You are on page 1of 29

Karol Wojtya Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga Wstp Bdzie to prba przeniknicia czowieka.

Sama posta jest cile historyczna. Niemniej pomidzy sam postaci a prb jej przeniknicia przebiega pasmo dla historii niedostpne. W ogle bowiem czowiek ma to do siebie, e niepodobna go wyczerpa historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, ley u rde jego czowieczestwa. Prba za przeniknicia czowieka czy si z siganiem do tych rde. Przypuszczam, e to siganie, o ile ma si czy z pewnym uwolnieniem od szczegw historycznych, pozostawi niejedno do yczenia. Zawsze bowiem uwag nasz musi przyku fakt. Fakt czowieczestwa - i to konkretnego czowieczestwa; zaoylimy, e taki fakt nie jest ju wycznie historyczny. W tym fakcie osadza si niniejsze studium. Nad nim pochyla si z troskliw wnikliwoci. Moe jednak mimo tego si myli? - Bardzo moliwe. Wychodzc bowiem z powyej wskazanych zaoe, nie spodziewa si, aby dotaro dalej ni do pewnej postaci prawdopodobiestwa. Prawdopodobiestwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To za zaley od natenia i uczciwoci poszukiwa. W tym te wanie miejscu znajdujemy si w bezporedniej bliskoci naszego bohatera. Posta jego opiera si w wiadomoci kadego z nas o bogate to, w peni nasycone wielorak rzeczywistoci. Tej to wanie krgiem rzeczywistoci czy si ona z nami, przez ni staje si nam bliski i potrzebny. To te nakazuje sign do konkretnych zasobw jego czowieczestwa, aby odnale w nich ten szczeglny bysk na ciemnym tle tej rzeczywistoci, przez ktr czy si on z nami. O ile zdoamy odsoni ten bysk, utrwalajc go rwnoczenie w dostpnych surowcach wyrazu? Sdz, e o tyle, o ile umiemy uczestniczy w tej samej wielorakiej rzeczywistoci, w ktrej on uczestniczy - i w sposb do niego zbliony. I. Pracownia przeznacze W dalszym cigu okae si pooenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, ktrzy przez nie si przesun, stanowi mimo wszystko zesp zapamitany z historii. Najwaniejsze jednak s ich przeznaczenia. Rozwj ich przeznacze. Ci dwaj, ktrzy w tej chwili prowadz rozmow, utrzymuj si cigle raczej w bliszej i lepiej owietlonej czci pracowni. Maks. Dzienniki pisz ju o twojej wystawie, Stanisaw. Wanie, widziaem dzi rano. - Na mj rozum powinni ci ci. - Spodziewam si... - Idziesz zbyt na przekr wszystkim. Tak nie mona. - Czy zastanawiae si kiedy, Maks, e to, co my przeobraamy poza sob, jest znikome, jest miesznie mae. Waciwie tylko staramy si uchwyci, czy te raczej podchwyci (no, rozumiesz) i przerzuci poza siebie jakie nieoczekiwane widzenie wasnego "ja", przeobraanego powoli i z naga wiadomego swoich przeobrae. Potem ludzie przychodz, zajmuj si dzieem sztuki, waciwie poprzez nie bawi si czowiekiem, ktry tak potrafi zmieni sw skr, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyj poza siebie. Kosztuje ich to zreszt wcale niewiele. - Raczej zazdroszcz ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie pojcie o swoich widzach. Przyznam si, e mnie byoby do trudno zdoby si na co podobnego. - Chcesz moe zapyta, na co w ogle tworz. No, w kadym razie nie dla widzw. - Nie odwaybym si a tak wymierzy pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posannictwo spoeczne. - To rozpu na palecie, pocignij olejem i zalep plastrem. Moe jeszcze swko o odpowiedzialnoci... - A myl - e owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialnoci? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. Sdz, e to sprawa zbyt osobista. Prcz tego znamy si zbyt dobrze i nie myl stroi przed tob adnych pz. - A wic - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o posannictwie sztuki. - I c za posannictwo? Od oczu do pdzla. Nie chc jej przez to porwna z jakimkolwiek rzemiosem. O nie. Bezwzgldnie. Ale nie trzeba przesadza. Warta tyle, e mnie pobudza, daje mi ten rozpd, ku ktremu si

skania moje waciwe "ja". A dziki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze mona z niego wydoby. Przecie to jest w kocu wciekle ciekawe, jak to wasne czyje "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. Czeg chcesz wicej? I to ju ma swoje wystarczajce znaczenie. Wok mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywistoci wok ciebie wyrasta powoli co, narasta, rozszerza si. Oczywicie ty, chocia masz w tym swj udzia, nie jeste jednak wycznym sprawc tej tajemnicy. To jasne. - Mylisz si Stach. Bd twj zaczyna si w najbliszym ssiedztwie twojej sztuki. Czy sdzisz, e wok niej wyrasta co wicej ponad krg bdnych i sprzecznych skojarze? - Nie mwimy oczywicie o kokieterii. - Ale nie mwimy o kokieterii, nie mwimy o snobach. Mwimy o najuczciwszym w wiecie widzu, suchaczu... Czy sdzisz, e ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwilaskiej, ktry warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w foliaach z XIII wieku - e on zdoa odtworzy w sobie ca prawd twoich skojarze, twego widzenia, twoich napi? - Niezalenie od tego. - Co - niezalenie od tego? Jeli ju niezalenie, to tamto wszystko nie wchodzi w gr. - Ale, czepiasz si wyrazw. - Do pewnego stopnia - susznie. Jest mi to zreszt jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego dowodu. Stanisaw, (chce przerwa) Czekaj. Niech skocz. Ot widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atomw, ktre kr, kady w swojej paszczynie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi si, e zmarniabym, gdyby si przyszo wrd tego zawrotnego ruchu mego "ja" wci liczy z oddziaywaniem, z wpywami lub jeszcze z odpowiedzialnoci. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A prcz tego niejaka cz naszego "ja" domaga si poklasku. - Ktry rwnoczenie lekcewaysz? - O tak. W kadym z nas tkwi czowiek wymienny jak pienidz i czowiek niewymienny, najgbszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A c robisz z owym wymiennym? Przecie nie zbijasz mu fortuny? - Oczywicie. Niemniej nie zamierzam z nim walczy. Wystarczy mi prosta wiadomo tamtego, ktry jest niewymienny, i pewna przegroda midzy jednym a drugim, ktr w sobie nosz. Inaczej ycie staoby si poziome i gupie. - A gdyby jednak walczy z tamtym wymiennym? - To byoby nieznone. Wystarczy posiada go przez wiadomo. I przez wiadomo oddziela go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi ci to, Maks, gdy powiem ci, e od tej rozmowy stajesz si dla mnie duo mniej tajemniczy? Bynajmniej. Przez uchylone w gbi drzwi pracowni wesza ju od chwili Pani Helena z Mem. Bardzo cicho przesuwali si, nie zauwaeni, od obrazu do obrazu, chwilami przystajc obok stalug. Zwierzali sobie co pgosem. Wida, e w pracowni tej nie czuj si obco. Rwnoczenie rozmowa skupia Maksa wraz ze Stanisawem w przeciwlegym, najbliszym rogu pracowni, tak e zupenie na razie nie zauwayli goci. Pracownia przy tym jest do gboka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili daa si ju wcign w rozmow. Cigle jednak niezauwaona. Niespodziewanie:) - Myl jednak, e pan si myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzie dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzie dobry. Pastwo tutaj? (Nie ma przywita) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjecha wczoraj wieczorem z Monachium na swoj wystaw. (Wymiana ukonw gow) M pani Heleny. A, to paska wystawa. Widziaem ju dzi rano w dziennikach. Stanisaw. (ponowny ukon gow) Maks. (opanowujc niejasne pooenie) Jak pastwo widzicie lub raczej syszycie Stach przywiz z sob w serduszku ogromnie wiele ideau, a tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawziem si, aby wyrwa to z niego z korzeniami. Ale moe pastwo nie syszelicie naszej rozmowy?... - I owszem, syszaam. I myl, e pan si myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszy kopii. Mam do czynienia z osob uprzywilejowan, nietykaln. Od razu ogaszam sw porak. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujcia. - To, co pan wyznaje, co pan gosi, to raczej oznacza oddalanie si od sztuki. Stanowczo. - A choby nawet. Czy nie mam prawa do takich dowiadcze? - Oczywicie. Ale trudno ju przekonywa i dowodzi, gdy dowiadczenia nie dopenio si dotd. - Wolno pani tak sdzi.

- O tak. Jestem o tym przekonana jak najgbiej. Pan moe nie zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w gr wchodzi naprawd jaka tajemna wymiana, jakie wzajemne uczestnictwo. Stanisaw. (wtrca) Maks zechce pani od razu przytoczy, co sdzi o tak zwanej wymianie, a moe lepiej: o czowieku wymiennym. Maks. Omiel si dorzuci, e wchodzi w gr ponadto jeszcze pewna odpowiedzialno! Pani Helena. Pan artuje. - Ale nie. W linii rozumowania pani musi wanie tak by. - A zatem nie bya to zoliwo. Dzikuj panu. Podziwiam, jak bardzo umie pan wcza si w bieg myli cudzych (miejc si) i pan - i pan rwnoczenie przeczy temu uczestnictwu, do ktrego dopuszcza pan innych przez sw twrczo, temu wpywowi, ktry wywiera pan na ich ycie. - I ja - i ja rwnoczenie przecz temu wpywowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak wietnie umie wcza si i uczestniczy w sposobie mylenia i czucia blinich. I z tak uczciwoci... - Prosta technika obcowania. A prcz tego musi pani wiedzie, e czyni to czowiek wymienny. Ten za nie jest ani najgbszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest czowiek niewymienny. Stanisaw. (przerywa) Ot i wykad gotowy. Mwiem pastwu. (Drzwi otwarto popiesznie. Wchodz Lucjan i Jerzy:) - Dzie dobry pastwu. Pani Heleno. - Czy nie zastalimy Adama? Pani Helena. A wanie i ja chciaam zapyta o Adama. Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wrci? Maks. Na dobr spraw powinien tu by ju od godziny. Ja rwnie czekam na niego. Poniewa jednak jestem z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuj ten czas oczekiwania na bezpodne rozstrzsania o czowieku wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... M pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my moe wstpimy tu za jak gadzin. Pani Helena. Uwaam, e susznie. Spodziewam si, e pan Adam zjawi si w cigu tego czasu, a panowie bd mieli sposobno odrni ostatecznie czowieka (nie) wymiennego od podmiotu ywioowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I owszem, sam w podmiot zjawi si zapewne lada chwila w stanie bezwzgldnej niewymiennoci, nieprzystpny ywioom. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowizujc oczekiwa pastwa. M pani Heleny. Dzikuj. (Wychodz) Lucjan. Panowie w kocu artujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywicie do trudno odnale Adama. Stanisaw. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. Jestem gboko przekonany. Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To co innego. Pojcie "talent" nie wyraa tego, o co chodzi u Adama. Stanisaw. Wic co? Lucjan. Okrelibym to w taki sposb: Adam ogromnie wiele spraw przetwarza sob, a potem skutki tego zaznacza na ptnie. Uwaacie, panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumie t rnic. Kady z was waciwie doszukuje si na ptnie rnych moliwych i kolejnych rozwiza swego ycia; wasze ycie rozgrywa si, toczy si na ptnie. I dlatego wy nie moecie pojmowa ycia inaczej; wy jestecie zwizani z ptnem, uzalenieni od palety. - Adam inaczej. U niego potrzeba ptna i farb wlecze si z daleka za jego najgbszym ywioem. Zwraca si do nich niemal z niechci, niemal z lekcewaeniem, bo mimo wszystko pojmuje je jako rodki i jako takie s mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemiosa jest daleko luniejszy. Jest daleko bardziej niezaleny. Zasadniczo yje w sobie, rozwija si i kurczy w sobie, nie na ptnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz. Jerzy. Ciekawe... Stanisaw. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodaje poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek bd, wszyscy godzimy si na to, e ostatnimi czasy bardzo a bardzo si zmieni. Maks. Opowiem wam zdarzenie. Byo to moe tydzie temu. Przyszed tutaj Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodzio o portret. Adam zacz mu wykada swoje nowe teorie o wzajemnej odpowiedzialnoci. Jednym sowem, otworzy wszystkie grube sakwy naszego bogacza i stara si przekona go, e wszyscy ndzarze ze Zwierzyca i z Krakowskiej maj prawo do jego zasobw. Tamten stara si spraw pokrywa artem, potem uprzejmoci, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam by nieubagany. Oczywicie to

wszystko dziao si w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali si w usposobieniu wzajemnej wyrozumiaoci. Stanisaw. Nawet do trudno pomyle, aby z mistycznej palety Chmielowskiego mogo spyn penowartociowe podobiestwo bogacza... Jerzy. Chyba jakiego bogacza z ewangelii. W istocie jest tu do znaczna odlego. Maks. Sdzisz zatem lepiej dla niego, e nie zosta odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam... (Pukanie do drzwi) Maks. Wej! Wony z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziau opieki spoecznej. - Aha, dobrze. Wrcz panu Chmielowskiemu, skoro tylko powrci. Tymczasem mog pana poufnie zapewni, e opieka spoeczna napytaa sobie gronego inkwizytora. - Co to znaczy: inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, ktry bdzie jej chodzi mocno po pitach. - Nie wydaje mi si znowu tak atw rzecz chodzi po pitach panu naczelnikowi wydziau opieki spoecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - Sdzi pan? No zobaczymy, o ile trafny by paski sd. Tymczasem do widzenia. (Wony po przepisowym ukonie wydala si, zamykajc za sob drzwi) Lucjan. Domylam si przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzity. No rozumiecie - posiado go. Maks. O tak, i to mocno. Lucjan. Tusz, e znam pocztek tego cigu. Bo uwaacie, to jest cig, to narasta z pewnym przypieszeniem. Ot, byo to kiedy podczas ostatniej zimy lub raczej na przedwioniu. Wracalimy od hrabiego Z. Byo nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzie na Krakowskiej deszcz ze niegiem zacz dojmujco przycina, zerwa si przy tym wiatr i wnet sypno nam w oczy gst, wilgotn kurzaw. Kto powiedzia, e trzeba przeczeka. Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zacz myszkowa koo klamki. Nagle drzwi ustpiy bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnlimy si w gb. Przestrze bya ogromna, pmrocza, kilka zaledwie kropel wiata kapao od jednej i drugiej naftowej lampy wiszcej u stropa, zatrzymujc si w poowie wysokoci sali. Dno samo leao w mroku. Pamitam wtedy Adama. Posun si z wolna naprzd, jeden drugi krok... wszed w t mroczn przestrze. Stalimy wszyscy przy drzwiach. Syszaem na posadzce jego kroki. Nie stpa po deskach, byo to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiy si do ciemnoci. Zobaczylimy wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze somy rzuconej na jakie deski; na ich brzegu przycupnli ludzie. Siedzieli, leeli, koysali si, z kolanami wysoko pod brod, zoeni jak kadub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali pgosem. Gdzie z kta kto awanturowa si o miejsce. Byli mczyni i niewiasty. W tym wszystkim najgbsze wraenie czyni guchy pogos stp Adama. Szed on midzy rzdami legowisk, jakby przycigany nieznan si: szed, szed, od jednych do drugich. Zdj swj szeroki kapelusz i nis go w rce, mnc na piersiach. Potem ju prawie nie byo wida jego postaci, syszaem tylko ten krok, dudnicy w mroku ogrzewalni, jakby spada z bardzo wysoka. Tak szed, zapewne przeprowadzany niektrymi oczyma, to z nienawici, to znw z ciekawoci, jak kto zabkany, kto po raz pierwszy szuka schronienia w tej norze. Potem wrci ku nam. Wyglda strasznie. W sabym wietle kaganka twarz mia jakby ulan z zielonego wosku. Wielkie oczy przeraone. Broda i wosy, zmoczone, dopeniy wyrazu. Pamitam, powiedziaem mu: Adam, deszcz usta, moemy pj. Wyszed z nami bez sowa. Nikt nie odway si powrci rozmow do wspaniaego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli t przepa... Stanisaw. A c Adam? Lucjan. Adam nie powiedzia nic do koca Grodzkiej. Poegnalimy si rwnie bez sowa. To w jego stylu. Ale teraz wzi na warsztat. To te w jego stylu. Stanisaw. Wzi na warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sob. Stanisaw. C z tego wyniknie? Jaki nowy okres twrczoci?... Lucjan. Nie wiem. Powiedziaem wam, co sdz o twrczoci Adama. Powiedziaem wam, co sdz o Adamie. Maks. To pewne, e odtd przesta nalee do siebie, przesta nalee do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po piciu minutach rzuca pdzel i patrzy bezmylnie na Wis. Jest wyranie roztrzsiony. Usiuj

