You are on page 1of 123

Rozdział pierwszy

Smród
Mucha. Spacerowała po jego głowie. Najzwyklejsza w świecie mucha. Owad.
Musca domestica.
Dyrektor Kotanowicz popatrzył bezradnie na zgromadzonych - najgorsze
elementy społeczne, jakie zalegają naszą szkołę. Czemu ja znalazłem się wśród
nich? Bóg raczy wiedzieć.
- Panowie – odchrząknął Kotan – doszły mnie słuchy...
Zaniemówił.
Tymczasem dzielna mucha-alpinistka osiągała już różowy i błyszczący szczyt
Mount Kotanowicz. Dzielny owad beztrosko szargał autorytet głowy ciała
pedagogicznego. To znaczy – głowy głowy ciała pedagogicznego.
Kotan tymczasem miał pewne trudności ze sformułowaniem odpowiedniej
gadki. Nic dziwnego – w końcu niejednokrotnie spotykaliśmy się już w podobnym
gronie i okolicznościach. Po iluś tam razach repertuar siłą rzeczy musiał ulec
wyczerpaniu.
- Panowie... – wyrzucił wreszcie z siebie. Znudzona mucha opuściła
niegościnne tereny i odleciała w bliżej niesprecyzowanym kierunku – Powiedzcie
mi, jeśli łaska, jak można pobić klasę?
Zapadła niezręczna cisza.
- Klasę? – Grucha podrapał się po łysym łbie – Jaka klasę? Kur... Panie
dyrektorze, to było ze siedem osób. Nie klasa. – dodał tonem, jakby mówił do
osoby niepełnosprawnej umysłowo. Pozostali pokiwali głowami – w większości
łysymi, lecz trafiło się też kilka mózgoczaszek malowniczo upstrzonych irokezami.
- Ale wszyscy, to uczniowie trzeciej B, tak? – nie ustępował dyrektor.
Zmarszczył czoło – wyglądało to, jakby ktoś w pośpiechu zwijał dywan.
- No niby tak... – Grucha, podjąwszy się trudnej roli rzecznika grupy, usiłował
jakoś ubrać myśli w słowa – Bo widzi pan, należało im się. Nazywali nas
trogylotami.
- Troglodytami – poprawiłem odruchowo.
- O, właśnie. Mogli nie zaczepiać.
Dyrektor smętnie popatrzył na całą grupę. Innymi słowy – na najgorsze męty,
leni, olewaczy i degeneratów zgromadzonych w jednym miejscu. Prawie nikt z tej
ekipy nie miał szans na pomyślne przejście gimnazjum.
Inna sprawa – czemu ja tu jestem?
Nieważne.
Później powiem.

***

2
Brudna rzeka. Jak cholera.
Krzna. Rzeka tak brudna, że pretenduje do miana ścieku. Brązowa,
nieprzejrzysta maź, niegodna określania mianem wody przelewa się leniwie przez
równie brudne brzegi. Wiosną i latem śmierdzi, jak otwarte szambo.
Nad rzeką leży miasto. Miasto bez przyszłości, perspektyw i porządnego kina.
Łuków – bo o nim właśnie mowa – rozwija się jednak na podobieństwo pięknej
róży rosnącej na stosie gnoju. Gnój śmierdzi, a róża pachnie. I jakoś to wszystko
się wyrównuje. Krzna śmierdzi. Łuków też, ale to jednak inny smród. Przyjazny.
Podoba mi się ten smród. Po pewnym czasie człowiek przyzwyczaja się do
wszystkiego. Po pewnym czasie nie może już bez tego żyć.

***

- Co tu tak jedzie? - Grucha zabawnie poruszył nozdrzami. Wzruszył


ramionami i zaciągnął się dzierżonym w dłoniach petem. Oparłem się o drzewo.
Smukły rozejrzał się wokół i szybkim ruchem wyciągnął z tornistra puszkę z
piwem. Ponownie zlustrował otoczenie, otworzył puszkę i pospiesznie wytrąbił
zawartość.
- Byś się podzielił – rzucił ponuro Grucha. Wyciągnął rękę w moją stronę –
Filozof, chcesz się sztachnąć?
- Nie palę – powiedziałem niechętnie. Grucha roześmiał się chrapliwie.
- No tak, zapomniałem. Tu, kurwa, prawiczek jesteś – nie palisz, nie pijesz...
- Odpierdol się – rzuciłem znudzonym głosem. podwinąłem rękaw,
popatrzyłem na zegarek – Za dwie minuty koniec przerwy. Pospiesz się lepiej.
- Pieprzę to – oznajmił.
Zadzwonił dzwonek.
Grucha palił.

***

Na moim osiedlu nazywają mnie Filozof. Nie dręczą mnie, bo znaleźliśmy


wspólny język. To moje ziomy z mojego osiedla. Razem wąchamy ten sam smród,
żyjemy w tym samym ujebanym syfie. Mimo, ze dzieli nas tak wiele, to i tak z
Gruchą czy Siwym, dogadam się lepiej, niż jakimś przemądrzałym pedałem z
dobrej rodziny i ekskluzywnej szkoły. Nie jestem debilem – czytałem wiele
mądrych książek i w ogóle – wiem wiele rzeczy, dlatego nazywają mnie Filozofem.
Znam słowa, których nie znają ziomy z osiedla, więc udało mi się wzbudzić ich
ciekawość. Normalnie to by mnie skopali gdzieś w jakimś ciemnym zaułku, albo
co, ale... Jestem z tego samego osiedla, więc jestem swój, choćby nie wiem jak
inny. To jest w gruncie rzeczy wspaniałe. Jesteśmy tacy sami – tyle, że Grucha ma
kreatynę, a ja Orwella, Kuczoka i Masłowską. Ale to szczegóły, niewarte
wspomnienia. Bo nie ma to przecież najmniejszego znaczenia. Na osiedlu wszyscy
są równi.

3
***

No to jedziemy, pomyślałem. Dokładnie posprzątałem swój pokój, zasłoniłem


żaluzje, założyłem swoją ulubioną bluzkę z wizerunkiem Boba Marleya. Mistrz z
Jamajki będzie ze mną do końca. Z szuflady wydobyłem napisany zawczasu list
pożegnalny. Nic specjalnego – kocham was mamo i tato, żegnaj okrutny świecie
bla bla bla. Po prawdzie, nie miałem zamiaru pisać listu pożegnalnego, ale musi
być jakiś dowód, że sam się zabiłem. Inaczej będzie dochodzenie w sprawie
domniemanego zabójstwa, a nie chciałbym, by padło podejrzenie na któregoś z
ziomów – w toku śledztwa mogą wypłynąć na wierzch różne śmierdzące sprawy.
Z kieszeni wyjąłem żyletkę. Podciąć sobie żyły na nadgarstkach. To raczej
proste. Dwa małe cięcia a potem świat powoli odpływa. Z tego co wiem, cięcie
trochę boli, ale krwawienie już nie. Będzie trochę sprzątania, ale to już nie mój
problem.
Położyłem się na łóżku. Niczego nie żałuję. Serio. Wiele świństw w życiu
zrobiłem – paru się nawet wstydzę – ale nigdy nie uważałem, że to, co zrobiłem,
było błędem. Znając konsekwencję swoich czynów teraz wiem, że postąpiłbym
dokładnie tak samo. W każdym przypadku.
Bóg fatalnie to wszystko urządził. Dał mi chęć do życia zaledwie na
piętnaście lat. To po chuj się dalej męczyć?
Ziomy zrozumieją. Mówiłem już wielokrotnie, że chce się zabić. Kiwali
głowami, a potem pytali, czy się z dupą na rozum nie zamieniłem. Ale i tak pewnie
wiedzieli, że prędzej, czy później do tego dojdzie. Będą mieli o czym gadać, a
później zapomną. Może kiedyś, stykając się z jakimś trudnym słowem powiedzą
„Filozof by wiedział...”.
Pociągnąłem nosem.
No, nie ma co się rozczulać. Było, minęło. Czeka mnie nowe życie,
oczywiście ujmując rzecz metaforycznie. Przyłożyłem żyletkę do nadgarstka. Na
skórze pojawiła się maleńka ranka.
Zapiekło.
Odłożyłem żyletkę. Kurwa, nie mogę!
Całe to metafizyczne pierdolenie o Szopenie zdało się psu na budę. Nie
potrafię się zabić. Ni chuja. Chcę, a nie mogę. Mam w sobie tchórza – parszywego
drania, który trzęsie się ze strachu i wrzeszczy na mnie, bym przestał. Niektórzy
ludzie są silniejsi od swojego tchórza. Nie należę do tych ludzi.
Poczułem zniechęcenie. Wstałem z łóżka i poszedłem do łazienki zakleić
skaleczenie. Jak prawdziwy twardziel, polałem najpierw ranę spirytusem.
Zacisnąłem zęby, ale nawet się nie wzdrygnąłem. Popatrzyłem w stronę lustra.
Cholera, znowu ta morda...
Według opinii większości ziomów - którzy są zwykle rozbrajająco szczerzy, w
przeciwieństwie do tak zwanej „kulturalnej” części ludzkości – wyglądam jak pół
dupy zza krzaka. To dosyć łagodne określenie, zważywszy na rzeczywisty stan
mojej mordy. Nawet nie chciało mi się patrzeć. Pochyliłem się nad zlewem,

4
kontemplując grudki zeschłej pasty do zębów, które osiadły na dnie. Abstrakcyjne
bryły przestrzenne ujawniające ukryty sens, tajemnicę, której nie godzien byłem
pojąć. W tych grudkach kryła się odpowiedź.
Co ja, kurwa, pierdolę?
Splunąłem do wanny i wyszedłem.

***

W telewizji znowu pokazano kolejny reportaż z Iraku, gdzie terroryści,


sunnici, szyici, poganiacze kóz i cała reszta tej bliskowschodniej cholery urządzała
sobie niezły kocioł. Bóg, Honor, Ojczyzna. To niby mamy szanować. Ale cholernie
nie lubimy, jeśli z tej zasady korzysta ktoś inny, nie? Bo ci talibowie, też walczą za
Boga, Honor i Ojczyznę. Jak widać, wszystko sprowadza się do tego, ile kto ma
karabinów. Albo ropy. Niesiemy wam pokój, cywilizację i demokrację! Niesiemy
wam Playboya, KFC i McDonalda! A wy, cholerni niewdzięcznicy strzelacie do
nas, wysadzacie nasze budynki i kurwa wasza mać, nie chcecie dać nam ropy! I
chuj, sami ją sobie weźmiemy. To, co nasze, to nasze, a co wasze, to też nasze.
Nie? Naprawdę? A chcecie się przekonać?
Gruzy, zgliszcza, pożoga. Allach akabr!
Zniechęcony wyłączyłem telewizor.

***

- Nie – powiedział Marchewa kręcąc głową – Nie da się.


Zadzwonił dzwonek i uczniowie zaczęli wylewać z klas, na podobieństwo
gnoju wyciekającego z końskiego zadu. Popatrzyłem na Marchewę.
- W chuja mnie robisz, przyznaj się. Na dziś dzień miałeś mi oddać te płytki,
tak?
Marchewa podrapał się po rudej czuprynie. Właśnie z powodu płomienno
rudych włosów – wyglądały niemal jak farbowane – tak go nazywali.
Marchwiak był członkiem zespołu metalowego, którego większa część
chodziła do naszej szkoły. Na apelach zespół przedstawiany był jako „Recontra”,
jednak tak naprawdę nazywał się „Jebali Nas W Dupę”. Członkowie owej formacji
– zwani pieszczotliwie „jebakami” – to głównie sataniści. Tak, tak. Ale to tylko
pozerzy, nie chodzą na czarne msze, na cmentarzu to tylko sikają, jak ich przypili z
dala od domu. Jak wszyscy.
- Nie mam ich na dzisiaj. Sory, jutro ci przyniosę.
Słyszę to już od tygodnia.
- Kurwa, nie ma jutro! Zapierdalaj do domu i to piorunem!
- Nie przeginaj pały, Filozof – powiedział Marchewa – Bo...
- Bo co? – parsknąłem – Napuścisz na mnie swoich rogatych kumpli? Pieprzę,
wcale się nie boję.
- A pamiętasz Rogalińskiego?

5
- Rogaliński był wariat i niebezpieczny psychopata. To, że się powiesił, to
akurat dobrze dla otoczenia. Nie próbuj mnie tym straszyć.
Ale jednak zasiał w mojej duszy ziarno niepewności. Rogaliński był porządny
facet, ale coś się z nim zaczęło nie za bardzo dobrego dziać – po któryś tam
wakacjach wrócił do szkoły dziwnie odmieniony. Zaczął nosić na szyi metalowy
pentagram, mało się odzywał. Czasem tylko, jak się rozgadał, to zawsze pieprzył o
śmierci. Ale nikt tego nie słuchał, bo nie można było przy nim usiedzieć.
Śmierdział. Ale to nie był nasz znajomy, oswojony smród. Ten cuchnął inaczej.
Obco.
Potem wyjechał za miasto i się powiesił na gałęzi. Ponoć lina urwała się na
chwilę zanim umarł. Jakby coś jeszcze chciało go uratować. Albo i nie.
Ciekawe, jak to jest – rzucać się na linie, wiedząc już właściwie, że nic nie da
się już zmienić, że jest się martwym, ale jeszcze ułamek chwili żyjesz – tylko po to
by zdawać sobie sprawę z tego, ze za chwilę już cię nie będzie, że to już naprawdę
koniec. Koniec i cześć pieśni. Już po tobie, ziom. Kości zostały rzucone. Teraz
będziesz się pierdolił z bratem szatanem i siostrą wiedźmą. Tak się rzucasz, że już
nie wiesz, czy jesteś powieszonym człowiekiem, czy tylko rybą, która szamocze
się na wędce. Wędkarzem jest rogaty brat z pentagramem na czole. A ciebie,
kurwa, już nie ma. Rybka lubi pływać, ale już nie pływa. Zaraz rybka będzie
smażyć się w oleju, czy kotle – chuj jeden wie.
- Spierdalaj Marchewa – machnąłem ręką i poszedłem na stołówkę. Kucharka
znowu zrobiła kapuśniak – pewnie ciota jej się wcześniej zaczęła, bo minę ma
wyjątkowo nieprzyjemną. Kurwa niewydymana. Zabrałem talerz i usiadłem przy
wolnym stoliku. W ceracie były dziury wypalone papierosami. Na ścianie jebały
się dwie muchy.
Nie dane mi było zjeść w spokoju. Dosiadł się Siurek – facet sprzedałby
piasek Beduinom na pustyni i to jeszcze tak, że dziękowaliby mu na kolanach.
Zwykle można było go zobaczyć, jak próbuje wepchnąć komuś buty („Prawie
nówka, ziom, lepszych nie znajdziesz!”) albo komórkę („Ja wiem, że kradziona,
nikt nie mówi, że nie, ale możesz komuś wcisnąć bez problemu, czekaj jest taki
gość tylko nie mów mu, że ode mnie, stary, jeszcze na tym zarobisz!”). W
ostatecznym rozrachunku zawsze Siurek wychodził na swoje, a inni nieodmiennie
zostawali na lodzie z długiem u kogoś, kto zwykle nie lubi czekać. Nikt jednak
Siurka nie klepał, a to dlatego, że prawie każdy w szkole wisiał mu jakąś kasę.
Robert Misiurek wplótł się w tę pajęczynę zależności i powiązań tak mocno, że
nikt właściwie nie był pewien jakie konsekwencje mogą wyniknąć z solidnego
dojebania obrotnemu kurduplowi. Ale jakoś nikt nie chciał próbować.
- O, Filozof dobrze, że cię widzę – z rozmachem rzucił plecak na stolik. Coś
zachrzęściło – Stary, wiesz, jakie szczęście cię spotyka?
Westchnąłem.
- Nie, nie wiem. Ale pewnie zaraz się dowiem.
W odpowiedzi Siurek wytachał z plecaka płaskie, tekturowe pudełko.
rozejrzał się po stołówce i na moment lekko uchylił otwarcie.

6
- Niezłe, co? – zapytał, nic nie robiąc sobie z mojej zbaraniałej miny. Schował
pudełko z powrotem do plecaka. W środku był Soniak – fabrycznie nowy, niemal
jak prosto zza lady. Tyle tylko, że odpakowany z folii. – Sześćdziesiąt złotych i
dorzucę jeszcze parę gier.
- Czy ja wyglądam na idiotę? – parsknąłem – komu to zwędziłeś?
- Czy ja wyglądam na złodzieja? – przedrzeźniał mnie – człowieku, zupełny
legal. No, prawie. – dodał po chwili, bo w jakiś pokrętny, wypaczony sposób
usiłował być uczciwym człowiekiem – Ale zaręczam – nikt nie będzie się do ciebie
pluł, żadnych wjazdów, ani nic. Tylko musze to szybko opylić. Dla ciebie to nawet
spuszczę do pięćdziesięciu, jak mi na jutro kasę przyniesiesz.
- Dzięki, ale nie – siorbnąłem kapuśniak. Był tak obrzydliwy jak zawsze. I
śmierdział. Jak zawsze.
- Człowieku, taka okazja już się nie powtórzy! – zawołał – Ja sam chyba głupi
jakiś jestem, że chcę ci to sprzedać tak tanio! Ale nie, to nie. Kto inny kupi.
Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Jak Siurek chce coś sprzedać, to zawsze
znajdzie się jakiś idiota, który to coś kupi. Nie wiem, jak on to robi. Czary
normalnie.
Wszamałem kapuśniak, próbując nie zwracać uwagi na smak. Po pewnym
czasie kupki smakowe kapitulowały. Aż dziw bierze, że nikt się jeszcze nie zatruł.
Poszedłem na lekcje. W końcu chyba po to jest szkoła, żeby uczyć.
Wtoczyłem się do klasy.
- A gdzie to się bywało, co? – Warecka, wkurwiona jak diabli od razu się
przypierdoliła. Obleśny babsztyl. - Już dziesięć minut po dzwonku. Siadaj!
Chciałem jej napyskować, ale poczułem zniechęcenie. Siadłem. Do chuja z
tym wszystkim. Urwę się z ostatniej lekcji.
Przesiedziałem obowiązkowe trzy lekcje, całkowicie olewając notację
wykładniczą, Herberta i cykl rozwojowy tasiemca.
Od paru dni nic mi się nie chciało.

***

Wspólne sikanie pod murkiem jest jedyną formą ekshibicjonizmu ogólnie


zaakceptowaną przez społeczeństwo. O ile, w każdym innym przypadku,
obnażanie swoich narządów, jest brane za przejaw dewiacji, lub choroby
psychicznej, o tyle jeśli paru normalnych facetów zgodnie wyceluje armaty w
murek, albo pień drzewa, nikt nic sobie nawet nie pomyśli.
Grucha potrząsnął siurkiem, by zrzucić ostatnie kropelki moczu, po czym
zasunął rozporek.
- Uff! – westchnął z ulgą i odszedł kawałek. Łysy i Buba po chwili dołączyli
do niego.
Spostrzegli mnie. Pomachali mi. Ja też im pomachałem, żeby nie było, że
jestem chuj, kutas i zjebiec.

7
Za blokiem ktoś smarował grafitti na ścianie bloku. Podszedłem bliżej.
Graficiarz – teraz widziałem, że to Ogór – zerknął przez ramię, po czym wrócił do
pracy. Potrząsnął puszką farby. Zagrzechotało.
- Cześć, Filozof – rzucił. sięgnął po kolejną puszkę i dodał nowy motyw do
swojej pracy. Przyjrzałem się uważniej. Barwy grafitti łagodnie przechodziły z
żółci do głębokiej zieleni. Kształty liter, mimo pozornej kanciastości, wydawały się
zaskakująco łagodne. Napis, rzecz jasna, głosił „CHWDP”. Napis, jak napis – ale
pomysł i wykonanie...
Ogór odłożył puszkę i cofnął się o dwa kroki, by zlustrować wynik swojej
pracy. Przekrzywił głowę, lekko zmrużył oczy.
- Styka – uznał. Pozbierał puszki, dokładnie uprzątnął okolicę ze śladów
swojej działalności. Ja natomiast jak urzeczony wpatrywałem się w nowopowstałe
dzieło.
- Ogór? – zapytałem.
- No, co?
- Czego to jest do góry nogami?
Istotnie, litery zostały odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni i dopiero po
dłuższej chwili można było spostrzec, czym tak naprawdę jest pozornie
abstrakcyjny piktogram.
- Żebyś się pytał – burknął i ulotnił się.
Dosyć lubiłem Ogóra. To skejt, ale porządny gość. Artysta. Inteligentny, no i
brakuje mu charakteru. Taki osiedlowy Nikifor. W ogóle skejci na osiedlu byli
porządnymi ludźmi, na ogół nie wszczynali bójek, tak jak robili to moi dresiarscy
kumple. Co prawda kopcili od cholery szlugów, ale dzięki temu, jeśli się stało obok
nich nie dokuczały komary – wszystkie padały w locie. Zwłaszcza obok Fajka –
facet ma już w domu żółty sufit. Ale Fajek, to ziom. Nie to, co te męty z
sąsiedniego osiedla. Chuje pierdolone i tyle. Ten zjeb spod czternastki poszczuł
mnie psem, jak wczoraj wracałem ze szkoły. Mało się nie posrałem. Kurwa,
ludziom nie powinno się pozwalać na trzymanie w domu takich bydlaków. Jak bym
był, cholera, prezydentem to sadzałbym na dożywocie za kratki. Albo krzesło
elektryczne.
Albo do chuja z tym wszystkim.

***

Mam do pogadania z Marchewą. Facet obiecał mi płytki na dziś i, kurwa,


nawalił. Postanowiłem wybrać się do niego z wizytą.
Blok Machwińskiego położony jest na stosunkowo spokojnym osiedlu. Żule
nie przychodzą tutaj pić z braku jakiejś dogodnej meliny, w nocy jest więc cicho
jak makiem zasiał.
Nie jest. Głównie z powodu Marchwiaka i jego zespołu. Ci debile co wieczór
urządzają w piwnicach próby. Pamiętam, jakie mieli problemy z przytachaniem

8
tam głośników i perkusji. Machwiński wzywał wtedy chyba wszystkie demony
Piekieł z samym Szatanem na czele.
Klatka schodowa nie była ani zaszczana, ani zarzygana. Poczułem się
odrobinę niepewnie.
Drzwi do piwnicy były otwarte – kolejne zaskoczenie. U nas zostawienie
otwartych drzwi do piwnicy równoważne jest z pokryciem całej jej powierzchni
fekaliami. Tu – jak widać – było inaczej.
Piwnica nie śmierdziała ani kotami, ani gównem. W głębi za to, można było
usłyszeć sugestię wrzasków i walenia czyś ciężkim w ścianę. Bez wahania
skierowałem się w tę stronę. Po chwili okazało się, że to tylko moja zboczona
wyobraźnia. Było cicho.
W końcu doszedłem do drzwi, na których wymalowana była koźla głowa. Pod
spodem ktoś dopisał czarnym markerem „TU MIESZKA SZATAN!!!!!!!”
- Wesoło – mruknąłem pod nosem. Nacisnąłem klamkę.
- Patrzcie, to Filozof! – usłyszałem głos. Jeden z Jebaków wciągnął mnie do
środka – Właź, co tak będziesz stał jak chuj w rozporku?
Ciekawie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wszędzie walały się puszki po
piwie, w kącie ktoś niedbale poukładał instrumenty muzyczne – gitary, perkusję....
- Gdzie Marchewa? – zapytałem, kręcąc głową na wszystkie strony. Wysoki
satanista – chyba nazywał się Jarek – pokręcił głową ze smutkiem i spuścił wzrok.
- To ty nie wiesz? – spytał, gapiąc się na swoje palce.
Wzruszyłem ramionami.
- Renata nie żyje.
Jeśli milczenie może być wstrząsające, to to właśnie takie było.
Renata i Marchewa chodzili ze sobą od pół roku. Mogło z tego wyjść coś
więcej. I wyszło.
Byłem przy tym, jak spotkali się po raz pierwszy. To był piękny wiosenny
wieczór. Koncert rockowy w Siedlcach - tłum ludzi, ostre dźwięki wylewające się
ze sceny... I oni. Wysoki, rudy chłopak w ciemnej koszulce oraz chuda jak
szczotka, długowłosa dziewczyna. Nagłe złowienie wzroku, telepatyczny kontakt...
Widziałem to. Na własne oczy. To był ten moment, kiedy Król Szatan i Królowa
Piekieł zakochali się w sobie. Połączone dłonie, krzyk, wrzask, zapamiętanie...
Prawdziwe love story. Rudy Romeo i anorektyczna Julia. Zaiste, piękna para.
Wszyscy to przyznawali.
- Renata... Nie żyje – powtórzyłem. O mało nie dodałem „fajnie”. Była moją
znajomą. Nawet dobrą znajomą. Powinienem być wstrząśnięty. Powinienem choć
trochę się przejąć. Ale nie. Kompletnie mnie to nie ruszyło.
Kurwa.
- Jak to? – zapytałem. Sataniści speszyli się. Unikali mojego wzroku.
- Przedawkowała.
No jasne. Marchewa wiedział, ze jego dziewczyna bierze. Sam nawet nie
tknął cracku, ani amfy, ale kiedy Renata powiedziała mu – bez żenady, ani choć
udawanego wstydu – że sama bierze, Marchewa nie zrobił nic w tym kierunku, by
ją od tego odwieść. Nic.

9
- Co na to Marchwiak? – było to najprawdopodobniej najgłupsze pytanie,
jakie mogłem w tej chwili zadać. Satanista Jarek – albo Dawid, srał go pies –
zacisnął wargi.
- Mocno przeżywa.
- Nie miałem pojęcia... – dalej nic. Nie tknęło mnie nawet najmniejsze ukłucie
żalu. Marchewa to mój kumpel. Powinienem mu współczuć. A zamiast tego –
wszystko mi zwisa. Zwisa i powiewa.
Pożegnałem się z chłopakami i wyszedłem z bloku. Na dworze było już dosyć
ciemno.
W drodze powrotnej natknąłem się na Cyklopa – znanego na cały Łuków żula
bez jednego oka. Śmierdziel bełkotał coś niezrozumiale. Minąłem go z
obrzydzeniem i ruszyłem w stronę swego ukochanego osiedla.

***

Rzuciłem się na kanapę i sięgnąłem po pilota.


Pstryk!
- Ewelina, nie możesz pozwolić mu się tak szantażować! Zrozum wreszcie, że
on cię nie kocha! Boże, jaka ty byłaś...
Pstryk!
- Mniszek lekarski obniża poziom cholesterolu i przydatny jest przy
schorzeniach...
Pstryk!
- Brawa, brawa, gorące brawa dla drużyny Czerwonych! Teraz pytanie dla
drużyny Niebieskich – w którym roku...?
Pstryk!
- ...w związku z tak zwaną aferą paliwową...
Pstryk!
Zniechęcony wyłączyłem telewizor. Za oknem jakiś gówniarz darł się w
niebogłosy. Poszedłem do swojego pokoju. Z nudów sięgnąłem po plecak z
zamiarem odrobienia lekcji. Wywaliłem wszystkie książki na biurko. Matematyka.
Trzy zadania. Pierdolić – spiszę od Wegeta. Geografia – jutro sprawdzian....
Chrzanić. Trudno, dostanę lampę. I chuj. Nie moja pierwsza i nie ostatnia. Polski.
Charakterystyka dowolnie wybranej postaci tragicznej. Rozłożyłem zeszyt. W
przypływie jakiejś upiornej imitacji weny zacząłem pisać.
Jedną z najtragiczniejszych postaci, z jakimi miałem związek, jestem ja sam.
Od dziecka byłem tłamszony i bity przez rówieśników. W końcu jeden z moich
dręczycieli publicznie dostał w pysk i się odchrzanili. Wszyscy.
W zamyśleniu possałem skuwkę długopisu. Nim zdrowy rozsądek zdołał
przebić się do wyższych warstw świadomości, podjąłem:
W wieku dziesięciu lat mój mieszkający na wsi dziadek na moich oczach utopił
w worku piątkę puszystych szczeniaczków, które urodziła jego łańcuchowa suka.
Były małe i bezbronne. Piszczały. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że
życie – czy to ludzkie, czy to zwierzęce – nie ma najmniejszej wartości. Od tego

10
momentu zacząłem życie, które doprowadziło mnie na zaszczytne miejsce
osiedlowego filozofa i cynika.
Potem pisałem jeszcze trochę w tym duchu. Zakończyłem. Przeczytałem raz
jeszcze, skreśliłem kilka zdań.
Zamknąłem zeszyt.
Otworzyłem zeszyt i wyrwałem dopiero co zapisane kartki. Zmiąłem je w
dłoni i cisnąłem w kąt pokoju. Po czymś takim na bank trafiłbym na zamknięty
oddział psychiatryczny. Może i byłoby to ciekawe przeżycie, ale jakoś nie mam
ochoty tego sprawdzać.
Zresztą, z tym dziadkiem to i tak bujda na resorach. I sranie w banie.

***

Dziś niebo ma kolor ołowiu. Dziś jest zimno i pada deszcz. Ziomale siedzą na
ławeczce pod blokiem. Śmieją się i rozmawiają. ale śmiech jest jakby przygaszony,
a rozmowy prowadzone ściszonym głosem. Ogór – ten od grafitti – raz po raz
zerka na okno. Czwarte piętro, drugie okno licząc od lewej. Tam zawsze o tej porze
– tuż przed wieczorem – paliło się światło. Do niedawna. Dziś się nie pali. Nie
paliło się wczoraj, ani przedwczoraj. Od czterech dni w tamtym pokoju nie świeci
się światło. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że od paru dni
nikt tam nie wchodził.
Pokój jest martwy.
Tak jak zamieszkująca go Renata.
Nie wiem czy wam wspominałem. Renata mieszkała na naszym osiedlu. Na
Sienkiewicza. Sąsiadka.
Mieszkała naprzeciw Ogóra, drzwi w drzwi. Byli dobrymi znajomymi, chyba
nawet kręcili ze sobą przez jakiś czas. Potem ona spotkała Marchewę, a on... On po
jej odejściu zaczął malować coraz mroczniejsze grafy. Motywy kości i czaszek,
czarna i czerwona farba... Te klimaty. Potem mu przeszło.
Marchewy nie było na pogrzebie. Ja byłem, był Ogór, byli sataniści.
Myślałem, że ksiądz pogoni tę hołotę, ale nie. Nie pogonił.
W kościele śmierdziało kadzidłem i ludzkim potem. I czymś nieuchwytnym.
Kiedy zaczęli zasypywać trumnę, któryś z satanistów puścił pawia. Pozostali
go odciągnęli. Widziałem łzy w ich oczach. W oczach tego rzygającego też. Bo
widzicie, wszyscy znali i kochali Renię. Jej perlisty śmiech. Błysk w oku. I takie
tam.
Dziś niebo ma kolor ołowiu. Dziś jest zimno i pada deszcz. Ziomale siedzą na
ławeczce pod blokiem. Nieoficjalna stypa. Dzwoniłem do Marchewy. Od dnia jej
śmierci nie było go w szkole. Od dnia jej śmierci w ogóle go nie widziałem.
Marchwiak nie odebrał telefonu. Idę do niego. Może przy okazji odbiorę
swoje płyty. Dobrze by było.
Idąc w stronę osiedla Unitów Podlaskich – u nas mówi się „na Unitów” –
gdzie mieszkał Machwiński, minąłem – jak to się, kurwa, nazywa? Zapomniałem...
Budę z prądem. No wiecie – takie duże coś w kształcie betonowego sześcianu, co

11
stoi na osiedlu i dzieciaki się wokół tego ganiają. Te rozsądniejsze – a przynajmniej
chcące za takie uchodzić w oczach dorosłych, lizusy jebane – czasami wołają do
bawiących się: „Nie dotykajcie drzwi, bo was porazi prądem”.
O czym to ja..? A, tak – buda z prądem. Na blaszanych, pociągniętych szarą
emalią drzwiach wisi krucyfiks. Nikt już nie pamięta, co tam się wydarzyło.
Podobno ktoś tam kiedyś zginął. Jakaś kobieta. Mówiło się o krwawym
morderstwie, a niektórzy zaklinali się, że do tej pory można tam zobaczyć nikłe
ślady plam krwi. Swoistego smaczku tej wersji dodawał fakt, że buda stała
dosłownie metr od Małej Jedynki – podstawówki. Krzyż wisiał już od dobrych
sześciu lat, ale nikt go nie zerwał. Kiedyś stały jeszcze znicze – pamiętam, jak
wracając ze szkoły (wtedy chodziłem do pierwszej podstawówki) widywałem je –
ale już od dawna nikt tu zniczy nie pali.
Minąłem cmentarz. W oddali usłyszałem głosy dzieciaków bawiących się na
boisku Dużej Jedynki. Obie Jedynki – Mała i Duża – to właściwie jedna szkoła –
Szkoła podstawowa numer 1 im. Ks. Grzegorza Piramowicza. Klasy jeden – trzy
chodzą do Małej Jedynki (na Stasia i Nel), a od czwartej wzwyż – do Dużej
Jedynki (na Partyzantów). Kiedyś była jeszcze prowizoryczna placówka na
Warszawskiej, ale – zdaje się – już dawno ją wycofali z użycia.
Blok Marchewy. Już go wam opisywałem – czysty, nówka jak spod igły.
Parapety nie są otagowane, poręcze nie są zaplute... Za ładnie tu, jak na mój gust.
Dzwonek w drzwiach. Cisza. Marchewa, ty debilu, mam nadzieję, że nic
głupiego nie wpadło ci do głowy. Przypomniałem sobie Rogalińskiego.
Zadzwoniłem raz jeszcze. I jeszcze. W końcu usłyszałem chrobot odsuwanej
zasuwy. Nareszcie. Gdyby zaszła potrzeba, stałbym tu i dzwonił do usranej śmierci.
Drzwi się uchyliły i moim oczom ukazał się Machwiński.
Wyglądał jak żywy trup. Fiolet, podkrążonych oczu nieprzyjemnie
kontrastował z nienaturalną, upiorną wręcz bladością skóry. Jego ubranie
wyglądało – i pachniało – jakby nie zdejmował go co najmniej od tygodnia. Gęste,
rude włosy były skołtunione i potargane – wyglądało to mniej więcej, jakby fryzura
Marchewy usilnie chciała skumulować się na prawej stronie głowy. Ale najgorsze
były ręce. Dłonie. Palce.
Kurwa mać, jego palce...
Marchewa miał jedną małą, ale denerwującą wadę, mianowicie – uwielbiał
obgryzać paznokcie. Przygryzał kłykcie palców, namiętnie szarpał zębami
niepoobcinane paznokcie i bezpardonowo atakował opuszki palców. Kiedy się
denerwował niemal wsadzał sobie palce do ust. Wielokrotnie zwracałem mu na to
uwagę. Inni też, ale on po prostu nie potrafił się kontrolować. To było silniejsze od
niego.
Teraz jego palce wyglądały, jakby w amoku szarpał je zębami przez co
najmniej parę godzin. Pokrwawione, powykrzywiane kikuty, sterczały mu z dłoni,
często pod dziwnymi, niemożliwymi do osiągnięcia w normalny sposób, kątami.
Mały palec lewej ręki wyglądał jak oskórowany. Paznokieć, urwany do połowy,
zwisał smętnie z krwawej macki, która do niedawna była palcem.

12
Miałem ochotę się zrzygać, ale nie była to najlepsza chwila na pawia.
Marchewa potrzebował pomocy. Nie mogłem go tak zostawić. To byłoby...
Niewłaściwe. Skoro nie potrafiłem mu współczuć, to może chociaż pomogę mu w
inny sposób. To takie...
Takie... ludzkie.
Prawda?
- Cześć – powiedziałem, z trudem panując nad drżeniem głosu – Dzwoniłem
do ciebie. Czego się nie odzywasz?
Gdyby był gdzieś konkurs na najgłupsze pytania na świecie, to zająłbym
pewnie czołowe miejsce. Marchwiak opuścił oczy i wycofał się do wnętrza.
Poszedłem za nim.
Zostawił mnie – w milczeniu i w przedpokoju. Po chwili wrócił, niosąc coś w
swych zmasakrowanych dłoniach. Dwie białe, kwadratowe koperty. Moje płytki z
reggae, które mu pożyczyłem i o które cały czas się upominałem. Bob Marley,
rzecz jasna. Nie miałem neta w domu, więc nie mogłem ich sobie ściągnąć.
Dlatego tak go o te płyty molestowałem.
- Kurwa – powiedziałem – Sam jesteś w domu?
Kiwnięcie głową.
- Możemy chwilę pogadać?
Wahanie... I kiwnięcie głową. Poprowadził mnie do swojego pokoju.
Pomieszczenie było czyste i zaskakująco urządzone. Znając Marchewę, ktoś
mógłby podejrzewać, że pokój będzie miał ściany oblepione plakatami, a z
głośników sączyć się będą ostre, metalowe dźwięki. A tu – chuj. Pokoik utrzymany
był w tonacji biało – zielonej. Biały sufit, jasnozielone tapety, panele podłogowe...
O zainteresowaniach lokatora świadczył jedynie plakat Metalliki przyklejony do
drzwi. Plakat też był bardzo stonowany - przedstawiał wilka kroczącego na tle
księżyca. Na dole była nazwa zespołu.
Z głośników istotnie wydobywała się muzyka, nie był to jednak metal, a
spokojny, liryczny rock:

Znowu coś umarło


Znowu coś się śniło
Znowu szukali nas
Znowu się coś popierdzieliło...

Nie znałem wykonawcy.


- Co to za zespół? – spytałem.
- Happysad. To dobry zespół. Zajebiście dobry.
Wzdrygnąłem się i odwróciłem w jego stronę. On to powiedział, ale to nie był
jego głos. Marchewa miał zwykle spokojny, czasem lekko beztroski ton. To, co
teraz usłyszałem brzmiało jak krzyk szeptem. W głosie słychać było nieskończony
żal i łzy. Wróć – brzmiało to, jak coś co nadchodzi, gdy żal i łzy już znikły.
Popiół.
Jego głos brzmiał jak popiół. To najlepsze słowo.

13
- Marchewa. Wiem, że jest ci ciężko. – nie wiedziałem jak zacząć. Gdy
wreszcie udało mi się dobyć z siebie pierwsze słowa, następne runęły lawiną:
- Każdemu na twoim miejscu by było. Ale nie możesz, do jasnej cholery,
wypiąć się na świat i udawać, że cię na nim nie ma. Kurwa! – podniosłem głos –
Nie byłeś nawet na jej pogrzebie! Przynajmniej powinieneś odwiedzić jej grób.
Tyle jesteś jej winien.
Czemu robię mu wyrzuty, pomyślałem. To mu nie pomoże. Tylko jeszcze
bardziej się zapadnie. Zapadnie w to bagno, w którym i tak siedzi po uszy. Tak jak i
my wszyscy. Wszyscy siedzimy w tym śmierdzącym gównie.
Ale on najgłębiej.
- Marchewa – powiedziałem już ciszej – Ona na pewno nie chciałaby, żebyś
aż tak to przeżywał. Renata...
Piórnik przeleciał przez całą szerokość pokoju i trafił mnie w czoło. Nie
zabolałoby, gdyby nie fakt, że w piórniku był cyrkiel, który przeszedł przez
materiał, a szpic boleśnie wbił mi się w czoło. Trzy centymetry w dół i nie
miałbym oka.
Piórnik z chrzęstem upadł na podłogę. Chwilę po tym obok kapnęła pierwsza
kropla krwi.
Krwawiłem z rozciętego czoła. Marchewa też krwawił. Z palców.
Podniosłem wzrok. Marchewa patrzył na mnie pustymi oczyma. Ruszał
ustami, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Może to tylko mi się
wydawało, ale widziałem, ze jego zęby błyszczą czerwienią.
Kurwa.
Otarłem czoło. Krew rozmazała się tworząc długą, czerwoną pręgę na
rękawie.
- I coś ty, kurwa, zrobił? – spytałem bezradnie. Marchew splótł te swoje
makabryczne macki i uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Jego wzrok padł na okno.
- Burza – powiedział. Odwróciłem się w stronę okna. Istotnie, zerwał się silny
wiatr i zaczął padać deszcz. Wicher szarpał drzewami, a na szybie zaczęły rozbijać
grube krople.
Rudy satanista odezwał się głosem, który sugerował już odzyskanie pewnej
stabilności psychicznej:
- Chodź. Napijmy się soku.
I poszedł do kuchni. Westchnąłem i podążyłem za nim. Z mojego czoła nie
lała się już jucha. Skaleczenie było płytkie, chociaż bolało jak cholera.
Marchewa był twardy. Choć po łapach lały mu się cieniutkie strużki krwi,
wyciągnął z lodówki karton z sokiem pomarańczowym i postawił go na stole.
Złamał się dopiero przy szklankach.
TRACH! Wysoka szklanka uderzyła o wyłożoną kafelkami podłogę i
rozprysła się na drobne kawałeczki. Marchwiak upadł na kolana i, cichutko łkając,
pozostał w tej pozycji dopóki do niego nie podszedłem i nie podniosłem go.
- Rusz się, tu popierdoleńcu – powiedziałem, chwytając go pod ramiona –
Zaraz opatrzymy ci te palce. Kurwa, patrzeć już na nie nie mogę.

14
***

Wiatr wyrywał ludziom z rąk parasole, a deszcz siekał po twarzy. Wtuliłem


twarz w kaptur i głębiej wcisnąłem głowę w kołnierz kurtki. Szedłem przez
cmentarz, czyli stosunkowo otwarty teren. Chciałem pokonać ten odcinek jak
najszybciej, by znowu znaleźć się wśród ciasnych, ale dających ochronę przed
wiatrem uliczkach. Włożyłem rękę do kieszeni, w której spoczywały dwie płyty
CD.
Zająłem się jego dłońmi. Była to wyjątkowo brudna robota. Okręciłem mu
palce bandażem (tak się szczęśliwie złożyło, że tydzień temu na technice mieliśmy
zajęcia z pierwszej pomocy), te bardziej uszkodzone usztywniłem. Następnie
wmusiłem w niego dwie tabletki polopiryny i posprzątałem w kuchni. Nie wiem,
po chuj się tak dla niego poświęcam. Owszem, trochę mi go żal, ale nie jestem, do
kurwy nędzy jakąś Siostrą Miłosierdzia! Cały czas powtarzałem sobie, nigdy nie
upadnę tak nisko, by taplać się w gównie – i to w dodatku cudzym. A teraz, co niby
robię? Zamiast olać Marchewę i dać mu do końca zeżreć te swoje paluchy i
zapłakać się na śmierć, odgrywam Matkę Teresę z Kalkuty. Ja! Wyobrażacie to
sobie? Wyobrażacie to sobie, kurwa??? Filozof, któremu wszystko zwisa. Filozof,
który wszystko ma w dupie. Filozof, który na wszystko leje.
- Życie – mówił, gdy bandażowałem mu ręce – Życie, widzisz, jest jak jazda
szybkim samochodem. Możesz jechać ostrożnie i powoli – wtedy pożyjesz dłużej,
ale możesz też dać po garach i zapierdalać jak dzika świnia. Jak będziesz uważać,
to pożyjesz równie długo, ale ryzyko jest większe.
Przerwał na chwilę, przełknął ślinę i kontynuował:
- Wszystko jest dobrze, dopóki masz kontrolę nad pojazdem. Niektórym
odpierdala i puszczają kierownicę, a wtedy – wziął głęboki oddech – wtedy
zjeżdżasz z autostrady i jedziesz po wertepach. I tylko kwestią czasu jest
rozwalenie wozu o drzewo albo słup. I każdy tak kończy. Nawet ci, którzy nie
zjadą z drogi. W końcu zabraknie paliwa albo co... Każdy w końcu skończy tę
jazdę. A ja bym chciał wiedzieć... – zawiesił głos.
Przerwałem opatrywanie i uniosłem głowę.
- No? – zachęciłem go.
- Chciałbym wiedzieć... Co jest na końcu tej autostrady.
Wzruszyłem ramionami. Znałem odpowiedź na to pytanie, ale nigdy,
przenigdy nie zdradziłbym jej Marchwiakowi. Nie chciałem ryzykować, a nie
sposób było przewidzieć, jak rudy satanista zareaguje na fakt...
Na fakt, że wszyscy jeździmy po zamkniętym rondzie.
Szczelniej opatuliłem się połami kurtki. Na otoczonym blokami osiedlu wiatr
przestał tak szarpać. Minąłem ścianę bloku i zobaczyłem, jak Ogór smaruje na niej
kolejną wrzutę – monumentalny, zrealizowany w czerni i bieli napis: „ŚMIERĆ TO
DOPIERO POCZĄTEK”
Uśmiechnąłem się gorzko.

***

15
Marchewa się myli – życie nie jest jak autostrada. Życie jest jak akwarium.
Gigantyczny szklany sześcian po brzegi wypełniony wodą. W samym środku są
grube ryby, na obrzeżach są takie gówniane płocie jak my. Marchewa całkiem
nieźle sobie pląsał po tym akwarium, ale teraz przyssał się do szklanej ściany. W
końcu do reszty mu odpierdzieli i łbem wywali dziurę w szkle. A wtedy spłynie tą
dziurą na zewnątrz i wreszcie będzie wolny.
Martwy, ale wolny.

***

Szkoła. Gwar. Odkąd padł radiowęzeł – wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja z


udziałem Ogóra i jego skejtowskich kumpli – na przerwach zawsze panował szum.
Ciągłe bzyczenie setek nakładających się na siebie głosów, z rzadka przerywane
głośnym wybuchem śmiechu albo wyjątkowo donośnym działaniem czyjegoś
bluzgatora. Jak w ulu albo jakiejś cholernej oborze.
Co można robić na długiej, dwudziestominutowej przerwie? Odwiedzić kibel
(o ile, rzecz jasna, nie ktoś nie boi się spłuczki) i bibliotekę (sam szajs i większy
szajs, czyli lektury szkolne – bibliotekarka mało na zawał nie padła, jak poprosiłem
o „Wojnę Polsko-Ruską...” Masłowskiej). Można też siedzieć na ławeczce na
korytarzu i cieszyć się niczym nieskrępowaną wolnością wymiany poglądów ze
swoimi kumplami. To ostatnie nie wydawało mi się zbyt zachęcające. Nie
zrozumcie mnie źle – duża część (aczkolwiek nie większość, o co to, to nie)
ziomów była dość inteligentna, ale po prostu nadawaliśmy na tak różnych falach,
że porozumienie siłą rzeczy było bardzo ograniczone.
Nie miałem co robić, usiadłem więc na podłodze koło drzwi do klasy i
zacząłem obserwować i segregować mijające mnie indywidua. Było to moje
ulubione zajęcie – dzielić kłębiącą się po szkolnych korytarzach tłuszczę na rasy,
podgatunki i kategorie. Oto kujon pospolity tam, koło toalety – gostek zwany
Plechem, pewnie od nazwiska. Krótkie włosy, okulary, pryszcze, powyciągany
sweter, książka w łapie, dżinsy... Cholera, wszyscy chodzą w tej szkole w dżinsach.
Oczywiście oprócz tych, którzy chodzą w ortalionowych spodniach od dresu, ale
nawet dresiarze od czasu do czasu przywdziewają ciemnoniebieski symbol
amerykańskiej pomysłowości. A tam stoi Siurek. Jest on typowym, klasycznym
wręcz przedstawicielem gatunku okołoszkolnych cwaniaków. Szczupła, zgarbiona
sylwetka, kaprawe oczka patrzące spod niechlujnej czupryny. I ten przebiegły
uśmieszek.
Zatrzymajmy się chwilę na Siurku. Bardzo mnie interesowało, co ów robi z
zarobioną na lewych komórkach i empetrójkach kasą. Jakoś nigdy nie widuję w
nowych, markowych ciuchach – zawsze łazi po budzie w tej swojej spranej bluzie
z kapturem (wariant letni: przepocony T-Shirt z Batmanem) i brudnych, często aż
sztywnych od brudu dżinsach. Taki gość powinien mieć kasy jak lodu, no nie?
Trochę nad tym myślałem - czyś w końcu trzeba wypełnić niekończące się minuty
historii albo chemii – i doszedłem do wniosku, że on nie robi tego dla kasy. Siurek

16
handluje lewym sprzętem, bo jest Siurkiem, tak jak ryba pływa, bo jest rybą. Gość
puszcza tę kabzę dalej w ruch, czasem komuś pożycza, a potem forsa wraca do
niego – tyle, że w kilkukrotnie większej ilości. I tak w kółko Macieju.
A oto Blondynka – nieznana mi z nazwiska przedstawicielka gatunku
„słodkich idiotek”. Każdy z was ze słodką idiotka miał kiedyś do czynienia, więc
nie widzę powodu, bym miał ją tu szczegółowo opisywać. Dość powiedzieć, że
żuła gumę i nosiła podbródek na wysokości, na jakiej normalni ludzie utrzymują
nos. Blondynka spostrzegła, że się jej przypatruję i wycelowała w moją stronę
środkowy palec zwieńczony krwistoczerwonym, szponiastym paznokciem.
Odwróciłem wzrok. Takie gesty nie robią na mnie najmniejszego wrażenia.
Zwykle odpowiada się na to słowami „Palec pedała na mnie nie działa”. Weget –
jeszcze wam o nim opowiem – wymyślił kilka analogicznych grypsów typu „Palec
pojeba śmierdzi jak trzeba” albo „Palec kurwiarza mnie nie obraża”. Podobno
wieśniaki, widząc sterczącego z zaciśniętej pięści faka pytają pogardliwie: „Co,
kurwa? Tyle ci wchodzi?” Też fajnie.
A właśnie – Weget. Ciekawy gostek. Przypominał trochę mnie i Marchewę –
był takim samym cynicznym intelektualistą. Wyróżniało go coś, czego nigdy nie
udało mi się zrozumieć – agresja. Nie, nie zrozumcie mnie źle – Weget prawie
nigdy się nie bił, nie krzyczał. Po prostu coś w jego postawie, gestach, mimice
sugerowało, że jest o krok od utraty panowania nad sobą. Zawsze mówił pełnym
napięcia głosem. Takim, jakim często słyszymy u ludzi, którzy za chwilę wybuchną
i w szale zaczną bić, kopać, gryźć... Jakaś nieskończona, bezrozumna wściekłość
kryła się w jego duszy, nigdy jednak nie znajdowała ujścia. Był jak naładowany na
maksa akumulator agresji, który nigdy nie był do niczego podłączany.
Bóg – i pewnie tylko On – raczy wiedzieć, co tak nakręca Wegeta. Może taki
robak, co to każdego z nas gryzie pod żebrami. W jego przypadku musi to być
jakaś wyjątkowo zajadła plaga szarańczy. Wszyscy wiemy, że Andrzej Wegowicz,
jest bombą z opóźnionym zapłonem. Kiedy wybuchnie – bo, w jego wypadku,
niemal pewne było, że w końcu kiedyś wybuchnie – nie chciałbym być w pobliżu.
Grzyb atomowy gwarantowany.

