You are on page 1of 296

R. A.

SALVATORE

TYSIĄC ORKÓW
(The Thousand Orcs)
Trylogia Klingi łowcy 1
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
PROLOG
- Hej tam, musicie ciągnąć mocniej! - Tred McKnuckles wrzasnął na swój zaprzęg,
złożony z dwóch koni i trzech krasnoludów. - Chciałbym dotrzeć do Płycizn, nim letnie słońce
przypali mi łysinę!
Jego głos, potężny jak przystało na tak imponującą posturę, odbił się echem od
otaczających ich skał. Tred był wprawdzie przysadzisty, nawet jak na krasnoluda, miał jednak
ciało, które zdołałoby wytrzymać napór każdego wroga, i ręce, na których widok drżały serca
przeciwników. Jego żółta broda była tak długa, że często musiał zatykać ją za szeroki pas. Na
plecach, mniej więcej na wysokości łopatek, dźwigał dwa młoty do rzucania, zwane powszechnie
„krasnoludzkimi strzałami”, w każdej chwili gotowe do ciśnięcia.
- Łatwiej by było, gdybyś nie przywiązał konia z tyłu wozu, ty cholerny głupku! -
odkrzyknął jeden z ciągnących krasnoludów.
W odpowiedzi Tred smagnął go biczem po pośladkach.
Krasnolud zatrzymał się, a raczej próbował to zrobić, ale wóz toczył się dalej, więc
zaprzęgnięty do niego krasnolud nie miał innego wyjścia, jak tylko znów zacząć szybko
przebierać nogami.
- Możesz być pewien, że ci za to odpłacę! - warknął tylko do Treda, lecz reszta
ciągnących krasnoludów i tych trzech, którzy wciąż siedzieli na wozie obok szefa, jedynie się z
niego zaśmiali.
Posuwali się naprzód szybkim tempem, odkąd przed dwoma dekadniami opuścili
Cytadelę Felbarr, udając się na północ wzdłuż zachodnich zboczy Gór Rauvin. Dotarłszy na
płaski teren, przeprowadzili kilka transakcji handlowych i uzupełnili zapasy w dużej osadzie
barbarzyńskiego plemienia Czarnego Lwa. Miejscowość ta, zwana Studnią Beorunny, była wraz
z Sundabarem, Silverymoon i Quaervarr ulubionym miejscem handlu dla siedmiu tysięcy
krasnoludów z Cytadeli Felbarr. Krasnoludzkie karawany zwykle docierały do Studni Beorunny,
zamieniały ładunek i zawracały na południe, w góry, lecz ta szczególna grupa zaskoczyła
przywódców barbarzyńskiej osady i parła dalej na północny zachód.
Tred był zdecydowany otworzyć dla krasnoludzkich kupców Płycizny i kilka innych
mniejszych miasteczek nad rzeką Surbrin, płynącą wzdłuż zachodniego skraju Grzbietu Świata.
Plotki głosiły, że Mithrilowa Hala z jakiegoś nieznanego powodu zmniejszyła wymianę
towarową z osadami w górze rzeki, a Tred, który zawsze starał się wykorzystywać okazję, chciał,
by Cytadela Felbarr wypełniła tę próżnię. W końcu po okolicy krążyły też inne pogłoski, jakoby
w płytkich kopalniach na zachodnich obrzeżach Grzbietu Świata znaleziono kilka imponujących
klejnotów, a nawet parę pradawnych artefaktów, uważanych za krasnoludzkie.
Panująca późną zimą pogoda sprzyjała osiemdziesięciokilometrowej podróży i wóz bez
problemów pokonał drogę wzdłuż północnego krańca Księżycowego Lasu, dojeżdżając do
podnóży Grzbietu Świata. Krasnoludy zapędziły się jednak trochę za daleko na północ, tak więc
teraz zawróciły na południe, a góry pozostawały po ich prawej stronie. Mimo wszystko
utrzymywała się wysoka temperatura, lecz nie było tak ciepło, by rozpuścić powierzchnię
śnieżnych połaci, a w związku z tym zasypać szlaki lawinami. Tego jednak poranka na kopycie
jednego z koni pojawił się ropień i choć przedsiębiorcze krasnoludy zdołały wyciągnąć z rany
kamień i oczyścić zakażone miejsce, zwierzę nie było jeszcze gotowe, by ciągnąć załadowany
wóz. Co więcej, szło z trudem, więc Tred przywiązał je do tyłu wozu, po czym podzielił
pozostałą szóstkę krasnoludów na dwie drużyny zaprzęgowe. Z początku radzili sobie całkiem
nieźle i wóz toczył się gładko, kiedy jednak zbliżał się koniec drugiej zmiany, pochód wyraźnie
zwolnił.
- Jak myślisz, kiedy znów zaprzęgniemy konia? - spytał Duggan McKnuckles, młodszy
brat Treda, którego żółta broda sięgała zaledwie do połowy piersi.
- Ba, jutro - odpowiedział pewnie Tred, a pozostali pokiwali głowami.
W końcu nikt nie znał się na koniach lepiej niż Tred. Był jednym z najlepszych kowali w
Cytadeli Felbarr i jak nikt potrafił podkuwać te zwierzęta. Wzywano go więc zawsze, gdy do
krasnoludzkiej fortecy wkraczała jakaś karawana kupiecka, ba, często towarzyszył temu osobisty
nakaz króla Emerusa Warcrowna.
- To chyba powinniśmy pomyśleć o noclegu - podsunął jeden z krasnoludów ciągnących
zaprzęg. - Założyć obóz, zjeść trochę gulaszu i zmniejszyć ładunek o beczułkę piwa!
- Ho ho! - zaryczało z aprobatą kilku innych, jak zwykle gdy wspominano o piwie.
- Ba, ale z was mięczaki! - wydął wargi Tred.
- Po prostu chcesz dotrzeć do Płycizn przed Smigiem! - oznajmił z wyrzutem Duggan.
Tred splunął i zamachał rękami w geście protestu. Każdy jednak wiedział, że to prawda.
Smig był największym rywalem Treda. Przyjaźnili się, ale udawali, że się nienawidzą, bo tak
naprawdę żyli tylko po to, by ze sobą rywalizować. Obaj wiedzieli, że małe miasteczko Płycizny,
jego charakterystyczną wieżę oraz znanego miejscowego czarodzieja przed zimą odwiedziło
mnóstwo podróżnych - ludzi pogranicza, którzy potrzebowali dobrej broni, pancerzy i podków - i
obaj słyszeli deklaracje króla Warcrowna, że chętnie przetrze szlaki handlowe wzdłuż Grzbietu
Świata. Od czasu odzyskania krasnoludzkiej warowni, która pozostawała w rękach orków przez
ponad trzy stulecia, obszar na zachód od Cytadeli Felbarr znacznie się uspokoił, podczas gdy
górski region na wschodzie wciąż wrzał i walczył z potworami. Istniały wprawdzie drogi z
Podmroku do Mithrilowej Hali, lecz jak dotąd nie odkryto żadnej, która otwierałaby się na
ziemiach na północ od fortecy klanu Battlehammer. Wszyscy ci, którzy towarzyszyli Tredowi -
jego pracownicy, brat Duggan, szewc Nikwillig oraz bracia Bokkum i Stokkum, wiozący ważne
towary (głównie piwo) w imieniu innych felbarskich kupców - chętnie dołączyli więc do
wyprawy. Powszechnie wiadomo, że pierwsza karawana, która tam dotrze, zdobędzie największe
zyski i najwięcej skarbów ludzi pogranicza. Co jednak ważniejsze, to właśnie owa pierwsza
karawana będzie miała powody, aby się chlubić i zyska łaskę króla Warcrowna.
Tuż przed odjazdem Tred wyzwał Smiggly’ego „Smiga” Stumpina do zawodów w piciu,
lecz wcześniej zapłacił szczodrze jednemu z kapłanów Moradina za eliksir, który niwelował
skutki alkoholu. Tred obliczył, że minie ponad dzień od wyjazdu jego grupy z Cytadeli Felbarr,
zanim biedny Smig w ogóle się obudzi, oraz jeszcze jeden, zanim uspokoi zamęt w głowie na
tyle, by móc przejść przez wrota cytadeli.
Tred nie byłby sobą, gdyby pozwolił, by taka drobnostka jak ropień na końskiej nodze
spowolniła ich na tyle, aby Smig miał szansę ich doścignąć.
- Podreptacie jeszcze pięć kilometrów i będziemy mogli powiedzieć, że to był dobry
dzień - zaproponował.
Wokół niego rozległy się postękiwania. Jęczał nawet Bokkum, który mógł najwięcej
stracić, gdyby zdecydowali się wcześniej rozbić obóz - z jego wszak beczek zniknęłoby więcej
piwa, choć i tak zakładano, że nie sprzeda trunku w Płyciznach, tylko będzie nim świętował
powodzenie wyprawy.
- Więc trzy kilometry! - warknął Tred. - Chcecie tej nocy obozować ze Smigiem i jego
chłopakami?
- Eeee tam, Smig jeszcze nie wyjechał - powiedział Stokkum.
- A jeśli tak, mocno go spowalniają kamienne osuwiska, jakie zostawiliśmy na drodze za
sobą - dodał Nikwillig.
- Jeszcze trzy kilometry! - ryknął Tred.
Znów trzasnął z bicza, a biedny Nikwillig wyprostował się i zdołał obrócić na tyle, by
zmierzyć spojrzeniem okrutnego woźnicę.
- Uderz mnie jeszcze raz, a zrobię ci parę butów, o których nieprędko zapomnisz! -
warknął, po czym zaparł się w ziemię tak mocno, że jego stopy wyżłobiły w niej dwie głębokie
bruzdy. Pozostali ryknęli śmiechem. Zanim Nikwillig zdążył znów się poskarżyć, Duggan
zanucił piosenkę o mitycznej krasnoludzkiej utopii, wielkim mieście w głębokich kopalniach,
które spodobałoby się samemu Moradinowi.
- Właź tym szlakiem! - zamruczał Duggan, a kilku zerknęło na niego niepewnie,
zastanawiając się, czy śpiewa, czy każe im skręcać. - Rozwal drzwi - ciągnął Duggan, skłaniając
Stokkuma, by odwrzasnął:
- Jakie drzwi?
Lecz Duggan jedynie kontynuował:
- Znajdź ten tunel, biegnij ile sił!
- Ach, Góradół! - wrzasnął Stokkum, i cała grupa, nawet naburmuszony Nikwillig,
podjęła pieśń, poklepując się po plecach:
Właź tym szlakiem
Rozwal drzwi
Znajdź ten tunel
Biegnij ile sil
Omiń most, co ogniem świeci
Coraz głębiej w dół się leci
Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół
Znaleźliśmy miasto Góradół!
Góradół! Góradół!
Znaleźliśmy miasto Góradół!
Góradół! Góradół!
Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół
Znaleźliśmy miejsce, gdzie najlepsze piwo
Gdzie ogromne precle, świeże jako żywo!
Gdzie kucharz Muglump i z królika potrawka
I czterdzieści kufli, mistrza Bumble’a sprawka!
A skałę możesz rąbać w dziurach
I wciągać ją w górę na bloczkach i sznurach
A potem ją stopić i sprzedać, bowiem
Góradół ma złoto, co się zowie!
Góradół! Góradół!
Znaleźliśmy miasto Góradół!
Góradół! Góradół!
Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół.
Ciągnęło się tak jeszcze przez wiele linijek, a gdy siedmiu krasnoludów skończyło
oficjalne zwrotki starej pieśni, i tak śpiewało dalej, bo jak zwykle każdy z nich dodawał własne
życzenia co do wspaniałości, jakich chciałby zaznać w miejscu takim jak Góradół. W końcu na
tym polegał urok krasnoludzkiej pieśni, która pozwalała odróżnić przyjaciela od wroga.
Pieśń pozwalała również zapomnieć o znojach, zwłaszcza trójce ciągnącej wóz, z
mozołem, w pocie czoła, z pochylonymi i napiętymi grzbietami. Przez cały ten czas posuwali się
dziarsko do przodu, tocząc się po kamienistym gruncie. Góry wznosiły się po ich prawej stronie,
gdyż nadal szli na południe.
Na ławce woźnicy Tred wykrzykiwał po kolei imiona swych towarzyszy, wrzeszcząc, by
dodawali po kolei następne wersy. Pieśń szła gładko, dopóki nie oddał głosu swemu młodszemu
bratu Dugganowi.
Pozostała piątka dalej nuciła, by wspomóc solistę, lecz wykonali niemal całą zwrotkę, a
Duggan jak milczał, tak milczał.
- No? - rzucił pytająco Tred, obracając się do brata i widząc na twarzy Duggana wyraz
dezorientacji. - Musisz śpiewać, chłopcze!
Duggan spoglądał na niego przez dłuższą chwilę z zaciekawieniem i zmieszaniem, po
czym powiedział cicho:
- Chyba jestem ranny.
Dopiero wtedy Tred odchylił głowę, by lepiej przyjrzeć się bratu, i dostrzegł wystającą z
boku Duggana włócznię.
Wrzasnął przeraźliwie. Głosy śpiewające pieśń natychmiast umilkły, a dwa siedzące na
tyle wozu krasnoludy obróciły się, by spojrzeć na osuwającego się Duggana. Ciągnący wóz
zamilkli dopiero, gdy w dół zbocza spadł z hukiem wielki głaz, uderzając po drodze w ramię
Nikwilliga i pozbawiając go przytomności.
Przerażone konie ruszyły przed siebie galopem, a ranny koń i Stokkum wyrwali się z
uprzęży. Stokkum potoczył się po kamienistym gruncie. Tred chwycił mocno za lejce, próbując
zatrzymać zwierzęta i uratować stojących im na drodze kompanów.
Kolejny głaz spadł tuż za toczącym się wozem, a trzeci trafił w dyszel. Konie uskoczyły
w lewo, po czym spróbowały wrócić na szlak, przechylając przy tym wóz na dwa koła.
- W prawo! - rozkazał Tred, lecz ledwie zdążył to powiedzieć, a już lewe koła wozu pękły,
a pojazd przechylił się i przewrócił.
Konie uciekły, ciągnąc za sobą uprząż oraz trzech uwiązanych do niej krasnoludów.
Dwa krasnoludy siedzące za Tredem spadły z wozu, chwilę później na ziemię osunął się
bez czucia Duggan. Tred zachwiał się na koźle, ale noga utknęła mu pod ławką woźnicy. Poczuł,
jak pęka kość, a po chwili wóz zwalił mu się na głowę. Miał wrażenie, że zalewa go krew i
dopiero po chwili uświadomił sobie, że płynie na niego rzeka piwa.
Jedynie szczęście ocaliło go przed zmiażdżeniem, jakimś cudem bowiem znalazł się we
wnętrzu opróżnionej beczki i w niej potoczył się w dół zbocza. Zatrzymał się nagle, gdy beczka
uderzyła w głaz i wraz z jej deskami wzbił w powietrze, wykonując dziwaczne salto.
Tylko swej nieludzkiej sile zawdzięczał fakt, że po takim upadku jeszcze zdołał się
podnieść. Przewrócił się znowu, gdy załamała się pod nim noga, ale wspierając się łokciem o
głaz, znów uparcie wydźwignął się w górę.
I wtedy ich zobaczył... Dziesiątki - nie, setki - orko w, wymachujących włóczniami,
maczugami i mieczami, rojących się wokół zniszczonego wozu i powalonych krasnoludów.
Towarzyszyło im dwóch gigantów - nie wzgórzowych, jak można się było spodziewać, lecz
większych, niebieskoskórych gigantów lodowych. W jednej chwili Tred zrozumiał, że nie stoi
przed nim zwykła banda rzezimieszków.
Czując, że opuszcza go świadomość, Tred zachował dość rozsądku, by rzucić się w tył,
turlając jeszcze dalej w dół i lądując gwałtownie na kolejnym głazie pod gęstwiną jeżyn. Znów
spróbował wstać, lecz nagle poczuł w ustach zakrwawiony piach.
To było ostatnie wrażenie, jakie zapamiętał.

***

- Hej, żyjesz? - dobiegł go odległy, ponury głos.


Tred otworzył jedno oko, zaklejone krwią, i jak przez mgłę ujrzał Nikwilliga, który
klęczał przy jeżynach i wpatrywał się w niego z uwagą.
- Dobrze, żyjesz - powiedział Nikwillig i opuścił rękę, podając Tredowi dłoń. - Trzymaj
tyłek nisko albo tamci na dobre zedrą z niego skórę.
Tred przyjął pomocną dłoń i ścisnął ją mocno, lecz nie próbował się podnieść.
- Gdzie pozostali? - spytał. - Gdzie mój brat?
- Orkowie już się nimi zajęli - padła posępna odpowiedź. - Dobrze, że choć ciebie
znalazłem. Te cholerne konie ciągnęły mnie ze dwa kilometry.
Tred nadal leżał w bezruchu.
- No chodź, bałwanie - złajał go Nikwillig. - Musimy dotrzeć do Płycizn i posłać wieść do
króla Warcrowna.
- Idź sam - odparł Tred. - Mam złamaną nogę. Tylko cię spowolnię.
- Ba, gadasz jak głupiec, za którego zresztą zawsze cię uważałem!
Nikwillig szarpnął mocno, wyciągając Treda spod jeżyn.
- Ba, sam nim jesteś! - warknął na niego Tred.
- Więc jakby było na odwyrtkę, to byś mnie zostawił? To pytanie otrzeźwiło Treda.
- Dawaj jakiegoś drąga, ty uparty pajacu! - zawołał. Niedługo później ramię w ramię
dwóch krzepkich krasnoludów pokuśtykało w kierunku Płycizn, już planując zemstę na bandzie
orków.
Nie wiedzieli, że sto innych podobnych band wychynęło ze swych górskich legowisk i
grasuje teraz po okolicy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
DROGA DŁUŻSZA NIŻ OCZEKIWANO
Gdy Thibbledorf Pwent i jego mała armia szałojowników przybyli do Doliny Lodowego
Wichru z wieściami, że Gandalug Battlehammer, pierwszy i dziewiąty król Mithrilowej Hali,
zszedł z tego świata, wiedziałem, że Bruenor nie będzie miał innego wyjścia i wróci do domu
swych przodków, by objąć przywództwo. Obowiązki wobec klanu nie pozostawiały mu wyboru,
zaś dla Bruenora, podobnie jak dla większości krasnoludów, obowiązki wobec króla i klanu
liczyły się ponad wszystko inne.
Dostrzegłem jednak smutek na jego twarzy, gdy usłyszał owe wieści, i wiedziałem, że w
niewielkim tylko stopniu wywołał go żal za zmarłym królem. Gandalug przeżył długie i wspaniałe
życie i doświadczył więcej niż jakikolwiek krasnolud mógłby marzyć. Tak więc choć Bruenora
smuciła myśl o stracie przodka, którego ledwie zdążył poznać, nie to było źródłem jego tęsknego
spojrzenia. Nie, na pewno najbardziej ciążył mu obowiązek powrotu do osiadłego trybu życia.
Od razu wiedziałem, że będę mu towarzyszył, lecz byłem także pewien, iż nie pozostanę
długo w bezpiecznym zamknięciu Mithrilowej Hali. Za bardzo tęsknię do przygody. Dotarło to do
mojej świadomości po bitwie z drowami, gdy Gandalug wrócił do klanu Battlehammer.
Wydawało się, że w końcu nasza mała grupka odnalazła spokój, lecz od razu przeczuwałem, że
okaże się to bronią obosieczną.
Tak więc skończyło się na tym, że żeglowałem wzdłuż Wybrzeża Mieczy wraz z kapitanem
Deudermontem oraz jego polującą na piratów załogą, z Catti - brie u boku.
Dziwne i dość niepokojące jest dojść do przekonania, że żadne miejsce nie utrzyma mnie
długo, że nie wystarczy mi tak naprawdę żaden dom. Zastanawiam się, czy uciekam ku czemuś,
czy od czegoś. Czy coś mną kieruje, błędnie, jak kierowało Entrerim i Ellifain? Pytania te
rozbrzmiewają w mym sercu i duszy. Dlaczego wciąż odczuwam potrzebę, by iść naprzód? Czego
szukam? Akceptacji? A może sławy, która znów da mi pewność, że dobrze wybrałem, opuszczając
Menzoberranzan?
Te pytania unoszą się wokół mnie i czasami wzbudzają niepokój, lecz szybko znikają,
bowiem kiedy tylko spojrzę na nie racjonalnie, od razu dostrzegam ich groteskowość.
Kiedy Pwent przybył do Doliny Lodowego Wichru, znów zamajaczyła przed nami
perspektywa bezpieczeństwa i wygód Mithrilowej Hali, a nie jest to, jak sądzę, życie, które
mógłbym zaakceptować. Obawiałem się o Catti - brie i o nasz związek.. Jak to się zmieni? Czy
Catti - brie zapragnie założyć dom i rodzinę? Czy dostrzeże w tym nagłym powrocie do
krasnoludzkiej twierdzy znak, że dotarła do kresu drogi poszukiwaczki przygód?
A jeśli tak, co to będzie oznaczało dla mnie?
Tak więc wszyscy przyjęliśmy wieści przyniesione przez Pwenta z mieszanymi uczuciami i
z niemałą trwogą.
Sprzeczne zachowanie Bruenora nie trwało jednak długo. Młody i energiczny krasnolud o
imieniu Dagnabbit, który odegrał ważną rolę w oswobodzeniu przed laty Mithrilowej Hali z rąk
duergarów, syn słynnego generała Dagny, szanowanego przywódcy zbrojnego ramienia
Mithrilowej Hali, towarzyszył Pwentowi do Doliny Lodowego Wichru. Po prywatnym spotkaniu z
Dagnabbitem, Bruenor był tak pełen ekscytacji, jakim go nigdy nie widziałem, praktycznie
podskakiwał z ochoty, by znów znaleźć się w drodze do domu. Poza tym, ku zaskoczeniu
wszystkich, natychmiast wydał specjalne zalecenie - nie bezpośredni rozkaz, lecz bardzo
jednoznaczną sugestię - by wszystkie krasnoludy z Mithrilowej Hali, które osiedliły się w cieniu
Kopca Kelvina w Dolinie Lodowego Wichru, wróciły wraz z nim.
Gdy spytałem Bruenora o tę wyraźną zmianę nastroju, jedynie mrugnął okiem i zapewnił
mnie, że wkrótce zaznam „największej przygody” w moim życiu - niemała obietnica!
Ciągle nie chce mówić o szczegółach, czy nawet o ogólnym celu, jaki mu przyświeca, a
Dagnabbit jest równie małomówny, jak mój popędliwy przyjaciel.
Tak naprawdę jednak szczegóły nie są dla mnie ważne. Liczy się jedynie gwarancja, że w
moim życiu dalej będą przygody. Na tym polega sekret, żeby bez przerwy sięgać wyżej, by zawsze
starać się stawać lepszym albo poprawiać świat, w którym się żyje, czy też wzbogacać własne
życie lub życie tych, których się kocha. To właśnie jest sekret największego celu, ku jakiemu
można zmierzać: poczucia spełnienia.
Niektórzy mogą je osiągnąć, porządkując swoje życie i osiągając jakże złudne poczucie
bezpieczeństwa. Niektórzy, w tym krasnoludy, wolą gromadzić bogactwa lub tworzyć wspaniałe
przedmioty.
Jeśli chodzi o mnie, ufam swym sejmitarom.
Tak więc, gdy znów opuściliśmy Dolinę Lodowego Wichru, nie zawahałem się. Szedłem w
długiej karawanie w towarzystwie setek krasnoludów, narzekającego - lecz zdecydowanie nie
nieszczęśliwego - niziołka, poszukującej przygód kobiety, potężnego barbarzyńskiego wojownika,
jego żony i dziecka - ja, szczęśliwie nawrócony mroczny elf i moja przyjaciółka pantera.
Niech pada gęsty śnieg, niech leje deszcz, a wicher niech wydyma mój płaszcz. Nie
obchodzi mnie to, bowiem idę drogą, którą warto iść.
Drizzt Do’Urden
1
SOJUSZ
Nosił płytową zbroję tak, jakby przyrosła do jego twardej skóry. Żaden z kawałków
zachodzącego na siebie czarnego metalu nie był płaski i pozbawiony ozdób, na każdym wiły się
kręte wzory i przeplatające się tłoczenia. Z każdego z naramienników wystawała para wielkich,
zakrzywionych szpikulców, a każdy staw miał zaostrzoną i wyposażoną w potrójny kolec
krawędź. Już sama ta zbroja mogłaby służyć za broń, lecz król Obould Wiele Strzał wolał do tego
celu wielki miecz, jaki zawsze nosił przypięty do pleców, wspaniałą broń, która na rozkaz mogła
wybuchnąć płomieniem.
Tak, silny i przebiegły ork kochał ogień, kochał go za to, jak pochłaniał on wszystko, co
leżało na jego drodze. Nosił czarną żelazną koronę, wysadzaną czterema błyszczącymi i
zaklętymi rubinami, z których każdy mógł wywołać potężną kulę ognistą.
Sam był niczym broń, krzepki i silny i nikt nie odważyłby się zaatakować go bez
potężnego oręża, wiedząc, że nie wyszedłby z tego żywy, a i tak nie wyrządziłby żadnej krzywdy
Obouldowi.
Ork zarżnął już wielu rywali, bo stali przed nim z wahaniem, zastanawiając się, w jaki
sposób choćby lekko zranić króla.
Najgroźniejszą bronią Oboulda był jednak jego umysł. Wiedział, jak wykorzystywać
słabości przeciwników, jak dostosować do swych potrzeb pole bitwy, a przede wszystkim, jak
wzbudzać odwagą w tych, którzy mu służyli.
Poza tym, w przeciwieństwie do wielu swych pobratymców, Obould wkroczył do
Lśniącej Bieli, jaskiń potężnej lodowej gigantki, Gerti Orelsdottr, z podniesionym czołem i
pewnym spojrzeniem. Przybył jako potencjalny partner, a nie proszący o litość negocjator.
Idąc za jego przykładem, świta Oboulda, w tym jego najbardziej obiecujący syn Urlgen
Trzy Pięści - nazwany tak z powodu kanciastego hełmu, który pozwalał mu uderzać głową jak
trzecią pięścią - wkroczyła do jaskini dumnym i prężnym krokiem, choć stropy Lśniącej Bieli
świeciły daleko nad ich głowami, a wielu niebieskoskórych strażników, których mijali, ponad
dwukrotnie przewyższało ich wzrostem i masą ciała.
Nawet nieugięta duma Oboulda otrzymała jednak pewien cios, gdy eskortujący go giganci
przeprowadzili ich przez wielkie, okute żelazem wrota do mroźnej komnaty, w której było
znacznie więcej lodu niż kamienia. Pod ścianą na prawo od drzwi, przed tronem z czarnego
kamienia i niebieskiego sukna, stała gigantka, spadkobierczyni jarla, przywódcy plemion
gigantów lodowych z Grzbietu Świata.
Gerti była piękna, nawet jak na standardy orków. Miała ponad trzy i pół metra wzrostu i
kształtne, muskularne ciało o niebieskiej skórze. Jej ciemnoniebieskie oczy wydawały się tak
skupione, że mogłyby kroić lód, a jej długie palce wyglądały na delikatne i smukłe, ale i
wystarczająco silne, by zgniatać kamienie. Złote włosy opadały kaskadą na jej plecy, a ich
długość dorównywała zapewne wzrostowi Oboulda. Płaszcz z futra srebrnego wilka spinała
wysadzana klejnotami opaska, wystarczająco długa, by dorosły elf mógł ją nosić jako pas, a szyję
Gerti ozdabiał naszyjnik z wielkich, spiczastych zębów. Nosiła suknię z brunatnej, garbowanej
skóry, która ciasno opinała jej wydatny biust. Niewielkie pęknięcie z boku materiału pozwalało
dostrzec płaski, muskularny brzuch, a głębokie rozcięcia z boków sukni odsłaniały długie nogi
gigantki. Gerti miała też na sobie wysokie buty, obszyte u góry tym samym srebrzystym futrem, i
magiczne, jak głosiły opowieści - podobno pozwalały jej przyspieszać tak, że mogła pokonywać
większe przestrzenie niż wszelkie stworzenia, nie licząc latających.
- Miło cię spotkać, Gerti - powiedział Obould, niemal bezbłędnie posługując się językiem
lodowych gigantów.
Ukłonił się nisko, a jego zbroja zatrzeszczała.
- Będziesz się do mnie zwracał per damo Orelsdottr - odparła szorstko gigantka, a jej
dźwięczny i silny głos odbił się echem od skał i lodu.
- Damo Orelsdottr - poprawił się natychmiast Obould i znów skłonił głęboko. - Słyszałaś
o sukcesach naszego najazdu, tak?
- Zabiliście kilku krasnoludów - zachichotała cicho Gerti, a ośmieleni tym strażnicy
roześmiali się głośno.
- Przyniosłem ci dar, by uczcić to znaczące zwycięstwo.
- Znaczące? - spytała głosem, który ociekał sarkazmem.
- Znaczące nie z powodu liczby zabitych wrogów, lecz ze względu na fakt, że to pierwsza
wiktoria, jaką wspólnie odnieśliśmy - szybko wyjaśnił Obould.
Zmarszczone brwi Gerti wyraźnie świadczyły, że ork nieco się zagalopował, podkreślając
ich „wspólne” działania. Obould nie wydawał się tym zaskoczony.
- Taktyka okazała się słuszna - ciągnął niezrażony. Odwrócił się i skinął w stronę Urlgena.
Ten, wyższy niż ojciec, lecz nie tak szeroki w torsie i kończynach, wystąpił o krok i ściągnął z
pleców duży worek, odwracając go i wysypując makabryczną zawartość na podłogę.
Wytoczyło się z niego pięć krasnoludzkich głów, w tym braci Stokkuma i Bokkuma oraz
Duggana McKnucklesa. Gerti skrzywiła się i odwróciła wzrok.
- Nie nazwałabym tego darami - powiedziała.
- Symbole zwycięstwa - odrzekł Obould, po raz pierwszy podczas tego spotkania lekko
zbity z tropu.
- Nie jestem zainteresowana umieszczaniem głów pomniejszych ras na ścianach jako
trofeów - stwierdziła Gerti. - Wolę piękne przedmioty, a krasnoludy się do nich nie zaliczają.
Obould wpatrywał się w nią bacznie przez chwilę. Zrozumiał, że to zdanie dotyczyło
także orków. Zachował jednak przytomność umysłu i gestem nakazał synowi schować głowy.
- Przynieś mi głowę Emerusa Warcrowna z Cytadeli Felbarr - poleciła Gerti. - To byłoby
trofeum.
Obould zmrużył oczy i ugryzł się w język. Gerti grała bardzo ostro. Król Obould Wiele
Strzał władał Cytadelą Felbarr jeszcze kilka lat temu, dopóki nie wrócił Emerus Warcrown,
wyganiając Oboulda i jego klan. Ork do dziś nie mógł przeboleć tej straty i uważał ją za swą
największą pomyłkę, bowiem wraz ze swym klanem wojował wtedy z innym plemieniem orków,
dając Warcrownowi i jego krasnoludom możliwość odzyskania Cytadeli Felbarr.
Obould chciał znów nią zawładnąć, bardzo chciał, lecz siły fortecy znacznie wzrosły w
ciągu ostatnich kilku lat, pęczniejąc do niemal siedmiu tysięcy krasnoludów, które na dodatek
przebywały w kamiennych halach wręcz stworzonych do obrony.
Król orków powstrzymał swój gniew, nie chcąc, by Gerti dostrzegła, jak dotkliwie
ugodziły go jej słowa.
- Albo głowę króla Mithrilowej Hali - ciągnęła Gerti. - Czy to Gandaluga Battlehammera,
czy też, jak mówią teraz plotki, Bruenora. A może markiza z Mirabar... Tak, jego tłusta twarz i
kędzierzawa ruda broda byłyby świetnym trofeum! I jeszcze sceptrany z Mirabar. Czyż to nie
piękna istota?
Gigantka przerwała na chwilę i objęła spojrzeniem towarzyszących jej strażników, a na jej
pięknej twarzy pojawił się krzywy uśmiech.
- Chcesz dostarczyć trofeum, które zachwyciłoby damę Orelsdottr? - spytała chytrze. - To
przynieś mi piękną głowę lady Alustriel z Silverymoon. Tak, Obouldzie...
- Królu Obouldzie - poprawił dumny ork, sprawiając, że giganci umilkli, a jego
zdecydowanie za słaba świta wciągnęła gwałtownie powietrze.
Gerti popatrzyła na niego stanowczo, lecz pokiwała z uznaniem głową.
Oboje zdawali sobie sprawę, że ta niewinna z pozoru wymiana zdań zaszła za daleko i
nadeszła pora, by ją zakończyć. Lady Alustriel z Silverymoon była celem dalece
przekraczającym ich możliwości. Nie oznaczało to jednak, że ją i miasto, którym władała,
należało skreślić z listy potencjalnych celów. Silverymoon było klejnotem regionu.
A zarówno Gerti Orelsdottr, jak i Obould Wiele Strzał pożądali klejnotów.
- Planuję następny szturm - powiedział po chwili Obould.
- Gdzie?
Obould wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
- Na jakąś karawanę albo miasteczko. Nic wielkiego. Zresztą, to zależy, jak silna artyleria
będzie nam towarzyszyć - zakończył z przebiegłym uśmieszkiem.
- Paru gigantów jest warte tysiąc orków - odparła Gerti. Sprytny ork pozwolił jej na tę
przechwałkę, świadom jej pełnego wyższości nastawienia do świata. W tej chwili nie tym musiał
się przejmować. Bardziej z powodów dyplomatycznych niż dla osobistych korzyści potrzebował
sojuszu z lodowymi gigantami.
- Moi wojownicy lubią rzucać głazami w krasnoludy - przyznała Gerti, a stojący z boku
gigant, który brał udział w tym zbrojnym napadzie, przytaknął i uśmiechnął się. - Dobrze, królu
Obouldzie. Poślę z tobą czterech gigantów. Przyślij swego wysłannika, gdy będziesz gotów.
Obould ukłonił się, pochylając przy tym głowę, nie chciał bowiem, by Gerti widziała jego
szeroki uśmiech i domyśliła się, jaką wagę przywiązywał do obiecanych posiłków. Jeszcze mniej
zależało mu na tym, by odgadła, jak zamierza je wykorzystać.
Wyprostował się i tupnął prawą nogą, dając świcie sygnał, by uformowała się za nim w
szereg. Z chrzęstem zbroi opuścił komnatę.