odnale w nim to wszystko, co byo dawniej, za czasw monachijskich, kiedy ten chopak by dla mnie tak jasny, wrcz bez tajemnic, bez tych wszystkich wewntrznych zaama, na ktrych gromadzi si cie. I wiecie - nie mog... Nie zdaj sobie sprawy, dlaczego, ale mam na tyle wyczucia, aby stwierdzi, e znajduje si w nim co nowego, co obcego, jaki pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Prosz. (Wchodz Teolog i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastalimy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien nadej lada chwila. Tymczasem gotw jestem suy w jego zastpstwie. Teolog. A wic mgby nam pan pozwoli obejrze ptna pana Chmielowskiego? Moja matka przyjechaa wanie ze wsi, chciabym pokaza jej jeden z ciekawych przejaww wspczesnego malarstwa religijnego. Maks. Oczywicie, nie widz adnych przeszkd. Wiem, e Adam. mia zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego bya dostpna dla wszystkich. Natomiast nie lubi wystaw. Teolog. Dzikuj panom. (Cofa si z matk w gb i tam rozpoczynaj oglda obrazy, zamieniajc czasami kilka sw szeptem. Z przodu rozmowa toczy si dalej) Maks. Wic powtarzam - pierwiastek nowy, niedostpny dla mej wnikliwoci. Jerzy. Czy rzeczywicie nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mg by i dawniej, tylko nie do wyrazisty, i dlatego nie stwarza dla pana waciwego oporu. Mg pan po prostu przenika czowieka tak zoonego, wypenionego tym samym, co pan, mg pan swobodnie przechodzi przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio byo w nim nie ujawnione, jakby zarwno w jego czowieczestwie, to wszystko teraz wyroso nagle, czy te inaczej - rozlao si jak cie planety w ksiycu. Stanisaw. I dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - stao si nagle zamieniem. Maks. ... by moe... Jerzy. (powraca do swych wywodw) Ale niech pan nie wyobraa sobie znw jakiego przewrotu we wszechwiecie. Nie, nie. To ju dawno musiao w nim tkwi. Wszystko tkwi w czowieku. Trzeba tylko si, ktre uwolni co dotd nie znanego. Maks. Skd s te siy? Jerzy. Nie wiem. Dugo badaem podobne przejawy, dugo szukaem w rnych ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa si na chwil w tym ognisku. Panowie czci popadaj w zadum, czci odsunli si od tematu z wyran ulg. I jedni, i drudzy ledz zupenie niepotrzebnie i bez gbszej uwagi najblisze z pcien, rozstawionych po pracowni. To samo czyni po drugiej stronie Teolog wraz z ow Starsz Pani. Ci ostatni przysunli si teraz nieco bliej, tak e mona usysze pewne uwagi, ktrymi dziel si ze sob:) Starsza Pani. Nie znajduj tutaj tego dziecicego, naiwnego prawie dojcia do Boga, jak u prerafaelitw, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakie mczce okranie. Teolog. No tak, ale musi mama przyj, e dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pi wiekw historii, ale rwnie potne wahnienie myli. Starsza Pani. Tak... A prcz tego, wszystko to si jako dziwnie koczy w nim. Mona dobrze dostrzec, e co go przenosi, przewysza, ale ju duo trudniej ustali, co to jest. Czy jaka li tylko melancholia, czy rzeczywicie co nadprzyrodzonego? Teolog. O, prosz spojrze, na przykad ten Chrystus... Oczywicie jest ostrony, ale czy mama nie myli, e jest to pod wielu wzgldami daleko cenniejsze? Otwiera bowiem przed nami to ogromne napicie w gbi artysty. To za ma swoj moc. Starsza Pani. Oczywicie, mj Kaziu. Zaraz pozna, e jezuita. Ale i tamci przecie nie s atwizn. Teolog. O, z ca pewnoci dostp mieli duo atwiejszy. Dzi, niech mama pomyli, przez ile przeszkd musi si przedziera kto, kto szuka tak, jak on. Dlatego wanie mwi e prcz kilku wiekw historii trzeba tu wcign w porwnanie i to potne wahnienie umysowoci. Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko byo przedmiotowe i oczywiste. Tu za - jak by ci to powiedzie... bo nie chodzi o to, e wszystko nabiera niejako wartoci od osobistego przeycia artysty, ale e daleko bardziej obrazuje samo jego przeycie ni rzecz. (W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych pado jednak kilka zdawkowych uwag:) Jerzy. No, jake si zapowiada wystawa? Stanisaw. Przypuszczam, e mnie zetn. Maks obiecuje mi to z ca cis stanowczoci. Maks. Tak. Lucjan. Niech si pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy cinaem Adama, ktry rwnoczenie jest moim

serdecznym przyjacielem. Bez tego ycie staoby si nudne. Stanisaw: Oczywicie. (Drzwi otwieraj si szybko. Adam. Mwi jeszcze przez drzwi do kogo z drugiej strony:) - A wic to tutaj. Zapamitajcie sobie dobrze. Numer domu. Pitro. Drzwi. Moecie przyj dzi wieczr. Bdzie mona si przespa. Maks. (do otaczajcych) Te historie staj si coraz czstsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz wicej przytuku dla ebrakw. Adam. Zamyka drzwi powoli. Zwraca si w stron osb zebranych w prawym kcie pokoju. Teolog wraz ze Starsz Pani przesunli si rwnoczenie tak daleko w przeciwnym kierunku, e mg ich nie zauway lub nie odrni. Teolog czyni zrazu lekki ukon gow w kierunku Adama, ale nie zauwaony, powraca do ogldania obrazw, pozwalajc Adamowi zaj si wycznie przyjacimi z prawej. Teolog. O, jest pan Chmielowski... Starsza Pani. A... to moe... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilk. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzie dobry. (Jest nieco oszoomiony) Maks. Nie rozpoznajesz nowych goci. Adam. A rzeczywicie. Stanisaw. Byo do przewidzenia, e zjawisz si w tych dniach. (Do obojtnie) - A co w Monachium? Stanisaw. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak. (Rozmowa raczej si rwie.) Adam. (rozpoczyna znw z duo wikszym oywieniem) Czy nie byo tu do mnie kogo? Maks. Kogo? Adam. No, powiniene zna... A nie, rzeczywicie. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie byo mczyzny w wieku okoo 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie byo nikogo takiego. Owszem, bya pani Helena z mem. Adam. A tak? Maks. Maj powrci lada chwila. Poza tym by wony z rady miejskiej. Przynis dla ciebie jakie pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa kopert, czyta). - Prcz tego (Maks uderza si w czoo) - masz w pracowni goci, ktrzy przyszli podziwia twoj twrczo. Teolog. (teraz kania si gow bardzo wyranie. To samo czyni jego matka) Dzie dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, e pozwolilimy sobie wtargn do paskiej pracowni pod jego nieobecno. Ale moja matka bardzo pragna pozna paskie malarstwo. Adam. (czu, e zosta oderwany od listu jak od czego bardzo wanego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka krokw) Witam pastwa. Jestem pani ogromnie wdziczny za zajcie si moj skromn twrczoci, ktra nigdy doprawdy nie moga si zdoby na aden wysiek peniejszy, na aden cakowity wyraz. - Prosz nie ujmowa tego inaczej, jak prby. Starsza Pani. S dla nas tym ciekawsze. Adam. Dzikuj. Starsza Pani. Ale bodaj e przeszkodzilimy panu. Czy pozwoli nam pan dokoczy naszych ogldzin? Adam. Ale oczywicie. Czuj si zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z wydziau opieki. Darujcie, ale wszystko to wyglda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnuj si lub raczej domarnowuj z dnia na dzie coraz to nowe dziesitki ludzi. Mwi: coraz to nowe, bo znaczna cz mieszkacw ulega co dzie zmianie. Tubylcy stanowi sam rdze. Tych jest niewielu. I ci bezwzgldnie opanowali ju pooenie. Wszyscy inni, ktrzy tam pojawiaj si z dnia na dzie, otrzymuj od nich odpowiedni zastrzyk doksztacajcy; i tak wychodz w wiat. Co si z nimi dzieje? Gdzie si rozazi, rozpywa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywicie, tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, e ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto moe w tej chwili uczyni - - A ja wiem, e ta rzesza rozsadzi... Przecie po wyjciu z ogrzewalni nie staj si ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. C na to pan poradzi? Adam. (cignie swoje) Spoeczestwo nie wie, co w sobie nosi. Spoeczestwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka rnica, e chory organizm szybko musi si wyda, musi nie docign i opa. Podczas gdy spoeczestwo dugo moe w sobie kry chorob. Raczej: moe kry si przed chorob. Tak. Kryjemy si, uciekamy na mae wysepki zbytku, tzw. stosunkw towarzyskich, tzw. ukadu spoecznego, czujc si w tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczestwo jest wielkim kamstwem, jest zudzeniem. To bezpieczestwo wie nam oczy i zatyka uszy. Ale to wszystko musi wreszcie prysn. Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to duej ni trwa ycie kogokolwiek z nas. A zreszt - powtarzam - c pan moe na to zrobi? Adam. (wci jakby nie sysza) Kady z nas idzie swoj drog. Kady lepi swoje gniazdko.

Tymczasem dla tylu ludzi drogi stay si za ciasne. Nie ma gdzie postawi stopy. Nie ma skrawka ziemi, ktry by mona nazwa swoim. Nie ma kromki chleba, na ktr by mogli zapracowa. Nie ma dziecka, ktre by mogli wyda na wiat z tym przewiadczeniem, e nie bdzie zawalidrog. A my w tym wszystkim poruszamy si, zadufani w si jakiego powszechnego ukadu, ktry kae przemilcza rzeczy krzyczce i tumi usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czego brak. Nie wiem jeszcze, czego, Mcz si, aby odgadn. Ale wiem, e brak - i wiem, e to rozsadzi. (Wchodz Pani Helena z Mem) Pani Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No c? Czy panowie przyszlicie w kocu do jakiego ostatecznego wniosku na temat czowieka niewymiennego? Maks. Najzupeniej nie. Lecz to sam w czowiek zjawi si i od chwili usiuje przerazi nas swymi wywodami na temat ludzkoci zagroonej od dou, zeranej od korzenia. Adam. Pastwo zechc chyba usi. (Szybko zwraca si do Maksa) To nieprawda, Maks. Ludzko nie jest bynajmniej zerana od korzenia. Jest raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie bdziesz przecie twierdzi, e rozkad ndzy odpowiada rozkadowi kary. Susznej kary. Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafi tworzy ycia i losu drugiego czowieka. Adam. To znaczy: bd sobie szed swoj drog, bd wi swoje gniazdko, korzystajc z bezpiecznego na pozr ukadu spoeczestwa. A jeli ten ukad runie, jeli ja przypadkowo znajd si na dole - to c wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie spoeczestwa. W twoim ujciu tworzy si ono cigoci przewrotw i przemian. Jednostka za doskakuje do spoeczestwa jako czsteczka przemieniana, przewracana i dwigana. Nie godz si na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do spoeczestwa. Zadanie jej jest przede wszystkim jednostkowe. Posannictwo przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialno jednostkowa. Spoeczestwo zaley od tego, czy jednostka to swoje zadanie, posannictwo i odpowiedzialno zdoa postawi, czy te je pooy. Jeli postawi, spoeczestwo skada si bdzie z wikszej liczby jednostek wartociowych - i samo bdzie raczej wartociowe. Jeli natomiast pooy, coraz wicej bdziesz znajdowa w nim ogrzewalni i przytukw, ktre s oczywicie zjawiskami przeciwspoecznymi. S orodkiem przycigajcym wykolejecw i nierobw. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilo prawdy. Nad jedn tylko rzecz przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobi ty, mam zrobi ja, ma zrobi Stach, ma zrobi pani Helena? - Pastwo daruj. Maks. Ale to wanie ju powiedziaem. Ma speni swoje zadanie, ma stworzy warto. Stworzy warto z tych zasobw, ktre w yciu znajduje. A dlatego, e znajduje je przede wszystkim w sobie, musi si w sobie szczelnie zamkn. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to byaby wanie postawa przeciwspoeczna. Adam. Ja mylaem tak samo bardzo dugi czas. Mylaem jeszcze dwa miesice temu. Od dwch miesicy widz, e to nie wystarcza. Nie moemy dopuci, aby poza nami caa masa ludzka kbia si po ogrzewalniach, wioda ycie nieomal zwierzce, wyczajc z niego powoli wszelk inn wiadomo poza poczuciem godu i lku. Nie, nie! Jerzy. Ale c pan moe na to poradzi? - Panowie, czy nie uwaacie, e rozmowa schodzi na tory, na ktrych mgby przyda si nam teolog? Prosz ojca, czy pastwo nie mogliby przyczy si do naszych roztrzsa? Pooenie jest do kopotliwe. Adam stoi przed drzwiami, ktre s szczelnie zamknite. Zatrzanite. Co gorsza: kada prba ich otwarcia napotyka na bezwzgldny opr. Adam jednak chce koniecznie wedrze si do wntrza. Robi to z uporem, ktry jest mu waciwy. Upr na razie zastpuje mu potrzebne siy. Ale upr moe si wyczerpa. I wtedy ja obawiam si o Adama. - Z drugiej strony nie mog cakowicie zgodzi si z Maksem... Maks. Wanie. W ten sposb, jak ty, myli i postpuje ogromna wikszo ludzi. Mona by przyj, e ludzie na og albo myl tak, jak ty, albo znajduj si po ogrzewalniach. I wanie dziki temu ten przewrt, ktry Adam czuje tu, tu - nie nastpuje. I nie nastpuje ju od stuleci, chocia na dobr spraw od stuleci powinien ju nastpi. I c? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy prawo tak patrze na wiat. Z drugiej strony ludzi, ktrzy myl tak jak Adam, jest niewielu.

Na szczcie. Tacy ludzie, kierujc si niecierpliwym sdem, su przy caej swej osobistej szlachetnoci do wywoywania przewrotw. A przewroty s zjawiskiem raczej przeciwspoecznym. Teolog. Staraem si uchwyci, o co panom chodzi. Przyznaj, e dziki temu ludzko posza w przd, nie posza wszerz. Rozwloka si jak wojsko w odwrocie, rwnoczenie skurczya. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej, e rnica, ktra obu panw dzieli, w istocie jest niewielka i wymaga wnikliwoci, jeli si chce j dokadnie uchwyci. Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, e on jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o susznoci swej postawy. A ja... a ja od jakiego czasu... nie mog wybrn. (Pukanie do drzwi) Adam. Prosz. A, to pan. Pytaem ju o pana. (Czowiek Nieznajomy Nikomu) Prosz, to moi towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (kania si z daleka gow) Pozwoli pan, e ogldn paskie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracajc do przerwanej rozmowy) - Nie mog wybrn... zdaje mi si, mao - jestem gboko przewiadczony, e to wszystko razem to nic innego, jak ciga ucieczka. Stanisaw. Ucieczka?... Adam. Tak. Ucieczka. Stanisaw. Przed kim? Adam. W pewnym znaczeniu przed sob samym. Ale nie. (snuje) Przecie Maks take jest sob, Maks take yje w tym samym wiecie, co ja, co kady z nas.. A Maks nie musi ucieka, nie ma poczucia, e jest cigany... A zatem to nie jest... ucieczka przed sob samym. Maks. Oczywicie, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnoci. Tak? Ciekaw jestem, w jaki sposb ja mog by odpowiedzialny za obywatela, ktry zmarnowa swoje ycie i teraz jest na dnie? Adam. Ty cigle mylisz, Maks, e ukad ludzkiej ndzy odpowiada ukadowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed odpowiedzialnoci. To jest ucieczka przed czym, a moe raczej przed kim w sobie i przed kim w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kim w sobie i w nich? Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno mczca. Wszystko, co dotychczas usiowaem uczyni, byo to jedynie osanianie si. I dlatego ucieczka jest mczca. Cigle otwiera si we mnie jeszcze co, co dotd byo zamknite, czego dotd strzegem, o czym nie wiedziaem... Od pewnej chwili to staje si jasne - i pdzi. A ja cigle uciekam. Nie broni si. Nie wiem, jak si broni. Czuj, e naleaoby przej do natarcia. Na to trzeba by jednak cakowicie zmieni... Teolog. A wic jest to stopniowe rozjanianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak mona by w ten sposb powiedzie. Stopniowe rozjanianie - i nacisk. Ale ta jasno boli. Za kadym razem boli gbiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego broni? Broni prawa do widzenia wiata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna wikszo ludzi. Prawda, Jerzy? - Za par groszy, za zotwk tu, za zotwk tam - prawa do spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrotw, tych wszystkich napi. Do oddzielenia si od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za zotwk tu... za zotwk tam... do zamykania wszystkich przewrotw wiata w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo znw otworzy si jakie wiato i trzeba ucieka. I znw... i znw. Rozjanianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracaam ci uwag, Kaziu. To do widoczne w jego obrazach. Teolog. (mwi przed siebie, ale raczej do Adama) To moe by powoanie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym cigu wytrwale ucieka. Adam. Tak? (po chwili, jakby si budzi) Nie. Darujcie. Jake mona w taki sposb roztkliwia sob drugich? Nie. To stanowczo naduycie. A, o czymmy to rozmawiali... No wic tak... Maks, masz bezwzgldnie sporo susznoci. Ale, widzisz, nie kady moe tak jak ty. Maks. Uwaam, e powiniene malowa za wszelk cen. Powiniene sobie zadawa gwat. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzy w sztuk, tak jak ty! Maks. A ty co?... Mylisz moe, e si od niej uwolnisz? Mylisz, e to cae ebracze przedsiwzicie skoczy si inaczej ni kilku nowymi ptnami, ktre bd bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, ktre zrobi wielkie wraenie i rozpoczn nowy okres twrczoci?... Ot, i wszystko. Pani Helena. I wtedy okae si, jak owocn bya caa ta mczarnia, ktra pana toczy od miesicy, panie Adamie. Lucjan. Obawiam si, e pani si myli - Adam. Ja rwnie... Pani Helena. A ja

