sje filozoficzne? Tematem książki są racje i motywy, a nie
strach. Tymczasem w Butyrkach chodziło już głównie o
strach. Tylko jak go opisać? Jak opisać zaszczucie? Bezsiłę?
Artykuł Anny Micińskiej o Aleksandrze Wacie (Tygod-
nik "Solidarność" 1 I /88), o jego drodze do i od komuniz-
mu.
Dramat byłych komunistów. Że nadal pozostają w or-
bicie sprawy komunizmu. Obsesyjnie, nieuleczalnie. Całe
ich myślenie, ich działanie jest ożywiane, napędzane, moty-
wowane najpierw walką o komunizm, później - walką z
nim.
Również środowisko wymusza na byłym komuniście, aby
ciągle wałkował sprawę komunizmu (dlaczego wstąpił, dla-
czego wystąpił itd.). Zwłaszcza środowisko naciska na tych,
którzy potrafią coś powiedzieć, coś napisać. Tymczasem ci
właśnie mają często mało do powiedzenia, ponieważ przeby-
wali w dobrych warunkach i nie stykali się ze zbrodniami
systemu. Rzecz w tym, że system był anonimowy, opierał się
na anonimach, na szarej, bezimiennej masie biurokratów,
policjantów, kontrolerów, strażników, donosicieli. Cała
demoniczność systemu tkwiła w jego szarzyźnie, mglistości,
bylejakości, w jego zapyziałości, w otępieniu.
Rację ma Zinowiew, kiedy mówi, że zasadnicza różnica.
jest ta: być w czy być na zewnątrz. To znaczy, że różnica jest
między tymi, którzy to przeżyli, i tymi, którzy tego nie do-
świadczyli. Ocena pierwszych przez drugich jest niemożliwa.
W "New York Review of Books" (13.05.1993) esej histo-
ryka Gordona A. Craiga o wydanym właśnie w Nowym Jor-
ku tomie korespondencji Hannah Arendt z Karlem Jasper-
sem. Craig przypomina kilka szczegółów z życia Arendt:
była kiedyś kobietą Heideggera (zwolennika nazizmu), po-
tem żoną Heinricha BlŹŹchera (komunisty) i przez blisko pół
wieku intelektualną przyjaciółką Jaspersa (antynazisty i an-
tykomunisty). Jak się to wszystko w jej życiu plątało, prze-
nikało, zachodziło na siebie!
Craig przypomina, że i Arendt, i Jaspers patrzyli na świat
z dużą dozą pesymizmu. To Jaspers odkrył fenomen "banal-
ności zła" (pisał o "całkowitej banalności", o "prozaicznej
trywialności" jako rzeczy najbardziej charakterystycznej
dla totalitaryzmu). Pogląd ten rozwinęła później Arendt
w swojej książce o procesie Eichmanna. Oboje byli przeciw-
ni mitologizowaniu ruchów oporu w państwach totalitar-
nych. Jaspers uważał w swoim eseju Problem winy (1946), że
wszyscy (choć w różnym stopniu) są odpowiedzialni za po-
wstanie i panowanie systemów przemocy.
Craig zwraca uwagę, że to Arendt w swoich Korzeniach
totalitaryzmu (1950) wysunęła i rozwinęła tezę, że totalita-
ryzm XX wieku był możliwy dzięki imperializmowi XIX
wieku zjego filozofią ekspansji, z rasistowskimi i biologicz-
nymi usprawiedliwieniami.
Sofia, czerwiec 1989
Kolacja w mieszkaniu wielkiej poetki bułgarskiej - Błagi
Dymitrowej. Błaga - jej ciepła, dobra twarz, w oprawie
prostych, siwych włosów, jej duża, lekko pochylona postać,
jej głos spokojny, sciszony. W nobliwym, przytulnym miesz-
kaniu, które jest jak wnętrze starych skrzypiec, w małym
saloniku, w którym czuje się zapach i nastrój czegoś odleg-
łego już w czasie, ale zarazem realnie obecnego, siedzi przy
stole kilku pisarzy - to działający półkonspiracyjnie Komi-
tet Obrony Pierestrojki i Głasnosti, zwalczany przez Żiwko-
wa, który to Żiwkow twierdzi, że dawno już dokonał piere-
strojki i że żadna przebudowa nie jest mu więcej potrzebna.
Teraz, kiedy tak rozmawiamy a to o Sofii, a to o Warsza-
wie czy Moskwie, przychodzi mi myśl następująca: z tymi
Bułgarami, których widzę przecież po raz pierwszy, porozu-
miewam się w pół słowa, podobnie jak w pół słowa porozu-
miewam się z kimś z Węgier i Czech. Nasze doświadczenie
sprawiło, że mamy ten sam sposób odczuwania i rozumienia
świata. Komunizm uformował (czy raczej - zdeformował)
nawet umysły niezależne i opozycyjne, wykształcił w nich
jednolite, identyczne mechanizmy percepcji rzeczywistości
i psychiczne sposoby reagowania na nią. To wszystko nie-
zależnie od narodowości, rasy, miejsca zamieszkania homo
sovieticus, ponieważ mamy wspólny język znaków, gestów,
spojrzeń, głosu itd. Język, który jest martwy i nieczytelny
dla każdego człowieka Zachodu, dla Amerykanina, dla Ka-
nadyjczyka, którym próbujemy go tłumaczyć i objaśniać,
ale ze skutkiem najczęściej beznadziejnie znikomym.
Stanisław Brzozowski: "Wspominać, znaczy to wiązać
treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami nowego, obecne-
go życia. Wspomnienia nasze rosną i zmieniają się wraz z
nami. Pamięć tylko pozornie utrwala, właściwie zaś przetwa-
rza nieustannie: wydarzenie czy osoba stanowiące przed-
miot wspomnień są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią
zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie odrywa
od nich atomy uczuć i myśli, zastępując je przez inne. Nasza
przeszłość jest zawsze tylko teraźniejszością naszą" (Pło-
mienie).
Vico, Herder, Gibbon, Burckhardt, Toynbee, Gumiliew.
Umysły, które wzniosły się na wyżyny syntezy historycznej.
Toynbee w miejsce historii narodów - zbyt wąskiej i nała-
dowanej emocjami, pisze historie cywilizacji, a więc rozleg-
łych i złożonych struktur. Gumiliew: społeczeństwa nieeu-
ropejskie mają bardzo złożone struktury. Ale właśnie ta zło-
żoność pozwala im przetrwać, gdyż daje im elastyczność.
Stają się one plastyczne, niezniszczalne, łatwiej adaptujące
się do skrajnie niekorzystnych warunków.
Kryzys histoRii -jej miejsce coraz częściej zajmują współ-
czesność i archeologia. To dlatego, że historia (jako nauka,
jako dyscyplina), będąc zbyt manipulowalną, traci wiary-
godność. Zamiast naukowego podejścia do przeszłości spo-
tykamy emocjonalne budowanie dowolnych jej obrazów.
Jest wiedza historyczna i jest pamięć emocjonalna. Mimo
że często określa się je tym samym mianem - historią, na-
leży je wyraźnie, merytorycznie rozróżniać.
Humaniści - słabnąca klasa. Mają coraz mniej do po-
wiedzenia, coraz mniej znaczą. Przedstawiciele nauk ści-
słych wypierają ich nawet z tych dziedzin, które były zawsze
domeną humanistów. Np. archeologia, historia. Kto jest
dzisiaj główną postacią w archeologŹŹ? Biolog molekularny!
Z cząsteczek białka i kwasów nukleinowych, posługując się
aparaturą komputerową, biolog molekularny odczytuje
nasze pradzieje, dzieli je na okresy i epoki, zapisuje pierw-
sze stronice podręcznika historii ludzkości.
Świat: tyle już o wszystkim powiedziano. Myśl humani-
styczna wyczerpała się? Pozostały wynalazki techniczne?
W naszym myśleniu o kimś obcym, o innym, kategoria
etniczna i nawet religijna mają pierwszeństwo przed kategorią
socjologiczną. Powiemy przede wszystkim - Czarny, Arab,
Włoch, a dopiero potem - chłop, inżynier, urzędnik itp.
Joseph de Maistre spędził 15 lat w Petersburgu jako am-
basador dworu sardyńskiego.
Filozofowie mówili o "człowieku" jako takim, jako o fi-
gurze retorycznej, abstrakcyjnie, ale de Maistre, podobnie
jak Burke, odrzucał istnienie takiej istoty. "Konstytucja
1795 roku - pisał - została wymyślona dla człowieka. Ale
na świecie nie ma takiego kogoś. Widziałem w życiu Fran-
cuzów, Włochów, Rosjan i innych. Wiem też, dzięki Mon-
teskiuszowi, że można być Persem. Ale człowieka nigdy jesz-
cze nie spotkałem, jeżeli istnieje, nie jest mi znany".
Możliwe postawy w zetknięciu z inną, "niższą" kulturą:
- postawa belferska (pouczanie, traktowanie innego
jako dziecka),
- postawa arystokratyczna (podkreślanie własnej wyż-
szości, chłodny, pogardliwy stosunek do innego),
- postawa ironiczno-kpiarska (traktowanie innego ja-
ko obiektu satyry, jako pajaca, jako półgłówka),
- postawa dominacji agresywnej (nacechowana niena-
wiścią, złośliwością, wściekłością),
- postawa rezygnacji (akceptowanie innego takim, ja-
kim jest), jednak z przekonaniem, że jest niższy,
- postawa życzliwości (trochę paternalistyczna, ale ser-
deczna),
- postawa partnerska (przyjmowanie innego jako rów-
nego sobie).
Nowy typ rewolucji, jaki zrodził się na świecie w końcu
XX wieku. Chodzi o rewolucję negocjowaną. W tego typu
przewrotach stara klasa rządząca traci władzę polityczną,
ale jeszcze przez jakiś czas zachowuje ważne pozycje w ad-
ministracji i w gospodarce. Proces zamiany jednego systemu
na drugi nie odbywa się w formie wybuchu, kataklizmu, de-
strukcji, szoku, ale zostaje rozciągnięty w czasie, wydłużony
i spłaszczony, ma charakter stopniowej transformacji. Re-
wolucja negocjowana jest procesem pełnym sprzeczności
i niekonsekwencji. Pełnym sporów, tarć i przetargów. Ma-
tactw i podchodów. Korupcji i manipulacji. Agresji słownej.
Ale nie ma barykad, pożarów i egzekucji. Nie ma przera-
żenia i jęków. Nie ma terroru.
Definicje ojczyzny:
Genet: "Moja ojczyzna, to dwóch, trzech znajomych".
Camus: "Tak, mam ojczyznę: język francuski".
Tuareg: "Moja ojczyzna jest tam, gdzie deszcz".
Kultura, myśl i religie Wschodu przesycone są ideą me-
sjanizmu, a więc ideą ekspansji, dominacji i wyłączności.
Źródłem takiej wiary są m.in. ogromne przestrzenie - wiel-
ka przestrzeń jest tu wielką pokusą: opanować, żeby pod-
porządkować. Wobec braku rozwiniętej komunikacji silna,
bezwzględna władza centralna jawi się jako naturalny spo-
sób rządzenia i podporządkowania, a to podporządkowa-
nie jest tym bardziej konieczne, że mamy tu do czynienia ze
społecznościami różnokulturowymi, różnojęzycznymi o sil-
nym i nieustępliwym poczuciu niezależności, a także w wy-
padku ludów pasterskich - o niestrudzonej ruchliwości
mobilności.
W idei mesjanizmu mieszczą się co najmniej dwa intere-
sujące nas tutaj poglądy: po pierwsze - mesjanizm wyma-
ga codziennych, doczesnych wyrzeczeń w imię wyższej ra-
cji, wyższego celu, właśnie - mesjanistycznego. Żyjemy w
biedzie, żyjemy pod knutem, ale to jest konieczne, abyśmy
osiągnęli nasz cel najwyższy. Chodzimy w łachmanach, ale
za to jesteśmy wybrańcami losu. To nic, że dziś nędza: jutro
przyjdzie zapłata. Po drugie - w mesjanizmie zawarta jest
nadzieja na wyjście z opresji, z biedy i z nieszczęść z pomo-
cą jednorazowego aktu Bożej łaski - Bóg skinie i życie od-
mieni się nam momentalnie i całkowicie. Niepotrzebna co-
dzienna, żmudna praca, wysiłek myśli i woli, sprawność
organizacyjna - wystarczy dotknięcie Bożego palca. Kon-
takt z Bogiem, to, że jesteśmy jego wybrańcami, uwolni nas
od jarzma pracy - pracę zastąpi cud. Jest to wiara naiwna
i złudna, ale myślenie ludzi jest najczęściej naiwne i złudne.
Berlin, 4 sierpnia 1994
Od rana miasto zalane słońcem. Jest ono wszędzie, panu-
je niepodzielnie. Ludzie są wyczerpani upalnym latem, zmę-
czeni, nerwowi, agresywni. To dopiero 30 stopni. A gdyby
temperatura skoczyła do czterdziestu? Do pięćdziesięciu i
wyżej? Ilekroć znajdę się w takich skrajnych temperaturach
(upału, zimna), myślę o ścisłym związku między klimatem
a moralnością. Przy 60 stopniach wszyscy chodzilibyśmy
nago bez żadnej żenady! W Los Angeles, w straszliwych
upałach, ludzie wściekli, że ktoś im zajeżdża drogę, czasem
do niego strzelają. Morderstwo z powodu oszołomienia
słońcem. W wielkim upale, jeżeli nie ma gdzie się schronić,
czujemy się zaszczuci, zagrożeni. 20, 30 stopni wystarczą,
aby unicestwić w nas człowieczeństwo. Teraz załóżmy, że
gdzieś w galaktyce zaczął się przed milionami lat proces
ocieplenia jakiejś gwiazdy i nagle to ciepło, wypromienio-
wywane przez ową gwiazdę, dociera do nas. Atmosfera ota-
czająca kulę ziemską ociepla się - w skalach kosmicznych
właściwie nieznacznie - o 40, 50 stopni Celsjusza: cały ro-
dzaj ludzki przestaje istnieć.
I czy jest to zupełnie niemożliwe? Paul Gray pisze ("Ti-
me" 1.08.1994), że odłamki komety, które właśnie uderzyły
w powierzchnię Jupitera, wyzwoliły energię ileś tam milio-
nów razy większą niż tę, którą miała bomba, jaka spadła
na Hiroszimę. To zbombardowanie Jupitera, pisze Gray,
przypomina nam, że wszechświat jest an incredibly violent
place. Ile z tej przemocy panującej w kosmosie przenika w
nas i wpływa na nasze zachowanie? Wszak astrologowie
wierzą w taką zależność, w taki dynamiczny, determini-
styczny związek:
W miarę jak przybywa ci lat, ludzie coraz mniej ci wyba-
czają. Najlepiej dziecku -jemu wolno wszystko. Młodzie-
ży też dane jest szerokie pole. Młodzież jest wartością samą
w sobie, jest powabem, jest świeżością i energią. Wiek doj-
rzały - świat jeszcze czeka, jeszcze daje ci szanse. Ale przy-
chodzi starość i wówczas - albo jesteś kimś, jakąś ogólnie
uznaną wartością, albo inni będą pomiatać tobą, popychać
cię. Ciągle musisz usprawiedliwiać się, że żyjesz, że jeszcze
jesteś.
Wśród Somalisów, wśród Dinków z Sudanu, wśród Tua-
regów z Sahary - Iata, wiek, starość dają pozycję, przewa-
gę, posłuch i wyższość. Wystarczy, że pojawi się starszy, a
już inni przyjmują postawę wyrażającą respekt i szacunek.
Wszystko w takiej społeczności jest ustabilizowane - prze-
de wszystkim ustabilizowane i trwałe są wartości. W co wie-
rzyli przodkowie - w to i my wierzymy: oto są nasze ko-
rzenie, nasze poczucie wspólnoty, znak przynależności do
plemienia (a to znaczy tam - przynależności do rodzaju
ludzkiego).
Inaczej w społeczeństwach sfrustrowanych, znerwicowa-
nych. Tu starzec to zakała, zawalidroga, rupieć - co gor-
sza, to ktoś winny wszystkiego zastanego zła, przyczyna
niepowodzeń i porażek, słowem ktoś, kto zasługuje sobie
na naszą niechęć, pogardę, nawet nienawiść.
Pokolenie to coś więcej niż wspólnota biologiczna, tożsa-
mość wieku. To bowiem także podobieństwo wrażliwości,
zbliżony typ wyobraźni. Dlatego kontakt między ludźmi
różnych, odległych od siebie pokoleń wymaga rezygnacji
z siebie - naturalnego przeobrażenia się, przystosowania
do kogoś, kto z powodu różnicy wieku, wrażliwości, a tak-
że celów życiowych jest inny i często - obcy.
... (Świat bez autorytetów). Widok, który napełnił mnie
smutkiem, nawet wprawił w osłupienie. Jest rok 1986. No-
wy Jork, konferencja PEN-Clubu. Dla nas, uczestników tej
konferencji, burmistrz Nowego Jorku Koch wydaje w swo-
im urzędzie przyjęcie. Jest to mały, stary pałacyk, jeden z
nielicznych osiemnastowiecznych budynków w tym mie-
ście. Wewnątrz ciasno, tłoczno, duszno, ogłuszający gwar
podgrzanych alkoholem głosów. Serwują białe wino, tylko
białe wino, skrzynki z tym winem stoją wszędzie. W tłumie
migają mi zaczerwienione twarze Mailera, Vonneguta, Gad-
disa, posępna, gdzieś nad głowami unosząca się twarz Da-
niło Kiśa (nie wiedziałem, że w tym momencie był już śmier-
telnie chory), nie znająca uśmiechu twarz GŹŹnthera Gras-
sa, skupiona i jakby wsłuchująca się w czyjś szept twarz Doc-
torowa. Nagle potykam się (a raczej - jestem popchnięty)
na siedzącą pod ścianą, w kącie, drobną, defensywnie sku-
loną postać. To staruszek, w geście samoobrony wyciąga-
jący przed siebie ręce. Zatrzymuję się, chwytam go tak, aby
nie runął na podłogę. Claude Simon, wielki pisarz francuski,
laureat Nagrody Nobla. Siedzi cicho,'patrzy wokół umęczo-
nym, niespokojnym spojrzeniem. Pochylam się nad nim, bo
chcę mu powiedzieć coś ciepłego, coś życzliwego. Więc mó-
wię mu, przekrzykując panujący wokół wrzask, że jego pro-
za jest cudowna, jest głęboka i malarska, że jego Drogę przez
Flandrię czytałem z zachwytem, że cieszę się, iż mogę poznać
go osobiście i powiedzieć mu to wszystko, gdy nagle wali się
na mnie ktoś wielki, tak stary, siwy i wielki jak Auden, ale to