***

- Są twoimi marionetkami - powiedziała Donnia Soldou do Gerti wkrótce po tym, jak


Obould odszedł wraz ze swą świtą.
Mroczna elfka, odziana od stóp do głów w szaro - czarne szaty, poruszała się z łatwością
pomiędzy gigantami, ignorując groźne grymasy, jakie wielu z nich przybierało, gdy tylko
znalazła się w pobliżu. Chodziła po jaskiniach z pewnością siebie charakterystyczną dla
mrocznych elfów. Wiedziała, że jej subtelne groźby wobec Gerti, której obiecywała sprowadzić
armię, jakiej nikt się jeszcze na świecie nie oparł, nie trafiły w próżnię. Tak właśnie wyglądała
prawdziwa taktyka mrocznych elfów, która na dodatek sprawiała im niekłamaną przyjemność.
Oczywiście Donnia nie dysponowała niczym, co mogłoby poprzeć jej słowa. W
rzeczywistości była bowiem zwykłym łotrzykiem, członkiem bandy liczącej jedynie czworo
wspólników. To jednak nie przeszkadzało jej zachowywać pewności siebie. Teraz zdjęła kaptur i
potrząsnęła głową, by długie, białe loki opadły jej na ramiona.
Najważniejsze, by Gerti niczego się nie domyśliła.
- Są orkami - rzuciła z wyraźną pogardą Gerti Orelsdottr. - Są marionetkami każdego, kto
zada sobie nieco trudu, by ich sobie podporządkować. Nawet nie wiesz, ile potrzebuję siły, by się
powstrzymać i nie wgnieść Oboulda w skałę tylko dlatego, że jest tak ohydny i tak głupi... i tylko
dla przyjemności, jaką by mi to sprawiło!
- Plany Oboulda na razie ci jednak odpowiadają - podsunęła Donnia. - A jego podwładni
są liczni. Dość liczni, by siać zamęt pośród krasnoludzkich i ludzkich społeczności regionu, ale
jednocześnie nie tak liczni, by stawić czoła legionom większych miast, jak Silverymoon.
- Obould chce przede wszystkim odzyskać Cytadelę Felbarr. Myślisz, że może przejąć tak
ważną fortecę i nie wzbudzić gniewu lady Alustriel?
- A czy Silverymoon zaangażowało się w walkę, kiedy jego pobratymcy złupili Cytadelę
Felbarr? - zachichotała Donnia. - Lady Alustriel i jej doradcy mają dość własnych trosk. Cytadela
Felbarr zostanie w końcu odizolowana. Być może Mithrilowa Hala lub nawet Cytadela Adbar
postanowią wysłać pomoc, lecz nie będzie ona znaczna, jeśli zasiejemy chaos w sąsiednich
łańcuchach górskich i na Trollowych Wrzosowiskach.
- Nie mam ochoty walczyć z krasnoludami w ich malutkich tunelach - stwierdziła Gertie.
- Właśnie po to masz Oboulda i jego wojowników.
- Krasnoludy zarżną ich bez trudu.
Donnia uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, jakby ta myśl niezbyt ją wzruszała.
Gerti jedynie pokiwała głową.
Donnia powstrzymała uśmiech, uznając, że jak na razie wszystko toczy się zgodnie z jej
planem. Dobrze, że właśnie teraz się tu znalazła i że potrafiła wykorzystać nadarzającą się
okazję. Stary Orel Szaroręki, jarl lodowych gigantów, był zgodnie z wszelkimi doniesieniami
bliski śmierci, a jego córka niecierpliwiła się już, by zająć należną jej pozycję. Gerti nigdy nie
brakowało pychy, miała jej aż nadto, nawet jak na standardy gigantów. Uważała swój lud za
najwspanialszą rasę całego Faerunu, zakładając, że gigantom przeznaczone jest panować nad
innymi. Jej duma przekraczała nawet tę, jaką prezentowały matki opiekunki ojczystego miasta
Donnii, Ched Nasad.
A to sprawiało, że Gerti była łatwym celem.
- Jak się miewa Szaroręki? - spytała Donnia, podsycając jeszcze apetyt Gerti na władzę.
- Nie może mówić, a nawet gdyby, jego słowa i tak nie miałyby najmniejszego sensu.
Czas jego panowania praktycznie już się skończył. Teraz powstrzymuje mnie tylko formalność.
- Ale jesteś gotowa - podchwyciła Donnia. - Ty, dama Gerti Orelsdottr, wprowadzisz swe
plemiona na szczyt ich chwały i biada wszystkim, którzy staną przeciwko tobie.
Gerti usiadła w końcu na swym rzeźbionym tronie i wyciągnęła szyję, z dumą rozglądając
się po jaskini, jakby już była królową.
Donnia znów skryła uśmiech.

***

- Nienawidzę tych przeklętych gigantów równie mocno, jak krasnoludów - oznajmił


Urlgen, kiedy wyszli z jaskiń Gerti. - Naplułbym Gerti w twarz, gdybym mógł dosięgnąć!
- Zachowaj to dla siebie - złajał go Obould. - Mówiłeś, że giganci pomogli ci podczas
ataku. Nie podobało ci się, jak rzucali głazami? Pomyśl, że musiałbyś zdobywać wieże
krasnoludów, zanim posypałyby się głazy.
- To po co walczymy z tymi cholernymi krasnoludami? - ośmielił się zapytać inny z
grupy.
Obould obrócił się i uderzył go pięścią w twarz, rozkładając na ziemi. Tak zwykle
kończył dyskusje.
- Wobec tego sprawdźmy, ile są warci giganci - naciskał Urlgen. - Zabierzmy ich i
zrównajmy z ziemią budynki Mirabar!
Kilku innych nastroszyło się i pokiwało ochoczo głowami.
- Muszę wam przypominać, co postanowiliśmy? - dobiegł ich głos, jakże odmienny od
gardłowych postękiwań orków, bardziej melodyjny i dźwięczny, choć wcale nie mniej stanowczy.
Orkowie odwrócili się, a wtedy z cienia wyłonił się Ad’non Kareese.
- Miło cię spotkać, Chyłku - powiedział Obould. Ad’non ukłonił się dwornie.
- Widzieliśmy się z wielką wiedźmą - zaczął Obould.
- Słyszałem - przerwał drow i dodał: - Wszystko. Orczy król zachichotał głośno.
- Pewnie, że tak, Chyłku. Możesz się dostać, gdzie chcesz, prawda?
- Zawsze i wszędzie - odparł drow.
Był niegdyś jednym z najlepszych zwiadowców w Ched Nasad, złodziejem i skrytobójcą,
którego sława rosła z każdym dniem. Oczywiście to wyróżnienie sprawiło, że podjął próbę
zamordowania potężnej kapłanki. Kiedy mu się nie powiodło, musiał opuścić miasto i Podmrok.
Przez ostatnich dwadzieścia lat wraz ze swymi wspólnikami z Ched Nasad:
skrytobójczynią Donnią Soldou, kapłanką Kaer’lic Suun Wett oraz nowym nabytkiem, sprytnym
osobnikiem zwącym się Tos’un Armgo, który cudem uszedł cało z najazdu Menzoberranzan na
Mithrilową Halę, zaznali na powierzchni więcej wolności i uciech niż kiedykolwiek w swojej
ojczyźnie.
W Ched Nasad i Menzoberranzan należeli do grona najemników, marionetek w rękach
większych potęg, poza Kaer’lic, która cieszyła się sławą pośród kapłanek Pajęczej Królowej,
zanim straciła wszelkie nadzieje na awans. Pośród pomniejszych ras działali bezkarnie, zawsze
grożąc, że są strażą przednią wielkiej armii, gotowej unicestwić wszystkich wrogów. Nawet
dumny Obould i pełna pychy Gerti Orelsdotrr dali się omotać.
- Więc zróbmy coś wreszcie - zawołał kłótliwym tonem Urlgen. - Wybór nie należy do
ciebie, Chyłku, tylko do Oboulda.
- I Gerti - przypomniał drow.
- Ba, dość łatwo oszukać tę wiedźmę! - oznajmił Urlgen, a pozostali pokiwali głowami i
stęknęli aprobująco.
- Oszukać owszem, ale równie łatwo zniszczyć przy tym plany jej i twojego ojca - odparł
spokojnie drow. Popatrzył na Oboulda. - Powtórzę: organizujesz tylko małe najazdy. Prosiłeś o
moją opinię, a ja nawet przez chwilę się nie wahałem. Małe najazdy. Tylko tak wciągniemy ich w
walkę i krok za krokiem wyprowadzimy z twierdzy na otwartą przestrzeń.
- To może trwać latami! - zaprotestował Urlgen. Ad’non skinął głową.
- Większość mieszkańców regionu spodziewa się drobnych potyczek, ba, nawet je
akceptuje, uważając za część rzeczywistości, w której przyszło im żyć - wyjaśnił wolno i
dobitnie. - Tu przejęta karawana, tam złupiona wioska... Nikt nie będzie się przejmował, nie
wiedząc, dokąd w rzeczywistości zmierzają te napady. Można łaskotać złote worki krasnoludów,
lecz jeśli wbije się włócznię zbyt głęboko i potrząśnie nimi zbyt mocno, plemiona się zjednoczą.
Popatrzył stanowczo na Oboulda i podjął:
- Wtedy obudzi się bestia. Pomyśl o trzech krasnoludzkich twierdzach połączonych
sojuszem, poprzez łączące je tunele wspierających się nawzajem towarami, bronią, a nawet
żołnierzami. Pomyśl o bitwie, jaką będziesz musiał stoczyć, by odzyskać Cytadelę Wielu Strzał,
jeśli Cytadela Adbar użyczy jej kilku tysięcy krasnoludów tarczowych, a Mithrilowa Hala
wyposaży w najlepszy metal. W końcu Mithrilowa Hala jest najmniejsza z tej trójki, a pokonała
armię Menzoberranzan!
Podkreślenie nazwy wzbudzającej grozę w sercu każdego, kto nie pochodził z
Menzoberranzan - i w sercu wielu, którzy się tam urodzili - sprawiło, że paru orków wyraźnie się
wzdrygnęło.
- Poza tym musimy uważać, roztropny Obouldzie, by nie wzbudzać gniewu Silverymoon,
którego władczyni jest przyjaciółką Mithrilowej Hali - ciągnął drow. - I nie możemy pozwolić,
by Mithrilowa Hala nawiązała sojusz z Mirabar.
- Ba, Mirabar nienawidzi tych nowo przybyłych!
- Prawda, ale obawia się nowo przybyłych krasnoludów wyłącznie z powodów
ekonomicznych - wytłumaczył Ad’non. - Kiedy pojawisz się ty i Gerti, będą bać się o swoje
życie, a takie obawy prowadzą do nieoczekiwanych sojuszy.
- Jak ten między mną a Gerti?
Ad’non zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Nie, ty i Gerti rozumiecie, że w sojuszu zmierzacie do własnych celów. I oczywiście się
nie boicie.
- Pewnie, żenię!
- I nie powinniście. Rozgrywaj to tak, jak postanowiliśmy, mój przyjacielu Obouldzie. -
Podszedł bliżej i zaczął szeptać, tak by tylko król mógł go usłyszeć: - Pokaż, dlaczego jesteś
lepszy niż inni z twojej rasy, dlaczego sam nawiązałeś sojusz wystarczający, by odzyskać należną
ci cytadelę.
Obould wyprostował się i przytaknął, po czym obrócił się do swych pobratymców i rzucił
tylko jedno słowo, oznaczające umiejętność, której Ad’non uczył go od wielu miesięcy:
- Cierpliwości...