jestem pewna, e nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pen warto. Z kolei te przeycie przenosi si w nasze posannictwo. W kocu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, jeli tak wolno powiedzie, gbiej w strumieniu piknoci... Jerzy. ...ktry przepywa przez nas... Czy mam dokoczy zdania poety? Pani Helena. Poeta si myli. Ja wiadcz przeciwko niemu. Caym yciem wiadcz, ca twrczoci. Adam. Jedno i drugie ma cen ogromn. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mao. Pani Helena. Mae... w jakim znaczeniu? Adam. No tak, mao. To znaczy... widzi pani - tym nie mona wypaci wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No wic... Prosz mi powiedzie, ile pani kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposb cae ycie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny wykup. Za kadym razem pac pen cen i za kadym razem pac ponownie. Adam. Tak, to rzeczywicie dziwny wykup... (nagle) Ot, widzi pani, ja za t cen nie mog si wykupi - Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem sam. (Przerwa. Wszyscy milkn, jakby skupieni w ostatnim sowie) Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, e zabralimy mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabieraem. Starsza Pani. Tymczasem musimy poegna. yczymy panu jak najpeniejszych osigni. Adam. Dzikuj. Po stokro dzikuj. (Starsza, Pani i Teolog wychodz) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzi, Adam, e stajesz si sawny. Coraz wicej ludzi odwiedza twoj pracowni. Maks. Jeli wliczy do tego domokrcw i ebrakw, sawa uronie w nieskoczono. Pani Helena. Musz panu powiedzie, Adamie, e szczerze podziwiamy to paskie oddanie dla najuboszych. Maks. Znw bd musia si pani sprzeciwi, chocia nie przychodzi mi to atwo. Ale - nie mona suy rwnoczenie dwom podziwom. Odkd Adam - jak pani powiada - odda si najuboszym, co skdind jest godne podziwu, odtd ptna stany. Czyby przestay by wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sdz, e nie. Nikt nie zdoa wyrwa z jego wzroku tego widzenia. Adam. Ma pani suszno. Czasem jedno widzenie najzupeniej wystarczy... (Przerwa) Pani Helena. Dlaczego nie dokoczy pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo zdania tego nic ju nie zdoa uzasadni. I dlatego powtarzam: nie mona suy rwnoczenie dwu podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastaj, dopeniaj si w jakiej nadrzdnej caoci? No c, panowie? Spotykamy si na wystawie pana Stanisawa. Stanisaw. Oczekuj. (Pani Helena wychodzi z Mem) Stanisaw. Wiesz ju chyba, Adam, e umar Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanisaw. Trudno byo inaczej. Andrzeja musiay dobi te dawne powstacze suchoty. Adam. Pamitam t przepraw przez Pilic - byle tylko dopa skraju lasu... Wtedy strzaskali mi nog. Lucjan. Swoj drog, Adasiu, mgby i ty bardziej uwaa na siebie. mier powstacza jest uparta. Z pewnoci nie masz ju dawnego onierskiego zdrowia. A te twoje wczgi o godzie do wieczora, Bg wie gdzie, te ci go na pewno nie przysporz. Elbieta bardzo martwi si o ciebie. Adam. O, dzikuj. Zawsze wasz dom by mi poniekd rodzinnym. Lucjan. Moe zajdziesz kiedy w tych dniach? Nie pokazujesz si od tak dawna. Moglibycie przyj razem ze Stanisawem. No, a teraz to my ju chyba pjdziemy, panie Stachu. Prosi mnie pan, aby jeszcze zaatwi t spraw w Zwizku. Moemy wstpi od razu. Stanisaw. O, chtnie. - Adam, do zobaczenia jutro. (Wychodz) (Chwila milczenia. - Pozosta w Czowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie nie bra udziau w dotychczasowej rozmowie. Przesuwa si z wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy) Nieznajomy. No, wic teraz byyby do omwienia nasze sprawy. Adam. Daruje pan, e musia czeka tak dugo. Nieznajomy. Byo mi to najzupeniej na rk. Pomogo do wykoczenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, e nawi do poprzedniej rozmowy, ktrej byem tutaj wiadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt wytwornie podsuchiwa rozmow, w ktrej si nie bierze udziau, ale ja cae moje yciowe zadanie w duej mierze opieram na podsuchu. Pan rwnie. Adam. Nie przypuszczam. Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsuchuje cudzych rozmw, jak ja. Mimo tego pan yje z jakiego podsuchu. Nieraz mylaem o tym i zastanawiaem si nad tym, w jaki sposb mg

pan podsucha tyle prawd, prowadzc rwnoczenie ycie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie powan zagadk - musz panu powiedzie na wstpie. Adam. Zupenie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: podsuch. Wic przyjmijmy, e pan podsuchuje rozmowy. Wiem o jednej, ktr pan podsucha. Do trudno zreszt byo postpi inaczej, skoro rozmwcy nie zechcieli ciszy nieco swych gosw, zwaajc na pask obecno. Sami przez to wydali si na up owego podsuchu. Przypuszczam zreszt, e bez wikszych zastrzee. Czy nie zna pan nikogo wrd nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; s to ludzie sawni. Osobicie nikogo. Nigdy nie prowadziem podsuchu w tych koach... - Zatem sami, s sobie winni. - A teraz pozwoli pan, e wydam pewien sd. Wobec pana bd mwi to, co myl. Zrzekam si prawa do ukrywania moich myli. Nie czyni tego z sentymentu, ale po prostu dlatego, e tak wynika z moich zaoe wzgldem pana. - To znaczy?... - Bdzie do zabawnym okreli, o ile wszyscy ci rozmwcy myl si co do pana. Powtarzam, wchodzimy bezporednio w krg moich zaoe. Musz wiedzie, gdzie inni bdz, aby unikn ich bdu. Chodzi o spraw, ktra mocno przerasta ich wsplny niepokj. (Przerwa) Nie wiem, czym niepokoi si w panu ten ksidz; sdz, e jego omyka w odniesieniu do pana bya do bezosobista - - Pozostali z paskich przyjaci chc za wszelk cen sprowadzi jego gniew do wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o paski gniew. Ten gniew jest wartoci, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest paskim podsuchem, jest intuicj, wczuciem si w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrzeny gniew. Na razie cigle jeszcze czai si on, zawisa na trzeszczcych przsach dotychczasowych porzdkw, ale to nie potrwa dugo. Nie moe potrwa. Taki jest mj sd, owoc dugotrwaych i uciliwych podsuchw. Powiedziaem panu wszak, e z tego yj. Znam doki portowe, korytarze kopal i niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest suszny. Chodzi o to, aby ostatecznie zerwa si, aby jaka powszechna, niemal nadludzka sia wyrwaa go z trawersw, z mocno nadgniych przse, na ktrych na razie zawisa. (Przerwa) Ta sia narasta rwnie. Czego ma dokona? Ale czego bezporednio? Panie, ja ceni niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej wiadomoci, ktry dojrzewa. Ten akt trzeba wykoczy. Ten akt trzeba przypieszy. Ten akt jest wizj daleko wspanialsz ni - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie. (Przerwa) A zatem trzeba przypieszy akt zbiorowej wiadomoci. Pan rozumie, co to znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje si twrczo. Na to potrzeba gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba podsuchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa si na poszczeglne sowa) Nie wiem... czy pan nie myli si w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi si, e bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywicie, jest to pierwszy, nieunikniony opr. To jest prg, ktry trzeba przekroczy. Pan sam nie zdoby jeszcze dostatecznej wiadomoci wasnego gniewu. (miejc si) Prostaczek Boy, ktry nie wie nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagaj si natchnie. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak. To pierwszy opr do przeamania. Adam. I pan spodziewa si przeama go? Nieznajomy. Chc uksztatowa w panu ten wspaniay surowiec. Czuj si do tego zobowizanym. Tak wynika z moich zaoe. Adam. Ha, zmaga si we mnie ju tyle si. Moesz i pan prbowa. Nieznajomy. Naprzd karc pana za jego obrazy. To nie jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyraenia tego gniewu, ktry pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia si. Pan rozprasza je na sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim wasnym gniewem ku przeyciom, ku zaktkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest wartoci przedmiotow. Nie wolno go rozprasza. Pan jest odpowiedzialny za kad czsteczk zbiorowej wiadomoci, za to, czy ona dojrzeje wczeniej, czy pniej... Adam. Jeszcze nigdy nie syszaem takiej oceny... Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sign do gbi. Nikt nie by zdolny do takiego wgldu i takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wej. (Wchodzi kilku achmaniarzy) - A, to wy.

Dobrze, dobrze. Idcie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedlicie co? - Nie. Dobrze. Zaraz wam przynios. (Skoro ju wprowadzi ich obok, powraca. Chwila) Nieznajomy. Karc pana i za to. To jest rwnie rozpraszanie si. To mogo wystarczy na niszych stopniach zbiorowej wiadomoci. Wicej: le powiedziaem - to suyo do kieznania tej wiadomoci, nie pozwalajc jej dojrze wczeniej i wybuchn. Adam. (cicho wtrca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy wiadomo zbiorowa dojrzaa gniewem, rozprawi si rwnie z tamtym. Adam. A jeli tamto jest prawd. Nieznajomy. Trzeba odszuka w niej punkt skrzywienia. Jeli jest prawd, to na pewno zostao skrzywione. Adam. (zupenie guchym gosem i z jakim gbokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mie bdziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zreszt, c z tego, c z tego? Aha, miosierdzie. Zotwka tu, zotwka tam, za prawo spokojnego posiadania milionw - w bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartociowych, w udziaach... bo ja wiem, w czym jeszcze. Oto s yciowe owoce tej zasady. Za zotwk tu, za zotwk tam. Dokadnie odmierzon, wyliczon. A przy tym zwierzca harwka przez 10, 12, 16 godzin za lichy grosz, za mniej ni prawo do ycia, za nadziej wtpliwej pociechy tam - ktra niczego nie zmienia, ktra tylko od wiekw wie potny, wspaniay wybuch ludzkiego gniewu ludzkiego, twrczego gniewu. Adam. (wzi gow w obie donie) Czyby pan mia jednak tyle susznoci... (Zatacza si na aw) "...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..." To wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Przeamuj si tedy w Adamie myli rozbiene zewszd. Przewietlaj go twarze spotkane, wywierajc na nim ucisk zasyszanych sw. Niejednako, ale cigle przetwarzaj Adama. Chwilami doprawdy wprost si narzuca, e one go tworz. Ale oto przychodz takie przebyski - i wtedy z naga dowiadujemy si z niezbit pewnoci, e to on, Adam, tworzy siebie z nich. Cigle tworzy. Chodzi mu przecie o wyrwnanie ogromnych wstrzsw, nadludzkich dosownie drga. Dlatego trud Adama bdzie wielki. I wszystko, co si teraz bdzie dziao, chocia wok niego si rozegra, staje si jednak w nim. Posuwamy si wci po krawdzi, wzdu ktrej bujne ttno rozchwianych twarzy i myli, i sw czy si z dusz Adama, krzepnc w nim nowym odkryciem wasnego "ja", przetworzeniem, przeobraeniem. Nowy Adam wyania si stopniowo, ukazuje si wrd drenia i lku starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi gwn ciciw napicia dramatycznego. Nie jest to za napicie dwu przeciwlegych przedmiotw, ale pene napicie w obrbie jednego jedynego. W kadej bowiem chwili stary Adam wymienia si jak czstk na nowego. Tkwi w tej wymianie i zdobycz, i postp, i, zarazem bl. Oto jest ywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i przedmioty cz si w nim, odmieniane od wewntrz z uporczyw si, bd przyjmowane, bd odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A wrd nich wszystkich on sam objawia si sobie cigym zdumieniem nad wasnym losem. Musi tak by, bo dziki temu zdumieniu odsania w sobie t Mio, ktra przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni dzieje si ten rozdzia sprawy Adama. Nie szukajmy okrelonych miejsc dla poszczeglnych jego ustpw. Wszystkie one staj si bd treci przypomnienia, bd wyobrani, bd mylenia lub miowania, nie zwizane adn jednoci miejsca przestrzennego, li tylko jednoci przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej mona nie myle w ogle, mona o niej zupenie niczego nie wiedzie. Ale kto j pozna tak jak Adam, ten bez trudu moe odtworzy sobie, co w niej si dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy tgim, mrozie. A tak odtwarzajc, bdzie nie tylko wydany na pastw pamici lub wyobrani, ale bdzie rzeczywicie przebywa wrd tych, z ktrymi coraz gbiej wie si jego los. Nic nie szkodzi, e teraz idzie ulic opodal. Myli jego s z nimi. Lka si spojrze im w oczy jeszcze raz; czuje jednak, e musi. Odlego midzy nimi a nim zmniejsza si gwatownie. Bodaje starczy nacisn drzwi. Ustpi bez trudu, przecie zamki nic nie wartaj. A wtedy wszyscy ci ludzie stan mu si bezporednio obecni. Na razie jednak stanowi oni tylko stert gosw: Jeli rada miejska nie przydzieli nam wicej wgla na te trzaskajce mrozy - pjdziemy

powybija szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki spoecznej! - Wanie. Niech sprbuj, co to znaczy zbami szczka - - i mwi, e ogrzewalnia! (Jaki gos zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie si zaraz kilku szklarzy, ktrzy zaszkl. (Gos zawzity:) - To potuczemy na kawaki wszystko szko po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj si! Zeszede na dziady - to umiej by dziadem przynajmniej. - I zreszt - czego chcesz! (Wyranie kpi:) Masz tu ycie wygodne, bez obowizkw, bez odpowiedzialnoci. Moesz y jak filozof, noszc cay majtek w wytartej kieszeni i rozmylajc nad marnoci wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny gos zawodzi:) - A eby cho poprawili przydziay tej zupy. Woda to i par gruli. Trudno wysta w taki mrz. - Bo si i sta opaci! (Znw tamten gos kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O c wam chodzi - wstajecie o dziewitej, wypoczci, wywczasowani. Potem nacigasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zasuony, posta par godzin na jednej z gwnych ulic, aby ci wszyscy mogli oglda i nacieszy si tob do woli. Ty za ze swej strony moesz wtedy podglda innych ludzi. Spiesz oni jak optacy w t i tamt stron, a ty co? - a ty nasycasz si beztrosk. Potem dostaniesz zupki. Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem moesz poczyta gazetki, jeli lampa nie kopci. Czeg chcesz? - yjesz jak filozof. (Z innej strony kto gosem bardzo smutnym zwierza si ssiadowi:) - Na aden sposb nie mog znale pracy. Byem ju tu i tam. I co wieczr wracaj do ogrzewalni. Mnie ju gardem wyazi ta wygoda. Odniesiesz czasem jaki pakunek, eby ng nie wycign z godu. I to jeszcze musisz si strzec, bo s zawodowi, co tylko patrz, aby ci przegna. (Skdind kto zaczyna mu doradza:) - Mgby sprbowa z nami. Robota jest krtka, odpowiedzialna, tyle e nieco denerwujca. Idzie dobrze - to moesz na par adnych miesiczkw emigrowa z ogrzewalni i zamieszka choby w Europejskim. A, potem, jeli okolicznoci znw si inaczej zo, wracasz do ogrzewalni, jeli jeszcze nie gdzie indziej. Czeg chcesz? ycie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je tylko umie sobie urzdzi. (Kto inny:) - Nie, nie. Niech on lepiej z nami nie prbuje. Jest za gupi do takiej roboty. - On jeszcze cigle chce zapracowa. To jeden z tych, co si zarobi jak w. Tymczasem trzeba inaczej - - Czy kto z nas jest winien niesprawiedliwego podziau dbr (Skdind:) - Przycie do pieca! Przecie sama soma nikomu koci nie wygrzeje. - I c bd przykada? Ten wgiel, co go nie ma? - A drastwo, panie. Inni nie wiedz, co z wglem robi! (Inaczej:) - Grunt to kalkulacja, panowie. Grunt to obliczenie. Wewalilicie wszystek wgiel przedtem, to teraz szczkajcie zbkami! (Inny:) - Znikd nie ma rozgrzewki. Ani z zewntrz, ani od wntrza. Chyba na kpiny nazwali to ogrzewalni. - A ty by od wntrza wola! - A ty nie? (Po chwili) Zawsze to godniejsze czowieka, co od wntrza. Jedna, druga kropelka... - Aaa, prosz, co za zachcianki. Adam. Waciwie nie to jest najwaniejsze, e wszed. By wrd nich ju od chwili. Nic si nie dziao wrd nich, co by nie dziao si w nim. Ale teraz drzwi ustpiy (bez trudu - w taki mrz!) i Adam uzyska w oczach ten obraz, ktrym uporczywie ya dotd pami i wyobrania. Obraz wewntrzny Adama - i wntrze ogrzewalni. W tej chwili Adam jest porzdnie ubrany, czarno. Szeroki kapelusz malarski, ciemny krawat. W rce wlecze za sob jakie worki czy torby. Podszed do najbliszej grupy. Odtd przestrze wewntrzna Adama, otwarta tamtym ludziom, wzbiera nimi. Rzeczywisto. - Przepraszam. Moe mnie sobie przypominacie... Opatrzno zrzdzia, i pewnego razu deszcz i wichura zagnay mnie do waszego schroniska... Bracia, odtd jaka sia nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogem nie powrci tutaj. Na kadym kroku sza za mn wasza ndza, bezdomno, wasz gd - (Milczenie najzupeniej obojtne) Adam. Nie wiedziaem, jak wrci. Szukaem drg. Szukaem rodkw. Dzi po raz pierwszy... (Kto z tych, co najbliej byli:) - Czego chcesz? Nie masz gdzie koci pooy na t noc - to ju, tu jest miejsce. Nikt nikogo nie wygania, bo niczyje. Miejskie. Tylko si spiesz, bo mog nadej inni. W taki mrz nikt si nie szwenda. (Inny:) - A moe ty, braciszku, z lekka podwiany, bo gadasz jakby od rzeczy. Adam. Nie zrozumielicie moich zamiarw. Nie przyszedem mieszka do ogrzewalni. - No to si wyno gdzie indziej. Nie przyszede