musi być ktoś inny, w każdym razie wali się na mnie, ja, nie
mogąc wytrzymać naporu, padam na Simona i wszyscy trzej
lecimy na podłogę, ale w tym tłoku i zamieszaniu nikt tego
nie zauważa, nikt nie zwraca na nas uwagi.
Jules Renard: "Dzisiaj nie umie się już mówić, bo nie umie
się słuchać. Mówić dobrze, to jeszcze nic: trzeba mówić szyb-
ko, żeby zdążyć przed odpowiedzią. Nigdy się nie zdąży.
Możesz mówić nie wiedzieć co i nie wiedzieć jak: zawsze ci
przerwą".
Renard napisał te słowa w 1893.
1893!
A cóż dopiero dziś, w sto lat później!
W Pochwale historŹŹ Marca Blocha: "Kolejne rewolucje
techniczne niepomiernie poszerzyły dystans psychiczny mię-
dzy pokoleniami". Uwaga ta została napisana przez Blo-
cha w 1941 roku. O ileż to jest bardziej trafne i prawdziwe
dziś, po tylu latach. O ileż ten dystans jest większy, bardziej
wyrazisty, bardziej przepastny. Pojęcie pokolenia obejmu-
je coraz węższy przedział czasu, warty pokoleniowe zmie-
niają się coraz szybciej, wśród młodych pięć lat - to już
wielka różnica!
23 maja 1992
Z Zurychu zadzwoniła Krysia Prawdzic. Jest po operacji,
która się udała. Ma przemiłe wnuki. Dużo jeździ po świecie.
Jest dobrym duchem, który pomaga twórcom, promuje-
bez nich kultura nie mogłaby istnieć. Ten sam jak przed laty
młody głos, ta sama urocza chaotyczność. Niedawno była
w Izraelu, spotkała wielu starych znajomych. Niestety, byli
wśród nich i tacy, którzy ją rozczarowali. O nich właśnie
ułożyła sobie zdanie po hebrajsku: M‹zdalknim awal lo mid
bagrim (Starzeją się, ale nie dojrzewają).
To jednak problem wielu ludzi. Dziecko bywa silniejsze
niż dorosły, dzieciństwo jest jedyną porą, która trwa w nas
całe życie. Dzieciństwo ze swoimi urojeniami, kaprysami,
egoizmem jakże jest żywotne i władcze nawet w duszach
starców! Kiedy piszę o moich dyktatorach, czytam podręcz-
niki z dziedziny psychologŹŹ dziecięcej. Tam są oni dokład-
nie opisani!
A.B. mówi mi o wyborach modelek. Że impresario nie
patrzą, czy dziewczyna ma urodę, tylko czy ma plastyczną
twarz. Plastyczna twarz to taka, że za pomocą makijażu
można jej nadać wyraz zupełnie inny, ba, można z niej zro-
bić po prostu inną twarz. Te dziewczyny o twarzach pla-
stycznych są uważane za najcenniejsze.
W miarę upływu lat człowiek jest coraz bardziej nawarst-
wioną w sobie przeszłością.
... Nasza utrata wiary w wagę i sens wartości, jakie to czę-
ste, jakie powszechne! Wszelkie dociekania o źródła kariery
światowej sprowadzają się do takich pytań: kto mu pomógł?
Kto mu załatwił? Jak to rozegrał? Nikomu nie przychodzi
do głowy, że to, co zrobił, co stworzył, zyskało uznanie, po-
nieważ ma wartość! A co dziś jest wartością? pytają. Miej-
sce wartości zastąpiły układy, interesy, spryt.
Życie człowieka jest na jeden błąd. Jeden błąd wystarczy,
aby przekreślić całe życie. Wystarczy, aby potem, aż do
ostatnich dni dźwigać krzyż. Błąd to tyle, co popełnić sa-
mobójstwo, z tym że rozłożone w czasie.
Ile można przeżyć własnych życiorysów? Różnych, nawet
- przeciwstawnych? A.B. pyta mnie, czy wierzę w reinkar-
nację po śmierci? Odpowiadam, że po śmierci nie wiem, jak
będzie. Natomiast wierzę w reinkarnację człowieka za jego
życia. Że człowiek może w jednym życiu urodzić się kilka
razy. Jako zupełnie inny, niepodobny.
Z listu do Krystyny Tarasiewicz, autorki książki Sąd nad
katami (o oprawcach z obozu zagłady w Majdanku, sądzo-
nych w Niemczech, po wojnie - przykładnych obywatelach
Republiki Federalnej):
"Książka ta jeszcze raz przypomina, że w człowieku może
być wiele istnień. Może więc być w nim dziecko (i to przez
całe długie życie, do śmierci). Może być najokrutniejsza be-
stia, może być przeciętny zjadacz chleba, może być święty
itd. Ważne jest, że te istoty wewnętrzne, dla oka niewidocz-
ne, rządzą i poruszają jego postacią zewnętrzną, cielesną, tą,
którą widzimy, z którą stykamy się i obcujemy.
Tu jest pole dla pomyłek, dla błędów, dla złudzeń, zawo-
dów i zaskoczeń, dla dramatów.
Człowiek może więc być rotacją wcieleń, coraz to któraś
istota wewnętrzna wysuwa się w nim na czoło sceny psy-
chicznej, przybiera postać zarządcy i wydaje rozkazy.
To właśnie przychodzi na myśl czytając Pani książkę.
Wczoraj mordował, strzelał w tył głowy, siekł pejczem na
śmierć, dziś to solidny urzędnik, dobry dziadek, spokojny
emeryt, życzliwy sąsiad".
W studio TV spotykam scenarzystę Niżyńskiego. Wspo-
minamy stare lata. Wspominamy Jurka Falkowskiego, Ol-
ka Drożdżyńskiego, Janka Himilsbacha. Były to barwne,
oryginalne, swoim zachowaniem, językiem, a nawet wyglą-
dem od razu zwracające uwagę postacie. Młodzi, czytając
dziś o tamtych czasach, dostają ich obraz najbardziej po-
nury i czarny. Donosy, przesłuchania, tortury, łagry. Braku-
je literatury, która pokazywałaby tamten czas w całej jego
złożoności, różnorodności, w sprzecznościach i absurdzie,
w tragikomizmie i surrealizmie. Znikają imponderabilia,
niuanse, odcienie i gradacje, półtony i półświatła. Znika
fakt, że był to śmiech przez łzy i że owa jednoczesność śmie-
chu i łez stanowi być może klucz do tamtego czasu.
Wśród wielu nagannych, odpychających cech, jakich nie
brak nacjonaliście, dwie są szczególnie trudne do zniesie-
nia:
pierwsza - to brak skromności. Nacjonalista jest nadę-
tym pyszałkiem, rozpiera go chorobliwa duma. Brak zupeł-
ny pokory, niemożność uznania, że ktoś inny (tj. innej naro-
dowości) może być lepszy, bardziej wartościowy. Powiedz-
cie nacjonaliście, aby posypał sobie głowę popiołem - zwy-
myśla was. Ten gest pokory potraktuje jako atak na "swój
naród", okazać pokorę to w jego rozumieniu ustąpić, a jed-
ną z głównych cech nacjonalisty jest właśnie jego pryncy-
pialna nieustępliwość.
Druga cecha - to prowincjonalizm mentalny, skanseno-
wy charakter tej mentalności, brak ciekawości świata, nie-
chęć, aby choć trochę ten świat poznać i coś z niego zrozu-
mieć. Całym światem nacjonalisty jest właśnie jego prowin-
cja, jego zaścianek, podwórko. Obszar szczelnie zamknięty,
otoczony murem, za którego granicami nic już nie ma (nic
i nikogo - poza wrogami).
Jeszcze o nacjonalizmie:
- w świecie współczesnym tendencje do dezintegracji są
silniejsze niż tendencje do integracji;
- razem z dezintegracją występuje tendencja do zamy-
kania się we własnych etnosferach, do zasklepiania w osob-
nych niszach etnicznych;
- ów proces światowej bałkanizacji dokonuje się w atmo-
sferze rosnącej podejrzliwości, nietolerancji, wrogości, chę-
ci zapanowania jednych nad drugimi.
Czy ma sens, aby na łamach tygodnika literackiego dy-
skutować o chamstwie? Nie ma - ponieważ chamy nie czy-
tają takich tygodników. Dyskutowanie w takim piśmie o
hołocie mija się z celem, gdyż ona w ogóle nie czyta, nie in-
teresuje się takimi problemami, jak kultura i etyka. Cham-
stwo jest zamknięte w sobie, szczelnie otorbione, zakute,
niereformowalne.
Słuch jest nie tylko pojęciem z dziedziny muzyki. Moż-
na np. nie mieć słuchu na czyjś sposób rozumowania, na
czyjś dyskurs. Fanatycy to ludzie pozbawieni słuchu. Umysł
otwarty to właściwość człowieka obdarzonego wielką wraż-
liwością słuchową. Sekciarz to ten, do którego docierają
tylko dźwięki o wąskiej, ściśle określonej i danej raz na za-
wsze skali natężenia.
Jak wiadomo, jest kilka odmian durniów. Np. - durnie
bierni albo - durnie agresywni. Dureń bierny zachowuje
się pasywnie, na ogół milczy, mówi wolno, z trudem, jakby
jego własny język był mu obcy, ledwie znany. Ten typ dur-
nia nie musi być uciążliwy, nie musi denerwować.
Inaczej z głupotą agresywną. Być skazanym na ciągłe
obcowanie z agresywnym durniem to istne przekleństwo.
Cierpi on na słowotok, plecie bez przerwy. Apodyktycznie,
ex catedra. Wszystko dla niego jest jasne, oczywiste. Cechą
umysłu durnia jest niemożność przenikania świata, zejścia
w głąb zjawisk. Dla durnia wszystko ma jeden wymiar, ma
gładką powierzchnię, po której jego spojrzenie ślizga się bez
przeszkód. Z powodu tej jednowymiarowości świat durnia
jest monotonny, sztampowy i dlatego głupców często zżera
nuda.
Inna odmiana durnia - dureń chytry, który wszędzie
upatruje działanie tajemnych sił, dźwigni, sprężyn, spisków
("coś się za tym kryje", "coś w tym musi być" itd.). W miej-
sce mądrości - przebiegłość, ale między tymi dwoma ce-
chami jest wielka różnica. Mądry - stara się rozumieć
świat, przebiegły - chce nim manipulować. Sfera polityki
jest pełna przebiegłych ludzi, mądrych - spotyka się tam
rzadko.
Molier w Uczonych białogłowach mówi: "Głupiec uczo-
ny jest większym głupcem niż głupiec nieuk".
Na każdy temat dureń ma z góry ustalone opinie, których
nigdy nie zmienia. Sprawia wrażenie, jakby z nimi już się
urodził, wyssał je z mlekiem matki. Ta obserwacja jest ar-
gumentem na rzecz jednej z hipotez - a mianowicie tej, że
głupota nie wynika ani z braku wykształcenia, ani z winy
środowiska, ale jest kodem genetycznym, z którym człowiek
już się rodzi. Być może mózg głupca jest inaczej zbudowa-
ny, ma specyficzny kształt i swoisty skład chemiczny. In-
formacje, które w nim krążą, są rzadkie, bełkotliwe, kośla-
we. W takim wypadku można by traktować głupotę jako
ułomność lub jako chorobę wrodzoną i - raczej - nieule-
czalną.
Zwraca uwagę, że opinie durnia są silnie zabarwione emo-
cją, że wygłasza on je nie tylko apodyktycznie, ale i z wiel-
kim przejęciem. Mamy wrażenie, że gotów za nie oddać
życie.
Obserwując C.D.:
na to, czego nie rozumie, reaguje bądź zjadliwą kpiną,
bądź wściekłością. Widząc dużo książek w pokoju, wykrzy-
kuje z ironią:
- I po co to tyle czytać!
- A może i ty byś coś przeczytała?
- Ja? Jeszcze nie zgłupiałam!
Nie cierpi muzyki poważnej. Jeżeli usłyszy w radio pierw-
sze tony Bacha czy Mozarta, rzuca się gwałtownie, żeby
zmienić fale. Krzyczy - Nie! Nie!
- Kto taką muzykę rozumie? - pyta. - Większość lu-
dzi nie rozumie!
Jej argument: większość. Durnie wiedzą, że są większo-
ścią, że mają przewagę, że panują.
Popper, jego wnikliwa uwaga na temat niewiedzy. Nie-
wiedza - gdzieś pisze - nie jest prostym brakiem wiedzy,
lecz postawą, postawą odmowy, jest niezgodą na przyjęcie
wiedzy.
Głupota nie pozwala, żeby ją niepokoić. Rozbestwiona
- rusza do ataku: tego, który chciałby podzielić się z nią
swoją wiedzą, pali na stosie, wrzuca do lochów, zamyka
w szpitalach dla umysłowo chorych.
Znane jest powiedzenie - on nie jest taki głupi, na jakie-
go wygląda. Czy głupotę widać na twarzy? W jakim stopniu
może ona ukształtować jej rysy, jej wygląd? Zajmował się
tym Schopenhauer, również Koniński i wielu innych. Ko-
niński twierdził, że nazistę można rozpoznać po twarzy.
A durnia? Czy powiedzieć, że jest to twarz, której nie roz-
jaśnia żadne, płynące z wnętrza światło, to stwierdzić coś
sensownego?
Problem głupoty fascynował ludzi od najdawniejszych
czasów. Dużo jest literatury na ten temat.
Horacy w jednym z listów:
Sapere aude! (Odważ się być mądrym!)
Schiller w Dziewicy Orleańskiej:
Z głupotą nawet bogowie walczą nadaremnie.
St. Przybyszewska: "Dekobra, jak nikt inny przedstawia
nam nieśmiertelnego kolosa - głupotę ludzką w jej pełnej
sile życia, w jej objawach. Głupota jest nie tylko nieśmiertel-
na: jest wszechobejmująca, ponad 90 proc. ludzkości to jej
dożywotni więźniowie. I jest niezmienna w swej postaci: weź
pierwszą lepszą złą powieść, uchodzącą za ultranowoczesną:
dokładnie ten sam nonsens, o tym samym, w tym samym to-
nie głoszono przed 100 laty" (Listy,1928).
Gogol: "Kto dziś od kogo głupszy, to problem nie do
rozwiązania".
W Moskwie na filmie Stanisława Gołouchina - "Tak
żyć nie wolno". Na ekranie widzimy świat ludzi upadłych
- złodziei, alkoholików, bandytów, uliczne prostytutki,
oszustów i zboczeńców, żyjących w zamkniętym świecie,
który oni tworzą, ale który jednocześnie tworzy ich, trzyma
w swoich karbach, podporządkowuje swoim przestępczym,
wilczym prawom. Zły przez obcowanie z innym złym staje
się jeszcze gorszy, są to sprzężenia dynamiczne, mają one
swoją złowrogą i nieubłaganą logikę. Natomiast odkrywa-
nie dobra zakłada aktywność, wymaga od nas wysiłku, po-
stawy czynnej, zaangażowania. Bierność zwiększa naszą
podatność na zło. Niby to prawda znana, nawet banał, a
jednak ciągle trzeba ją powtarzać, powtarzać i - co naj-
ważniejsze - wcielać w życie.
Istnieją dwa typy kolektywów, grup ludzkich. Takich, w
których wzajemne oddziaływanie na siebie jego członków
ma korzystny, pozytywny charakter; dzięki uczestniczeniu
w takiej grupie ludzie stają się lepsi - dla siebie i innych.
I odwrotnie - są kolektywy, zespoły, w których ludzie na-
wzajem na siebie źle wpływają, w których obecność innych
wyzwala w nas najgorsze reakcje i nastroje. To, jak się lu-
dzie dobiorą, jest ważne nie tylko dla działania całego ze-
społu, ale i dla indywidualnego samopoczucia każdego z
jego członków.
Julien Greem: "Jest we mnie, widzę to dobrze, ktoś, ko-
go nie znam".
Sartre w swojej sztuce "Przy drzwiach zamkniętych" mó-
wi: "Piekło - to inni". Ale równie dobrze można powie-
dzieć: "Piekło - to ja". Piekło jest we mnie, czasem uśpio-
ne, czasem czynne, ale jest - nasz byt wewnętrzny, imma-
nentny.
Sposób na uśpienie piekła: ucinać, przerywać każdą myśl,
która nosi w sobie kolec agresji, plewę zła. Nie rozwijać tej
myśli, nie pozwolić jej zawładnąć nami, ale natychmiast wy-
cofać się, zmienić temat refleksji, pójść w stronę przychylną
światu i ludziom.
A.B. powiedział mi kiedyś:
- Nienawidzę ich za to, że nauczyli mnie nienawiści.
Czuję się z tego powodu gorszym człowiekiem, czuję się
nieszczęśliwy.
Po filmie Spielberga "Lista Schindlera". Dobrze, że ten
film powstał. Dobrze, że się przeszłość przypomina. Uwa-
żam. tak wbrew maksymalistom, takim jak Lanzmann, któ-
rzy utrzymują, że Holocaustu nie da się przedstawić. A prze-
cież zadaniem artysty jest próbować, starać się zbliżyć do.
Każdy utwór jest tylko przybliżeniem, zwłaszcza dziś, w do-
bie potopu informacji, niemożliwe jest dzieło, które na jakiś
wielki temat powiedziałoby wszystko. Specjalista, znawca
takiego tematu zawsze będzie zawiedziony, rozczarowany:
przecież wie więcej.
W filmie Spielberga są dwie istotne deformacje, wynika-
jące z tego, że reżyser sam nie doświadczył świata, który
przedstawia, a nikt mu widocznie na to nie zwrócił zawcza-
su uwagi. Świat wojny w naszej części Europy był przede
wszystkim światem powszechnej biedy, nędzy. Chodziliśmy
oberwani, nie mieliśmy butów, ubrań. Brudni, chorzy, stale
głodni. Byliśmy tłumem nędzarzy. Oczywiście dziś odtwo-
rzenie takiego tłumu jest niemożliwe i w tym sensie Lanz-
mann ma rację: Holocaustu nie da się pokazać na ekranie.
Druga deformacja - w filmie jest kilka scen dialogu mię-
dzy oprawcami i ich ofiarami. Dialogu, dyskusji, wymiany
opinŹŹ. Oczywiście każda sztuka wymaga dialogu. Ale rze-
czywistość totalitarna jest inna. Jej istotą był właśnie brak
dialogu - nie było komunikacji. Po jednej stronie działała
wrzeszcząca, przerażająca machina niszczenia, unicestwia-
nia, równania ludzi i kultury z ziemią, po drugiej - poniżej
i pod butem, wegetowała anonimowa, bezkształtna, skaza-
na na zagładę masa. I między tymi dwoma światami nie by-
ło żadnej równości (dialog zakłada równość), żadnego ję-
zyka. Właśnie owo milczenie (Milczenie morza Vercorsa)
jest warunkiem wrogości, wstępem do wyższego etapu tej
wrogości - morderstwa.
Czy więc jednak Lanzmann nie ma racji? Bo przecież
w wielkim malarstwie nie ma śladów Oświęcimia czy Wor-
kuty. Są natomiast pogodne "Kobiety w ogrodzie" Mone-
ta, wesoły "Bal w Moulin de la Galette" Renoira, radosne
"Słoneczniki" van Gogha.
Israel Shahak, w "New York Review of Book w odpo-
wiedzi komuś, kto oburzał się, że w getcie odbywały się ślu-
by i prywatki, że ludzie obchodzili imieniny itd., przypomi-
na następujące prawo: w skrajnych sytuacjach większość
będzie zawsze poszukiwać normalności.
Pokolenia wychowane w systemach totalitarnych mają
szczególny stosunek do krytyki. Krytyka w warunkach de-
mokracji jest formą opinŹŹ, poglądem, próbą wpływania na
postawy innych, na kształt rzeczywistości. W totalitaryz-
mie krytyka kryje w sobie sztylet, stryczek, kulę, może być
wyrokiem śmierci. Dlatego ludzie znający praktyki tego sy-
stemu odruchowo reagują na krytykę ze strachem, uciekają
przed nią przerażeni, z uczuciem, że zostali schwytani w bez-
wyjściowy potrzask.
A.B.:
Czy w moim prywatnym, indywidualnym świecie istnieje
Bóg? Czy on ten świat wypełnia, włada nim? Dowodem na
to, że istnieje - nie ów Bóg ponadziemski, transcendental-
ny, ale ów Bóg zindywidualizowany, uprywatniony, będzie
moje zachowanie, mój sposób bycia, mój stosunek do in-
nych, kierunek i rodzaj myślenia o nich.
Największy ból mogą nam zadać tylko osoby najbardziej
kochane. Najgorszy, bo zaczajony, zaskakujący wróg to ten,
który jest najbliżej ciebie.
Czcimy przeszłość jak czcimy bóstwa. Oba są niepozna-
walne. Czcimy niepoznawalność. Ona nas fascynuje.
Wiara nie jest czymś samoistnym, oczywistym, czymś, co
stanowi nieodłączną część natury człowieka. Wiara jest przy-
wilejem, wyróżnieniem, jest łaską, którą człowiek wierzący
musi być obdarzony, wyróżniony, pomazany. Bez tego pro-
mienia światła, którego źródło jest poza człowiekiem, wnę-
trze ludzkie jest mroczne, nieprzeniknione, głuche. Tę ko-
nieczność łaski trzeba ciągle podkreślać, gdyż panuje naiw-
ne przekonanie, że wystarczy sam udział w liturgŹŹ, sama de-
klaracja wiary, aby spełniło się zespolenie człowieka z Bo-
giem. Tymczasem bez łaski nie ma wiary jako przeżycia naj-
głębszego, jako obcowania z Najwyższym. Może być tylko
gest, rytuał, cymbał pusto brzmiący.
Fatalne jest psychologiczne oddziaływanie kryzysu. Kry-
zys obezwładnia nas, napełnia pesymizmem, paraliżuje wo-
lę, pozwala na bezczynność, na nie - działanie i nie - myśle-
nie. Kryzys wyjaławia nas, pogrąża w apatŹŹ, w zracjonali-
zowanym minimalizmie.
Prowincjonalizm jako forma życia i sposób myślenia prze-
stał być bezkarny. To, co prowincjonalne, skazuje dziś na
izolację, na skansen, na pozostawanie w tyle, na materialnie
i kulturowo niższy i uboższy wariant życia.
Wielkie miasto niszczy piękno wsi, niszczy urok ziemi, de-
graduje pejzaż. Jerzy Stempowski: "Od połowy XIX wieku
rolnicy żądali od ziemi tylko pieniędzy otaczając się krajob-
razem tak nudnym, że sami odeń uciekają" ("Zeszyty lite-
rackie" 37/92).
W nocy była burza. Rano wymienialiśmy o niej wrażenia.
Ależ lało! Ależ grzmiało! Właściwie to więcej błyskało, niż
grzmiało itd., i temu podobne banały. Pomyślałem, że za-
bijamy naturę nie tylko techniką i nadmiarem chemŹŹ, ale
także - choć może w sposób mniej widoczny - przez to,
że stopniowo usuwamy ją z naszego słownictwa, z naszego
języka. Ot, byłem wczoraj w pięknym nieborowskim parku.
Ale jak opisać wrażenia? Brakuje słów, brakuje nazw. To
drzewo - jak się nazywa? A te krzewy? A to zielone, co
pływa po wodzie? A ten ptak, co takie wyciąga trele? A to
stworzonko wielonogie, co bezgłośnie pełza po liściu? To się
przecież wszystko jakoś musi nazywać! Ale jak? Jak?
Dużo dni bezczynnych, zmarnowanych. Dużo dni nie po-
zostawiających w pamięci żadnego śladu. Godziny, doby
całe, które zapadły się w czarną dziurę czasu. Spoglądanie
na zegar -już minęła dziesiąta, już trzecia, już siódma. Nie-
strudzony równomierny marsz sekund i minut, jak nie koń-
czącej się kolumny mrówek, która pojawia się znikąd i po
chwili ginie z oczu na zawsze. Przerażenie, że coś wymyka
się z rąk, że nie możemy tego zatrzymać. I uczucie ubywa-
nia nas samych, uczucie, że zajmujemy przestrzeń coraz
mniejszą, coraz mniej widoczną.
Świat, mówi mi pewnego wieczoru Alvin Toffler, kiedy
na Manhattanie szukamy miejsca, aby postawić samochód,
robi się coraz bardziej ciasny i bezwzględny. Ot, choćby to
miasto. Tu nawet jeżeli jesteś milionerem, niewiele ci to po-
może. Nie masz, gdzie zaparkować samochodu, trudno zna-
leźć miejsce w restauracji itd.
Amerykanie - niby wolni, a jednak nadal poszukują
wolności. Zamykają się w komunach, w sektach religijnych,
łączą się w różne tajemnicze związki. Tam dopiero - wy-
obrażają sobie, że są wolni. A więc wolność jest czymś, co
musimy subiektywnie odczuć jako wolność.
Irański filozof Ramin Jahanbegloo pyta w Oxfordzie
Isaiaha Berlina:
- Czy mógłby pan wyjaśnić różnicę między wolnością
pozytywną a negatywną?
- Wolność negatywna to taka, w której się twierdzi, że
równe prawa do wolności mają tygrys i owca i że nic nie
można poradzić, jeśli tygrys zje owcę. Wolność negatywna
musi być ograniczana, jeżeli ma istnieć wolność pozytywna.
Między nimi winna panować równowaga, dla której nie ma
jednak żadnych ścisłych reguł.
Absolutna wolność jest niebezpieczna. Wolność bez za-
sad moralnych, bez etyki pracy i poczucia obowiązku, bez
tolerancji, poszanowania prawa, a także bez naturalnej ży-
czliwości wobec Innego może być siłą niszczycielską.
Stosunek do biednego jest dziś wszędzie niechętny, nega-
tywny. W świecie, w którym panuje wyścig, walka, współza-
wodnictwo, ubogi - to przegrany, powalony, to ten, który
odpadł.
Ubogi powinien zejść z oczu.
Zresztą sam ubogi patrzy na innego biedaka z pogardą.
Widzi w nim bowiem własną karykaturę, własne - gorsze
- wydanie, własną klęskę.
Teraz nowość wypiera jakość. Dziś nie pytają, czy to jest
dobre, pytają - czy to jest nowe?
Różnice zdań, przeradzające się czasem w otwarte, a na-
wet krwawe konflikty, wcale nie muszą być przejawem od-
miennych, sprzecznych interesów. Mogą bowiem mieć inne
przyczyny, jak choćby wynikać z-
- emocji powstałych w czasie sporu i w miarę trwania
tego sporu nasilających się, aż do osiągnięcia point of no re-
turn;
- braku precyzji języka, różnego definiowania i rozu-
mienia tych samych terminów i pojęć ("kiedy dwóch mówi
to samo, to wcale nie jest to samo");
- zamętu panującego we własnych poglądach, niezdol-
ności do ich jasnego, klarownego przedstawienia nawet so-
bie samemu. Nawet nie przestępcze, rozmyślne intencje, ale
zwyczajny, pospolity mętlik, rozgardiasz, konfuzja w na-
szych głowach mogą być źródłem wielkich nieszczęść i-
wręcz - zbrodni.
Amerykański psychiatra, autor świetnej książki Awake-
ning - Thomas Szasz zauważa, że tendencja do kreowania
kozłów ofiarnych i następnie rozprawiania się z nimi stano-
wi cząstkę ludzkiej natury. W ten sposób każda grupa szuka
ocalenia przed dezintegracją. Społeczeństwo oczyszcza się
przenosząc swoje lęki i konflikty na obraz mistyczny (kozła
ofiarnego).
Najważniejsze z tego, co najbardziej osobiste - ukrywa-
my. Naszym pierwszym odruchem będzie zawsze - ukryć.
Potem, nawet jeżeli coś wydobywamy, to z trudem, czasem
- z bólem. Najczęściej zabieramy te tajemnice ze sobą do
grobu. Stąd w ziemi cmentarnej pogrzebane są nie tylko
ciała zmarłych, ale i ich największe, najgłębsze, a często
i najstraszniejsze tajemnice. Dostępne nam prawdy o czło-
wieku są tylko czubkiem góry lodowej. Prawdy najistotniej-
sze, rzeczywiste są poza naszym zasięgiem.
Wiersz Godfrieda Benna o cuchnącej sali szpitalnej, peł-
nej pacjentów, których brzuchy toczy rak, przypomniał mi
się kiedyś, kiedy jechaliśmy wieczorem z Filadelfii do jednej
z podmiejskich farm. Samochód prowadził Dick - starszy
Amerykanin, emeryt. Z tyłu siedziała jego żona - drobna,
skurczona, siwa pani. Kilka miesięcy wcześniej przeszła
operację anus, z której lekarze usunęli raka. Razem z rakiem
usunęli też zwieracz odbytu. Zapach, jaki panował w tym
samochodzie, był nie do zniesienia. Jazda - naprawdę trud-
nym, obezwładniającym doświadczeniem. Kilkakrotnie chcia-
łem prosić Dicka, żeby zatrzymał się, żeby można było za-
czerpnąć powietrza, żeby nie zwymiotować, ale opanowy-
wałem się za wszelką cenę, ponieważ uważałem, że byłby to
wielki nietakt, że mógłbym tym ludziom sprawić przykrość.
W czasie tej jazdy uświadomiłem sobie, jak straszne rze-
czy dzieją się w nas, w środku, w każdej chwili. Jaką odra-
żającą fabrykę chemŹŹ nosimy w naszych wnętrznościach.
W jak okropnym rynsztoku nurza się proces życia!
' A dodać do tego wszystkie potworności naszego psychicz-
nego podziemia, wszystkie manie, obłędy, fobie i szaleń-
stwa opisane przez de Sade'a, Dostojewskiego, Freuda i Ce-
line'a? Wszystkie sadyzmy, okrucieństwa i zboczenia?
Brr!
Samotność a osamotnienie. Istotna, zasadnicza różnica
między tymi dwoma stanami (sytuacjami) człowieka.
Samotność może być stanem pożądanym, sprzyjającym
koncentracji, tworzeniu, badaniu samego siebie, wchodze-
niu w głąb własnego ja. Inaczej z osamotnieniem. Odczuwa-
my je jako udrękę, jako ból nawet, jako poniżenie i odtrące-
nie. Samotność wybieramy, dążymy do niej, szukamy jej,
natomiast osamotnienie to stan przymusowy (nawet jeśli
jest przez nas samych zawiniony), który nas zadręcza, roz-
gorycza, frustruje i niszczy.
A.B.:
' - Nigdy nie jestem samotny, kiedy jestem sam. Prawdzi-
wą samotność odczuwam dopiero będąc wśród ludzi. Sa-
motność to niemożność dotarcia do innych, zespolenia się
z nimi.
Życie każdego z nas wspiera się na obecności innych.
Tylko bowiem życie współprzeżywane daje nam poczucie
jego istotności. Inni to żywe, ruchome lustra, które pozwa-
lają nam dostrzec, że istniejemy. Przez to, że są, dynamizu-
ją naszą obecność w świecie, zaświadczają ją. Bez nich po-
ruszalibyśmy się w pustce, w której nasz byt byłby nierze-
czywisty, kwestionowalny dla nas samych.
6 kwietnia 1992
Społeczeństwa łatwiej organizują się przeciw śmierci
gwałtownej i nagłej niż przeciw powolnej, słabo widocznej.
Jest to może sprawa wyobraźni, ale także i tego, że śmierć
nagła, często ociekająca krwią, jest czymś przeciwnym po-
rządkowi natury, że więc łatwiej możemy jej przeciwdzia-
łać, zapanować nad nią.
To, co niedefiniowalne, jest może najważniejsze.
Amerykański psycholog Edward Thorndike (1874-1949)
sformułował jedno z elementarnych praw uczenia się: suk-
ces wzmacnia określoną formę zachowania się. To samo
B.F. Skinner: sukces zwiększa tendencję do powtórzenia
określonego zachowania.
Jeżeli zyskujemy pewność, a jest to pewność bez Boga,
możemy być zdolni do zbrodni.
Za prawdę zwykle uważamy tę, o której prawdziwości
jesteśmy przekonani, a nie tę, która jest najbliższa rzeczy-
wistości.
Nas, urodzonych około roku 1930 na głębokiej i ubogiej
prowincji polskiej, na wsi lub w małych miasteczkach, w ro-
dzinach chłopów lub szaraczkowej inteligencji, cechował
w okresie tuż powojennym przede wszystkim bardzo niski
poziom wiedzy, zupełny brak oczytania, znajomości litera-
tury, historŹŹ i świata, zupełny brak kindersztuby (moje
żałośnie mizerne lektury w owych latach: wydana w 1913
roku Historia żółtej ciżemki Antoniny Domańskiej czy
Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickie-
go, wydane jeszcze w 1906 roku). Przecież wcześniej (lata
okupacji) albo nie wolno nam było czytać, albo zwyczajnie
- nie było co czytać.
W naszej klasie (było to gimnazjum im. Staszica) mieli-
śmy jeden stary, podarty egzemplarz jakiegoś przedwojen-
nego podręcznika historŹŹ. Lekcja polegała na tym, że pro-
fesor Markowski na początku lekcji kazał czytać naszemu
koledze, niejakiemu Kubiakowi, fragment książki, a potem
odbywało się odpytywanie. Chodziło o to, żeby własnymi
słowami opowiedzieć to, co przed chwilą zostało przeczyta-
ne. Pierwszym, który na początku roku szkolnego został
wyrwany do tablicy, był Ciecierski, zwany przez nas "Pają-
kiem", bo był rudy, chudy i kosmaty. Ojciec Ciecierskiego
grał w orkiestrze na trąbce, wracał późno do domu i nasz
kolega był z tego powodu wiecznie niewyspany. Markow-
ski przyłapał go na drzemce w czasie lekcji. Ciecierski nie
umiał powtórzyć tego, co przeczytał Kubiak; i dostał dwóję.
W czasie następnej lekcji, kiedy przyszedł moment odpy-
tywania, Markowski powiedział: "No, teraz będzie można
sobie poprawić stopień", i zajrzał do dziennika. Tkwiła tam
jedna dwójka, przy nazwisku Ciecierski. "No to Ciecierski,
proszę" - powiedział Markowski. Zaspany Ciecierski sta-
nął w ławce i tkwił tak bezmyślnie, nie odezwawszy się sło-
wem. Odczekawszy dłuższą chwilę, Markowski mówił stra-
pionym głosem: "No, to niestety następna dwójka". Cie-
cierski siadał, rozlegał się dzwonek, zaczynała się przerwa.
Rytuał ten powtarzał się przez cały rok. Ciecierski miał
kilkadziesiąt dwój, my - ani jednego stopnia. Potem, na
uniwersytecie, było oczywiście lepiej, choć też nie zawsze.
Pamiętam, że do początków historŹŹ nowożytnej mieliśmy
jeden egzemplarz podręcznika - po rosyjsku. Jeden egzem-
plarz, a nas było na roku dwustu studentów!
Tak, byliśmy nadal ofiarami wielkiej wojny, mimo że jej
złowrogie odgłosy ucichły dawno, a okopy zarosła trawa.
Bo też ograniczanie pojęcia "ofiara wojny" do zabitych
i rannych nie wyczerpuje rzeczywistej listy strat, jakie po-
nosi społeczeństwo. Bo ileż jest zniszczeń w kulturze, jak
zdewastowana jest nasza świadomość, jak zubożone i zmar-
niałe nasze życie intelektualne! I to na szereg pokoleń, na
długie lata.
jesień 1989
8.30 rano, wylot do Brukseli. Ciepło, słonecznie, niebo bez
jednej chmury. Lotnisko Okęcie. Czterej nasi lecą w świat.
Młodzi, ale już otyli, z brzuchami, bardzo niedbale ubrani
(niechlujne, ortalionowe kurtki, zmięte, flanelowe koszule
w kratę, straszliwie brudne adidasy, wytarte spodnie dżin-
sowe - odnosi się wrażenie, że przeciętny Polak roku 1989
ma tylko jeden ubiór). Tuż po wejściu do poczekalni idą do
baru - każdy wypija setkę "krakusa". Piją, siedzą, czasem
któryś coś bąknie, ale najczęściej milczą. Nie mają sobie nic
do powiedzenia, być może w ogóle nie mają nic do powiedze-
nia - nikomu. Ich wspólnota kielicha rozpada się szybko.
Każdy z nich siedzi niemy, nieruchomy, odrętwiały. Co ro-
bić, co robić dalej? Wreszcie jeden z nich (na twarzy słaby
- ale jednak! - rys inteligencji) mruga do pozostałych. To
mrugnięcie rozumieją natychmiast. Głuche, tępe napięcie,
jakie trwało w czasie oczekiwania na następnego, mija, zni-
ka i jakieś - wreszcie! - światełka, błyski, migoty pojawia-
ją się w ich oczach, a ludzkie ciepło zaczyna wypełniać im
twarze. No! Nooo! Zrywają się z głębokich, niskich foteli,
biegną, brzuchy trzęsą im się, wołają, pokrzykują: "Kurwa!
kurwa!" - najwyraźniej lepiej im, cieszą się, cieszą się, że
za chwilę odczują wlewającą im się w gardło rozpaloną ulgę.
Warszawa 1990 przypomina mi Teheran roku 1979, więc
tuż po rewolucji. Tam też główne ulice miasta zalały tłumy
handlarzy. Tam też handlowali wszystkim (głównie - tan-
detą). I tam, i tu zrobiło się hałaśliwie, kolorowo i plasti-
kowo.
Ciechocinek, 12 maja 1990
...Teoria dr Z: polskość przetrwała dzięki zacofaniu na-
szego ludu. Zacofanie to okazało się materią nieprzepusz-
czalną, zaporą, której nie mogły pokonać obce, wynarada-
wiające wpływy. Ergo - polskość to koncept konserwatyw-
ny. Nasza największa słabość - nie potrafiliśmy znaleźć
nowoczesnego wariantu polskości. Wydatkowanie energŹŹ
na pielgrzymki, na spory o przeszłość, na walkę z najbar-
dziej zacofanym systemem świata - z sowi‚tyzmem.
Kundlizm Melchiora Wańkowicza. Świetny i nadal aktual-
ny esej. Zdaniem Wańkowicza, Polak odnosi się niechętnie
do Polaka ("Polakom jest źle ze sobą"), ich wzajemne sto-
sunki cechuje "bezinteresowna zawiść": "czemu stukający
młotkiem w zelówkę szewc wykrzywi się z lekceważeniem,
z obrazą osobistą niemal i poczuciem krzywdy, kiedy się
dowie, że kanonik został prałatem, chociaż ten szewc nigdy
na prałata nie celował? Skąd ta bezinteresowna zawiść u te-
go szewca?" Jeżeli Polak osiągnie sukces, jego rodacy "na-
tychmiast ścigają to powodzenie zajadle, jakby osobiście
byli nim obrażeni".
Ale gdyby prześledzić losy tych, którzy poświęcili się
opluwaniu, zwróci uwagę pewna prawidłowość, a mianowi-
cie - opluwacze nie zdobywają znaczącego miejsca w kul-
turze, ich nazwiska gdzieś szybko znikają. Kto więc wstę-
puje na drogę opluwania innych - skazuje się na samoza-
gładę. Postać bluzgająca budzi bowiem odruchową niechęć.
Ludzie odsuwają się od takich, wolą trzymać się od nich
z daleka.
Język polski był w XIX wieku językiem prześladowa-
nym. W zaborach pruskim i rosyjskim przez lata całe istniał
zakaz nauczania, a nawet mówienia - w miejscach publicz-
nych - po polsku. Mimo represji język nasz przetrwał, ale
nie miał warunków, aby się rozwinąć. W kraju przechował
się on jako język ludowy, chłopski - poza jego obrębem
pozostało całe bogactwo leksykalne, które towarzyszyło
ówczesnym postępom w naukach humanistycznych i tech-
nicznych. Na domiar, największe dzieła naszej literatury
(utwory Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Krasińskie-
go) powstały na emigracji, a więc w oderwaniu od żywej
gleby języka, którym mówiło społeczeństwo. To wyjaśnia
trudności, z jakimi musieli zmierzyć się nasi pisarze w XX
wieku, zwłaszcza pisarze filozofujący (Brzozowski, Irzy-
kowski, St. I. Witkiewicz, Zdziechowski), bo język polski
zakorzeniony w tradycji ludowo-romantycznej świetnie na-
dawał się do opisów przyrody i "stanów ducha", natomiast
był ubogi, gdy szło o dyskurs filozoficzny, o analizy i defi-
nicje naukowe.
W latach trzydziestych ukazała się u nas książka St. I.
Witkiewicza Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie
istnienia. Książkę wydała Kasa im. Mianowskiego w nakła-
dzie 650 egzemplarzy. Sprzedano: 12 egzemplarzy.
To a propos naszej tradycji afilozoficznej, zdominowa-
nej przez romantyzm, przez uczucie i emocje, przez senty-
mentalizm, intelektualną łatwość, powierzchowność.
Rosyjski spór między słowianofilami a zapadnikami ma
swój odpowiednik w polskich, przeciwstawnych postawach.
Chodzi - jak w Rosji - o stosunek do Europy. Jedni są
proeuropejscy, drudzy - anty. W wypadku polskim anty-
europejskość bierze się z kompleksu niższości: ponieważ je-
steśmy zapóźnieni w rozwoju, będziemy tam obywatelami
drugiej kategorŹŹ. Po co nam to? Tu, u siebie, za miedzą, je-
steśmy panami sytuacji. Szlachcic na zagrodzie równy woje-
wodzie! A co to, pytają, bez Europy żyć nie można? Jest to
nie tylko skrywany lęk, ale i niechęć podjęcia wysiłku, ja-
kiego potrzeba, aby zachodniej Europie dorównać, niechęć
przed konieczną przemianą mentalną, kulturową (bo prze-
cież nie tylko ekonomiczną), bez której nie ma dziś wyjścia
na szerszy świat.
Bardzo symptomatyczna jest ta nasza dyskusja o tym,
czy wejść, czy nie wejść do Europy. Bo skoro w ogóle roz-
ważamy ten dylemat, oznacza to, że nie traktujemy naszej
europejskości jako oczywistości, lecz tylko jako możliwość
(ostrożnie mówimy - wejść do Europy, nie mówimy-
stać się częścią Zachodu. Tymczasem Holender czy Duń-
czyk nie mówi - my Europa, tylko - my Zachód).
Oto dwie książki - wydany w 1984 w Mińsku album
Mińsk na starych posztukach oraz wydana w 1992 w War-
szawie książka Agaty Tuszyńskiej Rosjanie w Warszawie.
Z zamieszczonych tam fotografŹŹ Mińska i Warszawy
wyłania się obraz tych miast na przełomie XIX i XX wie-
ku.
Jakież podobieństwo!
Ta sama architektura, ten sam wygląd ulicy, pojazdów,
ubiorów. Rosyjskie napisy, rosyjscy policjanci. Wszędzie
identyczna, rozwlekła i monotonna prowincja imperium
rosyjskiego.
Przypomina mi się jeden z listów Lenina wysłany w 1912
roku z Krakowa: "Tego lata - pisze Lenin - poniosło
mnie z Paryża bardzo daleko - do Krakowa. Prawie Ro-
sja! I Żydzi przypominają rosyjskich i do rosyjskiej granicy
8 wiorst [...], baby bose, w jaskrawych kieckach - zupełnie
jak w Rosji".
Dużo wcześniej, markiz de Custine: "Syberia zaczyna się
już za Wisłą".
Polska i Rosja. Polacy mają skłonność do krytykowa-
nia Zachodu, że jest wobec Rosji zbyt uległy, nawet - zbyt
naiwny. Rzecz jednak w tym, że spojrzenie Polski i Zacho-
du na Rosję jest zupełnie różne, bo inna jest nasza historia
i inne interesy.
Historia: Żaden większy naród na świecie nie ucierpiał
tyle z rąk caratu, a potem Sowietów - co Polacy. Od po-
łowy XVIII wieku, przez cały wiek XIX, a potem jeszcze
i w XX wieku, setki tysięcy, a w sumie - miliony Polaków,
gnane były na Sybir, do łagrów, wywożone, gnębione, wię-
zione, a często mordowane, rozstrzeliwane. Rozmiarów,
długotrwałości i systematyczności tej eksterminacji nie do-
świadczył w takim stopniu nikt. Stąd - zrozumiały polski
resentyment i lęk. Ale w tej smutnej wyjątkowości naszego
losu tkwi niebezpieczeństwo: bez końca i wszędzie rozpa-
miętując naszą martyrologię możemy w naszym stosunku
do Rosji znaleźć się w izolacji. Nie znajdziemy zrozumie-
nia, będą nas traktować jako przeszkodę na upragnionej
przez Zachód (upragnionej, bo wygodnej dla niego i ekono-
micznie korzystnej) normalizacji stosunków z Moskwą.
Stanowisko Zachodu jest określone przez jego interesy.
Więc interes amerykański:
- Ameryka, wielki kraj, preferuje wielkich partnerów:
Chiny, Rosję, Unię Europejską. Kraj taki jak Polska nie
jest partnerem dla wielkiego mocarstwa;
- Amerykanie widzą w Rosji przede wszystkim mocar-
stwo nuklearne, wobec tego traktują ją jako czynnik wiel-
kiego, potencjalnego zagrożenia, którego nie należy an-
tagonizować, lecz się z nim układać; Amerykanie (i w ogóle
ludzie Zachodu) bardziej boją się Rosji niż Polacy. Polacy
mają do Rosji stosunek czupurno-zaczepny, który dener-
wuje Zachód. Zachód chce spokojnie siedzieć przy swoim
suto zastawionym stole, chce spokojnie jeść, spokojnie tra-
wić i w imię tych, naturalnych przecież, satysfakcji gotów
jest Moskwie ustępować;
- Amerykanie widzą w silnych rządach Moskwy gwa-
ranta stabilizacji na ogromnych połaciach globu, zamiesz-
kanych w ich opinŹŹ przez dzikie, nieobliczalne ludy, któ-
rych sami nie są w stanie kontrolować;
- Waszyngton widzi w prawosławnej Rosji zaporę prze-
ciw ekspansji islamu na obszary środkowej Azji, na całą Pół-
noc naszej planety, ekspansji, której Stany Zjednoczone boją
się, ponieważ islam jest w znacznym stopniu antyamerykański.
Poza tym Zachód traktuje Rosję jako potencjalnie wielki
rynek zbytu, jedyny już dziś tak duży rynek, jaki jeszcze
pozostał Zachodowi do zaspokojenia.
Wreszcie ważną rolę odgrywa tu ciągła, intensywna fas-
cynacja kulturą Rosji (Dostojewski, Rachmaninow, ikona,
cerkiew, awangarda początku XX wieku itd.), ogromne
bogactwo tej kultury, które przyciąga Zachód, jest ważnym
mostem między tymi dwoma światami.
Jakie jest więc wyjście dla Polski? Jedno jedyne - stać się
silnym krajem, ale silnym nie tyle militarnie, bo to już dzi-
siaj nie wszystko znaczy, ile cywilizacyjnie - gospodarczo,
technologicznie, kulturalnie. Polska musi być krajem nowo-
czesnym, otwartym, dynamicznym.
Niemcy a Polska to przede wszystkim różnica potencja-
łów gospodarczych, różnica masy przetworzonej, zbudowa-
nej na ziemi. Kraje rozwinięte porażają nas ogromem dzie-
ła dokonanego, ogromną ilością domów, ulic, szos, dróg
kolejowych, wyregulowanych rzek, rozpiętych nad nimi
mostów, autostrad, tysiącami kilometrów wszelkich ruro-
ciągów, przewodów, kanałów, połączeń. To jest masa, któ-
ra sama w sobie jest już jakością. A wszędzie się tam nadal
buduje, wszędzie wszystkiego coraz więcej, praca maszyn
i mózgów nie ustaje na chwilę.
Sprzeczność polska: nasze myślenie jest bardzo zaścian-
kowe, prowincjonalne ("Niech na całym świecie wojna,
byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna"-
Wyspiański), tymczasem nasze położenie geopolityczne jest
europejskie, kontynentalne, wymaga więc świadomości glo-
balnej, szerokiej. Stąd tak często świat zaskakuje nas - zdu-
mionych, nie przygotowanych. Dla własnego spokoju po-
mniejszamy siłę sąsiadów, wielkość Europy i świata. Chętnie
kontentujemy się sielanką, odymamy pychą.
lato 1990
W Warszawie, w kolejce:
- Jakie dla nas, Polaków, wyjście? Komuna odpadła,
do kapitalizmu nie nadajemy się.
Pisarz hiszpański Jorge Semprun, w czasie seminarium
poświęconego Europie Środkowej, mówi: żeby zniszczyć
Europę Środkową, trzeba było odrąbać jej korzenie-
chrześcijaństwo i judaizm. Judaizm unicestwił Hitler, chrześ-
cijaństwo próbował zgładzić Stalin. Totalitaryzm - tj. do-
raźna, przewrotna religia doczesnych szatanów, starał
się zniweczyć odwieczną religię Boga.
...W pałacyku na szczycie górzystego cypla (była to kie-
dyś letnia rezydencja króla HiszpanŹŹ, dziś mieści się tu letni
uniwersytet im. Mendesa Pelayo) dyskutujemy o sytuacji
Europy. Temat modny i tak na tysiąc sposobów obracany, że
trudno już o odkrycia. Nasze konkluzje:
- Europa to nie tylko geografia, ale - być może przede
wszystkim - wartości. Sama obecność na mapie Europy nie
daje żadnej społeczności prawa określać się jako europejska;
- europejskość to postawa aktywna, otwarta i twórcza.
To obowiązek stania na straży wartości europejskich, ta-
kich jak - demokracja, wolność, krytycyzm, tolerancja (euro-
pejskość to zdolność do autokrytyki i do zmiany);
- jednym z kryteriów europejskości jest stosunek do
mniejszości (tym samym - stosunek do innego, do obce-
go). Europejskość to uznanie równorzędności i równowartości
wszystkich kultur, to umiejętność współżycia z nimi i wzboga-
cania się ich wartościami;
- myślenie wschodnioeuropejskie. Jego słabości: jest zbyt
emocjonalnie i agresywnie nacjonalistyczne, a także jest nad-
miernie pogrążone w przeszłości (uporczywie porusza się
wśród cmentarzy, wśród pomników).
Wieczorem przelot z Frankfurtu do Amsterdamu: w dole
cały czas rozświetlona ziemia. Ten widok potwierdza opi-
nię niemieckiego eseisty - Franka Berbericha, który powie-
dział mi kiedyś, że Europa to półksiężyc ciągnący się od
Londynu, przez Amsterdam, Brukselę, Paryż, Frankfurt
i Zurych - do Mediolanu. Wszystko poza tym to bliższe
lub dalsze peryferie.
W Sztokholmie rozmowa z profesorem uniwersytetu
w Lund - Ingermanem Stahlem. Mówi sceptycznie o szan-
sach gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej. Zwraca
uwagę, że ekonomiści w tych krajach ograniczają całą dys-
kusję o gospodarce rynkowej wyłącznie do spraw technicz-
nych, do kwestŹŹ cen itd., natomiast uchodzi ich uwagi, że
wolny rynek może funkcjonować tylko w społeczeństwie
etycznym, ponieważ istotą działania takiego rynku jest za-
sada wzajemnego zaufania. Wolny rynek musi mieć odpo-
wiedni klimat etyczny, bo ważne jest choćby to, aby złożyć
prawdziwe zeznanie podatkowe, dostarczyć towar na umó-
wiony termin, traktować jakość swoich wyrobów jako spra-
wę honoru. Czy w krajach Europy Wschodniej społeczeń-
stwa są do tego przygotowane?
Ten jego wywód nasunął mi dwie uwagi. Pierwszą, że
krytykując tzw. realny socjalizm, najczęściej jako jedyną
warstwę hamującą postęp wymienia się nomenklaturę. Ale
jest i inna warstwa - zakała społeczna: to warstwa niero-
bów, wszelkiego typu obiboków i półpasożytów, ludzi,
którzy formalnie coś tam niby robią, ale w rzeczywistości
stanowią uciążliwy i powszechnie istniejący balast. Dla
nich wszystkich wszelka reforma systemu w kierunku jego
większej racjonalności jest zmorą, jest kataklizmem. To lu-
dzie bez większych ambicji, ich jedynym celem jest jakoś
tam (to "jakoś tam" jest tu bardzo ważne) przeżyć, prze-
trwać, czy - jak to mówią w swoim żargonie - "przepę-
kać". Przypominają oni afrykańskiego robotnika, który
pracuje tylko tak długo, aż zdobędzie pieniądze na określo-
ny cel (ślub córki, budowa domu), słowem pracuje dla kon-
kretnej sumy pieniędzy. Po jej zdobyciu porzuca pracę-
ma odtąd czas wolny. Praca nie jest w tym wypadku sensem
życia, formą istnienia, modlitwą do Boga, ale instrumentem
osiągnięcia wymiernego i zdefiniowanego celu. Druga uwa-
ga - że taktyką handlarzy jest chodzenie na skróty, szyb-
kie zdobywanie pieniędzy. Wynika to z poczucia niepewno-
ści, z braku solidnych i trwałych reguł gry, z niemożności
przewidzenia przyszłości itd.
Europa Wschodnia: ponieważ propaganda komunistycz-
na głosiła, że Zachód to slumsy, spanie pod mostami, bez-
robocie itd., ludzie, na zasadzie przekory i opozycji, two-
rzyli sobie obraz Zachodu jako raju na ziemi, jako super-
bogatej krainy z serialu telewizyjnego "Dallas", a będąc
wychowywani w duchu populizmu, demagogŹŹ egalitarnej
i zasad urawniłowki ("wszyscy mamy te same brzuchy")
wierzyli, że skoro tamci mają - to i nam dadzą, niech no
tylko pozbędziemy się komunizmu! Ludzie nie wierzyli, że
na Zachodzie jest recesja, że bezrobocie jest czymś auten-
tycznym, że w gospodarce panuje stagnacja, że ciąży nad
rynkiem nadprodukcja. Ludzie byli przekonani o zupełnej
doskonałości systemu, więc nawet jeśli jest recesja, to i tak
nie ma ona większego znaczenia! Otóż ta wizja załamała się
i rozsypała w pył wkrótce po roku 1989. Komunizm upadł,
ale do Europy Wschodniej nie popłynęły zielone rzeki do-
larów, a na granicy między obu Europami mieszkańcy Za-
chodu nie postawili ukwieconych bram z napisem "Witaj-
cie!"
No i oczywiście - rozczarowanie, zawód, frustracja.
Ale ten sam nastrój opanował również ludzi Zachodu.
Zachód ma też swoją propagandę, a ta głosiła, że komu-
nizm jest tworem najzupełniej sztucznym, narzuconym z ze-
wnątrz i utrzymującym się tylko dzięki systemowi totalne-
go terroru, i że wystarczy rozbić i zetrzeć z powierzchni tę
czerwoną skorupę usianą pięcioramiennymi gwiazdami,
a niejako automatycznie wybuchnie i zapanuje wolność,
demokracja, wolny rynek, duch tolerancji itd.
Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Zamiast wolnego
rynku - spekulacja, w polityce - prywata i korupcja, w ży-
ciu codziennym - co było brudne, jest brudne, co było
ksenofobiczne, jest ksenofobiczne nadal. Słowem, stopnio-
wo do świadomości Zachodu zaczyna docierać, że komu-
nizm zapuścił swoje korzenie w mentalności, w obyczajach,
w postawach ludzi urodzonych i wychowanych pod jego
kuratelą. Że komunizm jest w nich i że nawet ci, którzy go
zwalczają, czynią to metodami komunistycznymi.
Wydaje się, że komunizm ma jak gdyby dwie warstwy:
ideologiczno-państwową i społeczno-antropologiczną. Ta
pierwsza warstwa (w swoim wariancie sowieckim) prze-
stała istnieć, i to raz na zawsze. Jednakże wiele elementów
tej drugiej warstwy utrzymuje się nadal. Ważne byłoby
prześledzić, jakie elementy tzw. realnego socjalizmu utra-
fiły w postawy mentalność, w interesy i oczekiwania czło-
wieka społeczeństwa masowego, anonimowego man of the
street.
Jedną z przyczyn utrzymywania się oparów komunizmu
w umyśle homo sovieticus jest to, że sowieckie, tj. siermięż-
ne, prymitywne, kiczowate wydanie marksizmu odpowiada-
ło poziomowi tegoż homo. Każdy z nich mógł bez trudu
poczuć się f‹lozofem - wystarczyło wiedzieć, że istnieją
cztery cechy materializmu dialektycznego i trzy cechy mate-
rializmu historycznego, o czym informował odpowiedni
rozdział Krótkiego kursu histori WKP(b). Mógł poczuć się
historykiem - wystarczyło przeczytać tenże Krótki kurs.
Mógł poczuć się językoznawcą - była to tylko kwestia
przeczytania broszury Stalina W sprawie marksizmu w języ-
koznawstwie.
Natomiast rzeczywistość postkomunistyczna stawia bar-
dziej złożone, wyższe wymagania. Świat jest o wiele trud-
niejszy do objaśnienia. Więcej w nim szkół myślenia, teorŹŹ,
kierunków, poglądów. Więcej sprzecznych opinŹŹ, koncep-
cji, interpretacji. Trudno tu czuć się wszystkowiedzącym
filozofem, historykiem, językoznawcą.
13 sierpnia
...Sytuacja komunizmu w fazie dekadencji i rozpadu.
Można zaobserwować, jak ożywają zamierzchłe, dziewięt-
nastowieczne formy bytowania: handel uliczny byle czym,
obcy kapitał budujący nowoczesne hotele w brudnym, nie
oświetlonym, odrapanym otoczeniu miejskim, tłumy wyjeż-
dżające na saksy itd.
Rosja a Europa. To, co cechuje przestrzeń europejską-
to bliskość, obecność drugiego, bezpośredniość kontaktu,
która pozwala wymieniać opinie i myśli, razem tworzyć
i oswajać naturę. Natomiast Rosja - to dyktat wielkich
odległości, to dystans i samotność, poczucie przytłoczenia
nie kończącym się niebem i uwięzienia wśród niezmierzo-
nych obszarów ziemi.
Francesco Petrarka: "Rzym nie upadnie zwyciężony
przez wroga; żadne stworzenie ludzkie nie dostąpi takiego
zaszczytu, żaden lud nie będzie mógł się tym pochwalić.
Czas pokona Rzym, wśród pustkowia ruin zestarzeje się on
i stopniowo rozpadnie cząstka po cząstce".
Jak żałuję, że pisząc swoje Imperium nie znałem jeszcze,
a przez to nie mogłem zacytować, tych zdań napisanych
przez autora Sonetów do Laury jeszcze w 1341 roku. Jakiż
to bowiem celny opis tego, co stało się 650 lat później z
"Trzecim Rzymem" - tj. moskiewskim imperium!
Są dwie rzeczywistości rosyjskie: mistyczna, filozoficzna,
duchowa, wzniosła, a jednocześnie obok pleni się świat
chamstwa, podłości, brudu. I między nimi - gdzie stycz-
ność? Gdzie złączenie, spoidła, mosty? A przecież tylko te
dwie rzeczywistości razem tworzą Rosję, która jest jedna,
niepodzielna.
We Frankfurcie, w czasie Targów Książki 94, rozma-
wiałem z Rosjaninem z Charkowa - Borysem Michaj-
łowem (ur. w 1938, w Charkowie). Michajłow przywiózł
swoje fotografie, chce wydać album i prosi, żebym napisał
wstęp. Tytuł albumu: "Przy ziemi" (choć może lepiej było-
by powtórzyć tytuł sztuki Gorkiego "Na dnie").
Cały sprzęt Michajłowa to stara, kiepska kamera "Gori-
zont', wyprodukowana jeszcze w latach sześćdziesiątych
w Moskwie.
Mówi; że najczęściej fotografuje to, co dzieje się koło jego
domu. Nie chodzi daleko.
Świat Michajłowa jest ponury, posępny, beznadziejny.
Jest koślawy, odrapany, zrujnowany, pokraczny, odpycha-
jący. Jeżeli w tym świecie coś się rozsypie - nigdy nie bę-
dzie złożone, jeżeli coś upadnie - już się nie podniesie.
To świat końca - parszywego, ropiejącego, bez wyjścia
światła. Na żadnej fotografŹŹ Michajłowa nie świeci słońce.
Nikt się nie uśmiecha. Nawet dobrze nie widać twarzy.
U nas - mówi mi Michajłow - razem umierają ludzie
i miasta. Jedni umierają na oczach innych, zupełnie obojęt-
nych. Ta obojętność jest najstraszniejsza.
Cały system jest nie dla ludzi. Niszczy wszystko - przy-
rodę, dusze, wszystko. Głównie biednych. Bogaci potrafią
się obronić.
A to fotografie ulic - mówi Michajłow. - Te ulice to
pustynie. Niebezpieczne. Bo jeżeli pojawią się tam ludzie,
od razu powstaje między nimi lęk. Podejrzenie. Zagrożenie.
Inna fotografia: na ulicy leży człowiek. Umiera. Nie wia-
domo - dlaczego. Ale może jest pijany. Nie wiadomo. Lu-
dzie przechodzą nie zwracając uwagi. Po prostu jest wojna,
więc martwi ludzie leżą na ulicy. U nas, w kraju, cały czas
trwa wojna.
Próbuję - ciągnie Michajłow - sfotografować powiet-
rze. Nasze powietrze - ciężkie, kryminalne. U nas więzie-
nie wyszło na ulicę, zajęło ulicę. Te twarze są kryminalne.
I śmierć jest wszędzie, wypełnia powietrze, krajobraz. To
chcę pokazać. Że tu ze wszystkich stron - zagrożenie.
A tu ulica jako zbiorowa latryna. Wszyscy robią swoje-
bez wstydu.
A tu można porównać - tak wyglądają mieszkania w blo-
kach, a tak cele w więzieniu. Więzienie wygląda lepiej, jakoś
czyściej.
A to bezdomni - mimo że tylu ich umiera i tak jest ich
coraz więcej.
Nie tylko mam wrażenie, że jestem w gułagu, ja w nim
naprawdę jestem, ciągle go fotografuję.
19 lipca 1993
Rozmowa z pisarzem ukraińskim - Mykołą Riabczu-
kiem. Twierdzi, że w dawnym Związku Radzieckim bardzo
trudno prywatyzować, gdyż stara nomenklatura, dalej po-
zostająca przecież u władzy, od dawna ciągnęła prywatne
zyski z państwowych przedsiębiorstw, z całej państwowej
gospodarki. Była to dla tych ludzi sytuacja idealna: mieli
dochody nie wkładając wiele pracy i nie ponosząc żadnej
odpowiedzialności, żadnego ryzyka. Prywatyzować? Po
co? To by trzeba brać sobie na głowę wielki kłopot!
Riabczuk rozważa, dlaczego nie udał się pucz sierpnio-
wy roku 1991. To dlatego, mówi, że biurokracja piętnastu
wchodzących w skład Związku Radzieckiego republik (w
tym i Rosji) już wówczas rozdzieliła (lub właśnie rozdziela-
ła) między siebie majątek republikański, ona już miała
i dlatego nie interesowało jej utrzymywanie pasożytnicze-
go, bezużytecznego centrum (Janajewa, Pawłowa i innych).
Puczu nie poparł ani aparat z prowincji, ani z Moskwy,
musiał się więc załamać i zakończyć klęską.
To mi potwierdza własne obserwacje z podróży po zie-
miach dawnego imperium. Pamiętam, że już w latach 1989-
-1990 pustoszały gmachy dawnych komitetów partyjnych.
A ten exodus zaczął się przecież jeszcze wcześniej. Rządząca
w terenie nomenklatura już zdawała sobie sprawę, że okręt
centralizmu pogrąża się i tonie i że trzeba szukać ocalenia
wsiadając do szalup ratunkowych wszelkiego typu regiona-
lizmów i nacjonalizmów.
Zachód, wpatrzony w Gorbaczowa, widzący i znający
tylko Moskwę, obserwujący Rosję z mylącej perspektywy
Kremla, nie dostrzegał, że Gorbaczow to już generał bez
armŹŹ, zawieszony w pustce wierzchołek piramidy, która się
zapadła.
Reakcja człowieka Zachodu:
- Jest źle? Trzeba coś robić, żeby było lepiej!
Reakcja człowieka Wschodu:
- Jest źle? To prawda, ale przecież mogłoby być jeszcze
gorzej!
...Tydzień w Londynie z powodu wydania przez "Gran-
ta-Penguin" mojej Wojny futbolowej. Każdy wyjazd na
Zachód teraz, w okresie rewolucji wolności w Polsce, jest
dla mnie kubłem zimnej wody. Jakże jesteśmy daleko, o lata
świetlne! Najważniejsza, najbardziej dla mnie rzucająca się
w oczy różnica: Zachód - to życzliwość, Wschód - to
opryskliwość, nieustająca chęć rzucenia drugiego na ło-
patki, na kolana.
Kilka godzin w Oxfordzie. Uprzejmość, grzeczność jako
główne składniki klimatu tego miasta, jego spokojnej, sku-
pionej egzystencji.
Pisarka chorwacka - Dubravka Ugresić pokazuje mi
wychodzące w Zagrzebiu pismo "Hrvatski jestnik". W nu-
merze z 1994 roku duża fotografia bohatera chorwackich
faszystów - Jure Franceticia (zginął w 1942 mając 30 lat),
a pod nią fotografie obecnego prezydenta Chorwacji-
Franjo Tudjmana i zmarłego już przywódcy chorwackich
faszystów - Ante Pavelicia.
- Nic już nic nie znaczy - komentuje Dubravka.-
Wszystkie wartości pomieszały się, wszystko zostało unie-
ważnione. Wszyscy dziś gniotą się razem w jednym kotle
obłędu, absurdu, paranoi.
Mówi mi również, że Serbowie poszukując nowych so-
juszników i - przede wszystkim - swojego miejsca na
ziemi starają się odrodzić idee panslawizmu i euroazjatyz-
mu. Oto w wychodzącym w Belgradzie piśmie "Nove Idee"
ukazuje się w 1993 roku na czołówce artykuł o rozwoju idei
euroazjatyckiej. Centrum tej kultury, tej myśli ma być Ro-
sja, ponieważ to ona właśnie zachowuje ciągłość kulturową
- od hellenizmu, poprzez Bizancjum do Euroazji.
Ugresić zwraca też uwagę na fakt, że nowa klasa średnia
w krajach postkomunistycznych jest nosicielką zupełnie
innych wartości niż dawna, liberalna, klasyczna klasa śred-
nia zachodniej Europy. W SerbŹŹ np. ta nowa klasa jest szer-
mierzem zajadłego nacjonalizmu. W Rosji - przeciwnicz-
ką wolnego rynku i otwartej konkurencji. Słowem - ta
nowa klasa średnia jest odmienna od swojej historycznej
poprzedniczki, ponieważ jest przede wszystkim antydemo-
kratyczna.
Wieczorem kolacja z Hansem Christophem Buchem.
Buch - podróżnik, reporter. Życzliwy, sympatyczny, mąd-
ry.
Pojechałem do IndŹŹ - mówi mi. - Miałem tam wykład
pt. "Kryzys w Niemczech". Wysłuchali, ale powiedzieli, że
u nich kryzys jest jeszcze większy. Gdziekolwiek pojadę,
wszędzie mówią mi, że u nich wielki kryzys.
Świat, który jest poza granicami Niemiec, Niemców nie
interesuje. Co najwyżej pytają mnie - A co też tam jadłeś?
Odkąd ludzie oglądają telewizję myślą, że wszystko wiedzą
o świecie. Więc - po co pytać?
Wracałem tuż przed północą. W centrum Berlina, gdzie
teraz mieszkam - pełno restauracji. Wszystkie zatłoczone,
wszędzie ludzie jedzą i piją. Wszędzie pracują szczęki, noże
i widelce, przełyki, jelita, soki trawienne. Niemcy siedzą
pochyleni nad talerzami, coś mówią, gestykulują, śmieją
się. W powietrzu krążą półmiski, kufle, kieliszki, golonki,
udźce, żeberka. Są bardzo zajęci tym, co robią. Widać, że
to jedzenie, ta rozmowa, ten wieczór są dla nich ważne.
W "The New Yorker" z 1.05.1995 esej Rona Rosenba-
uma Wyjaśnić zagadkę Hitlera. Autor, po przeczytaniu
wielu książek o Hitlerze, stwierdza, że "mimo tylu badań
nadal panuje przekonanie, że w obrazie Hitlera ciągle cze-
goś brakuje, czegoś, co jest w sposób najbardziej zasadni-
czy niewytłumaczalne".
Rosenbaum cytuje zdanie Alana Bullocka, autora fun-
damentalnego dzieła Hitler. Studium tyranŹŹ, który spędziw-
szy życie na studiowaniu postaci Hitlera stwierdził na
koniec: "Im więcej dowiadywałem się o Adolfie Hitlerze,
tym trudniej było mi wyjaśnić jego fenomen". Bullock do-
chodzi do wniosku, że, aby zrozumieć zagadkę Hitlera,
trzeba by zdefiniować naturę zła. Jego zdaniem, zło umiesz-
cza się w takiej naturze, którą charakteryzuje niekomplet-
ność, brak czegoś, co powinno w niej istnieć (Evil as
incompletness). "Zło jako niekompletność - pisze Rosen-
baum - to znaczy - zło rozumiane nie jako obca, nieczło-
wiecza inność, ale jako niżej rozwinięta forma natury ludz-
kiej, jej niższe ogniwo w długim łańcuchu stawania się czło-
wiekiem, a więc będące częścią tego samego procesu po-
wstawania, który tworzy nas wszystkich".
Ważna jest myśl autora, że wszelkie próby przedstawienia
Hitlera jako szaleńca, psychopaty i zboczeńca są podświa-
domym zabiegiem zdystansowania się od tego typu postaci,
niemożnością przyznania, że zło, jakie ucieleśniał Hitler,
może tkwić w każdym z nas, tyle że w różnym stopniu
i natężeniu. Jest ono bowiem częścią (zwykle ukrytą i stłu-
mioną) natury ludzkiej.
Pogląd ten podziela w rozmowie z Rosenbaumem profe-
sor Yehuda Bauer z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozoli-
mie. "Fenomen Hitlera - mówi Bauer - nie leży poza
naturą człowieka. Doświadczenie Holocaustu pokazało
możliwości i dyspozycje natury człowieka, w tym także jego
zdolności do zła, o których istnieniu - przynajmniej w ta-
kich rozmiarach - nigdy przed tym ludzkość nie zdawała
sobie sprawy".
"Możemy wątpić - sumuje autor - czy kiedykolwiek
wyjaśnimy zagadkę Hitlera. Ale nie wolno nam zaniechać
wysiłków, ponieważ inni Hitlerzy mogą, nawet teraz, być
między nami".
W połowie lipca 1994 witryny księgarń w Berlinie zmie-
niają swój wygląd. Pojawia się w nich dużo książek, których
tematem jest koniec II wojny światowej. Na okładkach
fotografie Hitlera, dygnitarzy reżimu, oficerów Wehrmach-
tu, a wśród tych ostatnich - zdjęcie pułkownika Stauffen-
berga. Właśnie 37-letni hrabia, pułkownik Klaus Schenk
von Stauffenberg 20 lipca 1944 postawił koło krzesła Hitlera
teczkę z bombą zegarową (było to w kwaterze FŹŹhrera pod
Kętrzynem). Bomba wybuchła, ale Hitlerowi nic się nie
stało. Tego dnia Stauffenberg i grupa zamachowców zostali
straceni (część z nich powieszono później na hakach rzeźnic-
kich). Wielu Niemców było oburzonych na spiskowców, po-
tępiali zamach. To, że Hitler wyszedł z opresji cało, potwier-
dzało w ich oczach jeszcze raz, że czuwa nad nim Opatrzność.
Mija 50 lat, chodzę ulicami Berlina, oglądam wystawy
księgarń. Jest tam tylko jeden rodzaj książek, o wspólnym
nadtytule: "Oposition gegen Hitler" (Opozycja przeciw
Hitlerowi). Jakby nie było ekstazy, z jaką tłumy witały wo-
dza, jakby nie było nazizmu i Holocaustu. Jakby nie było
całej tej hekatomby, która wchłonęła tyle milionów ofiar.
Nic z tego nie było! Z książek leżących w witrynach księ-
garń berlińskich wynika, że historia wyglądała inaczej: był,
mianowicie, obłąkany samotnik, nieobliczalny paranoik-
Adolf Hitler, przeciwko któremu nieustannie organizowała
się, działała i walczyła opozycja. Nawet nie to, że społeczeń-
stwo dzieliło się na zwolenników i przeciwników Hitlera.
Zwolenników nie było: był tylko szalony Hitler i opozycja
przeciw niemu.
W posłowiu do swojej powieści Niewinni Hermann Broch
zwraca uwagę na związek między indyferentyzmem poli-
tycznym i etycznym (inaczej: na etyczne implikacje politycz-
nego indyferentyzmu). Broch przypomina, że mieszczań-
stwo niemieckie nie czuło się odpowiedzialne za dojście
Hitlera do władzy, ponieważ uważało się za "apolityczne",
a więc za nie mające nic wspólnego z tym, co się dokoła
działo. A jednak, zauważa autor, "indyferentyzm polityczny
jest blisko spokrewniony z indyferentyzmem etycznym, a co
za tym idzie i etycznym wynaturzeniem. Słowem, na lu-
dziach politycznie niewinnych ciąży w dość poważnym
stopniu wina etyczna".
A więc - żyć to brać na siebie odpowiedzialność i mając
świadomość tej powinności, być zdolnym zawsze tę od-
powiedzialność ponieść.
Frankfurt, lipiec 1993
Metrem pojechałem z dworca kolejowego do starego
miasta, które nazywa się tu R”mersberg. Była niedziela
i choć chmurzyło się i wiał chłodny wiatr, tłumy ludzi prze-
ciskały się przez wąskie uliczki między ścianami kamieni-
czek wymalowanych jak szopki krakowskie, przechadzały
się po szerokim deptaku nad Menem, zapełniały niezli-
czone tu ilości kawiarń, barów i restauracji. W niedzielę
rano Niemcy wychodzą (wyjeżdżają) z domów, aby jeść,
cały Zachód wychodzi (wyjeżdźa) z domów, aby jeść-
konsumpcja, konsumpcja, oto, co przyciąga, oto prawdzi-
wa pasja!
W pewnej chwili dobiegły mnie dźwięki muzyki organo-
wej. Rozejrzałem się, zobaczyłem stojący obok stary koś-
ciół. (Przewodnik: stary, trzynastowieczny kościół gotycki
im. Św. Mikołaja). Drzwi główne, wychodzące wprost na
plac, były otwarte.
Wszedłem do środka. Półmrok, pusto. Tylko w jednej
z ławek siedziała starsza kobieta, sądząc z ubioru i wyglą-
du, gdzieś ze Wschodu. Chorwatka? Litwinka? Polka? Jakiś
turysta prowadził swoją wideokamerę stropami kościoła
- wolno z dołu do góry, a potem nagle susem w dół, jakby
filmował skaczącego narciarza. Stanąłem przy nawie. Nie-
widoczny dla mnie organista grał sonaty Salomona Ros-
siego. Stara i teraz, w tym miejscu, jakoś smutno brzmiąca
muzyka. Zobaczyłem samotny krzyż nad ołtarzem, puste
konfesjonały, nieruchome lustro wody w kamiennej chrzciel-
nicy. Byłem w innym świecie niż ten, który przesuwał się,
krążył na zewnątrz, za murami. Te dwa światy sobie nie
przeszkadzały, ale też nie umiałem znaleźć między nimi
żadnego związku. A może jednak świadomość, że tam, przy
głównym rynku w R”mersberg stoi ów kościółek, który
wypełniają w tej chwili sonaty Rossiego, jest jakoś potrzeb-
na temu tłumowi na ulicy, dla którego ma swoją wagę pew-
ność, że wszystko jest tam, gdzie powinno być - na swoim
miejscu?
Toblerplatz w Zurychu. Niedziela rano. Pusto, szaro,
a jednak nie czuje się przygniatającej, dławiącej ponurości,
ponieważ nie ma tu biedy, brudu, opadających tynków,
cuchnących bram, wyrwanych drzwi, potłuczonych latarń,
okien zabitych dyktą.
Co czyni tę cywilizację - cywilizacją?
Po pierwsze -jakość materiału. Te betony są jasne i gład-
kie, ten asfalt równy i twardy, szkło - czyste, aluminium-
świecące, framugi okien - białe, zawsze świeżo malowane;
po drugie - że tu wszystko jest wykończone, w dbały,
akuratny sposób - wykończone. Nic tu nie jest rozgrzeba-
ne, rozprute, rozmamłane, porzucone;
po trzecie - zachowaniem ludzi rządzi tu skupiona, rze-
telna punktualność. Na Toblerplatz zatrzymuje się tram-
waj numer 6. Przyjeżdża tu co 15 minut. Stoję na przystan-
ku, który jest pusty, ponieważ do przyjazdu tramwaju bra-
kuje 6 minut. Te 6 minut ludzie poświęcają jakimś zajęciom,
nie tracą ich na czekanie. Minutę przed planowanym na-
dejściem tramwaju przystanek zapełnia się. Ludzie wsiada-
ją bez pośpiechu. Nikt się nie denerwuje, gdyż nic nikogo
nie może zaskoczyć (np. że tramwaj nie przyjdzie na czas
albo odjedzie nie zabierając wszystkich pasażerów).
Relacja: człowiek a otoczenie wygląda inaczej na Wscho-
dzie i Zachodzie. Zachód traktuje otoczenie, w którym
przebywamy i poruszamy się, jako przedłużenie nas samych,
a więc jeżeli zamiatamy ulicę, czy myjemy okna, to jest
w tych czynnościach ta sama potrzeba i chęć, które wy-
stępują wówczas, kiedy wkładamy czystą koszulę lub sta-
rannie wyprasowaną sukienkę.
Dla człowieka Wschodu otoczenie jest rzeczą obojętną.
Nawet nie próbuje nadać mu ogłady, poloru, rangi estetycz-
nej. Śmieci wyrzuca wprost przed dom, pomyje wylewa
przez okno. Obce jest mu pojęcie konserwacji, czyszcze-
nia, polerowania, malowania. Wchodzi on z rzeczami w
kontakt jednorazowy. Np. postawi płot. Potem płot nisz-
czeje, gnije, wali się - to już człowieka Wschodu nie inte-
resuje. Nie widzi on związku między jakością własnego ży-
cia a jakością otoczenia. Świat brudu i zaniedbania zaczyna
się dokładnie na granicy jego skóry.
Dokonująca się tu, w Europie (ale przecież nie tylko)
zmiana typu zagrożeń, ich charakteru i kierunku. Odczuwa-
my dziś, że zagrożone jest nie tyle państwo, nie tyle suweren-
ność narodu (jak było to w okresie zimnej wojny), ile raczej
jednostka ludzka - jej fizyczna i duchowa integralność.
Sprawia to, że obawiamy się dziś nie tyle inwazji na nasze
państwo, jego granice czy instytucje, ile ataku na nasze
osoby, że boimy się fizycznej agresji na nas i na naszą włas-
ność, że obawiamy się napaści na ulicy, w bramie i w met-
rze, że odczuwamy lęk przed gwałtem, rabunkiem, mordem.
Zachód, a więc centrum decyzyjne ludzkości, interesuje
się jakimś obszarem świata, jakimś kontynentem o tyle tyl-
ko i tak długo, dopóki obawia się, że może stamtąd nadciąg-
nąć dla niego jakieś niebezpieczeństwo, że coś mu z owego
kierunku zagraża. Tak było w drugiej połowie lat czterdzie-
stych z Azją (rewolucja w Chinach, niepodległość IndŹŹ
i Pakistanu, początek wojny w Indochinach), tak z Afryką
w latach sześćdziesiątych (wojna w AlgierŹŹ, rewolta w Zai-
rze, początek walki zbrojnej w Angoli), tak w tym samym
czasie z Ameryką Łacińską, kiedy działały tam różne party-
zantki. Potem, kiedy sprawa okazuje się niegroźna i obawy
maleją, ów budzący ongiś trwogę kontynent zostaje zep-
chnięty na margines zainteresowań i popada w zapomnie-
nie.
Każdy ma swoją własną mapę świata. Inną mapę ma
dziecko, inną dorosły. Inną ma Tybetańczyk, który nigdy
nie opuścił swoich gór, a inną mieszkaniec Manhattanu
zamknięty w kanionach swojego miasta. Stąd częste trudno-
ści w porozumieniu się, gdyż mówiąc o świecie mamy przed
oczyma różne jego mapy, obrazy, wizje.
Dwie mapy świata - z pierwszej i z drugiej połowy XX
wieku; z pierwszej połowy - państwa niepodległe stanowią
nieliczną grupę. Poza ich granicami świat jest wielką kolo-
nią (czy w wypadku Ameryki Łacińskiej - półkolonią),
władztwem kilku mocarstw-posiadaczy. Mapa z końca na-
szego wieku - to ponad 180 niepodległych (choć często
tylko formalnie) państw. Kolonie zniknęły z mapy świata.
Dominacja silniejszych nad słabszymi przybrała inne, bar-
dziej subtelne i złożone formy.
A więc druga połowa naszego stulecia to epoka wielkiej
i ostatecznej dekolonizacji świata, awansu politycznego
setek plemion, narodowości i narodów, ich wejścia na
arenę świata, ich stopniowego przekształcania z przed-
miotów w podmioty historŹŹ. Ta zmiana, ten awans otwo-
rzyły drogę dla nowego procesu cywilizacyjnego, dla wiel-
kiej migracji ze wsi do miast, ruchu, który przybrał skalę
planetarną.
Na początku XX wieku mieszkańcy ziemi to w większości
chłopi, 90 procent ludności świata mieszka na wsi, uprawia
rolę i hoduje bydło. To farmerzy i kowboje, rosyjscy mu-
życy i argentyńscy vaqueros, to miliony Chińczyków na
polach ryżowych i niezliczone armie pasterzy strzegących
stad bydła na stokach Andów i Alp, Himalajów i Gór Księ-
życowych. Ale kolejne dziesięciolecia - a zjawisko to na-
sila się w drugiej połowie stulecia - są świadkiem migracji
chłopów do miast. Miasta rosną, pęcznieją, przelewają się
w brzegach, przekształcają w monstrualne, polipowate struk-
tury, czy wręcz - antystruktury. Choćby meksykańskie
miasto Tijuana: w 1900 roku jest to wioska składająca się
z 264 chałup. W 1992 roku - Tijuana to miasto liczące po-
nad dwa miliony mieszkańców.
Dziś połowa ludności świata mieszka już w miastach.
Nadal mieszkańców wsi wszędzie (procentowo) ubywa.
...Nowa stratyfikacja świata:
1 - Affluents - to mieszkańcy krajów rozwiniętych,
zamożnych. Jeżeli nawet ktoś, jako jednostka, nie jest za-
możny, to jednak może korzystać z rozwiniętej, sprawnej
infrastruktury (telefony, banki, biura podróży itd.),
2 - na drugim biegunie: poor and starving. Afryka,
część Azji i Ameryki Łacińskiej. Dziś, po doświadczeniach
ostatnich kilku dziesiątków lat, wiemy, że z tej sytuacji nie
ma widocznego i szybkiego wyjścia (pierścienie głodu wo-
kół wielkich miast Afryki, skazane na wieczną pomoc, brak
wody itd.),
3 - New Gipsy's (wyrażenie Richarda Parkera). Parker
uważa, że na świecie będzie rozrastać się kategoria ludzi,
nawet społeczeństw, żyjących bezproduktywnie z handlu,
z lichwy, ze spekulacji, z doraźnych i podrzędnych zajęć na
marginesie społeczeństw rozwiniętych. Ta nowa klasa bę-
dzie pasożytować na zdobyczach cywilizacji technicznej
(radia, telewizory, dżinsy, samochody). Jej przedstawiciele
to ludzie ruchliwi, agresywni, przedsiębiorczy, akulturalni;
dynamiczni, ale nie w strefie wytwórczości, ale wymiany.
Czy biedniejsi zgodzą się na zawsze pozostać na uboczu,
na marginesie? Już dziś napierają na bogatszych, presja ich
stale rośnie. Trwa inwazja Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki
na kraje rozwinięte i zamożne. Dołącza się do nich Europa
Wschodnia i obszary dawnego Związku Radzieckiego.
Jeżeli bogatsi będą przyjmować biednych w liczbach daw-
kowanych, wówczas ten zastrzyk nowej krwi i energŹŹ może
mieć efekt wzbogacający - tak było kiedyś z napływem
ludności wiejskiej do rozwiniętych, silnych i o ugruntowa-
nej kulturze miast Europy Zachodniej. Młodzi wychodźcy
ze wsi przyjmowani byli w liczbie tak ograniczonej, że bę-
dąc w mniejszości, będąc słabszymi, musieli podporząd-
kować się dominującej kulturze mieszczańskiej, poznać ją
i nauczyć się żyć zgodnie z jej kanonami i wymogami. Ale
jeżeli migracja ta przybierze rozmiary ogromnej, potężnej
fali, rozmiary niepowstrzymanego potopu - jak to było
w wypadku bolszewickiej Rosji, kiedy do małych i słabych
miast napłynęły nagle z głuchej, biednej i analfabetycznej
prowincji miliony i miliony często bosonogich, a z reguły
wygłodniałych i nieoświeconych chłopów - wówczas war-
tości mieszczańskie, zachodnioeuropejskie zostaną strato-
wane i zmiecione z powierzchni. Będziemy mieć tu do czy-
nienia z tym, co można by nazwać "efektem mongolskim",
a więc tym, co spotkało Rosję w wiekach średnich - z za-
gładą wyższej kultury.
Mój temat główny to życie ubogich. Tak rozumiem poję-
cie Trzeciego Świata. Trzeci Świat nie jest terminem geogra-
ficznym (Azja, Afryka, Ameryka Łacińska) ani rasowym
(tzw. kolorowe kontynenty), ale egzystencjalnym. Jest nim
właśnie życie ubogie, które charakteryzować będzie stagna-
cja, strukturalny bezruch, skłonność do regresu, stała groź-
ba upadku ostatecznego, ogólna bezwyjściowość. Ubóstwo
ma wiele postaci, wiele masek i form, wiele strzępów i dziur,
rdzy i kikutów, łachmanów i łat.
Ten fakt, że 80 procent ludzi na ziemi żyje w niedostatku,
w biedzie, a często w głodzie, ten smutny fakt wiele mówi
o słabości człowieka. Czyż nie dowodzi on, że człowiek jest
z natury stworzeniem niezaradnym, niezdolnym, pasyw-
nym, zagubionym, że jest istotą, która musi bez przerwy
rozglądać się za Panem Bogiem i prosić go o pomoc? Żeby
wziął go pod swoją opiekę?
Jest coś w człowieku, w strukturach społecznych, które
on tworzy, co utrudnia mu żyć dobrze (przecież wszyscy
chcą żyć dobrze!). Tyle wiemy o sposobach racjonalnego
działania, tyle o gospodarności, tyle o technice, a jednak to
wszystko pozostaje gdzieś w sferze abstrakcji, bez związku
z życiem naszym powszednim.
Świat współczesny to szalona różnica między ogromny-
mi zasobami nagromadzonej i rozwiniętej wiedzy teoretycz-
nej a zdolnością (czy raczej - niezdolnością) do praktycz-
nego ich wykorzystania, użytkowania. Wiemy dużo (teore-
tycznie), ale nie wiemy, jak to zastosować (w praktyce).
Poznać, ogarnąć naszą planetę to dziś już ponad możliwo-
ści człowieka. Kiedyś, tysiące lat temu człowiek mógł objąć
ziemię (tak mu się w każdym razie zdawało). Był przekona-
ny, że zna wszystkich ludzi na świecie - znał przecież swoją
rodzinę, swoją grupę zbieraczą czy koczowniczą, a nie wie-
dział, że poza nimi istnieją jeszcze inni. Las, w którym miesz-
kał, mógł w jego mniemaniu być całym światem.
W tym światopoglądzie pierwszym wyłomem na wielką
skalę jest epoka odkryć geograficznych - nasz przodek
dowiaduje się wówczas, że istnieją inne kontynenty, inne
cywilizacje, rasy, języki. Stopniowo zaczyna upowszech-
niać się myśl, że jesteśmy jedną planetą, jedną rodziną lu-
dzi, ale jest to jeszcze pogląd bardzo niepewny, wątpliwy
i abstrakcyjny.
Dopiero dziś rewolucja elektroniczna sprawiła, że nie
tylko wiemy o istnieniu tych Innych - całej kilkumiliar-
dowej rzeszy pobratymców, ale możemy być wśród nich,
uobecnić się, uczestniczyć w ich życiu. Człowiek ma szansę
stać się istotą o korzeniach zapuszczonych w najróżniejsze
gleby, zaspokajającą pragnienia w tysiącach źródeł.
Może, choć wielu ludzi odrzuca tę szansę nie czując się
na siłach podjąć tego wyzwania. Zamykają się w ksenofobŹŹ
kulturowej, wytyczają miedze, wznoszą nieprzeniknione
mury. Głoszą wyższość nad innymi, pełni wobec nich lęku,
przykrywanego arogancją i pogardą.
Tendencja widoczna we współczesnym świecie. Czło-
wiek, kiedy stanie wobec trudności, ma wybór, albo wal-
czyć z nimi, albo przed nimi uciekać. Dzisiaj coraz częściej
wybiera on to drugie rozwiązanie. Stąd niesłychane roz-
mnożenie się kategorŹŹ uchodźców i emigrantów. Na wszy-
stkich kontynentach, wszędzie. Człowiek ma poczucie bez-
siły wobec uzbrojonej w broń maszynową przemocy. Przy-
gnębia go niewiara w możliwość szybkiego wyjścia z zaco-
fania i biedy, wyjścia drogą pracy, wysiłku, poświęcenia.
Szuka więc ratunku w ucieczce.
"Świat jest w okresie wielkiej przemiany. Wszystko pły-
nie, wszystko jest w wielkim, dynamicznym rozwoju. Jeste-
śmy świadkami gigantycznej transformacji. Z obrazu, któ-
ry istniał wczoraj, dziś zostały tylko resztki. Mówię o wy-
miarze planety - bo naturalnie są też miejsca zastoju i bez-
ruchu.
Kiedy podróżuje się po całym świecie, uderza skala i szyb-
kość tych przemian. Mam taką historyczną mapę Dalekiego
Wschodu, na której można śledzić przeszłość: to, co działo
się tam 500, 300 lat temu. W tamtych czasach zmiany były
minimalne. Ale im bliżej współczesności, tym tempo prze-
mian ulega przyspieszeniu.
To pierwsza trudność w stworzeniu jasnego obrazu współ-
czesnego świata - owo tempo zmian.
Kłopot drugi polega na tym, że wszystkiego na świecie
jest coraz więcej. Przede wszystkim jest coraz więcej ludzi.
Ale też coraz więcej samochodów. Coraz więcej głodu, ale
także więcej zasobów. I wątpliwości. Jest wreszcie coraz
więcej nazw, coraz więcej informacji.
Powstaje tu sprzeczność, której nasza wyobraźnia nie jest
w stanie rozwiązać: między ogromnym, nieskończonym
wręcz, nagromadzeniem danych a niezdolnością - czy
niemożnością? - człowieka, aby je wykorzystać.
Przecież, przykładowo, właściwie wiemy wszystko o przy-
czynach głodu. Ale nie mamy pojęcia, jak tę wiedzę przeło-
żyć na skuteczne działanie. Powstała zatem jakaś ogromna
dysproporcja między doświadczeniem i wiedzą a możliwo-
ścią wyciągania z tego wniosków, możliwością ich realizo-
wania.
I to jest trudność druga - że żaden umysł ludzki nie mo-
że ogarnąć i przetworzyć choćby niewielkiego procentu
zgromadzonych w świecie informacji.
Trzecia bariera: posiadany przez nas obraz rzeczywisto-
ści jest alogiczny i pełen sprzeczności. Dziś stale stykamy
się z przeciwstawnymi tendencjami. Na każdą tendencję
zmierzającą w jednym kierunku możemy znaleźć tendencję
przeciwną. To zaś sprawia, że mamy kłopoty z określeniem,
jakie tendencje autentyczne dominują, co się faktycznie
dzieje.
Oto stale pojawiają się ostatnio próby tworzenia nowych
państw. Wszyscy chcą mieć własne państwo. Jeżeli uwzględ-
nić istniejące aspiracje i tempo ich realizacji, to w połowie
przyszłego wieku będziemy mieć około 600 państw. Ale
równocześnie przeżywamy kryzys państwa, zwłaszcza w kra-
jach nierozwiniętych. Państwo zaczyna się dezintegrować
i tracić swe klasyczne funkcje - te, które spełniało w XIX
i w pierwszej połowie XX wieku. Państwo jest rozkładane
tak od góry, jak od dołu. Od góry przez silne i dynamiczne
korporacje międzynarodowe, przez sieć informacji ponad-
narodowej, przez międzynarodowe rynki i handel. Trady-
cyjne państwowe struktury zaczynają być omijane lub mar-
ginalizowane. Od wewnątrz z kolei państwo jest atakowane
przez wszelkiego typu ruchy separatystyczne, wyzwoleńcze
czy etniczne. W rezultacie staje się coraz słabsze. Jego rola
maleje. My też rzadziej już patrzymy na świat poprzez pań-
stwo i z jego perspektywy.
Z tego wynika m.in. kryzys klasy politycznej, która wszę-
dzie traci na znaczeniu i wpływach. I w skali światowej nie
ma konceptu na to, co robić dalej. Ale nic dziwnego - prze-
cież klasa polityczna jest częścią nas, jest naszym odbiciem,
a my też nie mamy pomysłu co dalej, nie wiemy, jak rozwią-
zać otaczające nas problemy. Nasza wyobraźnia nie nadąża
za dokonującą się transformacją.
Wreszcie trudność czwarta polega na znalezieniu kryte-
riów w wyborze zjawisk, jakie mają charakteryzować obec-
ną rzeczywistość. Ideologie nie funkcjonują, inne wyznacz-
niki nie istnieją. Każdy może sobie wybrać i stworzyć wła-
sną hierarchię wartości.
Z tych wszystkich powodów niemożliwe jest zbudowanie
spójnego i jasnego obrazu współczesnego świata.
Ale jaki jest dziś ten świat? Przede wszystkim opiszmy
moment historyczny, w jakim jesteśmy. Już teraz mamy
za sobą wiek XX. Wedle wielu historyków i politologów
zaczął się on w roku 1914, wraz z wybuchem I wojny świa-
towej i skończył w roku 1989 rozpadem komunizmu. XX
wiek należy zatem do najkrótszych stuleci w nowożytnych
dziejach świata - w przeciwieństwie do wieku XIX, który
był najdłuższy, bo zaczął się w czasach Rewolucji Francu-
skiej - a więc jeszcze 11 lat przed formalnym początkiem
wieku XIX - i skończył 14 lat po jego kalendarzowym
końcu.
Jesteśmy zatem w XXI stuleciu. Dlatego możemy pod-
sumować miniony XX wiek. Charakteryzował się on, po
pierwsze, narodzeniem społeczeństwa masowego. Wcześ-
niej historia nie znała takiego zjawiska, jakim stało się spo-
łeczeństwo masowe. Narodziło się ono na przełomie XIX
i XX wieku. Zresztą jednym z tych, którzy jako pierwsi po-
trafili dostrzec i zdefiniować fenomen rodzenia się tej cał-
kiem nowej formacji historycznej i socjologicznej, był Po-
lak, Ludwik Krzywicki, który w 1903 roku opisał ją w zna-
komitej książce Kwestia rolna.
Narodziny społeczeństwa masowego przeraziły myślicieli
tamtego okresu. Niemal wszyscy bali się tej wielkiej masy,
która wlała się ze wsi do miast i która zmieniła oblicze współ-
czesnego świata. Proces ten dotyczył głównie krajów roz-
winiętych - była to pierwsza z trzech wielkich fal migracji,
charakteryzujących nasze czasy.
Na początku XX wieku nasza planeta była planetą wieś-
niaków - ludność miast na początku stulecia nie przekra-
czała kilku procent. Byliśmy chłopami i kultura tamtego
czasu także była kulturą wiejską. Prognozowano, że rozwój
miast będzie bardzo wolny. Tymczasem masowa migracja
chłopów przemieniła zupełnie oblicze miast.
Ludzkość weszła w XX wiek jako społeczeństwo chłop-
skie, a pozostawia go jako społeczeństwo miejsko-chłop-
skie. Zmieniła się struktura świata - czynnik miasta zaczął
coraz silniej decydować o kształcie kultury, wyglądzie lu-
dzi, ich zainteresowaniach i zajęciach. Więcej -jeśli chodzi
o kraje rozwinięte, to wszystko decyduje się dziś w miastach.
Mało tego - cechą społeczeństwa rozwiniętego i nowoczes-
nego rynku światowego jest praktycznie likwidacja chłop-
stwa jako klasy. To dlatego chłopstwo tak mocno broni się
przed nowoczesnością! Ono z racji swego istnienia, z defini-
cji, będzie się zawsze temu przeciwstawiać - bo dla niego
oznacza to śmierć.
W społeczeństwie rozwiniętym klasa chłopska nie zaj-
muje więcej niż 3-5 procent czynnych zawodowo ludzi. Jest
zupełnie szczątkową siłą. A to dlatego, że jest po prostu
zbędna - rozwój techniki w rolnictwie stał się tak zaawan-
sowany, produkcja rolna jest w krajach rozwiniętych tak
łatwa, że klasa ta -jako siła masowa -jest niepotrzebna.
W dodatku istnieje prawidłowość, że im chłopów mniej,
tym bardziej rolnictwo jest produktywne. Kraje o najwięk-
szej wydajności w rolnictwie to kraje o najniższym procen-
cie chłopstwa! W związku z tym wiek XXjest okresem stop-
niowej likwidacji chłopstwa jako klasy. W XXI stulecie
kraje rozwinięte wchodzą z chłopstwem jako z anachroniz-
mem nie pasującym do nowych czasów.
To samo, choć w mniejszym stopniu, dotyczy tradycyjnej
klasy robotniczej. We współczesnym społeczeństwie klasa
robotnicza w klasycznym sensie nie istnieje. Tak samo więc
i ona - w imię swych interesów - będzie walczyć z nowo-
czesnością i z ruchami modernizacyjnymi.
Powstają zatem społeczeństwa masowe... A społeczeń-
stwa masowe są nader podatne na wszelkie ideologie. Prze-
cież gdy owe chłopskie masy wchodzą do miasta, nie mają
tam żadnego osadzenia kulturowego, są w pustce. W rezul-
tacie, aby się jakoś zakorzenić, chętnie dają posłuch róż-
nym demagogiom i utopijnym pomysłom. Masa wiejska
w miastach staje się świetną pożywką dla wszelkich syste-
mów totalitarnych. A jeśli nawet nie są to ideologie totali-
tarne, to jest to także szkodliwy populizm.
Ideologie te znajdują oparcie w masach i mogą się rozwi-
jać. To dlatego XX stulecie przeszło do historŹŹ jako wiek
totalitaryzmu - i to jest jego drugie znamię.
Ale XX wiek uznawany jest również w historŹŹ - o czym
się już mniej mówi - za czas narodzin Trzeciego Świata.
Zaczęło się to w połowie stulecia i całkowicie zmieniło mapę
globu. Dokonał się ogromny ruch wielkich kontynentów
- Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej - do, przynajmniej
formalnej, niezależności. To trzecia cecha XX wieku.
Cecha czwarta to gwałtowny rozwój technologŹŹ, zwłasz-
cza informatycznej i elektronicznej. One w stopniu niepraw-
dopodobnym zmieniły nasz świat i nasze społeczeństwa.
Niektórzy twierdzą wręcz, że to jest główna rewolucja tego
stulecia. Tworzą się zupełnie nowe pojęcia: przestrzeni
cybernetycznej, infostrady itd., powstają nowe kategorie
myślowe i wyobrażeniowe, które zresztą trudno jest nam
opanować.
Ale tworzenie się tego nowego systemu komunikacji
światowej prowadzi do kolejnej fazy przemian społecznych.
Najpierw - ale tylko w krajach rozwiniętych - powstało
społeczeństwo masowe. Teraz jesteśmy świadkami prze-
kształcania się społeczeństwa masowego w społeczeństwo
globalne, czyli takie, w którym uczestniczą już wszyscy.
Środki komunikacji stały się tak rozwinięte, że włączają
całą planetę, cały rodzaj ludzki, w to nowe, olbrzymie spo-
łeczeństwo, którego cech ani treści jeszcze dziś nie rozpo-
znajemy. Wiemy tylko, że ono istnieje, że się tworzy i że je-
steśmy tego procesu jednocześnie - świadkami i uczestni-
kami.
Ów rozwój mediów, przede wszystkim telewizji, w ostat-
nich 20-30 latach, wywołuje kolosalne zmiany w naszej
wyobraźni i w naszym rozumieniu świata. Dotychczas-
50,100, 200 lat temu - istniała dla nas tylko jedna historia.
Była to historia dana nam bądź w przekazie ustnym, bądź
w dokumentach czy w podręcznikach. Ale od paru lat za-
czynamy żyć w innym wymiarze - bo obok tego znanego
nam wymiaru historŹŹ zaczyna powstawać druga historia;
ta, którą dają nam media. Historia, którą oglądamy na
telewizyjnym ekranie. Ona pojawia się coraz częściej, ale
jest też coraz bardziej fikcyjna. Paradoks współczesnej kul-
tury polega na tym, że ponieważ historię najczęściej widzimy
na ekranie, a nie obserwujemy jej w rzeczywistości, w real-
nym kontekście, to zaczynamy postrzegać ją jako fikcyjną.
Historia fikcyjna staje się coraz bardziej jedyną historią,
jaką znamy.
Bo historia przekazywana nam przez ekran telewizyjny
obejmuje cały świat. A my nie możemy być na całym świe-
cie. Nasze doświadczenie nie może objąć całej planety-
możemy objąć tylko to, co dzieje się w naszym otoczeniu.
Mamy dostęp tylko do tego, co oglądamy, a więc do takiej
wersji historŹŹ, którą tworzą i dają media. Skądinąd jest to
jedyna historia, jaką w końcu będziemy widzieć. Za kilka
lat historyk, chcąc poznać dane wydarzenie, będzie musiał
obejrzeć kilka milionów metrów taśmy filmowej. A to jest
oczywiście niemożliwe. W ten sposób historia rzeczywista
oddala się od nas, a zastępuje ją fikcja. Fikcja staje się tym,
co dostarczane jest nam coraz częściej.
Mało tego. Dotąd toczyła się dyskusja, w jakim stopniu
środki przekazu, zwłaszcza telewizja, odzwierciedlają rze-
czywistość. Dziś już mówi się, że rzeczywistość to środki
masowego przekazu. To media są rzeczywistością.
Następny problem to zmiana podziału świata. W 1951
roku francuski demograf Albert Sauvie napisał książkę, od
której tytułu zaczęliśmy mówić, że mamy Pierwszy, Drugi
i Trzeci Świat. To się w końcu lat osiemdziesiątych skoń-
czyło. Nie ma już Pierwszego, Drugiego i Trzeciego Świata.
Na to miejsce są tylko dwa światy: tzw. rozwinięty i tzw.
rozwijający się.
Świat rozwinięty to świat wysokiej i rosnącej konsump-
cji. Świat nierozwinięty to świat stałego niedostatku. Oczy-
wiście ów niedostatek ma różne stopnie. Ale ogólny podział
jest właśnie taki. I w swoich generalnych zrębach wykazuje
dużą stabilność.
Cechą gospodarki nierozwiniętej jest to, że nie jest w sta-
nie sama z siebie generować czynników rozwoju. Czyli, że
jeżeli nie dostanie pomocy z zewnątrz, od świata rozwinięte-
go - czy to w postaci kapitału i technologŹŹ, czy też jako
dostępu do rynków - to się nie rozwinie i będzie skazana
na wieczną zapaść. Można uznać to za formę dominacji
świata rozwiniętego nad nierozwiniętym.
Jakie są inne zależności między tymi dwoma świata-
mi?
W świecie rozwiniętym obserwujemy stały rozwój. Mniej
lub bardziej dynamiczny, bo to i recesja, i inne kłopoty-
ale zawsze jest to rozwój. Elity tego świata są zatem zainte-
resowane jednym - żeby utrzymać dla swoich społeczeństw
stan spokojnej konsumpcji. Jest to w zasadzie jedyne kryte-
rium, jakie rządzi ich zachowaniem. A wysoka konsumpcja
wymaga spokoju. Nie można konsumować, gdy wokół jest
niespokojnie. W związku z tym, wobec napierającej i nie-
spokojnej rzeczywistości świata nierozwiniętego, w elitach
tych wytwarza się i nasila mentalność zamkniętej twierdzy,
syndrom bunkra.
Społeczeństwo świata rozwiniętego postrzega świat nieroz-
winięty jako zespół zagrożeń. Rozumuje tak: jeśli tylko wyj-
dziemy poza opłotki naszego świata, świata rozwiniętego, to
wszędzie czyhają na nas zagrożenia. W Rosji - mafie, na po-
łudniu - islamscy fundamentaliści itd. Wszędzie jest wojna.
Wobec tego musimy coraz szczelniej zamykać nasze granice,
coraz mocniej chronić naszą spokojną konsumpcję.
To jest zachowanie strasznie defensywne. Cechą tego
stanu umysłów jest brak jakiegokolwiek pomysłu na roz-
wiązanie sytuacji. Próbuje się tylko przeciągać okres wyso-
kiej konsumpcji, najdłużej jak się da.