***

- Nawet nie będę pytać, jak potoczyły się twoje negocjacje z Obouldem - stwierdziła
Kaer’lic Suun Wett, gdy Ad’non wrócił w końcu do wygodnej, bogato ozdobionej komnaty w
położonym głęboko tunelu pod najbardziej na południe wysuniętą odnogą Grzbietu Świata,
niedaleko od jaskiń Lśniącej Bieli, choć znacznie głębiej.
W ich grupie to przede wszystkim Kaer’lic zwracała na siebie uwagę. Przysadzista, co
było niezwykłe u mrocznych elfów, i o szerokich ramionach, nie miała prawego oka. Straciła je
niemal przed stuleciem, jeszcze jako bardzo młoda kapłanka, i zamiast przywrócić sobie zdrowie
za pomocą magii, zastąpiła je czarnym, wielofasetkowym okiem wyciągniętym ze ścierwa
wielkiego pająka. Twierdziła, że oko to pozwala jej widzieć rzeczy, których nie mogą dostrzegać
inni, lecz troje jej przyjaciół znało prawdę. Wielokrotnie Ad’non i Donnia podkradali się do
Kaer’lic od prawej strony, zupełnie niedostrzeżeni, jedynie po to, by się z nią drażnić.
A mimo to od wielu tygodni podtrzymywali jej wersję na użytek swego najnowszego
towarzysza. W końcu pająki wywierały ogromny wpływ na mroczne elfy z Menzoberranzan i
Tos’un Armgo przez długi czas nie mógł wyjść z podziwu, dopóki Ad’non nie dopuścił go w
końcu do tajemnicy - dopiero po tym, jak wszyscy doszli zgodnie do wniosku, że jednak można
mu zaufać.
Ad’non w milczeniu wzruszył tylko ramionami, co oznaczało, że poszło dokładnie tak,
jak się spodziewał. Owszem, Obould był znacznie przebieglejszy niż jego pobratymcy, lecz
według drowich standardów nie znaczyło to wiele.
- Dama Gerti też się nie wyłamuje - oznajmiła Donnia. - Uważa, że jej przeznaczeniem
jest rządzić Grzbietem Świata, i chwyci się każdej okazji, która jej to zapewni.
- Może ma rację - wtrącił Tos’un. - Gerti Orelsdottr jest bystra, a wojownicy Oboulda i
trolle z wrzosowisk już wkrótce wzniecą tu taki chaos, że bez trudu wykona kolejny krok.
- A my będziemy gotowi, by zagarnąć swoją część tej pieczeni, i to niezależnie od wyniku
walki - dorzuciła Donnia z okrutnym uśmiechem.
- Zdumiewa mnie, że w ogóle rozważałem powrót do Menzoberranzan - stwierdził Tos’un
Armgo, na co reszta zareagowała wybuchem śmiechu.
Donnia i Ad’non umilkli nagle, patrząc sobie w oczy. Byli kochankami, nie widzieli się
od dawna, a rozmowy o krwi, podbojach i łupach zawsze rozbudzały ich apetyt.
Praktycznie wybiegli z komnaty do prywatnego pokoju.
Kiedy zniknęli, Kaer’lic wybuchnęła chrapliwym śmiechem i potrząsnęła głową. Sama
była na to zbyt rozsądna i nigdy nie pozwoliłaby, by aż tak zawładnęły nią emocje.
- Umrą kiedyś w swych ramionach - powiedziała do Tos’una - ciasno spleceni i
nieświadomi niebezpieczeństwa.
- Znam gorsze rodzaje śmierci - odparł, a Kaer’lic znów się roześmiała.
Od czasu do czasu i oni lądowali razem w łożu, ostatnio zdarzyło się to jednak wiele dni
temu. Kaer’lic nie potrzebowała bowiem partnera, a tylko niewolników, którymi mogłaby się
bawić.
- Powinniśmy częściej wyprawiać się do Księżycowego Lasu - stwierdziła lubieżnie. -
Może moglibyśmy przekonać Oboulda, by schwytał dla nas paru młodych księżycowych elfów.
- Paru? - rzucił sceptycznie Tos’un. - Im jest ich więcej, tym lepsza zabawa.
Kaer’lic uśmiechnęła się szeroko.
Tos’un rozparł się na grubych futrach otomany i pogrążył w myślach. Nie po raz pierwszy
się zastanawiał, po co w ogóle rozważał kiedykolwiek powrót do rodzinnego miasta, skoro tutaj
czekało go tyle przyjemnych niespodzianek. I dlaczego przez tyle lat bezmyślnie dotrzymywał
posłuszeństwa i znosił niewygody Menzoberranzan.
2
NIEMIŁE POWITANIE
Wicher wył wśród wierchów na północy ogromnych, przysypanych śniegiem gór
Grzbietu Świata. Nieco bardziej na południe, wzdłuż dróg prowadzących z Luskan, kwitła
wiosna i szybko zbliżało się lato, lecz na większych wysokościach wiatr dął z coraz większą siłą,
a podróż nigdy nie była łatwa.
Jednak to właśnie tę drogę Bruenor Battlehammer wybrał na trasę powrotną do
Mithrilowej Hali. Dolinę Lodowego Wichru opuścili bez przeszkód, nie napotykając rozbójników
ani samotnych potworów, które zresztą rzadko atakowały karawany podróżnych, obawiając się
ich liczebności. Burza dopadła ich na jednej z przełęczy, lecz krzepki lud Bruenora parł dalej i
nagle skręcił na wschód, dokładnie wtedy, gdy Drizzt i jego przyjaciele spodziewali się już ujrzeć
wieże Luskan.
Drizzt spytał Bruenora o tę nieoczekiwaną zmianę planów, nowa droga wydawała mu się
bowiem krótsza, ale też bardzo niebezpieczna.
Bruenor jednak nie kwapił się z odpowiedzią.
- Wkrótce zobaczysz, elfie! - burknął tylko.
Dni zlewały się w dekadnie, a hałaśliwa banda zostawiła za sobą ponad dwieście
trzydzieści kilometrów. Za dnia krasnoludy śpiewały pieśni podróżne, w nocy zaś biesiadne.
Ku zaskoczeniu Drizzta, Catti - brie oraz Wulfgara, wkrótce po tym, jak skręcili na
wschód, Bruenor przywołał do siebie Regisa i bezustannie nachylał się do niziołka, tocząc z nim
ożywioną rozmowę.
- Czy ten mały wie coś, o czym my nie wiemy? - spytała Catti - brie, wskazując głową
Bruenora i Regisa, pogrążonych w dyskusji.
Drizzt potrząsnął jedynie głową.
- Cóż, sądzę, że powinniśmy to sprawdzić - dodała Catti - brie.
- Jeśli Bruenor zechce, byśmy poznali szczegóły, z pewnością nam o nich opowie - odparł
Drizzt, ale uśmieszek Catti - brie wyraźnie świadczył, że nie przekonywała jej ta teoria.
- Odwiedliśmy już ich obu od niejednego nieudanego planu - przypomniała. - Chcesz
dowiedzieć się o ich zamiarach w ostatniej chwili?
Trudno było odmówić jej logiki. Co więcej, widząc, że i hałaśliwy i niezbyt bystry
Thibbledorf Pwent służy teraz Bruenorowi za doradcę, Drizzt mógł tylko cicho zachichotać.
- A co mam zrobić? - spytał.
- Cóż, Bruenora nie skłoni do mówienia nawet gorący pogrzebacz - stwierdziła Catti -
brie - lecz sądzę, że Regis nie będzie taki odporny.
- Na ból?
- Albo na sztuczki, na wino czy cokolwiek, co akurat przyjdzie nam do głowy - wyjaśniła.
- Chyba namówię Wulfgara, by przyprowadził do nas tego małego szczura, gdy Bruenor zajmie
się wieczorem innymi sprawami.
Drizzt roześmiał się bezradnie, doskonale zdając sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa
czyhały teraz na biednego Regisa, i ciesząc się w duchu, że to nie jego wybrał Bruenor na swego
powiernika. Miałby się z pyszna!
Jak niemal każdej nocy, Drizzt i Catti - brie rozłożyli obóz nieopodal popasu
krasnoludów, pełniąc wartę za nich i za siebie.
Zaśmiewali się też po cichu z przechwałek Thibbledorfa Pwenta i jego pokazowych
ćwiczeń z Pogromcami Flaków. Tym razem jednak Pwent podszedł do nich, siadając ciężko na
głazie obok ogniska.
Popatrzył na Catti - brie, a nawet podniósł rękę, by dotknąć jej długich kasztanowych
włosów.
- Ach, dobrze wyglądasz, dziewucho - powiedział i upuścił u jej stóp worek z jakąś
błotnistą substancją. - Tylko jeszcze połóż sobie trochę tego na twarz przed spaniem.
Catti - brie popatrzyła na worek i jego śliską zawartość, a następnie na Drizzta, który
siedział na kłodzie, oparty o skałę. Dłonie wsunął pod głowę i uśmiechnął się szeroko.
Najwyraźniej dobrze się bawił.
- Na twarz? - spytała Catti - brie, a Pwent pokiwał ochoczo głową. - Niech zgadnę.
Wyrośnie mi broda?
- Dobra i gęsta - powiedział Pwent. - Ruda, by pasowała do włosów!
Catti - brie zmrużyła oczy i groźnie zerknęła na Drizzta, który dusił się ze śmiechu.
- Tylko nie kładź za wysoko na policzki - ciągnął krasnolud, a Drizzt roześmiał się już na
głos. - Wyglądałabyś jak ten durny wilkołak Harpell! - Pwent westchnął i przewrócił tęsknie
oczami. Wszyscy wiedzieli, że błagał kiedyś wilkołaka Biggerdoo Harpella, aby go ugryzł i w ten
sposób zaraził chorobą, ale Harpell rozważnie mu odmówił.
Pwent zamierzał jeszcze coś powiedzieć, z pobliskich krzaków dobiegł jednak podejrzany
szelest. W świetle ogniska zamajaczyła jakaś potężna postać i wkrótce dołączył do nich
barbarzyńca Wulfgar, mierzący ponad dwa metry wzrostu, o szerokiej i muskularnej piersi. Przez
ramię miał przerzucony duży worek, w którym coś się szamotało.
- Hej, co tam masz, chłopcze? - zawył Pwent, zrywając się i nachylając z ciekawością.
- Kolację - odparł Wulfgar. Stworzenie w worku jęknęło i poruszyło się energiczniej.
Pwent zatarł ochoczo dłonie i oblizał wargi.
- Starczy tylko dla nas - rzekł do niego Wulfgar. - Wybacz.
- Dajcie mi chociaż nóżkę!
- Tylko dla nas - powtórzył Wulfgar, kładąc dłoń na czole Pwenta i odsuwając krasnoluda
na długość ręki. - I mojej żony i dziecka. Ty będziesz musiał wieczerzać ze swymi ziomkami.
- Ba! - parsknął pogardliwie krasnolud. - Nawet tego nie zabiłeś!
Podszedł szybko do worka i podwinął rękawy, szykując się do zadania morderczego
ciosu.
- Nie! - krzyknęli jednocześnie Drizzt, Wulfgar i Catti - brie, a barbarzyńca zasłonił sobą
worek. W tym zamieszaniu jednak sakwa uderzyła o skałę. Rozległ się przejmujący jęk.
- Chcemy, żeby mięso było świeże - wyjaśniła pospiesznie Catti - brie.
- Świeże? Jeszcze się rusza!
Catti - brie zatarła dłonie i zwilżyła językiem usta, naśladując Pwenta.
- I to jest w nim najlepsze! - zawołała.
Pwent cofnął się o krok i oparł dłonie na biodrach, przyglądając się jej podejrzliwie. Po
chwili jednak wybuchnął śmiechem.
- Będzie z ciebie dobra krasnoludka, dziewucho! - zakrzyknął. Uderzył dłońmi o uda i
potoczył się w stronę głównego obozowiska.
Ledwie zniknął, Wulfgar zdjął z ramienia worek i pochylił się nisko, delikatnie
wytrząsając jego zawartość. Na ziemię upadł pulchny niziołek, odziany w wytworny strój
podróżny: czerwoną koszulę, brązową kamizelkę i bryczesy. Potoczył się po trawie, szybko
stanął na nogi i otrzepał nerwowo.
- Wybacz - powiedział Wulfgar wytwornie, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć
śmiechem.
Regis zmierzył go wzrokiem, po czym podskoczył i kopnął mocno w goleń - natychmiast
jednak jęknął, czując ból w nagich palcach stopy.
- Uspokój się, przyjacielu - poprosił Drizzt, kładąc dłoń na ramieniu niziołka. -
Chcieliśmy z tobą porozmawiać, to wszystko.
- A prośba przekracza wasze możliwości? - zripostował szybko Regis.
Drizzt wzruszył ramionami.
- Musieliśmy zachować dyskrecję - wyjaśnił. Regis natychmiast zrozumiał, co to dla
niego oznacza, i skulił się trwożnie.
- Ostatnio dużo rozmawialiście z Bruenorem - wtrąciła Catti - brie, a Regis skurczył się
jeszcze bardziej. - Uznaliśmy, że powinieneś podzielić się z nami swoją wiedzą.
- Och, nie - jęknął Regis, gestem nakazując, by skończyła. - Bruenor zamierza
zrealizować swoje plany, a poinformuje was o tym w stosownym momencie.
- Więc coś się szykuje - stwierdził Drizzt.
- Wraca do Mithrilowej Hali, by zostać królem - odparł niziołek. - Istotnie, coś się
szykuje!
- Nie, to coś więcej - upierał się Drizzt. - Widzę to wyraźnie w jego oczach, w sposobie,
w jaki się porusza.
Regis wzruszył ramionami.
- Cieszy się, że wraca do domu.
- Och, a czy nie dotyczy to nas wszystkich? - spytała Catti - brie.
- Wy wracacie razem z nim. Ja udaję się dalej - przyznał niziołek. - Do Posterunku
Heroldów - wyjaśnił, mając na myśli znaną wieżę biblioteczną, położoną na wschód od
Mithrilowej Hali i na północny zachód od Silverymoon, miejsce, które przyjaciele odwiedzili
przed laty, gdy próbowali zlokalizować Mithrilową Halę, aby Bruenor mógł ją odzyskać. -
Bruenor poprosił mnie, bym zebrał dla niego trochę informacji.
- O czym? - zapytał drow.
- Głównie o Gandalugu i jego czasach - odpowiedział Regis, i choć pozostałej trójce
wydawało się, że mówi prawdę, wyczuwali również, że to nie wszystko.
- A po co to Bruenorowi? - spytała Catti - brie.
- Powinnaś jego o to zapytać - dobiegła z mroku opryskliwa odpowiedź. Wszyscy
odwrócili się gwałtownie i ujrzeli wchodzącego w krąg światła Bruenora. - Straszycie
Pasibrzucha, a przecież starczyłoby mnie zapytać.
- A powiedziałbyś nam o swoich planach? - rzuciła Catti - brie.
- Nie - przyznał, ale kiedy usłyszał groźne pomruki przyjaciół, natychmiast zmienił
zdanie. - Spokojnie, chciałem się tylko z wami podroczyć i zrobić wam niespodziankę!
- Niespodziankę? Jaką? - badał Wulfgar.
- Mam dla was nowe zadanie, chłopcze! - zawołał triumfalnie krasnolud. - Czeka was
największa przygoda, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia.
- Ostrożnie. Ja już parę w życiu widziałem - zastrzegł Drizzt, na co Bruenor zachichotał
radośnie.
- Usiądźcie - poprosił i cała piątka zasiadła w kręgu wokół płomieni.
Bruenor zdjął wypchany plecak. Położył go na ziemi i otworzył, by pokazać pakunki z
żywnością i butelki z piwem oraz winem.
- Słyszałem, że lubicie świeże jedzenie - powiedział, mrugając do Catti - brie. -
Myślałem, że to na razie wystarczy.
Podzielili żywność, a Bruenor, nie czekając, aż zaczną się posilać, rozpoczął opowieść,
zapewniając, że od dawna już chciał wtajemniczyć ich w swoje zamierzenia.
- Jutro dotrzemy do wylotu Doliny Khedrun - wyjaśnił. - Wtedy skręcimy na południe, w
stronę rzeki i miasta Mirabar.
- Mirabar? - zawołali jednocześnie Drizzt i Catti - brie.
Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że górnicze miasto Mirabar nie popiera Mithrilowej
Hali, uznając ją za groźną konkurentkę w interesach.
- Znacie Dagnabbita? - spytał Bruenor, a wszyscy jego towarzysze przytaknęli. - Cóż, ma
tam paru przyjaciół, którzy zapewnią nam informacje, jakich potrzebujemy.
Nagle umilkł i zerwał się na równe nogi, rozglądając się dookoła podejrzliwie, jakby
szukał szpiegów.
- Masz tu gdzieś swojego kota, elfie? - spytał. Drizzt potrząsnął głową.
- No to go tu dawaj, jeśli możesz - poprosił Bruenor. - Wyślij go na zwiad i każ
przyciągnąć tu każdego, kto mógłby chcieć nas podsłuchiwać.
Drizzt zerknął na Catti - brie oraz Wulfgara, po czym sięgnął do sakiewki u pasa i
wyciągnął onyksową figurkę pantery.
- Guenhwyvar - zawołał cicho. - Chodź do mnie, przyjaciółko.
Wokół figurki zaczęła wirować szara mgła, narastając i gęstniejąc w kształt statuetki.
Skłębiona substancja znieruchomiała i na polanie pojawiła się wielka czarna pantera
Guenhwyvar, czekając na instrukcje Drizzta.
Drow nachylił się i szepnął jej coś do ucha. Po chwili Guenhwyvar odbiegła, znikając w
mroku. Bruenor skinął z aprobatą głową.
- Chłopaki z Mirabar wiele mają za złe Mithrilowej Hali - powiedział, co dla nikogo z
nich nie było nowością. - Szukają sposobu, by na nowo zyskać przewagę w handlu rudami i
klejnotami. - Znów rozejrzał się dookoła, po czym pochylił bardzo nisko, nakazując, by się do
niego zbliżyli. - Szukają Gauntlgrym - wyszeptał.
- Co to jest? - spytał Wulfgar.
Catti - brie wyglądała na równie zakłopotaną, lecz Drizzt pokiwał głową, jakby nagle
wszystko stało się dla niego jasne.
- Pradawnej fortecy krasnoludów - wyjaśnił Bruenor. - Z czasów sprzed Mithrilowej Hali,
Cytadeli Felbarr i Cytadeli Adbar. Z czasów gdy byliśmy jednym wielkim klanem, gdy
nazywaliśmy się Delzoun.
- Gauntlgrym zostało utracone wiele stuleci temu - wtrącił Drizzt. - W czasach, których
nie pamięta żaden żyjący krasnolud.
- Prawda - przytaknął Bruenor. - A Gandalug wyprawił się do Hal Moradina.
Drizzt szerzej otworzył oczy.
- Gandalug wiedział o Gauntlgrym? - spytał.
- Nigdy go nie widział, bowiem padło, zanim się urodził - wytłumaczył Bruenor. - Ale -
dodał szybko, gdy pełne nadziei uśmiechy zaczęły znikać - gdy był dzieckiem, opowieści o tym
mieście nie obrosły jeszcze zbyt wieloma legendami. - Powiódł wzrokiem po słuchaczach,
kiwając porozumiewawczo głową. - Ci z Mirabar szukają go pod Urwiskami na południu.
Wybrali kiepskie miejsce.
- Ile wiedział Gandalug? - spytała Catti - brie.
- Niewiele więcej niż ja wiedziałem o Mithrilowej Hali, gdy zaczęliśmy jej szukać -
parsknął Bruenor. - Nawet mniej. Ale pomyślcie, jaka to przygoda! Te skarby, powiadam wam! I
metal lepszy niż wszystko, co widzieliście!
I zaczął snuć opowieści o legendarnych bogactwach krasnoludów z Gauntlgrym, o
obdarzonej wielką mocą broni, o pancerzach potrafiących odbić każde ostrze, o tarczach, które
powstrzymywały smoczy dech.
Drizzt nie słuchał już tego bajania, lecz uważnie obserwował każdy ruch
podekscytowanego krasnoluda. Dla niego ta przygoda była warta ryzyka i znojów niezależnie od
tego, czy znaleźliby Gauntlgrym, czy nie. Od lat nie widział Bruenora tak ożywionego, a ściśle
mówiąc od dnia, gdy wyruszyli na poszukiwanie Mithrilowej Hali.
Gdy rozejrzał się po twarzach pozostałych, ujrzał zapał w zielonych oczach Catti - brie i
iskrę w niebieskich Wulfgara - kolejne potwierdzenie, że ich barbarzyński przyjaciel wiele już
dokonał, by otrząsnąć się z bólu, jaki wywołało w nim sześć lat spędzonych w łapach demona
Errtu. Fakt, że Wulfgar przyjął na siebie obowiązki męża oraz ojca i nigdy nie oddalał się od
Delly i dziecka, także za tym przemawiał. A jednak i barbarzyńca zapalił się do nowej przygody.
Nawet Regis, który bez wątpienia wielokrotnie słyszał po drodze opowieść Bruenora, nachylił
się, przyciągnięty historiami o głębokich lochach oraz magicznych skarbach.
Drizzt uznał, że powinien zapytać Bruenora, dlaczego wszyscy mieli udać się do Mirabar,
gdzie nie mają co liczyć na ciepłe przyjęcie. Czy Dagnabbit nie mógłby pojechać tam sam lub z
mniejszą grupą, mniej rzucającą się w oczy? Zachował jednak te myśli dla siebie, rozumiejąc
motywy postępowania przyjaciela. Nie było go przy Bruenorze w Dolinie Lodowego Wichru,
gdy król Gandalug przysłał pierwsze doniesienia o wrogości Mirabar. Wraz z Catti - brie
żeglował wtedy po Morzu Mieczy, lecz gdy znów spotkali się z Bruenorem, krasnolud nieraz o
tym wspominał - wieści te były dla niego nieustannym źródłem irytacji.
Otwarcie Rada Migoczących Kamieni rządząca Mirabar, złożona z krasnoludów i ludzi,
wypowiadała się ciepło o Mithrilowej Hali, chętnie witając z powrotem w okolicy swych braci z
klanu Battlehammer. Prywatnie jednak Bruenor słyszał przez lata liczne doniesienia o
zdecydowanie mniej przyjaznej postawie ludzi z kręgów zbliżonych do rady oraz Elastula,
markiza Mirabar. Co więcej, nici wielu spisków wiodły wprost do tego miasta.
Bruenor udawał się tam po to, by spojrzeć prosto w oczy niektórym mieszkańcom
Mirabar i by oznajmić, że ósmy król Mithrilowej Hali powrócił jako dziesiąty król, który na
dodatek ma zdecydowanie większe niż poprzednik doświadczenie w polityce.
Teraz, obserwując pochylone ku sobie głowy przyjaciół, Drizzt doszedł do wniosku, że
ich przygoda właściwie już się rozpoczęła, a jemu pozostaje jedynie mieć nadzieję, że naprawdę
sprawi mu przyjemność.
Naraz jednak powróciło doń dość nieoczekiwane wspomnienie. Przypomniał sobie swoją
pierwszą wizytę na powierzchni, rzekomą wielką przygodę, u boku innych mrocznych elfów.
Obrazy mordu na elfach powierzchni zawirowały w jego myślach, znów zobaczył małą elfią
dziewczynkę, która umazana krwią matki wyglądała, jakby sama była śmiertelnie ranna. Ocalił ją
tego strasznego dnia i był to pierwszy krok na drodze, która oddaliła go od żądnych krwi
pobratymców.
A mimo to sam później zabił tę dziewczynkę. Skrzywił się, gdy znów ujrzał Ellifain,
siedzącą po drugiej stronie komnaty w pirackim kompleksie jaskiń, śmiertelnie ranną i
zadowoloną z myśli, że poświęciwszy siebie, zabrała ze sobą Drizzta. Logicznie rzecz biorąc,
wiedział, że nic, co stało się tego dnia, nie było jego winą, że nie mógł przewidzieć udręki, jaka
będzie towarzyszyć uratowanej dziewczynce przez resztę jej życia.
Jednak nie potrafił o tym zapomnieć. Opuścił Dolinę Lodowego Wichru podekscytowany
przygodą, faktem, że znów wyruszył w drogę i że znów ma u boku swych wiernych przyjaciół.
W rzeczywistości stracił z oczu cel, ku któremu zmierzał, poszukując zysków,
pradawnych królestw i starożytnych skarbów. Nigdy nie uważał się za kogoś wyjątkowego.
Cieszyła go natomiast świadomość, że dzięki niemu i jego uczynkom świat staje się lepszy i że
może służyć tym, których uważał za swoich bliskich. Zawsze, jeszcze w czasach
Menzoberranzan, potrafił odróżnić dobro od zła i zawsze wierzył, że służy sprawiedliwości.
Ale co z Ellifain?
Dalej słuchał podekscytowanych głosów i zachował na twarzy szeroki uśmiech,
przekonując sam siebie, że to przygoda, na którą czekał. Wiedział, że musi w to wierzyć.

***

Próżno było szukać piękna w otwartej części miasta Mirabar. W obrębie kwadratowego
kamiennego muru wznosiły się przysadziste kamienne budynki i kilka wież. Wszystko
świadczyło o skuteczności mieszkańców, ich pracowitości i trzeźwym podejściu do świata.
Dla krasnoluda takiego jak Bruenor Mirabar było miejscem godnym podziwu, lecz
Drizztowi i Catti - brie Mirabar przypominało raczej koszary niż prawdziwe miasto.
- Wiele bym teraz dał, żeby widzieć przed sobą Silverymoon - zauważył Drizzt.
- Nawet Menzoberranzan jest ładniejsze - odparła Catti - brie, a Drizzt nie mógł odmówić
jej słuszności.
Strażnicy przy północnej bramie doskonale pasowali do tego miasta - byli równie
poważni i równie ociężali jak ono. Czterech z nich stało parami po przeciwnych stronach
solidnych metalowych wrót, opierając halabardy o ziemię i trzymając je pionowo przed sobą, a
ich srebrne zbroje lśniły we wczesnoporannym słońcu. Bruenor rozpoznał herb widniejący na ich
pawężach, królewski znak Mirabar: ciemnoczerwony topór o dwóch ostrzach ze spiczastym
drzewcem i błyszczącą, płaską podstawą, przedstawiony na czarnym polu. Zbliżająca się
karawana krasnoludów, prawdziwa armia, z pewnością nimi wstrząsnęła, lecz trzeba przyznać, że
zachowali doskonałą postawę - nadal patrzyli przed siebie pustym wzrokiem.
Bruenor wyjechał wozem na przód karawany, a Pogromcy Flaków Pwenta podbiegli, by
objąć wartę po obu jego stronach.
- Stań tuż przed nosem strażników - polecił Bruenor swemu woźnicy, Dagnabbitowi.
Żółtobrody krasnolud uśmiechnął się szczerbate i ponaglił swój zaprzęg, lecz mirabarscy
strażnicy nawet nie mrugnęli.
Wóz zatrzymał się przed zamkniętymi wrotami, a Bruenor wyprostował się i oparł dłonie
na biodrach.
- Podaj swe imię i powiedz, z czym przybywasz - zażądał strażnik stojący po wewnętrznej
z prawej strony bramy.
- Mam sprawę do Rady Migoczących Kamieni - odpowiedział Bruenor. - I tylko im ją
wyjawię..
- Odpowiesz wyznaczonemu strażnikowi bramy miejskiej Mirabar - przerwał mu szorstko
stojący po wewnętrznej strażnik z lewej strony.
- Tak myślisz? - spytał Bruenor. - I chcesz poznać moje imię? Bruenor Battlehammer,
głupku. Król Bruenor Battlehammer. A teraz biegnij do swojej rady, a zobaczymy, czy zechcą ze
mną rozmawiać, czy nie.
Strażnicy próbowali utrzymać nienaganną postawę, lecz zerknęli po sobie niepewnie.
- Słyszeliście o mnie? - zawołał Bruenor. - Słyszeliście o Mithrilowej Hali?
Chwilę później jeden ze strażników obrócił się do wartownika stojącego obok i skinął
głową, a ów mężczyzna wyjął zza pasa mały róg i wydobył z niego szereg krótkich, ostrych
dźwięków. Niedługo później otworzyły się gwałtownie małe drzwiczki, sprytnie wkomponowane
w wielkie wrota, i wytoczył się przez nie potężny krasnolud w zbroi płytowej, z twarzą
poznaczoną bliznami. On również nosił na pancerzu herb miasta.
- Ach, nareszcie coś - stwierdził z przekąsem Bruenor. - I ciepło mi się zrobiło na moim
małym sercu, że macie krasnoluda za szefa. Może nie jesteście tacy głupi, na jakich wyglądacie.
- Miło cię poznać, królu Bruenorze - powiedział krasnolud. - Jestem Torgar Delzoun
Hammerstriker, do usług. - Ukłonił się nisko, zamiatając ziemię czarną brodą.
- Miło cię poznać, Torgarze - odparł Bruenor, odpowiadając równie głębokim ukłonem,
do czego, jako głowa pobliskiego królestwa, z pewnością nie był zobowiązany. - Twoi żołnierze
dobrze ci służą, blokując drogę, a jeszcze lepiej jako mięso armatnie!
- Sam ich szkoliłem - pochwalił się Torgar. Bruenor znów się ukłonił.
- Jesteśmy zmęczeni i brudni i szukamy spoczynku na noc. Mógłbyś otworzyć dla nas
wrota?
Torgar wychylił się w jedną i drugą stronę, przyglądając bacznie karawanie i potrząsając z
powątpiewaniem głową. Otworzył szerzej oczy i jeszcze energiczniej pokręcił głową, gdy zerknął
w prawo i ujrzał ludzką kobietę stojącą obok drowa.
- Nie może być! - krzyknął, celując sękatym palcem w stronę Drizzta.
- Ba, słyszałeś o nim, wiem, że tak - złajał go Bruenor. - Mówi ci coś imię Drizzt?
- Słyszałem czy nie, nic z tego - upierał się Torgar. - Żaden drow nie wejdzie do tego
miasta, póki ja jestem najwyższym dowódcą Topora z Mirabar!
Bruenor zerknął na Drizzta, który jedynie ukłonił się z szacunkiem.
- Niesłusznie, ale rozumiem to, więc on zostanie za murami - zgodził się Bruenor. - Co ze
mną i z mymi ziomkami?
- A niby gdzie mamy pomieścić pięciuset krasnoludów? - spytał szczerze Torgar.
Bezradnie rozłożył wielkie dłonie. - Moglibyśmy posłać was do kopalń, gdybyśmy tam kogoś
wpuszczali. A nie wpuszczamy!
- To zrozumiałe - powtórzył Bruenor. - Ilu z nas możecie przyjąć?
- Dwudziestu, razem z tobą - odpowiedział Torgar.
- Więc niech będzie dwudziestu. - Bruenor zerknął na Thibbledorfa Pwenta i skinął
głową. - Tylko trzech twoich - polecił - ze mną i Dagnabbitem robi się pięciu, a gdy dodamy
Pasibrzucha... - przerwał i spojrzał na Torgara. - Masz coś przeciwko temu, żebym zabrał
niziołka?
Torgar wzruszył ramionami i potrząsnął głową.
- Więc z Pasibrzuchem będzie nas sześciu - podjął Bruenor, zwracając się do Dagnabbita i
Pwenta. - Powiedzcie pozostałym, by wybrali czternastu kupców, którzy chcieliby tu trochę
pohandlować.
- Lepiej, cobym zabrał całą brygadę - burknął Pwent, lecz Bruenor go nie słuchał.
Bynajmniej nie pragnął zabierać do Mirabar grupy szałojowników Pwenta, zwłaszcza gdy
w mieście panowała tak napięta atmosfera. Gdyby się o to pokusił, pewnie jeszcze przed
zachodem słońca Mirabar i Mithrilowa Hala znalazłyby się w stanie wojny.
- Wybierzesz dwóch, którzy pójdą z tobą, chyba że sam chcesz tu zostać - polecił ostro
Pwentowi. - I pospiesz się.
Zaledwie kilka chwil później Torgar Delzoun Hammerstriker przeprowadził dwudziestu
krasnoludów przez solidną bramę Mirabar. Bruenor szedł na czele kolumny, tuż obok Torgara, i
wyglądał tak, jak na obytego, zahartowanego przygodami króla Mithrilowej Hali przystało. Swój
wyszczerbiony, jednosieczny topór niósł przypięty na plecach, tuż obok tarczy z wizerunkiem
spienionego kufla, ale tak, by rzucał się w oczy i by każdy mógł go sobie dobrze obejrzeć. Na
głowę wsadził hełm, o jednym odłamanym rogu. Był królem krasnoludów, ludu pełnego odwagi i
chętnego do bitki, i każdy musiał o tym wiedzieć.
- Więc kto jest teraz waszym markizem? - spytał Torgara, gdy weszli do miasta.
Torgar szerzej otworzył oczy.
- Elastul Raurym - odparł. - Choć nie powinieneś się nim zajmować.
- Powiedz mu, że chcę z nim porozmawiać - rzucił Bruenor, a oczy Torgara otworzyły się
jeszcze szerzej.
- Markiz planuje swe wiosenne spotkania jesienią, a letnie zimą - wytłumaczył Torgar. -
Nie można tak po prostu wejść do jego pałacu i prosić o audiencję.
Bruenor zmierzył krasnoluda stanowczym spojrzeniem.
- Ja nie proszę o audiencje - sprostował. - Ja ich udzielam. A teraz idź i powiadom
markiza, że jestem tu, by porozmawiać, jeśli oczywiście powie mi coś, czego warto słuchać.
Ta nagła zmiana w zachowaniu Bruenora, i to teraz, gdy wrota się za nimi zatrzasnęły,
wyraźnie zaniepokoiła Torgara. Szybko jednak ukrył zaskoczenie za groźną miną, zmrużył oczy i
wrogo popatrzył na swego gościa.
Bruenor odpowiedział podobnym spojrzeniem.
- Idź i mu powiedz - powtórzył spokojnie. - I powiadom o tym swoją radę oraz tę głupią
sceptranę.
- Protokół...
- Jest dla ludzi, elfów i gnomów - przerwał stanowczym głosem Bruenor. - Ja nie jestem
człowiekiem, z pewnością nie elfem i nie brodatym gnomem. Rozmawiam z tobą jak krasnolud z
krasnoludem. Gdybyś przyszedł do Mithrilowej Hali i powiedział, że chcesz się ze mną
zobaczyć, na pewno byś do mnie dotarł.
Zakończył skinieniem głowy i opuścił dłoń na ramię Torgara. Krzepki wojownik
przytaknął z ponurą miną, jakby przypomniał sobie właśnie o czymś ważnym.
- Powiem mu - zgodził się - a przynajmniej powiem jego Młotom, by przekazali mu
wiadomość.
Bruenor zachichotał, a Torgar przestąpił z nogi na nogę. W obliczu wyraźnej pogardy
krasnoludzkiego króla fakt, że jeden z zaufanych przywódców krasnoludów tarczowych markiza
nie może z nim porozmawiać, rzeczywiście wydawał się trochę nie na miejscu.
- Powiem mu - powtórzył Torgar z przekonaniem. Zaprowadził dwudziestu gości do
miejsca, w którym mogli zostać na noc, dużego kamiennego domu o kilku skromnie
umeblowanych pokojach.
- Możecie zostawić tu wozy i towary - wyjaśnił Torgar. - Będziecie mieli wielu klientów.
Przyj da zwłaszcza dla tych białych cacuszek.
Wskazał jeden z trzech wozów, jakie wjechały wraz z gośćmi, którego boczne ścianki
migotały od licznych świecidełek.
- Kościane ozdoby - wyjaśnił Bruenor. - Z pstrąga kłykciowego. Mój mały przyjaciel ma
złote race.
Wskazał na Regisa, który zaczerwienił się i skinął głową.
- Sam to wszystko zrobiłeś? - spytał z niedowierzaniem Torgar, zwracając się do Regisa.
- Tylko parę rzeczy.
- Pokażesz mi o poranku - rzekł Torgar. - Może kupię kilka sztuk.
Skinął głową i zostawił ich, by przekazać markizowi zaproszenie Bruenora.
- Nieźle go przekabaciłeś - stwierdził Regis. Bruenor popatrzył na niego z namysłem.
- Był gotów, zanim przyjechaliśmy - odkrył nagle niziołek. - A teraz pewnie zamierza
odejść wraz z nami.
Bruenor tylko się uśmiechnął. Słyszał od Dagnabbita o licznych przekleństwach i
groźbach, jakimi w Mirabar obrzucano Mithrilową Halę, i dostrzegł, że większość z nich, co
dziwne - a może wcale nie, jeśli się nad tym dobrze zastanowić - pochodziła od krasnoludów, nie
od ludzi. To dlatego Bruenor nalegał, by przybyć do miasta, w którym tak wielu jego
pobratymców żyło w warunkach odpowiadających bardziej człowiekowi niż krasnoludowi. Oni
także powinni ujrzeć prawdziwego krasnoludzkiego króla, uosabiającego legendę ich ludu.
Powinni usłyszeć opowieść o skarbach i tradycjach Mithrilowej Hali. Może wtedy wielu
mirabarskich krasnoludów przestanie knuć przeciwko swym ziomkom i przypomni sobie, skąd
wywodzi się ich ród.