mieszka tutaj, to czego od nas chcesz? - Adam. Ale nie. Ale nie. Przyniosem wam co nieco z jedzenia i z odziey. To od dobrych ludzi. - A - dobrodzieje. I ty te dobrodziej. A to co innego. (Adam zaczyna wyprnia torby i worki. Wyrzuca ich zawarto na legowisko pierwsze z brzegu) (Tamten - patrzy z ukosa:) - No i co z tym? Adam. To dla was. - Dla kogo? "Dla was". by sobie pourywaj. (Std i stamtd:) - Dla mnie! - Tutaj paszcz! Chleba. Nie jadem nic od rana! - Co bym przetrci! - A! jest i rozgrzewka! (Skdind:) Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! (wyrany zgrzyt) (Z kta:) - Co tam za haasy? - Trzymaj gb. Tu przynieli arcia i szmat. - Kto przynis? - A jaki! Wyglda na trconego. - Od kogo? Od dobrodziejw. - Nie potrzeba! - To ci, ktrym chciae wybija szyby. - Chciaem i chc. Inny si obere, wysiedzi w cieple, a potem, jak ju powydziera i z dziesi razy odata - nue ebrakowi. Dobrodzieje!... (Tymczasem mody czowiek do Adama:) - Panie, nie wiedziaby pan o jakiej pracy? Adam. Poszukamy. Nie zechce pan przyj do mnie jutro? - - Gdzie? Basztowa 1. - Przyjd z rana. - Dobrze. (Z kta: - z naciskiem:) - He, ty! Suchaj no, dobrodzieju od dobroczycw, zabieraj si z tym wszystkim! (W ssiedztwie bezporednim Adama - z cicha:) - Swoj drog, panie, tu w oczy kole kady porzdnie ubrany, kady niegodny. (Inny:) - Mgby o nas magistrat lepiej dba! (Inny:) - A moe zechciaby pan jaki drobiadek z biuterii? (Inny:) - Odwal! (Z kta - uporczywie:) - No, syszysz, zabieraj si, mwi, bo wstan. Zabieraj si, pkim dobry. (W pobliu:) - Panie, mnie by potrzeba jakiego palta. Adam. Postaram si nastpnym razem. - Czekaj tatka latka! (Inny:) - Bdzie na drug zim, jak wycigniesz kikuty. (Ten z kta wsta:) - Mwi ostatni raz. A wy rozumiecie, hooto?! Jak wam kto w gb napluje, to te wemiecie. Siedzi to drastwo po paacach, wygrzewa si, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu likierem; a jak im od czasu do czasu wyobrania taka przyjdzie, to ci rzuc ochap. Szmat znoszon albo spleniay chleb. A ty si kaniaj, nazywaj dobrodziejami i cauj rce. A to jest wszystko jedna niesprawiedliwo i krzywda. Rozumiecie? Za co tamten chodzi w garniturze i pod krawatem - a ja nie mam czym grzbietu zasoni? Do, do. Niech lepiej znika z oczu. (Z kta pomruk) (Adam spuci oczy, milczy jak smagany. Wszystko odnosi do siebie) (Tamten:) Lepiej odplucie im tym samym, czym splunli na was. (Ludzie porozbierali ju przyniesione przedmioty. Przymierzaj) (Tamten z kta - przeskoczy teraz, tak jak sta, na rodkow prycz:) - eby si nie tkn aden! No rozumiecie! Bo pozabijam! (Ju jest wok niego kilku innych jak mur) No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech wszystko pozabiera z powrotem. Wicej to warta ni pierwszy lepszy strzp. (Std i stamtd:) Trzymaj gb. Nie oddajemy. (Wtedy on zaczyna wali na lewo i na prawo jak lag) - A hooto ebracka! cierwo! (Uginaj si wok niego. Ktry usiuje go zepchn z awy. Uapili go za golenie -) - E, bo i my potrafimy! (Teraz kto uchwyci za koniec lagi. Zaczynaj si szamota) Adam. (patrzy przeraony. Usiuje co powiedzie. Opadaj mu rce) Bracia, bracia. lecie mnie zrozumieli. (Goniej:) - lecie mnie zrozumieli! (Krzyk znad gowy:) - Won, won! (Adam odsuwa si, zostawiwszy wszystko w nieadzie. Teraz jest sam, tylko w sobie nosi peny obraz tego szamotania i zgiek. Syszy, jak ttna bij, wyczuwa tpy ucisk ciemienia. Bl rozdarcia pogbi si poczuciem bezradnoci - -) 2. - - W tym czasie wiato latarni znajdujcej si opodal rozdzielio wyrazicie jego cie od samej jego postaci. Adam odczuwa to jako uobecnienie kogo obcego. Odczuwa, e nie jest sam. Pomidzy nim, a "uobecnionym" nawizuje si taka rozmowa (ktra caa przebiega w atmosferze napitego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym sob, czy rzeczywicie z kim odrbnym. "Tamten". Nie jest rzecz zbyt atw odrni myli wasne od tych, co przychodz z zewntrz. "Adam". To znaczy - - To znaczy, e w pewnym pooeniu naley uzna za wasne pewne odruchy, a nie doszukiwa si ich przyczyny poza sob. - Czy kto drugi moe tak szczelnie przykada swoje myli do naszego mzgu, aby nie wyda si odstp midzy naszym umysem a myl podsunit. Odstp lub przerwa... Zapewniam ci, e nie. Rozumowanie twoje jest najsuszniejsze w wiecie. - A do czego

prowadzi? - - Do nieprzeceniania si. - Do czego? - Do odsunicia szaleczych przedsiwzi! - I do czego jeszcze? - - Do odwrotu! - - Widzisz, to wszystko ma sens o tyle, o ile. C poradzisz na z wol, na upr? Zostan tym, czym chc pozosta. Nie bdzie w tym twojej winy. - Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w wiecie - - Widz, e mam do czynienia z czowiekiem rozsdnym, ktry nie porywa si na nadludzkie... - Dziki rozumowaniom tak poprawnym, jak twoje, idziemy coraz gbiej na dno. Ale zaraz: "jak twoje" - doprawdy nie wiem: "twoje czy moje". Ale jeli "twoje", to czyje? Przecie nie ma tutaj nikogo - (Tylko na dalszym planie jaki czowiek oparty bezwadnie o latarni) - No oczywicie. Nie zaprztaj si tym. Myl tak: przecie ja nie jestem kariatyd wiata. Jestem inteligencj, ktrej caym zadaniem - wydoby waciwy obraz wiata, o reszt nie troszczc si zupenie. Myl tak! Ty rwnie jeste inteligencj. Zatem podlegasz prawom inteligencji. Wystarczy, jeli zatrzymujesz obraz wiata w twojej myli. Nie masz adnego obowizku podkada pod jego ociay kadub twoich bark. S zbyt znuone. - Doprawdy nie wiem, czy myli te s moj wasnoci, czy te podpowiada mi je kto - - Nie chc Ci ciy. - Zosta sob. Dokocz rozpocztych pcien. Potem - zrb wystaw. C moesz uczyni innego? - Owszem, radz ci - nie powracaj nigdy do ogrzewalni, jeli nie chcesz zaszkodzi!... - Komu? - Wyzwoleniu tych ludzi. Trzeba poczeka. To si musi dokona powoli, od wewntrz. Z porodka nich musi wypyn samorzutnie i dojrze. Tymczasem ty chciaby tam zapewne przenosi szczegy, ktre s im obce. - Na przykad? - Na przykad, kazaby im modli si - prawda? Pracowa - dwiga tzw. krzy? - - No? - Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im da dojrzao ludzk. - Ale posiadasz umiejtno wytryskiwa myl tu obok mojej. Znw nic nie mog rozrni... No wic... dojrzao ludzk - to znaczy? - To znaczy - t, ktra jest podyktowana warunkami ludzkiego bytowania. - Usiujesz jednak wci omija pewne punkty. Zaczyna mnie to dziwi. - Bo jeste szalecem, a ja musz za ciebie mie rozsdek i umiar. - Znwem gotw pomyle, e jeste mn. - Ale oczywicie. - Byebym rozbity na ciebie i tego, ktry cigle we mnie si dwiga i cigle domaga si wicej - - Bynajmniej. Ja stanowi tylko czynnik rwnowagi twojego "ja"... (Mijaj czowieka opartego bezwadnie o latarni) ... tego, ktry teraz da ode mnie, aby zapyta tego czowieka (Pyta gono:) Czemu tu stoisz? - Ale cicho! Nie przerywaj mu snu - - Snu? Jest wyranie wycieczony i z wycieczenia... - (nie koczy). A przy tym jest w nim co wicej ni ebrak oparty o latarni. - Czyby? Nic o tym nie wiem. - A wanie. W nim jest obraz. - Ach tak, dla ciebie wszystko ma warto obrazu. Jeste malarz. - Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu oku, a ktry trawi od dawna moj dusz. - Nie poddawaj si. Odstp. Zapomnij. Adam. (jakby nie dosysza) Obraz i podobiestwo. - Podobiestwo? Czyje? - Nie wiesz! Wic jednak jest sfera w mojej myli, ktrej u ciebie brak. Wic ty jednak nie wyrastasz z mojego umysu jak wasna moja myl. Ha, odkryem ci. Odkryem ci tym obrazem i podobiestwem, ktrego nie chcesz zna, o ktrym nie chcesz wiedzie... cho wiesz - - A, czekaj - obraz i podobiestwo. Widzisz - on jest dzieckiem, on jest synem. Ja tak samo. Ty ... - Ja nie. Nigdy. - Nie? - A zatem wielkie zwierciado wiata w tobie wieci pustk, matow pustk twojego bytu, ktrej nie rozwietla nic. - Powiedziaem ci, e jestem inteligencj. To mi wystarcza. Tobie rwnie. - Usiujesz wmwi we mnie. Jednak fakty przecz. O, widzisz tego czowieka opartego na supie latarni? - Nie przyciga mojej inteligencji. Przesta stanowi dla mnie zagadnienie. Mog go omin. - O, ile w tobie brak, ile w tobie brak! (Teraz ju po drugiej stronie Adama rozpociera si rwny i nieprzerwany mrok ulicy. Min wiato latarni od tej strony, po ktrej wydobywao z niego cie. Nie ma "tamtego". Adam dwiga wczg ramieniem. Wlecze go, utykajc tym silniej na praw nog. - No chod, przyjacielu. Nie mwisz nic? Rce... ho, zmarze... Nie moesz i... No, chod! Prawie go wlecze na plecach. - No, chod. Uratowae mnie. 3. Adam z obrazem czowieka. Czowieka-Chrystusa. "Ecce Homo". Czy wanie ten obraz musia narosn w jego duszy od widzenia ludzi opuszczonych? Los obrazu i los czowieka. Adam jest malarzem. Przybory le na ziemi. Rzecz dzieje si znowu w nim.

- Ty jeste cigle gbszy od mego widzenia. I cigle dalszy. Nie mog Ci wydoby z mego wzroku. To znaczy - zaraz - to znaczy - Czyby si nie godzio ju z Tob to, co nosz w moim widzeniu, i to, co ogarniam dusz? Milczy widzenie. - - Za co? Za co? Powiedz, co jeszcze wicej mog uczyni dla Ciebie w nich? - - Jak mona pyta o to ciebie, ktry nie znae miar! A ja, a ja - cigle szukam linii tego, co obejmuj bez adnych konturw, i szukam odcisku tego, co nosz w sobie bez ciaru. I tak ciar, ktry odciskam, i kontur, ktry krel - nie jest Twoim zarysem ani Twojej odciskiem piknoci. Oni s!! O ile tutaj chodzi przewiadcze, o ile odmiany w widzeniu! - Odmie mj wzrok! Ja nie mog ju wicej. Ja nie mog. Prcz tego jestem im niepotrzebny. Najwyraniej. Powiedz, jak wybrn z tego - - - Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziem to. Przekonaem si o tym. Dlaczego nie mog przekona Ciebie? Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki bdzie ze mnie poytek, jeeli Ty odrzucisz mj obraz, a oni odrzuc mnie? - - - - A, a, a. Znw jeste ponad moj myl. Przemawiasz wrd niej - cisza, cyt... Jest to chwila grona i cudowna. Cisza - cyt cyt cyt. Tylu ludzi na wiecie yo tym, e nie mogo sprosta tej chwili; jej urok przytoczy ich sabo. Czy ja sprostam? - A wic: tak, tak... Ja bd warta tym wydziedziczeniem, bd warta tyle, ile utrac. Ile zagubi. Ile pozbd. Tak, tak. - Tak, tak. Ale powiedz - czy moesz tego da od czowieka? Czy moesz tego da ode mnie? Jak mam przesta by tym, kim jestem? - - (Adam znw pracuje z pasj, z arem. Trwa to przez chwil. Podczas tego daj si dosysze takie sowa:) Ty musisz przybra dla mnie ten ksztat. Ten ksztat, ktry obejmuj dusz, i te plamy barwi na ptnie - i Ty w tylu ludziach - to jedno - (Z wysikiem:) - To jedno! (Odstpuje na krok:) Przecie tak Ci utrwal w tylu, tylu ludziach. (Odstpuje jeszcze na krok:) - C w tym jest zego? - Czy moe si to sprzeciwia Tobie? - (Odstpuje jeszcze dalej:) - Nie. Nie. (Przesilenie:) - Tylko to nie jeste Ty. Jeste obcy. Jeste daleki. Coraz bardziej obcy temu, ktrego znam. - - - Utraca Ci mj wzrok - - a rwnoczenie widz Ci coraz przenikliwiej. - Jak to moe by? (Wpatruje si w obraz ponownie:) - Ale to nie Ty jeste - Wic to nieprawda, e utrwalam Ci w tylu ludziach. W tylu duszach. (Odkada palet, pdzle. Podchodzi ku oknu. Patrzy na Wis) (Kto wszed) - Znw patrzysz. Nie malujesz - (Adam nie odwraca gowy:) - Czy to ty, Maks? 4. Spowied Adama. Twarz spowiednika jest przesoniona domi. Zaledwie mona si domyla miejsce, gdzie w cieniu byszcz oczy, A moe s teraz przymknite. Prcz tego obie postacie zaledwie odcinaj si w mroku zapadajcego dnia. Tworzy to dziwn cao z szeptem sw ich obu. - C wicej jeszcze masz do wyznania, mj synu? Adam. (milczy) - Moe drcz ci jakie pokusy lub niepokoje? - Tak. Najwiksz moj pokus jest ta myl, e jednak mona miowa inteligencj. Sam inteligencj. e to wystarczy. - Jake to rozumiesz? - Widz w tym jedyne moliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, ktrymi zaprztaem ojca tak dugo. - Zaraz, mj bracie. Chwileczk. W tym, co powiedziae teraz, zbyt wiele jest rezygnacji. Zgodzibym si na to, gdyby nie to poczucie, e tkwi w tym jeszcze wicej niepokoju. Jake, mj ojcze? Przecie wiem, e jestem dla nich niepotrzebny, a rwnoczenie Bogu nie jest potrzebna moja sztuka. - Mylisz si, mj bracie. I tym im jeste potrzebny, i Pan Bg po ojcowsku patrzy na twoj twrczo. Przecie ona do Niego przyblia. Przecie usiujesz szuka w niej Jego chway. - Ot wanie. Niech ojciec powie, jak to moe by! - Ma si gbokie przewiadczenie, e tak, e najzupeniej tak - a rwnoczenie co od spodu, co od dna rozsadza to przewiadczenie. Obraca je wniwecz - C wtedy pozostaje z nas? C wtedy zostaje z nas przed Bogiem? - Samo chyba odrzucenie? - - Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje nic. Wtedy z nas samych nie zostaje nic. Ale wtedy, wanie wtedy - to, co zostaje w nas - to tylko aska Jego. - Czy aska Jego nie wie si z poczuciem synostwa? Czy moe trwa w nas jako wiadomo wydziedziczenia? - Tak. Zdawaoby si to rzeczywicie nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden fakt. Ty wiesz, mj bracie: "Ojcze mj, Ojcze, czemu mnie opuci?" - "Ojcze, jeli moe by, niech odejdzie ten kielich..." - A przecie On by Synem nie tylko przybranym. (Chwila milczenia. Jakby szuka odpowiedniego sowa) Ale