Inna sytuacja panuje w krajach nierozwiniętych. Daw-


niej, w przypadku Trzeciego Świata, mieliśmy konfrontację
państw nierozwiniętych z rozwiniętymi: poprzez różne for-
my ruchów niezaangażowanych, narodowowyzwoleńczych
i podobne działania. Dzisiaj świat nierozwinięty przestał
atakować i zmienił taktykę - zamiast konfrontacji stosuje
metodę penetracji. Założenie jest takie: skoro twierdzy cy-
wilizacji zachodniej nie sposób zaatakować frontalnie, to
trzeba do niej przeniknąć. To jest mechanizm następnej
wielkiej fali XX wieku: próba przenikania świata nierozwi-
niętego do świata zachodniego, osiedlanie się tam, zakłada-
nie przyczółków. W poszczególnych krajach udaje się to
w różnym stopniu, choć jako państwa docelowe przeważają
te, które miały przeszłość kolonialną, jak Francja, Anglia
czy Holandia; po części z zupełnie innych powodów zmie-
niają się Stany Zjednoczone - ale ograniczanie przestrzeni
białego człowieka trwa i ten proces się nasila. To jest ostat-
nia fala wielkich migracji XX wieku.Jeśli chodzi o aktualne tendencje polityki
globalnej, to
dostrzec można trzy wielkie linie konfliktów.
Jest więc front konfrontacji nacjonalistycznej - to wszę-
dzie element silny, aktywny, naładowany emocjami. Drugi
front to konfrontacje typu rasistowskiego, pod wszelkimi
postaciami i w najróżniejszych formach. Trzeci wreszcie
to fundamentalizmy religijne. Wokół tych głównych i bar-
dzo wyraźnych ideologŹŹ skupiają się napięcia dzisiejszego
świata.
Rzecz w tym, że wszystko to dzieje się w atmosferze ogól-
nej destabilizacji pogłębionej przez co najmniej trzv zjawi-
ska:
po pierwsze - upowszechniającej się korupcji w życiu
politycznym, która to życie paraliżuje, a klasie politycznej
odbiera wszelki, tak ważny dla skutecznego rządzenia-
prestiż;
po drugie - rozwijającej się zorganizowanej, zbrojnej
przestępczości, o poważnych już i rozległych powiązaniach
międzynarodowych;
po trzecie - narkobiznes - produkcja, przemyt, handel
itd. Pojęcia takie, jak narkowojny, narkodyktatury, narko-
gangi - spotykamy już codziennie w gazetach. Wszystkie
one wskazują, jak bardzo świat narkotyków jest związany
z przemocą, jak potęguje ją i rozprzestrzenia.
Kolosalne znaczenie ma sprawa zbrojnej przestępczości:
wymykanie się zbrojeń i handlu bronią spod kontroli społe-
czeństw. Następuje proces prywatyzacji zbrojeń. Np. na
obszarach b. Związku Radzieckiego są jednostki wojsko-
we, które przekształciły się w prywatne armie, dowodzone
przez generałów, którzy ignorują rozkazy Sztabu General-
nego. Armie te utrzymują związki z kompleksem wojskowo-
-przemysłowym i handlują bronią na własną rękę, poza
kontrolą państwa. Przy czym chodzi tu nie tylko o broń
tradycyjną, ale również - co jest szczególnie groźne-
o handel materiałami rozszczepialnymi.
Kryzys państwa narodowego daje początek nowym pro-
cesom. Przede wszystkim zwraca uwagę zjawisko, na dobrą
sprawę, światowe: a więc wszędzie jest coraz więcej społe-
czeństwa i coraz mniej państwa. Mimo zaciekłego oporu
biurokracji, społeczeństwa starają się uniezależniać, stać się
siłą w sobie i dla siebie. Co ciekawe, proces ten obejmuje
nawet kraje o tak stabilnych strukturach politycznych, jak
Stany Zjednoczone, Anglia czy Niemcy.
Drugim następstwem kryzysu państwa jest nasilająca się
w skali światowej regionalizacja, próby odtwarzania sta-
rych struktur lokalnych, które zostały zniszczone i poprze-
cinane w XIX wieku poprzez tworzące się, sztuczne granice
państw. Mamy więc do czynienia albo z powstawaniem zu-
pełnie nowych struktur, albo wręcz z procesem pomijania
etapu samego tworzenia państwa, co jest szczególnie wi-
doczne w Azji, w Afryce, a nawet na Bliskim Wschodzie.
Wytwarzają się tam rynki-miasta, rynki-okręgi, które zo-
stawiają państwo na marginesie.
Przez ostatni rok mieszkałem w Berlinie i byłem świad-
kiem, jak wielu ludzi z Poznania czy Szczecina jeździ tam,
a nie do Warszawy!, załatwiać swoje sprawy i interesy. Zdu-
miewające,jak ścisłe związki ekonomiczne, naukowe i hand-
lowe wytwarzają się między Berlinem a zwłaszcza północ-
no-zachodnią Polską. To tylko 90 kilometrów od granicy,
czyli niespełna godzina jazdy autostradą. Wszystko zaczy-
na się integrować. Proces ten zachodzi nie tylko na styku
Polski i Niemiec, ale w skali całego świata. To właśnie jeden
z objawów dezintegracji państw. Skądinąd tak rozpadła się
Jugosławia i Czechosłowacja, tak się rozpadają Belgia i Wło-
chy. Nie mówiąc o tym, że pojawiło się zjawisko wielu niby-
-państw, które właściwie państwami już nie są. Somalia,
Liberia, Czad, Zair nie mają rządu, władzy, finansów, nie
mają nawet praktycznie granic.
Co wobec tego istnieje? Istnieją regiony. One funkcjonu-
ją, współdziałają, umacniają się. Stopniowo wchodzimy
w jakościowo nową sytuację XXI wieku, kiedy to praw-
dopodobnie układy regionalne będą silniejsze od państ-
wowych. Mało tego; widzimy już kolejny kierunek w polity-
ce światowej: że tam, gdzie kiedyś były granice, na przykład
w okresie zimnej wojny, gdy granica to było coś rzeczywiś-
cie strasznego - podział absolutny, automaty, miny, psy.
Mur Berliński itd.; że zatem tam, gdzie były takie granice
pojawia się teraz granica w zasadniczo nowej funkcji-
podstawowego punktu wymiany. Jeżeli dziś w Afryce czy
Azji dojeżdżamy do miejsca, gdzie jest autentycznie wielki
ruch samochodowy, towarowy, natłok sklepów i wszystkie-
go innego, to znaczy, że właśnie dotarliśmy do granicy. To
samo dzieje się na granicy meksykańsko-amerykańskiej.
Granica zmienia swoją funkcję i staje się ośrodkiem wymia-
ny - handlowej, kulturalnej.
Skądinąd wymiana kulturalna jest jedną z istotniej-
szych cech współczesnego świata: oto po doświadczeniach
drugiej połowy XX wieku zaczynamy się w końcu zasta-
nawiać, dlaczego jedni się rozwijają, a inni nie. I docho-
dzimy do wniosku, że coś musi tkwić w kulturze; że czyn-
nik kultury powinien być rozważany jako powodujący
albo wzrost, albo zastój. Zawsze było to zrzucane na przy-
czyny ekonomiczne, ustrojowe, często ideologiczne. Lecz
dziś widzimy, że kraje tego samego ustroju, tej samej eko-
nomiki, stosujące te same rozwiązania polityczne, mające
w końcu niemal to samo położenie geograficzne, rozwijają
się bardzo różnie. Zatem widocznie coś tkwi właśnie w kul-
turze.
Modne są na przykład badania: dlaczego rozwija się Azja,
a nie Afryka? I nie ma żadnego innego wyjaśnienia niż kul-
turowe. Przecież państwa, które miały tę samą przeszłość
kolonialną, były tak samo eksploatowane i tak samo był
konstruowany ich ustrój, rozwijają się zupełnie inaczej.
Jeden dynamicznie, drugi - wcale. Wobec tego czynnik
kultury nabiera znaczenia. Kultura jest jak gdyby zagadką:
w jej wartościach, hierarchŹŹ, treściach leży prawdopodob-
nie odpowiedź na pytanie, dlaczego jesteśmy tacy a nie inni,
dlaczego jesteśmy zacofani lub się rozwijamy.
Czemu w Stanach Zjednoczonych jedne społeczności się
rozwijają, a inne nie, skoro wszystkie mają te same warun-
ki? Znowu odpowiedzią jest kultura. Stąd stosunek do kul-
tury i jej badanie to fundament dla zrozumienia całego pro-
cesu rozwoju - co najważniejsze - dla zrozumienia miej-
sca społeczeństwa na scenie świata.
Ważne jest i to, że prócz regionalizacji mamy do czynie-
nia z czymś, co się określa postzimnowojenną globalizacją.
Zniesione zostały wielkie bariery i w ich miejsce powstaje
wielka epoka globalizacji, epoka wymiany i dynamicznego
ruchu. I teraz: kto się odnajdzie w tym ruchu, kto go zro-
zumie, kto weźmie udział w transformacji, ten po prostu
wygra i będzie miał szanse dalej się rozwijać. Kto nie sko-
rzysta z tej okazji, ten znajdzie się w tyle, a ponieważ postęp
jest niezwykle szybki, więc każda stracona chwila odsunie
go jeszcze bardziej od czołówki pędzącego świata.
To trochę tak, jak dzisiaj z problemem bezrobocia. Zo-
stać bezrobotnym nie znaczy tylko "stracić pracę", by, być
może, po roku dostać ją znowu. Zostać bezrobotnym to
znaczy przestać uczestniczyć w realnym życiu społecznym.
Bo technologia cywilizacyjna zmienia się w ciągu roku tak
bardzo, że ten bezrobotny po ledwie 12 miesiącach nie jest
w stanie tego nadrobić. Status bezrobotnego nie jest więc
dziś prostą utratą pracy, ale oznacza wypadnięcie z procesu
cywilizacyjnego, który postępuje potwornie szybko, włącz-
nie z alienacją tego bezrobotnego, z niemożnością powrotu
do poprzedniego stanu. Jest to więc sytuacja o wiele trwal-
sza niż kiedyś zwykła utrata pracy.
Obecne tempo rozwoju może mieć takie same następstwa
dla całych społeczeństw. Tak jak temu bezrobotnemu, gro-
zi im, że wypadną z biegu cywilizacji. Dodatkowym prob-
lemem jest to, że rozwój jest dziś ograniczany i utrudniany
przez niedostatek będącego w obiegu kapitału. Pieniędzy
jest zbyt mało, więc mogą one być uruchamiane tylko na
niektóre przedsięwzięcia. W rezultacie płyną one tylko tam,
gdzie można oczekiwać największych zysków - dziś jest to
rejon Azji i Pacyfiku. Omijane są wszystkie miejsca, gdzie
sytuacja jest niepewna, gdzie brakuje stabilizacji i gwaran-
cji - na przykład Afryka. Mimo wszelkich nacisków poli-
tycznych kapitał omija również Rosję, choć to, przynaj-
mniej teoretycznie, najbardziej obiecujący rynek.
Po prostu pieniędzy jest za mało, by można je rozsiewać po
całym świecie - i to jest dla krajów stojących przed transfor-
macją XXI wieku jedno z najpoważniejszych utrudnień".
(Z wykładu wygłoszonego w PEN-Clubie w Warszawie w lutym 1995.
Tekst za "Tygodnikiem Powszechnym", nr 12/95)
Obraz współczesnego świata ma naturę kolażu: różne
racjonalne elementy składają się na irracjonalną całość.
Kolaż -jest to być może jedyna metoda opisania i przed-
stawienia współczesnego świata w całej jego zaskakującej,
gwałtownej i piętrzącej się różnorodności.
W świecie współczesnym nie ma już kultur istniejących
osobno, odrębnie, za siedmioma górami, w izolacji. Każda
kultura jest obecnie, choć w różnym stopniu - zapośredni-
czona, hybrydyczna, naznaczona eklektyzmem. Wszystkie
kultury-rzeki spotykają się dziś w jednej, wielkiej delcie
cywilizacji nowoczesnej, gdzie dzięki ogarniającej i łączącej
planetę nowoczesnej komunikacji przenikają się i łączą, aby
potem, jednym już nurtem, wpłynąć w nową epokę i utwo-
rzyć przyszłą cywilizację kosmiczną.
Czytam w "Time", że przemytnik (przemytnik meksy-
kański, tragarz, biedak), który przenosi przez granicę ame-
rykańską ładunek kokainy wartości ćwierci miliona dola-
rów (dźwiga ten ciężar na plecach, pokonując ogromne,
pustynne przestrzenie), dostaje w zamian dwieście dolarów.
Często nieszczęśnik ten ginie, gdy dochodzi do walki z poli-
cją lub konkurencyjnymi gangami. Tych tragarzy nazywają
w lokalnym języku mułami, a ścieżki, którymi chodzą-
ścieżkami mułów. Wynajmują ich na targach, które na dob-
rą sprawę są targami niewolników, nawet gorzej niż targa-
mi niewolników. Zabitych chowają w przypadkowym miej-
scu, zakopują w piasku, byle gdzie. Rzadko się zdarzy, żeby
któryś trafił na cmentarz, miał kopczyk ziemi, jakiś kamień
czy drewniany krzyżyk.
19 października 1994. O 9 rano, w centrum Tel Awiwu,
na Dizengoff Square, w zatłoczonym autobusie wybucha
bomba. Giną 22 osoby, 48 jest rannych.
Słoneczny, rześki poranek. W tej części miasta jest dużo
drzew, dużo przyjemnego cienia. Jednak ludzie muszą wyjść
z cienia, ponieważ nadjechał autobus. Wsiadają. Wśród nich
jest ten jeden, który ma bombę. Gdzie? W teczce? W torbie?
Takie bomby nie muszą być dzisiaj duże. Na ogół są zupeł-
nie małe, takie jak np. pudełko sardynek. Więc, powiedz-
my, bomba jest w torbie. On jeden wie, że wsiada po raz
ostatni. Tak po prostu - wsiada? O nie! On jest w akcji,
w akcji ostatecznej. Ponieważ jest tłoczno i duszno, każdy
w tym autobusie myśli - kiedy ten, który się pcha, który
mnie gniecie, wreszcie wysiądzie! Ludzie w zatłoczonym
autobusie z reguły nie są do siebie dobrze usposobieni. O tym
z bombą też pewnie tak myślą. Czekają, żeby wysiadł, nie
wiedząc, że on już nigdy nie wysiądzie. I że oni też nigdy nie
wysiądą.
Natomiast on jeden - wie.
Wie o tym wysiadaniu (a raczej - nie-wysiadaniu).
Więc jadą. Nie wiemy, jak długo jadą razem. Kiedy wsiadł?
Ile przystanków ma trasa autobusu?
Do końca nie wiemy nic o tej bombie. Czy jest zegarowa,
która działa na czas? Czy ręczna - trzeba nacisnąć guzik-
i już. Jeżeli to jest ta ręczna, ten, który trzyma ją w torbie,
ma poczucie wyboru, władzy. Teraz! myśli (a może nawet
mówi) i naciska guzik - przez ułamek sekundy ma satys-
fakcję, że wybrał, że zdecydował. Natomiast jeżeli bomba
jest zegarowa, w miarę upływu czasu może się denerwować:
dlaczego nie wybucha? Przychodzi jednak moment, w któ-
rym już nie zdąży zadać tego pytania.
Ten moment: 19 października 1994, o 9 rano, w centrum
Tel Awiwu, na Dizengoff Square.
O każdej drodze lubię myśleć, że jest ona drogą bez koń-
ca, że biegnie dookoła świata. A wzięło się to stąd, że z mo-
jego Pińska można było łódką dotrzeć do wszystkich ocea-
nów. Wyruszając z małego, drewnianego Pińska, można
opłynąć cały świat.
A.B.:
- Boję się świata bez wartości, bez wrażliwości, bez
myślenia. Świata, w którym wszystko jest możliwe. Ponie-
waż wówczas najbardziej możliwe staje się zło.

