You are on page 1of 67

Psychologia podręczna

część trzecia

Anna Dodziuk

POKOCHAĆ SIEBIE .

Całość w jednym tomie.

`Dzień dobry, mój kochany.


Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym!
Jesteś cudem, który żyje,
Który rzeczywiście istnieje na ziemi.
Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym,
nie można cię z nikim pomylić.
Czy wiesz o tym?
Dlaczego się nie zdumiewasz,
nie podziwiasz,
nie cieszysz się swym istnieniem
i istnieniem innych wokół ciebie?
Czy to tak oczywiste,
czy to nic nadzwyczajnego,
że żyjesz,
że możesz żyć,
że dano ci czas,
abyś śpiewał i tańczył,
czas, abyś był szczęśliwy? (...)

Phil Bosmans: Nie zapomnij o radości.


Pallotinum Warszawa 1990

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszyno-


pis i podzielili się ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzenie-
wskiej, Mai Lis, Grażynie Płachcińskiej, Piotrowi Fijewskiemu,
Włodkowi Kameckiemu, a zwłaszcza Andrzejowi Goszczyńskiemu,
który od paru lat jest cierpliwym i bardzo wnikliwym pierwszym
czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę.
Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę
się nadziwić. Aż trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie
i jak źle sami siebie traktują. Zrób mały eksperyment: powiedz
paru znajomym komplement, a zobaczysz, ile wysiłku włożą w to,
żeby go "unieważnić" - udowodnić Ci, że są brzydsi i głupsi niż
myślisz, a ciuch, który Ci się spodobał, to stara szmata.
A co Ty robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię
pochwali? Co Ci wtedy przychodzi do głowy? Czy natychmiast za-
czynasz szukać argumentów, żeby udowodnić sobie, że to niepraw-
da? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też patrzeć na siebie w
lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich wakacjach na
zabitej wsi w bardzo dobrym humorze i stwierdziła, że najlepszy
był nie wspaniały las dookoła, nie piękny widok na Tatry ani
zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, że
nie było tam lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie
patrzeć.
Chcesz przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym
razem u siebie. Zaznacz we właściwych miejscach odpowiedzi na
pytania i połącz je linią tak, żeby tworzyły wykres.
Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie?
W tym celu użyj poniższej skali skali:
1. Nigdy.
2. Wyjątkowo.
3. Rzadko.
4. Czasem.
5. Często.
6. Prawie zawsze.
W stosunku do swoich uczuć:
1. Miłość, sympatia do samego siebie.
2. Uczucia mieszane (do samego siebie).
3. Niechęć, nienawiść do samego siebie.
Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki od-
powiedz ponownie na postawione wyżej pytania.
Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie,
ale i dla mnie. Może się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię,
żebyś mi powiedział, czy była jakaś różnica - jeśli tak, to
znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę Twojego autoportretu.
A na tym mi zależy, bo mam taki oto ambitny zamiar: żebyś nie
tylko dowiedział się czegoś o sobie, ale też żeby coś się w To-
bie zmieniło. Żeby Ci było łatwiej i weselej żyć.
W największym skrócie można to ująć tak. Myślenie o sobie
może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. Może być motorem,
który dostarcza Ci energii do życia, realizowania przedsięw-
zięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą u nogi, bagażem, z po-
wodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się
udaje, a marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęściej myślimy
o sobie źle, chociaż zwykle nie przyznajemy się do tego przed
ludźmi, a nawet przed sobą. Ponieważ wiele lat temu, zaczynając
pracę jako psycholog w poradni rodzinnej przekonałam się, że
wszystkim Ilekroć miałam na ten temat wykład czy jakieś spot-
kanie - a sprawa poczucia własnej wartości jest moim hobby i
mówiłam o tym do setek słuchaczy - zadawałam zebranym prościut-
kie zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się z
własnego imienia i słowa "jest". W moim przypadku brzmiało to
"Ania jest...". Oni mieli na "trzy-cztery" złapać pierwszą myśl
jaka odruchowo przyjdzie im do głowy.
Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mie-
li jakieś kłopoty ze sobą, psycholodzy szkolący się w lepszym
pomaganiu innym czy też po prostu ludzie zainteresowani pozna-
waniem siebie, którzy przyszli "z ulicy" do jakiegoś domu kul-
tury - zawsze reakcja była taka sama. Najpierw poruszenie,
szmer, wyraźne zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen na-
pięcia śmiech albo smutek. Niektórzy zaczynali niecierpliwie
trącać sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego odkry-
cia.
Oczywiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich,
ale u znacznej większości. Znalazło się zawsze parę osób na ty-
le odważnych i otwartych, żeby podzielić się tym, co im wyszło.
Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu głównie takie okreś-
lenia, których używamy zapytani o charakterystykę jakiejś oso-
by. Kto to jest Kowalczyk? Młody facet z Poznania, nauczyciel,
żonaty. Albo sprzedawczyni z naszego sklepu osiedlowego, star-
sza pani. Jednak wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się
słyszeć, zawód ani miejsce zamieszkania nie występowało nigdy,
płeć i wiek tylko parę razy, podobnie stan rodzinny.
Określenia, jakie padały, to nie były informacje, lecz oce-
ny. I to oceny w znacznej większości negatywne: "Piotrek jest
głupi", "Basia jest brzydka", "Józek jest do niczego". Czasem
bardziej rozwinięte bardziej szczegółowe - niektórym na przy-
kład przychodziło do głowy zdanie "Krysia wszystko gubi" albo
"niczego nie potrafi doprowadzić do końca".
Robię ten eksperyment już kilka lat i nadal szokuje mnie,
jak duży jest procent osób z takimi negatywnymi ocenami wśród
zgromadzonych na dowolnej sali. No dobrze, nie ma się czemu
dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z jakimiś problemami: alkoholo-
wymi, małżeńskimi, z trudnościami w szkole (daję takie przykła-
dy, bo z kłopotami tego rodzaju najczęściej miałam do czynie-
nia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym kątem -
młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształ-
cający się pracownicy socjalni - zawsze określenia "na minus"
przeważały nad pozytywnymi i była to przewaga miażdżąca.
A co z Tobą? Czy już sprawdziłeś, co masz w głowie na włas-
ny temat? Możesz powiedzieć, że to się rozpisuje na całe mnóst-
wo różnych szczegółowych ocen. To znaczy: co myślisz o sobie
jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie czy mężczyźnie
jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak gotu-
jesz, pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towarzystwie, czy
umiesz zbierać grzyby, co myślisz o własnych zdolnościach do
uczenia się języków obcych. To prawda, w każdym z tych obszarów
masz jakąś samoocenę, myślisz o sobie dobrze albo źle. Każdy z
nich zresztą i niezliczone inne można by dzielić na jeszcze
mniejsze cząstki.
Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz,
jakieś ogólne poczucie na własny temat. U amerykańskiego psy-
choterapeuty Erica Berne'a nazywało się to poczuciem, czy jes-
tem O.K. czy nie O.K., czy jestem w porządku, czy nie. Można o
tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam stosunek do sa-
mego siebie? Czy siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy godzę się
na siebie takiego lub taką, jaka jestem? Co jestem wart czy wa-
rta? (Niestety, mam z tą książką pewien kłopot w zdaniach ta-
kich jak dwa poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju
męskiego, i żeńskiego. Po długich wahaniach zdecydowałam się
konsekwentnie zwracać się do Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ
wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do określonego sposobu czyta-
nia. Otóż -jak myślę - zdanie "jesteś dobra" zostanie tylko
przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś "jesteś
dobry" brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet.
Andrzej, mój przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się
z tej trudności, trochę mnie pocieszył: "Przecież zwracasz się
do człowieka, a człowiek w naszym języku jest rodzaju męskie-
go").
Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania
"Ania jest..." przez wiele lat pojawiało się "głupia" albo
"brzydka". Mówię to, bo chcę, żeby było jasne, że problem nis-
kiej samooceny znam nie tylko z pracy z pacjentami i psycholo-
gicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej sprawie
coraz więcej miejsca - ale też z własnych przeżyć. Udało mi się
wiele poprawić, mój autoportret jest coraz lepszy.
Z tym, że w trakcie tej niełatwej pracy uprzytomniłam sobie
coś ważnego: że negatywne myślenie o sobie to sprawa nie tylko
indywidualna, ale i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie dob-
rze jest czymś nieładnym, nietaktownym, tak nie wypada. Czło-
wiek boi się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na
zarzut wywyższania się albo pychy.
Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale też innych.
Skrytykować, powiedzieć "całą prawdę prosto w oczy", wytknąć
błędy i niedostatki - tak, to się ceni. Jesteśmy przesiąknięci
takimi nawykami. Natomiast rzadko kiedy spotykamy się z pochwa-
łą chwalenia, dostrzegania korzystnych cech i otwartego wyraża-
nia pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet jeśli
jak powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o
sobie, uznania ze strony innych, to sam uparcie im tego odma-
wiasz. I oto mamy do czynienia ze społeczeństwem pod tym wzglę-
dem dosłownie wygłodzonym.
Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pe-
wien chiński mędrzec - nawet droga o długości dziesięciu tysię-
cy li zaczyna się od pierwszego kroku. Napisałam tę książkę dla
tych, którzy chcą go zrobić.
Kilkanaście lat temu pracowałam przez pewien czas w zespole
jednego z najlepszych polskich psychoterapeutów. Kiedyś rozma-
wialiśmy o wypisaniu z ośrodka pacjentki z nerwicą, której uda-
ło się podczas leczenia pozbyć przykrych objawów nieustannego
lęku. Pamiętam smutne słowa szefa: "Ona jest młoda, ładna, in-
teligentna ale tak strasznie źle myśli o sobie. Anka, co ja mam
zrobić?"
Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne
piętnaście lat szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki,
analizowałam własne przeżycia, a przede wszystkim słuchałam lu-
dzi, którzy zdecydowali się zajrzeć w siebie i coś w sobie
zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz bardziej i nie wyglą-
da na to, żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle odnajduję ja-
kieś nowe cegiełki, z których buduje się odpowiedź. W każdym
razie dzisiaj wiem już na pewno, że niska samoocena to jedna z
najważniejszych i najbardziej powszechnych ludzkich dolegliwoś-
ci. moim pacjentom doskwiera złe mniemanie o sobie, zaczęłam to
sprawdzać u innych ludzi.

Rozdział I: Co naprawdę myślisz o sobie?

Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku


psychologicznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samooce-
nie albo obrazie własnej osoby. I każdy wie, że najogólniej
chodz
i o to, jak przeżywamy samych siebie, czy myślimy o sobie
dobrze czy źle, jaki jest nasz prywatny "wewnętrzny autopor-
tret". Ale... co innego patrzeć z zewnątrz, z dystansu, a co
innego znaleźć się w skórze człowieka z samopoczuciem typu
"mniej niż zero".

1. Skomplikowany autoportret
Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie nadaję,
nic mi nigdy nie wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim
jak ja? - niestety, większość ludzi przynajmniej czasami myśli
o sobie w ten sposób. Niektórzy nawet zawsze. Najpierw spróbu-
jemy połapać się w tym myśleniu, przeanalizować je nieco dokła-
dniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem każdy plan popra-
wy sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza.
Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś ogólną samoocenę. Malujesz
swój autoportret w jaśniejszych lub ciemniejszych barwach. Ale
ten obraz jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, zło-
żony z różnych - jeśli tak można powiedzieć - składników czy
wymiarów. Myślę, że cztery z nich są najważniejsze:
- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało
- inteligencja, mądrość, zdolności
- dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne
- jaką jestem kobietą? jakim mężczyzną?
Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze
"ja-inni". Czy ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być?
Czy zasługuję na miłość? Można być przecież pięknym, mądrym i
dobrym, a mimo to czuć się bardzo samotnie.
Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: "Jestem
niebrzydka, życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam,
głowę mam też nie najgorszą, nauka zawsze szła mi dobrze i w
pracy osiągam spore sukcesy. Ale chyba mi czegoś ważnego braku-
je. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o mnie zapominają, męż-
czyźni się mną nie interesują. Strasznie mi tego brakuje". Ro-
zumiem ją, pewnie i Ty ją rozumiesz - trudno cieszyć się życiem
bez dobrych kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, najbliższymi.
Spróbuję zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych pię-
ciu obszarów - zachęcam Cię do tego samego. Ale przedtem jesz-
cze parę zdań dla tych, którzy lubią rozważać kwestie teorety-
czne. Jeżeli Ciebie to nie interesuje, po prostu opuść ten ka-
wałek i zacznij czytać dalej od następnego.

2. Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne


Czy obraz własnej osoby i poczucie własnej wartości to jest
to samo, czy też co innego? - pytają mnie czasami. Otóż moim
zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana
niejedna książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch
pojęć zamiennie.
Co prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w
samym sformułowaniu - jest skojarzone z wartościowaniem czyli
myśleniem o sobie dobrze albo źle, z plusem albo z minusem. Na-
tomiast obraz własnej osoby mógłby być czymś neutralnym czymś w
rodzaju nieoceniającego samoopisu. Tylko że tak nie bywa. Czło-
wiek jest dla siebie zbyt ważnym tematem i sam siebie przeżywa
w sposób ogromnie zaangażowany. W związku z tym, gdy próbujesz
zrobić nawet najbardziej neutralny opis, sporządzić czysto in-
formacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do
każdego jego elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny.
Jeśli czytasz ten fragment, to znaczy, że jesteś dociekliwy
i pewnie zechcesz na własnym przykładzie sprawdzić, czy tak
jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują Cie-
bie bądź Twoją sytuację, a potem dopisz do każdej plus albo mi-
nus - w zależności od tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest.
Drugie ważne pytanie: jak się ma poczucie własnej wartości
do uczuć wobec siebie samego? Inaczej mówiąc, idzie o to, czy
siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie o niskiej samoocenie czy
negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie mają do
siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają
się do zrobienia czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie
musi tak być w każdej sytuacji ani we wszystkich sprawach, ale
generalnie tak właśnie jest.
Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia
samooceny. Taki wartościometr na jednym krańcu skali miałby to-
talną akceptację: lubię siebie, kocham siebie, w całości siebie
akceptuję. Na drugim biegunie: w ogóle siebie nie lubię, nic mi
się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję wyłącznie na nega-
tywne oceny we wszystkich sprawach. Oczywiście takie skrajne
okazy nie występują w przyrodzie, więc ani na jednym, ani na
drugim końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie znalazłby się
żaden konkretny człowiek.
Na "lepszym" nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyja-
jące okoliczności i przeszkody życiowe są informacją, że czegoś
się nie może, nie wie, coś się nie udaje - i w wyniku zetknię-
cia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego siebie musiałby
ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna,
który niczego by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił, ży-
wił do siebie wyłącznie niechęć, moim zdaniem umarłby po pros-
tu, pogrążony w głębokiej depresji i apatii.
A więc wszyscy lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd
pomiarowy chciałabym mieć, bo myślę, że ogólna samoocena stano-
wi fundament, na którym gorzej lub lepiej buduje się cały gmach
swojego życia.
No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy
nie spotkałaś takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują,
ale jest jakiś obszar, którego nie tolerują, jakaś cecha czy
własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją wyciąć, usu-
nąć? Otóż nie spotkałam. Myślę, że jeśli człowiek absolutnie
odrzuca, fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego
siebie, to ten fakt musi rzutować na całość. Ludzie z dobrym
stosunkiem do siebie są tolerancyjni i ta tolerancja obejmuje
również ich samych. Powiadają: ja jestem w porządku, a moje
słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę się z nimi albo
próbuję je poprawiać.
Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu naj-
ważniejszych wymiarach.

3. Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo


Byłam kiedyś uczestniczką grupy rozwoju osobistego dla ko-
biet, gdzie ważnym tematem - jak zwykle w kobiecych grupach -
była atrakcyjność fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była
twarz, dla innych zgrabna sylwetka. Przy bardziej szczegółowym
rozważaniu kompleksów okazało się, iż jednej zatruwa życie
fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, drugiej - za duży brzuch i
pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie swój
"negatyw" - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę
swojej urody biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy,
ręce, oczy, no i oczywiście włosy.
Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam
gdzieś opis pracy z grupą młodzieży, w której coś się zgadało
na temat włosów. Nie było tam ani jednej osoby, która akcepto-
wałaby to, co ma na głowie.
"Ludzie w tej grupie mieli włosy najróżniejsze: byli brune-
ci i szatyni, blondyni; o włosach prostych i kręconych, długich
i krótkich - nikomu nie podobały się takie, jakie ma. Wszyscy
się ich wstydzili. Każdy próbował coś z nimi zrobić, ale nikomu
nic nie wychodziło. Myślę, że wszyscy czujemy się nieswojo w
sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże z wło-
sami. Włosy są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z gło-
wy. I masz coś z nimi zrobić. Są pewne reguły, których należy
przestrzegać, tylko nikt dobrze nie wie jakie". (Tim Jackins:
Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko odreagowywać. "Nowi-
ny Psychologiczne" nr 1-2 (66-67), 1990, s.161).
Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgo-
dzić się z opinią autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają
się ludzie - i kobiety, i mężczyźni - zadowoleni ze swoich wło-
sów. I niemal całej reszty.
Jestem pewna, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto
nie uważałby, że ma jakąś fundamentalną skazę na urodzie. Od-
stające uszy czy za duże stopy to coś, czym sami jesteśmy goto-
wi latami zatruwać sobie życie. I co ciekawe, obiektywność nie
ma tu nic do rzeczy. Spotkałam przy różnych okazjach dziesiątki
bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, którzy uważali, że są
okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się,
że jeśli kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytywnie,
to ów ktoś musi zmienić nastawienie do siebie, chociaż trochę
uwierzyć, że może się podobać. Tylko niestety w życiu rzadko
trafiają się okazje pozbierania takich opinii o sobie.
Zresztą jeżeli spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony,
to okazuje się, że prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś
się w życiu bardzo spodobali. Statystyka jest wysoce wymowna:
dziewięćdziesiąt parę procent dorosłych wchodzi w związki mał-
żeńskie, a przecież zwykle mąż czy żona nie jest pierwszą oso-
bą, która zwróciła na nich uwagę. Widocznie za długi nos albo
nie taka sylwetka jeszcze niczego nie przekreślają - ważny jest
cały człowiek.
W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co
im się podoba u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: "Ona
cała" albo "Wszystko mi w nim odpowiada". Zaręczam, że nie
przychodzili do mnie akurat małżonkowie nadzwyczaj urodziwi,
tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy sporej tu-
szy. I co z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody,
zwykle bardzo odbiegający od własnego wyglądu. Tymczasem dla
osoby, której się podobasz, atrakcyjne są cechy, na jakie się
emocjonalnie i erotycznie "uwarunkowała". A mówiąc prościej, z
którymi ma pozytywne skojarzenia.
Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na
przykład zauważyć, że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie
dosyć podobne, zawsze blondynki bez biustu, o ostrych rysach i
długim nosie. Innych najmocniej pociąga sposób poruszania się
albo głos. I podobno wszystkich - zapach, którego zwykle w ogó-
le nie jesteśmy świadomi. A więc paradoksalnie: jakaś dziewczy-
na może zadręczać się tym, że ma grube nogi, gdy tymczasem dla
mężczyzny jej życia w wyniku określonego uwarunkowania erotycz-
nego pociągające są wyłącznie kobiety z grubymi nogami.
W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych fele-
rów urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze
zbioru "Bakakaj" zatytułowane "Na kuchennych schodach" (Witold
Gombrowicz "Bakakaj", W: "Dzieła" t. I, Wydawnictwo Literackie
Kraków - Wrocław 1986). W skrócie: jego bohatera, nieskończenie
eleganckiego pana, wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa
Spraw Zagranicznych latami fascynują nogi sług do wszystkiego,
grube i pokraczne jak słupy, o potwornie rozklapanych stopach.
Marzy o nich i podgląda je ukradkiem, a z obrzydzeniem myśli o
nogach własnej żony, "giętkich jak liana, długich, cienkich w
pęcinie". Podsumowanie można zrobić banalne: jeśli chodzi o
atrakcyjność zewnętrzną, nie to ładne, co ładne, a co się komu
podoba.
To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na
siebie od tej strony tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli
jesteś kobietą) albo zbyt słabo umięśnionej klatki piersiowej
(jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy? A wyrazista, ła-
dna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które na
pewno chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów
albo rzeźbić Wit Stwosz?
Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wypo-
sażył ich w olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut
rozmyślań nad wyglądem zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla
zakompleksionych panów - Woody Allen, mały, źle zbudowany, ły-
siejący okularnik, twarz że pożal się Boże. A w życiu? Wyreży-
serował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda cały świat,
rozchwytywany przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz
reszty kuli ziemskiej, bogaty do obrzydliwości, romansował z
niebywale pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat żonaty ze
zjawiskowo śliczną Mią Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o
czym plotkuje Ameryka i pół Europy). Dla pań - Barbara Strei-
sand, niezgrabna, nieregularne rysy, małe, jakby krzywe oczy i
długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym wyposażeniem, chyba nie
trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama robi fi-
lmy, śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek
nowych wielbicieli.

4. Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz?


Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na
te pytania. Nie sądzę, żeby lawiną napływały myśli o niezliczo-
nych talentach i umiejętnościach. Raczej dwa-trzy nieśmiałe po-
mysły, a i to ze znakami zapytania. Zawsze mnie szokowało, jak
wielu ludzi uważa się za nieudolnych czy wręcz tępych. A już
prawie każdy jest zdania, że nie ma zdolności do matematyki,
nie potrafi nauczyć się języków obcych i na pewno nie umie
śpiewać.
No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalaz-
łby się nikt o zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o
Luisie Armstrongu, że nie umiał śpiewać. A wiesz, że miał wro-
dzoną wadę strun głosowych i jego słynna chrypka to nie manie-
ra, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie artystyczne?
Twierdzę, że masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie mylę
się.
Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokro-
tnie większe, niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji
dzieci: wszystkie są zdolne, twórcze, łatwo przyswajają nowe
wiadomości i łatwo je kojarzą. Niestety, później - w za dużej
grupie, w atmosferze konkurencji i ostrego oceniania - zbyt
często przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają źle
reagować na samo uczenie się i pozornie głupieją.
Pewien psycholog z małego miasteczka opowiadał mi, jak ro-
bił sześciolatkom wiejskim tak zwany test dojrzałości szkolnej.
Na jednym z obrazków był królik bez oka, dzieciaki miały odpo-
wiedzieć na pytanie, czego mu brakuje. Jakiś bystry maluch po-
wiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi. I oczywiście w
teście dostał minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich
autorów sprawdzianu była inna. Zawsze mi się przypomina ten
królik bez oka i bez żarcia, kiedy zastanawiam się nad tym, jak
oduczano nas od myślenia.
Zwłaszcza że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w
atmosferze napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji
mobilizują się i zaczynają radzić sobie lepiej niż zwykle. Wię-
kszość ludzi gorzej się wtedy skupia, myśląc głównie o czekają-
cym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej. Wielki pianista
Artur Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy, w
swoich pamiętnikach opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncer-
tował publicznie.
"Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze
ośmiu lat (...). Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894.
Rankiem tego dnia cały dom popadł w stan najwyższego podniece-
nia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem właśnie
piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego aksamitu z białym koron-
kowym kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie ważny. Koncert
wypadł znakomicie (...). Ponieważ w garderobie artystów już
wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęś-
liwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory
Schuberta i Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z
członków mojej rodziny, ich przyjaciół, a także łódzkich melo-
manów (...) nagrodziła mnie gorącą owacją". (Artur Rubinstein:
Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo Muzyczne, Warszawa 1976,
s.17).
I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnę-
trznego - bardziej koncentrujemy się na brakach niż na tym, co
nam wychodzi dobrze. Szkoda, że ludzie prawie nie mają wspom-
nień podobnych do Rubinsteina.

5. Uczciwy, dobry, szlachetny


Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie tylko w
związku z tym, co zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też
parę miesięcy czy parę lat wstecz. Czy kiedy wyrządzisz komuś
coś złego, myślisz raczej: "Przykro mi, zdarzyło się, muszę
przeprosić", czy też zagłębiasz się w bolesne rozważania o tym,
że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do
diabła i kazać Ci umieścić się gdzieś na niej w zależności od
tego, ile masz z jednego i z drugiego, gdzie wypadłoby Twoje
miejsce?
Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa - niekoniecznie
Tobie, innym też - myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może
czujesz się podobnie jak dziecko z rodziny alkoholika, którego
samopoczucie tak opisuje Janet Woititz, amerykańska specjalist-
ka od tego problemu:
"Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie
byłoby wszystkich tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem.
Nie byłaby spięta cały czas, nie krzyczałaby, nie byłaby skłon-
na do wybuchów. Życie byłoby o niebo lżejsze, gdyby cię po pro-
stu nie było. Czułeś się bardzo winny. W pewien sposób już samo
twoje istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był lepszym
dzieckiem, byłoby mniej problemów. To wszystko przez ciebie,
jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic, żeby zmienić życie
na lepsze". (Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT,
Warszawa 1992, s.13).
Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów
nie ma - i chyba nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywa-
ła się kiedyś o pewnego mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który
jej się podobał, a ja go dobrze znałam. Zaczęłam opowiadać o
jego zaletach, nazbierało się tego sporo i na to ona poprosiła
mnie: "Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek w ogóle prze-
stanie mnie interesować".
Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w
grupach, jakie prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają
zaufania do innych, coraz więcej mówią o sobie, zaczynają zdra-
dzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś ma, nie żyjemy wśród
świętych, a niektórzy naprawdę nieźle w życiu narozrabiali.
Przyznają się do tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś może
ich jeszcze akceptować, nie potępiać, nie skreślać całkiem. Nie
mają śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę, boją się rozej-
rzeć dookoła. Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do
każdego członka grupy, zadał pytanie: "Co teraz o mnie myś-
lisz?" i żeby patrzył na tego kogo pyta. Reakcje są różne, ale
najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: "Wiem coś o
twoim życiu i myślę, że trudno ci było postąpić inaczej", "Sama
nieraz robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do
końca życia", "Znam cię i lubię, więc nie przekonasz mnie, że
jesteś aż taki okropny".
Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest
dla siebie znacznie surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych,
którzy są zawsze pewni swojej racji i znajdują różnorakie uza-
sadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o osobach z
mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do uwzględ-
niania okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy
widzą jako wady czy skazy moralne.

6. Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna?


Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka,
tylko bez interwencji dobrej wróżki. Może książę nawet się i
zakocha, ale Kopciuszek musi mieć niebywałą siłę ducha, żeby
chociaż na pięć minut przestać się zajmować swoją podartą su-
kienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami.
Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując
jakoś odciągnąć uwagę księcia od swego mizernego położenia,
albo wciąż sprawdzać, czy takie umorusane zero jak ona napra-
wdę podoba się temu wspaniałemu facetowi. Panna Kopciuszek -
tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna lęku i niepewna
własnej atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na spon-
taniczność, swobodnie dawać ("co godnego uwagi mogłabym mu
dać?") ani brać ("cóż może się należeć komuś tak niepociąga-
jącemu jak ja?").
Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim nie
pojawiła się wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty ró-
wnież - jak Cię znam - często w ogóle nie wychodzisz z kąta,
boisz się odezwać wyczekująco podpierasz ścianę, zwłaszcza
jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny. Za-
miast zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra
swego ogona, chowasz się albo uciekasz.
W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym,
jaka powinna być kobieta i jaki powinien być mężczyzna. A te
wyobrażenia często Ci przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do
tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma być silny, twardy, pełen
inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod groźbą utraty
poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może pozwolić so-
bie na miękkość i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż
na pewno czasem bardzo tego potrzebuje. Kobieta ma być ciep-
ła, na pierwszym miejscu stawiać miłość i rodzinę, nie może
być za mądra ani zbyt przedsiębiorcza. Więc boi się okazać
złość czy zachować stanowczo nawet w obronie swoich najważ-
niejszych praw, nie wypada jej za bardzo koncentrować się na
sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty sumienia, że zanie-
dbuje rodzinę.
Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego
lekarza o międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby je-
szcze raz przyjechała do Polski, tym razem na dłużej. Bez za-
stanowienia odpowiedziała, że nie może tego zrobić swojej ro-
dzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z czystej
ciekawości zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu oka-
zało się, że ma męża, również lekarza rozjeżdżającego po
świecie i dwie zamężne córki po trzydziestce, które w dodatku
mieszkają w innym niż ona mieście. Czyli w rzeczywistości pa-
ni profesor nie miała już absorbujących obowiązków rodzin-
nych, a jednak wciąż gotowa była czuć się nie w porządku jako
kobieta, żona i matka.
Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega
prawdziwa męskość i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściś-
lić, próbowano na różne sposoby badać wrodzone psychologiczne
różnice między płciami, ale wyniki zawsze wychodziły sprze-
czne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie dostarczają
jasnych wskazówek, raczej - tworząc zdumiewające mieszanki z
dążeniem do nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu.
A skoro nie ma jednego wyraźnego modelu mężczyzny i ko-
biety, dla mnie wynika z tego przynajmniej tyle: masz więcej
do wyboru. Twoje cechy, skłonności, zachowania są wystarcza-
jąco męskie, nawet jeśli daleko odbiegasz od ideału spartańs-
kiego wojownika, i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jes-
teś wzorową strażniczką domowego ogniska ani słodkim kobie-
ciątkiem.

7. W kontaktach z ludźmi
Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz się
gdzieś z wizytą? Co sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spo-
tkać się z osobą najbliższą Twemu sercu? Na pewno inaczej
jest przed pierwszą randką, a inaczej po dwudziestu latach
małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczekiwanie miłego
kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego?
"Bezpiecznie czuję się tylko wtedy, kiedy jestem sama.
Jak tylko znajdę się w towarzystwie, boję się, że się zbłaź-
nię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia sytuacja. Ale
znowu w ogóle nic nie mówić i nie robić - też głupio. To mnie
kompletnie paraliżuje" - tak napisała do mnie kiedyś Kasia,
którą usiłowałam korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Nie-
stety, listowne poradnictwo nie jest zbyt skuteczne, bo żeby
się czegoś istotnego dowiedzieć o sobie w układzie "ja-inni",
potrzebne są informacje od tych innych. Kasia mimo nieśmiało-
ści dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych
przeze mnie grup.
Poprosiłam ją, żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w
kontaktach międzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko
bogatszy i bardziej barwny niż nieliczne i mizerne zalety. A
potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej poszczególne wady
rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa je za
zalety? Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przy-
kład podobała się jej nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powie-
dział, że lubi nieśmiałe dziewczyny, ktoś jeszcze określił tę
cechę jako skromność, dwie osoby uznały, że to pasuje do
niej. Pamiętam, jak się rozpogodziła, kiedy jeden chłopak,
jej równieśnik, prawie na nią nakrzyczał: "To co, że się nad
wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co ślina na
język przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do
sensu. Mówisz mało, ale smacznie". I tak było ze wszystkim
oprócz obgryzania paznokci, którego nie pochwalił nikt.
Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj,
Tobie też - jak jej - tylko wydaje się, że inni nie będą
chcieli Cię zaakceptować. Bzdura! Większość z nich po prostu
boi się tego samego co Ty i dlatego trzyma się na dystans.

8. Inne plusy i minusy


Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim skomplikowanym
autoportrecie. Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg
mniejszych i większych kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie
bardzo ważne, inne prawie bez znaczenia. Często nawet nie w
pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest.
Kiedy pogrzebać głębiej, stworzyć ludziom okazję, żeby
uważniej rozejrzeli się w sobie pod kątem samooceny, wówczas
kolejne nieakceptowane detale wyskakują jak grzyby po desz-
czu. Najczęściej, niestety, nie równoważone przez plusy. Zrób
teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko
pięć rzeczy, jakie Ci najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl
zbyt długo, ważne są pierwsze skojarzenia. Natomiast w rubry-
ce plusów możesz się zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że
nie nawykłeś do zauważania swoich mocnych stron i może będzie
to okazja, żebyś trochę poćwiczył tę bardzo potrzebną umieję-
tność.
A oto lista:
I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
IV. Jako mężczyzna/kobieta
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą
się w tamtych kategoriach
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pi-
sać o plusach, czy o minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na
własny temat wiąże się jakoś ze szczególnymi ocenami?

9. Sytuacja życiowa a samoocena


Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, z której pewnie
zdajesz sobie sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena
nie jest człowiekowi dana raz na zawsze. Zmienia się na przy-
kład z wiekiem. Przypomnij sobie, co było najważniejsze w
Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj wyobrazić sobie
co może wybić się na pierwszy plan za parę lat.
Dostałam list od Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała:
"Będąc młodą dziewczyną strasznie się męczyłam. Zawsze mi się
zdawało, że jestem niestosownie ubrana, inne dziewczyny - one
umiały zrobić się na bóstwo! W dodatku nie tańczyłam za dob-
rze. W ogóle byłam strasznie zakompleksiona. Teraz przestałam
się przejmować tym, jak wyglądam. Ważne, żeby ludzie mnie lu-
bili i żeby mieć paru przyjaciół od serca. Potrafię gadać z
nimi godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach.
Nie wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz -
lata lecą. Ale chyba zmądrzałam i mniej się skupiam na sobie,
a bardziej na innych. Może to jest mój sposób na kompleksy?"
Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja sytuacja życiowa,
co najlepiej widać, kiedy się gwałtownie zmienia. Przekonują
się o tym choćby wszyscy młodzi rodzice, kiedy - wraz z poja-
wieniem się na świecie ich pierwszego potomka - zaczynają li-
czyć się umiejętności i dobra orientacja w sprawach pielu-
szek, kolek, karmienia itd. itp. Na parę tygodni albo miesię-
cy dla matki takie rzeczy stają się najważniejsze we własnym
autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną tonację.
A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i
nagle okazało się, że cała ich skomplikowana i obszerna wie-
dza o przyrodzie oraz zdolności do ciężkiego wysiłku fizycz-
nego specjalnie się nie liczą? A mężczyźni, którzy wraz ze
wzrostem bezrobocia stracili pracę i teraz muszą jakoś odna-
leźć się w sytuacji, kiedy jedyną pracującą osobą w rodzinie
jest żona?

10. Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań


Jeszcze siedziałeś w wózku, siusiałeś w pieluchy i nie-
wiele rozumiałeś z tego, co mówią dorośli, a już nad Twoją
głową co chwila ktoś Cię do kogoś porównywał: Piotrusiowi wy-
rósł ząbek! A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy już siada,
czy już staje, czy już liczy do pięciu, bo moje już do sied-
miu? Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas poró-
wnywania. Na pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt
rzeczy, w których jesteś od innych lepszy albo gorszy, niż
pięć takich, które są niepowtarzalne, odrębne, jedyne na
świecie.
Takie myślenie w kategoriach "lepszy-gorszy" wrosło w nas
do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie in-
nego podejścia do życia. A przecież można. Z wykształcenia
jestem etnografem, w związku z tym miałam okazję - oczywiście
poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład południowo-amery-
kańskim Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict, słynną
badaczkę ludów egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie ry-
walizują. Podczas rytualnych świąt urządzają biegi, w których
wcale nie chodzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma dotrzeć
do mety, natomiast nie stara się wyprzedzić innych.
Często coś podobnego dzieje się w grupach terapeutycz-
nych, kiedy usiłujemy wyeliminować porównywanie, a w to miej-
sce wprowadzić koncentrowanie się na swoich mocnych stronach.
I okazuje się, że można myśleć w taki sposób: jestem inny,
niepodobny do nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy;
w czymś marny, a nie gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jes-
tem kiepski, tylko to jest moja trudność.
Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej
przeciwnie - podkreśla jedyność i wyjątkowość. "Jest inna niż
wszystkie", "nikogo takiego jeszcze nie spotkałam" - tak mó-
wią zakochani. A więc umiemy patrzeć też w ten sposób, a
wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak
szczęśliwy może być człowiek, gdy nie obawia się porównań.
I przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo
wszyscy lubili i cenili, a Ty przychodzisz na jego miejsce i
masz wrażenie, że każdy Twój krok i każde odezwanie jest ze-
stawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby. Trudno się w
takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde "inaczej" oznacza "go-
rzej", wszystko obraca się na Twoją niekorzyść.

11. Czy masz być ideałem?


Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonało-
ści, modeli do naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt
poważnie - potrafią popsuć humor nawet zadowolonym z siebie.
Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam wrażenie, że musi się to
źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z nas. Bo któ-
ra ma takie włosy i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca
do kupowania szamponu firmy L'Oreal? Który wygląda tak korzy-
stnie jak facet z reklamy "Gilette - najlepsze dla mężczyz-
ny"? Nie stać Cię również na nowy model Opla czy nawet Polo-
neza. Zapewne nie jesteś i może nigdy nie będziesz eleganckim
biznesmenem korzystającym z komputera IBM najnowszej genera-
cji.
Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz
mieć hollywoodzką urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w
tempie Alexis Colby czy po prostu chcesz być szczęśliwy? Nie-
jednokrotnie te reklamowane symbole powodzenia i sukcesu wca-
le nie mają szczęśliwego życia. Jestem przekonana, że Marylin
Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką, dziewczyną z
Pułtuska, która ma kochającego męża i udane dzieci.
Wrócimy do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy z nas,
a więc i Ty, ma w sobie coś niepowtarzalnego, jedynego na
świecie i przez to cudownego i pięknego. Nikt nie jest idea-
łem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. A więc i Ty nie
jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle,
ale to nie jest obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A
skoro tak, to mogę zacząć je zmieniać.

Rozdział II: Co wynika z twojego myślenia

Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian czy egzamin.


Dostałeś pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zma-
gając się z nim możesz wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze
w wyżłobione koleiny - w jeden z dwóch torów myślenia:
1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i skompromitu-
ję się jeszcze bardziej. Po co w ogóle się do tego zabiera-
łem, skoro wiem, że jestem do niczego. Już tyle razy mi się
nie powiodło. Dobrze pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły wto-
rek. Mam coraz większą pustkę w głowie... Nic mi nie wyjdzie!
2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie lepsze. Je-
stem całkiem nieźle przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić
się i nadrobić złe wrażenie. Już parę razy poradziłem sobie z
dużo trudniejszą sytuacją. Przecież nie dalej jak przedwczo-
raj poszło mi tak dobrze. Musi się udać!
Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porówna-
nie, bo właściwie we wszystkich życiowych sprawach jest pod-
obnie, od projektu ugotowania zupy po plan przebudowy świata.
Najpierw coś zamierzamy - sami lub pod wpływem oczekiwań in-
nych ludzi - potem zastanawiamy się, jak nam to pójdzie, i
ten pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg zdarzeń.
Idzie jak z płatka albo jak po grudzie. Oczywiście, tak zwane
obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale nasze nasta-
wienie jest dużo ważniejsze, niż na ogół sądzimy.