byo to wanie w chwili, kiedy na nowo przybiera synw odrzuconych. To bya wanie taka chwila. - Ale ja nie mog. Ja nie zdoam. Jeli oni w ogle nie potrzebuj mnie, jeli nie mam wrd nich adnej racji bytu... Jeli po prostu nie mog si osta wrd nich jako ja... to jake, jake jako narzdzie ich przybrania za synw?... - Te rzeczy cakiem nie wynikaj wzajemnie ze siebie. Kto wie, czy najwicej nie znaczy wanie twoje odrzucenie wrd nich - - Ale w takim razie oni odbior mi prawo do mojej sztuki, do mojej twrczoci. - Niezupenie. - No wic zrozum, mj ojcze. Przecie nie mog miowa rwnoczenie, bo nie mog miowa po poowie. S to dla mnie dwie otchanie, ktre cign. Nie mona pozostawa cigle w poowie drogi midzy jedn a drug. - Dlaczego patrzysz na to w ten sposb? Wszystkim mona miowa Boga - - Wszyscy te twierdz to samo. Dlaczego wic dla mnie ta prawda oglnie przyjta nie staje si prawd? - Nie wiem. S jeszcze rne kierunki w duszach, rny przebieg oczyszcze. - A tak. Wanie. Zaczem znajdowa brud w tym, co dawniej byo ideaem. - By moe. Oczyszczenia s dla posannictw. - C mi powiesz na to, mj ojcze? Daj si ksztatowa mioci. - Jak? - Nie wiem. Twoja mio jest twoj wasnoci, jest dobrem tobie udzielonym. Ja nie mog sdzi twej mioci a do najmniejszych jej drgnie - Gdyby jednak zechcia przeway. Nakaza co lub zakaza, odrzuci lub uzna - - To s zbyt wielkie sprawy i zbyt wane. Takich spraw nie nakazuje si mioci. Przemyl. Nasz Pan dokonuje przez ni tylu dbr, tylu ogromnych dbr. Ona mas czy z Nim bardziej ni cokolwiek innego. Bo w niej odmienia si wszystko. (Znw milczy przez chwil, jakby nie mg dobra wyrazu. Wreszcie znalaz. Dorzuca bardzo cicho:) - Daj si ksztatowa mioci. Adam, zaledwie podnis si z klczek i odchyli donie od twarzy, zaczyna i przed siebie krokiem zrazu niepewnym, potem stanowczym. Mija zapewne wiele ulic, przechodzi wiele progw przyczajonych poniej stp. Idzie. 5. Drzwi otwieraj si i otacza go znw znajomy tum mieszkacw ogrzewalni. Mona wyczu, e wyonili si wok Adama jako dotykalna rzeczywisto, dugo przedtem sprawdzana wyobrani przepracowana pamici. Teraz nagle wyroli ywi spoza zrbw dugotrwaego sprzeciwu serca i uporu woli. S tedy ci sami i podobnie rozrzuceni w mrocznej przestrzeni. Skoro tylko kto z nich zauway Adama, zawiadamia swego ssiada. - A, to on. - Jeszcze mu si nie znudzio? - Powinno mu byo wystarczy... Adam. (jest to ostatnia myl, streszczajca wtek poprzednich) Tak, mnie wystarczyo. Nie wystarczyo Jemu. (Ale myl ta jest ostatnia. Teraz maj przyj sowa. A sowa zaczynaj si pozornie w innym punkcie ni przebrzmiaa ostatnia myl. I Adam odzywa si gono:) - Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dzi? Udao mi si znw zebra co dla was. (Gosy:) - A owszem, owszem - - A dla mnie to palto pan masz? - A t drobnostk, pamita pan? - Dzi moe pan bezpiecznie robi swoje, bo nie ma tego Wiktora. To jego sprawka ta caa awantura. Inni nie odwayliby si bez niego. A do niego ju si zabraa policja... (Zbliaj si jeszcze inni:) - A dla tego Stefka to pan widocznie co znalaz. Ju nie przychodzi do ogrzewalni. Adam. A tak, rzeczywicie. - My nie mamy nic przeciw temu, eby pan przychodzi, panie ten.... My rozumiemy, e spoeczestwo musi si opiekowa nami. - Jasna rzecz. - Zawsze to wygodniej bra gotowe ni azi po ebranym. Ale - eby to byo tego do. I tak si musisz zwlec i stan tu i tam na rogu. (Rozwijaj przyniesione przez Adama worki i torby. Zaczyna si jazgot wok zdobyczy:) - Ten kouch to dla mnie - - Ale, goymi komi czowiek wieci - - Czeg chcesz? Masz paszcz po starym Pawalcu - (Inni:) - A tu jakie inne strzpy - - O ludzie! to ju co najgorsze - - Ten Wiktor mia duo susznoci. (Ktry - do Adama:) - Rozumie pan, oni tak mwi "suszno", bo Wiktor nakrzycza wiele o zdartych achach, ktre ten i w rzuci ndzarzowi. Ale prawd mwic, to jemu o duo wicej chodzio. Rozumiesz pan? Adam. Rozumiem i uznaj. (Ten sam:) No i co, panie? - No i co? Przecie nie zwal wszystkiego, co jest. - A miaby pan po temu ch? Ju mnie i inni o to pytali - - A pan co? - (Wok przedmiotw:) - Te koszule to jak z worka. Chcielibycie z jedwabiu. - Nie chciaby kto - - Jedzenia to dzi niewiele przynis. - Co si wam nie podoba; bra co jest; nie przebiera! - Gorzej, bo nie ma przebiera w czym. (Tene

sam nalega na Adama:) - A pan co? Adam. Nie wiem. Bogaci po to s, aby z dbr wydziela ubogim. - Ale to, panie, ju gardem wyazi - ubogi - ubogi - (Wok przedmiotw przebieranych) - Bo si ju, widzicie, pastwu znudzia ta dobroczynno. - Nie wiem, czy i jego tu uwiadczymy kiedy jeszcze. (Tene do Adama:) - Nie wiem, czy pan obra dobr drog. Dzi powiedzie: "ubogi", "ebrak" takiemu jak Wiktor albo ja, to jakby w gb naplu. My nie jestemy, panie, ebracy z zawodu. My jestemy ofiarami porzdku, ustroju jak pan chcesz. (Rozbierajcy dary:) - Suchaj no pan, - E, bo my bardzo dzikujemy, e o nas... - Tak, my nic nie mamy przeciw... - Ale jakby pan tak zechcia powiedzie dobroczycom, eby niektre achy schowali dla siebie. e ju dziad to nie znaczy, e musi w strzpach chodzi. (Ten, co mwi z Adamem:) - Bo i po co jeden z drugim mwisz: dziad? (Kto:)- No, a co powiedzie? - To jakby pod gardo cisn. (Kto:) - A czemu by nie nazwa rzeczy po imieniu? (Inny:) - Kiedy taki bogacz, to si zabieraj. (Inny:) - Jak Wiktor. (Tene:) Gupicie! Mocnocie gupi. (Jaki:) Widzicie mdral. (Tene:) - No pewnie. Przyuczylicie si dziadowskich zwyczajw, to si dziadami gosicie. (Ktry:) - A ty co? (Tamten:) - A ja nie! A ja si bd prawowa! (Inny:) - To ci wykwituj jak Wiktora. (Tene:) - Wiktor by zbj. Mieli prawo. (Ktry:) - A ty nie jest zbj? - i prawo znajd. Adam: (patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami) (Tene:) - Ja ju tego pana staraem si przekona. (Kto:) - C on ci poradzi? On tylko przyniesie, co mu dadz. Sam nie jest bogacz. (Jaki:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spa. - Ale! na nocowanie bierze? - A jake, bierze pierwszego lepszego obdartusa. - Cie, cie... Co on? (Kto:) - Bo i zgadniecie? Urzdnik jaki albo profesor. (Kto:) - Gdzie tam . Zgadnijcie. - Malarz. (Rozmowa si rwie) (Tene sam do Adama:) - Powiedz nam pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, e jeden, drugi raz przyniesiesz rnych achw, to jeszcze... (Inny:) - Tu znw mwi, e pan malarz - (Chwila oczekiwania; lekkie napicie) Adam. Czego wy waciwie ode mnie chcecie? (Jaki:) - E, bo nie uwaaj pan. To takie niewyparzone gby i brzuchy nienaarte. Poka im palec, to ca by rk zaraz ugryli. Adam. Tak, ale wy chcecie wyranie czego wicej. To widoczne. - No, jakby pan tak co wicej do jedzenia i jakich jeszcze lepszych szmat. Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie co wicej. On czego wicej chce (wskazuje palcem na gwnego swego rozmwc) - i on i on... Ja ju wiem. Tak, tego, co wy chcecie - to jest suszne, najsuszniejsze. Wanie o to chodzi. Wanie o to chodzi, abycie tego chcieli. Nie mie si za wyrzutkw, wydoby si z tego trzsawiska. Tak, to jest suszne... najsuszniejsze. (Jaki niespodziewany wybuch) Ale dlaczego domagacie si tych rzeczy ode mnie? Oczywicie, to byoby jedyne rozwizanie. Jedyne ludzkie zaatwianie sprawy - Ale dlaczego ode mnie?! To za wiele. To za wiele. (Jaka kobieta:) - Co pan? przecie nie chcemy od pana nic nowego. Przynie, co moesz, co dadz... starczy. Adam. Nie... to znaczy, rzeczywicie, wy ju wicej nie chcecie, ale On... wystarczyo jedno sowo. Kto z was wypowiedzia jedno sowo, jedno zdanie... i wystarczyo... Wiem, e On chce... (Inna:) - Co si panu przewiduje? Jaki on? Adam. Bo ja - to prawda - ja chciaem si wykupi... tu jakie palto, tam jaki bochen chleba, tu kto na nocleg... A to wszystko nic nie znaczy... bo tak zostaj cigle dziady, achmaniarze, ulicznicy... (Tene sam:) - A to ju gardem wyazi! Adam. Tak. To ju gardem wyazi. (Tene:) - Widz, e mnie pan poje. (Inni:) - E, co tam, byle wicej szmat - - i bielszy chleb - - i co na rozgrzewk. Adam. (nage wykoczenie myli. Odkrycie:) - A maj powsta bracia! (Tene sam:) - Tak pan mylisz? Ha. Ale co z tego? Do ju nagadali podobnych sw. Adam. (jeszcze wicej siy w gosie) A maj by bracia! (Inni:) - E, co tam; byle od czasu do czasu jaki ach - - i byle cay - - i misa na przynt - - i wdki - Adam. Nie, nie! Do! (Tene sam:) - Trzymajcie gby! Trzymajcie dziadowski jazgot! Adam. Bo tu chodzi o czowieka - takiego jak ja - a ktry sta si synem... - (nagle wychodzi) (Ludzie woaj, za nim:) - A nie zapomnij pan drugim razem - - Hej, a dla mnie koszul - - A dla mnie... - Cicho, nie widzisz, e poszed - - A! - Hej, panie! - (Tene sam:) Trzymajcie gby... - bo tu chodzi o czowieka... (po chwili) Trzymajcie gby!... Nie widzicie, co si z nim stao -

(Wielu:) - Co? - 6. Kiedy Adam szybko przechodzi obok tej samej latarni, cie jego postaci gwatownie zostaje oderwany i rzucony na blad cian najbliszego budynku. Chwila staje si niesamowita. Adam zwalnia kroku i zatrzymuje si, zamylony. Znowu myli jego ukadaj si w dialog. Ale kog to mamy oczekiwa spoza krawdzi uporczywych myli Adama? Czy bdzie to tylko jakie rozdranione "atterego", gniewnie wpltane w ich bieg? Czy tylko ono samo stanowi w cakowity odzew ich rwnania w gr, ich uniesienia? Jeste jednak uparty. - Kto mwi oprcz mnie. - Jeste jednak uparty; rozbijesz si o twj upr. Zobaczysz. Adam. (nie odwraca gowy, wiedziony jednak jakim podwiadomym odczuciem, prowadzi ca rozmow jakby poza siebie:) - Aj, najgorsze jest to, e znw nie mog odrni siebie od tego, ktry mwi. - No oczywicie, bo wzmoga si inteligencja... O nie, mylisz si - - le si wyrazie. Nie mw: mylisz si, ale po prostu: myl si. - ...A wic: myl si... (nagle bysk:) O, nie, zeszym razem udao ci si sprowadzi spraw do granic poznawania. Dzi nie powtrzy si ten bd - Cigle si mylisz w osobie. - Dzi nie narzucisz mi tego bdu. - A to, na przykad, dlaczego? - Bo nie zdoasz sprowadzi wszystkiego do granic inteligencji. - Ho, ho... bo c? - Bo ja si daj ksztatowa mioci. Ot wanie. Ot wanie. To zreszt zaraz widoczne. Nie ma niczego, co by tak szkodzio poznaniu... Rozumiesz. Wy to nazywacie mioci. A dla mnie jest to tylko ciar nieznony, obcienie nieznone poznania, zburzenie poznania, rozcieczenie poznania, wypaczenie poznania, zwichnicie poznania - Rozumiesz, to jest przekrelenie poznania. I dlatego wy nie moecie dzieli mojego poznania, bocie je spaprali, zbezczecili, zbrukali. O widzisz, i to wy nazywacie mioci. To wy nazywacie mioci. - - (Od tej chwili jawi si mtny obraz, niecisy, nierzeczywisty, nie odpowiadajcy prawdzie) - I, oczywicie, nie moesz wybrn! - Aj, ugodzie blisko. - Wyczuwasz? I to wy nazywacie mioci - to skcenie obrazu, zmylenie obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu... Spalenie obrazu! - Czy to mam uwaa za pokus? - (Nie wiem, o ile jest prawd, e Adam popali niektre ze swych pcien, aby sta si wolnym, wolniejszym dla Chrystusa w ndzarzach -) - Kusisz ju od dawna siebie samego i cay zesp si, ktre ci przewyszaj. - Znam zwaszcza jedn tak Si, ktra mnie przewysza. Przerasta mnie nieskoczenie mioci. Nie mog wytrzyma tego napicia. To mnie zawstydza, upokarza mnie to, ale rwnoczenie prowadzi mnie, pozwala mi si rozwija... - O czowiecze nieszczliwy, jake daleko odszede od przejrzystoci mylenia! Adam. (mieje si gono i do dugo) - Czemu si miejesz? Adam. (mieje si dalej. Jest to teraz miech zupenie jasny i szczery, tak jak u modego chopca. Podobnie nie mia si Adam ju od dawna. Od strony cienia jego postaci daje si wyczu sprzeciw. Stamtd te wywodzi si cay niesamowity pogos tego szczerego miechu Adama) - No, czemu si miejesz jak jeden z tych idiotw, z ktrymi uwzie si obcowa?! Similis simili!... - Przypumy... W tej chwili raduj si tylko tak szczerze na myl, e kto tak nieporadny jak ja, tak niezdarny, kuternoga, moe jednak uwolni si od niezaprzeczalnej inteligencji - moe wej w posiadanie czego, co j wymija - czego, co j odkrywa demaskuje - zdradza - - Powtarzam: wyszede z krgu idiotw! - Niech bdzie. Uwolniem si te za t cen od tyranii inteligencji. - Pozbawie si prawdziwego obrazu wiata. Znalazem obraz, o ktrym ty nie wiesz. - No i co?! - No i nie bdziesz mg ju udawa, e jeste mn, e jeste tym samym. Rnisz si, rnisz bezgranicznie. 7. Po tym wszystkim Adam jest jednake znuony. Caymi dniami nie pracuje, nie wychodzi. W wysokim fotelu znajdziesz go penym zmczenia. Nie dziw si, skoro przewaya w nim ta dziwna mier, ktra jest pocztkiem ycia. Nie dziw si ani ty, Maryniu - Marynia to jest siostra Adama, ktra wanie przyjechaa ze wsi, zaniepokojona jego stanem - nie dziwcie si ani wy wszyscy, ktrzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwoeni jego pozornym dziwactwem. I dlatego Marynia czsto pozostaje w pracowni sama ze swym bratem. Wtedy usiuje doj, co mu dolega, i po kobiecemu wynajduje najblisze rodki zaradcze. - Myl, Adasiu, e mgby u nas wypocz. - Od czego? - Od obrazw, od nadmiaru obrazw. - Moi przyjaciele

twierdz, e nic nie tworz. A zreszt - moe... Maks tak twierdzi... Moe zdoabym wypocz. - W rzeczy samej, Adasiu, te nasze pola podolskie zrobiyby ci wietnie... Potem nagle pole si urywa, pole najbujniejszej pszenicy... i otwiera si jar. Doem rzeka. Woda w niej jest przeroczysta i jasna. Lud prosty - - Tak, mona by... - Mgby ody, oderwa si. - Mona by... i tamtym ludziom... - ale tu wiksza ndza. - Adasiu, wanie chc ci dopomc. Pisano mi ju, e zapadasz... - To zaley (Wchodzi Wuj Jzef) - A, Adamie... - Wuju... Marynia. Doskonale, e wuj przyszed. Usiuj nakoni Adasia, aby jaki czas zechcia spdzi u nas w Kudrycach. Wuj Jzef. To wietnie, Adamie, to wietnie. Zobaczyby mj sierociniec. Adam. Tak? Wuj Jzef. No wanie. Chopskie dzieci. Sieroty. Poniekd w tym objawi mi si cel mego ycia. Zreszt nie mogo by inaczej. Wszystko mnie zawiodo. Tymczasem te dzieci przywizay si do mnie jak do ojca. Widzisz, Adasiu, musimy schodzi w d. Najwyszy czas na to zrwnanie. Takie ci na nas przewiny... takie zaniedbania... Adam. Rzeczywicie, chocia mam nieco inne ujcie... Wuj Jzef. No oczywicie, Adasiu. Wiem, e jeste malarzem. Adam. Niezalenie od tego... Bo na przykad, co wuj sdzi o celu takich przedsiwzi? Wuj Jzef. Czeg chcesz? Czyni si dobrze. Biedactwa zadowolone i ja... Czowiek si uwalnia spod brzemienia, spod uciliwego brzemienia jakiej odpowiedzialnoci. To wszystko dawno pozacigali, pozawlekali. Dzisiaj ciebie drcz wyrzuty... Adam. To bardzo prawdziwe. - A jednak, gdyby nie owe wyrzuty - (Adam niespodziewanie sta si cierpki. Wuj wyczu to) Wuj Jzef. Czeg chcesz? To jest cakiem teoretyczne gadanie, mj drogi. Te wyrzuty s koniecznoci historyczn... Adam. (tym samym cierpkim tonem) Eje. A tak? - Wuj Jzef. ...spoeczn. Adam. Prosz... Wuj Jzef. Czemu kpisz, mj chopcze? Mylisz, e twoje obrazy wystarcz za wszystko? Poza nimi nie widzisz wiata. I mylisz... Adam. Myl co wrcz przeciwnego. Niemniej takie mylenie na nic si nie przyda... (niespodziewanie zwraca si do siostry) Czy to prawda, Maryniu, e w Kudrycach ludzie wierz jeszcze w miosierdzie? Marynia. C za dziwne pytanie? Wuj Jzef. Wanie. Co chcesz przez to powiedzie? Adam. e s to jeszcze ludzie o bardzo pierwotnej prostocie obyczajw. Wuj Jzef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te sowa byy nieco grone) Adam. Nic ju, nic. Wuj ma bardzo dobre serce. Zreszt, pewnie, trudno, aby si brata z dziadami... Wuj Jzef. Z jakimi znw dziadami? Adam. A prawda, zapomniaem; s to w samej rzeczy dzieci. Sieroty. Marynia. Jeste straszliwie roztargniony, Adasiu. Wuj Jzef. No wanie - Wic co? Przyjedziesz do Kudryniec? Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na pewno. Adam. Jeszcze nic nie wiem. Wuj i Marynia wychodz. Nie egnaj si nawet z Adamem. Widocznie maj co do zaatwienia w pobliu. - - Adam pozosta sam. Dusz chwil siedzi nieporuszony w swoim krzele. Potem przeciera czoo, podgarnia w gr wosy. Niespodziewanie wstaje. Idzie bardzo wolno ku stalugom. Wiele z nich mija obojtnie. Wreszcie "Ecce Homo". Czy nie jest on bardziej od innych obrazem Adama? Staje przed nim i mimo woli pochyla si, jakby ugina si pod ciarem tego tematu. Teraz podnosi wzrok i przez chwil zatrzymuje go na obrazie. Potem mwi bardzo wolno: - Jeste jednake straszliwie niepodobny do Tego, ktrym jeste - Natrudzie si w kadym z nich. Zmczye si miertelnie. Wyniszczyli Ci - To si nazywa Miosierdzie. - - Przy tym pozostae pikny. Najpikniejszy z synw ludzkich. Takie pikno nie powtrzyo si ju nigdy pniej - O, jakie trudne pikno, jak trudne, Takie pikno nazywa si Miosierdzie. - - (Teraz odwraca si z wolna i bdzi wzrokiem przez chwil po pozostaych ptnach. Nagle na wargi jego wystpi umiech. I Adam mwi z tym umiechem na wargach:) - Dziwna rzecz; chyba aden z moich przyjaci w Monachium nie sprawdza dokadnoci swego malarskiego widzenia w legowisku ndzarzy... Ani aden chyba na wiecie malarz... A moe jednak - Bardzo dziwna rzecz. 8. Kwestarz. Ulica gboka od mroku. Z gbi te dochodzi odgos stp uderzajcych o chodnik. S to uderzenia miarowe i odczekane naleycie za kadym razem. Twarzy osoby nie wida, przeszkadza cie drzewa, spadajcy jej do stp jakby delikatna zasona. W tej chwili wysun si nieco z mroku dla spotkania kogo, kto nadchodzi z przeciwnej strony. -