***

- Przykro ci, że cię nie wpuścili - powiedziała Catti - brie do Drizzta, kiedy stanęli na
wysokim urwisku leżącym na wschód od karawany, spoglądając na miasto Mirabar.
Drizzt obrócił się i spojrzał na nią z zaciekawieniem. Nie dostrzegł w jej twarzy
szyderstwa, tylko troskę. Widocznie miał bardzo zawiedzioną minę.
- Nie - zapewnił ją. - Wiem, że istnieją pewne rzeczy, które się nigdy nie zmienią, więc
akceptuję je takimi, jakie są.
- Twoja twarz mówi co innego. Drizzt zmusił się do uśmiechu.
- Nie bardzo.
Spojrzenie, jakim obdarzyła go Catti - brie, mówiło, że ona i tak wie swoje.
- Myślisz o tej elfce - stwierdziła. Drizzt odwrócił wzrok, patrząc na Mirabar.
- Żałuję, że nie mogliśmy jej ocalić - wyznał.
- Wszyscy tego żałujemy.
- Żałuję, że dałaś eliksir mnie, a nie jej.
- Inaczej Bruenor by mnie zabił - Catti - brie chwyciła go za rękę i zmusiła, by spojrzał jej
w oczy, a na jej pięknej twarzy pojawił się uśmiech. - Tego byś chciał?
Drizzt nie mógł się oprzeć jej urokowi.
- Widzisz, dla mnie to trudne - wyjaśnił. - Czasami żałuję, że życie nie toczy się tak, jak
bym sobie tego życzył, i nie każda opowieść kończy się tak, jak bym chciał.
- Więc spróbuj sprawić, by to się zmieniło - poradziła Catti - brie. - To wszystko, co
możesz zrobić.
To prawda, Drizzt nie mógł zaprzeczyć. Westchnął głęboko i popatrzył na Mirabar, znów
myśląc o Ellifain.

***

Dagnabbit wyszedł późnym popołudniem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a po