Na ulicy spotykam moją sąsiadkę panią Rogowską. Ma


ponad dziewięćdziesiąt lat. Opiera się o kulę, zawsze prowa-
dząc na smyczy małego, czarnego kundla, który jest ślepy,
apatyczny i nigdy nie szczeka.
- Chciałabym już pójść tam - mówi pokazując ręką
niebo - do znajomych. Na pewno czekają na mnie. A tu?
- robi szeroki gest, którym podkreśla, że chodzi o cały
świat. - Tu? Nic nie wyjaśnione... Niczego nie można zro-
zumieć...
Zygmunt Krasiński ma 23 lata, kiedy w roku 1835 pisze
z Neapolu do przyjaciela - Adama Sołtana:
Że kiepsko na tym świecie, to nie sekret, im więcej dni
przeżywam, tym mi smutniej się robi, tym wszystko bar-
dziej pośmiewiskiem mi się zdaje. Co napotkałem szlachet-
nych i dzielnych, to byli zawsze w opuszczeniu, w braku
nadziei i wszelakiej słodyczy. Widziałem dużo błaznów
szczęśliwych, dużo łajdaków potężnych i przekonałem się,
że ten tylko może na tej ziemi spokojne mieć serce, kto taki
podły, że przystaje na zło, lub faki głupi i niedołężny, że
złego nie czuje. Addio.
Zatoka Dalaro, Szwecja 1992
Powracająca pokusa zatoki, zacisza o zachodzie słońca,
spokoju horyzontu, nieruchomych drzew, łagodnego ruchu
fa‰ znikających w piasku pustej plaży. Myśl, aby stać się
częścią tego pejzażu.
Miałem sen:
trzymam w ręku zegarek. Nagle z jego tarczy znikają cyf
ry, znikają wskazówki. Tarcza wydłuża się, robi się biała.
Z wnętrza zegarka wysypują mi się na dłoń kółka, sprę-
żynki, blaszki.
Stoję bezradny, w zupełnej pustce.
Wszędzie tłumy Japończyków. O ile tłum amerykań-
ski, francuski czy brazylijski jest pod względem koloru
skóry, wieku itd. różnorodny, o tyle tłum Japończyków
jest z wyglądu wyłącznie japoński. Ani razu nie widzia-
łem, żeby między Japończyków wkradł się jakiś nie-Ja-
pończyk. Poruszają się autobusami, zawsze w grupie.
słuchają pilnie, co mówi przewodniczka. Śledzą jej rękę
wskazującą a to pomniki, a to pałace. Nie można wyczy-
tać z twarzy, czy ich to ciekawi, czy nudzi.
Wszyscy wszystko fotografują. Także - wszyscy
wszystkich (tj. wszystkich znajdujących się w pobliżu
Japończyków). Jeżeli w tle jest Wezuwiusz, to na tle
Wezuwiusza, jeżeli katakumby - na tle katakumb, jeżeli
klasztor - na tle klasztoru. Z tłumu Japończyków dobie-
ga szum pstrykających aparatów, jakby nad wycieczką
brzęczał pszczeli rój. Jeżeli wziąć pod uwagę, że w tym
czasie, kiedy setki turystów japońskich fotografują Ne-
apol, tysiące i tysiące innych Japończyków fotografują
non stop, całą dobę (różnice czasu na naszej planecie!)
Łuk Triumfalny w Paryżu, piramidy pod Kairem, State
Empire Building w Nowym Jorku, katedrę w Mediola-
nie, gmach opery w Sydney, ruiny w Zimbabwe, szczyt
Machu-Picchu w Peru itd., itd. (bo liczba rzeczy wartych
na tym świecie sfotografowania jest nieskończona), otóż
jeżeli uwzględni się to wszystko i jeszcze pomyśli, że
Japończycy chcą wszędzie tam docierać, żeby sobie na
tle tych zabytków i wszelkich innych cudów i niezwy-
kłości zrobić zdjęcie - możemy wyobrazić sobie, jakie
skrzynie, tony i góry nie wywołanych filmów lecą (pły-
ną) bez przerwy do JaponŹŹ i jak po ich wywołaniu, od-
biciu i powiększeniu przestrzeń tego małego przecież
kraju wyolbrzymia się w całą planetę, w Planetę-Japo-
nię, w cały świat, ze wszystkimi kontynentami, ze
wszystkimi krajami i miastami wypełnionymi Japończy-
kami, którzy uchwyceni na tle jakichś wulkanów, wodo-
spadów, zamków i kościołów patrzą na nas z milionów
fotografii.
Capri
Statki jeden za drugim dopływają do portu. Wysiada-
ją kolejne wycieczki. Tworzy się tłum, procesja, która
wyrusza z molo i wciska się w wąskie uliczki miastecz-
ka. Cicha dotąd wyspa ( jest rano) wypełnia się szybko
gwarem. Ale nie z tego powodu, że turyści rozmawiają
ze sobą, nie! Robi się głośno, ponieważ zaraz po wyjściu
na ląd turyści wyjmują z kieszeni, z toreb, z teczek i ple-
caków słuchawki telefonów komórkowych i zaczy-
nają rozmawiać z Lizboną i Genewą, z Filadelfią i Mel-
bourne, triumfalnie informując, że oto właśnie wylądo-
wali na Capri, że są na Capri, że widzą domy, góry i ska-
ły, ogrody i plantacje, słońce i morze, że czują się świet-
nie, że zaraz będą jedli obiad (albo - to po południu - że
właśnie z jedli obiad), że kupili koszulkę z napisem "Ca-
pri", że za trzy godziny (za dwie, za jedną, za kwadrans,
za chwilę) odpłyną z Capri itd., itd.
To pustosłowie, to nieopanowane gadulstwo, to toko-
wanie i ekscytacja toczą się godzinami przez wyspę za-
lewając jej uliczki i zaułki chaotyczną, natrętną, różno-
języczną wrzawą.
Capri: Przepaść Tyberiusza
Idzie się tam pod górę, między skałami, krzewami
cytryn, ogrodami i willami w kwiatach szeroką ścieżką
wykutą przez rzymskich niewolników dwa tysiące lat
temu. Kto ma kłopoty z sercem musi często przystawać,
bo droga jest długa i stroma - brakuje tchu.
Ale oto jesteśmy u celu. Wierzchołek wielkiej góry
wieńczą okazałe budowle, różnych kształtów i jakości,
połączone przejściami, korytarzami, schodami i kruż-
gankami - zawiła jest architektura tego zrujnowanego
kompleksu. Na samym szczycie stoi imponująca rozma-
chem i okazałością willa (pałac?) Tyberiusza. Tutaj
przez ostatnie jedenaście lat swojego życia (w latach 26-
-37 naszej ery) miał swoją siedzibę cesarz największego
wówczas imperium świata - Tiberius Claudius Nero. Za
jego panowania, na wschodnich rubieżach jego państwa,
żył, nauczał, a potem został ukrzyżowany Jezus Chry-
stus.
Z willi Tyberiusza rozciąga się jeden z najpiękniej-
szych widoków na ziemi, widoków słonecznych, śród-
ziemnomorskich. Morze jest seledynowe, a dalej, za fio-
letową mgiełką widać linię włoskiego brzegu. Nic tu nie
ogranicza człowieka i ponieważ patrząc stąd, świat zda-
je się nie mieć końca, i my poddajemy się złudzeniu, że
oto dotykamy wieczności.
Nie dziw, że spośród tysiąca możliwości Tyberiusz to
właśnie obrał miejsce. Budził się rano i wychodził na
dwór. Dziedziniec przedpałacowy jest niewielki. Nie
mógł być większy, bo ten dziedziniec zaraz, po kilkuna-
stu krokach kończy się przepaścią. Opieram się o meta-
lową barierkę i spoglądam w dół: kręci mi się w głowie,
nogi słabną, robią się jak z waty - jest to przepaść strasz-
na: ściana skały prostopadle spada kilkanaście pięter w
dół - do morza. Kołysząca się tam łódka wygląda jak
mała łupinka. Ta zawrotna przepaść niemal tuż przy
wyjściu z willi cesarza zaczyna mnie intrygować. Bo
trzeba uświadomić sobie, co działo się w tym miejscu w
czasach Tyberiusza. Kiedy cesarz zamieszkał tu, miał 67
lat. W młodości wysoki, postawny, piękny, był już znisz-
czony latami wojaczki, dalekich wypraw, intryg i spi-
sków pałacowych. Capri było dla niego rodzajem azylu.
Ale tu, w miejscu idealnego odosobnienia, rozwinęły się
w nim cechy, którymi już wcześniej się odznaczał: nie-
ufności i podejrzliwości wobec ludzi i panicznego stra-
chu przed złymi duchami.
Portret Tyberiusza jest jednym z najbardziej wyrazi-
stych wizerunków w Żywotach cezarów Swetoniusza.
Tyberiusza - pisze rzymski historyk - cechowały okru-
cieństwo i rozpusta. Ostatnie, właśnie spędzone na Capri
lata jego panowania to okres straszliwego terroru, ścina-
nia głów na podstawie najbardziej absurdalnych dono-
sów. Więzienia były pełne, tortury - stosowane po-
wszechnie. Skazańców wleczono hakami na miejsce
kaźni. O miejscu, w którym stoję, pisał Swetoniusz, że
"stąd skazańców po długich i wymyślnych męczarniach
kazał Tyberiusz w swojej obecności zrzucać do morza.
Tam oczekiwała ich gromada marynarzy i drągami albo
wiosłami miażdżyła trupy, aby w nich ani tchnienia ży-
cia nie zostało".
Tak się lubował w okrucieństwie i zadawaniu śmierci,
że "żaden dzień nie minął mu bez zgładzenia człowie-
ka". Czas upływał mu na zadawaniu tortur i uprawianiu
seksu: "W zaciszu wyspy Capri - relacjonuje Sweto-
niusz - wymyślił urządzenie apartamentu pełnego sof
jako miejsca tajemnych stosunków miłosnych, dokąd
ściągnięci tłumnie zewsząd chłopcy rozpustni i dziew-
częta oraz wynalazcy potwornego stosunku, których na-
zywał <<spintriami>>, spleceni w potrójnym uścisku na-
wzajem się sobie oddawali, aby podniecać tym wido-
kiem jego otępiałe zmysły". A dalej: "Zniesławił się
jeszcze bardziej rozpustnymi i obrzydliwymi czynami,
których nie godzi się nawet opowiadać lub słuchać, cóż
dopiero uwierzyć w ich prawdziwość. Mianowicie jako-
by miał nauczyć chłopców, pacholęta zaledwie, których
nazywał rybkami, aby w czasie jego kąpieli krążyli mu
między udami i nieznacznie podpływając podniecali go
językiem lub ugryzieniem. Również jakoby kazał przy-
kładać sobie do członka męskiego lub do brodawki pier-
siowej nieco starsze niemowlęta, jednak nie odstawione
jeszcze od piersi, szczególnie skłonny do tego rodzaju
rozkoszy z natury i ze względu na wiek".
Więc to jest ta willa, ten pusty basen, ten dziedziniec,
ta przepaść. Przepaść - wszystko się dzieje nad przepa-
ścią. Tyberiusz często się tędy przechadza, staje na jej
skraju. Tu, znienawidzony przez wszystkich, "żłopie
krew - jak pisze Swetoniusz - pieniącą się jak wino w
czarze". Trwa to jedenaście lat. Tu, stojąc nad tą samą
przepaścią, nie mogę uwolnić się od pytania: jak to? I
nie znalazł się nikt? Wystarczyło lekkie pchnięcie. Wła-
ściwie wystarczyło dotknąć.
Ale czy można zadawać takie pytanie? Czy wolno? I
ta tajemnica spętania wszystkich wobec przemocy. Ten
paraliż, jaki powoduje terror, który obezwładnia swoje
ofiary, jak czyni to jad kobry, zanim rzuci się na swoją
ofiarę- już kiedy jest bezsilna?
Kordoba
Wchodzi się tam w chłodny, kamienny półnrok zna-
czony równymi rzędami marmurowych kolumn. Nad
nami wznosi się w regularnych, misternych rytmach
sklepienie o tak doskonałej lekkości, że za chwilę mo-
głoby unieść się i odsłonić niebo rozżarzone o tej porze
dnia i roku do białości. We wnętrzu panuje jednak chłód
z wolna przywracający naszemu ciału, umęczonemu
spiekotą miasta, energię.i siłę. Stoimy pośród tej nie-
omylnie muzułmańskiej architektury, mimowolnie ocze-
kując przeciągłych wołań muezina, wzywających nas do
skupienia i modlitwy. Tymczasem głos, który nas dobie-
ga jest inny - to muzyka organów. To melodia fugi Jana
Sebastiana wypełnia otaczające nas mury zdobne w za-
wiłe arabeski i starannie wypisane wersety Koranu.
Zaskoczeni, zaczynamy szukać źródła tej muzyki.
Ruszamy tam, skąd ona dochodzi. Idziemy przez las ko-
lumn, na których wspiera się sklepienie meczetu. Nie-
zwykłe są te kolumny. Przez ponad 500 lat meczet w
Kordobie był miejscem modlitwy muzułnanów z całego
świata (był drugą po Kaabie w Mekce największą świą-
tynią islamu). Miliony wiernych (miliony - wtedy kiedy
było tak mało ludzi na świecie!) musiało klęczeć na tych
posadzkach. Szli tu przez pustynie, płynęli przez morza,
w pielgrzymkach, które zajmowały im nieraz połowę
życia. Meczet, którego budowę w Kordobie - po zajęciu
Andaluzji przez Arabów - zaczął jeszcze w VIII wieku
Abd-al-Rahman, był świętym celem tych uciążliwych
peregrynacji. Kiedy kończyła się nabożna podróż, piel-
grzymi wchodzili wreszcie do meczetu, przejęci i szczę-
śliwi, z wdzięczności obejmowali i całowali kamienne
filary świątyni. Ślady tych praktyk są widoczne do dziś:
żarliwe pocałunki i pieszczotliwe pocierania kamienia
dłońmi wyżłobiły wyraźne wgłębienia w masywnych
kolumnach. Ued - to wyschnięte, głębokie łożysko stru-
mienia, który płynął kiedyś przez pustynię. jest ono je-
dynym śladem, że kiedyś płynęła tędy woda. Podobnie
owe żłobienia na kolumnach są jedynym znakiem, że
przez pięć wieków płynęła tędy wezbrana rzeka piel-
grzymów - wyznawców Allaha.
W 1236 roku król KastylŹŹ, katolik, a później nawet
święty, Ferdynand III, zwycięża Arabów, zajmuje Kor-
dobę i przede wszystkim przemienia meczet w świątynię
katolicką, w kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii
Panny. Być może wzgląd techniczny zdecydował, że
Ferdynand pozostawił obiekt muzułmański nietknięty,
wykorzystując go jako kościół: meczet kordobański jest
budowlą gigantyczną, o powierzchni niemal równej, o
sześćset lat przecież starszej, Bazylice Świętego Piotra.
Meczet ten budowali Arabowie przez 200 lat. Ich tech-
nika była dużo wyższa od techniki chrześcijan. Ci ostat-
ni nie mieli środków, aby zburzyć taką budowlę.
Wewnątrz meczetu, w jego części centralnej zbudo-
wano więc ołtarz i kazalnicę, postawiono fotele dla bis-
kupów, ławki dla wiernych. Przez wieki regularnie od-
prawia się tu msze. Głos księdza roznosi się po całym
meczecie. Słychać chór śpiewający Ave Maria!
Po wyjściu, od razu wstępuje się w żar tropikalnego
południa, którego ciężka zawiesina wypełnia pobliskie
uliczki starego miasta. Na jednej z nich stoi pomnik
wielkiego Maimonidesa. Genialny uczony, lekarz, teo-
log i filozof - Rabbi Mosze ben Majmon, zwany Ma-
imonidesem urodził się tu w marcu 1135 roku. Bardzo
źle pisał o miastach w tamtej epoce: "Porównać powie-
trze w miastach - notował w swoich Zasadach higieny-
z powietrzem pustyń i pól, to jakby porównać wody
brudne i mętne z lekkimi falami czystego morza. W mia-
stach domy są wielkie, a uliczki wąskie. Na te uliczki
ludzie wyrzucają wszystko: śmieci, swoich zmarłych,
odchody zwierząt, zaśmierdziałą żywność. W rezultacie
powietrze jest cuchnące, brudne, wilgotne i duszne. I
tym wszystkim człowiek musi oddychać".
A jednak, kiedy Maimonides musiał opuścić Kordo-
bę, płakał.
Sevilla
Duże, ruchliwe miasto. Katedra - porażająca ogro-
mem. Wchodzi się oślepionym przez słońce w mrok, w
ciemność, w przepastną czerń. Z wolna z tej ciemności
zaczynają wyłaniać się witraże, nawy, sklepienia. Potem
dostrzegamy ludzi - ale jakież to miniaturki, jaki dro-
biazg - niepokaźny, filigranowy. Wielkość tych budowli
miała efekt psychologiczny - te wyniosłe, przygniatają-
ce giganty redukowały nas do rozmiarów ziarnka piasku,
drobnego pyłku uczepionego szaty Pana.
Alhambra
Arabowie kochali się w abstrakcji i w jej najwyższym
przedstawieniu - w geometrŹŹ. Tu też, w tych pałacach,
gdzie spojrzeć - mozaiki ułożone w linie, koła, trójkąty,
kwadraty. Rysunek geometryczny - jakby otwierał przed
nami świat, ale to złudzenie, bo przecież on jest kresem,
tym właśnie światem.
Wszędzie rośliny, kwiaty, cień i woda. Na dziedziń-
cach, w patio, w altanach szum wody, sam ten dźwięk
orzeźwia, chłodzi - muzyka jako przychylność, jako
przynoszący ulgę cień.
Philippe Sollers, dla którego rozwój w historŹŹ nie jest
procesem linearnym, ciągłym: "Historia podobna jest do
archeologŹŹ, poszczególne epoki są niby nakładające się
na siebie warstwy ziemi. Każda z nich stanowi mniej lub
bardziej zamkniętą strukturę, którą można zrozumieć na
tyle, na ile uchwyci się jej ograniczenia. Tak pojmowaną
historię cechuje nie ciągłość, lecz nieustannie powtarza-
jące się zerwania i skoki... każda epoka ma sobie tylko
właściwy język, w pełni zrozumiały jedynie w jej obrę-
bie" (Zapis i doświadczenie ograniczeń,1971 ).
Często w badaniu i w opisie rzeczywistości ludzie
popełniają błąd myląc dwa porządki: stan istniejący oraz
- tendencję. Tendencja bowiem może na razie ledwie się
zaznaczać, ledwie pojawiać się, ale to ona jest zapowie-
dzią siły, która w przyszłości zdobędzie pozycje domi-
nujące. Mamy tu dwa widzenia- jedno statyczne, drugie
- dynamiczne, a problem polega na znalezieniu propor-
cji między tym, co dziś niepodzielnie panuje, a tym, co
dopiero przebija się na powierzchnię.
Najbardziej fascynujące są momenty irracjonalne w
historŹŹ. Bunty, wybuchy zbiorowych emocji, szał znisz-
czenia, erupcje samozagłady. Ich zaskakujące przyczy-
ny. Często - błahość powodu. Nagłe wyzwolenie potęż-
nych energŹŹ. I jak wszystko wraca w stare łożysko, jak
nurt staje się powolny, a przez płytką wodę znowu prze-
śwituje piaszczyste dno.
Dewaluacja dat, nazwisk, danych, relacji. W narasta-
jącym i gęstniejącym potoku informacji wszystko się
zaciera, traci znaczenie, wypada z pamięci.
Nie ma jednej pamięci. Każda pamięć pamięta co in-
nego i pamięta inaczej. Znaczny jest bowiem wpływ na-
szych świadomych i podświadomych preferencji i prag-
nień na mechanizmy selekcji, które rządzą pamięcią.
Czasem, zwłaszcza w polityce, wojna toczy się między
różnymi pamięciami o panowanie, o monopol jednej z
nich.
Historia, którą znamy, to zapis bardzo późnych sta-
diów rozwoju człowieka.
Coraz trudniej przewidzieć przyszłość, natomiast co-
raz lepsze wyniki przynosi nam odkrywanie przeszłości.
Zdumiewające, jak dzięki najnowszym technikom i ba-
daniom moment pojawienia się człowieka twórczego,
człowieka artysty, przesuwa się coraz głębiej w prze-
szłość.
Jeszcze na początku XX wieku sądzono, że zdolności
artystyczne były w człowieku wynikiem długiego proce-
su ewolucji, który zaczął dawać pomyślne rezultaty za-
ledwie kilka tysiącleci temu (Mezopotamia, Sumer,
Elam, Ur, Egipt itd.). Potem odkrycia malowideł naskal-
nych w grotach Altamiry (Hiszpania), w Lascaux (Fran-
cja), w górach Tassili na Saharze pozwoliły cofnąć chwi-
lę pojawienia się człowieka-artysty w głąb paleolitu - a
więc na kilkanaście tysięcy lat przed nami.
Kolejnym punktem zwrotnym są lata obecne, ostatnie
lata XX wieku. W grudniu 1994 francuski badacz Jean-
-Marie Chauvet trafia w pobliżu ujścia Renu na jaskinię,
w której znalazł, jak to natychmiast uznano - najstarsze
malowidło świata, bo mające około 32 tysięcy lat. Wy-
dany wkrótce potem album fotografŹŹ tych rysunków,
nosi tytuł: Świt sztuki: Jaskinia Chauveta. Najstarsze
malowidła świata. Ledwie jednak album Chauveta poja-
wił się w księgarniach Paryża, a później Nowego Jorku i
Londynu, a już świat obiegła wiadomość, że w innej czę-
ści naszej planety - w AustralŹŹ - odkryto znacznie,
znacznie wcześniejsze ślady sztuki. A mianowicie Ri-
chard Fullagar i grupa australijskich archeologów zna-
leźli w północno-zachodniej AustralŹŹ wykute w skałach
sylwetki zwierząt - kangurów i krokodyli, a także podo-
bizny duchów. Ustalono, że dzieła te powstały 75 tysię-
cy lat temu, to znaczy, że są co najmniej dwukrotnie star-
sze niż malowidła z jaskini Chauveta. Ale to nie wszyst-
ko, bo jednocześnie znaleziono resztki ochry i narzędzi
kamiennych służących do malowania na skałach, mają-
ce 116 tysięcy lat, a przy dokładniejszych badaniach ich
wiek będzie można określić prawdopodobnie na 176 ty-
sięcy lat.
Oznacza to największą rewolucję w naukach histo-
rycznych od czasów Homera i Tukidydesa. Trzeba bę-
dzie od nowa pisać zupełnie inną, niż wszystkie dotych-
czasowe, historię rodzaju ludzkiego, historię świata.
Ale paradoks nauki polega na tym, że im więcej od-
kryć, tym więcej pytań, im więcej mamy danych, tym
więcej napotykamy niewiadomych.
Hipotezą rozpowszechnioną w nauce jest, że homo
sapiens, to znaczy - my, nasz gatunek, wyodrębnia się
spośród świata homo erectus około 200 tysięcy lat temu.
Za kryterium przynależności do tego nowego rodzaju
przyjęto umiejętność świadomego wytwarzania narzę-
dzi. Ostatnie odkrycia, tak dramatycznie przesuwając
wstecz działalność artystyczną człowieka, pozwalają
sformułować nową, hipotetyczną definicję: człowiekiem
był ten, kto nie tylko umiał zrobić narzędzie, ale także
stworzyć - dzięki swojej wyobraźni i wrażliwości-
dzieła sztuki. A więc chodziło nie tylko o to, aby prze-
trwać, ale żeby żyć w pięknie, w świecie, w którym ist-
niały nie tylko potrzeby ciała, ale i wymogi ducha. A
więc pierwsze, najbardziej podstawowe kryterium czło-
wieka: twórca, nie tylko wytwórca.
Ten, który nie samym chlebem żyje.
Drugie, co uderza, kiedy śledzimy dokonania arty-
styczne naszych praprzodków: że ta sztuka jest od razu
doskonała. Żadnych ogniw pośrednich, żadnej ewolucji
od prymitywu do wyrafinowania - od zarania jest to
wspaniałe, wielkie. Tak więc od początku sztuka po-
wstawała (tak jak jest i dziś z każdym jej wielkim dzie-
łem) - z iskry, z natchnienia, z momentu olśnienia, z wi-
zji tak nagłej i ulotnej jak światło błyskawicy. W gruncie
rzeczy nikt nie poprzedzał Szekspira, Mozarta i Boscha,
tak jak nikt nie poprzedzał twórców z Altamiry, z Saha-
ry i AustralŹŹ.
I pytanie najtrudniejsze: ta zdumiewająca cisza dzie-
siątków tysięcy lat. Bo w 1996 roku odkryto najstarsze
ślady pisma. Znajdują się w SyrŹŹ, koło Jerf el-Ahmar i
mają 10 tysięcy lat. Ale przed tym? Co działo się przed
tym? Co znaczą te wspaniałe malowidła bizonów, koni,
ptaków i ryb? Tych ludzi w dzidami w ręku? Cisza. Mil-
czenie. Tajemnica.
Karol Irzykowski był jednym z nielicznych intelektu-
alistów europejskich, którzy już w latach międzywojen-
nych przewidywali zwycięstwo cywilizacji audiowizual-
nej. Pisał o tym w wydanej w 1924 roku książce o este-
tyce kina pt. Dziesiąta muza. Widząc nieuchronność
tego procesu ostrzegał jednak w 1938 roku: "Prócz świa-
ta, największą zagadką dla człowieka jest drugi czło-
wiek, jako szczególne, wielokrotne odbicie i przefiltro-
wanie tego świata. Dlatego wszelka kultura zmierzająca
jedynie do zawładnięcia światem zewnętrznym, na przy-
kład za pomocą pracy, nie wydaje mi się zupełną. Tech-
nika komunikacji międzyduchowej ważniejsza jest od
techniki kolei magnetycznych i radiotelegrafów" (Lżej-
szy kaliber).
"... i w zimie, i wiosną zajmował miejsce przy piecu
patrząc przez okno na starą wieżę L”benicht. Nie można
powiedzieć, że widział ją dokładnie, ale wieża pozosta-
wała przed jego oczami jak daleka muzyka w uchu-
nieuchwytnie lub tylko połowicznie docierająca do
świadomości. Żadne słowa nie wydają się na tyle moc-
ne, by wyrazić poczucie zadowolenia, jakie dawała mu
ta stara wieża widziana w półmroku i podczas zadumy.
Przyszłość rzeczywiście pokazała, jak ważna stała się
dla jego równowagi. Otóż topole w sąsiednim ogrodzie
strzeliły tak wysoko w górę, że zasłoniły wieżę, skut-
kiem czego Kant stał się niespokojny i zniecierpliwiony,
a w końcu uznał się za zupełnie niezdolnego do oddawa-
nia się wieczornym medytacjom. Na szczęście właści-
ciel ogrodu był człowiekiem bardzo delikatnym i usłuż-
nym, który miał ponadto wielki szacunek i uznanie dla
Kanta. Toteż po przedstawieniu mu sprawy wydał pole-
cenie ścięcia topoli. Uczyniono to i wieża L”ben‹cht
ponownie się wyłoniła. Kant odzyskał spokój umysłu i
znowu był w stanie oddawać się w spokoju swym medy-
tacjom o zmierzchu".
Czytając ten fragment Ostatnich dni Immanuela Kan-
ta Thomasa De Quinceya myślę o tamtym świecie, świe-
cie ładu idealnego, w którym myśl filozofa, aby móc ist-
nieć i rozwijać się, musi znajdować stałe oparcie i po-
twierdzenie w tym samym widoku, tym samym obrazie
świata, który mistrz latami widzi przez okno. Co stałoby
się z tą myślą, gdyby Kantowi przyszło żyć w czasach,
kiedy w jedną noc kwitnące miasta zmieniały się w ster-
ty ruin albo w ogóle znikały z powierzchni? Myślę też o
mieszkańcach Królewca, jak chodzą na palcach i wstrzy-
mują oddech, kiedy Kant medytuje. Jak jeden z nich
każe ściąć drzewa w swoim ogrodzie, kiedy dowiaduje
się, że ich widok przeszkadza profesorowi w rozmyśla-
niach. I na koniec myślę o tym czołgiście z 3 Frontu Bia-
łoruskiego, który odpalając działo wymierzone w wieżę
L”benicht kładzie na zawsze kres tamtemu cudownemu
światu.
W ostatnich dniach grudnia 1995 zmarł Emmanuel
Levinas. Miał 90 lat.
Filozofia Levinasa to problematyka Innego: Levinas
domaga się, abyśmy dostrzegli jego obecność, poczuli
się za niego odpowiedzialni. W spotkaniu z drugim czło-
wiekiem jest zawarte etyczne wyzwanie. Więź człowie-
ka z Bogiem realizuje się nie poprzez kosmos, lecz po-
przez Innego człowieka.
Levinas krytykuje dziedzictwo Europy: dążenie do
totalizacji, do ujednolicania i do myślenia systemowego,
w którym ginie różnorodność rzeczy.
Ideologia, każda ideologia, nawet programowo naj-
bardziej antytotalitarna, ma skłonności totalitarne (zdo-
bycia pozycji wyłącznej i panującej). Zdaniem brytyj-
skiego filozofa Rogera Scrutona, po dwóch ideologiach
totalitarnych - faszyzmie i komunizmie, zapanowała
dziś epoka totalnego liberalizmu, "w której prawo zabra-
nia nam zabraniania". I dodaje: "Nasze prawo, skrajnie
pobłażliwe dla czyniących zło, jest bezlitosne dla ludzi,
którzy próbują mu zapobiec" ("The Wall Street Journal"
13.11.96).
Bacon z Verulamu (XVI-XVII w.). Życie spędził w
Londynie. jego hasło: "Nie skrzydeł umysłowi ludzkie-
mu potrzeba, lecz ołowiu".
Nawołuje do zwalczania czterech idoli - "ułud czczo-
nych", które odwodzą umysł z drogi rzetelnego badania
na manowce błędu:
1- idola Tribus - tj. właściwej rodzajowi ludzkiemu
skłonności do złudzeń,
2 - idola Specus - tj. urojeń powstałych skutkiem
wpływów wychowawczych,
3 - idola Theatri - tj. panujących w środowisku trady-
cyjnych uprzedzeń,
4 - idola Fori - tj. podszeptów języka, którego wyra-
zy stały się źródłem jałowych sporów i czczych wymy-
słów.
25.11.96
Spotkanie z filozofem Jerzym Łozińskim. Przyniósł
mi w prezencie VI tom HistorŹŹ filozofii Fredericka Co-
plestona w swoim przekładzie. Łoziński mówi, że myśl
filozoficzna rozwija się dziś poza filozofią akademicką,
która drepcze w miejscu. Nowymi filozofami nie są pro-
fesjonalni filozofowie. A jednak ich zaskakujące książki
pobudzają do najżywszej refleksji - właśnie filozoficz-
nej. Daje przykład Boskiej cząstki Ledermana i Teresie-
go. Dla mnie tego typu literaturą jest The Full House-
Stephena J. Goulda, Trzeci szympans Jareda Diamonda
czy Infinite in All Directions Freemana Dysona. Słowem
- biologia, fizyka, antropologia, historia - szeroko poję-
te.Amerykański paleontolog z Uniwersytetu Harvarda-
Stephen Jay Gould - zwraca uwagę na cechującą czło-
wieka ambicję budowania systemów: "Nasza potrzeba
znalezienia sensu w otaczającej nas złożoności świata i
powiązania wszystkiego w całość jest większa niż nasza
naturalna ostrożność wobec tak przygniatającego zada-
nia". Gould jest sceptyczny: "Mamy skłonność do budo-
wania systemów ogólnych i wszechobejmujących. Ale
może takie systemy nie mogą się sprawdzić. Może w
starciu z immanentną złożonością i wieloznacznością
naszego miejsca w przyrodzie muszą przegrać?"
Jacob Bronowski. Ewolucja nauki: uwaga przekiero-
wuje się coraz bardziej ze świata fizyki na jednostkę
ludzką. "Ośrodek zainteresowań przesunął się od dyscy-
plin fizycznych ku biologicznym. W rezultacie naukę
pociąga coraz bardziej badanie indywidualności" (Potę-
ga wyobraźni).
Lesław Hostyński o filozofi Henryka Elzenberga
("Pismo" 4/87). Elzenberg rozróżniał dwa rodzaje war-
tości:
wartość utylitarną i
wartość perfekcyjną.
Wartość utylitarna jest zawsze względna- spełnia ona
tylko funkcję użytkową. Natomiast wartość perfekcyjna
ma charakter bezwzględny, kieruje się ona jedną zasadą:
tak trzeba. W samej wartości perfekcyjnej zawiera się
nakaz jej urzeczywistnienia. Dla Elzenberga wartości
perfekcyjne są wyższe od utylitarnych.
Podstawowym zadaniem ludzkości jest - według au-
tora Kłopotu z istnieniem - realizacja wartości. Dziedzi-
ną, w której się ta realizacja dokonuje, jest kultura. Kul-
tura, w definicji Elzenberga, to "suma rzeczy, których
stworzenie jest w zakresie możliwości człowieka, a któ-
re są rzeczami wartościowymi". Tworzenie kultury to
tworzenie wartości, natomiast narzędziem wartościowa-
nia jest intuicja.
W napisanym w 1929 roku eseju pt. Pro domo philo-
sophorum Henryk Elzenberg skarży się, że "zaintereso-
wanie filozofią w Polsce jest słabe". "Umysłowość pol-
ska - stwierdza - jest bardziej konkretna niż abstrakcyj-
na". "Polakom brak jest zapału do bezinteresownych,
rozważań '. Ostatnie pokolenie, ubolewa autor, "rozmi-
łowane jest albo w najbliższej, bieżącej, barwnej i ru-
chliwej konkretności, albo w zagadnieniach społecznych
traktowanych w sposób bojowy, bez uczciwej woli po-
znania", a "polski współczesny literat... jest zoon aphilo-
spohicon w stopniu, który w przodujących krajach Za-
chodu byłby prawie nie do pomyślenia". Polska literatu-
ra to "nastroje-powierzchowne i przemijające albo ref
leksy spraw religijnych". Elzenberg przestrzega przed
pośpiechem w pracy filozofa. Istnieje "nacisk w kierun-
ku zbyt rychłych wyników, a tym samym - roboty tan-
detnej". I ostrzega: "wszelka wziętość u publiczności
uzależnia od publiczności".
Interesować się filozofią, to stawiać pytania filozo-
ficzne. Zainteresowanie filozofią to "potrzeba i sztuka
zgłębiania zagadnień do końca". Filozof to "pogłębiacz
zagadnień", ktoś, kto wydobywa na powierzchnię za-
gadnienia "tkwiące w samym szpiku i rdzeniu" rzeczy,
spraw, problemów, zjawisk. Natomiast w Polsce dysku-
sje polegają na tym, "żeby przypadkiem nie dać się
wciągnąć w głąb kwestŹŹ! Nie dziw: myśleć jest rzeczą
mozolną".
Rzadko porusza się temat sumienia. Co prawda poja-
wia się on w filozofii, ale na ogół niesamodzielnie - naj-
częściej przy okazji rozważań o dobru i złu. Najprostszą
propozycję przedkłada Freud, wedle którego sumienie
jest przejmowanym z kultur mechanizmem rozróżniania,
dokonywania wyborów, a zatem spersonalizowaniem,
uwewnętrznieniem norm kulturowych. W podobnym
duchu wypowiada się Nietzsche, który w GenealogŹŹ
Moralności stwierdził, że sumienie to coś narzuconego
jednostce przez społeczeństwo i państwo, ponieważ
człowiek z natury jest istotą agresywną, która musi da-
wać upust swym instynktom, wprowadzać w czyn swą
wolę mocy. Społeczeństwo i państwo zatem kierują nisz-
czycielskie instynkty człowieka do jego wnętrza i owa
stłumiona agresja (albo autoagresja) nazywa się sumie-
niem. Dlatego Nietzsche mówi o sumieniu, które gryzie,
sumieniu "nieczystym". Również potoczna intuicja
przynosi pokrewne skojarzenia: mówimy "co masz na
sumieniu?", "gryzie mnie sumienie". Myślimy o nim
jako o tej części naszej osobowości, która funkcjonuje
na zasadzie hamulca.
Pamiętajmy wszakże, że spotykamy się w świecie z
bardzo różnym stopniem indywidualnej wrażliwości su-
mienia - istnieje typ człowieka o atrofii sumienia, okale-
czonego uczuciowo. Do takiego człowieka, podobnie
jak w przypadku kalectwa fizycznego, nie można mieć
pretensji, że zachowuje się tak, a nie inaczej. Dobrze
pokazuje to Dostojewski w Biesach i w Braciach Kara-
mazow. jest to zatem rodzaj psychicznego kalectwa, jak
mawiają Anglicy - deficiency. Przykłady różnic w takiej
wrażliwości są dość powszechne - niektórzy żołnierze w
plutonach egzekucyjnych psychicznie cierpią, inni są od
tego zupełnie wolni, pilot, który spuścił bombę atomową
na Hiroszimę skończył w klasztorze, modląc się o prze-
baczenie, nie przeżywali zaś takich katuszy inni lot-
nicy. Dlatego próby masowego, standardowego wy-
chowywania sumienia są raczej skazane na niepowo-
dzenie.
Istnieją też kulturowe zabiegi nie dopuszczające do
głosu sumienia. W Europie na przykład będzie to mecha-
nizm uniewinniający: "Rozkaz to rozkaz". Oczywiście u
niektórych ludzi był to mechanizm kompletnego zakła-
mania, ale można sobie wyobrazić, że istnieli tacy, któ-
rzy bezrefleksyjnie wykonywali rozkazy - dlatego prze-
konuje mnie pogląd Hannah Arendt o banalności zła.
Sumienie jest pochodną stosunku do innego, dlatego
trudno mówić o wychowywaniu sumienia jako takiego,
w oderwaniu od drugiego człowieka. A zatem podstawo-
wą zasadą funkcjonowania zdrowego sumienia będzie
biblijne: "Miłuj bliźniego jak siebie samego". Używając
języka teologicznego można powiedzieć, że sumienie,
jako zdolność rozróżniania dobra i zła, jest szczególnym
rodzajem wrażliwości - łaską. Pojęcie to jednak niesie
ze sobą rozmaite trudności związane z kwestią predesty-
nacji, a zatem założeniem o bierności człowieka, dlate-
go wolę mówić o wrażliwości.
Kiedy podróżuję po świecie, utwierdzam się w prze-
konaniu, że choć pojęcie sumienia jest specyficzne dla
kultury judeochrześcijańskiej, wrażliwość ta jest wspól-
na dla wszystkich ludzi. Z jednym wszak zastrzeżeniem
- cechy wspólne występują przede wszystkim w rela-
cjach wobec najbliższych, szczególnie rodziny, gdy ist-
nieją więzy krwi. Paradoksalnym dowodem na to jest
struktura mafijna z szefem - ojcem chrzestnym, która
sformalizowała więzy krwi. W latach 30. panował na
Dominikanie dyktator - Rafael Trujillo, który urządzał
masowe chrzty i po pewnym czasie, kiedy stał się ojcem
chrzestnym prawie wszystkich obywateli, nie można go
było obalić. Poczucie więzów rodzinnych powstrzymy-
wało poddanych od buntu i dopiero Amerykanie musieli
go usunąć, ponieważ dla Dominikańczyków był ojcem.
Mimo różnic wrażliwości sumienia w odmiennych
kulturach (np. w wielu społecznościach zemsta rodowa
jest uznawana za kategorię absolutnie konstytutywną),
wspólne dla wszystkich pozostaje pragnienie posiadania
czystego sumienia wobec najbliższych, a także liczenie
się z opinią wyrażaną przez bliskich. W kulturze afry-
kańskiej,jeżeli ktoś zostanie potępiony przez rodzinę, to
nie pokaże się już nigdy w rodzinnej wiosce, bo nie
zniósłby odrzucenia przez swe środowisko. Rodzina jest
tą instytucją społeczną, w której przechowuje się sumie-
nie - umożliwia zatem zachowanie gatunku. Natomiast
wszelkie akty przekraczania granic rodziny pod wpły-
wem impulsu sumienia są już łaską.
Zamiast rad na temat wychowywania sumienia chciał-
bym podzielić się przemyśleniami na temat szczegól-
nych zaniedbań i zagrożeń, w ten sposób ujawnią się
moje sposoby samowychowywania sumienia. Wina,
"nieczyste sumienie" może przybierać najrozmaitsze
postacie. Karl Jaspers w swoim słynnym eseju Problem
winy wymienia cztery rodzaje winy, w tym jej postać
najbardziej niezwykłą - winę metafizyczną, którą obar-
czeni są wszyscy. Ta właśnie postać winy jest tym, co
interesuje mnie najbardziej, kiedy podróżuję między
światem zamożnym - światem mniejszości, a światem
ubogim i obserwuję stale pogłębiającą się przepaść mię-
dzy nimi. Można nawet określić czasowo, kiedy to pęk-
nięcie zaczęło się rozszerzać. Widać bowiem jasno, że
od dziesiątków lat, mniej więcej od końca lat 60., nastę-
puje usypianie sumienia świata rozwiniętego w stosunku
do świata najuboższego. Przecież w latach 50. zaintere-
sowanie rodzącym się Trzecim Światem, myśl o awansie
tego świata, próby rozwiązywania problemów głodu czy
chorób były znacznie powszechniejsze, niż są obecnie.
Współczynnik egoizmu świata rozwiniętego bardzo
ostatnio się zwiększył i świadome lub nieświadome me-
chanizmy usypiania sumienia w tym świecie bardzo się
usprawniły - na przykład usuwa się tematykę głodu (za-
równo planetarnego jak i lokalnego) z mediów. Dlacze-
go tak się dzieje? Świat konsumpcyjny chce spokojnie
konsumować i aby osiągnąć ten spokój, musi zapomnieć
o głodzie innych. Ciekawym mechanizmem jest delego-
wanie problemu sumienia do instytucji kościelnych i
charytatywnych. Członkom tych instytucji czy organiza-
cji został profesjonalnie przydzielony problem sumienia.
W ten sposób świat rozwinięty zracjonalizował sobie
problem: "My płacimy podatki, tym niech zajmą się fa-
chowcy". Dlatego też uważam, że w sensie Jaspersow-
skiej winy metafizycznej - czyli uchybienia wobec soli-
darności z innymi - współcześnie mamy do czynienia z
bardzo poważnym kryzysem.
Kiedy myślę o zagrożeniach, które niszczą sumienie,
przede wszystkim nieufnie spoglądam na media. To one
tak oswajają nas z cierpieniem, z przestępstwem, z mor-
derstwem. Tak bardzo pozbawiają je otoczki grozy, nie-
samowitości, winy, zamieniając przemoc w widowisko,
przez co usypiają sumienie i są w swej istocie antywy-
chowawcze. Ten rys ludzkiej natury genialnie wychwy-
cił Bolesław Miciński, który potępiał postawę: "A to cie-
kawe!" Jeżeli reagujemy na zło takim: "A to interesują-
ce!", to - wedle niego - popełniamy tym samym etyczne
wykroczenie, ponieważ sprowadzamy wszystko do wi-
dowiska, teatru.
Jeżeli ktoś zasiada do sutego obiadu i ogląda w tym
samym czasie sceny z sahelu, a tam umierających ludzi,
to usypia swe sumienie. Przekonałem się, do czego jeste-
śmy doprowadzeni, kiedy w 1993 roku wraz z panią
Ogata z United Nation Commission for Refugees pole-
cieliśmy do uchodźców na granicy Sudanu i EtiopŹŹ - do
300 000 umierających młodych ludzi (starcami byli tam
trzydziestolatkowie). Ludzi obdartych, nędznych, znaj-
dujących się w straszliwych, malarycznych warunkach.
Z tej makabry wyruszyliśmy do Addis Abeby i właści-
wie tego samego dnia odlecieliśmy do Rzymu. Wieczo-
rem poszedłem na pełen roześmianych ludzi Piazza Na-
vona w Rzymie, a tam - zabawa, restauracje, doskonałe
jedzenie, ciepła noc, i wtedy - gdy uświadomiłem sobie
ten kontrast - rozpłakałem się, co mi się rzadko zdarza.
Wówczas też właśnie uprzytomniłem sobie, jak bardzo
nieprzekazywalne jest moje doświadczenie.
Żadna instytucja, czy to kościelna, czy charytatywna,
nie wychowa naszych sumień, ponieważ wszystkie me-
dia na skutek powszechnego zapominania o losie więk-
szości ludzi naszej planety usypiają nasze sumienia. jest
to tym smutniejsze, że rozwiązania, z jakich korzysta
współczesna ludzkość, mogą być już jedynie planetarne.
Jeżeli przy tej planetarnej wizji gubimy rzecz najistot-
niejszą, a mianowicie fakt, że 3/4 ludzkości żyje źle i bez
perspektyw na lepsze życie, to nie ma szans na globalne
rozwiązania.
Czuang-tsy rozmyśla nad naturą sporu:
"Przypuśćmy, że się z tobą spieram i żeś ty mnie zwy-
ciężył, a ja nie zwyciężyłem ciebie; czyż koniecznie nie
mam mieć racji? A jeśli ja ciebie pokonam, a ty mnie
nie, czyż koniecznie muszę mieć słuszność, a ty zupełnie
nie? Czyż koniecznie jeden ma rację, a drugi jej nie ma?
Czy też obaj mamy rację albo obaj jesteśmy w błędzie?
Kiedy my nie możemy o sobie nawzajem nic wiedzieć,
to inni na pewno są też w ciemnościach. Kogóż mam
wezwać na sędziego? Wezwę takiego, co się z tobą zga-
dza; skoro tak, jakżeż może nas sądzić? Wezwę takiego,
co się ze mną zgadza; skoro tak, to jakżeż on może nas
sądzić? Wezwę takiego, co się z żadnym z nas nie zga-
dza; skoro tak, to jakżeż może on nas sądzić? Wezwę
takiego, co się z nami oboma zgadza; skoro tak, to jak-
żeż on może nas sądzić? W takim razie ja z tobą i z tym
trzecim nie możemy się porozumieć; czyż mamy czekać
na jeszcze kogoś innego? Co znaczy pogodzić rzeczy w
przyrodzonych granicach? - Co do prawdy i fałszu, tak i
nie, to jeżeli prawda jest istotnie prawdą, to różnica mię-
dzy nią a fałszem nie jest sporna, a jeżeli tak jest rzeczy-
wiście, to różnica tak z nie także jest bezsporna. Zmien-
ne głosy o prawdzie i fałszu, czy są od siebie wzajemnie
zależne, czy też nie, godzą się w przyrodzonych grani-
cach, stosują się do nieskończonych przemian, dlatego
też mogą dożyć swojego wieku. Zapomnijmy o wieku,
zapomnijmy o słuszności (różnicy między prawdą i fał-
szem) i wyruszajmy w nieskończoność, żeby w niej za-
mieszkać" (Prawdziwa księga poudniowego kwiatu).
Rzeka, która za sprawą Heraklita pojawiła się na zie-
mi, płynie już dwa i pół tysiąca lat, a nikomu jeszcze nie
udało się wejść do niej dwa razy.
Cape Town
Nie wiem, dlaczego przypomniał mi się nagle pewien
mim (klown? trefniś?) na bulwarze w Cape Town. Była
słoneczna niedziela rano, spacerowały tłumy ludzi. Spo-
śród nich mim wybierał jakąś osobę i tak, aby nie być
przez nią zauważony, zaczynał iść tuż za nią - stawał się
jej żywym cieniem. Szedł naśladując jej ruchy, ale naś-
ladując - deformował, wyolbrzymiał, parodiował jej
chód, sposób trzymania głowy, niesienia torby, palenia
papierosa. Nie było w tym złośliwości, raczej dużo ucie-
chy i zabawy, ludzie obserwując mima pękali ze śmie-
chu.
Ale te jego popisy przypominały o jednym - że całe
nasze zachowanie, nawet najbardziej poważne, graniczy
ze śmiesznością i że granica między tym, co serio, a tym,
co już przechodzi w parodię, jest niezmiernie wąska i
krucha i wystarczy o milimetr wykrzywić i wykoślawić
nasze gesty i miny, cały nasz sposób bycia, aby przekro-
czyć granicę między światem powagi a światem parodŹŹ
i stać się własną karykaturą.
Erwin Panofsky o Janie van Eycku (pierwsza połowa
XV wieku), uważanym za wynalazcę malarstwa olejne-
go: "Oko Jana van Eycka działa zarazem jako mikroskop
i teleskop".
Największą radość sprawia odkrywanie niezwykłości
w rzeczach najbardziej zwyczajnych. Idąc drogą mijamy
fragmenty pejzażu, widoki okolicy, stojące domy, płoty i
drzewa. Te obrazy świata rozpięte po obu stronach drogi
możemy przemieniać, przemieszczać, tworzyć niezli-
czone panoramy, zestawy, kompozycje. Nasza wyobraź-
nia spotyka tę przydrożną wystawę obrazów, zmienia ich
porządek, tworzy własne układy, proponuje nowe wa-
rianty. Bawisz się tym, cieszysz, jeżeli przyjdzie ci jakiś
pomysł, szukasz nowych konceptów i rozwiązań.
31.10.96
Na wystawie malarstwa Piotra Potworowskiego w
"Zachęcie". Wspaniały malarz. Skupiony przy sztalu-
gach, pogrążony w swoim świecie barwy i nastroju. Po-
tworowski pokazuje, że pejzaż jest kolorem: kiedy ma-
luje obrazy AnglŹŹ - kolory są przygaszone, matowe,
szare, kiedy Hiszpanię - dominują żółcie, ochry, cyno-
ber, kolory piaskowe, kiedy las - całe płótno wypełnŹa
zieleń, różne odcienie, tonacje, zgęszczenia zieleni. Ma-
larz pokazuje nam, jak zieleń jest przebogata w gradacje,
w niuanse, w kontrasty i że jest całym nieskończonym
światem. "Las przed domem" 1956, "Zielone Podhale"
1959, "Pejzaż zielony" 1960. Zieleń go urzeka, przyku-
wa, stara się poznać jej materię, dotrzeć do jej esencji,
zgłębić jej tajemnicę.
Ale obraz, przed którym stałem najdłużej, a potem
kilkakrotnie do niego wracałem, nie jest zielony, ale brą-
zowy i czarny. Nosi tytuł "Ślad wojny". jest namalowa-
ny na płótnie z worka. To płótno jest niezmiernie ważne,
bo worek to jeden z symboli wojny, równie jak karabin,
okop i zburzony dom. Bezbronni i przerażeni ludzie tu-
łają się po drogach wojny niosąc w workach resztki
swojego dobytku. W workach dostarcza się ziarna gło-
dującym w obozach uchodźców: widok worka budzi
wówczas radość i nadzieję przetrwania. Pusty worek
wreszcie, to, jak widziałem w Afryce, jedyne ubranie
biedaków. I kobiety, i mężczyźni chodzą w workach,
którym rozpruwają dno i noszą je zamiast koszuli lub
sukienki. Worek - symbol biedy, bezradności, ale i ra-
tunku.
Czechow: "Wyrzeźbić twarz w marmurze to tyle, co
usunąć z bryły wszystko, co nie jest twarzą" (1887).
Malarstwo pozwala lepiej zrozumieć literaturę (pro-
blemy jej warsztatu, gatunków itd.). Np. twórczość wiel-
kiego malarza amerykańskiego - Jaspersa Johnsa: w
jego malarstwie zmienia się wszystko - style, formy,
gatunki - Johns tworzy na różne sposoby, szuka różnych
rodzajów wypowiedzi. "Od czterdziestu lat - pisze Cal-
vin Tomkins na marginesie nowojorskiej wystawy
Johnsa w <<New Yorker>> z 11.1.1960 - nikomu nie udaje
się zdefiniować i zaszeregować tego malarstwa. Obecna
wystawa również nie stara się narzucić jednolitej, osta-
tecznej interpretacji jego sztuki. Zmienia ona ciągle kie-
runki poszukiwań. Najogólniej uderza nieobecność czło-
wieka, w otoczeniu stworzonym przez człowieka. Na
jego obrazach występuje napięcie między figuratywny-
mi i niefiguratywnymi elementami. Rzeczy nie łączą się
tu ze sobą, są sprzecznością, której malarz nie próbuje
rozwiązać".
21 kwietnia 1996
Druga Symfonia Mahlera w Teatrze Narodowym.
Dyrygował Jerzy Semkow. Utwór uderzający, olśniewa-
jący. Mahler pisał tę symfonię ponad 6 lat. Kiedy ją
ukończył, miał lat 35.
Oszałamia przede wszystkim masa spiętrzonego ma-
teriału. Masa muzyki, a także jej form i stylów, zróż-
nicowanie tempa, falowanie nastrojów, przejmująca
dramaturgia. Bogactwo. Bogactwo, wielość i różnorod-
ność.
Mahler nie waha się. Wykorzystuje wszystko. Zapeł-
nia przestrzeń, świata zza tej monumentalnej góry nie
widać. Miesza style, gatunki, środki wyrazu. Przypomi-
nają się słowa Julesa Renarda z jego Dziennika: "Talent
to kwestia ilości. Talent nie polega na napisaniu stroni-
cy, ale trzystu stronic".
Hybrydyczność muzyki Mahlera.
W muzyce, podobnie jak w malarstwie, problem łą-
czenia, mieszania gatunków, problem fuzji, hybrydy i
sylwy został rozwiązany już sto lat temu. Rozstrzygnię-
ty pozytywnie, akceptująco. Natomiast w literaturze
sprawa ta ciągle budzi wątpliwości, wahania, spory.
Niewątpliwie język malarski czy muzyczny pozwala-
ją twórcy na więcej swobody, dają mu szersze pole dla
eksperymentu, inwencji. Natomiast język mówiony czy
pisany ogranicza i krępuje choćby przez swoją dosłow-
ność, przez natychmiastową i prostą sprawdzalność.
Stąd w świecie formy muzyka i malarstwo z reguły wy-
przedzają literaturę.
Lata 60.: ważna cezura, ważny przełom w sztuce. W
królestwo sztuki wkracza rzeczywistość, codzienność.
Między obu tymi światami zaciera się granica. (Krytycy
sięgają do teorŹŹ Duchampa, do jego myśli o bezwarto-
ściowości, o przypadkowości świata.)
Sprawność - oto co najbardziej zagraża współczesnej
sztuce. Sprawność, poprawność, zręczność, blichtr i ja-
kaś ziejąca z tego - drugorzędność i pustka.
"...tam, gdzie nie ma treści domagającej się upostacio-
wania, nic nie pomoże wynajdywanie form " (Werner
Heisenberg - Ponad granicami).
Kryzys sztuki polega dziś w dużym stopniu na bierno-
ści, pasywności odbiorców, na ich odmowie udziału we
współtworzeniu (Zbigniew Bieńkowski: "Doznawanie
sztuki nie jest ani łatwe, ani mechaniczne. Wymaga i
wysiłku, i dobrej woli").
17.1.97
Próbowałem dostać się do muzeum na wystawę "Ko-
niec wieku" (secesja). tłumy. Zrezygnowałem, bo kolej-
ka kilometrowa, a wewnątrz prawdopodobnie tłok przed
obrazami i rzeźbami, więc ani mowy, żeby się skupić,
zastanowić. Te tłumy - kiedy jednocześnie galerie współ-
czesnej postawangardy świecą pustką- dowodzą, że lu-
dzie szukają sztuki spokojnej, takiej, która kojarzyć się
będzie z ładem i ciszą, potwierdzonej przez czas. Sztuki,
która nie krzyczy i nie atakuje - za dużo jest krzyku i
agresji, kiedy wyjdzie się z muzeum na zewnątrz, na uli-
cę.
W listopadzie 1995 na wykładzie prof. Władysława
Stróżewskiego pod tytułem "Płaszczyzny sensów w
dziele malarskim":
- każdy termin ma wiele znaczeń (i w tym jego bogac-
two!) np. sens może być synonimem:
a. racjonalności,
b. adekwatności,
c. celowości (teleologia).
Roman Ingarden rozróżniał między malowidłem a
obrazem, czyli między przedmiotem fizycznym a przed-
miotem intencjalnym. Słowem: w każdym obrazie kryje
się obraz utajony.
Sztuka - to wywołać, stworzyć inny świat.
Dzieło składa się z sensów. Sensy integrując się-
wzmacniają się.
Sztuka podnosi nas w wymiar, który jest ponad nami.
Nie ma dzieła sztuki bez kontekstu.
(Ulubione wyrażenie Stróżewskiego, powtarzane kil-
kakrotnie w czasie wykładu: "Ta siatka łapie różne
ryby".)
W "Teatrze" (3/96) artykuł Katarzyny Osińskiej pt.
Ekspansja teatru poza teatr w Rosji Radzieckiej 1918-
-1924.
Dążenie do "steatralizowania przestrzeni". "W prze-
strzeń ulic i placów wkroczył teatr w postaci widowisk
masowych". U źródeł tego ruchu leżała idea poety Wia-
czesława Iwanowa, idea "sobornowo diejstwija" - dzia-
łania zbiorowego, znoszącego podział na uczestników
i obserwatorów. Rampa zaczęła przeszkadzać, trzeba
było ją zburzyć. Wkrótce - pisał Meyerhold - "wszyscy
będą aktorami". Widowisko powinno być raczej maso-
wym działaniem, niż czystym spektaklem. Teatr zbioro-
wy znosił indywidualizm na rzecz powszechnej jedno-
ści.
Wiadomość, że zmarł Heiner Miller. Miał 66 lat. Je-
den z największych dramaturgów europejskich, przy-
puszczalnie największy, obok Brechta, dramaturg współ-
czesnych Niemiec. Napisał około 30 sztuk teatralnych.
Dyrektor i reżyser Berliner Ensemble.
Po raz pierwszy spotkałem go w lutym 1994. Właśnie
w Berliner Ensemble miałem wieczór autorski, który on
prowadził. Na dworze było ciemno, zimno, padał
deszcz, wiał lodowaty wiatr. Budynek teatru stoi we
wschodnim Berlinie, przy dawnym Murze, w miejscu
ponurym, mrocznym, opuszczonym, zdewastowanym.
W Berlinie byłem po raz pierwszy, szedłem na to spotka-
nie pełen niepokoju, że nikt w taką straszną pogodę nie
przyjdzie. Kiedy wszedłem na salę, odetchnąłem: była
pełna ludzi. Młodzież siedziała na podium, na podłodze,
stała pod ścianami, tłoczyła się przy drzwiach. Spotkanie
tłumaczył Martin Pollack, który na tę okazję przyjechał
z Wiednia. Miller odczytał fragmenty Imperium, potem
potoczyła się dyskusja.
Niski, lekko zgarbiony Miller był małomównym czło-
wiekiem, zamkniętym w sobie, nawet - introwertycz-
nym. Sprawiał wrażenie kogoś, kogo inni męczą, ale
który jednocześnie nie potrafi bez nich żyć. Była jakaś
niewygoda, nieustawność w jego sposobie bycia wśród
innych. Nieustannie pił i palił. Całe dnie spędzał w dusz-
nym, ciemnym od dymu i cuchnącym sfermentowanym
piwem barze, który znajdował się w piwnicach teatru.
Tego wieczoru był w barze tłok, gwar, szum, pobudzona
gęstwina ludzi, głosów, gestów. Miller zaprosił mnie na
piwo. Był zadowolony z wieczoru, chciał, abym zrobił
następny - o Afryce. Kiedy mówił, przez jego zamknię-
tą, bladą twarz przelatywał czasem ledwo dostrzegalny,
trudny do określenia uśmiech - ni to ironŹŹ, ni to nie-
śmiałości.
W samolocie z Wiednia do Warszawy
Sąsiad przegląda plik gazet, tak jak przelatuje się sta-
cje, kanały i obrazy telewizyjne pociskając guziczki pi-
lota: na każdej stronie ogląda zdjęcia, czyta tytuły, cza-
sem jakiś fragment artykułu. Obyczaj telewizyjny prze-
niknął do naszych zachowań. Wszędzie wkrada się zasa-
da pilota. Będziemy przeskakiwać, przerzucać, przelaty-
wać napotkane stronice, obrazy, widoki, przeżycia, lu-
dzi. Widzę, jak inni moi sąsiedzi, też w pośpiechu, po-
bieżnie kartkują swoje gazety. W kabinie, zamiast pilne-
go, mniszego czytania - wielki szelest papieru.
15.8.96
A.B. opowiedział mi historię o Paulu, czyli o tym, że
ekran telewizyjny jest jedynym światem: do naszych są-
siadów w Warszawie przyjechał ze Stanów na wakacje
ich daleki kuzyn, 17-letni Paul. Ponieważ mieszkamy
drzwi w drzwi i stale się odwiedzamy, a także dzielimy
ogród i werandę, kontakt mamy bliski, codzienny. Paul
zaintrygował mnie od początku. Miły, grzeczny, ale tą
grzecznością obojętną kogoś, kto należy do innego świa-
ta. Rozmawialiśmy już kilka razy. jest pierwszy raz w
Europie. Nie wie dokładnie, gdzie to jest. Ważniejsze-
to go nie interesuje. Nie chce zwiedzać miast, oglądać
zabytków. Jeżeli jego rodzice i ich znajomi idą do mu-
zeum, Paul zostaje w samochodzie i słucha radia. Po
przyjeździe do nowego miasta od razu siada w pokoju
hotelowym i włącza telewizor. Najchętniej ogląda CNN.
W Ameryce - przygotowania do wyborów prezyden-
ckich. Nie kończące się wielogodzinne debaty, dla mnie
śmiertelnie nudne, ale Paul słucha ich bez przerwy. Po
jakimś czasie orientuję się jednak, że z równą uwagą sie-
działby przed telewizorem, gdyby transmitowano "Tra-
viatę" z Oslo, show-hit "Funny Jack" z Londynu, repor-
taż z byłego gułagu w Workucie czy sprawozdanie z
wystawy rolniczej w Lizbonie. Wszystko jest ważne, bo
tak naprawdę nic nie jest ważne. Owszem, liczy się jed-
no: być tam, uczestniczyć, widzieć to, ale być tam nie
osobiście, tylko poprzez telewizor. Mieć poczucie
uczestnictwa dane przez telewizor, poczucie, które już
dla Paula jest rzeczywistością. Paul już nie potrafi oglą-
dać świata inaczej niż poprzez telewizor, więcej, ten
inny, nietelewizyjny świat dla niego nie istnieje, jest nie-
realny, jest złudzeniem. Wobec tego nie próbuje go po-
znać, nie przychodzi mu to do głowy. Był dwa miesiące
w Warszawie, ale nie zwiedził miasta. jakiego miasta?
Przecież ono nie istnieje, nie było go w CNN.
Dzięki ekranowi telewizyjnemu Paul bierze udział w
ogromnej liczbie wydarzeń: w wojnach i rewoltach, w
kongresach i w konferencjach, w koncertach i zabawach,
w zawodach bokserskich i w mistrzostwach świata w
hokeju, w polowaniach na krokodyle i rekiny, w rewiach
mody i konkursach piękności, w napadach na banki i w
ściganiu handlarzy narkotyków. Telewizor zapewnia mu
nowy typ uczestnictwa - uczestnictwa bez odpowie-
dzialności. Dawniej było to niemożliwe: być, uczestni-
czyć w czymś, to znaczyło także -jeżeli zaszła potrzeba
- współodpowiadać. Paul nie odpowiada za nic: co
prawda bierze udział w zdarzeniach, ale nie jest to udział
dosłowny, w żadnym wypadku nie można go schwytać
za rękę, nigdzie nie jest namacalnie obecny.
Najważniejsze, że telewizja zniwelowała w jego obra-
zie świata dychotomię prawdy i kłamstwa. Miejsce kon-
fliktu między nimi zajął podział dużo bardziej prosty:
nie - co jest prawdą lub kłamstwem, ale - co było albo
nie było w telewizji.
CNN nie tylko kształtuje światopogląd Paula. Wyzna-
cza również jego rytm biologiczny: kiedy jest przerwa w
transmisji - Paul zasypia.
W Niemczech ukazuje się tygodnik dla młodzieży-
"Focus". W tym tytule zawarty jest główny problem
młodego pokolenia - brak owego focus. Któryś z peda-
gogów amerykańskich powiedział niedawno: "those
kids have no focus" (to znaczy - nie mają wyraźnie
określonych zainteresowań i dążeń, nie mają motywacji,
celu).
Łatwo zauważyć, że wśród młodzieży zaczyna domi-
nować - nazwijmy to umownie - postawa komputerowa.
Nie jest to zwyczajna, apatyczna bierność. jest to raczej
uważne wyczekiwanie - ale właśnie tylko wyczekiwa-
nie. Że ktoś coś powie. Do czegoś zachęci. To postawa
człowieka nastawionego na odbiór, postawa widza i słu-
chacza. I tak jak komputer: wszystko będzie działać
świetnie, pod warunkiem, że ktoś naciśnie klawisz.
Rewolucja elektroniczna drugiej połowy XX wieku
wykopała głęboką przepaść między dwoma pokolenia-
mi, posiadaczami dwóch różnych wyobraźni. Rewolucja
ta stworzyła nowy świat - świat komputera, mediów, in-
ternetu, rzeczywistości wirtualnej, z którymi identyfiku-
je się młode pokolenie. Natomiast starsze, "przedwirtu-
alne", albo już nie czuje się na siłach, albo nie umie
wzbudzić w sobie zainteresowania przestrzenią cyberne-
tyczną. W rezultacie dwie generacje, istniejąc obok sie-
bie, zamieszkują dwie różne rzeczywistości, dwie różne
wyobraźnie. Mówiąc inaczej: rewolucja elektroniczna
"dorzuciła" ludzkości jeszcze jeden, nowy świat, do któ-
rego młodsza generacja naszego rodzaju weszła bez wa-
hania, starsza natomiast pozostała na zewnątrz na trady-
cyjnym, znanym sobie od dawna padole łez.
Słowo-klucz, słowo-definicja człowieka - konsumen-
ta kultury: channel-surfer (Hillary Clinton, o swoim
mężu: "Like most men, my husband is an avid channel-
-surfer"). Surfer to ten, który ślizga się na desce po fali.
Osiąga sukces, kiedy wyczuwa falę, jej kierunek i siłę,
kiedy się jej poddaje, kiedy pozwala, a nawet - pragnie,
żeby ta fala go niosła, pchała naprzód i w górę, jak naj-
dalej, jak najwyżej. Surfer to znawca fali, jej obserwator
i koneser, ten, który potrafi chwycić jej rytm, który umie
być na fali.
Linia fali to linia gładka, płynna, łagodnie zakrzywio-
na, obła; to linia najbardziej nowoczesna - najnowsze
samochody mają linię fali, kamery wideo, sprzęt ku-
chenny, fotele biurowe, łuki autostrad i odrzutowce.
A teraz, obok tego, kto ślizga się na desce po fali mor-
skiej, pojawiła się nowa postać - kogoś, kto uprawia
channel-surfing, a więc ślizga się po kanałach telewizyj-
nych: "he always channel-surfs" - narzeka na męża Eli-
sabeth Dole, żona kandydata na prezydenta.
Channel-surfer to ten, kto wraca z pracy, siada w fote-
lu przed telewizorem, bierze do ręki pilota i naciskając
guziczki nieustannie zmienia kanały - skacze czy raczej
prześlizguje się z kanału na kanał, tak jak morski surfer
prześlizguje się z fali na falę.
W tej czynności jest wszystko: niemożność człowieka
zmęczonego, aby skupić się na jednym przedmiocie, czy
temacie, powierzchowność naszych zainteresowań, nie-
wyraźna, ale gdzieś prześwitująca nadzieja, że może na-
potkamy coś, co zafascynuje i oszołomi nas, których już
nic nie może zadziwić ani porwać, najbardziej jednak-
znużenie wszystkim, co chce zająć naszą uwagę dłużej
niż kilka sekund i wyrwać nas ze stanu, w którym tkwi-
my pogrążeni - stanu niemyślenia.
Surfing to także metafora - przecież ślizgamy się w
naszym myśleniu i w naszych opiniach, w wypowie-
dziach i oświadczeniach. Idealnym terenem dla surfera
jest powierzchnia-ruchoma, płynna, ciągle zmieniająca
się, migotliwa. I żeby się na niej utrzymać surfer musi
ciągle balansować, ślizgać się, być w ruchu, szukać rów-
nowagi, zmieniać kąty nachylenia ciała, jego pozycje.
Przed chwilą był wyprostowany, a oto już jest pochylo-
ny, przed sekundą leciał w dół, a oto już pnie się do
góry!
Dla kogoś, kto uprawia surfing, niebezpieczna jest
tylko głębia. Głębia to pułapka, której musi za wszelką
cenę unikać, bo mogłaby go obezwładnić i pochłonąć.
1.11.96
Teksty. Nieustająca inwazja, która nas przygniata,
osacza, wyczerpuje, zamęcza, zabija wrażliwość, zżera
czas. Książki, broszury, pisma, gazety, albumy, foldery,
odbitki, reklamy, wydruki, ulotki. To wszystko codzien-
nie, od rana do nocy naciera z księgarń, z kiosków, z
komputera, szturmuje z wypchanej torby listonosza, ze
skrzynki pocztowej, wylewa się z teczek gońców i akwi-
zytorów, spływa kaskadami z maszyn drukarskich, z te-
lexów, z faxów, z e-mail. Boję się spotykać z ludźmi, bo
mi zaraz coś wcisną do czytania. Niechętnie daję adres-
bo zaraz coś przyślą do czytania.
Pytanie, które mi ciągle ktoś zadaje: - Czytałeś to?-
Nie. - Nie czytałeś? To musisz to koniecznie przeczytać.
Musisz! już ci to daję (pożyczę, prześlę, przefaxuję itd.).
Słowa staniały. Rozmnożyły się, ale straciły na warto-
ści. Są wszędzie. jest ich za dużo. Mrowią się, kłębią,
dręczą jak chmary natarczywych much. Ogłuszają.
Tęsknimy więc za ciszą. Za milczeniem. Za wędrów-
ką przez pola. Przez łąki. Przez las, który szumi, ale nie
ględzi, nie plecie, nie tokuje.
Profesor Armand Mattelard (Uniwersytet Rennes II)
pisze (Le Monde Diplomatique, IV, 94), że "w wyniku
masowego, swobodnego obiegu danych (informacji,
wiedzy) ambiwalencja jest główną cechą wszystkiego,
co istnieje w świecie współczesnej ewolucji teoretycz-
nej". Ambiwalencja, a więc coś, co posiada elementy
przeciwstawne, podwójny charakter, podwójny aspekt.
Można by to nazwać - Paradoksem Schella. Jonathan
Schell, współczesny amerykański eseista twierdzi, że
wzrost informacji powoduje zwiększanie się niewiedzy
ludzi. "Paradoks naszych czasów - pisze Schell - pole-
ga na tym, że rozwojowi informacji towarzyszy wzrost
niewiedzy. Może i żyjemy w epoce informacji, lecz in-
formacja ta najwidoczniej przechowywana jest gdzie in-
dziej niż w umysłach obywateli. Wygląda na to, że pod-
czas gdy komputery zapchane są informacją, w umy-
słach straszy coraz większa pustka".
Przeciążona, zmęczona uwaga człowieka zwiększa
obszary rzeczywistości, które odsuwa od siebie i skazu-
je na zapomnienie. Dotyczy to m.in. problemów global-
nych, problemów naszej planety. Tendencja ta znajduje
odbicie w prasie światowej, w proporcjach między tema-
tyką krajową i zagraniczną na łamach gazet. Coraz wię-
cej miejsca poświęca się sprawom krajowym i lokalnym.
Zaczynają dominować lokalne, drugie miejsce zajmują
krajowe, a dopiero na końcu - zagraniczne.
Czwartek, 30.11.1995
Zapisywać, więcej zapisywać!
I zaraz następna myśl: po co? tyle słów przetacza się
przez świat na falach radiowych, w druku, rozmowach.
Morza, oceany słów płynące w eterze, przez papier, ma-
szerujące szpaltami, połyskujące na ekranach kompute-
rów, to wszystko pojawia się i znika, znów pojawia i
znika - tak bez przerwy, bez chwili ciszy, bez sekundy
wytchnienia. Gdzie tam znaleźć miejsce? poletko?
szczelinę?
A jednak źle jest poddać się tej myśli, rezygnować,
zarzucić pióro.
4 grudnia 1995
Chłodno, nieco poniżej zera, pochmurno. Od rana-
porządkowanie pracowni. Za dużo czasopism, dzienni-
ków, tygodników. Płyną bez końca. Nie sposób ich prze-
glądać, nie sposób czytać.
Telewizja nie tylko kształtuje nasze gusta i poglądy,
ale wpływa na wielkie decyzje polityczne:
- w Mogadiszu podniecony tłum ciągnie po ziemi
zmasakrowane ciało żołnierza amerykańskiego. Obraz
ten, pokazany w USA w telewizji, wywołuje szok i obu-
rzenie, widzowie zmuszają Waszyngton do wycofania
się z SomalŹŹ;
-artyleria serbska ostrzeliwuje rynek w Sarajewie. Są
zabici i ranni. Sfilmowane sceny z tej tragedŹŹ pokazane
w telewizji przyspieszają decyzję amerykańską o inter-
wencji w Bośni;
- mord mieszkańców Didi (Wschodni Timor), doko-
nany przez armię indonezyjską, zarejestrowali na taśmie
wideo dwaj Anglicy: Max Stahl i Steve Cox. Taśma ta,
wykorzystana przez wiele stacji telewizyjnych na świe-
cie, przyczyniła się do międzynarodowej izolacji Indo-
nezji (w latach 1977-79 jedna trzecia ludności Wschod-
niego Timoru została wymordowana lub umarła z gło-
du).
Przyspieszenie i spłycenie wiadomości (informacji)
we współczesnych mediach jest przez to m.in. niebez-
pieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko! Szybko!
Nie ma czasu na niuanse, szczegóły, wieloznaczności,
różnice, odcienie. Coś jest białe albo czarne i tyle.
Kropka. Miejsce bogactwa zajmuje tempo, wszystko jest
powtarzaniem tego samego, byle prędko, byle utrzymać
rytm.
Plemię odkrywców zniknęło z powierzchni ziemi,
podobnie jak kiedyś wymarły plemiona błędnych ryce-
rzy, korsarzy morskich, nieustraszonych konkwistado-
rów. Świat nie tylko skurczył się, ale również spowsze-
dniał. Wiemy więcej, ale to więcej pozbawione jest sma-
ku emocji, przeżycia i tajemnicy, jakie towarzyszyły kie-
dyś człowiekowi, kiedy stykał się z czymś kulturowo,
antropologicznie nowym i innym. już nie musimy orga-
nizować wypraw, trudzić się, ryzykować. Świat przy-
chodzi do nas: jego obrazy przepływają przed naszymi
oczyma, kiedy siedzimy w mieszkaniu przed telewizo-
rem.
Proporcje. Sprawa proporcji zaczyna mieć coraz
większe znaczenie w świecie przeładowanym informa-
cją, danymi, nazwami i liczbami, w świecie, w którym
trzeba ciągle wybierać. Powstaje wówczas pytanie - jak
wybierać? Co? I właśnie-w jakich proporcjach? Ponie-
waż, jak wiadomo, sposób, w jaki patrzymy na świat, ma
wielki wpływ na to, co o nim myślimy. Instrumentem,
przez który oglądamy rzeczywistość, staje się coraz czę-
ściej obiektyw (fotograficzny, filmowy itd.). Ma to dwie
konsekwencje: po pierwsze - obiektyw patrzy na świat
selektywnie, obiektyw wybiera, mieści w swoim oku tyl-
ko fragment obrazu, widzimy część, nie widzimy cało-
ści, przy czym - wobec całości może to być drobna, dru-
gorzędna część. Po drugie - obiektyw jest tylko instru-
mentem w rękach człowieka, a fakt ten otwiera pole
manipulacji, ponieważ wybieramy, wydzielamy (a po-
tem - powiększamy) to, co chcemy. To oglądanie świata
przez selekcjonującą, redukującą soczewkę obiektywu
powoduje, że to, co widzimy, może być pozbawione
wszelkiej proporcji, podporządkowane subiektywnej,
dowolnej skali wartości (wg Karola Mannheima każdy
obserwator ujmuje zjawiska społeczne zawsze w sposób
selektywny i jednostronny - tzw. perspektywizm Mann-
heima).
W rezultacie często obserwujemy zatratę wszelkich
proporcji, wszelkiego rozsądnego umiaru. Choćby pisa-
nie o masakrach w Rwandzie - "Śmierć Afryki", mimo
że mieszkańcy tego kraju stanowią mniej niż 1 procent
ludności kontynentu. Albo wypowiedzi różnych intelek-
tualistów (pomińmy nazwiska - nomina sunt odiosa), że
"świat pogrąża się w wojnie", mimo że społeczeństwa,
w których toczą się wojny, to mniej niż 1 procent ludz-
kości.
Problem owych dysproporcji porusza m.in. Steven
Erlander w artykule pt. Wiele hałasu na temat terrory-
zmu (IHT z 2 września 96). Erlander podaje liczby: w
1994-95 z rąk terrorystów zginęło 16 Amerykanów, na-
tomiast w jednym tylko roku 1993 aż 57 Amerykanów
zginęło od uderzenia pioruna. W tymże samym 1993 w
wypadkach samochodowych zginęło 42 000 Ameryka-
nów, a 31 000 wymordowało się nawzajem w bójkach,
w napadach rabunkowych, w wendetach i wojnach gan-
gów. Erlander pisze o potrzebie wroga: skoro sowieci
przestali być wrogiem nr 1, trzeba było powołać na ich
miejsce nowego wroga: tym razem wybór padł na terro-
ryzm. Przecież potężna wojenna i policyjna machina
USA musi coś robić - stwierdza autor.
W "Newsweeku" z 23.9.96 listy na temat Christiane
Amanpour, dziennikarki z CNN, którą tygodnik określa
jako "supergwiazdę światowych mediów".
Zwraca uwagę zasada prezentacji listów, typowa dla
postmodernistycznego relatywizmu. Typowa, bo ta me-
toda powtarza się stale, a polega na kontrowaniu każdej
opinŹŹ pozytywnej - poglądem negatywnym. Zawsze bę-
dzie pół-na-pół. jedni będą chwalić - drudzy ganić. jed-
ni będą - za, drudzy - przeciw. "Pokazaliście nadzwy-
czajną postać" - zachwyca się Ryari Truscott z Harare.
Co? - oburza się Michael Woatich z Amsterdamu-
"Kiedy na ekranie pojawia się Amanpour - zmieniam
kanał".
W ten sposób, kasując każdą opinię pozytywną- po-
glądem negatywnym, niweluje się cały rachunek do
zera. Utwierdza nas to w opinŹŹ, że wszystko zależy od
subiektywnego punktu widzenia, od naszych prywat-
nych gustów i upodobań. Możesz myśleć co chcesz, ro-
bić co chcesz - i tak zawsze jednym będzie się to podo-
bać, innym - nie, co oznacza, w sumie, że i tak nic nigdy
z niczego nie będzie wynikać.
Cenzura? Elektronika kpi sobie dziś z wszelkiej cen-
zury! Doktor Claude Gubler był osobistym lekarzem
Fran‡oisa Mitteranda. Kiedy Mitterand umarł, Gubler
ogłosił książkę (Le Grand Secret), w której ujawnił, że
Mitterand niemal od początku swojej prezydentury cho-
rował na raka, ale ukrywał to w obawie, że choroba sta-
nie się pretekstem odsunięcia go od władzy. Ukrywał ją
więc przez dwie kadencje - przez 14 lat. Rodzina Mitte-
randa uznała, że Gubler obraził pamięć zmarłego. Sąd
zgodził się z tym i nakazał wycofać książkę z księgarń.
Niewiele to pomogło, bo książka została natychmiast
wprowadzona do internetu i teraz każdy może ją czytać
omijając wyrok sądu, zakazy i ograniczenia (http:
www.leb. fr/secret).
Elektronika pokonała starą, biurokratyczną cenzurę,
ale nie przemogła naturalnej pokusy rządzących, aby
panować nad umysłami poddanych i urabiać je na ko-
rzystną dla siebie modłę. Dlatego system cenzury pre-
wencyjnej, której głównym narzędziem był zakaz, zastą-
pił system manipulacji, którego głównym instrumentem
jest selekcja: o jednych rzeczach mówi się, o innych mil-
czy, o jednych mówi się więcej, o innych mniej itd. Nie
tylko selekcja jest ważna. Istotny też jest sposób prezen-
tacji: w krajach zamożnych - uśmiechnięci politycy, za-
kupy przedświąteczne, tłok na plażach, w krajach bied-
nych - uciekinierzy na drogach, dzieci-szkieleciki na rę-
kach płaczących matek, młodzi ludzie w kominiarkach
strzelają do siebie zza węgła.
24 marca 1996
Niedziela. W Mińsku demonstracja ludności przeciw
zjednoczeniu Białorusi z Rosją. Demonstranci próbują
opanować gmach telewizji. (Podobnie jak to było w Wil-
nie, w Tbilisi, w Moskwie, Bukareszcie itd.) Jeszcze raz
potwierdza się teza, że media w sposób materialny stają
się władzą i że panuje nie ten, kto zasiada w pałacu pre-
zydenta, lecz ten, kto ma w rękach gmach telewizji.
W dyskusjach o znaczeniu i wartości komputera pełno
jest nieścisłości, mylenia pojęć. Najczęściej myli się
treść z formą, mówienie o formie zastępuje myślenie o
treści. Zamiast "co pisać" - dowiadujemy się, " jak reda-
gować", wiemy, ,~ jak pojemna jest pamięć", nie wiemy,
co ta pamięć ma zapamiętywać. Klasyczny przykład
triumfu techniki nad kulturą.
Nowy, ulubiony temat mediów: operacje sławnych
ludzi. Operacja Papieża. Operacja Jelcyna. Operacja
Havla. Bramy wjazdowe do szpitali. Rozmowy z chirur-
gami. Kamery na razie umieszczone w głównym holu
kliniki, ale już wkrótce zawisną nad stołami operacyjny-
mi i będziemy mogli z bliska przyglądać się, jak pulsują
krwawiące wnętrza sławnego człowieka.
Technika niszczy kulturę w inny sposób, niż przypusz-
czano. Sądzono, że technika kulturę wyprze, zajmie jej
miejsce. Tymczasem stało się odwrotnie - technika dała
kulturze zbyt dużo miejsca, powieliła w nieskończoność
obrazy, dźwięki i słowa. Odbiorca kultury, jej konsu-
ment stanął wobec problemu nadmiaru, wobec trudności
wyboru, przygniotła go obfitość, oszołomiła ilość.
Jacek Kalabiński pisze z Waszyngtonu (GW
27.05.96), że "w sprzedaży jest tam dostępnych ponad
40 wykonań preludiów Chopina, przeszło 100 wersji
Pór roku" Vivaldiego, 25 różnych nagrań VI SymfonŹŹ
Mahlera, 15 różnych wykonań wszystkich symfonŹŹ
Beethovena itd."
Technika a kultura. Np. wynalazek magnetofonu
pozwolił stworzyć nowy dział historŹŹ - historŹŹ oralnej.
Dzięki taśmie magnetycznej można było odtąd zapisy-
wać opowieści o początkach i mitach wielu społeczno-
ści, które dawniej, kiedy nie było technik utrwalania ta-
kich relacji, istniały jakby bez swoich korzeni, bez czasu
przeszłego.
Ujemny wpływ telewizji na literaturę polega nawet
nie na tym, że ludzie przestali czytać książki (bo prze-
cież czytają!), ale na tym, że czytają źle, że śledzą tylko
akcję, intrygę, że przelatują, kartkują stronice, skaczą
"po łebkach". jakie są korzyści takiego czytania? Co z
niego zostaje?
Historia ludzkości zaczęła się od obrazków (rysunki
naskalne w AustralŹŹ, w Altamirze, w Lascaux, na Saha-
rze) i kończy się obrazkami (telewizja, internet). Wnet
okaże się, że pismo literowe, druk i książka były krótkim
epizodem w historŹŹ kultury.
Maj,1996
Spotkanie z Andriejem Siniawskim w Moskwie. Zna-
łem go tylko z lektury i ze zdjęć. Na zdjęciach potężna
głowa, ogromna broda - wrażenie wielkiego, zwalistego
Rosjanina. A tu stoi przede mną drobny, szczupły, kru-
chy staruszek (patrząc na siwe włosy Siniawskiego, na
powolne ruchy, na zamyśloną twarz, przypomniały mi
się jego słowa: "Nie spiesz się, zaczekaj, posłuchajmy,
jak po epicku płynie czas"). W 1965 roku Breżniew ze-
słał Siniawskiego do gułagu. Tam zesłaniec napisał esej,
który do dziś jest wśród Rosjan źródłem fermentu i spo-
ru: Przechadzki z Puszkinem. Autor pokazuje Puszkina
jako człowieka płytkiego, powierzchownego, jako pięk-
noducha i bawidamka: "Leżeć w pościeli, oto co Puszki-
nowi najbardziej odpowiada". Siniawski kończy swoje
Przechadzki stwierdzeniem: "Niektórzy uważają, że z
Puszkinem da się żyć. Nie wiem, nie próbowałem. Nato-
miast na pewno można się z nim zabawić".
Mówię mu, że esej ten do dziś robi wrażenie. Siniaw-
ski uśmiecha się. Wie, że ma rację. jest przeciwny, żeby
z Puszkina robiono ikonę. Przyjechał do Moskwy spo-
tkać się z Gorbaczowem. Boleje nad tym, że Gorbaczow
został tak odsunięty, tak już zapomniany. "Ten naród nie
ma żadnej pamięci - żali się. - Nie zna zupełnie uczucia
wdzięczności. Po prostu tego uczucia nie ma w naszych,
rosyjskich genach": I zaraz, jakbym po raz pierwszy sły-
szał o Gorbaczowie, zaczyna mi wyliczać jego zasługi w
następującej kolejności: "1- dzięki niemu mogę tu przy-
jeżdżać, 2 - oddał Europę środkowo-wschodnią, 3 -
skończył zimną wojnę z Ameryką, 4 - zniósł cenzurę, 5
- uwolnił Sacharowa. To mało?" - pyta zgorzkniały,
zgnębiony, że jego współrodakom, jego pobratymcom-
to mało.
Dziennik Andr‚ Gide'a, w przekładzie Joanny Guze
("Krąg",1992). jak wówczas, w pierwszej połowie XX
wieku, ludzie sztuki, ludzie literatury żyli razem tworząc
grupy, kluby, szkoły, kawiarnie, salony! Impresjoniści,
dadaiści, awangarda, kubiści - chodzi nie tylko o style,
mody, orientacje artystyczne, ale o to, że istniały między
nimi związki towarzyskie, przyjaźnie, duch wspólnoty.
Gide spotyka się z dziesiątkami największych sław lite-
rackich, razem chodzą do restauracji, bywają w swoich
domach, dyskutują, wymieniają listy. Znajomi Gide'a:
Paul Claudel, Marcel Proust, Andr‚ Malraux, Gabriel
d'Annunzio, Thomas Mann, Jacques Maritain i wielu in-
nych.
Ten rodzaj wspólnoty dziś nie istnieje. Wszyscy żyją,
tworzą i działają osobno. Nie znają się nawet osobiście.
Nie szukają kontaktu ni zbliżenia. Każdy jest osobną
wyspą, utrzymującą jedynie związek z wydawcą, z wła-
ścicielem galerŹŹ, z redakcją czasopisma albo stacją tele-
wizyjną. Stąd - między innymi - bezradność i słabość
sztuki wobec wyzwań, jakie stawia epoka, a którym ar-
tyści - rozproszeni, pogubieni i pochowani w swoich ni-
szach - nie są w stanie stawić czoła.
W 1921 roku Gide odwiedza Prousta. Autor Wposzu-
kiwaniu straconego czasu tworzy w mękach, przygnie-
ciony pracą nad swoim dziełem. "Mogłem się przekonać
- pisze Gide o Prouście - że naprawdę bardzo cierpi.
Mówi, że całymi godzinami nie może poruszyć głową. I
leży przez cały dzień, przez kilka kolejnych dni. Chwi-
lami przeciąga po nosie skrajem dłoni, która zdaje się
martwa, dłoni o palcach dziwacznie sztywnych i rozcza-
pierzonych; nic nie robi większego wrażenia niż ten ruch
maniacki i niezręczny, który zdaje się ruchem zwierzęcia
czy wariata".
U Prousta w W poszukiwaniu straconego czasu: "Te
zjawiska wirujące i mętne nie trwały nigdy dłużej niż
kilka sekund". A opis tych zjawisk zajmuje Proustowi
kilka stron! To skupienie na detalu, na drobiazgu, na
chwili ulotnej !
Niezwykła, arcybogata postać Benjamina Franklina
(1706-1790). jakiż wulkan energŹŹ, jaka potęga umysłu!
Robił w życiu dziesiątki rzeczy. Był drukarzem. Filozo-
fem. Fizykiem (wynalazł piorunochron). Dziennika-
rzem. Wydawcą. Meteorologiem. Politykiem. Stworzył
pierwszą w Ameryce bibliotekę publiczną i regularną
pocztę. Był współtwórcą Deklaracji Niepodległości.
Walczył o zniesienie niewolnictwa. Różne jego powie-
dzenia i definicje krążą po świecie do dziś, np. że "Bóg
pomaga temu, kto pomaga sobie", albo, że "człowiek to
zwierzę, które wytwarza narzędzia". jest autorem poję-
cia "self made man". To było fundamentalną zasadą jego
filozofii: człowiek musi sam sobie wszystko zawdzię-
czać. Winny go cechować: "aktywność życiowa, doczes-
ność aspiracji, trzeźwość poglądów, pracowitość, wy-
trwałość, oszczędność, umiarkowanie, przezorna kalku-
lacja i metodyczne postępowanie, mierzenie cnoty uży-
tecznością oraz przekonanie, że stosunek człowieka do
pieniądza jest symptomatyczny dla jego poziomu moral-
nego i że zrównoważony budżet jest miernikiem miesz-
czańskiej cnoty" (Henryk Katz).
Ogrom dzieła Balzaka: "W 1845 roku Balzak sporzą-
dził katalog dzieł, które zawierać będzie Komedia ludz-
ka; w sumie było tam wymienionych 137 powieści i no-
wel; z tych, jak wiadomo, ukończył tylko 91 pozycji
(plus sześć powieści, które napisał później); reszta zaś
pozostała w stadium projektów i szkiców" (Julian Rogo-
ziński we wstępie do Szuanów Balzaka, "Czytelnik"
1953).
Kiedy zdążył to napisać? "Czternaście godzin pracy
dziennie w okresie euforŹŹ, kiedy podtrzymuje swoją
gorączkę twórczą za pomocą kawy, i co najmniej dzie-
więć, kiedy przepracowany organizm zaczyna odma-
wiać posłuszeństwa, przeciętnie więc dwanaście godzin
dziennie - piszą G. Lanson i P. Tuffrau w swojej HistorŹŹ
literatury francuskiej w zarysie (PWN,1963). - Zwykle
kładzie się spać o szóstej po południu, ledwo przełknąw-
szy obiad. Wstaje o północy, pije kawę i pracuje do po-
łudnia".
Stanisław Brzozowski o Henri-Fr‚d‚ricu Amielu
(1821-1881). Amiel był profesorem filozofŹŹ na uniwer-
sytecie w Genewie. W mieście tym spędził prawie całe
swoje życie, niemal samotnie. "Wydaje mi się - stwier-
dził potem - żem przeżył wiele dziesiątków, a nawet se-
tek istnień." Przez 34 lata pisał swój Journal intime li-
czący 17 tysięcy stron! "Był tułaczem, pisze o nim Brzo-
zowski, który wszędzie wchodzi, nigdzie jednak nie
mieszka."
Wspaniały Karl Kraus (1874-1936). Ma 25 lat, kiedy
zaczyna wydawać czasopismo "Die Fackel" ("Pochod-
nia"). Przez ćwierć wieku (1911-1936) jest jego jedy-
nym autorem, redaktorem i wydawcą. jednym z głów-
nych obiektów jego ataków była prasa - zwalczał ją,
jako źródło wszelkiego zła, blagi, płycizny, głupoty. jed-
nocześnie napisał ponad trzydzieści książek, kilka to-
mów wierszy i trzy tomy aforyzmów. Tytan pracy, umysł
niezwykle płodny, błyskotliwy, ostry, drapieżny, wizjo-
nerski. Jego opus magnum to Die letzten Tage der
Menschheit (Ostatnie dni ludzkości) liczący ponad
osiemset stron dramat, w gruncie rzeczy niesceniczny.
jest to przebogaty montaż wydarzeń rozgrywających się
w dziesiątkach miejsc, rozmów, refleksji, artykułów, na-
pisów na murach, ogłoszeń, przemówień na wiecach itd.
Ten typ literatury był popularny w pierwszych dekadach
XX wieku, a więc w latach narodzin społeczeństwa ma-
sowego, masowej prasy i polityki, radia, kabaretów, go-
rączkowych wieców, światowej wojny i totalitaryzmów.
Jan Lechoń -Dziennik. Nieustanny lament, ciągłe na-
rzekanie na niemoc twórczą, stale tylko: "piszę z wiel-
kim trudem", "bardzo złe pisanie", "parę godzin przy
stole bez żadnego rezultatu", "długa męczarnia i zwąt-
pienie", "klęska zupełna" - i tak przez trzy opasłe tomy
tego zapisu impotencji, poczucia jałowości, wyczerpa-
nia, wypalenia, ale czasem, jeżeli czyta się cierpliwie,
można tam znaleźć zdanie cenne: "To, czego nam trzeba
najbardziej, to złudzenia, że życie jest bajką". Albo:
"Świat, który przeżył Buchenwald i Katyń, niczego już
nie czuje". Albo o przedwojennej Warszawie ( jedynej,
jaką znał): "rozpaczliwa prowincja, odcięta od wszelkiej
dziejowości, gdzie nie wolno było, aby stało się coś waż-
nego".
W tymże Dzienniku Lechoń przypomina, że Flaubert
wziął sobie za dewizę maksymę stoicką: "Ukrywaj swo-
je życie". Autor ArŹŹ z kurantem zgadza się z tym, bo
"życie ma wiele znaczeń, których nie można zamknąć w
systemie zwierzenia - każde wyznanie zuboża".
W swoim eseju o Goethem W. H. Auden pisze, że
"Goethe, przez ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, był
międzynarodową atrakcją turystyczną. Dla każdego, kto
odbywał wędrówkę po Europie, dla mężczyzny czy ko-
biety, starca czy młodzieńca, Niemca, Francuza, Rosja-
nina, Anglika czy Amerykanina odwiedziny u Goethego
były równie ważną pozycją planu podróży, co zaliczenie
Florencji czy Wenecji".
Goethe zasiedziały w małym miasteczku, jakim był
Weimar (nigdy nie odwiedził nawet położonego blisko
Berlina), miał jednak światopogląd i wizję Europejczy-
ka: "Zamiast ograniczać się do samej siebie - pisał - nie-
miecka literatura musi mieścić w sobie świat, aby mogła
na świat oddziaływać. Dlatego chętnie rozglądam się po
obcych narodach i radzę każdemu, by czynił podobnie.
Literatura narodowa wiele już dziś nie powie: nadchodzi
czas literatury światowej i każdy powinien obecnie pra-
cować w tym kierunku, aby czas ten przyspieszyć".
Rolland Barthes (1915-1980), największy obok Clau-
de'a L‚vi-Straussa, Michela Foucaulta i Jacquesa Laca-
na humanistyczny umysł współczesnej Francji, twier-
dził, że powinno się studiować nie biografie autorów,
lecz teksty ich dzieł. Tak należy rozumieć jego hasło-
"
śmierć autorom!" Poza tekstem nie istnieje nic, ale po-
znanie tekstu jest tylko wówczas możliwe, kiedy stosu-
nek czytelnika będzie do niego aktywny, twórczy.
Według Barthesa podstawową techniką dyskursu jest
fragmentacja, czyli - dygresja, czyli - wycieczka. Frag-
ment zajmuje miejsce pośrednie między relacją (anegdo-
tą) a aforyzmem. Fragment - to trzecia forma. Jego
struktura powstaje w wyniku zszywania (to metafora
Prousta: dzieło robi się jak suknię). Fragment to "rady-
kalna nieciągłość", to typ wypowiedzi, która jest "sposo-
bem notowania", efektem otwarcia i zainteresowania
codzienną rzeczywistością, ludźmi, wszystkim tym, co
znaleźć można w życiu. Pisanie fragmentów to tworze-
nie przestrzeni eseistycznej, w której nie ma centrum.
Taka właśnie jest ostatnia, pośmiertnie wydana w 1987
książka Barthesa - Incidents, "rzecz posłuszna jedynie
nieodgadnionemu prawu postrzegania i kontemplacji",
dzieło, na które składają się relacje ze zdarzeń, minitek-
sty, fałdy, haiku, zapisy, liście.
(Paweł Markowski, Teksty drugie, 2,1990.)
Leopold Buczkowski: "Historię widzimy w przebły-
skach. Czy będzie to major, czy krajobraz po bitwie, czy
życie kochanki, czy batalion w kartoflisku - wszystko w
przebłysku: drzewo, niecki, fasola na progu, owszem,
nawet pończochy, ruch chwilowej namiętności - wszyst-
ko to rzuca się w oczy w nagłym błysku. Nie ma sposo-
bu na objęcie całego widoku" (Pierwsza świetność).
Leopold Buczkowski: Uroda na czasie. Ponad dwie-
ście stron nieustającego dialogu. Tematy ciągle się zmie-
niają. Nowe kwestie biorą się ze słów lub spraw poru-
szonych w zdaniu poprzednim. Bohaterem książki jest
język. Język potoczny, codzienny, mówiony, np. wymia-
na zdań przy stole w czasie posiłku: banały, zdawkowe
uwagi, obiegowe, trywialne zwroty. Czasem są to zdania
jakby żywcem wzięte z wszelkiego rodzaju naiwnych,
śmiesznych rozmówek dla turystów czy książeczek dla
dzieci. Buczkowski rozkoszuje się samym językiem,
słownictwem, melodią: język to dla niego rzeczywistość
pełna i samowystarczalna; znając język nie potrzebuje-
my niczego więcej do przeżywania kultury i świata.
Pisanie jest dialogiem, polemiką, przy czym jest to
jedyny możliwy sposób rozmowy poprzez stulecia, ty-
siąclecia.
Pół wieku czekał Człowiek bez właściwości Roberta
Musila na swoje anglojęzyczne wydanie (Knopf,1995).
Na marginesie tej niesłychanej zwłoki (wszak chodzi o
jedną z największych powieści europejskich XX wieku)
pisarz amerykański William H. Gass pisze w "New York
Review of Books" (11.1.1996): "Zaniedbania takie leżą
w naszym zwyczaju, żeby wspomnieć tylko ciągle nie-
obecną u nas twórczość Hermanna Brocha czy Karla
Krausa".
Typowa arogancja rynków wydawniczych wielkich
języków powodująca, że tak trudno pisarzom nieanglo-
saskim czy, jak w wypadku rynku francuskiego, pisa-
rzom niefrankofońskim, dostać się do księgarń Londy-
nu, Nowego Jorku, Paryża!
Romantyczna koncepcja literatury wciąż określa ska-
lę wartości w polskim piśmiennictwie. Według tej kon-
cepcji literaturą jest to, co stanowi produkt natchnienia,
objawienia, olśnienia, iskry bożej. Trzeba być pomaza-
nym. Reszta to wyrobnicy, rzemiechy, woły. Stąd np. w
niskiej cenie byli w naszej tradycji literackiej biografo-
wie, bo pisanie biografŹŹ to żmudny trud, systematycz-
ność, kopiowanie w archiwach, mrówcze kwerendowa-
nie. Nic to, że w literaturze światowej wielkie są trady-
cje tego gatunku (Plutarch, Swetoniusz - w starożytno-
ści, Emil Ludwig, Andr‚ Maurois, Sartre o Genecie, Var-
gas Llosa o GarcŹŹ Marquezie itd.). Biografistyka kwit-
nie zwłaszcza w literaturze anglosaskiej, w której pisze
się biografie nie tylko o zmarłych, ale i o żywych, a ta-
kie pozycje, jak Jamesa Kinga I~irginia Woolf czy Ri-
charda Ellmanna Oscar Wilde, należą już do klasyki tego
gatunku.
Tradycyjna akademicka historia literatury prowadzi
od powieści do powieści, od poematu do poematu. Bra-
kuje natomiast historŹŹ literatury, która biegłaby od
dziennika do dziennika i obejmowała ten rodzaj pisar-
stwa uprawiany przez tak wielu pisarzy - właśnie Amie-
la, Gide'a, braci Goncourt, Juliena Greena, Camusa itd.
Słabość dyskusji o gatunkach literackich. Że traktuje
się je statycznie, jako formy niezmienne. Tymczasem
gatunki przechodzą ewolucję, zmieniają się.
Na ogół panuje przekonanie o łatwości pisania. Talent
to w opinŹŹ ludzi - "lekkość pióra". Kiedy mówi się, że
pisanie kosztuje wiele wysiłku i czasu, ludzie traktują to
podejrzliwie, jako blagę, wykręt albo żart.
jak duży jest udział fizycznego wysiłku we wszelkiej
twórczości, popularnie uważanej wyłącznie za dzieło
ducha, natchnienia, iskry bożej, itd. Ileż razy rzeźbiarz
musi uderzyć młotkiem w kamień, ileż pisarz musi za-
czernić kartek! Ludzie ci po skończonej pracy jakże są
zmęczeni, fizycznie wyczerpani. Kiedyś byłem umówio-
ny z Tadeuszem Łomnickim w jego garderobie. Zszedł
właśnie ze sceny po przedstawieniu "Ostatniej taśmy"
Becketta, w którym grał rolę Krappa. Łomnicki usiadł
na krześle, oparł ręce na kolanach, dyszał ciężko, mówił
z trudem. Był cały mokry od potu.
Bolesław Prus w liście do OktawŹŹ Rodkiewiczowej z
19.12.1890: "...proszę mi wybaczyć milczenie, bo dość,
gdy powiem, że autora zaczynającego powieść powinni
umieszczać w instytucie położniczym i tyle... ja, wów-
czas gdy piszę, jestem <<wściekły pies>>. jestem dziki,
opryskliwy, nietowarzyski, impertynent, słowem - cho-
roba morska".
William Blake: "Bez nieustannej Praktyki niczego
uczynić nie można. Praktyka jest sztuką. Jeżeli zaprze-
staniesz, jesteś zgubiony" (tłum.Wiesław Juszczak).
Przypomina mi się to, co napisał kiedyś Ernst JŹŹnger:
"Nie każdy dzień przynosi łowy. Ale każdy powinien
być dniem polowania".
Pisanie podobne jest do pracy archeologa. Archeolog
kopie w miejscu, w którym spodziewa się, że coś może
być, że coś znajdzie. Jego zdobycze: skorupy naczyń,
narzędzia, części ubiorów i mebli, resztki zabudowań,
nawet ślady ulic i miast. W poszukiwaniach archeologa
jest zawsze element niespodzianki i zaskoczenia, tajem-
nicy i nadziei. A po drodze - ileż odrzuconej ziemi, ile
kopania, kucia, drążenia, ile mozołu i potu. Podobnie w
pisaniu. Każda biała kartka jest wyprawą w nieznane.
Poszukiwaniem, które tylko niekiedy kończy się odkry-
ciem, znaleziskiem, zdobyczą.
Ucieczka energŹŹ twórczej, energŹŹ myśli i wyobraźni
szczelinami w bok: a to zdenerwował nas opryskliwy
urzędnik, a to po chamsku jakiś kierowca zajechał nam
drogę. jak już się denerwujemy, oburzamy. Zamiast poświę-
cić uwagę rzeczom ważnym, wyczerpujemy siły na
czczych błahostkach, na bzdurach, na marnościach. Z
prostej ekonomiki sił płynie wniosek, aby nie wychylać
nosa z pracowni, nie wychodzić z celi klasztornej, nie
opuszczać pustelni.
Joan Mellon z Temple University w FiladelfŹŹ zapro-
siła mnie na zajęcia, które prowadzi z młodymi adepta-
mi sztuki pisarskiej. Tematy niby proste, ale w praktyce
okazały się szalenie trudne: opisać pokój, w którym
mieszkasz. Opisać twoją ulicę. Opisać las. Rzekę. Brze-
gi tej rzeki. Wyrabiać wzrok, uwagę, spostrzegawczość.
Wprawiać rękę.
Ralph W. Emerson: To dobry czytelnik tworzy dobre
książki.
Kryzys literatury bierze się także z kryzysu czytelnic-
twa, ze sposobu, w jaki ludzie czytają. Czytelnik jest
dziś częściej biernym, powierzchownym odbiorcą niż
uważnym, skupionym współuczestnikiem tworzenia li-
teratury. Podają alarmujące statystyki, że wielu ludzi nie
kupuje książek, nie czyta ich. Ale równie niepokojące
jest to, że ci, którzy czytają, czynią to źle - pośpiesznie,
nieuważnie, "po łebkach". Nawet jeżeli przeczytają
książkę, to tylko pozornie, niewiele z niej pamiętając. W
ten sposób rozmijają się, nigdzie się nie spotykając, dwa
różne rytmy: rytm pisania - powolny, skupiony, reflek-
syjny, oraz rytm czytania - ten właśnie przelatujący po
powierzchni liter i zdań ( jednym z absurdów naszej cy-
wilizacji są tzw. szkoły szybkiego czytania. Najlepiej
byłoby uczyć w nich na tekstach Husserla czy Heidegge-
ra). Przypomina mi się wywiad przeprowadzony w la-
tach pieriestrojki w telewizji moskiewskiej z jakimś
człowiekiem, który oznajmił, że w ciągu jednego dnia
przeczytał wszystkie dzieła Lenina (ponad 50 tomów).
jak wyście to zrobili? - pyta reporter. A to proste, odpo-
wiedział ów człowiek. Lenin pisząc - najważniejsze
myśli podkreślał. Otóż przeczytałem tylko te podkreśle-
nia, a reszta przecież nie jest taka ważna.
W akcie kupowania książki jest często naiwne, nie-
uświadomione złudzenie, że kupić i mieć ją, to tyle co
przeczytać. Że przez samą obecność w domu, na stole,
na półce, książka, jej treść, jej duch i mądrość nie jako
osmotycznie przenikną w nas.
W jednym księgarnie upodabniają się coraz bardziej
do piekarń: chcą mieć tylko świeży towar.
30.9.96
Wręczenie nagród w PEN-Clubie. Przemiła Szymbor-
ska - skromna, życzliwa, uśmiechnięta. - Tak wspaniale
Pani wygląda! - powiedziałem jej na powitanie. - To tyl-
ko dzisiejsze kosmetyki - odparła żartobliwie. Bardzo
uprzejmy, bardzo cichy Jan Józef Szczepański. Zaprasza
mnie do swojej chaty gdzieś, w górach. Trzeba rąbać
drzewo i przynosić wodę. Nie ma telefonu! - kusi.
Run na wiersze Wisławy Szymborskiej po komunika-
cie o Nagrodzie Nobla. Jeszcze w przeddzień w różnych
księgarniach można było kupić jej tomiki. Nazajutrz, po
ogłoszeniu werdyktu, książki jej zniknęły z półek w cią-
gu kilku godzin.
Przykład, jak bardzo jesteśmy manipulowani, jak re-
klama dotykając (naciskając, pobudzając) odpowiednie
ośrodki w sercach, mózgach, porusza nami w dowol-
nym, przez siebie pożądanym kierunku.
jedna z trudności w odbiorze poezji, w jej rozumieniu
i przeżywaniu powstaje ze zderzenia dwóch różnych ryt-
mów: pisania wierszy i ich późniejszej lektury. Wierszy
na ogół pisze się mało. Powstają one powoli. Poeta cza-
sem ciuła latami, żeby uzbierać tomik (Philip Larkin
publikował tomik wierszy co dziesięć lat). Tymczasem
czytelnik bierze ten tomik do ręki i stara się przeczytać
go od razu, wiersz za wierszem, często jednym tchem.
Szybko następuje "zadławienie": zmęczenie uwagi,
osłabienie wrażliwości. Tylko świadomość nieprzysta-
walności tych dwóch rytmów może powstrzymać nas
przed zbyt szybkim połykaniem rzeczy, która wymaga
powolnego i skupionego smakowania.
Sztuka jest arystokratyczna. Kultura może być maso-
wa - sztuka nigdy. Sztuka - to arystokracja kultury.
styczeń 96
Wiadomość, że umarł Josif Brodski. Poznałem go w
1988, w Stanach Zjednoczonych, w Amherst. Miałem
tam wieczór autorski, na który Brodski przyszedł z Pio-
trem Sommerem. Właśnie dostał niedawno Nobla. "Kak
połucził etu sztuczku" - powiedział o nagrodzie. Mówi-
liśmy o Rosji. Jej przyszłość widział w ciemnych bar-
wach: "Zniknie czerwona gwiazda, to pewne, ale jej
miejsce zajmą religijne fundamentalizmy - krzyż i pół-
księżyc". Jeszcze spotkałem go na kolacji amerykań-
skiego PEN-Clubu w Nowym Jorku, a potem w jakiejś
straszliwie zatłoczonej sali, w której występowało ich
czterech: on, Miłosz, Adonis i Walcott.
W jego ubiorze, w sposobie bycia, była absolutna
zwyczajność, prostota, nawet - niedbałość, w czym po-
dobny był do swojego mistrza i literackiego ideału-
Wystana Audena. Palił dużo, w ogóle nie oszczędzał się,
mimo bardzo już chorego serca. Uważał, że żyje po to,
aby tworzyć a palenie pomagało mu w pisaniu. Natural-
ność, życzliwość, zawsze promieniowały z tego cudow-
nego człowieka i myślę, że wspomnienia o nim będą
pełne ciepła i dobrych słów.
Ci, którzy znali Norwida, wspominają, że trzymał się
na uboczu, zamknięty w sobie odludek. On sam potwier-
dza to w jednym ze swoich listów: "Stąd to idzie, że nie
LECĘ do żadnej organizacji towarzystw literackich, bo
to zawsze wychodzi na opuszczenie ważniej-
szych prac dla efemeryd".
Paul Val‚ry spytał kiedyś Einsteina, czy posługuje się
notesem, czy fiszkami, aby utrwalić swoje myśli. "Nie
potrzebuję niczego - odpowiedział Einstein. - Wie pan,
myśli to rzadka rzecz" (A. Vallentin - Dramat Alberta
Einsteina).
Z literaturą stało się to, co wcześniej stało się z malar-
stwem: nastąpiło umasowienie poprawności. Wszystkie-
go jest coraz więcej. ale to więcej to rozrost owej
przeciętnej poprawności. Poprawność - ta kategoria
sprawia nam wiele kłopotów, kiedy przychodzi nam
wybierać, wartościować. Ciągle stajemy wobec wytwo-
rów, o których chce się powiedzieć: "no, właściwie, to
może być", "no tak, to jest nawet dobre", "tak, to jest na
swój sposób ciekawe" itd., itp. Chodzi tu o tę masę dzieł,
które pozostawiają nas zupełnie obojętnymi, na których
banał, pustkę, pozór czy dziwactwa odpowiadamy wzru-
szeniem ramion.
Kultura masowa to nie tylko masowy odbiorca, ale i
masowy twórca czy - wytwórca. Za wszelką cenę chce
zwrócić na siebie uwagę krzykliwością i dosadnością
barwy, dźwięku, słowa.
Heterogeniczność w pisaniu (w malowaniu, w kom-
ponowaniu) może także oznaczać brak pewności. Oto
rzeka natrafia nagle na przeszkody, jej równy, mocny,
dynamiczny nurt, nie mogąc toczyć się dalej swoim ko-
rytem - zaczyna rozgałęziać się, szukać nowych ujść,
rozchodzić się, tworzyć odnogi, kanały, ramiona, zako-
sy, labirynty, strugi, zatoki.
Tak jest i z pisaniem. Heterogeniczność będzie w tym
wypadku zawahaniem, zawirowaniem i - dalszym po-
szukiwaniem.
Robert Musil: "Ja - nie będzie w tej książce oznaczać
ani autora, ani wymyślonej przezeń postaci, lecz zmien-
ną mieszaninę ich obu" (Dzienniki,1921 ).
W niczym myśl, wyobraźnia ludzka nie przejawiły
tyle inwencji, co w wynajdywaniu języków. Tysiące ję-
zyków i gramatyk, miliony słów. Języki, które rodziły
się i ginęły, które ciągle rodzą się i nadal giną.
A także -języki martwe. Języki, których nie rozumie-
my, bo zostały zapisane, ale tego pisma nie umiemy od-
czytywać.
Sami uczestniczymy w tworzeniu języka ( jedna z teo-
rŹŹ mówi, że język wymyślają dzieci. Przykład - gwary
podwórzowe i szkolne).