Przepraszam - O co chodzi... - Czy pan nie zechciaby... jakiego datku na ubogich z miejskiej ogrzewalni. (Przechodzie mierzy go wzrokiem:) - Nie. - Przepraszam. (Odsuwa si) (Tamten postpuje kilka krokw za nim:) - Powiedziaem panu ju szereg miesicy temu, e to nie jest waciwa droga. (Kwestarz dopiero teraz podnosi wzrok:) - A, to pan... - e to nie jest waciwa droga! To nie nasila olbrzymiego zbiorowego gniewu, ale go rozadowuje, rozszczepia jego ostrze. Tumaczyem to panu, pan sobie przypomina. - Doskonale. Waciwie nigdy nie odszedem od tamtej rozmowy. - I c? Wszystko w niej jest suszne i uzasadniane. - O nie, mj przyjacielu, o nie... - Taka odpowied dowodzi mi jedynie tego, e pozosta sob. Nie wybrne ze swoich nastrojw czy kompleksw, nie dojrzae do tego, aby przemieni si w rzecznika - Rozumiesz, nie przeje na siebie ich de, ich wysikw, ich gniewu, nie utosamie si z nimi, nie zatracie si w nich. Rozumiesz. Zostae sob. Patronem ebrakw ulicznych i dziadw spod kocioa. Nie przeszede siebie. Nie dojrzae do ideau ludzi wolnych. (Chwila milczenia) Zawiodem si na tobie. Liczyem, e dojdziesz. Liczyem na pask inteligencj. Czowiek inteligentny i uczciwy nie moe tych rzeczy ujmowa inaczej jak ja. Adam. To prawda. Przyrzeke pan zaj si ksztatowaniem we mnie owego surowca. - Tymczasem przewayy w panu sentymenty. Prawda. Zaniedbaem tej sprawy. - Kto inny nie zaniedba. - Ndzne wyniki. - Nigdy nic nie wiadomo. Ale raczej tak. - Przesta pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpitniczym schylaniem gowy. Mam tego do. Oni rwnie. Rozumiesz pan? (Adam milczy) - Id dalej, bo czuj, e wzbiera we mnie gniew. Mwiem ci ju o tej odpowiedzialnoci, jak zacigasz wobec rewolucji. Zwodzisz ludzi, suysz rozkadowej si ludu. A czynisz to z ca wiadomoci. Tak jest. Tego moesz by pewny, Czyni to z ca wiadomoci. Z przewiadczeniem, e taka jest jedyna droga. - To tylko powiksza twoj win. - Przyjmuj - - Mnie za o nic innego nie chodzi; chc tylko udowodni ci, e si mylisz. Tak jest. Udowodni ci zaraz. Chcesz pan? - Tak jest. Godz si na to z gry. W jaki sposb zechce pan tego dokona? - W sposb bardzo prosty. - Gdzie znajduje si owa ogrzewalnia? - Nad Wis. Ulica Wykrt 7. Dobrze. Ot widzi pan. Natychmiast, pjdziemy tam obaj. Teraz wieczr. Ludzie wszyscy bd ju na miejscu. Przemwi do nich znanym im jzykiem - - Tak. - Bd mwi do nich o tym, co paskie czuostkowe zabiegi przesoniy w nich i zatamoway. Zobaczy pan, e z tych ludzi podwjnie zdeprawowanych... podwjnie - bo raz ndz, a dwa - miosierdziem (to sprawka pana) - e z tych podwjnie zdeprawowanych ludzi ja wydobd od razu ich ludzki poziom, waciw warstw ich czowieczestwa i cay ten suszny gniew. - Przyjmuj warunki. - Idziemy zatem. - Zechce pan chwil poczeka. Nadchodzi jakie wiksze towarzystwo. To dla mnie sposobno zbyt cenna. No, rozumie pan przecie?... - Id naprzd. (Po chwili znika w mroku) (Adam wychodzi naprzeciw nadchodzcych:) - Pastwo daruj. Jestem kwestarzem miejskiej ogrzewalni. Pastwo zechc jak ofiar dla najbiedniejszych... (Kto z towarzystwa:) - Kto to jest? (Inny:) - Kwestarz miejskiej ogrzewalni - (Ten sam:) Ale gos dziwnie znajomy - Maks. Adam, to ty? Adam. Maks - (Chwila wyczekujcego milczenia. Zakopotanie wrd towarzystwa) Stanisaw. Bo my wanie, Adasiu, odprowadzamy pani Helen po premierze. Adam. (milczy) Jerzy. Po ogromnym tryumfie. Takiej Ofelii nie widziaa jeszcze Europa. (Znw milczenie) Lucjan. Jak dziwnie jednak zabrzmia twj gos, Jerzy, w tej pustce. Stanisaw. Jest tu doprawdy jaka dziwna pustka. Maks. Jakie otamowanie - Jerzy. Jaki zastj, nie uwaacie - Maks. Gdzie? Jerzy. Chyba w nas wszystkich. - (Przerwa) Lucjan. Ciekawe. Ju dawno nie spotkalimy si w takim skadzie. Ostatni raz - pamitasz, Adam - w twojej pracowni. By wtedy rwnie ten jezuita, pamitacie, ze swoj matk. Przychodzi wony z rady miejskiej. Potem zjawi si ten jaki nieznajomy, ktry z nikim nie zamieni ani sowa, a po naszym odejciu pozosta z Adamem sam na sam - Jerzy. Pamitam. Potem Adam znik mi z oczu na szereg miesicy. Maks. O nie. Wiem, e malowa. "Ecce Homo" zapowiada si niezmiernie ciekawie; jakie nowe moliwoci techniczne. Ale to nie najwaniejsze. Co si w tym obrazie gio, co nie

docigao i co przerastao. Tyle ja wiedziaem odtd o Adamie. Ale nie przypuszczaem, e... Adam. (po chwili) Ty w rzeczywistoci nigdy nie wierzye w sztuk, Maks. Maks. Ja? Jak to? Nie dawno twierdzie co wrcz przeciwnego. Adam. A jednak... Nie wierzysz, e obraz jest zdolen rozoy czowieka... przetworzy czowieka - Maks. "Ecce Homo"? Adam. (milczy) Lucjan. Moe jednak, Adasiu, zechcesz podej z nami kilka krokw. Adam. Nie mog. Mam bardzo wane spotkanie. Lucjan. Tak? Adam. Zaley od niego waciwie wynik wszystkiego... Lucjan. Nie mam najzupeniej pojcia, o co moe tutaj chodzi. Wyrzucam sobie tylko, e straciem z tob blisz czno przez ten okres, a nie miem zapyta wprost... Adam. Chodzi o to, mj drogi, e jestem, jak widzicie, kwestarzem miejskiej ogrzewalni... Lucjan. No wic co? Adam. A moe si zdarzy, e pjdziemy dalej... To wanie zaley w duej mierze od wspomnianego spotkania. Lucjan. A zatem... nie bdziemy przeszkadza. Jerzy. Dobranoc panu. Adam. Dobranoc. A nie zapominajcie, e jestem kwestarzem. (Pani Helena z Mem. Zbliaj si) (Zdejmuje rkawiczki) (Wrzuca do puszki kwestarskiej piercienie zsunite z palcw) (Bez sowa) Adam. Bg zapa. Gosy: Dobranoc. 9. Zaraz po tym rozstaniu wyonia si ogrzewalnia. W jednolitej przestrzeni wiadomoci zajmuje ona nie mniej miejsca ni wszystkie poprzednie zdarzenia. Adam syszy, jak uderzaj w przyspieszeniu ttna w jego skroniach. Zbyt szybko przeszed, prawie przebieg t odlego do ulicy Wykrt 7. wiato jednej lampy u poway jest bodaj sabsze ni zwykle. Ludzie siedz lub na wp le na swoich pryczach, szczeglniej zgszczeni wok mwcy, ktry stan w porodku. - ...Chodzi o to, e wy macie prawa ludzkie, powiedzmy inaczej: e wy macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego wam zaprzeczono. (Jaki gos:) - Kto zaprzeczy? - Kto? - Niepodobna wskaza jednego sprawc. Trzeba po kolei demaskowa cae zespoy ludzi, cay splot bezprawia i krzywdy... Oczywicie nikt nie przyszed tutaj, nie pokaza palcem na ciebie lub na ciebie i nie powiedzia: ty tracisz prawa, ty nie masz praw. Tego nikt nie zrobi. Ale uczyni to samo zbijajc miliony, pitrzc akcje, zasypujc wiat mrowiem papierkw, ktrych pokryciem jest twoja praca lub twoja ndza. Wszystko jedno. Praca podzi ndz, a ndza suy pracy. Jedno i drugie pomaga im gromadzi i porasta. Gromadzi i porasta! Rozumiecie - Bo to wszystko z pominiciem ciebie, ciebie, ciebie, was. To wszystko przez wyczenie, przez zaciskanie obrczy. Pewnie - nie dwign ciebie, bo wwczas pknby ten czarodziejski piercie, ktrym cisnli kadego i wszystkich, prcz siebie. T obrcz oddziela si ich nieokieznana wolno od waszej niewoli. Z was aden nie posiada niczego. Nie jest twoj nawet ta prycz z desek, nawet ta wizka somy, na ktrej trudno ci przelee do rana - a musisz. - Ale zrozumcie; Jeszcze nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, o czym chc was przy tym przekona: e to wszystko, a raczej to nic, ktre macie, e to wszystko wam si nie naley, e to wszystko z aski, z miosierdzia. I suchajcie. To samo wci wrzeszcz w uszy robotnikom po fabrykach, grnikom po kopalniach, najemnikom po majtkach. Ty jest stworzony do tego, by nie mie niczego, oni - aby posiada wszystko. Przyszedem tu obudzi to, co w was drzemie. Wiem, e wszyscy mylicie to, co ja w tej chwili. Wszyscy to mylicie, ale nikt nie odway si tego powiedzie gono. Dlaczego? Dlaczego nie wydobdziecie tej siy, ktra w was jest? Dlaczego pozwalacie si przygnbi ndzy i tamujecie w sobie suszny bunt? Dlaczego milczy w was gniew? Nie lkajcie si! Dostarczcie tylko gniewu, a znajd si siy, ktre zdoaj uj go, wykorzysta i poprowadzi! - - (Wrd zebranych na razie adnego odzewu) (Adam jest ju od duszej chwili. Sucha z przejciem) - Nie oczekujcie miosierdzia! Miosierdzie was ponia. Wy go nie potrzebujecie. Zrozumcie, e wam si po prostu naley to wszystko. Nic z aski. Miosierdzie jest ponurym cieniem, w ktrym tajemniczy, niepojty bogacz usiuje ukry waciwe swe oblicze - ale w tym samym cieniu chce rwnoczenie, pogry wszystkich was - wasz spraw, wasz suszno, wasz gniew. Strzecie si apostow miosierdzia! S waszymi wrogami! (Jaki gos:) - O kim on mwi? - Wyranie chodzi mu o kogo - (Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi) (Inny gos:) - Ale co z tego, panie, co

mwisz - jak czowiekowi gd skrca kiszki, a grzbietu nie ma czym okry. (Inny:) - Gupi! Jemu nie o to chodzio. (Tamten:) - A o co? (Ginie w gwarze innych gosw) (Kto:) - Ale powiedz pan, co ci tu sprowadzio? (Inny:) - Wanie. Mwca. Chciaem wam udowodni, e si o was myli. O wasze prawa walczy. Potrzeba tylko waszego gniewu. (Kto:) - E, panie! Z tym gniewem, z tym gniewem! Szarpe si, to ci zamkn, gdzie trzeba - i tyle. (Inny:) - Albo ci kaganiec nao. Maj sposoby. Mwca. Wanie o to rzecz, aby si wydoby. (Kto:) - Ale jak? Ktrdy? Mwca. Dajcie tylko wasz gniew! (Kto:) - Tego nigdy nie zabraknie. (Inny:) - I c nam z tego? Mwca: - Bo tchrzycie, gdy przyjdzie do czego - (Wielu:) - E! - atwo ci gada, gdy masz do czego zby wbi - - I nieze palto na grzbiecie - - Tak, tak! - Ale pobd no jednym z nas! - Wanie! - Poszczkaj no czasem zbami! ... zbami - - I ocyga odek przez par wieczorw! ... wieczorw... Wanie. Ocyga brzuch! (bardzo mocno) - To ci mina zrzednie! (Cakiem na boku Adam. Sowa ledwo dosyszalne przez mrok:) - Pobd jednym z nas! Pobd jednym z nas! (Trzsie gow. Dry na caym ciele) (Teraz mwca usiuje opanowa zachwiane pooenie:) - Nie zrozumielicie ani sowa. Przecie wam mwi, e si o was myli - a ja przyszedem wam tylko uwiadomi, jak si nosicie w sobie. (Kto w tumie zamia si:) - Jak tam znowu si? (miech powszechny) (Kto inny zabiera gos z wielkim przekonaniem:) - To, co pan mwi, niechby si spenio. Nie byoby le. Tylko, e pan to mwi, a nic si nie spenia... W tym caa rzecz... - W tym caa rzecz... Mwca. Wanie przyszedem was przygotowa na to, e si moe speni. e si speni. I to ju niedugo. - Niechby! - A ty skd o tym wiesz? - A wanie? Skd wiesz? (Tu i tam podnosz si gosy:) - Nas tu ju przerni nawiedzali. (Kto:) - By taki - pamitacie - co si zapiera, e ju, ju. A gada jakby wry z kart. Ale co? Potem poszed, a my zostali. Zostali tym, czym byli przedtem. Ot i wszystko. (Inny:) - A ty, co zamierzasz zrobi? Zostaniesz tym, czym bye. Prawda? Mwca. Ale musicie zrozumie, e wchodz tutaj w gr olbrzymie rzesze. Nie jestecie wy jedni. Myli si o milionach. (Kto:) - To i pjdziesz, a my pozostaniem. Mwca. Nie zrozumielicie niczego, ni sowa. (Ktry:) - Daleko od nas do ciebie, daleko od ciebie ku nam. (Inny:) - Widzisz, u nas gowa tpa. Jedno wiemy: ten o nas wszystko wie, kto tu yje wrd nas. Inni nie wiedz nic. (Powszechnie zaczynaj si odsuwa od niego do swoich prycz. Powoli wycigaj si na lichych posaniach ze stomy. Dochodz ostatnie odgosy tego zdarzenia, w ktrym co dopiero wszyscy uczestniczyli:) Poszed - - Jeszcze jeden dobrodziej - - Kady by si tob posuy - - Ale... (Mwca pozosta sam. Nie zauwali nawet, kiedy cofn si o kilka krokw wstecz, tak e znajduje si teraz bliej wyjcia i bliej Adama, ktry trwa nieporuszony w swoim mroku. Mwca szepcze przez zacinite zby:) - Tego wanie si boj. To plewa rewolucji. (Adam odpowiada mu niespodziewanie ze swego miejsca:) - Tak, tak. S ludzie, ktrzy jeszcze nie dojrzeli do rewolucji, o ktrej pan... (Przerywa w p zdania) (W gbi ndzarze na swoich wizkach somy cigle jeszcze dziel si swymi uwagami. Sowa amane przez poow i zdania nie pokoczone:) - Gada, ale eby tak co przynis - - Co chcesz jeszcze - - Miae wartkie sowa - - Poty grodzi - Adam. ...do rewolucji, o ktr panu chodzi. - Niewielu. - Myl, e wikszo. Ogromna. Prawie wszyscy. - Eje. Myli si pan. Musiaby pan zobaczy robotnikw. To ulicznicy: Nic ich nie kosztuje ycie, wic stroni od walki. A cay ich gniew nie wytrzymuje niczego na dalsz met. I nie na wiele si przyda. - W kadym razie sporo jeszcze jest takich, ktrych potrzeba dwiga. - Woda na paski myn. ycie w aureoli ebractwa. Adam. (z niespodziewan si przekonania:) Tak. Jestem gotw. Jestem gotw. Myl, e mao jest takich, co by zdoali si dwign sami, o sile swego gniewu - ... o sile swego wasnego gniewu, no... rozgoryczenia, swej krzywdy - rozumiesz pan? ... ale eby zdoali si dwign. Naprawd dwign. - Co pan chcesz przez to powiedzie? Na legowiskach ndzarzy jest ju teraz zupenie cicho. Lampa sabiutko owietla picych lub zasypiajcych. Dziwna rzecz - chocia Adam i jego nieznany towarzysz do daleko stoj od zasigu jej wiata, to jednak zarysy ich postaci zdaj si wicej korzysta z jego sabych