ulicach miasta hulał zimny wiatr. Wrócił tuż przed świtem i cały dzień spędził z Bruenorem,
dyskutując o miejskich intrygach oraz o tym, co oznaczają dla Mithrilowej Hali, podczas gdy
kupcy i Regis pracowali przy wozach na zewnątrz.
Niewielu podchodziło do tych wozów - tylko paru krasnoludów i kilku ciekawskich ludzi
- a większość z nich targowała się o tak niskie ceny, że krasnoludy z klanu Battlehammer
nieuchronnie rezygnowały z transakcji. Jedyny wyjątek zjawił się krótko po południu.
- No więc pokaż nam swoje prace, niziołku - poprosił Torgar. Tuzin głów, należących do
przyjaciół Torgara, pokiwało skwapliwie.
- Regis - wyjaśnił niziołek, wyciągając dłoń, którą Torgar zamknął w silnym i
przyjacielskim uścisku.
- Pokaż mi je, Regisie. Mnie i moich przyjaciół trzeba trochę przekonać, byśmy wydali
nasze złoto na coś, czego nie da się wypić!
Wszystkie krasnoludy wybuchnęły śmiechem - i te, które pochodziły z Mirabar, i te, które
przybyły tu w gościnę. Regis tymczasem pogrążył się w rozważaniach, czy nie warto byłoby
wykorzystać zaklętego rubinowego naszyjnika, obdarzonego mocą magicznej perswazji, i za jego
pomocą przekonać krasnoludy do zakupu. Niemal natychmiast odrzucił jednak tę myśl,
przypominając sobie, jak oporne bywały te stworzenia wobec dowolnej formy magii. Co więcej,
gdyby został złapany, mogłoby to zaważyć na stosunkach Mirabar i Mithrilowej Hali.
Wkrótce stało się jasne, że naszyjnik i tak nie byłby mu potrzebny. Przybyłe krasnoludy
miały ciężkie sakiewki i chętnie pozbywały się monet. Sprowadzały też kolejnych przyjaciół.
Towary na wozach zaczęły znikać.
Z okna domu Bruenor i Dagnabbit z rosnącą satysfakcją obserwowali targowisko.
Zauważyli także, z mieszaniną obawy i nadziei, ponure twarze przedstawicieli innych ras,
głównie ludzi, którzy spoglądali na krasnoludzkie zbiegowisko z wyraźną pogardą.
- Sądzę, że przybywając tu, wbiliśmy kij w mrowisko - zauważył Dagnabbit. - Chociaż
tutejsze krasnoludy pewnie przestaną nas przeklinać.
- Za to więcej przekleństw spłynie z ust ludzi - dodał Bruenor, wyraźnie zadowolony z tej
perspektywy.
Chwilę później do drzwi zapukał Torgar, z torbą pełną sprawunków.
- Przychodzisz, by powiedzieć mi, że twój markiz jest zbyt zajęty - oznajmił Bruenor,
otwierając szeroko drzwi.
- Zajmują go w tej chwili inne ważne sprawy - potwierdził Torgar.
- I pewnie dlatego nie odpowiedział na twoje pukanie - dorzucił Dagnabbit zza pleców
Bruenora. Torgar bezradnie wzruszył ramionami.
- A co z tobą? - zapytał Bruenor. - I twoimi przyjaciółmi? Czekają cię ważne sprawy czy
znajdziesz trochę czasu, by z nami wypić?
- Nie mam już pieniędzy.
- Nie pytamy o nie. Torgar przygryzł wargę.
- Nie mogę rozmawiać jako reprezentant Mirabar - wyjaśnił.
- A kto cię o to prosi? - szybko odparł Bruenor. - Dobry krasnolud nie gada na próżno. Na
pewno znasz opowieści, których jeszcze nie słyszałem. To jest warte więcej niż kufel piwa.
Tak więc za zgodą Torgara tej nocy w kamiennym domu stojącym w cichej, smaganej
wiatrem ulicy Mirabar zorganizowano wielkie przyjęcie. Pojawiło się na nim ponad stu
mirabarskich krasnoludów, z których część pokładła się pokotem na podłodze i została do rana.
O świcie dom został otoczony przez żołnierzy o ponurych twarzach - ludzi, nie
krasnoludów. Bruenor nie wyglądał na zaskoczonego. Nadszedł czas, by on i jego przyjaciele
stąd odeszli.
Torgar i jego znajomi mogli spodziewać się kłopotów, to pewne, lecz gdy Bruenor
popatrzył na dowódcę tarczowych krasnoludów zatroskanym wzrokiem, stary weteran jedynie
mrugnął okiem i wyszczerzył zęby.
- Znajdziesz drogę do Mithrilowej Hali, Torgarze Delzounie Hammerstrikerze! - zawołał
do niego Bruenor, gdy wozy zaczęły toczyć się przez bramę. - Zabierz ze sobą wszystkich
przyjaciół i wszystkie opowieści, jakich jeszcze nie znam. Znajdziemy dość jadła i napitków, by
ci się odbijało, oraz ciepłe łóżko na tak długo, ile będziesz chciał w nim wygrzewać swój tyłek!
Nikomu z karawany z Doliny Lodowego Wichru nie umknęły ponure grymasy, jakimi
ludzcy strażnicy zareagowali na te słowa.
- Lubisz sprawiać kłopoty, co? - powiedział Regis.
- Markiz był dla mnie zbyt zajęty, co? - odrzekł Bruenor z chichotem. - Będzie żałował,
że się ze mną nie spotkał, co do tego nie ma wątpliwości.
Drizzt, Catti - brie i Wulfgar podeszli do wozu Bruenora, kiedy tylko wraz z pozostałymi
dołączył do karawany za bramami miasta.
- Co tam się stało? - spytał mroczny elf.
- Zadzierzgnęliśmy parę intryg i mieliśmy mnóstwo dobrej zabawy - odparł Bruenor. -
Teraz mamy już pewność, że jeśli Mirabar zdecyduje się kiedyś otwarcie wystąpić przeciw
Mithrilowej Hali, zabraknie mu paruset niewysokich wojowników.
3
OD ODWROTU DO ZWYCIĘSTWA
- Musisz biec dalej! - złajał Treda Nikwillig, niecierpliwie pociągając go za rękaw.
Ranny krasnolud opierał się o głaz, pot lał mu się z czoła i policzków, a za każdym razem,
gdy stawał na uszkodzonej nodze, na jego twarzy pojawiał się grymas bólu.
- To przez kolano - wyjaśnił Tred, dysząc przy każdej sylabie. - Ty biegnij, a ja
powstrzymam te kundle!
Nikwillig skinął głową z aprobatą, słysząc, ile zawziętości zostało jeszcze w jego rannym
przyjacielu.
- Skoro nie możesz biec, zatrzymamy się i będziemy walczyć - postanowił.
- Ba! - parsknął do niego Tred. - Pędzi tu cała zgraja worgów.
- Wkrótce zdechłych worgów - odparł mściwie Nikwillig. Nikwillig był bardziej
rzemieślnikiem niż wojownikiem, lecz teraz odezwała się w nim krew krasnoludów.
Obserwujący tę przemianę Tred nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Potrzebujemy więc planu - rzekł.
- W którym wykorzystamy ogień - zgodził się Nikwillig. Gdzieś w pobliżu rozległo się
przejmujące wycie, ale krasnoludy nie wyglądały na przerażone.
- Nie biegną wszystkie razem - stwierdził Tred.
- Rozproszyły się - zgodził się Nikwillig.
Godzinę później, gdy skowyt dobiegał już niemal zza ich pleców, Tred usiadł przy
trzaskającym ognisku, skrzyżował przed sobą silne ręce i położył na kolanach jednosieczny topór
z zaostrzonym szpicem. Rozprostował obolałą nogę i przymknął spokojnie oczy. Jedynie jego
poruszająca się rytmicznie stopa świadczyła o rosnącym napięciu.
Od czasu do czasu ciszę przerywał suchy trzask. Słysząc go, Tred przygryzał wargę,
mając nadzieję, że lina wytrzyma wystarczająco długo pod ciężarem nadciętej, lecz jeszcze nie
zwalonej sosny.
Kiedy w mroku zabłysły pierwsze czerwone oczy, Tred zaczął gwizdać. Sięgnął ręką na
bok i podniósł duże wiadro wody, wylewając je na siebie.
- Lubicie mokre mięso, szczeniaczki? - zawołał do worgów. Kiedy wielkie wilki znalazły
się w polu jego widzenia, kopnął wystające z ogniska polano, posyłając w ich stronę snop iskier i
natychmiast je zatrzymując. Niestety, zraniona noga Treda odmówiła przy tym gwałtownym
ruchu posłuszeństwa i krasnolud zwalił się ciężko na ziemię, krzycząc z bólu.
Tymczasem pękła przygięta liną do ziemi sosna i drzewo zwaliło się - dokładnie tam,
gdzie zamierzały krasnoludy. Suche gałęzie wpadły w ogień, a wywołany tym podmuch rozrzucił
na bok iskry i suche igły. Niejedna użądliła biednego Treda, podpalając mu brodę. Uderzeniami
dłoni zdusił tlące się płomyki, warknął butnie na przeciwników i przyjął pozycję obronną.
Po drugiej stronie sosny płomienie ugodziły kilka worgów, które weszły na polankę.
Poparzone zwierzęta zaskowyczały i wycofały się gwałtownie, skubiąc spalone kawałki futra i
gryząc na oślep towarzyszy, którzy zastąpili im nierozważnie drogę ucieczki.
Pień zwalonej sosny zajął się płomieniem, wznosząc ognistą ścianę pomiędzy Tredem a
worgami, lecz wcześniej kilka ciemnych sylwetek przeskoczyło ją lub ominęło.
Trzymając dłonie nisko na trzonku topora, Tred ciął nim z rozmachem, odtrącając na bok
pierwszego skaczącego worga, który potoczył się na ziemię. Szybko się odwrócił, przesuwając
dłoń w górę drzewca i opierając je o swój pas. Gdy skoczyło na niego drugie zwierzę, nadziało
się na zaostrzony szpic broni. Tred natychmiast cofnął topór i ciął w dół, trafiając trzeciego
szarżującego worga prosto w czubek głowy, rozbijając mu czaszkę i rozkładając go na
kamieniach.
Nikwillig znalazł się przy nim, z mieczem w dłoni. Gdy zbliżyły się następne dwa worgi,
po jednym z każdej strony, krasnoludy odwróciły się plecami do siebie i dzielnie parowały ataki.
Sfrustrowane bestie zataczały coraz ciaśniejsze koła. Nikwillig wyciągnął zza pasa sztylet
i cisnął nim w bok jednego z worgów. Stwór zaskomlał i uciekł w cień.
Jego towarzysz szybko poszedł w jego ślady.
- Pierwszą rundę wygraliśmy - powiedział Tred, odsuwając się od płonącego coraz
intensywniejszym ogniem drzewa.
- Ta sfora ma już dość walki - stwierdził Nikwillig - ale inne nas dopadną, nie ma co do
tego wątpliwości!
Ruszył przed siebie, ciągnąc za rękę Treda. Kiedy jednak opuścili polankę, ten
wyprostował się i zatrzymał.
- Chyba że my złapiemy je pierwsi - oznajmił zdumionemu Nikwilligowi. - Kierują nimi
orkowie. Jeśli pozbędziemy się orko w, pokonamy i worgi.
Nikwillig przyglądał mu się przez kilka chwil bez słowa, lustrując spojrzeniem ranną
nogę Treda - powód, dla którego nie mieli szans, by ujść pogoni. W tej sytuacji pozostały tylko
dwa wyjścia. A pierwsze z nich, porzucenie Treda, po prostu nie wchodziło w rachubę.
- A więc znajdźmy sobie paru orków - zaproponował i uśmiechnął się szeroko.
Tred odpowiedział podobnym uśmiechem.
Poruszali się szybko, przemykając przez zacienione polanki i wzgórza i przedzierając się
przez nierówny teren, gdy nie mogli znaleźć drogi. Przez większą część czasu Nikwillig
praktycznie niósł Treda, lecz żaden z krasnoludów się na to nie skarżył. Wokół nich rozlegało się
wycie worgów. Wyglądało jednak na to, że ich podstęp się powiódł, zbił pościg z tropu i sprawił,
że niejeden ze stworów zastanowi się dwa razy, zanim znów zdecyduje się zaatakować.
Jakiś czas później z wysoko położonego punktu obserwacyjnego krasnoludy zauważyły w
oddali małe ogniska. Nie wyglądało to na jeden duży obóz, lecz na kilka mniejszych.
- Popełnili błąd - stwierdził Tred, a Nikwillig zgodził się z nim całym sercem.
Mając w polu widzenia nowy cel, krasnoludy poruszały się jeszcze szybciej. Kiedy noga
odmawiała Tredowi posłuszeństwa, po prostu podskakiwał, a jeśli się przewrócił, co zresztą
często się zdarzało, zaciskał zęby, podnosił się, śliną oczyszczał nowe zadrapania i parł do
przodu. Na jednym z nieporośniętych trawą zboczy wzgórz spotkali kolejnego wilka, lecz w
chwili gdy obnażył kły i wyprężył grzbiet, przybierając groźną pozycję, Tred wbił mu topór w
bok, rozkładając go na ziemi. Nikwillig szybko go dopadł, dobijając bestię, zanim jej skowyt
zdołałby zaalarmować znajdujący się już niezbyt daleko obóz orków.
Niedługo później, gdy wschodnie niebo rozjaśniały już pierwsze oznaki poranka, dotarli
do małej piaszczystej skarpy i wyjrzeli przez szczelinę pomiędzy pniem drzewa a głazem. Nieco
niżej płonęło małe ognisko, wokół którego siedziało trzech orków, a kilku innych spało w
pobliżu. Obok tej trójki siedział ranny worg, warcząc, parskając, liżąc rany i kierując nienawistny
wzrok na orków za każdym razem, gdy przeklinali go za to, że pozwolił wymknąć się
krasnoludom.
Nikwillig przyłożył palec do ust i gestem nakazał Tredowi, by został na skarpie. Przesunął
się na bok, w pełni wykorzystując fakt, że pewni siebie orkowie nie spodziewali się żadnych
nieoczekiwanych gości.
Tred obserwował jego poczynania, z aprobatą kiwając głową i uśmiechając się, gdy
Nikwillig podpełzł na brzuchu do skraju obozu i szybko wbił nóż najpierw w ciało jednego, a
następnie drugiego śpiącego orka. Nie przeoczył więc chwili, gdy worg uniósł czujnie głowę.
Wiedział, że zabawa się skończyła i czas na prawdziwą walkę. Zaciskając zęby, stanął między
drzewem a głazem i zamachał rękami.
- No, chcieliście mnie, to mnie macie! - ryknął.
Orkowie zerwali się i podnieśli alarm. Ich trzeci śpiący towarzysz również zaczął się
podnosić, lecz Nikwillig był szybszy i poderżnął mu gardło, zanim ork zdążył nawet jęknąć.
Najbliższy z orków chwycił wielki topór i zaszarżował na Treda, podchodząc doń z
wprawą wytrawnego wojownika. Najwyraźniej jednak nie przemyślał tego manewru, bo kiedy
Tred rzucił w niego kamieniem, zupełnie stracił rezon i pozwolił, by pocisk ugodził go w twarz.
Oszołomiony, zatoczył się do przodu, wprost na ostrze krasnoludzkiego topora.
Pozostałe dwa stwory rozejrzały się dookoła, dopiero teraz uświadamiając sobie
zdradzieckie dzieło Nikwilliga oraz obecność drugiego krasnoluda.
- Dwóch na dwóch - oznajmił w ich mowie Nikwillig.
- My mamy wilczka! - zaczął jeden z orków, lecz zmaltretowany worg najwyraźniej się z
nim nie zgodził, wypadł bowiem z obozu i skowycząc, pobiegł ciemnymi dróżkami w głąb lasu.
Drugi z orków próbował ruszyć w jego ślady, skacząc w bok. Bez chwili wahania Tred
rzucił za nim swój topór. Broń nie trafiła stwora, ale wybitnie uniemożliwiła mu ucieczkę, kiedy
jej trzonek zaplątał się między nogami przerażonego orka.
Drugi ork, widząc rannego i pozbawionego broni krasnoluda, zawył i uniósł swój
wyszczerbiony miecz, po czym zaszarżował gwałtownie.
Nikwillig wiedział, że nie zdoła powstrzymać go na czas, jeśli natychmiast nie zdecyduje
się na brawurowe działanie. Skoczył więc na stwora i zaczął okładać go pięściami i kopać, póki
go nie przewrócił i nie wgniótł w ziemię ciężkimi buciorami. Niestety, podczas tej operacji
broniący się rozpaczliwie stwór rozorał mu bark końcem włóczni.
Usłyszał, że Tred woła imię swego brata i obrócił się zaniepokojony.
Na szczęście Tred w pełni panował nad sytuacją. Trzymał schwytanego orka za nadgarstki
i za każdym razem, gdy wspominał imię brata, pochylał się gwałtownie, uderzając czołem w
twarz swego więźnia.
Pierwszym kilku ciosom towarzyszyły głośne łupnięcia, gdy kość uderzała o kość, potem
każde kolejne wywoływało tylko cichy chrzęst pogruchotanej na miazgę czaszki orka.
- Chyba możesz go już zostawić - stwierdził w końcu cierpko Nikwillig.
Na te słowa Tred chwycił stwora jedną ręką za kark, drugą za pachwinę, uniósł go nad
głową i rzucił w dół skarpy.
- Sporo zapasów - stwierdził Nikwillig, buszując po obozie.
- Cholerny ork mnie dźgnął - odparł Tred.
Dopiero wtedy jego towarzysz zauważył nową ranę: jaskrawą strużkę krwi płynącą z
piersi Treda. Nikwillig ruszył mu z pomocą, lecz Tred odesłał go machnięciem ręki.
- Bierz zapasy i idziemy - polecił. - - Sam się opatrzę. Zrobił to i niedługo później
wyruszyli w drogę. Tred stękał z bólu na każdym kroku, lecz poza tym w najmniejszym nawet
stopniu się nie skarżył.
Stracił wiadro krwi albo i więcej, a za każdym razem, gdy jego stopa ześlizgiwała się po
obluzowanym kamieniu, gwałtowny ruch na nowo otwierał najświeższą ranę. Tred nadal jednak
nie narzekał ani też nie spowalniał dziarskiego tempa Nikwilliga. Ich kontratak chyba skutecznie
zniechęcił pościg, bowiem niewiele skowytów dobiegało do ich uszu wraz z szumem zimnego
nocnego wiatru.
Mimo to, kiedy Tred i Nikwillig wspięli się na wysoką grań i popatrzyli w dół na odległą
wioskę - tak naprawdę jedynie grupkę domów - zerknęli na siebie z troską.
- Jeśli tam pójdziemy, sprowadzimy na nich hordę orków i wilczków - stwierdził Tred.
- A jeśli nie pójdziemy, niedługo padniesz - odrzekł Nikwillig. - Nie dotrzemy szybko do
Mithrilowej Hali, nawet jeśli zdołamy znaleźć do niej drogę.
- Myślisz, że wiedzą, jak walczyć?. - spytał Tred, znów spoglądając na wioskę.
- Żyją w końcu w dzikich górach, prawda?
Trudno było zaprzeczyć, więc Tred jedynie wzruszył ramionami i w ślad za Nikwilligiem
podążył biegnącym w dół szlakiem.
Grupkę domów otaczał mur spiętrzonych głazów, wysokością równy wzrostowi
człowieka, lecz dopóki krasnoludy do niego nie podeszły, nie zauważyły żadnych strażników. W
końcu zza głazów wyjrzało dwoje ludzi - mężczyzna i kobieta. Wyglądali, jakby właśnie tędy
przechodzili i przypadkiem dostrzegli przybyszów.
- Co zamierzacie? - spytała kobieta.
- Zamierzamy się przewrócić, jak sądzę - odpowiedział Nikwillig. Podparł lekko Treda i
wskazał na jego nogę. - Znajdziecie ciepłe łóżko i trochę gorącego gulaszu dla mojego rannego
ziomka?
Teraz, jakby świadomość, że wreszcie dotarli do ludzkich siedzib odebrała Tredowi
resztkę sił, krasnolud oparł się ciężko o swego towarzysza i stracił przytomność, osuwając się na
ziemię. Nikwillig pochylił się nad nim z troską.
Mężczyzna i kobieta wybiegli zza muru i dołączyli do nich na drodze. Kobieta zabrała się
za oględziny zranionego krasnoluda, mężczyzna zaś stanął nad nią i zaczął się czujnie rozglądać,
jakby spodziewając się, że za przybyszami nadciągnie potężna armia.
- Jesteście z Mithrilowej Hali? - zapytał.
- Z Cytadeli Felbarr - odpowiedział Nikwillig. - Jechaliśmy do Płycizn, gdy zostaliśmy
napadnięci.
- Do Płycizn? - powtórzyła kobieta. - Daleka droga. - I trudna ucieczka.
- Kto was napadł? Orkowie? - spytał mężczyzna. - I giganci.
- Giganci? Od dawna nie widzieliśmy tu gigantów wzgórzowych.
- Nie wzgórzowi, tylko ci niebieskoskórzy giganci lodowi.
Mężczyzna i kobieta popatrzyli po sobie z troską. Mieszkańcom tego regionu nieraz
doskwierały ataki lodowych gigantów, ale stary jarl Orel Szaroręki od wielu dziesiątków lat
trzymał swoje plemię z dala od ludzkich siedzib, głęboko w górach. Teraz informacja o udziale
tych gigantów w napadzie musiała budzić grozę, lęk, że stworzenia te znów wstąpiły na wojenną
ścieżkę - a przeciwnikiem były straszliwym, godnym smoka.
- Weźmy go do środka - zaproponowała kobieta. - Potrzebuje łóżka i ciepłego posiłku.
Nie mogę uwierzyć, że w ogóle żyje!
- Ba, Tred jest zbyt brzydki, by umrzeć - stwierdził Nikwillig. Tred otworzył znużone oko
i powoli uniósł dłoń do twarzy przyjaciela, jakby chciał go poklepać z wdzięcznością. Kiedy
jednak ten pochylił głowę, wsunął palec wskazujący pod kciuk i prztyknął Nikwilliga w nos.
Nikwillig rzucił się do tyłu, trzymając za obolałe nozdrza, a Tred wrócił do pozycji leżącej,
zamknął oczy i uśmiechnął się błogo.
Mieszkańcy małej wioski Stukające Obcasy zwielokrotnili straże, a każda warta pełniła
służbę osiem godzin. Strażnikami i zwiadowcami zostało około sześćdziesięciu najbardziej
krzepkich mężczyzn z osady. Po dwóch dniach odpoczynku dołączył do nich Nikwillig, kierując
pracami nad budową dodatkowych fortyfikacji.
Tred nie uczestniczył w tych przygotowaniach. Przespał całą dobę, a potem w ciągu
kolejnych dni budził się tylko po to, by pochłonąć suty posiłek, jaki dostarczyli mu uprzejmi
mieszkańcy Stukających Obcasów. W wiosce był wprawdzie kapłan, ale nie grzeszył
umiejętnościami, więc jego wysiłki, by uzdrowić gościa magicznie, spełzły na niczym.
Piątego dnia Tred podniósł się i zaczął zachowywać jak dawniej. Pod koniec dekadnia,
gdy na horyzoncie nie pojawił się pościg, zaczął też niecierpliwie przynaglać towarzysza do
wymarszu.
- Ruszamy do Mithrilowej Hali - oznajmił pewnego poranka Nikwillig. - Poprosimy króla
Gandaluga, by przysłał wam na pomoc żołnierzy.
- Chyba króla Bruenora - odparł jeden z wieśniaków. - Jeśli wrócił już do swego ludu z
odległej Doliny Lodowego Wichru.
- To prawda?
- Tak słyszeliśmy.
Nikwillig skinął głową, wzdychając z powodu śmierci Gandaluga, po czym na powrót
przybrał dziarską minę.
- A więc króla Bruenora, najsprawiedliwszego krasnoluda, jaki kiedykolwiek istniał.
- Nie jestem pewien, czy potrzebujemy jego pomocy - ciągnął mężczyzna.
- Cóż, powiemy mu, co się wydarzyło, i niech sam podejmie decyzję - wtrącił Tred. - W
końcu po to jest królem.
Tego poranka Tred i Nikwillig wyszli ze Stukających Obcasów; ich kroki znów były
dziarskie, a plecaki pełne zapasów - dobrego i smacznego jadła oraz napitków, nie ochłapów,
jakie ukradli orkom. Ludzie wyposażyli ich również w szczegółowe instrukcje, jak dotrzeć do
Mithrilowej Hali, tak więc krasnoludy miały nadzieję, że dość szybko skończą tę część podróży.
Zamierzały udać się do Mithrilowej Hali, ostrzec króla Bruenora, a następnie uzyskać eskortę,
która przeprowadzi ich przez tunele górnego Podmroku do ich domu w Cytadeli Felbarr.
Ale nawet kiedy tam dotrą, ich podróż się nie skończy - przynajmniej dla Treda, bowiem
krzepki krasnolud zamierzał zwołać grupę wojowników, by pomścić brata oraz pozostałych
poległych.
Na wszystko przyjdzie jednak właściwa pora, najpierw więc musieli odnaleźć drogę do
Mithrilowej Hali. Pomimo wskazówek wkrótce odkryli, że na krętych górskich szlakach nie jest
to łatwe zadanie. Wystarczyło raz źle skręcić wśród skał, by potem mozolnie przedzierać się
przez głazy czy gęste zarośla, zawracając do miejsca, z którego się przyszło.
- To zły strumień - stwierdził pewnego poranka Tred, odkrywszy, że idą na południe i
wschód, podczas gdy Mithrilowa Hala leżała na południowy zachód od Stukających Obcasów.
- Zakręci z powrotem - zapewnił go Nikwillig.
- Ba! - parsknął Tred, potrząsając pięścią przed nosem towarzysza.
Zgubili się i Nikwillig wiedział o tym równie dobrze jak on, chociaż nie chciał się do tego
przyznać. Nie zawrócili jednak. Droga wzdłuż rzeczki doprowadziła ich do dwóch bardzo
stromych zboczy, co oznaczało, że musieliby się potem decydować na żmudną wspinaczkę.
Dotarli już tak daleko, że gdyby teraz zawrócili, graniczyłoby to z głupotą.
Szli więc dalej, a gdy strumień po raz kolejny przekształcił się nieoczekiwanie w
wodospad, Tred stęknął, mruknął i zaczął schodzić po skałach tuż przy jego brzegu.
- Może to czas, by zastanowić się nad wyborem innego kierunku? - zaproponował
Nikwillig.
- Ba! - to była cała odpowiedź upartego Treda, a tuż za owym parsknięciem rozległ się
pełen zaskoczenia okrzyk, bo kiedy Tred machnął lekceważąco ręką, by podkreślić to słowo,
trafił stopą na bardzo śliski kamień, stracił równowagę i runął w dół.
Przynajmniej szybciej znalazł się na dole.
Później szli w milczeniu, szukając miejsca na obóz. Gdy wspięli się na stertę wielkich
pokruszonych głazów, ujrzeli, że dalej teren opada i przechodzi w rozległą dolinę.
- Wielka przełęcz - stwierdził Nikwillig.
- Z której pewnie korzystają karawany, by dostać się do Mithrilowej Hali - uznał Tred. - A
więc idziemy na zachód!
Nikwillig skinął głową, ciesząc się, podobnie jak Tred, że następnego dnia podróż będzie
znacznie łatwiejsza.
Oczywiście, żaden z nich nie wiedział, że stali na północnym skraju Złej Przełęczy,
miejsca, w którym dawno temu rozegrała się wielka bitwa i gdzie wałęsały się zjawy poległych
oraz jeszcze bardziej niebezpieczne, bo rzeczywiste potwory.
4
KONFLIKT LOJALNOŚCI
Krasnoludzki radny, Agrathan Hardhammer, poruszył się niespokojnie w swoim fotelu,
gdy wokół niego podniósł się gwar ożywionych rozmów.
- Być może powinieneś udzielić mu audiencji - powiedziała Shoudra Stargleam, sceptrana
miasta.
Niebieskie oczy Shoudry błysnęły niebezpiecznie, gdy potrząsnęła głową, by odgarnąć z
twarzy ciemne włosy. Tych włosów zazdrościła jej połowa kobiet w mieście, choć bowiem
Shoudra skończyła trzydziestkę i całe życie przeżyła w ostrym, wietrznym klimacie Mirabar,
utrzymały połysk, jakiego można by się spodziewać na głowie dziewczyny o połowę młodszej.
Sceptrana, wysoka i szczupła, bez wątpienia była piękna, choć jej delikatne rysy kryły stalowy
charakter.
Tłusty mężczyzna siedzący na wyłożonym poduszkami tronie, markiz Mirabar, parsknął
w jej stronę i machnął z niesmakiem ręką.
- Miałem i mam na głowie ważniejsze sprawy niż zajmowanie się potrzebami
niezapowiedzianego gościa - oznajmił, wpatrując się stanowczo w Agrathana. - Nawet jeśli ten
gość jest królem Mithrilowej Hali. Poza tym chyba to twoim, a nie moim obowiązkiem są
negocjacje dotyczące umów handlowych.
- Zgodnie z wszelkimi doniesieniami, król Bruenor nie przybył tu wcale w takim celu -
zaprotestowała Shoudra, powodując kolejny niecierpliwy gest dłoni markiza Elastula.
Elastul potrząsnął głową i popatrzył na Młoty, swych głównych pomocników, pokrytych
licznymi bliznami starych wojowników.
- Możliwe, że to ona powinna była spotkać się z Bruenorem - stwierdził Djaffar,
przywódca grupy. Szturchnął markiza w bark. - Shoudra zna parę sztuczek, które zmiękczyłyby
nawet krasnoluda!
Pozostali trzej żołnierze i markiz parsknęli śmiechem. Shoudra Stargleam zmrużyła
niebieskie oczy i wyprostowała się dumnie, krzyżując ręce na piersi.
Z boku Agrathan znów się poruszył. Wiedział, że Shoudra sobie poradzi i że, podobnie
jak wszyscy mieszkańcy Mirabar, którzy mieli jakiś dostęp do Elastula, przywykła do jego
swobodnego zachowania. Markiz miał nad nimi zasadniczą przewagę: jego stanowisko było
dziedziczne, w przeciwieństwie do obieralnych radnych i sceptrany.
- Prosił o rozmowę z tobą, markizie, a nie ze mną czy kimś z rady - przypomniała
szorstko Shoudra, ucinając chichoty.
- A co ja mam robić z kimś takim jak Bruenor Battlehammer? - odparł Elastul. -
Wieczerzać z nim? A może mu wyjaśnić, że wkrótce przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie?
Shoudra zerknęła błagalnie na Agrathana, a krasnolud odchrząknął, przyciągając uwagę
markiza.
- Nie powinieneś lekceważyć Bruenora - poradził. - Jego krasnoludy znają się na swoim
rzemiośle.
- To bez znaczenia - powtórzył Elastul, rozsiadając się wygodniej. - Ten ciekawski
Gandalug nie żyje, niech kamienie zmielą jego kości na pył, a Bruenor dziedziczy królestwo w
stanie upadku.
Shoudra znów popatrzyła na Agrathana; tym razem na jej twarzy igrał uśmieszek, bowiem
i ona, i krasnolud wiedzieli, co ich teraz czeka.
- Mam ponad dwa tuziny metalurgów i alchemików - chełpił się Elastul. - Dobrze im
płacę i wkrótce zaczną, przynosić mi dochód!
Agrathan spuścił głowę, by Elastul nie dostrzegł jego powątpiewającej miny, gdy po raz
kolejny pogrążył się w opowieściach o tym, jak poprawi jakość metalu wydobywanego w
kopalniach Mirabar. Od dnia, w którym nowi pracownicy markiza przybyli do miasta, czyli już
od kilku lat, Agrathan wysłuchiwał ich czczych obietnic.
Agrathan nie pracował w kopalniach od ponad wieku - odkąd zaczął szerzyć słowo
Dumathoina - jednak jako kapłan tego krasnoludzkiego boga, zwanego Strażnikiem Sekretów
pod Górą, wierzył, że bajanie najętych alchemików i metalurgów nie przyniesie im żadnego
zysku. Bo skoro Dumathoin nie przekazał krasnoludom wiedzy o magicznym sposobie
udoskonalania metalu, sposób ten po prostu nie istniał.
Wynajęci pracownicy spełnili jednak swoje zadanie - jeśli na tym miało ono polegać - i
ściągnęli na siebie uwagę markiza, co z kolei napełniło ich kieszenie rzeką złota. W Mirabar
mieszkało o połowę mniej krasnoludów niż w Mithrilowej Hali, zaledwie ponad dwa tysiące, a
kilkuset z nich znalazło miejsce w szeregach Toporów, których doborowe oddziały uwalniały
kopalnie od plagi potworów. Tysiąc, który pracował w kopalniach, ledwie mógł wypełnić normy
ustalane co roku przez Radę Migoczących Kamieni, i to prowadząc wydobycie z istniejących już
żył. Teraz nikt już nie prowadził poszukiwań w głębinach kopalń, gdzie co prawda czaiły się
liczniejsze niebezpieczeństwa, ale i złoża musiały być znacznie bogatsze.
Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: Mirabar nie mogło spowolnić produkcji i wysłać
potrzebnych miastu górników na poszukiwanie lepszych rud, tak więc markiz wpadł w sidła bajd
tych rzekomych specjalistów - wśród których nie było żadnego krasnoluda - którzy twierdzili, że
tak dobrze znają się na metalach. Poza tym, według Agrathana, jeśli istniały takie procesy, o
jakich mówił markiz, dlaczego nie wykorzystano ich już przed wiekami? Dlaczego ci
metalurgowie i alchemicy nie zredukowali roli krasnoludów z Mithrilowej Hali, krasnoludów z
całego świata, wyłącznie do roli dostawców materiału bazowego? Obiecywali broń, zbroje i inne
metalowe przedmioty tak wytrzymałe, by mogły pobić na głowę wszystko, co produkuje lud
Bruenora, a jednak jeśli znali takie sekrety, jeśli oczywiście w ogóle one istniały, dlaczego nie
zachowała się legendarna broń stworzona dzięki tym procesom?
- Nawet jeśli twoi specjaliści spełnią swe obietnice, wiele potrzeba, by Bruenor i
Mithrilowa Hala stracili na znaczeniu - odrzekła Shoudra Stargleam, a Agrathan ucieszył się, że
przejęła inicjatywę. - Przewyższają nas w dziedzinie produkcji w stosunku wyższym niż trzy do
dwóch.
Markiz znów niecierpliwie machnął dłonią w jej stronę.
- I tak nie miałem nic do powiedzenia Bruenorowi Battlehammerowi. Po co tu przyszedł?
Kto go zaprosił? Kto prosił... - zakończył z kpiącym parsknięciem.
- Być może nie powinniśmy byli pozwolić mu wejść - stwierdziła Shoudra.
Agrathan popatrzył na Elastula, słusznie zgadując, że markiz mierzył właśnie Shoudrę
groźnym spojrzeniem. Gdy rozniosła się wieść, że król Bruenor czeka przy bramie Mirabar, to
Elastul pozwolił wejść mu do środka. Nikt z rady ani sceptrana nie zostali o tym poinformowani,
dopóki krasnoludy z klanu Battlehammer nie rozłożyły już swych towarów na ulicach Mirabar.
- Tak, być może moja wiara w lojalność obywateli była błędna - zripostował markiz,
kierując te ostre słowa bardziej do Agrathana niż Shoudry. - Spodziewałem się, że król Bruenor
tylko naje się tu wstydu. Oczekiwałem, że mieszkańcy miasta zlekceważą go tak, jak na to
zasłużył.
Agrathan zerknął spode łba i dostrzegł, że przy tych słowach markiz rzeczywiście na
niego patrzył. W końcu żaden człowiek nie poszedł robić interesów z klanem Battlehammer.
Uczyniły to jedynie krasnoludy, a Agrathan był najwyższym rangą krasnoludem w mieście,
nieoficjalnym przywódcą i rzecznikiem ich mirabarskiej populacji.
- Rozmawiałeś z mistrzem Hammerstrikerem?
- A co mam mu powiedzieć? - spytał Agrathan.
Choć wśród ludzkich przywódców uważano go za rzecznika krasnoludów,
przedstawiciele tej rasy z Mirabar wcale się tak do niego nie odnosili.
- Masz przypomnieć mistrzowi Hammerstrikerowi, komu winien jest lojalność - odrzekł
markiz.
Agrathan musiał się bardzo starać, by zachować spokojną twarz i ukryć wrzącą w nim
burzę. Lojalności Torgara Delzouna Hammerstrikera nie można było kwestionować. Szorstki
stary wojownik służył markizowi, jego poprzednikowi, poprzednikowi poprzednika i jeszcze
kilku poprzednim i mieszkał w mieście dłużej niż rodzice rodziców każdego z członków rady.
Szedł w pierwszym szeregu tych, którzy walczyli w tunelach górnego Podmroku z potworami
groźniejszymi niż cokolwiek, co Młoty markiza - ci elitarni doradcy, wybrani z powodu swego
rzekomego statusu weteranów - kiedykolwiek widzieli. Gdy orcze hordy zaatakowały Mirabar
sto i siedemnaście lat temu, Torgar i garstka innych krasnoludów utrzymali wschodni mur
podczas szturmu, walcząc z setkami najeźdźców, podczas gdy główne siły Mirabar walczyły przy
zachodnim murze, ściągnięte tam podstępem wroga. Dzięki poświęceniu, ranom i licznym
zwycięstwom Torgar Delzoun Hammerstriker zasłużył sobie na stanowisko przywódcy Topora.
Jednak nawet Agrathan usłyszał w słowach markiza nutę prawdy i bynajmniej nie była to
kwestia lojalności, lecz trzeźwego osądu. Torgar i jego towarzysze nie zrozumieli implikacji,
jakie niósł za sobą handel z rywalami z Mithrilowej Hali czy bratanie się z nimi.
Agrathan i Shoudra opuścili zebranie, idąc ramię w ramię zewnętrznymi korytarzami
pałacu i wychodząc na blade światło późnego popołudnia. Wiał chłodny wiatr, przypominający
im, że w Mirabar zima zawsze czekała za progiem.
- Zwrócisz się do Torgara bardziej oględnie niż Elastul? - spytała Shoudra z uśmiechem.
Jako sceptrana zajmowała się podpisywaniem umów handlowych. Wraz ze wzrostem
znaczenia Mithrilowej Hali ona również ucierpiała, a przynajmniej ucierpiała jej praca. Shoudra
Stargleam podeszła jednak do tego znacznie spokojniej niż wielu innych w mieście, w tym liczne
krasnoludy. Według niej, aby pokonać Mithrilową Halę, należało zwiększyć produkcję i znaleźć
lepszą rudę, by wytwarzać lepsze produkty. Poza tym uważała, że wzrost znaczenia rywala
handlowego powinien być katalizatorem służącym temu, by Mirabar samo stało się silniejsze.
- Będę ostrożny, ale znasz Torgara... Mało kto może mu cokolwiek powiedzieć.
- Jest lojalny wobec Mirabar - stwierdziła Shoudra, a choć Agrathan przytaknął, wyraz
jego twarzy mówił, że wcale nie był już tego taki pewien.
Shoudra Stargleam dostrzegła tę minę i zatrzymała się, po czym położyła dłoń na
ramieniu Agrathana.
- Jest lojalny wobec miasta czy wobec rasy? - spytała. - Czy za swego prawdziwego
władcę uważa markiza, czy króla Bruenora z Mithrilowej Hali?
- Torgar walczył dla markizów, zanim jeszcze urodzili się twoi rodzice - przypomniał jej
Agrathan.
Shoudra przytaknęła, lecz podobnie jak Agrathan przed chwilą, nie wyglądała na
przekonaną.
- Nie powinni byli handlować i pić z przyjezdnymi krasnoludami - rzekła. Otuliła się
ciaśniej płaszczem i ruszyła w swoją stronę.
- A swoją drogą, to prawdziwa pokusa - jął tłumaczyć Agrathan. - Dobry interes, dobry
napitek i jeszcze lepsze opowieści. Myślisz, że mój lud nie chce usłyszeć o bitwie o Dolinę
Strażnika, a twój świat byłby lepszy, gdyby drowi najeźdźcy zwyciężyli Mithrilową Halę?
- Cóż, może gdyby mroczne elfy spowodowały większe straty, zanim zostały odparte... -
mruknęła Shoudra.
Agrathan zmierzył ją surowym spojrzeniem, które szybko złagodniało, gdy krasnolud
dostrzegł, że kobieta uśmiecha się porozumiewawczo.
- Ba! - parsknął.
- A więc zgodnie z twoim rozumowaniem, Mirabar jest dłużnikiem Mithrilowej Hali, bo
zwyciężyła mroczne elfy? - zapytała Shoudra.
Agrathan milczał przez chwilę. W końcu wzruszył ramionami, nie chcąc angażować się w
dyskusję.
Shoudra znów się uśmiechnęła i skinęła głową, było bowiem oczywiste, że serce
krasnoluda podsuwa mu jedną odpowiedź, a jego rozsądek drugą, i bynajmniej nie było z czego
żartować. Tak naprawdę myśl, że Agrathan, ważny urzędnik w Radzie Migoczących Kamieni,
żywi najwyraźniej mieszane uczucia co do Mithrilowej Hali, wzbudzała w sercu sceptrany
niemałą trwogę. Agrathan był jednym z najsilniejszych opozycjonistów wobec Mithrilowej Hali i
często przytaczał słowa swych bardziej stanowczych wyborców, którzy postulowali, by podjąć
skryte działania przeciwko klanowi Battlehammer. Niegdyś nakreślił plan infiltracji sąsiedniego
królestwa i umieszczenia w ich magazynach słabiej palącego się węgla, który osłabiłby ich
możliwości produkcyjne.
Wielokrotnie podczas spotkań rady Agrathan Hardhammer grzmiał przeciwko klanowi
Battlehammer, lecz dopiero ujrzawszy ich twarzą w twarz Shoudra pojęła siłę determinacji
krasnoludów, a więc i Agrathana.
- Powiedz mi, Agrathanie, czy to ten słynny drow towarzyszył karawanie króla Bruenora?
- Drizzt Do’Urden? Tak, był tam, ale nie wpuszczono go do miasta.
Shoudra popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Na Północy Drizzt cieszył się dość
znaczną sławą, jeszcze zanim wystąpił przeciwko własnemu ludowi, gdy drowy zaatakowały
Mithrilową Halę. Zgodnie z wszelkimi doniesieniami był bohaterem.
- Topór nie pozwoli żadnemu przeklętemu mrocznemu elfowi chodzić po ulicach Mirabar,
bez względu na to, jak się nazywa - ciągnął stanowczo Agrathan. - Drizzt został więc za murami.
Ale byli tacy, co widzieli i jego, i tę ludzką dziewczynę, którą Bruenor nazywa własną córką.
- Jest tak przystojny, jak powiadają? - spytała Shoudra. Agrathan jeszcze bardziej
wykrzywił się w jej stronę.
- To przecież drow, głupia!
W odpowiedzi Shoudra Stargleam wybuchnęła śmiechem, a Agrathan potrząsnął
kędzierzawą głową.
Tymczasem dotarli do Placu Podmiasta, otwartej przestrzeni pomiędzy trzema
budynkami. W jednym z nich mieszkała Shoudra. Pośrodku trójkątnego placu znajdowała się
prowadząca w dół klatka schodowa, biegnąca do najpilniej strzeżonego pomieszczenia w
Mirabar, do głównego wejścia do Podmiasta - prawdziwego miasta, jeśli chodziło o Agrathana i
jego pobratymców - gdzie trwała wytężona praca.
Shoudra pożegnała się z krasnoludem i weszła do domu, Agrathan zaś długo stał na
szczycie schodów. Jeszcze nigdy nie czuł się tak niezręcznie, schodząc do domeny dwóch tysięcy
mirabarskich krasnoludów. Spadł na niego niemiły obowiązek poinformowania Torgara i
pozostałych o decyzjach markiza, lecz wystarczająco dobrze znał swych pobratymców, by
wiedzieć, że wpadną we wściekłość, gdy o nich usłyszą. Ich uczucia w związku z Mithrilową
Halą wahały się od gorącej miłości po równie żarliwą nienawiść. Wielu mirabarskich
krasnoludów postulowało, by konfiskować towary każdej karawany z Mithrilowej Hali jadącej na
zachód z domeny klanu Battlehammer, dobrze wiedząc, że takie działanie oznaczałoby otwartą
wojnę. Inni przypominali, że ich przodkowie żyli w Mithrilowej Hali wraz z przodkami króla
Bruenora i że były to dobre czasy, których pamięć należałoby wskrzesić.
Agrathan parsknął - nazywał to „krasnoludzkim westchnieniem” zszedł ciężko po
schodach, przepychając się obok licznych ludzkich strażników w górnej komnacie prowadzącej
do windy. Gestem odprawił pomocnika i sam zajął się ciężkimi linami, opuszczając się dziesiątki
metrów w dół do kolejnego strzeżonego pomieszczenia, w którym wszystkie wyjścia
zablokowano zewnętrznymi portykami i okutymi żelazem wrotami. Strażnikami były tam
wyłącznie krasnoludy, jedne z najtwardszych w Toporze.
- Idźcie i przekażcie wiadomość wszystkim naszym ziomkom - polecił im Agrathan. -
Także tym, którzy na górze pracują przy murach. Spotykamy się po zachodzie słońca w Hali
Wszechogni i chcę, by zjawili się tam wszyscy, co do jednego!
Strażnicy otworzyli przed Agrathanem jedne z drzwi. Minął ich ze spuszczoną głową,
mamrocząc do siebie pod nosem. Zastanawiał się, jak sprostać tej delikatnej misji. Najwyraźniej
markiz zapomniał, że Agrathan jest krasnoludem, a subtelność nigdy nie była jego najmocniejszą
stroną.