16.6.96
Pisząc o malarstwie Mariusza Kałdowskiego napotka-
łem trudność - trudność języka, brak słów, określeń, ter-
minów. Każda dziedzina ma swoje słownictwo i nie
można bezkarnie, bez groźby zubożenia swojej wypo-
wiedzi przeskakiwać z jednej dziedziny do drugiej. Nie
można tego samego dnia pisać o:1- malarstwie, 2 - bio-
logŹŹ molekularnej, 3 - poezji, 4 - etnometodologŹŹ, bo
po prostu nie można co godzinę zmieniać języka.
Mówi się - poliglota to ten, który zna kilka różnych
języków. Okazuje się, że trzeba dziś być poliglotą w ob-
rębie własnego, ojczystego języka!
Razem z tobą, tuż obok, rosną, dojrzewają i pęcznieją
nienawiścią twoi wrogowie. Często nie wiesz o nich nic,
nie wiesz nawet, że są, dopóki nie wypuszczą w twoją
stronę (najczęściej znienacka) zatrutej strzały. Zwróciła
na to uwagę Zofia Nałkowska, kiedy po ukazaniu się
Granicy, "Marchołt" wydrukował recenzję Stefana Ko-
łaczkowskiego. " jest ona zupełnie jak uderzenie pałką w
głowę, w zaułku, gdzieś na zakręcie drogi - pisze Nał-
kowska w swoim dzienniku - gdy człowiek się niczego
nie spodziewa - tak zajadła, tak napastliwie wroga, tak
unicestwiająca. Rzecz napisana w ciągu pół godziny,
byle jak, bez motywów i dowodzenia - ale jakaż pew-
ność słów i sądów, swego lepszego gatunku, swej wyż-
szości. jaka nienawiść!"
Utrapieniem ludzi sławnych jest to, że kuszą mierno-
ty do napaści. Te ostatnie liczą, że atakując sławnego
człowieka same zdobędą odrobinę sławy.
James Wood w "New Republic" ( 12.7.96):
"Literatura, która chce odkryć, jest piękniejsza od tej,
która wie wszystko". Pisarz powinien sprawiać wraże-
nie, że
- wie mniej, niż więcej,
- że sugeruje, a nie stwierdza,
- że stoi przed czymś, co niewypowiedziane, nie zaś,
że obwieszcza ex cathedra.
Tomasz Mann: "każda historia (żeby być opisaną-
R.K.) musi być miniona i im bardziej jest miniona, tym
lepiej..."
jest proza elegancka, kunsztowna: Proust, Woolf,
Mann. jest proza trudna, filozofująca, przez którą trzeba
przedzierać się z wysiłkiem, w skupieniu: to Broch,
Musil. jest wreszcie proza jak pobojowisko: widać na
niej ślady zmagań, potyczek, krwawego potu. Są w tej
prozie sęki, zadry, jest chropawość, są pęknięcia, garby,
wykroty: to Lowry, Weil, Peter Weiss, Rozanow.
Nawet w najlepszej prozie muszą być fragmenty ba-
nalne. Są one niezbędne jako odprężenie dla uwagi, któ-
rą nieustanne napięcie szybko męczy i stępia. Są ko-
nieczne jako oddech, jako moment luzu i wytchnienia
przed wspinaczką na wysoką górę. Przykładem Dosto-
jewski, w którego książkach, obok stron genialnych,
można znaleźć oczywiste banały.
W 1975 roku Julien Green zanotował w swoim Dzien-
niku: "Gdybym mógł zapamiętać wszystko, co przeczy-
tałem, zwariowałbym. Pamięć poddaje się sama zba-
wiennym operacjom, wyrzuca przez okno tysiące to-
mów. Myślałem, żem nie czytał nigdy Sezama i lilŹŹ Ru-
skina. Wczoraj przeglądałem egzemplarz, były w nim
adnotacje robione moją ręką w roku 1930".
Wiele dotychczasowych cywilizacji czciło jako obiekt
kultu Księgę: Wedy, Biblię, Koran, Popol Vuh. Co
będzie takim obiektem w naszej cywilizacji? Komputer?
W 1988 roku prowadziłem warsztaty literackie na
uniwersytecie Temple w Filadelfii. Moje seminarium:15
młodych amerykańskich poetów, powieściopisarzy, re-
porterów i dramaturgów. Dyskutowaliśmy o tym, j ak pi-
sać, rozmawialiśmy o stylu, kompozycji ijęzyku. Po po-
łudniu miałem czas wolny, więc chodziłem do bibliote-
ki. Na drzwiach jednego pokoju była tabliczka z napi-
sem: Poetry Room. Wewnątrz, na półkach stały rzędy
tomików wierszy, na stole leżały czasopisma poświęco-
ne poezji. Zacząłem szperać po półkach, przeglądać
książki i pisma z początku ze zwykłej ciekawości, ale z
czasem już bardziej systematycznie. jedno bowiem
zwróciło moją uwagę, a mianowicie dziesiątki, setki na-
zwisk poetów, które widziałem po raz pierwszy, mimo iż
myślałem, że coś niecoś o poezji amerykańskiej wiem.
Nazwiska te pojawiały się w tomikach wydanych przed
laty, a potem ich poetycki żywot nagle się urywał i ginął.
Poeci znikali, nie było ich świeżych wierszy. Na nowych
tomikach widniały zupełnie inne nazwiska - zresztą też
mi nie znane.
Dowiedziałem się, jak odbywa się w tym kraju obieg
poezji. Poeci z jednego uniwersytetu wysyłają wiersze
poetom z innych uniwersytetów, a ci wysyłają im swoje
itd. Są to tomiki poezji albo wiersze drukowane w cza-
sopismach literackich, lub po prostu pisane na maszynie
czy komputerze. Wiersze te, czytane lub nie, trafiają po-
tem na półki owych Poetry Rooms, które można spotkać
na wielu uniwersytetach.
Ale nie ten zamknięty obieg poezji najbardziej mnie
zaciekawił. Rzucało się w oczy co innego, a mianowicie
- ulotność, kruchość, nietrwałość poetyckiego losu. Całe
litanie nazwisk, które napotykamy po raz pierwszy i któ-
re po jakimś czasie, często bardzo krótkim, znikają na
zawsze. I już następne i następne. Ale co się stało z tam-
tymi sprzed pięciu lat? Sprzed dwóch? Sprzed roku?
Dlaczego dalej nie piszą? I czym się teraz zajmują?
Gdzie pracują? Czy jeszcze interesują się poezją? Czy
pamiętają, że sami drukowali wiersze? Wydawali tomi-
ki? Czy poezja była tylko epizodem w ich życiu, który
nie zostawił śladu, o którym zapomnieli? Bo tylko kilka
nazwisk pozostawało na lata, powracało, istniało: Ash-
bery, Creeley, Ginsberg.
Podobnie, choć bardziej stabilnie, wyglądała sytuacja
wśród prozaików. Ale i tu widoczna była płynność, i tu
pisanie, poza wyjątkami, było nie tyle treścią życia, ile
przygodą, a nawet grą czy luksusem. Literatura nie była
więc dla nich posłannictwem, karierą, z którą wiązali
swoją przyszłość, całe życie, której się w pełni i na za-
wsze oddawali.
Ta płynność i efemeryczność środowiska literackiego,
jego niestały, a nawet przypadkowy charakter uderzyły
mnie może dlatego, że będąc w Filadelfii mieszkałem w
domu asystentów wydziału biologŹŹ tego samego uni-
wersytetu. Z czasem poznałem wielu z nich, zapraszali
mnie do siebie. W porównaniu z moimi kolegami po pió-
rze byli to ludzie zupełnie inni! Ich kariery miały wyty-
czony mocnymi liniami szlak, którego nawierzchnia
była twarda, zrobiona z solidnego, trwałego materiału.
Od początku do końca byli biologami, biologami tylko i
wyłącznie, za wszelką cenę i do końca życia. Z góry
wiedzieli, co będą robić dziś, za dwadzieścia lat i za
czterdzieści. W ich wyborze i powołaniu była jakaś de-
terminacja i ufność, pewność i duma. Duch śmiałej i
wielkiej przygody. Pasja. Mrówcza, zaciekła pracowi-
tość.
Tak więc były to dwie różne grupy ludzi. Pierwszą
cechowała niepewność, nawet nieśmiałość, brak przeko-
nania, że to, co robią, jest wyborem na całe życie, drugą
- silna wola i optymizm. A te postawy muszą przecież
mieć wpływ na wynik ostateczny: na polu literatury czy
w dziedzinie nauki.
Filadelfia przypomniała mi się teraz, w czasie lektury
książki zredagowanej przez amerykańskiego fizyka-
Johna Brockmana - Trzecia kultura. Brockman zapo-
wiada w niej koniec literatury tradycyjnej (albo, jak cza-
sem mówimy - literatury pięknej). Ona już nic nie wno-
si, nic w niej już nie ma, to - jak powiedział inny Ame-
rykanin, John Barth - literatura wyczerpana. Zamiast
niej, pisze Brockman, "odkryłem pojawienie się zu-
pełnŹe nowego rodzaju literatury. Spotkałem grupę fas-
cynujących osób i wielkich uczonych, z których wielu
było autorami bestsellerów nie kwalifikujących się do
żadnego ze znanych gatunków literackich. Ich książki
nie były powieściami, popularyzacją nauki, dzienni-
karstwem czy biografiami - była to żyjąca nauka.
Powstaje trzecia kultura.
Trzecia kultura to uczeni, myśliciele i badacze świata
empirycznego, którzy dzięki swoim pracom i pisarstwu
przejmują rolę tradycyjnej elity intelektualnej w poszu-
kiwaniu odpowiedzi na pytania od zawsze nurtujące
ludzkość: czym jest życie, kim jesteśmy i dokąd zmie-
rzamy".
Warszawa, 29.10.96
Dzień szary. Deszczowo. W tej wilgoci wszystko wy-
daje się zamazane, rozpuszczone, płaskie, nie widać dru-
gich planów, pejzaż nie ma głębi. Nagle z krzaków wy-
biega pies, kręci się chwilę i znika we mgle. Ptasi kon-
cert na wysokim jaworze: stroją głosy przed odlotem do
ciepłych krajów. Ściany domów w zaciekach, mokre,
złuszczone jak ryby. Ulica pusta, dziurawa, pokrzywio-
na jak dekoracja w opuszczonym teatrze. Pan w telewi-
zorze zapowiada falę zimna i okrywa się kraciastym sza-
likiem.
Paradoksy reportażu: choć reportaż kojarzy się z pra-
są, rzadko jest uprawiany przez dziennikarzy. jest to ga-
tunek bardzo czasochłonny, a dziennikarze pracujący w
redakcji mają mało czasu. W antologŹŹ Egona Erwina
Kischa pt. Klasycy dziennikarstwa są działy takie, jak
Artykuł wstępny, Kronika lokalna, Felieton, ale nie ma
działu pt. Reportaż. Zresztą w antologŹŹ tej, wśród kilku-
dziesięciu autorów jest Martin Luter, Jonathan Swift,
Wiktor Hugo czy Henryk Heine, nie ma natomiast pra-

wie żadnego dziennikarza. W innej, opasłej antologŹŹ re-


portażu The Faber Book of Reportage jest Tacyt, Marco
Polo, Chateaubriand, Dickens, Flaubert, są dziesiątki in-
nych pisarzy, naukowców i podróżników, ale bardzo nie-
wielu dziennikarzy.
W sumie jest więcej reportaży niż reporterów, a to
dlatego, że większość reportaży na świecie napisali nie
reporterzy, lecz prozaicy, poeci, uczeni, wojskowi.
Przede wszystkim jednak - pisarze. U nas np. Sienkie-
wicz, Reymont, Umiński, Ossendowski, Kuncewiczo-
wa, Pruszyński, Nałkowska, Gombrowicz, właściwie
niewielu można wymienić tych, którzy nie pisali repor-
taży.
Na temat sytuacji i miejsca reportażu w literaturze pi-
sał w 1987 roku profesor literatury angielskiej z Oxfor-
du - John Carey:
"Pytanie, czy reportaż jest <<literaturą>>, nie jest samo
w sobie ciekawe ani nawet znaczące. <<Literatura>>, jak ją
obecnie pojmujemy, nie jest obiektywnie ustanowioną
kategorią, do której poszczególne dzieła zaliczają się z
natury rzeczy. Jest raczej terminem - stosowanym przez
instytucje i ciała opiniotwórcze oraz inne grupy kontro-
lujące kulturę-mającym na celu nadanie wyższej rangi
tym tekstom, którym z jakiegoś względu chcą nadać
większą wartość. Zatem pytanie, jakie warto by zadać, to
nie - czy reportaż jest literaturą, ale dlaczego intelektu-
aliści i instytucje literackie tak usilnie odmawiają mu
tego statusu.
Niechęć wobec mas uznanych za odbiorców reporta-
żu jest oczywistym czynnikiem sprzyjającym rozwojowi
takiego przesądu. Terminologia, za pomocą której to się
wyraża, ma często ukryty społeczny sens. <<Wysoką>>
kulturę odróżnia się od <<trywialności>>, jaka rzekomo ce-
chuje reportaż. To dyskredytowanie reportażu odzwier-
ciedla wszakże chęć promowania tego, co nierealne, nad
to, co rzeczywiste. Uważa się, że dzieła wyobraźni z za-
łożenia stoją ponad innymi, a także odznaczają się pier-
wiastkiem duchowym, którego brak <<dziennikarstwu>>.
Twórczy artysta ma do czynienia z prawdami wyższymi
niż te rzeczywiste, a to daje mu wyłączność na wgląd w
ludzką duszę.
Takie przekonania zdają się być pozostałościami ma-
gicznego myślenia. Uciekanie się do wyobrażeń o wzno-
szeniu się na szczyty, manifestowane przez ich zwolen-
ników, jak również nacisk na czystość, wzdraganie
przed ziemskim skalaniem oraz wiara w natchnienie,
wszystko to należy do tradycyjnych mitów o duszpaster-
stwie i tajemnych kultach. Osoby o takich poglądach na
literaturę są także skłonne odrzucać próby szukania po-
wiązań między dziełami a życiem ich twórców, podej-
mowane przez krytyków. Istnieje przekonanie, że podej-
ście biograficzne deprecjonuje literaturę poprzez wiąza-
nie jej ze zwykłą rzeczywistością: należy oddzielać tek-
sty od ich autorów i kontemplować je jako czyste i ode-
rwane lub - w najlepszym wypadku - w towarzystwie
innych równie czystych i oderwanych tekstów.
Przesądy, kryjące się za tymi dogmatami, mogą być
równie ciekawe, jak pozostałości prymitywnych kultur,
ale źle by się stało, gdyby nadać im wagę poważnego
argumentu w dyskusji. Przewaga reportażu nad literatu-
rą wyobraźni jest wyraźna. Aby bowiem literatura wy-
obraźni mogła osiągnąć swój efekt, czytelnik musi do-
browolnie i z góry uwierzyć w to, o czym ona mówi. To
z kolei musi pociągać za sobą element gry, zmowy czy
samooszukiwania. W przeciwieństwie do tego, reportaż
opisuje to, co rzeczywiste, co literatura może poruszyć
jedynie poprzez fikcję.
Niemądrze byłoby oczywiście obniżać rolę literatury
wyobraźni z tego powodu. Sam fakt, że nie jest ona rze-
czywista, że jej smutki, miłości i śmierci są pozorne, jest
jedynym powodem, jaki nas do niej przyciąga. jest
snem, który w każdej chwili możemy przerwać, dzięki
czemu wśród ciągłych konieczności realnego życia daje
nam cenne złudzenie wolności. Pozwala nam doświad-
czyć rozkoszy namiętności oraz innych uczuć (złości,
strachu, współczucia itd.), które w normalnych warun-
kach pojawiłyby się tylko w sytuacjach związanych z
bólem czy zmartwieniem. W ten sposób uwalnia nas i
poszerza pole naszego życia uczuciowego. Wydaje się
prawdopodobne, że większość czytelników traktuje wie-
le - jeżeli nie znaczną część - reportaży jako fikcję.
Przedstawione w reportażach nieszczęścia czy katastro-
fy nie są odbierane jako coś rzeczywistego, lecz jako
coś, co przynależy do nierealnego świata, dalekiego od
ich własnych trosk i natrętnej rzeczywistości. Z tego
właśnie powodu reportaż był w stanie zająć miejsce lite-
ratury wyobraźni w życiu większości ludzi. Wolą czytać
gazety niż książki, a gazety te mogą równie dobrze być
przepełnione fikcją, tak jak powieści Frayna.
jakkolwiek by to było przyjemne, ukazuje jednak
ucieczkę od rzeczywistości, tak jak literatura wyobraźni,
a celem dobrego reportażu jest tę ucieczkę uniemożli-
wić. Reportaż skazuje nas na wygnanie z krainy fikcji w
gorzkie tereny prawdy. Wszyscy wielcy dziewiętnasto-
wieczni pisarze-realiści - Balzak, Dickens, Tołstoj, Zola
- zbliżali się do technik reportażu, wprowadzając do
swych powieści relacje naocznych świadków oraz histo-
rie z gazet, tak by nadać im jeszcze większe poczucie
realizmu. Ale cel, ku któremu zmierzali, był zawsze
poza ich zasięgiem. W najlepszym wypadku mogli stwo-
rzyć imitację reportażu, pozbawioną jego najistotniej-
szego elementu: świadomości czytelnika, że to wszystko
wydarzyło się naprawdę.
Kiedy czytamy (by podać najbardziej jaskrawy przy-
kład) relacje świadków, którzy przeżyli Holocaust, nie
możemy się pocieszyć (tak jak to robimy czytając opisy
cierpiących w powieściach realistycznych), że wszyst-
ko to jest tylko fikcją. Przedstawione fakty domagają się
naszego uznania i zmuszają nas do zareagowania, choć
nie wiemy jak. Czytamy szczegóły - Żydzi czekający na
egzekucję na skraju masowych grobów; ojciec pociesza-
jący syna i wskazujący na niebo; babcia zabawiająca
malutkie dziecko - i już jesteśmy owładnięci naszą wła-
sną niemożnością, absurdalną chęcią pomocy, współczu-
cia, które pozostaną nieukojone i niepotrzebne.
Choć może nie do końca niepotrzebne. Ponieważ na
tym poziomie (tak, by każdy mógł mieć nadzieję) repor-
taż może zmieniać swych czytelników, kształcić ich
uczucia, poszerzać - w obie strony - ich poglądy na te-
mat tego, co znaczy być człowiekiem, może ograniczyć
ich tolerancję dla tego, co nieludzkie. Te osiągnięcia
przypisywano zazwyczaj literaturze wyobraźni. Ale sko-
ro reportaż - w przeciwieństwie do literatury - pozbawia
rzeczywistość wszelkich ozdób, jego nauki są i winny
być bardziej znaczące. I skoro dociera do milionów nie
tkniętych przez literaturę, ma możliwości nieporównanie
większe".
Reportaże różnią się poziomem (co oczywiste) i prze-
znaczeniem. Może być reportaż gazetowy, doraźny, ro-
dzaj "zbeletryzowanej informacji". Ale są też reportaże
bardziej ambitne - literackie, socjologizujące, antropolo-
giczne.
Ze względu na bohatera, reportaż można podzielić na
trzy typy:
1- w którym bohaterem jest wydarzenie (np. zabój-
stwo prezydenta Kennedy'ego w Dallas),
2 - bohaterem jest problem (np. bezrobocie, malaria),
3 - bohaterem jest autor (np. opisujący swoje wraże-
nia z podróży do BrazylŹŹ).
Kisch. Czym jest reportaż? " jest formą wypowiedzi"
(w Jarmarku sensacji).
Definicja reportażu będzie zawierać dwa elementy:
a - intencjalność projektu: jadę gdzieś celowo (lub
zostałem tam wysłany), żeby zdać sprawę;
b - temat został wzięty z życia ( jest wydarzenie czy
problem, jadę, zbieram materiał - rozmowy, dokumenty,
wrażenia - piszę, drukuję w prasie lub wydaję książkę,
robię film, audycję).
W trakcie pisania tych notatek znalazłem jeszcze inne
definicje reportażu:
Gatunek publicystyczno-literacki" (Słownik termi-
nów literackich pod red. Janusza Sławińskiego,1988);
- rodzaj pisarski, który stara się przekazać prawdziwą
i szczegółową relację o wydarzeniach bezpośrednio wi-
dzianych lub sprawach dokładnie udokumentowanych:
"wydaje się, że można by powiedzieć wprost - jest to
jedyny gatunek literatury, który ma wartość" - George
Orwell (Encyclopaedia Britannica,1986);
- "Reportaż jest gatunkiem literackim, który może
stać się jedną z najważniejszych form literatury" - Jean
Paul Sartre, w Robert 1984.
Hasło "reportaż" pojawia się w słownikach stosunko-
wo niedawno. Nie ma go w Słowniku języka polskiego
Jana Karłowicza z 1912 r., nie ma w słowniku Larousse'a
z 1923 r. ani we wspomnianych już Klasykach dzienni-
karstwa wydanych przez Kischa w tymże 1923 r. Toteż
jako rodzaj świadomie uprawiany, wyodrębniony, repor-
taż jest młodym czy nawet najmłodszym gatunkiem lite-
rackim, produktem epoki masowego społeczeństwa i
masowej komunikacji, podróżowania, kontaktów wielo-
kulturowych, globalnych mediów.
Reportaż, mimo że określenie jest francuskie, najmoc-
niej osadzony jest w tradycji literatury anglosaskiej. Re-
portaże pisali Mark Twain, Jack London, Herman Mel-
ville, Richard Wright, Ernest Hemingway, John Stein-
beck, Norman Mailer i wielu innych pisarzy amerykań-
skich. Długa jest również lista pisarzy angielskich, z któ-
rych wielkie reportaże pisali m.in. Charles Dickens, D.
H. Lawrence, Aldous Huxley, Evelyn Waugh. Także w
innych językach pisarzy uprawiających reportaż były i
są dziesiątki: Claude Roy, Amos Oz, Heinrich B”ll,
Elias Canetti, Hans Magnus Enzensberger, Ilia Eren-
burg, Joseph Kessel, Arthur Koestler, Jean Baudrillard i
tylu innych.
W wielu znanych mi krajach pisarze, filozofowie, ar-
tyści systematycznie i często pisują w gazetach: w Ame-
ryce Łacińskiej - Gabriel Garcia Marquez, Carlos Fuen-
tes, Mario Vargas Llosa. We Francji - Andr‚ Gluksman,
Allain Finkelkraut, Jacques Derrida. W USA - John
Updike i Elizabeth Hardwick, we Włoszech - Umberto
Eco, w Niemczech - GŹŹnter Grass itd. - ich reportaże,
eseje i felietony są stale obecne na łamach dzienników i
czasopism.
The New Journalism: przełom w dyskusji, czy repor-
taż jest literaturą, następuje w latach 60-tych. W Stanach
Zjednoczonych Tom Wolff występuje z tezą, że ponie-
waż fikcjopisarze amerykańscy pomijają milczeniem
całe dziedziny życia społecznego i politycznego (a są to
na Zachodzie lata rewolucyjne), konieczne jest, aby te-
maty te podjęli "nowi dziennikarze". Stąd jego termin:
nowe dziennikarstwo. Za czołowych, amerykańskich
przedstawicieli tego nowego gatunku uważa się właśnie
Toma Wolffa (np. The Right Stuff), Normana Mailera
(np. Advertisements for Myse aj, Huntera S. Thompsona
(np. The Great Shark Hunt) i Trumana Capote, który sta-
rał się stworzyć tzw. powieść faktu.
Reportaż, jako gatunek pisarski, przechodzi ewolucję
od dziennikarstwa do literatury. Przyczyną jest tu m.in.
słabnąca rola prasy (print press) na rynku opinŹŹ. Na ryn-
ku tym, na którym panowali dawniej politycy i dzienni-
karze piszący (były to często zajęcia i zawody wymien-
ne), pojawiła się nowa, dominująca postać - dircom
(szef, menedżer komunikacj i, mediów) - to on kształtu-
je dziś gusta, zainteresowania i poglądy publiczności.
Misja społeczna, interwencyjna wielkiej prasy zanika,
dzienniki stają się rzecznikami różnych grup interesów,
ich krytycyzm, społecznikostwo, bojowość słabną. W tej
sytuacji reportaż - z natury swojej gatunek walczący-
traci rację bytu, jest eliminowany z łamów gazet (pod
różnymi niemerytorycznymi pretekstami) i znajduje
swoje nowe miejsce w prasie literackiej lub wydawnic-
twach książkowych. Oczywiście dotyczy to reportażu
wysokiej, artystycznej klasy (to, co Francuzi nazywają-
le grand reportage). Doraźny, ulotny, pobieżny reportaż
po prostu znika.
Collage, symbioza: reportaż często czerpie dziś z
technik charakterystycznych dla powieści czy opowia-
dania, a tzw. literatura piękna chętnie sięga do zdobyczy
reportażu. Ale i dawniej tak bywało. W pilności zbiera-
nia materiałów powieściopisarze nie różnili się od re-
porterów. Oto jak Balzak zbierał materiały do swojej
powieści Szuanie:
"Jesienią 1827 roku wyrusza w teren, do Foug‚res,
gdzie skoncentruje akcję Szuanów. Gości tam u genera-
łostwa de Pommereul, z którymi jeszcze w Tours przy-
jaźnili się jego rodzice. Przetrwały tu żywo wspomnie-
nia o szuańskim rokoszu, generał de Pommereul i wielu
jego znajomych pamięta doskonale tę wojnę domową. Z
rana Balzak wędruje po folwarkach i polach, wśród skał
i wrzosowisk, zapuszcza się w zapadłe drogi i między
opłotki, zwiedza wszystkie kąty, obserwuje o różnych
porach dnia i w rozmaitym oświetleniu górę P‚lerine i
dolinę Cou‰snon. Wieczorem pisze. Spędził tak dwa
miesiące. Czytając Szuanów przekonacie się, jak dokład-
nie przyjrzał się wszystkiemu: ludziom, obyczajom, kraj-
obrazowi; jak sumiennie, z drobiazgowością stratega ba-
dał topografię tych okolic. Spotkacie się z rozważaniami
na temat społecznych i ekonomicznych przyczyn rebelŹŹ,
do której - jak sam widzi - nie doszłoby zapewne, gdy-
by nie nędza i ciemnota bretońskiego ludu oraz agitacja
tamecznego kleru; zobaczycie nie tylko ówczesną wojnę
partyzancką, lecz i poznacie metody jej prowadzenia.
Balzaka interesuje wszystko: system uprawy roli, ho-
dowli bydła, wierzenia, zabobony, rozmieszczenie go-
spodarstw, a nawet jakość i pochodzenie sprzętów, które
widział w chałupach" (Julian Rogoziński).
Temat? jak znajdować temat?
Otóż wszystko jest tematem. Babel pisze: "Stylem
dokonujemy naszych podbojów, stylem! Mógłbym napi-
sać opowiadanie o praniu, a zadźwięczy jak proza Juliu-
sza Cezara. Od języka i stylu zależy wszystko". I żali się,
że zrobił już 22 redakcje krótkiego opowiadania, a jeszcze
nie jest pewien, czy ta ostatnia nadaje się do druku.
Współczesny antropolog amerykański - Clifford
Geertz w swoim eseju O gatunkach zmąconych, napisa-
nym jeszcze w 1980 roku, zwracał uwagę, że "w ostat-
nich latach nastąpiło niebywałe pomieszanie form gatun-
kowych i pomieszanie to nie słabnie". Sytuację w litera-
turze - pisze - cechuje "zatarcie granic między gatunka-
mi": "Dzisiejsze skotłowanie form wezbrało do punktu,
w którym nie tylko trudno zaszeregować autora... ale i
zaklasyfikować dzieło... Zamiast ustawionych w zwar-
tym szyku rodzajów naturalnych, sztywnej, ostro zróżni-
cowanej pod względem jakościowym typologŹŹ, coraz
bardziej dostrzegamy wokół nas rozległe, niemal nie-
przerwane pole rozmaicie pomyślanych i różnorodnie
skomponowanych utworów, które umiemy porządkować
jedynie z punktu widzenia praktycznego, relatywnego,
w związku z naszymi własnymi celami".
jednym z tych, którzy przyczynili się do owego
"zmącenia gatunków", był Bruce Chatwin. Chatwin, któ-
ry umarł w 1989 roku, to największe nazwisko współ-
czesnego reportażu w AnglŹŹ. Debiutował on wydanym
w 1976 roku w formie książkowej reportażem z Argen-
tyny pt. In Patagonia. O trudnościach ścisłego określe-
nia rodzaju tej literatury pisze wydawca książki Susa-
nnah Clapp: "Ktoś, kto czytał Patagonia, nie powinien
oczekiwać, że opisani tam ludzie wyglądają dokładnie
tak jak w rzeczywistości. Chatwin odrzucił tradycyjne
dla dawnego reportażu żądania wierności faktom i uży-
wał technik, którymi posługują się autorzy powieści.
Powstał reportaż, który czyta się jak opowiadanie. Autor
nie wspomina, jak przemieszczał się z miejsca na miej-
sce. Głos, którym mówi, urywany, dobitny, a oko należy
do kogoś, kogo pociąga to, co zaskakujące i pełne
sprzeczności. jest to reportaż, ale jednocześnie esej hi-
storyczny, a także - w dodatku - powieść. Był to nowy
rodzaj pisarstwa, który z literatury faktu uczynił gatunek
bardziej pojemny i bogaty".
Egon Erwin Kisch wspominając dawne lata reportażu
pisze gdzieś: "Przeszkody były często ciekawszym te-
matem niż sam temat". W istocie, treścią wielu reporta-
ży był opis trudności, jakie napotykał reporter, żeby do-
stać się na miejsce wydarzeń, jego relacje o tym, jak zo-
staje aresztowany, jakie ma kłopoty z przekazaniem in-
formacji, jak gubi kontakt z centralą itd. Wszystko to
przestało być dziś tematem - komunikacja a jest dużo lep-
sza niż dawniej, podobnie łączność.
Fenomen naszej epoki - masowa turystyka - zmienił
bardzo wymogi stawiane dziś reportażowi (zwłaszcza-
zagranicznemu). Turystyka taka powstała z połączenia
dwóch nowych zjawisk: powstało społeczeństwo maso-
we, ruchliwe i żądające rozrywki oraz rozwinęła się ta-
nia, charterowa komunikacja. Każdy może znaleźć się
wszędzie. Dawniej pojęcie drogi miało w sobie pewną
tajemnicę. Dzisiaj miejsce tajemnicy zajęła kalkulacja
finansowa: czy wystarczy mi pieniędzy, żeby dojechać
tu czy tam. Droga przestała być tematem. Wielki repor-
taż Goethego Podróż włoska nie mógłby dziś powstać.
Trwająca 9 miesięcy podróż z Karlsbadu do Neapolu,
którą Goethe opisał na 300 stronicach swojej Italieni-
sche Reise, samolot przebywa dziś w godzinę: tyle, żeby
napić się kawy i przejrzeć gazetę.
Nieporozumienia na temat reportażu wynikają też z
różnic między prasą anglosaską i kontynentalno-euro-
pejską.
Dziennikarstwo anglosaskie wywodzi się z tradycji
liberalnej, z przekonania, że prasa jest instytucją ogólno-
społeczną, że wyraża interesy i opinie wszystkich oby-
wateli jednakowo, i dlatego musi być niezależna, bez-
stronna, obiektywna. Stąd od dziennikarza wymaga się
tam, aby jego relacja była właśnie niezależna, bezstron-
na i nie jako - bezosobowa. Reporter to ktoś, komu w
tekście nie wolno ujawniać swoich poglądów i opinŹŹ.
jego zadaniem jest dostarczyć jak najwięcej "czystej"
informacji. "Co tu się dzieje?" - spytałem raz operatora
NBC, kiedy filmował scenę walki ulicznej w czasie ma-
nifestacji w Meksyku. "Nie mam pojęcia - odpowie-
dział. - Filmuję i posyłam taśmę do Nowego Jorku. Tam
już szefowie wybiorą, co im będzie potrzebne."
Ponieważ gazeta nie może składać się z samych infor-
macji, czytelnik oczekuje bowiem i komentarzy, w pra-
sie anglosaskiej istnieje specjalna kategoria piszących,
którzy zajmują się wyłącznie komentowaniem, objaśnia-
niem, właśnie - wyrażaniem opinŹŹ. Nazywają ich - ko-
lumnistami (columnists). jest ich niewielu. To zwykle
wielkie nazwiska, sławne w świecie, koryfeusze pra-
sy, arystokraci pióra. Walter Lippmann, Joseph Alsop,
James Reston - na komentarze tych kolumnistów czeka-
ła cała czytająca Ameryka.
Reporterzy i kolumniści - oto dwie sytuacje zupełnie
różne, całkowicie od siebie oddzielone. Amerykanie
wyodrębniają dwa rodzaje dziennikarstwa: investigative
journalism (dziedzina reporterów) i reflectivejournalism
(dziedzina kolumnistów).
Korzenie prasy kontynentalno-europejskiej są inne.
Prasa wywodzi się tu z ruchów politycznych: była narzę-
dziem walki partyjnej. A więc w przeciwieństwie do
prasy anglosaskiej cechowały ją stronniczość, zaangażo-
wanie, duch walki, partyjność. Tu informacja i komen-
tarz nie były rozdzielone, ale odwrotnie - informację
zamieszczano wówczas, jeżeli służyła interesom partŹŹ
(lub innych sił, które gazeta reprezentowała) i dlatego
formą najczęściej spotykaną była nie informacja "czy-
sta" (jak w gazetach Anglosasów), ale informacja ko-
mentowana, a od dziennikarza oczekiwano właśnie opi-
nŹŹ, zaangażowania i nade wszystko - obecności. (Świa-
domie, dla jasności wywodu, przedstawiam tu owe dwa
różne modele w formie czystej, skrajnej, w praktyce bo-
wiem rozwinęło się później wiele form mieszanych,
eklektycznych, hybrydycznych.)
Wiedząc o tych dwóch modelach prasy, łatwiej odpo-
wiedzieć, czy reportaż to gatunek dziennikarski, czy li-
teracki. W świecie anglosaskim - zdecydowanie literac-
ki. W modelu prasy anglosaskiej nie ma miejsca na pro-
dukt tak osobisty, jakim jest reportaż, którego siła zasa-
dza się właśnie na obecności autora w miejscu wyda-
rzeń, na jego obecności fizycznej, ale i emocjonalnej, na
jego wrażeniach i refleksjach. Dlatego reportaże są tam
drukowane w czasopismach literackich i publikowane w
wydawnictwach książkowych. Nikt nie ma wątpliwości,
że książki V S. Naipula, Jamesa Fentona czy Colina
Thubrona to literatura piękna.
W krajach Europy kontynentalnej jest różnie. Przez
jakiś czas istniał tu i jeszcze gdzieniegdzie istnieje repor-
taż dziennikarski. Spełniał on szczególnie ważną rolę w
krajach, w których istniała cenzura, ponieważ był formą
dającą większą swobodę wypowiedzi niezależnej, kry-
tycznej.
W Europie istniał też reportaż literacki, uprawiany
głównie przez pisarzy. Ci, którzy pisali taki reportaż,
najczęściej nie byli zawodowymi dziennikarzami-
Wańkowicz był wydawcą, Kuncewiczowa pisarką, Ja-
sienica - historykiem.
Rozmowa z korespondentem "Time" w New Delhi-
Anthony Speathem, że takie wynalazki, jak fax, modem,
e-mail, telefon bezsieciowy, są w pracy korespondenta
zarazem postępem i cofnięciem. Bo zjednej strony uła-
twiają zdobywanie i przekazywanie informacji, ale z
drugiej
- szybka, natychmiastowa, pozbawiona kłopotów
łączność z centralą sprawia, że korespondent trzyma się
bliżej centrali niż miejsca i kultury, w której się znajdu-
je. Ciągła więź z centralą powoduje, iż mimo przemiesz-
czeń geograficznych, kulturowo, środowiskowo znajdu-
je się on nadal w budynku swojego biura (zwykle w
Nowym Jorku, Londynie, Paryżu). Następstwem faktu,
że przez "uwiązanie elektroniczne" nie opuszcza on ni-
gdy centrali, jest to, że swoje przebywanie w innej kul-
turze traktuje jako czasowe, przygodne, powierzchowne.
Nic nie zachęca go, aby poznać bliżej tę nową kulturę i
ludzi, wśród których się znalazł. (Kiedyś krótko podró-
żowałem po Afryce z ekipą telewizji brytyjskiej. Więk-
szość jej członków była po raz pierwszy na tym konty-
nencie. Patrzyłem zdumiony na ich zachowanie. Gdzie-
kolwiek przyjechaliśmy, od razu rzucali się do telefo-
nów, łączyli z Londynem i prowadzili godzinne rozmo-
wy z rodziną. Myśl, że następnego wieczoru znowu za-
dzwonią do Londynu, pozwalała im jako tako znosić ko-
lejny dzień w Afryce. Afryka w ogóle ich nie intereso-
wała, nawet nie próbowali bliżej jej poznać);
- po drugie, przez owo elektroniczne przywiązanie do
centrali korespondent jest narażony na to, że centrala
będzie kierować jego krokami w terenie, że odbierze mu
inicjatywę, słowem, że bardziej będzie "wysłannikiem",
niż samodzielnym reporterem i badaczem.
Truman Capote i jego Muzyka dla kameleonów. Nigdy
nie pracował jako dziennikarz, ale chciał uprawiać
"dziennikarstwo jako formę artystyczną". Nazywał
to "dziennikarstwem narracyjnym" albo "powieścią
faktu".
W 1966 drukuje Z zimną krwią. To przełomowe wy-
darzenie w światowym reportażu, powstanie "powieści
dziennikarskiej". "Pisarz, twierdził Capote, powinien
mieć na jednej palecie wszystkie farby, wszystkie swoje
umiejętności, żeby móc je mieszać", i wymieniać gatun-
ki: "scenariusze filmowe, sztuki teatralne, reportaże,
wiersze, nowele, opowiadania, powieści".
Z jakiej to książki? Że od podróżnika do Afryki wy-
maga się ascezy. Reporter zagraniczny jest tłumaczem
kultur. Atakuje powszechnie panującą ignorancję, ste-
reotypy, przesądy. Jest on z natury eklektykiem i żyje na
kulturalnej emigracji wobec własnego społeczeństwa.
Samotność reportera, który jeździ po świecie, do da-
lekich krajów: pisze o tych, którzy go nie czytają, dla
tych, których mało interesują jego bohaterowie.
Jest kimś pomiędzy, zawieszony między kulturami ich
tłumacz. Jego pytanie i problem: na ile można przenik-
nąć i poznać inną kulturę, skoro tworzą ją wewnętrzne,
utajone kody, których nam, przybyszom z innego świa-
ta, nie uda się rozszyfrować i zrozumieć.
Reporter to postawa życiowa, to charakter. Jest rok
1940. Wojna. Inwazja Niemiec na Francję. Tłumy pary-
żan uciekają z miasta, panika, apokalipsa. Tłumy te wi-
dzi Andrzej Bobkowski. Widzi i na gorąco zapisuje w
swoich Szkicach piórkiem: "Jedynym uczuciem we mnie
jest teraz ciekawość, intensywna, gęsta, zbierająca się
wprost w ustach jak ślina. Patrzeć, patrzeć, wchłaniać,
zapamiętywać. Pierwszy raz w życiu piszę, notuję. I tylko
to mnie pochłania".
Rozwój mediów, cała dokonująca się rewolucja infor-
macyjna powołały do życia nową, liczną warstwę zawo-
dową ludzi, dla których dziennikarstwo jest już pozba-
wioną wszelkiej emocji i mistyki profesją, stanowiąc tyl-
ko jedną z możliwych dróg kariery, dróg, którą mogą
porzucić nazajutrz, dla zupełnie innych, lepiej opłaca-
nych materialnie zajęć. Ludzie ci dobrze czują się w
wielkich wytwórniach informacji, obrazów i dźwięków,
jakimi są nowoczesne redakcje, stacje radiowe i telewi-
zyjne połączone siecią infoautostrad oplatających naszą
planetę. Nie ma tam już miejsca dla takiego indywiduali-
sty, samotnika, kota chodzącego swoimi drogami, jakim
z natury swojej jest reporter. W rezultacie - reportaż
uzupełnił dziś szeroką gamę gatunków literackich i obok
powieści, eseju i dramatu nauczany jest na wydziałach
sztuki pisarskiej, a nie na uczelniach dziennikarskich,
które zresztą coraz częściej nazywają się szkołami rekla-
my, promocji i marketingu.
Tiziano Terzani, Włoch, florentyńczyk. Od 25 lat
mieszka w Azji. Jest korespondentem "Der Spiegel" w
New Delhi. Autor świetnych książek reporterskich. Do-
stałem od niego list:
"Nasz zawód ginie, pisze, nowi <<koledzy>> stanowią
wymienialny gatunek - jutro każdy z nich może zostać
maklerem lub pracować na giełdzie, co zresztą wielu z
nich rzeczywiście robi. Świat wydaje się coraz bardziej
zajęty materialną stroną życia, ludzi interesuje przyjem-
ne spędzenie czasu i różne hobby, a obojętność na
wszystko staje się nową zasadą moralną".
"Gdy pewnego razu Filip (Filip II Macedoński, ojciec
Aleksandra Wielkiego - R.K.), mając zamiar rozbić
obóz w pięknej okolicy, usłyszał, że nie ma tam paszy
dla zwierząt jucznych, rzekł: <<O Heraklesie, jakież jest
to nasze życie, skoro musimy żyć mając na względzie
wygodę osłów?>>" (Plutarch).
28.05.96
Spytałem A.B., który przed rokiem miał wylew krwi
do mózgu (z którego został cudownie odratowany), czy
ten wypadek pozostawił jakieś ślady. "Tak - odpowie-
dział - po pierwsze szybko męczę się. Najbardziej
sprawny jestem rano, potem, stopniowo z godziny na
godzinę, jestem coraz bardziej powolny, coraz słabszy,
wieczorem umysł wyłącza się, mogę patrzeć i słuchać,
ale wszystko dociera do mnie jakby z oddali, przez mgłę.
Wieczorem odczuwam także ciężar własnego ciała.
Dziwne uczucie, następnie bowiem ciało to odsuwa się
ode mnie i wreszcie znika. Rozumiem, że wtedy zasy-
piam. Ale często nie mogę zasnąć. Są to godziny pustki.