1. A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń?


Jak to się dzieje? Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch
wspomnień. Osoby, które mają skłonność do dołowania się,
przypominają sobie swoje poprzednie niepowodzenia i dosłownie
zwieszają nos na kwintę. Do i tak już ciężkiego bagażu prze-
konania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu
próbują. Nadal bez skutku, tyle że dalej jest im coraz cię-
żej. Kolekcja niepowodzeń rośnie jak toczona w dół kula ze
śniegu.
A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich kolek-
cja składa się z kolorowych baloników - wspomnień udanych
działań i sytuacji - które ciągną ich do góry, łącząc się w
coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, a im lepiej,
tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triu-
mfalnie skierowany ku górze.
Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma
go spotkać. I jest to - po łańcuchu wspomnień - druga tajem-
nica Twoich sukcesów i niepowodzeń. Tam wszystko odbywa się w
Twojej głowie: musisz zużyć mnóstwo energii, żeby przebić się
przez swoje negatywne nastawienie i już nie tak wiele zostaje
na samo zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę wchodzą inni
ludzie, którzy czytają z Twojego nosa.
Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we
własne możliwości da się odczytać z wielu różnych sygnałów,
chociaż być może nie zdajesz sobie z tego sprawy. Przyjrzyj
się na przykład swojej sylwetce. Jeśli masz złe mniemanie o
sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej piersi, tylko raczej
kulisz ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i po-
chylania głowy, zamiast obnosić ją wyprostowaną po królewsku.
Może też trzymasz ręce blisko tułowia i nie zagarniasz nimi
świata, tylko często krzyżujesz na piersiach, jakbyś się
chciał przed nim osłonić.
Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak
małe dziecko i tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nad-
rabiasz miną i postawą, wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mo-
cno gestykulujesz. Wymowa niby inna niż u tych niepewnych i
zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść pozorom. Bo
jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest tro-
szkę przesadna czy sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny
albo ciut zbyt głośny. Jakbyś to nie był Ty, tylko maska czy
przebranie, zza których chwilami przeziera coś całkiem inne-
go.
Jeśli tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samooce-
na, na zewnątrz pewność siebie i dobre samopoczucie - to jes-
tem przekonana, że musi Cię to drogo kosztować. Płacisz ciąg-
łym napięciem, albowiem wspinanie się na palce pochłania wie-
le energii i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli utrzy-
muje się przez dłuższy czas, może się nawet niekorzystnie od-
bić na Twoim zdrowiu.
I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja
niejednoznaczność u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdy-
by ktoś nawet chciał dać Ci to, czego potrzebujesz, trudno mu
będzie odczytać, o co Ci właściwie chodzi. Mam przyjaciela
Filipa, który założył nową firmę i wpadł w - przejściowe zre-
sztą - tarapaty. Jego dziewczyna żaliła się kiedyś, że chcia-
łaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego zrobić. Wyczuwa
jego znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak,
jakby wszystko spływało po nim jak woda po gęsi.
Pozostając jednak przy skulonych ramionach i nosie na
kwintę - to tylko przykłady sygnałów, jakie bezwiednie dajesz
innym. Jeden z nich jest szczególnie ważny, to mianowicie,
czy w kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby niepewne
siebie na ogół tego nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo
nie patrzysz? Najczęściej myśli sobie: coś tu jest nie w po-
rządku, chce coś przede mną ukryć, pewnie oszukać; a może,
skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie lekceważy.
Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy zaże-
nowania.
Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w
bardzo niewdzięcznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy
załatwianiu spraw urzędowych. Największy formalista, dla któ-
rego normalnie klient czy petent to wróg, jeżeli złapać jego
wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka bardziej po lu-
dzku.
Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz
się wielu bezcennych informacji, przede wszystkim nie dowia-
dujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie i różne Twoje zacho-
wania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie przykład
jak z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który
bał się ludzi, i kiedy coś od nich chciał, zawsze patrzył so-
bie na buty. Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, ilekroć
zwraca się do innej osoby. I dokonało się wielkie odkrycie:
Krystian stwierdził, że to oni się go boją. No, może nie
wszyscy, ale spora część.
Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że ca-
łe życie to jeden wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała
Wiesława Szymborska - "nic dwa razy się nie zdarza i nie zda-
rzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy
bez rutyny". A więc stajesz ze skulonymi ramionami i oczami
wbitymi w podłogę, a na nosie masz wypisane, że na pewno Ci
się nie uda. Egzaminator widzi to i Twoje przekonanie przy-
najmniej w jakimś stopniu mu się udziela. Czyli jeszcze zanim
cokolwiek się zacznie, już ma do Ciebie nie najlepsze nasta-
wienie. Ono z kolei udziela się Tobie, kulisz się jeszcze ba-
rdziej i Twój sygnał, że spodziewasz się niepowodzenia, staje
się wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej
i gorzej.
Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie
przesadziłam w tym opisie, żeby wyraźniej było widać, jak sam
stajesz się źródłem własnych kłopotów. Namawiam Cię w tym
miejscu na mały eksperyment: postaraj się parę razy w różnych
sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie, wyprostować ra-
miona, podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy
to coś zmienia, może się zachęcisz do trochę innego zachowa-
nia, niż dotąd miałeś w zwyczaju.

2. Trudne początki
Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole
albo poszedłeś na studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowia-
dała mi znajoma dziewczyna, jak czuła się przez parę pierw-
szych tygodni w szkole za granicą, dokąd wyjechali służbowo
jej rodzice: "Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do nicze-
go. Na lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg.
Nie wiedziałam nawet, o czym rozmawiać na przerwach, co się
odezwałam, to głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej podnosi-
łam rękę na lekcjach. Miałam wrażenie, że nawet nogi i ręce
mam nie takie. Tak mi się wtedy wydawało. Z czasem zaczęło
być lepiej, wciągnęłam się". Co jakiś czas, bez wyjeżdżania,
wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak w ob-
cym kraju.
Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie po-
czątki obfitują w niepowodzenia, bo poruszasz się po niezna-
nym gruncie bez rozeznania i wprawy. Nic dziwnego, że reagu-
jesz niepewnością wątpliwościami na własny temat i zwykle w
konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypuszczam, że
nie jesteś wtedy dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie
okresu ochronnego, czasowej taryfy ulgowej na wejście w nowe
układy. Pewnie z przykrością stwierdzasz, że inni radzą sobie
lepiej, zazdrościsz im, a nawet jesteś na nich zły.
Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i
dużo ich ze sobą łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest
sytuacja nowego pracownika trafiającego do zgranego zespołu,
nowej dziewczyny czy chłopaka wprowadzanego do paczki starych
przyjaciół swojej sympatii, małżonka przyjeżdżającego z pier-
wszą wizytą do rodziny partnera. Oni śmieją się z jakiejś za-
bawnej historii sprzed lat, a Tobie wydaje się, że z Ciebie.
Rozumieją się w pół słowa, przerzucają doskonale czytelnymi
dla nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak
ostatni tuman.
Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko
nie zamkniesz się w sobie i nie podejmiesz postanowienia, że
się odcinasz i wycofujesz. To trochę tak, jakbyś się znalazł
wśród ludzi mówiących w obcym języku i z czasem zaczął się
nim posługiwać, najpierw słabo, a potem coraz swobodniej.
Więc lepiej poprzyglądaj się i trochę poczekaj pamiętając, że
na początku pewna sztywność i niezręczność to rzecz natural-
na, a Twoje marne samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe.
Pół biedy, kiedy chodzi o dalszą rodzinę albo szkolnych
kolegów Twojej drugiej połowy - możesz przestać się z nimi
widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy, powie-
dzmy, teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa,
że decydujesz się wówczas na coś w rodzaju "emigracji wewnę-
trznej". Rezygnujesz z włączania się we wspólne rozmowy i
rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w kącie, starasz się
wyjść jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami, pogłę-
biając Twoje poczucie, że jesteś nieważny, nielubiany, gor-
szy.

3. Pobrały się dwa zera


A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej
mówiono - dzielisz z nim lub nią stół i łoże? Pracując w po-
radni rodzinnej zauważyłam, że raz po raz powtarza się pewien
rodzaj kłopotów, które trapią małżonków ze złą samooceną.
Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo prawie
wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy,
albo - co gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu.
Zacznijmy od konkretnej sytuacji, bardzo prostej i typo-
wej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po dwóch, może po
siedmiu latach małżeństwa. W każdym razie zdążyli już zapom-
nieć o zalotach i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codzien-
nego życia: praca, gospodarstwo domowe, pewnie też dzieci. On
uważa, że jest niezbyt atrakcyjnym mężczyzną i marnym mężem,
ona nie czuje się ani ładna, ani pociągająca i stale ma do
siebie pretensje, że nie wywiązuje się na piątkę z roli żony
(bo prowadzenie domu, proszę Państwa, to tak skomplikowane i
wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć coś, co się
zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on
mówi do niej: "Miła moja, zupa jest przesolona". Bo rzeczywi-
ście jest.
Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która
dobrze czuje się w życiu, w swoim związku i w roli gospodyni
domowej, pomyśli w takiej sytuacji: "Przykro mi. Następnym
razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę pamiętać, żeby dać
mniej soli". A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny wygląda
zupełnie inaczej: "Nie smakuje mu. Dobra żona potiafiłaby
ugotować tak, jak on lubi. Pewnie ma do mnie jeszcze masę in-
nych zastrzeżeń i pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu odpowia-
dam. Może już nie chce ze mną być?". I tylko czeka, że An-
drzej za chwilę zacznie mówić o rozwodzie. A on powiedział
jedynie, że zupa jest przesolona.
Teraz kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Go-
sia, u której jego niewinna uwaga uruchomiła lawinę małżeńs-
kich kompleksów, musi zrobić niezadowoloną minę, bo przecież
z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę, tylko o ostate-
czne rozstanie. A on patrząc na tę skrzywioną buzię myśli so-
bie: "Coś jej złego zrobiłem, zaraz obrazi się i dojdzie do
wniosku, że ma mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie
zero, wcale nie oznacza, że zawsze będzie chciała ze mną
być". Jednym słowem on też już prawie pakuje walizki.
Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozej-
dzie się po kościach. Pewnie za parę minut albo parę godzin
któreś z nich wykona jakiś pojednawczy gest i wszystko jako
tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak dzieje się często, w
pewnym momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy więc na
konsekwencje podobnych sytuacji.
Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii
na ciągłe sprawdzanie. Z napiętą uwagą śledzą: jak jest w tej
chwili? czy on jeszcze mnie kocha? czy jej jeszcze na mnie
zależy? I wtedy oczywiście zawsze znajdzie się coś, co po-
twierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby owa przeso-
lona zupa. Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo pozy-
tywne uwagi mogą być odbierane jako negatywne. Załóżmy, że
Gosia założyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu się w nim
spodobała, powie: "O masz dwuczęściowy kostium". A ona - pew-
na tego, że nie jest dość zgrabna - nawet na niego nie spoj-
rzy i nie zauważy jego zadowolonej miny, tylko pomyśli: "No
tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że nie powinnam
pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam". Wobec nagromadze-
nia podobnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają
się uniknąć zapalnych tematów.
W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które
coś mówią o drugiej stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przesta-
ją ze sobą rozmawiać o sobie.
Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak
niezadowolenia. Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi,
czy w ogóle mówić, że mu nie smakuje zupa. W efekcie Gosia
będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a czego nie, zaś
Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z sy-
tuacją, która mu nie odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy
uzbiera się tego dużo i w różnych dziedzinach, jedno z nich
pierwsze wybuchnie. Wtedy to drugie, które też zdążyło już
nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie tym samym. I za-
cznie się coś, czego obydwoje nie rozumieją: wielka awantura
z błahego powodu.
Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpli-
wienia Gosi jest odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to
on zrobił coś nie tak, że "wszystko przez niego". A Gosię mo-
że boleć ząb, mogły ją spotkać jakieś przykrości w pracy czy
zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś pocieszył albo cho-
ciaż wysłuchał, a tu ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w
przygnębienie bądź irytację pod wpływem jej minorowej miny.
Więc traci chęć opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej
się dziś przykrego wydarzyło. To samo Andrzej: miał męczący
dzień albo boli go głowa, a Gosia już jest pewna, że ma coś
do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się i schodzi mu
z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drob-
nych i większych kłopotach, oddalają się od siebie.
Po czwarte - obydwoje czekają na jakieś potwierdzenie,
dowartościowanie, przejaw uczucia drugiej strony, ale nie są
zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję
się, że mnie odtrąci - myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz
latami, coraz bardziej utwierdzając się w poczuciu, że są
nieważni, niekochani, niezauważani.
Po piąte - unikają jak ognia wyjaśniania tego, co się
między nimi dzieje. Każde z nich obawia się, że kiedy choćby
piśnie coś na ten temat, dopiero wtedy druga strona zacznie
się serio zastanawiać i niechybnie dojdzie do wniosku, że
zrobiła życiowy błąd decydując się na ten związek. Jest w tym
coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią po-
lityką): jeśli nie dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest
szansa, że się utrzyma; ale jak nieopatrznie ruszę, a jest
to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie połączonych ze sobą
cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy.
Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie
sprzyja też tradycja czy zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się
podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na moją prośbę pewna pani:
"Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pytanie 'która godzina?' by-
ło zbyt osobiste". W ich rodzinnych domach musiało być tak
samo: dorośli ani między sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o
wzajemnych uczuciach, o żalach i pretensjach, nikt nikogo nie
chwalił i nie zapewniał, że kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej
nie mieliby tych kłopotów.
Zamiast zadręczać się wątpliwościami, mogliby zabrać się
do wyjaśniania sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta
spirala rozkręcająca się w ich głowach jest absurdalna - że
naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę kochają nad ży-
cie. Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszkola wprowa-
dziłabym naukę porozumiewania się z bliskimi.
Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję towa-
rzyszyć wielu ludziom w próbach lepszego pozorumiewania się
żałując, że spotkaliśmy się tak późno, gdy już narosło mnóst-
wo przykrych "zaszłości". Umawiałam się z różnymi małżeństwa-
mi, że wprowadzą u siebie zwyczaj systematycznego rozmawiania
o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują, z czego są
zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale
chcę podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpli-
wości - wynikających z niskiej samooceny - z pewnością nie
przestawią się spontanicznie na inny sposób porozumiewania.
Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą popracować nad wy-
robieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny.
Jeśli partnerzy wspólnie decydują się na mówienie o tym,
co się pomiędzy nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się
obydwoje, więc poważnym i zasadniczym rozmowom przestaje to-
warzyszyć atmosfera zagrożenia, nikt nie musi się wychylać z
inicjatywą, można nawet losować, kto zaczyna. W poradni do-
kładnie uzgadnialiśmy, że na przykład we wtorki po położeniu
dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub
trzy kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dob-
rego spotkało ich ze strony tego drugiego w minionym tygod-
niu.
Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim
związku, musisz trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a)
żeby nie skończyło się na samym postanowieniu; to naturalne,
że - tak jak od każdej trudnej rzeczy - będziecie mieli chęć
się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnioną ilość cza-
su, a potem zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans,
Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans - po dwóch-trzech próbach
będziecie wiedzieli, jaki czas jest dla Was najwygodniejszy);
c) żeby w tych uzgodnionych ramach czasowych nie przerywać
sobie nawzajem; d) żeby mówić i o plusach, i o minusach, na-
wet gdyby na początku trzeba było wyszukiwać coś na siłę (je-
dnym jest trudniej mówić o dobrym, innym o złym, to też jest
naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć
na rzeczach pozytywnych, miłych, ciepłych.

4. Z czym jeszcze mogą być kłopoty?


Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytu-
acjach: niekorzystne myślenie o sobie jest samospełniającym
się proroctwem. Nie jestem w stanie omówić rozlicznych dzie-
dzin, w których może Cię hamować i ograniczać, jednak muszę
poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy. Co do zdolno-
ści uczenia się - mam sporą wprawę w przebijaniu się przez
uporczywe złe mniemanie o sobie osób uczących się języków ob-
cych i pracy z komputerem. To równie dobre przykłady jak każ-
de inne.
We wmawianiu sobie, że "komputer to nie dla mnie" i "nig-
dy się tego nie nauczę" celują kobiety. Jeżeli już potrzeba
albo chęć zmusi którąś z moich zaprzyjaźnionych pań, żeby je-
dnak spróbować, zaczynam od tego: "Ta maszyna nie jest dużo
bardziej skomplikowana od pralki automatycznej. Umiesz ją ob-
sługiwać? Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę".
Oczywiście początkowo nie wierzą, ale stopniowo - parę pros-
tych operacji, żeby przekonać się, że to skomplikowane zwie-
rzę jest posłuszne - nabierają pewności siebie. "Napisz coś,
wydrukujemy to", żeby mogły szybko zobaczyć efekt swojej pra-
cy. I jeszcze namawiam je do robienia błędów, żeby się z nimi
oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną
bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak.
Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo ludzi, którzy
latami obiecują sobie, że zabiorą się za angielski czy fran-
cuski, i nie robią tego, bo nie wierzą, że coś im wyjdzie.
Znam na to dwa sposoby proste i trzeci pracochłonny. Pierw-
szy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie (byle nie
z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci
się to po grecku czy po węgiersku, ale angielski, niemiecki,
włoski, hiszpański, nawet holenderski czy portugalski od razu
stanie się bardziej przezroczysty.
Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy
odrabianiem zadań domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos
(jeśli się boisz, że rodzina uzna Cię za wariata, który gada
sam do siebie, zrób to szeptem): "Angielski sam wchodzi mi do
głowy". Jeżeli jesteś zainteresowany innym językiem, wstaw go
w miejsce angielskiego.
I sposób trzeci: poproś kogoś, żeby wskazał Ci prosty i
niezbyt długi, a interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz
go ze słownikiem. Może się okazać, że satysfakcja ze zrozu-
mienia czegoś, na czym Ci zależało, jest większa niż niepora-
dność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem uczyło się
angielskiego na Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie.
Opowiadam to wszystko, żeby było widać, co oznacza czy
też z czego się składa owo "nie potrafię się tego nauczyć".
Na pierwszym miejscu oczywiście króluje ogólne poczucie nie-
możności. Ale ważne jest też i to, że ani Twoi dotychczasowi
nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy w stopniowaniu
trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wyko-
nanie zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu
do czegoś, co już umiesz. A poza tym nie miałeś okazji prze-
żyć choćby niewielkiej satysfakcji związanej z wstępnym opa-
nowaniem nowej umiejętności.
Chcę Ci na zakończenie tego wątku powiedzieć jedną rzecz:
żeby przekonać mnie, że nie jesteś w stanie czegoś się nau-
czyć, musiałbyś zużyć bardzo dużo energii i czasu. A myślę,
że i tak by Ci się nie udało.
Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co
mówiłam o trudnych początkach. Na niepewność związaną z nową
sytuacją i nowymi zadaniami nakłada się jeszcze coś - po-
wszechny niedobry zwyczaj, że przełożeni niechętnie wyrażają
uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z upodoba-
niem ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze,
pogrążasz się w tym jeszcze bardziej. I często nawet nie
umiesz zobaczyć, kiedy z nieporadnego nowicjusza zmieniasz
się w kompetentnego fachowca. A dopóki czujesz się "młodszym
kolegą", Twoi współpracownicy i zwierzchnicy też mają skłon-
ność, żeby Cię tak traktować. Może warto co pewien czas spra-
wdzać to przekonanie?
Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od
czasu do czasu - co pół roku, co rok - bilansu własnych doko-
nań. Szczegółowo i konkretnie: kartka papieru, Twoje prywatne
podliczenie, ile i czego wykonałeś w "okresie sprawozdaw-
czym". Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do gło-
wy, że od dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam.
Muszę powiedzieć, że ilekroć kogoś namówiłam na takie
sprawozdanie, zawsze kończyło się radosnym zaskoczeniem. A
gdyby nawet wyszło Ci inaczej, przynajmniej będziesz miał ja-
kąś miarę, rozeznanie, że Twoje "nic nie zrobiłem" oznacza" o
trzy za mało" w jednej sprawie, "nie dość starannie" w innej,
a w pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to zupełnie inny
punkt wyjścia, gdybyś chciał coś zmienić.
Najlepiej takie podliczenie robi niepracującym matkom,
które często uważają, że czas przecieka im przez palce, są
źle zorganizowane i z niczym nie dają sobie rady. Jeżeli je-
szcze krytykuje je w tym duchu mąż albo teściowa, trudno
przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. Mówię o tym
przy okazji pracy, ponieważ uważam, że zajmowanie się małym
dzieckiem i domem to ciężka i odpowiedzialna praca, niejedno-
krotnie trudniejsza niż zajęcia zawodowe.
W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienio-
nych dziedzin - w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zda-
nie o sobie jest ważnym czynnikiem sprawczym. Mówiąc proś-
ciej, kiedy jest dobre, lepiej funkcjonujesz i Ty, i często
inni wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z reguły go-
rzej.
Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie
ufaj swoim ogólnym złym opiniom o sobie spróbuj je podważać,
zbieraj dowody na to, że nie masz racji, kiedy się tak dołu-
jesz.

5. Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy


Namawiam Cię, żebyś konkretnie i szczegółowo analizował
swoje przeświadczenia na własny temat, ponieważ przekonałam
się, że niskie poczucie własnej wartości w różnych dziedzi-
nach potrafi mieć niezbyt wiele wspólnego z obiektywną rze-
czywistością sprowadzoną właśnie do namacalnych konkretów.
Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy kontrast mię-
dzy ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne eleme-
nty był wyjątkowo dobrze widoczny.
Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z ner-
wicą, w której byłam obserwatorem, kiedy uczyłam się swego
zawodu. Otóż Marek uważał, że jest nie dość sprawny fizycznie
i wysportowany. Jego niedościgłym wzorem był ojciec, kapitan
marynarki, któremu chciał zaimponować. Zapytany, czy uprawiał
kiedyś jakiś sport, Marek wymienił jeździectwo, pływanie i
parę innych dyscyplin, w których osiągał bardzo dobre wyniki.
Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski w skokach
spadochronowych, grupa zaczęła się śmiać. On w pierwszej
chwili nie zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc za-
częli mu tłumaczyć, że wyżej w męskich sportach wspiąć się
już nie można.
Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej,
była Lusia, trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga
dzieci. Płacząc oskarżała się o to, że jest wyrodną matką i
złą żoną, nie dba o dom i rodzinę, poświęca im za mało czasu
i starań. Na marginesie dodam, że pracowała na półtora etatu.
Poprosiłam Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszed-
ni dzień i sobota z niedzielą, szczegółowo, od rana do wie-
czora. W tej grupie było nas jeszcze pięć w podobnej sytua-
cji, jednocześnie matek i pracownic. Wszystkie opowiedziałyś-
my o swoim gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda -
chociaż ma tylko jedną pracę - poświęca obowiązkom domowym i
rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co Lusia.
Można powiedzieć, że tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczy-
wiście, a mimo to wynikom ich życiowych starań nie udało się
przebić przez uporczywe przeświadczenie, że nie sprawdzili
się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym bardziej trudno mi
uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz
ze spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się
niepokoję, czy aby te przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów
nie wpędziły Cię w kompleksy).
Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego
ogólnego mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czyn-
niki pierwsze. Nic nie zrobiłeś w tym tygodniu? Wypisz, czym
się zajmowałeś w każdym kolejnym dniu. Zawsze wszystko gu-
bisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki, kiedy Ci coś
zginęło. Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co
zganił Cię ostatnio szef. Może uda Ci się prześledzić to bar-
dziej szczegółowo i konkretnie, a dzięki temu bardziej reali-
stycznie - i w korzystniejszym świetle - zobaczyć siebie.

6. Na wierzchu i pod spodem


Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej konsekwencji nis-
kiej samooceny, która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabra-
łeś się do czytania tej książki, to na pewno masz świadomość
swoich kłopotów i chęć zmiany. Natomiast sytuacja, którą te-
raz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych swoich komplek-
sów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - osoby,
które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż
chcę Ci zwrócić uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie pod-
obni.
Przypomina mi się Wiśka, która nie dawała nikomu dojść do
słowa; Paweł, który zawsze wiedział lepiej; Monika próbująca
oczarować wszystkich mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy,
żeby lekceważąco wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach,
choćby to nawet była nagroda Nobla. Zawsze myślałam o nich ze
współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli udowodnić całemu świa-
tu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno wychodzi
- to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani.
Czuli się tak niepewnie, że aż musieli zbudować sobie ca-
łą sztuczną konstrukcję, teatr pozorów, żeby zasłonić przed
ludźmi swoje prawdziwe samopoczucie. Zresztą robili to nie ze
złej woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - trudno
ze sobą wytrzymać. Z czasem tak zżyli się z odgrywaną przez
siebie rolą, że stracili kontakt ze swoim wnętrzem, swoimi
prawdziwymi przeżyciami.
Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przed-
stawiają swoje zdanie, siły przebicia i pewności siebie. Rze-
czywiście, z wieloma sytuacjami radzą sobie lepiej od Ciebie,
ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym przekonana. Wiem
na pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle prze-
stają się wyrabiać i wtedy czują się bardziej bezradni od
Ciebie. A przede wszystkim kiepsko im się układają kontakty z
ludźmi.
Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania, do-
cenienia, pochwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam
pewnie wiesz, że jak ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie
pochwalić, tylko ściągnąć na ziemię, przekłuć szpilką jak ba-
lon, żeby uszło powietrze.
Ci, którzy naprawdę siebie lubią, znają swoją wartość i
mają zaufanie do własnych możliwości, nie muszą się przed ni-
kim wykazywać. Nie potrzebują ciągłych potwierdzeń od innych,
bo rzeczy oczywiste nie wymagają dowodów. Są zwyczajnie skro-
mni, nie muszą też ukrywać wad i słabości, żyć z ciągłą oba-
wą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia wewnętrzna
promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają -
zdawałoby się - za nic.

7. Prawie wszystko możesz


Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły
swoich mięśni i możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje
pobożne życzenie ani wyraz ogólnej wiary w człowieka, tylko
wynik żmudnych i wieloletnich badań fizjologów. Jak sądzę,
osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości między in-
nymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość.
Przez wiele lat zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z
literatury i z życia o ludziach, którym udało się dokonać
rzeczy niemożliwych. Joanna D'Arc zebrała wielką armię i po-
prowadziła ją do walki, Ghandi bez przemocy uwolnił Indie od
Anglików, Jacek Kuroń zapoczątkował ruch społeczny, dzięki
któremu runął w Polsce ustrój komunistyczny - to są przykłady
szeroko znane.
Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromnie-
jszych, a równie nieprawdopodobnych. Mówię "nieprawdopodob-
nych", ponieważ zanim te osoby zrobiły to, co zrobiły, wszys-
tkim wokół wydawało się to niemożliwe. Jak choćby Tadeusz Pa-
ciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez parę lat
dobijał się o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do
zakładów karnych. Kto trochę wie o polskim więziennictwie,
przyzna, że taki pomysł całkiem niedawno musiał wydawać się
szalony. Dzisiaj mamy w Polsce już kilkadziesiąt grup AA za
kratkami, są nawet stosowne odgórne instrukcje ułatwiające
zakładanie nowych. Zawsze, kiedy spotykam Tadeusza, mam wra-
żenie, że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił głową
mur.
Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie Heine-
go-Medina, której tak trudno się poruszać, że problemem dla
niej jest nawet wejście na schody. A jednak: była w opozycji
jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym aktywnie
działała w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy "Ga-
zety Wyborczej". Ale najbardziej Ewa zadziwiła mnie tym, że
po wyjściu za mąż urodziła i wychowała dziecko, choć w jej
sytuacji wydawało się to zamiarem ponad siły. Córka Ewy jest
już na studiach i stanowi żywy dowód na to, że rzeczy niemoż-
liwe są możliwe.
I wreszcie trzeci przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnos-
prawny zdobywca Tatr. Wybitny lekarz, członek Polskiej Akade-
mii Nauk, dziś już starszy pan, należał do najlepszych pol-
skich taterników swojego pokolenia. Ma jedną nogę krótszą,
mocno utyka, a mimo to dokonał pierwszych przejść wielu dróg
wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, że podobno wśród na-
szych alpinistów kursuje powiedzenie: "Ja na drogi Orłowskie-
go wolę chodzić na drugiego" (bo wtedy spadanie jest mniej
niebezpieczne). Myślę, że kto inny na jego miejscu nawet by
się nie wybrał na dłuższy górski spacer.
Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę
świata albo całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał
się z motyką na słońce. Chcę tylko uprzytomnić Ci, że zasad-
nicza różnica pomiędzy tymi osobami a innymi jest taka, że
one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru nierealnych ce-
lów. Chcę korzystając z ich przykładu przekonać Cię, żebyś -
zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś "to nie dla mnie" -
zastanowił się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje
plany ambitniej, a nawet dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju?

Rozdział III: O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i


filtrach

Gdyby Ci się zdawało, że ten rozdział został przez pomyłkę


przeniesiony z innej książki, to chcę Cię uspokoić, że jednak
tak nie jest. Nadal będziemy się zajmować poczuciem własnej wa-
rtości, a konkretnie tym, jak ono się kształtuje. Poprostu
czasem lubię porównywać mechanizmy psychologiczne do jakichś
urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada funkcjonowania staje
się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są
tak skomplikowane i różnorodne, że często warto opisać coś za
pomocą pewnego skrótu.
Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już
nawet nie pamiętam kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy
czułam się wyczerpana, na resztkach energii i bez szans na
oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi pomóc doładować nie-
co nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja jedna
mam podobne skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób
jest ono czytelnym i równie wygodnym skrótem myślowym jak dla
mnie.
O czymś w rodzaju zapisów czy też nagrań w psychice czło-
wieka mówi wielu autorów, a w języku potocznym też natrafiamy
na wyraźne ślady tego typu skojarzeń, kiedy mówimy, że coś
komuś w duszy gra albo że stale powtarza starą śpiewkę. Ta
analogia przyda nam się też w następnym rozdziale, kiedy bę-
dę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania i nagrywać czy
zapisywać inny tekst - może melodię? - w miejsce starego,
który nie najlepiej Ci służy. Zaś do filtrów dojdziemy w sto-
sownym momencie.
Wszystkie te porównania czy modele mają swoje zalety
(prostota, czytelność, łatwość przekazywania innym), ale też
zasadniczą wadę: nie do wszystkiego pasują, nadużywane nie
sprawdzają się.

1. Jeżeli jesteś jak gramofon...


Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania
"Ania jest...". Jest to najbardziej zwięzły i zarazem bardzo
archaiczny opis Twego poczucia własnej wartości. Jak już mó-
wiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo całkiem nie-
złych zdolności intelektualnych - zdanie "Ania jest głupia".
I żadne dobre stopnie, sukcesy na studiach, rozpoczęty dokto-
rat, nawet napisane książki nie potrafiły tego zmienić. Dla-
czego?
Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy za-
pis, jakieś przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała
i jak skała odporne na wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić,
bo pochodzi z najwcześniejszego okresu życia, jeszcze z nie-
mowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej królewnie? Jest
tam scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się
nad kołyską królewskiej córki i dotykając jej różdżkami prze-
powiadają, że będzie piękna, dobra i mądra. Z nami wszystkimi
było podobnie: nad kołyską albo trochę później jakieś ważne
osoby powiedziały nam, jacy będziemy.
Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu
wielu lat. Może nie zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumie-
nia poprzez gest czy minę, jak również poprzez to, czego nie
robiły. Dziesiątki razy we wspomnieniach z dzieciństwa, jakie
słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach, powtarzały się
gorzkie słowa: "Nikt mnie nigdy nie brał na kolana, nie przy-
tulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił". W pierwszych la-
tach życia - jedni mówią o pierwszym roku, inni o dwóch la-
tach, jeszcze inni o pięciu albo nawet dłużej - nagrało Ci
się w głowie szereg płyt z informacjami o tym, jaki jesteś, o
Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach.
Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki
jeden na drugim i przyszedł do mamy ze słowami: "Patrz, jaki
zbudowałem piękny pałac". Rzecz zresztą mogła dziać się zna-
cznie wcześniej nie przyszedł, tylko przyczołgał się na czwo-
rakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od tego, co
zrobi matka, zależy teraz, jakie nagranie na własny temat za-
pisze się w głowie jej dziecka.
Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie
matka reaguje często, na tyle często, że u dziecka wytwarza
się na tej podstawie przekonanie o naturze świata. Tak, tak,
myśl że nie przesadzam dla niemowlaka do roku czy półtora ma-
tka stanowi prawie cały świat, więc to ona jest głównym źród-
łem poczucia, że ten świat jest życzliwy, godny zaufania,
bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki i wrogi.
Możliwość pierwsza - mama zajęta czym innym nie zwraca
uwagi na dziecko. Skutek: wytwarza się u niego przekonanie,
że "żadne moje starania czy osiągnięcia nie mają znaczenia".
Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca al-
bo bardzo zmartwiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać
jej spokój. Skutek: powstaje zapis, że "kiedy coś mi wycho-
dzi, inni złoszczą się i opędzają ode mnie".
Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko
trzy klocki? i stoją krzywo! Skutek: "żebym nie wiem jak się
starał, nic godnego uwagi mi nie wyjdzie, nie uda się zasłu-
żyć na uznanie".
Możliwość czwarta - mama pochwali "ślicznie, synku! " i
pogłaszcze albo popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: "warto
się starać, potrafię!".
Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama
pochwali, ale nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną
minę. Skutek: niepewność dezorientacja co do znaczenia róż-
nych sygnałów docierających ze świata, poczucie, że się ich
nie rozumie.
Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega naj-
różnorodniejszym wpływom, zwykle już od początku otacza je
kilka osób, a matka nie jest automatem i zachowuje się raz
tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o tym, że suma
tych wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej
skłonności do odbierania świata. Sytuacja z klockami to celo-
we uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było zaobserwo-
wać, jak kształtuje się poczucia własnej wartości.
Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą wagę do tego, w
jakim stopniu i w jaki sposób nasza własna historia odcisnęła
się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. Pozwól, że odbę-
dziemy teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości.

2. Narodziny - najważniejsza chwila w życiu


Psychika noworodka to nieomalże czysta, biała karta czy -
jeśli wolisz - zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie
zostało nagrane. Dlatego wszystko, co do Ciebie wówczas do-
cierało, osadziło się bardzo głęboko, tworząc jakby fundament
tego, jakim się staniesz.
To, czego dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z
czasów jeszcze wcześniejszych. W mądrości ludowej zawsze było
wiadomo, że kobieta w ciąży nie powinna oglądać strasznych
widoków, że trzeba chronić ją przed przykrymi przeżyciami i
dostarczać nie tylko dobrego jedzenia, ale też dobrych myśli,
otaczać miłością, zaś dookoła powinno być dużo pięknych rze-
czy i muzyki.
Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywa-
jąco zabrzmi dla Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to
zjawisko o naturze biochemicznej: pod wpływem pozytywnych bo-
dźców, w dobrej atmosferze zmienia się wydzielanie wewnętrzne
i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią matki inne
substancje. Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po
brzuchu, niektóre rozmawiają ze swoim jeszcze nienarodzonym
dzieckiem, co - dla mnie nie ulega wątpliwości - dobrze robi
takiemu małemu człowiekowi.
Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej cią-
ży, przeżywa bardzo dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim
podzielić, opowiedzieć komuś o swoich obawach, już to miałoby
dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby usłyszeć coś pocie-
szającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi rady-
kalnie zmienić na lepsze nastrój przyszłej matki. Jej natura-
lny obrońca i opiekun, przyszły ojciec, akurat tutaj często
nie potrafi wiele pomóc, bo sam bardzo się boi i woli unikać
niepokojących tematów.
W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w ja-
kimś fałszywym kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie
być zadowoloną i szczęśliwą w oczekiwaniu na dziecko (mówi
się przecież "błogosławiony stan"), a nie pozwala zdradzać
się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc albo
tłumić te uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami,
które są bądź były w podobnej sytuacji. A ich opowieści zwy-
kle dodatkowo podsycają lęk.
Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześ-
niej skierowana do szpitala i głównie chowałam głowę pod koł-
drę albo zasłaniałam się książką (walkmanów jeszcze wtedy nie
było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje współmieszkanki.
Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych, okrop-
nych i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zda-
rzyć przy porodzie lub po nim.
Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom,
więc nosi je niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem.
Dlatego nie jest rzadkością sytuacja, gdy ono, zanim się je-
szcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą niektórzy, a ja się
z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z nim
jest nie w porządku.
Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo
przykry i bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziec-
ko przychodzące na świat w szpitalu, to ostre światło, prze-
raźliwie głośne dźwięki, straszne zmiany temperatury i mecha-
niczne dotknięcia rąk. To nie jest powitanie oczekiwanego go-
ścia, tylko taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na sztywno w
kilka pieluch, zakraplanie czegoś do oczu, zastrzyk. I przede
wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, gdzie jest
inaczej: dziecko rodzi się do rąk ojca, który z czułością i
troską przenosi je na brzuch matki. Myślę, że to zupełnie in-
ny start w życie.
Przecież i tak noworodek ma wystarczająco trudne zadanie.
Musi z przyjaznego i w stu procentach dostosowanego do jego
możliwości środowiska przenieść się w takie, do którego on ma
się przystosować. Musi nauczyć się oddychać, ssać, opanować
regulację temperatury - są to wszystko rzeczy, które wymagają
nieprawdopodobnego nakładu energii i wytężonego treningu. Je-
śli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy poczucia czy-
jejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u
samych początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki
i troski, że nie zasługuje na miłość.
Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków
i na pewno fakt, że jest wśród nas tak wiele osób o złej sa-
moocenie, po części z tego właśnie wynika. A swoją drogą,
ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, w przy-
ćmionym świetle i cichych dźwiękach łagodnej muzyki, nie od-
rywane od matki, której cały czas towarzyszy ktoś bliski i
kochający.
Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś
na świat? W domu czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wy-
czekiwanym gościem, czy zbędnym balastem? Chcę się z Tobą po-
dzielić historią jednej z najbardziej promiennych osób, jakie
spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi Schleifer.
Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyj-
nego w Transylwanii i po wielokilometrowej pieszej wędrówce
znaleźli się w miejscu, z którego cudem przedostali się do
Szwajcarii. Heidi opowiadała: "Przyszłam tam na świat dokład-
nie w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy szaleli
z radości. Nieznajomi rzucali się sobie na szyję, ludzie szli
po ulicach objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - a ja myś-
lałam, że to wszystko na moją cześć".
3. Miłość przenika przez skórę
To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością, pochodzi
z artykułu w czasopiśmie "Rodzice i Dziecko" (maj 1992),
gdzie wyczytałam, że w proporcji do wagi ciała niemowlę ma
około dwa razy większą powierzchnię skóry niż dorosły. I je-
szcze: "Dla niemowlęcia czułości ze strony matki są warunkiem
niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impulsem
dla mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój
dzieci, które nie są głaskane i pieszczone, jest gorszy. W
skrajnych przypadkach brak kontaktu fizycznego prowadzić może
nawet do śmierci".
Dlatego dawny zwyczaj noszenia niemowlaka w chuście na
piersiach czy na plecach i nasze dzisiejsze nosidełka, pozwa-
lające swobodnie poruszać się z maluszkiem przytroczonym do
brzucha lub biodra, mają dobroczynne działanie. Instynktowna
wiedza o ważności kontaktu fizycznego sprawia, że często oj-
cowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi bakteriami -
kładą sobie taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędza-
ją z nią czas ku obopólnemu wielkiemu zadowoleniu.
Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija lub
ubiera dziecko. Jeśli masz własne, czy zastanawiałeś się, jak
to robisz? Najczęściej jest to okazja do pieszczot i czułoś-
ci, ale niekiedy widuję mamy bardzo spięte albo zirytowane,
kiedy to robią. Zauważyłam też, że znaczna część matek - na-
wet tych najczulszych - omija różne partie ciała, na przykład
prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, chyba że
podczas mycia.
Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym
momencie, że przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej
traktuję tył niż przód, o wiele rzadziej dotykając jej klatki
piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to później
zmienić w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że
jedne kawałki jej ciała są lepsze, a inne gorsze. Myślę, że
skoro miłość przenika przez skórę, niemowlaki powinno się
głaskać od stóp do głów.
Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontak-
towania się, na przykład noszenie na rękach: można jak oboję-
tny pakunek, a można czule, miękko i wygodnie. Ważnym źródłem
informacji o sobie jest też dla malutkiego dziecka ton głosu
otaczających je dorosłych. Treści być może jeszcze nie rozu-
mie, ale sens wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście,
że matki, babcie, a często i ojcowie, kiedy mają poczucie, że
nikt się im nie przysłuchuje, zaczynają przemawiać do niemow-
laków takim specjalnym, wysokim głosem? To "ciu-ciu-ciu" nie-
których śmieszy, ale jego główny odbiorca jest zachwycony, bo
z tego czyta, że jest kochany, że lubi się z nim być.
Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką,
wkrótce wytwarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się
bez słów, odczytywania stanów uczuciowych. Zwykle matka bar-
dzo szybko uczy się, że kiedy jest spięta, zdenerwowana, peł-
na niepokoju albo złości, wtedy jej dziecko zaczyna być pła-
czliwe, gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W niedobrej at-
mosferze nawet karmienie piersią - tak wskazane dla dziecka
zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość najcu-
downiejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzyst-
ne.
Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z ba-
dań amerykańskich nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bo-
gatej dzielnicy, prowadzone były niezwykle higienicznie i
"naukowo", z fachowymi pielęgniarkami w charakterze opieku-
nek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały kiepskie warunki lo-
kalowe i poziom czystości, zaś dziećmi zajmowały się proste
kobiety bez żadnych kwalifikacji.
Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak naj-
mniej dotykać niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowa-
ły, rozwijały się wolno, były apatyczne. Natomiast w "gor-
szych" żłobkach maluchy były wesołe, energiczne, rozgarnięte
i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby spowodowały całą
serię badań.
Nie udało się znaleźć żadnego czynnika o charakterze me-
dycznym czy higienicznym, który mógłby je powodować. Domysły
skierowano więc w stronę psychologii i wtedy wyszło na jaw,
że ciepłe, gadatliwe murzyńskie nianie - które skubały, głas-
kały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są właśnie tym
poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre samopo-
czucie.
A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś
porozumiewać się za pomocą słów, wieloma innymi drogami do-
cierały do Ciebie informacje kształtujące Twój autoportret.
Od tego, czy otaczała Cię wówczas atmosfera zadowolenia i za-
chwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to
jak w niemowlęctwie spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś
zdrowy jak rydz czy chorowity, ale również to, jak się w póź-
niejszych latach czułeś na świecie i jak z tym jest dzisiaj.
Inaczej mówiąc, z tamtego okresu pochodzi podstawowy zrąb
Twego poczucia, że zasługujesz na miłość i radość życia albo
nie.
Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza
dla kobiet, które mają do siebie pretensje, że za mało czasu
poświęcają dziecku. Otóż myślę, że lepsza od pełnego poświę-
cenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy matka potrafi
zorganizować sobie "wychodne", skoro poczuje, że ma dosyć
opiekowania się swoją pociechą i przesiadywania w domu.
Zajmowanie się malutkim dzieckiem to ciężka praca i duży
wysiłek psychiczny, który wymaga przerw na odpoczynek i zmia-
nę otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie zapewni, często,
chcąc nie chcąc, daje dziecku odczuć, że jest nim zmęczona. I
mimo najlepszych intencji i najuczciwszych starań zamiast ko-
munikatu "dobrze mi z tobą", przekazuje coś wręcz przeciwne-
go: "jesteś dla mnie ciężarem", "męczysz mnie", "złościsz
mnie".
Kiedy moja pierwsza córka miała cztery miesiące, a ja
chciałam być idealną matką i byłam już na ostatnich nogach,
mądra lekarka - pediatra, która się nią opiekowała, powie-
działa do mnie: "Niech pani zadba o siebie, zajmie się trochę
czym innym. Małej jest potrzebna mama wypoczęta i zadowolona
z życia".