promieni. Jest to moe jakie przeniesienie wrae suchowych do innej kategorii. Zapewne gosy obu rozmawiajcych przerzucaj swj wraeniowy rezonans w dziedzin widzialnoci. Chyba dlatego wanie Adam i nieznajomy jego towarzysz, chocia dalej od rda wiata, wiksz poa bior wietlistoci. wietlistoci zreszt cichej i mdej. I Adam przez chwil milczy skupiony, jakby szuka sw dla odpowiedzi, tak e towarzysz jego czuje si zmuszony powtrzy: - Co pan chce przez to powiedzie? Adam. (milczy jeszcze przez chwil, potem odpowiada z trudem i bardzo powoli:) - ... e jestem panu bardzo wdziczny. Za co? - Za objawienie. - Objawienie?! - Tak... Oczywicie nie jest ono zupenie jednolite dla nas obu. Rozszczepia si wyranie od pewnego punktu i poda rozbienie. Niemniej gdzie u spodu czy si. - Dlaczego si rozszczepia? - Bo z tego samego punktu prowadz dwie drogi. - Moj znam. Paska si nie liczy. Nie jest ona drog gniewu. A tutaj chodzi tylko o gniew. O wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew. - Czy rzeczywicie? Czy nic pana nie nauczyo to zdarzenie tutaj przed chwil? Panie, to zdarzenie jest symbolem: rzesza, ktra chce mie, ktra chce po prostu wzi! I c pan uczyni, jeli chce mie? - Postawmy na ow si gniewu. Zamy, e o sile wasnego gniewu dwiga si do wielu dbr - - Do wszystkich dbr! - Nie. Do wszystkich - to wykluczone. Ndza czowieka jest gbsza ni zasb wszystkich dbr. - To twierdzenie jest szalestwem. - By moe. Niemniej to twierdzenie jest prawd. Ndza czowieka jest gbsza ni zasb tych wszystkich dbr, o ktrych pan mwi. Tych wszystkich, do ktrych moe on si dwign o sile wasnego gniewu. - Podejrzewam, o co panu chodzi - i... nie wierz. - W tym caa rzecz. A widzi pan, w tym wanie caa rzecz. Ja za wierz i wiem. Panie, panie, przecie nie chodzi o to, aby czowiek pozosta ndzarzem wobec drugiego czowieka. - Wedug pana musi pozosta. - Nieprawda. Natomiast pewien jestem i w to wierz, i wiem, e ma si dwign do wszystkich dbr. Do wszystkich. I do najwikszych. Ale tu ju zawodzi gniew, tu konieczne jest Miosierdzie. - Nie masz pan pojcia, jak wrd tego narasta twoja odpowiedzialno za zmarnowan si gniewu. Za zmarnowan wiadomie. - wiadomie ja chc jedynie wychowa ten gniew. Co innego przecie znaczy wychowa suszny gniew, sprawi, aeby dojrza i objawia si jako sia twrcza - a co innego wyzyska ten gniew, posuy si nim jako surowcem, naduy go. Tak, tak, bdzie go pan wychowywa po to, aeby znw stumi ca jego moc. Tym razem nie uda si to ju. Nazbyt wezbra. - Panie, panie, czy pan nigdy nie usiowa si wczu w cay ogrom tych dbr, do ktrych powoany jest czowiek? A ta rzesza pochylona i aknca przemawia do pana tylko si swego gniewu? - Nie wolno myle tylko jednym odamem prawdy, trzeba myle ca prawd. - Ju pan najmniej masz prawo mwi w ten sposb. (Jest wyranie rozgoryczony, chocia jakby z lekkim odcieniem pobaania:) - Pan jeste typowym artyst. Zachodzi dziwna niezbieno midzy tym, co pan mwi, a tym, co pan myli. - A jednak nie kami. Przyzna mi to pan. - Rzeczywicie... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi bokiem wobec kamstwa i wobec prawdy. Pan jeste prawdziwym artyst. - By moe. Wielu ludzi ju tak twierdzio. - I co? - I nic. Jestem panu ogromnie wdziczny. Dopomg mi pan wyzwoli si od brzemienia tamtych twierdze. - Skde. Przecie nie poszede pan za mn. - No oczywicie. (Wskazuje gow na upionych ndzarzy:) - Oni te za panem nie poszli. Oni?... Tak, ale oni nie s winni w tym stopniu, co pan. Nie s winni, e nie zaraz uwierzyli. A prcz tego... ich rewolucja wchonie. Pan co innego. Bo pan masz ca wiadomo. - O nie... chocia mam tej wiadomoci wicej od pana. - By moe. - A jednak oni za panem nie poszli. - A za panem pjd, myli pan? Bdziesz ich pan mg zapewne nawleka na sznurek? - Nie. Ja pjd za nimi. - Szkoda czasu dla pustych sw. - No nie. Chodzi o bardzo rne rzeczy. - Tak. Przypumy... - Ale najwyszy czas. Czy wychodzisz pan ze mn? - Nie. Ja bym pozosta. - Gdzie bdziesz pan spa w tej norze? - Waciwie - oni mnie ju troch uwaaj za swego. Zostan. - Ostatecznie - jest to nawet w paskim stylu. - Wanie. W kocu udao mi si wypracowa sobie ten styl. Szo to wprawdzie uciliwie. No, ale... myl, e bdzie to wreszcie mj styl... (Chwila zastanowienia) Nie, nie jest moim. Zawdziczam go.

(Adam pozosta sam.) Iii. Dzie Brata Oddzielmy si dugim szeregiem lat od tamtych dni, narosych niedocieczonym przebiegiem. Sama dogbna sprawa stawania si pozostaje w nich zawsze ukryta poza ukadem wydarze. Ujawniy nam j napicia, jakby sfadowania samego surowca ycia, ktry dziki nim sta si dotykalny i odtwarzalny. Kiedy napicia owe ustaliy si ju w trwaym fakcie, wwczas owa dogbna posta wystpia jako codzienna tre ycia przeksztaconego. Fakt za trwa latami. W miar lat agodniay dawne napicia, stajc si mniej wyraziste, opaday w fady ycia. adne z nich tam nie przepado, nie zostao unicestwione, stay si jednak mniej wyraziste. Opady tedy poniej krawdzi dramatu, stawania si, ustaliy si natomiast jako ttno ycia rwnomiernie bijce w przebiegu kadego dnia. Wrd wszystkich owych dni znalaz si jednak i taki, w ktrym poprzedzajce napicia odezway si szczeglnym echem. Sam w dzie nie by ju adnym nowym dramatem, nie wnis adnych nowych napi, przedziwnie jednak odtworzy ukad i tre poprzednich. Dlatego te mia w sobie co dramatycznego. Nie rozwiza mimo to dramatu, nie przywali bohatera na sposb klasyczny nadludzk jak katastrof, grzebic w jej gruzach jego mio i myl. O nie, jego mio i myl ju dawno zostay zabezpieczone od zniszczenia, taka bowiem jest sama ich natura, e uchylajc si od bezwzgldnej katastrofy, chocia dwigaj na sobie brzemiona wielu katastrof, gojc w swym wntrzu ich lady. Niemniej sam dzie by znamienny: jakby pogos dawnych zmaga, nie tyle zamknie nam dramat, ile raz jeszcze narysuje sam dogbn jego posta uciszon pod przebiegiem zdarze. By to jeden dzie w yciu Adama. Jeden z tylu dni - i jeden z ostatnich. Od dawna ju stara ogrzewalnia przemieniona zostaa w schronisko. Kiedy dzisiaj wejdzie kto do niej, ujrzy t sam izb, dug i przestronn. W gb biegn drewniane supy podpierajce strop. Tego dawniej nie byo. Po lewej i prawej stronie, poza rzdami tych podpr, cign si szeregi prycz, podobnie jak dawniej, tylko porzdniej. S drewniane, ogromnie ubogie i proste, ale schludne. rodkiem dugi st. W gbi duy krucyfiks z ciemnego drzewa. W tej chwili cay cie skupia si i rozkada spokojnie po lewej stronie. Po prawej jacy bracia w bardzo biednych szarych habitach sprztaj. (Rozmowa braci jest taka:) - Czy wrci ju brat starszy? - Nie. Widziaem go ostatni raz dzi rano. Wyjeda na swoim wzku do miasta. - Zatem wrci niezadugo. Te wyprawy kocz si zwykle koo jedenastej. (Po chwili ten sam brat dodaje:) Co wy mylicie, Sebastianie - jak dugo moemy wytrzyma w ten sposb? Sebastian. Jak to? O co wam chodzi. - No c - to ebractwo jest dobre do czasu, ale w kocu gotowe si znudzi. - To nie nasza rzecz. Przeciee lubowa. - Tylu na wiecie lubowao. - Nie, bracie... niedobre te wasze myli. Brocie si. Bd si modli za was. - Ale suchaj. W kocu kady ma swj rozum... To nie moe potrwa. - Wida - trzeba, aby nasz rozum milcza, skoro trwa. - Ale ludzi pcha si coraz wicej. Opuchlaki, znajdy, wczgi, naogowce. Wszystko, co gdzie po ulicach nazbiera, wszystko, co skd bd nadejdzie - zaraz ma prawo. I jake, sam przecie z rynsztokw wydobywa zgnilcw przepitych i przywczy na starym grzbiecie. - No wic o co wam chodzi, Antoni? Po tomy przecie lubowali. A zreszt nie nasza gowa. On myli. Antoni. Mona by mu podsun to i owo. Przecie, gdyby tak zerwa z tym caym ebractwem, znajd si rodki dla wikszej liczby. Sprawa tylko zyska na tym. Sebastian. Starszemu ubstwo drosze od wszystkiego. Antoni. No wanie. A zdaje si, e niesusznie. Czy chodzi o to, by pomaga ludziom, czy te o to, by ebra za wszelk cen? Sebastian. Wyszo wam moe ju gardem? Antoni. Nie to, ale po prostu nie pojmuj, po co Sebastian. lubowaem, lubowalicie i wy. Teraz dwigajcie. Juci, nie nastalimy tutaj po wygody. Zreszt - wszystko mamy mu do zawdziczenia. Zrobi z nas ludzi. (Inni bracia wycigaj jakie wory) - A tego bdzie prawie na dzi. Wicej brat starszy nie pozwala. Antoni. Albo i te sposoby... Sebastian. Mwi wam, Antoni, odpdzajcie te myli. (Nadszed teraz brat przepasany biaym fartuchem. Kucharz) - A to ju wod do kota moglibycie zacz nosi, braciszkowie. - Do tego nowego kota te? - A te, te. Z pewnoci dzisiaj bdzie jeszcze wikszy tok. - No to idziemy, Janie. (Tamci bracia wychodz, drzwiami od

tyu) Sebastian. Jake tam, bracie Szczepanie. My tu ju z grubsza po robocie. Szczepan. A mnie nie wypada zabiera. A niegdy, musicie wiedzie, byem straszny le. Nasz brat starszy znalaz mnie razu pewnego na ebrach. ebraem oczywicie na wdk. Powiedzia do mnie tylko: chodcie ze mn. Poszedem. To bya najdziwniejsza rzecz w moim yciu. Bo mwi wam - byem straszny le. I pijak, jak byo za co. Dzisiaj chtnie bym odmieni tamte czasy. Chtnie bym nawrci. C - lat nie wrcisz. Staram si nadrobi, ile mog. Antoni. Jake to nadrabiacie, bracie kucharzu? Szczepan. E, c - nie tak znw trudno. Panu Bogu mona si spodoba byle czym. Tak uczy brat starszy. Wic ja na przykad warzeniem polewki... Ale to wszystko mam od niego. Tak, tak. A najdziwniejsze to - e wtedy poszedem za nim. Sebastian. O tak, niejeden ma mu sporo do zawdziczenia. Antoni. (jak echo) Niejeden (Wychodzi) Szczepan. C on? Sebastian. E, nic. Tak troch way. Ciko mu. Ale to przejdzie. Szczepan. Pewnikiem, nie przyszlimy na wygody. A pokutowa te za co jest. Dobrze, e si taki znalaz, co nam o tym powiedzia. Sebastian. C, kiedy nie kady umie. (Przychodzi jaki brat:) - Brat starszy wnet tu powinien nadej? - Sebastian. O tak. Jak tylko usyszysz dudnienie k po kamieniach, a potem guchy oskot drewnianej kuli na pododze... Szczepan. Dobrzecie to podsuchali, Sebastianie. Tak to w samej rzeczy jest, tak si powtarza dzie w dzie o tej samej godzinie. (Sycha dudnienie k. Potem oskot kuli) Bracia. A wanie... Brat Starszy. (z wysikiem mija prg, dwigajc drewnian nog) Nie byo tu kogo do mnie, braciszkowie? Szczepan. Nie byo nikogo, bracie starszy. - Zabierzcie wszystko z wzka. Starczy dla wszystkich naszych goci. No i co, powiecie, czy to nie piknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, gotujecie ju wod, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie do niej wsypa. A tu zajeda may wzek - a woda ju si wanie zagotowaa. Wystarczy wsypa to, co przywieziono na wzku. Za godzin wszyscy siadaj do mis. Za dwie - misy pomyte. Czy nie tak? (Bracia potaknli w milczeniu -) - Ju nic to, e nie potrzebujemy spichrzw ni spiarni, ale to, bracia moi, e codziennie karmi nas i okrywa ubogich nasz Ojciec... Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest. Brat Starszy. A komu to masz do zawdziczenia, e nie zwizany, e nie oblony komorami, spichrzami, skrzyniami, sakwami, zmartwieniami, strachami, zodziejami?... (mieje si serdecznie, koczc wylicza ten dugi szereg. Bracia podzielaj jego rado) - No komu? komu? Szczepan. Pewnikiem wam, bracie. Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - te wymyli. Szczepan. Przecie wam. Brat Starszy. Nie i nie! (Chwil jeszcze zdaje si czeka na trafn odpowied) (Po chwili:) lubom. (Bracia zgadzaj si. Potakiwanie gowami). Sebastian. Byo si przedtem ebrakiem ulicznym. Brat Starszy. A teraz ebrakiem polubionym. Wszystko si odmienio przez to samo. lub wszystko odmieni. Pokochae si z bied, ot i caa rzecz. Szczepan. A dawniej nienawidzilimy si mocno. Brat Starszy. A teraz j pokochae i polubie. Ot i caa rzecz. Widzisz, nie szkoda to byo tylu swarw? (Wszyscy bracia miej si serdecznie.) Sebastian. (z naga przesta si mia. Mwi do siebie): Chocia niektrym to ciy... (Po tym oglnym rozweseleniu, nastpuje jakby chwila przerwy. Nikt nic nowego nie dopowiedzia. Milcz i dumaj. Po chwili wchodzi brat-odwierny; zwraca si do przeoonego:) - Bracie starszy, jaki mody czowiek prosi was o rozmow. - Brat wprowadzi go tutaj! (Odwierny wychodzi. Po chwili wsuwa si w mody czowiek:) - Chc rozmawia z wami, bracie. Brat Starszy. Do usug. Mody Czowiek. Powiem od razu wszystko, o co mi chodzi. Spodobao mi si takie ycie jak tu u was. Prosz, abycie mnie zechcieli przyj do waszego bractwa, bracie starszy. Albert. (milczy) Mody Czowiek. Bracie, ja dugo o tym mylaem. Bdzie to jedyny rodek do uratowania mojej zachwianej wiary. Ten punkt, na ktrym wiara koysze si jak dka pod uderzeniami wiatru, tkwi gdzie w rozumie. Moe jest to po prostu pycha umysu... Pod dk rozpociera si zatoka. I do niej siga niepokj dki. Ja wiem, e sama zatoka jest rozsadzana od dna - Brat Starszy. Co znacz te sowa? Mody Czowiek. Jake inaczej okreli to przedziwne rozszerzanie si w czowieku czego... bardzo wewntrznego... bardzo ludzkiego. Chocia nie... W kadym razie - przebiega to burzliwie. O wanie - jakby