Nie chce mi się spać, nie mogę myśleć, nie potrafię ni-
czego sobie wyobrazić. Leżę, czekam świtu.
Po drugie - ciągnął dalej - obserwuję znaczne waha-
nia nastrojów. Czasem ten nastrój może się zmienić, bez
żadnego powodu, w ciągu minuty. Oto byłem rześki i
ruchliwy i nagle ogarnia mnie apatia, niechęć, paraliż.
Nie mogę się skupić, mówię niewyraźnie.
Mam także trudności z pamięcią natychmiastową, z
zapamiętaniem, co się stało przed chwilą. Gdzie położy-
łem klucze? Do kogo miałem zatelefonować? O czym
czytałem wczoraj? Ten brak pamięci wywołuje we mnie
lęk i rozpacz. Bo jeśli jutro zapomnę o wszystkim?
Wszystko wymaga mojej wytężonej uwagi. Choćby taka
rzecz jak chodzenie. Normalnie jest to czynność odru-
chowa, mechaniczna. Natomiast ja muszę się skupić.
Nie to, żebym tracił równowagę, chwiał się, zataczał.
Nie. Nie, ale muszę powiedzieć do siebie: uważaj, teraz
idziesz, myśl o tym, że idziesz."
Umysł chorego po wylewie krwi do mózgu przypomi-
na człowieka błąkającego się po mieście, którego ulice i
place są puste, a wszystkie bramy, drzwi i okna zamknię-
te. Domyśla się, nawet - jest pewien, że wszędzie za
tymi murami jest życie, że są tam ludzie, że dzieją się
sprawy, toczy się historia - ta zwykła, codzienna i ta he-
roiczna, wielka, ale nie może wejść do tych domów, nie
może stać się ani uczestnikiem, ani świadkiem zdarzeń.
Niedostępna mu jest tamta rzeczywistość, nie może jej
przeżywać. Utracił jakieś zdolności, jakichś wartości
został pozbawiony.
Nie może przekroczyć progu? Wejść do tych drzwi?
Może nie próbuje? Lęk przed próbą. Oto różnica między
nim dzisiaj a tym, jakim był wczoraj. Dawniej, jeżeli sta-
wał przed wyzwaniem, natychmiast je podejmował. Je-
żeli próba nie udała się, porażka taka nie zniechęcała go,
od razu ponawiał próbę. Dzisiaj natomiast odczuwa lęk
tak wielki, że boi się zaczynać, już sama myśl o tym
wprawia go w stan drżenia, paniki, paraliżu.
Między nim a rzeczywistością ustało przenikanie,
ożywcza pobudzająca osmoza. Została zerwana aktyw-
na, dynamiczna łączność. Znaki i symbole, które widzi,
nawet jeżeli są nadal czytelne, przestały wysyłać fale,
promienie, bodźce. Widzi je, ale ich nie odbiera, nie po-
ruszają nim, gdzieś po drodze zanikają i giną.
jest, wbrew swojej woli, szczelnie zamknięty w izolu-
jącym go, nieprzepuszczalnym skafandrze.
Amsterdam
Pogrzeb pisarza holenderskiego I.B. (rodzina prosi,
aby nie wymieniać nazwiska), który popełnił samobój-
stwo. Listy, jakie w ostatnich latach otrzymywałem od
niego, niepokoiły mnie głęboko. Od kilku lat pisał po-
wieść. Pisał i nie mógł skończyć, ponieważ powieść ta
ciągle mu się rozrastała, ciągle ogromniała. Nie objęto-
ściowo, ale tematycznie. Z kolejnych listów wynikało,
że I.B. coraz bardziej stara się objąć wszystko. Z czasem
najwyraźniej interesowało go już jedno: całość. "To, co
piszesz - wyrzucał mi dawniej - mówi najwyżej o kilku
domach, może o jednej ulicy. Ja chcę ogarnąć całe mia-
sto!" Po jakimś czasie przestało mu to wystarczać:
"Opowiadasz o jednym regionie, jednym kraju. Nato-
miast moja powieść będzie opisywać jednocześnie mnó-
stwo państw, cały kontynent!" I dodawał: "Dlaczego się
nie odzywasz'? Nie czujesz się na siłach?"
Nie odpowiadałem, bo nie wiedziałem, co mu odpi-
sać. Ten ogromniejący świat jego powieści zaczynał bu-
dzić moje obawy o stan umysłu I.B. Znałem wypadki,
kiedy to, co nie ma granic ani dna, ani końca, wchłaniało
człowieka na zawsze, na amen.
Wiedziałem, że aby istnieć, musi on mieć jakiś punkt
stały, musi widzieć przed sobą jakąś granicę, linię, metę,
rzecz konkretną, niemal namacalną, aby oprzeć się ci-
śnieniu otchłani, które jest od człowieka silniejsze.
jego ostatni list: " jestem bliski objęcia całego świata,
wszystkich ludzi, wszystkiego, co żyje, a nawet wszyst-
kich rzeczy martwych - skał, kamieni i ziarenek pia-
sku".
A.B. zwierza mi się, że myśli o napisaniu opowiada-
nia. Temat- jego ciało. Akcja toczy się rano, po przebu-
dzeniu. Kiedyś ciało A.B. było sprężyną, katapultą, któ-
ra rano wyrzucała go w niebo, w światło dnia, w życie.
Człowiek wyskakiwał z łóżka lekki, dziarski, pogodny,
dynamiczny. Czuł, że unoszą go skrzydła, już w minutę
panował nad sobą, nad światem.
Teraz, to samo ciało ściskają zardzewiałe hamulce,
które nie pozwalają mu drgnąć. Co ma robić? Chcąc nie
chcąc zaczyna pierwsze próby, badania, eksploracje.
Ostrożnie unosi rękę, potem niepewnie, nieufnie nogę,
wreszcie - z najwyższą trwogą, gotowy na najgorsze-
głowę. Ból! Łomot w skroniach, pulsowanie pod czasz-
ką. A teraz lewe ramię. jak strasznie boli! Ruszać! Boli,
ale trzeba ruszać. Tak mówi lekarz, który nazywa ten
stan obolałego znieruchomienia - sztywnością poranną.
Ból wchodzi w ciało niewidocznym wejściem i albo sa-
dowi się w jednym miejscu, w którym ćmi, wwierca się,
narasta i aż eksploduje, albo przenosi się, krąży po ciele,
przesuwa się, przepływa palącym strumieniem dziś tu,
jutro gdzie indziej, a jakie ma trasy, jaki obierze kieru-
nek - nie wiadomo. Dlaczego raptem postanawia opu-
ścić kręgosłup i ruszyć w stronę wiązadeł kolana, wbić
się jak żelazna drzazga w łękotkę? Dlaczego wyniósł się
z nerek, ale zatrzymał się w sercu? Ból jest tajemnicą,
ma swoje sekrety i własne życie.
W perspektywie śmierci najtrudniejsza jest myśl o sa-
motności tego doświadczenia. Nawet kiedy jesteśmy w
takim momencie otoczeni przez najbliższych - umiera-
my sami i im śmierć jest bliżej, tym bardziej jesteśmy
samotni.
Joseph Heller - Nie ma z czego się śmiać (No lau-
ghing matter, 1986). Autor zapada na rzadką chorobę
(Guillain-Barr‚) - paraliż mięśni. Szpital. Kuracja. Ale
jego izolatka przemienia się w pokój towarzyski. Książ-
ka jest relacją pisaną równolegle o tych samych zdarze-
niach z dwóch różnych punktów widzenia - przez auto-
ra oraz jego przyjaciela Speeda Voglera - pierwszy roz-
dział pisze Heller, drugi Vogler itd. na przemian. Bardzo
amerykańska filozofia oswajania i ujarzmiania choroby
przez jej minimalizowanie, przez mówienie na jej temat
dowcipów: próba przemienienia tragedŹŹ w zabawę, aby
w ten sposób osłabić jej niszczycielski, destrukcyjny
wpływ.
Ból a cierpienie. Ból należy do świata fizycznego,
cierpienie - psychicznego. Obszary różne, ale przecież
ze sobą powiązane, wzajemnie na siebie oddziałujące.
Ból może być zlokalizowany w jednym miejscu (ból
głowy, ból brzucha), natomiast cierpienie trawi całą na-
szą istotę, wyniszcza nas, osłabia i często degraduje.
Ból jest czymś, co traktujemy jako zło naturalne, do-
puszczalne, oczywiste: jeżeli piła obcięła nam palec-
boli nas ręka, to logiczne, nic nas tu nie zaskakuje. Bólo-
wi - wybaczamy. Inaczej z cierpieniem - cierpienie trak-
tujemy jako niesprawiedliwość, jako pech, jako niezawi-
nioną krzywdę: naszą pierwszą reakcją na cierpienie jest
bunt, protest. Cierpienie nas znieważa, nawet poniża.
Pewna Amerykanka powiedziała mi kiedyś: "Kiedy mia-
łam raka, czułam, jak mnie ta choroba poniża. Każdy le-
karz mógł mnie dotykać, obmacywać, ugniatać moje cia-
ło. To było oburzające!"
Czasem ból wchodzi w nasze ciało i zaczyna po nim
krążyć. Rano budzimy się - boli nas biodro, potem ten
ból ustępuje - przesunął się w górę, do stawu barkowe-
go, za jakiś czas odpłynął ze stawu w dół - do kola-
na. Ból krąży w nas jak niewidoczne, ślepe zwierzę, czy-
ha, żeby coraz to ruszać do ataku, kąsać, pastwić się.
To zwierzę, choć siedzi w nas, jest nam obce, nieprzy-
stępne, wrogie. Nie oczekujemy z jego strony żadne-
go pobłażania. Co najwyżej, z niewiadomych przyczyn,
staje się nagle bezczynne i wtedy daje nam chwilę odpo-
cząć.
Przybywanie lat: czas staje się w naszej świadomości
coraz bardziej obecny. I ta obecność coraz bardziej staje
się dotkliwa, ciąży nam. Spośród wszystkich jego cech-
najbardziej odczuwalną i przygniatającą jest nieodwra-
calność. Czas to lawina, która sunie i z której ani wysko-
czyć nie można, ani zatrzymać jej nie sposób.
Kiedy mężczyzna umiera, śmierć ta zmienia również
jego kobietę. Zmienia fizycznie, staje się ona drobniej-
sza, jest jej mniej. Robi się także bardziej zamknięta,
nawet - nieśmiała. jest połową czegoś, co już nie istnie-
je. Przechowuje w pamięci coś, co jest nieprzekazywal-
ne, do czego klucza ani kodu już nikt nie zna.
Cudotwórca Harris przyjeżdża do Warszawy! Młody
ten, energicznie poruszający się Anglik, trochę nieprzy-
tomny i jakby lekko zaczadzony, jakby otaczał go niewi-
doczny choć wyczuwalny obłok, idzie wśród rzędów le-
żących, siedzących lub stojących ludzi, zatrzymuje się
przed każdym na moment - pyta przez tłumacza, co mu
dolega, dotyka przez sekundę - przez ułamek sekun-
dy! - wskazanego miejsca i w pośpiechu przesuwa się
dalej.
Tłumy ciągną do Harrisa ogromne! Bilety wyprzeda-
ją na wiele tygodni przed jego przyjazdem. Tłumy te, ich
niespokojna podnieta, ich niecierpliwe i pełne nadziei
oczekiwanie, uzmysławiają jedno: ileż wokół nas cier-
pienia! Iluż chorych, obolałych, zgnębionych. Iluż ta-
kich, którzy, będąc z nami, nauczyli się cierpienie swoje
skrywać, znosić potajemnie, ukradkiem?
Harris, przechodząc, jednym gestem odsłania koc
przykrywający leżącego na łóżku chorego. A pod kocem
- ciało poskręcane, umęczone, zwiędłe, bezsilne, które
do nas należąc staje się coraz bardziej uciążliwe i obce,
zachowujące jeszcze więź z nami tylko przez ból, który
nam zadaje.
Baalszem mówił do swojego ciała: "Dziwię się, ciało,
żeś jeszcze się nie rozpadło z bojaźni przed twoim
Stwórcą" (Martin Buber Opowieści chasydów).
Śmierć, która czai się w ziemi. Która czyha na drodze.
Ta śmierć sama nie zaatakuje, jeżeli jej nie ruszysz. Ale
wystarczy, żebyś zrobił krok. Żebyś ją dotknął.
Miny.
Zalety miny: jest mała (mieści się w dłoni), lekka
(waży mniej niż kilogram), tania (kosztuje kilka dola-
rów). Miliony ich czekają na ciebie. Około stu milionów
leży ukrytych w ziemi, w piaskach, pod kamieniami, na
drogach w 62 krajach. To wiadomość z 1993 roku, kiedy
to piszę, ich liczba wynosi już 150 milionów, kiedy bę-
dziesz to czytać - przekroczy 200 milionów.
Wszystko obraca się tu w skali milionów.
Miliony zabitych przez miny, poranionych, okaleczo-
nych, bez nóg, bez rąk, oślepłych, głuchych, obłąka-
nych. Wśród ofiar - najwięcej dzieci, bo są najbardziej
ruchliwe, najbardziej wścibskie i nieostrożne, pozbawio-
ne instynktu samozachowawczego.
Tych, co przeżyli bez szwanku zetknięcie z miną, jest
niewielu. Na każde dziesięć ofiar - osiem umiera z ran i
upływu krwi, nim doczekają jakiejkolwiek pomocy.
Przeciwnicy w dziesiątkach najróżniejszych konflik-
tów zbrojnych zakładają miny jedni przeciw drugim, ale
choć wojna kończy się, miny pozostają-na drogach, na
polach pod bruzdami, w ściółce leśnej, w zaroślach, na
brzegach rzek, w ścianach domów, pod podłogą, w ko-
minie, na śmietniku. Miny pozostają, bo operacja rozmi-
nowania to wielki koszt, a biedne kraje, takie jak Afga-
nistan, Kambodża, Angola czy Somalia, gdzie min jest
najwięcej - nie mają pieniędzy.
Miny terroryzują ludność, izolują wsie, paraliżują ko-
munikację. Ludzie umierają z pragnienia, ale nie mogą
pójść do źródła po wodę- ścieżki są zaminowane. Stada
bydła głodują, ale pasterze boją się wypuścić je na trawę
- pastwiska są zaminowane. Chłopi przestają uprawiać
ziemię, zbierać chrust na opał, chodzić na targ - wszę-
dzie są miny. Na świecie jest coraz więcej pól mino-
wych, coraz więcej ziemi, którą trzeba omijać.
Miny - metafora śmierci, której idziesz naprzeciw, nie
wiedząc o tym, nie widząc jej.
Istnieją dziesiątki odmian min. Najgroźniejsza to
amerykańska "Claymore". Kosztuje 27 dolarów. jest
bardzo wydajna, bo rozrywa się na 700 szrapneli. Fa-
chowcy zapowiadają wkrótce takie urządzenie, które
pozwoli zdetonować jednocześnie wiele min. Będzie
można wysadzić wówczas wielki obszar ziemi i utoczyć
morze krwi.
Tylko śmierci głośnej, widowiskowej, śmierci jak fa-
jerwerk grozi, że zwrócą na nią uwagę i będą starać się
powstrzymywać, ograniczać. Śmierć cicha, niema, po-
kątna - z głodu, od gruźlicy i malarŹŹ, od miny, która
wybuchła gdzieś na pustkowiu - taka śmierć może spo-
kojnie panoszyć się, dziesiątkować i pochłaniać swoje
ofiary.
Paradoks śmierci: że najsilniejsze wrażenie wywołuje
śmierć pojedyncza, wyodrębniona, zabierająca jednego
człowieka, którego rysy możemy określić, a nazwisko
wymienić. Im zwiększa się liczba ofiar śmierci, tym
działanie jej na naszą wrażliwość słabnie. Duża liczba-
zamiast potęgować wrażenie - zabija je.
"Według Ksenokratesa - pisze Galen - początkiem
filozofowania jest odejście od zgiełku codziennego ży-
cia." Claudius Galen, osobisty lekarz Marka Aureliusza.
Na opracowanych przez niego przepisach lekarsko-far-
maceutycznych medycyna opierała się później przez
1500 lat! A wspomniany przez Galena Ksenokrates był
przyjacielem Arystotelesa i uczniem Platona, twórcą
teorŹŹ derywacji (tj. nieskończonej emanacji), która to
derywacja powoduje wg niego jednoczesną obecność:
jedni i wielości, dobra i zła, spokoju i ruchu, określone-
go i nieokreślonego etc. Dzielił byty na bogów, ludzi i
demony (z tym, że jedne demony były dobre, inne - złe).

Marion Gr„fin D”nhoff w swoich wspomnieniach


Dzieciństwo w Prusach Wschodnich pisze w pewnym
miejscu: "Gdy często zastanawiam się, dochodzę do
wniosku, że niczego istomego nie nauczyłam się ani od
rodziców, ani od często zmieniających się guwernantek;
decydująca dla mojej edukacji stała się sama atmosfera
domu".
Atmosfera domu! A rozszerzając: atmosfera ulicy.
Miasta. Środowiska. Pokolenia. Epoki. Rzecz tak nie-
uchwytna, tak trudna do określenia. Doniosłość tego
wszystkiego, co jest nastrojem, klimatem, stanem, a cze-
go ani wymierzyć, ani zważyć nie sposób, a co przecież
decyduje o zachowaniu i sposobie myślenia. Stąd tak
cenny w sztuce, w literaturze jest niuans, półcień, półton,
pastel, śledzenie wszystkiego, co jest zawieszeniem, dro-
biną, pyłkiem, przestrzenią pomiędzy, niedomówieniem,
milczeniem, tym przebłyskiem wrażliwości i intuicji,
który każe nam zatrzymać rękę, kiedy zawisła już nad
kartką papieru z zamiarem postawienia kropki nad i.
1.1.1996
Mróz. Lodowaty wiatr. Pochmurno. W kościele Zba-
wiciela w Warszawie. Małe, sympatyczne Cyganiątko
chodzi od człowieka do człowieka prosząc o datek. Klę-
ka przed każdym, żegna się znakiem krzyża, składa ręce
jak do modlitwy. Czasem dostanie od kogoś monetę.
Potem, kiedy widzi księdza zbierającego na ofiarę, pod-
chodzi do niego i składa te zebrane przez siebie pienią-
dze - na tacę.
W czasie rocznego pobytu w Berlinie ( 1994) słucha-
łem dziesiątków dyskusji, które Niemcy prowadzili mię-
dzy sobą. Wszystkie one, zawsze, kończyły się pyta-
niem, jak do tego mogło dojść (do tego - to znaczy do
nazizmu, do Hitlera). Nie było odpowiedzi. Młodsi cią-
gle stawiali pytania, dociekali, atakowali, starsi pogrąża-
li się w coraz głębszym milczeniu. Starsi i młodsi. Do-
świadczenie totalitarne XX wieku, jeszcze złowieszcze i
groźne mroki, słabości natury ludzkiej, jakie ten okres
ujawnił i podkreślił, stworzyły między pokoleniami nie-
przekraczalną przepaść obcości, goryczy i niezrozumie-
nia. Pamiętam, że mówiąc o tej różnicy przeżyć, ktoś
wspomniał Kohla. Helmut Kohl powiedział kiedyś o
"korzystnej sytuacji tych, którzy urodzili się później", tj.
po klęsce faszyzmu. Urodzeni "wówczas" i urodzeni
"później" - jakże różnymi mówią językami!
Fatum, zrządzenie, wyrok: żyć w epoce, która wysta-
wia nasze słabości na próbę. Wszyscy rodzimy się w
grzechu pierworodnym, ale nie wszystkich spotyka prze-
kleństwo wyboru. Wielu ludziom życie upływa w wa-
runkach, w których nie muszą zadawać sobie pytań o
wielkim ciężarze etycznym, pytań ostatecznych. Ci
przechodzą do pamięci jako ludzie szlachetni, prawi,
czyści, bez skazy, choć może ocalili swoją duszę po pro-
stu dlatego, że ich postawa nigdy nie została poddana
próbie, że niczego od nich nie żądano ani do niczego nie
zmuszano. Nie musieli wybierać, dlatego nigdy nie gro-
ziła im pułapka błędu.
Różnica między ludźmi polega nie tylko na wieku, ale
i na różnych zdolnościach otwartego, czynnego przyj-
mowania świata zewnętrznego, który ich aktualnie, w
tym momencie, otacza. Jeżeli spotkamy grupę ludzi w
wieku dojrzałym, zobaczymy tę właśnie uderzającą,
zdumiewającą różnicę. Na zewnątrz będą wyglądać po-
dobnie. Będą do siebie również podobni w krótkiej roz-
mowie o sprawach codziennych. Niech jednak nasze
spotkanie potrwa dłużej, niech dojdzie do dyskusji, wy-
nurzeń i wspomnień. Od razu wystąpią różnice. Ten pan
zatrzymał się na roku 1956, ów na roku 1968. Pamięć
jego przyjaciela urywa się na roku 1970, jego brata - na
roku 1980. Te daty to również kierunkowe reflektory:
każdy z nich rzuca światło na historię pod odmiennym
kątem i o różnym natężeniu. W rezultacie ludzie ci mó-
wią odmiennymi językami, a światy przez nich opisywa-
ne nie są do siebie podobne.
Pamięć własnej przeszłości: wielka przepaść. Coś
tam majaczy na dnie. jakieś drobiny. Punkty. Drga-
nia. Gdzieniegdzie. Zniekształcone. Zamazane. Nieczy-
telne.
Canetti: "Istnieje przykry stan, nieomylnie rozpozna-
walny, stan, w którym nie da się nic przedsięwziąć, gdyż
człowiek nie ma na nic ochoty; gdy otwiera się książkę i
zaraz znowu zamyka; kiedy nie można nawet mówić, bo
każdy człowiek jest nam ciężarem i sami jesteśmy sobie
ciężarem. jest to stan, w którym wszystko chce od nas
odpaść, co kiedyś się na nas składało: cele, zwyczaje,
drogi, podziały, konfrontacje, nastroje, czasy, pewności
i próżności. Coś się w nas mrocznie i uparcie porusza,
coś, czego nie znamy; nie przeczuwamy, co to będzie;
nie możemy mu pomóc" (Prowincja ludzka).
Ludzi interesuje dziś przede wszystkim jednostka,jej
problemy i dramaty,jej życie wewnętrzne. To przesunię-
cie zainteresowań ze sfery społecznej do prywatnej ma
wiele przyczyn. jedną z nich jest kryzys i kompromita-
cja ideologŹŹ totalnych, mających na wszystko odpowie-
dzi i obiecujących wszystko rozwiązać w świecie, w któ-
rym bolesna praktyka dowiodła czegoś przeciwnego.
Wzrost zainteresowań samym sobą (człowieka - czło-
wiekiem) jest także reakcją obronną na świat przełado-
wany informacją, zagrażający naszej psychice, naszej
wrażliwości nadmiarem: nie jesteśmy zdolni tego wchło-
nąć i przetrawić, stół jest zbyt obficie, ciężko i chaotycz-
nie zastawiony - zadajemy sobie pytanie - po co? po co
o tym wszystkim wiedzieć. Ten świat nadmiaru, który
chce nam wcisnąć i przekazać w jednej chwili tysiące i
tysiące rzeczy - robi się zbyt natarczywy i trudny, więc
wycofujemy się w swoje prywatne, osobne nisze.
Wreszcie - w miarę jak rozszerza się strefa demokracji i
rośnie wolność człowieka- jednostka staje się coraz bar-
dziej bytem podmiotowym, niezależnym, samodziel-
nym. W tym procesie, obok poczucia siły własnej, ma
też świadomość nękających ją słabości. Wiele wad,
przypisywanych dawniej gromadzie, społeczeństwu,
państwu, teraz postrzega ona jako swoje własne: próbu-
je więc lepiej poznać swoje wnętrze, swoje labirynty i
ciemności.
Człowiek jest sam dla siebie pewną strukturą granic.
Nosi ją w sobie. Ciągle odczuwa jej nieustępliwą, nie-
ubłaganą obecność. Myśli - już dalej nie powinienem.
Albo - już nie mogę ani kroku. Życie - to poruszanie się
wewnątrz tej struktury, aż dojdzie się do granicy ostat-
niej i ostatecznej - do śmierci.
25.8.96
Obejrzałem w telewizji francuskiej film J. T. Cousteau
Tajemnice zielonego żółwia. Film nagrywany w głę-
binach morza koło wyspy Borneo. Pięciu nurków śledzi
drogi, jakie odbywają pod wodą zielone żółwie. Trasy te
prowadzą przez zawiłe labirynty lasów koralowych,
skał, pieczar i jaskiń tworzących olbrzymie, różnokształ-
tne, nie kończące się miasta pełne ulic, placów, zaułków,
w których raptem nurkowie znajdują nieruchome, mar-
twe żółwie, nawet całe cmentarzyska żółwich szkiele-
tów. Hipoteza Cousteau: żółw potrzebuje co jakiś czas
zaczerpnąć powietrza. Ale nie zawsze potrafi znaleźć
drogę, która wyprowadziłaby go z takiej podwodnej
metropolŹŹ. Zmęczony, wyczerpany ginie w labŹryncie
jej niezliczonych ulic.
jednocześnie przejrzałem album niezwykły: Eine Reise
in das Innere unseres K”rpers (Podróż do wnętrza na-
szych ciał. 250 fotografŹŹ naszych tkanek, komórek,
mięśni zrobionych pod mikroskopem elektronowym
przez szwedzkiego fotografika - Lennarta Nilssona.
Podobnie, jak w wypadku filmu Cousteau: jakież bo-
gactwo nieznanych nam z codziennego doświadczenia
kształtów i barw. jakaż nieprawdopodobna różnorod-
ność form - strzępiastych, kulistych, pałeczkowatych,
obłych, wklęsłych, ziarnistych, gąbczastych, zielonych,
czerwonych, niebieskich i fioletowych w najbardziej
fantastycznych, nieoczekiwanych zestawach, połącze-
niach, splotach, wiązaniach, kolażach, kompozycjach.
jakże niewielką część świata oglądamy zwykle w na-
szym życiu! jakże niewielką i czasem najbardziej szarą,
płaską, monotonną i banalną. Przechodzimy bez prze-
rwy obok rzeczy, których struktury i tajemnicy nie tylko
nie widzimy, ale ich istnienia nawet nie podejrzewamy!
Na nasze życie wpływa świat trójwymiarowy (ko-
smos, rzeczywistość postrzegana bezpośrednio zmysła-
mi oraz mikrokosmos), ale uświadamianą codzienną
styczność mamy tylko z jednym z nich - z odbieranym
zmysłowo. Nie wiedząc o tym naszym ograniczeniu lu-
dzie musieli tworzyć bóstwa, demony, czary i duchy, aby
objaśnić sobie działanie sił kształtujących ich losy.
Guru z Aurangabadu mówi do odwiedzających go
pielgrzymów:
- W każdym z nas istnieją jakieś ciemne, nienazwane
siły, którym ulegamy. Nie umiemy istoty tych sił pojąć
ani ich zdefiniować, przez co wydają nam się jeszcze
bardziej tajemnicze i groźne. jesteśmy więc niewolnika-
mi nieokreślonego, sługami pana, którego ani nie wi-
dzieliśmy, ani nawet nie potrafimy nazwać. Oto para-
doks świata.
A.B.:
- Czy musisz wszystko zrozumieć? Uszanuj obecność
tajemnicy. To, co niewiadome, nadaje rzeczom głębi.
Namalować chimerę lub diabła - to go osłabić, obez-
władnić. Przedstawienie zła, nawet w czyimś zamierze-
niu najstraszniejsze, najbardziej odrażające, rozbraja zło.
Grozę może budzić abstrakt, rzadko - konkret. Widząc
namalowanego diabła, myślimy - a więc to tylko tyle?
Bo też jakże ubogie, marne i niezaradne są nasze środki
i sposoby przedstawiania zła! Zło - największa, najbar-
dziej mroczna i przerażająca tajemnica bytu - pokazane
na obrazie czy w rzeźbie - jakże jest banalne, jak pozba-
wione grozy, którą może wywołać tylko przeczucie cze-
goś niewyobrażalnego. Wyobrażone - traci zęby metafi-
zyczne, nawet jeśli ktoś domaluje mu na obrazie wielkie,
zakrzywione kły.
To wszystko, co stanowi świat wyobraźni, ma na czło-
wieka największy wpływ. Ten, kto potrafi oddziałać na
kształt tej wyobraźni, zdobywa nad nim prawdziwą wła-
dzę.
Człowiek dalekiej przeszłości, człowiek epoki przed-
przemysłowej nawet będąc magnatem, królem czy cesa-
rzem - był ubogi: nie miał ani samochodu, ani radia, te-
lewizora czy komputera. Cały więc świat, który dzięki
tym urządzeniom mamy dziś w zasięgu ręki, dla niego
nie istniał. Elektronika rozszerzyła definicję człowieka o
pojęcie wielowymiarowości: dawniej, fizycznie, był on i
świat, dzisiaj jest on-światem, z tym, że z otaczającą go
rzeczywistością łączy się nie tylko poprzez wrażenia, ale
także fale magnetyczne i przez multum soczewek, dru-
tów, półprzewodników i anten.
Myślimy przez skojarzenia, przez przeciwieństwa,
przez opozycję. Myślenie musi natrafić na opór, nawet-
na sprzeciw. Myśl, która nie musi przebijać się z naj-
większym wysiłkiem, traci spoistość, twardość diamen-
tu, wiotczeje i usycha.
Każda myśl, pogląd, teza są podszyte swoim przeci-
wieństwem.
Powtórzenia, ich powracalność. Powtórzenie - klucz
i zagadka. Wiemy, że znowu będzie tak samo, a jednak
dążymy, żeby to powtórzyć. Wszystko obraca się wokół
tego: pragnienie powtórzenia, lęk przed powtórzeniem.
Rytm powtórzeń. Człowiek ich niewolnikiem. Pytanie:
skąd powtórzenia czerpią swoją energię dla nie kończą-
cych się powrotów?
W trosce o drugiego człowieka - ile jest naszego
własnego egoizmu? Pragnienia, żeby ten drugi trwał, a
wówczas my też przetrwamy? Tak trudno jest oddzielić
egoizm od altruizmu, ale może to i lepiej? Może bez
domieszki egoizmu altruizm byłby uczuciem powierz-
chownym, słabym, udawanym?
Człowiek wierzy w to, w co chce wierzyć. Nawet-
chce bardzo. Wiara jest dojmującym, natarczywym
pragnieniem. W akcie tym nie żądamy gwarancji, bo-
wiem wierząc zaspokajamy jakąś wewnętrzną, subiek-
tywną, z nas samych wypływającą potrzebę - tylko ją.
Dlatego tak łatwo działać wszelkim oszustom - od ma-
łych naciągaczy do wielkich kłamców. To nie ich zręcz-
ność wygrywa, to my sami im wierzymy, ponieważ jest
w nas coś, co musimy wypromieniować z siebie, nieza-
leżnie od wagi i charakteru obiektu, na który te promie-
nie kierujemy.
A.B. mówił mi, iż wierzy, że jeśli odczuwa do kogoś
niechęć, to promienie tego uczucia zaczną docierać do
owej nielubianej osoby i wywoływać w niej identyczną
reakcję bezzasadnej, irracjonalnej niechęci, tym razem-
do niego. Sądził, że osoba ta może być nawet zdziwiona
- skąd nagle poczuła w sobie niechęć do A.B.? I że za-
żenowana tym będzie starać się tłumić w sobie to nie-
oczekiwane uczucie, ten dziwaczny stan. Na to właśnie
liczy A.B. - że czyjaś osobowość odrzuci te jego niechę-
ci jak obce ciało.
Charakterystyczne dla psychopaty jest instrumentalne
traktowanie innych. jesteś mu potrzebny wtedy, kiedy
jesteś mu potrzebny. Inaczej -nie istniejesz. jego myśle-
nie o innych jest selektywne: myśli tylko o tych, którzy
w danej chwili coś mogą dla niego zrobić albo coś mu
dać. Kiedy chwila ta minie - zapominają o nich albo - co
jest częste - zaczynają ich nienawidzić. Ta nienawiść to
przenoszone na innych, tłumione poczucie winy i wsty-
du za swoją podłość. Mechanizm ten działa jednak naj-
częściej podświadomie, dlatego psychopata ma zwykle
wysoką samoocenę.
Tonka Roberta Musila. Autor o relacji między naszym
uczuciem a osobą tym uczuciem obdarzoną. Że to po
prostu my chcemy to uczucie dać i że dajemy je osobie,
która w tym momencie właśnie znajduje się w kręgu
jego promieniowania. I ta osoba może być przypadko-
wa! "To nie kochanka jest przyczyną pozornie przez sie-
bie wzbudzonych uczuć, lecz te uczucia są jakby świa-
tłem ustawionym na nią."
Kobieta jest wyczekiwaniem. Stąd najwyższe wciele-
nie tej postawy - Penelopa.
Locke uważał, że tyle tylko wiemy, co doświadczamy.
Berkeley idzie dalej: to tylko istnieje, czego doświadcza-
my.Ofiara jest bezużyteczna, jeżeli nie jest heroiczna.
Śmierć tych, którzy podnosili bunty w gułagach, ich bo-
haterski protest, często prowadziły do poprawy losu
tych, którym udało się przeżyć. Natomiast śmierć ludzi,
co ginęli biernie, w milczeniu, umacniała przekonanie
oprawców o ich bezkarności.
Austriacki psycholog - Erwin Ringel - wprowadza
określenie "rozminięcia się ze sobą", kiedy człowiek sta-
je się wrogiem samego siebie i chce się unicestwić (Rin-
gel nazywa to nerwicą samozniszczenia).
Ta granica w człowieku między człowiekiem a bestią
jest zawsze płynna; jest tajemnicą, wyzwaniem i zagro-
żeniem.
Wśród ludzi panuje wielka chęć utrwalenia się, pozo-
stania. W Port Harcourt nasi inżynierowie, którzy mnie
ciągle nagabują: żeby pan o nas wspomniał, żeby nas
chociaż wymienił. Bodaj jednym słowem.
Tęsknota, żeby zaznaczyć swoją obecność, zostawić
ślad.
Człowiek nie odchodzi sam. Razem z nim znika ten
świat, który tworzył on wokół siebie, który był jego
przedłużeniem, ten odrębny, jedyny, unikalny mikro-
świat istniejący samą mocą obecności tego człowieka na
ziemi. Razem z jego śmiercią umiera więc coś jeszcze,
coś więcej.
Na tej samej planecie żyją dwaj ludzie - jakże różni,
jakże inni.
jeden z nich to człowiek, który nic nie ma. Spotkamy
go w górach Azji, w buszu afrykańskim, wysoko w An-
dach albo na gorącej pustyni Gobi. Idzie, kij w ręku, łyk
wody w daktylowym naczyniu. Nie ma grosza, nie wie,
kiedy jadł, nie wiadomo, czy gdzieś ma dach nad głową.
Mówi mało - bo o czym? Może znać imiona swoich naj-
bliższych. I - własne. Ponieważ spotykałem w swoich
wędrówkach wielu takich ludzi, zastanawiam się teraz,
czy poza imieniem mają coś jeszcze, ale nie znajduję nic
szczególnego.
Drugi to człowiek zwielokrotniony, rozgałęziony,
uginający się pod ciężarem rzeczy, które są jego niezby-
walną częścią. jego przedłużeniem jest komputer włą-
czony do sieci internetu. Musi mieć lodówkę, aparat kli-
matyzacyjny, filtr do czystej wody. Musi łykać dziesiąt-
ki pigułek. W kieszeni ma pełno kluczy - do samocho-
du, do sejfu, do biurka, do kasy. W innej kieszeni-
pełno kart kredytowych. W jednej ręce - telefon komór-
kowy, w drugiej - aktówkę pełną dokumentów.
Ludzie ci, bracia przecież, bo z jednej rodziny czło-
wieczej, nigdzie się nie spotykają, zresztą nie mieliby
sobie nic do powiedzenia.
Kierunek rozwoju ludzkości:
kiedyś (paleolit) - istniała jedna kultura (aszelska). Na
świecie żyło jedno plemię, mówiło jednym językiem.
Odtąd postęp - to będzie ciągłe pączkowanie, roz-
mnażanie wszystkiego. Ludzie coraz dłużej żyją, są co-
raz wyżsi, średni współczynnik inteligencji stale podno-
si się.
Ale w wielu dziedzinach osiągnęliśmy metę, pułap.
Stan ten opisał amerykański paleontolog Stephen Jay
Gould w książce Full House: The Spread of Excellence
fi-onz Plato to Dar'win. Tak, dom jest pełny. Osiągnęliśmy
perfekcję. Np. skok wzwyż. Ile jeszcze wyżej możemy
skoczyć. Albo drapacze chmur. Dużo wyższych niż
obecnie nie da się zbudować. Prawo rosnącej doskona-
łości kończy się często impasem. Przykładem piłka noż-
na. Wiele meczów przynosi wynik bezbramkowy: do-
skonali napastnicy natrafiają na równie doskonałych
obrońców.
Na drugim końcu skali - nic nie może być mniejsze
niż komórka. Stąd życie może się rozwijać tylko w jed-
nym kierunku - rozrastania się, rozmnażania.
Ewolucja? Tylko jeżeli się patrzy na małe części sys-
temu, nie na całość. Bo jako całość - życie jest takie
samo. Istnienie ma naturę zachowawczą.
- Twierdzisz, mówi A.B. do przyjaciela, że nasza epo-
ka to czas wielkiej transformacji. Ale ludzie, którzy żyli
dwieście lat temu, mówili o swojej epoce to samo.
Gdzież tu więc różnica?
Różnica, to, co jest nowe, polega na globalnym wy-
miarze tej transformacji. Na tym, że po raz pierwszy w
dziejach powstało społeczeństwo globalne, planetarne,
które, całe, przechodzi okres przemiany, szukania tożsa-
mości. I że, jednocześnie, społeczeństwo to ma w swojej
dyspozycji, znowu po raz pierwszy w historŹŹ, system
jednoczesnego komunikowania się w skali planety.
Przejście od społeczeństwa rolniczego do przemysło-
wego i informatycznego pociąga za sobą zmianę orien-
tacji czasu: społeczeństwa rolnicze są zorientowane na
przeszłość, przemysłowe na współczesność, informa-
tyczne - na przyszłość.
Zmienia się również pojęcie najwyższej wartości:
w społeczeństwie rolniczym, jest nią ziemia,
w społeczeństwie przemysłowym - maszyna,
w społeczeństwie informatycznym - umysł (stąd ro-
snąca w świecie współczesnym rola kultury - najbar-
dziej naturalnego środowiska umysłu).
22.04.96
W Pałacu Radziwiłłów w Jadwisinie wykład dla stu
wybitnie zdolnych uczniów szkół średnich. Temat "Mię-
dzy drugim a trzecim tysiącleciem". Młodzież ciekawa
chłonna, myśląca.
Jej zdaniem zmierzamy w kierunku jednolitego świa-
ta, w kierunku wielkiej unifikacji. Będzie jedna kultura,
jeden ustrój, wspólna tożsamość. Odległości w prze-
strzeni nie będą różnicować, ale łączyć, ustaną wojny,
zmniejszy się ilość nieszczęść i naprawdę nastąpi koniec
historŹŹ.
"W przyszłym stuleciu - twierdzi Michael Elliott w
<<Newsweek>> z 7.10.96 - wielkie strategiczne wydarze-
nia rozgrywać się będą w rejonie Pacyfiku, a nie we
wschodniej części Morza Śródziemnego. Rozkwit Chin
kontynentalnych. Rywalizacja między Chinami i Japo-
nią. Grożący wybuchem nuklearnym konflikt między
Indiami i Pakistanem. Wszystko to będzie absorbo-
wać uwagę dyplomatów i polityków przez najbliższe
dziesięciolecia. Radziłbym doktorantom na wszystkich
ważniejszych uczelniach raczej uczyć się na pa-
mięć nazw wysepek i szelfów na Morzu Chińskim
niż historŹŹ i socjologŹŹ Tulkarmu, Nablusu, Hebronu i
Ramallah."
Czy Europa XIV-wieczna tak bardzo różni się od tej,
którą można dziś poznać w okolicach Brześcia, gdzie
napady na podróżnych i rabunek są na porządku dnia?
"Tu pasterze chodzą po lasach uzbrojeni, lecz nie tyle
boją się wilków, ile zbójców. Oracz idzie za pługiem w
pancerzu i opornego byka popędza włócznią. Ptasznik
okrywa swe sieci tarczą. Rybak uwiązuje wędkę u mie-
cza. I nie uwierzyłbyś, że kto chce zaczerpnąć wody ze
studni, zawiesza na sznurze zardzewiały hełm. Nic się tu
nie dzieje bez oręża. Przez całą noc słychać okrzyki stra-
ży na murach albo wołanie: <<Do broni! >>" (Petrarka z Ita-
lŹŹ do kardynała Colonny).
Zatoka Biskajska
jest jakiś niepokój w ruchu morza, jakaś potencjalna
groza - że morze nagle zacznie się wznosić, rosnąć, ol-
brzymieć i że z głębi ciemnego horyzontu napłynie wie-
lopiętrową falą, która nas zaleje.
San Sebastian
W czasie seminarium na temat Europy Środkowej
przyjaciel Milana Kundery, filozof z Pragi Karel Kośik
mówi o współczesnej kulturze świata. jego zdaniem
można w niej wyróżnić trzy cechy.
Pierwsza - to prowizorium. Panuje prowizoryczność,
wszystko może być zakwestionowane, zmienione, wzię-
te w nawias, odrzucone. Nic nie jest stabilne, trwałe,
ostateczne. Dominuje relatywizm, skłonność do kwe-
stionowania prawd najbardziej oczywistych, skrajny
wyzuty z pryncypiów pragmatyzm.
Druga cecha to przekonanie o potrzebie doskonalenia
wszystkiego. Nic nie jest doskonałe, nigdy nie będzie
doskonałe, dlatego trzeba ciągle wszystko doskona-
lić. Zawarta jest w tym myśl o nieskończoności. Dosko-
nalenie nie ma końca, postęp nie ma końca. Idea postę-
pu została przemieniona w złotego cielca, w kult, w sa-
crum.
Trzecia cecha, że miejsce kultury w jej dawnym du-
chowym i duchowo przeżywanym sensie zajęła dziś
subkultura spektaklu. Wszystko oglądać (biernie) - to
postawa współczesnego człowieka. Stąd symbolem na-
szych czasów jest turystyka. Oglądać rzeczy, o których
się właściwie mało wie. Oglądanie zastępuje wiedzę i
rozumienie, a nawet staje się ich synonimem. Kultura
przestała być formą życia, została zredukowana do dzie-
dziny oddanej pod zarząd specjalistom, stała się domeną
profesjonalistów, rezerwatem.
Tendencja świata współczesnego (tezy eseju):
1- przechodzenie od rewolucji oddolnych (żywioło-
wych, krwawych, niszczycielskich) do rewolucji odgór-
nych (sterowanych przez elity, ograniczanych jej intere-
sem) i rewolucji negocjowanych (w których dawna kla-
sa rządząca oddaje władzę polityczną, ale zachowuje
ekonomiczną);
2 - świat rozwinięty, bogaty, panujący stara się "wy-
pchnąć" wojny i konflikty poza swój obszar, poza limes
i tam bądź je izolować, bądź skazywać na zapomnienie
(najczęściej jedno i drugie);
3 - stopniowe przechodzenie od społeczeństwa maso-
wego (istniało ono głównie w krajach rozwiniętych), do
społeczeństwa planetarnego (połączonego elektroniką,
informacją, rynkiem tanich towarów, masową kulturą,
masową komunikacją itd.);
4 - powstanie - zarówno w skali państw jak i całej
planety - dwóch wielkich klas: klasy elit - panującej
(upperclass) i klasy niższej - podległej i uboższej (un-
derclass). Pogłębiająca się przepaść poziomów i warun-
ków życia między obu klasami;
5 - kryzys kultury: wzrost czynnika irracjonalnego w
życiu jednostek i społeczeństw (sekty, parapsychologia),
upadek wartości tradycyjnych (honor, lojalność, solidar-
ność, dobroć, poświęcenie itd.), w komunikacji między-
ludzkiej przewaga monologu nad dialogiem. Triumf
techniki nad kulturą.
Utopie skończyły się, ale świat pozostał we władzy
mitów.
Salzburg
Z góry, na której stoi twierdza Hohensalzburg, widok
na rozległą, zieloną dolinę. Daleko, na horyzoncie, gra-
natowe pasmo gór - to Alpy. Niebo czyste, bez chmur.
Doskonałość tego widoku. Doskonałość linŹŹ dróg,
miedz, rowów. Kąty proste, romby, trapezy. Przy szosie
drzewa, jednakowo wysokie, równo przycięte. Równo
przycięte żywopłoty. Równo skoszona trawa. Wszystkie
domki pomalowane, farba świeża, idealnie jasna. Woda
w strumyku krystalicznie czysta. Pejzaż tak dopięty, tak
skończony, że nic już nie można zmienić, nic dodać.
Landszaft? Kicz? Ale jak udany! jak przyjemny dla oka!
Można zrozumieć dumę mieszkańców tej doliny, kiedy
podróżują po brudnych, odrapanych miastach stepowej
Azji, po cuchnących dzielnicach slumsów w Lagos i
Maputo i favel Sao Paulo i Caracas.
Są krajobrazy napełniające radością i takie, które bu-
dzą niechęć i odrazę. Pierwsze są przedłużeniem i owo-
cem naszej wytrwałej i pracowitej osobowości, drugie
odrzucają nas: kurczymy się w sobie osaczeni przez
agresywną brzydotę i tandetę.
O Europie Środkowo-Wschodniej (notatka dla stu-
dentów hiszpańskich). Kilka jej cech:
a - różnorodność i bogactwo kultur, narodowości, re-
ligŹŹ, języków;
b - historia tego obszaru podobna jest do ruchomych
piasków. Ciągle wszystko się zmienia. Państwa powsta-
ją i giną. Zmieniają się granice, stolice, flagi. Zmieniają
się interesy, ustroje, stosunki między państwami, soju-
sze;
c - prowincjonalizm. Sprawy lokalne przesłaniają
świat. One są światem. Myśl nie wykracza poza granice
plemienia, heimatu, regionu, kraju. jak w holenderskim
grodzie Vondervotteimittiss z opowiadania E. A. Poego
Diabeł na wieży. Mieszkańcy tego grodu szczelnie oto-
czonego przez wzgórza "nigdy nie zdobyli się na odwa-
gę dotarcia do ich wierzchołków, popierając swoje za-
chowanie doskonałym uzasadnieniem, a mianowicie
niewiarą w istnienie czegokolwiek po tamtej stronie"
d - położenie między dwoma dużymi i silnymi pań-
stwami i kulturami. Potrafiły one zawierać sojusze, aby
dzielić się Europą Środkową;
e - wspólne doświadczenie totalitarne - nazizmu, a
potem komunizmu;
f - chłopski charakter społeczeństw. Ten obszar był
przez wieki rolniczym zapleczem Europy Zachodniej.
Chłopska kultura i chłopska bieda. Słabość i wtórność
klasy średniej. Zniszczenie tej klasy, zniszczenie inteli-
gencji przez nazizm i komunizm. W drugą połowę XX
wieku społeczeństwa te wchodzą zdziesiątkowane przez
wojnę, biedne, zapóźnione cywilizacyjnie, zdominowa-
ne przez sowiecką Moskwę;
g-silne tendencje do emigracji, jako szansy lepszego
życia (Polska, Jugosławia, Ukraina).
Zagłada naszej planety wcale nie musi być następ-
stwem wojen gwiezdnych, dziełem niszczycielskich ide-
ologŹŹ, inwazji potężnych armŹŹ, reżimów owładniętych
żądzą panowania nad światem. Zagładę tę może spowo-
dować zwyczajna ludzka głupota. Oto "Rzeczpospolita"
z 19 lutego 1997 donosi, że w Słowacji policja zatrzy-
mała dwóch Słowaków, którzy w bagażniku samochodu
osobowego przemycali "3 kilogramy czystego uranu
238". Cud, że jeszcze Słowacja istnieje. Że istnieją jej
sąsiedzi. Że istnieje Europa!
Przypomina mi się historia, którą kilka lat temu opo-
wiedział mi reporter - Juliusz Fos. Rzeką Narwią, gdzieś
poniżej Ostrołęki zaczęły płynąć trupy ludzkie. Wzbu-
dziło to jego zainteresowanie. Tyle trupów? Skąd? Dla-
czego? Ruszył w teren, zaczął badać. I doszedł. Oto nad-
narwiańscy chłopcy postanowili ułatwić sobie połów
ryb. Zamiast godzinami sterczeć z wędką nad wodą wy-
myślili podłączyć po cichu druty do biegnącej sąsiedni-
mi polami linŹŹ wysokiego napięcia, następnie wejść z
nimi do rzeki i prądem elektrycznym tłuc ryby. Nie wie-
dzieli, że w ten sposób sami skazywali się na śmierć.
Sowietyzm, lenistwo i bałagan, jakie z nim się wiąza-
ły, pasował do tego społeczeństwa chłopów wschodnio-
europejskich, których życie składało się z długich okre-
sów bezczynności (przednówek, zima), tygodni i miesię-
cy, kiedy siedziało się w chacie wyglądając przez okno
na drogę.

7 września 96, w Las Vegas, po meczu, w którym


Mike Tyson już w drugiej minucie walki znokautował
swojego przeciwnika, został zastrzelony Tupac Shakur-
idol amerykańskiego gangsta rap, którego sławę porów-
nują z legendą Jamesa Deana. Shakur jechał czarnym
BMW prowadzonym przez właściciela Death Row Re-
cords - Mariona Knighta. W pewnym momencie zrów-
nał się z nimi biały cadillac, z którego nieznany zabójca
oddał serię strzałów w głowę i tułów Shakura. Oba sa-
mochody pędziły z dużą szybkością, cała scena trwała
kilkanaście sekund.
Afro-Amerykanie rozładowują swoje frustracje i
agresje słuchając i tańcząc gangsta rap, którego rytm jest
agresją, jest wyładowaniem i wyzwoleniem. Czarny
Shakur śpiewał:
And they say
It's the white man
I should fear
But it's my own kind
Doin' all the killin' here
(Mówią, że powinienem bać się białego człowieka,
ale to ludzie z mojej rasy dokonują tu wszystkich mor-
derstw).
W tej krótkiej zwrotce jest wszystko - i gorycz, i lęk,
i ta zmora, która panoszy się wszędzie, gdzie istnieje
konflikt ras: obsesja.
styczeń 97
jak bardzo Ameryka podszyta jest Afryką! Afrykań-
czycy mówią: bez Afryki nie byłoby Ameryki. Siły
Afryki zostały zużyte na zbudowanie Ameryki - przez
to, że przez trzy wieki wywożono z Afryki miliony lu-
dzi jako niewolników za Atlantyk, jest ona dziś zbyt
wyczerpana, żeby miała energię dorównać najlep-
szym. Autorzy tej teorŹŹ mają mocny argument: przez
owe lata niewolnicy importowani z Afryki budowali po-
tęgę i dobrobyt Ameryki. Ich potomkowie czynią to do
dzisiaj.
Rzeczywistość raz po raz przypomina o afrykańskich
korzeniach Ameryki. Oto w Oakland w KalifornŹŹ trwa
spór, czy uznać ebonics drugim, czy nawet pierwszym
językiem w szkołach, w których większość to dzieci
afro-amerykańskie. Termin ebonics powstał w 1973 r. na
określenie gwary, dialektu, a teraz już po prostu języka,
którym mówi ludność murzyńskich gett w miastach
USA. jego gramatyka i słownictwo mają swoje źródła w
językach Zachodniej Afryki. M.in. w ebonics nie wyma-
wia się spółgłosek na końcu wyrazów: zamiast "hand"
powie się "han". Tak! Kierowca taksówki w Lagos po-
wie zawsze "masta" zamiast "master".
To, że walka, aby uznać ebonics za odrębny, niean-
gielski język, zaczęła się w szkołach podstawowych,
przemawiałoby na korzyść tych językoznawców i histo-
ryków, którzy twierdzą, że języki wymyślają dzieci.
Przykładem - gwary szkolne i podwórzowe, których
dorośli często nie mogą zrozumieć. Dzieci mają swój
odrębny świat, swoją wyobraźnię (vide - ich niezwykłe
malarstwo) i dla wzajemnej komunikacji wymyślają szy-
fry, które starsi podnoszą później do rangi języków.
2.9.96
Wczoraj Saddam Husejn rozpoczął ofensywę na tere-
ny zamieszkane przez Kurdów. W odpowiedzi - Clinton
stawia część swojej armŹŹ, stacjonującej w tej części
świata, w stan pogotowia.
Zdjęcia CNN: ruszają lotniskowce. Przypinanie rakiet
pod skrzydła samolotów. Start chmary helikopterów.
Zdejmowanie pokrowców z wozów pancernych. Żołnie-
rze piechoty morskiej wkładają hełmy, które przypomi-
nają te z filmów science fiction - jakieś na nich anteny,
przewody, czujniki.
Imponująca manifestacja cudów techniki, łączności,
dyscypliny. Clinton, który przed chwilą wydał rozkaz
nakazujący tę błyskawiczną mobilizację, rozmawia ze
swoimi wyborcami, gdzieś na prowincji amerykańskiej,
uśmiechnięty, pogodny, w luźnej koszulce sportowej.
Świeci słońce i jest pełnia lata.
Amerykańscy intelektualiści podziwiają potęgę włas-
nego kraju, który wygrał wiek XX. "Nigdy w ciągu
ostatnich 500 lat nie istniała większa przepaść między
potęgą numer 1 a resztą świata - pisze Charles Kraut-
hammer. Czy w tym czasie jakikolwiek naród panował
tak zdecydowanie jak dziś Ameryka na polu kultural-
nym, ekonomicznym, dyplomatycznym, wojskowym?"
(IHT 27.8.96), Paul Kennedy: "Między potęgą numer I,
tj. USA, a wszystkimi pozostałymi krajami świata po-
wstała przepaść większa niż ta, która istniała kiedykol-
wiek w historŹŹ świata od czasu, kiedy Anglia i Francja
podbiły Afrykę z pomocą ckm-ów Gatlinga (NPQ, lato
96)". Notabene: Richard Gatling, amerykański fabry-
kant, włókiennik wynalazł ckm w 1862 roku.
Mają poczucie siły, poczucie władztwa. Patrzą na
wszystko z perspektywy globalnej, planetarnej. Ich sło-
wo-klucz to: vision. Ich działanie cechuje dynamika,
potrzeba odkrywcza i rozmach finansowy.
John Naisbitt: w Stanach zjednoczonych uniwersyte-
ty zatrudniają więcej ludzi niż rolnictwo.
Amerykanie starają się rozprzestrzenić wszędzie i
przeszczepić swoją cywilizację, a największą przeszko-
dą kulturową i polityczną na tej drodze jest islam. Dlate-
go wielkie działa Ameryki skierowane są przeciwko nie-
mu. Ostrzał trwa na wielu frontach, w tym - propagan-
dowym. Dokonuje się wielu różnych manipulacji leksy-
kalnych, semantycznych. Pierwszym zabiegiem było za-
stępowanie w mediach słowa - islam ( jako nazwy reli-
gŹŹ) przez określenie islam wojujący (militant islam), co
sugerowało, że islam jest bardziej ruchem politycznym
niż religijnym. Nasiliło się to szczególnie w okresie re-
wolucji irańskiej (koniec lat 70-tych). Modnym zdję-
ciem staje się w prasie fotografia irańskiego duchowne-
go z kałasznikowem w rękach. Potem manipulacja idzie
o krok dalej: w miejsce islamu wojującego pojawia się
fundamentalizm islamski. fundamentalizm - to już coś
bardziej zasadniczego, imnanentnego, nieprzejednane-
go. W mediach mniej jest fotografŹŹ czy ujęć telewizyj-
nych modlących się, pokornych wiernych, wyznawców
Allaha, a na to miejsce pojawiają się rozwścieczone twa-
rze młodych ludzi, wygrażaiących światu pięściami. Ci
wściekli to są właśnie fundamentaliści. Najczęściej wi-
dzimy ich w tłumie, jak chodzą i manifestują. Z czasem
media pójdą jeszcze dalej -słowo fundamentalista bę-
dzie stopniowo zastępowane przez słowo - terrorysta.
Islamski terrorysta. Koło zostaje zamknięte, droga prze-
byta do końca. jej etapy: wmawca islamu zostaje prze-
mieniony w wojującego muzułmanina, ten staje się is-
lamskim fundamentalistą, a ów ostatecznie - terrorystą.
Ergo - wyznawca islamu =terrorysta.
Teraz staje się jasna teza Huntingtona - że przyszła
wielka wojna będzie wojną cywilizacji. Uściślijmy to:
wojną cywilizacji amerykańskiej z cywilizacją islamu.
Zaczęła się już ona w Iranie, potem przeniosła się do
Zatoki Perskiej, a jej kolejny epizod rozegrał się w So-
malŹŹ.
Dwie rzeczy przychodzą od razu na myśl. Pierwsza-
że będzie to wojna o przyszłość Zachodu i Ameryki,
ponieważ islam kontroluje źródła ropy naftowej, a bez
niej świat rozwinięty nie może istnieć. Druga, że islam
stał się już wewnętrznym problemem Stanów Zjedno-
czonych. Powstał tam ruch - Nation of Islam. Jego przy-
wódca - Louis Farrakhan - organizuje już międzynaro-
dówkę islamską. W samych Stanach bazą etniczną isla-
mu są mieszkańcy gett i dzielnic murzyńskich - Afro-
-Amerykanie, miliony ludzi. Farrakhan mówi, że "rząd
USA bardzo, bardzo boi się liczebnego wzrostu czarnej
ludności" i walczy z tą groźbą za pomocą narkotyków:
chce zniszczyć czarnych narkotykami.
Bank w Berlinie, w pobliżu ZOO Garten. Masywna, z
ciemnego dębu bariera oddziela klientów od urzędni-
ków. Podłoga po stronie klientów jest wyższa niż po
stronie urzędników, tak że ci pierwsi patrzą na tych
drugich z góry. Ten topograficzny szczegół jest ważny
dla Fr„ulein Christine, u której realizuję czeki. Z wyglą-
du ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Jest przeciętnej
urody, a nawet, po prostu, brzydka. Zbyt duży nos, głę-
boko osadzone, szare oczy, silne, szeroko rozstawione
szczęki. Ale te niedoskonałości urody natura rekompen-
suje dziewczynie w jednym - Christine ma (czujemy to,
domyślamy się i nawet częściowo widzimy) fenomenal-
ny biust. W tym określeniu - "częściowo" - kryje się
właśnie cała interesująca nas gra, arcyciekawy w swoich
subtelnościach popis, fascynująco zalotna, ale jakże dys-
kretna pantomima. Bo Christine, to oczywiste i zrozu-
miałe, chce się podobać. I, naturalnie, wie, co w niej
podobać się może. Rzecz w tym jednak, że los obdarzył
ją skarbem, którego przecież tak najzwyczajniej, tak po
prostu i publicznie, nie może nam pokazać. I w tym jest
problem, męcząca łamigłówka: jak pokazać, że co jak
co, ale biust mam naprawdę piękny, jednocześnie nie
mogąc dać materialnych na to dowodów? Rezultat tych
rozterek i wahań możemy oglądać codziennie w naszym
banku. Jakże starannie dobrane są tkaniny bluzek, aby
były odpowiednio obcisłe, kunsztownie przylegające.
Jak precyzyjnie wycięte są dekolty, aby z jednej strony
nie przekroczyć granicy uznanej obyczajem i smakiem
za przyzwoitą (złośliwe przycinki koleżanek, zjadliwe
spojrzenie szefowej), ale z drugiej nie stracić najmniej-
szej szansy, aby powiadomić nas, że za tym wycięciem
zaczynają się rzeczy naprawdę niezwykłe. Ileż owo ide-
alne przykrojenie linŹŹ dekoltu, której karkołomnym za-
daniem jest jednocześnie zdecydowanie odsłonić i nie-
śmiało przysłonić, poprzedzało prób, przymiarek, wąt-
pliwości, rozterek. Ile wertowania żurnali, ile biegania
po sklepach, ile przeglądania się w lustrach i narad z
przyjaciółkami. Ale ustaliwszy linię idealnie równowa-
żącą zalotne skrywanie i śmiałe odkrywanie, Christine
staje się tej linŹŹ czujną niewolnicą: jeżeli pochyli się nad
biurkiem za nisko - odsłoni za dużo, jeżeli natomiast
nadmiernie i sztywno wyprostuje się, linia dekoltu pój-
dzie w górę, przykryje zbyt wiele. W tym płynnym,
zmieniającym się kształcie dekoltu, w jego zaczepnej
ruchliwości kryją się wszystkie sekrety zabawy, do któ-
rej dziewczyna daje nam znak.
Bank zatrudniający Christine mieści się przy ulicy,
przy której stoi kilka domów publicznych. Latem pełno
tu dziewczyn, które, chcąc zachęcić klientów, pokazują
przechodniom wszystko, co mają. A jednak to Christine,
zwykła urzędniczka, jest atrakcją tej okolicy. Tu bo-
wiem, w tej surowej i mrocznej sali bankowej można
podziwiać kunsztowną i kuszącą pantomimę świadomie-
-nieświadomie odgrywaną ku naszej radości.