***

Pogoda była ładna. Słońce świeciło, ptaszki ćwierkały... Można by pomyśleć,


że to już wiosna, a nie końcówka jesieni. Słońce stało wysoko na niebie a ja
maszerowałem chodnikiem. Przez chwilę poczułem się prawie szczęśliwy –
zupełnie tak, jak wtedy na ławeczce z Bulbą i Jendrychem. Dziś, po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów, nie urwałem się z żadnej lekcji. Nie dostałem też ani
jednego haka. Ani uwagi. Taki dzień nie zdarza się codziennie. Należy cenić takie
chwile.
Minąłem boisko do kosza. Ogór z Dżordanem ćwiczyli rzuty. Dżordan
odwrócił się plecami do kosza i rzucił przez ramię piłkę, która przeszła przez kosz
tak czysto, że nawet nie dotknęła krawędzi obręczy. Sześć metrów, tyłem i to z
lewej ręki, kapujecie?

17
Ogór mnie zauważył.
- Filozof! – zawołał – Zagrasz z nami?
Uśmiechnąłem się.
- A wiesz – powiedziałem zdejmując plecak i przerzucając go przez siatkę –
Bardzo chętnie.
Przeskoczyłem siatkę i wbiegłem na boisko. Zdjąłem kurtkę i rzuciłem ją na
plecak. Dżordan podał mi piłkę. Chwyciłem ją i gra się zaczęła.
Początkowo grałem sam przeciwko obu skejtom, ale szybko okazało się, że
taka zabawa nie ma większego sensu – nie miałem najmniejszych szans. Ogór
przeszedł na moją stronę. Teraz dopiero gra zrobiła się ciekawa, bo mimo przewagi
liczebnej Dżordan kiwał nas jak chciał – jego pseudo było jak najbardziej na
miejscu. W końcu, po półgodzinie, padłem na glebę.
- Starczy – wysapałem. Dziwicie się pewnie, że spękałem już po trzydziestu
minutach. Jeśli tak, to weźcie poprawkę na to, że już wcześniej byłem
wypompowany po całym dniu spędzonym w szkole. Poza tym – żaden ze mnie
sportowiec.
Ogór wzruszył ramionami.
- Można by i odpocząć – powiedział i usiadł obok mnie. Sięgnął ręką za siebie
i z plecaka wyciągnął niegazowaną. Upił trzy łyki i podał mi. Łapczywie
chwyciłem butelkę i przyssałem się do szyjki. Cudownie chłodny napój wypełnił
moje rozpalone gardło. Chciałem pić, pić i pić, nie wyobrażałem sobie, bym mógł
przestać. W końcu jednak udało mi się oderwać od tego boskiego napoju i
odsapnąć z ulgą.
Popatrzyłem na Dżordana. Facet w ogóle się nie zmęczył. Wręcz przeciwnie –
szalał po boisku w czymś, co było chyba połączeniem breakdance’a i koszykówki.
Podrzucał piłkę i chwytał ją kilka centymetrów nad ziemią, żonglował
pomarańczową kulą wyraźnie drwiąc sobie z grawitacji. Jednocześnie podskakiwał
i gibał się w jakimś trudnym do sklasyfikowania tańcu. Wyglądało to tak
komicznie, że wybuchłem głośnym śmiechem. Dżordan ustawił wirującą piłkę na
czubku środkowego palca po czym podrzucił ją. Ta uniosła się i wylądowała na
czubku jego łysej głowy. Teraz skejt balansował wciąż wirującą piłką. Ugiął
kolana, rozłożył szeroko wyprostowanie ramiona i zazezował na czubek swojej
głowy. Cała jego postawa była zajebiście zabawna, ale ten zez mnie wykończył.
Padłem na glebę kwicząc niczym zarzynana świnia. Ogór tylko się uśmiechnął.
- Dżordan, nie popisuj się – powiedział.
Z wolna się uspokajałem. Wciąż miałem krótkie napady wariackiego wręcz
rechotu – ten Dżordan był tak zajebiście zabawny! – ale generalnie ten krótki atak
szaleństwa mi mijał. Złapałem oddech.
- Nieeee, sory – jęknąłem – To było po prostu wykurwiste.
Podniosłem się z ziemi i sięgnąłem po plecak. Po moim histerycznym ataku
poczułem głód. Jeść chciało mi się już wcześniej, ale teraz poczułem ssanie, jakby
ktoś wsadził mi do żołądka napompowany balon.
Pożegnałem się z kumplami („Siema, siema!”) i ruszyłem w stronę domu. Mój
blok stał o rzut kamieniem od boiska. Brudny, obdrapany betonowy sześcian,

18
którego jednak nie zamieniłbym na żaden wymuskany apartament. To coś w krwi,
pomyślałem z rozczuleniem patrząc na nieestetyczny, ale budzący poczucie
bezpieczeństwa budynek. Jeśli człowiek tu się urodził, wychował, dorastał... Są
osoby, które nienawidzą mieszkania w bloku. Kiedy tylko mają okazję, uciekają z
osiedla, budują domy jednorodzinne... Żal mi takich ludzi. Nie, żebym był jednym
z tych, co ględzą o „szacunku ludzi ulicy” albo innych temu podobnych bzdurach.
Po prostu – cholera, bardzo trudno to wyjaśnić. Każdy, kto mieszka w bloku wie, o
co chodzi. Nie trzeba o tym mówić. To się... Nie – nawet się tego nie czuje. To jest.
Na dachu ocieniającym drzwi na klatkę półsiedział, półleżał Cichy – kolejny
oryginał. Opierał się o parapet okna, którym najprawdopodobniej dostał się na ów
piedestał. W dłoni trzymał jakiś komiks – chyba „Rorka” ale głowy nie dam.
Ramię wspierał na boom boksie, z którego sączyła się muzyka. Hip hop, no bo co
innego?
Uniosłem głowę.
- Cichy! – zawołałem – Co słychać?
Skejt podrapał się po krótko ostrzyżonym łbie.
- Marchewa dziś tu był – oznajmił – Coś chciał od ciebie. Wyglądał dziwnie.
Znaczy – ja też bym wyglądał dziwnie, gdyby mi laska umarła, ale z nim naprawdę
było coś nie tak. Cholernie nie tak.
No i dobry humor szlag trafił.
Od incydentu ze szklanką i palcami minęły trzy dni. Wtedy po raz ostatni
widziałem Marchewę. Mam nadzieję, że nie wypadł z autostrady.
A co mnie to obchodzi? Mam dosyć odgrywania dobrego kumpla – roli, do
której z całą pewnością nie jestem stworzony.
- Mam nowego „Rorka”, chcesz? – Cichy pomachał trzymanym w ręku
komiksem – Ja już przeczytałem. Zajebisty jest po prostu.
Wzruszyłem ramionami. Cichy był maniakiem komiksów, wszystkie swoje
oszczędności wydaje na kolejne numery swoich ulubionych pozycji.
- Może kiedy indziej – odparłem – Masz drugi tom „Domu lalki”?
- Będzie w przyszłym tygodniu.
Wszedłem do bloku. Na skrzynce pocztowej ktoś nabazgrał czarnym
markerem JEBAĆ FIUTÓW. Napis był bardzo świeży, błyszczał się i mienił we
wpadających przez okno promieniach słońca. Jakbym chciał, to mógłbym go
zetrzeć. Nie chciałem.
Na schodach wyminął mnie pięcioletni syn sąsiadów, Mareczek. Szedł wraz z
kumplem z którym żywo o czymś dyskutował:
- Weś, bo ci, kulwa, psypieldole, zjebie!
- Zamknij lyj!
- Sam się zamknij, ty chuju!
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Cześć, młody! – rzuciłem, otwierając drzwi swojego mieszkania. Mareczek
uprzejmie dotknął palcami daszka swojej ciemnozielonej czapki.
- Joł – powiedział z namaszczeniem, po czym wrócił do kłótni ze swoim
kompaktowym ziomalem:

19
- I co ja ci, kulwa mać, mam powiedzieć, no co, kulwa?
Pokręciłem z uznaniem głową i wszedłem do mieszkania.

***

Wieczór. Znowu pożarłem się z rodzicami. Podobno jestem nieposłuszny,


krnąbrny i niekomunikatywny. Teraz siedzę przed kompem i dobijam czterdziesty
level w Diablo. Druidem, jakby ktoś był ciekaw. Jak na złość nie wypadały żadne
porządne itemy, a wypełnianie tych samych questów do usranej śmierci już mi się
znudziło. Wkurzony wyłączyłem komputer i rzuciłem się na łóżko.
Leżąca komórka zaświeciła i wydała z siebie polifoniczną melodyjkę.
- Kurwa, ani chwili spokoju! – powiedziałem do siebie. Popatrzyłem na
wyświetlacz.
Marchewa.
Telefon dzwonił, a ja gapiłem się nań. Jeśli odbiorę, będę musiał wysłuchać
kolejnej dołującej tyrady. Rudy satanista znalazł sobie ściek, szambo, do którego
może spuszczać całe to gówno? Niedoczekanie, kurwa. Niech idzie do
spowiednika, albo psychiatry. Lepiej do psychiatry, bo lekarz nie może straszyć
Piekłem.
Odrzuciłem rozmowę. Spierdalaj, Marchewa. Nie jestem twoim przyjacielem.
Mógłbym nim być... Gdzieś. Kiedyś. Ale nie tu i teraz. Tu i teraz jest syf, smród,
brud i cholera. Czego ty się, kurwa, spodziewasz? Że przyjdę, poklepię po
ramieniu i powiem, że wszystko będzie dobrze? Nic, kurwa, nie będzie dobrze.
Nic.
Telefon ponownie się rozdzwonił. Zacisnąłem zęby.. I odebrałem. Niech mnie
cholera weźmie.
- Filozof, chciałem się z tobą pożegnać. Byłeś naprawdę w porządku. Dzięki.
Rozłączył się.
Moja pierwsza myśl: Żartował. Prawie na pewno żartował.
Moja druga myśl: Jeśli jednak nie robił sobie ze mnie jaj, to do końca życia
będzie mnie to prześladowało.
Dobra. Tyle myślenia wystarczy.
Jak burza wypadłem z domu, w biegu zakładając buty i bluzę.
Drogę na osiedle Marchwiaka umiliły mi niewesołe rozmyślania. Jeśli
naprawdę chciał się zabić – a, Bóg mi świadkiem, byłby do tego zdolny, nie
miałem żadnych wątpliwości – to czy uda mi się jeszcze go zatrzymać? Z
własnego doświadczenia wiem, że aby się zabić, trzeba mieć cholernie silną wolę.
Ja nie dałem rady. Pytanie brzmi – czy Marchewa ma więcej samozaparcia, niż ja?
Możliwe. Znałem go raczej powierzchownie. Ceną tego, że znasz prawie
wszystkich jest to, że znasz ich tylko pobieżnie.
Potknąłem się, ale nie upadłem. Biegłem dalej.
Zwolniłem. Trochę się zmęczyłem, ale nie o to chodzi. Czy Marchewa nie
może sam o sobie decydować? Jeśli chce się zabić, to jego i wyłącznie jego
sprawa. Podobno samobójcy w większości nie chcą umierać. Próby samobójcze są

20
po prostu rozpaczliwym krzykiem o pomoc. Pomoc, która prawie nigdy nie
nadchodzi.
Wyhamowałem przed jego blokiem. I zbaraniałem.
Przed blokiem stał Marchewa. Tak na pierwszy rzut oka, to był żywy. Miał na
plecach dobrze wypchany tornister a po bokach dwie torby podróżne. Trzecia torba
była już zapakowana do bagażnika srebrnego audi, którym jeździł jego ojciec.
Marchewa żegnał się ze swoimi kumplami.
- Filozof – zawołał, szczerze zaskoczony – Byłem dziś u ciebie i dzwoniłem,
ale...
- Wiem, wiem – przerwałem mu, usiłując złapać oddech – Stary! – zaśmiałem
się z zażenowaniem – Jak usłyszałem cię przez telefon, to myślałem, że chcesz...
Marchewa uniósł brew.
- To znaczy… - zająknąłem się – Gdzie ty się w ogóle wybierasz?
- Jadę do brata, do Warszawy. Będę tam chodził do szkoły. Wiesz, chcę...
- ...Uciec – dokończyłem zimno. Sataniści, którzy przysłuchiwali się naszej
rozmowie, nachmurzyli się.
- Rozumiem – powiedziałem cichym głosem – Tylko...
Zamilkłem.
- Tylko co?
- Nie uciekaj za daleko.
Marchwiak uśmiechnął się smutno. Zrozumiał. Wiedziałem, że zrozumiał.
- Jasne.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Pod palcami wyczułem kilka zgrubień i
stwardnień. Możliwe, że pozostałości po szwach, jakie nałożono mu na dłonie.
- Nara.
- Nara.
Pojechał. Sataniści popatrzyli za nim chwilę, po czym opuścili osiedle.
Odchodzili dwójkami-trójkami, a nie całą watahą, jak zrobiliby to dresiarze albo
skejci.
Zostałem sam.
Idiota, idiota, idiota. Marchewa chciał się po prostu ze mną pożegnać. Nie
chciał się zabijać. To znaczy – owszem, idę o zakład, że taka myśl krążyła mu po
zwojach mózgowych, ale z tego, co teraz zobaczyłem, rudemu sataniście nie
groziło raczej upośledzenie funkcji życiowych. Po prostu chce wyjechać i zostawić
to za sobą. Typowe.
Jednak było mi głupio. Jak chuj.

***

- Filozof, Żmudzka chce cię widzieć – Weget oderwał mnie od pasjonującej


lektury ogłoszenia wiszącego na tablicy. Jakiś pojeb chce sprzedać pendrive’a,
pięćset dwunastkę. Za sześćdziesiąt złotych. Co za idiota – u Siurka chodzą za
dwadzieścia.

21
- Filozof, kurwa, mówię do ciebie – powiedział Weget takim głosem, jakby
mówił „Teraz to cię, kurwa, zajebię, ty chuju!”. Ten jego ton zawsze odpowiednio
działał na ludzi.
- Spoko. Słyszałem. Po tej lejbie do niej pójdę. Nie sraj się – burknąłem. Nim
odszedłem, rzuciłem jeszcze okiem na plan lekcji. Kurwa. Sześć pierdolonych
godzin, podczas których nauczyciele będą usiłowali mi wmówić, że jestem od nich
głupszy. I jeszcze fizyka.
Z wielu, bardzo wielu przedmiotów miałem problemy. Właściwie to ze
wszystkich. Nie byłem głupi – chyba. Tylko po prostu tkwi we mnie jakiś
wewnętrzny bunt, coś mi mówi „po co masz się uczyć o eksporcie parasoli do
Bangladeszu, malarzach baroku i cyklu rozrodczym ryb głębinowych – wiedza ta
wszak do niczego ci się nie przyda”. Jest to jedna z takich chwil, w których zdrowy
rozsądek mierzy się ze światem i przegrywa. Zawsze jednak uda mi się wyciągnąć
na tę dwójkę. To pewnie zasługa mojej inteligencji, erudycji, oczytania (mówię
oczywiście o odpowiednich lekturach, nie o tym chłamie, który trzeba czytać na
polski) i pewnej dozy szczęścia.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Długi od fizyki. Pan magister Wincenty
Długosz uwziął się na mnie. Jak chuj. Nie wiem, czemu on mnie tak cholernie
nienawidzi. Może w jego oczach jestem ucieleśnieniem nieznośnie triumfującej
młodości. Jeśli tak, to wierutna bzdura. Nie jestem witalny. Jestem cyniczny,
inteligentny i zmęczony. Wokoło latało tyle świeżych, kwitnących wręcz
osobników. On zaś – chudy, łysiejący zawsze w podniszczonym garniturze – gapił
się na mnie tymi swoimi wodnistymi oczkami i zgrzytał zębami, jakbym mu żonę
zapiął od tyłu i raz po raz wywoływał do tablicy. Tu zaczynały się problemy – o ile
na jakąś pracę pisemną mogłem wykuć się na ocenę stosunkowo zadowalającą, o
tyle stojąc pod tablicą i w krzyżowym ogniu pytań tego sukinsyna – byłem
całkowicie bezradny. Zawsze pytał mnie tak długo, aż zebrał dostatecznie dużo
błędnych odpowiedzi, by z czystym sumieniem postawić mi lampę. I zawsze tych
kilka ocen z odpowiedzi obniżało mi ocenę z fizy i gwarantowało mi zagrożenie.
W zeszłym roku miałem naprawdę dużo szczęścia – ocenę na semestr
wystawił mi nie Długi, a Leśnicki – drugi nauczyciel od fizyki. Surowy, ale
sprawiedliwy. Długosz był wtedy na zwolnieniu lekarskim, na którym pobył aż do
połowy kwietnia w związku z czym nie zdążył już popsuć mi mojej silnej, solidnej
dwói.
W tym semestrze zdołałem już złapać trzy pały. Mało? To weźcie pod uwagę,
że fizykę mam raz w tygodniu. Jest późny październik, co oznacza, że miałem
dopiero pięć, najwyżej sześć lekcji z Długim. Do końca semestru złapię kolejne
cztery haki i może coś lepszego z dwóch sprawdzianów, kartkówek czy co tam
jeszcze wymyśli ten fiut nieobciągany. Ciężko. Trzeba będzie „spóźnić się” na
fizykę. W końcu to pierwsza lekcja, więc fakt, że przyszedłem te pięć, dziesięć
minut po czasie nie powinien być niczym nadzwyczajnym.
Zadzwonił dzwonek. Schowałem się w kiblu.
Szkolna toaleta wyglądała... Cóż, gównianie. Zacieki i grzyba na ścianach zna
chyba każdy, kto kiedyś chodził do gimnazjum. Ale reszta – to po prostu

22
surrealistyczne kubistyczno-dadaistyczne dzieło sztuki. W jednej kabinie
brakowało drzwi, w drugiej – wisiały one smętnie na jedynym ocalałym zawiasie.
Po pisuarze została jedynie na wpół wyrwana rura wystająca ze ściany, którą ktoś
zatkał kłębem starych szmat. Szyby w oknie regularnie wybijano, podłogę zaścielał
papier toaletowy, niedopałki papierosów... Raz jakiś pojeb nasadził klocka
centralnie przy wejściu.
Gdyby jednak ktoś się uparł i za wszelką cenę chciał wypróżnić się w tym
akurat kiblu, miałby spore problemy. Ktoś pracowicie okleił muszlę klozetową
taśmą samoprzylepną, sklejając ją z klapą od sedesu. W kabinie numer dwa – tej
bez drzwi – brzeg deski wysmarowany był czymś obrzydliwym. Na pierwszy rzut
oka nie było to gówno – chyba, że ktoś przed odesraniem się wypił wiaderko
niebieskiej farby - ale śmierdziało podobnie. Pisuaru, jak już wspominałem, nie
było.
Za to umywalka lśniła czystością. Pewnie dlatego, że ktoś spuścił do niej całe
mydło w płynie. O takich luksusach jak ręczniki można było tylko pomarzyć.
Kafelki jeszcze trzymały się ścian, ale niewiele im już brakowało. Nic zresztą
dziwnego. Wszystko to zdawało się być o krok od zawalenia się. Jeśli ta cholerna
buda kiedyś w końcu się rozpierdoli, to założę się, że toaleta rozleci się pierwsza.
Nad kafelkami, które pokrywały tylko dolne trzy czwarte ścian było od
cholery tagów i amatorskich wrzut. Przyzwyczajony do pięknych, artystycznych
„obrazów” Ogóra aż się skrzywiłem, widząc te koślawe, kiczowate napisy typu
„WSTRĘTNE CHUJE”, „ZIUT JEST FIUT”... Moją uwagę zwrócił dowcipny
czterowiersz umiejscowiony na wewnętrznej stronie drzwi:

Wiosna, lato,
Jesień, zima,
Lolek w dupę
się zapina.

Nie wiem, kim jest wyżej wzmiankowany Lolek – znam w szkole wiele osób,
ale przecież nie wszystkie - ale podejrzewałem, że nie był on zbyt lubiany.
Zerknąłem na zegarek. Pięć minut po dzwonku. Ruszyłem do klasy.
Na schodach spotkałem lecącego na łeb, na szyję Szopena. Widok był
naprawdę niezwykły, bo zwykle nie poruszał się tak szybko. Czasem odnosiłem
wrażenie, że aktywność kudłatego zioma ogranicza się do absolutnie niezbędnego
minimum. Ostrożne wdechy i wydechy, czasem rzuci kilka słów. Tymczasem
Szopen gnał na złamanie karku. I to spieszył się na lekcję! Nie na umówione
spotkanie, nie na ustawkę, ale na zajęcia szkolne. Zdziwniej i zdziwniej....
Później dowiedziałem się o co idzie. Otóż od połowy września na lekcję do
klasy kudłatego zachodziła pewna całkiem ładna praktykantka, która zwykle
siadała na końcu klasy – tam gdzie Szopen, któremu studentka pedagogiki
wyraźnie wpadła w oko. I nic dziwnego, bo z tego, co widziałem, to z twarzy
nawet niezła dupa była. Facet usilnie starał się nawiązać z nią kontakt. Szło mu
opornie – bo, podobno, dziewczę miało narzeczonego - ale się nie poddawał.

23
Zapukałem do klasy.
Wszedłem do środka i rzuciłem „...bry, przepraszam za spóźnienie”. Nie
patrząc na Długiego powlokłem się do ławki.
- Czekaj, czekaj – skrzypliwy głos nauczyciela zazgrzytał mi w uszach. Boże,
jak ja nienawidzę tego chuja! Jak ja go nienawidzę!
Zatrzymałem się z połowie drogi do mojego miejsca.
- Masz wstawioną nieobecność – oświadczył Długi. Wzruszyłem ramionami.
- Spóźniłem się pięć minut – oświadczyłem – Dopiero po kwadransie...
- Zamknij się. Masz nieobecność i koniec.
Tytanicznym wysiłkiem woli powstrzymałem się przed wystawieniem faka.
Podszedłem do ławki i usiadłem obok Buby.
- Ten zjeb nawet jeszcze nie sprawdzał listy – rzucił dresiarz półgłosem.
Tymczasem Długosz zajrzał do dziennika. Potem popatrzył na mnie. W jego
oczach rozgorzały wyjątkowo złośliwe ogniki. Zakląłem pod nosem.
Długi wskazał na mnie podbródkiem.
- Do odpowiedzi – rzucił.
Odetchnąłem głośno.
- Nie może mnie pan zapytać – oświadczyłem – Przecież jestem nieobecny.
Klasa gruchnęła śmiechem. Długosz poczerwieniał.
- Wstawaj! Bez dyskusji! – wrzasnął. Klasa ucichła. Kątem oka zauważyłem,
że Ogór zajadle bębni w klawiaturę komórki.
Wstałem z ławki i na glinianych nogach ruszyłem w stronę tablicy. Szedłem
powoli, droga wydawała mi się wręcz absurdalnie długa. Przypomniałem sobie
książkę Kinga „Zielona mila”. Wierzcie czy nie – czułem się, jakbym szedł
tytułową milą prowadzącą z celi śmierci na krzesło elektryczne. W duchu
poprzysiągłem sobie, że jeśli przetrwam ten rok, to na biurku Długiego wydrapię
cyrklem napis „STARA ISKRÓWA”.
Wreszcie stanąłem przy Długoszu. Nauczyciel zmierzył mnie wzrokiem.
Wiedziałem, że tym razem chce mnie wykończyć. Jeśli tak, to nie było dla mnie
żadnej nadziei. Najmniejszej.
- Proszę pana, mogę zetrzeć tablicę? – zapytał Ogór dziwnym, jakby
nieswoim głosem. Długi machnął ręką. Ogór zerwał się z miejsca i podbiegł do
tablicy. Jedną ręką złapał gąbkę, w drugą chwycił kredę i z pośpiechem zaczął coś
smarować. Po chwili na tablicy pokazał się drobny, ale czytelny gryps:

GRAJ NA CZAS. BARSZCZU CIĘ Z TEGO WYCIĄGNIE.

Skejt upewnił się, że przeczytałem, po czym starł wiadomość i gazem zmył


się do ławki.
Kurwa.
Barszczu był poczciwym, choć nieco ociężałym ziomem. Nie opowiadał się
za żadną z subkultur, choć zdradzał pewne oznaki dresiarstwa. Ale bardzo dobry
kumpel. Tyle, że nie wyobrażam sobie, jak mógłby mi pomóc.
Co nie oznacza, nie da rady.

24
- Może na początek powiesz mi... – Długi wyraźnie rozkoszował się chwilą
triumfu. Miałem piekielną ochotę sprzedać mu plombę w ten jego obleśny ryj.
Zadał mi trzy cholernie trudne pytania. Na dwa znałem odpowiedź, przy
trzecim paskudnie się zaciąłem. Zacząłem kluczyć, kombinować, jąkać się...
Długoszowi ta zabawa wyraźnie się już nudziła. Prześwidrował mnie wzrokiem, aż
zaświerzbiały mnie pięści.
No to po chuju, pomyślałem.
W tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi. Po chwili ukazał się w nich
Barszczu. Zacisnąłem zęby, by nie odetchnąć z ulgą.
- Przepraszam – powiedział Leszek Barszcz swoim powolnym, dudniącym
głosem – Czy można na chwilę poprosić... O, właśnie – wskazał na mnie – kolegę?
- A kto prosi?
- Pani od polskiego – powiedział Barszczu po chwili. Przy rozmowie z tym
kafarem trzeba było przyzwyczaić się do długich przerw w dialogu.
Wiedziałem, że Długi najchętniej posłałby Barszcza w diabły.
Powstrzymywały go dwie rzeczy. Po pierwsze, fakt, że prosiła „pani od polskiego”.
Nauczycielek języka ojczystego było w szkole od cholery, ale z żadną Długi nie
był w dobrych stosunkach. Ponoć Długosz często wypowiadał się na temat
wyższości nauk ścisłych nad humanistycznymi, a że czynił to w sposób wyjątkowo
upierdliwy, nie zyskał sobie przychylności pań od polskiego, które traktowały
fizyka z pogardą graniczącą z obrzydzeniem. Nie one jedne zresztą. Długi nie
cieszył się sympatią kolegów z pracy, a uczył tylko dlatego, że Kotan to jego
stryjeczny brat. Wolał więc nie zaogniać konfliktu.
Po drugie, coś w samym Barszczu zwykle sprawiało, że najbardziej
konfliktowi ludzie zrobili się potulni jak baranki. Może to słynne dziewięćdziesiąt
pięć kilo Leszka tak działało na ludzi. Cała jego postawa mówiła „Jestem spokojny,
ale do czasu. Więc lepiej mnie nie wkurwiać”.
Długi zacisnął pięści i wiedziałem, że niewiele brakowało, by pieprznął mnie
w oczodół. W końcu jednak się uspokoił.
- Idź – powiedział, nie patrząc na mnie.
Usłyszałem dziwny, dobiegający zewsząd syk. To cała klasa wypuściła z płuc
powietrze w grupowym westchnieniu ulgi. Często słyszałem podobny dźwięk, w
takich sytuacjach jak przełożenie dużego sprawdzianu albo gdy nauczyciel
oświadcza, że dziś wyjątkowo nie będzie pytał.
Czym prędzej zmyłem się na korytarz. Barszczu zamknął za mną drzwi.
Odwróciłem się do kumpla.
- Stary – powiedziałem – Wiszę ci piwo. Nie, nie piwo. Całą skrzynkę, cholera
jasna!
- Daj spokój – Barszczu aż się zaczerwienił – Ogór napisał do mnie, że
wpadłeś w zajebiście wielkie gówno, no to pomogłem. Teraz siadaj, pewnie masz
jeszcze fazy po tych wrażeniach.
Faktycznie, spociłem się jak nie wiem co a nogi miałem jak z waty. Barszcz
przyjacielsko pchnął mnie na ławkę, po czym wyciągnął z plecaka Colę.

25
- Masz, pij – powiedział troskliwie – Wyglądasz, jakbyś miał tu się zaraz
przekręcić.
Gardło miałem wyschnięte na wiór, toteż z wdzięcznością przyjąłem napitek.
Ugasiłem pragnienie. Udało mi się. Cholera, udało mi się.
Znowu mi się udało.

***

Resztę fizyki spędziłem w bibliotece, czytając „Gnój” Kuczoka. Obok leżała


„Wojna Polsko-Ruska” Masłowskiej. Lubiłem „Wojnę...” – autorka zdołała
pomylić się w tak wielu kwestiach dotyczących dresiarstwa, że po prostu musiało
to stać się zabawne.
Po dzwonku zjawił się Ogór z moimi rzeczami. Skejt nie omieszkał mnie
poinformować, że Długi mocno wkurwił się na mnie. Jakbym, cholera jasna, sam
nie wiedział.
Wyszedłem z biblioteki. Teraz należało poszukać pani Żmudzkiej – tej, o
której mówił Weget. Właściwie wiedziałem, czego ode mnie chce. Miałem
przygotować się na, odbywający się w Siedlcach, konkurs recytatorski. Szczerze
mówiąc, to miałem ten cały cyrk głęboko w dupie, ale polonistka wyraźnie dała mi
do zrozumienia, że jeśli nie wystąpię, to mogę się pożegnać z dobrą oceną z
poldona. No to zostałem wjebany w to gówno. Dobrze, że przynajmniej sam
mogłem wybrać sobie utwór, jaki miałem deklamować.
Zacząłem przedzierać się przez tłum gęsto oblegający korytarz. Lawirowania
w tłoku można nauczyć się w każdej szkole, ale tylko w moim gimnazjum podnosi
się tę umiejętność niemal do rangi sztuki. Oto bowiem przetrwanie, a co dopiero -
poruszanie się, w tym ogromnym, wrzącym tyglu było skrajnie trudne. Nie dość, że
co sekundę konfiguracja otoczenia zmieniała się całkowicie, to jeszcze z każdej
strony w każdym momencie spodziewać się mogłem ciosu. Bynajmniej nie
wymierzonego we mnie, bo za darmo to tutaj nawet w mordę nie dostaniesz, ale
oberwać przypadkiem było dosyć łatwo.
W końcu dotarłem do pokoju nauczycielskiego i wyłuskałem stamtąd
Żmudzką. Nie wiem czemu nauczyciele tak niechętnie wpuszczają uczniów do
swojego gniazdka. Pewnie działa tu podobna zasada co w sytuacji „Rodzic w
pokoju nastolatka”.
- A, to ty – powiedziała bez nadmiernego entuzjazmu, przecierając chusteczką
okulary w mlecznoperłowej oprawce. Zarówno te okulary, jak i ten gest były już
powszechnie znane, a nawet sparodiowane przez szkolny kabaret „Stańczyk” w
skeczu pod tytułem „Sokole oko” – Masz ten wiersz? Wiesz, że jutro jedziemy do
Siedlec? Przygotowałeś się? – swoim zwyczajem zarzuciła mnie stekiem pytań.
Wyciągnąłem kartkę z wierszem i podałem jej. Polonistka chwyciła papier w swoje
szponiaste, zwieńczone doklejanymi paznokciami palce i przeleciała wzrokiem po
tekście.
- Może być – uznała – Znasz tekst na pamięć? Umiesz to wydeklamować?
- Jasne – powiedziałem z pewnością, której wcale nie czułem.

26
- To jutro o dziesiątej masz być na przystanku. Wiesz o tym? Przyjdziesz?
Będziesz?
- Jasne – powtórzyłem.
- No – powiedziała usatysfakcjonowana Żmudzka – To teraz idź na lekcje.
No to poszedłem.

***

Wieczór. Siedzę przy oknie i obserwuję ziomów, którzy siedzą na ławce.


Śmieją się i hałasują. Grucha, Buba, Jendrych i jeszcze parę dresów. I ich
dziewczyny. Nic specjalnego – plastikowe blondi z mózgiem wielkości groszku.
Nigdy nie będę miał takiej dziewczyny. Nie chciałbym.
Zasłoniłem żaluzje. Zamknąłem drzwi swojego pokoju i włączyłem radio –
stary, wysłużony odbiornik, który przetrwał już niejedną dziejową burzę i co
najmniej kilka dzwonów o ziemię. Z głośnika popłynęły dźwięki. Rozpoznałem
utwór i uśmiechnąłem się – „Generacja Nic” Cool Kids Of Death.

Światła nie ma w tobie, zgasło jak złe sny.


Nowoczesny człowiek to na pewno nie ty.
Światła nie ma we mnie, zgasło kiedyś tam.
Nowoczesny człowiek to na pewno nie ja.

Tego mi było trzeba. „Kulki” grali naprawdę ostro, mocno i bezpardonowo.


Byli kiczowaci i przerysowani, ale wszystko to umyślnie, więc się nie liczy. Ważne
że mówili językiem, który rozumiałem. Językiem krzyku.
Z szuflady wydobyłem zeszyt oprawiony w aksamitnie czarną okładkę. Małe
dziewczynki prowadzą pamiętniki, wielcy pisarze prowadzą dzienniki, a ja mam
to. Codziennie zapisuję jedno zdanie, które najlepiej obrazuje to, co mnie dziś
spotkało – przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce najczęściej piszę jakieś
niewydarzone aforyzmy typu „Cynizm to nienawiść wywrócona na lewą stronę”.
Przekartkowałem zeszyt. Prowadziłem go już – mniej lub bardziej regularnie
– prawie dwa lata. Popatrzyłem na pierwszy wpis:
Wszystkie to takie popierdolone...
Nie pamiętam już, czego konkretnie dotyczyła ta myśl. Przekręcałem kolejne
strony, czasem zatrzymując się przy co ciekawszych cytatach:
Bierki elektryczne.
Nie pamiętam, ale kojarzę, że sytuacja była zabawna.
Jest sześć członków ciała – dwie ręce, dwie nogi, głowa i członek właściwy.
To było dobre.
Zabójcza dawka lawendy.
Brzmi jak nazwa jakiejś punkowej formacji.
Wyścig z Rzeczywistością i walka z cieniem.
Tego nie pamiętam.
Nie ma żadnych złotych rybek.

27
Tego też nie.
Blady.
Tego akurat nie chcę wspominać.
Z rosnącym zniecierpliwieniem wertowałem zeszyt. Nie mogłem odnaleźć
tego, czego szukałem. A byłem pewien, że mam to zapisane...
Jest.
W życiu są tylko dwa rodzaje chwil – te złe i te głupie. Reszta jest fikcją.
Nic dodać, nic ująć. Nie chodzi o to, że ten wpis był jakiś specjalnie
odkrywczy czy coś. Po prostu był on... Właściwy. Tak jak Armia Zbawienia
„Kulek”, jak wrzuty Ogóra czy śmierdząca rzeka Krzna. Od czasu do czasu
lubiłem przypominać sobie tę malowniczo nieodkrywczą sentencję.
Dzisiejszy wpis? Zastanowiłem się przez moment i nagryzmoliłem:
Coś mi tu śmierdzi. Gówno jest zjadliwe.
Nie wiem, czemu to napisałem.

***

Obudziłem się na moment przed chwilą, w której rozległ się jazgot budzika.
Zawsze tak było – jeśli zasypiając miałem świadomość, że budzik nastawiony jest
na określoną godzinę, mój zegar biologiczny ocucał mnie na dwie sekundy przed
sygnałem alarmowym. Mogła to być nawet trzecia nad ranem – ja i tak obudzę się
punkt 02:59:58.
Obudzić się, to jedno. Wstać z łóżka – to już zupełnie inna bajka.
Najtrudniejsze było nie zasnąć ponownie. Chwilę po przebudzeniu człowiek
znajduje się na tej cienkiej granicy pomiędzy snem a jawą i, czasami, zamykając
powieki widzi pod nimi oddalające się marzenia senne. Niemal niewykonalne jest
przetrzeć oczy i podnieść się z łóżka. Ciało jest tak ciężkie jak nigdy, a
powierzchnia pościeli zdaje się emitować nadnaturalnie silne pole grawitacyjne.
Budzik trzeba jednak wyłączyć. Wytężyłem wszystkie siły i pokonałem prawo
ciążenia. Opuściłem stopy na podłogę. Znieruchomiałem.
Dobrze. Teraz następny krok.
Naprężyłem budzące się do życia mięśnie i wybiłem się do pozycji stojącej.
Zachwiałem się i zatoczyłem jak pijak. W końcu jednak złapałem równowagę. Co
rano to samo. Przed oczyma latały mi dziwne haluny – przestrzenne figury
geometryczne, jakieś fraktale... Potrząsnąłem głową. Haluny zniknęły.
Podszedłem do budzika i uderzeniem w obudowę usiłowałem go wyłączyć.
Niestety, źle wymierzony cios nie tylko nie uciszył osławionego Mordercy Snów,
ale też sprawił, że ów przeleciał przez cały pokój i pizdnął w ścianę. Ale hałasował
nadal.
Zakląłem pod nosem i podniosłem budzik. Nacisnąłem odpowiedni przycisk.
Cisza. Za oknem świtało. Godzina 5:10. O szóstej mam bus do Siedlec.
Trzeba się sprężyć.
Umyłem się, ubrałem, wszamałem coś – nie wiem co, ale pamiętam, że było
żółte – i wyszedłem z domu. Ruszyłem uśpionymi uliczkami miasta w stronę

28
przystanków. Konkurs odbywa się w jednej z siedleckich szkół. Miałem jechać ze
Żmudzką.
Otuliłem się szczelniej kurtką. Tak wczesnym rankiem o tej porze roku bardzo
często łapały przymrozki. Nie inaczej było i tym razem. Miałem wrażenie, że za
chwilę odpadną mi wszystkie wystające części ciała – a tego bym nie chciał. Za
cholerę.
Łuków szarym świtem ma w sobie dziwną, niesamowitą magię. Zimno, cisza,
półmrok i zapach świeżego powietrza... Zwłaszcza ten krzepiący zapach. Nie
pytajcie mnie jak to możliwe, że w środku tego brudnego, śmierdzącego miasta o
poranku czuć rześkie, czyste powietrze. Nie wiem. Gwoli ścisłości – mówiąc
„rześkie powietrze” nie mam tu na myśli energetyzującej fali, jakie znają
mieszkańcy i stali bywalcy wsi. O nie – to powietrze było syntetyczne,
przedestylowane, tak jakby jakimś sposobem usunięto z niego wszystkie szkodliwe
pierwiastki. Niosło ze sobą świeżość chemicznie wypranej odzieży. Aromat
mocnych miętowych Tiktaków. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Kiedy mijałem spożywczy zaczęły gasnąć latarnię. Popatrzyłem na jedną z
nich – zamigotała, jakby w środku był przerażony motyl, po czym zgasła.
Tak samo jest z ludźmi, pomyślałem. Chwila rozpaczliwej szamotaniny i się
kończysz. I nie ma cię, facet. Nie ma. Nie ma nawet czarnej pustki, bo nie istnieje
już nikt, kto mógłby tę pustkę odczuwać. Po prostu błysk... Szach i mat.
Wymazanie.
Zadrżałem. Takie myśli zawsze uderzały mnie niespodziewanie. I zawsze w
nocy. W świetle dnia rozważania o życiu i śmierci nie mają racji bytu. Dopiero,
gdy zapada zmrok, bariery mózgu kruszą się pod naporem Rzeczywistości. Wtedy
najlepiej skulić się, zacisnąć powieki i odpłynąć. Oddalić się. Zanieistnieć.
A rano otworzyć oczy i o wszystkim zapomnieć.
Niebezpieczne myśli – tak je nazywam, to odpowiednie określenie dla takich
rozważań - zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły. Załomotał lodowaty
wiatr. Orzeźwił mnie i otrzeźwił.
Na ulicach miasta wiało pustką. Miałem praktycznie całe miasto dla siebie.
Tylko, prawda, na chuj mi ono? Nie miało nawet porządnego kina.
Skręciłem w jedną z uliczek. Moje nogi prowadziły mnie same, niemal bez
udziału świadomości. Nic dziwnego – chodziłem po tych ulicach przez półtorej
dekady. Kochałem to miasto. Czułem z nim łączność tak głęboką, że – gdybym
poświęcił jakieś dwadzieścia lat na medytację i życie w głębokiej ascezie –
mógłbym nauczyć się teleportować na jego terenie. Byłem częścią tego miasta,
choć przesadą byłoby twierdzić, że znam każdy jego zakątek. Tego nie mógłbym
powiedzieć nawet o swoim osiedlu.
Nareszcie pekaesy. Rozejrzałem się, wzrokiem szukając Żmudzkiej.
Zerknąłem na zegarek – za cztery szósta. Kątem oka złowiłem polonistkę. Zdążała
właśnie w moją stronę.
- Czemu się spóźniłeś? Jesteś gotowy? Umiesz wszystko?
Ta jej maniera ciągłego zadawania pytań, na które nie chciała nawet słyszeć
odpowiedzi zaczęła mnie już ostro wkurwiać. Należało jednak zachować spokój,

29
bo jakiekolwiek próby polemiki ze Żmudzką kończyły się zwykle spektakularną
klapą. Nauczycielka zasypywała pechowego dyskutanta zlepkiem miałkich
argumentów, pretensji i – a jakże! – pytań retorycznych. W takiej sytuacji można
było tylko zgrzytać zębami i próbować przeczekać.
- Jasne – odpowiedziałem. Standardowa odzywka do Żmudzkiej zwykle
załatwiała całą sprawę.
Wkroczyliśmy do busa. Ludzie, którzy wsiedli przed nami kłębili się w środku
jak muchy w szklance. Wrażenie to potęgował ubiór większości pasażerów –
szarobure waciaki i ciemne kurtki.
- Jeden do Siedlec poproszę – rzuciłem w stronę kierowcy wraz z
dziesięciozłotowym banknotem. Facet – krępy, gburowaty wąsacz – obrzucił mnie
niechętnym spojrzeniem i pomylił się przy wydawaniu reszty. Głowę dam, że z
premedytacją. W innym wypadku wykłócałbym się o każdy grosz, ale w tym
momencie chciałem tylko usiąść. Mój dobry humor budzi się około godziny
dziewiątej. Zresztą, były to tylko dwa złote.
Zająłem miejsce przy oknie. Fotele pokryte były podziurawionym jak ser
szwajcarski zgniłozielonym materiałem. Pod fotelem leżało coś paskudnego –
starałem trzymać się od tego jak najdalej. Okno wyglądało jakby ktoś starannie
opluł całą jego powierzchnię, po czym zostawił to tak na kilka miesięcy. Jakby tego
było mało, kierowca zapuścił muzykę. Nie uruchomił jednak żadnej z popularnych
stacji radiowych (to bym jeszcze jakoś przetrwał) ale coś, co po paru sekundach ze
zgrozą zidentyfikowałem jako disco-polo.
Wiele jest rzeczy, które mnie denerwują: fast food, komercja, kolejki w
sklepach, bezdomne zwierzaki... To jednak pikuś w porównaniu z polską muzyką
dyskotekową. Coś w tych kiczowatych, infantylnych rytmach, w tym
przesłodzonym wokalu, w miałkich, głupkowatych tekstach sprawiało, że
słuchanie disco polo było dla mnie gorsze niż najokrutniejsze chińskie tortury.
Każda nuta, każdy takt wwiercał się w moją czaszkę, przebijał kolejne warstwy
świadomości aż wreszcie docierał do samego rdzenia gdzie wybuchał jak
supernowa. Po paru sekundach mój umysł zredukowany był do czegoś w rodzaju
owsianki. Na ostatnich obrotach świadomości włożyłem drżącą rękę do kieszeni,
gdzie spoczywał mój respirator – wyżebrana od Cichego empetrójka. Uruchomiłem
ją i nałożyłem słuchawki. W moje uszy wsączyły się zbawcze dźwięki ambitnej
elektroniki maestro Smolika.
Odetchnąłem z ulgą czując się jak niedoszły topielec, który ostatnimi siłami
wydostał się na powierzchnię. Ten pojebany kierowca mógł sobie katować
pasażerów „rdzennie polskimi rytmami” – ja ustawiłem „L.Mine” Smolika na full
volume i, odprężony, wyciągnąłem się w fotelu.