***

W Hali Wszechogni nigdy nie było spokojnie i cicho, gdy zbierały się w niej mirabarskie
krasnoludy, lecz tej nocy, gdy zjawiły się niemal wszystkie i pogrążyły w tak gorącej dyspucie,
zawrzała niczym kocioł.
- Więc teraz mi mówisz, czyjej opowieści mogę słuchać, a czyjej nie? - ryknął Torgar
Hammerstriker do Agrathana. - Nic wielkiego się przecież nie stało. Wypiliśmy tylko razem
trochę piwa.
Wielu krasnoludów, którzy towarzyszyli Torgarowi na targowisko Doliny Lodowego
Wichru i później na przyjęcie u klanu Battlehammer, głośno wyraziło aprobatę. Pewien
przedsiębiorczy, rudobrody krasnolud podniósł nawet piękne kawałki rzeźbionej kości, jakie
nabył u kupców.
- Mogę to odsprzedać w Nesme za dziesięć razy więcej, niż dałem! - oznajmił. Wskoczył
na ciemny piec, nadal trzymając w górze niewielką statuetkę, kościaną podobiznę kształtnej
barbarzyńskiej kobiety, tak aby wszyscy mogli zobaczyć. - Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę
robić dobrych interesów, kapłanie?
Agrathan zawahał się, zaskoczony tak żywiołową reakcją.
- Przyszedłem, by przekazać słowa markiza Elastula, który przypomina, że krasnoludy z
klanu Battlehammer nie są przyjaciółmi Mirabar. Pozbawiają nas dochodów z handlu...
- Czy jest tu choć jeden, który może zgodnie z prawdą powiedzieć, że żyje mu się lepiej,
odkąd otworzyli na nowo Mithrilową Halę? - przerwał mu inny krasnolud, zwracając się do
rudobrodego kupca. - Nawet ta piękna figurka, Bullwhipie, nie wynagrodzi ci strat.
Wielu krasnoludów mu przyklasnęło, wiwatami skłaniając, by kontynuował.
- Lepiej nam się wiodło, zanim przyjechał tu klan Battlehammer. A kto ich zapraszał?
- Ba! Gadasz jak głupiec! - warknął Torgar.
- I to mówi krasnolud, który szukał u radnych pożyczki! - zripostował oponent. - Dalej
potrzebujesz pieniędzy, Torgarze? A może opowieści króla Bruenora napełnią ci żołądek?
Torgar wspiął się na podwyższenie na północnym krańcu hali i stanął obok Agrathana.
Milczał przez długą chwilę. Czekał, aż ucichną dyskusje.
- To, co tutaj słyszę, to zawistna gadanina, nic więcej - oznajmił spokojnie. - Mówicie o
klanie Battlehammer tak, jakby ogłosili przeciwko nam wojnę, podczas gdy oni otworzyli jedynie
kopalnie, które do nich należały, zanim jeszcze powstało Mirabar. Mają prawo do swojej
ojczyzny i mogą w niej uczciwie zarabiać. Siedzimy tu, planując, jak ich pokonać, podczas gdy
wydaje mi się, że powinniśmy się zastanowić, jak się z nimi dogadać!
- Kradną nam dochody! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Zapomniałeś o tym?
- Po prostu nie wytrzymujemy ich konkurencji - bez chwili wahania sprostował Torgar. -
Mają lepsze kopalnie i lepszy metal, co więcej, umieli pokonać orków, duergary i smrodliwe
drowy. Nie możecie winić króla Bruenora i jego poddanych, że ciężko pracują i zaciekle walczą!
Z każdego kąta rozległy się okrzyki, jedne pełne aprobaty, inne potępienia. W różnych
miejscach hali rozgorzały potyczki na pięści.
Na podwyższeniu Torgar i Agrathan wpatrywali się w siebie stanowczo i choć jeszcze
kilka dni temu żaden z nich nie rozumiał w pełni poglądów drugiego, teraz ich wizje zaczynały
się wreszcie krystalizować.
- Hej, klecho, bierzesz stronę ludzi, zamiast ziomków? - dobiegł z tłumu okrzyk.
Torgar i Agrathan obrócili się jednocześnie, podobnie jak wielu innych. Wszyscy w
wielkiej komnacie spotkań ucichli, krasnoludy przerwały walki w połowie ciosu, bowiem ktoś
wreszcie wypowiedział to, co od dawna ich dręczyło. Po czyjej stronie opowie się teraz
Agrathan?
Dla Torgara nadeszła chwila prawdy. Czy i on będzie musiał wybierać między
krasnoludzkimi krewniakami z Mithrilowej Hali a społecznością Mirabar, do której tak długo
należał?
Agrathan, członek Rady Migoczących Kamieni, miał mniej wątpliwości. Już teraz
wiedział, że pozostanie lojalny wobec Mirabar. Patrząc na Torgara, odkrył, że markiz właściwie
ocenił poczynania wojaka. Oto miał przed sobą zdrajcę!
Wiara Agrathana szybko została zachwiana. Nagle rozwarły się wielkie wrota hali i do
środka wszedł duży oddział Toporów Mirabar, wdzierając się w zakłopotany tłum i otaczając
krasnoludy. Tuż za nim pojawił się markiz i kilku jego bardziej stanowczych doradców, a wraz z
nimi sceptrana.
- Nie tego spodziewaliśmy się po naszych krasnoludzkich braciach... - zaczął Elastul,
jakby przypominał, że miasto i bez ich waśni ma wystarczająco wiele kłopotów. - A Torgar
Hammerstriker i ci, którzy towarzyszyli mu przy wozach klanu Battlehammer oraz u kłamców...
ehm, bardów z tegoż klanu, pomylili się, i to mocno, w swych osądach - ciągnął. - Pilnuj się,
Hammerstriker, bo stracisz pozycję w Toporze. Co do reszty z tych, których uwiódł kufel piwa i
to żałosne stworzenie owiane fałszywą legendą... Ten Bruenor Battlehammer - niemal wypluł z
siebie to imię. - Przypomnijcie sobie, komu jesteście winni lojalność, i przypomnijcie sobie, że
klan Battlehammer zagraża naszemu miastu.
Elastul obrócił powoli głowę, obejmując wzrokiem zebranych i starając się wzbudzić w
nich skruchę. Ale to on źle ocenił sytuację. Zapomniał, że przemawia do krasnoludów, na których
niewiele słów robi wrażenie, nic więc dziwnego, że głowami pokiwała jedynie garstka tych,
którzy zgadzali się z markizem.
Pozostali zaś wyprostowali się butnie, a Agrathan, z ubocza obserwujący tę scenę, zaczął
się zastanawiać, jak odpowie na to Torgar. Zerwie insygnia Topora i ciśnie je markizowi w twarz?
- Rozejść się, rozkazuję wam! - ryknął Elastul. - Wracajcie do pracy.
Krasnoludy rozproszyły się, a markiz i jego świta odeszli, za wyjątkiem Shoudry
Stargleam, która pozostała, by porozmawiać z Agrathanem.
- Cóż, nie przemówił do nas król - mruknął Torgar, spluwając kapłanowi pod nogi.
- Źle się stało, że markiz przyszedł tu w taki sposób - stwierdził Agrathan do Shoudry,
gdy zostali sami.
- Wielu parów w radzie naciskało, by podjął zdecydowane działania - wyjaśniła Shoudra.
- Obawiali się, że wizyta króla Bruenora może mieć niewłaściwy wpływ na krasnoludzkich
obywateli.
- I tak się stało - powiedział posępnie Agrathan. - A teraz tylko zaogniliście sprawę.
Tym razem był z nią zupełnie szczery. Obserwował, jak pozostałe krasnoludy opuszczają
halę albo wracają do pieców, które ją otaczały. Widział ich miny i rozzłoszczone oczy, słyszał
szepty. Jeden błędny krok Torgara spowodował lawinę, która może doprowadzić do rozłamu w
klanie, wcisnął też klin między społeczność ludzi i krasnoludów. A markiz chwycił właśnie za
młot kowalski i uderzył nim mocno w ów klin.
5
TAM, GDZIE WAŁĘSAJĄ SIĘ ZJAWY
Karawana przekroczyła most na południe od Mirabar, a następnie przez dekadzień
podążała wzdłuż rzeki Mirar na wschód od miasta. Na południe od nich majaczyły wysokie
drzewa Lasu Czat, w którym zamieszkiwały podobno liczne plemiona orków. Na północy
wznosiły się ogromne góry Grzbietu Świata, których szczyty buntowniczo bielały śniegiem, nic
sobie nie robiąc z faktu, że na nizinach trwało właśnie lato.
Trawa wokół nich była wysoka, a łagodne pola Doliny Khedrun świeciły żółtymi
mleczami, lecz sielska sceneria nie uśpiła czujności krasnoludów. Tak daleko na północy każdy
obszar leżący poza murami miasta należało uważać za potencjalne zagrożenie i dzicz w pełnym
tego słowa znaczeniu. Każdej nocy podwajali więc straże, ustawiali wozy w ciasny krąg, a
Drizzt, Catti - brie i Wulfgar pilnowali flanek. Guenhwyvar dołączała do nich na zwiadach.
Na wschodnim krańcu doliny, w odległości około stu pięćdziesięciu kilometrów od
Mirabar, rzeka Mirar skręcała na północ, płynąc z podgórza Grzbietu Świata. Las Czat również
zakręcał na północ, podążając za linią rzeki, jakby ją śledził.
- Teraz będzie trudniej - ostrzegł Bruenor, gdy rozkładali obóz. - Jutro koło południa
wrócimy na pogórze i będziemy iść w cieniu lasu.
Rozejrzał się po swych towarzyszach, którzy tylko spokojnie pokiwali głowami.
- Czeka nas niebezpieczna podróż - ciągnął Bruenor.
Nikt nawet nie mrugnął. Wolno rozeszli się każdy do swoich zajęć.
- Droga nie jest taka zła - zauważyła Delly Curtie, gdy Wulfgar dołączył do niej i Colson
w małej przybudówce, jaką Delly ustawiła obok wozu. - Nie gorsza niż ulice Luskan.
- Na razie dopisało nam szczęście - odparł Wulfgar, wyciągając ręce po Colson. Uważnie
przyjrzał się dziewczynce, córce Meraldy Feringal, lady Auckney, małego miasteczka wśród gór
Grzbietu Świata, leżącego na zachód od przełęczy, która wyprowadziła karawanę z Doliny
Lodowego Wichru. Wulfgar uratował Colson przed lordem Feringalem i jego siostrą, którzy
chcieli zamordować „małego bękarta” - mała nie była bowiem córką Feringala. Lord Auckney
uznał zatem, że to Wulfgar jest ojcem dziecka, bo Meralda nigdy nie ujawniła imienia
prawdziwego ojca dziewczynki, utrzymując, że zgwałcono ją na jednym z traktów.
Wulfgar jednak nie miał z tym nic wspólnego i nigdy nie obcował z Meralda, ale gdy
spoglądał na Colson, na malutką istotkę, która stała się dla niego tak cenna, żałował, że to nie on
ją spłodził. Kiedy podniósł wzrok, napotkał pełne miłości spojrzenie Delly. Tak, teraz wiedział,
że dopisało mu szczęście.
- Idziesz dziś w nocy z Drizztem i Catti - brie? - spytała Delly. Wulfgar potrząsnął głową.
- Jesteśmy zbyt blisko Lasu Czat. Drizzt i Catti - brie poradzą sobie beze mnie.
- Zostajesz, bo boisz się o mnie i Colson - stwierdziła Delly, a Wulfgar nie zaprzeczył.
Kobieta wyciągnęła ręce, by zabrać dziecko, lecz Wulfgar obrócił się tak, by nie mogła go
dosięgnąć, cały czas uśmiechając się do niej szeroko.
- Nie możesz przez nas zaniedbywać obowiązków - poskarżyła się Delly, na co Wulfgar
tylko się roześmiał.
- To - powiedział, podnosząc dziecko i zmuszając Delly, by stanęła na palcach - jest mój
obowiązek, pierwszy i najważniejszy. Drizzt i Catti - brie również o tym wiedzą. Obozujemy
blisko Lasu Czat, a więc i orków. Możesz myśleć, że ulice Luskan są gorsze od dziczy, bo tak
naprawdę nie widziałaś dziczy. Jeśli orkowie się na nas rzucą, poleje się krew. Głównie orcza
krew, ale i trochę krasnoludzkiej. Nigdy nie widziałaś bitwy, moja kochana, i mam nadzieję, że
tak pozostanie, ale tutaj...
Przerwał, kręcąc głową.
- A jeśli orkowie się na nas rzucą, będziesz ich trzymał z dala ode mnie i Colson -
dopowiedziała Delly.
Wulfgar popatrzył na Colson, która spała spokojnie w jego ramionach. Uśmiechnął się
jeszcze szerzej.
- Żaden ork, gigant ani smok nigdy cię nie zrani - obiecał dziecku, po czym podniósł
wzrok, by zerknąć na Delly.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć - pewnie rzucić jedną ze swoich sarkastycznych uwag
- ale się powstrzymała. Przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu, a potem wolno skinęła
głową, jakby przyjmowała tę jego obietnicę.

***

Jak ostrzegał Bruenor, następnego dnia podróż stała się znacznie trudniejsza, bo trawiaste
łąki ustąpiły miejsca usianym głazami szlakom wspinającym się na pogórze. Na południu teren
był bardziej płaski, lecz idąc tamtędy, krasnoludy znalazłyby się w gęstwinie Lasu Czat, domu
wielu nieprzyjaznych bestii. Mając przy sobie gromadę krzepkich krasnoludów, Bruenor
postanowił pozostać na otwartej przestrzeni, by wrogowie poznali ich siłę.
Krasnoludy nie skarżyły się na trudy wędrówki, a gdy natknęły się na wąwóz lub
szczególnie nierówny kawałek traktu, przez który wozy nie mogły się przetoczyć, do każdego z
pojazdów podchodziła grupa mężczyzn, unosiła go silnymi rękami i przenosiła na drugą stronę.
Takie były ich zwyczaje i siła, dzięki której od wieków wydzierali ziemi jej największe skarby.
Obserwując ich w marszu, Drizzt zaczynał rozumieć, jakim cudem te niepozorne w
gruncie rzeczy stworzenia potrafiły tworzyć kamienne twierdze, takie jak Mithrilowa Hala. Ta
sama determinacja pozwoliła Bruenorowi stworzyć młot Aegisfang i starannie wygrawerować na
jego głowicy, gdzie jedna błędna rysa zniweczyłaby cały wysiłek, portrety trójcy krasnoludzkich
bogów.
Dwa dni po tym, jak opuścili Przełęcz Khedrun, kiedy drzewa Lasu Czat znalazły się tak
blisko, że mogli słyszeć ptaki śpiewające w ich koronach, okrzyk straży przedniej potwierdził
inne obawy Bruenora.
- Z lasu wyłażą orko wie!
- Sformować grupy bitewne! - polecił Bruenor.
- Grupa Pierwsza Lewa, tworzyć klin! - zawołał Dagnabbit. - Pierwsza Prawa,
czworobok!
Na lewej flance Drizzt i Catti - brie obserwowali precyzję doświadczonych
krasnoludzkich wojowników i jako pierwsi ujrzeli wypadającą z lasu bandę orków, kierujących
się ku wozom z przodu.
Wyglądało na to, że orkowie nie przyjrzeli się swym potencjalnym ofiarom, bowiem gdy
wyszli z krzaków i ujrzeli, jak liczne są oddziały krasnoludów, zatrzymali się gwałtownie i rzucili
jeden przez drugiego do ucieczki.
Jakże odmienne były ich ruchy od poczynań spokojnych, wyszkolonych krasnoludów -
niemal wszystkich krasnoludów.
Ignorując wołania Bruenora i Dagnabbita, Thibbledorf Pwent i jego Pogromcy Flaków
stworzyli własną formację, charakterystyczną dla ich taktyki. Nazywali ją szarżą, lecz według
Drizzta i Catti - brie bardziej przypominała lawinę. Pwent i jego chłopcy pohukiwali, wrzeszczeli
i wdzierali się w leśny mrok w pościgu za orkami, beztrosko przeskakując pierwszą linię
krzaków.
- Orkowie mogli zastawić pułapkę - ostrzegła Catti - brie. - Pokazali nam tylko część
swych sił, by nas wciągnąć w zasadzkę.
Z lasu dobiegły głuche odgłosy uderzeń i w górę wyprysnęło kilka orczych szczątków.
- Na szczęście ci orkowie nie grzeszyli rozumem - skomentował Drizzt.
Ruszył w dół, by dołączyć do Bruenora, a Catti - brie pospieszyła za nim. Gdy dotarli do
króla, znaleźli go na ławce wozu, gdzie stał z dłońmi na biodrach, otoczony przez zwarte szeregi
krasnoludów. Jeden klin wojowników przeszedł zręcznie obok defensywnych czworoboków,
jakie stworzyły dwa pozostałe oddziały.
- Nie dołączycie do zabawy? - zapytał Bruenor. Drizzt znów popatrzył w stronę lasu i
potrząsnął głową.
- To zbyt niebezpiecznie - wyjaśnił.
- Tak, przez Pwenta zaczynam wątpić w sens dyscypliny - mruknął Bruenor.
Skrzywił się, podobnie jak Drizzt, Catti - brie oraz Regis, gdy jeden z orków wyleciał z
krzaków i wylądował twarzą w dół tuż przed krasnoludami. Zanim którykolwiek z wojaków
Bruenora zdążył zareagować, usłyszeli spomiędzy gałęzi dziki ryk i ze zdziwieniem ujrzeli, jak
Thibbledorf Pwent, stojący wysoko na drzewie, biegnie do końca gałęzi i wybija się mocno.
Ork właśnie zaczynał się podnosić, gdy Pwent wylądował mu na grzbiecie, wbijając go z
powrotem w ziemię. Zapewne już był martwy, lecz dziki szałojownik, z połamanymi gałązkami i
liśćmi tkwiącymi w zakamarkach zbroi, trząsł się zapamiętale, zmieniając orka w krwawą
miazgę. Po chwili zerwał się gwałtownie i zaczął skakać dookoła pogruchotanego ciała.
- Możesz ruszać w drogę, królu! - wrzasnął do Bruenora. - Już niedługo skończymy.
- A Las Czat nigdy już nie będzie taki sam - mruknął Drizzt.
- Gdybym była mieszkającą tu gdzieś w pobliżu wiewiórką, zastanowiłabym się nad
przeprowadzką - dorzuciła Catti - brie.
- Ja zapłaciłbym wielkiemu ptakowi, by zabrał mnie jak najdalej stąd - dodał Regis.
- Mamy trzymać pozycje? - zawołał do Bruenora Dagnabbit.
- No, niech wozy już jadą - odrzekł król, machając dłonią. - Jeśli tu zostaniemy, i nam się
oberwie.
Pwent i jego wojownicy, z których niektórzy byli ranni, dołączyli do swych pobratymców
chwilę później, śpiewając pieśni o zwycięstwie. Teraz nie wyglądali już na groźnych, a ich
piosenki brzmiały bardziej jak dziecięce rymowanki niż pieśni triumfu.
- Obserwując Pwenta, zastanawiam się, czy nie zmarnowałem młodości na treningach -
powiedział Drizzt do Catti - brie, gdy wraz z Guenhwyvar znów patrolowali północne pogórze.
- Taa, mógłbyś zabijać czas, bębniąc głową w kamienną ścianę, jak Pwent i jego chłopaki.
- Bez hełmu?
- Ano tak - potwierdziła z poważną miną. - Choć sądzę, że Bruenor po prostu postawił
przed nimi kiepski mur.
- Ach - mruknął Drizzt, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Do końca dnia i przez kilka kolejnych nie napotkali już żadnych orków. Poruszali się
wolno i z niejakim trudem, ale krasnoludy nie skarżyły się na swój los, nawet gdy musiały w
deszczu usuwać ze szlaku resztki starego osuwiska.
W miarę jak czas płynął, w obozowisku mnożyły się plotki, z każdym dniem bowiem
stawało się coraz bardziej oczywiste to, że Bruenor nie zamierza szybko skręcać na południe.

***

- Orkowie - oznajmiła Catti - brie, oglądając trop odciśnięty w piachu na położonym


wysoko szlaku. Podniosła wzrok i rozejrzała się, jakby węszyła. - Szli tędy kilka dni temu.
- I było ich przynajmniej kilku - dorzucił Drizzt, pochylając się ponad głazem z
ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- Co? - spytała.
- Być może dostrzegłem coś większego - odpowiedział Drizzt.
Catti - brie zmrużyła oczy i przyjrzała mu się uważnie, nie odpowiadając na jego
łobuzerski uśmieszek. Zamierzała właśnie powiedzieć mu coś niezbyt pochlebnego, gdy nagle
zdała sobie sprawę, że być może tym razem był dosłowny. Podniosła się i odsunęła o krok, raz
jeszcze oceniając ślad. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ślad orka znajdował się obok
odcisku większego buta.
Znacznie większego.
- Ork był tu pierwszy - stwierdziła bez wahania.
- Skąd to wiesz? - Drizzt nie bawił się w instruktora, po prostu chciał wiedzieć, jak do
tego doszła.
- Gigant mógł ścigać orka, lecz wątpię, by ork ścigał giganta.
- Skąd wiesz, że nie szli razem? Catti - brie znów zerknęła na tropy.
- To nie był gigant wzgórzowy - rzuciła z namysłem. Wszyscy wiedzieli, że ci giganci od
czasu do czasu walczyli u boku orków. - Ślad jest na to za duży.
- Może to był gigant górski - podsunął Drizzt. - Większa wersja tego samego stworzenia.
Catti - brie potrząsnęła z powątpiewaniem głową. Większość górskich gigantów zwykle
nie nosiła butów, owijając stopy skórami. Wyraźne granice olbrzymiego odcisku mówiły jej
tymczasem, że ten but był dobrze wykonany, a stopa wąska, inna niż szerokie niczym płetwy
stopy gigantów górskich.
- Giganci kamienni od czasu do czasu też zakładają buty - stwierdziła z namysłem. - A
lodowi noszą je zawsze.
- Więc myślisz, że gigant ścigał orka?
Catti - brie znów spojrzała na Drizzta i wzruszyła ramionami. Musiała przyznać, że jej
teoria jest mocno naciągana.
- Możliwe - powiedziała - albo też przechodzili tędy niezależnie od siebie. A może
wędrowali razem.
- Gigant lodowy i ork? - padło sceptyczne pytanie.
- Ludzka kobieta i drow? - burknęła, a Drizzt się roześmiał. Ruszyli dalej, nie przejmując
się zbytnio tym, co znaleźli.
Tropy nie były świeże, a nawet jeśli zostawił je ork lub grupa orków, w towarzystwie
giganta lub dwóch, i tak dwa razy by się zastanowili, zanim odważyliby się zaatakować armię
pięciuset krasnoludów.