Smak powietrza. Powietrze ma nie tylko gęstość i za-


pach, ale także smak. Może być słodkie, słone, kwaśne
itd. Te smaki powietrza mają wpływ na nasz stan psy-
chiczny, na nasze samopoczucie.
Na filmie Paula Austera - "Dym". Zwykli ludzie i ich
zwykłe historie. Oto czego się teraz poszukuje - żeby
było zwykłe, codzienne, żeby miało swój własny, spo-
kojny rytm. Zwykłość - oto w czym dziś jest niezwy-
kłość. Ten sam róg ulicy nowojorskiej, to samo otocze-
nie, w którym się ciągle coś dzieje, ale nic się nie zmie-
nia - ten sam bar, ci sami ludzie, wszyscy przykuci do
swojego losu, który jest na miarę ich potrzeb i oczeki-
wań.
18.11.96
W okolicy listopada pogoda ustala się, zapada w dłu-
gi, jesienny bezruch. jest szaro i wilgotno. Ciężkie, oło-
wiane niebo wisi nisko i nieruchomo. Od czasu do czasu
przeciągają nagłe, oślizgłe mżawki, jak stada mokrych
ptaków. jest zimno, choć jeszcze nie ma mrozów. To
czas depresji, spowolniałej krwi, wypadków drogowych,
chorób, a także ruchu na cmentarzach.
W "Newsweek" (9.9.96) recenzje z książki In Memo-
ry a Kitchen Cary De Silva (wyd. Jason Aronson). 82
przepisy kucharskie, jakie w formie grypsów zanotowa-
ły więźniarki obozu koncentracyjnego w Terezinie.
Więźniarki, które każdego dnia oczekiwały śmierci,
chciały przekazać przyszłym pokoleniom przepisy swo-
ich znakomitych sałatek, zup, przekąsek, dań mięsnych i
rybnych, ciast, strucli, faworków i tortów.
jakaż to siła - marzenie o normalności. Nawet w obli-
czu śmierci z głodu w obozie koncentracyjnym. jak zro-
bić dobre gołąbki? Takie, żeby wszystkim smakowały.
W tej trosce jest cała kobieta. jej myślenie. jej pamięć.
jej ambicje. Bitki z kaszą gryczaną. Pieczeń cielęca.
Kotlet schabowy. Karp po żydowsku.
Kobieta. Konkret. Dotyk. Zapach. Wiara, że życie
będzie trwać. Trawienie. Materia. Biologia. Natura.
Coraz częściej, bardziej niż przejawy agresji (zabój-
stwa, eksplozje, napady i porwania) interesuje mnie wi-
doczna u ludzi i społeczeństw dążność do normalności,
niemal odruchowe przywracanie jej tam, gdzie została
naruszona. Krzątaninie człowieka przy naprawie zerwa-
nego mostu, zasypywaniu lejów po bombach, tynkowa-
niu muru zgruchotanego przez pociski brak jednak dra-
maturgŹŹ, napięcia, dreszczu emocji, atmosfery horroru i
tych wszystkich nastrojów i doznań, które towarzyszą
nam, kiedy oglądamy sceny walki, niszczenia, zagłady.
Stąd we współzawodnictwie między normalnością a
wszelką aberracją o dostęp do naszej uwagi i zaintereso-
wania, ta pierwsza nie ma szans. Media szukają krwi,
potrzebują jej zapachu, jej przejmującego widoku. Zło
jest bardziej fotogeniczne, fascynuje, pochłania bez
reszty.
U źródeł optymizmu może, paradoksalnie, leżeć głę-
boki pesymizm. Na przykład ktoś jest przekonany, że
istotą natury ludzkiej jest zło, najsilniejszym instynktem
- żądza niszczenia, naczelną cechą umysłu - głupota,
pierwszym odruchem - agresja. Taki człowiek spodzie-
wa się po ludziach wszystkiego najgorszego, każdej
możliwej nikczemności, każdej zbrodni i jeżeli tylko do
tych okropności nie dochodzi, uważa, że trzeba się cie-
szyć, że świat napawa optymizmem.
To zjawisko optymizmu zrodzonego z głębokiego pe-
symizmu Rosjanie w okresie stalinizmu nazywali współ-
czynnikiem Kołymy. Było bowiem wiadomo, że Koły-
ma, gułagi Kołymy - to piekło świata i że wszystko, co
jest odrobinę lepsze niż tamten koszmar - powinno być
źródłem zadowolenia i optymizmu. Jeżeli w mieszkaniu
zamarzała woda, nie było co jeść ani w co się ubrać,
Rosjanie pocieszali się mówiąc: nie narzekajmy, że jest
źle, na Kołymie mają gorzej! I uważali się za wybrań-
ców, za szczęśliwców. Byli to prawdziwi optymiści.
Na świecie żyje sześć miliardów ludzi. To potencjal-
nie sześć miliardów różnych interesów, ambicji, sprzecz-
ności, konfliktów. Naładowana taką groźną energią na-
sza planeta powinna dawno wylecieć w powietrze, prze-
cież mamy bomby zdolne unicestwić życie na ziemi. A
jednak świat istnieje, żyje w pokoju (w miarę), jakoś się
rozwija. jak więc nie być optymistą?
"Przyszły czasy szalenie zachowawcze - mówi
Agnieszka Holland w wywiadzie dla <<Rzeczypospolitej>>
(26.3.96) - nikogo nie interesuje sięganie za horyzont."
Hiszpania w lipcu 96
Miguel Indurain - kolarz. Dla Hiszpanów - sporto-
wiec wszechczasów. Kolejno pięć razy wygrywał Tour
de France. A teraz - po raz pierwszy - przegrywa. Hisz-
pania z zapartym tchem śledzi ten wyścig. Wszędzie - w
Kordobie, w Madrycie, w Salamance widzę Hiszpanów,
jak siedzą w barach, w kawiarniach, w domach i wpa-
trzeni w telewizory obserwują jadących kolarzy, szukają
Induraina. Koła rowerów kręcą się w witrynach skle-
pów, w oknach, w poczekalniach, w hotelach, kręcą się
odbite w lustrach i w szybach, przelatują przed nami i
obok nas, toczą się pod wszystkimi kątami i we wszyst-
kich kierunkach - jakby cały kraj pędził w upale, w słoń-
cu, w gorączce tropikalnego południa, pochylone, napię-
te sylwetki przesuwają się z jednego brzegu ekranu na
drugi, a Hiszpanie to podskakują na stołkach, to uderza-
ją się w czoła, to klepią się po ramionach, po plecach, po
udach, aż wreszcie rozchodzą się ze zwieszonymi gło-
wami strapieni i milczący.
Hans Magnus Enzensberger powiedział mi kiedyś, że
chciałby napisać książkę na temat zawodów (profesji),
których już nie ma, które zginęły. Tak, bo przecież moż-
na by opowiedzieć dzieje ludzkości jako historię profe-
sji, które kiedyś pojawiły się, funkcjonowały, ale potem
przestały istnieć. Było ich dziesiątki, setki, w samej tyl-
ko kulturze europejskiej. Choćby płatnerz-rzemieślnik
wyrabiający zbroje płytowe. Albo bartnik - pszczelarz
dzikich pszczół. Albo rybałt - śpiewak, aktor wędrowny.
Płatnerz, bartnik, rybałt - to już odległa przeszłość. Ale
ileż zawodów zniknęło w naszych czasach, na naszych
oczach? Choćby rakarz albo maszynista lokomotywy
parowej, albo konduktor tramwajowy, nawet - kowal.
jak mało już zostało kowali!
Marks sądził, że kapitalizm zginie, że zlikwiduje go
klasa robotnicza (Burżuazja - głosi Manifest komuni-
styczny - "wytwarza przede wszystkim swoich własnych
grabarzy - robotników"). W rzeczywistości jednak, to
właśnie kapitalizm stopniowo likwiduje klasę robotni-
czą.
Zaczęło się od chłopstwa. Chłopstwo jako liczna i
uboga społeczność drobnych rolników, zahukanych, nie-
piśmiennych hreczkosiejów od dawna już zanika w kra-
jach rozwiniętych. Im bardziej nowoczesny kraj, tym
mniej ludzi pracuje w rolnictwie, tym mniej jest chło-
pów. Ten sam los dotknął obecnie klasę robotniczą. W
społeczeństwach rozwiniętych jest to klasa ginąca-
przyszłej gospodarce będą potrzebne bardziej umysły
niż ręce.
Grabarzami robotników są dwie siły: nowoczesna
technologia i światowy kapitał. Ta pierwsza czyni pracę
rąk coraz mniej użyteczną i opłacalną. Wszędzie zastę-
pują ją maszyny - sprawne i wydajne. Ta druga - tj.
wielki kapitał, mogąc swobodnie krążyć po naszej pla-
necie, lokuje swoje inwestycje tam, gdzie robotnik jest
najtańszy i najbardziej posłuszny. W Azji zarabia on
dziesięć razy mniej niż w Ameryce, w dodatku działal-
ność związków zawodowych jest tam zakazana.
Ten świat to świat dla bogatych. Kto nie należy do
warstwy uprzywilejowanych, jest skazany na drugorzęd-
ność, na wegetację i posłuszeństwo. Kto się zbuntuje-
przegra, zresztą duch buntu jest wśród skrzywdzonych i
odsuniętych (albo - jak mówią to Francuzi - wykluczo-
nych) coraz słabszy. Nastrój rezygnacji jest wśród nich
powszechny: głową muru nie przebijesz.
Kilka dogmatów ekonomicznych legło w gruzach.
Najważniejszy z nich - że rozwój inwestycji, handlu i
technologŹŹ będzie zwiększał dobrobyt całego społe-
czeństwa. jest inaczej: dziś bogacą się ci, którzy już są
bogaci. Ludzkość - w skali każdego kraju i całej planety
można podzielić na dwie grupy, na wygranych i przegra-
nych. Ktoś czuje, że się coraz bardziej wspina, ale inny
widzi, że znalazł się na boku, poza grą, daleko od zasta-
wionego stołu: oto na jakie obozy podzieliła się rodzina
człowiecza, a raczej - podzielona była zawsze, ale roz-
wój masowej komunikacji coraz to dobitniej wszystkim
uzmysławia.
W świecie jest dużo ekonomicznego niepokoju i nie-
pewności. Rośnie bezrobocie: w krajach rozwiniętych,
w roku 1974 było ich mniej niż 18 milionów, w 20 lat
później (w 1994) już 34 miliony. W dodatku regułą jest,
że jeśli bezrobotny dostanie nową pracę, będzie ona go-
rzej płatna niż poprzednia. Najbardziej pokrzywdzeni i
zagrożeni są nisko wykwalifikowani. Stanowią oni wiel-
ki ekonomiczny i humanitarny problem. Co z nimi zro-
bić? Czy raczej - co oni mają zrobić? Wyjście byłoby
jedno: rozwijać oświatę i kulturę, przygotowywać ludzi
do życia w nowym, nowoczesnym świecie, w którym
największe korzyści odniosą wykwalifikowani i wy-
kształceni. Ale rządy postępują inaczej - w tych właśnie
dziedzinach dokonują największych redukcji i cięć.
Zmierzch klasy robotniczej w krajach rozwiniętych
nie oznacza, że zniknęła ona z powierzchni ziemi. Tra-
dycyjne przemysły przecież istnieją i rozwijają się - ale
ich miejscem są kraje Trzeciego Świata. Kiedyś, jeszcze
50 lat temu, podział pracy był następujący: kraje Półno-
cy wytwarzały i eksportowały towary do krajów Połu-
dnia, a importowały stamtąd surowce. Dziś kraje Półno-
cy eksportują tam coraz mniej, bo ich towary są dla Po-
łudnia zbyt drogie, natomiast właśnie Południe coraz
więcej wytwarza i eksportuje tanich towarów na Północ.
W ten sposób wielki kapitał wykończył kosztowną klasę
robotniczą krajów bogatych rękami tanich robotników
Trzeciego Świata.
Kiedy A.B. próbuje określić, co najbardziej różni ko-
munizm od kapitalizmu, wskazuje na odmienny stosu-
nek do inicjatywy. Komunizm zabijał inicjatywę, bał się
jej, w najlepszym razie traktował ją podejrzliwie. Bazo-
wał na ludzkiej skłonności do lenistwa, do bierności.
Odpowiadała mu natura słowiańskiego chłopa, którego
zły klimat skazywał na miesiące bezczynności. Tymcza-
sem warunkiem funkcjonowania w kapitalizmie jest
przejawianie inicjatywy. Kapitalizm jest ustrojem stwo-
rzonym przez i dla człowieka inicjatywy, człowieka
miejskiego, człowieka rynku, konkurencji, wspinaczki-
inni nie mają szansy.
Społeczeństwa świata różnią się między sobą m.in.
rolą, jaką w ich życiu odgrywa inicjatywa jednostek,
grup, instytucji. Są takie, w których inicjatywa jest wiel-
ką i stałą siłą napędową (tzw. bottom-up society), siłą
oddolną pchającą w górę całe społeczeństwa i stanowią-
cą źródło i nerw ich rozwoju. W innych - odwrotnie, ini-
cjatywa dołów była bezwzględnie tłumiona i niszczona.
To tzw. top-down society, społeczeństwo plemienne
bądź autorytarne, odznaczające się biernością, stagnacją,
apatią.
Wychowywałem się w przekonaniu, że wolność, rów-
ność i braterstwo to wartości najwyższe. A nawet, że
równość zajmuje miejsce naczelne, że jej zwycięstwu
mają być podporządkowane i wolność, i braterstwo.
Dlatego podróż do IndŹŹ była kiedyś dla mnie takim szo-
kiem. Znalazłem się w świecie, w którym nierówność
była nie tylko stanem powszechnym, ale - co najbardziej
uderzało - pożądanym, i to właśnie przez tych, którzy
według moich naiwnych przekonań powinni prowadzić
z ową niesprawiedliwością walkę. Najbardziej kłopotli-
we były sytuacje przy wyjściach z hoteli, ze świątyń, z
muzeów, z wszystkich miejsc odwiedzanych przez cu-
dzoziemców i turystów. Od razu rzucał się na mnie tłum
rikszarzy, którzy namolnie, natarczywie oferowali swoje
usługi. Otóż to właśnie - że będę siedział wygodnie w
rikszy, pchanej przez wychudłego i najpewniej głodnego
człowieka w koszmarnym upale indyjskiego lata zupeł-
nie nie mieściło mi się w głowie. Wymykałem się, ucie-
kałem, stanowczo, gwałtownie odmawiałem, mimo że
błagali mnie, wyrywali jeden drugiemu, siłą wpychali w
swoje zdezelowane pojazdy. Lata później czytałem
Claude'a L‚vi-Straussa Smutek tropików jak odkrycie:
francuski antropolog zwracał uwagę, że wcale nie wszy-
scy ludzie chcą być równi, że istnieją kultury, które wła-
śnie zabiegają o utrzymanie, a nawet powiększanie nie-
równości: "tutaj jest się zmuszonym zaprzeczyć czło-
wieczeństwa partnerowi, chociaż tak by się pragnęło mu
je przyznać. Wszystkie podstawowe sytuacje określają-
ce stosunki między osobami są sfałszowane, reguły gry
społecznej są oszustwem - nie ma sposobu, aby zacząć
na nowo, gdyż jeśliby się chciało traktować tych nie-
szczęśliwców jak równych sobie, zaprotestowaliby prze-
ciw tej niesprawiedliwości: oni nie chcą być równi, bła-
gają, zaklinają, żebyś ich przytłoczył swoją wspaniało-
ścią, gdyż właśnie powiększenie tej dzielącej was od
nich przepaści daje im nadzieję otrzymania jakichś okru-
chów, tym bardziej wartościowych, im bardziej stosunek
między wami będzie odległy; im wyżej będą was sytu-
owali, tym silniej będą się spodziewali, że ten drobiazg,
o który was proszą, będzie coś wart. Nie myślą zatem,
aby stawiać się na równi... Bez ustanku krążą wokół was
błagając o rozkazy. jest coś erotycznego w tym pożąda-
niu poddaństwa".
Konsumeryzm - to zachłanna lubieżność konsumpcji.
To nienasycenie. Żarłoczność. Żądza łupu. Pasja posia-
dania. Potrzeba triumfowania. Potrzeba władzy. Można
to porównać z pożądaniem seksualnym, które nigdy nie
może być zaspokojone. Pisze o tym Colin Wilson w
Outsiderze dając za przykład Gerarda Sorme - bohatera
jednej ze swoich powieści: "Sorme spędził popołudnie
w łóżku z Caroline, siostrzenicą, kochając się z nią sześć
lub siedem razy. jest seksualnie zaspokojony, wydaje
się, że jego pożądanie zostało spełnione, że fantazje sek-
sualne straciły nad nim kontrolę. Wstaje, idzie następnie
na schody - akcja toczy się w suterenie - by przynieść
mleko, i spostrzega, że po kratach nad jego głową idzie
jakaś dziewczyna. Ukradkiem oka spogląda pod jej su-
kienkę. I natychmiast czuje pożądanie..."
Ameryka: historia kultury życia codziennego to coraz
częściej historia gastronomŹŹ: gdzie otwarli (lub zamknę-
li) nową restaurację? Gdzie można dobrze zjeść? jaką
jeszcze potrawę spróbować? Kto robi najlepszą cielęci-
nę? Kto najlepiej przyrządza ostrygi? Rozmowy o jedze-
niu zastąpiły rozmowy o pogodzie. A właściwie - pogo-
da jest głównym tematem rozmów przy jedzeniu.
Mircea Eliade w swoich zapiskach z 1952 podziwia
intuicję Sorela. Francuski filozof, Georges Sorel, już w
1908 roku w swojej książce Złudzenie postępu zdefinio-
wał powód, dla którego zamożni tego świata są tak przy-
wiązani do idei nieskończonego postępu: "Analiza histo-
ryczno-polityczna tego związku ideologŹŹ z mitem - pi-
sze Eliade - jest oparta na motywacjach psychologicz-
nych. Burżuazja, mówi Sorel, cieszy się z postępu tech-
nicznego i jest przekonana, że jutro wszyscy będą z nie-
go korzystali i w ten sposób może się spokojnie delekto-
wać dzisiaj tym, co już posiada, bez żadnych
kompleksów. Jeżeli bowiem prawdą jest, że biedni dziś
cierpią, jutro postęp techniczny wyzwoli ich z kolei. W
rezultacie my, posiadacze, mamy prawo rozkoszowania
się tym, co posiadamy, ponieważ wszyscy inni jutro
doznają tego samego szczęścia".
W życiu wielkiego miasta, w chaosie, zgiełku i ogro-
mie metropolŹŹ-gigantów fascynujące jest, jak ludzie
wyłuskują dla siebie odrobinę prywatności, łupinę in-
tymności, żeby spędzić chwilę osobno, w cieple bycia
razem wśród swoich, w ciszy, w zamknięciu, w czymś w
rodzaju towarzyskiego batyskafu. Wiele scen w literatu-
rze amerykańskiej to po prostu opisy tego, jak dochodzi
do spotkania ludzi w miejscach tak przepastnie ogrom-
nych, jak Nowy Jork czy Los Angeles. jak planują takie
spotkania, jak telefonują do siebie w tej sprawie, na ja-
kie po drodze napotykają trudności, jakie mają przygo-
dy, jakie spotyka ich szczęście (znaleźli parking!) albo
nieszczęście (nigdzie blisko nie znaleźli parkingu), jak
wreszcie docierają do celu. Ci, którzy już są na miejscu,
przyjmują tych nadchodzących, jakby witali przyby-
szów z dalekiej i niebezpiecznej podróży. Bo ci, co we-
szli, tak rzeczywiście wyglądają: umęczeni, udręczeni,
często wymięci, wygnieceni, spoceni i zakurzeni - ale
zarazem już odprężeni, weseli i szczęśliwi, że wyrwali
się potworowi z brzucha, przebrnęli przez jego betono-
wo-stalowe wnętrzności i labirynty i że teraz mogą na
chwilę, na godzinkę, na jeden wieczór skryć się, za-
mknąć w szczelnej, przytulnej muszli.
W powszechnym zamęcie, natarczywym pośpiechu,
rozpychaniu łokciami, chamstwie i agresji, ktoś, kto
uśmiechnie się do nas, ukłoni, odezwie się grzecznie-
od razu zwróci naszą przychylną uwagę. Zapamiętamy
go, będziemy wyróżniać, chwalić i mówić: jaki to miły
człowiek!
jak bardzo zmieniły się miasta. Patrzę na obraz Clau-
de'a Moneta "Le Boulevard des Capucines" z 1873
roku. Domy na tym obrazie świecą. Kamienice, ulice,
miasto są źródłem światła. Miasto jaśnieje, promieniuje
jak gwiazda. Dzisiaj ten sam bulwar jest huczącym wą-
wozem wypełnionym kłębami spalin i kurzu.
Na straganie, w pobliżu Kremla, kupiłem dzieła Wa-
syla Kluczewskiego. Kluczewski, wielki historyk rosyj-
ski, jak gdyby antycypując zauroczenie swoich rodaków
marksizmem, zapisał w swoim dzienniku w lutym 1898
roku: "Przez całe wieki grecka, a potem rosyjska litera-
tura uczyły nas wierzyć, wierzyć we wszystko, wierzyć
każdemu... jednocześnie zabraniali nam myśleć. Mówili
nam: wierz, nie myśl. Zaczęliśmy bać się myśli j ak grze-
chu, jeszcze zanim zaczęliśmy umieć myśleć i nim na-
uczyliśmy się sztuki zadawania pytań. Stąd, stykając się
z cudzą myślą, przyjmowaliśmy ją na wiarę. W rezulta-
cie prawdy naukowe zamienialiśmy w dogmaty, autory-
tety naukowe przekształcaliśmy w fetysze, a świątynie
nauk - w kaplice przesądów i tabu... Pod wpływem Bi-
zancjum staliśmy się sługami cudzej wiary".
Herbert Schn„delbach w swojej książce Filozofia w
Niemczech 1831-1933 (PIW, 92) pisze, że w Prusach, po
1815 roku "zamiast emancypacji mieszczaństwa doko-
nuje się emancypacja biurokracji państwowej, która
przeprowadza <<rewolucję odgórną>>, a mianowicie-
środkami administracyjnymi wspiera powstanie pruskie-
go narodu państwowego".
Ileż analogŹŹ między Prusami a Rosją, tą - carską i
później - sowiecką! "Naród państwowy" - właśnie to!
Państwo - jako źródło tożsamości obywatela. Utożsa-
mianie interesu państwowego z narodowym, społecz-
nym, prywatnym (sfera prywatna zostaje właściwie
wchłonięta przez państwo, przestaje istnieć). Władza
głosi teorię, że im państwo silniejsze, tym ty jesteś sil-
niejszy, tymczasem w systemie demokratycznym filozo-
fia jest inna: mniej państwa, a na jego miejsce - więcej
społeczeństwa!
Choć Lenin głosił się przywódcą proletariatu (a więc
klasy w tamtych czasach ubogiej), jego myśl nie obraca-
ła się nigdy wokół doli biednych i poprawy ich życia,
lecz wokół problemu siły i władzy. Zasadą, kluczem w
tym dążeniu była kategoria wyłączności, monopolu, to-
talizmu, przekonanie, że władzy nie można z nikim dzie-
lić. Do osiągnięcia tego stanu absolutnej wyłączności
istniała tylko jedna droga - fizyczne zniszczenie wroga.
W tym właśnie biologicznym traktowaniu walki poli-
tycznej, w stałym dążeniu do ostatecznego rozwiązania
- tkwił sens leninizmu.
5.6.96
Radio .,Swoboda" podało, że wg ostatnich danych ro-
syjskiego MSW w Rosji działa ponad 8 tysięcy organi-
zacji przestępczych, a 140 takich organizacji za granicą
(głównie w USA i Niemczech).
Wszelki nacjonalizm jest odpychający i groźny, ale
nacjonalizm kraju silnego i ogromnego jest dla świata
szczególnie niebezpieczny. Teza, że miejsce ideologŹŹ
totalitarnych zajmuje nacjonalizm, jest głoszona przez
wielu politologów, a życie wydaje się ją potwierdzać.
Niepokojący jest rozwój nacjonalizmu i nastrojów szo-
winistycznych w krajach największych. W Rosji nacjo-
nalizm kwitnie. Ma on tam, w swoich skrajnych przeja-
wach, religijno-mistyczne zabarwienie. Postawy nacjo-
nalistyczne ujawniły się w Stanach zjednoczonych z
okazji Olimpiady w Atlancie. Charles Krauthammer pi-
sze, że sprawozdania telewizyjne z Olimpiady cechu-
je "nieznośny, bezwstydny szowinizm. Każda relacja
sprowadza się do jednego: co robią Amerykanie i jeżeli
nie zdobywają złotych medali, to dlaczego?" (IHT
27.08.96).
jednocześnie na Pacyfiku Chiny starły się z Japonią o
małą, skalistą, bezludną wysepkę ( jej nazwa, po japoń-
sku - Senkakus, po chińsku - Diaoyus) - do której oba
kraje roszczą pretensje.
Siegfried Lenz: "Pojęcie <<Heimat>> jest węższe niż
<<Vaterland>>. Interesuje mnie właśnie to zawężenie hory-
zontu, ta prowincjonalna ciasnota, która rodzi butę i fa-
talne pretensje. Prowincjusze często czują się wybrańca-
mi losu, mają poczucie nieograniczonych możliwości"
(w rozmowie z B.W. Surowską i K. Sauerlandem - "Li-
teratura na Świecie" 5/85).
Pojęcie ojczyzny zastępujemy, często już, pojęciem
dobrego miejsca na ziemi, miejsca, w którym da się żyć
na miarę naszych pragnień.
jednym z problemów świata współczesnego, świa-
ta przeżywającego tak głęboką, radykalną i rozległą
transformację jest zdefiniowanie w tej nowej sytuacji
pojęcia tożsamości narodowej. Co oznacza ono dla
obecnych społeczeństw? Z jakimi wiąże się wartościa-
mi? Symbolami? Dążeniami? Co to znaczy dziś być
Serbem? Hiszpanem? Polakiem? jakie aktualne pojęcia
kryją się za tymi nazwami? Czy nie widać tam, gdzie na-
cjonalizmy są najbardziej żywotne i zacięte, że tożsa-
mość narodowa sprowadza się czasem do cech już bar-
dzo przestarzałych i anachronicznych? I że - im bardziej
są one przebrzmiałe, tym bardziej agresywnie zachowu-
ją się ich obrońcy i rzecznicy? Że ludzie nie są tam zdol-
ni zastanowić się nad swoją sytuacją i znaleźć nowe
miejsce, nową rolę dla swojej wspólnoty?
9.1.97
Obserwując postawy imigrantów z krajów biedniej-
szych, którzy zamieszkali w krajach bogatszych: stosują
oni taktykę ostrożnego przyczajenia. Starają się nie
zwracać na siebie uwagi. Starają się być anonimowi.
Chętnie wykonują polecenia. Nie krytykują. Nie protes-
tują. Nie tworzą partŹŹ. Nie walczą o władzę. Dostał pra-
cę jako murarz? Chce pozostać murarzem. Został przy-
jęty jako sprzątacz? Chce pozostać sprzątaczem. Nie za-
mierza być członkiem parlamentu. Nie chce być minis-
trem. Imigrant stoi we wskazanym mu miejscu, wie, co
mu wolno. jest prototypem człowieka cywilizacji przy-
szłości: anonimowy, posłusznie pracowity, wydajny,
dyskretnie egoistyczny, umiarkowanie ambitny, wyrwa-
ny ze swojej wioski czy miasta, ze swojego kraju i kul-
tury, tworzy zaczyn nowego, planetarnego społeczeń-
stwa, którego kształt dopiero zaczyna się rysować.
Nisza: "wnęka, wgłębienie". Sposób na przetrwanie.
A także sposób na stworzenie sobie klimatu samouwiel-
bienia. bo nisza ma jedną zaletę - można ją całkowicie
wypełnić samym sobą, co uwolni nas od zmory konfron-
tacji, porównania, stawania przed sądem opinŹŹ.
Żyć tak długo w jakimś kraju, żeby móc powiedzieć:
zupełnie go nie znam!
Ileż słów określających wartości wyszło u nas z uży-
cia! Słowo - honor, duma, szlachetność, miłosierdzie,
poświęcenie i dziesiątki innych. I o samych wartościach
mówi się już tylko odświętnie.
Słowa - klucze słownika współczesnego:
post - modernistyczny
post - geograficzny
inter - akcja
inter - subiektywny
multi - etniczny
multi - rasowy
Banał. Ale czy banał nie jest prawdą? Tyle, że prawdą
oczywistą? Ile razy jednak przekonujemy się, że te
prawdy oczywiste torują sobie drogę z niesłychanym
trudem albo w ogóle nie mogą przebić się na powierzch-
nię? Prawdy oczywiste to są te, które mówi mędrzec, a
które mędrek wydrwiwa jako banały.
Molier: " jedni powiadają, że nie, inni powiadają, że
tak, a ja powiadam, że tak i nie" (Chory z urojenia).
Poczucie, że coś odkrywamy w humanistyce, wynika
dziś tylko z naszych braków w oczytaniu.
W walce o władzę często wygrywa ten, kto okazuje
chęć i wolę zwycięstwa. Spójrzmy na środowisko, na
grupę, w której toczy się walka o przywództwo. Wkrót-
ce zauważymy, jak ludzie różnią się tam między sobą
stopniem koncentracji, natężenia woli politycznej: jedni
będą chcieli wygrać walkę za wszelką cenę, inni zacho-
wają się bardziej powściągliwie, jeszcze inni - obojęt-
nie. Ci najsilniej opętani żądzą władzy, będą wspinać się
wyżej i wyżej. W ich sposobie bycia coś zwraca uwagę:
są skupieni, jest w nich jakaś intensywność, gorączka,
gotowość do skoku. W ich zachowaniu jest tyle starania
i napięcia, że nie zastanawiając się i nawet wbrew na-
szym upodobaniom - udzielamy im poparcia.
Fenomen Clintona: "Newsweek" 9 września 96 pisze
o Clintonie: "he is often accused of having no core". jak
to przetłumaczyć? Że nie ma kręgosłupa? Kośćca? Po-
glądów? Wnętrza? Że jest oportunistą? Pragmatykiem?
Zajrzałem do oksfordzkiego słownika synonimów z
1991 roku. Słowo "core" ma 28 znaczeń. Oprócz tych,
które wymieniłem, są jeszcze: rdzeń, szpik, esencja, ją-
dro, oś itd.
Clinton to reprezentant nowej generacji polityków,
która zaczyna rządzić światem. Po latach panowania
ciężkich, mrocznych, zaciekłych, ponurych ideologŹŹ-
przychodzi wiek, w którym dominuje lekki kaliber, post-
modernistyczny luz, elastyczna linia. Rządzi aktualna
sytuacja i doraźne interesy. Króluje i decyduje czas te-
raźniejszy. Zaciągane są zobowiązania, które nic nie
znaczą, i składane obietnice, które są tylko grą.
Do władzy dochodzi na świecie generacja gładka i ch.Nie strategów, nie Cezarów,
nie mędrców - gładkich.
Nie zaciekłych, nie ponuraków, nie ideowców, nie fana-
tyków - gładkich. Nie mściwych, nie psychopatów, nie
satrapów, nie dyktatorów - gładkich. Gładkich, zadba-
nych, uprzejmych, zręcznych, przymilnych, dbających-
-aby-wszyscy-mnie-lubili.
Wybory powszechne, które w ostatnich latach odbyły
się w wielu najzupełniej różnych krajach, mają trzy ce-
chy wspólne:
a - wyraźna jest tendencja społeczeństw do dzielenia
się na dwa wielkie bloki, np. na tak zwaną lewicę i pra-
wicę (mówię tak zwaną, gdyż pojęcia te mało dziś zna-
czą i tylko służą różnym ugrupowaniom jako hasła iden-
tyfikacyjne). Uderza, że zwycięzca w wyborach osiąga
tylko minimalną przewagę liczebną nad pokonanym.
Tendencją jest, aby wynik wyborów oscylował wokół
podziału 50:50;
b - po wyborach, w obozie zwycięzców obserwuje się
szybką pragmatyzację polityki. Znika radykalizm dekla-
racji, żądań i obietnic przedwyborczych. W nowym obo-
zie rządowym następuje szybkie odideologizowanie po-
staw. Zmiana władzy nie jest rewolucją polityczną, ale
raczej roszadą personalną;
c - wszędzie obserwuje się kadrową stabilizację elit
politycznych. Nabór nowych ludzi do tych elit jest rzad-
ki i sporadyczny. Te same nazwiska ciągle się powtarza-
ją, tyle, że w różnych kontekstach i rolach. Elity tworzą
zamknięte wspólnoty i przy wszystkich wewnętrznych
różnicach i podziałach mają wspólny, nadrzędny interes:
pozostać nadal panującą klasą w społeczeństwie.
Trzeba trzymać się z dala od zawodowych polityków,
ponieważ polityk traktuje cię instrumentalnie, jako na-
rzędzie.
Patrząc na ciebie, myśli:
- do czego by go użyć? do czego się nadaje? zrobić
go tym a tym'? wysłać go tam czy tam'? i już jesteś znie-
wolony, już jesteś ofiarą czyichś ambicji, czyjejś gry,
czy jegośprojektu.
Niezależność, przestrzeganie wysokich zasad etycz-
nych - wpływ na to ma także charakter, usposobienie
człowieka. Orwell - samotnik, introwertyk, milczek-
był niezależny, nie wiązał się z nikim. Natury towarzy-
skie, słabe, próżne, które potrzebują otoczenia i aplauzu,
mają większą skłonność do oportunizmu, do akceptacji
choćby i niegodziwego status quo.
Teza Hermanna Brocha: indyferentyzm polityczny
jest blisko spokrewniony z indyferentyzmem etycznym.
Słabość etyki: że zatrzymuje się na progu nauki i tech-
niki, które w tym konflikcie, o ile dochodzi do konfliktu,
niemal zawsze zwyciężają.
Pragmatyzm. Co to oznacza? Że co chwila należy kar-
ty rozdawać od nowa.
Gdzieś przeczytałem (ale gdzie?), że lewicowość i
prawicowość to orientacje wrodzone, że z tym człowiek
przychodzi na świat i dlatego wśród zamożnych burżu-
jów byli fanatyczni komuniści, jak też - wśród ubogich
proletariuszy skrajni pravicowcy.
Obserwujemy w' świecie współczesnym wyraźną
eskalację ruchów politycznych, społecznych, religijnych
bez zaplecza intelektualnego, bez żadnego teoretyczne-
go grumtu. Uczestnicy tych ruchów kierują się emocjami,
instynktami, odruchami, fobiami, przesądami itd., brak
im natomiast wiedzy, refleksji, racjonalnego programu.
A.B.: Kryzys inteligencji? To raczej koniec pewnej
roli, jaką odgrywała ona w naszych społeczeństwach-
roli nosicielki doniosłych wartości etycznych, roli war-
stwy opiniotwórczej, na której głos czekali inni i z któ-
rym się zazwyczaj liczyli. To w jej środowisku rodziła
się refleksja nad charakterem naszych zbiorowych za-
chowań, nad sensem naszych działań.
Ale czasy zmieniły się i zmieniło się miejsce inteli-
gencji, a także oczekiwanie wobec niej. jej znaczenie
dzisiaj, jej wartość - to kompetencja, rzeczowość, wie-
dza. Miejsce kaznodziei zajął specjalista, twórca w ja-
kiejś dziedzinie wiedzy lub sztuki, i właśnie bardziej
twórca wytwarzający niż moralizujący.
Osobno jesteśmy mądrzejsi niż w grupie.
Komunizm zwalczał wszelką niezależność. Zachód ją
marginalizuje.
Polityka - sztuka wymyślania pozornych spraw, aby
odwracać uwagę opinŹŹ od problemów rzeczywistych.
Kapitalizm zachodni - to rozwinięta nauka i silne pra-
wo. Kapitalizm ten różni się od wszelkich innych kapi-
talizmów racjonalną i sprawną organizacją. Wszelkie
inne kapitalizmy oparte są nie na organizacji, lecz na
improwizacji.
W tej rzeczywistości, w której jesteśmy i którą - wy-
daje nam się-znamy, cały czas rośnie przyszłość, o któ-
rej nie wiemy nic.
Warszawa
W PEN-Clubie spotkanie z profesorem uniwersytetu
w Beer Sheba Gabrielem Mokedem. Podoba mi się spo-
sób, w jaki odpowiada na pytania. A mianowicie na
wszystko odpowiada postmodernistycznie: "zależy kto"
albo "zależy co".
Na przykład:
Czy Żydzi w Izraelu znają jidysz?
- Zależy kto. Są tacy, co znają, i tacy, co nie znają.
Czy w Izraelu wiedzą o Levinasie?
- Zależy kto. Są tacy, którzy wiedzą, i tacy, którzy nie
wiedzą.
I tak dalej.
I oczywiście ma rację. jest ostrożny, podkreśla
względność wszystkiego, bo w tym rozmnożonym,
zwielokrotnionym, pełnym przeciwieństw i sprzeczności
świecie ryzykownie i niebezpiecznie jest posuwać
wszelkie uogólnienia zbyt daleko.
22.9.96
Spotkałem A.J., która jest socjologiem kultury. Opo-
wiedziałem jej wrażenia z wczorajszych wyborów Miss
PolonŹŹ. Było 18 finalistek. Na pytanie o zainteresowa-
nia większość z nich odpowiedziała: parapsychologia.
Dla mnie było to odkrycie! Nie uroda, powiedziałem
A.J., nie figury tych dziewcząt, ale stan ich umysłów był
dla mnie rewelacją. Parapsychologia! A więc New Age
zrobił takie postępy? Tak zapanował nad młodą genera-
cją? Ale A.J. nie była zdziwiona. Tak, zgodziła się, fa-
scynacja parapsychologią jest wśród młodzieży po-
wszechna. I dodała: wielki problem i wielki temat.
Ze wszystkich istniejących na naszej planecie świa-
tów najbardziej niesprawiedliwie jest urządzony świat
dzieci. Głośny i zacięty spór toczy się wokół pytania: kto
ma prawo (i czyje ma) decydować o narodzinach czło-
wieka. Tymczasem dramatyczna (choć zbywana milcze-
niem) jest także inna kwestia - gdzie ten człowiek ma
przyjść na świat? W jakich warunkach? Pod jakim da-
chem? Czy w rodzinie zamożnych Amerykanów na Flo-
rydzie, czy jako niemowlę głodującej matki w ruinach
wioski angolańskiej? Być rozkosznym bobasem raczku-
jącym w ocienionym ogrodzie w Sydney czy grzebać w
śmietnikach w Recife - szukając skórki banana?
Dzieci bogatej AustralŹŹ, Ameryki czy Kanady rodzą
się w stworzonym dla nich raju. Dzieci Kambodży, Mo-
zambiku i BoliwŹŹ - w czekającym ich piekle. W raju są
zabawki, gry, łakocie, misie i myszki Miki, raj stara się,
aby dziecko miało wszystko, było zadowolone i klaska-
ło z radości. W piekle jest głód, zimno, świerzb i plu-
skwy, nie ma domu ani szkoły, trzeba żebrać i kraść, a
także często - umierać.
Dwa różne losy przez tych maluchów ani nie stworzo-
ne, ani nie wybrane. W jakim momencie zaczyna każdy
z nas zdawać sobie sprawę, że życie posadziło go na plu-
szowej poduszce, albo przeciwnie - zanurzyło po szyję
w błocie? I czy w tych ostatnich - odepchniętych i po-
rzuconych, istnieje świadomość krzywdy?
W 1944 roku wałęsaliśmy się- gromada oberwanych
dzieci - po uliczkach Otwocka, który już opuścili Niem-
cy, ale którego jeszcze nie zajęli Rosjanie. Chodziliśmy
głodni, bez szansy, żeby coś zdobyć do jedzenia. Nieda-
leko stacji kolejowej jakiś człowiek prowadził warsztat
naprawy rowerów. Codziennie w południe przychodziła
tam starsza kobieta. Z koszyka wyjmowała gliniany
dzbanuszek, w którym przynosiła gorący gulasz. ćwierć
bochenka chleba i butelkę kompotu malinowego. Męż-
czyzna odkładał narzędzia, szmatą ocierał ręce ze sma-
ru. siadał na progu warsztatu i wstawiał garnuszek mię-
dzy kolana. Pochylał się nad nim i wciągał powietrze.
Zapach gorącego mięsa rozjaśniał jego umorusaną
twarz. Wolno, z namysłem, zanurzał aluminiową łyżkę
w dymiący garnek, dmuchał na kęsy gulaszu, żuł chleb i
popijał z butelki kompot. Staliśmy na ulicy zafascyno-
wani tym widokiem, dość daleko, żeby nas ten człowiek
nie przegonił, ale na tyle blisko, żeby woń mięsa, chle-
ba i malin odurzała nas jak narkotyk. jakieś zwierzę sza-
motało się w moim wnętrzu, chciało wyskoczyć na ze-
wnątrz, dławiło gardło. Czułem mdłości. Mdłości. Ale
żeby mieć poczucie krzywdy? Zazdrościć komuś? Tych
uczuć zawiści, wściekłości i porażki nie spotykałem tak-
że wśród dzieci, z którymi byłem na frontach wojen w
LiberŹŹ, w Ugandzie i SomalŹŹ.
Jeżdżąc latami z frontu na front w Afryce i Azji, w
pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wojny
współczesne są wojnami dzieci, że na tych wojnach, to-
czących się w dalekim świecie, walczą i giną przede
wszystkim dzieci. Według różnych danych ponad 200
tysięcy dzieci walczy na frontach trwających obecnie 24
konfliktów zbrojnych.
Z wielu przyczyn jest dziś tak dużo dzieci z bronią w
ręku. Eksplozja demograficzna ostatnich dziesięcioleci
zwiększyła przede wszystkim liczbę najmłodszych: są
więc wszędzie łatwo dostępne rezerwy. jednocześnie
wielkie migracje, głód i choroby sprawiły, że wiele tych
dzieci utraciło rodziców - pojawiły się tłumy sierot.
Wiele z nich szuka ratunku w armŹŹ, gdzie mogą dostać
coś jeść, a także znaleźć namiastkę rodziny.
Te rzesze sierot znalazły zatrudnienie w krwawym
rzemiośle wojny, również dzięki temu, że produkuje się
dziś bardzo tanie gatunki lekkiej broni automatycznej
(rosyjski AK-47 waży około 4 kg). Dziecko może bez
trudu unieść taki pistolet, strzelać i zabijać. Dzieci, zbyt
małe jeszcze, aby umieć sądzić i docenić wagę życia,
odznaczają się w walkach szczególną beztroską o wła-
sne życie i niepohamowanym okrucieństwem wobec in-
nych. Często starsi dowódcy (czasem niewiele starsi, bo
kilkunastoletni chłopcy, spotykałem ich koło MonrowŹŹ i
Maputo) odurzają tych małych żołnierzyków narkotyka-
mi wprawiając dziecięce oddziały w najdzikszy szał za-
bijania. Kilkakrotnie wypadło mi podróżować na front w
towarzystwie dzieci-żołnierzy. Choć jechaliśmy na pew-
ną śmierć, zachowywali się wesoło, jakby czekała ich
świetna zabawa, gdy ja w tym czasie przeżywałem katu-
sze niepewności i strachu.
Camus: "Świat jest tylko nieznanym pejzażem, w któ-
rym moje serce nie znajduje już oparcia".
Zawsze, ilekroć jestem w pokoju sam i jest cicho, i
siedzę nad książką, mam wrażenie, więcej - jestem pe-
wien, że, jeżeli uniosę wzrok, zobaczę mysz, która wy-
szła gdzieś z zakamarka i rozgląda się niepewna, wystra-
szona, drżąca, nie wiedząc, gdzie się podziać.Oaza AI-Buraymi
Idąc skrajem tej oazy (w pobliżu Dubaju, w Zjedno-
czonych Emiratach Arabskich), zobaczyłem, jak wokół
jednego z dużych namiotów kłębi się ruchliwy, rozgo-
rączkowany tłum. Wszyscy starali się wcisnąć do środ-
ka, słychać było podniesione, energiczne głosy, hałaśli-
wy zgiełk. Podszedłem i próbowałem przepchać się
przez rozognioną, spoconą ciżbę. W końcu przedostałem
się do wnętrza. W namiocie panował półmrok, pod ni-
skim, skórzanym dachem powietrze było tak gęste i
ciężkie, że nie miałem czym oddychać. Tłoczyli się tu
mężczyźni w białych galabijach, wszczynali dziki har-
mider, kłócili się, gestykulowali, wygrażali pięściami,
krzyczeli, aż na szyje wychodziły im żyły, oczy podbie-
gały krwią.
Na środku namiotu stała strwożona, chuda koza. Roz-
glądała się niespokojnie, jakby tu uciec, ale ucieczka nie
była możliwa: jakiś chłopak trzymał ją krótko na sznur-
ku, który ciasno oplatał jej szyję. Arabowie skubali
kozę, aby ustalić, ile ma tłuszczu, podnosili ją za ogon,
aby ustalić, ile waży. Cały czas targowali się o cenę.
Chodziło o sumę rzędu 30 dolarów. Patrzyłem na ich
twarze. Ileż było w nich namiętności, ile determinacji,
ile furŹŹ! Świat zaczynał się i kończył na tej kozie, koza
była wszystkim.
Wyszedłem na zewnątrz. Wokół była pustynia. Pokry-
wała ją siatka rurociągów, którymi płynęła ropa wartości
milionów i milionów dolarów. Ale nikt z tych ludzi w
namiocie nie myślał o tym. Rurociągi i ropa były abs-
trakcją należącą do innego świata. Ich światem był na-
miot, pustynia i koza. Bez kozy koczownik nie może
ruszyć w drogę, ponieważ zwierzę to niesie w sobie mle-
ko, a mleko gasi pragnienie, daje życie.
Pisarz niemiecki - Hans Christoph Buch - mówi mi z
żalem o swoich ziomkach: "Niemcy nie interesują się
Afryką". Ale tu chodzi o coś innego i coś więcej: to za-
możni świata nie interesują się tymi, którzy żyją poniżej
nich, którzy są biedni. Bogaci nie chcą o nich słyszeć,
ponieważ to zatruwałoby im rozkosze konsumpcji, skła-
niało do zastanowienia się nad nieprawidłowością świa-
ta. Media wbiły ludziom do głowy myśl, że ciekawa hi-
storia to historia sukcesu. Nie ma historŹŹ porażek, bio-
grafŹŹ ludzi przegranych, seriali telewizyjnych o klęsce.
Przemilczamy nasze niepowodzenia, nawet w teatrach
tragizm został wyparty przez ironię i groteskę. Miejsce
gestu tragicznego zajął grymas błazna. Tylko sukces się
liczy, tylko o nim warto mówić.
jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu wiele kra-
jów dążyło do niezależności. Kraje te starały się wyzwo-
lić z wielkich globalnych struktur. Dzisiaj tendencja do-
minująca jest inna: dzisiaj chodzi o to, aby być przyję-
tym do większych globalnych struktur i czerpać z tego
tytułu korzyści. Słowem ewolucja drugiej połowy dwu-
dziestego wieku przebiega od walki o niezależność do
zabiegów o dobrowolną zależność.
Bieda jest asolidarna. Dla przykładu - nie powstał
etos Trzeciego Świata, patriotyzm Trzeciego Świata.
Intelektualiści Trzeciego Świata tak pełni są komplek-
sów, przeczuleń i lęków, że trudno im sformułować swo-
je pozytywne opinie, teorie i programy. W rezultacie nie
uczestniczą oni w debacie nad losem naszej planety i jej
przyszłości - a przecież ich głos byłby tak fundamental-
nie ważny.
Eksplozja demograficzna, obawa przeludnienia, jakie
to stare lęki i groźby! "W wieku IV p.n.e. - pisze Lidia
Winniczuk w książce Ludzie, zwyczaje, obyczaje .staro-
żytnej Grecji i Rzyn7u (PWN, 1983) - problem przelud-
nienia staje się niepokojący. Około roku 330 p.n.e., we-
dług wiadomości przekazanej przez historyka Polibiu-
sza, Grecy zdecydowali się wychowywać jedno, a naj-
wyżej dwoje dzieci." Jeżeli urodziło się więcej dzieci,
"wyrzucano je po prostu na śmietnik, co na ogół równa-
ło się wyrokowi śmierci". Autorka cytuje list pewnego
Greka- Hilariona do żony - Alis (I wiek p.n.e.): "Kiedy
szczęśliwie urodzisz, jeżeli to będzie chłopiec - zostaw
go przy życiu, jeżeli dziewczynka - wyrzuć".
Koniec trwającej przez całą drugą połowę XX wieku
konfrontacji między Wschodem a Zachodem odsłonił
nowy front konfliktu, który będzie charakteryzował
świat wieku XXI. W uproszczeniu nazywa się go Pół-
noc-Południe, ale można mówić inaczej: bogaci i bied-
ni.
Następuje druga zmiana - w miejsce społeczeństwa
masowego, które istniało w pierwszej połowie tego wie-
ku i ograniczało się właściwie do krajów rozwiniętych,
rodzi się dziś - na skutek dekolonizacji, a równocześnie
na skutek ogromnego rozwoju komunikacji globalnej-
"społeczeństwo planetarne". Towarzyszące jego powsta-
waniu szkoły myślowe zakładały, że w wyniku dekolo-
nizacji nie jako automatycznie będzie następował rozwój
ekonomiczny. Dopiero w latach siedemdziesiątych za-
częto patrzeć trzeźwiej i na pierwszej rzymskiej konfe-
rencji FAO w roku 1974 pojawiły się alarmujące rapor-
ty.
Dziś już nikt nie ma złudzeń: żyjemy w świecie bar-
dzo niesprawiedliwie podzielonym. jedna trzecia ludz-
kości żyje w dostatku, a dwie trzecie - w ubóstwie. Ten
rozziew się powiększa, bo wiadomo, że w społeczeń-
stwach ubogich przyrost naturalny jest bardzo wysoki.
Zamożne społeczeństwo Europy Zachodniej jest bez po-
równania starsze od społeczeństw Afryki i Azji, gdzie
blisko 50 proc. ludności nie ma jeszcze 15 lat-to zwięk-
sza dramatyzm sytuacji, bo ci młodzi ludzie nie widzą
dla siebie żadnych perspektyw. I nic nie wskazuje na to,
by coś mogło się zmienić. Tym bardziej że w środkach
masowego przekazu widać w ostatnich latach bardzo
poważną próbę zmarginalizowania problemu. Media
znajdują się w rękach bogatych, którzy nie są zaintereso-
wani dalszym pogłębianiem nowego, bardzo ważnego
zjawiska - budzenia się świadomości ubóstwa.
Światowe media stosują trzy metody manipulacji. Po
pierwsze wiadomo, że obszary nędzy to obszary tzw.
Trzeciego Świata. Ale mówi się, że w Trzecim Świecie
są przecież "azjatyckie tygrysy", Singapur czy Tajwan.
Ignoruje się fakt, że w skali już tylko samej Azji ludność
tych krajów to zaledwie jeden procent populacji.
Drugą manipulacją jest ograniczanie problemu wy-
łącznie do głodu. A to bardzo istotna różnica: nie wszy-
scy ludzie, którzy żyją w ubóstwie, są permanentnie
głodni. Sprowadzając problem wszystkich biednych do
problemu głodu, pomniejsza się zjawisko niesprawiedli-
wego podziału świata. Mówi się więc, że ludzi, którzy
głodują, jest ok. 800 milionów, natomiast ludność plane-
ty dochodzi do 6 miliardów. W rzeczywistości w ubó-
stwie żyją dwie trzecie ludzkości, tj. około czterech mi-
liardów.
Trzecia manipulacja, najpoważniejsza z punktu wi-
dzenia etyki, sprowadza problem głodujących wyłącznie
do kwestŹŹ wyżywienia. Ostatni numer "The Econo-
mist", pisma wyrażającego właśnie poglądy bogatych,
nosi bardzo charakterystyczny tytuł: " jak wykarmić
świat". Taka postawa redukuje jednostkę wyłącznie do
jej systemu trawiennego. Żeby uspokoić sumienie, two-
rzy się specjalne komórki organizacji międzynarodo-
wych, których celem jest zaopatrzenie głodujących w
jakąś podstawową żywność. Mamy organizacje, mamy
fundusze i transport, można więc tu i tam dostarczyć tro-
chę ryżu i kukurydzy.
Nie mówi się przy tej okazji ani o korupcji, towarzy-
szącej często pomocy humanitarnej, ani o tym, że tego
typu traktowanie problemu straszliwie degraduje, wręcz
pozbawia pełnego człowieczeństwa ludzi, którym ponoć
chcemy pomóc. Ubóstwo nie jest problemem tylko wy-
żywienia, głód, o którym się mówi i który chce się ogra-
niczyć przez podesłanie tu i ówdzie żywności, to jest
tylko szczyt góry lodowej. Za pojęciem "głód" kryją się
straszne warunki życia i mieszkania, choroby, analfabe-
tyzm, agresja, rozbicie rodzin, rozluźnienie więzi spo-
łecznych, brak przyszłości i nieprodukcyjność. Czło-
wiek raz przyzwyczajony do otrzymywania pomocy
(zresztą niewystarczającej), nawet w tych spektakular-
nych, organizowanych na użytek mediów akcjach, do
końca życia będzie już na garnku instytucji międzynaro-
dowych. Widziałem wiele obozów dla uchodźców - to,
co pokazuje nam telewizja, te masy ludzkie otrzymujące
gdzieś pomoc, nie oddaje istoty sprawy - a mianowicie,
że w obozach tych miliony ludzi są bezproduktywne, bo
odcięto je i pozbawiono warsztatu pracy. Pamiętajmy, że
to się dzieje głównie w tropikach, gdzie jeżeli ziemię
przestanie się uprawiać choć na krótko, to ona zniszcze-
je. A przecież na ekranie telewizora widać, że ci ludzie-
przeważnie chłopi - nie mają ze sobą ani bydła, ani na-
rzędzi, nawet motyki. Mają tylko maty, na których śpią.
I będą żyć tak długo, jak długo będą otrzymywać pomoc
międzynarodową. To jest problem dużo poważniejszy:
głód, przy dobrej woli i przy obecnym stanie techniki,
możemy ograniczyć. A nędzę?
Trzeba pamiętać o tym, że z biedą i głodem wiąże się
poczucie wstydu. Człowiek biedny często po prostu
wstydzi się, czuje się poniżony, a w wielu kulturach bie-
da jest traktowana jako grzech. I tu dochodzimy do pro-
blemu, który amerykański antropolog Oscar Lewis nazy-
wa kulturą ubóstwa. Za biedą i głodem kryje się cała
kultura, cała forma negatywnej, destruktywnej egzysten-
cji. Człowiek, który od pokoleń żyje w kulturze ubóstwa,
nie jest już zdolny funkcjonować w innych warunkach.
John Galbraith, autor wybitnej książki o zjawisku maso-
wej nędzy, rozróżniał dwa rodzaje ubóstwa: patologicz-
ne, obejmujące ludzi, którym nie powiodło się w zamoż-
nych społeczeństwach, wykolejonych i bezdomnych,
oraz ubóstwo masowe, które dotyczy właśnie całych
społeczeństw Trzeciego Świata.
To Galbraith powiedział, że ubóstwo jest najwięk-
szym i najpowszechniejszym nieszczęściem człowieka.
to słowo "nieszczęście" przesuwa całą naszą refleksję z
płaszczyzny techniczno-budżetowej Narodów Z jedno-
czonych w stronę tego, co Jaspers nazywa planetarną
solidarnością. To Jaspers powiedział, że jesteśmy odpo-
wiedzialni przez to, że w ogóle istniejemy. Media chcą z
nas zrzucić tę odpowiedzialność i przerzucić wszystko
na technikę i budżet.
jesteśmy w momencie bardzo trudnym, bo w dalszym
ciągu rośnie różnica między biednymi a bogatymi. W
społeczeństwach zamożnych następuje rozmywanie kla-
sy średniej i odchodzenie od formuły państwa opiekuń-
czego. A w skali planety kraje rozwinięte są coraz za-
możniejsze, podczas gdy kraje ubogie - coraz uboższe.
W Manili jest Instytut Doskonalenia Upraw Ryżu, w
którym pracuje się nad odmianami znacznie zwiększają-
cymi wydajność plonów. Otóż temu Instytutowi tak
okrojono środki, że w tej chwili jego personel jest o jed-
ną trzecią mniej liczny niż dawniej. Równocześnie
ogromne pieniądze przeznacza się na badania, które
przyczyniają się do zwiększenia kontroli bogatych nad
światem, np. na systemy telekomunikacji, cyberprze-
strzeni itd., także na konstruowanie coraz bardziej luksu-
sowych samochodów. Świat robi się światem dla boga-
tych, bogaci chcą zawłaszczyć planetę wyłącznie dla sie-
bie.
Mamy dzisiaj do czynienia z nowym zjawiskiem so-
cjologicznym w skali planetarnej (dlatego mówię: "w
skali planetarnej", że tak to określa socjologia amery-
kańska) - global outerclass, czyli z klasą społecznie wy-
łączoną. U nas się tego nie rozumie. Dawniej często się
mówiło: "chciałbym być takim bezrobotnym jak we
Francji czy w Niemczech", bo tam bezrobotni dostawali
ogromny zasiłek. Tymczasem przy obecnym postępie
technicznym człowiek, który traci pracę, nigdy jej nie
odzyska, bo za rok jego zakład będzie już zbyt nowocze-
sny, jak na jego umiejętności. Na zachodzie Europy już
dziś mówi się, że każdy powinien się uczyć dwu zawo-
dów: w momencie, w którym wypadnie z jednego, może
jeszcze próbować w innym. Poza tym w całym świecie
trwa proces, który w Ameryce nazywa się downsiding,
cięcia - redukcja etatów i stanowisk, ba, całych zakła-
dów pracy, firm, instytucji. Nad każdym wisi topór: ju-
tro w naszym zakładzie będą redukcje i ja mogę być
pierwszy na liście. Dochodzi do tego, że ludzie boją się
iść na urlop, bo dobry pracownik nigdy nie wypoczywa.
Urlopowiczów komputer zwalnia w pierwszej kolejno-
ści.
Ostatnio we Francji ukazała się bardzo ważna książ-
ka. jej autor - Jeremy Rifkin - dał jej znamienny tytuł:
La Fin du Travail. jej główna teza: "Praca stała, zapew-
niona, gwarantowana i dobrze płatna dla wszystkich-
skończyła się na zawsze.
Musisz pamiętać, że dziś pracujesz, ale jutro znaj-
dziesz się na ulicy. Licz tylko na własne podnoszenie
kwalifikacji w coraz to nowych dziedzinach. Tylko twój
poziom kulturalny decyduje o twojej przyszłości, tylko
twoje zdolności".
Doświadczenie drugiej połowy XX wieku pokazało,
że jeżeli jakiś kraj jest ubogi, to będzie ubogi do czasu,
aż znajdzie zastrzyk kapitału z zewnątrz. Czyli jakiekol-
wiek wyjście z sytuacji musi zakładać międzynarodowe
uczestnictwo - tak było w przypadku wspomnianych
wcześniej azjatyckich tygrysów, gdzie ogromny napływ
kapitału zagranicznego pozwolił rozwinąć się gospodar-
kom małych państw. Dziś światowy rynek ma mniej ka-
pitału, niż potrzeba w skali planety. Kapitału jest niewie-
le, wobec tego - co z natury kapitału wynika - kieruje
się on tylko tam, gdzie może dać natychmiastowe zyski.
Im kraj biedniejszy, tym mniej ma szans na dotację i ska-
zany jest właściwie na biedę permanentną.
Inną cechą charakterystyczną zjawiska ubóstwa jest
konflikt między mieszkańcami miasta i wsi. Rolnictwo
w krajach Trzeciego Świata jest biedne, bo państwo, rzą-
dzone przez biurokrację, faworyzuje warstwę miejską i
obniża ceny produktów rolnych tak, że chłopu często nie
opłaca się produkować żywności i sam emigruje do mia-
sta. Stąd biorą się megamiasta biedoty, ale nawet w nich,
w ich slumsach, życie jest lepsze niż na wsi.
Kiedy jestem we wsi afrykańskiej, zawsze myślę o
tym, by dostać się do miasta. Wtedy uświadamiam sobie
mechanizmy życia w kulturze ubóstwa. Głód to tylko
część tej strasznej egzystencji, resztą jest koszmar spania
na glinianej podłodze, pluskwy i pasożyty, ciągły brak
wody, a może przede wszystkim - ciemność. W tropiku
słońce zachodzi o szóstej wieczór. I do szóstej rano żyje
się w kompletnej ciemności. Chińska latarka kosztuje
dolara, ale we wsi, w której ostatnio mieszkałem w Se-
negalu, nikt nie ma jednego dolara, żeby ją sobie kupić.
W mieście, nawet w tych strasznych slumsach, jest prąd,
a w związku z tym jest światło i jakaś muzyka z radia-
więc jakaś rozrywka. Ludzie się tam garną i od razu
mamy paradoksalny konflikt: wczorajszy chłop staje się
wrogiem ziomków ze swojej własnej wsi. To są cechy
typowe dla kultury ubóstwa, która wewnątrz siebie wy-
twarza źródła napięć, agresji i sprzeczności interesów:
społeczeństwa ubogie nie są zdolne do żadnej zorganizo-
wanej formy działania, ponieważ są zatomizowane i tar-
gane konfliktami wewnętrznymi.
Społeczeństwa zamieszkujące naszą planetę żyją
w dwóch kontrastowo różnych kulturach: w kulturze
konsumeryzmu - a więc luksusu, obfitości, nadmiaru,
oraz/albo w kulturze ubóstwa, tj. niedostatku wszyst-
kiego, lęku o jutro, pustego żołądka, braku szans i per-
spektyw.
Granica między tymi dwiema kulturami, tak widocz-
na, kiedy podróżuje się po naszym globie, jest pełna na-
pięć, niechęci, wrogości. To najważniejsza i najbardziej
dramatyczna granica dzieląca dziś planetę.
Nie ma żadnych prostych i idealnych rozwiązań. Do-
raźnym, częściowym wyjściem byłoby chociażby rozwi-
nięcie technologŹŹ odsalania i uzdatniania do picia wód
mórz i oceanów (bo społeczeństwa krajów słabo rozwi-
niętych cierpią na brak wody), a po drugie np. ratowanie
lasów systematycznie grabionej z drzewa planety. Dziś
dżungle Ameryki Południowej i Afryki są wycinane i
przez wielkie firmy zagraniczne, i przez miejscową lud-
ność, dla której węgiel drzewny to jedyny dostępny opał.
Widać tu, jak nierówno gospodaruje się światowymi bo-
gactwami: likwiduje się kopalnie, mimo że na świecie
jest deficyt węgla. W krajach biednych brakuje nafty do
lamp, mimo iż nafta jest jednym z najtańszych produk-
tów, jakie można wymyślić. I nikt nie myśli o tym w ska-
li globalnej. To szokujące - opisywałem w jednym z re-
portaży, że w krajach Trzeciego Świata zanika oświata,
bo dzieci nie stać na kupno ołówka kulkowego, który
kosztuje 5 centów. W Afryce ciągle spotykałem dzieci,
które błagały nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki,
ale o kulkowy ołówek, bo one idą do szkoły i nie mają
czym pisać.
To są przykłady na to, że nie chodzi tylko o kapitał,
ale przede wszystkim o brak woli i zainteresowania.
Świat rozwinięty otacza się kordonem sanitarnym obo-
jętności, buduje globalny berliński mur, bo postrzega
Trzeci Świat jako świat barbarzyństwa - informacje
stamtąd dotyczą tylko wojen, mordów, narkotyków i
kradzieży, chorób zakaźnych, uchodźców i głodu, a więc
czegoś, co nam zagraża.
Problem masowego ubóstwa powinien być postrzega-
ny dwojako, nie tylko jak "dać", choć nawet i tu niewie-
le się robi. Jeżeli zgodzimy się, że wszyscy ludzie na
świecie, niezależnie od geografŹŹ, historŹŹ, klimatu i kul-
tury, powinni żyć godnie, to musimy zastanawiać się, jak
zmieniać mentalność ludzi wychowanych w kulturze
ubóstwa, która, niestety, stwarza ogromne mechanizmy
przystosowania, otępienia i nieufności. Te społeczeń-
stwa niechętnie przyjmują innowacje -jeśli mam 100
dolarów i podejmuję ryzyko zainwestowania 10 dola-
rów, mogę śmiało to robić, bo nawet gdy stracę, to i tak
zostanie mi 90. Ale jak mam 10 dolarów i mam je zain-
westować, to gdy je stracę - stracę życie. Przełamywa-
nie tej postawy u jednostek może być łatwe; w skali spo-
łecznej jest zawsze ogromnie trudne.
Trzeci Świat jest fenomenem nowym, powstał w zasa-
dzie po drugiej wojnie światowej. jego pierwsza próba
samoorganizacji - ruch państw niezaangażowanych-
zakończyła się niepowodzeniem. Musimy więc czekać,
aż narodzi się tam jakaś nowa koncepcja, zmierzająca i
do większej samodzielności, i do wyartykułowania wła-
snej wizji rozwoju. Nie wymyślimy tego za nich - w sa-
mym Trzecim Świecie musi powstać generacja intelek-
tualistów i polityków, podobna do tej, która dała mu sa-
modzielność polityczną. Generacja ta musi przestać ko-
piować wzorce kultury bogatych i zacząć dążyć do wy-
równania niesprawiedliwego rozłożenia bogactw. Nie
metodami rewolucyjnymi - dzisiaj, na szczęście, w skali
globalnej nikt nie dąży do krwawej rewolucji. Ewolucja
myśli i zachowań ludzkich nie idzie w kierunku rewin-
dykacji agresywnej. Natomiast może tu dojść - tak jest
dziś np. w Chinach - do dalszego rozbudzania ambicji
nacjonalistycznych, uświadamiania sobie swoich intere-
sów i swojego miejsca na planecie.
Wartość majątku, jaki posiada dzisiaj 358 najbogat-
szych na świecie ludzi, równa się sumie rocznych do-
chodów uboższych 45 procent mieszkańców świata ( jest
ich 2 miliardy 300 milionów ludzi).
Ujemną stroną wszelkiej pomocy dla krajów Trzecie-
go Świata jest to, że pomoc ta niczego tam na miejscu
nie zmienia. Nie pobudza społeczeństw-odbiorców do
działania, nie wyzwala w nich energŹŹ i inicjatywy, nie
jest zaczynem rozwoju i zmiany.
Po raz n-ty w swoich dziejach ludzkość znalazła się w
punkcie zwrotnym. Mamy nagromadzony ogrom in-
formacji na temat biedy, a nie potrafimy użyć tej infor-
macji do działań pozytywnych. Wiemy, skąd się bieda
bierze, co sprawia, że jest stanem tak powszechnym, a
nie możemy nic zrobić, aby ją ograniczyć i w końcu
usunąć.