Feeling the sun kissing my face


What a place can't replace, slow pace, no chase
Just me being me and you being you
And a lovely sunlight shinning through
I know this to be the only way things should be
Relaxed and free

30
Just you and me…

- Relaxed and free, just you and me… - zanucilem pod nosem. Właściwie, kto
robi wokal w tym utworze: Mika Urbaniak czy Novika? Poza Smolikiem nie
słuchałem elektroniki, nie miałem więc rozeznania. Wiem, że jedna z nich, ale za
cholerę nie mogę sobie przypomnieć, która?
Popatrzyłem w okno. Wyjechaliśmy już z miasta – przed oczyma mignęła mi
zielona tablica z napisem „Łuków”. Ktoś pod spodem nasmarował markerem duży,
lśniący dopisek „I CHUJ”.
Wraz z upływem czasu i kilometrów krajobraz zmieniał się jak w
kalejdoskopie – zabudowania były wypierane przez gospodarstwa, te zaś z czasem
ustępowały pola polom. Potem był las nasuwający skojarzenia z jazdą tunelem. I
tak w kółko Macieju. Żałowałem, ze nie wziąłem sobie czegoś do czytania.
Nudziłem się stokrotnie a przecież mogłem umilić sobie czas jakąś ciekawą lekturą
– do diabła, nawet „Quo Vadis” byłoby lepsze od tej obezwładniającej nudy. Nie
mając nic ciekawszego do roboty liczyłem domy we wsi, którą właśnie mijaliśmy.
Czasem widziałem ludzi – patrzyłem na nich niczym na obcy gatunek, bo w istocie
byli obcym gatunkiem. Owszem, znałem z widzenia kilku wieśniaków – moje
gimnazjum leżało na peryferiach miasta, toteż chodziło do niego parę osób z
okolicznych miejscowości – ale świat stałych bywalców dyskotek i słuchaczy
techno i disco polo był dla mnie niczym terra incognita. Za oknem widziałem ten
obcy, nieznany mi świat – umorusane dzieciaki ganiające się po podwórkach,
kobiety rozwieszające pranie... Kosmos normalnie.
W pewnym momencie złowiłem spojrzenie jednego z wieśniaków – na oko
mojego rówieśnika. Nastoletni chłopak w brudnym, buroczerwonym,
powyciąganym swetrze i ohydnie wyglądających, jasnofioletowych ortalionowych
spodniach od dresu. Spod krzaczastych brwi spozierały wodniste oczy w których
czaiła się dziwna tępota – jakaś mentalna nieporadność połączona z ociężałością
umysłową. Wyglądało to bardzo niepokojąco i w głębi ducha cieszyłem się, że
kontakt trwał tak krótko – bus popędził dalej.
Nie zrozumcie mnie źle – nie miałem nic, absolutnie nic do ludzi ze wsi. Nie
każdy mieszkający na wsi jest wieśniakiem, podobnie jak fakt egzystowania w
mieście nie czyni z człowieka ziomala. Żeby daleko nie szukać – na moim osiedlu
mieszka jeden wieśniak, choć urodził się i wychował w Łukowie. Nie szkodzi –
był wieśniakiem i tyle. Nie chodziło o to, że słuchał disco polo (bo słuchał) ani że
ubierał się zajebiście kiczowato (a tak się właśnie ubierał – jaskrawe, walące po
oczach kolory plus przybrudzone szmaty rodem z PCK) ani nawet o to, że zaciągał
przy mówieniu (bo zaciągał). Po prostu tkwiła w nim ta wieśniakowatość, to coś
nieuchwytnego w wyrazie twarzy, w spojrzeniu, postawie, gestach i tembrze głosu.
Bus zatrzymał się. Byliśmy na miejscu.
Wychodząc posłałem kierowcy wiele mówiące spojrzenie. Wąsacz nie
pozostał mi dłużny i spiorunował mnie spojrzeniem swych przekrwionych oczu.
Siedlce w niczym, absolutnie w niczym nie przypominają Łukowa. W
odróżnieniu od mojego ukochanego miasta Siedlce były po prostu brzydkim

31
miastem. Za to Łuków chował w sobie jakąś bezbrzeżną ohydę, coś na
podobieństwo obmierzłego robaka toczącego wnętrze pięknego, soczystego jabłka.
Jak najkrócej opisać Siedlce? Miasto, na które ktoś nadepnął. Tak to w gruncie
rzeczy wygląda – pokruszone chodniki, powyginane bramy i krzywe, wypłowiałe
na słońcu grafitti tworzyły wrażenie, jakby jakiś obłąkany olbrzym raz po raz
przygniatał stopą to miasto.
Od przystanku do szkoły, w której odbywał się konkurs dzieliło nas jakieś
sześćset metrów. Na tych sześciuset metrach naliczyłem dziewiętnaście dużych i
pięć małych dziur w asfalcie, ośmiu pedałów, jedenaście koszy na śmieci, dwie
dobre wrzuty i sześć gównianych oraz jedną plamę krwi.
Wreszcie stanęliśmy przed czerwonym, sześciennym budynkiem
wyglądającym jak cegła w skali n:1 gdzie n=cholernie dużo.
W środku było podejrzanie czysto. Nigdy nie miałem zaufania do lśniących
czystością korytarzy. Przyzwyczaiłem się do zaplutych, otagowanych, obdrapanych
ścian i podłogi, która wygląda jak zły sen pedanta. Czułem się tu dziwnie nieswojo.
To dość zaskakujące – ostatni raz czułem się tak kilka lat temu w muzeum, gdy
wdałem się w niepotrzebną dyskusję z kustoszem. Fagas wyraźnie szukał zaczepki
i...
Nieważne. Potem i tak przeprosiłem.
Przy wejściu przywitał nas całkiem sympatyczny starszy gość , który okazał
się dyrektorem szkoły. Nosił garnitur i długą brodę z tym, że garnitur na nim nie
leżał, a broda była zmierzwiona, jakby przed chwilą skończył ciągnąć komuś laskę.
Po standardowej wymianie uprzejmości facet – nazywał się Leski – oświadczył, że
komisja jeszcze nie dotarła na miejsce i trzeba będzie poczekać pół godziny, po
czym wskazał mi, gdzie mogę zostawić kurtkę i gdzie mam poczekać.
Uśmiechnąłem się pod nosem i poszedłem do zaimprowizowanej szatni. Wisiało
tam kilka innych kurtek, na oko o paręset złotych droższych od mojej. Pełen złych
przeczuć poszedłem do klasy, w której czekała reszta uczestników. W chwili, w
której pchnąłem drzwi we wnętrzu mojej głowy kołatała się jedna, ale za to bardzo
wyraźna myśl:
Nie chcę tu być.
Potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia. W środku siedziało sześć
osób – dwóch gości i cztery dziewczyny. Wszyscy ubrani w stylu, jaki popularnie
określa się mianem „na galowo”. Obaj kolesie wyglądali jak faceci w czerni – z
tym, że pierwszy nie był Murzynem, a drugi za chuja nie przypominał Tommy Lee
Jonesa. Dziewczyny ubrane były w spódniczki i białe sweterki. Nie powiem – była
to miła odmiana po widokach przedstawicielek płci żeńskiej z mojej szkoły –
większość z nich ubierała się (i zachowywała) jak tanie dziwki.
Zgromadzeni popatrzyli na mnie z niejakim zdziwieniem. Rozumiałem ich –
ubrałem się w swoją zwykłą, ciemną bluzę i sprane dżinsy. Specjalnie na tę okazję
się nie ogoliłem. Miałem w tym swój ukryty motyw.
Nienawidziłem garniturów – są dla mnie symbolem największego upodlenia
ludzkości. Są jeszcze gorsze niż mundury – w końcu mundur (wojskowy)
zakładasz wbrew swojej woli.

32
- Siema – powiedziałem odrobinie niepewnie. Usiadłem na stole, plecami
opierając się o ścianę. Pozostali patrzyli na mnie jak na przybysza z innej planety.
Zignorowałem to i odpaliłem empetrójkę. Łagodna elektronika wypełniła moją
duszę. Odprężyłem się i zacząłem obserwować moich przeciwników.
Poza facetami w czerni – jeden niski i owłosiony, drugi grubawy ze
skłonnością do pocenia się – były, jak już wspominałem, cztery dziewczyny.
Siedząca najbliżej mnie miała twarz kompletnej idiotki – takiej, która ma średnią
5,0 ale jeśli zapytać ją, czy wpadnie na Sylwestra to odpowiada „No... A kiedy?”.
Inna sprawa, że nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek chciał ją zapraszać na
Sylwestra. Druga była najwyższą dziewczyną, jaką w życiu widziałem – miała
chyba ze dwa metry z potężnym hakiem. Dwie ostatnie wyglądały nawet fajnie,
tylko ta z kucykiem była odrobinę krowiasta. Ta ładniejsza – blondynka, ale bez
śladów kretynizmu na twarzy - patrzyła na mnie chwilę dłużej niż pozostali, po
czym, wyraźnie speszona, odwróciła wzrok.
Po jakichś piętnastu minutach zjawił się Leski i zaprowadził nas pod sąsiednią
klasę. Mieliśmy wchodzić pojedynczo, odklepać co swoje a potem usiąść na
zaimprowizowanych miejscach dla publiczności (na którą składało się jury i
nauczyciele, którzy przybyli wraz ze swymi pupilkami – w moim przypadku była
to Żmudzka). Pierwszy został wywołany gruby garniturowiec. Pozostali – w tym i
ja, od którego reszta wyraźnie wolała się trzymać z daleka – musieli czekać na
zewnątrz. Przysiadłem na ławce tak, by widzieć recytujących (drzwi były otwarte)
i na powrót uruchomiłem mp3. Tym razem zapuściłem Jamala - tak dla odprężenia
i podładowania się pozytywnymi emocjami.
Wrócił ten cały Leski i wywołał krowiastą. Wydłubałem z uszu słuchawki
dokładnie w momencie, w którym zaczęła deklamować jakiś wiesz o leszczynie,
który słyszałem po raz pierwszy w życiu. Przymknąłem oczy i w myślach
powtórzyłem „swój” wiersz. Właściwie to wcale nie musiałem go wkuwać –
przeczytałem go ze dwa razy i z niejakim zaskoczeniem stwierdziłem, że znam go
na pamięć. I bardzo dobrze. Przydaje się czasem znać na pamięć jeden czy dwa
wiersze – ot tak, dla szpanu.
Wreszcie usłyszałem swoje nazwisko. Wstałem z ławki i ruszyłem w stronę
drzwi.
- Powodzenia – usłyszałem. Odwróciłem się zaskoczony. Blondynka – ta
ładna – opuściła głowę i zarumieniła się.
- Tobie też – rzuciłem z uśmiechem i, podbudowany, wszedłem do klasy.
Prawie nie czułem tremy. Prawie – bo gdzieś tam w środku mały, włochaty
potworek przebudził się i zaczął ocierać się o mój żołądek wywołując skurcze
mięśni. Zacisnąłem zęby. Nie ma się czego bać.
Powitały mnie oklaski. To nie było dziwne – poprzednia dwójka też dostała
aplauz na wejście. Nie zaskoczyło mnie też, że oklaski raptownie się urwały.
Popatrzyłem po twarzach publiczności. Wszystkie, co do jednej, wyrażały
zdziwienie przemieszane z oburzeniem. Na scenie nie pojawił się kolejny sztywny,
wciśnięty garnitur kujon jakiego spodziewali się tu zobaczyć, tylko brudny,
zarośnięty renegat (lubiłem to słowo - „renegat” zawsze kojarzy mi się z ostatnim

33
sprawiedliwym na tym zgniłym, zdegenerowanym świecie). Uśmiechnąłem się pod
nosem. Już na wejściu udało mi się wzbudzić w nich jakieś emocje. Pozytywne czy
negatywne – nieważne. Na tym etapie istniała jeszcze pewna nieoznaczoność, którą
mogłem obrócić na swoją korzyść.
Przynajmniej nie było krępującej ciszy. Zgromadzeni zaczęli szemrać między
sobą. Niemal widziałem, jak tworzą się pierwsze opinie i oplatają całe
zgromadzenie niczym pajęcze sieci.
Musiałem jak najprędzej temu zapobiec.
Czego mogli spodziewać się po tak ubranym gościu – Białoszewskiego? „Do
prostego człowieka” Tuwima? Któregoś ze współczesnych poetów? Tekstu rodem
z hip-hopowego utworu?
Niedoczekanie.
Ukłoniłem się lekko i powiedziałem cichym głosem:
- Wiersz Jacka Kaczmarskiego pod tytułem „Kazimierz Wierzyński”
Wybrałem ten wiersz (będący jednocześnie tekstem jakiejś starej piosenki) z
dwóch powodów. Po pierwsze – już na samym początku mogłem zaatakować
nazwiskami nie jednego, a dwóch genialnych poetów. A po drugie...
Po drugie, to naprawdę dobry wiersz.
No to jedziemy, pomyślałem i zacząłem deklamować.

Kielich pór roku zgłębiając wielekroć


Dotrzesz do Stanów Zjednoczonych Duszy
Kiedy sprzeczności się ze sobą zetkną
Jedno pragnienie nieodmiennie suszy:
Zgubić za sobą ból gorycz i żal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal.

Unieść się ponad spiekotę epoki


Śmignąć ścianom dymów z jednego odbicia
Przeskoczyć wieczność w jednym mgnieniu oka
I pobić rekord świata w długości przeżycia
Opaść w zaświecie jak świetlisty szal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal

Szepty ucichły. Wszyscy w milczeniu patrzyli na obdartego (w porównaniu z innymi


uczestnikami oczywiście) recytatora, który cichym, trochę zmęczonym głosem
deklamował smutny, ale pełen mocy wiersz. W chwili, gdy pierwsze strofy opuściły
moje usta znalazłem się poza tym wszystkim. Mówił ktoś zupełnie inny – ja tylko
siedziałem w głowie tego kogoś i biernie obserwowałem jego poczynania.

A w samym środku jest muzeum grozy


Czarnych polonezów strojów i ustrojów
Poustawianych w nierozumne pozy
Jak płomieni języki zastygłe w podboju
I nikt nie pojmie szeptu ciemnych sal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal
34
Zaświat to przecież - Kresy naszych marzeń
- Rajów utraconych w dzieciństwie rubieże
Gdzie z kapeluszem w ręku mówią Twarze
- Miło Pana ujrzeć Panie Kazimierzu!
Gdzie uroczyście trwa największa z gal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal...

Koniec. Finito. Niech ma będzie, co ma być. W tym momencie to byłem


najprawdziwszy ja. Bez kłamstw, bez masek jakie zwykle przywdziewałem na
wszelakie okazje. Po raz pierwszy w życiu tak się odsłoniłem.
Oklaski - początkowo nieśmiałe, niepewne – zaczęły przybierać na sile.
Klaskali nauczyciele, jury, uczestnicy. Klaskała ładna blondynka, która widziała
mój występ przez otwarte drzwi. Owacje trwały o połowę dłużej niż u krowiastej i
były dwa razy głośniejsze niż u faceta w czerni. Ukłoniłem się i zszedłem z
zaimprowizowanej sceny. Usiadłem obok Leskiego, który z entuzjazmem uścisnął
mi rękę.
- Dobra robota! – oświadczył dziarskim głosem. Uśmiechnąłem się pod
nosem.
Na scenę wkroczył drugi garnitur. Wbiłem się głębiej w krzesło, założyłem
słuchawki i zapuściłem Smolika. Zrobiłem swoje, mogłem więc pozwolić sobie na
całkowite olanie wszystkiego.
Po garniturowcu przyszła kolej na tę olbrzymkę. Dziewczyna garbiła się i
kurczyła w sobie, jakby całemu światu chciała wydać się mniejsza. Przesrane jest
być takim wysokim. Było mi żal tej dziewczyny – ale nie dlatego, że Bóg w Swej
nieskończonej mądrości obdarzył ją tak imponującym wzrostem, a dlatego, że
wyraźnie się tego wstydziła. Powinna nosić głowę wysoko i patrzeć na wszystkich
z góry. Powinna z uśmiechem ma ustach kpić z „konusów” i „kurdupli”.
Westchnąłem. Ostatnio wzdychało mi się tak często, że zacząłem podejrzewać
u siebie odmę płuc.
Duża dziewczynka skończyła wiersz i – po dosyć niemrawych oklaskach -
ruszyła w stronę krzesełek. Usiadła pod ścianą, zapewne przyzwyczajona do tego,
że zwykle zasłania innym widok. W kinach i teatrach – naturalnie, jeśli olbrzymka
uczęszczała do takich przybytków – musiało to prowadzić do żenujących sytuacji.
Na scenie pojawiła się kretynka. I wtedy, jak na złość, padła mi bateria.
Elektroniczne dźwięki urwały się gwałtownie. Czułem się jak wykopany z mojego
małego, intymnego matrixa. Sięgnąłem do kieszeni po zapasową baterię, ale ręka
natrafiła na nieprzyjemną pustkę. Bateria została w kurtce, a kurtka – w szatni.
Całe szczęście kretynka recytowała krótką fraszkę Kochanowskiego, więc katorga
nie trwała dłużej niż minutę. Jako ostatnia wchodziła blondynka, więc
przynajmniej będzie na co popatrzeć.
Blondynka weszła i rzeczywiście było na co popatrzeć. Miała długie, gęste
włosy i idealną figurę. Zazdrościłem jej chłopakowi – bo to, że ma kogoś było
pewne. Taka laska po prostu nie mogła być samotna.

35
Dziewczyna ukłoniła się i rozpoczęła recytację. Już po pierwszych słowach
rozpoznałem utwór.

Tygrys, tygrys w puszczach nocy


Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
W jakiej głębi i przeźroczu
Płonął ogień twoich oczu?
Czy moc Jego w skrzydłach grała,
Że dłoń płomień porwać śmiała?

Był to „Tygrys” Williama Blake’a. Znałem ten wiersz, bo widziałem go w


komiksie „Wolverine. Origin” od Cichego („Super kurde story, ziom. Zajebisty
komiks i tyle!”). Blondynka potrafiła recytować. Pewnie wygra.
Kiedy skończyła, zacząłem klaskać. Po chwili dołączyła do mnie reszta
publiczności.
Potem wstał jeden z członków komisji – zwalisty facet uzbrojony w
imponujący, sumiasty wąs – oznajmił, że mamy około dziesięciominutową
przerwę. Tak powiedział – około dziesięciominutową. Wyrażenie śmierdziało
oksymoronem, ale – co z zaskoczeniem stwierdziłem po dokładniejszej analizie -
nie było nim.
Wyszedłem na korytarz w poszukiwaniu kibla.

***

- ...A teraz przedstawimy wyniki. – zakończył Leski, po czym usiadł na


krześle. Wstała za to szeroka kobiecina w okularach typu „denka od butelek” i
oznajmiła:
- Na wstępie chcielibyśmy podziękować wszystkim uczestnikom i ich
nauczycielom. Zdecydowaliśmy się wyróżnić dwie osoby, które przejdą do
kolejnego etapu. Pierwszą z nich jest... – zwiesiła głos, zapewne dla podniesienia
dramatyzmu sytuacji – Andrzej Malicki z gimnazjum Nr 6 im. Jana Pawła II w
Białej Podlaskiej oraz... Patrycja Grzeczyńska z gimnazjum numer 1 Łukowie.
Zachęceni oklaskami wyszli – wyższy facet w czerni i blondynka – teraz
wiedziałem, że ma na imię Patrycja. Ładnie.
Cóż mogę powiedzieć? Czapki z głów i chwała zwyciężonym. Laureaci
zaczęli odbierać liczne gratulacje. W ogólnym zamieszaniu – aczkolwiek było to
zamieszanie powściągliwe i bardzo dystyngowane – wymknąłem się na korytarz.
No i dupa. Nie wygrałem. Mimo, iż nie spodziewałem się niczego innego
poczułem się oszukany. Oklaskiwali mnie. Podobało im się. Ale nie wybrali mnie.
Byłem...
Byłem zbyt prawdziwy.
36
W tym momencie niczego tak bardzo nie pragnąłem, jak znaleźć się z
powrotem w swoim mieście, na swoim osiedlu, wśród swoich kumpli. Zerknąłem
na zegarek. Świetnie się złożyło – powrotnego busa mamy za dwadzieścia minut.
Ruszyłem w stronę szatni.
- Zaczekaj – usłyszałem za sobą głos. Odwróciłem się. To była blondynka
Patrycja.
- A, to ty – powiedziałem – Gratulacje. Fajny wiersz wybrałaś. - Dziewczyna
lekko się zarumieniła, ale nie opuściła wzroku.
- Chciałam tylko powiedzieć... Że byłeś najlepszy. Naprawdę.
- Dzięki – uśmiechnąłem się z przymusem.
- I nie rozumiem, czemu nie wygrałeś – oświadczyła.
Biedna, naiwna Patrycja. Nie rozumiała, że w takich konkursach nie nagradza
się najlepszych – prym wiodą ci, którzy w maksymalnym stopniu spełniają
oczekiwania ludzi takich, jak tamci zasuszeni przedstawiciele komisji, czy kim oni
tam byli... Tak samo jest wszędzie. W telewizji, radiu, prasie...
Daj sobie spokój, Filozof.
Dokładnie w tym momencie postanowiłem sobie, że już nigdy więcej nie będę
prawdziwy. Nigdy.
- Mówi się trudno – powiedziałem po prostu.

***

Było zimno jak diabli. Po opuszczeniu busa Żmudzka oświadczyła, że do


końca dnia mam wolne i nie muszę już wracać do szkoły. Podziękowałem
uprzejmie, pomijając milczeniem fakt iż mam jej pozwolenie głęboko w dupie – i
tak nie miałem najmniejszego zamiaru iść do szkoły. Ruszyłem w stronę swojego
osiedla.
Czas wracać do domu.

37
Rozdział drugi

Marazm
Rządzi nami pierdu-pierdu.
Pierdu-pierdu w radiu, telewizji, gazetach, Internecie... Kiedy stoją nad tobą
rodzice i usiłują moralizować, kiedy nauczyciel nużącym głosem wykłada temat o
pierwiastkach, kiedy kumpel opowiada ci z entuzjazmem o swojej postaci w Tibii
albo o nowym filmie akcji – to wszystko to pierdu-pierdu.
Jaka jest definicja pierdu-pierdu? To wszystko to, co kompletnie cię nie
interesuje, co masz głęboko w dupie, a co inni uważają za ważne, za istotne, za
fundamentalne wręcz. Kiedy pierdu-pierdu wkracza do akcji, jesteś skończony. Nie
możesz się bronić, nie możesz nawet uciekać, bo pierdu-pierdu ma miażdżącą
przewagę liczebną – otacza cię ze wszystkich stron, jest przy tobie zawsze i
wszędzie. W domu, szkole, na ulicach... Nawet gdy śpisz, przytłumione echa
pierdu-pierdu nawiedzają cię w snach, wciąż kusząc, szepcząc, podżegając,
doprowadzając do szaleństwa.
Wyjrzałem przez okno. Zaczął sypać od dawna zapowiadany już śnieg. Zima
wdarła się na nasze osiedle niczym nieproszony, ale z dawna oczekiwany gość. Po
zetknięciu z ziemią śnieg zmieniał się z szarą, błotnistą breję. Zmrok zapadał tak
wcześnie, że gdy zaczynałem lekcję po południu, to do domu wracałem po ciemku.
Słowem, nie lubiłem zimy jak jasna cholera. Łapałem wtedy takiego doła, że
łeb pęka. To pewnie przez ten brak światła. Leżałem na tapczanie bezmyślnie
gapiąc się w sufit. W końcu wstałem i podszedłem do półki z książkami.
Postanowiłem mimo wszystko przeczytać „Syzyfowe prace”. Tytuł trafnie
odzwierciedla moje próby zaznajomienia się z tą książką.
Lektury szkole – oto podręcznikowy przykład pierdu-pierdu.
Dałem sobie siana po pierwszym akapicie.

38
Marazm. Fajne słowo. Ma taki wibrujący, jednostajny dźwięk.
Maaaarrraaaazzzzzmmmmmmmm. Już samo brzmienie tego wyrazu sugerowało
zastój i apatię. Tak właśnie się czułem. Zobojętniałem na wszystko. Nawet nie
chciałem się zabić, bo tyle z tym zachodu... Czułem się, jakbym tonął w smole.
Za marazmu (wspaniałe słowo, wspaniałe) wyrwał mnie dzwonek telefonu.
Sięgnąłem po komórkę.
Ogór dzwonił.
- Joł. Czego? – rzuciłem w stronę słuchawki.
- Joł. Kiju wczoraj wrócił do domu. Z tej okazji jest party u Fajka na chacie.
Wbijasz?
- Kiedy?
- Najlepiej od razu. Zgarnij po drodze Cichego, to nie będę do niego dzwonił.
- Zaraz będę – powiedziałem. Nareszcie coś się dzieje.
Widzicie, Kiju – to skrót od Włóczykija – to wyjątkowy gość. Starszy brat
Fajka, który po liceum nie poszedł na studia – choć średnią miał przyzwoitą, tak
przynajmniej słyszałem – tylko wybrał życie obieżyświata i włóczęgi. Na jesień,
zimę i kawałek wiosny wracał do domu i łapał się różnych dorywczych zajęć.
Wiosną brał zaoszczędzoną kasę i ruszał w świat. Zwiedził już ładny kawałek
Polski, przemierzając ją wzdłuż i wszerz. Kiedyś spytałem go, co ma zamiar robić,
jak już zwiedzi całą Polskę. Oświadczył, że napisze książkę i zarobi kupę kasy.
Szczerze w to wątpiłem, ale nie powiedziałem tego głośno. Kiju był w porządku,
ale trochę zbyt łatwo się denerwował.
Zarzuciłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz. Popatrzyłem w górę. Cichy
mieszkał na czwartym piętrze, a mi nie chciało cię lecieć taki kawał na górę,
skorzystałem więc z najstarszego sposobu komunikacji typu ziemia-blok.
Przyłożyłem stulone dłonie do ust i ile sił w płucach zawołałem:
- CIIII!!!-CHYYYY!!!!
Zero reakcji, ale to było do przewidzenia – sam fatygowałem się do okna
dopiero po drugim „sygnale” wychodząc ze słusznego założenia, że kto woła mniej
niż dwa razy, temu pewnie aż tak bardzo nie zależy ergo sprawa nie jest ważna
ergo nie ma co nią sobie dupy zawracać.
Wrzasnąłem jeszcze głośniej:
- CIIII!!!-CHYYYY!!!!
Gdy przebrzmiało echo zgrzytnęły otwierane ramy okna i w polu widzenia
pojawiła się łysa głowa skejta.
- Czego mordę drzesz?!
- Kiju wrócił! Idziesz do niego?!
- Chwila! – zniknął we wnętrzu. Po chwili pojawił się znowu – Dobra, czekaj
na mnie!
Trzasnęła okiennica. Po paru minutach Cichy zlazł na dół. Na łbie miał tę
swoją idiotyczną czapkę z daszkiem. Twierdził, jakoby przypominał w niej
Eminema. Jak dla mnie wyglądał w niej jak jajko z jednej strony uwalone ciemnym
gównem. Choć muszę przyznać, że w półmroku i odpowiednim oświetleniu Cichy
istotnie przypominał Eminema. W półmroku i odpowiednim oświetleniu każdy

39
skejt przypomina Eminema. Jeśli jakiś skejt nie przypomina Eminema, to
najprawdopodobniej nie jest skejtem, tylko
- Filozof... – zaczął niepewnie Cichy, gdy mijaliśmy spożywczy.
- Co?
- Ty w ogóle dużo książek przeczytałeś i tego... No...
Cholera, pomyślałem. Zaczyna się.
- No i co?
- Bo widzisz, moja siostra czyta Harry’ego Pottera. A jej siostra na religii
mówiła, ze jak ktoś czyta Harry’ego Pottera to ma grzech ciężki i musi się z tego
spowiadać. I ona teraz nie wie czy czytać.
Cholera, czemu zawsze mi zadaje się takie pytania? Skąd ja mam w ogóle to
widzieć?
Zresztą – sprawa miała drugie dno. Ucząca w naszej szkole siostra Krystyna –
zwana Krzyżakiem – była największą fanatyczką religijną, jaką znałem. Dość
powiedzieć, że przez pół roku nie wpuszczała Marchewy na religię i publicznie
oświadczyła, że zrobi wszystko, by nie dopuścić rudego satanisty do
bierzmowania.
Żeby nie było niedomówień – mówiąc o Marchwie i jego kumplach
„sataniści” nie mam na myśli takich prawdziwych czcicieli szatana, a wszelkiej
maści metalów i innych podobnych – przeważnie wzorowych katolików, których
co tydzień w niedzielę dojrzeć można na mszy świętej. Czarna Wdowa
(alternatywna ksywka siostry) najwyraźniej nie mogła pojąć tego prostego faktu i
nałożyła na Marchwiaka i jego kumpli prywatną ekskomunikę.
Zastanowiłem się.
- Powiedz Karolinie, że to nie grzech.
- Ale siostra Krzyżak...
- Do cholery, komu bardziej wierzysz – mi czy jej?
- Tobie, ale...
- Słuchaj – chciałem jak najszybciej zakończyć tę dyskusję – Czytałeś tę
książkę?
- No tak...
- Straciłeś przez nią wiarę? Zacząłeś rzucać czary, zaklęcia, et cetera?
- Czary i zaklęcia nie, ale co to, kurwa, jest ekcetera?
- Nieważne – machnąłem ręką – A twoja siostra to inteligentna dziewczyna
jest i powiedz jej, żeby pluła na Czarną Wdowę, bo to niebezpieczna wariatka.
Zamknąłem się wreszcie. Ogór przez chwilę też nic nie mówił.
- Filozof...
- No?
- Dzięki.
W milczeniu doszliśmy pod blok Fajka.

***

40
Włóczykij nie zmienił się od naszego ostatniego spotkania – pięć miesięcy
temu. Facet wciąż nosił niechlujny zarost i ubierał się w stylu militarnym –
bojówki plus czarny T-Shirt. Obrazu dopełniała zwykle wytarta torba podróżna i
czerwona chusta zakrywająca ciemne, kędzierzawe włosy, ale – rzecz jasna - w
mieszkaniu tych atrybutów nie nosił.
Słowem, Kiju był typem „harcerza-indianina”. Od typowego harcerza
odróżniał go tylko brak charakterystycznego mundurka.
Mieszkanie w którym bytował Kiju różniło się od innych mieszkań jedną
rzeczą, której postronny obserwator mógłby nie dostrzec nawet po kilkunastu
wizytach w tym przybytku. Mianowicie – w kuchni i w pokoju Fajka mogliśmy
zaobserwować fascynujące zjawisko żółtego sufitu. Z winy Fajka oczywiście.
Fajek – albo Pet albo Szlug albo Papieros – był największym palaczem
jakiego znałem. Wypalał chyba po pięć paczek dziennie. Legenda głosi, że jakby
mu odessać smołę z płuc, to można by nią na nowo wybetonować całą ulicę
Międzyrzecką. Dwa razy.
- A najgorzej było, jak spałem w stogu i rano nakrył mnie gospodarz –
opowiadał Włóczykij – Spierdalałem w samych gaciach.
Wszyscy ryknęli głośnym śmiechem.
Impreza była dość drętwa, do czasu aż wjechała długo oczekiwana skrzynka
piwa. Potem rozkręciło się. Potem rozkręciło się jeszcze bardziej i Fajek musiał
pójść po mopa. Co najdziwniejsze, pierwszy na pysk poleciał Dżordan – ziom, o
którym rzec, że ma łeb z mosiądzu to grube niedopowiedzenie. Swoim zwyczajem
nie piłem, tylko wyciągałem od – lekko już zawianego – Peta, gdzie się podziali
jego starzy. Okazało się, że pojechali na jakąś delegację czy coś w tym rodzaju i
wrócą dopiero jutro po południu. Mieli więc wolną chatę tylko dla siebie. Tak
powiedział: „Mamy wolną chatę tylko dla siebie”. Tak się szczęśliwie zbiegło z
powrotem Kija, że impra była nieunikniona. Powiedziawszy to Fajek uznał, że
wyczerpał już temat i sięgnął po szluga. Oprócz niego palił też Ogór, Dżordan i
Weget tworząc kaszlący i dymiący tercet.
- A co tam u was się działo, jak mnie nie było? Jakieś ewenty? – siedząc na
podłodze po turecku z butelką w jednej ręce i torebką chipsów w drugiej Kiju
zahaczył wreszcie o jakiś konkretniejszy temat.
- Kojarzysz Renatę z mojego bloku? – nieoczekiwanie odezwał się Ogór.
Wszyscy zamarli. Wegetowi szlug wyleciał z mordy i zaczął wypalać dziurę w
dywanie.
- No. Co z nią?
- Nie żyje. Przedawkowała.
I cały imprezowy nastrój diabli wzięli. Bo wszyscy lubili Renatę, choć
wiedzieli, że bierze. Była ewenementem na skalę osiedlową, bo na naszym osiedlu
– przynajmniej z tego, co wiem – nikt inny nie brał narkotyków. Ani twardych, ani
miękkich. Dilerzy nie kręcili się po naszych ulicach namawiając dzieci to
kupowania „cukierków”, na imprezach był alkohol i papierosy, ale nie narkotyki.
Na naszym osiedlu nigdy nie było narkotyków. Nigdy.
Kiju opuścił głowę.

41
- Szkoda – podsumował cichym głosem i pociągnął z butelki.
Takie epitafium dla Renaty, to jednak było odrobinę za mało. Tym niemniej –
to przecież impra, a nie stypa i moim zdaniem Kiju bardzo dyplomatycznie
wybrnął z sytuacji. Gdyby zaczął się zanadto rozczulać (co często zdarza się
ludziom na tym etapie picia, na którym znajdował się właśnie Włóczykij) do końca
party wszyscy mieliby totalnie zjebany humor. Z drugiej strony, gdyby zupełnie to
zignorował, to byłbym pierwszym, który by wyszedł i trzasnął drzwiami. No, może
zaraz po Ogórze.
Wyszła cała skrzynka. Walka o ostatniego browara toczyła się między
Wegetem a Fajkiem. Dżordan leżał gdzieś nieopodal i orbitował, mrucząc coś do
siebie. Na twarzy miał niepokojący, zielonkawy kolorek.
- Stary, co jest? – zapytałem z lekką obawą w głosie – Zatrułeś się czymś,
masz wszywkę, czy co? A może ten browar jakiś przeterminowany?
Ziom wzruszył ramionami, po czym gwałtownie chwycił się za usta i wybiegł
do toalety. Spojrzałem na Ogóra. Ten pokręcił głową i na powrót zajął się swoim
szlugiem.
Ruszyłem do kibla, kierując się odgłosami wymiotów. Otworzyłem drzwi.
Dżordan oburącz obejmował muszlę klozetową i obficie do niej rzygał. Chwiał się
przy tym tak, że mało nie wpadł do środka.
Kiedy skończył, popatrzył na mnie półprzytomnie znad krawędzi deski.
- Od rana tak się czuję – wybełkotał, podnosząc się niepewnie. W końcu stanął
prosto, po czym pośliznął się na dywaniku, głową uderzając o kant pralki. Padł na
podłogę z głośnym łomotem. Leżał na plecach, opierając spocone czoło o ramię.
- W porządku? – spytałem, pochylając się nad nim. Dżordan obdarzył mnie
mętnym spojrzeniem jednego okna – drugie zakrywał przedramieniem.
- Spierdalaj – powiedział niewyraźnym głosem. Usiłował wystawić środkowy
palec, ale na chwilę obecną przekraczało to jego możliwości manualne.
Jakim cudem on się urżnął, pomyślałem. Przecież dopiero co wyrzygał
wszystkie procenty.
- Spierdalaj – powtórzył. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do pokoju.
- Co z Dżordanem? – zapytał Weget, wściekle grzebiąc w paczce chipsów.
- Śpi przytulony do muszli klozetowej.
Popatrzyłem na zegarek. Dochodziła jedenasta.
- Czas do domu – oświadczyłem, wstając. Miałem już dość tego smrodu
papierosów i alkoholu. Miałem już dość gapienia się na rzygowiny, fekalia i inne
tego typu rzeczy. Co za dużo, to niezdrowo.
- Wpadnij jutro po południu – powiedział nieoczekiwanie Kiju – Muszę z tobą
o czymś pogadać.
- Dobra – przybijając piątkę ze wszystkimi ziomami po kolei – Uważajcie na
Dżordana, może mieć jeszcze niezłe jazdy.
Z kibla wydobył się przytłumiony skrzek.
- A nie mówiłem? – rzuciłem retorycznie i zamknąłem drzwi. Szybko
zbiegłem na dół i z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem. Od razu przestała mnie

42
boleć głowa. Jeszcze dziesięć minut w tym pierdzielniku i Dżordan musiałby
podzielić się ze mną klozetem.
Myślałem, że dziś nie spotka mnie już nic wartego wspomnienia – że pewien
dzienny limit wydarzeń już się wyczerpał.
Kiedy mijałem kolejny blok, zauważyłem leżący na chodniku jasny, pękaty
przedmiot. Obok coś syczało i się paliło.
- FILOZOF, KURWA!!! WYPIERDALAJ STAMTĄD!!!
Rzuciłem się w stronę, z której dobiegał głos – ktoś kulił się za ławką,
nieopodal. Mimo panującego mroku, rozpoznałem tego kogoś. Był to Leszek,
zwany Piromanem albo Bombardierem.
- To tu się wy...? – zacząłem i wtedy pierdolnęło.
Pierdolnęło głośno, jasno i mocno. Odłamki asfaltu i kostki brukowej zaczęły
bębnić o deski ławki i rykoszetować wszędzie wokół nas. Spory kawałek
krawężnika przeleciał mi nad głową i wylądował idealnie w kuble na śmieci. Nie
ściemniam – walnął centralnie w krawędź i wpadł do środka jak piłka do kosza.
Coś puknęło i zapadła cisza.
Wszędzie latały drobinki kurzu. W bloku zaczęły zapalać się światła, a ludzie
wyglądali na zewnątrz przez okna.
- Piroman! Do końca cię pojebało? – zawołałem i z przerażeniem
spostrzegłem, że nie słyszę swojego głosu. Ani jakiegokolwiek innego. Usta
Bombardiera uformowały się w bezgłośne „Co?”. Potrząsnąłem łbem. Dźwięki
zaczęły powracać – początkowo krótkie i urywane, jak z zepsutego radia. Po paru
chwilach wszystko wróciło do względnej normy – tylko ciągle miałem wrażenie,
że moje uszy są gęsto wypchane watą. Ludzie zaczęli wychodzić z bloku. To była,
zdaje się, najlepsza chwila, żeby się ulotnić. Najwyraźniej Piroman też tak myślał.
- Chodź – powiedział nienaturalnie podniesionym głosem i złapał mnie za
ramię. Strząsnąłem z siebie jego rękę i pobiegłem w ślad za nim.
Kilka ulic później złapałem go za fraki i cisnąłem o upstrzony grafami mur.
- Czyś ty, kurwa, do reszty rozum postradał? Przecież jebnęło tak, że pewnie
nas nawet na Chącińskiego słyszeli. Do końca cię już popierdoliło? Tam mogły się
bawić dzieci!
Leszek wił się jak piskorz, usiłując wyrwać mi się i uciec.
- Właśnie dlatego detonowałem wieczorem! Przecież nic się nie stało, kurwa.
Filozof, puszczaj, no!
Puściłem. Bombardier odsunął się ode mnie i kilkoma ruchami wygładził
kurtkę. Zdjął czapkę i pomacał się po nieestetycznie rozczochranym łbie.
- Co to w ogóle było? – zapytałem już łagodniej.
- Proch. Nasypałem do butelki po Coca Coli. Lont zrobiłem z pokruszonych
łebków od zapałek i...
- Daruj sobie techniczne szczegóły – zamilkłem na chwilę – To była
dwulitrowa butelka?
- No – powiedział Leszek z entuzjazmem – Nieźle jebnęło, co nie?

43
- Tak – pokiwałem głową – Nieźle jebnęło. Ale jeśli jeszcze raz
wykombinujesz coś takiego, to przysięgam, ja też cię nieźle jebnę. Zrobię ci z dupy
Perl Harbor. A teraz spierdalaj.
Piroman łypnął na mnie niechętnym wzrokiem i odszedł, mrucząc coś pod
nosem. Usłyszałem coś w rodzaju „...dolony skurwys...” i gość zniknął w mroku.
Westchnąłem i skierowałem się do swojego bloku.
Jurek Piroń od zawsze zdradzał niezdrowe zainteresowanie materiałami
wybuchowymi. Swoją pierwszą bombę z butelki i prochu sporządził w wieku lat
jedenastu. Do dziś na klatce schodowej widać charakterystyczny ciemny ślad. A
gdyby ktoś przypatrzył się naprawdę uważnie, może nawet dostrzegłby w centrum
jaśniejszą plamę w kształcie kota.
Nie powiem, by ktokolwiek lubił Leszka, ale jako że miał dużą wiedzę z
dziedziny chemii i fizyki i chętnie dzielił się z nami tą wiedzą na sprawdzianach,
był tolerowany.
Kiedy wróciłem, szum w moich uszach prawie już ucichł. Ciągle jednak
miałem wrażenie, że wszystko wokół się trzęsie. Pewnie moje gałki oczne wpadły
w rezonans. Bez zbędnych ceregieli uwaliłem się na niepościelone łóżko. Po
jakichś dziesięciu minutach wstałem i powlokłem się do łazienki. Napuściłem
wodę do wanny i rozebrałem się, po czym z uczuciem ulgi zanurzyłem się w
gorącej wodzie. Cisza. Spokój. Nikt nie wrzeszczy, nikt niczego nie wysadza, nikt
nie rzyga. Całe to szaleństwo zostało tam, na zewnątrz. Ja leżę tu w ciepłej,
wodzie, nacieram się pachnącym mydłem i mam to wszystko głęboko w dupie.
Bardzo głęboko w dupie. Tak głęboko, że w zasadzie górna część zahacza jeszcze o
jelito cienkie.
W zasadzie mógłbym tak leżeć aż do usranej śmierci – dopóki woda nie
ostygnie i rozkosz nie zmieni się w chłodne piekło niewygody. Dopóki piana na
całym ciele nie wyschnie i nie zacznie drapać. Dopóki skóra nie wchłonie wody i
nie zacznie nabrzmiewać i marszczyć się... Tak, tak, moi drodzy – Każdy raj
prędzej czy później zmieni się w piekło. Nie ma czegoś takiego, jak wieczne
szczęście. Nie ma.
Wstałem, wytarłem się ręcznikiem i ruszyłem do swojego pokoju.
Wywlokłem pościel z olbrzymich szuflad pod łóżkiem. Rzuciłem to wszystko na
przysłowiową kupę i padłem na nią jak ścięte drzewo.

***

Dzień zaczął się tak dobrze, że niemal od razu wzbudziło to moje podejrzenia.
Na dworze panował rześki, szczypiący mróz. W radiu, którego słuchałem przy
śniadaniu, nie doniesiono o żadnym wypadku, aferze czy innym molestowaniu
seksualnym. Nawet Cyklop, który zawsze rano grzebał w śmietniku gdzieś zniknął.
Od razu wiedziałem, że coś w końcu musi strzelić.
Okazało się, że Dżordan. Wczorajsza impreza odcisnęła na nim bardzo
głębokie piętno. Do tego na jego łysym łbie wykwitł olbrzymi guz.
- Naparzał się z kimś, czy jak? – spytałem Ogóra. Graficiarz uśmiechnął się.

44
- Dziwna sytuacja. Trochę po tym, jak wyszedłeś, Dżordan zaczął coś
bełkotać w kiblu. Poszliśmy tam, a on leżał z głową pod umywalką. To Kiju się go
pyta „Kurwa, co z tobą?” i wtedy... Jak coś nie pierdolnie! Coś jebnęło na ulicy,
jakby bomba jakaś... A Dżordan ze strachu się szarpnął do góry i zapierdolił łbem
w umywalkę.
- To Piroń coś wtedy odpalił – wyjaśniłem – Byłem przy tym. Jak chcesz, to
możesz się przejść do niego na osiedle i obejrzeć dziurę w chodniku.
- Ale zjeb – podsumował Ogór – Kiedyś się, kurwa, doigra. Zobaczysz. Sam
się kiedyś, kurwa, wysadzi.
Wzruszyłem ramionami.
- Możliwe – nie chciało mi się drążyć tematu. Ostatnio nic mi się nie chciało.
Marazm wdał się w moje życie na podobieństwo powolnie zabijającej choroby.
Stałem się ociężały, zgorzkniały i wyalienowany jeszcze bardziej niż zwykle.
Kolejna nudna lekcja historii. Nauczycielka smęciła tak, że nie było w klasie
ani jednej osoby, która by siedziała prosto w ławce – wszyscy demonstrowali
rozmaite warianty pozycji, jakie można przybrać, siedząc na twardym krzesełku
przed drewnianą ławką, takie jak na przykład „śpioch” (leżeć na ławce z twarzą
ukrytą w ramionach), „luzak” (bujać się na tylnych nogach krzesła, plecami
opierając o ławkę), „serpentyna” (zjechać pośladkami na samą krawędź krzesła i
oprzeć kark o szczyt oparcia) albo „styrany robotnik” (oprzeć plecy o ścianę i
wyciągnąć nogi jak najdalej przed siebie, opierając je na piętach – wariant tylko dla
wąskiej grupy szczęśliwców siedzących przy ścianie). Wyglądało to groteskowo,
jakby całą klasę powaliła jakaś epidemia. Bo i istotnie, była to epidemia – pierdu-
pierdu to najgorszy wirus, jaki można sobie wyobrazić. Tu występował niemal w
dawce śmiertelnej, redukując potencjał intelektualny do liczby jednocyfrowej.
Czułem się jak żywy trup. Byłem żywym trupem.
- ...wykorzystując kapitulację Poniatowskiego wobec Rosji i przejęcia rządów
w tym kraju przez targowiczan – 25 października 1792 Fryderyk Wilhelm II
domagał się wcielenia Wielkopolski do Królestwa Prus. Sugerował, jakoby miał
być ona ekwiwalentem...
Kogo to, kurwa, interesuje? Czemu mam wysłuchiwać tego steku bzdur i gazu
bagiennego, którym jara się jakieś zero przecinek zero, zero, zero, jeden procent
społeczeństwa? A jeśli już muszę – czy nie może to być podane w jakiś
przystępniejszy, choć trochę ciekawszy sposób? Złość na głupotę ludzkości na
chwilę wyrwała mnie z marazmu. Podniosłem się z pozycji „śpiocha” i z
poirytowaniem popatrzyłem na nauczycielkę. Jej olbrzymie, przypominające
oprawione dwa denka od słoików, okulary upodabniały ją do jakiegoś olbrzymiego
owada rodem ze złego snu. W tym momencie, jak jeszcze nigdy przedtem, miałem
ochotę pierdolnąć czymś w ten ryj, tak pięknie symbolizujący cały system
nauczania. Bezsilnie zacisnąłem pięści. Gdybym to zrobił – piórnik, długopis,
nawet plecak – amunicji mi nie brakowało – najprawdopodobniej wywaliliby mnie
ze szkoły. Byłem przecież „Jednym z Nich”, byłem w „grupie śmierci”. Każdy mój
wybryk – zwłaszcza taki – mógł się dla mnie skończyć tragicznie. Perspektywa
wywalenia ze szkoły była dla mnie przerażająca. Niezależnie od tego, jak złe i ile

45
ma wad – gimnazjum nr 2 w Łukowie było częścią mnie tak samo, jak moje
osiedle czy całe miasto bez mała. Nie mogłem sobie wyobrazić, że nie jestem
uczniem tej szkoły, tak jak nie mógłbym sobie wyobrazić, że nie jestem
łukowianinem. Na dobre i złe, to było moje życie. Podobnie jak ja, myśleli
wszyscy. Powtarzanie klas było powszechne, ale usuwanie uczniów ze szkoły...
Owszem, zdarzało się. ale to były pojedyncze przypadki. Socjopaci i skrajni debile,
którym nie zależało. Mi zależało. Trochę. No dobra - bardziej, niż trochę.
Zadźwięczał upragniony dzwonek. Złapałem plecak i pierwszy ruszyłem w
stronę drzwi, nie oglądając się na nikogo. Naraz poczułem ostry ból w potylicy.
Obejrzałem się z irytacją i napotkałem złośliwe spojrzenie Roli. Jakub Rola gapił
się na mnie bezczelnie, podrzucając w ręku kawałek kredy.
Nikt nie lubił Roli. Było w nim coś tak obrzydliwego – zarówno w postawie
jak i charakterze – że z trudem powstrzymywałem się przed puszczeniem gęstego
pawia na ten jego zapluty, piegowaty ryj. Nikt, kto tak wygląda i ma jednocześnie
średnią 4,8 nie może budzić sympatii. Z higieną było u niego gorzej, niż źle. Z
pewnością znacie ludzi, obok których nikt nie chce siedzieć. Rola generował wokół
siebie swoiste pole ochrony – w miarę możliwości wszyscy trzymali się od niego
tak daleko, jak to tylko było możliwe. Ludzi wkurwiało jego wredne zachowanie –
podstawianie nóg, zwijanie z ławki różnych drobiazgów – i, co gorsza, regularny
łomot, jaki spuszczali mu ziomy zdawał się tylko go nakręcać. Nieważne, ile razy
robiono mu spłuczkę, rozkwaszano nos czy kopano w jajka – on wciąż się podnosił
i wracał do wykonywania swej świętej misji uprzykrzania życia innym ludziom. To
był zwykły dręczyciel. Gdyby był większy i silniejszy, stałby się najgorszym
koszmarem wszystkich szkolnych oferm i ciot. Jestem pewien, że w dzieciństwie
Rola znęcał się nad małymi zwierzątkami. Nie wiem, co go tak napędza. Nie
rozumiem, kurwa, takich ludzi. Jak byłem mały, to dokarmiałem pewnego
bezpańskiego psa. Trzy dni. Czwartego dnia znalazłem psa na osiedlu. Zdechłego.
Ktoś wbił mu w żołądek drewniany, naostrzony kołek.
Nie rozumiem takich ludzi.
Wyszedłem, nie zwracając uwagi na Rolę. I tak ktoś go przekopie. I tak nic to
nie da. Gość posmęci trochę, poużala się nad swoim parszywym losem, a
następnego dnia podstawi komuś nogę albo nacharcha do napoju. Pewni ludzie
nigdy się nie zmienią.
Byłem w drodze do sklepiku, kiedy zadzwonił telefon. Jako, że rozmowa na
zatłoczonym korytarzu była niemożliwa, zboczyłem do kibla, gdzie było w miarę
cicho. Dopiero tam zerknąłem na wyświetlacz. Dzwonił Fajek. Nie potrafiłem się
domyślić, co też Szlugu może ode mnie chcieć. Owszem, był moim ziomem, ale
utrzymywaliśmy raczej chłodne stosunki. Wiecie jak to jest – czasem ma się
dobrych kumpli, którzy mieszkają na drugim końcu osiedla, a zdarza się i tak, że
kompletnie nie znasz swoich sąsiadów. Nie jest tak, że wszyscy się znamy, lubimy
i kochamy. Z gościem, który mieszka nade mną nie rozmawiałem chyba nigdy w
życiu, mimo, że zarówno on jak i ja mieszkaliśmy tu od urodzenia.
- Ta? – zapytałem przekładając słuchawkę do ucha.
- Joł, Filozof – usłyszałem. Nie dzwonił Fajek, tylko Kiju, z telefonu Fajka.