4. Na co mnie stać?
Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w
czasie, kiedy malutki człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy
się siadać, stawać i chodzić, posługiwać się przedmiotami,
uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego osiągnięcia i pora-
żki zależą od innych, ale w coraz większym stopniu staje się
aktywnym uczestnikiem, a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na
przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać, jak powstaje po-
czucie "ja mogę" - ta część samooceny, od której będzie zale-
żała aktywność i inicjatywa, zdolność osiągania sukcesów i
znoszenia niepowodzeń.
Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dziec-
kiem chyba nietypowym. Włazi na kredens w kuchni i na piani-
no, wędruje po poręczach foteli, skacze z murków i sprzętów
prawie tak wysokich jak on sam. Przewraca się czasami przy
bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się naprawdę porząd-
nie rąbnąć, żeby chciało mu się obwieszczać światu głośnym
rykiem, że coś sobie złego zrobił. Wyraźnie różni się od swo-
ich rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością.
Spytałam jego mamę, skąd się bierze ta różnica. A ona na
to opowiedziała mi, jak postępują słoniowe matki względem ma-
łych słoni, kiedy te mają się wygramolić z dołu albo wejść na
skarpę. Wyczytała to gdzieś i postanowiła przyjąć jako regułę
własnego postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod
górę tak długo i na tyle wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy
zaczyna się obsuwać, słonica podpycha je trąbą, ale delikat-
nie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu nawet
spadać, a z pomocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się
na to, że małe zrezygnuje. Inaczej mówiąc, pozwala mu przeko-
nać się, ile potrafi, i wykorzystać do maksimum własne możli-
wości.
"Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dla-
tego staram się być w pobliżu i w razie czego złapać w locie.
Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką niezdarę jak ja. Mnie, kie-
dy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie chroniły przed
jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że zawsze byłam jakaś taka
nieruchawa i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz,
bo się potłuczesz - bez przerwy wbijali mi do głowy w dzieci-
ństwie. Wbijali, aż wbili chyba na zawsze."
Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić ży-
cie jemu i sobie: nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo
jeszcze rozlejesz; ubiorę, to będzie szybciej; przyniosę, że-
by ci nie było ciężko. Na różne sposoby ograniczają jego dą-
żenie do samodzielności. A do malucha, któremu nie pozwala
się próbować, dociera wyraźny komunikat, że "nie potrafisz,
nie możesz, tobie się nic nie uda".

5. Lepiej nie przeżywać


Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie autopor-
tretu, który zaczyna kształtować się na tyle wcześnie, że wa-
rto o nim mówić już teraz, kiedy zastanawiamy się nad znacze-
niem najwcześniejszego etapu życia. Chodzi mianowicie o to,
co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu oddam
głos świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi Skynne-
rowi, który opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywa-
nia na przykładzie złości.
"(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość
jest niedobra, ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się
w obliczu złości bardzo nieswojo, niezręcznie i bardzo się jej
wstydzi. (...) Taki komunikat dociera do dziecka raz po raz.
Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, jak
wcale nie potrafią sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo
odsuwają się od niego czy nawet atakują, ilekroć ono samo pró-
buje ją okazać. Nie trzeba wiele czasu, żeby dziecko też zaczę-
ło przeżywać złość jako coś niedobrego. Widzi przecież, że nie
może być kochane, kiedy się wścieka, a ponieważ wszystkie dzie-
ci chcą być kochane przez rodziców, chcą ich kochać i uszczęś-
liwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie przejawy własnej
złości.
Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to
dla dziecka musi być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...)
W dodatku dziecko oczywiście ma jeszcze poczucie, że oszukuje,
ponieważ nie może być naprawdę sobą. Czuje się w jakimś stopniu
odcięte od rodziców, bo nie jest akceptowane w pełni - musi
udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwanie nie jest aż tak
złe, jak groźba kompletnego odrzucenia, więc zapewne wybierze
raczej to, by być fałszywym i kochanym niż autentycznie sobą,
ale odrzuconym.
Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby norma-
lnego malucha, to dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją
przed rodzicami. A następnie nauczy się ukrywać ją przed sobą
samym, gdyż tylko w ten sposób zdoła zachować poczucie, że jest
warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym, że w ogóle
nie może przyznać się do jej przeżywania, nawet przed sobą.
Dlatego przyzwyczai się do niezauważania złości - nauczy się
odcinać od niej - w końcu nabierze przekonania, że jej tam wca-
le nie ma. (...)
W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a
niektóre za złe. Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma
rodzaj cichej, ale bardzo wiążącej umowy, że emocje ulokowane
za kurtyną muszą pozostać niezauważone. Wszyscy udają, że ich
tam nie ma. Więc też każde kolejne dziecko uczy się usuwać te
same rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcinania się od nich jest
przekazywany jak odra - ani celowo, ani świadomie, toteż nikt
nie wie, że się to dzieje". (Robin Skynner, John Cleese: "Żyć w
rodzinie i przetrwać". Jacek Santorski & Co, Warszawa, 1992,
s.38-39)
A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się, że nie wolno
przeżywać, a przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem
stają się jakby okaleczone emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na
poczucie własnej wartości. Weźmy tym razem jako przykład ból i
rozpacz, żeby pokazać, jakie skutki ma zakaz odczuwania. Po
pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia się (a pojawiać się
musi, bo tak jest skonstruowany człowiek, że reaguje bólem i
rozpaczą na przykład na rozstanie z kochaną osobą czy pozbawie-
nie ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta przekona-
nie, że jestem "nie w porządku", jestem "niedobry".
Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w dzieciństwie musiałeś
jakoś zareagować na to,że mama wychodzi, że trzeba wyjechać od
babci, że ojca nie ma, gdy go potrzebujesz. Albo tragedia, kie-
dy zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych zdarzeń
były dziesiątki. Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zro-
zumienia, że nie należy płakać, bardzo często musiałeś mieć po-
czucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, skoro zbiera Ci się na
płacz.
Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć mu-
siałeś stracić zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiada-
nia współczuciem. Chciałeś być dobry, współczujący - wszystkie
dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie wychodziło i zresztą nadal
nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zachować, co powiedzieć, kiedy
przytulić, zaproponować pomoc. A czując się niewojo z cudzym
bólem, unikasz go i w ten sposób oddalasz się od ludzi nawet
bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, że coś musi
być z Tobą nie w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierz-
chowne.
To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: za-
zdrości, radości, wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od
któregokolwiek - a trening w tej sprawie zaczyna się bardzo
wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na nocniku - powoduje,
że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni zaakceptować siebie.

6. "Każdy jest dzieckiem podszyty"


Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubio-
nym zbiorze Gombrowicza zatytułowanym "Bakakaj", który już tu-
taj cytowałam. Oczywiście w pełni podzielam ten pogląd. To, co
zostanie przekazane małemu dziecku przez najbliższe otoczenie
czyli rodzinę, zapisuje się bardzo głęboko z dwóch powodów. Po
pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i przez parę lat je-
dyny model, jaki widzi z bliska, najważniejsza pula doświadczeń
i informacji, w tym oczywiście również informacji na własny te-
mat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich opieki
i miłości zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie
mają innego wyjścia: muszą dostosować się do sposobu życia i
myślenia, jaki się im proponuje.
Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub
ogromnie subtelny: od solidnego klapsa za to, że maluch do-
tknął panią w kolejce (na marginesie: przyjrzyj się, jaki po-
płoch budzi u mamuś "dotykalskie" dziecko i jaki to musi mieć
wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do ba-
rdziej uważnego spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi,
kiedy zrobił coś niestosownego.
Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa,
mianowicie odmowa miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pew-
no słyszałeś zdanie: "Jak nie zjesz zupki (nie włożysz kapci,
nie przestaniesz wrzeszczeć, nie pocałujesz cioci), mamusia
nie będzie cię kochała". I znów, nie musi tego mówić, wystar-
czy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko
się zmarszczy.
Taka "warunkowa miłość" - jak się ją określa w niektórych
podręcznikach psychologii - jest niewątpliwie skuteczną meto-
dą uzyskiwania pożądanych rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej
pracochłonna, szybsza niż przekonywanie, zachęta, cierpliwe
znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie inaczej
nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wychowan-
ka. Tak jest wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice prze-
staną je kochać, jeżeli będą nieposłuszne, nie buntują się.
Są naturalnie gorsze rzeczy: maltretowanie, głodzenie,
całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale uważamy je za
wynaturzenie i kiedy wychodzą na jaw, rodzicom odbiera się
prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed sądem. Już samo
grożenie czymś takim jest uważane za znęcanie się nad dziec-
kiem. Natomiast groźba odebrania miłości jest traktowana jako
coś całkiem normalnego w arsenale podręcznych metod wychowaw-
czych. A dla mnie to jeden z najprzykrzejszych możliwych wi-
doków: mały człowiek idealnie grzeczny, apatyczny, co chwila
z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w porządku.
To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w
psychice na całe dalsze życie: miłość, akceptacja, zaintere-
sowanie to nie jest coś, na co zasługujesz sam przez się, Ty
jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś; musisz na nie za-
robić, dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a
nie inny. Dość szybko stajesz się własnym strażnikiem - psy-
chologowie mówią, że "uwewnętrzniasz" te wymagania. I sam za-
czynasz się dołować, kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w
ramach, dawno temu narzuconych Ci z zewnątrz.
W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zacho-
wań niż dotąd, często miałam wrażenie, że reagują, jakby cho-
dziło o naruszenie jakiegoś straszliwego tabu. Gdy mówiłam na
przykład zaradnym, dzielnym kobietom, z pogodą znoszącym
przeciwności losu, że mogłyby pokazać mężowi i dzieciom, ja-
kie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reago-
wały na te moje sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliż-
szym rozpatrzeniu okazywało się, że boją się utraty uczuć
swoich bliskich, jeśli się zmienią; były przekonane, że są do
przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej sytuacji
pytam: "A jak było u pani w domu rodzinnym?" i w 99% tam od-
najdujemy źródło owego lęku.
Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dosto-
sować się do oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik te-
go zabiegu to właśnie prawdziwy Ty. Nie miałeś innego źródła
wiedzy o sobie i siłą rzeczy musiałeś uwierzyć w to, co wy-
czuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania swoich naj-
bliższych, słyszałeś o sobie. Jednym słowem, Ty również jes-
teś dzieckiem podszyty.
Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice prze-
konania na własny temat z czasem zaczynają nakładać się inne,
które mogą być zgodne lub sprzeczne z tamtymi, mogą je utrwa-
lać albo modyfikować. Ale późniejsze wpływy są zwykle słab-
sze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe istnieją-
ce nagrania stanowią jakby filtr, który z większą łatwością
przepuszcza informacje podobne do już zgromadzonych, zaś
osłabia albo wręcz nie pozwala przedostać się tym, które od-
biegają od istniejącego zapisu. Można tu użyć też innego po-
równania: że jest to rodzaj okularów, które są różowe albo
ciemne i nadają odpowiedni odcień wszystkiemu, co widzimy.
Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i
nie da się nawet lubić, a cóż dopiero kochać, może latami być
głuchy na szczere komplementy i nie dostrzegać dowodów sympa-
tii. Trochę tak, jakby klawisz "play" w jego magnetofonie
wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko "nikt mnie nie ko-
cha, nikt mnie nie lubi". Nawet w przyjaznym otoczeniu nie
rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale nie jest
dobrze, a swoim zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać
tych, którzy zechcą okazać mu życzliwość, miłość czy uznanie.
Ile razy można na przykład powiedzieć: "podobasz mi się"
albo "mądrze myślisz" komuś, kto na każdy taki tekst odwraca
wzrok, krzywi się, chce odejść, odpowiada "nie wygłupiaj się"
albo zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym razie widać,
że raczej nie sprawia mu to przyjemności, może nawet jest
przykre. Oczywiście spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezyg-
nujesz. To jakby działanie wbrew własnym potrzebom: osoby,
które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego najmocniej po-
trzebują dowartościowania z zewnątrz, najbardziej też od nie-
go uciekają i nawet bronią się.
Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś
osoby brzmi "jestem sympatyczna i warta miłości", "dobrze mi
idzie", "ludzie mnie lubią", to z łatwością zobaczy ona i
usłyszy pozytywne sygnały z otoczenia, odpowie na nie i na-
stępnie zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu
własnej wartości.

7. Goebbels miał rację


Szef hitlerowskiej propagandy twierdził, że dowolne kłam-
stwo powtarzane wystarczająco często i uporczywie wchodzi lu-
dziom do głowy. Mówił co prawda o propagandzie politycznej,
ale jestem gotowa posunąć się do stwierdzenia, że różne de-
precjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na swój temat -
przypomnę: że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało inte-
ligentny, nie nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej
sytuacji już na pewno nie dasz sobie rady - zostały Ci wmó-
wione na takiej samej zasadzie, jak nazizm Niemcom.
Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci rze-
czywiście zbliżonej do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam
ulicą obok narożnego domu i usłyszałam z okna na pierwszym
piętrze straszny wrzask. W pierwszej chwili sądziłam, że to
awantura małżeńska, może mąż wrócił do domu pijany. Brzmiało
to tak: "Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja ci
będę na wszystko pozwalała? Co ty sobie wyobrażasz? Mam już
przez ciebie kompletnie zdarte nerwy!" I niespodziewane zako-
ńczenie: "Ile razy będziesz jeszcze wychodził z kojca?" Myś-
lę, że skoro on był w stanie wyjść z kojca, to już na pewno
rozumiał, co się do niego mówi.
Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zau-
ważalnie. "Znowu rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda", "Jak
ty okropnie wyglądasz! Idź się uczesz", "Dlaczego zawsze
wszystko gubisz?", "To nie do pomyślenia, żeby tak brzydko
pisać" itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie by-
ło w tym żadnej złej woli. Po prostu wszyscy myśleli, że tak
trzeba, bo dziecko może się zepsuć, wbić się w dumę, bo musi
realistycznie oceniać swoje możliwości, bo trzeba je odpowie-
dnio wychować. A "odpowiednio" oznacza za pomocą wytykania
błędów, okazywania niezadowolenia i pretensji, krytykowania.
Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z dziew-
czynek z mojej dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w
niemowlęcym leżaczku i zakochany w niej bez pamięci ojciec
powtarzał: "Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie uwiel-
biam, jaka ty jesteś cudowna". Na to weszła babcia i mówi:
"Jak to dobrze, że Monika jest jeszcze taka malutka. Już nie-
długo nie będzie można mówić do niej takich rzeczy, bo się ją
zepsuje".
Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież
czulibyśmy się na świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku
towarzyszyły nam takie słowa, jakie na co dzień słyszy Moni-
ka. Już sobie wyobrażam, że w tym miejscu ktoś może zgłosić
sprzeciw, że dzieci akceptowane bez zastrzeżeń wyrastają na
egoistów przekonanych, że im się wszystko należy i że mają
większe prawa od innych ludzi. Takie myślenie - moim zdaniem
- opiera się na nieporozumieniu: brak dyscypliny i pozwalanie
dziecku na wszystko myli się z jego dowartościowaniem.
Często rodzicom, którzy postanowili wychowywać swoją po-
ciechę bez hamulców - a właściwie nie wychowywać jej wcale -
przyświeca szlachetna intencja, żeby przypadkiem nie wytwo-
rzyć u dziecka kompleksów. Nic bardziej mylnego. Pozbawione
drogowskazów i reguł czuje się zdezorientowane zagubione i
rzeczywiście depcze ludziom po odciskach, ponieważ nie wie,
że im to przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli rodzicom uda
się wytrwać w takiej nieznośnej sytuacji - dowie się, kiedy
już wyjdzie spod rodzinnego ochronnego klosza, że inni ludzie
nie mogą z nim wytrzymać.
A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina jest naj-
lepszym miejscem do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłasz-
cza że ma ono mizerne możliwości sprawdzenia, czy to, co po-
wtarzają mu na okrągło i dają do zrozumienia na różne sposo-
by, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I tak oto ol-
brzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo
często blokowane zamiast rozwijać się i rozkwitać.
Na zakończenie tego wątku chcę opowiedzieć coś o sobie.
Moja macocha z dużą pewnością siebie mawiała do mnie: "Żaden
z Dodziuków nie miał zdolności artystycznych". Nie wiem, może
rzeczywiście ich nie miałam, ale nawet nie próbowałam się o
tym przekonać. Przez następne 30 lat nie rysowałam nawet dla
własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na stu-
diach i podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy te-
atralne czy kabaretowe, nie zabierałam się do grania na żad-
nym instrumencie, nie napisałam też chyba ani jednego zdania,
które byłoby blisko literatury.