zatok rozsadza kto od dna. Brat Starszy. Zaczynam ju co pojmowa. Ale czego spodziewa si pan dla siebie od nas? Mody Czowiek. Widzi brat - to jest mniej wicej tak muzyk sprawdza si gbokim wewntrznym milczeniem wszystkich nie umuzykalnianych odbiornikw naszej wiadomoci - przy rwnoczesnym nasileniu wraliwych orodkw. Wiar, ktra si chwieje, trzeba ocala podobnie. Trzeba szuka odnonych orodkw. Wraliwych, ttnicych jej si. Brat Starszy. I to pana sprowadzio do nas? Mody Czowiek. Tak. Brat Starszy. Jak panu na imi? Mody Czowiek. Hubert. Brat Starszy. Wic dobrze, Hubercie. Pozostanie pan wrd nas przez czas jaki. Potem wybierze pan. Hubert. Ju wybraem. Brat Starszy. Nie koniec na tym. Niech pan nie zapomina, e nie my wybieramy. My tylko zostajemy wybrani - Hubert. Tak. Brat Starszy. I tego jest pan rwnie pewny? Hubert. No wanie. Czy tego mona by zupenie pewnym? Tu mona tylko szuka, trafia... Brat Starszy. Zdaje mi si, e jest pan bardzo zmczony, Hubercie. Hubert. O tak. Brat Starszy. Musi pan odpocz. Hubert. (milczy) Brat Starszy. Pan zajmowa si wiele muzyk, prawda? Hubert. Tak, dawniej. Skd brat o tym wie? Brat Starszy. Nietrudno rozpozna. Pan myli i ocenia z punktu widzenia muzyki. Hubert. Tak. Szukaem przej dla siebie od tamtej strony. Na prno. Brat Starszy. Zapewne. Dostp bywa trudny. Hubert. Brat twierdzi w ten sposb. Oczywicie. Brat starszy zna te sprawy lepiej ni ktokolwiek inny. Dlatego wanie przyszedem tutaj - Brat Starszy. No - Hubert. Bya przecie taka chwila w yciu brata, kiedy znajdowa si wobec koniecznoci podobnych rozstrzygni. (Chwila milczenia. Hubert z napiciem oczekuje odpowiedzi) Brat Starszy. (mwi bardzo powoli, zna wysiek) Niczego niepodobna wnosi z tej pozornej analogii. Hubert. Brat starszy mwi: pozornej - czy raczej nie: uderzajcej? Brat Starszy. Nie! Hubert. Nie? Brat Starszy. Nie wolno sdzi po zjawiskach. Pamitasz, jak starszy Izaak pomyli si, le wybra midzy Jakubem a Ezawem. Nie wolno sdzi po tych pokrowcach, w ktre przyodziewa si czyje ycie. Tu chodzi o to, czy pan jeste wybrany... Hubert. Jake si o tym przekona? Brat Starszy. Naprzd trzeba mie cakiem nowe widzenie wiata. Pan go nie ma. Bo to rnica, mj drogi panie, to jest rnica. Co innego sdzi wiat wedle tych miar, ktrymi zbiegaj si i rozchodz tonacje jest to ogromnie ciekawe, ogromnie pikne i wzniose - ale co innego widzie wiat w wymiarach ndzy i upodlenia, i wiedzie, ale to wiedzie dokadnie, gdzie z tym wszystkim spotyka si Bg, jaka ndza Go do ludzi przyblia, a jaka od nich oddziela. Hubert. Zdaje si, e umiabym oceni. Brat Starszy. Czym? Zawiedzionym widzeniem muzycznym? Czy pan przynajmniej wie, jaka jest ta najprawdziwsza ndza czowieka przed Bogiem? (Chwila milczenia) Tej ndzy nie wolno szuka na kracach czowieka, na jego peryferiach. Znajduje si ona u niego w tym dokadnie miejscu, skd rozpoczyna si powinno najwysze jego wyniesienie. Hubert. Tak. Przeczuwam, o co bratu chodzi. Wymowa przeciwiestw. Brat Starszy. Std to pochodzi, e my zwyczajnie le oceniamy... Miosierdzie i krzywda maj w rzeczywistoci inne znaczenie i gdzie indziej si zaczynaj ni si na og przypuszcza... Ale na to potrzebne jest wanie to widzenie. Jeli go brak, bdzie si cigle popenia gupstwa. Pan go szuka, nieprawda? Hubert. Sdz, e tak. Dziwna rzecz: to rozbija moje ycie i to je rwnoczenie scala. Brat Starszy. (milczy przez chwil. Potem zupenie niespodziewanie:) No a co bdzie z twrczoci? Hubert. A jak brat myli - Brat Starszy. Bo widzi pan - tu jest cakiem inna twrczo. Jakeby to panu wytumaczy - widzi pan - cakiem inaczej rozkadaj si wspczynniki surowca, talentu i trudu. Hubert. Nic nie wiem, nic nie wiem. Jestem w mroku. Brat Starszy. To by jeszcze samo przez si nic nie szkodzio. Hubert. Prosz mi dopomc. Brat Starszy. Biedny chopcze, zdaje mi si, e szukasz rozwiza zbyt miaych. Nie wolno si tak przerzuca, trzeba pozwoli, aby to narastao powoli. Trzeba cierpliwoci. - Bo ja nie wierz, oczywicie, aby grozia panu naprawd utrata wiary. Niemniej szuka pan mocnych podniet. I to - nie w sferze uczuciowej, ale w sferze rzeczywistoci. To bardzo dobrze. Hubert. Tak? Brat starszy chce mnie uspokoi. Brat Starszy. Widzisz, sprawa twoja nie jest atwa. Wiele rzeczy jeszcze nie dojrzao. Waciwie

raczej jeste jeszcze po tamtej stronie. Co jednak ci wyrywa... Hubert. Brat to dobrze okreli. Brat Starszy. Wiem, wiem. Cigle jednak nie jestem pewny. Hubert. Czego? Brat Starszy. Twego widzenia. Hubert. Jakiego widzenia? Brat starszy cigle wspomina o jakim widzeniu. Brat Starszy. A tak. Bywa przecie, e dugo chodzi si w mroku. Hubert. Wanie tutaj przyszedem po wiato. Brat Starszy. Tak, tak. Boj si jednak, by pan nie olep... Bo tu jest cakiem inna twrczo, cakiem inna. Skoro wic tamtej nie stanie, a ta nie dojrzeje bdzie ogromnie ciemno. Nie wiem, jak dugo to moe trwa. Hubert. Ale co? Brat chyba sdzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwil nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie starszy, jeeli brat mi nie pomoe, to kt? Brat Starszy. Wanie ja chc panu pomc. Hubert. Dzikuj. Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobraa, e to znaczy: zosta na stae wrd nas. Hubert. Nie? A co to znaczy? Brat Starszy. To znaczy raczej: szukaj w dalszym cigu. Hubert. Dlaczego? Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie potrafi odpowiedzie panu w caej peni, a jednak - tak. Hubert. Szukaj w dalszym cigu. Ale czego? Szukaem chyba do. Szukaem wrd tylu prawd. Przecie te rzeczy mog dojrzewa wanie tylko w ten sposb. Filozofia... sztuka... Prawd jest to, co ostatecznie wypywa na wierzch jak oliwa w wodzie. W ten sposb ycie odsania nam j - powoli, czciowo, lecz cigle. Prcz tego jest ona w nas, w kadym czowieku. Tam wanie zaczyna przylega do ycia. Nosimy j w sobie, jest mocniejsza od naszej saboci ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym czowieku. Co to jest prawda, gdzie si znajduje? ycie skada si z ludzi, ktrymi szeroko upywa, jednoczc si u swego ujcia nowym poziomem wiata w rozwartych renicach. Tak, tak... istniej po prostu ludzie zjednoczeni z Prawd, ktrzy nie wychylaj si z jej orbit, ale wewntrzn rwnowag trwaj w jej objciach. Brat Starszy. (milcza przez chwil. Wreszcie odpowiada:) No wanie. Powinien pan tego szuka jeszcze o wasnych siach. Takiemu jak pan nie wolno skraca drogi - ani - Hubert. Ani? Brat Starszy. - ani zbyt jej uatwia. Hubert. Wic odmawiacie mi, bracie starszy - Brat Starszy. Odradzam. Skde ja mog wiedzie, czy dojrzeje w panu to samo, co we mnie? Dotd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku. Hubert: Przecie w ten sposb skazujecie mnie na dalsz poniewierk. Brat Starszy. To nic nie szkodzi. Trzeba zreszt, aby zuboa. Hubert. Jak to? Skoro ju tyle straciem - Brat Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - trudno pomyle, aeby dwch ludzi miao i tak blisko siebie t sam drog. Czy to by godzio si z Jego bogactwem? Pan Bg bogaty jest w swoich drogach. Hubert. Czy to ju cay powd? Brat Starszy. Nie wiem. Powodu waciwie nie ma. Ale wiem, e powinien pan std odej. Wzywaj ci dokdind. Hubert. Dokd? Brat Starszy. Te sprawy wyjaniaj si od wypadku do wypadku. Czasem w cigu godziny. (Przerwa. Chwila milczeni) Hubert. Od duszej chwili narzuca mi si pewna myl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Prosz powiedzie... Hubert. Przyszedem do was, bracie starszy, pewny, e nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudnoci, jak wy. Przecie przebiegaj tak blisko waszego ycia. Brat Starszy. To o niczym nie wiadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia si z wysikiem, szukajc wyrazw dla tego, co chce powiedzie. Wreszcie mwi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy, chcecie we mnie przekreli cae wasze ycie? (Albert opuszcza gow, przez chwil spospnia. Potem znw podnosi oczy i patrzy na modego bardzo przenikliwie, a przy tym bardzo agodnie) Brat Starszy. Bg jest zbyt dobry. (potrzsa gow) Bg jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie opuci wzroku. Zdaje si jednak, e nie jest zupenie przekonany, bo powtarza z ca stanowczoci, chocia gosem mocno przyciszony:) - Czybycie wy po prostu, bracie starszy, chcieli przekreli we mnie to, czym byo caa wasze ycie? - Niepodobna! Niepodobna! (Rozstali si bez sowa) (Albert jest nieporuszony. Zupenie jakby w nim nic nie zaszo. Ktry z braci podchodzi i co szeptem mwi do starszego. Odpowied:) - A dobrze, dobrze. - (Brat oddala si. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miabym swko do was, bracie starszy. Albert. Moe pniej zdarzy si chwila stosowna. Antoni. Wol zaraz. Sprawa moja jest prosta. Mam dosy tej ebraniny. Albert. Nie wy pierwsi. Antoni. Myl, e

moglibycie zrobi nieskoczenie wicej dobrego, zrywajc z waszym uporem. Albert. Ale, bracie, wszystko dobro dzieje si tu przez ubstwo. Antoni. Przez ebry, przez aenie z torbami? - Albert. A jake mylicie, uwierzy nam ktry z naszych opuchlakw, bezdomnych, jeli ujrzy u nas co innego ni sam wlecze na swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy. Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to wiem. Dzi si tylko da. Albert. adn miar. Najwaniejsze jest, aby uwierzy. Antoni. Sdzicie, e ma nawet czas o tym myle. Ja jestem z takich, ja to wiem. Nie myli si. Myl musiaaby pooy kres daniom. Wystarczy dawa. Albert. Nieprawda. Trzeba wyrywa z takiej bezmylnoci. Antoni. Po co? Albert. Aby go nauczy da jeszcze wicej. Czycie tego jeszcze nie pojli wrd nas? da jeszcze wicej. Szuka jeszcze wicej. A przy tym mylicie si. On nad tym myli. Jeli w ogle nad czym, to wanie nad tym jednym. O Antoni, Antoni. Czycie tego jeszcze nie zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogem tego poj. Ja nie mogem nigdy tego poj, o co ci chodzio, Albercie. A myl, e nie ja tylko. Albert. Przecie nigdy nie taiem tego przed wami. Wanie chodzio mi o to, abycie to wiedzieli. Wszyscy. Antoni. A jednak, c moesz zaradzi na to, e kto ciebie nie poj? To nie tylko ja. Takich jest wicej. Chocia tylko ja mam odwag mwi wam o tym, bracie starszy. Albert: Dzikuj ci za to, Antoni. Antoni. Oni rwnie was nie pojmuj, chocia zgadzaj si z wami. Tak najatwiej. yj na wasz koszt. Zdali si na wasze mylenie. Nie myl sami. Dlatego pytam was jeszcze raz, bracie starszy: co to jest, czego nam udzielasz? Dlaczego kaesz nam biedowa i ebra? Pytam was o to wobec nich wszystkich. Rzeczywicie podczas rozmowy izba powoli zacza si zapenia brami. Dobiega pora posiku, wic awy powoli si zapeniaj. Bracia staj na swoich miejscach i milcz. Niemniej wanie owo milczenie nadaje caemu zdarzeniu niezwyky wyraz. Wyglda ono po prostu tak jak jaki milczcy sd nad Albertem. Brat starszy orientuje si w tym pooeniu. Czyby nagle stan wobec pustki tam, gdzie chcia przela cae swe bogactwo? Moe rzeczywicie myli si systematycznie co do nich - co do ludzi, ktrych sdzi, e nawraca. Sdz go oto mimo woli. Albert wie, e sowa Antoniego oskaraj go teraz w nich wszystkich. Dlatego te Albert potoczy wzrokiem po zgromadzonych, szukajc ju wyroku w ich twarzach. Nie znalaz. Zaczyna tedy mwi z cicha i bardzo mikko. - Bracia moi, odebraem wam wszystko, zadaem od was wszystkiego. Nie udziem was adn obietnic. Czy miaem do tego prawo? Prcz tego woyem na was jarzmo. Ale szukaem dla niego oparcia gboko w kadym z was. Tam, gdzie nienawi przekltego brzemienia miaa si przeksztaci w jego ukochanie - (Przerwa, milczy dusz chwil) Zauwaylicie ju zapewne, e ja mwi o krzyu. O naszym wsplnym krzyu, ktry jest przeksztaceniem upadku czowieka w dobro, a jego niewoli w wolno. (Od skupionej w milczeniu jakby zamarej grupy szarych braci odcza si jedna posta. Starzec czyni kilka krokw w kierunku Alberta, potem wykonuje rk taki ruch, jakby chcia go pogadzi po ramieniu) - Bracie, bracie starszy, Albercie - (Te sowa zaskrzypiay w pustce jak rami dwigu. Albert odczu ich obecno, ale opiera si na nich bardzo ostronie, jakby bada ca ich wytrzymao) - Czy miaem prawo do tego? Bo przecie nawet ndza bya wasz wasn - (W tej chwili Albert odczuwa jakby przypyw nieznanej mocy. Oczy byszcz mu bardzo dziwnie. Mwi:) - To bya gra. Przecie wiedziaem, e nie jestem sam. W kadym pord was wiedziaem o ndzy i - o Nim. Dugo przebywali z dala od siebie. Ze wszystkich si staraem si ich przybliy. Bo przedtem bye ty - ndzarz, a nad twoj ndz wiao pustk. Odkd zbliye si do Niego, upadek twj przemieni si w krzy, a niewola twa w wolno. (Brat Sebastian, podnosi wysoko rce do skroni, wyej nie zdoa. Ju nie idzie dalej za Albertem, ale w porodku izby mwi przez zy:) - Niewola w wolno... upadek w krzy... O tak, Albercie, o tak... Albert. Syn Boy jest ca wolnoci. Bez ladu niewoli. Antoni. (ktry sta dotd bez sowa) Ale c std? C std, e On jest ca wolnoci? - On by niegdy. Albert. On cigle jest. Antoni. Jest. Wierz. Kazae nam w Niego wierzy, modli si do Niego, naladowa. Dobrze. Mwie: bdcie

biedakami, bo On nie mia gdzie gowy pooy. Dobrze. Suchalimy ci chtnie, bo ty sam tak uczyni. Nie byo w tobie adnego kamstwa. A przecie... (Antoni nie znalaz sowa. Milczenie od razu stao si uciliwym. Albert po chwili dopiero podejmuje poprzednie zdanie. Wypowiada je bardzo cicho, ale bardzo stanowczo, prawie z jakim odcieniem uporu) Albert. On jest cigle. On cigle dociera do dusz. I odtwarza w nich... Siebie! (To ostatnie sowo Albert wypowiedzia dziwnie dwicznie. Teraz zamyla si ponownie) Widocznie nie dotar do gboko... Widocznie... (Nie, wiadomo, o kim to zostao powiedziane) (Nagle Albert odwraca si i zaczyna i ku krzyowi, ktry ciemnieje w gbi izby. Wszystkie gowy zwracaj si w tamt stron. Brat starszy nie opar czoa o krzy. Stan. Antoni posun si za nim, jakby urzeczony. Teraz Albert mwi:) - Kto zawini. Byo nas trzech. (Podnosi wzrok ku Ukrzyowanemu) On - nie. (Teraz powoli zwraca si poow ciaa ku Antoniemu - zdaje si jakby przychodzio mu to z wikszym trudem ni zwykle) Ty - nie. (Chwila przerwy) Moe - ja... (zamyla si) (Ale potem szybko podszed ku awom) Dzwonili ju na poudnie. (Bracia wszyscy zatapiaj si w modlitwie. Niektre miejsca s puste) (Antoni jest oszoomiony. Zdaje si, e przez chwil walczy z sob. Potem idzie na swoje miejsce. Zakrywa domi twarz) (W tej chwili daje si sysze oskot krokw w sieni. Potem sycha lejsze odgosy, tak jakby ustawiano tam narzdzia, opaty, kilofy) (Drzwi otwary si i wsuwa si do izby kilku braci. Bez sowa id ku swoim miejscom i rozpoczynaj modlitw. Teraz wszystkie awy s zajte) (Za chwil skoczyli modlitw. Siadaj) Brat Starszy. (zwraca si ku przybyym) No, a co tam u was? (Jeden z przybyych braci:) - Zwolniono nas z pracy wczeniej. Brat Starszy. Dlaczeg tak? Ten sam Brat. W miecie co si zaczyna dzia. Inny. Stany tramwaje i samochody. Poprzedni. Mwi te, e wyczono elektryczno i gaz. Robotnicy porzucili prac i poszli przyczy si do pochodw, ktre w wielu miejscach przecigaj wrd okrzykw. Brat Starszy. Widziaem ju z rana jaki niezwyky ruch. - Tak, tak. ...e jednak tak gwatownie zdoao wybuchn - ...Ano, wida, byy zgromadzone prochy. Starczyo iskry... (Jeszcze jeden przybysz w drzwiach) Albert. A brat skd? Tamten. Wracam z kwesty. W miecie wszdzie zamykaj jadodajnie i sklepy. Poza tym jest niespokojnie. Wszdzie peno policji. Brat Starszy. No to niech brat siada z nami. (Nagle przy kocu stou podnis si ktry z braci. Antoni) - No widzicie, na wiele wam teraz wyjdzie ebranina! Albert. (zwraca si z umiechem w tamt stron) Prawda bracie Antoni? Antoni. A ja mwiem, mwiem - (Stropi si jednak tym umiechem brata starszego) Albert. (zamyla si. Potem mwi bardzo powoli, zdajc si way kade sowo) Wiedziaem o tym od dawna. To musiao przyj. Kwestarz. Wiedzielicie od dawna, bracie starszy? O czym wiedzielicie? Albert. (patrzy w t stron przenikliwie, ale przy tym jakby przez mg) O gniewie. O wielkim gniewie. - Susznym. (Tamten dorzuca:) - I co? Albert. A c? Przecie wiecie, e gniew musi wybuchn. Zwaszcza jak jest wielki. (Przerwa) I potrwa, bo jest suszny. (Zamyla si jeszcze gbiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby dla siebie, chocia wszyscy suchaj w skupieniu:) Wiem jednak na pewno, e wybraem wiksz wolno. (By to jeden z ostatnich dni w yciu brata starszego) (1945-1950 ) 1/1

You might also like