46
- Joł, Kiju – rzuciłem, odsuwając się od drzwi kibla i robiąc miejsce jakiemuś
gościowi, który poczuł palącą potrzebą skorzystania ze sracza - No, co jest?
- Mógłbyś dziś wpaść? Bo musimy pogadać.
Westchnąłem pod nosem. Domyślałem się, o czym chce rozmawiać
Włóczykij. O tym, o czym ja rozmawiać nie miałem najmniejszej ochoty.
- Przyjmijmy, że nie mam czasu – odparłem.
- Przyjmijmy, że jesteś gościem, który zawsze ma czas.
- Przyjmijmy, że jestem umówiony z dziewczyną – spróbowałem.
- Przyjmijmy, że doskonale wiem, iż nie masz dziewczyny.
- Przyjmijmy, że... – zawahałem się i zamilkłem. W końcu parsknąłem w
słuchawkę.
- Dobra – oświadczyłem – O siedemnastej kończę lekcje. Będę po
osiemnastej. Przypasuje?
- Przypasuje. Dzięki, Filozof. Nara. Trzymaj pałę równo.
- Spierdalaj – rzuciłem z uśmiechem i rozłączyłem się.
W dupę jeża.
Nie mam ochoty gadać z Kijem. Nie, żebym coś do niego miał. Wręcz
przeciwnie – był inteligentnym i zajebiście wyszczekanym gościem. Ale...
Po prostu wiedziałem, o czym będzie chciał rozmawiać.
No nic. Obiecałem i pójdę. Mogłem, oczywiście, olać całą sprawę, jednak nie
byłoby to najmądrzejsze posunięcie. Włóczykij cieszył się na osiedlu – i nie tylko
na osiedlu – dużym szacunkiem. Objechał w wzdłuż i wszerz chyba całą Polskę ale
nie zatracił swojej „łukowskości”. Nawet, jeżeli znikał z miasta na pół roku, to po
powrocie zawsze odwiedzał starych kumpli, dawno niewidziane miejscówki,
zaliczał nasze gimnazjum (kiedyś to było jego gimnazjum) i kilka innych, ważnych
miejsc. Był u siebie. Tu był, kurwa, jego dom.
Zostałem na wszystkich lekcjach. Nawet na historii, choć miałem mały kryzys
na przerwie przed tą lejbą. Tak mi się nie chciało siedzieć w szkole i wkuwać trzeci
rozbiór Polski, że zdecydowałem najzwyczajniej w świecie spierdolić. Zrozumcie
mnie – była środa, ostatnia lekcja i to druga historia na dodatek. Jakby tego było
mało, miałem tego dnia na drugą zmianę. Jestem zwolennikiem teorii głoszącej, że
po szesnastej za chuja nie idzie się czegokolwiek nauczyć. Mózg zatrzaskuje drzwi
i wywiesza w oknie kartkę z napisem „NIE MA MNIE, WRÓCĘ JUTRO RANO”.
Byłem już w połowie drogi do szatni, gdy wpadłem na Wegeta. Wpadłem
dosłownie i w przenośni – wyszedłem zza rogu korytarza i zderzyłem się z
poirytowanym skejtem. Facet był w wyjątkowo parszywym humorze, nawet jak na
jego wygórowane standardy. Gdy mnie ujrzał, to najpierw charchnął i siarczyście
splunął do kąta, po czym rzucił kunsztowną wiązanką, w której przewijały się takie
słowa, jak „zjeb”, „chuj”, „poperdoleniec” gęsto poprzetykane pospolitymi,
nudnymi niemal „kurwami” i, nieco lżejszymi, „cholerami jasnymi”. Całość
tworzyła niesamowitą kompozycję, etiudę, uwerturę wręcz. Solowy koncert godny
Paganiniego czy Mozarta. Śmiejecie się? A czy ktokolwiek z was wymyśliłby tak
piękną i poruszającą linię melodyczną, jak ta, którą tworzą słowa: „Ty chuju
jebany, pierdolony, za kutasa wywleczony”? W ustach Wegeta przekleństwa

47
nabierały dziwnie dostojnego i patetycznego brzmienia. Ten facet potrafił
deklamować. Powinien był pojechać na ten konkurs recytatorski zamiast mnie.
- Skończ już – przerwałem mu, bo nawet najpiękniejsze requiem kiedyś w
końcu się znudzi. To tutaj słyszałem średnio osiem razy dziennie. Ostatnio nawet
częściej.
- To, kurwa, uważaj, jak chodzisz, ty chuju – warknął i poszedł w swoją
stronę. Normalnie powinienem zapytać, co go tak wnerwia, ale w przypadku
Wegeta odpowiedź z pewnością brzmiałaby „Takie, kurwa, pytania”. Tak to już z
nim było.
Tymczasem zadzwonił dzwonek. Normalnie bym to olał i poszedł do domu,
ale traf chciał, że obok kręcił się dyrektor – znany i nielubiany imć Kotanowicz.
Nie miałem takiego tupetu, by spierdolić na oczach dyra. To by było chamstwo, a
ja nie byłem chamski. Przeważnie.
Byłem więc zmuszony iść na historię. I chuj. Prześpi się te czterdzieści pięć
minut. Ostatecznie nie był to koniec świata. Nic się przecież nie stanie. Tylko,
prawda, wynudzę się jak cholera, ale...
Lekcja była piekłem.
Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda piekło? Jakoś nie przemawiają do
mnie średniowieczne wizje przesyconej siarką czeluści, czy wynaturzone wizje
Dantego. Prawdziwe Inferno to silnie oświetlone pomieszczenie, w którym
trzydzieści osób nawet nie próbuje udawać, że słucha tego, o czym mówi
nauczyciel. Klasa brzęczała niczym rój pszczół, a ja siedziałem w tym zgiełku i
hałasie, przekrwionymi oczyma obserwując, jak nauczycielka bezskutecznie
usiłuje zwrócić na siebie uwagę. Czułem się jak w jakimś domu wariatów i trochę
jak w Ministerstwie Miłości z „Roku 1984” Orwella. Usiłowałem zamknąć umysł i
skupić się na szybko schnących zaciekach na tablicy. Byłem głodny i bolała mnie
głowa. Trochę też chciało mi się rzygać. Grucha wrzeszczał coś niedaleko mnie.
Ogór wściekle rył cyrklem w powierzchni ławki, tworząc piękną płaskorzeźbę w
kształcie kutasa. Powróciła mi ochota, by się zabić. Światło z lamp na suficie
wymiatało z sali wszystkie cienie. Powróciła wizja „poczekalni” w Ministerstwie
Miłości. Chyba zbyt dużo Orwella, pomyślałem, patrząc, jak spocona twarz
Gruchy z wolna zaczyna upodabniać się do świńskiego ryja.
Zdecydowanie za dużo.
Z tej otchłani szaleństwa wyrwał mnie dzwonek. Kara się skończyła i
potępieniec może zstąpić do Czyśćca.
Co? Niebo?
Nie wiem nic o Niebie.
Szatnia ma w sobie coś ostatecznego. Tu wszystko się zaczyna i tu właśnie
się kończy. Puste, smutne rzędy wieszaków tworzyły dziwne, pełne nostalgii
wrażenie. Mimo, iż – jak każdy drugoklasista – miałem swoją przydziałową szafkę,
to i tak wolałem zostawiać kurtkę i buty w szatni. Szafkę miałem na piętrze, a nie
miałem najmniejszej ochoty taszczyć swoich czterech liter na górę i znosić
klamoty z powrotem na parter. Szatnia była wygodniejsza. No, i odpadało ryzyko

48
zgubienia kluczyka i, tym samym, żenującej sytuacji, gdy wybłaganym od
konserwatora pilnikiem włamujemy się do własnej szafki.
Odwykłem od noszenia ciężkiej, krępującej ruchy, kurtki. Jesień była w tym
roku wyjątkowo łagodna, ale zima zapowiadała się naprawdę ostra. Normalnie
Epoka Lodowcowa.
Przyprószone śniegiem ulice były naprawdę piękne. Zwłaszcza, ze ciemność,
granatowy zmrok, który panował już od siedemnastej, ukrywał nadnaturalną
brzydotę miasta. Płatki śniegu leniwie tańczyły w poświacie latarni, a zimno
chlastało po twarzy.
Ruszyłem w stronę domu. Po drodze mijałem osiedla, sklepy, bloki, jeden
zakład pogrzebowy i jeden cmentarz. Gdy byłem już pod Małą Jedynką, dobiegł
mnie dziwny dźwięk. Dźwięk, który zmroził mnie do szpiku kości.
Wściekłe drapanie pazurów o siatkę i stłumione warczenie. Dźwięk, przy
którym odgłosy z gry „Silent Hill” były jak kołysanka. Odsunąłem się od siatki. Za
nią czaił się ogromny, czarny pies. Czarniejszy niż mrok, zdawał się wtapiać w
ciemność. Potwór, olbrzymi Barghest - wysłannik piekieł zabierający dusze do
otchłani.
Serce waliło mi jak oszalałe – lękliwie patrzyłem się na upiorne zwierzę. W
mózgu włączył się ten pradawny mechanizm, który kazał naszym protoplastom z
wrzaskiem spierdalać przed tygrysem szablozębnym, albo innym prehistorycznym
drapieżnikiem. Uciekać, uciekać, uciekać... Oszalała myśl tłukła się po mojej
głowie. Wiedziałem, że skaczący na siatkę i wściekle ujadający pies nie może mi
nic zrobić. Mimo to, serce waliło mi jak młot. Szybkim krokiem ruszyłem wzdłuż
siatki. Pies biegł w ślad za mną, po drugiej stronie bariery. W końcu spasował.
Przysiadł na zadzie i, ciągle warcząc, patrzył, jak odchodzę. Nim skręciłem w
kolejną, ciemną uliczkę, po raz ostatni rzuciłem okiem za siebie. Wciąż tam był.
Czekał.
Wróciłem do domu, wrzuciłem plecak do swojego pokoju i ruszyłem do
kuchni. Na stole leżała kartka. Mama mi napisała, żebym sobie odgrzał zupę.
Ogórkową. Podpaliłem gaz pod garnkiem i usiadłem. Zerknąłem na wiszący nad
drzwiami zegar. Za dziesięć szósta. Mówiłem Kijowi, że będę po szóstej. Zdążę
jeszcze zjeść.
Nalałem sobie zupy. Lubię ogórkową, jeśli jest właściwie przyrządzona.
Powinna być kwaśna (ale bez przesady), zielona jak wiosenna trawa i oczywiście
muszą w niej pływać kawałki ziemniaków, marchewki i inne smakowite śmieci. I
koniecznie musi być tak gęsta, żeby nie dało się siorbać i żeby można było na niej
położyć łyżkę tak, by nie utonęła.
Ta zupa taka właśnie była. Zjadłem dwa talerze i skapitulowałem przy
trzecim. Wrzuciłem talerz do zlewu i powlokłem się do łazienki. Myjąc zęby
gapiłem się w lustro, w którym widziałem siebie. Fajnie, prawda? I te kolory.
Kolorowe ręczniki, których odbicie też było w lustrze. Wszystko jest w lustrze,
wszy...
Mrugnąłem i chwila szaleństwa bezpowrotnie minęła. To przez te wcześnie
zapadające wieczory. Działają na mnie paskudnie. Zaczynam popadać w coś w

49
rodzaju lekkiego autyzmu. Świat zaczyna się robić bardzo ciasny, a Rzeczywistość
kłuje niczym kolka po kilometrowym biegu bez wcześniejszej zaprawy.
Wyszedłem z łazienki, zarzuciłem kurtkę i ruszyłem na osiedle Włóczykija.
Było ciemno jak wszyscy diabli i jeden chuj, choć dopiero dochodziła osiemnasta.
- O, jesteś – ucieszył się Włóczykij, gdy otworzył drzwi – Myślałem już, że
mnie olałeś.
Uśmiechnąłem się ponuro.
- Miałem taki zamiar.
Machnął ręką, zapraszając mnie do środka.
W dwadzieścia sekund później siedziałem już na niskim taborecie w pokoju
Kija. Na ścianach było od cholery zdjęć z różnych stron Polski. Włóczykij zjeździł
już grubo ponad pół kraju. Pod biurkiem leżała torba podróżna, teraz już pusta. I
taka zostanie, aż do kwietnia albo maja, gdy szlak ponownie wezwie Włóczykija.
- No, to o czym chciałeś gadać?
Nie było sensu przedłużać. Kiju przeciągnął się i usiadł na tapczanie.
- Opowiadaj, co tu się działo, jak mnie nie było. Bo podobno dużo.
- Jeśli chodzi o Renatę...
- To później – przerwał mi – Fajek nie miał czasu ze mną gadać, poza tym i
tak nie powiedziałby mi o najważniejszych rzeczach. Wiesz, jaki on jest.
Faktycznie, wiedziałem. Szluga interesowały tylko papierosy i Tibia.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią.
- Kojarzysz ekipę Buziola? – zapytałem. Kiju kiwnął głową.
- No, a co?
- Rozleciała się. Buziol wyjechał do Stanów, a oni... – machnąłem ręką –
Jeden w poprawczaku, jeden na odwyku, z dziewczynami też tak nie wiadomo
jak...
- A taka zgrana ekipa... – Włóczykij pokręcił głową – Nie mogę uwierzyć.
Wzruszyłem ramionami. Też nie mogłem uwierzyć.
- Z ważniejszych rzeczy, to jeszcze Siwy...
- Wiem, co Siwy – przerwał mi Kiju – Przecież nawet w „Wiadomościach” o
tym mówili.
Faktycznie, mówili. I afera była i nawet z „Interwencji” przyjechali i reportaż
zrobili.
Zamilkłem. Ostatnio coraz więcej milczę.
- Dobra – powiedział cicho Włóczykij – Mów o Renacie. Ale mów wszystko
po kolei. I nie ściemniej, bo cholernie tego nie lubię.
Popatrzyłem w podłogę.
- Zaczęło się – oznajmiłem - od tego, że pożyczyłem Marchewie płyty z
muzyką Boba Marley’a...
Opowiedziałem mu całą historię. O Marchewie, Renacie, Ogórze... I o mnie.
W końcu też odegrałem niemałą rolę w tej opowieści. Kiju był wyśmienitym
słuchaczem. Nie przerywał, nie kiwał głową i nie stękał jowialnie „Yhy-yhy”. Po
prostu siedział i słuchał, czasem tylko posyłając mi pytające spojrzenie – wtedy
rozwijałem wątek.

50
- ...no i wyjechał. Wiesz, wcale mu się nie dziwię – odetchnąłem. Czułem się
trochę jak po spowiedzi - To chyba wszystko.
Włóczykij gwałtownie przekręcił głowę w bok. Chrupnęły kręgi szyjne.
Skrzywiłem się.
- Nie rób tak – powiedziałem – Paskudny dźwięk.
Który kojarzy mi się z pętlą zaciskającą się wokół szyi, łamiącą kark i
sprowadzającą błogosławioną śmierć, dodałem w myślach.
Kiju zmrużył powieki. Przewróciłem oczyma.
- No i co ja mogłem? – spytałem bezradnie. Kij położył się na tapczanie,
splatając dłonie na karku.
- No właśnie... – mruknął – Co?
Zastanowiłem się. Wyciągnięcie Renaty z nałogu było niemożliwe.
Próbowałem ja, Ogór też coś tam jej kadził, a Marchewie – jak już wspominałem -
jakoś to nie przeszkadzało. Cała ta historia była do dupy. Do wielkiej, owłosionej,
niepodtartej dupy.
- Nic, kurwa – rzuciłem – Nic.
Włóczykij skrzywił się.
- Nie klnij – powiedział – Zupełnie to do ciebie nie pasuje. Taki Szlugu dajmy
na to, jak przeklina, to naturalnie brzmi. Ładnie. U ciebie nie. Poza tym –
pomachał rękami nad głową, jakby się topił – Wiesz, wkurwia mnie to. Powinno
mi być smutno, a jest mi wkurwiono. Rozumiesz?
Nie rozumiałem, ale pokiwałem głową.
- Bo popatrz – kontynuował, nie zwracając na mnie uwagi – Niby niegłupia
dziewczyna, fajna dupa w ogóle i w szczególe, a wpakowała się w takie zasrane
gówno. Nie kumam.
- Różnie bywa – byłem zmęczony, otępiały i nie miałem najmniejszej ochoty
na dyskusje – zwłaszcza na takie dyskusje. W tej chwili chciałem tylko wrócić do
domu, zapuścić jakiś dub, wypić szklankę herbaty a potem klasycznie – siusiu,
paciorek i spać. Kiju chyba to zauważył, bo tylko machnął ręką.
- Myślałem, że chociaż tobie zależy... – powiedział. Uśmiechnąłem się
ponuro. W myślach parsknąłem śmiechem. Zależy? Na czym?
Demonstracyjnie popatrzyłem na zegarek i odegrałem scenkę „O rany, to już
tak późno?”. Zrobiłem to tak sztucznie, że Włóczykij uśmiechnął się.
- Spierdalaj – rzucił dobrotliwie, po czym dodał swoje, kultowe już, credo – I
trzymaj pałę równo.
- Siema – odparłem i zmyłem się.

***

Otworzyłem swój supertajny notatnik złotych myśli. W zamyśleniu possałem


koniec długopisu. Zwykle o tej porze – późnym wieczorem, kiedy mózg dokonuje
swoistego rachunku sumienia, podsumowania całego dnia – nachodziły mnie
najlepsze aforyzmy. Zerknąłem na ostatnią stronę. Zeszły tydzień był wyjątkowo
płodny.

51
Poniedziałek: Po drugiej stronie sumienia.
Wtorek: Wolność, trzy grosze za minutę połączenia
Środa: Bieg na wstecznym
Czwartek: To Piekło. I Swędziało.
Piątek: Ciekawa sytuacja pod polem karnym.
Sobota: Sfrustrowany jak Stowarzyszenie Żon Graczy w World of Warcraft.
Niedziela: Zabierz mnie do Strefy Zero.
Zastanowiłem się chwilę. Najlepszy był chyba wpis wtorkowy.
Wzruszyłem ramionami i na dzisiejszej środzie nabazgrałem:
Trzymaj pałę równo.
Sentencja dobra, jak każda inna. A może nawet i lepsza. Mam nadzieję, że
Kiju nie będzie się pluł o copyright.
Rzuciłem się na łóżko. W radiu Ostrowski darł się coś o Generacji Nic. Gdyby
rysował tak, jak śpiewa, to nie przeczytałbym żadnego komiksu, do którego by
robił szatę graficzną.
Gapiłem się na plamę na suficie – pozostałość po moich dziecięcych
zabawach. Chciałem sprawdzić, jak długo utrzyma się moneta przyklejona do
sufitu kawałkiem ciemnoszarej plasteliny. Teraz wyglądało to, jakbym w
przeszłości miał wytrysk, którego siłę obliczało się w skali atmosfer. Plama miała
kształt rozbitego telefonu komórkowego, choć – jeśli patrzyło się pod
odpowiednim kątem – przypominała też nieco pikującego orła. Kiedy nie mogłem
zasnąć, gapiłem się na tę plamę i wymyślałem dla niej coraz to nowe kształty.
Połamany samolot... Sztuczna szczęka... Pomięta kartka papieru... Plama zdawała
się poruszać, pulsować i przybierać formy, jakie nadawał jej mój umysł. Oto akt
kreacji w działaniu.
Bawiące się dziecko... Zużyty kondom...
Zdechły pies...
To był mój pies, którego dokarmiałem. Teraz leżał tam z palem wbitym w bok.
Z rany obficie ciekła błękitnoróżowa krew. Naraz na jego ciele zaczęły kwitnąć
kwiaty, piękne szarofioletowe orchidee. Obok biegały małe, czarne dzieci, które
nawoływały psa. Ten, rzecz jasna, nie mógł do nich pobiec. Tylko szaleńczo
wywijał białkami oczu, a jego język latał niczym wahadło, góra-dół, góra-dół,
góra...
Ja śnię? Niemożliwe... Nigdy nic mi się nie śni. A jeśli już, to tylko płaszczki i
wampiry. Płaszczki i wampiry. Płaszczki i...
Jedno z czarnych dzieci – na oko czteroletni chłopczyk - podbiegło do psa i
założyło mu plastikowe wiaderko na głowę.
- Oddychaj – polecił mu malec, a ja zauważyłem, że nie był on – jak wcześniej
myślałem – Murzynem. Był od stóp po czubek głowy pokryty ropiejącymi
pęcherzami, jakby ktoś w przeszłości polał go napalmem.
Pies zaczął wściekle młócić tylnymi łapami. W końcu przestał.
- Oddychaj – mówiło dziecko i zaczęło rytmicznie uderzać łopatką o wiaderko.
Nagle wszystko wokół zakwitło najczystszą bielą i zielenią – zielenią lodów
pistacjowych.

52
Płaszczki i wampiry, płaszczki i wampiry.
Krater.
Otworzyłem oczy.
- Tylko płaszczki i wampiry – powiedziałem tonem obłąkanego człowieka –
Co się zmieniło?
Zasnąłem i nic już mi się nie śniło.
Przynajmniej nic, co bym zapamiętał.

***

Epizody. Życie składa się z epizodów i wypełniaczy.


Epizodem jest pierwsza randka i najlepsza randka. I jakakolwiek inna randka.
Epizodem jest każde wydarzenie, które potrafisz odtworzyć w pamięci. Cała reszta
to wypełniacze – czysto machinalne czynności, rutynowe wydarzenia takie jak
stawianie klocka albo przechodzenie przez ulice. Ale jeśli – na przykład – walisz
kupę i masz paskudne zatwardzenie (albo rozwolnienie) to już jest epizod. A n-ta z
kolei randka z jest wypełniaczem.
Życie, które składa się z samych wypełniaczy, to nie życie. To wegetacja.
Takie tam... Osiedlowa filozofia.

***

Zapaleni czytelnicy – do których i ja się zaliczam – zwykle dzielą ludzi na


dwie kategorie: Na tych, którzy pytają „Co czytasz?” oraz na tych, którzy
bezceremonialnie wyrywają ci książkę z ręki i przez długie sekundy gapią się na
okładkę, aż wreszcie mówią „Eee... Głupie jakieś”, po czym zamykają książkę i
rzucają ci ją na kolana.
Wbrew pozorom, ci pierwsi są gorsi.
- Co czytasz? – spytał Kudłaty, podchodząc do mnie na korytarzu. Siedziałem
na ławce i raczyłem się „Blade Runnerem”. Książka lepsza niż film. Podtytuł „Czy
androidy marzą o elektrycznych owcach?” sugerował, że Dick musiał mieć jazdy
podobne do moich.
- Książkę – odpowiedziałem, delikatnie odginając okładkę tak, by Kudłacz
mógł sobie przeczytać tytuł i nazwisko autora. Ten jednak wolał dalej truć mi dupę.
- Jaką?
- Ciekawą.
- Ale jaki ma tytuł?
Teatralnie skierowałem wzrok ku sufitowi, po czym podsunąłem mu okładkę
pod sam nos.
- Aha – powiedział i gdzieś polazł. Ja tymczasem zastanowiłem się, po chuj
pytał, skoro w ogóle go to nie interesowało. Z uprzejmości? Większą uprzejmość
wyświadczyłby mi, gdyby się w ogóle nie odzywał. Pewnie był to dla niego
wypełniacz – machinalna czynność wykonywana bez udziału mózgu.

53
Zamknąłem książkę. Czytanie na korytarzu, na szkolnej przerwie było
porównywalne z próbą oglądania telewizji w sytuacji, gdy w drugim pokoju gra
radio, ktoś do ciebie mówi, a ty jeszcze masz słuchawki na uszach i za wszelką
cenę usiłujesz skupić się na oglądanym programie. A, i jeszcze za oknem
przechodzi barwna i hałaśliwa defilada. Widzicie to? No to na korycie, na długiej
przerwie jest podobnie, tylko bardziej. O wiele bardziej.
Czytałem kiedyś opowiadanie Marka Huberatha pod tytułem „Kara większa”.
Chodziło tam o to, ze taki gościu trafił do Piekła, gdzie był katowany i zsyłany do
czegoś w rodzaju łagru. Były to odpowiednio Kara Większa i Kara Mniejsza. Tak
na zmianę, żeby facet nie wpadł w rutynę. Myślę, że tu, w szkole, mamy to samo.
Krótka, hałaśliwa i bolesna dla udręczonego umysłu przerwa oraz długie,
wwiercające się w psychikę i kruszące mury zdrowego rozsądku lekcje, na których
nauczycielom chce się jeszcze mniej, niż uczniom. Żebym jeszcze wyczuwał w
tym jakąś Świętą Misję – coś w rodzaju „mistycznej drogi poznania” jak u Coelho
– to bym nie narzekał. Ale nie – nie uczyliśmy się notacji wykładniczej, bo nam
będzie potem potrzebna. Uczyliśmy się jej dlatego, że tak jest urządzony ten świat.
Co z tego, że to bez sensu? Że poeci doby romantyzmu (średnio dwa miesiące
nauki) są ważniejsi od nauki pierwszej pomocy (średnio jedna godzina lekcyjna)?
Popatrzyłem na sufit. Takie rozważania były bez sensu. Te same słowa padały
już zbyt wiele razu, ze zbyt wielu ust. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli, ale nikt
nie zrobił absolutnie niczego, by to zmienić. Ja też nie, więc jakie mam prawo
narzekać?
- Filozof, masz referat z WOS-u? – Grucha przysiadł się do mnie.
Pogrzebałem w plecaku.
- Mam – oświadczyłem, wyciągając z lekka pomięty wydruk – Niech żyje
Wikipedia.
- Dałbyś spisać? Bo, kurwa, nie chciało mi się wczoraj robić... A, i wiesz o
Nowym?
Znieruchomiałem.
- Jakim nowym?
Grucha podrapał się po łysej glacy.
- A prawda, bo ciebie, kurwa, nie było.
No tak. Olałem dwie pierwsze godziny słusznie wnioskując, że lepiej się
wyspać, niż gnać do budy mentalnie będąc jeszcze w Światach Pośrednich.
Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę kartkówkę z chemii.
- Nowy ma dziś przyjść po WOS-ie. Żmudzka mówiła.
- To będzie on czy ona? – spytałem - Ten nowy – dodałem, świadom poziomu
IQ mojego rozmówcy.
- Chyba on – odparł dresiarz.
Nowy gościu... może być ciekawie.
Fakt ten dosyć mnie zainteresował. To był pierwszy nowy w naszej klasie i
zabawa mogła być przednia. Gość na sto procent nie był z naszego – to znaczy
mojego – osiedla, bo z Sienkiewicza wszyscy chodzili do Dwójki. Albo więc był to
przyjezdny, albo jakiś łom, który przepisał się z innego gimnazjum. W tym drugim

54
przypadku, jeśli pacjent dodatkowo pochodził z Chącińskiego, to raczej nie
wróżyłbym mu długiego i spokojnego życia. Wręcz przeciwnie.
- Nie wiadomo nic o tym gościu? – upewniłem się. Grucha w zamyśleniu
pokręcił głową. Refleksy światła odbijały się od jego czaszki.
- Ja tam nic nie wiem.
Chciałem jeszcze o coś spytać, ale dres zmył się z moim referatem, który
musiał jakoś przepisać. W dwie minuty, które pozostały do końca przerwy. Da
radę. Poskraca, pozmienia, nabazgrze i odda. I dostanie tą trójkę. I ma święty
spokój.
Po dzwonku udałem się do klasy. Przed wejściem odebrałem od Gruchy swoją
pracę. Nie sfatygował jej zbytnio, choć lewy, górny róg kartki był nieco
naderwany.
Cały WOS przesiedziałem na ostatniej ławce, leniwie obserwując kolejnych
wywoływanych do odpowiedzi. Tak odbywało się powtórzenie z Wiedzy O
Społeczeństwie. Tak zwana „łapanka”. I teraz powiedzcie mi, że nauczyciele nie
mają faszystowskich zapędów.
Nie bałem się odpytywania. Po maratonie, jaki fundował mi Długi, niestraszne
mi były tego typu przyjemności. Jak umiesz, to gadasz, jak nie umiesz, to
ściemniasz. Jeśli jesteś sprytny i masz dobry słuch (a także nie dasz się zrobić w
chuja przez gości, którzy ci źle podpowiadają) to w ostatecznym rozrachunku
zawsze wyjdziesz na swoje. A jeśli nie, to nie.
Marazm, niczym złośliwy chochlik, krążył wokół mnie i sypał szczypiącym
pyłem w oczy. Tyle, że marazm nie był chochlikiem. Był ciekłą substancją, gęstą
jak miód i gorzką jak piołun. Można było w nim utonąć, jak w ruchomych piaskach
albo bagnie.
Minął WOS, minęła przerwa. Zaczął się polski. Nowy ciągle się nie zjawiał.
Żmudzka zresztą też. Zająłem swoje miejsce w ławce. Przy ścianie, mogłem więc
przyjąć moją ulubioną chyba pozycję „styrany robotnik”. Obok siedział Ogór,
który w zapamiętaniu wymachiwał markerem, rysując nową wrzutę. Bardzo fajną,
ale barokowa wręcz stylizacja kroju liter utrudniała odczytanie napisu.
Otworzyły się drzwi klasy i stanęła w nich Żmudzka.
I gość, który wyglądał, jakby dymał własną siostrę.
Nie pytajcie mnie, jak wygląda gość, który dyma własną siostrę. Po prostu
popatrzyłem na Nowego i pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy to: „Ten gość
wygląda jakby dymał własną siostrę”.
Nowy miał na sobie bluzę bez kaptura, (pierwszy błąd) sztruksowe spodnie,
(drugi błąd) i miał na głowie jakąś pedalską fryzurę wyhodowaną na bazie żelu
(najprawdopodobniej jego ostatni błąd). Ponadto gapił się na nas spode łba i miał
jakąś taką gadzią fizjonomię – usta nachodziły mu na brodę, a oczy przywodziły na
myśl ślepia żmii. I miał coś cholernie nie tak z żuchwą. Coś podobnego widziałem
u Mareczka, który praktycznie od urodzenia żuł gumę – niewykluczone, że tą
samą, bo nigdy go nie widziałem, żeby nie żuł. Spowodowało to, że dolna szczęka
uciekła mu do tyłu, przez co trochę seplenił. U Nowego można było zauważyć coś
podobnego.

55
Żmudzka tymczasem nawijała, że Chłopak nazywa się Adaś Zębicki i będzie
chodził z nami do klasy, bo jego rodzice przeprowadzili się tutaj z Krakowa.
Adaś, cholera jasna.
Nigdy, przenigdy żaden Adam, który ukończył jedenasty rok życia nie
powinien być nazywany Adasiem. Jeśli tak będzie, to zostanie Adasiem do końca
życia. A to już by było do dupy.
Nowy wyglądał, jakby „adasiowatość” przesiąkła go na wskroś, ale
jednocześnie było w nim coś złowrogiego. Mroczna strona Adasia, pomyślałem i
już wiedziałem, że ten tekst znajdzie się dziś w mojej Czarnej Księdze.
Nowy usiadł na jedynym wolnym miejscu – obok Roli. Czekały go więc
niespotykane nigdzie indziej doznania zapachowe i nie tylko. Przy odrobinie
szczęścia Rola zabije Adasia, który bynajmniej nie wzbudził mojej sympatii. Było
w nim coś nad wyraz obrzydliwego, coś od czego lepiej było się trzymać z daleka.
Żmudzka zajęła się prowadzeniem lekcji, a ja uciąłem sobie krótką drzemkę.
Monotonny głos polonistki działał na mnie lepiej, niż ciepłe mleko. Wprowadzał w
coś w rodzaju transu... nie, to nieodpowiednie słowo. Nie transu. To był... No cóż,
to był marazm. W niespotykanym dotąd stężeniu. Kto wie, może naprawdę był
śmiertelny? Niczym powoli działająca trucizna albo AIDS. Możesz się oszukiwać,
możesz bagatelizować, udawać, że tego nie ma – on w końcu rozwinie się w twoim
ciele i to już będzie koniec.
Koniec... Coraz częściej myślę o śmierci. Raz już próbowałem się zabić.
Może przyszła pora na kolejną próbę?
Może. A może nie.
Kurwa. Miesza mi się w tym łbie coraz bardziej. Płyny mózgowe przelewają
mi się to do jednej, to do drugiej półkuli. Słychać szum w uszach. Niedobrze.
Podniosłem rękę.
- Proszę pani, mogę wyjść do toalety? – spytałem.
- Idź – powiedziała Żmudzka i wróciła do kadzenia klasie o tym, jak to Janko
Muzykant robił sobie skrzypeczki ze słomy.
Wyszedłem z klasy i udałem się do kibla. Tego na dole, który nie był aż tak
zmasakrowany jak szalet na piętrze.
Zatoczyłem się i mało nie wyrżnąłem głową w ścianę. Cholera, nie jest
dobrze. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak miałem. Miesiąc temu? Dwa? Nie
wiem...
Wreszcie dowlokłem się na miejsce. Stanąłem nad zlewem. I wtedy się
zaczęło.
Rzygnąłem. Rzygnąłem potężnie, szeroką strugą wymiocin, które z pewnością
spowodują zapchanie odpływu. Obie dłonie zacisnąłem na krawędzi umywalki.
Zakręciło mi się w głowie. Przed oczyma latały mi zielone i fioletowe plamy, które
kojarzyły mi się z jakimś snem. Nie mogłem sobie przypomnieć treści tego snu, ale
kojarzyłem że nie był on przyjemny. Nie był.
Zaraz się zacznie, pomyślałem. Jeszcze tylko kilka sekund. Jeszcze chwila i...
Stalowa obręcz ścisnęła moją skroń. Ból zaatakował lewą stronę głowy i,
niczym jadowity pająk, zaczęła pełznąć w stronę czoła. Miałem ochotę wydłubać

56
sobie oko i jakimś kawałkiem drutu albo patyka zdrapać sobie ból z wewnętrznej
części skroni.
Potrząsnąłem głową i mało co nie zemdlałem.
Zajebiście. Teraz przez co najmniej sześć, siedem godzin będę nadawał się
najwyżej do siedzenia i kontemplowania pełnego spektrum cierpienia – od ostrych
igieł, po tępy obuch młota. I tak w kółko. Sinusoidalnie. Góra-dół.
Koniec. Z moich ust wydobyło się jeszcze stłumione beknięcie i trochę
zepsutego powietrza. Chwała Bogu, że takie ataki zdarzają się nie częściej, niż raz
na miesiąc. Czasem rzadziej. Parę razy zdarzyło się, że nie miałem tak niemal pół
roku. Myślałem, że już mi przeszło na dobre.
A chuj, jak to mówią.
Podobno to migrena. Gdzieś tak wyczytałem. Ale, jak to mówi znany dowcip
„Migrenę to może mieć Królowa Angielska, ciebie to najwyżej łeb napierdala”.
W skroni miałem coś podobnego do Wezuwiusza. Erupcje i cholernie dużo
gorącej lawy.
Całą wieczność zbierałem się do kupy. Opłukałem twarz dwiema garściami
zimnej wody. Trzymaj się, facet. Bądź twardy.
Wyszedłem z kibla i potoczyłem się na lekcje. Nie wiem, jak ja to
wytrzymam. Jeśli ból nie zelżeje, to idę do domu. Pierdolę to.

***

- Źle wyglądasz – ocenił Kudłaty, gdy zobaczyliśmy się na kolejnej przerwie –


To przez te pojebane androidy?
- Jakie andro...? – spytałem i przypomniałem sobie Dicka – Nie, nie przez
androidy.
Właściwie, jeśli się dobrze zastanowić, to te androidy są jedynym, co jeszcze
trzyma mnie przy życiu. No, i może jeszcze parę rzeczy. Zupa ogórkowa na
przykład.
Przed oczyma latały mi barwne powidoki. Przemknęło mi przez głowę, że
powinienem się cieszyć, bo mam regularny odlot. I to bez towaru.
Przycisnąłem pięści do czoła. Bolał mnie tylko lewy płat i to było chyba
najgorsze. Jakby na lewym uchu powieszono mi rozgrzany do czerwoności pręt. I
ten pręt tak kołysze się na moim uchu, w lewo i w prawo, za każdym wahnięciem
wywołując kolejną eksplozję cierpienia. Tak raz za razem.
Poszedłem. Nie do domu, tylko do higienistki. Ta niechętnie wydała mi
tabletkę od bólu głowy i kazała iść na lekcję. Wyszedłem z gabinetu. Ból nie
ustawał, przepoczwarzył się tylko w tępe pulsowanie, które – od biedy – dało się
jeszcze jakoś wytrzymać.
Znowu klasa, znowu nudny temat, znowu cały ten syf obraca się i obraca, jak
nakręcona zabawka. Jedyna różnica to, że wszystko to dzieje się przy
akompaniamencie tej wulkanicznej dyskoteki świrów odbywającej się gdzieś w
okolicach mojej lewej skroni. Gdyby ktoś dał mi siekierę, to odciąłbym sobie ten
pierdolony łeb i miał wreszcie święty spokój.

57
- Co ci jest? – zapytał z niepokojem Ogór, patrząc jak zaciskam dłonie na
czole.
- Mam antykaca – wyjaśniłem – Jak ktoś pije, to ma kaca. Jak ktoś nie pije, to
ma antykaca. Im dłużej nie pije, tym ma większego. Proste?
- Proste – zgodził się potulnie skejt, ale wciąż lampił się na mnie z wyraźną
troską na twarzy.
Miałem dosyć. Lekcja wlokła się jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Wskazówki
na ściennym zegarze zdawały się cały czas tkwić w jednym miejscu. Może się
popsuł?
Tik... Cisza... Tak.... Cisza... Tik...
Monotonny głos Żmudzkiej niemal zagłuszał tykanie zegara, ja jednak, w
obecnym stanie umysłu, słyszałem je doskonale.
Wyjrzałem przez okno. Śnieg prószył tak gęsto, że tworzył olśniewająco białą
zasłonę oddzielającą klasę od reszty świata.
Dzwonek. Ulga. Złapałem plecak i poszedłem do szatni choć mieliśmy
jeszcze dwie lekcje. Miałem już ponad czterdzieści nieusprawiedliwionych a to
dopiero początek grudnia... Będę musiał trochę spasować.
Wcisnąłem się w kurtkę, zmieniłem buty i ruszyłem do domu. Mróz nieco
przytępił ból, ochłodził rozpalone czoło.
W domu rzuciłem plecakiem przez cały przedpokój. Tornister zatoczył w
powietrzu szeroki łuk, po czym z łomotem wpadł do mojego pokoju. Ja zaś
poszedłem do łazienki, gdzie wsadziłem łeb pod kran i odkręciłem kurek z zimna
wodą. Na, jak to się mówi, cały regulator. Mało mi bani nie urwało, ale poczułem
się lepiej. Zmniejszyłem trochę strumień i jednocześnie obróciłem głowę tak, by
struga rozbijała mi się na czole. Zacisnąłem powieki i otworzyłem usta. Spieniona,
krystalicznie zimna woda polała mi się do gardła.
W końcu uznałem, że wystarczy już tego dobrego. W głowie dalej łupało mi
jak wszyscy diabli, ale przynajmniej ochłodziłem trochę rozpalony łeb. Jeszcze
chwila i musiałbym dzwonić po straż pożarną.
Wyprostowałem się. Z włosów pociekły mi za koszulę strugi wody.
Wzdrygnąłem się. Dotknąłem wilgotnego czoła. Woda na nim już zdążyła się
nagrzać. Złapałem ręcznik i wytarłem nim włosy. Poszedłem do swojego pokoju i
położyłem się na łóżku i usiłowałem zasnąć. To zazwyczaj pomaga. Była dopiero
dwunasta, ale senna atmosfera na dworze i rozregulowany kaloryfer w moim
pokoju sprawiły, że zapadłem w drzemkę, z której obudziłem się dopiero około
siedemnastej.
Śniła mi się płaszczka wyrzucona na brzeg szmaragdowozielonego oceanu.
Płaszczka, jarzycie? Znowu płaszczka.
Dzięki Bogu. Już myślałem, że jestem nienormalny.

***

Po pobudce stwierdziłem, że czuje się świetnie. Ból głowy przeszedł jak ręką
odjął. Ciągle miałem jazdy – zawroty głowy, lekki szum słyszany na samej granicy

58
świadomości – ale generalnie czułem się lepiej, niż gorzej. Bywało, że łeb
napierdalał mnie od najbledszego świtu po najmroczniejszy zmierzch.
Poszedłem do dużego pokoju. Ojciec siedział przed telewizorem i pocinał w
Crasha na Playstation.
- Cześć – powiedziałem. Machnął tylko ręką i wrócił do gry. Może się wam
wydawać, że tata był wiecznym dzieciakiem z kompleksem Piotrusia Pana, ale to
nieprawda. Na takie przyjemności pozwalał sobie tylko czasami. Zwykle bytował
w biurze albo przy stoliku, pochylony nad stertą papierów. Ojciec pracuje w
warzywach. To znaczy – w dystrybucji. Jest tam kimś, kto mógłby uchodzić za
księgowego, ale firma była tak mała, że nie mogła sobie pozwolić na
dyplomowanego księgowego. Zatrudniła więc ojca, który - jak twierdzi - tyra tam
za głodowe stawki.
Z głodu nie umieramy.
Wycofałem się z dużego pokoju i ruszyłem do kibla.

***

W telewizji leciał jakiś reportaż o biednych dzieciach w Etiopii. Wyłączyłem


odbiornik i uruchomiłem kompa. Odpaliłem Gothica, pograłem dwie godzinki.
Wyłączyłem komputer. Włączyłem radio. Leciała Liga Punk Rocka – jak w każdą
sobotę wieczór. Posłuchałem tak z godzinę i wyłączyłem radio. Wziąłem do ręki
komórkę i zacząłem bawić się prostymi grami – nieśmiertelnymi Wężem i
Tetrisem. I to w końcu mi się znudziło. Wstałem z kanapy, oparłem się o ścianę i
zacząłem rytmicznie uderzać w nią głową. Łup. Łup. Łup. Cisza i spokój. Łup.
Łup. Nie ma co robić. Łup. Łup. Łup.
Zaczęło mi szumieć we łbie. Zatoczyłem się i z rozmachem usiadłem na
taborecie. W zimie zawsze mi tak odpierdala. To pewnie przez ten brak słońca i
niską temperaturę. Aby do wiosny.
Na mikołajki dostałem książkę. „Dialogi” Lema. Zawsze, na wszelkie okazję,
dostaje książki. Nie wiem, czemu. Raz chciałbym dostać coś oryginalnego. Na
przykład skarpetki. Na przykład zielone. Lubię kolor zielony.
Poszedłem spać. Co innego miałem zrobić?
Śniło mi się, że jestem głównym bohaterem książki, której nikt nie chce
czytać. Na zawsze utrwalony, unieśmiertelniony na kartach powieści, którą znają
ze cztery osoby.
Żenada. Te sny są coraz głupsze. Najpierw zakwit zdechłego psa, teraz to...
Otworzyłem oczy i podniosłem się z łóżka. Nie chciało mi się spać mimo, że
była niedziela. Popatrzyłem na budzik. Dochodziła ósma. Za oknem było jeszcze
szaroburo. Tak trochę nijak. Śnieg pokrył wszystko, napadał do blaszanego kosza
na śmieci. Kosz wisiał na stojaku w kształcie litery Y i nie wiem, jakim cudem
jeszcze się tu znajdował. Wszystkie inne śmietniczki w okolicy już dawno
zniknęły. kiedyś na własne oczy widziałem, jak Grucha, mocno wkurwiony,
zapierdolił z karata w taką śmietniczkę. Kubeł zerwał się z podpórek i wzleciał w

59
powietrze, ciągnąc za sobą barwny warkocz wysypujących się zeń śmieci. Od tej
pory takie działania popularnie określa się mianem „na kometę”.
Zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do kibla.

***

- Nie – rzuciłem stanowczo jednocześnie sięgając po kolejną kanapkę. Po


powrocie z kościoła zrobiłem sobie śniadanie. W niedzielę prawie nigdy nie jadam
przed wyjściem na mszę. A zazwyczaj chodzę na poranne nabożeństwa. O
dziewiątej czy nawet o siódmej. Jest coś intrygującego w pustym niemal kościele,
tajemniczej i nieco sennej atmosferze, w jakiej kapłan prowadzi mszę. Dziwne, ale
nigdy nie miałem jakichś specjalnie wielkich problemów z wiarą. Drobne –
owszem, bo kto ich nie ma? Wychowałem się w tradycyjnej, katolickiej rodzinie.
W lutym idę do bierzmowania. A w coś trzeba w końcu wierzyć.
- Owszem, pójdziesz – mama odwróciła się do mnie, charakterystycznym dla
siebie gestem odgarniając włosy ze skroni. To po niej odziedziczyłem te
wkurwiające kruczoczarne loki. Karczyńscy – znajomi rodziców - zaprosili nas na
obiad. Nas. Mnie też. Nie wiem, po co, ale miałem co do tego złe przeczucia –
Poza tym, mają córkę w twoim wieku.
Aha. I wszystko jasne.
- Co mnie to obchodzi? – wgryzłem się w kanapkę z szynką, serem, jajkiem i
majonezem.
Mama westchnęła, wzruszyła ramionami i wyszła do łazienki. Do kuchni
wkroczył ojciec.
- Znowu kłócisz się z mamą? – spytał tym swoim protekcjonalnym głosem –
Idziesz i już.
- A jak nie, to co? – spytałem zaczepnie. Z ojcem mogłem polemizować. Z
mamą nie było dyskusji – skutecznie blokowała mnie swym oślim uporem i
stosowała taktykę zarzucania płytkimi kontrargumentami, dopóki się nie poddam –
Nie cofniesz mi kieszonkowych, bo ich nie dostaję. Nie odetniesz mi Internetu, bo
go nie mamy. Nie zabierzesz mi komórki, bo zawsze chcesz mieć mnie pod
kontrolą.
Ojciec popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem i wypowiedział słowa, jakie
zawsze słyszą wszystkie dorastające dzieci, gdy wiedzą, że mają rację.
- Nie dyskutuj.
Cisnąłem niedojedzoną kanapką o talerz – okruchy posypały się na blat stołu
– i poszedłem do swojego pokoju. Trzasnąłem drzwiami.
- Nie trzaskaj drzwiami! I przestań prezentować nam te swoje humory! To nic
nie zmieni! – dobiegło mnie z przedpokoju. Ze złością rzuciłem się na tapczan.
Sprężyny jęknęły ostrzegawczo.
Włączyłem komputer i odpaliłem przygodówkę The Longest Journey.
Posiedziałem godzinę, gdy do pokoju wparowała mama.
- Szykuj się, idziemy.
Obróciłem się na krześle.

60
- To idźcie. Nie trzymam was.
- Idziesz z nami.
Zamilkłem. Chciałem przemyśleć kolejny ruch, ale najwidoczniej moja
rodzicielka przedłużającą się ciszę uznała za milczący znak zgody i sobie poszła.
Wkurzony wbiłem się głębiej w krzesło.
Wszedł ojciec. Rozejrzał się po pokoju i usiadł na tapczanie.
Chrząknął znacząco.
Niechętnie odwróciłem głowę.
- No? – zachęciłem go. Tata popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem i
powiedział.
- Jak z nami nie pójdziesz, to powiem matce o tych gazetach, które znalazłem
za łóżkiem.
Udało mi się nie zakląć.
Nie wyciągajcie pochopnych wniosków. Feralne pisemka nie były moje, tylko
Kudłatego, który poprosił mnie o ich przechowanie na czas przeprowadzki – bał
się, że w tym całym zamieszaniu jego starsza może je odkryć. Traf chciał, że
podczas rutynowych, przedświątecznych porządków odnalazł je mój ojciec i tylko
dlatego, że był równym gościem, nie doniósł o tym mamie. Objechałem potem
Kudłatego, jak burą sukę bynajmniej nie przebierając w słowach. W odpowiedzi
usłyszałem tylko, że cipa jestem, bo nawet sterty makulatury nie potrafię schować.
- To szantaż – powiedziałem. Ojcu oczywiście nie opowiedziałem, jak to
naprawdę było z tymi świerszczykami. Nie było sensu. Najprawdopodobniej
uznałby, że się wykręcam i ściemniam na potęgę. – Nie dam się tak podle
szantażować. Nie ma mowy.