8. W gronie kolegów
Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo
chociaż jeden-dwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z cza-
sem to wszystko zaczyna być coraz ważniejsze. Od ich opinii w
coraz większym stopniu zależy poczucie własnej wartości. Naj-
wyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: spotkałam w życiu
paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowili skoń-
czyć ze sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników.
Już od piaskownicy, od pierwszych zabaw na podwórku każdy
z nas stanął przed nowym zadaniem życiowym - przystosowania
się do równieśników. Pamiętasz, jak w gronie kolegów bardzo
chciałeś mieć to co inni i umieć to co inni, nawet jeśli to
wcale do Ciebie nie pasowało? Mini, punkowe fryzury, muzyka,
która doprowadzała do szału dorosłych, i niezliczone inne
rzeczy powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli
Tobie tak nie wolno, to jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek
wszystko ma i może.
Opinia kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza,
jeśli nie miałeś oparcia w jakim-takim albo jeszcze lepiej
dobrym zdaniu o sobie samym. Ażeby je poprawić zyskując ich
uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie podobały się do-
rosłym narażały Cię na kary i które być może sam również uwa-
żałeś za niesłuszne. Kiedy się zastanawiam nad przyczynami
tak powszechnego wśród młodych ludzi palenia, picia alkoholu,
próbowania rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że
robią to mimo potępienia społecznego głównie po to, żeby pod-
nieść w ten sposób poczucie własnej wartości.
Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny
czas. Nie będę się przy nim zatrzymywać dłużej, bo o okresie
dojrzewania i konflikcie pokoleń zostały napisane całe tomy.
Myślę, że jednym z częściej przeżywanych wtedy uczuć są nie-
pewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym okresie
jej życia: "Nie cierpię przypominać sobie, jak to wtedy było.
Cały czas wydawało mi się, że robię coś nie tak i byłam goto-
wa spalić się ze wstydu. Oczywiście było mi głupio, że prze-
staję być kompletnie płaska, ale tak samo głupio, że jeszcze
nie mam dużych piersi. Ze dwa lata musiałam się przełamywać,
żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam okres, a poza tym stara-
łam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze
mną nie tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś
chłopak mnie poprosił, robiłam się cała sztywna na myśl, że
wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na mnie patrzeć. Mó-
wię ci, po prostu koszmar!"
Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem.
Przez pierwsze lata życia zdążyła się już nagrać cała płyto-
teka i w zależności od sytuacji zaczyna się odtwarzać ta lub
inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te gorsze, to
przecież nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się ką-
pie, czyta książkę, rozmawia z sympatyczną ciotką, robi coś,
co lubi, gramofon może milczeć bądź snuć przyjemną melodię.
Natomiast w momentach napięć, niepowodzeń, w nowych lub nie-
jasnych okolicznościach albo gdy dzieje się coś, co przypomi-
na poprzednie przykre sytuacje - wtedy ciszej lub głośniej
włącza się jedna z płyt z negatywnym nagraniem.
Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fi-
zjologiczne, ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze
niepewne próby kontaktów erotycznych - wszystko to sprzyja
szczególnie częstemu przywoływaniu tych zapisów czy nagrań,
które nie należą do przyjemnych.
Pamiętasz, jak bałeś się wówczas śmieszności? Jeżeli ktoś
się śmiał albo choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś, z ja-
kiego powodu, wtedy zawsze domyślałeś się, że z Ciebie - i
pewnie Ci to zostało do dziś. Często uśmiecham się do ludzi
albo śmieję z radości na ich widok i już jestem przygotowana
na pytanie: "Ze mnie się śmiejesz?", bo często zdarza mi się
je słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: "To nie z ciebie, tylko do
ciebie". A wtedy rzeczywiście wyśmiewaliście się z siebie na-
wzajem, ponieważ to był sposób, żeby zagłuszyć własny wstyd i
obawę przed śmiesznością, wyglądać na bardziej pewnych sie-
bie.
Szczególnie trudną sytuację wśród równieśników, dojmujące
poczucie, że są gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin.
Krysia wspomina: "Miałam marne ciuchy, większość z darów.
Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie wypchnęła na jezdnię. Po-
wiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak ze wsi.
Poszłam w drugą stronę i dostałam od nauczyciela naganę za
oddalanie się od klasy".
Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska
niż większość z nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie
albo interesowałeś zupełnie czym innym niż oni - dawali Ci to
boleśnie odczuć. I Twój autoportret po każdym takim doświad-
czeniu wydatnie się pogarszał.

9. Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków


Rzadko spotykam ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze
szkoły. Pamiętają raczej nauczycieli, którzy się czepiali,
kary za nieprzygotowanie jakichś zadań domowych czy niewłaś-
ciwe zachowanie, konieczność naginania się do wymagań, w któ-
rych nie widzieli sensu. Z ich opowieści wyłania się obraz
szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby przyłapać na
czymś ucznia, niż żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą
uczennicą, ale mnie też towarzyszyło poczucie, że potencjal-
nie jestem stale nie w porządku i w każdej chwili może to
wyjść na jaw.
Z dość pokaźnej wiedzy psychologicznej o funkcjonowaniu
grup wiadomo, że osoba prowadząca grupę może przytomnie kon-
taktować się najwyżej z kilkunastoma osobami. Powyżej tego
progu już nie sposób podchodzić do każdego indywidualnie,
orientować się w jego możliwościach, nawet trudno utrzymać w
pamięci podstawowe informacje o poszczególnych osobach. Jak
liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje miewały po
30-35 osób, w największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy
dla nauczycieli niesforną i niezróżnicowaną gromadą, którą
trzeba było utrzymać w ryzach i wystawić stopnie, a nie uczyć
i wychowywać.
Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie sto-
pnie były najważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć
pewien jednolity system ocen, ale ten, z którym mieliśmy do
czynienia, był wyjątkowo niefortunny. Określał zestaw stereo-
typowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura ocenia-
nia polegała na przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego,
bardzo sztywnego szablonu. Jeśli do niego pasowałeś - to dob-
rze, a jeśli nie - musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń i
informacji, jaki to jesteś kiepski.
Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika.
Uchodził wśród nas za geniusza, był pupilem pana od chemii,
ale najbardziej rzucało się w oczy - pamiętam to wyraźnie do
dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał ciężkie życie z in-
nymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i
ledwie zdał maturę. Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie
chemicznej zaszedł tak wysoko, żeby bez egzaminów dostać się
na studia. Spotkałam go potem jeszcze parę razy i z przyjem-
nością stwierdziłam, że bardzo poweselał.
Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi ta-
kich, którzy są niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś
odbierając córkę ze szkoły, jak nauczycielka z zachwytem mó-
wiła do innej matki: "Kasia była dzisiaj taka grzeczna, taka
grzeczna, jakby jej w ogóle nie było". Ile musieli się nacie-
rpieć ci, którzy odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój
własny sposób, przeciwstawić się nauczycielom. Jeden z twór-
ców obecnej reformy naszego systemu oświaty opowiadał mi, że
przebrnął całą szkołę z opinią "uczeń arogancki", bo miewał
własne zdanie.
Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie
dobrze, nabrał zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał
okazję przekonać się, jakie są Twoje mocne strony.

10. Dorównać idolom


Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu
okazję oglądać szwedzki film "Język miłości", sponsorowany
przez Królewskie Towarzystwo Wychowania Seksualnego. W filmie
czwórka lekarzy i pedagogów omawiała rozmaite aspekty oświaty
seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy były ilustro-
wane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym
przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywa-
niu go na ekranie, ale wrażenie zrobiło na mnie całkiem co
innego. Oto na przykład siedzą tam na ławce młodzi ludzie
pieszcząc się i całując, on ma trądzik, a ona odciśnięty na
ramieniu ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam fra-
gment seksu małżeńskiego: dosyć zażywna pani w wałkach na
głowie, ze śladami kremu na twarzy idzie do łóżka z łysieją-
cym panem z brzuszkiem w mało efektownej piżamie i skarpet-
kach.
Żadnego retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to,
żeby było widać, że ci ludzie są zwyczajni. Właśnie to mnie
zafrapowało: różnica między tym, co widziałam, a gładkimi,
wypielęgnowanymi, idealnie pięknymi ciałami, jakie normalnie
oglądamy na ekranie. Film, reklamy, ilustrowane tygodniki
atakują nas takimi wizerunkami, do jakich mógłby się porówny-
wać najwyżej jeden czy jedna na tysiąc.
Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano ta-
ki, że Twoje nogi w porównaniu z długością nóg lalki Barbie
czy Julii Roberts muszą wyglądać pokracznie, a mięśnie Schwa-
rzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet kulturystę. Inaczej
mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza we
wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też
źródłem ciągłej frustracji, ponieważ do tak wygórowanych,
idealnych modeli nie sposób się dociągnąć.
"Mieszkańcy masowej wyobraźni", jak ich nazywał Krzysztof
Teodor Toeplitz, osoby przedstawiane w telewizji i prasie to
przecież ci najlepsi, najwybitniejsi, rekordziści, ludzie su-
kcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych dziedzinach: jed-
ni zdobywają medale olimpijskie, inni nagrody Nobla, a jesz-
cze inni filmowe Oskary. W cichości ducha zazdrościliśmy im
wszystkim, zwykle zapominając, że ci najpiękniejsi czy najle-
piej wysportowani na ogół nie są tytanami intelektu, sławom z
ekranu nie musi układać się życie osobiste, a wielcy artyści
może przez wiele lat klepali biedę czekając na uznanie.
Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę,
salomonową mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vin-
ci, mnóstwo siły i zręczności oraz zdolności do robienia
świetnych interesów. Tylko że tak po prostu nie bywa, choć
bardzo byśmy tego chcieli.
Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle pewni
siebie, żeby myśleć: "Mnie też na wiele stać, będę dążyć do
tego, żeby coś niezwykłego zrealizować w przyszłości". Więk-
szość czuje się raczej przytłoczona takim zmasowanym atakiem
doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując ocenić,
w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te
szanse. Może posuwam się za daleko, ale mam wrażenie, że śro-
dki masowego przekazu przyczyniają się do powstawania u więk-
szości z nas postawy rezygnacji i niemożności.

11. Z czym wchodzimy w dorosłe życie?


Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewi-
zyjnych "Rozmów intymnych" - Andrzej Komorowski mówi, że
wszystkiemu są winne duchy. Duch to ktoś (lub coś), kto (lub
co) już nie istnieje, ale pojawia się w bezcielesnej postaci,
żeby zakłócać życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to ślady
przeszłości, które utrwaliły się w psychice w dawnych i póź-
niejszych latach i w pewnych okolicznościach ujawniają się,
utrudniając nam funkcjonowanie. Często prawie nie kontaktuje-
my się z realną rzeczywistością, tylko właśnie z duchami.
Wczasy, wesoła zabawa, Magda siedzi w kącie i nie włącza
się ani do rozmów, ani do tańców - straciła cały impet towa-
rzyski, od kiedy paczka jej chłopaka przez rok usilnie udowa-
dniała jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród rozba-
wionych wczasowiczów nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże pa-
raliżują.
Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo za-
wsze w intymnych momentach nie może odczepić się od poczucia,
że ma brzydkie ciało a takie przekonanie towarzyszy jej, od-
kąd siebie pamięta - przez ostatnie dwadzieścia parę lat
zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną kobietą,
ale duchy są silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego
bardzo pociągająca.
Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwa-
lając usłyszeć informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają
się pomiędzy nami a światem, zniekształcając jego obraz jak w
krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego myślenia, które w
wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe szanse. W psychice
jak w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta
ukształtowana w chwili narodzin, we wczesnym dzieciństwie, w
latach przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają w uta-
jeniu i zawsze coś może nas cofnąć do którejś z nich, wywołać
jakiegoś ducha.
Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowla-
kiem, nie chwalonym maluchem, wiecznie sztorcowanym dziec-
kiem, wyśmiewanym młodym człowiekiem - to nadal jesteś nimi
wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako dorosła osoba, umiesz
to nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed samym sobą.
Ale potrzeba ciepłego fizycznego kontaktu, dobrego słowa,
szacunku, uznania, jednym słowem dowartościowania na różne
sposoby nie da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. A
wtedy jest Ci przeogromnie smutno, bo nie wierzysz, że możesz
dostać w życiu to, czego Ci zawsze brakowało.

Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli


tak, to jak to zrobić? Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psy-
chologiczna w postaci grupowego treningu, konsultacji indywi-
dualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna być trochę bar-
dziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco
dużo determinacji, możesz poszukać fachowców i zgłosić się do
nich. Jest też parę "domowych" sposobów, pomocnych w zmianie
autoportretu na lepszy. O nich mówi następny, ostatni już
rozdział.

Rozdział IV: Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem

Nieraz w rozmowach albo po wykładach o poczuciu własnej wa-


rtości, którym z uporem maniaka zajmuję się od lat, pada pyta-
nie: no dobrze, a co w sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic
nie potrafi, naprawdę jest głupi albo brzydki? Co wtedy?

1. Czy coś tu da się zmienić?


Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi mo-
że stać się mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a
największa niedorajda może zmienić się w sprawną, świetnie fun-
kcjonującą osobę. Skąd to wiem? Bo widziałam wiele takich cudo-
wnych przemian na własne oczy. Negatywne cechy charakteru i
umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych przeżyć, które
się w człowieku zapisały, a więc mogą się też "odpisać".
Powiem więcej, Ty też to widziałeś, tylko może nie przy-
szło Ci do głowy, żeby popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa
przykłady, kiedy zmiana sytuacji jest tak wyraźna, że można
wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali możliwych przeobrażeń.
Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej rodziny adopcyj-
nej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby
ociężałego umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i
przemądrzałe stworzenie. Albo kobieta, którą rzucił ukochany
mąż: gwałtownie postarzała się i zbrzydła, zgorzkniała, prze-
stała radzić sobie nawet z nieskomplikowanymi zadaniami ży-
ciowymi. I nagle - jakby nie ta sama, znów ładna, pogodna,
energiczna, bo przeżywa nową miłość.
Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i
z Tobą wcale nie jest tak beznadziejnie, jak myślisz. Żeby
Cię jeszcze trochę poprzekonywać, chcę się zatrzymać przy
pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? Mam
wrażenie, że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość
czy wstręt na stałe wypisane na twarzy, jakby zastygłe na
niej. Więc kiedy zmieni się coś w jego wnętrzu, w sposobie
przeżywania uczuć i nastawieniu do świata, to łagodnieją
ostre rysy, kąciki ust unoszą się do góry, zmarszczki i bruz-
dy wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje mieć martwy,
białoszary odcień, nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy
zaczynają być duże i błyszczące.
Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten
sposób, że ich oczy robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się,
że to konstrukcja powiek, zostają tylko wąskie szparki. Ale -
widziałam to wielokrotnie i uwielbiam ten widok - w życzliwym
otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosferze bezpieczeństwa,
kiedy można być sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze,
wykpi, nagle okazuje się, że ten sam człowiek ma duże, błysz-
czące oczy. Zamiast dawnej brzydoty wszyscy dookoła zaczynają
dostrzegać, jaki jest piękny.
Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy,
nieskrępowany przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są ta-
kie różne i wszystkie takie ładne, kiedy całą gamę różnorod-
nych przeżyć widać na ich twarzach i jasne jest, że to co we-
wnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy
się odzyskuje ten dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania -
wszyscy stają się piękni. Brzydkich po prostu nie ma.
Albo inna cecha, o której myślisz, że nie da się jej
zmienić: głos. Tyle razy słyszałam, jak pod wpływem wewnętrz-
nych zmian - większej pewności i wiary w siebie, wzrostu po-
czucia, że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe gło-
sy zmieniały się w głębokie, dźwięczne, niskie, pełne wyrazu.
I nikt mnie nie przekona o tym, że to należy do wrodzonego
wyposażenia człowieka.
Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to
Twoja natura czy charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru
nie ma, ponieważ wiele razy w życiu widziałam, jak w wyniku
psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji życiowej zające
zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki.
Z natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wo-
lisz nie ryzykować? Skłonność do podporządkowania się i bier-
ność to cechy Twojej osobowości? Z doświadczenia wiem, że
charakter, osobowość, natura człowieka nie są mu dane raz na
zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób, opisy-
wanie ich za pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej
niemożności uwierzenia, jak bardzo możemy się zmienić.

2. Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj


Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, żebyś jak najwięcej
swoich przeświadczeń o sobie samym postawił pod znakiem zapy-
tania. I oczywiście żebyś zaczął je testować czynnie czyli
przez eksperymentowanie. Nie potrafisz czegoś? A kto powie-
dział? Spróbuj, a gdy nie wyjdzie, spróbuj jeszcze raz. Jes-
tem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się pomaganiem lu-
dziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć:
"Nigdy nie przypuszczałem, że uda mi się..."
Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu.
Ale przecież jeżeli nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie.
Przypominam: każdy człowiek ma wielkie niewykorzystane rezer-
wy - użytkujemy tylko kilkanaście procent swojej siły mięś-
niowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc wmawia-
nie sobie bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żad-
nego realnego uzasadnienia. Jedno z rozwiązań polega na tym,
żeby przestać zastanawiać się nad swoim potencjałem, tylko
zrobić z niego użytek, przejść od teoretyzowania na ten temat
do eksperymentowania.
Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrz-
ne i wewnętrzne. Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz
podzielić się swoimi trudnościami i niepowodzeniami. Może to
być osoba z rodziny, przyjaciel, własne dziecko, jeżeli nie
jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych poszła teraz do no-
wej pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umówiła
się ze swoją siostrą, że będzie ją "wykorzystywać": dzwonić
nawet codziennie i opowiadać, jak jej idzie. Bała się, że bez
tego zjedzą ją obawy i niepewność, które przestają być tak
dolegliwe, jeżeli można dać im upust.
Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nasta-
wienia czyli świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o
sobie na pozytywne. Mam tu ma myśli głównie afirmacje.

3. Człowiek jest automatem samosterującym


Tłumaczę to od dawna ludziom, z którymi pracuję: na co
się nastawisz, to najprawdopodobniej uzyskasz. Dla większości
z nas stałym, uważanym za naturalny nawykiem jest ciągłe wma-
wianie sobie niekorzystnych treści. Można ten proces odwrócić
i kazać mu działać na swoją korzyść - inaczej mówiąc, równie
skuteczne jest wmawianie sobie informacji pozytywnych. Można
nazywać to z łacińska autosugestią.
Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie
szeroko wykorzystywana (chyba najbardziej popularny przykład
to wprowadzanie siebie w stan relaksu). Osoby od lat posługu-
jące się nią do wprowadzania głębokich zmian w życiu opraco-
wały wiele szczegółowych technik jej stosowania. Jedną z nich
- pracę z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj na pod-
stawie książki Sondry Ray "Zasługuję na miłość". Sondra, któ-
ra jest taką samą optymistką jak ja, w rozdziale zatytułowa-
nym "Potęga afirmacji" pisze:
"Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera,
żeby zaszczepić ją w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego
wyniku. Innymi słowy, robisz tak celowo dostarczasz swojej
psychice określonych treści. Na pewno może ona wykreować
wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej szansę. Przez
powtarzanie możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć
pożądany przez siebie cel. Są różne sposoby posługiwania się
afirmacjami.
Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką
się zetknęłam, jest przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20
razy na kartce papieru i zostawienie miejsca po prawej stro-
nie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana po
lewej stronie, wtedy na prawej połowie kartki notuje się
wszystkie myśli, uwagi, przeświadczenia, lęki i inne emocje -
wszystko, co może przyjść do głowy. Powtarzaj afirmację i ob-
serwuj, jak zmienia się reakcja po prawej stronie. Afirmacja
o dużej mocy jest w stanie wydobyć wszystkie negatywne myśli
i uczucia tkwiące głęboko w podświadomości. A wtedy powstaje
szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci osiągnąć cel. Systematy-
czne przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją
psychikę, wymazując stare schematy myślowe i powodując trwałe
pożądane zmiany w Twoim życiu!
(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się
odsłonić jakieś negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo
wczesnym okresie swego życia. Zmieniając te postanowienia na-
gle poczułam się uwolniona od własnej przeszłości. Nabrałam
odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości ducha za-
wsze chciałam robić. Stałam się niezależna materialnie. Cał-
kiem przestałam chorować. A moje związki z mężczyznami są te-
raz trwałe, wszechstronnie mnie wzbogacają i nie wymagają ża-
dnego wysiłku. Jak łatwo sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie
zafascynowały, że wprost nie mogłam się doczekać, kiedy po-
dzielę się nimi z przyjaciółmi i wreszcie z klientami. Zaczę-
łam uważniej słuchać, co ludzie do mnie mówią, dostrzegać ich
negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą do-
bierać dla nich afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się
stwierdzić, żeby ta technika zawiodła wobec kogoś, kto ją za-
stosował". (Sondra Ray: "Zasługuję na miłość. Jak dzięki afi-
rmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne. Agencja
Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Warszawa 1991, s.8-10)
Jeszcze parę uwag technicznych i przykład, żebyś mógł le-
piej zobaczyć, jak posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je
pisać codziennie, mniej ważne przez kilka dni, a zasadnicze,
fundamentalne nawet miesiąc i dłużej. Jestem stosunkowo świe-
żym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację "Ja,
Ania, prowadząc samochód czuję się pewnie i bezpiecznie".
Mniej więcej po tygodniu zaczęła działać: przestałam się
ociągać z wychodzeniem z domu, kiedy miałam pojechać gdzieś
samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje strasznych wypad-
ków, którym ulegam. Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa się
znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne powtórzenie
albo napisanie tamtej afirmacji.
Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią So-
ndry Ray - dzielić kartkę na dwie części i na drugim kawałku
po każdej afirmacji zapisywać reakcje. Następnie wybrać z
tych reakcji dwie-trzy najważniejsze, przerobić na afirmacje
i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponie-
waż ostatnio nie najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od na-
pisania 15 razy następującej afirmacji: Ja, Ania, z dnia na
dzień czuję się lepiej, odzyskuję formę i energię do pracy.
Reakcje: Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie; Dopiero
będę musiała się namęczyć, jeśli zacznę pracować na pełny
gaz; A czy to w ogóle warto? Po co?; I tak nie zarobię tyle,
ile mi się należy; Znowu będę musiała udawać pogodną i weso-
łą. Jak jestem chora, to przynajmniej mogę mieć smutną minę;
Może to jednak lepiej nie chorować; Właściwie lubię, jak mi
dobrze idzie; To wcale niezły pomysł.
W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na
kilka następnych afirmacji, które mogę dołączyć do już napi-
sanej. Są to: "Moje zdrowie i dobra forma zależą ode mnie",
"Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w pracy i odpo-
cząć" "To, co robię, jest sensowne i pożyteczne", "Zasługuję
na godziwe wynagrodzenie i takie będę dostawać", "Ja, Ania,
mam prawo być smutna i zła również kiedy jestem zdrowa". Wy-
brałam do dalszej pracy tę o wypoczywaniu i ostatnią, bo wy-
dają mi się najważniejsze.
Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z
książki Sondry Ray, żeby pokazać, że nie muszą one - jak te
dotychczas cytowane - służyć doraźnym, wąskim celom. Moje
ulubione to oczywiście tytułowa "Zasługuję na miłość" i doty-
czące bezpośrednio poczucia własnej wartości:
Ja, ..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej.
Ja, ..., jestem tak udana, że mogę podobać się każdemu.
Ja, ..., staram się teraz być dobry dla siebie.
Ja, ..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęścia-
rzem.
I jeszcze dwie - przepraszam za ten natłok - dla dwóch
specjalnych kategorii czytelników. Pierwsza dla tych, którzy
są zdania, że mają nadmiarową tuszę i muszą się odchudzać:
"Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody". Druga dla
osób samotnych, nieszczęśliwych z powodu braku partnera: "Ja,
..., jestem teraz gotów, żeby w moim życiu zjawiła się taka
kobieta, jakiej zawsze pragnąłem" albo "...taki mężczyzna, o
jakim marzę".
Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą
książkę, więc muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jesz-
cze tylko kilka słów o sposobach ich układania i stosowania.
Afirmacji nie trzeba daleko szukać: sprawdź, co o sobie myś-
lisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. "Nie potrafię..."
na "coraz lepiej mi idzie...", "nie zasługuję..." na "jestem
wart...", "nikt mnie nie lubi" na "wszyscy kochają mnie i
ubiegają się o mnie".
Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane
nie skutkują. Chcesz mieć efekty, pisz je. Można też powta-
rzać w myśli lub jeszcze lepiej głośno, zwłaszcza w chwilach,
kiedy masz wolną głowę i zajęte ręce, na przykład przy zmywa-
niu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to
też dogodne momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo
angażuje więcej zmysłów. Dobrze jest również nagrać sobie
afirmacje na magnetofon - mogą być także w trzeciej osobie
(na przykład "Kasia jest bardzo zgrabna"), bo w takiej formie
docierały do nas negatywne komunikaty - i słuchać choćby w
łóżku przed snem.