***

Było gorąco i sucho, lecz choć krasnoludy parły uparcie na wschód, nie napotkały już
żadnych potworów. Dzielni podróżnicy wspinali się po zakurzonym szlaku, a bezlitosne słońce
paliło im plecy, lecz gdy osiągnęli szczyt i ruszyli w dół po drugiej stronie, niebo jakby
pociemniało.
Przed nimi majaczyła rozległa, kamienista dolina, od północy i południa zamknięta
ogromnymi górami. Wokół kładły się cienie, nawet tam, gdzie z logicznego punktu widzenia
słońce powinno docierać bez przeszkód, a ziemia wyglądała na jałową, wypaloną i w jakiś
dziwny sposób nierealną. Nad tą rozległą równiną unosiły się tumany mgły, choć nie dostrzegli w
pobliżu żadnych zbiorników wodnych, z których mogłaby pochodzić.
Bruenor, Regis, Dagnabbit oraz Wulfgar z rodziną ruszyli w dół, na spotkanie Drizzta
oraz Catti - brie.
- Nie podoba ci się to, co widzisz? - zwrócił się do Drizzta Bruenor, dostrzegając niepokój
na twarzy zwykle opanowanego drowa.
Drizzt potrząsnął głową, jakby nie potrafił słowami wyrazić swoich obaw.
- Mam takie dziwne przeczucia... - Urwał w pół słowa i znów popatrzył na posępną
dolinę. Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić natrętne myśli.
- Ja też to czuję - wtrąciła Catti - brie. - Jakby ktoś nas obserwował.
- I pewnie nas obserwuje - powiedział Bruenor.
Strzelił z bicza, popędzając swój zaprzęg w dół zbocza. Roześmiał się, lecz jego świta nie
kryła oznak niepokoju, szczególnie Wulfgar, który ciągle spoglądał na Delly i Colson.
- Twój wóz nie powinien jechać pierwszy - przypomniał Bruenorowi Drizzt.
- Też mu to mówiłem - zgodził się Dagnabbit.
Bruenor jedynie parsknął pogardliwie i popędził zaprzęg dalej, nawołując do pośpiechu
swoich żołnierzy.
- Ba, wszyscy się wahają - narzekał.
- Niczego nie czujesz? - zapytał Dagnabbit.
- Jak to niczego nie czuję? Przecież pławię się w radości! Zatrzymamy się tam - wskazał
na rozciągającą się u ich stóp dolinę - a potem zbierzemy się wokół ogniska i coś wam opowiem.
- Opowiesz? - spytała z niedowierzaniem Catti - brie.
- Opowiem o tej przełęczy - wyjaśnił Bruenor. - O Złej Przełęczy.
Nazwa ta niewiele znaczyła dla towarzyszy Bruenora z Doliny Lodowego Wichru, lecz
Dagnabbit zbladł śmiertelnie, jak chyba jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. Mimo to postąpił
zgodnie z poleceniem i z typową dla siebie wprawą sprowadził wozy ze szczytu na wskazany
przez Bruenora obszar. Tam wraz z innymi zakręcił się wokół wozów, rozpakowując potrzebne
rzeczy.
Kiedy krasnoludy uporały się wreszcie z rozstawieniem obozu i starannie ustawiły swoje
zaprzęgi, zebrały się wokół Bruenora, który wspiął się na wóz i zawołał:
- Wyczuwacie tu zjawy - wyjaśnił. - I powinniście je wyczuwać, bo ta dolina jest ich
pełna. To zjawy krasnoludów z Delzoun, którzy zginęli w walce z orkami. - Wskazał ręką ku
wschodowi, gdzie ziało wejście do przełęczy. - A jakaż to była bitwa! Setki waszych przodków
oddały tu życie, moi drodzy, zabierając ze sobą tysiące orków. Ale nie trwóżcie się. Wygraliśmy
bitwę o Złą Przełęcz, więc jeśli zobaczycie po drodze jakieś zjawy, szydźcie z nich, jeśli to mary
orków, i kłaniajcie się, jeśli krasnoludów!
Przyjaciele z Doliny Lodowego Wichru obserwowali Bruenora ze szczerym podziwem,
zauważając, z jaką wprawą rozkłada akcenty i buduje nastrój tej opowieści. Co więcej, odważył
się powiedzieć swym braciom, że dotarli do nawiedzanej przez zjawy doliny i mają prawo czuć
się nieswojo, ale powinni brać przykład ze swego króla, w którego sercu nie pojawił się bodaj
cień strachu.
- Teraz moglibyśmy udać się dalej na południe - ciągnął. - Moglibyśmy przemknąć
wzdłuż północnego skraju Trollowych Wrzosowisk i zajechać do Nesme. - Przerwał i potrząsnął
głową, po czym wyrzucił z siebie donośnie: - Ba!
Drizzt i pozostali przyglądali się reakcji jego słuchaczy i dostrzegli, że wiele, bardzo
wiele brodatych głów pochyliło się w uznaniu dla zdolności wodza.
- Ale ja wiedziałem - dokończył Bruenor - że moi wojownicy nie ulękną się i śmiało
wkroczą między zjawy. Nie przyniesiecie wstydu klanowi Battlehammer. A teraz ruszajcie po
zaprzęgi. Przełęczą przejedziemy w dwóch ciasnych szeregach, a jeśli zobaczycie krasnoluda z
dawnych lat, zachowujcie się tak, jak każe dobry obyczaj!
Krasnoludom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; ochoczo rzuciły się do wozów i
ruszyły wzdłuż szlaku, na dno szerokiej przełęczy. Zacieśnili szeregi, jak polecił Bruenor, i
tłoczyli się obok siebie. Zanim do przełęczy wjechał ostatni z wozów, jeden z krasnoludów
rozpoczął pieśń marszową, bohaterską opowieść o starożytnej bitwie, podobnej do tej, jaka
rozegrała się na Złej Przełęczy. Po chwili melodię podjęli pozostali, śpiewając silnymi,
dźwięcznymi głosami, które rozproszyły na moment upiorną atmosferę tego miejsca.
- Nawet jeśli krążą tu jakieś zjawy - wyszeptał Drizzt do Catti - brie - będą zbyt
wystraszone, by wyjść i nękać tę zgraję.
Tuż obok nich Delly równie swobodnie rozmawiała z Wulfgarem.
- Ciągle mi mówisz, jak paskudne są podróże - łajała go. - A ja nie mogę pojąć, jak w
ogóle mogłeś zamienić taki żywot na nudną wegetację w jakimś zapadłym mieście!
- Nie martw się, my też tego nie rozumiemy - zgodziła się Catti - brie, przyciągając
zaskoczone spojrzenie barbarzyńcy. Odpowiedziała rozbrajającym uśmiechem.
Wicher zawodził - a być może słyszeli jęki potępionych - lecz jego dźwięk doskonale
pasował do buńczucznej pieśni krasnoludów. Wokół nich leżały liczne pojedyncze białe kamienie
- a przynajmniej z początku wędrowcy sądzili, że to kamienie, dopóki jeden z nich nie przyjrzał
im się baczniej i nie odkrył, że to kości. Kości orków i krasnoludów, udowe i czaszki, niektóre
wysuszone na słońcu, inne pożółkłe i zagrzebane do połowy w ziemi. Wokół nich walały się
szczątki zardzewiałego metalu, połamane miecze i pogięte pancerze. Miało się wrażenie, że nad
tym pobojowiskiem unoszą się duchy właścicieli owego oręża, bowiem czasami kłęby dziwnej
mgły przybierały wyraźne kształty - krasnoluda lub orka.
Klan Battlehammer, pogrążony w pokrzepiającej pieśni, podążał jednak niezachwianie za
swym przywódcą, salutując pierwszym i warcząc zaciekle na drugich.
Tego wieczoru również rozłożyli obóz, tworząc z wozów ciasne koło, w którym zamknęli
spłoszone konie. Wokół obozowiska ustawili też płonące pochodnie. Krasnoludy wciąż śpiewały,
aby odstraszać zjawy, które mogły się czaić w pobliżu.
- Nie wychodźcie tej nocy - polecił Bruenor Drizztowi oraz Catti - brie - i nie sprowadzaj
tu tego głupiego kota, elfie. Nie chcę żadnych niespodzianek - wyjaśnił, widząc zdumione miny
towarzyszy - a ten stwór jest nieobliczalny.
- Obawiasz się, że Guenhwyvar otworzy portal, który będą mogli również wykorzystać
niechciani goście? - domyślił się Drizzt.
- Rozmawiałem z kapłanami i zgodziliśmy się, że lepiej tego nie sprawdzać.
Drizzt skinął głową.
- A więc tym bardziej Drizzt potrzebuje swojej pantery - stwierdziła Catti - brie.
- Wolałbym, by poradził sobie bez niej - upierał się Bruenor.
- Dlaczego?
- Powiedz nam, co wiesz, Bruenorze - ponaglił Drizzt. Podszedł bliżej, podobnie jak Catti
- brie i jak Regis, który podsłuchiwał ich z krzaków nieopodal.
- Przełęcz jest nawiedzona, to pewne - oznajmił Bruenor, rozejrzawszy się najpierw
ostrożnie.
- Pełna twoich przodków - dorzuciła Catti - brie.
- I nie tylko - przyznał Bruenor. - Mam jednak nadzieję, że nasza liczba odstraszy także
zjawy.
- Masz nadzieję? - burknął sceptycznie Regis. Bruenor wzruszył ramionami i obrócił się
do Drizzta.
- Musimy zbadać okolicę - wyjaśnił.
- Myślisz, że Gauntlgrym jest już blisko? Bruenor rozłożył ręce.
- Wątpię. Powinno leżeć bliżej Mirabar. Tu jednak znajdziemy pewne wskazówki. Ta
wielka bitwa rozegrała się w czasach niezbyt pomyślnych dla moich ziomków, kiedy orkom
udało się zrealizować śmiałe plany. Ale krasnoludy w końcu ich przechytrzyły... Wokół przełęczy
pełno jest tuneli i głębokich jaskiń, zarówno naturalnych, jak i tych stworzonych przez
Delzounów. Moi pradawni ziomkowie połączyli je i wykorzystywali jako magazyny, aby
opatrywać rannych, naprawiać broń i zastawiać pułapki. Wabili tu niewielkie grupy orków i
wyżynali je w pień, choć broniły się zaciekle. Orkowie znają się na wojennym rzemiośle, więc
wielu krasnoludów zakończyło tu swój żywot. Opłaciło się, bo w końcu zwyciężyli. Zabili
większość orków, a resztę zagnali do ich nor w wysokich górach. A okoliczne jaskinie zapewne
nadal kryją wiele sekretów, które zamierzam poznać.
- Na pewno czają się w nich wyjątkowo paskudne potwory - powiedziała Catti - brie.
- Ktoś musi usunąć te paskudztwa - zgodził się Bruenor. - Może właśnie mnie się to uda?
- Chciałeś powiedzieć: nam - sprostował Regis, wychodząc z krzaków.
Bruenor uśmiechnął się do niego chytrze.
- Zamierzasz znaleźć drogę do jaskiń i poprowadzić tam swoją armię? - spytał Drizzt.
- Nie. Chcę tylko przejechać przez przełęcz, jak powiedziałem. Wrócimy do Mithrilowej
Hali i zajmiemy się bieżącymi sprawami, a potem zdecyduję, ilu powinniśmy zabrać na wyprawę
do jaskiń, i przywiodę ich tu jeszcze przed nastaniem kolejnej zimy. Zobaczymy, co uda nam się
znaleźć.
- Więc po co przyprowadziłeś nas tu już teraz?
- Pomyśl trochę, elfie - odpowiedział Bruenor, lustrując uważnie obóz. - Nie zapominaj,
że kiedy już spojrzy się niebezpieczeństwu prosto w twarz, wcale nie wydaje się takie straszne.
Istotnie, Drizzt rozumiał, do czego dążył Bruenor.
Noc minęła im dość niespokojnie, bo co jakiś czas któryś z wartowników krzyczał
„Zjawa!”, a wtedy pozostali zrywali się na równe nogi. W mroku majaczyły tajemnicze sylwetki i
rozlegały się pełne bólu okrzyki. Pomimo znużenia drogą, krasnoludy nie spały dobrze, lecz o
poranku znów wyruszyły w drogę, śpiewając pieśni i ignorując strach.
- Wierch Strachu i Niebiański Ogień - wyjaśnił następnego dnia Bruenor, wskazując na
dwie góry, jedną na południu i drugą na północy. - Zamykają przełęcz. Zapamiętuj każdy taki
drogowskaz, elfie. Będę tego potrzebował, gdy tu wrócimy.
Dzień minął niepostrzeżenie, po nim nastała kolejna niespokojna noc, a o świcie znów
wyruszyli w drogę.
Wczesnym przedpołudniem jechali dziarskim tempem, śpiewając donośnie, a
szałojownicy biegali wokół wozów. Nagle jeden z pojazdów tuż obok Bruenora pochylił się, gdy
jego tylne prawe koło zapadło się w ziemię, a przednie lewe uniosło się niebezpiecznie. Konie
stanęły dęba i zarżały, a biedni woźnice na próżno starali się je uspokoić. Część krasnoludów
podbiegła z boku, chwytając pojazd, a pozostałe rzuciły się ratować przedmioty, które zsuwały
się z tyłu prosto w rozwartą szczelinę, jaka otwierała się w ziemi niczym wygłodniała paszcza.
Drizzt podbiegł do przodu i chwycił lejce rozszalałych koni. Jednym wprawnym ruchem
przeciął lejce i uratował zwierzęta przed upadkiem.
Catti - brie przebiegła obok drowa, kierując się w stronę woźniców, a Wulfgar zeskoczył z
wozu Bruenora, by do niej dołączyć.
Wóz runął w dół, ciągnąc za sobą dwa przerażone krasnoludy i kobietę, która usiłowała
przyjść im z pomocą.
Wulfgar rzucił się na ziemię na skraju otworu i wyciągnął ręce, chwytając potężnymi
dłońmi resztki końskiej uprzęży. Na jego szczęście wóz nie spadł w szczelinę, a jedynie stoczył
się z jej krawędzi, barbarzyńcy więc starczyło siły, by go zatrzymać.
Kiedy obok przebiegła niewielka, krągła postać, zaskoczony Wulfgar omal nie wypuścił z
rąk uprzęży, niziołek bowiem bez wahania skoczył w dół przepaści. Dopiero po chwili
barbarzyńca odkrył, że Regis miał wokół pasa linę, przymocowaną do wozu Bruenora.
- Mam ich! - dobiegł okrzyk z dołu.
Dagnabbit i kilku innych krasnoludów dołączyło do Bruenora, chwytając linę i trzymając
ją w miejscu.
Catti - brie pierwsza się po niej wspięła, zaś niedługo po niej wyszli dwaj posiniaczeni
woźnice.
- Pasibrzuchu? - zawołał Bruenor zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością
niziołka.
- Tu na dole jest dużo tuneli! - odpowiedział Regis i nagle wrzasnął przeraźliwie.
Krasnoludy natychmiast wzięły się do pracy i posapując rytmicznie, wyciągnęły Regisa
na powierzchnię. Wulfgar nie mógł już dłużej trzymać wozu. Pojazd spadł z trzaskiem, znikając z
pola widzenia.
- Co znalazłeś? - spytał Bruenor, potrząsając przerażonym i pobladłym Regisem, podczas
gdy pozostałe krasnoludy stłoczyły się wokół niziołka.
Regis potrząsnął głową. Widać było, że strach odebrał mu mowę.
- Myślałem, że to ty - wykrztusił wreszcie do jednego z woźniców. - Ja... ja chciałem
podać ci linę. Przeszła przez... to znaczy, ja nie dotknąłem... to znaczy...
- Spokojnie, Pasibrzuchu - sapnął Bruenor, poklepując niziołka w ramię. - Już jesteś
bezpieczny.
Regis pokiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego.
Z boku Delly mocno uścisnęła Wulfgara i ucałowała go siarczyście.
- Dobrze się spisałeś - szepnęła. - Gdybyś nie złapał wozu, wszyscy troje roztrzaskaliby
się o skały.
Wulfgar popatrzył nad jej ramieniem na Catti - brie, która stała w objęciach Drizzta, lecz
posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie.
Tymczasem Bruenor Battlehammer, dostrzegłszy strach, jakiemu uległo wielu jego
towarzyszy, stanął na krawędzi otworu, oparł dłonie na biodrach i wrzasnął:
- Hej, wy przeklęte zjawki! Nie ma w was nic poza kłębem dymu?
W dziurze rozległ się chór jęków, a krasnoludy odsunęły się gwałtownie. Jednak nie
Bruenor.
- Och, ależ się trzęsę! - szydził. - No, jeśli macie coś do powiedzenia, wyłaźcie, albo
zamknijcie jadaczki!
Jęki umilkły. Przez chwilę żaden z krasnoludów nie poruszył się ani nie wydał z siebie
najmniejszego dźwięku; wszyscy zastanawiali się, czy wyzwanie Bruenora nie ściągnie na nich
ataku zjaw.
Sekundy mijały, a z otworu nie wychynęła żadna zjawa, krasnoludy więc nabrały
pewności siebie.
- Niech Pwent i jego chłopcy powiążą się długimi linami i zejdą w dół, tupiąc głośno -
zwrócił się Bruenor do Dagnabbita. - Nie chcę stracić więcej wozów.
Krasnoludy zabrały się do działania, a wtedy Drizzt podszedł do swego krasnoludzkiego
przyjaciela.
- Wyzywasz umarłych? - spytał.
- Ba, nic nie chcą powiedzieć, tylko jęczą. Pewnie nawet nie wiedzą, że nie żyją.
- Też prawda.
- Zapamiętaj dobrze to miejsce, elfie - polecił Bruenor. - Sądzę, że właśnie tu powinniśmy
zacząć poszukiwania Gauntlgrym.
Z tymi słowy wrócił do swego wozu, poklepał jeszcze raz Regisa po ramieniu, po czym
nakazał wszystkim ruszyć w drogę, jakby nic się nie stało.
- Jedź w spokoju, Bruenorze Battlehammerze - wyszeptał Drizzt.
- A czy nie robi tego zawsze? - spytała Catti - brie, podchodząc do drowa i otaczając go w
pasie ramieniem.
Pokonanie Złej Przełęczy zajęło im trzy dni. Zjawy unosiły się wokół nich na każdym
kroku, a wicher nie przerywał żałobnej pieśni. Niektóre obszary były względnie czyste, na innych
pełno było kości i pordzewiałego metalu. Poza tym ponurym widokiem krasnoludom
doskwierało dziwne poczucie straty i bólu oraz niemal namacalna aura ziemi nawiedzanej przez
wiele zagubionych dusz.
Pod koniec trzeciego dnia, stanąwszy na wysokiej grani, Catti - brie zauważyła w oddali
srebrzystą rzekę biegnącą na wschód niczym ogromny wąż.
- Surbrin - rzekł z uśmiechem Bruenor, a głowy jego towarzyszy pochyliły się z
uznaniem, bowiem wielka rzeka Surbrin płynęła zaledwie kilka kilometrów na wschód od
Mithrilowej Hali, a krasnoludy nawet postawiły na jej brzegu wschodnią bramę fortecy. - Jeszcze
kilka dni i będziemy w domu - oznajmił, wzbudzając pełne entuzjazmu okrzyki.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego prowadziłeś nas tą drogą, jeśli i tak zamierzałeś dotrzeć
do domu - zauważyła Catti - brie.
- Ponieważ zamierzam wkrótce tu wrócić, podobnie zresztą jak ty, elf, Pasibrzuch i
Wulfgar, jeśli zechce. I jak Dagnabbit i paru najlepszych z moich tarczowych krasnoludów.
Poznaliśmy nieco ten teren i wiemy, czego oczekiwać. Teraz możemy zacząć szukać.
- Myślisz, że przywódcy Mithrilowej Hali pozwolą ci swobodnie hasać? - spytała Catti -
brie. - Jesteś ich królem.
- Nie potrzebuję ich pozwolenia. Jak sama zauważyłaś, jestem ich królem - zripostował
Bruenor. - Nie muszę pytać ich o zgodę.
Catti - brie nie mogła się z nim nie zgodzić.
- Czy nie powinnaś polować z Drizztem? - zapytał Bruenor.
- Dziś zabrał ze sobą Regisa - odpowiedziała i popatrzyła na północ, jakby spodziewała
się ujrzeć ich na odległej grani.
- Niziołek nie marudził?
- Nie. Sam się napraszał o tę wyprawę.
- Ciągle się zastanawiam, co wlazło w Pasibrzucha - przyznał Bruenor, potrząsając
włochatą głową.
Regis, niegdyś miłośnik wygód, rzeczywiście wydawał się zmieniony. Bez narzekania
przedzierał się przez Grzbiet Świata, a nawet dodawał otuchy swym towarzyszom. Starał się brać
udział w każdej akcji i czynił to tak gorliwie, jak niegdyś szukał dla siebie przy takich okazjach
dogodnej kryjówki.
Chociaż zmiany w jego zachowaniu niepokoiły Bruenora, musiał przyznać, że zmierzały
we właściwym kierunku.

***

Nieco dalej Wulfgar natknął się na Delly, która obserwowała Bruenora i Catti - brie.
Barbarzyńca zauważył, że jego żona skupiała się niemal wyłącznie na dziewczynie, jakby
próbowała ją ocenić. Podszedł do niej od tyłu i objął w pasie.
- Jest świetną towarzyszką - powiedział.
- Mogę zrozumieć, dlaczego ją kochałeś. Wulfgar delikatnie obrócił Delly w swoją stronę.
- Janie...
- Och, pewnie, że tak i nie próbuj kłamać!
Wulfgar zająknął się, niepewny, co powinien teraz powiedzieć.
- Jest dla mnie towarzyszką broni - burknął wreszcie. - I życia - dokończyła Delly.
- Nie - upierał się Wulfgar. - Kiedyś myślałem, że tego pragnę, ale teraz inaczej na to
patrzę. Teraz wystarczy, że spojrzę na ciebie albo Colson, i wiem, że jestem szczęśliwy.
- A kto powiedział, że nie jesteś?
- Przecież właśnie stwierdziłaś, że...
- Powiedziałam, że Catti - brie była ci towarzyszką przez całe życie i jest nią nadal, więc
tak jest dla ciebie dobrze - sprostowała Delly. - Nie odsuwaj jej od siebie dla mojego dobra!
- Nie chcę cię zranić.
Delly obróciła się, by popatrzeć na Catti - brie.
- Podobnie jak i ona. Jest twoją przyjaciółką i to mi się podoba. - Odsunęła się od
Wulfgara. - Pewnie, że jakaś część mnie boi się, że zechcesz od niej czegoś więcej niż przyjaźni.
Nie mogę nic na to poradzić, ale nie zamierzam się poddawać. Ufam ci i wierzę w naszą miłość,
więc nie odsuwaj od siebie Catti - brie, próbując mnie chronić. Większość osób cieszyłaby się,
mając taką przyjaciółkę jak ona.
- I ja się cieszę - przyznał Wulfgar. Popatrzył z zaciekawieniem na Delly. - Dlaczego teraz
o tym mówisz? Delly nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Bruenor zamierza tu wrócić. Ma nadzieję, że do niego dołączysz.
- Moje miejsce jest przy tobie i Colson.
Delly potrząsnęła głową, zanim jeszcze zaczął mówić.
- Twoje miejsce jest przy mnie i naszej dziewczynce, jeśli okoliczności na to pozwalają.
Jeśli nie, musisz ruszać w drogę z Drizztem, Catti - brie i Regisem. Wiem o tym i dlatego jeszcze
bardziej cię kocham.
- To będzie niebezpieczna podróż - przypomniał Wulfgar.
- Tym bardziej powinieneś im pomóc.

***

- To krasnoludy! - krzyknął Nikwillig głosem łamiącym się z podniecenia i ulgi.


Tred, który nie pokonał jeszcze kamienistego podejścia, więc nie mógł widzieć wielkiej
karawany toczącej się przez równiny na południu, oparł się o skałę i złożył głowę na dłoniach.
Jego lewa noga była spuchnięta i nie chciała się zginać. Podczas odpoczynku w małej wiosce nie
zdawał sobie sprawy, jak mocno ją nadwerężył. Dopiero teraz odkrył, że dalej nie zdoła już iść,
chyba że jakimś cudem pomoże mu magiczna moc kapłana.
Oczywiście Tred nawet przez chwilę nie narzekał i ze wszystkich sił starał się
dotrzymywać kroku Nikwilligowi, ale obydwa krasnoludy wiedziały, że zbliżał się do kresu
wytrzymałości. Potrzebował odpoczynku.
- Dogonimy ich, jeśli skierujemy się na południowy wschód - wyjaśnił Nikwillig. - Masz
siłę na jeszcze jeden bieg?
- Skoro musimy biec, to biegnijmy - westchnął Tred. - Nie przylazłem tak daleko, by
położyć się i zemrzeć.
Nikwillig przytaknął i obrócił się, by zejść w dół stromego zbocza. Nagle jednak
zatrzymał się ze wzrokiem wbitym w horyzont. Tred zauważył jego spojrzenie i też odwrócił
głowę. Niemal tuż przed sobą zobaczył wielką czarną panterę przyczajoną na półce skalnej!
- Nie ruszaj się - wyszeptał Nikwillig.
Tred nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, bo myślał dokładnie to samo, nawet jeśli
zdawał sobie sprawę, że wielki kot i tak wyczuje ich zapach. Zastanawiał się tylko, co powinien
zrobić, jeśli zwierzę nagle rzuci się do ataku. Czy uda mu się wtedy bodaj zadrasnąć tę masę
mięśni?
Cóż, uznał, jeśli pantera się na nich rzuci, nie poddadzą się tak łatwo.
Mijały sekundy, a ani kot, ani krasnoludy nie poruszyły się nawet o centymetr.
Z pełnym irytacji warknięciem Tred odepchnął się od ściany, o którą oparł się bezwiednie,
kiedy tylko dostrzegł wielkiego kota, wyprostował się butnie i z brzękiem oparł topór o ziemię.
Wielka pantera popatrzyła tylko w jego stronę bez większego zainteresowania. Szczerze
mówiąc, wyglądała na znudzoną.
- Proszę, tytko nie zrób jej krzywdy - rozległ się gdzieś w dole głos.
Krasnoludy jak na komendę wychyliły się znad krawędzi skały i zobaczyły
brązowowłosego niziołka, który wspinał się na płaski głaz.
- Gdy Guenhwyvar otrzyma zaproszenie do zabawy, nie potrafi się powstrzymać.
- To twój kot? - spytał Tred.
- Nie - odrzekł niziołek. - Jest przyjaciółką mojego przyjaciela, jeśli rozumiecie, o co
chodzi.
Tred skinął głową. - Kim więc jesteś?
- Mógłbym zadać wam to samo pytanie - odparł niziołek. - I pewnie tak właśnie zrobię.
- I dostaniesz odpowiedź dopiero po tym, jak już poznamy twoje imię.
Niziołek ukłonił się nisko.
- Jestem Regis z Mithrilowej Hali - powiedział. - Przyjaciel króla Bruenora
Battlehammera i zwiadowca karawany, którą już pewnie widzieliście. Wracamy z Doliny
Lodowego Wichru.
Tred opuścił topór, a Nikwillig wyraźnie się rozluźnił.
- Król Mithrilowej Hali ma dziwne towarzystwo - stwierdził Tred.
- Dziwniejsze niż ci się wydaje - szybko odpowiedział Regis. Zerknął w bok, bo w ich
polu widzenia pojawiła się kolejna ciemna sylwetka, tym razem nie wielkiego kota, lecz drowa.
Tred omal się nie przewrócił. Ponad nim Nikwillig przypadł nisko do ziemi i niemal
stoczył z urwiska.
- Nadal nie znam waszych imion - przypomniał Regis. - I sądzę, że nie pochodzicie stąd,
bo inaczej słyszelibyście o Drizzcie Do’Urdenie i jego panterze Guenhwyvar.
- Ja o nim słyszałem! - Nikwillig wyjrzał znad głowy Treda, przyciskając ją przy tym do
skały. - To przyjaciel Bruenora.
- A gdzie o mnie słyszeliście? - zapytał Drizzt. Nikwillig stanął obok Treda, po czym oba
krasnoludy wyprostowały się dumnie, lekko otrzepując kaftany.
- Zwę się Tred McKnuckles - oznajmił Tred. - A to mój przyjaciel Nikwillig, z Cytadeli
Felbarr i królestwa Emerusa Warcrowna.
- Zawędrowaliście daleko od domu - zauważył Drizzt.
- Dalej niż myślisz - odrzekł Tred. - Droga była pełna orków i gigantów, a jeden zły szlak
prowadził do następnego.
- Chętnie posłucham waszych opowieści - stwierdził dwornie Drizzt. - Ale nie tu i nie
teraz. Zejdźmy do Bruenora i pozostałych.
- To Bruenor wam towarzyszy? - zapytał Nikwillig.
- Wraca z Doliny Lodowego Wichru, by objąć tron Mithrilowej Hali, doszły nas bowiem
wieści, że Gandalug Battlehammer nie żyje.
- Moradinie, wyznacz mu pracę przy swym kowadle - powiedział Tred.
Drizzt skinął głową z aprobatą.
- W istocie. I niech Moradin prowadzi Bruenora.
- I niech Moradin czy jakikolwiek dobry bóg, który nas słucha, zaprowadzi nas z
powrotem do karawany - przypomniał Regis.
Drizzt i pozostali popatrzyli na niziołka, który rozglądał się nerwowo, jakby spodziewał
się, że Tred i Nikwillig przyprowadzili za sobą zgraję gigantów, którzy szykują się właśnie, by
zasypać ich z góry głazami.
- Patroluj okolicę, Guenhwyvar - zwrócił się do pantery Drizzt i podszedł w stronę
krasnoludów. Nie uszło jego uwadze, że mimowolnie zesztywnieli, zatrzymał się więc i skinął na
Regisa. - Pasibrzuchu, zaprowadź ich do Bruenora. Ja i Guenhwyvar pójdziemy za wami. -
Zasalutował krasnoludom i zniknął, a Tred i Nikwillig wyraźnie się uspokoili.
- W towarzystwie Drizzta jesteście bezpiecznie - zapewnił ich Regis. - Bardziej niż się
wydaje.
Tred i Nikwillig popatrzyli po sobie, a następnie na niziołka, po czym skinęli głowami,
choć żaden z nich nie wyglądał na przekonanego.
- Nie martwcie się - powiedział Regis, mrugając porozumiewawczo. - Przywykniecie.
6
SPRYTNIEJ NIŻ ZAPLANOWAŁBY ORK
Przybycie dwóch krasnoludów wywołało duże podniecenie w wiosce Stukające Obcasy,
choć mieszkańcy dziczy nie powinni tak pobłażać emocjom. Po tym jak krasnoludy poszły w
swoją stronę, wieśniacy powściągnęli strach i zaczęli rozpamiętywać całą tę historię. W wielkim
kokonie złudnego bezpieczeństwa, jakim się otoczyli, rzadko dzieje się coś ciekawego.
Mimo to mieszkańcy Stukających Obcasów zachowali ostrożność. Przez następne kilka
dni ograniczyli podróże poza wioskę, podwoili straże dzienne i potroili nocne.
W nocy wartownicy wołali do siebie w krótkich, regularnych odstępach „Wszystko w
porządku!”, a okrzyk ten niósł się od jednego posterunku do następnego. Strażnicy wpatrywali
się czujnie w mrok, wykorzystując nabyte latami doświadczenie, by nic nie uszło ich uwadze.
Nawet pod koniec pierwszego dekadnia po odejściu krasnoludów straże zachowały
ostrożność i nie pozwalały sobie nawet na chwilkę odpoczynku.
Carelman Twopennies, jeden z wartowników pełniących straż siódmej nocy po odejściu
Nikwilliga i Treda, był zmęczony, więc stał prosto, jakby kij połknął z obawy, że jeśli przysiadzie
gdzieś na chwilę, natychmiast zapadnie w drzemkę. Za każdym razem, gdy słyszał okrzyki
biegnące wzdłuż muru od prawej strony, potrząsał energicznie głową i wbijał wzrok w ciemności,
by po chwili oznajmić, że i na jego posterunku nic się nie dzieje.
Niedługo po północy wytężył wzrok w rozciągającą się dalej pustkę pewien, że za chwilę
znów oznajmi kolegom, że nie zauważył oznak niebezpieczeństwa. Kiedy nadeszła jego kolej,
otworzył usta i zawołał słabo: „Wszystko w po... ugh!”, nagle bowiem świsnęło powietrze i
wielki głaz wylądował mu na głowie. Carelman poczuł ból, a potem zapadła ciemność.
Miał szczęście, bo umarł szybko i nie słyszał rozlegających się dookoła niego krzyków i
odgłosów uderzeń. Nie patrzył też, jak umierają jego przyjaciele i bliscy, jak płonie jego dom i
wioska, przez którą przetoczyła się fala dzikich orków.