***

- Weź jeszcze trochę sałatki, proszę, częstuj się – zaproponowała Karczyńska,


pulchną dłonią przesuwając w moją stronę półmisek.
Uprzejmie podziękowałem, w myślach dokonując perwersyjnego morderstwa
z użyciem pięści, kamienia i kija – bardziej wyrafinowane pomysły poszły się
jebać w strumieniu głęboko tajonego gniewu.
Siedzieliśmy w kiczowato wytapetowanym – na cytrynowo – saloniku.
Brzdękały sztućce, w tle grała muzyka z radioodbiornika (jakiś komercyjny shit,
który działał na mnie niczym płachta na byka) a wokół stołu toczyły się uprzejme,
aczkolwiek lekko wymuszone rozmowy.
Karczyńscy byli zgranym małżeństwem. Nie sposób opisać tego inaczej. On
był niski i pulchny, ona – wysoka i chuda jak szczapa. On był nerwowy i jowialny,
ona – krzykliwa i tandetna. I tak dalej. Ich córka wbrew pozorom nie okazał się
czymś, co Masłowska określiłaby mianem „genetyczny skurwysyn” i to nie tylko
dlatego, że dziewczyna nie może być skurwysynem. Ewelina - bo tak właśnie
nazywała się młoda Karczyńska, z którą najprawdopodobniej chciano mnie
wyswatać - wydawała się całkiem miła i ładna, miała jednak jeden, dosyć istotny
defekt, mianowicie – wyraz twarzy. Wyglądała, jakby dawno temu ktoś zgasił ją

61
jakimś wyjątkowo mocnym tekstem a ona do tej pory zastanawia się, jak
odpowiedzieć.
Tak czy inaczej, siedziałem to, wśród tych nerwowych śmiechów, miałkich
dyskusji i kiepskich żartów coraz bardziej poirytowany. Myślami byłem gdzieś na
osiedlu, u siebie przed kompem albo...
– ...a powiedz nam, jak się uczysz? – pytanie wyrwało mnie z zamyślenia i
przez moment nie wiedziałem nawet, o co idzie. Gdy wreszcie do mnie dotarło, o
mało nie zakląłem. Co to, kurwa, jest? Test na IQ? Gra w dwadzieścia pytań? A
może ankieta „Czy jesteś potencjalnym zięciem?” z magazynu dla pań domu?
Uśmiechnąłem się lekko (o kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa) i już miałem
zacząć coś kręcić, gdy spostrzegłem, że Karczyńska, która zadała pytanie, skrycie
na to czeka. Ta jej mina w jakiś sposób trąciła najbardziej cyniczne struny w mojej
duszy i zamiast głupich usprawiedliwień i fałszywych półprawd odparłem gładko.
- Myślę, że całkiem nieźle. Mam średnią pięć-siedem i jestem laureatem
większości konkursów i olimpiad, w których brałem udział. Nauczyciele stawiają
mnie za wzór całej klasie i jestem jednym z najlepszych uczniów w całej szkole.
Frekwencję mam niemal zawsze stuprocentową – w tym momencie mało mnie nie
skręciło ze śmiechu, ale dzielnie ciągnąłem – i od pięciu lat nauki nie miałem ani
jednego spóźnienia.
Rodzicom – zarówno moim, jak i Eweliny – zgodnie opadły szczęki. Moi
dodatkowo mieli niezłą rozterkę – wydać mnie? Powiedzieć, że kłamię? Chyba
powinni tak zrobić, ale wtedy wyjdą na rodziców kłamcy i łgarza. Z drugiej strony,
jeśli mnie nie wydadzą... Ale nie, nie mogłem zbytnio liczyć na ich dyskrecję.
Oboje byli chorobliwie wręcz uczciwi. Należało zatem coś przedsięwziąć.
Uśmiechnąłem się. Byłoby to niewątpliwie największe łgarstwo świata,
gdybym zaraz potem nie dodał:
- W sensie... Byłoby tak, gdyby mi się chciało.
Ojciec odetchnął. Wiedział, że uchroniłem go od roli donosiciela na własnego
syna (gdyby doniósł) albo od moralnego kaca (gdyby nie doniósł).
Ja tymczasem, z rozbawieniem obserwowałem, jak zmieniają się twarze
moich rozmówców. U Karczyńskiego malowało się zdziwienie, jego małżonka zaś
była wyraźnie zaszokowana. Ewelina za to nie zmieniła swojego wyjątkowo
pretensjonalnego grymasu – ani jedna zmarszczka na jej twarzy nawet nie drgnęła.
Widocznie doskonale panuje nad swoją twarzą, albo – co bardziej prawdopodobne
– najzwyczajniej w świecie nie zajarzyła sytuacji. No cóż, bywa i tak.
Dokończyliśmy posiłek i mój tata stwierdził, że musimy już wyjść.
Gospodarze przyjęli to ze źle skrywaną ulgą. Miałem nadzieję, że na dobre ich do
siebie zraziłem.

***

- Co?
Książka wyleciała mi z dłoni i klepnęła o ławkę. Ogór konspiracyjnie zniżył
głos.

62
- Ja, Adam, Fajek i Dżordan. Jedziesz z nami? Ziom, taka okazja może się już
nie powtórzyć! Co ja pierdolę – taka okazja na pewno się nie powtórzy. Nigdy,
kurwa!
Już tłumaczę. Kiedy Kiju wracał do domu, zdarzyło mu się iść drogą z Siedlec
do Łukowa. Nie mógł złapać stopu, szedł więc poboczem. Czasem ciął zakręty, by
maksymalnie skrócić sobie drogę. No i na jednym takim skrócie znalazł trupa.
Prawdziwego trupa.
- Był tam – opowiadał Włóczykij, raz po raz pociągając z puszki z piwem –
śmierdział i był już tak lekko rozmiękczony. Kapujecie? Był tam na skraju lasku,
na wpół zakopany i przysypany drewnem i innym śmieciem. Normalnie nawet bym
go nie zauważył, ale musiałem się odeszczyć i polazłem głębiej w krzaki. No i
wycelowałem w tą stertę drewna, patrzę – kurwa, człowiek leży! Palec mu
wystawał.
- I co zrobiłeś?
- Już, kurwa, mówię. Nie przerywaj mi. Od razu jak się skapnąłem, to od razu
przeszła mi ochota na lanie. Przysypałem ten palec liśćmi i zostawiłem go tak, jak
był.
- To jak? Nikogo nie zawiadomiłeś?
- A po jaką cholerę? Jeszcze by mnie ciągali po sądach, że świadek, że opisać
sytuację, że potencjalny podejrzany w związku ze sprawą... Nie, kurwa. Nie
miałem na to najmniejszej ochoty. – Kij sięgnął po papierosa i na tym zakończyła
się cała rozmowa.
Podrapałem się pod okiem. Ogór patrzył na mnie z niecierpliwością.
Uniosłem zaciśniętą pięść.
- Po pierwsze – odgiąłem pierwszy palec – Włóczykij znalazł truposza ponad
miesiąc temu. Do tego czasu na bank ktoś go już znalazł.
- Mówiliby o tym w telewizji albo radiu – odezwał się skejt.
- Po drugie – odgiąłem drugi palec – Kiju lubi zmyślać i jakoś trudno mi jest
uwierzyć w tę jego historyjkę.
Powiedziałem to jednak bez przekonania. Nie sądziłem, by kłamał akurat w
tej sprawie. Owszem, lubił wkręcać, ale nie gustował w takich makabrycznych
bajkach. Innymi słowy – było to zbyt nieprawdopodobne, by było nieprawdziwe.
Najwidoczniej Ogór był podobnego zdania.
- Mówił prawdę – oświadczył.
- I wreszcie po trzecie – kolejny palec powędrował w górę – Jak już mówiłem,
Kij widział go pięć tygodni temu. Zombiak na bank już zgnił i się rozpadł.
- Na bank nie – pokręcił łysym łbem skejt – Przez ostatni miesiąc był
zajebisty mróz i truposzczak się zmumifikował. Na bank, jak ty to mówisz.
Byłem skłonny się z tym zgodzić. Nie wiem, jakim cudem przeoczyłem ten
znaczący fakt. Chyba przez przemęczenie. I marazm. Tak. Marazm potrafi
wyerodować mózg nie gorzej, niż starcza demencja w asyście sklerozy.
- Prawda – pokiwałem głową.
- Jeśli nie chcesz jechać...
- A powiedziałem tak?

63
- Mówiłeś przecież... - Ogór zmarszczył czoło – Eee.. Aha – zakończył
inteligentnie.
- Kiedy? – zapytałem, pakując książki do plecaka. Za nami siedziała Barbi i
właśnie zaczęła malować sobie paznokcie. Zajechało lakierem.
- Jutro z samego rana.
Zastanowiłem się krótko. Zobaczyć trupa... Nigdy jeszcze nie widziałem
trupa. To znaczy – wiele razy w grach i na filmach owszem, ale tak na żywo, to
nigdy.
- Dobra, zapisz i mnie.
Zaterkotał dzwonek i wymiotło nas z klasy.

***

Zimno. Cholernie zimno. Zajebiście zimno. Tak zimno, że nie wyobrażam


sobie, by mogło być zimniej. Mróz oplótł mnie swoimi mackami ze śniegu i lodu.
Obezwładniający chłód przesiąkał mi pod skórę i lokował się gdzieś pomiędzy
mięśniami a tkanką kostną. Zatrzęsło mną, jakbym dostał padaczki.
Wstawał świt. Najmroźniejsza pora dnia. Było jeszcze ciemno.
- O, jesteś, Filozof – Ogór wbił głowę w kołnierz kurtki. Obok mocno
przechodzonego malucha stał Dżordan. Gadał z Adamem – starszym bratem
Ogóra. Adam też chciał zobaczyć trupa, a tylko on miał prawo jazdy.
- Gdzie Fajek? – rozejrzałem się. Kopcącego skejta nigdzie nie było widać.
- Zaraz przyjdzie.
Czekaliśmy. Na osiedlowym parkingu wiatr hulał jak oszalały. Ogór i Dżordan
stali przed maluchem, bo palili. Adam nie palił, więc siedział w środku. Ja też nie
paliłem, ale stałem ze skejtami dla towarzystwa.
Mijały minuty. W końcu Dżordan, nieźle już podkurwiony, wyciągnął
komórkę z zamiarem zadzwonienia do Fajka. W tej samej chwili Fajek wyłonił się
zza upstrzonego wrzutami murku. Dżordan już miał zacząć objeżdżać Szluga, ale
złapałem go za rękę i pokręciłem przecząco głową.
- Czego się spóźniłeś? – zapytałem spokojnie – My tu już od dziesięciu minut,
kurwa, marzniemy.
- Czekaj – skejt sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów – tylko zapalę i jedziemy.
Cierpliwie czekaliśmy aż Pet wypali peta. Nikt go nie poganiał. Wszyscy
patrzyliśmy na niego w niemym urzeczeniu. Kiedy Fajek palił, miało się wrażenie,
że ogląda się niesamowicie wyrafinowany rytuał porównywalny z japońskim
parzeniem herbaty. Najpierw skejt z namaszczeniem unosił papierosa, podpalał go
swoją mlecznozieloną zapalniczką i zaczynał palić. Ale nie tak po prostu – palić.
Robił to w sposób tak uczuciowy, że nie sposób tego opisać. Kiedy się zaciągał, to
nie można po prostu napisać, że robił to ustami. Nie. On to robił oralnie.
Wreszcie Szlug rzucił niedopałek na śnieg.
- Jedziemy.
Zapakowaliśmy się do środka. Adam za kierownicą, Fajek na miejscu
pasażera, reszta z tyłu. Według tego, co Szlugu wyciągnął od Włóczykija, trup leżał

64
około siedmiu-ośmiu kilometrów od miasta. Niedaleko przejazdu kolejowego. O
więcej Pet nie odważył się pytać, bo gdyby Włóczykij dowiedział się, co
kombinujemy, to by chyba ciężkiej kurwicy dostał.
Minęliśmy słynny już znak „Łuków (I CHUJ)”. W samochodzie – o ile można
zaszczycić tą nazwą prehistorycznego malucha – panowała pełna napięcia cisza.
Wszyscy w milczeniu oczekiwali na moment, w którym pojawią zwłoki.
Ja jednak zachowałem daleko idący sceptycyzm. Mało prawdopodobne, by
udało nam się znaleźć tego trupa. Nawet zakładając, że Kiju nie łgał.
- Dwa zakręty za przejazdem kolejowym, obok drzewa, które wygląda trochę
jak garbaty gość ciągnący sobie laskę... – wymruczał Fajek. Gdy minęliśmy
przejazd, zaczęliśmy bardzo uważnie obserwować przydrożne drzewa. Co chwilę
słychać było wypowiedzi typu:
- Ty, to może być to!
- Pojebało cię? Z której strony to ma być garbaty facet ciągnący sobie laskę?
- Wygląda jak garbaty facet!
- A ciągnie sobie laskę?
- No niby nie...
- To co, kurwa, panikę siejesz?
Wreszcie znaleźliśmy drzewo, które rzeczywiście wyglądało jak masturbujący
się mężczyzna. Natura ma czasem dość dziwne poczucie humoru.
Adam zaparkował na poboczu. Wysiedliśmy.
- No proszę – uśmiechnął się Dżordan – Jest ta sosna samogwałtka. Nowy,
kurwa, gatunek.
- To nie sosna – zwróciłem mu uwagę – Sosna jest iglasta.
- Jedna ryba – poirytował się skejt – Idziemy, czy nie?
Z pojazdu wygramoliła się reszta ferajny.
Zaczęliśmy przedzierać się przez gęstwinę. Co chwila łamała się jakaś
ośnieżona gałąź, pod nogami chrzęściło runo, czy poszycie – jeden chuj.
Generalnie robiliśmy tyle hałasu, że na sto procent wystraszyliśmy ostatni
przebywający w tej okolicy egzemplarz mniszka przędziorka albo innej zagrożonej
wymarciem cholery. Plotę głupoty, wiem. To przez te nerwy.
Zwłoki znalazł Ogór. W milczeniu przywołał nas, machając ręką. Graficiarz
stał przed obłą kupą drewna, chrustu, liści i wszelkiego innego śmiecia gęsto
przysypaną śniegiem.
Podszedłem do niego. Coraz mniej podobała mi się cała ta akcja.
- No, odgarnij śnieg i podnieś...
- Sam sobie, kurwa, podnieś, zjebie. Ja tego nie ruszę. Nie ma mowy.
Podszedł Adam. I Dżordan.
- Co jest? – spytał ten ostatni.
Wzruszyłem ramionami.
- Nic. Ogór pęka.
- Sam, kurwa, pękasz! – warknął skejt o wiele głośniej, niż należało –
Odpierdol się, co? Jak jesteś taki super-duper, to to odgarnij.

65
Wkurzył mnie trochę. Pokazałem mu faka i kilkoma ruchami dłoni z grubsza
usunąłem warstwę śniegu.
Popatrzyłem za siebie.
- No dalej, usuń te śmieci – zachęcił Adam, podchodząc bliżej i pochylając się
z zainteresowaniem. Dżordan i Fajek, który doszedł w międzyczasie, także się
zbliżyli. Żaden jednak nie kwapił się mi pomóc.
Zakląłem szpetnie, chwyciłem pierwszą z brzegu gałąź i gwałtownie
pociągnąłem. Gałąź okazała się bardziej rozłożysta, niż przypuszczałem i za
jednym zamachem usunąłem o wiele więcej śmiecia, niż zamierzałem. I o wiele
więcej, niż należało.
W jednej chwili ukazała nam się twarz. Bardzo dziwna twarz. Dżordan zaczął
z zaskoczeniem sadzić kurwami, ale szybko się uciszył. W niemym osłupieniu
obserwowaliśmy nieruchomą, nieco siną twarz mężczyzny. Żółć, czerwień i fiolet –
te kolory dominowały na obliczu nieżywego. Miał na wpół przymknięte powieki.
Szron osiadł mu na włosach i na grubych, krzaczastych brwiach. ale najbardziej
wstrząsnął mną krwistoczerwony język zabitego. Nie był on obleśnie wywalony na
całą długość, a jedynie jego koniuszek wystawał z posiniałych warg. Jak krecik ze
swojej norki.
- Filozof... – szepnął Adam.
- Nie musisz zniżać głosu – powiedziałem – On już się nie obudzi.
Zabrzmiało to tak złowieszczo, że sam niemal się przestraszyłem.
- Co z nim robimy?
- A skąd ja mam wiedzieć? – poirytowałem się – Ty tu jesteś dorosły. Masz
pracę i prawo jazdy. Ja jestem tylko głupim szczeniakiem...
- Nie pierdol – przerwał mi Ogór, trzęsąc się bynajmniej nie z zimna. Zdziwiło
mnie to. Ogór nie należał do ludzi, których łatwo można przestraszyć. A to był
przecież tylko trup. Widzieliśmy już setki trupów i to w gorszym stanie. Co prawda
nigdy na żywo, ale w porównaniu z cyfrowymi zombiakami z gier komputerowych
i filmów ten tutaj był mało groźny.
- Dobra – powiedziałem cicho, ale z naciskiem – Po pierwsze, ten facet nie
zginął śmiercią naturalną. Ktoś go zabił i schował tu ciało.
- Mógł mieć zawał, albo co...
Mimo grozy całej sytuacji zdołałem posłać Fajkowi pogardliwe spojrzenie.
- I sam się przysypał tym chrustem?
Milczenie. Nikt się nie odezwał, jeśli nie liczyć jakiegoś ptaka, który
zaskrzeczał z oddali.
- Po drugie, stało się już dosyć dawno. Kiju widział zwłoki ponad miesiąc
temu, a już wtedy były, jak to określił, „lekko rozmiękczone”. Wniosek –
ktokolwiek zabił gościa, zrobił to dawno. Śnieg i mróz zatarły wszelkie ślady.
Zakończyłem. Ekipa czekała jeszcze, czy coś powiem.
- No to co robimy dalej? – odważył się zapytać Fajek.
Uśmiechnąłem się krzywo, chcąc ukryć targające mną emocje. Kurwa,
znaleźliśmy trupa. Znaleźliśmy trupa. Prawdziwego, a nie zrobionego z lateksu czy
silikonu. Ktoś go zabił. Na śmierć. Znaleźliśmy trupa.

66
- Dalej? – powiedziałem bardzo powoli - Zaraz ci, kurwa, powiem, co robimy
dalej. Pójdziemy do samochodu, pojedziemy do domu i zapomnimy o tym. Nie
będziemy o tym rozmawiać z nikim. Nawet ze sobą. Będziemy sobie wmawiać, że
to się nie wydarzyło, że nigdy tu nie byliśmy. A potem... Na wiosnę, jak przyjdą
roztopy, ciało nasiąknie, zacznie gnić i rozkładać się. To, co się nie rozłoży,
wyjedzą mrówki. Zostanie sam, kurwa, szkielet, który ktoś kiedyś znajdzie, jak
będzie wracał z grzybobrania albo co.
- Ale może powinniśmy zawiadomić pały, nie wiem, może...
Uniosłem palec.
- Ani mi się waż. Pamiętaj, że są tu odciski palców Kija. I moje też – dodałem
po zastanowieniu – Musielibyśmy opowiedzieć o tym, skąd wiemy o trupie.
Granatowi zaczną
dociekać, czemu Kij ich nie powiadomił. Może padną na niego podejrzenia.
Odwróciłem się gwałtownie do Szluga.
- I co? – zapytałem przez zaciśnięte zęby – Dalej chcesz kogoś zawiadomić?
Fajek uciekł przede mną wzrokiem.
- No – powiedziałem. Przykląkłem i zasypałem twarz martwego. Najpierw
drewno, potem śnieg. Efekt końcowy wyglądał dość naturalnie. Prawie tak, jak
poprzednio.
- A teraz idziemy – powiedziałem, odwracając się i przesadnie dziarskim
krokiem ruszając przed siebie. Po chwili śnieg znów zachrzęścił pod naszymi
stopami. Szliśmy, unikając swoich spojrzeń, ze wzrokiem wbitym w ziemię albo
jakiś odległy punkt na horyzoncie. Szliśmy, milcząc tak głośno i natarczywie, że
niemal nie można było wytrzymać. Dżordan parsknął i wbił głowę w obszyty
szarym futrem kaptur. Wszyscy popatrzyli na niego jakby przyłapali go na
świętokractwie.
Zapakowaliśmy się do auta. Adam odpalił silnik i ruszyliśmy. Napięcie
wzrosło jeszcze o kilka kresek. Czarne myśli kłębiły się nad naszymi głowami.
Zaraz zatrzyma nas policja. Grubawy gliniarz zacznie nas wypytywać. Ktoś nie
wytrzyma napięcia i się załamie. Zacznie sypać. Pewnie Ogór, na którego zwłoki
wpłynęły najmocniej. Zaraz pojawi się radiowóz. Już lada chwila.
Nie pojawił się radiowóz, nie złapaliśmy gumy, nie spowodowaliśmy stłuczki.
Choć parę razy było blisko, bo nerwówka udzieliła się też Adamowi. Nic zresztą
dziwnego.
Wreszcie wróciliśmy na osiedle. Gdy tylko złom się zatrzymał, Fajek szarpnął
za klamkę i wypadł na zewnątrz jak wybity z procy. Za nim – nie sposób określić
tego inaczej – wyfrunął Ogór. Dżordan wyszedł na mną. W końcu malucha opuścił
Adam, pieczołowicie go zamykając.
Ruszyłem w stronę swojego bloku.
- Nikomu ani słowa – rzuciłem na odchodnym – A już na pewno Kijowi.
Przycisnąłem palce do czoła. Musiałem to sobie przemyśleć.
Bardzo dokładnie.

***

67
To była jedna z najgorszych nocy w moim życiu. Tym razem zamiast
uspokajających płaszczek i wampirów w snach znów odwiedził mnie mój zdechły
pies. Tym razem jednak towarzyszył mu trup z lasu. Obaj leżeli w
powykrzywianych, niemożliwych do przyjęcia pozach. I nic, tylko leżeli tam i...
Obudziłem się. Z niejakim zaskoczeniem zdałem sobie sprawę z dwóch
rzeczy.
Po pierwsze: Spuściłem się w gacie.
Spuściłem się. W czasie snu o martwym mężczyźnie i psie. Też martwym. Co
to oznaczało. Że jestem homoseksualistą, nekrofilem czy zoofilem? A może
wszystkim naraz? Odchyliłem głowę i popatrzyłem w okno. Gęsto sypiący śnieg
nie był mi jednak w stanie udzielić odpowiedzi.
Po drugie: Dzwoniła komórka. Ziewnąłem rozdzierająco i wychyliłem się jak
najdalej, by chwycić telefon. Okazało się jednak, że mam za krótką rękę.
Przechylając się przez krawędź tapczanu traciłem równowagę i poleciałem na
ziemię. Walnąłem o panele podłogowe z dźwiękiem, jaki wydaje rzucony na wóz
worek ziemniaków. Zresztą, podobnie się czułem.
Podniosłem się, masując obolałe ramię i sięgnąłem po telefon.
Ogór.
- No? – mruknąłem do słuchawki. Byłem półprzytomny, ale histeryczny głos
skejta podziałał na mnie lepiej, niż średnia czarna.
- Ślady! Kurwa, Filozof, tam zostały nasze ślady na śniegu! Ktoś po nich
pójdzie i...
- I tylko po to do mnie dzwoniłeś? Człowieku, wyjrzyj przez okno.
Przez chwilę trwała pełna zaaferowania cisza.
- No? – Warknąłem – I co widzisz?
- Śnieg napierdala...
- ...Od wczorajszego wieczoru. Bez przerwy. Wszystkie ślady już zasypało.
Nie pękaj.
Po raz kolejny cisza przerwała nam rozmowę. Tym razem jednak był to inny
jej rodzaj – tak brzmiało milczenie chłopca, którego rodzice przyłapali na waleniu
konia.
- Głupi jestem, co? – powiedział wreszcie. Uśmiechnąłem się zjadliwie, ale
nie przytaknąłem, choć ochotę miałem wielką.
- Różnie bywa – odparłem dyplomatycznie i rozłączyłem się. Poszedłem do
łazienki zmienić bieliznę.
Od tej chwili całą moją uwagę zaprzątał trup. Trup leżący gdzieś tam pod
śniegiem. Całe święta upłynęły pod znakiem trupa. Gdy stroiłem choinkę,
pomagałem przygotowywać wigilijną kolację, sprzątałem pokój – ciągle był ze
mną trup. Trup jadł ze mną marszcz z uszkami i popijał kompotem z suszu z tego
samego, co ja, kubka. Trup dzielił się opłatkiem, składał życzenia rodzinie i
otwierał prezenty. Nawet gdy dziękowałem rodzicom za prezent (stały dostęp do
Neta – chciałoby się rzec: „Nareszcie!”) na głowie siedziały mi zahibernowane w
śniegu zwłoki. W końcu, którejś nocy, w czasie przerwy świątecznej przyśnił mi

68
się trup. Znowu. Stał, cały siny, w poniszczonym ubraniu i olbrzymich butach.
Takich, jak miał Boris Karloff we „Frankensteinie”. Wokół była ciemność, a on stał
tam, cały siny z językiem wystającym z ust. Ten język zapamiętałem najmocniej,
on wiele miesięcy później obrzydzał mi tak lubiane niegdyś przeze mnie truskawki.
Wyciągnąłem rękę przed siebie i powiedziałem.
- Spierdalaj. Zostaw mnie w spokoju. to nie ja cię zabiłem.
Trup pokiwał głową i, utykając, powędrował w mrok.
Więcej mi się nie przyśnił.
Od tej pory już prawie nigdy o nim nie myślałem.
Tylko w lecie, jak zakwitły truskawki.

Rozdział trzeci

Dwie piosenki o miłości

Impreza Sylwestrowa odbyła się u Wegeta. Co roku Weget organizuje Sylwka


i zawsze jest to najbardziej wypasione party w roku. W zeszłym roku ojciec
Wegeta pośliznął się na skórce od banana i złamał nogę (wiem, że to głupio brzmi,
ale tak właśnie było), na wskutek czego musiał siedzieć w domu i impreza się nie
odbyła. teraz na szczęście Weget senior niczego sobie nie złamał, wręcz przeciwnie
– wszelkie symptomy wskazywały, że przeżywa swoją drugą młodość. Czyli o
wolną chatę nie trzeba było się martwić.
W przygotowaniach uczestniczył cały sztab złożony ze mnie, Ogóra,
Cichego, Dżordana i Fajka. Włóczykija gdzieś wcięło, a miał skołować alkohol.
Wszyscy zaczęli się denerwować, kurwy latały nisko i gęsto. Na szczęście sytuację
spacyfikował Adam, który wpadł, zobaczył co i jak i zdecydował się pomóc. Gwoli
ścisłości – ze zdobyciem alkoholu nie byłoby większych problemów nawet bez
pomocy pełnoletnich kumpli. Nikomu jednak nie chciało się kombinować,
zwłaszcza w tym przedsylwestrowym okresie, w którym po sklepach krążą
rozmaite kontrole.

69
Zrzuta na jedzenie i napoje – nie tylko procentowe – wynosiła zwyczajowe
dwadzieścia złotych od osoby. Jak zwykle się dorzuciłem, nie zamierzałem jednak
zjawiać się na Sylwku. Z natury byłem samotnikiem, a teraz już szczególnie nie
miałem ochoty się bawić. Mój udział więc skończyłby się tylko na dwóch
banknotach dziesięciozłotowych i pomocy w znoszeniu wałówy, gdyby nie Cichy i
jego sercowe problemy.
Szliśmy właśnie do Kauflandu z zamiarem zakupu zaopatrzenia. Cichy
wyraźnie był jakiś rozkojarzony. Kręcił się, wiercił, cały czas wyprzedzał mnie
albo zostawał w tyle – generalnie zachowywał się, jakby miał robaki w dupie. W
końcu nie wytrzymałem.
- Co ty, owsiki masz? – rzuciłem, gdy po raz kolejny skejt ostał się gdzieś za
moimi plecami.
Przechodziliśmy właśnie przez dziurę w siatce, która swego czasu oddzielała
Kaufland od Tesco.
Historia tej dziury może dużo powiedzieć o mentalności łukowian. Nie jest to
najbardziej jaskrawy przykład, ale wystarczy, by ukazać typowe dla mieszkańców
miasta nad Krzną cwaniactwo oraz niechęć do głupich nakazów i praw.
Był w Łukowie okres, w którym - niczym grzyby po deszczu – wyrastały
supermarkety. Dwa z nich – Tesco i Kaufland – znajdowały się w swoim
bezpośrednim sąsiedztwie, oddzielane zaledwie nędzną siatką. Sęk tkwił w tym, że
siatka ta znacznie utrudniała dojście do Kauflandu. Żeby się do niego dostać,
trzeba było nadkładać szmat drogi, by ominąć pobliskie zabudowania. Pewnej nocy
siatka zniknęła. No, może nie zupełnie zniknęła – pojawił się w niej owalny otwór,
przez który z łatwością można było sforsować ogrodzenie. Widząc to, dyrektor
Tesco wkurzył się i załatał dziurę. Nie wymienił jednak całego zniszczonego
fragmentu - pamiętajmy, ze dyrektor również był łukowianinem – a jedynie załatał
dziurę kilkoma kawałkami drutu. Przez dwa dni był spokój, trzeciego druty
zniknęły, a dziura powiększyła się znacznie. Dyrektor zmuszony był skapitulować i
polecił w ogóle usunąć cały podziurawiony segment.
Wróćmy jednak do Cichego. Popatrzył na mnie dziwnie i zapytał.
- To do twojej klasy chodzi Wiktoria?
Wiktoria. Niezła dupa, ale ciut za mało inteligentna – gdy pada jakiś dowcip,
Wiktoria zwykle śmieje się parę sekund po wszystkich. Ale urody nie można było
jej odmówić.
- No, chodzi – odparłem ostrożnie – A co?
Skejt zmieszał się trochę.
- Będzie na Sylwku.
- I co? Cichy, jak chcesz mi coś powiedzieć, to się nie czaj jak słoń polarny
tylko, kurwa, mów!
- Mógłbyś ją ze mną zapoznać?
Szok. Cichego wzięło na amory. Ja pierdolę.
- Nie wiem, czy będę na Sylwku.
- Bo? Filozof, ty się co roku dorzucasz i co roku nie przychodzisz. Weź tak
wyjątkowo przyjdź z raz.

70
Zastanowiłem się. Istotnie, zwykle Sylwestra spędzałem w domu, przed
komputerem. Nie lubiłem tego typu imprez. Tym niemniej...
Nie wiem. W tym gorącym, przedsylwestrowym okresie marazm opuścił mnie
niemal całkowicie. Cała ta atmosfera nakręciła mnie i miałem ochotę trochę się
zabawić. Nawet, jeśli towarzystwo nie było zbyt wykwintne. I dupa. Ja sam też nie
jestem wykwintny.
- Dobra – pokiwałem głową – A kto konkretnie będzie?
Cichy zastanowił się.
- Weget, ja, ty, Fajek, Dżordan, Wodecki, Ogór, Izba, Kozak, Tomek, Kudłaty,
Siurek... Cholera, dalej nie wiem. A z dziewczyn to Wiktoria, Barbi, Kamila,
Karolina z mojej klasy, siostra Wegeta, chyba siostra Ogóra... Tyle wiem.
- W chuj osób – podsumowałem, szukając po kieszeniach złotówki, która
dałaby nam dostęp do drucianego wózka na kółkach.
- To pomożesz mi? Filozof...
Uniknąłem odpowiedzi, udając, że mocuję się z wózkiem. Wreszcie
wyszarpnąłem złoma z uwięzi i zakląłem z satysfakcją.
- Pytałem, czy...
- Dobra, już dobra – co innego miałem powiedzieć?
Skejt uśmiechnął się po swojemu, ledwie unosząc kąciki ust.
W supermarkecie od razu daliśmy nura do działu z żywnością.
- Weź dwie największe paczki Laysów, patrz, promocja jeszcze jest...
- Jaki smak?
- Fromasz.
- E, tam. Fromasze są dla ciot. Biorę paprykowe.
- Pojebało cię? Kiedyś jak wpierdoliłem dwie paczki paprykowych, to miałem
potem przepalone gardło.
- Pamiętasz, jak Kozak wciągał nosem pokruszone chipsy? To mu śluzówki
spaliło.
- Co oni dodają do tych chipsów? Arszeniku?
- I czemu nie dosypują paczek do pełna?
- A ty głupi jesteś. Jakby dosypywali do pełna, to by najmniejsza paczka
osiem złotych kosztowała.
W końcu rozwiązaliśmy kwestię chipsów. Z colą i ciastkami poszło już lżej.
- Pieguski rulez. Każdy ci to powie.
- Wiem, wiem. Weź też rurki z kremem, bo Weget lubi.
- Wiesz, że jak ktoś lubi rurki z kremem to oznacza, że lubi seks oralny?
- Pierdolisz.
- Serio. Jedzenie paluszków, rurek z kremem i innych takich oznacza, że
chciałbyś kiedyś pociągnąć komuś laskę. To udowodnione naukowo.
- Ale ty, Filozof, zbok jesteś. Colę lajtową biorę.
- A co to za różnica.
- Sam, kurwa, nie wiem.
- W ogóle cola smakuje jak rozrzedzona i posłodzona smoła. Nie wiem, jak
ludzie mogą to pić.

71
- W sumie to ja też nie lubię coli...
- Bo jest bezalkoholowa. Jakby była cola z procentami, to byś pewnie
tankował na hektolitry.
- Jest już taka cola. Co ty, nie wiedziałeś?
- Nie ma, kurwa! Bym wiedział.
- Jest. Nazywa się denaturat.
W końcu, obładowani rozmaitym żarciem i poidłem, stanęliśmy w kolejce do
kasy. Cichy trochę marudził, że będziemy musieli dokładać ze swoich, bo nie
starczy na te wszystkie chipsy, cole i ciastka. O dziwo, suma wszelkich promocji,
przecen i obniżek nie tylko pozwoliła nam z powodzeniem pokryć wszelkie koszty,
ale i udało się nam zaoszczędzić trochę kasy. Cichy zaoferował się, że poleci
jeszcze po prezerwatywy, bo przecież na Sylwku będziemy grać w „Nadmuchaj
kondona”. Wieloletnia tradycja głosi, że kto nadmucha najwięcej nim balonik
pęknie, ten w nadchodzącym roku zaliczy najwięcej lasek. Coś w tym musiało być,
bo prawie za każdym razem wygrywał Kudłaty – prawdopodobnie największy
jebaka w mieście, a możliwe, że i w gminie.
Cichego ogarnął dziwnie wesołkowaty nastrój. Spowodowane to było
zapewne moją obietnicą, że zjawię się na Sylwku i zapoznam go w Wiktorią. Skejt
zachowywał się jak nakręcony. Łaził tam i z powrotem, rozglądał się gorączkowo...
- Jak tam? – rzucił do ekspedienta – Wszystko w porządku? Masz pan gdzieś
tam nocnik pod... hmmm... pod ręką? Bo do kibla to wam chyba nie wolno chodzić
w godzinach pracy?
Ekspedient w białym T-Shircie i czerwonej czapeczce z logiem supermarketu
popatrzył na niego dziwnym wzrokiem, ale nie skomentował. Na szkoleniu z
pewnością informowano go o takich przypadkach, ale gość sądził zapewne, że jego
coś takiego nie spotka.
Trąciłem Cichego łokciem.
- Zamknij się, idioto – rzuciłem półgłosem – Co w ciebie wstąpiło?
- Przedświąteczna atmosfera – wyjaśnił.
- Przecież już po świętach.
- To znaczy, chciałem powiedzieć – przedsylwestrowa.
- Jesteś nienormalny – westchnąłem - Mamy taszczyć to wszystko przez całe
miasto?
- Widzisz, taka jest sprawa, właśnie o to chodzi, że nie – Cichy uspokoił się i
wyciągnął telefon – Włóczykij miał po nas podjechać oplem swojego starszego.
Czekaj...
Przyłożył telefon do ucha. Kiju długo nie odbierał i obaj zaczynaliśmy się
trochę niepokoić. Wreszcie odebrał.
- Kijek? No, cześć, gdzie ty jesteś? – chwila ciszy – Co? Weź sobie, kurwa,
nie rób jaj, pod Kauflandem czekamy z wałówą i... No mówię ci, nie pierdol... A co
ty, kurwa, robisz w Krakowie, co? Jak to nie mój interes... To jest właśnie mój
cholerny interes i... Czemu nikomu nic nie powiedziałeś, co ty sobie, kurwa,
wyobrażasz... Wiesz co? Pierdol się! - powiedział skejt i ze złością się rozłączył.
Popatrzył na mnie.

72
- Pojechał do Krakowa – wyrzucił z siebie po chwili – Pojechał do Krakowa i
nic nikomu nie powiedział! Filozof, kapujesz coś z tego? Bo ja ni chuja.
Musiałem przyznać, że ja też nie. Owszem, Kiju zawsze znikał dość
nieoczekiwanie, ale przecież zwykle zimował w mieście. Nie miałem pojęcia, co
go mogło wyrwać gdzieś dalej, niż do Siedlec.
Czekał nas więc długi spacer przez pół miasta - po nieodśnieżonych
chodnikach i śliskich jak lodowisko ulicach. Objuczony Cichy raz po raz zaliczał
glebę. Ja, z racji mniejszej ładowności i związanymi z tymi ulgami w dźwiganiu
zakupów, jakoś utrzymywałem względną równowagę.
Dotarliśmy na osiedle w wyjątkowo parszywym nastroju. Dochodziła
siedemnasta i na dworze już ciemniało. Za niespełna pół godziny szarogranatowy
mrok oblepi wszystko wokół. Jutro Sylwek a ja po raz pierwszy od wielu lat
miałem zjawić się na tak rozdmuchanej imprezie. Nie lubiłem takich imprez. Źle
się na nich czułem. Dużo ludzi, wszyscy się śmieją, bawią, tańczą... Ja jeden
rozkwaszam atmosferę, niczym rozgryzione ziarenko pieprzu. Ale obiecałem...

***

...I dotrzymałem słowa. Ogoliłem się dokładnie, co zdarza mi się niezmiernie


rzadko. Wysprejowałem się jakimś śmierdziuchem ojca („Zapach prawdziwego
mężczyzny” okazał się wonieć niczym posypany miętówkami zdechły delfin) i
wbiłem się odświętną bluzę z kapturem. Zerknąłem na zegarek – za dziesięć
dziesiąta. Zaczyna się o jedenastej. Byłem gotowy, ale miałem jeszcze kupę czasu.
Odpaliłem kompa i sprawdziłem pocztę. Rodzice szarpnęli się wreszcie i z
okazji świąt założyli mi Internet.
Nic. Same reklamy. Spam w najczystszej postaci. W spamie czai się zło.
Każda niechciana wiadomość, każdy łańcuszek, każda głupia reklama czy oferta
podwyższają w moim mózgu słupek irytacji. Kiedy ten słupek przekroczy
czerwoną kreskę, obwiążę się dynamitem i ruszę w świat, tak jak ten gość z
Interstate 60. Odwiedzę wszystkie firmy generujące spam, jedną po drugiej.
Każdemu dyrektorowi, kierownikowi działu mediów czy innemu skurwielowi
siedzącemu na obmierzłym dupsku w klimatyzowanym biurze – każdemu
zaproponuję oczywiste ultimatum. Jeśli nie wsadzą mnie do wariatkowa, więzienia
albo sam się nie wysadzę w powietrze, to zostanę bohaterem, Mesjaszem ery
Internetu.
Ale do tego jeszcze daleka droga. Mam bardzo wysoki próg irytacji.
Wyłączyłem komputer i poszedłem do kibla. Potem znowu włączyłem kompa.
Kiedy nie ma co robić, tylko poczciwy PC stoi między tobą a ześwirowaniem z
nudy.
Zarzuciłem na siebie kurtkę i ruszyłem. Czekał mnie parokilometrowy marsz
w stronę osiedla, na którym mieszkał Weget. W przeciwieństwie do pozostałych
ziomów, Weget zamieszkiwał w sporej wielkości domu jednorodzinnym
ulokowanym w dość sporej odległości od cywilizacji. Nie rozumiem, co jest
takiego wspaniałego w domach. Wszak ciągle trzeba strzyc trawnik, drwa rąbać,

73
pilnować setek rozmaitych drobiazgów... A w bloku? Luz. Tylko co tydzień
przeleci się mopem po klatce schodowej i jest spokój. Do tego blisko do
spożywczaka i kiosku.
Marsz przez opustoszałe peryferia miasta był bardzo przyjemny. Cisza,
spokój, tylko z oddali dobiegały odgłosy zabaw. Ludzie już zaczęli imprezować.
Zegar tyka. Za niespełna dwie godziny rozpocznie się Nowy Rok. Nowy rok, to
samo gówno.
Dotarłem wreszcie na to malownicze zadupie. W oddali majaczyła się chata
Wegeta. Przez okno widać było jakieś zamieszanie. Przyspieszyłem kroku. Jeśli
kroiło się coś większego, to ja nie chciałem tego przegapić.
Przeszedłem przez otwartą furtkę i stanąłem przed drzwiami. Nacisnąłem
dzwonek. W środku coś łomotnęło, jakby kijem bejsbolowym o ścianę. Rozległo
się swojskie „Kurwa mać!”. W tle leciały jakieś niezrozumiałe, lekko bełkotliwe
krzyki. Sięgałem właśnie po klamkę, gdy drzwi stanęły otworem. Przed oczyma
pojawiło mi się miłe dla oka zjawisko. Młodsza siostra Ogóra w ładnej,
krwistoczerwonej kreacji i nieco znękanym wyrazem twarzy. Uśmiechnęła się do
mnie, po czym na jej oblicze powróciło zmęczenie.
- Siema, Filozof. Wchodź.
- Siema, Ewa. Co się dzieje – wychyliłem się, by zerknąć jej przez ramię. Ewa
westchnęła i odsunęła się. Oczom mym ukazał się - teraz się zdziwicie – Nowy.
Tak, kurwa, tak. Nowy. Adaś, ten, który zawsze wygląda, jakby dymał własną
siostrę. Leżał na podłodze i się nie ruszał. Obok stali Ogór i Weget. Wyglądali,
jakby nie mogli się zdecydować, czy przenieść gościa na kanapę, czy skopać i
wyrzucić za drzwi.
- Kto go tu go przyprowadził? – zapytałem, podchodząc do ziomów. Ogór
popatrzył na mnie unosząc brew.
- Domyśl się.
Właściwie nie musiałem pytać. Ewa umawiała się właściwie z każdym
zasrańcem, jakby leciała po kolei z listy. Podobno szuka „tego jedynego”. Chodziła
już chyba ze wszystkimi ziomami z klasy, osiedla i najbliższych okolic.
Wielokrotnie mówiłem Ogórowi, żeby pilnował siostry, bo to się źle skończy. On
nic, tylko na odczepnego kiwał swoim łysym łbem. Ale żeby umawiać się z takim
śmieciem?
Zerknąłem na Ewkę. Zaczerwieniła się i spuściła wzrok.
Z czystym obrzydzeniem popatrzyłem na nieruchome ciało.
- A który go tak urządził? Weget, jeśli to ty spuściłeś mu wpierdol...
- Filozof, nie bądź ciota. Powąchaj go.
Przyklęknąłem przy użelowanym łbie. Zapach alkoholu uderzył mnie jak
struga z miotacza ognia. Klient był uchlany w trzy dupy i pół chuja.
- Ktoś mi powie, co tu się wydarzyło?
Weget, wyraźnie podkurwiony, aż zazgrzytał zębami.
- Nowy przylazł tu z Ewką. No to wysłaliśmy go po skrzynkę z browarem,
niech się kutas do czegoś przyda.
- Aha – nie musiał kończyć – Dużo wytankował?

74
- Dwa browce.
- Po dwóch browarach go tak ścięło?
- Nie, on już wcześniej był trochę na cyku. Teraz, kurwa, trzeba coś z nim
zrobić.
Zastanowiłem się krótko.
- Może wrzucić go do wanny?
Ogór pokręcił głową.
- Odpada. Ja nie będę lał do kibla, jak obok śpi ten kurwiarz. Poza tym – dodał
trochę złośliwym tonem - Dżordan tam zwykle się kładzie, koło trzeciej.
- Coś z nim zrobić trzeba – obejrzałem się, słysząc szczęk otwieranych drzwi.
Weszła większa grupa ziomów i ziomalek.
- Dobra – Weget chwycił Nowego pod ramiona – Łap za nogi. Zamkniemy go
w piwnicy.
Chwyciłem Adasia na nogawki jego wieśniackich, sztruksowych spodni.
- Będzie miał niespodziankę, jak się obudzi – powiedziałem, układając
nieruchome ciało na zakurzonej podłodze – Nie boisz się, że ci konfitury potłucze?
Wskazałem drewniane półki, na których pyszniły się pękate, wielobarwne
słoiki.
- Niech tylko, kurwa, spróbuje. Nogi z dupy powyrywam. No – powiedział
wychodząc i z satysfakcją zatrzaskując drzwi – Niech tam siedzi, a rano obiję mu
dupę i wyrzucę na śnieg.
- Pewnie to i tak będzie najlepszy Sylwester w jego życiu – dodałem i już nie
zaprzątaliśmy sobie głowy naprutym debilem. Przynajmniej do czasu.
Podczas gdy my zabawialiśmy się z Nowym, dom z grubsza wypełnił się
biesiadnikami. Cichy, zobaczywszy mnie nieomal umarł z radości.
- Dobrze, że jesteś – powiedział. Chyba po raz pierwszy ktoś tak się cieszył na
mój widok.
Reszta gawiedzi rozeszła się po kątach. Ktoś zapuścił muzykę, ktoś inny
zgasił światło – teraz salon oświetlało tylko kilka lampek. Zabawa rozkręcała się
powoli, ale niepowstrzymanie, niczym dryf kontynentalny. Wszystko zaczęło
kręcić się coraz szybciej, jak karuzela w objazdowym wesołym miasteczku.
W półmroku podpłynął do mnie Cichy. Nie musiał nic mówić. Wprawdzie w
skąpym świetle nie widziałem jego znaczącego spojrzenia, ale to bez znaczenia –
cały aż emanował zaaferowaniem.
- Dobra, chodź – podniosłem się z fotela i rzuciłem paczkę chipsów na stolik.
Trudno. Ktoś inny dokończy. Ale to fromasze, więc może się uchowają. Prawie
nikt nie lubi fromaszy.
Wiktorię zlokalizowałem obok okna. W jednej ręce trzymała papierosa, drugą
żywo gestykulowała rozmawiając z Barbi.
- ...I ona mnie się pyta „Czemu mi dałaś takiego komenta na blogu?”, no to ja
jej normalnie...
- Wiki... – usiłowałem wtrącić.

75
- ...wkurzyłam się, bo mi pizda mała nie będzie... Moment, Filozof, moment...
mi nie będzie podskakiwać. No to jej powiedziałam, że może sobie wsadzić te
swoje...
- Wiki...
- ...no i się obraziła i jeszcze nagadała o mnie Marcinowi, wiesz? Suka jedna.
Już w życiu się do niej nie odezwę – odwróciła się do mnie – No, coś chciałeś? Od
razu mówię, że nie zatańczę z tobą.
- Mała strata – burknąłem nieuprzejmym tonem, bo mogła sobie darować tę
uwagę – Kojarzysz Cichego z mojego bloku?
- Nie bardzo. A co on?
- Zakochał się w tobie. Cały czas o tobie myśli i nie wyobraża sobie życia bez
ciebie.
Kształtne usta Wiktorii wykrzywiły się w uśmiechu.
- Przestań pieprzyć. Który to ten Cichy?
Wskazałem nieznacznym ruchem podbródka. Wiki przypatrzyła mu się i
zmrużyła zalotnie oczy.
- Pogadasz z nim?
- A ty co, biuro matrymonialne? – parsknęła i zaciągnęła się papierosem.
Skrzywiłem się, bo nie lubiłem palących dziewczyn. Powinno się zabronić.
- Nie, ale... – co „ale”? Nic mi nie przychodziło do głowy. Wzruszyłem
ramionami – Pogadaj z nim.
Odszedłem, nie doczekawszy się jakiegokolwiek komentarza – laska wróciła
do rozmowy z Barbi. Przeanalizowałem sytuację i doszedłem do wniosku, że
zrobiłem z siebie durnia. Wkurwiło mnie to trochę. Wyszedłem na balkon. W
mroku nocy śnieg przybrał granatową barwę. Zrobiło mi się trochę zimno. Później
zrobiło się jeszcze bardziej zimno.
- Piździ – usłyszałem za sobą. Odwróciłem się i spostrzegłem Fajka, który
wyszedł na balkon żeby zapalić. Podszedł do mnie i luzacko oparł się o barierkę.
Zaciągnął się i strzepnął popiół na znajdujący się pod nami podjazd.
- Źle się tu czujesz – powiedział, patrząc w jakiś punkt w oddali – To widać.
Poczułem ukłucie irytacji.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – warknąłem, nie siląc się nawet na
uprzejmość.
Skejt zerknął na mnie przelotnie i w jego spojrzeniu zobaczyłem coś, czego
nie dostrzegłem nigdy wcześniej – błysk inteligencji. Szlug był niesamowicie
bystry, ale ukrywał to. Zapewne dlatego, że był na tyle bystry by wiedzieć, że nie
należy odstawać od średniej ilorazu inteligencji. Zastosował więc bezpieczną
mimikrę, która zdołała wprowadzić w błąd nawet mnie, choć nie wiedziałem, czy
nie wyciągam pochopnych i zbyt daleko idących wniosków.
Tak czy inaczej, prześwietlił mnie bez pudła. Chciałem jak najszybciej zmyć
się z tego cyrku, w którym mowa stawała się coraz bardziej bełkotliwa i pierwsze
osoby już zaczynały się urzynać. Śmierdziało alkoholem i papierosami. Byłem
jedynym niepijącym w tym towarzystwie. To pewnie o to chodziło.
Fajek, widać, myślał podobnie bo podsunął mi pod nos puszkę z piwem.