Społeczeństwa tradycyjne charakteryzują się szcze-


gólnie złożoną, skomplikowaną strukturą. Ich organizmy
kształtowały się wiekami, nawarstwiały się, kumulowa-
ły, tworząc w rezultacie takie właśnie zróżnicowane,
kubistyczne byty. "Niech pan pomyśli, mówił Javaharlal
Nehru do Tibora Mendego, że w latach czterdziestych
istniało w Indiach ponad pięćset państewek mniej lub
więcej autonomicznych, które uważano za niepodległe."
(Tibor Mende - Rozmowy z Nehru, KiW,1957).
Sen:
wędruję przez Afrykę. Pewnego dnia, pośród tej
uciążliwej i długiej podróży trafiam na zagubioną w
pustkowiach, w buszu, samotną wioskę. W wiosce są
same Rosjanki. Przyjechały tu kilka lat temu z mężami,
którzy studiowali w Moskwie na Uniwersytecie Lu-
mumby. Ale tu, w tej części kontynentu wybuchła woj-
na, oni wszyscy poszli na tę wojnę i nikt z nich nie wró-
cił. Rosjanki zostały same, nawet dobrze nie wiedzą,
gdzie są.
W TV Euronews reportaż z Trójkąta Narkotykowego
(Myamar, Kambodża, Laos). Jeden z władców, wodzów,
faktycznych właścicieli, dyktatorów tego obszaru to
Myamarczyk - Khun Sa. Ma własną armię, pałace, nie-
skończone bogactwo. To typowy dziś (na przykład So-
malia, Liberia) - warlord, kacyk, watażka.
(Patrz - książka Rufma o Nowych barbarzyńcach,
którzy stopniowo opanowują terra incognita, czerpią zy-
ski z pomocy międzynarodowej i stają się władcami
trudno dostępnych obszarów świata.)
Wojny mają dziś charakter lokalny w podwójnym sen-
sie: toczą się na ograniczonym terytorium, najczęściej
wewnątrz jednego kraju, i po drugie - niczego nie zmie-
niają w porządku świata.
Toronto
Z Dianą Kuprel i Markiem Kusibą w bibliotece uni-
wersyteckiej (Robarts Library). Ogromne, jasne sale.
książki w zasięgu ręki, rzędy komputerów. Ale nie to
zwróciło moją uwagę. Uderzył mnie wygląd tłumu stu-
denckiego. Toronto? Ależ jestem raczej w Pekinie czy w
Seulu, w Tokio, w Singapurze, w Kuala Lumpur. Gdzie-
niegdzie przemykał się jakiś Europejczyk, jeszcze rza-
dziej - Afro-Kanadyjczyk. Azja opanowała wyższe
uczelnie Nowego Świata, w ciągu dwóch, trzech poko-
leń nauka stanie się tam domeną ludzi pochodzących
z Hongkongu, Szanghaju, Jokohamy, Manili i Bangko-
ku.
Trzeci Świat bierze odwet za lata marginalizacji, upo-
korzeń, przymusowej drugorzędności. Ale ten odwet nie
ma formy zbrojnego ataku, buńczucznej inwazji, krwa-
wej zemsty. Spokojnie, pracowicie i metodycznie przej-
muje on dziedzinę, która coraz bardziej będzie rządzić
przyszłością świata - naukę.
jedni uważają, że przyszłe stulecie będzie wiekiem
Ameryki. Inni - że wiekiem Azji. I jedni, i drudzy zga-
dzają się, że nie będzie to już wiek Europy.
Brześć,1996
Rano 30 lipca pojechałem pociągiem z Pińska do
Brześcia. Odległość 180 kilometrów pociąg pokonuje w
trzy i pół godziny: trochę ponad 50 kilometrów na godzi-
nę.
W przeddzień wyjazdu nawet cieszyłem się z tego
powolnego tempa, ponieważ chciałem jeszcze raz obej-
rzeć krajobrazy mojego Polesia, niestety, okazało się to
niemożliwe: szyby były tak zalepione brudem i błotem,
że nie widziało się nic. Było to błoto stare, zaskorupiałe,
nałożone na siebie warstwami, tak jak to widać na prze-
krojach geologicznych, błoto, chciałoby się powiedzieć
- wieczne. Otworzyć okien też nie było można, bo są
one zamknięte na amen, raz na zawsze. Z powodu tych
zaklajstrowanych szyb w wagonie panował półmrok, pa-
nowało zaciemnienie, mimo że na zewnątrz świeciło
słońce.
Nie można było również wyjść, kiedy pociąg stał na
stacji - wyjść mogli tylko ci, którzy wysiadali już na do-
bre, którzy kończyli jazdę. Ci, którzy jechali dalej, mu-
sieli siedzieć na miejscu. System polega na tym, że w
wagonie otwierają się tylko jedne drzwi, których pilnuje
konduktorka (ile wagonów - tyle konduktorek: 20 wa-
gonów - 20 konduktorek). Są to na ogół młode dziew-
czyny o silnym poczuciu władzy - wiedzą, ile od nich
zależy: chcą-wpuszczą, nie chcą-nie wpuszczą. Krzy-
czą, wydają rozkazy, grożą. Pasażerowie są posłusz-
ni, potulni, nawet zadowoleni - cieszą się, że w ogóle
jadą.
Tymczasem wyjść z wagonu bodaj na chwilę, bodaj
na minutę wydaje się deską ratunku, zbawieniem. W
wagonie bowiem panuje dławiący zaduch. Nie sposób
opisać jego przygniatającej konsystencji. Pachną skar-
petki, koszule, kiecki i zapaski, pachy i nogi, coś w tych
koszykach pachnie, coś w tych ceratowych torbach, coś
idzie od podłogi i ścian, jakaś woń nieokreślona, kwa-
śnomdła, gorzkosłodka, wszechobecna, uporczywa, sta-
le atakująca. kneblująca. Nie wiadomo, jak oddychać-
płytko, to człowiek się dusi, ale głęboko - też się dusi, z
tym że przy oddychaniu płytkim uduszenie jest czyste,
własne, ekologicznie nieskażone, natomiast przy głębo-
kim- jest naładowane odorem, lepkie, zatykające, jakby
kto spoconą pięść pchał komuś do gardła.
W drodze między stacjami, kiedy pociąg toczy się
przez bezkresne równiny Białorusi, konduktorki zajmu-
ją się makijażem. Każda ma swój osobny przedział, a w
przedziale - lusterko. Kiedy dojeżdżamy do Brześcia, są
już tak uroczyście eleganckie, jakby za chwilę miała za-
cząć się na stacji rewia mody.
W Brześciu przy kasach tłum napiera na okienka.
Napiera, ale milczy. Jeżeli ktoś zacznie krzyczeć, a z
powodu braku władzy nie jest do tego uprawniony (a
przecież zwykły pasażer nie ma władzy), przechodzący
milicjanci wyrzucą go z kolejki. Napieranie odbywa się
więc w ciszy, co najwyżej słychać sapania albo pojęki-
wania tych, którym nie udało się dostać biletu.
Ja też przystępuję do napierania. Udało mi się, pyta-
jąc na lewo i prawo, ustalić, gdzie jest kasa linŹŹ między-
narodowych. Tam napierają ci, którzy mają pozwolenie
wyjazdu na Zachód. Oni też napierają, owszem, ale jest
to tłum jak gdyby wyższego rzędu. To już są Nowi Bia-
łorusini, klasowi bracia Nowych Rosjan. Tu już się i
modny garnitur zobaczy, tu poczuje zapach francuskich
perfum. Nawet samo napieranie cechuje już większa
ogłada. Bo z jednej strony wiedzą, że bez napierania nie
dostaną biletu, ale z drugiej mają przecież świadomość,
że zachowanie takie jakież jest nieeleganckie, niekultu-
ralne.
Na kilkunastu centymetrach przedzielonych okien-
kiem kasy biletowej odbywa się pasjonująca konfronta-
cja, nieprzerwane starcie dwóch cywilizacji. Po jednej
stronie okienka powiew wielkiego świata - wytworni
pasażerowie sypią nazwami: do Brukseli, do Paryża, do
Akwizgranu, do Hamburga. I wyjmują pliki dolarów,
franków, marek i guldenów. Po drugiej stronie siedzi sa-
motna kobieta ( jest tylko jedna kasjerka na ten tłum lu-
dzi) i starym długopisem wypisuje pracowicie duże, za-
wierające wiele rubryk bilety. A potem zaczyna mozol-
nie i ostrożnie przeliczać te waluty na ruble białoruskie.
Trwa to i trwa bez końca. Nic nie można zrobić, nic po-
prawić, nic przyspieszyć. Przedzielone małymi okienka-
mi dwa światy stoją naprzeciw siebie, dwie kultury, dwie
miary czasu.
W tej konfrontacji między światem Brześcia a świa-
tem Paryża i Brukseli Brześć raz po raz triumfuje. Po
pierwsze, Brześć nie daje się wodzić za nos i nie pozwa-
la, żeby go poganiano. Brześć ma swój czas i według
niego wszystko ma się tu odbywać. Po drugie, Brześć
kpi sobie z naiwnej i aroganckiej teorŹŹ Zachodu - że
pieniądz może wszystko. Tu choćbyś potrząsał wachla-
rzem dolarów, kasjerka nie sprzeda biletu: miejsc nie
ma, ogłasza, i zatrzaskuje okienko.
Na szczęście miałem bilet powrotny i chodziło o jego
potwierdzenie. Teraz zacząłem rozglądać się za odprawą
celną, ponieważ ta odprawa odbywa się w Brześciu na
stacji, a nie w pociągu. Na pytanie o urząd celny różni
ludzie udzielali mi różnych odpowiedzi, ale w końcu, po
nitce do kłębka - trafiłem. Znalazłem się w dużej,
mrocznej sali, której środek zajmowały stanowiska cel-
ników: stoły, a na stołach aparaty do prześwietlania ba-
gaży - wszystkie nieczynne, bo nie było światła. Dwo-
rzec w Brześciu został kiedyś zbudowany w stylu stali-
nowskiej architektury pokazowej (brama wjazdowa do
Związku Radzieckiego) - blichtr, pompa, złocenia, mar-
mury. Ale wszystko to przeszłość. Tynki odpadają,
odrzwia nie chcą się zamknąć, żyrandole połamane, po-
skręcane, ślepe.
W głębi tej wielgachnej hali siedział za biurkiem jakiś
celnik i czytał gazetę. Podszedłem spytać, czy można się
odprawić. Wymieniłem numer pociągu i kierunek jazdy.
Czytał, nie podniósł oczu, nie odpowiedział. Obok sie-
dział drugi celnik, więc chciałem zwrócić się do niego,
ale ten siedział ze wzrokiem utkwionym w drugą stronę,
zastygły, jakby nierealny, nieruchomy, patrzył gdzieś
nieruchomo. Stałem, sytuacja robiła się głupia, gdyż
mimo że ponowiłem pytanie, ten, co czytał - czytał da-
lej, a ten nieruchomy nadal wpatrywał się gdzieś nieru-
chomo, obaj skrajnie autystyczni, zamknięci gdzieś w
swoim głuchym, niedostępnym świecie. Postanowiłem
się wycofać, ale wycofać tylko częściowo, bałem się
zejść im z oczu zupełnie, bo to mogło wzbudzić podej-
rzenie -jeżeli wyszedł, to po co wchodził, pewnie my-
ślał, że uda mu się prześlizgnąć, tak bez niczego, do po-
ciągu! Wiedziałem przecież, że głowy tych celników
pracują inaczej niż moja, więc teraz starałem się, nie bez
wysiłku, iść tropem ich chytrego i podejrzliwego myśle-
nia. A ponieważ fundamentem tego myślenia jest zało-
żenie o złych, przestępczych intencjach każdego podróż-
nego, było jasne, że i we mnie widzą kogoś, kto próbuje
ich oszukać, a w czym i jak oszukać, o, na to może być
już sto przeróżnych odpowiedzi. Stałem więc na środku
sali, oddalony już od celników, ale jednak bojąc się
wyjść na zewnątrz, a atmosfera wokół mnie gęstniała
coraz bardziej, mimo że pozornie nic się nie działo -je-
den celnik czytał, drugi patrzył gdzieś nieruchomo, cisza
była zupełna. mimo że dworzec, nie dochodziły tu żadne
odgłosy.
Dopiero po jakiejś chwili wszedł drugi pasażer i od
razu poczułem się raźniej. Stosunek był teraz dwóch na
dwóch: dwóch strażników prawa na dwóch potencjal-
nych naruszycieli. Ten drugi pasażer zaczął wypełniać
deklarację celną. Poszedłem w jego ślady. Pojawili się
nowi pasażerowie. Staliśmy czekając, co będzie dalej.
Może po godzinie ci moi celnicy gdzieś zniknęli, a za-
miast nich zobaczyłem dwóch nowych. Ci zasiedli za
stołami i zaczęła się odprawa. Wpatrywałem się zafascy-
nowany, bo rzadko już można obejrzeć takie rzeczy na
świecie. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna jechał
do Berlina. Celnik kazał mu wyjąć wszystkie pieniądze
na stół i ułożyć w kupki - tu dolary, tu liry, tu pesety - tu
marki. Zaczął liczyć, coś się nie zgadzało, zaczął liczyć
od nowa. Znowu nie zgadzało się. Kazał pasażerowi
podać portfel. Portfel był zniszczony, miał mnóstwo za-
kamarków. To właśnie wzbudziło podejrzenie: po co tyle
tych kieszonek, zaszywek? Zaczęło się badanie portfela.
W tej kieszonce - nic. A w tej? Też nic. Hmm. Ale coś
się nie zgadza. Liczymy od nowa! Dolary, liry, pesety,
marki. W końcu skarcony, zrugany pasażer może iść da-
lej. Następny. Znowu się nie zgadza. Znowu liczenie,
przeliczanie, buszowanie w portfelu. Właściwie u
wszystkich jakieś błędy, uchybienia, pomyłki, nieścisło-
ści, przeoczenia, niedoróbki. Wszystkim trzeba stawiać
pytania, wychwytywać sprzeczności w odpowiedziach,
znowu pytać, kiwać głową z niedowierzaniem.
Ale to nie koniec. Bo przepytani, przeliczeni, celnie
zatwierdzeni, musimy jeszcze przejść kontrolę paszpor-
tową. W tym celu kierują nas do nowej sali. Nowa sala-
nowe czekanie. Władza, żeby objawić swój pełny auto-
rytet, potrzebuje dystansu czasu. Im wyższa władza, tym
dłuższe czekanie. A poza tym, jak mawiają śledczy, cze-
kanie zmiękcza. Czekam może kwadrans, może pół go-
dziny. Są! Strażnicy granicy wchodzą do swoich budek i
badają paszporty. Znowu pytania, znowu: a gdzie, a co,
kiwania głową ni to na znak niedowierzania, ni to-
aprobaty. Ale w końcu mamy stempel w paszporcie i
możemy pędzić do pociągu, który już od dawna czeka na
nas na peronie.
Możemy? Nie możemy? Bo oto zatrzymuje nas żoł-
nierz i każe czekać. Nie tak, żeby każdy stanął i czekał
gdzie chce, nie - trzeba czekać w zwartej gromadzie.
Żołnierz jest poważny i z uwagą pilnuje, żeby gromada
miała zwarty, akuratny kształt. Ktoś próbował stanąć na
boku, został zrugany - stój w gromadzie. Musimy po-
móc żołnierzowi. Dostał rozkaz - mieć wszystkich na
oku, stale ich liczyć. Ludzie rwą się do pociągu, który
jest tuż obok. Cieknie im ślina, ale - nie. Czekać, stać w
gromadzie, aż przyjdzie rozkaz. Wszyscy stoją niby spo-
kojnie, ale jednak w duchu niepewni. Wszyscy wiedzą,
że choć inny świat jest już blisko, całą ich wyprawę
można w każdej chwili cofnąć do punktu zerowego: a to
stempel gdzieś źle przystawiony, a to pieniądze warto by
jeszcze raz przeliczyć. Dlatego napięcie w gromadzie
rośnie. Przez gromadę idzie prąd elektryczny, który
wprawia ją w stan skrywanego drżenia.
Wreszcie żołnierz cofa się - droga otwarta! Gromada
rzuca się do pociągu.
Jedziemy przez most, w dole leniwa rzeka, łachy pia-
sku, vysokie szuwary. W sąsiednim przedziale grupa
młodych Rosjan jedzie do Pragi na festiwal piosenki.
Jeden z nich gra na harmonŹŹ, wszyscy śpiewają. Śpie-
wają "Jabłoczko" i "Kalinę", śpiewają "Czornuju nocz"
i "Wziawby ja banduru", śpiewają "Dnipr, ty Dnipr
szyrokyj" i "Nie zabudź mienia". W pewnej chwili ktoś
zaczyna "Artilerysty, Stalin dał prikaz". Wybucha
śmiech, a potem w przedziale zapada cisza.
Artilerysty...
11.9.96
O siódmej rano padał rzęsisty deszcz. Było chłodno,
wiał przenikliwy, ostry wiatr, który giął wysokie, wiot-
kie topole, napinał je i naprężał jak cięciwy łuków. W
godzinę później otworzyło się niebo - intensywnie błę-
kitne, przestronne. Powietrze zrobiło się przezroczyste,
rześkie. Trwało to krótko, bo zaraz napłynęły ciemne,
ołowiane chmury, wróciła szarość, a świat - w słońcu
wyrazisty i plastyczny, zatarł się, spłaszczył i rozpłynął.
Znowu padał deszcz.
Wielka osobowość Piłsudskiego wpływała na kształt i
myśli Polski międzywojennej. Toteż kiedy kraj poniósł
klęskę we wrześniu 1939, znakomity poeta - Tadeusz
Peiper - jedną z przyczyn przegranej upatrywał w ce-
chach charakteru i w filozofŹŹ Marszałka: "W naturze Pił-
sudskiego leżała skłonność do improwizacji. Planowa-
nie nie było jego darem. Nawet wtedy, kiedy stawiał so-
bie cele odległe i dla nich organizował materiał ludzki,
posuwał się naprzód impulsami. Dlatego droga jego ży-
cia nie jest drogą prostą. Dlatego to socjaliści nazywają
go renegatem, a demokraci zdrajcą demokracji. Jeśli na
niektórych trasach droga jego ukazuje konsekwencję, to
jest to konsekwencja psychologiczna, powstająca z mo-
mentów jednolitej indywidualności. Ma się wrażenie, że
był ofiarą nałogów, które obciążyły polskich literatów
jego pokolenia. W żałobnych wspomnieniach pisał jego
adiutant, że ogród przy dworku marszałka musiał być
pozostawiony swojemu samorodnemu życiu, wolnemu
od wszelkich wpływów kultury ogrodowej, że praca
ogrodnicza była w nim zredukowana niemal do zera, że
nie wolno było przecinać go nowymi ścieżkami, a sta-
rych nie wolno było ulepszać. I tu: wszelki wpływ na ży-
wiołowy bieg rzeczy - wykluczony. I tu: wszelkie plano-
wanie - nieobecne. I tu: samorodny rozwój pozostawio-
ny samemu sobie. Ten ogród to obraz psychiki jego
pana. Niestety przejawia się ona nie tylko w stosunku do
ścieżek własnego ogrodu, ale i do dróg kraju. Przysło-
wiowe złe <<polskie drogi>> były dla Piłsudskiego walo-
rem obronnym na wypadek wojny. Na nich to miały za-
łamać się zmotoryzowane koła wroga. Pod wpływem
Piłsudskiego odbywało się utrzymywanie jeszcze jednej
z wielu prymitywności polskich, tak mile widzianych
przez konserwatywne czynniki kraju. Pod wpływem Pił-
sudskiego sprawa rozbudowy nowoczesnych szos zeszła
zupełnie z porządku dziennego, a zło dróg zamieniło się
w dobro zesłane przez opatrzność. jego niechętny stosu-
nek do cywilizacji nowoczesnej sprawiał, że nie widział
on wartości wojskowych w świeżych wynalazkach tech-
nicznych i że dla obrony wojennej nie szukał w nich
możliwości, nieoczekiwanych dla przeciwnika. Na sku-
tek obiekcji, czynionych przez wojskowość, nie wpro-
wadzono do Polski radia długi czas po jego odkryciu,
dopiero kiedy zagranica ukazała korzyści, jakie z niego
płyną zmieniono stanowisko. Nie przyjmował Piłsudski
ani na chwilę, że możliwości bojowe jego armŹŹ mogły-
by znacznie podnieść własne polskie wynalazki czynio-
ne w dziedzinie techniki. Nie wierzył w zdolności tech-
niczne Polaków. Na międzynarodowych lotach szybow-
cowych otrzymali jednak Polacy pierwszą nagrodę wła-
śnie dzięki pomysłowej konstrukcji maszyny. Piłsudski
zaprosił do siebie zwycięzców, konstruktorów i lotnika.
W czasie całego przyjęcia powtarzał ciągle w kółko:
- Ale żeby Polacy w konstrukcjach technicznych po-
bijali rekordy światowe! Żeby Polacy w konstrukcjach
technicznych... ! "
Paradoks losu polskiego w końcu XX wieku polega
na tym, że wiele z tego, co służyło przetrwaniu narodu w
przeszłości, teraz stanowi ciężar i przeszkodę:
1 - Polacy kontestowali obce, kolonialne państwa
przez postawy anarchistyczne - łamanie prawa, dezorga-
nizację itd., i te postawy się utrwaliły;
2 - sytuacja podbitego narodu utrwalała cechy, które
wiążą się z czasem przeszłym - konserwatyzm, kulturę
skansenu. Wszystko, co było związane z niepodległą,
przedrozbiorową przeszłością, było gloryfikowanym
tabu. Żadna dyskusja o innowacji nie mogła być podję-
ta, ponieważ wszelka krytyka była niedopuszczalna (tar-
ganie świętości, ptak, który własne gniazdo kala itd.);
3 - komunizm wzmocnił te postawy negacj i, odrzuce-
nia, tumiwisizmu, jałowego biegu. Hasła rządowe w ro-
dzaju "Lepszą pracą uczcimy Zjazd PartŹŹ!" - degrado-
wały i ośmieszały etos pracy, i tak już w naszym społe-
czeństwie niski. Źle pracować - było jedną z form opo-
zycji wobec reżymu (wszelkie nieróbstwo zyskiwało w
ten sposób rangę wzniosłości etycznej). Honor polski
był honorem gestu heroicznego, pola bitwy, reduty i
szańca, a nie pracy przy warsztacie i mnożenia produk-
tów.
Przewaga Niemców i Rosjan nad Polakami jest nie
tylko liczebna i nie tylko w tym, że mają więcej czoł-
gów, bo dominują oni nad nami także dlatego, że mają
silnie rozwinięty instynkt państwa, że ich prywatne, gru-
powe, partyjne interesy są podporządkowane nadrzędne-
mu interesowi państwa, a ich wewnętrzne spory milkną,
kiedy trzeba to państwo umacniać lub bronić.
Nasz słaby instynkt państwowy, nasza niezdolność do
myślenia kategoriami państwa, nasze klanowe zacietrze-
wienie, nasz kult prywaty - oto, co w rzeczywistości
czyni nas słabymi i bezbronnymi wobec sąsiadów.
Pierwszy września!
1.9.96
1939: jest słoneczny, ciepły ranek. Podwórze przed
domkiem wujka w Pawłowie, gdzie jesteśmy na waka-
cjach. Na leżaku siedzi pochylony dziadek. jest sparali-
żowany, wokół głowy ma świeżą szramę po operacji.
Pamiętam go: był wysoki, szczupły, miał pociągłą, chu-
dą twarz, porośniętą szczeciną. Dziadek laską wskazuje
niebo - w górze, wysoko, w oceanie błękitu kilka srebr-
nych punktów. Są ledwie widoczne. Dolatuje mnie odle-
głe brzęczenie, warkot, pulsujący szum silników. Pierw-
szy raz w życiu słyszę taki dźwięk. Nigdy jeszcze nie
widziałem samolotu, nie słyszałem jego odgłosu.
- Dzieci! - woła dziadek mierząc szpicem laski w sa-
moloty - zapamiętajcie ten dzień! Zapamiętajcie! - po-
wtarza wygrażając laską nie wiem komu - nam? samo-
lotom? światu?
Pognałem z gromadą dzieci do miejsca, gdzie na dro-
dze przecinającej wieś, szerokiej, piaszczystej drodze
zobaczyliśmy tłum ludzi. Tłum cisnął się do jakiegoś
człowieka, którego głowa migała pośród dziesiątka wy-
ciągniętych w jej stronę rąk. Posłyszałem, jak krzyczą
nieznane mi słowo: szpieg! szpieg! jeszcze dziś widzę te
drapieżnie wyciągnięte ręce, zaciekłą szamotaninę, twa-
rze rozognione, spocone, zdeformowane nienawiścią i
przerażeniem. Stoję na brzegu tego kłębowiska wście-
kłości i szaleństwa, nic nie rozumiem i nawet nie pamię-
tam, czy odczuwam lęk.
Cementowy obelisk przy ulicy Elekcyjnej w Warsza-
wie:
Tu 5 i 8 sierpnia 1944
w masowych egzekucjach
ludności cywilnej
hitlerowcy rozstrzelali
około 4000 mieszkańców Woli

Uderza mnie słowo około. Te 4000 rozstrzelanych


to ofiary anonimowe: nie znamy ich nazwisk, nic o nich
nie wiemy. Ale ta nieokreślona grupa skazanych objęta
pojęciem około jest nie jako anonimowa podwójnie:
anonimowość sięga tu samej istoty bytu - nie wiemy,
kim byli, ilu ich było i nawet - czy byli w ogóle. Do tego
stopnia nie osiągnęli - w mniemaniu oprawców - statu-
su człowieka, że nawet nie zasłużyli na to, żeby ich poli-
czyć. Śmierć nie jest tu wyzwaniem, nie jest krzykiem,
lecz cichym i zupełnym zniknięciem kogoś, kto może w
ogóle nie istniał.Nałęczów
jest początek lata i Nałęczów tonie w zieleni. Właśnie
- tonie, ma się wrażenie zielonego potopu, który nas
pochłonął.
Rzuca się w oczy jedno: ileż odcieni ma zieleń! Zie-
leń klonu i zieleń jodły to są barwy zupełnie różne! A
jeszcze te zielenie zmieniają się w zależności od pory
dnia. I od tego, gdzie jest słońce, pod jakim kątem pada-
ją jego promienie, z jakim nasileniem. Zieleń przedwio-
śnia i wiosny są zupełnie inne. Zieleń dojrzałego gorące-
go lata - znowu inna. A po niej zieleń jesieni, gasnąca. I
jej znikanie na końcu roku. Właściwie - gdzie się po-
dziewa? Co się z nią dzieje przez całą zimę? Więdnie,
rozpływa się, znika. Na kilka miesięcy zapada w zimo-
wy, biały sen.
W niedzielę chciałem dojść z Nałęczowa do wsi Ro-
galów. Ale zabłądziłem. W pewnej chwili spotkałem
kobietę i spytałem o drogę.
- A to pójdzie pan tamtędy (wskazała ręką), tam bę-
dzie taka przełażka, a dalej już prosto.
Przełażka - pierwszy raz zetknąłem się z tym słowem,
jak się okazało, znaczy tyle co kładka (kładka leżała nad
wyschniętym strumykiem, na łące).
Gdy się idzie przez pola z Nałęczowa do Wąwolnicy,
słychać, jak ziemia śpiewa. I nie jest to tak, że gdzieś
rozlegnie się jakiś samotny głos, a gdzieś później, w in-
nym miejscu - inny. Śpiew słychać zewsząd - z pól, ze
wzgórz, z mijanych zagajników. Ziemia śpiewa głosami
ptaków, ale ptaków nie widać, bo świeci słońce, jest upał
i kryją się one w cieniu miedz, moszczą w bruzdach,
buszują w wysokich zbożach.
Ten śpiew nie milknie ani na sekundę. Z obu stron
drogi dobiegają nas świergoty i trele, soprany i alty, nu-
cenia, szczebiotania. Przez cały czas z ziemi unosi się
donośna muzyka - wielostrunna, wielogłosowa kantata
na ptasi chór i orkiestrę, która uprzyjemnia nam wę-
drówkę.
Otwarta przestrzeń - oto za czym tęskni oko. Żeby nic
go nie zatrzymywało, nie ograniczało, nie więziło. Żeby
nie musiało rejestrować, oceniać, wybierać, decydować,
żeby było wolne i żeby bez przeszkód, swobodnie biegło
przed siebie do granic horyzontu, tam, gdzie niewyraź-
ny, przysłonięty mgiełką ścieg łączy ziemię z niebem na
najdalszym krańcu świata.
Ale przede wszystkim otwarta przestrzeń - wyzwala i
pomnaża nas samych. Uwolnieni ze ścisku tłumu ulicz-
nego, z korków samochodowych, z autobusów i metra, z
ciasnoty urzędów i poczekalń, z trybów miasta-maszy-
ny, które zmełło nas na spocone, umęczone anonimowe
cząsteczki wielkiej ruchliwej masy ludzkiej - odzysku-
jemy oddech, swobodę, kształt, tożsamość.
Nic nam nie zagraża. Niczyj łokieć, przekleństwo,
obelga, strzał w plecy. Nikt nas nie próbuje wykiwać,
okłamać, naciągnąć, okraść. Możemy się odprężyć, od-
począć. I mimo że już sięgamy sobą daleko - do granic
horyzontu i szczytu nieba, widzimy, jak ciągle jest wiele
wolnej przestrzeni i że możemy ją wypełnić sobą tyle,
ile pomyślimy, ile zapragniemy, ile zdołamy.
Idąc przez ziemię pięknie rzeźbioną, różnorodną, bo-
gatą w pagórki, doliny, drzewa i wodę, człowiek, w prag-
nieniach, mimowolnie zawłaszcza jej drobne ustronia,
skryte odludzia, dzikie zakątki. O tu - mówisz sobie-
chciałbym postawić dom. Zbudowałbym dużą werandę.
Z werandy miałbym widok na zakrzewiony potok, a da-
lej na kępę drzew w szczerych polach. A dalej? Nic.
Dalej już nie byłoby nic.
Ale za chwilę nowy zakamarek bierze górę nad po-
przednim. O tu - myślisz ucieszony - tu miałbym dom,
na tej otwartej polanie. Tylko trawa, polne kwiaty, ważki
i świerszcze, czasem może zabłąkana sarna. A wszystko
w ciemnej ramie lasu, tak litej, że nikt tu nie przejdzie.
Tak powstawały miasta świata - Ur i Mohendżo-
-Daro, Boston i Sydney, Paryż i Florencja: z pragnienia,
żeby tu pozostać. Z nastroju, jaki ogarniał wędrowca czy
żeglarza, kiedy przysiadłszy na skrawku ziemi i rozej-
rzawszy się wokół mówił do siebie: ładnie tu, a ja już nie
mam siły dalej iść. Zostaję!
Jeżeli pójdziemy z Zarzeki na wschód w stronę Kolo-
nŹŹ Drzewce i Piotrowic, ale pójdziemy nie szosą, tylko
polnymi drogami, na skróty, zaraz znajdziemy się w
miejscach bez śladu człowieka. jak okiem sięgnąć nie
ma nikogo. Nie słychać żadnych szumów i pisków, nic
nie warczy, nie zgrzyta, nie wyje. Mimowolnie rozgląda-
my się za śladami życia. Jeżeli jest to pustynia, patrzy-
my, czy coś się w piasku nie ruszy - a to żuczek, a to
jaszczurka. Jeżeli pejzaż arktyczny - czekamy, czy aby
nie nadleci wydrzyk, nie pojawi się foka. Człowiek musi
wiedzieć, że coś się porusza, jeżeli nic się nie dzieje,
zaraz wymyśla sobie latające talerze, fatamorgany, cza-
rownice, którym każe jeździć na miotłach.
A tu? W polach między Zarzeką, która została daleko,
a Kolonią Drzewce, która jest hen przed nami? W tym
zielonym, rozsłonecznionym pustkowiu? Wystarczy za-
trzymać się i rozejrzeć. Ileż tu wszystkiego! Oto w zbo-
żu kołyszą się fioletowe chabry. Oto dołem wiją się ró-
żowe powoje. A nad nimi chwieją się białe rumianki. I
dmuchawce puszyste, i osty kolące. I pokrzywy złośli-
we, i lebiody pożywne, i szczawy, szałwie, dziurawce i
żółcienie. A najwięcej traw wszelkich, gęsto rozesła-
nych po ziemi, rosnących na polanach, na stokach wą-
wozów, na zacienionych odcinkach dróg.
Właśnie - drogi. Dawniej drogę polną znaczyły dwie
głębokie koleiny wyżłobione w ziemi metalowymi obrę-
czami chłopskich wozów. Spód tych kolein wypełniał
piach wymielony na pył przez drewniane szprychy kół.
Pomiędzy koleinami ciągnął się trop wybity kopytami
zaprzężonych do wozów koni.
Takich dróg już tu nie ma. Ich miejsce zajęły szerokie
trakty wyjeżdżone grubymi oponami traktorów. Traktor
jest w każdym gospodarstwie, w każdej zagrodzie. W
tych stronach koń zniknął z pejzażu wsi.
Człowiek traci kontakt z przyrodą, coraz bardziej się
od niej oddala ( już nawet nie mówi się - przyroda, mówi
się - ekologia). Kontakt z przyrodą mają albo profesjo-
naliści (biolodzy, ornitolodzy, leśnicy), albo hobbiści-
ludzie uważani za nieszkodliwych dziwaków.
Razem z przyrodą znika ta literatura, której przyroda
była tematem i bohaterem. Kto dziś czyta Zająca Dyga-
sińskiego, Z martwej roztoki - Orkana, Polesie Ossen-
dowskiego? Kto Orzeszkową, Kasprowicza, Tetmajera?
Kto pamięta wierszyk Asnyka Gdy jabłoni kwiat opada,
' kalina zakwita..., Lenartowicza Nad modrym stawem
dwa dęby stałly..., Syrokomli Niech się krzewią szczęśli-
wie zboża na naszej niwie...? Kto czyta Żeromskiego
Wiatr od morza, Puszczę jodłową, Mogiłę? jego Dzien-
niki, gdzie tyleż o przyrodzie, co i romansach: "24 VIII
1889 (sobota). Przez cały dzień bałamuciliśmy z Łusią.
Pocałunki nasze stają się coraz otwartsze i coraz namięt-
niejsze. jest ich bez liku. Łusia nigdy nie broni się, po-
zwoliłaby na wszystko, tylko mniej ma od Heli odwagi.
Całuje też sama tylko na prośbę. Mam tedy dwie prze-
śliczne gołąbki: jedna ma szesnaście, druga osiemnaście
lat, obiedwie udają miłość dla mnie, a ja tak często na
dzień myślę o śmierci i rozkoszy niebytu".
Fotografie Nałęczowa z końca XIX, początku XX
wieku. jakież piękne te domy, wille, altany, ale jakże ich
mało i jakie są skromne! Tymczasem zamożność i bo-
gactwo, dostatek i obfitość wyrażają się rozmiarem, roz-
machem, ilością, kubaturą materŹŹ przerobionej - drew-
na, cegły, betonu, szkła. To pejzaż, w którym widoczna
jest czynna, pracowita obecność człowieka, utrwalony
jego konstruktywny wysiłek. Weźmy - z tamtego czasu
- widokówki St. Morritz, Sorrento, Alicante - toż to set-
ki, tysiące domów, willi, pałaców. Na ich tle - jak
skromnie wygląda Nałęczów! Nasze historyczne ubó-
stwo, nasz marazm i ospałość również i tu znajdują swój
wyraz.
W ostatnich miesiącach byłem w kilku sanatoriach.
Pobyt w takich miejscach pozwala przyjrzeć się lu-
dziom, posłuchać, jak i o czym mówią, popatrzeć na ich
zachowanie, sposób bycia. Przyjeżdżają tu na ogół lu-
dzie starsi. Od razu zwraca uwagę powszechna wśród
nich zgorzkniałość, rozdrażnienie, opryskliwość. Próbo-
wałem się uśmiechać. Na próżno. Uśmiech pogarsza sy-
tuację - wywołuje podejrzenie: uśmiecha się nie do
mnie, ale ze mnie. W odpowiedzi na uśmiech - on/ona-
jeżą się jeszcze bardziej. Brak życzliwości, brak ciepła
dla innych. Wiem, to wynik jakichś fatalnych doświad-
czeń wrednych stosunków w pracy, chamstwa i wrogo-
ści, wszelkiej trucizny życia, która niszczyła tym lu-
dziom codzienność.
Tak, staram się ich zrozumieć. Że mieli szare, ubogie,
fatalne życie. Że niczego się nie dorobili. Że nie mogą
już liczyć na wiele. Rozumiem, ale nie umiem usprawie-
dliwić. Bo wyglądają tak, jakby się czuli w tej zapiekłej
niechęci dobrze, jakby ten brak życzliwości i ciepła wo-
bec innych zaspokajał jakąś ich potrzebę i nawet był im
przyjemny. Toteż nie widać, aby chcieli się zmienić, roz-
chmurzyć, udobruchać.
Myślę o Dostojewskim, o postaciach zapełniających
strony jego książek, o Rosjanach, którzy są ciągłe "roz-
drażnieni", "poirytowani", "rozzłoszczeni", którzy cho-
dzą "nadąsani", "obrażeni", "ponurzy".
Myślę, że ci Polacy, o których piszę, są bliżsi typowi
Rosjanina niż obywatela Zachodu. Nie ma w nich nic z
lekkości Francuza, z pogody i otwartości Włocha, z
życzliwości i uczynności Amerykanina. Zamiast tego
jest bardzo wschodnia, bardzo stepowa niechęć, za-
mknięcie i skwaszenie w twarzach, obsesyjne zaznacza-
nie dystansu wobec Innego, nieufność i chłód.
Mnich Thich Nhat Hanh celował w układaniu pro-
stych wierszyków:
Robię wdech i uspokajam ciało
Robię wydech i się uśmiecham
Przebywam w chwili obecnej
Wiem, że to cudowna chwila.
Mnich Thich Nhat Hanh cieszył się naprawdę, ćwi-
czył głębokie oddechy, głębokie pokłony, zalecal ćwi-
czyć uśmiech i uważność, odczuwał radość:
Moja radość jest jak wiosna,
pod jej tchnieniem kwitną kwiaty.
O swojej drodze do szczęścia mnich Thich Nhat Hanh
napisał nawet książkę, której dał tytuł Każdy krok niesie
pokój. Szkoda, że droga, którą idzie, nie przecina się z
naszymi drogami.
Do tego wąwozu można wejść albo od ulicy Chmie-
lewskiego, albo Głowackiego. Wrażenie jest takie, jakby
się przekroczyło próg ogromnej katedry. Wysokie nawy
z masywnych pni dębów i buków, na tych nawach opie-
rają się wyniosłe, szerokie sklepienia z konarów i gałęzi.
Poprzez gęste liście, jak przez misterne witraże opada na
nas rozsypane, rozproszone światło słoneczne. Panuje
jakaś uroczysta, podniosła cisza. Świat poza tym wąwo-
zem-katedrą przestaje istnieć. A tu, wewnątrz, także ni-
kogo - ani ludzi, ani zwierząt. Tylko ta nieruchoma, zie-
lona pustka. Gdyby wszedł tu ktoś, kto potrafi się modlić
- zacząłby się modlić.
Białowieża
Dyskusja na temat dalszych losów Puszczy Białowie-
skiej. Ścierają się dwa obozy, więcej - dwie kultury,
dwie mentalności. Jeden obóz to pogrobowcy zbieracko-
-myśliwskiej epoki rozwoju społeczeństw: traktują przy-
rodę jako służebnicę człowieka. Jeżeli jest las - trzeba
go wyciąć, jeżeli jest zwierzę - trzeba je zabić. Kiedy
plemię wykarczuje las i wybije zwierzynę- wędruje da-
lej, aż natrafi na nowe łupy. To mentalność ludzi, dla
których ziemia nie ma granic, a jej bogactwa nie mają
dna i końca.
Drugi obóz to ludzie, dla których natura nie jest po
prostu najzwyczajniejszą zdobyczą, ale czymś zupełnie
innym - jest naszym współtowarzyszem i pobratymcem,
którego obecność to warunek istnienia. Jeżeli jest las, to
musi rosnąć, jeżeli jest zwierzę - musi żyć. Człowiek
nie jest sam, jest częścią natury; zabijając naturę - uni-
cestwia siebie. Oto sedno sporu o puszczę, której potęż-
ne szczątki ciągle jeszcze stoją.
jeszcze Białowieża
Jeżeli wycięliście stary las, a na jego miejsce posadzi-
liście nowy, to nie znaczy, że zachowaliście w naturze
równowagę albo że równowaga ta zostanie przywróco-
na, kiedy młody las urośnie. Starego lasu nie przywróci-
cie nigdy. Tego sędziwego drzewostanu z jego gęstwą,
cieniem i zapachem, z jego wewnętrznymi splotami, po-
wiązaniami, zależnościami nie da się odtworzyć, skopio-
wać, powtórzyć. Wraz z wycięciem lasu jakaś część
świata ginie na zawsze.
Giną lasy świata: Brazylia, Chiny, Kamerun. W
Rwandzie - kiedyś zielonej, lasy zajmują już tylko 2
procent powierzchni kraju. Wyrąb lasów trwa na wszyst-
kich kontynentach. Ziemia jest coraz bardziej naga i bez-
bronna.
Wola Chodkowska
Szarość jest kolorem niszczycielskim, nie znosi nicze-
go poza szarością, nie toleruje obecności innych kolo-
rów, zabija je. Tam, gdzie jest szarość, wszystko jest sza-
re, nie istnieje żaden wybór, żadna alternatywa. Przed
domkiem w Woli Chodkowskiej rósł piękny rododen-
dron. Zielony, soczysty, dorodny. Miał okazałe, duże
kwiaty. O świcie przyszli ludzie, krzew wykopali, zała-
dowali na wóz, zniknęli.
Kiedyś, dawniej, miejsce to było szare. Potem właści-
ciele domku posadzili tu mały rododendron. Posadzili,
podlewali latami. Krzak urósł, pełen kolorowych kwia-
tów. Szarość poczuła się zagrożona, zaatakowała-
zniszczyła inność. Właśnie zgodnie z prawem, że sza-
rość toleruje tylko szarość. Coś, co jest wielobarwne-
musi zginąć. Coś, co jest lepsze - będzie unicestwione.
Co jest wyższe-będzie pomniejszone. Szarość to jedno-
litość i jednorodność - niska, płaska, nudna, żadna, ale
jakże władcza, absolutna, despotyczna! Miejsce, gdzie
rósł kolorowy rododendron, jest znowu szare: szarość
przywróciła tam stan pierwotny - stan szarości.
Kiedy mówi się o demokracji, zbyt rzadko zwraca się
uwagę na zależność demokracji - jej siły, autorytetu i
sprawności - od poziomu i rodzaju kultury społeczeń-
stwa. A przecież niski poziom kultury osłabia demokra-
cję, ciągnie ją w dół, nie daje jej rozwinąć się i okrzep-
nąć. Wszelkie dyskutowanie o szansach demokracji jest
bezużyteczne, jeżeli nie towarzyszy mu ocena stanu kul-
tury społeczeństwa, jej poziomu, jej żywotności. Przy
niskim poziomie kultury społeczeństwa miejsce demo-
kracji zajmuje jej karykatura.
Wielu naiwnych (a częściej - cwanych, chytrych) w
krajach postkomunistycznych rozumie demokrację jako
ustrój, w którym wszystko wolno. W rzeczywistości, w
krajach o starych tradycjach demokratycznych mechani-
zmy kontroli, posłuchu, dyscypliny, ograniczeń itd. są
bardzo silne, powszechne, ostre i sprawne, tyle że często
subtelnie i niewidocznie wplecione w tkankę życia spo-
łecznego.
Pustka naszych sporów politycznych. Pustka etyczna
i kulturalna. Bo nie pada w niej franklinowskie pytanie:
jak zrobić coś lepiej, tylko leninowskie: kto - kogo.
Cycero: "Non intelligit quid profiteatur" (nie rozumie
tego, co wyznaje). Ileż razy, słuchając różnych wypo-
wiedzi, oświadczeń, głosów w dyskusjach, przychodzi
to na myśl!
Mówię: - jak tu u was ciemno i brudno!
Odpowiedź: - To nie nasz budynek!
A więc problemem nie jest, aby było czysto. Proble-
mem jest - kto za to odpowiada. Czyja to wina. Kwestią
nie jest poprawić, kwestią jest - ustalić winowajców.
jakże wąsko, płytko i demagogicznie pojmujemy ha-
sło ochrony środowiska. Nasz atak kierujemy przeciwko
dymiącym kominom fabryk, zatrutym rzekom, spalinom
w miastach. I to jest, oczywiście, słuszne. Ale nie tylko
wielki przemysł zanieczyszcza środowisko. Ochraniać i
dbać o nie, to przecież także myć okna, malować odra-
pane ściany, naprawiać płoty, wkręcać żarówki do latarń,
wietrzyć mieszkania. To chodzić w czystej koszuli, myć
ręce i nogi, usuwać brudne kałuże z chodników, błoto z
rynsztoków, śmieci sprzed domu. Środowisko zaczyna
się w tym miejscu, w którym kończy się nasza skóra, jest
w zasięgu naszej ręki.
Młody Kenijczyk, J.B., przyniósł mi do przeczytania
scenariusz swojego filmu pt. "Czarno widzę". Doku-
ment. W scenariuszu zebrane wypowiedzi Polaków
świadczące, że są rasistami. Mówią o Afrykańczykach-
"czarnuchy" i uważają ich za ludzi podrzędnych czy na-
wet nieludzi.
Dla mnie powtarzanie tezy, że wielu Polaków jest ra-
sistami, niewiele już wnosi nowego. Ciekawszym byłoby
co innego, a mianowicie zbadanie, jakimi drogami krążą
stereotypy. W tym wypadku ich źródłem jest Zachód.
Stereotyp "czarnucha" był potrzebny, aby uzasadnić po
pierwsze - zbrodnię historyczną, jaką był trwający trzy
wieki handel niewolnikami, a potem podbój kolonialny,
który co najmniej w swojej pierwszej fazie był podstęp-
ny i krwawy. W żadnym z tych wydarzeń Polacy nie
uczestniczyli. Dlaczego więc przejęli ideologię służącą
nie ich przecież sprawie? To krążenie stereotypów jest
fascynujące. Przecież w XIX wieku nasza sytuacja była
zbliżona raczej do losu Afryki niż np. SzwajcarŹŹ czy
HolandŹŹ: byliśmy kolonią mocarstw ościennych. Kolo-
nie, którymi zarządzał w tym czasie Berlin: Tanganika,
Polska, Rwanda-Burundi. Dlaczego to wspólne do-
świadczenie nie zrodziło solidarności?
Profesor Janusz Tazbir, kiedy pytam go o źródła nie-
chęci Polaków do Afrykańczyków, odpowiada: - A nie-
chże pan poczyta, co Polacy mówili nie tylko o Afrykań-
czykach, ale o innych białych, np. Niemcach, Rosjanach.
Tu dopiero nie dobierali słów, nie szczędzili epitetów!
Gilbert K. Chesterton zastanawia się nad istotą świa-
ta: "Kłopot z tym światem nie polega na tym, że jest on
nieracjonalny, ani też na tym, że jest zbyt racjonalny.
Najczęściej spotykany problem stanowi to, że świat jest
racjonalny, ale nie do końca... Najdziwaczniejszą cechą
rzeczywistości jest to, że ukradkiem zbacza nagle o cen-
tymetr od wyznaczonego kursu. Wygląda to na rodzaj
cichej zmowy we wszechświecie. Jabłko lub pomarań-
cza są na tyle okrągłe, że można je nazwać okrągłymi,
ale tak naprawdę ich okrągłość pozostawia wiele do ży-
czenia... Wszędzie napotykamy ten element nieobliczal-
ności. Umyka on uwadze racjonalistów, ale ostatecznie
zawsze wychodzi na jaw... Prawdziwość jakiejś myśli
lub wizji najłatwiej sprawdzić zastanawiając się, czy
uwzględniają one istnienie ukrytych i zaskakujących
nieregularności w świecie".
"Pewna stara legenda indyjska mówi nam o istnieniu
rzeki, której biegu nie sposób określić. Z czasem jej nurt
bieży po okręgu i zaczyna wrzeć. W przepływie jej fal
uderza jakiś dziwny chaos oraz bezlik przeciwieństw:
spłaszczenia idą o lepsze z diamentowymi symetriami i
ze zbieżnymi pasmami gładzi. To Purana; wszystko uno-
si ze sobą, zawsze zda się być mętna, nie ma sobie po-
dobnej ani też bliźniaczej. Aliści jest to rzeka płynąca do
samych bram Raju. W odblaskach jej fal jawi się przed-
sionek światła, drzewo koralowe, łańcuch o ogniwach z
tygrysiego oka, błękitny Ganges, malachitowy taras, pie-
kło włóczni, a także doskonałość pogrążona w spoczyn-
ku. Nieustanne wpatrywanie się w rzekę ujawnia jej
dwoistość, przygodę bliźniaczości, a także par, które
szukają ratunku w odwrocie na swoje wysepki. Drzewo
naprzeciw oczu, drzewo koralowe umiejscowione na-
przeciw oka tygrysa, włócznie naprzeciw tarasu, a póź-
niej - znowu owe piekielne włócznie naprzeciw rajskie-
go tarasu z malachitu. O, jakżeśmy szczęśliwi, my, two-
ry doczesne, mogąc postrzegać ruch jako obraz wiecz-
ności i śledzić w najwyższym skupieniu parabolę strza-
ły, póki się nie pogrąży w linŹŹ nieboskłonu" (Jos‚ Leza-
ma Lima, Jaskółki i kraby).
Każden człowiek powinien korzystać ze swojego życia
na tym świecie i zrobić dobrą rzecz czy postępek, bo na
tamtym świecie już się mu nie uda.
gotów do usług
(List do Pawła Ettingera, historyka sztuki, nie datowa-
ny)

You might also like