4. Oprócz afirmacji
Uważam, że afirmacje są najskuteczniejszą z "domowych" -
nie wymagających pomocy psychoterapeuty - metod przekształca-
nia swojego myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krót-
ko powiedzieć też o innych sposobach, bo może akurat któryś z
nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić siebie samego. Po raz
kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z dzieci. Często
podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podniecony
szept: "Udało się! Udało!" albo "Ale mi fajnie wyszło!".
Podejrzewam, że jesteś z tych, co za niepowodzenia obwi-
niają tylko siebie, natomiast swoje sukcesy skłonni są uważać
za dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego zachęcam Cię,
żebyś nie zostawiał żadnego, nawet drobnego powodzenia bez
pochwalenia się za nie. Możesz nie doczekać się uznania od
innych - pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która
każe unikać pochwał, rezerwując je tylko na wielkie okazje.
Zresztą o niektórych Twoich sukcesach wiesz tylko Ty sam.
Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw w urzędach, a dzi-
siaj zdobyłeś dwa papierki; nie umiesz zmusić się do odpisy-
wania na listy, ale wysłałeś kartkę z pozdrowieniami; zwykle
ubieranie dzieci trwa długo i denerwujesz się przy tym, teraz
poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to oczywiście wielkie
wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby ktoś je
zauważył. Ale Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwi-
towania jakimś wyrazem uznania dla siebie samego.
Możesz posunąć się o krok dalej w dbaniu o siebie. Otóż
Ty sam możesz dawać sobie nagrody i sam pocieszać się w trud-
nych chwilach. Jeżeli coś Ci się udało - przeszedłeś trudny
sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na powiedze-
nie ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowa-
ny, skończyłeś robić półkę zaczętą dwa miesiące temu - konie-
cznie wymyśl dla siebie jakąś nagrodę. To nie musi być nic
wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub wymarzoną książkę,
zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź na mało
ambitny film czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było
coś, co lubisz, i żeby było jasne, że to w nagrodę.
Teraz od drugiej strony: spotkało Cię coś przykrego. Bo-
lesne borowanie u dentysty, niemiła rozmowa z narzeczonym,
pominęli Cię przy awansach i podwyżce, znowu zabrali się do
kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku psychicznym bez wy-
raźnego powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci
przyjemność, zadbaj o siebie. Sprawdziłam na sobie i innych,
to działa! Agatka, moja młoda przyjaciółka, kobieta w wieku
późno-szkolnym, a więc bez własnych źródeł dochodu, kupuje
sobie w takich chwilach na pocieszenie ładną chusteczkę do
nosa.
Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: że-
byś sam sobie udowodnił, że jesteś ważny. A kiedy już prze-
staniesz mieć siebie za nic i zaczniesz dobrze traktować, in-
ni na pewno się dołączą. To znana prawidłowość: kiedy chcesz
zmienić na lepsze nastawienie świata zewnętrznego, zacznij od
stosunku do samego siebie.
Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncen-
tracja na swoich mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie
fakt, że masz brzydkie nogi to znajdź jedną lub dwie cechy,
które Ci się u siebie podobają i zacznij trening przeciwsta-
wiania się myślom o nogach za pomocą zdania: "Ale przecież
mam piękne oczy i ładne ręce". Dla myśli "nie umiem gotować"
przeciwwagą może być "jednak dobrze sprzątam", a lekarstwem
na "jestem marnym pracownikiem" - "za to dobrą matką". Masz
wtedy szansę poprawić bilans, rozpamiętywanie minusów przy-
najmniej w pewnym stopniu równoważąc przypomnieniem o plu-
sach.
Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli
ze świadomości. Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pew-
nym zażenowaniem. Otóż gdy tylko pojawią się w głowie, trzeba
zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś melodię. I ta tech-
nika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę lu-
dzkiego umysłu: w naszej świadomości może zmieścić się naraz
tylko jedna myśl. Kiedy zaczynasz myśleć o czym innym, to si-
łą rzeczy wyrzucasz z głowy to, co było tam poprzednio. Właś-
nie dlatego można sterować swoim myśleniem, przestawiać je na
lepsze tory.

5. Przecież można się upomnieć


Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę i docenie-
nie, kiedy uważasz, że Ci się należy? Rozumiem, boisz się, że
ktoś Cię zgasi i zamiast ciepłej, życzliwej reakcji zosta-
niesz potraktowany zimno i pogardliwie. Rzeczywiście ryzyku-
jesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka.
Jeden ze sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś ab-
solutnie pewien. Asekurujesz się w ten sposób, bo zdanie in-
nych może Cię zranić tylko wtedy, gdy sam masz wątpliwości.
Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy, pomyślałbyś,
że to wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w
lustro. Inny sposób polega na tym, żeby nie pytać, tylko
zwracać się o potwierdzenie. Nie "Czy mi w tym ładnie?", tyl-
ko "Zobacz, jak mi w tym do twarzy!". Nie "Smakuje wam?", ty-
lko "Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną zupę". Nie "Jak mi po-
szło?" tylko "Uważam, że mi poszło świetnie". Albo jeszcze
bardziej wprost: "Proszę mnie pochwalić".
Warto zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłasz-
cza w kontaktach z ludźmi, z którymi jesteś na codzień: z ro-
dziną, kolegami z pracy, z dziećmi. Z początku będziesz się
czuć głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich nauczyć, że-
by Cię chwalili. Spróbuj raz-drugi, może wyniki będą zachęca-
jące. Tylko nie zapominaj o tym, że ich też trzeba chwalić,
jeśli mają się przyzwyczaić do takiego stylu Waszych wzajem-
nych stosunków.
Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego
powodu, że jej mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie kry-
tykowali pieczołowicie przygotowywane dla nich obiady. Cóż
poradzić, właśnie tutaj miała ulokowane ambicje i ich nieza-
dowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej samopoczucie w
roli córki, żony i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć
zawodowych, więc tym bardziej oczekiwała, że docenią jej sta-
rania. Doradziłam jej taktykę opisaną przed chwilą i udało
się! Ojciec po raz pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym
wyrazem twarzy odsunąć od siebie talerz - powiedział "dzięku-
ję", czym wprawił ją w radosne osłupienie. Mąż zaczął zjawiać
się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: "Co mamy dzisiaj dob-
rego na obiad?". A syn coraz rzadziej mówi "nie lubię" albo
"nie będę tego jadł".
Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z
dawnej pracy, niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego,
ale wiecznie skwaszonego, ponieważ - jak twierdził - nikt ni-
gdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i wszyscy trak-
towali go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okolicznoś-
ci sprawił, że kilkakrotnie podczas dyskusji w zespole mu-
siał użyć jako argumentu informacji o swoich kompetencjach i
przypomnieć parę najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słu-
chali tego z szacunkiem i uwagą i chyba czegoś go to nauczy-
ło, bo zamiast złościć się w kącie zaczął od czasu do czasu
spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru miesiącach uprzy-
tomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zos-
tało śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego
swoich racji i otoczonego uznaniem.

6. Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni


Pamiętasz, co mówiłam o filtrach, które lepiej przepusz-
czają te informacje z zewnątrz, które są zgodne z Twoim wcze-
śniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz, że jesteś nie w porzą-
dku, nie taki jak należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głó-
wnie sygnały, które to potwierdzają. Ale skoro już o tym
wiesz, możesz świadomie nastawić się na odbiór tych słabiej
słyszalnych czyli lepszych i nawet je wzmacniać.
Byłeś na przyjęciu, część obecnych potraktowała Cię obo-
jętnie, ale niektórzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok.
Przypomnij sobie, kto był zadowolony przy poprzedniej podob-
nej okazji i kiedy jeszcze miałeś poczucie, że jesteś mile
widziany. Panie niech sumiennie kolekcjonują przejawy męskie-
go zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy w pociągu włą-
cznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna
uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę
mówią i dają Ci do zrozumienia ludzie na Twój temat.
Po prostu potrzebujesz - jak każdy - aktualnych informa-
cji o sobie, jeśli masz przestać polegać na tym, co tępo i
uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. Nie jest ła-
two zapytać drugiego człowieka: "Jak ci ze mną jest?" albo
"Czy mnie lubisz? A za co?". Zdarzają się jednak takie momen-
ty szczerych nocnych rozmów z przyjacielem czy długiej wspól-
nej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już na pewno warto,
nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od naj-
bliższych i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy
złości, bo wtedy górę muszą wziąć pretensje.
Takie "informacje zwrotne" od innych są jedną z najważ-
niejszych technik zmiany autoportretu stosowanych w grupowej
psychoterapii. Jestem pod świeżym wrażeniem z ostatniego we-
ekendu: spotkaliśmy się z grupą trzeźwych alkoholików i ich
żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru lat przyjaźnią
się ze sobą i żyją - tak to określali - jak w rodzinie. Za-
proponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy wysłuchał od
wszystkich członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie
się w nim podobają, i dwóch, które się nie podobają. Trochę
się tego bali, ale później wszyscy byli uszczęśliwieni. Mówi-
li, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów jeszcze
nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypuszcza-
li, jak dobrze inni o nich myślą.
W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy
nie ma do tego okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oa-
zach robi się podsumowanie dnia z podziękowaniem dla tych,
którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili. Niektóre małżeń-
stwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj mówie-
nia sobie o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekiedy
przeglądu wspólnej przeszłości dokonują osoby sposobiące się
do śmierci. Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe sytuacje. Nor-
malnie jesteś skazany na domysły albo przypadkowe strzępki
informacji.
Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z
tych strzępków da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż
Twoje utrwalone dawno temu przeświadczenie. Ważne jest nie
tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede wszystkim inne syg-
nały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i pamię-
ci, żywe zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie.

7. "Wymazywanie" starych nagrań


Sposoby, o których dotąd była mowa, polegały na wprowa-
dzaniu nowych treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz
chcę opowiedzieć o tym, jak można usuwać obciążenia z prze-
szłości. Tam świeży zapis nakładał się na dawny, tu idzie o
jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, musimy mieć możli-
wość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym
zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości.
Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd
nie pozwalałeś dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały,
musiałeś na jakiś czas rozstać się z matką, ponieważ poszła
do szpitala. Nie mogłeś wtedy smucić się, płakać i protesto-
wać, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni krewni -
sami byli zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej
Cię uspokoić. Stłumiłeś więc swoje bolesne uczucia, które la-
tami tkwiły ukryte w zakamarkach Twojej psychiki, pozostawia-
jąc Cię w poczuciu, że widocznie nie jesteś aż tak ważny,
skoro można Cię niespodziewanie opuścić.
Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowa-
nia skutków tamtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to po-
czucie, które zatruwa Ci życie - musiałbyś nie tylko opowia-
dać o tym, pewnie wiele razy, ale też wypłakać cały ból, jaki
wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotności, łkając w
poduszkę, czasami oglądając film, w którym los bohaterów ja-
koś przypomina nasz własny. Ale najbardziej pomocna w odrea-
gowaniu jest życzliwa obecność innego człowieka, który jest
uważny i skoncentrowany na Tobie, rozumie Cię i nie stara się
uspokoić.
Trudno o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się
zdecydować, bo od maleńkości konsekwentnie uczono nas po-
wstrzymywania się od płaczu. Kiedy się uderzyłeś albo spotka-
ła Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki zaczynali Cię
uspokajać.
"W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: 'No już,
no już, nie płacz (buju, buju). No już, no już, nie płacz,
nie płacz'. W innych słyszeliście coś w rodzaju: 'W porządku,
synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego nie
przyjdzie. Co się stało, to się nie odstanie. Już, w porząd-
ku!' itd.
Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z
opowiadań, to między innymi: 'Cicho bądź! Przestań płakać al-
bo tak dostaniesz, że naprawdę będziesz miał powód do pła-
czu'; 'Proszę cię, przestań płakać, bo robisz mamie przy-
krość'; 'Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej
sobie obejrzeć ładny obrazek niż płakać, prawda?'
W miłych lub szorstkich słowach i tonie zmuszano każdego
z nas, kiedy coś nas zraniło, do hamowania uzdrawiających
procesów. Zwykle pojedyncza wymówka nie wystarczała do po-
wstrzymania następnych prób pozbycia się cierpienia; ale za
każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo: kiedy zwra-
caliśmy się do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i
uwalniać się od doznanego bólu, ktoś mówił - najczęściej ten
dorosły, u którego szukaliśmy wsparcia - że powinniśmy stłu-
mić swoje uczucia i nie obnosić się z nimi". (Harvey Jackins:
W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Ra-
tional Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 78-79).
Rzadko można usłyszeć: "Wypłacz się, będzie ci lżej". Ra-
czej wszyscy wokół nawet w przypadku wielkiego nieszczęścia
namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć czym innym, obnosić
pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na
ogół źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje
i nie zbagatelizuje, nie będzie wtrącać się ze swoimi kłopo-
tami, podsuwać rozwiązań, oceniać ani zmieniać tematu - zda-
rza się niezwykle rzadko. A właśnie tego potrzebujemy: nie
tylko wypłakać ale i wypowiedzieć swój smutek, gorycz, lęk.
Bowiem mówienie, jeśli towarzyszą mu emocje, jest również fo-
rmą odreagowania.
Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy
sobie sprawy, że zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy
wstyd, lęk przed ośmieszeniem, rozmaite obawy i napięcia. Mó-
wimy nawet "nerwowy chichot" o takim śmiechu, który służy wy-
rzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak bez końca zary-
kiwaliście się z byle czego wieczorami na kolonii albo innym
zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że po takim "seansie śmiechu"
człowiek czuje się znacznie lepiej.
Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowa-
niem złości. Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez
szefa, który po powrocie z pracy pod dowolnym pretekstem za-
czyna wściekać się na domowników. Sam zresztą wiesz, co się
dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś potraktowany jak
śmieć: wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość
jest tak duże, że niecierpliwie szukasz słuchacza, przed któ-
rym mógłbyś ciskać się, wymachiwać rękami, pokrzykiwać.
Wreszcie drżenie, które jest odreagowaniem lęku. Kiedy
się dzieje coś strasznego - albo chwilę później, gdy zagroże-
nie mija i już można skupić się na sobie - czasem drżą nam
kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy
tak mocno wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że
zdarza się nam nie przestrzegać go tylko w sytuacjach rzeczy-
wiście skrajnych: podczas pożaru, napadu, wypadku. Dlatego
ten rodzaj odreagowania można zobaczyć częściej w grupie te-
rapeutycznej, gdzie każdy rodzaj przeżywania jest dopuszczal-
ny, niż w życiu.
Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę je-
szcze poradzić Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszyst-
kim - nie powstrzymywać, jeśli tylko warunki na nie pozwala-
ją. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do płaczu i tego
samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli trafię w kinie na
"wyciskacz łez", staram się pójść drugi raz w celach leczni-
czych. Moi domownicy, przyjaciele, współpracownicy przyzwy-
czaili się do tego, że często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje
uspokoić którąś z moich płaczących córek, cierpliwie tłuma-
czę, żeby nie przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest
stosownym momentem narada u kierownika ani imieniny cioci,
ale sam ze sobą czy z bliskim człowiekiem możesz pozwolić so-
bie na łzy, bo one uzdrawiają.
Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywa-
nie starych zapisów w Twojej psychice, jest naturalny i odru-
chowy. Kolejny raz odwołam się do tego, jak zachowują się ma-
łe dzieci, zanim zostaną nauczone powstrzymywania naturalnych
reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą wymachując rękami i
nogami, zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a kiedy już
potrafią mówić i spotka je coś przykrego, są gotowe gadać,
gadać i gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie wypa-
da i w ogóle bez sensu.
Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wy-
starczy dać mu szansę czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza
i bezpieczne warunki (żeby nikt nie podglądał, nie przerywał
itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, jeżeli zdecydujesz się
poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być konkret-
ny, jeśli na przykład byłeś bity lub upokarzany jako dziecko
i zechcesz o tym komuś szczegółowo opowiedzieć. Może też być
ogólny: opowieść o Twoim życiu, dzieciństwie, rodzinie, o
przykrych zdarzeniach, dotkliwych stratach czy porażkach.
Twoja mądra psychika sama wybierze z tego ogólnego tematu
takie wątki, które potrzebujesz odreagować. Gdybyś spróbował,
przekonałbyś się, że opowieść na ten sam temat za każdym ra-
zem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski mówi o
czymś z przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie
trzeba zwracać mu uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi
go we właściwą stronę. Od siebie też nie musisz w podobnych
sytuacjach wymagać żelaznej logiki, bo kieruje Tobą logika
emocjonalna.
Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć
ludzi odreagowywania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustala-
my temat, na przykład "Kiedy byłem dzieckiem...". Potem pro-
szę ich, żeby usiedli w parach i uzgodnili, kto z nich będzie
mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie podzielili dostę-
pny czas na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy kawałek
czasu - i żeby najpierw jedna osoba opowiadała, a druga pa-
trzyła na nią i słuchała nie przerywając, nie komentując i
nie radząc (dobrze jest też wziąć mówiącego za rękę). Zaś po
upływie pierwszej części umówionego czasu mają zamienić się
rolami.
Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwa-
drans to dla nich za dużo, a potem dziwią się, że to już ko-
niec. Widzę, jak bardzo brakuje im tego, żeby wyrzucić z sie-
bie swoją trudną przeszłość jak czasem żywo gestykulują,
śmieją się albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przy-
nosi ulgę. Niejednokrotnie długo w noc rozmawiają ze sobą da-
lej, już poza grupą.
Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego pa-
rom małżeńskim: dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać
mieli - każde przez pół godziny - opowiadać drugiemu historię
swego życia rozpoczynając od najwcześniejszych wspomnień. Li-
czyłam nie tylko na to, że w świetle przeszłości różne pozor-
nie nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera staną się
zrozumiałe. Uważam również, że jest to okazja do odreagowania
uczuć, które - zalegając w psychice od dawna - utrudniają im
wzajemne kontakty.
Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się złościł, że po
zmroku zawsze prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział
za tym brak zaufania i podejrzenie o niewierność. Zrozumiał,
że ona się zwyczajnie boi, dopiero kiedy odnaleźliśmy w jej
życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kilkuletnia dziew-
czynka z młodszym bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi,
przez parę godzin w poczuciu pełnej bezsilności słuchała do-
bijania się do drzwi jakiegoś mężczyzny.
Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół
godziny na mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelo-
wałam do niego o cierpliwość -będzie za każdym razem opowia-
dać tamto zdarzenie tak szczegółowo, jak tylko zdoła sobie
przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy sześciu razy, żeby
przestała bać się zostawać sama w domu kiedy jest ciemno. Na-
wiasem mówiąc, przy okazji pozbyła się też bezsenności, która
dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał w delegację, do
czego wcześniej się nie przyznawała, bojąc się posądzenia o
zazdrość.
Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz prze-
strzegać paru reguł. Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą
upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy akurat ma czas i wolną
głowę. "Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz dla mnie
pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wysłuchał" - z
grubsza tak mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzymaj
się wyznaczonego czasu. Na końcu podziękuj za wysłuchanie i
zaproponuj, że teraz lub w innej umówionej chwili Ty jesteś
gotów zrewanżować się tym samym.
Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod wła-
dzy duchów przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce.
Okazało się, że wiedza o odreagowaniu i sposobach przestawia-
nia się na pozytywne myślenie, zwłaszcza o afirmacjach, umoż-
liwia mi to w coraz większym stopniu. Może Ty też spróbujesz?
Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne nastawienia
- może być zajęcie się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie
środowiskiem, w jakim przebywasz.