76
- Masz, napij się.
- Nie – powiedziałem beznamiętnie – Nie piję.
- No właśnie – Fajek uniósł palec w górę – Czemu? Wszyscy się
zastanawiamy, czemu nie pijesz. Wszyscy. Ogór mówi, że jesteś trzeźwoholikiem.
Znaczy, tak jak alkoholikiem, tylko że odwrotnie.
Odwróciłem się i wspomnieniami wróciłem do tamtego szczególnego dnia.
Miałem wtedy pięć, może sześć lat. Łaziłem po osiedlu, włócząc się gdzieś bez
celu. to był jeden z tych upalnych dni, w których prawie nikogo nie ma na ulicach.
Skręciłem w boczną uliczkę i natknąłem się tam na pijanego, ledwie trzymającego
się na nogach włóczęgę. Ubrany był zgodnie ze wszelkimi prawidłami mody
bezdomnej – dziurawy prochowiec, kilkanaście warstw odzieży, z których żadna
nie zachowała się w zadowalającym stanie... Pijak spostrzegł mnie swym
rozbieganym, zamglonym wzrokiem. Pamiętam, że serce mi wtedy stanęło.
Przestało bić. Na moment, ale pamiętam tą ciszę w uszach, ten obezwładniający
strach.
Pijak zatoczył się i złapał mnie za ramiona – po to, by utrzymać równowagę.
Ja jednak o tym nie wiedziałem. Oto potwór, który przyszedł mnie porwać,
wrzeszczałem w myślach, tak, który przychodzi po wszystkie niegrzeczne dzieci.
Wrzasnąłem ile sił w płucach. Wrzeszczałem cienko, świdrująco i boleśnie, tak, jak
wrzeszczą małe dzieci, kiedy są śmiertelnie przerażone. Włóczęga wytrzeszczył na
mnie oczy i zwymiotował. Rzucił gęstą strugą rzygowin, których większa część
poleciała na mnie. Ja, ciągle wrzeszcząc, wyrwałem się z objęć nietrzeźwego
bezdomnego. Pamiętam to jak dziś – ja, w krótkich spodenkach i pozlepianej
wymiocinami koszulce z Myszką Miki zapłakany biegnę przez osiedle, wrzeszcząc
„Mamo, mamo, pan mnie obrzygał!”.
Później znalazła mnie roztrzęsiona mama. Kiedy już doszedłem do siebie,
ojciec wziął mnie na pierwszą – i jak na razie ostatnią – poważną rozmowę.
Wytłumaczył mi, że spotkałem Alkoholika – człowieka, którego zniszczyła Wódka.
I zamiast mnie pocieszać, zamiast przytulić i pomóc odegnać koszmar, kazał mi
sobie przyrzec, że nigdy nie wezmę do ust alkoholu. Bym nigdy nie stoczył się i
nie został Alkoholikiem. Obiecałem. Przez następne pół roku w snach prześladował
mnie Alkoholik, który w mej małoletniej główce urósł do rangi najgorszego
potwora. Inne dzieci miały strachy pod łóżkiem, w szafie, na końcu mrocznego
przedpokoju – mój potwór siedział głęboko w moim umyśle. Ale nie to było
najgorsze. Najbardziej przerażała mnie świadomość, że i ja mogę przepoczwarzyć
się w Alkoholika. Dlatego, w czasie tych długich, strasznych nocy solennie
obiecywałem sobie, że nigdy nie będę pił Wódki. Nigdy. Przenigdy.
Od tamtego czasu minęło już dziesięć lat. To wydarzenie wpłynęło na moją
psychikę – trudno, żeby stało się inaczej. Nigdy, ale to nigdy nie przełknąłem ani
jednego łyka alkoholu. Gdy tylko brałem do ręki szklankę, butelkę czy puszkę,
przed oczyma pojawiał mi się obraz szerokiej strugi wymiocin kaskadą
ochlapujących moją pierś.
Trzeźwoholik... Uśmiechnąłem się.

77
- Tak – pokiwałem głową – Jestem patologicznym trzeźwoholikiem. Bez
najmniejszych szans na resocjalizację.
- Ale to i tak nie o to chodzi – Fajek zdusił niedopałek o barierkę balkonu.
- A o co?
- Ty po prostu lubisz tylko jedno towarzystwo – swoje własne.
Może i była to prawda, ale nie powinien był mówić tego na głos.
- Cholera, przeszkadzam ci? – rzuciłem i zacząłem chodzić po całym
balkonie, by się rozgrzać.
- Nie, ale...
- No to spierdalaj. Zostaw mnie w moim ulubionym towarzystwie!
Fajek popatrzył na mnie dziwnie, powiedział „Jak chcesz” i wszedł z
powrotem do środka. Ja zostałem na mrozie ze świadomością, że Fajek ma mnie za
wsobnego obesrańca. No i zajebiście.
Do północy zostało zaledwie czterdzieści pięć minut. Wróciłem do salonu. W
tak zwanym międzyczasie zdarzyło się stosunkowo mało – ot, jakiś nieznany mi z
imienia gościu miał jazdy i pomylił mu się sufit z podłogą. Leżał teraz na plecach i
podrygiwał w takt sączącej się z głośników muzyki. Towarzystwo było już na
niezłym cyku i właśnie miałem się wymknąć, gdy spod podłogi zaczął się
wydobywać przytłumiony dźwięk. Coś jakby głuche łomotanie. To pewnie Nowy
się ocknął i dotykowo badał otoczenie. Postanowiłem zobaczyć, co się z nim dzieje
– i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Wyminąłem jakąś namiętnie całującą się
parę i wkroczyłem do przedpokoju. Zdjąłem z umieszczonego nad drzwiami
wieszaka klucze od piwnicy i po chwili zastanowienia wkroczyłem do środka.
Od razu zauważyłem, że w piwnicy pali się jedna naga, osamotniona żarówka.
Na granicy światła i cienia siedział Nowy. Siedział oparty plecami o ścianę a czoło
podpierał na podkurczonych kolanach. Nie zareagował, kiedy wszedłem.
Rozejrzałem się wokół. Podsunąłem sobie skrzynkę z jakimiś śmieciami i usiadłem
na krawędzi.
- No? – zacząłem. Nowy zadrżał.
- Szzzego nikt mnieee nie lubi? – wysyczał cierpiętniczym głosem.
Zastanowiłem się.
- Bo ubierasz się jak pedał, zadajesz się z Rolą i źle ci z oczy patrzy. A, i
dymasz własną siostrę – dodałem po chwili.
- Nie mam siossry... – wyjęczał. I pewnie wzbudziłby tym moją litość, gdyby
zaraz potem nie dodał – Nie mam siossssry, hhhhtórą mógłbym dymaśś....
- Jesteś żałosny – uznałem – Rano Weget zrobi ci z twarzy meblościankę za
to, że o mało co nie zepsułeś mu imprezy.
Nowy uniósł zapocony łeb i popatrzył mi prosto w oczy.
- Ssssabije mnieeee... – wyjęczał ze strachem w oczach. Nic dziwnego. Każdy
trochę bał się Wegeta.
- Możliwe – pokiwałem głową. Po czym dodałem, aby go trochę uspokoić –
Ale bardziej prawdopodobne jest, że jutro raczej nie będzie w stanie. Jak go
ostatnio widziałem, to gadał z butelką szampana. Założę się, że rano cię wypuści i

78
może sprzeda kopa na pożegnanie... – popatrzyłem na zegarek – O kurwa, za
dziesięć minut północ. Muszę lecieć. Trzymaj się, Nowy.
I nie zważając na słabe protesty Adasia, ruszyłem na górę, w stronę światła i
odgłosów muzyki.
Na górze od razu przechwycił mnie Fajek. Najwyraźniej stałem się dla niego
tajemnicą, którą starał się za wszelka cenę rozwikłać. Nawet mnie to trochę bawiło.
- Czemu ty właściwie nie masz dziewczyny? – zapytał ni stąd ni zowąd,
chwytając mnie za łokieć i zręcznie usuwając z toru drogi chwiejnie postępującej
laski, która bawiła się komórką.
- Wiesz... – zastanowiłem się głęboko – Nie spotkałem jeszcze tej jedynej.
Takiej, za którą mógłbym pójść na koniec świata. Jedyną, wspaniałą, doskonałą... –
mrugnąłem oczyma i popatrzyłem na Szluga. Wyraźnie go zamurowało.
Poczułem, że się rumienię.
- No co? – rzuciłem z lekkim zażenowaniem. Skejt uśmiechnął się szeroko.
- Ale z ciebie idiota – oświadczył.
- Czemu niby? – poirytowałem się. Fajek zaciągnął się szlugiem, którego
magicznie dobył nie wiadomo, skąd. Na chwilę utonął w gęstych oparach, po czym
wynurzył się zza dymnej zasłony i odpowiedział.
- Bo coś takiego nie istnieje! – wyraźnie zaakcentował dwa ostatnie słowa.
- A Marchewa i Renata? To była prawdziwa miłość.
- A jak się skończyła?
Teraz z kolei to mnie zatkało.
- Ale – zająknąłem się – To nie zawsze musi się tak kończyć...
- Nie – potwierdził mój rozmówca – Nie musi. Ale zawsze tak właśnie się
kończy. Albo podobnie.
Dało mi to do myślenia. I to całkiem sporo. Bo mimo mojego wrodzonego
cynizmu, mimo sarkazmu i wieloletnie praktykowanej złośliwości – ja wciąż
wierzyłem w miłość. Taką prawdziwą, rodem z francuskich romansów, rodem z
Tristana i Izoldy czy szekspirowskich kochanków z Werony. Może to wpływ tych
wszystkich książek, które przeczytałem („Mózg ci się już od nich jebie” –
stwierdził kiedyś Barszczu) Teraz jednak przypomniałem sobie, jak kończą się te
historie. Śmierć, w samotności, śmierć od trucizny, od rany, rozpaczliwe
samobójstwo... I dojmujący ból straty.
Nie był to jednak czas na takie rozważania. Powróciłem jednak do nich, dużo,
dużo później. I to na bardzo, ale to bardzo długo.
- DZIESIĘĆ!!!
Co? To już?
- DZIEWIĘĆ!!!
Zaraz kończy się ten rok.
- OSIEM!!!
Jakaś dziewczyna chwyciła mnie za rękę. Nie zdążyłem się jej przyjrzeć.
- SIEDEM!!!
Ciekawe, czy Nowy to słyszy?
- SZEŚĆ!!!

79
Dziewczyną okazała się Ewka. Przyciągnąłem ją do siebie i objąłem
ramieniem.
- PIĘĆ!!!
Gdybym został w domu, pewnie oglądałbym pornole, walił konia i wmawiał
sobie, jaki to ja jestem beznadziejny. Jak co roku.
- CZTERY!!!
I wiecie co? To jednak...
- TRZY!!!
...dobrze, że w tej chwili...
- DWA!!!
...nie jestem sam.
- JEDEN!!! ZERO!!!
Eksplozja nieopanowanego wrzasku. Ktoś otworzył drzwi, ktoś inny wybiegł
na zewnątrz. Ruszyliśmy za nim. Kupą. Po chwili byliśmy już na zewnątrz – na
krystalicznym, orzeźwiającym mrozie. Ogór zaczął tarzać się w śniegu. Ktoś, kto
został wewnątrz, podkręcił muzykę. Dalsze wydarzenia pamiętam już tylko jako
migawki – krótkie, urywane sceny, szybkie ujęcia bez jakichkolwiek dłuższych
przejść. Ludzie ubijali stopami śnieg, wydzierali się niebosko i...
...To było wspaniałe.

***

Opuściłem imprezę około czwartej rano. W domu od razu powaliłem się na


łóżko i spałem do południa. Przez kilka następnych życie przemykało we własnym,
nieco leniwym tempie. Śnieg prószył gęsto, dzieciaki ganiały się po osiedlu i lepiły
bałwana. Grucha z Jendrychem też ulepili bałwana, tyle że do klasycznego
wizerunku śniegowego ludka dodali jeszcze imponującego kutasa ze śniegu.
Bałwan w pośrednim stadium erekcji postał pół dnia nim ktoś, najwyraźniej
oburzony śmiałym ukazywaniem męskich genitaliów w miejscu, gdzie mogą bawić
się dzieci, urwał śniegowego członka. Moim skromnym zdaniem, lodowa rzeźba
tylko na tym ucierpiała.
Dzień, który zaczął się tak, jak ten, po prostu musiał być dziwny. Zaczęło się
niewinnie. Gdy przetarłem oczy i doszedłem już do siebie, moją uwagę zwrócił
wyprężony jak struna penis. Mój penis, gwoli ścisłości. To, samo w sobie, nie było
niczym nadzwyczajnym – schody zaczęły się, gdy swoim zwyczajem zacząłem
czekać, aż Wacek przejdzie w stan spoczynku. Zwykle wystarczały dwie, trzy
minuty - pomagało myślenie o neutralnych rzeczach, takich jak jazda na rowerze
albo gra w kosza. Tym razem jednak ani jazda na rowerze, ani gra w kosza nie
skutkowały – kutas wciąż prężył się niczym koci grzbiet i nie zanosiło się na to, by
miał zamiar przysnąć. No cóż, pomyślałem, jak nie w te, to we w te, i zrobiłem
sobie dobrze. Parę razy zwaliłem konia i pewnie jeszcze pociągnąłbym sobie loda,
gdybym zdołał dosięgnąć. Niestety, byłem niewystarczająco wygimnastykowany.
Wszystkie te zabiegi oczywiście nie poskutkowały, wręcz przeciwnie – erekcja

80
nasiliła się do tego stopnia, że zacząłem się niepokoić, czy mi przypadkiem żyłka
nie pęknie albo czy nie dostanę zawału lub czegoś w tym rodzaju.
- Co jest, kurwa? – powiedziałem do siebie – Zaciął się, czy jak?
Na próbę szturchnąłem chuja palcem. Zakołysał się i niczym Wańka-wstańka,
powrócił do pionu. Wtedy naprawdę zacząłem się niepokoić. Ruszyłem do
łazienki, a niezaspokojona męskość kompromitująco wypychała materiał bokserek.
Wziąłem do ręki prysznic, zdjąłem gatki i spryskałem kutasa strumieniem zimnej
wody. Po paru chwilach mój członek zaczął się kurczyć i zapadać w sobie. Bolesne
naprężenie ustąpiło i poczułem niewysłowioną ulgę.
Pierdolone hormony. Człowiek pół dnia chodzi napalony jak pies i nie może
myśleć o niczym innym, tylko o seksie. Cóż, przynajmniej nie grozi mi impotencja,
pomyślałem z humorem kwadrans później, wychodząc z domu.
Po czterech sekundach wróciłem. Z tego wszystkiego zapomniałem plecaka.

***

W szkole nie było lepiej. Owszem, przestała mi dokuczać niekontrolowana


erekcja, miałem na horyzoncie pojawił się jednak o wiele poważniejszy problem.
Nowemu zginął iPod.
Stało się to gdzieś w okolicach geografii. Na przerwie Nowy przeszukał
plecak. Nie znalazł w nim sprzętu, toteż coraz bardziej zaniepokojony, poleciał z
ryjem do Żmudzkiej. I gdyby okazało się, że ktoś zwinął mu iPoda dla tak zwanych
jaj, to w tym momencie by sobie przeputał. Żmudzka natychmiast zarządziła
rewizję. Ta, rzecz jasna, niczego nie wykazała, ale atmosfera robiła się coraz
gęściejsza. Nowy patrzył na każdego, jak na potencjalnego złodzieja, a my
wszyscy z kolei widzieliśmy w Adasiu prowokatora – Ogór wyskoczył z sugestią,
że Nowy sam gdzieś wsadził swój sprzęt i teraz złośliwie nas oskarża.
- Filozof – powiedział Nowy, patrząc na mnie spode łba. Zawsze patrzył na
ludzi spode łba, nawet na niższych od siebie. On po prostu nie potrafił inaczej –
Weź mi powiedz, kto to zrobił?
- Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą. Nie wiedziałem i nic mnie to nie
obchodziło – A tak w ogóle, to cipa jesteś, że się dałeś okraść. Na przyszłość pilnuj
swoich rzeczy.
- Ojciec mnie zabije, jak mu powiem – jęknął i prawie zrobiło mi się go żal.
Jego gadzia fizjonomia rozmyła się jakoś i teraz Adaś zaczął przypominać
wyrzuconą na brzeg śniętą rybę – Pomóż jakoś, na pewno coś wiesz...
Zastanowiłem się. Kradzieże zdarzały się w szkole wcale często, ale przy
zachowaniu podstawowych środków ostrożności można było być w miarę
spokojnym o swoje mienie. Ginęły głównie drobne rzeczy – empeki, iPody,
komórki... Komórki coraz rzadziej, bo przecież żyliśmy w czasach, w których za
złotówkę można było całkowicie legalnie nabyć mobajl fona.
W głowie poszukałem odpowiedniego na podobne okazje słowa.
- Spierdalaj – rzuciłem, ostentacyjnie się przeciągając. Wstałem i ruszyłem w
stronę drzwi – Nie moje małpy, nie mój cyrk.

81
- Jak mój iPod się nie znajdzie, to na tym się nie skończy – zawołał
wojowniczo Nowy do moich pleców – Mój ojciec zna...
Dalszą wypowiedź stłumiło trzaśnięcie drzwi. Walnąłem nimi dość mocno, by
pokazać Adasiowi gdzie mam jego, jego ojca i te znajomości. Mógł nam skoczyć.
Co prawda nie solidaryzowałem się ze złodziejem, ale nie będzie mi groził jakiś
przybłęda, który nie znalazłby własnej dupy bez użycia busoli. Wściekły
postanowiłem coś z tym zrobić. Tak. Znajdę tego iPoda i wtłoczę go Nowemu w
odbyt, że tylko słuchawki będą wystawać.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje z
kradzionymi rzeczami – czy złodzieje opychają je gdzieś czy może sami z nich
korzystają. Z oczywistych względów obstawiałbym to pierwsze, ale pewności nie
miałem. A jak było w tym konkretnym przypadku? Nie miałem pojęcia, lecz
znałem kogoś, kto może wiedzieć.

***

- Siurek, Nowemu z mojej klasy zginął iPod – rzuciłem, niby od niechcenia.


Siurek popatrzył na mnie podejrzliwie.
- A co ja mam z tym wspólnego? – zapytał ostrożnie.
Westchnąłem. Nie było co owijać w bawełnę.
- Handlujesz elektroniką – powiedziałem prosto z mostu – I to bardzo tanią
elektroniką.
- Nie jestem złodziejem – zaperzył się – Przecież tyle razy ci, Filozof,
mówiłem...
- Nie twierdzę, że to ty rąbnąłeś mu sprzęt – przerwałem – Ale nie przeszedł ci
ostatnio przez ręce jakiś w miarę nowy iPod?
Siurek łypnął na mnie złowrogo.
- Słuchaj – powiedział półgłosem – Nawet gdybym... Nawet gdybym
handlował mniej legalnym towarem, to przecież nie robiłbym tego w miejscu,
gdzie może to zauważyć pierwszy właściciel. Prawda?
Zmuszony byłem przyznać mu rację.
- No to gdzie idzie sprzęt skrojony u nas?
- Nie wiem – Siurek wzruszył ramionami – Ja kupuję u takich dwóch gości,
ale jeden jest z.. A, co ja ci będę mówił. Nie twój zasrany interes – i,
powiedziawszy to, zmył się.
Cóż, daleko mnie to nie posunęło. Teraz, gdy Misiurek dokładnie
wytłumaczył mi zasady handlu obwoźnego, zrozumiałem, że szukanie adasiowego
iPoda przypominało poszukiwania kropli wódki w Oceanie Spokojnym. Dałem
sobie spokój. Zabawa w detektywa znudziła mi się szybciej, niż myślałem.
Potem iPoda znalazł w koszu na śmieci Ogór. Nie wiem, czy w złodzieju
pojawiły się wyrzuty sumienia, czy może uznał on, że Nowy robi za dużo hałasu i
można przez to wpaść. Nieważne i nic mnie to nie obchodzi.
Kolejna lekcja. Matematyka. Nauczycielka wyraźnie nie potrafi zapanować
nad klasą, co widać na poniższym przykładzie.

82
Robert podniósł rękę.
- Proszę pani, mogę pójść do toalety?
Warecka pokiwała głową.
- Idź – powiedziała.
- Czekaj – krzyknął Grucha – Po drodze kup mi małą Colę.
Ogór sięgnął po portfel.
- To mi przynieś chipsy – powiedział, wkładając mu do ręki dwa złote.
- Dla mnie oranżada...
- ...dwa snikersy...
- ...Lajona...
Posypały się zamówienia. Matematyczka, która z rosnącą grozą obserwowała
całą tę groteskową sytuację w końcu ryknęła.
- CISZA!
Ucichło. Robert wymknął się na korytarz.
- Co to wszystko ma znaczyć? – zapytała Warecka i, nie czekając na
odpowiedź, zaczęła losowo przepytywać. Posypały się haki. Robert wrócił i
ukradkiem porozdawał zainteresowanym wszystkie towary. Chytrze schował je pod
bluzą, by ta stara kurwa się nie przyczepiła.

***

Biblioteka była bardzo ważną częścią mojego życia.


W trakcie wakacji odwiedzałem ten przybytek średnio dwa razy na tydzień.
Nie tylko z powodu mojego zamiłowania do czytania, ale też z czystej radości
długiego, półtorakilometrowego spaceru uliczkami miasta. Potem następowały
wspaniałe, wielominutowe okresy snucia się pomiędzy długimi rzędami półek, by
w końcu zwieńczyć poszukiwania kolejną upolowaną książką. W zimie moje
wizyty w bibliotece były o wiele rzadsze. Teraz jednak, po gorącym, noworocznym
okresie, dusza bibliofila na nowo rozgorzała w moim ciele. Postanowiłem
odwiedzić, po raz pierwszy od trzech miesięcy, świątynię muzy Kaliope.
Czy zauważyliście, że biblioteka istotnie przejawia pewne podobieństwa do
świątyni, kościoła lub innego miejsca kultu? Zawsze panuje w niej uroczysta, pełna
powagi cisza, ludzie przychodzą do niej, by odnaleźć odpowiedzi na swoje pytania,
przy czym zawsze mogą w tym pomóc wykwalifikowani kapłani. Idąc dalej tym
tropem, można porównać bibliotekarstwo do religii – mamy wszak unitarne zasady
wiary i wskazówki postępowania („Książki zwracamy najpóźniej po miesiącu”), po
ich złamaniu musimy odpokutować, by ponownie przyjęto nas do wspólnoty („W
przypadku zgubienia bądź zniszczenia książki, czytelnik zobowiązany jest do jej
odkupienia”).
Z najmroczniejszych zakamarków półki w moim pokoju wygrzebałem
„Siódmego syna” Carda, „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Le Guin i – nie
wiedzieć czemu – „Imię Róży” Eco. Tak wyekwipowany wyszedłem z domu i
ruszyłem w stronę biblioteki noszącej imię największego pisarza ziemi łukowskiej
a możliwe, że i Polskiej – Henryka Sienkiewicza.

83
Z pewną nostalgią na nowo odkryłem uroki spaceru w książkami w ręku. W
zamyśleniu przerzuciłem książki z dłoni do dłoni – rodzaj bibliotecznego turn
SWAT, którego umiejętność wyrabia się i doprowadza do mistrzostwa z każdym
przebytym kilometrem na trasie dom-biblioteka. Po pewnym czasie człowiek
potrafi żonglować nawet najbardziej opasłymi woluminami nie gorzej, niż
Houdini.
W końcu, po upajająco długim marszu stanąłem przed drzwiami biblioteki.
Nacisnąłem klamkę i pociągnąłem do siebie. Drzwi jęknęły przeciągle. Skrzypiały
niczym Żmudzka przez sprawdzianem. Wkroczyłem do środka.
Gramoląc się po schodach, strzepywałem płatki śniegu z foliowych okładek.
Nigdy nie nosiłem książek w plastikowych siatkach, jak niektórzy. Strasznie
wieśniacko to wygląda. Jesienią i na wiosnę zwijałem co cieńsze pozycje w rulon i
wkładałem do tej genialnej, podłużnej kieszeni, w którą zaopatrzone są wszystkie
porządne bluzy z kapturem.
Kolejne drzwi, skrzypiące tak samo, jak poprzednie. Mi to nie przeszkadza.
Moim zdaniem drzwi do takich miejsc jak biblioteka nawet powinny skrzypieć.
Nadaje to pewnego charakterystycznego stylu, tak jak czarno-biała kolorystyka
nadaje stylu niektórym komiksom o Batmanie albo oprawa dźwiękowa filmom
Lyncha.
Bibliotekarka uśmiechnęła się na mój widok i od razu sięgnęła po moją kartę.
Nie zdziwiło mnie to ani trochę – jak już wspominałem, swego czasu byłem tu
więcej, niż stałym bywalcem. Miałem tylko nadzieję, że – nie po raz pierwszy
zresztą – bibliotekarka przymknie oko na zbyt późno oddane książki. Zdarzało mi
się już to wielokrotnie, zawsze jednak kwitowała to jedynie porozumiewawczym
uśmiechem. No cóż, swój pozna swego.
Nie inaczej było i tym razem. Położyłem książki na ladzie i ruszyłem na
polowanie.
Czekało mnie upojne snucie się pomiędzy długimi rzędami półek w
poszukiwaniu czegoś, co wciągnie mnie na dłużej. Dawno, bardzo dawno – chyba
od czasów „Gry Endera”, którą to poznałem w wieku lat trzynastu – nie czytałem
żadnej książki, którą mógłbym z czystym sumieniem nazwać świetną. Kiedy
zaczynałem swoją przygodę z literaturą, miałem przed sobą wielowieczną
spuściznę milionów autorów. Po zaledwie pięciu latach poznałem już właściwie
wszystko, co wypada znać, w tym parę rzeczy, których absolutnie znać się nie
powinno. Mam tu na myśli książki pokroju „Mein Kampf” Hitlera. Oczywiście,
czytane tylko i wyłącznie w celach poglądowych. Nie byłem nazistą. W ogóle
byłem jakiś taki bezpłciowy zarówno politycznie, jak i światopoglądowo. Zieloni,
anarchiści i cała lewica odstraszali mnie agresywnością, prawicowcy brakiem chęci
rozwoju, a centraliści – brakiem zdecydowania. Właściwie cały mój światopogląd
można było ograniczyć do frazy „Rób sobie dobrze i staraj się nie robić innym źle”
z naciskiem na „staraj się”.
Skręcając w dział beletrystyki niespodziewanie wpadłem na jakąś
dziewczynę. Mruknąłem pod nosem „przepraszam” i dopiero po chwili
zorientowałem się, że ją znam.

84
Była to Patrycja, ta z jesiennego konkursu recytatorskiego. Popatrzyła na mnie
chwilę i też sobie przypomniała.
- O, to ty... Cześć – bąknęła cicho, ramionami obejmując dwie książki, które
dopiero co zabrała z półki. Uśmiechnąłem się.
- Cześć – odpowiedziałem wiedząc, że dostępne są dwa warianty – albo w tej
chwili każde z nas zajmie się swoimi sprawami, albo zapadnie długa, niezręczna
cisza. Obstawiałem wariant pierwszy, choć przygotowany byłem na drugi. W życiu
do głowy by mi nie przyszło, że w tej sytuacji zaistnieje, teoretycznie
najfortunniejszy, wariant trzeci. Dziewczyna odwzajemniła mój uśmiech i
powiedziała.
- Wiesz, bez zarostu wyglądasz lepiej.
I znów przez chwilę nie wiedziałem, o co biega. Dopiero po paru sekundach
zajarzyłem. Jak zapewne pamiętacie, na konkursie odstawiłem skłóconego ze
światem renegata. Siłą rzeczy mój image musiał zawierać jednodniowy zarost.
Dziwne, że Patrycja zapamiętała taki szczegół. Zmierzyłem dziewczynę wzrokiem
od góry do dołu. Ubrana była w dżinsy i ciemnoniebieską kurtkę, w której
prezentowała się naprawdę uroczo. I właśnie w tej chwili zacząłem zauważać
pierwsze niepokojące objawy. Gdybym był bardziej przewidujący, wiedziałbym co
to oznacza.
- Co czytasz? – delikatnie wyjęła mi książki z dłoni. Nasze palce na moment
zetknęły się ze sobą.
Czemu uważałem to za ważne?
Przez chwilę przeglądała „Siódmego syna”, po czym zwróciła mi książki.
Uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Nie spodziewałam się ciebie tutaj spotkać – powiedziała. Wzruszyłem
ramionami i chciałem coś odpowiedzieć, ale w tym momencie...
Jaka była szansa, że bibliotekę kiedykolwiek odwiedzi Dżordan?
Mikroskopijna. A szansa, że odwiedzi ją akurat w tym momencie? Zerowa?
Bynajmniej.
Dżordan wparował do biblioteki i stanął przed ladą. Bibliotekarka obrzuciła
go niechętnym spojrzeniem.
- Ma pani tego, no... – zastanowił się – „Syzyfowe prace”? – Naraz spostrzegł
mnie i rzucił – O, siema Filozof.
- Siema – odparłem. Usłyszałem parsknięcie. To zaśmiała się Patrycja.
- Filozof? – zapytała, patrząc na mnie spod oka. W myślach zakląłem szpetnie.
- Tak – powiedziałem – Tak mnie nazywają.
- Czemu?
Akurat na to pytanie odpowiedź była banalnie prosta.
- Bo wyglądam, jakbym cały czas się zastanawiał – powiedziałem niechętnie.
Setki razy słyszałem pytanie „Wiesz, że wyglądasz, jakbyś cały czas się
zastanawiał?” albo „Mówił ci ktoś kiedyś, że wyglądasz, jakbyś bez przerwy nad
czymś myślał?”. Cóż, ja mam po prostu taki wyraz twarzy. Powiedziałem jej to.
Znowu się roześmiała.
I to zaczęło się dokładnie w tej chwili.

85
Dawno temu, kiedy jeszcze żyła Renata, a Siurek dopiero zaczął prosperować,
zapytałem się Marchewy, jakie to uczucie się zakochać. Był jedynym znanym mi
osobnikiem, co do którego nie miałem wątpliwości, że dosięgło go to wspaniałe,
opiewane przez poetów, uczucie. Marchew zamyślił się głęboko, po czym
powiedział „To tak, jakby ktoś z całej siły pierdolną cię w ryj, a pięść przeszła
przez czaszkę, żebra i utkwiła dopiero w sercu”.
Myślałem, że żartował. Że tylko robił sobie ze mnie jaja.
Zaczęliśmy rozmawiać. W sumie o niczym. W tej konwersacji hulało pierdu-
pierdu, co jednak wcale mi nie przeszkadzało. Słowa przestały być ważne.
Odprowadziłem Patrycję pod sam jej dom. Była to miła, inteligentna
dziewczyna, a ja... Co tu dużo mówić... Wpadłem. Po sam czubek głowy.
Pod jej blokiem ucięliśmy sobie pogawędkę. Widziałem wyraźnie, że nie
chciała się ze mną rozstawać tak samo jak ja z nią. Ostatecznie wymieniliśmy się
numerami telefonów i wreszcie, niechętnie poszedłem w swoją stronę.
Na sztywnych nogach dotarłem do domu.
To tak, jakby ktoś z całej siły pierdolną cię w ryj, a pięść przeszła przez
czaszkę i dopiero utkwiła w sercu.
No dokładnie.

***

Wpadłem. Wpadłem głęboko i permanentnie. Tak głęboko, że nie widziałem


już powierzchni i tak permanentnie, że było szans na wypłynięcie. Cały długi dzień
myślałem o Patrycji. Przed oczyma miałem jej śliczny uśmiech, smukłą sylwetkę,
w uszach wciąż słyszałem perlisty śmiech. W czasie wieczornego rytuału walenia
konia nie myślałem już o jakiejś nieosiągalnej, wyidealizowanej piękności, tylko o
niej. Zdawałem sobie sprawę, że zachowuje się jak jakiś niedoruchany bohater
romansu dla nastolatek ale dziwnie mi to nie przeszkadzało.
Nazajutrz nie było lepiej. W szkole byłem tak rozkojarzony, że ziomy po
prostu musiały zauważyć, że coś jest nie tak. I zauważyły.
- Filozof, kurwa, co ci jest? – zapytał rozeźlony Weget, gdy nie złapałem
rzuconej do mnie butelki z mineralną. Na szczęście butelka była plastikowa.
- Właśnie – powiedział Ogór, siadając na ławce. Była pierwsza przerwa, toteż
na korytarzu panował względny spokój – Chory jesteś? Źle się czujesz? A może się
zakochałeś?
- Ty, no nie wiedziałeś, że Filozof ma laskę? – nieoczekiwanie do rozmowy
wtrącił się Dżordan. Zakląłem, tym razem nie w myślach, a na cały głos.
- Tak, tak – skejt nakręcał się coraz bardziej – Widziałem, jak z nią gadał w
bibliotece. Mówię wam, taka sunia, że tylko...
- A co ty robiłeś w bibliotece? – zapytał podejrzliwie Cichy. Wyjął z uszu
słuchawki, co nie zdarza się często. Zwykle przebywa w swoim świecie, gdzie
ciągle gra muzyka hip-hopowa. Wiecznie zasłuchany.
- No, Żmudzka kazała przeczytać te syfowe prace, a wiesz jaką ja mam
sytuację z poldona, no to musiałem wypożyczyć. W szkolnej już nie było, no to

86
poszedłem do miejskiej. A ty Filozof – wrócił do głównego wątku rozmowy – weź
mi powiedz, dobra ona jest? Bierze do buzi?
Już miałem mu spuścić tak zwany wpierdol, gdy do rozmowy wtrącił się
Kudłaty.
- Zamknij ryj, śmieciu – warknął – Sam nie masz dziewczyny, to musisz walić
konia, ale od Filozofa się odjeb. Przynajmniej widać, że cipa nie jest. Co, Filozof?
Opowiadaj.
- Bardzo nie ma o czym – powiedziałem, czerwony, jak penis w trakcie erekcji
– Właściwie jeszcze nic nie wiadomo. Poza tym – ona jest z Chącińskiego.
Wśród ziomów nastąpiło pewne milczące poruszenie.
Nic zresztą dziwnego. Między osiedlem Chącińskiego, a Sienkiewicza – skąd
pochodziła zdecydowana większość obecnych – trwała wieloletnia wendetta, która
wzorem wszystkich długotrwałych konfliktów, nie potrzebowała już żadnego
racjonalnego powodu, by istnieć. Wystarczał prosty fakt, że oni to nie my, a my to
nie oni. Chodzenie po Chącinie w sytuacji, gdy mieszkało się na Sienkiewicza (i
vice versa) nie było zbyt mądre. W ogóle nie było mądre. Było głupie i dowodziło
skłonności samobójczych. Co prawda za dnia nie było jeszcze tak źle, ale
wieczorami, kiedy hordy spragnionych krwi tubylców krążyły po blokowiskach,
robiło się bardzo niewesoło.
- Co tam – Cichy klepnął mnie w ramię – Z Chącina, nie z Chącina, ale jak
niezła laska to ok.
- Chcesz, mogę ci paru rad udzielić – powiedział Kudłaty – Na przykład nigdy
na dzień dobry nie zadawaj pytania „Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić?”. To
nigdy nie działa...
- Zamknij się – warknąłem.
- Cholera, aż tak cię wzięło? – Cichy pokręcił głową z uznaniem – Tylko
żebyś się, kurwa, w zombie nie zamienił, jak Marchewa. Pamiętacie jak on zaczął
chodzić z Renatą? W ogóle nie było z nim kontaktu.
Wzmianka o Marchewie i Renacie nie wywołała większych zgrzytów.
Ostatecznie było to proste stwierdzenie faktu a nasza osobista żałoba po Reni w
większości przypadków już dawno się skończyła – ewentualnym wyjątkiem był
Ogór.
Marchewa... Z nim mógłbym o tym pogadać. Porównać wrażenia. Bo Kudłaty
szedł tylko na ilość, nie jakość, a reszta ziomów albo była sama, albo zagłębiała się
w – nomen omen – płytkie i przelotne znajomości.
Na muzyce – niech ktoś mi wyjaśni, co za idiota wymyślił przedmiot, na
którym każe się śpiewać ludziom przechodzącym mutację głosu – mówiliśmy o
Szopenie.
- Niech ktoś mi na początek powie – zaczęła gościówa od muzyki – Kim był
Fryderyk Szopen?
- Ja wiem, ja wiem! – rozdarł się Grucha – To był ten słynny malarz, on
namalował Bitwę po Grunwaldem!
- Nieprawda! – pokręcił głową Ogór – Szopen to był słynny polski astrolog.
Wstrzymał słońce, ruszył ziemię...

87
- Ale wyście głupi - Robert też włączył się do zabawy – Szopen to był król!
Przy akompaniamencie głośnych wybuchów śmiechu padały kolejne
propozycje: poeta, satyryk, murarz, alfons... Na ustalaniu profesji wielkiego rodaka
z Żelazowej Woli upłynęło nam jakieś dwadzieścia minut. Nie przyłączyłem się do
zabawy. Siedziałem tylko w ławce z uśmiechem, jaki noszą tylko zakochani i
ostatni idioci. Byłem coraz bardziej zaniepokojony targającymi mną
namiętnościami. Zawsze myślałem: seks – okej, ale w życiu się nie zakocham.
Tylko z tym kłopoty. Problem polega na tym, że gdy uczucie już dopadnie
człowieka, to nie pyta go o zgodę, tylko uderza jak pięść, o której mówił
Marchewa. A tobie pozostaje chwiać się od uderzenia i w niemym oszołomieniu
daremnie czekać na rozjaśnienie umysłu.
Powiedzieć, że szkoła jest miejscem, gdzie plotki rozchodzą się najszybciej
byłoby truizmem. Na następnej przerwie dowiedziałem się, że mam dziewczynę,
na kolejnej, że jestem nieszczęśliwie zakochany w starszej ode mnie dziewczynie –
tu padały rozbieżne „fakty”: studentce, nauczycielce, ekspedientce z pobliskiego
sklepu - a nim udałem się do domu, usłyszałem, iż lubię ruchać starsze panie.
Podczas drogi powrotnej pogrążony byłem w rozważaniach – zadzwonić do
niej, czy nie? A jeśli tak, to z czym? Cholera, wiele już problemów rozważałem, ale
ten jak na razie przekraczał moje możliwości intelektualne.
- Filozof – głos graficiarza wyrwał mnie z zadumy – Jutro na wieczór
będziemy robić wrzutę na „Malince”. Będziesz?
- Nie – pokręciłem przecząco głową – Chyba będę miał co innego do roboty.
- Ta? A co?
- Prywatna sprawa.
Ogór zaśmiał się chrapliwie. Myślałem, że się zakrztusi.
- To może chociaż mi powiesz, jak ta prywatna sprawa ma na imię?
Czemu nie?
- Patrycja.
Ogór zamilkł, przetrawiając coś w myślach. Wreszcie odezwał się.
- Ale jak to - ty z nią kręcisz, czy co? Bo w szkole mówią...
- Nie interesuje mnie, co mówią – pewnie to, że zrobiłem jej dzieciaka,
pomyślałem ponuro – Na razie to delikatna sprawa jest. Sam to muszę sobie
najpierw poukładać.
Faktycznie, musiałem. W mojej głowie szalała istna burza. Myśli zderzały się
ze sobą, niczym pijani imprezowicze - generalnie czułem się, jakby ktoś wraził mi
w głowę cholerny świder i ustawił go na maksymalne obroty. To już nie pięść, to
wielka, jebana ciężarówka.
W paru słowach streściłem skejtowi, na czym polegają moje – jeśli tak to
można nazwać – stosunki z Patrycją. Ogór wysłuchał uważnie, po czym
uśmiechnął się pod nosem.
- No to znaczy, popraw mnie jeśli się mylę, że sprawa wygląda tak: Ona ci się
zajebiście podoba, ty jej też.
- Chyba też.
- No dobra – chyba też. Ale raczej tak, bo ja się znam na tych sprawach.

88
- Niby skąd? – Ogór nie był typem wyrywacza. Kiedyś miał tam chyba jakąś
maniurę, ale to było dawno i chyba nawet nieprawda.
- Od Kudłatego.
Niby racja. Kudłaty i Ogór są ze sobą w doskonałej komitywie. Złośliwi
twierdzą nawet, że Kudłaty załatwia Ogórowi ruchanie, ale to oczywiście wierutna
bzdura, stek kłamstw i gazu bagiennego.
- I co? – drążył temat graficiarz – Masz coś z nią zamiar, tego... No, czy coś
planujesz?
Rozmowa robiła się coraz bardziej żenująca. Poczułem narastającą irytację.
- Jeszcze nie wiem. Na razie mam zamiar poczekać na dalszy rozwój
wypadków.
- Błąd – powiedział poważnie Ogór – Czekanie w takich sytuacjach nigdy się
nie sprawdza. Ty będziesz czekać, ona będzie czekać i w końcu ktoś ci ją
podbierze. Tu trzeba działać szybko i zdecydowanie. Zresztą... – dodał, widząc mój
znaczący wyraz twarzy – To nie mój zasrany interes.
- No właśnie.
- Tylko jedno ci powiem – odezwał się jeszcze, nim zakończył, tym razem już
definitywnie – Rób coś teraz, bo to jest najlepszy czas. Jutro może być za późno.

***

Rób coś teraz, bo potem może być za późno – słowa te łomotały mi się w
głowie przez cały dzień. Co chwilę wyciągałem z kieszeni komórkę, po czym
chowałem ją z powrotem.
- Kurwa – powiedziałem do siebie – Pojebało mnie, czy jak?
Starałem się nie myśleć o Patrycji, ale okazało się to równie wykonalne, jak
odwrócenie biegu rzeki albo uniesienie krzesła, na którym się siedzi. Pułapka
uczuć; dyskomfort psychiczny spowodowany brakiem zaspokojenia
emocjonalnych potrzeb; szybka zmiana stanu psychicznego z otępienia na
pobudzenie.
Takie tam pierdoły.
Odpaliłem Kanał Audytywny. W zasadzie nie słucham hip hopu, ale dla
zespołu, który nagrał płytę o nazwie „Neurofotoreceptoreplotyka jako magia bytu”
mogę zrobić wyjątek. Zwłaszcza, że ta muzyka – tak obca i zajebiście pokręcona –
świetnie komponowała się z tym, co działo się w moim umęczonym baniaku.

oto to mikstura, która zgłębia sensy jak chmura


sztywne me ciało nagle giętkie jak skóra
grawitacja to wmawiana nam bzdura
pora zapomnieć o wzorach zapomnieć o maturach
lewitacja zmysłów ów umysłów tresura
4 gał ki-kineskop i neuroklawiatura
to to to doktora laboratora ex-aparatura
spowodowała u nas mózgu toksyczny uraz
oraz raz po raz miewam wizje Salvadora Dali

89
Jutro może być za późno.
To co ja mam, do cholery ciężkiej, zrobić? Zadzwonić? Z czym? Nie miałem
w tych sprawach absolutnie żadnego doświadczenia.
Zadzwonił telefon. Trzęsącą się ręką wyciągnąłem komórkę z kiszeni.
Dzwonił Włóczykij.
- Siema Filozof. Słyszałem, że jakąś dupę wyrwałeś?
- Cholera, czy wy już nie macie ciekawszych tematów do dyskusji? –
wkurwiłem się – Ciągle tylko słyszę „O, Filozof, to prawda, że masz
dziewczynę?”. Dajcie już sobie święty spokój, kurwa!
- Spokojnie. Ludzie, aleś ty znerwicowany. Weź sobie zaparz ziółka na
uspokojenie...
- W dupę sobie wsadź ziółka – warknąłem – Z czym do mnie dzwonisz?
- Chodzi o to, żebyś wpadł. Pogadalibyśmy sobie, ja bym ci doradził, bo mi
Fajek mówił, że ty jej właściwie jeszcze nie wyrwałeś...
- Czego wy wszyscy chcecie mi doradzać? Daj se siana, co?
Milczenie po drugiej stronie słuchawki przeciągało się nieprzyjemnie.
- Sory – powiedziałem po dłuższej chwili – Ale mam we łbie taki
rozpierdzielnik, że mi już kantem dupy wychodzi.
- Klasycznie – jestem pewien, że w tym momencie na ustach Kija zagościł ten
jego słynny uśmieszek „jak-ja-to-dobrze-znam” – Wbijaj, pogadamy. Powiem ci
coś ciekawego.
- A co konkretnie?
- Ha. Przyjdź, to się dowiesz.
- Dobra – zawahałem się, ale dodałem – Za chwilę będę.

***

Kiju siedział na tapczanie i brzdąkał na gitarze. Wszędzie wokół walały się


kartki gęsto zapisane jakimiś bazgrołami. Podniosłem jedną. Ktoś – zapewne sam
Włóczykij – narysował tam kilka rzędów krzywych pięciolinii, na której
nasmarowane były nuty, półnuty czy co tam jeszcze...
Machnąłem kartką.
- Nie wiedziałem, że komponujesz – powiedziałem. Kij odłożył gitarę.
- Trochę się bawię, jak nie jestem w robocie.
- A właśnie – gdzie teraz robisz?
- Nie wiedziałeś? – zdziwił się wyraźnie – Jestem sanitariuszem w
psychiatryku.
Poparzyłem na niego badawczo.
- Pierdolisz – uznałem.
- Jak Boga kocham! – zarzekł się – Zapytaj Fajka, jak nie wierzysz. Praca, jak
każda inna. Nie jest tak źle, jak się może wydawać – złapał gitarę i zagrał kilka
nerwowych akordów. Skrzywił się, jakby rozgryzł ziarenko pieprzu. Zaczął
majstrować przy gryfie – Mamy tam takiego gościa, który wrzeszczy zawsze

90
równo o trzeciej piętnaście nad ranem – pokręcił jednym z kluczy – Nie wiem, jak
on to oblicza. Zabraliśmy zegar z jego sali i wiesz, co? – przeciągnął palcami po
strunach. To, co usłyszał, najwyraźniej go usatysfakcjonowało, bo uśmiechnął się i
zaczął grać. Po chwili przerwał – I tak wrzeszczał punkt trzecia piętnaście. A przez
resztę dnia tylko leży i gapi się w sufit. Trzeba mu zmieniać pieluchy, bo do kibla
też nie chodzi. Przesrane. Chcesz się napić? – ruchem podbródka wskazał komodę
- Tam stoi sok. Weź sobie nalej.
Nalałem sobie szczodrze.
Włóczykij zaczął grać. Nawet nieźle mu to szło. Rozpoznałem melodię. To
któraś z piosenek Perfectu. Chyba „Kołysanka dla nie znajomej”. Tak, właściwie
na pewno.
- Miałeś mi coś powiedzieć – przypomniałem – Coś ciekawego.
Kiju urwał melodię w pół tonu, po czym przykrył struny dłonią, by uspokoić
wibracje.
- No właśnie – powiedział – Żenię się.
Zakrztusiłem się sokiem. Przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. Dopiero
jak Kiju grzmotnął mnie w plecy, odblokowałem się i mogłem zaczerpnąć
powietrza.
- Jebiesz – powiedziałem z niebotycznym zdumieniem w głosie – Z kim niby?
- Rok temu poznałem w Krakowie pewną uroczą studentkę – uśmiechnął się
do swoich myśli – No i od słowa do słowa... wiesz, jak to jest.
- Nie wiem – zaprzeczyłem – Ale się domyślam. To do niej pojechałeś na
Sylwka? Cichy wkurwił się jak diabli.
- Eee, tam – machnął ręką – Laskę na to kładę. No, co masz taką głupią minę?
– szturchnął mnie żartobliwie łokciem w bok.
- Nic. Tylko nie wyobrażam sobie ciebie w roli statecznego męża, który rano
wstaje, zjada śniadanie, całuje żonę i idzie do pracy. Nie będzie ci ciężko zerwać z
włóczeniem się po kraju?
Kij pogładził kozią bródkę, którą zapuścił jakiś miesiąc temu.
- Widzisz, Filozof – zaczął – Przychodzi w życiu taki czas, w którym człowiek
musi odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście trudne pytanie: Co tak naprawdę jest
w życiu ważne? I nie ma tak, że odmówisz podjęcia decyzji. W takim wypadku to
życie zdecyduje za ciebie. I możesz wtedy żałować, że w tym jedynym, unikalnym
momencie nie powiedziałeś „tak” albo „nie”. Bo tylko w ten sposób zachowasz
szacunek do samego siebie i...
- Przestań pieprzyć – przerwałem mu ze zniecierpliwieniem – Jakbym chciał
tego słuchać, to bym obejrzał sobie „Chłopaki nie płaczą”.
Ku memu zdziwieniu Włóczykij roześmiał się na cały głos.
- Masz rację – przyznał – Ojciec Marzeny załatwi mi pracę w swojej gazecie.
Będę pisał reportaże. Wiesz, jak będą gdzieś ekolodzy strajkować albo gdzieś rzeka
wyleje, to ja tam jadę, piszę jakiś tekst, cykam parę zdjęć i mam kasę...
- A ta Marzena? – zaciekawiłem się.
- Dziewczyna, jak dziewczyna. Ładna jest i nieźle się rozumiemy. Ma fajnego
psa – takiego ogromnego, zaślinionego bernardyna...

91
- Nie pierdol mi tu o jakimś zaślinionym bernardynie. Chodzi o to... –
zawahałem się – co ty do niej czujesz?
Kij zastanowił się.
- Lubię ją. Dobrze nam się ze sobą rozmawia, jej nie przeszkadzają moje
wady i vice versa... Słuchaj – powiedział, widząc mój wyraz twarzy – Wiem, co ci
się wydaje. Ale powiem ci jedno – gówno prawda. Miłość jest dobra w liceum.
Żeby jakoś przeżyć to życie, trzeba czegoś więcej. Ja i Marzena... No cóż, to co
czujemy z grubsza można nazwać miłością. Ale ja nie wierzę w miłość. Głupi
wymysł poetów. W drugiej klasie liceum myślałem, że się zakochałem, ale teraz
widzę, że to tylko hormony. Sperma mi się rzuciła na mózg.
- Więc ma być to takie małżeństwo z rozsądku? – uniosłem brew –
Człowieku...
- Filozof – Kij popatrzył na mnie badawczo – Ty to jesteś taki wiedźmin,
który lubi sikać pod wiatr. To jest życie, a nie romantyczny epos. Nie patrz się tak
na mnie.
Wcale się tak na niego nie patrzyłem.
- Wiesz – zacząłem – Przed tą rozmową miałem nieźle nasrane we łbie. Ale
teraz... Teraz, to ja mam tam najebane. Po sam czubek.
Wstałem.
- Wychodzę – oświadczyłem. Kijek wzruszył ramionami.
- A czy ja cię trzymam?
Wyszedłem.
Za dużo tego było. Nie chcę mi się myśleć. Wszystko telepie mi się w głowie
i...
Mam tego dosyć. Muszę odreagować.
Wróciłem do domu i odpaliłem kompa. Zapuściłem Counter Strike’a
Pograłem parę godzin. Nic tak nie odpręża, jak dłuższa sesja w kantera.
Rozgrywka jest nieskomplikowana a jednocześnie wymusza ciągłe skupienie. Jeśli
gra się z doświadczonymi przeciwnikami, albo z botami na hardzie, to po paru
kwadransach człowiek czuje się tak wycieńczony, że żadne miłosne srułki nie są w
stanie zaprzątać jego głowy. W moim przypadku okazało się to zbawienne.

***

Obudziłem się z czymś, co nie było moralnym kacem. Ale gryzło podobnie.
Dopiero podczas spłukiwania się prysznicem znalazłem słowo opisujące rzeczony
stan umysłu.
Rozterki.
Tak. Przeżywałem rozterki miłosne – jedną z najgorszych plag naszych
czasów, zaraz po AIDS i tak zwanej zdrowej żywności. W dawnych, dobrych
czasach dziewczyna w wieku czternastu lat z woli rodziców wychodziła za
jakiegoś oparszywiałego dziada i był względny spokój. Potem dziad umierał i
wciąż jeszcze apetyczna wdówka mogła przebierać w mężczyznach, jak w

92
ulęgałkach. Tak przynajmniej twierdził Historyk, obok którego siedziałem na
religii, a ja nie miałem powodu nie wierzyć gościowi, który ma celujący z historii.
Tak czy inaczej – karuzela w głowie nieco przyhamowała, ale bynajmniej nie
zatrzymała się.
Coś z tym, cholera, trzeba zrobić, pomyślałem. W przeciwnym wypadku
wyląduję w psychiatryku, obok tego gościa który wrzeszczy punkt trzecia
piętnaście. Kij będzie mi zmieniał pieluchy i wycierał brodę, jak się pobrudzę przy
śniadaniu.
Mając w pamięci radę Ogóra, zdecydowałem się podjąć bardziej radykalne
kroki. Z szafki wyciągnąłem świnkę-skarbonkę. Prawdziwa gliniana świnia, którą
dwa lata temu kupiłem w Warszawie. Na szczęście nie musiała ginąć – miała na
brzuchu otwarcie, dzięki któremu mogłem wydostać swoje oszczędności bez
użycia młotka. Nie było tego wiele, ale na moje potrzeby wystarczy.
Urwałem się wcześniej ze szkoły (no i diabli wzięli postanowienie, że trochę z
tym przyhamuję) i poszedłem do kina. Dopisywało mi szczęście – jak na razie. W
kinie grali akurat najnowszego Harry’ego Pottera a mi styknęło kasy na dwa bilety.
Idealnie.
Na osiedlu spotkałem grupę dresiarzy, którzy mimo upiornego zimna
bohatersko tkwili na posterunku. To znaczy na ławce pod blokiem.
- Siema, Filozof – jeden z nich skinął mi ręką. Też mu skinąłem. Dres wrócił
do rozmowy z kumplami.
- I rozumiecie, mało kurwicy nie dostałem. Bo ta Kaśka niby, bo tak naprawdę
to się nazywała Iwona i ona to tak naprawdę to kurwa nie było tak, mówi ale ja jej
nie wierzę, bo suka to jest i nie chciała się umówić z Mokrym, a wiecie, że
Mokrego rzuciła dupa i...
W niemym podziwie pokręciłem głową. To już nie była mowa-trawa. To
wręcz mowa-zarośla, mowa-knieja nawet. Każde słowo miało sens, wszystkie
razem – nie. Bełkot. Posłuchajcie swoich przyjaciół, rodziców, kolegów – wszyscy
bełkoczą. Gówno ich obchodzi, co mówią inni, sami powtarzają od dawna znane
„prawdy objawione”, plączą im się języki, co chwila zmieniają zdanie, zapominają,
co mówili wczoraj, a jutro nie będę pamiętać, o czym mówią teraz.
Wszedłem do domu, włączyłem radio. Grabarz z Pidżamy Porno oświadczał
całemu światu, że nigdy nie pokocha dziewczyny słuchającej disco polo. Nic
dodać, nic ująć. Tylko przyklasnąć.
Na parę chwil siadłem do kompa, sprawdziłem pocztę, odpowiedziałem na
najważniejsze maile. Potem trochę bawiłem się w eJay’u. Nic ambitnego – tak
tylko, żeby zabić czas. W końcu mi się znudziło i powróciłem do mojego
ulubionego gapienia się na plamę w suficie.
Właściwie mogłem tak w nieskończoność. Plama naprawdę zmieniała kształty
niczym mój prywatny, osobisty halun. Kiedy plama zaczynała mi się nudzić,
przerzucałem wzrok na górną krawędź okna. Zwykle gnieździły się tam kolorowe
plamy światła. Prywatna, osobista tęcza do kompletu z halunem. Tęcza na dobry
humor, halun – na zły. Albo odwrotnie. Albo jeszcze inaczej.

93
Za oknem chmura przykryła słońce. Kolorowe plamy zniknęły. Mój wzrok
powrócił na haluna. Teraz, kiedy podjąłem już decyzję, gonitwa myśli ustała.
Byłem spokojny jak trup w szafie i wyluzowany jak maluch na biegu jałowym.
Siedemnasta czaiła się trochę, musiała jednak nadejść. Robiła to jednak
niechętnie, wlokła się niemiłosiernie, co raz przystawała i oglądała się na
szesnastą. W końcu duża wskazówka wylądowała na dwunastce, mała na piątce.
Dobra. Filozof, jesteś super gość. Dasz radę. Rozważałeś sprawy życia i
śmierci, zastanawiałeś się nad sensem istnienia, raz nawet osiągnąłeś jedność ze
Wszechświatem, to i z zaproszeniem dziewczyny do kina sobie poradzisz. W
końcu to łatwiejsze od wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy.
Właśnie w tym sęk, o to chodzi, że nie.
Wziąłem telefon do ręki. Kurwa, ale ciężki. Stary model, jeden z najstarszych.
Już dawno powinienem wymienić ale jakoś do tej pory nie czułem potrzeby.
Rzuciłem telefon na tapczan. Ona na pewno ma chłopaka. Na stówę. Taka
laska nie może, po prostu nie może być sama. I wcale jej się nie podobam. Po
prostu była miła. To nic ważnego. Jutro odsprzedam bilety Siurkowi. Trochę stracę
kasy, ale to nic. Mój błąd. Jakby to powiedział Sapkowski – Pomyliłem niebo z
gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.
Ciota z ciebie, Filozof. Srasz się w gacie, bo nie masz odwagi zadzwonić do
dziewczyny, która na ciebie leci.
Zamknij się.
Dzwoń do niej, idioto. Sytuacja jak z musicalu. Albo z piosenki o miłości. Co
na tym stracisz? Najwyżej ci odmówi, no wielkie mi kurwa co.
Zamknij się. Myślę.
Nie myśl. Im więcej myślisz, tym mniej działasz. Kurwa, weź raz zachowaj
się jak mężczyzna, a nie jak cipa.
Zamknij się, kurwa. O siedemnastej piętnaście do niej zadzwonię.
Popatrzyłem na zegarek. Siedemnasta osiem. Niby racja. Nawet jak odmówi,
to przecież nic nie stracę.
Dobra. Weź się w garść, smarku. Łapiesz za komórę, wybierasz numer i
naciskasz tę wielką i zieloną jak Shrek słuchawkę.
Siedemnasta trzynaście.
Dobra. Nie przeżywaj tak. Ludzie, to przecież nie zastrzyk.
Siedemnasta piętnaście. Nawet nie sięgnąłem po telefon. Przyblokowałem się.
Fatal error. Muszę się zrestartować. Może nawet przeinstalować.
- Dosyć, kurwa – powiedziałem na głos. Wziąłem komórkę. Dawaj, ziom.
Opaść w zaświecie jak świetlisty szal, w ostatnim skoku w nieskończoną dal.
Zadzwoniłem. Na wszystkich filozofów greckich, zrobiłem to.
Spodziewałem się długiej ciszy, podczas której setki razy będę miał chęć i
okazję zrezygnować. Ale nie. Odebrała prawie natychmiast. Zupełnie, jakby
czekała na ten telefon.
Zupełnie, jakby czekała...
Nie pochlebiaj sobie.
- Cześć – usłyszałem jej głos.

94
- Cześć – odparłem i w tym momencie przeskoczyłem grząskie bagno
rozterek. Zaczęło być płasko i gładko. Ale za to bardzo pochyło – Co u ciebie?
- Dobrze. A u ciebie?
- Tak jak zwykle – czyli chujowo, dodałem w myślach. Dobra, to jedziemy z
tym koksem – Słuchaj, jest taka sprawa. Mam dwa bilety na nowego Harry’ego
Pottera na ten weekend. Pójdziesz ze mną? Od razu zastrzegam, że jak odmówisz,
to rzucę się do Krzny.
Usłyszałem śmiech w słuchawce.
- No... Dobra. Kiedy?
Aż tak gładko poszło? Nie może być.
- W tę sobotę, o szesnastej.
- Dobra. Spotkamy się pod fontanną – powiedziała i rozłączyła się.
Czy byłem szczęśliwy? Zadowolony? Na pewno powinienem. Ale w tym
momencie czułem się tylko, jakbym zwalił olbrzymiego klocka. Rzuciłem się na
tapczan. Z wolna zaczęło do mnie docierać, czego dokonałem.
Oż kurwa jebana twoja w dupę mać.
Znacie to uczucie, jakbyście wynurzali się z basenu? To było właśnie tak.
Odetchnąłem głośno i uśmiechnąłem się po kretyńsku.
- Ale jaja – mruknąłem pod nosem – Ale, kurwa, jaja.

***

Przez następne dwa dni łaziłem jak nakręcony – jakbym miał w sobie o wiele
za dużo energii. Nie było mowy o marazmie. Skłamałbym, mówiąc że moje myśli
wróciły na poprzednie, stare tory. Nawet jeśli, to i tak posuwały się szybciej, niż
zwykle. Jak rakieta albo taran. Na twarzy ciągle błąkał mi się ten
charakterystyczny kretyński uśmieszek szczęśliwego człowieka. Stale musiałem się
kontrolować, choć i tak żaden kamuflaż nie mógł zamaskować narastającego
podniecenia. Ziomy – przynajmniej te bystrzejsze, jak Ogór, Dżordan czy Cichy –
momentalnie zajarzyły o co idzie, toteż prawie cały czas towarzyszyły mi
porozumiewawcze mrugnięcia, dwuznaczne żarciki i szturchnięcia. Na dłuższą
metę było to denerwujące.
Przez te dwa dni byłem jak zbyt mocno skręcona sprężyna. Nie wiem, jakim
cudem nie pękłem.
Dwadzieścia cztery godziny przed tym D-day rozpocząłem zakrojone na
szeroką skalę przygotowania. Umyłem włosy (dla pewności trzy razy) i nawet
usiłowałem się uczesać. Ostatni raz miałem do czynienia z grzebieniem gdzieś tak
w okolicach Pierwszej Komunii. Po parędziesięciu minutach uznałem, że niestety
w najbliższym czasie wizyta u fryzjera będzie nieunikniona. Nie lubiłem strzyżenia
– miałem chyba coś, co możnaby nazwać kompleksem Samsona. Oddzielną
kwestię stanowiło ubranie. Zwykle nosiłem trochę za dużą, spraną czarną bluzę z
kapturem, w której wyglądałem jak kłąb starych szmat albo jakiś pokraczny
przedstawiciel pająkowatych. Mi to nie przeszkadzało, ziomom też nie, ale też
zdawałem sobie sprawę, że w takim przyodziewku jestem równie pociągający jak

95
spłuczka klozetowa. Po paru minutach wewnętrznej szarpaniny postanowiłem
przywdziać biały T-Shirt pod czarną, rozpinaną koszulę. I tak będę miał na sobie
kurtkę, ale warto być przygotowanym na każdą sytuację.
Mimo to, nie wziąłem prezerwatyw.
Ogoliłem się do czysta. Tym razem, wiedziony sylwestrowym
doświadczeniem, nie użyłem wody kolońskiej ojca, której zapach powinno się
określać w kategoriach siły rażenia. Nie wiem dla kogo przeznaczone są takie
perfumy – chyba dla młodocianych palaczy pokroju Fajka, którzy chwytają się
wszelkich sposobów, żeby zamaskować zapach tytoniu. Cóż, lepsze to, niż
pożeranie garściami Tiktaków albo innego mentolowego świństwa, po którym ma
się zupełnie wyjałowione gardło.
Umyłem zęby. Pięć razy, nim w mojej głowie pojawiła się myśl, że chyba
odrobinę przesadzam. Miałem ochotę kopnąć się w dupę.
Byłem gotowy na godzinę przed wyjściem i jak zwykle w takich wypadkach
nie mogłem znaleźć sobie zajęcia. Odbijałem się od ścian jak mucha złapana do
szklanki. Zerknąłem na zegarek. Solennie obiecałem sobie, że nie wyjdę z domu
wcześniej, niż zaplanowałem. W końcu, gdy wskazówki zegarka ułożyły się w
satysfakcjonujący mnie wzór, zarzuciłem kurtkę i włożyłem buty. Ostatni rzut oka
na lustro...
Dobra, poszedłem.
Fontanna w Łukowie pojawiła się całkiem niedawno. Ktoś na górze
zdecydował, że należy rozwinąć walory estetyczne miasta. Pojawiły się plany,
wniosek przeszedł i – o dziwo – fontanna pojawiła się niemal błyskawicznie. W
zimie, rzecz jasna, woda nie tryskała wesoło pod niebo, a ludzie nie przesiadywali
na nieobdrapanych jeszcze ławeczkach.
Patrycja stała pod ośnieżonym drzewem. Ubrana była w tę swoją niebieską
kurtkę. Zerkała co chwilę na zegarek.
Dobra, rewolwerowcu. Klata na Pudziana i jedziesz.

***

Jest późny wieczór. Za oknem tańczą płatki śniegu. Kamera najeżdża na okno,
przebija zasłonięte żaluzje i ustawia się gdzieś pod sufitem. Patrzycie na mnie.
Widzicie leżącego na tapczanie i uśmiechającego się w zamyśleniu gościa. Widząc
jego minę od razu domyślacie się, że albo jest zakochany, albo jest krańcowym
debilem. Chłopak ma ręce splecione za głową i myślami jest zupełnie gdzie indziej,
zarówno w czasie jak i w przestrzeni. Dokładniej, ziomek jest teraz w kinie Oaza,
dwie godziny temu.
Podszedłem do niej.
- Cześć - powiedziałem swobodnym tonem. I w tym momencie ten kamień
przywiązany do karku stoczył się i zniknął. Przypomniałem sobie, że zaprosiłem
Patrycję do kina, bo najzwyczajniej w świecie chciałem spędzić czas w jej
towarzystwie. Nie powinienem czuć się, jakbym szedł na ścięcie. Poza tym...
Kiedy odwróciła się do mnie i uśmiechnęła na mój widok, wszystko inne przestało

96
mieć znaczenie. To było jak światełko w mroczny tunelu, jak wschód słońca po
ciemnej i burzowej nocy... Cholera, ja wiem jak to brzmi. Jak z jakiegoś Harlekina,
czy amatorskiego romantyku egzaltowanej czternastolatki. Cóż jednak poradzić –
czasem kiczowaty opis jest jedynym sensownym.
- Cześć – odparła.
- Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać... – słowa popłynęły same, niemal
bez udziału woli.
- Nie, to ja przyszłam za wcześnie – przerwała mi. Uśmiechnęła się uroczo.
- Chodźmy – powiedziałem, nie mając zamiaru czekać, aż zapanuje
niezręczna cisza. Nim zrobiłem krok, usłyszałem.
- Zaczekaj.
Oho. Zaczynają się schody. Wiedziałem, że szło podejrzanie za gładko.
Odwróciłem się.
- Tak?
Patrycja opuściła głowę i zaczerwieniła się. Coraz gorzej.
- Po prostu... Chciałabym wiedzieć, czemu mnie zaprosiłeś? – podniosła na
mnie swoje piękne, duże oczy.
- Po prostu chciałem przyjemnie spędzić czas – powiedziałem, po czym
dodałem – W miłym towarzystwie.
Dziewczyna uśmiechnęła się i na jej twarzy dojrzałem, że pierwsze lody
zostały przełamane. Pogratulowałem sobie w duchu. To było dobre posunięcie.
Najnowszy film z serii „Harry Potter” okazał się kichą jeszcze większą niż
poprzedni. Ale ja, jak się zapewne domyślacie, nie patrzyłem na ekran. Starałem
się nie gapić bezczelnie na Patrycję, ale zdawała się ściągać mój wzrok niczym
magnes igłę kompasu. W kinowym półmroku jej twarz nabrała niesamowitego
majestatu – jakbym patrzył na twarz driady albo elfiej królowej. Posunąłbym się
nawet do porównania mojej pięknej koleżanki z Wielką Boginią, w którą wierzą
wikkanie, ale niezbyt uśmiechała mi się rola Rogatego Króla. Gra świateł w jej
blond włosach przywoływała na myśl aureolę.
Usiłowałem skupić się na filmie. Aktor odtwarzający rolę głównego bohatera
prezentował właśnie profil, w którym prezentował, jaki to on mężny, wspaniały i
przystojny. Brawo Harry, masa pustogłowych nastolatek rzuci się na ciebie zaraz
po wyjściu ze studia. Nie pękaj, nikt nie wie, że jesteś pedałem.
Film się skończył. Dobro zatriumfowało, głównemu bohaterowi zagrały
surmy anielskie, a widzowie zaczęli wychodzić w niejasnym przeświadczeniu, że
ktoś ich zrobił w jajo.
Przepuściłem Patrycję do wyjścia. Idąc, otarła się pośladkiem o moje biodro.
Tak - stanął mi, jeśli koniecznie chcecie wiedzieć. Na szczęście tylko na pół
gwizdka, więc nie musiałem udawać kulawego.
Zdecydowałem się zaryzykować i objąłem ją delikatnie ramieniem. Nic się nie
stało, nie zaczęły dookoła walić pioruny, nie wybuchł wulkan. Patrycja odwróciła
głowę i uśmiechnęła się. Mówiłem wam już, jaki miała piękny uśmiech?

97
Odprowadziłem ją do domu. Po drodze rozmawialiśmy o wielu rzeczach.
Żartowaliśmy. Z zaskoczeniem odkryłem, że potrafię się śmiać. I to nie tylko
cynicznie.
- No to... – powiedziała Patrycja, gdy znaleźliśmy się pod jej blokiem – Do
następnego.
Już chciała uciec. Zrobiła parę kroków.
- Patrycja! – zawołałem za nią. Przystanęła i odwróciła się.
- Tak?
W normalnym stanie umysłu w życiu bym tego nie powiedział. Ale nie byłem
w normalnym stanie umysłu – byłem, jakby to powiedział Fajek, podjarany. I to
bardzo mocno podjarany.
- A buzi na pożegnanie?
Patrycja szerzej otworzyła oczy. Kurwa mać, przesadziłem. No ja pierdolę.
Trzeba było trzymać język za zębami. Może spróbować obrócić to w żart? Albo...
Patrycja podbiegła do mnie, położyła dłonie na moich nadgarstkach,
wyciągnęła szyję i lekko pocałowała mnie w policzek.
- Na razie – szepnęła i znikła za drzwiami.
Chłopak leży na łóżku. Na twarzy ma kretyński uśmiech. Wprost nie może
powstrzymać tego uśmieszku. To silniejsze od niego.

***

Dalej poszło już jak z górki. Jedno spotkanie potem drugie, trzecie... Nadszedł
czas na całusy, przytulanki i trzymanie się za rączki – rzeczy, które oglądane z
boku są zajebiście infantylne, ale przestają takie być w chwili, gdy jesteśmy ich
uczestnikami.
Wszystko stało się teraz inne. Niebo bardziej niebieskie, śnieg bardziej biały,
klatka schodowa mniej śmierdząca. Wszystko, co krzywe zrobiło się nagle proste,
szare stało się kolorowe.
Tymczasem nadszedł marzec i wiosenne roztopy. Czas błota i szarozielonych
plam trawy przebijających się przez warstwy śniegu. Wiosenny nastrój,
spotęgowany moimi uniesieniami sprawił, że aż chciało mi się śpiewać.
- Filozof, co ty taki zadowolony? – Piroman odwrócił się do mnie. Bujał się
na krześle jak dziecko w kołysce. Nagle drgnął, jak dźgnięty cyrklem w zadek –
Dała ci! – zawołał – Cholera, na pewno! Opowiadaj.
Na te słowa odwrócił się i Grucha. Po paru chwilach co najmniej siedem par
oczu gapiło się na moje usta, czekając co też z nich wypłynie.
- Kurwa, zboczuchy jebane – powiedziałem ze złością – Mało wam pornoli?
Spierdalać, masturbować się w kiblu! – teatralnie wyciągnąłem palec w stronę
drzwi klasy.
- Cisza! – wrzasnął Długi i - cóż za zaskoczenie! - wywołał mnie do
odpowiedzi. Dostałem lufę, ale w ogóle się tym nie przejąłem.
- Jak tak dalej pójdzie, to nie zdasz – rzucił Długosz, patrząc na mnie spode
łba. Postanowiłem mimo wszystko go nie prowokować, toteż wzruszyłem

98
ramionami i wróciłem na swoje miejsce. Niech mi stawia pałę za pałą, jak mu się
podoba. To już wolę pisać komisa.
Na korytarzu złapał mnie Kudłaty.
- Słyszałem, że zaliczyłeś? – zaczął bez ogródek – Gratulacje. Ale z gumką?
Bo za dziewięć miesięcy może być niewesoło. Ja to w ogóle... – popatrzył na moją
twarz – Dobra, żartowałem! – zapewnił gorąco, krzyżując palce za plecami.
- Czego chcesz? – rzuciłem, wymijając zgraję pierwszaków – Nie mam kasy.
Prezerwatyw nie pożyczam. Nie, nie widziałem twojego kumpla Ogóra. W ogóle
go dziś nie ma w szkole. Co jeszcze? – recytowałem, nie dając mu dojść do słowa
– Twojego Gothica ma Siurek, ten długopis, który mi pożyczyłeś tydzień temu
gdzieś posiałem, poszukaj w matematycznej. Szlugów nie mam, więc nawet nie
pytaj. Nie, nie pamiętam, co było na kartkówce z historii, ale nie licz na to, że
gościówa da ci na poprawie to, co nam wcześniej. Nawiasem mówiąc, mogłeś
przyjść na hirę, bo w twojej klasie można było ściągać jak z nut. Rola...
- Filozof, zamknij się – przerwał mi Kudłaty, niemal z podziwem w głosie –
Idę do Lotnika. Grzejesz ze mną?
Popatrzyłem na zegarek.
- Dopiero druga lekcja – stwierdziłem – Zwykle nie zrywam się tak wcześnie.
- Przecież odbębniłeś już fizykę, nie?
- No niby tak – przyznałem – Ale... A zresztą. Dobra, chodźmy.
Nie znacie jeszcze Lotnika z mojej klasy. Niski, pryszczaty i w okularach.
Chrypi, jakby przed chwilą wpieprzył kilka ton lodów. I ma taki głos dziwny...
Zachrypnięty, ale w jakiś sposób ciepły i krzepiący. Ale gość jest w porządku.
Mówi mu się „Załatw mi na jutro taki i taki film” i on załatwia. Ale nie daje się
dymać, jak niektórzy i każe przynosić sobie kasę za płytki. Nie ma kasy, nie ma
załatwiania. Ostatnio, prawda, coś mało go widać w szkole...
- Ty, a co się z nim dzieje? – zapytałem, zakładając buty. Rano padał śnieg, ale
generalnie pogoda była ładna. ciepło, rześko i jakoś tak przyjemnie. Nawet
wszechobecne błoto jakoś tak mniej kleiło się do butów.
Innymi słowy, było zajebiście.
Kudłacz wzruszył ramionami.
- Kudłaty? – zawsze chciałem go o to zapytać, ale jakoś nigdy nie było okazji.
- No?
- Ty naprawdę zaliczasz te wszystkie laski, z którymi chodzisz?
Kudłaty uśmiechnął się pod nosem.
- Nie wszystkie.
Skoro rozmowa zeszła na ten temat, odważyłem się zadać pytanie numer dwa.
- Co zrobić, żeby dziewczyna chciała pójść z tobą do łóżka?
Kudłaty popatrzył na mnie spod swojej kędzierzawej czupryny, po czym
parsknął śmiechem.
- Słowo daję, Filozof, nieźle cię wzięło! Dobra – zamyślił się – Na początku
musisz wyrwać jakąś puszczalską. Potem idzie już łatwo. Bo jak masz jakąś
porządną, to się w ogóle nie opłaca chodzić. Jak chcesz zaruchać, to tylko z
blacharą - wyjaśnił.

99
- Tyle, że ja mam właśnie porządną...
- No to sobie nie poruchasz – powiedział z pewnością wieloletniego eksperta
– Jak już koniecznie chcesz, to zakręć na boku. Wiktoria...
- Cichy z nią kręci. Zresztą... Nie chcę tej dziwki. Tylko moją Patrycję –
uśmiechnąłem się do moich, bardzo przyjemnych, myśli.
- Wiesz – powiedział – Niektóre dziewczyny mają tak, że chcą stracić
dziewictwo w dniu swoich osiemnastych urodzin. No to...
- Mam czekać trzy lata?
- Nikt ci nie każe czekać – wyszczerzył zęby Kudłacz – Już ci mówiłem, że
możesz na boku...
- Wal się na ryj z takimi radami – przerwałem mu i zamilkłem.
Kudłaty brutalnie szarpnął mnie za ramię, wyrywając mnie z zamyślenia. Już
miałem opieprzyć go jak burą sukę, gdy nagle spostrzegłem Karola.
Hans Kloss miał Brunera, Piotruś Pan kapitana Haka, a ja Karola. To taki
najgorszy wróg. Błyskotliwy, inteligentny sukinsyn. Średnia 4,8. Wysportowany.
Lubiany w kręgach elity szkolnej. Ma wzięcie u nielicznych równocześnie ładnych
i inteligentnych dziewczyn. Zawsze gotowy, by wbić mi szpilę. Od początku
zapałaliśmy do siebie gorącą nienawiścią. Początkowo byliśmy... No, może nie
przyjaciółmi, ale dobrymi znajomymi. Z czasem jednak, w jakiś dziwny,
niemożliwy do opisania sposób nasza znajomość przerodziła się w wojnę
psychologiczną. Ceniłem jego inteligencję, ale była ona działem wymierzonym w
nieodpowiednią stronę. Atakował wszystkie moje autorytety (tak, wbrew pozorom
mam jakieś autorytety), w sposób irracjonalny nienawidził Niemców, Rosjanów i
Żydów. Choć, obiektywnie rzecz biorąc, „nienawidził” to zbyt mocne słowo.
Darzył ich niechęcią, przechodzącą czasami w najczystsze obrzydzenie.
Karol mieszał się w politykę i był fanatycznym wręcz patriotą. I ateistą. Nie,
żeby to akurat mi przeszkadzało.
Moje całkowite przeciwieństwo nadchodziło właśnie z naprzeciwka. Tam,
gdzie ja byłem uściskiem dłoni, on był skrzyżowanyim palcami pod stołem. I vice
versa, żeby być uczciwym.
Odruchowo zebrałem się w sobie. Gdy mijałem Karola, ten pociągnął mnie z
bara.
Odwróciłem się na pięcie.
- Ej, śmieciu! – zawołałem do jego pleców – Normalni ludzie mówią
„przepraszam”.
Śmieć znieruchomiał i zaczął się odwracać. Był ode mnie wyższy dobre sześć
centymetrów i cięższy tak na oko jakieś dziesięć kilo. Ale nie bałem się go. Nie
teraz, kiedy byłem tak nakręcony.
Karol zmierzył mnie swoimi wodnistymi oczami. Takie martwe ślepia mają
freski przedstawiające faraonów na piramidach albo śnięte ryby.
- Coś ty, kurwa, powiedział? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- A ty jesteś głuchy, czy tylko głupi? – odparłem. Kudłaty zaklął pod nosem i
odstąpił dwa kroki. Nie był głupi i nie chciał mieszać się w nie swoje sprawy.

100
Karol natychmiast dopadł do mnie i usiłował pchnąć na chodnik. Jego
wytrenowane na SKS-ach mięśnie powinny uczynić to bez trudu. Miałem jednak
nad Karolem sporą przewagę – w przeciwieństwie do niego wychowałem się na
osiedlu i poznałem całą masę brudnych chwytów. Gdy tylko jego dłonie
wylądowały na mojej klatce piersiowej, chwyciłem je i pociągnąłem. Powinien
stracić równowagę a jego podbródek polecieć na spotkanie z moim kolanem.
Tak się jednak nie stało. Karol nie dał się zaskoczyć. Błyskawicznie pojął, co
się święci i skontrował cofając się, wskutek czego wyrzuciło mnie w powietrze, po
czym solidnie pierdolnąłem o podłoże.
- Żeż kurwa w dupę jebany chuj! – warknąłem z poziomu płyty chodnikowej.
Kudłaty zawołał coś, żebyśmy przestali się macać.
Popatrzyłem w górę. Karol lampił się na mnie z góry.
- Cipa – skomentował krótko i się zmył.
Klnąc i złorzecząc pod nosem wstałem.
- Patrz, kurwa – poskarżyłem się Kudłatemu – Całe spodnie mam ujebane!
- Chodź, nie pierdol – rzucił bez cienia współczucia – Nie trzeba było mu
fikać.
- Ja mu fikałem? Ja mu fikałem?! To on zaczął... – popatrzyłem na oddalające
się plecy Karola - Hodie mihi, cras tibi, ty gnido – warknąłem.
- On nie gra w Tibię. Chodź – pokręcił głową – Niech to chuj strzeli...
Znieruchomiałem. Miałem właśnie zacząć użalać się nad swoim parszywym
losem, ale wypowiedź Kudłacza zapaliła w moim mózgu czerwoną lampkę.
- Co powiedziałeś?
- Niech to chuj strzeli – powtórzył Kudłaty – A co?
- Nic – wzruszyłem ramionami – Ale trochę wieśniacko brzmi. Gdzie to
usłyszałeś?
- W autobusie, jak wracałem z Radzynia. Taki łysy powiedział to do takiego w
okularach...
Zastanowiłem się, po czym machnąłem ręką.
- Wieśniacka odzywka – powtórzyłem.
- Filozof...
- No?
- O czym my, do kurwy nędzy, rozmawiamy?
Przez chwilę wzajemnie mierzyliśmy się wzrokiem, po czym równocześnie
parsknęliśmy śmiechem.
- Dobra, idziemy – powiedziałem – Tak w ogóle, to co masz do Lotnika?
- Wisi mi kasę.
- Dużo?
- Nie twój zasrany interes.
Przez chwilę rozważałem, czy się obrazić. Uznałem, że tym razem nie.
- Niby racja – przyznałem, próbując oczyścić spodnie. Przystanąłem na chwilę
i wsłuchałem się w dialog, jaki prowadzili siedzący na pobliskiej ławce blokersi.
- Ty Życie pierdolony!

101
- Co? Jak ty, kurwa, możesz tak mówić? Żydzi to są porządni ludzi, pracowici
i uczciwi, kurwa! W Łukowie przed wojną to od cholery Żydów mieszkało. Skąd
wiesz, że nie masz Żydów wśród przodków? I co? Tak, kurwa, swoje gniazdo
kalasz? Ty Żydzie!
Uznałem, że nie chcę tego dalej słuchać. Poza tym, zdrapałem już z tyłka
największą plamę.
Na klatce w bloku Lotnika stał jakiś ziom. Skinął mi głową. Też mu
skinąłem, choć go nie znałem. Tak trzeba. Kumple-widma. Czasem mijacie się na
ulicy czy szkolnym korytarzu. Nie znasz ich imion, oni nie znają twojego, ale łączy
was jakaś podświadoma więź, manifestująca się w porozumiewawczych
spojrzeniach.
Kudłaty załomotał w drzwi mieszkania Lotnika.
- Dzwoni się – zwróciłem mu uwagę – Co ty, ze wsi jesteś? – wcisnąłem
dzwonek. Zza ściany dobiegł nas wyjątkowo irytujący, brzęczący dźwięk. Nikt nie
zareagował. Gdzieś na górze zaczął ujadać pies.
Popatrzyłem na Kudłatego.
- Nie ma go?
Wzruszył ramionami.
Zadzwoniłem jeszcze dwa razy. Po chwili coś zaczęło się dziać.
Najlepiej opisać to jako ciąg następujących po sobie odgłosów. Najpierw
głośne łomotnięcie o ziemię, jakby ktoś upuścił cegłę na panele podłogowe. Potem
coś jakby senne mamrotanie pod nosem. Kolejnym dźwiękiem było uderzenie o
coś pustego w środku, następnie rozległo się głośne „Kurwa mać!”, znowu
uderzenie i wreszcie szczęk otwieranych drzwi.
Przed nami objawił się Lotnik. Potargany, nieogolony i przepoconym
podkoszulku. Wyglądał jak włóczęga z San Francisco, który uznał, że warto się
poopalać.
Przynajmniej dopóki nie popatrzyło się w jego oczy. Czaiło się tam coś
czarnego, groźnego i niekonieczne przeznaczonego dla ludzkich oczu, uszu i
przede wszystkim – umysłu.
- Siema – powiedziałem – Możemy wejść?
Powoli pokiwał głową.
- Jasne – gestem zaprosił nas do środka.
Mieszkanie jak mieszkanie. Raczej czyste i dobrze utrzymane, nie taka
speluna jak u Fajka. Pokój Lotnika wyglądał porządnie – z wyjątkiem biurka. To
bowiem stanowiło obraz nędzy i rozpaczy i generalnie było tam nasyfione na
maksa. Zeszyty, książki, płyty, talerze, karton po pizzy – wszystko to tworzyło
bezładną stertę, która lada chwila mogła się zsunąć na dywan. Gdzieś pod tym
dzikim wysypiskiem znajdowała się klawiatura – mysz smętnie zwisała na kablu
jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą. Na pooblepianym naklejkami monitorze
widniała jakaś strona z torrentami.
- Siedzisz przy tym od rana? – spytał Kudłaty.
Lotnik uniósł brwi.

102
- To już jest rano? – odsłonił żaluzje. Jutrzenka wdarła się do pokoju. Lotnik
zmrużył oczy.
- Kiedy to ostatnio widziałeś słońce? – zapytał. Gość odwrócił się do nas
plecami.
- Co?
- Słońce. No wiesz – takie duże, żółte na niebie. Jak się na to patrzy, to razi.
- Daj spokój, Kudłaty – westchnął – Muszę jeszcze ściągnąć czwarty sezon
„South Parka”. Potem...
- Długo siedzisz przed kompem? – przerwałem mu – Skoro zdziwiłeś się, że
już jest rano, to pewnie zajebiście długo. Nie ogoliłeś się, śmierdzisz jak lump spod
śmietnika i jesteś skrajnie wycieńczony. Ty się, kurwa, słaniasz na nogach! Zaraz
jebniesz o ziemię.
- Spierdalaj – odparł i chciał mi pokazać faka, ale po chwili zrezygnował. Nie
potrafił utrzymać wyprostowanego środkowego palca.
- Kasę oddaj – Kudłaty najwidoczniej przypomniał sobie, po co tu przyszedł –
Cztery dychy mi wisisz.
Lotnik popatrzył na niego półprzytomnie.
- No – wykrztusił i sięgnął do jakiejś szuflady. Grzebał w niej przez chwilę, po
czym wydobył dobrze wypchaną skarpetę. Ze środka wyciągnął kilka banknotów.
- Dobra – Kudłacz wyłuskał mu pieniądze z ręki – Filozof, zwijamy się.
- Czekaj – chwyciłem Lotnika za ramię i potrząsnąłem nim – Idź do łazienki,
weź prysznic i kładź się spać. Dociera?
- Pierdol się – rzucił i klepnął na krzesło. Podsunął się pod kompa, wygrzebał
klawiaturę, po czym zaczął bębnić w nią zajadle. Uderzenia klawiszy brzmiały
niczym grzechot kości, swoisty podkład pod jakieś cyberpunkowe danse macabe.
- Chodź – rzucił Kudłaty, już z przedpokoju. Wzruszyłem ramionami i
poszedłem za nim.
Zachowanie Lotnika nie było niczym dziwnym. Sam niejednokrotnie
uciekałem w Matrixa, gdy ciężar rzeczywistego świata stawał się nie do
utrzymania. Wszystko staje się wtedy takie proste – za jednym kliknięciem
odlatujesz gdzieś indziej i wszystko masz centralnie w dupie.
- Niech to chuj strzeli – powiedziałem na głos.
Na dworze naciągnąłem kaptur. Kudłaty podrapał się po swojej bujnej
czuprynie.

***

W domu

Analiza wiersza:

Chciałbym przypomnieć, że osobiście uważam wszelkie analizy utworów


literackich za pozbawione sensu a wręcz uwłaczające autorowi oraz
potencjalnym odbiorcom utworu, gdyż każdy człowiek jest jednostką

103
autonomiczną, mającą nieco inny pogląd na rzeczywistość i zmuszanie go do
przyjęcia „jedynej właściwej” postawy wobec czegokolwiek – a zwłaszcza
utworu lirycznego - jest najzwyczajniej w świecie głupie i ograniczające.
Dlatego też nie podejmę się analizy wiersza. Ktoś w końcu musi powiedzieć
„Nie”. Dziękuję za uwagę.

Brak pracy domowej,


ocena niedostateczna.

***

Ale nudne to życie. Nie, poważnie – żeby choć się coś wydarzyło. Ale nie,
tylko szkoła, dom, osiedle, szkoła, dom, osiedle i tak do usranej śmierci. W końcu
komuś odwala i kończy jak Marchewa albo jeszcze gorzej – jak Rogaliński.
Mówiłem już o tym? A, tak, prawda. Zapomniałem.
Przymrozek wpędził nas na klatkę schodową. Grucha pociągnął czerwonym
od zimna nosem i zaciągnął się szlugiem.
- Trzeba, kurwa, płuca rozgrzać – oznajmił. Jendrych popatrzył na szybę. Za
oknem ciemniał już wieczór.
Tym razem dresiarzom towarzyszył Cichy. Nie była to aż tak rzadka sytuacja
– na naszym osiedlu dresy i skejci żyli w zgodzie, która wyewoluowała z
trwającego szmat czasu paktu o nieagresji. Obie strony zaczęły się męczyć
oczekiwaniem na to, kto pierwszy mrugnie, starsi wyrośli, młodsi dorośli i nagle
okazało się, że nikomu już nie chce się warczeć na tych drugich. Co prawda nie
doszło do pełnej asymilacji, ale może to i lepiej – dzięki temu nasze osiedle było
monosubkulturowe. Mieliśmy dresów, skejtów, metali, nawet jednego, nieco
stłamszonego, discopolowca... No i mnie. Nie identyfikowałem się z żadną z
powyższych subkultur, ani z jakąkolwiek inną. Nie buntowałem się, bo i nie
miałem przeciw czemu. Nie ograniczałem się do jednego gatunku muzycznego czy
stylu ubierania się. Miałem to w dupie. Miałem w dupie tak wiele rzeczy, że
zaczynało mi już tam brakować miejsca.
- Słyszałem, Cichy, że ci z Wiktorią nie poszło – powiedziałem, odsuwając się
nieco od dymiących jak komin kotłowni dresiarzy.
- To Cichy chodził z Wiktorią? – Grucha zaciągnął się i zakrztusił – Tą z
naszej klasy?
- Daj se siana – poirytował się skejt – W ogóle to suka najzwyklejsza i dziwka
jebana... Olała mnie. Jeszcze mi się... – dalszą wypowiedź Cichy stłumił do
nieartykułowanego pomruku. Wyłapałem coś o ciągnięciu laski.
Buba wzruszył ramionami.
- Bo widzisz – zaczął tonem przyjacielskiej pogawędki – To jest tak, że trzeba
się odpowiednio zabrać do sprawy. Taki Kudłaty na przykład. On się dziewczynom
podoba i korzysta z tego. Co chwila wyrywa jakąś laskę. A taki Filozof – wskazał
na mnie – Mordę ma, jakby ją całe życie trzymał pod kamieniem, a wyrwał niezłą

104
dupę. Wiesz czemu? Bo ma gadane. Tu trzeba kombinować jak się da. Olała cię?
To ją pierdol. Tak trzeba, inaczej człowiek by się, kurwa, pochlastał.
Zapadła cisza.
- Morda, jakby całe życie ją trzymał pod kamieniem? – powtórzyłem powoli.
Cichy parsknął śmiechem.
- I już się, kurwa, obrażasz? – obruszył się Buba. Wzruszyłem ramionami.
- Idę do domu się odlać – oświadczyłem wszem i wobec.
Poszedłem.

***

Rozważmy diabła w czarnym BMW.


Na pewno pamiętacie tę miejską legendę – kilka lat temu cieszyła się
zadziwiającą popularnością. Diabeł krążący po Polsce w czarnym BMW z
przyciemnionymi szybami. Ponoć czasem zatrzymywał się i pytał przypadkowych
ludzi o godzinę. Jeśli nieszczęśnik odpowiedział, zostawała mu zaledwie doba
życia.
Byłem wtedy w trzeciej klasie podstawówki i ta opowieść zrobiła na mnie
głębokie wrażenie. Po klasie krążyły plotki, jakoby szatan w czarnym automobilu
pojawił się u nas, w Łukowie. Wszyscy spekulowali, wymieniali się poglądami i
przypominali inne podobne historie.
Po dwóch dniach o szatańskim kierowcy wszelki słuch zaginął. Nikt nie
powiedział o nim nawet słowa. Jakby temat nigdy nie istniał. Dziś już nikt nawet
nie pamięta tej, niepokojącej nieco, anegdoty.
Podobno jechał na wschód.
Czego diabeł szukał na wschodzie? Najprawdopodobniej jestem jedynym
człowiekiem, który zadał sobie to pytanie. I nic nie szkodzi, że jest ono
bezsensowne. Bezsensowne pytania zadawali też Kopernik, Freud i Einstein. Nikt,
kto zadawał pytania sensowne, mądre i oczywiste nie został zapamiętany na długo.
Ale wróćmy do diabła.
To, że zmierza na wschód wywnioskowałem z plotek, jakoby po raz pierwszy
pojawił się na Śląsku. Z niczym nieuzasadnionej ciekawości – która po pewnym
czasie zmieniła się w manię - wgłębiłem się w sprawę i poustawiałem miasta, jakie
ogarnął „szał czarnego BMW” według dat. Nie było to proste. Wymagało długiego
siedzenia na rozmaitych forach internetowych dotyczących zjawisk
paranormalnych. Ludzie na ogół byli pomocni, choć czasem pamięć płatała im
rozmaite figle. Każdą wiadomość porównywałem z innymi, nanosiłem na mapę
kolejne miasta i wsie. Wykluczałem niektóre, do innych miałem poważne
wątpliwości.
Wyszło mi, że najwcześniej ukazywał się na zachodzie, a w miarę
upływającego czasu przemieszczał się w kierunku wschodnim. Łuków był jednym
z ostatnich miast – może ostatnim - które dały się porwać czarowi tej miejskiej
legendy.

105
Bardzo niepokojąca była myśl, że diabeł zatrzymał się tutaj. Pamiętam, że
wtedy długo mnie to męczyło. Miałem bardzo wybujałą wyobraźnię i każdej nocy
w moich snach ukazywał mi się złowrogi czarny samochód z przyciemnionymi
szybami i rogami zamiast lusterek wstecznych.
Potem byli ludzie z luster, ale to już mój prywatny halun. Kiedyś przyśniło mi
się, że stoję przed lustrem w mojej łazience. Sen był hiperrealistyczny – czułem
zapach mydła, słyszałem szum lecącej z kranu wody. Dostrzegałem takie detale jak
kropelki wilgoci na kurkach czy ohydne, różowe grudki pasty do zębów zaschnięte
na dnie umywalki.
Szkło parowało w dusznym pomieszczeniu. Gapiłem się w lustro mętnym
wzrokiem, kurczowo zaciskałem dłonie na krawędzi umywalki i usiłowałem dojść,
po co tu jestem. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że chciałem się ogolić. Nie
wiem czemu, nie miałem zarostu na twarzy. Nie potrafiłem pojąć złożonej,
wielopoziomowej logiki snu, zresztą kto potrafił? Mimo to sięgnąłem po
jednoczęściówkę. Moje ruchy były spowolnione, niczym w bullet time. Dłoń
natrafiła na pustkę. Tam, gdzie zazwyczaj znajdował się plastikowy kubek ze
szczoteczką i gotową do użycia maszynką, ziała pustka. Nie – puste miejsce, tylko
rozszerzająca się czarna dziura. Która wcale nie była czarna, ale taka sinobrązowa.
Popatrzyłem w lustro. To niecodzienne zjawisko po drugiej stronie wcale nie
zaistniało. Moje odbicie uśmiechnęło się do mnie cierpko. Wtem gwałtownym
ruchem wyrzuciło ramiona przed siebie. Ręce przeszły przez taflę szkła, jakby nie
istniała i wylądowały na moich ramionach. Palce mojego bliźniaka z drugiej strony
lustra boleśnie wpiły się w moją skórę, naciskając na mięśnie, sprawiając, że
zaczęły zgrzytać kości. Ja z drugiej strony wyszczerzył zęby w upiornym grymasie
i z całej siły uderzył mnie czołem w twarz.
Cios był niewyobrażalnie silny. Zachrzęścił zgniatany na miazgę nos. Policzki
eksplodowały chmurą czerwieni niczym rozdeptane pomidory. W
akompaniamencie błyszczącego bólu usłyszałem, jak zęby grzechoczą, rozsypując
się po płytkach PCV. Jedno oko zafalowało i powoli, majestatycznie wręcz
spłynęło na podłogę.
W tym momencie oko kamery przeniosło się gdzieś w okolice sufitu tak, że
całą akcję mogłem oglądać z góry. Widziałem zachlapaną krwią umywalkę, i dwie
twarze – jedną ohydnie zmasakrowaną, a drugą szatańsko uśmiechniętą.
Sen zakończył się puentą. Nie pamiętam już, w jaki sposób ją poznałem.
Może usłyszałem, jak wypowiada ją człowiek z lustra, może zobaczyłem napis.
Może objawiła mi się w jakiś inny, odpowiadający logice snu, sposób. A może
wypowiedziałem ją na głos zaraz po przebudzeniu, w tej krótkiej chwili, gdy
granica między jawą a snem jest bardzo cienka.
- Ludzie z luster cię odnajdą.
Ludzie z luster zajęli miejsce w moim osobistym panteonie potworów, obok
diabła w BMW (którego wiele lat później zacząłem podświadomie łączyć z
kingowskimi Regulatorami - lata fascynacji literaturą wszelaką robią swoje),
Bladego i mnóstwa innych maszkar, których dziś już nie pamiętam. A Bladego nie
chcę wspominać. Najlepiej już nigdy w życiu.

106
***

Nadeszła wiosna. Tak całkiem znienacka, wemknęła się chyba w nocy.