8. Trujące otoczenie
Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez
ostatnie parę lat chodzi do pracy jak na ścięcie. Zawsze się
denerwuje, rozmyśla, co ją tam złego spotka, rozpamiętuje
nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam wrażenie, że po po-
wrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi problemami, które
nawet we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w nocy
zastanawia się, jak powinna ustawić się wobec szefowej. Cała
sprawa nabrała już niemal rozmiarów obsesji. Ale na wszelkie
moje sugestie, żeby rozejrzała się za inną pracą, Misia rea-
guje źle.
Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi
regularne kontakty, mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu
budujące. Zawsze jest narażona na uszczypliwe uwagi, próby
udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na życie są bez sensu,
że źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie umie się
ubrać. Co tu mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień nie-
dzielny obiad - kiedy każdy telefon teściowej wytrąca ją z
równowagi na parę godzin. Przy czym takie telefony bywają
prawie codziennie, a czasem kilka razy w ciągu dnia.
Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to
odciąć się od trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć
się dookoła i sprawdzić: czy ludzie, z którymi się widuję,
pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy wręcz przeciwnie. Cza-
sami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad tym, bo na-
sze prawdziwe odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny po-
gląd, na przykład: jak może mi być źle u rodziców, przecież
dziecku u mamy zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to ta-
cy kulturalni ludzie, powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz
ciężko się przebić przez tego typu przekonania.
Żeby odróżnić "trujące" otoczenie od "pożywnego", musisz
zadać sobie dwa pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę
na swój temat, jakie komunikaty do mnie docierają? Jeżeli
głównie typu "źle postępujesz", "głupio myślisz", "brzydko
wyglądasz" oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię tam
głównie brak zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Twojej
stronie - zastanów się, czy czasem nie warto zrezygnować z
tych kontaktów albo przynajmniej poważnie je ograniczyć.
Druga ważna kwestia: jak reagujesz na towarzystwo tych
ludzi lub tej osoby. Czy na przykład masz poczucie, że jesteś
ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa albo
brzuch? Czy ktoś Cię tam uważnie słucha? Czy są jakieś wyraź-
ne oznaki zadowolenia, kiedy się pojawiasz? U siebie zaobser-
wowałam pewną charakterystyczną reakcję: w miejscach, które
mi nie służą, mam zwolnione ruchy, tak jakby było mi trudno
podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam uwa-
żnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam
tam jeszcze zostać, czy raczej wyjść.
Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szer-
szego kręgu rodzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych.
Często widzę, jak zupełnie dorośli, samodzielni ludzie, któ-
rzy mają już własne potomstwo, zachowują się tak, jakby dali
im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego wyrażania swoich
niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że rodzi-
nie nie można w tym miejscu powiedzieć "stop, nie życzę sobie
tego". I zdecydować, że do podtrzymania więzi rodzinnych wy-
starczy Boże Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieni-
ny dziadka.
Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na kon-
kurs "Moje małżeństwo i rodzina" i utkwił mi w pamięci jeden
z nich. Młoda mężatka pisała, jak parę razy w tygodniu przy-
chodzi do niej teściowa, zagląda we wszystkie kąty, nawet do
garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. Muszę powie-
dzieć, że dla mnie ta historia zabrzmiała naprawdę przeraża-
jąco. W podobnych przypadkach zachęcam Cię do kierowania się
zasadą ujętą w angielskim przysłowiu "Mój dom to moja twier-
dza".
Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich
sprzymierzeńców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu
innemu, to na wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach.
Proszę bardzo, herbata albo kawa, pobawić się z dzieckiem ale
naprawdę świat się nie zawali, jeżeli powiesz: "Kuchnia i sy-
pialnia nie jest dla gości" albo "O szóstej mamy coś ważnego
do zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szós-
ta, a potem już musimy zająć się naszymi sprawami". I o 17.50
przypomnieć, że taka była umowa.
Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież
naprawdę nic nie tracisz - z pewnością chodzi o kogoś, kto i
tak niezbyt Cię szanuje (a może zacznie, kiedy okaże się, że
nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W rzeczywistości
grozi Ci nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie,
że uda Ci się na nią zasłużyć.
Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej
ograniczyć kontakty z własnymi rodzicami. I nie tylko z powo-
du normy społecznej czy też obyczaju. Do ponawiania kontak-
tów, które już tyle razy okazały się trujące, przyciąga nas
jak magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego
się nie dostało w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią,
zaczną kochać? Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, że
takie dziecinne nadzieje na otrzymanie miłości i uznania
przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat ich speł-
nienie się nie powiodło, to trudno - trzeba rozstać się z
iluzjami i zacząć szukać gdzie indziej.

9. Jak zapewnić sobie wsparcie?


W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, po-
nieważ - jak przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie
wspierał. Teoretycznie wiemy, że od tego mamy przyjaciół,
ukochanych czy rodziców, żeby byli gotowi pomóc, podbudować,
dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo różnie. Zawsze za-
zdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do towa-
rzyszenia im w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do denty-
sty, tkwili na korytarzu podczas egzaminów - im trudniejszy
moment, tym większą otaczali troską i życzliwością.
Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam wyznawców
zasady "każdy powinien radzić sobie sam". Jeżeli dorastałeś w
takim przekonaniu, to nic dziwnego, że kiedy dzisiaj masz
kłopoty albo chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc
(choćby "pobądź trochę ze mną, bo jest mi smutno"), ale nawet
przyznać się, że coś Cię gnębi. To pierwsza bariera utrudnia-
jąca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, że wszyscy - na-
wet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego -
mają swoje "dołki", załamania, momenty bezradności i beznad-
ziejności.
Drugą barierą jest przeświadczenie, że nie jesteś tego
wart i nic Ci się nie należy. To oczywisty nonsens: wsparcie
należy Ci się po prostu dlatego, że go potrzebujesz - i nie
wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień.
Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie
ma nikogo, kto byłby gotów zainteresować się Twoim samopoczu-
ciem, poświęcić Ci trochę czasu, kto Cię naprawdę lubi czy
kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym Ty autentycz-
ny, ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla sie-
bie miejsce. Słyszałam to dziesiątki razy i tyleż razy zachę-
całam do rozpoczęcia poszukiwań i prób. I przekonałam się, że
kiedy człowiek jest gotów przyznać się przed sobą, że potrze-
buje innych ludzi, i zacznie się rozglądać - inni wyczuwają
to i zbliżają się do niego.
Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kon-
taktów, a masz ich mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób
przegląd swoich starych oraz obecnych znajomości i przyjaźni,
żeby sprawdzić, czy nie warto niektórych z nich odnowić albo
wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych dzieci i
nie chcesz sprawiać jej dodatkowych kłopotów? Ależ niewyklu-
czone, że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej pogadać. U kuzy-
na, którego lubisz, nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie
w porządku? Całkiem możliwe, że jemu też jest przykro, że się
nie widujecie. Chętnie zaprosiłbyś na imieniny parę osób z
pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego Ty nie miał-
byś go wprowadzić?
Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw
się, że nie wszystkie próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie
się zdarzy parę niewypałów. Cała sztuka polega na stworzeniu
sobie możliwości wyboru, bo przecież widać, kogo Twoja obec-
ność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też mogą
mieć kompleksy, więc musisz zdobyć się na trochę inicjatywy:
zapytać, czy możesz wpaść, zaproponować kawę u siebie, zapro-
sić na spacer.
Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób
drugiemu, co Tobie niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co by-
łoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś był z Tobą szczery i
otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. Chcesz, żeby
Cię wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz
usłyszeć coś życzliwego o sobie, więc sam raz i drugi powiedz
coś miłego. Może efekty nie będą natychmiastowe, ale wkrótce
przekonasz się, że to skutkuje.
10. Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie
Czasami trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w
małżeństwie, gdzie uczucie wygląda na mocno już wystygłe albo
też toczy się nieustająca wojna; jeśli z rodziną czujesz się
obco; jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym konflikcie. Wiem
to na pewno: poza nielicznymi wyjątkami dowartościowanie bli-
skich osób zmienia sytuację na lepsze. Chcę Ci zaproponować
parę - zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić. Z
jednym zastrzeżeniem: żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej
finezyjne metody nie skutkują.
Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy
ciepło myślisz o drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla
Ciebie, coś Ci się szczególnie spodobało albo Cię ujęło. Nie
chodzi o manipulację, tylko o ujawnianie pozytywnych rzeczy,
które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w zwyczaju
zachowywać dla siebie.
Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem,
jaki odniosłam w poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po
pięćdziesiątce, o dość przeciętnej powierzchowności i pokaź-
nej tuszy. Skarżyła się, że mąż zaczął znikać z domu, prawie
z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają się
pretensjami. Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, po-
wiedziała coś miłego, zatroszczyła się trochę o niego (z za-
strzeżeniem jak wyżej). Pani zniknęła i pojawiła się znowu po
pół roku, tym razem w sprawie konfliktów z dorosłą córką zre-
sztą niezbyt głębokich. Przy okazji opowiedziała mi o czymś,
co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do moich wskazań
i mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest
grzeczny i miły, powtarza, że ją kocha, i... nosi na rękach.
Może zechcesz skorzystać z podobnych sposobów dowartoś-
ciowania swoich bliskich. Przede wszystkim mów im rzeczy dob-
re i miłe, kiedy tylko przyjdą Ci na myśl. Najpierw będą może
nieufni, może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatu-
szować jakieś swoje przewinienie (żonom w pierwszej kolejnoś-
ci przychodzi do głowy, że skoro mąż jest taki podejrzanie
miły i prawi komplementy, to pewnie wykonał skok w bok). Ale
po pewnym czasie zobaczysz, jacy są uszczęśliwieni.
Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe gesty.
Każdy człowiek potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi
o Ciebie, a przecież oni mają podobne potrzeby - pogłaskania,
przytulenia czy choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia za
łokieć. Boisz się tak bez okazji? Nie wiesz, jak się przeła-
mać? Możesz jemu czy jej oprzeć głowę na ramieniu przy wspól-
nym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię w ramię jadąc
gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie.
Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygo-
tować albo kupić coś, co szczególnie lubią. Moja starsza cór-
ka za najwyższy dowód miłości uważa to, że czasami przynoszę
jej polskie "Bravo" albo inne czasopismo z rockowymi zespoła-
mi. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać gorącą
herbatę, kiedy wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się
sam; zaproponować półgodzinną drzemkę, kiedy ona wygląda na
zmęczoną; jeśli ma smutną minę, zapytać, czy czegoś nie po-
trzebuje.
Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentyczne-
go zainteresowania i uwagi. Banalne "jak tam dzisiaj?" czy
"jak ci poszło?" połączone z uważnym spojrzeniem i gotowością
wysłuchania odpowiedzi może być bardzo przekonywającym sygna-
łem. Tak samo powiedzenie, że widzisz, w jakim nastroju jest
druga strona "Chyba cię zmartwiło to, co powiedziałem", "Wi-
dzę, że jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana", "To miło, że
masz taki dobry humor".
Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z
tych sugestii. Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy
nawyku w tej dziedzinie: nie jesteś zbyt wylewny ani "dotyka-
lski", mało się orientujesz w potrzebach i upodobaniach swo-
ich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i zaintere-
sowanie. Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet
drobna zmiana wystarczy, żeby uruchomić proces "ocieplania"
całego układu. Inaczej mówiąc, jest spora szansa, że jeśli
zrobisz pierwszy krok czy raczej parę kroków, żeby dowartoś-
ciować najbliższych, to po pewnym czasie oni zaczną odpowia-
dać tym samym.

11. Co to znaczy "kochać siebie"?


Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do je-
dnego celu: żebyś się zapoznał z paroma sposobami zmiany wła-
snej samooceny na lepszą. Żeby poprawiło się Twoje nastawie-
nie do siebie samego czyli żebyś bardziej siebie polubił czy
nawet pokochał.
Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często
tak źle o sobie myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma po-
legać taka miłość do samego siebie. I proponuje swoje rozu-
mienie:
Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla
siebie uznanie.
Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania.
Kochać siebie to mieć zaufanie do swoich możliwości.
Kochać siebie to sprawiać sobie przyjemność bez poczucia
winy.
Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim
pięknem.
Kochać siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczu-
ciem, że na to zasługujesz.
Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie.
Kochać siebie to dopuszczać do siebie innych zamiast go-
dzić się na samotność.
Kochać siebie to kierować się własną intuicją.
Kochać siebie to odpowiedzialnie tworzyć swoje własne za-
sady.
Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość.
Kochać siebie to sobie przypisywać zasługi za to, co się
zrobiło.
Kochać siebie to otaczać się pięknem.
Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w
biedzie.
Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół.
Kochać siebie to nagradzać się i nigdy się nie karcić.
Kochać siebie to mieć do siebie zaufanie.
Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi
myślami.
Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci
służy.
Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej.
Kochać siebie to często dawać sobie robić masaż.
Kochać siebie to uważać siebie za równego innym.
Kochać siebie to wybaczać sobie.
Kochać siebie to pozwalać na czułość.
Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedo-
wać to na kogo innego.
Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy.
Kochać siebie to cały czas dobrze się bawić.
Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i
czule.
Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem
wewnętrznym.
Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać
się do kochania siebie samego, masz tu prawdziwą kopalnię po-
mysłów.

12. Może być inaczej


Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej urzą-
dzony: gdybyś był otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomo-
cnymi i wspierającymi, pełnymi uznania dla Twoich zalet i
uroków, ale też wyrozumienia dla słabości i felerów. Pomyśla-
łam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś nie
czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata
- zaczął traktować innych tak, jak sam chciałbyś być trakto-
wany. Możesz zacząć od siebie i swoich najbliższych, swojego
miejsca pracy czy nauki.
Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę? Dookoła masz pełno so-
juszników, chociaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie wiedzą.
Kto może być Twoim sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy -
podobnie jak Ty - marzą o tym, żeby przestać się chować i od-
gradzać od innych, żeby spotykać się z akceptacją i miłością.
Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma żadnego powodu, żebyś to
nie był Ty.
Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilku-
nastu lat i mam poczucie, że moje starania nie idą na marne.
Wiem też, że jestem jedną z wielu osób, które działają w tym
samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując dzieci, tworząc
sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki spo-
sób, że każdy, kto się z nimi styka, czuje się potem lepszy i
lepiej traktuje siebie i innych. Krąg się poszerza, bo ktoś,
kto bardziej kocha siebie, jest też bardziej zdolny do obda-
rzania miłością innych.
Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po
raz pierwszy ponad 20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej auto-
rem i skąd pochodzi, ale mam nadzieję, że - jak wszystkie ba-
jki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno swobodnie korzys-
tać. Wahałam się trochę, czy umieścić ją tutaj, bo dotychczas
opowiadałam ją tylko ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a
Ciebie przecież nie znam. Ale przypomniałam sobie, że to nie-
ładnie być skąpym i postanowiłam podzielić się z Tobą.

13. Bajka o ciepłym i puchatym


W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Każdy
z jego mieszkańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek z
Ciepłym i Puchatym, które miało to do siebie, że im więcej
rozdawało się go innym, tym więcej przybywało. Dlatego wszys-
cy swobodnie obdarowywali się nawzajem Ciepłym i Puchatym
wiedząc, że nigdy go nie zabraknie.
Matki dawały Ciepłe i Puchate dzieciom, kiedy wracały do
domu; żony i mężowie wręczali je sobie na powitanie, po po-
wrocie z pracy, przed snem; nauczyciele rozdawali w szkole,
sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy każdym spotkaniu;
nawet groźny szef w pracy nierzadko sięgał do swojego worecz-
ka z Ciepłym i Puchatym. Jak już mówiłam, nikt tam nie choro-
wał i nie umierał, a szczęście i radość mieszkały we wszyst-
kich rodzinach.
Pewnego dnia do miasta sprowadziła się zła czarownica,
która żyła ze sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw ró-
żnym chorobom i nieszczęściom. Szybko zrozumiała, że nic tu
nie zarobi, więc postanowiła działać. Poszła do jednej młodej
kobiety i w najgłębszej tajemnicy powiedziała jej, żeby nie
szafowała zbytnio swoim Ciepłym i Puchatym, bo się skończy, i
żeby uprzedziła o tym swoich bliskich.
Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do
tego samego namówiła męża i dzieci. Stopniowo wiadomość roze-
szła się po całym mieście, ludzie poukrywali Ciepłe i Pucha-
te, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły się tam szerzyć choroby i
nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać.
Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu
na dalekim przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło
na jaw, że jej specyfiki nie pomagają i ludzie przychodzili,
coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać Zimne i Kolczaste, co
trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie najlepszy
- ale zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jed-
nak ich życie toczyło się wśród chorób i nieszczęść.
I byłoby tak może do dziś, gdyby do miasta nie przyjecha-
ła pewna kobieta, która nie znała argumentów czarownicy. Zgo-
dnie ze swoimi zwyczajami zaczęła całymi garściami obdzielać
Ciepłym i Puchatym dzieci i sąsiadów. Z początku ludzie dzi-
wili się i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali się, że
będą musieli oddać. Ale kto by tam upilnował dzieci! Brały,
cieszyły się i kiedyś jedno z drugim powyciągały ze schowków
swoje woreczki i znów jak dawniej zaczęły rozdawać.
Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie
dalej, zależy od Ciebie.

14. Post scriptum


Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świet-
nych terapeutek dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał
za największe odkrycie swego życia. Mylisz się, jeśli sądzisz
pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien dziennikarz za-
pytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia i usły-
szał od Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że
Wszechświat jest łaskawy

Autorka, Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się pora-


dnictwem, treningiem psychologicznym, psychoterapią oraz
uczeniem pomocy psychologicznej. Pracuje w Instytucie Psycho-
logii Zdrowia i Trzeźwości w Warszawie, głównie z grupami
trzeźwych alkoholików i członków ich rodzin. Poprzednio w Po-
radni Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa Planowania Ro-
dziny zajmowała się indywidualnym poradnictwem i psychotera-
pią dla par.
Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie
córki.

You might also like