Pewnego dnia po prostu się pojawiła, jakby była tutaj od zawsze. Wymiotła śnieg,
wyprosiła mróz. Pokryła wszystko wilgocią roztopów. Przyniosła obietnicę
pachnącej trawy i rześkiego, oczyszczającego ciepła.
Na pierwszą w tym roku burzę nie trzeba było długo czekać. Zaczęło się
niewinnie, od deszczyku, który po chwili przerodził się w ulewę. Załomotał grom,
potem drugi i trzeci.
Stałem na balkonie, a wiatr targał moimi włosami. Uwielbiałem taką pogodę.
Wśród huczących piorunów i chlastającego deszczu naprawdę zaczynałem żyć.
Umysł otwierał się na nowe idee, dusza ulegała chemicznemu oczyszczeniu i takie
tam.
Usłyszałem ciche miauknięcie. Odwróciłem głowę. Nieopodal mnie zwinięty
w kłębek siedział kot – jeden z tych psychopatycznych futrzastych morderców,
jakich kształtuje życie na osiedlu takim, jak moje. Kot był duży, czarny, i co
dziwne, niepoharatany. Mierzył mnie przeszywającym wzrokiem żółtozielonych
oczu. Woda obficie skapywała z jego sierści. Nie ma bardziej żałosnego widoku,
niż przemoczony kot.
- Kici, kici – powiedziałem cicho. Idiotyzm. Każdy dachowiec wie, że „kici,
kici” to wyraźny znak, iż należy brać ogon w troki i spierdalać. Zbyt wiele kamieni
uderzało w kocie łby, zbyt wiele ogonów było podpalanych, o wiele za dużo
kopniaków przyjmowały kocie zadki, by ten odruch nie zapisał się już w pamięci
genetycznej.
Tym większe było moje zdziwienie, gdy zwierzak ostrożnie do mnie podszedł.
Nigdy specjalnie nie lubiłem kotów – z daleka owszem, były ładne, ale z
bliska zmieniały się w organiczną wersję tytułowej broni z Painkillera.
Zwierzak otarł się o moje kostki. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Nachyliłem się i podrapałem go po karku. Rozległo się ciche, ale mimo bębniącego
o okap deszczu doskonale słyszalne mruczenie.
- Zaczekaj – powiedziałem do kota i powędrowałem do kuchni. Z lodówki
wyjąłem karton mleka, z kredensu jakiś spodek.
- Po co ci to mleko? – zapytała mama, podnosząc wzrok znad gazety.
- Chcę nakarmić kota.
- Nie mamy kota.
- No właśnie – zniknąłem za drzwiami.
Wypije, nie wypije? Kot pochylił się nad spodkiem i kilka razy chlapnął
językiem.
Poczekałem aż skończy i zabrałem spodek. Ciekaw byłem, co teraz zrobi.
Widzicie, ten kot był naprawdę dziwny. Znaczy, zwykle miejski kot to
zmasakrowany psychopata o mentalności Aliena. Ale ten... On był inny. Spokojny,
zadbany i – co najdziwniejsze – ufny w stosunku do ludzi. Czarna sierść nie była
pokryta plackami łysiny ani przebarwieniami. Nie brakowało mu oka ani ucha.

107
Kot machnął ogonem i przez uchylone drzwi balkonu wkroczył do
mieszkania. Ważne – wkroczył. Nie wemknął się chyłkiem, tylko wszedł
spokojnym, majestatycznym wręcz krokiem, jakby robił to już miliony razy i miał
do tego pełne prawo.
Usadowił się na kanapie w salonie. Rozłożył się wygodnie i przymknął oczy.
Nie widziałem ani jednego powodu, by mu na to nie pozwolić. Gdyby był to
przeciętny dachowiec, już dawno zaliczyłby kopa i wręcz wyfrunął na dwór. Ale to
nie był przeciętny dachowiec. Usiadłem obok i zacząłem go głaskać. Zamruczał.
No to mam kota.

***

Etam ratuje ludziom życie. Każdy i każda z was zasłoniło się kiedyś etamem
jak tarczą, bo etam wszak do tego służy. Dostałeś pałę? Etam, odkujesz się na
następnym sprawdzianie. Złamałeś nogę? Etam, zrośnie się. Upierdoliło ci nogę?
Etam, masz drugą. Nie zdałeś do następnej klasy? Etam, to przecież nie koniec
świata. Nadchodzi koniec świata? Etam, przynajmniej już nic gorszego cię nie
spotka. Zadziwiające, ale to działa. Etam to znany od wieków związek
niechemiczny, który niweluje myśli samobójcze. Bez etamu ludzkość w ogóle by
nie powstała.
Podejrzewam, że etam zaczął kształtować się u ludzi pierwotnych. Jeden z
naszych owłosionych protoplastów usiłował zjeść kamień, który wyglądał zbyt
podobnie do strusiego jaja. Po kilku nieudanych próbach (i straconych zębach) dał
sobie spokój. Gdyby nie etam, biedak do usranej śmierci próbowałby
skonsumować głaz.
U niektórych ludzi etam w ogóle nie występuje – to chroniczni samobójcy i
bezdenni idioci, którzy najzwyczajniej w świecie nie mogą dać sobie siana.
Wariują więc, walą łbem w mur i nigdy się nie poddają.
Credo samobójcy: Nigdy się nie poddawaj.
Inni natomiast mają zbyt wysokie stężanie etamu. Istna hiperwitaminoza.
Człowiek ma wszystko w dupie, szybko się zniechęca i popada w depresję. To w
sumie jeszcze gorsze, niż brak etamu, bo w tym przypadku samobójstwo dokonuje
się powoli i niejako od wewnątrz. Człowiek zapada się w sobie jak przebita piłka i
po pewnym czasie jest już po wszystkim. Naprawdę po wszystkim.

***

Leżę w łóżku, choć jest dopiero jedenasta. Leżę w łóżku i usiłuję ignorować
pulsujący ból głowy. Przeszkadzają mi w tym krzyki sąsiadów z góry. On – prosty
robociarz ze skłonnością do alkoholu, ona – krawcowa, obecnie bezrobotna.
Bezdzietni.
On znowu wrócił zachlany do domu, sufit tylko częściowo tłumi jego pijackie
krzyki, poprzetykane chwilami szeptliwej ciszy, kiedy ona usiłuje go uspokoić. On
jej na to nie pozwala, krzyczy, niezrozumiałe wrzaski przerywają cierpliwą i

108
pokorną Litanię do Serca Starego Pijaka. I tak na zmianę. Nie rozróżniałem słów,
zresztą ich treść nie interesowała mnie ani trochę. Cichy, spokojny i lekko wilgotny
głos, potem krzyk, potem znów sugerująca uległą perswazję cisza i ponownie
pijacki wrzask. Dwa głosy w jednej pieśni podjudzając i przekomarzając się
szkaradnie między sobą, karmiąc się wzajemną nienawiścią, jak Piołun i Krętacz,
dwa diabły z „Listów...” Lewisa.
Niech to się już skończy. Niech dadzą sobie po mordach, rozpłaczą i w
najbliższą niedzielę popędzą do kościoła, do spowiedzi, ksiądz powie po słowie, on
przyrzeknie więcej nie pić, ona wspierać go w tym postanowieniu. Wytrzymają
może z tydzień i wszystko wróci do „normy”, tej absurdalnej, całkowicie
nienormalnej równowagi między kolejną butelką, a przysięgą małżeńską. Nic się
nie zmieni. W końcu któreś umrze, ona na zawał albo on na wątrobę, nieważne –
drugie i tak pójdzie do piachu nie mogąc żyć bez swojej miłości. Wzruszająca
historia, love story jak się patrzy. Tylko scenariusz pisać i film kręcić.
Coś upadło i się stłukło. Plama na suficie niczym membrana wyłapywała i
emitowała wszystkie dźwięki. Przy najbliższej okazji zamaluję to świństwo.
Zamaluję farbą białą jak śnieg i dziewictwo.
Krzyki, tym razem kobiece. Krótkie, urywane frazy, wywrzaskiwane
nienaturalnie wysokim głosem. On też zaczął krzyczeć, coś jakby „Suko!” ale nie
byłem pewien. Lada chwila któryś z sąsiadów zadzwoni na policję.
I raptem wszystko ucichło. Było jak makiem zasiał. Cisza absolutna. Było tak
cicho, że nawet nie dudniło w uszach.
Poczekałem jeszcze kilka minut. Nic. Żadnego dźwięku. Co jest, kurwa?
Pozabijali się?
Spać. Mam tego dosyć. Nie moje małpy, nie mój cyrk. Walnąłem w kimę
niemal od razu.

***

- W porządku? – zapytała Patrycja, wyrywając mnie tym samym z zamyślenia.


Lewą ręką objąłem ją w talii.
Uśmiechnąłem się. Zieloność kwitła, słońce przejaśniało niebo, a powietrze
szkliło się cudnie na ostatnich plackach uśniegowienia. Cały Łuków kwitł, pluł,
wręcz rzygał radością i udźwiękowieniem Wróble & Company.
- Tak. Nie wyspałem się po prostu – wyjaśniłem.
Patrycja zaśmiała się. Nie był to chichot kretynki, której ktoś opowiedział
dowcip (i dokładnie wytłumaczył puentę), tyle cichy śmiech typu „uroczy-jesteś-
ale-musisz-się-bardziej-postarać”.
- To co robiłeś całą noc?
- To było nie fair! – oburzyłem się.
Roześmieliśmy się oboje. Patrycja przytuliła się do mnie.
Było cudownie. Po raz pierwszy od wielu lat – może nawet po raz pierwszy w
życiu – czułem się szczęśliwy. Ale tak naprawdę szczęśliwy.
Szczęście...

109
Tymczasem gdzieś głęboko w duszy uświadomiłem sobie - jest tak wspaniale,
że w najbliższym czasie coś musi pierdolnąć. Na ułamek chwili, krótszy niż
mgnienie oka świadomość ta objawiła mi się z krystaliczną wyrazistością i
zmroziła do szpiku kości. Nie mówcie, że to nielogiczne – ja swoje wiem. Życie
nie jest logiczne. Jest zboczone, zwyrodniałe i skłonne do sarkazmu. Jest, ogólnie
rzecz biorąc, do dupy. Wielkiej, owłosionej dupy z przyklejonymi do niej
kawałkami zaschniętego gówna.
Po chwili koszmarne przeczucie minęło. Po kolejnej chwili zapomniałem, a
jeszcze później zapomniałem, że zapomniałem.
Mimo to...
Coś musiało pierdolnąć.
I pierdolnęło. Dokumentnie i na całej linii.

Rozdział czwarty
Słońce

- Zło istnieje dlatego, że Bóg miłosierny wystawia nas na próbę. I tylko od nas
zależy...
Ziewnąłem demonstracyjnie. Bardzo głośno, bardzo szeroko i bardzo po
chamsku. Siostra Krzyżak przerwała w pół słowa i zaatakowała mnie drapieżnym
wzrokiem starej dewoty.

110
- Kolega się nudzi? – zaskrzeczała zgryźliwie.
Miałem już tego dosyć.
- Nie, nie nudzę się – oświadczyłem głośno – Ale ma omawiany temat mam
odmienne zdanie. Otóż Bóg nie wymyślił zła po to, by poddawać nas próbie,
przepuszczać przez jakiś wydumany tor przeszkód. Zło istnieje tylko po to, byśmy
mieli jakiś wybór. Bo po co nam wolna wola, jeśli do wyboru mamy tylko bycie
dobrym? Musi być jakaś alternatywa.
Zakonnica zaniemówiła. W jej wodnistych oczach zagrała furia, spotęgowana
świadomością, że mojej argumentacji nie da się niczym podważyć. Po klasie
przebiegły szmery.
- Nie masz racji – wyrzęziła inkwizytorka i zaczęła kadzić dalej. Ziewnąłem
raz jeszcze. Zgromiła mnie wzrokiem, ale się nie odezwała.
Wszedł jakiś pierwszak i oświadczył, że Żmudzka chce mnie widzieć i to
teraz, zaraz.
Wzruszyłem ramionami i wyszedłem. W drzwiach odwróciłem się i
ukradkiem wykonałem w stronę pleców Czarnej Wdowy gest Kozakiewicza. Klasa
ryknęła śmiechem, a ja zmyłem się na korytarz, nim katechetka sczaiła się co i jak.
- Chodź – powiedziała Żmudzka, gestem zachęcając mnie przekroczenia
progu pokoju nauczycielskiego i wstąpienia na ścieżkę oświecenia, a już na pewno
– oświaty. Byłem przekonany, że czeka mnie długa pogadanka zwieńczona
banalnym morałem albo oczywistą groźbą. Nie po raz pierwszy i nie ostatni.
Myliłem się. Polonistka od razu przeszła do sedna.
- Chodzi o oceny – oświadczyła, w charakterystyczny dla siebie sposób
poprawiając binokle – Nie chciałam mówić tego przy klasie, ale twoja sytuacja jest
prawie beznadziejna. Będziesz miał zagrożenie z – zerknęła w jakieś papiery –
pięciu przedmiotów. A na poprawę masz zaledwie trzy miesiące. Ponadto
nauczyciele skarżą się na twoje zachowanie.
Chwila ciszy.
- I co? – zapytałem.
- To właśnie ja się pytam. Co ty masz zamiar z tym zrobić?
Wydukałem coś, że poprawię oceny i że bardzo mi przykro z powodu
zachowania. O tym, że poprawię zachowanie, nie wspomniałem. Całym
szczęściem Żmudzka tego nie zarejestrowała, bo oszczędnym gestem podbródka –
zrobiła nim jakąś taką krzywą ósemkę – odesłała mnie z powrotem do klasy.
Solennie obiecałem sobie poprawić oceny, choć z doświadczenia wiedziałem,
że nie dam rady. Ni chuja. Znowu pod koniec roku trzeba będzie lizać dupy
nauczycielom w nadziei, że przemówią wreszcie ludzkim głosem.
Na korytarzu było cicho. W tle tylko można było usłyszeć, że ktoś kogoś
wyzywa od Żydów, Niemców i pedałów. Ten drugi – przepity, lekko zachrypnięty
baryton – bynajmniej nie pozostawał mu dłużny, nazywając swojego rozmówcę
nieogoloną pizdą.
Wróciłem do klasy. Czarna Wdowa dalej coś kadziła o Bogu i
Sprawiedliwości. Jakby sama coś na ten temat wiedziała. Jakby miała prawo się na
ten temat wypowiadać. Jakby ktokolwiek miał prawo.

111
Dzwonek. W imię Ojca, Syna i wychodzimy. Ups, pardon – jeszcze Duch
Święty. Byłbym zapomniał. Najmniej doceniana osoba Boska. Pewnie dlatego, że
nie umarła na krzyżu, ani nie zbombardowała piorunami kilku starożytnych miast.
Duch nie zadbał o odpowiedni image, dlatego raczej się o nim nie mówi,
ograniczając się do kolokwializmu „ten od cudów”. Ten od cudów, cholera jasna.

***

Cyklop się przekręcił.


Najzwyczajniej w świecie, w pewien rześki, marcowy poranek. Kiedy
szedłem do szkoły widziałem go leżącego koło śmietnika. Nie ruszał się, ale
wydawał jakieś słabe pojękiwania. Pomyślałem, że pewnie się schlał i minąłem
kloszarda z obrzydzeniem. Brudny, zarośnięty miejski troll, powstały na wskutek
wysokiego stężenia alkoholu w organizmie oraz degeneracji i znieczulicy
społeczeństwa w ogólności naszego osiedla i w szczególności samego Cyklopa.
Kiedy wróciłem ze szkoły dowiedziałem się, że zabrała go karetka, tak około
dziesiątej. Przez następne parę dni nie pojawił się na naszym osiedlu. Potem też
nie. A po kilku kolejnych dniach nikt już nie spodziewał się, że wróci. Karuzela
wykonała kolejny obrót i okazało się, że kilku pasażerów zostawiło po sobie tylko
puste siedzenia.
Za dużo tej śmierci jak na takiego niewinnego nastolatka, jak ja. Ja dużo
śmierci, skurwysyństwa, załgania i zielonego. Tak, zielonego. Bo powinno być
czarne i białe, albo chociaż szare. A jest zielone. Jak Shrek. Mam już dosyć, chcę
zielone papiery, kwit na wariactwo. Ja przepraszam, ja już nie będę. Obiecuję, że
już zawsze będę grzeczny, tylko nie każcie mi na to patrzeć.
Jestem chory.
Po południu zadzwoniłem do Patrycji. Od dwóch dni nie odbiera ode mnie
telefonów, nie odpisuje na SMS-y. Choć na Gadu niemal zawsze jest dostępna, to
nie odpisuje mi. Tknęło mnie bardzo złe przeczucie. Poczułem się trochę jak
alpinista, który wisi pół kilometra nad ziemią i widzi, jak z góry osypują się drobne
kamyczki. Włączył się ten pierwotny instynkt, ta towarzysząca przez całe życie
świadomość, że to wszystko to zamek z porcelany, który rozleci się przy
silniejszym podmuchu wiatru.
Bzdura, przekonywałem sam siebie, wszystko jest w porządku. Pewnie gdzieś
wyjechała.
Ale wtedy uprzedziłaby cię o tym, nie uważasz?
Kurwa. Muszę przestać. Zająć się czymś innym. To jakaś psychoza.
Zachowuję się irracjonalnie.
Złapałem telefon i wykręciłem numer Kija. Nie pytajcie, czemu. Po prostu
musiałem z kimś pogadać, zwierzyć się ze swoich wątpliwości.
Odebrał Fajek.
- Jest Włóczykij?
- Jest, ale odsypia nockę. Dopiero o ósmej wrócił z pracy. Nie budź go.
Chwila ciszy.

112
- Dobra, dzięki.
- Powiedzieć mu, że dzwoniłeś?
Zastanowiłem się.
- Nie – odparłem wreszcie – To nic ważnego.
Wyłączyłem telefon.
Wyprzeć wątpliwości z pod- i nadświadomości. Przeskanować id, ego a
przede wszystkim superego. Zamknąć oczy i przestać świrować.
Muszę zrobić coś normalnego. Tak dla równowagi. Psychicznej.
- Wychodzę! – krzyknąłem, wciągając buty. Mama wychyliła się z kuchni.
- Gdzie?
- Na spacer.
- Kiedy wrócisz?
- Nie wiem.
- A gdzie będziesz?
- Nie wiem.
- Coś kręcisz – stwierdziła.
- Możliwe – odparłem i wymknąłem się z mieszkania. Nic nie kręciłem.
Naprawdę szedłem na spacer. Długi, odprężający spacer ulicami miasta.
Jak już wcześniej wspominałem, Łuków kwitł, pachniał i zieleniał wiosną.
Nieestetyczne placki śniegu należały już do przeszłości, kałuże powysychały jakoś
tak ukradkiem. Wszystko było zajebiście zajebiste, jak w amerykańskiej
superprodukcji za sto milionów. Albo jak u Coelho. Ładnie, pięknie, świecąco,
pachnąco i szumiąco.
- Filozof!
Odwróciłem się. Ogór posuwał się w moją stronę raźnym krokiem.
- Gdzie idziesz? – spytał, ściskając moją rękę i potrząsając nią lekko.
Wzruszyłem ramionami.
- Idę po farby – oświadczył – Idziesz?
- Jasne – odparłem – A co, masz już pomysł na jakąś nową wrzutę?
Uśmiechnął się tajemniczo i rzucił jakiś banał, by zmienić temat. Przez jakiś
czas gadaliśmy o przysłowiowej dupie Maryni. Kiedy rozmowa zeszła na mnie i
Patrycję – prędzej czy później zawsze schodzi, to chyba jakiś fetysz – skłamałem,
mówiąc że dobrze. A może nie skłamałem? Może naprawdę jest dobrze, a ja tylko
mam wariackie urojenia? Prawdopodobnie nie. Prawdopodobnie tak.
Najprawdopodobniej nie wiem.
Nagle zdałem sobie sprawę, że Ogór szarpie mnie za rękaw kurtki.
- Co? – odwróciłem się i zobaczyłem, co.
Patrycja z jakimś chłopakiem, który brutalnie i bezczelnie nie był mną.
Pierwsza myśl: To jej brat. Brat, kuzyn, znajomy, ktokolwiek.
A potem popatrzyli na siebie i wszystko stało się jasne. Dla mnie, dla nich,
nawet dla spoglądającego na mnie z niepokojem Ogóra.
Kilka dni temu, jeszcze kilka dni temu ona patrzyła na mnie w ten sam
sposób.

113
Coś pękło. Trzasnęło jak złamana gałązka i spowodowało lawinę zimnej i
gęstej ciszy. Zadrżałem, opuściłem głowę. I zacisnąłem powieki.
Nie.
Bez łez.
Kiedy później nad tym myślałem, nieodmiennie dochodziłem do wniosku, że
powinienem był się wtedy rozpłakać. Tak normalnie i po ludzku zrzucić to z siebie.
Skanalizować. Nie dusić w sobie. Nie skrywać, nie zagrzebywać w głębokich
warstwach podświadomości.
Podniosłem głowę. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie, co chwila
gubiąc krok. W głowie odezwał mi się wyuczony dawno temu wiersz
Kaczmarskiego.
- Gdzie idziesz? – zawołał za mną Ogór.
Nie odwróciłem się. Powiedziałem cicho, bardziej do siebie, niż do niego.
- Zgubić za sobą ból, gorycz i żal, ostatnim skokiem w nieskończoną dal.
Właśnie wtedy to się zaczęło.

***

Długa droga w dół.


Następnego dnia dostałem od Patrycji krótkiego esemesa wiadomej treści.
Koniec. End. Finito. Cześć pieśni. Skończyło się zajebiste zaczęło się zjebane.
Zakochała się na zabój w innym a ja poszedłem w odstawkę. Odepchnięty,
wyrzucony jak kłąb starych szmat. Niepotrzebny. Stary, dziurawy kapeć. Pluszowy
miś z odprutym okiem. Spuszczona w kiblu zużyta prezerwatywa. Zgniecione
opakowanie po chipsach. Zeszyt w linie z naddartą okładką.
Ja mogę tak bardzo długo.
Rozdzwonił się telefon.
- Cze Filozof – to Włóczykij – Fajek mi mówił, że chciałeś pogadać.
- Nieważne – powiedziałem, siląc się na obojętny ton.
- A mi się wydaje, że ważne. Bo mówił też o tym, co wczoraj...
- Odpuść, Kiju – przerwałem mu. To, że wszyscy już wiedzą akurat mnie nie
dziwi. Wkurwia, ale nie dziwi. W mieście liczącym trzydzieści i pół tysiąca ludzi
bardzo trudno nie spotkać kogoś znajomego. Zresztą, sam Ogór też nie należał do
osób przesadnie dyskretnych. Tu wszyscy o wszystkim wiedzą i takie są fakty, chuj
im w dupę.
- Jutro wyjeżdżam do Krakowa – powiedział Włóczykij – I do końca roku już
mnie nie zobaczysz. Może dłużej. Może już nigdy. I masz tu zaraz przyjść, bo jak
nie to sam ci się zwalę do mieszkania.
Cisza.
- Dobra, idę – warknąłem i rozłączyłem się. Byłem na niego wściekły.
Odczuwałem ten irracjonalny gniew, jak człowiek, który widzi płonący do i
wścieka się na ludzi z gaśnicami. Mimo to wiedziałem, że taki człowiek trafia się
raz na paręset lat. Prawdziwy przyjaciel – tak bym go nazwał, gdyby w

114
dzisiejszych czasach przyjaźń nie była tylko pustym słowem, wytartym sloganem,
anachronizmem.
- Chodź – rzucił od progu, gdy tylko zamknąłem drzwi. Wszedłem do jego
pokoju. Pozrywane plakaty, spakowane torby. Wyglądało na to, że Kiju zassał z
tego pokoju cały ładunek indywidualności, jaki narósł tu przez lata.
- Siadaj – powiedział i usadowił się na podłodze. Siadłem naprzeciw niego.
Kij sięgnął za łóżko i wydobył dwie butelki mineralnej. Rzucił mi jedną.
- Słuchaj – zaczął i pociągnął spory łyk – Znam cię i domyślam się, co ci
chodzi po głowie.
- Tak? A co mi chodzi po głowie?
- Różne głupie rzeczy – zamachał rękoma, wylewając odrobinę wody na
podłogę – O życiu, śmierci... I w ogóle. Wiem, bo sam tak miałem jak mnie
pierwszy raz dziewczyna rzuciła.
Odkaszlnął i zakręcił butelkę.
- Kurwa, nie mogę. Muszę napić się piwa – oświadczył i wyszedł do kuchni.
Po paru chwilach znalazł się z powrotem w swoim pokoju z puszką browara w
dłoni.
- Na czym to ja... A, tak. Ty, Filozof, to zawsze wydawałeś się mi... I nie tylko
mi... Trochę psychiczny – popatrzył na mnie z niepokojem. Nie skomentowałem –
Na wszystko reagujesz, jakby ci to powiedzieć, głębiej. Czytałem gdzieś kiedyś
takie zdanie w jakiejś książce – podrapał się po głowie i zacytował – „Miał umysł
tak ostry, że się nim pokaleczył” i to chyba dobrze do ciebie pasuje.
- Pratchett – powiedziałem krótko.
- Co? – zdziwił się i na chwilę zgubił wątek.
- Pratchett – powtórzyłem – On napisał to o ostrym umyśle.
- Nieważne. Nawet to po tobie widać.
- Co widać?
- Wszystko – rzucił niejasno – Że jesteś inny.
- Zawsze byłem inny i jakoś nikomu to nie przeszkadzało.
- Właśnie, widzisz, przeszkadzało – tłumaczył cierpliwie Kij – Ale to
nieważne, bo wszyscy się już przyzwyczaili. Mówimy o czymś innym.
- O czym?
- O twoim samobójstwie.
Znieruchomiałem.
- Nie chcę popełnić samobójstwa – w zasadzie nie skłamałem. Wtedy jeszcze
nie chciałem.
- To tak nie działa – odparł Włóczykij – Mówisz, że nie chcesz ale tak
naprawdę chcesz. Bo to wszystko zaczyna robić się coraz bardziej popierdolone. I
nagle zdajesz sobie sprawę, że stoisz na taborecie ze sznurem w ręku albo w
łazience żyletką.... Co tak zbladłeś?
- Nic – wychrypiałem – Stare dzieje.
Nie mógł wiedzieć. Tak tylko mu się powiedziało. Strzał na ślepo, całkowicie
przypadkowo celny.

115
- To już i tak poszło za daleko – zakończył – O jedną Renatę za daleko.
Obiecaj mi, że się nie zabijesz.
- Dobra.
- Nie – pokręcił głową Kij – Musisz powiedzieć: „Obiecuję, że się nie zabiję”
- Obiecuję, że się nie zabiję. Zadowolony?
Uśmiechnął się jakoś tak smutno. Rozumiał więcej, niż ja. Myślałem, że
zgrywał mędrca. Włóczykij-guru, pielgrzym, Żyd Wieczny Tułacz oświeca
młodego i niedoświadczonego oseska.
Nie rozumiałem. Jak zwykle nie rozumiałem. Ale to nic nie szkodzi. Na
rozumienie przyszedł czas później.

***

Straciłem ochotę.
Nie na coś konkretnego. Taką ogólną ochotę. Musiałem zmuszać się do
jedzenia, chodzenia, mówienia. Wstanie z łóżka było wręcz batalią. Nie pamiętam
już, jak udawało mi się wytrzymywać w szkole. Moje oceny, choć wydawało się to
niemożliwe, jeszcze bardziej się pogorszyły.
Tu nawet nie chodziło o Patrycję – nie w sensie ogólnym. Po prostu życie o
jeden raz za dużo poleciało sobie ze mną w chuja. Koniec. Już się nie bawię.
Walcie się na ryj. Teraz ja lecę w chuja. A nawet dalej. Głębiej.
Gdzieś tak pod koniec kwietnia zaczęły się moje spacery. Dzień w dzień,
punkt osiemnasta startowałem ze swojego osiedla i średnio trzy, cztery godziny
tłukłem się po mieście. W ciągu kolejnych dwóch tygodni przeszedłem więcej
kilometrów, niż przez całą resztę życia.
I to było dobre.
W czasie marszu nie usiałem myśleć. Zastanawiać się. Rozważać.
Medytować. Były tylko kroki i obrazy zmieniające się jak w kalejdoskopie –
szkoła, osiedle, cmentarz, kotłownia, park, fontanna, kafejka internetowa, szpital,
biblioteka – dobrze znane, ale przez to jeszcze bardziej pożądane.
Mam w głowie świder. Jakąś cholerną spiralę, która zakłóca bieg myśli.
Coś mi się stało w głowę.
Chyba.
Z dnia na dzień moje marsze stawały się coraz dłuższe. Pokonywałem coraz
większe dystanse. Coraz szybciej, coraz więcej, coraz dalej. Zachodziłem nawet na
Chącińskiego, choć przecież po dwudziestej było to potencjalne samobójstwo.
Jakoś teraz mnie to nie ruszało. Stałem się łajzą. Szalonym włóczęgą, który stracił
kontakt z rzeczywistością.
Pisk hamulców, dźwięk klaksonu.
- Jak leziesz, gówniarzu?
Zatrzymałem się i popatrzyłem tępo na kierowcę. Wychylał się zza
opuszczonej do połowy szyby drzwi samochodu i wymachiwał pięścią. Jego
wrzaski dochodziły od mnie przytłumione, jak zza ściany. W pewnym momencie

116
spojrzał mi w oczy. To, co w nich zobaczył najwyraźniej trochę go zaniepokoiło,
bo umilkł i uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Powoli ruszyłem na drugą stronę ulicy. Najpierw jeden krok, potem drugi. I
tak dalej, aż do końca. Bo chyba jest jakiś koniec, prawda? Gdzieś tam dalej. Za
mną. Albo trochę z boku. Albo jeszcze indziej.
Na kilka dni przestałem chodzić do szkoły. Zamiast tego całymi dniami
włóczyłem się po zalanym słońcem mieście. Chodzenie stało się dla mnie
synonimem istnienia. Mobile ergo sum. Chodzę więc jestem.
Pot gęstymi kroplami spływał mi po twarzy. Gorąco stawało się niemal nie do
wytrzymania. Mogłem zdjąć bluzę, ale uznałem, że za wiele z tym zachodu. Przed
oczyma krążyły mi zielone i żółte okręgi. Te zielone pulsowały i krążyły leniwie po
polu widzenia, żółte zaś tkwiły uparcie w tym samym miejscu. Nic nie robiły, tylko
tam były.
Doznałem nagłego uczucia katharsis, którego doświadczamy czasem po
zakończeniu długiej lektury, kiedy już wszyscy zginęli albo odeszli, a ten
najgłówniejszy z bohaterów zdobył Graala, czy co tam...
A potem zakręciło mi się w głowie i upadłem. Pamiętam tylko, że rozgrzany
chodnik parzył mnie w policzek.

***

Obudziłem się w szpitalu. Ubrany w biały fartuch lekarz poinformował mnie,


że byłem nieprzytomny cztery godziny. Odwodnienie organizmu. Takie tam.
Podałem swoje imię, nazwisko i tak dalej, bo do tej pory jeszcze nie zdołali
mnie zidentyfikować. Konował rzucił jeszcze, że zawiadomi moich rodziców i
sobie poszedł.
Rozejrzałem się po sali. Na sąsiednim łóżku leżał osobnik w stylu wiejskim,
może z rok starszy ode mnie, którego od pierwszego wejrzenia ochrzciłem
Burakiem.
Burak był ciemnoczerwony, pucułowaty i spocony. Miał na sobie
przybrudzoną piżamę w misie i różowe skarpetki. Nie zalewam – skarpetki różowe
jak malinowa guma do żucia. Coś czytał. Jakieś kolorowe pismo dla niedorosłych
nastolatek.
Zauważył, że się na niego patrzę i posłał mi niepewny uśmiech. Nie
zdziwiłem się, widząc że brakuje mu jednego zęba.
Westchnąłem i opadłem na łóżko. Przyszła pielęgniarka i przyniosła jakieś
prochy. Zjadłem, uśmiechnąłem się, pożartowałem. Później przyszli rodzice.
Upewnili się, że nic mi nie jest, posiedzieli trochę i poszli. W międzyczasie wrócił
lekarz i powiedział, że rano mnie wypuszczą. Cały czas się uśmiechałem i ogólnie
byłem miły i komunikatywny. Nie dać się wykryć. Słowem, gestem ani grymasem
nie zdradzić, że mam problem z czymś więcej, niż z odwodnieniem. Bo przecież
nie mam.
W końcu wszyscy sobie poszli, został tylko Burak. Zapadł zmrok. Wieśniak
patrzył na mnie podejrzliwie jakbym miał za chwilę wybuchnąć albo przynajmniej

117
złożyć mu niedwuznaczną ofertę seksualną. Na wszelki wypadek powiedziałem
„Spierdalaj” i poszedłem spać.
Rano mnie wypuścili i poszedłem do domu. Ktoś z góry obrzygał mi okno.
Pewnie ten kutas z drugiego piętra wczoraj wieczorem znowu wrócił napruty i
zwymiotował przez okno.
Po południu wrócił mój kot. Wszedł przez balkon i bezceremonialnie rozłożył
mi się na kolanach. Machinalnie zacząłem go głaskać. Zwierzak wyprężył grzbiet i
zaczął mruczeć. Siedziałem tak może z dwie godziny w końcu kot uciekł. Ja
wstałem i poszedłem na spacer. Ostatni spacer.
Nie wiem, dlaczego ostatni. Po prostu wiedziałem, że to już koniec. Nie wiem
skąd. Poczułem, że dziś musi się coś zdarzyć, że ja już tak dłużej nie mogę. W
nakręcanym żołnierzyku pękła kolejna sprężyna. Jeszcze maszeruje siłą rozpędu,
ale to już w zasadzie przedśmiertne konwulsje.
Może potrąci mnie samochód, pobiją dresiarze z Chącińskiego albo wpadnę
do Krzny.
Może żadna z tych rzeczy.
Właśnie wracałem do domu. Na niebie gromadziły się burzowe chmury, które
momentalnie przykryły niebo. Zerknąłem w górę. Przyszła mi jakaś niejasna myśl
związana ze słońcem, coś dużego i dobrego, ale dziwnie nieuchwytnego...
Ale to było nieważne, bo z naprzeciwka nadciągał Karol ze swoją
dziewczyną. Był gładki, uczesany, ogolony i zadowolony z życia. Miał wszystko,
czego ja nie miałem i był tym, kim mógłbym być. Gdzieś. Kiedyś. ale nie tu i teraz.
O nie.
Byłem kim byłem i bynajmniej nie wstydziłem się tego. Może nie miałem, z
czego być dumny, ale, kurwa mać, coś jednak miałem.
Uśmiechnął się obłudnie, gdy go mijałem.
- Co, Filozof, taka grobowa mina?
Szyderczy ton, błysk śnieżnobiałych zębów.
Miałem już dosyć. Dosyć wszystkiego a w tym szczególnym momencie
„wszystkim” był ten zapluty, zasrany, zaszczany kłak, który śmiał się ze mnie.
- No, śmiało – wyrzuciłem z siebie – Dowal mi, skurwysynu! Wyzwij od
pedałów i Żydów! Od śmieci i przegrańców. Chcesz zaimponować dziewczynie?
Na pewno będzie z ciebie dumna.
Nie powinienem był tego mówić. W normalnym, racjonalnym świecie takie
kwestie nie padają. To nie książka ani film psychologiczny. To brudne, trudne i
pozbawione krzty romantyzmu życie. Za taki tekst mogłem co najwyżej dostać
wpierdol.
Przez chwilę naprawdę myślałem, że mi dopierdoli. Bez mrugnięcia okiem.
Ale nie. Nie dopierdolił. Zamiast tego chwycił mnie za ramiona i klepnął po
plecach.
- Trzym się – rzucił i w tym momencie dostrzegłem w jego oczach
zrozumienie. On wie, przemknęło mi przez głowę. Wie, bo sam kiedyś...
Chwycił swoją dziewczynę za rękę i nie oglądając się na mnie ruszył przed
siebie zostawiając mnie na chodniku ogłupionego do cna.

118
Zaczął padać deszcz. Najpierw kilka kropel, potem trochę więcej a potem
jeszcze trochę. A potem to już w ogóle. Po dziesięciu sekundach lało już tak, że
przypominało to zimny prysznic.
Ruszyłem do domu. Czułem się jednocześnie pusty i pełny. Jakbym utknął
pomiędzy wymiarami.
Deszcz walił we wszystko co napotkał na swojej drodze. Niebo pociemniało i
zrobiło się mroczno.
Usłyszałem przeciągły warkot. Odwróciłem się i spostrzegłem wielkiego
czarnego psa. Poprawka – ogromnego, czarnego psa. Przez chwilę doświadczałem
uczucia deja vu, jakbym już kiedyś przeżywał podobną sytuację. Nie pamiętam.
Ostatnio słabo u mnie z pamięcią.
Walnął piorun. Czarny kundel wciąż wydawał z siebie złowrogi charchot i
jeżył sierść.
Nie ucieknę. Nie tym razem. Nie teraz. Mam dość uciekania.
Tupnąłem nogą.
- Spierdalaj!
Popatrzyłem mu w oczy. Pies stał jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i
odszedł, powłócząc łapami.
Wypuściłem powietrze z płuc i po chwili ruszyłem dalej.
Zaczęło się wypogadzać. Deszcz przestał padać, zniknął tak nagle i
niespodziewanie jak się pojawił. Słońce powoli zaczęło przebijać się przez chmury.
Słońce... Coś ze słońcem. Mam to na końcu języka...
Pod samym blokiem ochlapał mnie samochód. Maluch Adama z Adamem w
środku.
- O kurwa, sory, Filozof – powiedział i uśmiechnął się przepraszająco.
Odpowiedziałem najlepszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Nie ma sprawy – odparłem – Bardziej mokry i tak już nie będę.
Wspinaczka po schodach. Zgrzyt drzwi do klatki schodowej. Głuchy odgłos
kroków i zgrzyt zamka. Zgrzyt zębów i położenie się na łóżku.
Wstałem i zasłoniłem żaluzje. Ucięte promienie słońca opadły na podłogę.
Wróciłem na łóżko i oddałem się kontemplacji sufitu. Myśli tłukły się
wewnątrz czaszki. Miałem ochotę wrzeszczeć, płakać, śmiać się, gryźć, kopać,
śpiewać i to wszystko naraz. Nagromadzenie uczuć sprawiło, że zgryzłem wargi do
krwi.
Mijały godziny, a ja się nie ruszałem. Zastygłem w leżącej pozycji. Zza okna
dobiegały mnie śmiechy, urywki rozmów, okruchy normalnego życia. Życia,
którego nie byłem już uczestnikiem. Ostatni spacer dobiegł końca. Cokolwiek ma
się teraz wydarzyć, wydarzy się tutaj i teraz.
Zsunąłem się na podłogę i wczołgałem pod biurko. Tam zwinąłem się do
pozycji płodu.
Nie ma już dla mnie normalnego życia jestem szaleńcem chorym
pozbawionym wszystkiego wyrzuconym poza nawias społeczeństwa wyklętym
niezrozumianym oszukanym pognębionym przez rzeczywistość odartym z resztek
człowieczeństwa nie potrafię myśleć nie potrafię kochać nie umiem już nawet

119
nienawidzić chcę umrzeć muszę umrzeć nie ma już dla mnie ratunku nie potrafię
nawet powiedzieć co powoduje moje szaleństwo nie mogę już nic tylko słuchać
tego dziwnego szumu który oczyszcza mnie ze wszystkiego jak ogień wypala
każdą najdrobniejszą myśl i uczucie to ulga że nie mogę już się bać wypala strach
wypala ulgę niepewność zadumę
Zamknąłem oczy.
Kiedy je otworzyłem, było już dobrze po czwartej. Znowu leżałem na łóżku,
choć nie pamiętam jak się tam znalazłem. Znowu sufit, znowu plama.
I cichy głos we wnętrzu mojego umysłu.
To nie ma sensu. Nie ma ani jednego racjonalnego powodu dla twojego
istnienia. Gatunek ludzki nie potrzebuje ciebie.
Nie mogę się zabić. Obiecałem.
Zdarzało ci się już łamać obietnice, prawda?
Obiecałem. Nie zabije się.
Obiecałeś człowiekowi, który żeni się z rozsądku i jest chyba pozbawiony
wyższych uczuć. Jak ty to mówisz – emocjonalnie sparaliżowany.
Był przy mnie, kiedy go potrzebowałem. Gdzie ty wtedy byłeś?
Zawsze krok za tobą. Przecież wiesz.
Nie zabiję się.
Nie musisz. Wystarczy, że uciekniesz.
Gdzie?
Wystarczająco daleko... Głęboko. Do środka. Porzuć to głupie życie, głupi
świat i głupią rzeczywistość, która i tak tylko rzuca ci kłody pod nogi. Po co masz
żyć? Istnieć?
Bo...
Rzuciła cię dziewczyna. Masz fatalne oceny w szkole, zawalisz ten rok.
Staczasz się i nie masz nawet jaj, żeby uciec w nałogi. Ale to przecież tylko
drobiazgi, niewarte wspomnienia. Wiesz, że twoje życie nigdy nie będzie takie, jak
je sobie wymarzyłeś. W końcu umrzesz, przegrany i opuszczony. Jak wszyscy. Jak
każdy. Ale ty możesz być inny.
Uciekaj więc do środka. Jak najgłębiej. Tak, żeby już nie zdołali cię stamtąd
wyciągnąć.
Mam przyjaciół. Mam ziomów z osiedla.
Śmieją się z ciebie. Wytykają palcami kiedy nie widzisz. Szydzą. Wyśmiewają
twoją pseudointeligencję. Zawsze tak było i ty dobrze o tym wiesz. Przestań się
oszukiwać. Nic cię tu nie trzyma. Miej choć tę odrobinę honoru, by opuścić scenę.
To ci tylko właściwie zostało. Nie zastanawiaj się nawet.
Zobaczyłem moją przyszłość tak wyraźnie, jakbym oglądał spot reklamowy.
Leżę w na jakimś szpitalnym łóżku pustymi oczyma patrząc gdzieś w dal. Nie
widząc, nie słysząc, nie czując. Z kącika ust zaczyna spływać strużka śliny, na
kroczu powoli kwitła ciemna plama.
Może zrobiłoby to na mnie wrażenie, gdybym nie wiedział, że to już w
zasadzie nie ja. To... kukła. Pusta skorupa.
Przełknąłem ślinę.

120
Nie chcę.
Czemu?
Nie wiem.
Nie masz powodu, by umrzeć czy nie masz powodu, by żyć?
Nie wiem. Chcę żyć.
Dlaczego?
Coś ze słońcem.... Coś ze słońcem... To od rana nade mną krążyło,
uświadomiłem sobie nagle. Słońce. Chcę żyć. Muszę żyć. Będę żył, bo...
Otworzyłem oczy.
- Bo chcę widzieć słońce – powiedziałem na głos.
Jak szaleniec, którym w końcu byłem, zerwałem się z łóżka. Ten bzdurny,
wzięty z powietrza powód – widzieć słońce – przesłonił mi cały świat. Potknąłem
się o leżący na podłodze plecak, w ostatniej chwili złapałem równowagę.
Dopadłem do okna. Drżącymi rękami odsunąłem żaluzje.
Zmrużyłem oczy. Zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie na moją
twarz.
I wszystkie głosy...
...ucichły.
Absolutna, niezmącona żadnym dźwiękiem cisza. Trwało to ułamek sekundy
– chwilę później do umysłu wdarło się tykanie zegara i odgłosy z ulicy – ale ten
moment zaważył na moim życiu.
Stałem na krawędzi. Spojrzałem w dół i zachwiałem się.
Potem wziąłem głęboki oddech i robiłem krok do tyłu.
Na mojej twarz powoli pojawiał się uśmiech.
- Słońce.
Odwróciłem się i powiedziałem do niechętnie oddalającego się szaleństwa.
- Wiem, kim jesteś, ty sukinsynu. Wiem, kim byłeś, Blady. Masz rację.
Zawsze krok za mną, zawsze czaiłeś się za plecami, czekając, aż potknę się i
upadnę. Ale przeliczyłeś się, Blady. Nie jestem już tym przestraszonym
dzieciakiem, który bał się własnego cienia. Jesteś tylko reminiscencją
głupiego horroru obejrzanego wieki temu pod nieobecność rodziców. I wiesz
co? Dosyć już uciekania. Cmoknij mnie w pompkę. – powiedziałem z
prawdziwą satysfakcją. To był już koniec.
Za oknem jaśniało słońce.

***

Czas objaśnić nibynic.


Kiedy stoisz na krawędzi, kiedy nie ma już dla ciebie nadziei – zawsze zostaje
nibynic. Możesz trzymać w dłoni brzytwę, chwiać się na krawędzi taboretu, leżeć
opuszczony w swoim pokoju – nibynic zawsze jest w zasięgu twojej ręki. Może to
być cokolwiek – uśmiech przechodzącej osoby, gra świateł na szybie, lecąca w
radio piosenka... Nie ma to najmniejszego znaczenia. Nibynic czeka i jest z tobą do
ostatniej chwili. Jak ukryty skarb, nibynic chce być odnalezione, bo pragnie

121
twojego dobra. Wystarczy wyciągnąć rękę, rozejrzeć się, wytężyć słuch. Nie dajcie
sobie wmówić, że nibyniczego przy was nie ma, bo to nieprawda. Nibynic zawsze
jest w zasięgu wzroku, czasem tylko łzy zasłaniają nam widok.
Nie bójcie się szukać. Bo widzieć słońce, to chyba nienajgorszy powód do
życia, prawda? Nie gorszy, niż inne.

***

Powoli dochodziłem do siebie po tym, co eufemistycznie określałem mianem


załamania nerwowego.
W ostatnie trzy tygodnie poprawiłem niemal wszystkie oceny. Jak komputer
zapamiętywałem wszystkie reguły, daty i fakty. Cała maszyneria pod czaszką
działała zaskakująco bez zarzutu. Widmo oblania i gorący oddech końca roku
zipiącego mi w kark podziałały dokładnie tak, jak powinny. Widziałem gdzieś
nagranie, na którym matka uniosła przewrócony samochód pod którym leżało jej
dziecko. Jakaż straszliwa siła determinacji musiała jej towarzyszyć. Teraz
poznałem to uczucie. Zwarłem szyki i przystąpiłem do kontrataku. Obalałem
kolejne bastiony – niemiecki, geografia, religia – nie oszczędzałem nikogo.
Zostawiałem po sobie tylko zgliszcza zaskoczenia i niedowierzania. Nauczyciele
zmuszani byli do podpisania paktu o nieagresji. Kolejne wpisane do dziennika
zagrożenia znikały i zostawały zastępowane ocenami dopuszczającymi a w
niektórych przypadkach – nawet dostatecznymi.
W końcu stanąłem przed ostatnim, najtrudniejszym wyzwaniem...
Długi obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. W tej chwili jak nigdy
przedtem upodobnił się do starego, wytartego kalosza. Nic dziwnego, że mu się nie
chciało. Była ósma godzina lekcyjna i ponad trzydzieści stopni na zewnątrz.
Wewnątrz jeszcze więcej. Temperatura redukowała procesy myślowe do poziomu
ameby.
- No i czego ty ode mnie chcesz? – powiedział. Wiedziałem, że jeśli jest
jakakolwiek szansa na to, by Długi mi odpuścił, to tylko teraz.
- Chcę zdać. Zaliczyłem już wszystkie przedmioty. Została mi tylko fizyka.
Długi ostentacyjnie zaczął kartkować dziennik.
- Poprawiłeś wszystko w dwa tygodnie? – nie dowierzał.
Westchnąłem dyskretnie.
- Prawie wszystko. Została mi fizyka.
Fizyk zawahał się. Otarł pot ze spoconego czoła i popatrzył na mnie zbolałym
wzrokiem. Jemu naprawdę już się nie chciało.
- Dobra, przepytam cię tylko szybko – zadał pierwsze pytanie.
Znałem odpowiedź.
Zadał drugie.
Wahałem się przez chwilę, ale ostatecznie odpowiedziałem. Tak samo, jak na
kolejne pytanie.
- W porządku – oświadczył w końcu Długosz – Dostaniesz tę dwójkę.

122
Cud, mili państwo! Długosz przemówił ludzkim głosem.
- ...ale pod jednym warunkiem.
Zacisnąłem zęby. Znając Długiego, będzie to pewnie coś wyjątkowo
paskudnego.
- Tak?
- Wystąpisz na zakończeniu roku szkolnego. W garniturze.
No tak. Długoszowi przypadła w tym roku organizacja uroczystego
zakończenia roku szkolnego. Ponadto znał mój pogląd na wszelkiego rodzaju
galowe odzienia. A teraz mam wystąpić w garniturze na oczach całej szkoły. Na
oczach wszystkich ziomów, którym przez całe lata kadziłem o tym, że prędzej
sczeznę, niż założę garnitur. Stara jak świat anegdota głosiła, że Filozof założy
garnitur tylko na pogrzeb. Swój. A i tak będzie się wtedy opierał.
Żeby zdać, muszę złożyć w ofierze swoje przekonania. Czy zaliczenie roku
jest tego warte?
- Zgadzam się – powiedziałem głośno i wyraźnie, by nie było miejsca na
jakiekolwiek wątpliwości.
W końcu to tylko garnitur, no nie? Wielkie mi co.

***

Późne popołudnie. Wiatr delikatnie szemrze śród listowia, przemyka się


między źdźbłami trawy. Siedzę na ławeczce z ziomami. Mrużę oczy i patrzę w
niebo.
- Słońce – powiedziałem cicho.
- Co? – zdziwił się Cichy.
Oderwałem wzrok od zachodzącego słońca.
- Nic – odparłem, uśmiechając się pod nosem – piękne, prawda?

Koniec

123

You might also like