***

Markiz Elastul pogładził rude bokobrody gestem, który wielu krasnoludów brało za
oznakę dumy. Oczywiście na Torgarze niewielkie wrażenie robiły bokobrody ludzkiego markiza,
bowiem żadna ludzka broda nie mogła się równać nawet najgorszej krasnoludzkiej.
- Co mam z tobą zrobić, Torgarze Hammerstrikerze? - spytał Elastul.
Za nim jego czterech strażników z Młota zjeżyło się i zaczęło szeptać między sobą.
- Nie sądziłem, że cokolwiek trzeba ze mną robić, wasza miłość - odpowiedział
krasnolud. - Ostatecznie służyłem w Mirabar jeszcze zanim urodził się twój ojciec, nie mówiąc
już o tobie. Możemy zatem założyć, że wiem, na czym polegają moje obowiązki.
Cierpka mina markiza mówiła, że nie imponuje mu bynajmniej ta wieloletnia służba.
- I to właśnie mnie niepokoi - wyjaśnił Elastul.
- Niepokoi? - spytał Torgar, drapiąc się po brodzie. Markiz skrzywił się, zakłopotany.
- Widzisz, stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji... - zaczął.
- Jakiej? - bąknął krasnolud, z trudem powstrzymując uśmiech. Lata, jakie spędził w
Mirabar, z pewnością nauczyły go jednego: ludzie zawsze mieli o sobie wysokie mniemanie i nic
nie zbijało ich z tropu bardziej niż świadomość, że ktoś może nie rozumieć ich zawiłych
wywodów.
- Co to jest? - wrzasnął markiz.
- Co takiego?
- Dość! - tupnął markiz, trzęsąc się z ledwie tłumionego gniewu. - Przez ciebie nie wiem,
jak powinienem postąpić.
- Jakże to?
- Mieszkańcy Mirabar cię podziwiają. Jesteś jednym z najbardziej zaufanych dowódców
Topora, wszyscy znają twój honor i męstwo.
- Ba, markizie, sprawiasz, że się rumienię. I to nie tylko na twarzy - dodał Torgar,
odwracając się i wymownie patrząc na swoje pośladki.
Elastul wyglądał tak, jakby miał zamiar go spoliczkować, co Torgara niezmiernie bawiło.
Opanował się jednak i usiadł w fotelu, by podjąć przerwane wywody. Nie było mu dane
dokończyć, bo nagle drzwi komnaty otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich sceptrana Shoudra
Stargleam.
- Markizie... - skłoniła się dwornie.
- Właśnie dyskutujemy, co powinienem zrobić z symbolem Topora ze zbroi Torgara -
wyjaśnił jej Elastul.
- Tak? - spytał niewinnie krasnolud.
- Dość! - wrzasnął Elastul. - Doskonale wiesz, po co cię tu wezwałem. W życiu bym nie
pomyślał, że właśnie ty pierwszy zbratasz się z naszymi wrogami.
Torgar podniósł sękate dłonie, a jego twarz nagle spochmurniała.
- Uważaj, kogo nazywasz wrogami - mruknął.
- Czy muszę ci przypominać o bogactwach, jakie przez Bruenora Battlehammera i jego
krasnoludy przeszły nam koło nosa?
- Ba, przecież niczego nam nie ukradli! Więcej, dzięki ich przyjazdowi i ja się nieco
dorobiłem.
- Nie mówię o ich nędznej karawanie, tylko o kopalniach na wschodzie! Czy muszę ci
przypominać, że nasze interesy załamały się natychmiast po tym, jak na nowo zapłonęły piece
Mithrilowej Hali? Spytaj Shoudrę. Opowie ci, jak ciężko jest teraz znaleźć kupców i uzyskać od
nich godziwą cenę za nasze towary.
- To prawda - wtrąciła sceptrana. - Od powrotu krasnoludów z Mithrilowej Hali moje
obowiązki są coraz cięższe.
- Jak praca nas wszystkich - zgodził się Torgar. - Ale jeśli o mnie chodzi, uważam, że
tylko nas to hartuje.
- Klan Battlehammer nie jest przyjacielem Mirabar! - oznajmił Elastul.
- Ale nie jest naszym wrogiem - odparł Torgar. - A ty, markizie, powinieneś uważać, kogo
tak nazywasz.
Markiz wychylił się ze swego fotela tak gwałtownie, że Torgar instynktownie uniósł dłoń
do prawego barku, za którym tkwiła rękojeść topora. Ten z kolei ruch sprawił, że markiz i
czterech jego strażników czujnie zmrużyło oczy.
- Król Bruenor przyszedł tu jako przyjaciel - stwierdził spokojnie Torgar, by załagodzić
nieco napiętą sytuację. - I został wpuszczony jako przyjaciel.
- A może zamierzał poznać bliżej swoich największych rywali? - podsunęła Shoudra, lecz
markiz uciszył ją niecierpliwym gestem dłoni.
- Poza tym - podjął Torgar - trudno oczekiwać, że tutejsze krasnoludy, choćby z
ciekawości, nie pójdą zobaczyć króla Mithrilowej Hali. Czy można im było tego zabronić?
- Wielu krasnoludów z tego miasta najgłośniej opowiada się za wysłaniem szpiegów do
Mithrilowej Hali - przypomniał Elastul. - Słyszałeś ich żądania, by zamknąć kuźnie Bruenora lub
zalać część jego tuneli. Niektórzy postulują nawet, by sabotować jego działania i wśród
oferowanej przez niego broni umieszczać tańsze i gorsze sztuki.
Torgar nie mógł zaprzeczyć ani tym słowom, ani temu, że jeszcze do niedawna sam
wysuwał takie propozycje. Sytuacja jednak zmieniła się diametralnie, gdy poznał króla Bruenora
i zrozumiał motywy jego działania. Poza tym, Torgar mógł złorzeczyć klanowi Battlehammer,
życząc, by nie wiodło mu się w interesach, gdyby jednak ktoś zamierzał wyrządzić tym
krasnoludom rzeczywistą krzywdę, z pewnością stanąłby murem w ich obronie.
- A pomyślałeś kiedyś, panie, że być może to my postępujemy z nimi niewłaściwie? -
zwrócił się do markiza. Elastul i Shoudra wymienili zaciekawione spojrzenia. - Pomyślałeś
kiedyś, że moglibyśmy zjednoczyć się dla wspólnej korzyści?
- Co masz na myśli? - zapytał Elastul.
- Oni mają rudę, lepszą niż my możemy znaleźć tutaj, nawet gdybyśmy kopali na sto
kilometrów w głąb ziemi. Ich rzemieślnicy cieszą się zasłużoną sławą mistrzów w swoim fachu.
Naszym jednak też nic nie brakuje. Ci mistrzowie mogliby pracować razem, z najlepszej rudy
wykuwając prawdziwe cudeńka, zaś ci mniej zdolni, mniej doświadczeni albo po prostu zbyt
słabi zajęliby się obróbką naszej rudy, wykonując z niej tańsze i mniej kunsztowne przedmioty,
jak pręty i koła do wozów.
Oczy markiza otworzyły się szeroko. Wyglądał, jakby się dusił. Torgar zrozumiał, że
przeholował.
Trzęsąc się tak, że omal nie wyskoczył z fotela, Elastul próbował odzyskać panowanie
nad sobą. Z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- To tylko propozycja - wyjaśnił cicho Torgar.
- Propozycja? - wrzasnął markiz. - To posłuchaj mojej: Shoudra weźmie od ciebie
herbowy napierśnik i zrobi z niego motykę, a ciebie każę włóczyć końmi albo publicznie
wychłostać. A może nawet zetnę ci głowę za zdradę. Jak śmiałeś rozmawiać z Bruenorem! Jak
śmiałeś z nim handlować! I jeszcze masz czelność proponować mi, żebym z nim współpracował!
Shoudra Stargleam podeszła do markiza i położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go
uspokoić. Popatrzyła na Torgara i skinęła głową w kierunku drzwi, sugerując, by szybko wyszedł.
Jednak Torgar nie zamierzał wychodzić: do niego należało ostatnie słowo.
- Może i nienawidzisz Bruenora i może masz ku temu powody - powiedział - ale uważam,
że sam jesteś winien całej tej sytuacji.
Markiz Elastul chciał odpowiedzieć kolejnym „jak śmiałeś”, ale Torgar nie pozwolił sobie
przerwać.
- Ja widzę to tak - oznajmił stanowczo. - Chcesz zabrać mój emblemat Topora, to go
zabierz, ale jeśli chcesz mnie wychłostać, przyjrzyj się najpierw dobrze moim ziomkom. - To
rzekłszy, Torgar Delzoun Hammerstriker obrócił się i wyszedł z komnaty.
- Wbiję jego głowę na pal! - krzyknął za nim markiz.
- A wtedy dwa tysiące rozwścieczonych krasnoludów tarczowych rozbiegnie się po
Mirabar - stwierdziła cicho Shoudra, zaciskając mocno palce na ramieniu Elastula. - Nie przeczę,
że masz rację co do Mithrilowej Hali, ale zważywszy na odpowiedź Torgara i reakcję wielu
innych krasnoludów, zastanawiam się, czy dobrze robimy, aż tak podkreślając swą niechęć do
klanu Battlehammer.
Elastul zmierzył ją groźnym spojrzeniem, co przypomniało jej, że niewielu członków
Rady Migoczących Kamieni byłoby skłonnych się z nią zgodzić.
Shoudra rozluźniła uścisk na ramieniu markiza i odsunęła się od tronu, po czym skłoniła
się głęboko, zastanawiając się w duchu, ile zamieszania wniosła w ich życie krótka wizyta króla
Bruenora. I co będzie, jeśli markiz się uprze i nie złagodzi nieco polityki wobec krasnoludów. Po
cichu gratulowała Bruenorowi sprytu, bo przecież musiał zdawać sobie sprawę, że w Mirabar
nikt nie przyjmie go z otwartymi ramionami.
Tak, to był sprytny manewr, a teraz miała wrażenie, że i Elastul dał się wciągnąć w tę grę
i zachowuje się dokładnie tak, jak życzyłby sobie Bruenor.

***

- Więźniowie? - warknął Obould do syna, spoglądając na ruiny Stukających Obcasów.


- Niewielu zostało - odparł Urlgen z paskudnym uśmieszkiem.
- Przesłuchasz ich?
Urlgen wyprostował się, jakby do tej pory nie przyszło mu to do głowy. Obould warknął
głośniej i uderzył Urlgena w potylicę.
- Co chcemy wiedzieć? - zapytał zmieszany młodzieniec.
- Wszystko, co mogłoby nam pomóc - wyjaśnił wolno Obould, wyraźnie akcentując
każdą sylabę, jakby zwracał się do małego dziecka.
Urlgen warknął, lecz nie ośmielił się okazać niezadowolenia. W końcu zasłużył sobie na
takie traktowanie.
- Wiesz, jak ich przesłuchać? - spytał Obould, a gdy syn popatrzył na niego ze
zdziwieniem, dodał: - Tak, pytam, czy wiesz, jak przeprowadza się tortury.
Wargi Urlgena wykrzywił mściwy uśmiech. Skinął głową i skierował się z powrotem do
wioski, gdzie wielu jego żołnierzy już zabawiało się z garstką wieśniaków, którzy nie zginęli
podczas ataku.
Godzinę później Urlgen odnalazł swego ojca; król rozmawiał właśnie z gigantami, którzy
pomogli w ataku.
- Nie wszystkie krasnoludy zginęły, gdy zaatakowaliśmy ich karawanę - zaczął
natychmiast podekscytowanym tonem.
- Krasnoludy? W tej małej wiosce były krasnoludy? Urlgen wyglądał na zakłopotanego.
- Ale skąd - rzekł. - Nie było tu żadnych krasnoludów. Teraz to Obould i giganci
wyglądali na zbitych z tropu.
- To znaczy, kiedy uderzyliśmy na wioskę, już ich tu nie było - wybąkał zmieszany
Urlgen. - Ale kilka dni temu odpoczywały tu dwa krasnoludy, które uciekły nam podczas napadu
na kupiecką karawanę.
Ta informacja nie zaskoczyła Oboulda, wiedział bowiem, że po okolicy kręci się
przynajmniej kilka tych nędznych stworzeń. Niedaleko od tej wioski zarżnięto bandę orków, a
taktyka wskazywała na zasadzkę krasnoludów.
- Przyszli tutaj ranni - wyjaśnił Urlgen. - I co, zdechli?
- Nie, ruszyli dalej. Chcieli dotrzeć do Mithrilowej Hali.
- Kiedy to było?
- Niedawno.
Obould wyglądał na podekscytowanego.
- Co powiecie na małe polowanie? - zwrócił się do gigantów. Jeden z nich ochoczo
pokiwał wielką głową, ale Obould już nie podzielał jego entuzjazmu, przypomniał sobie bowiem
ostrzeżenia Ad’nona Kareese. „Małe najazdy. Tylko tak wciągniemy ich w walkę i krok za
krokiem wyprowadzimy z twierdzy na otwartą przestrzeń.” Tymczasem pościg za krasnoludami
na południe zawiódłby ich niebezpiecznie blisko Mithrilowej Hali i mógłby doprowadzić do
bitwy, a tej na razie Obould nie potrzebował.
- A, lepiej niech sobie idą - zdecydował, a choć giganci nie zamierzali się z nim spierać,
Urlgen podjął wyzwanie.
- Nie możesz... - zaczął.
- Mogę - przerwał mu Obould. - Jeśli pozwolimy im dotrzeć do Hali, ściągną stamtąd
posiłki, i wtedy się zabawimy. - Urlgen znów się uśmiechnął, więc Obould postanowił
wtajemniczyć go w swoje plany, tak na wszelki wypadek, żeby przypadkiem nie dał się ponieść
młodzieńczej fantazji. - Jeśli za bardzo ich naciśniemy, stanie przeciwko nam cała Mithrilowa
Hala, a to nie jest nam w tej chwili potrzebne. - I choć Urlgen skinął głową z aprobatą, poczuł się
w obowiązku dodać: - Przynajmniej na razie.
7
PRZYWILEJE STANU KRÓLEWSKIEGO
Bruenor celowo nie zaprosił Thibbledorfa Pwenta na spotkanie z dwoma krasnoludami z
Cytadeli Felbarr, poznawszy zawczasu od Regisa ich przygody i wiedząc, że szałojownik
zapewne popędziłby natychmiast w góry, by pomścić swych zabitych ziomków. Tak więc
Nikwillig i Tred opowiedzieli o wszystkim, co się wydarzyło, tylko niewielkiej grupie osób, w
skład której prócz Bruenora weszli jeszcze: Drizzt, Catti - brie, Wulfgar, Dagnabbit i Regis.
- Znakomicie się spisaliście - pogratulował im Bruenor. - Emerus Warcrown może być z
was dumny.
Tred i Nikwillig sapnęli z zadowoleniem, słysząc komplement krasnoludzkiego króla.
- I co o tym myślisz? - spytał Bruenor, zwracając się do Dagnabbita.
Młodszy krasnolud długo zastanawiał się nad odpowiedzią, po czym odparł:
- Wezmę grupę wojowników, w tym brygadę Pogromców Flaków i zawrócę do Surbrin.
Jeśli znajdziemy łupieżców, wybijemy ich i wrócimy do domu. Jeśli nie, podążymy na południe
wzdłuż rzeki i spotkamy się z wami w Mithrilowej Hali.
Bruenor pokiwał głową z aprobatą. Dagnabbit był nie tylko dobrym wojownikiem, ale i
przewidującym strategiem.
- Chciałbym znów stawić im czoła - wtrącił Tred. Jego słowa sprawiły, że Nikwillig, który
wyraźnie nie podzielał tych uczuć, spuścił głowę zakłopotany.
- Zapominasz o rannej nodze - mruknął.
- Eee tam, kapłani Bruenora już się nią zajęli - oświadczył Tred, po czym na dowód
prawdziwości tych słów zaczął podskakiwać.
Bruenor przyglądał się im przez chwilę.
- Cóż, nie możemy pozwolić, byście ponosili aż takie ryzyko, bo jeśli obaj zginiecie, nikt
nie przekaże waszej opowieści Emerusowi Warcrownowi. Możesz więc wyruszyć z moimi
wojownikami, Tredzie, ty zaś, Nikwilligu, wracaj do Mithrilowej Hali.
- Czyżby to oznaczało, że i ty, panie, wybierasz się do boju? - spytał Dagnabbit.
Bruenor zerknął na niego porozumiewawczo. Znał oczekiwania tych, którzy go otaczali,
szczególnie Dagnabbita, który przysiągł chronić króla, co wcale nie oznaczało, że zamierzał mu
to zadanie ułatwić. Zdawał też sobie sprawę, że jako roztropny król powinien wrócić do
Mithrilowej Hali, by stamtąd wysłać ewentualne posiłki. Nie potrafił jednak oprzeć się pokusie
nowej przygody.
Popatrzył błagalnie na Drizzta, a mroczny elf odpowiedział lekkim skinieniem głowy.
- Co myślisz, elfie? - spytał go Bruenor.
- Szybciej znalazłbym potwory niż Pwent i jego banda - odparł Drizzt. - Śmiem twierdzić,
że nawet szybciej niż Dagnabbit, choć znamienity z niego wojownik.
- Więc chodź ze mną - zaproponował Dagnabbit, ale głos mu się załamał, bo już zwietrzył
podstęp. Wiedział, do czego prowadzi ta rozmowa, i wcale mu się to nie podobało.
- Pójdę - zgodził się Drizzt - ale tylko wraz z moimi przyjaciółmi. Tymi, którym
najbardziej ufam i którzy wiedzą, jak mi pomóc.
Skinął po kolei głową Catti - brie, Wulfgarowi i Regisowi, po czym zawahał się na chwilę
i spojrzał pytająco na Bruenora.
- Nie, nie, nie - wtrącił Dagnabbit. - Nie wolno ci tak narażać króla.
- Uważam, że wybór należy do Bruenora, a nie do ciebie, przyjacielu, ani do mnie -
odrzekł Drizzt. Odwzajemnił pełen wdzięczności uśmiech Bruenora i spytał króla: - Wyruszysz
ze mną na tę ostatnią wyprawę?
- A kto mówi, że ostatnią? - padła opryskliwa odpowiedź Bruenora.
Przyjaciele zachichotali, po czym roześmiali się w głos, gdy Dagnabbit tupnął ciężkim
buciorem i zakrzyknął: - Ja też z wami jadę!
- Oczywiście, głupi krasnoludzie - oznajmił mu Bruenor. - I ty także - dodał, spoglądając
na Treda, który przytaknął ponuro.
- I zabierz ze sobą wojowników! - nalegał Dagnabbit.
- Pwenta i jego kompanów - zgodził się Bruenor.
- Nie! - krzyknął energicznie Dagnabbit.
- Ale właśnie powiedziałeś...
- To było, zanim odkryłem, że i ty się z nimi wybierasz. Bruenor uspokajającym gestem
uniósł dłonie.
- A więc Pwent zostaje - rzekł, rozumiejąc troskę młodego dowódcy. Pwent mógłby
rozpocząć walkę z głazem, tak mówiono w Mithrilowej Hali, i wyrządzić przy tym krzywdę nie
tylko sobie, ale i towarzyszom. - Sam wybierz odpowiednich wojowników. Najlepiej
dwudziestu...
- Dwudziestu pięciu - poprawił Dagnabbit.
- Zgoda, ale pospiesz się - polecił Bruenor, po czym zwrócił się do pozostałych: - Chcę
jeszcze dziś wyruszyć w drogę. Trzeba zmiażdżyć tych bezmyślnych orków! - Rozejrzał się po
twarzach zebranych i dostrzegł, że Wulfgar nie uśmiecha się tak radośnie, jak pozostali. Skinął
więc do niego głową, dając mu do zrozumienia, że gdyby chciał wycofać się z wyprawy, nikt nie
będzie miał o to do niego pretensji.
Wulfgar zacisnął mocno szczęki, odwzajemnił skinienie i odszedł.

***

- Nie wolno ci nawet o tym myśleć! - zawołał Shingles McRuff, niski i szeroki w barach
krasnolud, cieszący się w Mirabar sławą niezłomnego wojownika. Jego wygląd tylko to
potwierdzał: brakowało mu oka, połowy brody, a cała prawa część jego twarzy wyglądała niczym
wielka czerwona blizna.
- Cóż, moje myśli to moja sprawa - odparł Torgar Hammerstriker. - A poza tym, i tak nie
wiem, o co ci chodzi.
- Zamierzasz stąd odejść - stwierdził bez ogródek Shingles, przyciągając tym uwagę
wszystkich krasnoludów w zatłoczonej tawernie mieszczącej się na najwyższym podziemnym
poziomie miasta. - Nie wiem, co markiz ci powiedział, chłopie, ale założę się, że gdyby żył twój
dziadek, powiedziałby ci coś wręcz przeciwnego.
Torgar rozłożył ręce, jakby próbował odepchnąć od siebie wszystkie problemy. Nie było
to jednak łatwe, bo wokół ich stołu już zaczęły gromadzić się krasnoludy i niejeden zadał to samo
pytanie:
- Opuszczasz Mirabar, Torgarze?
Torgar niecierpliwie zmierzwił palcami włosy.
- Pewnie, że nie, durnie! - krzyknął raczej bez przekonania. - Przecież mieszkał tu mój
dziad, ojciec dziada i jego ojciec.
Musiał przyznać, że sam wyczuwał fałsz tych słów, i po raz kolejny zadał sobie pytanie,
czy rzeczywiście rozważa możliwość opuszczenia miasta. Był wściekły na Elastula, to pewne, ale
też głęboko w serce zapadła mu myśl, że mógłby zacząć nowe życie gdzie indziej.
Znów zmierzwił czuprynę, po czym wrzasnął, Ba!” wprost w twarze tych, którzy go
otaczali. Wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, po czym odszedł, tupiąc głośno i
zabierając po drodze dzban piwa z kontuaru.
Znalazłszy się w jaskini pierwszego dolnego poziomu - najwyższej części mirabarskiego
Podmiasta - rozejrzał się dokoła, uważnie przyglądając kamiennym ścianom budowli i sieci
przecinających je drobniutkich żyłek. Znał je przecież od tak dawna, ale dziś miał wrażenie,
jakby zobaczył je po raz pierwszy.
- Głupi Elastul - mruknął pod nosem. - Wszyscy jesteście głupi, nie widzicie, że król
Bruenor okazał wam życzliwość.
Odszedł, nieświadomy tego, że czyjeś czujne uszy wychwyciły te słowa. Usłyszał je
między innymi Shingles, który wraz z kilkoma krasnoludami tłoczył się przy oknie tawerny,
usiłując dostrzec coś zza ich pleców.
- On naprawdę tego chce - zauważył jeden z zebranych. - I myślę, że to zrobi - powiedział
inny.
- Ba, co wy tam wiecie - krzyknął na nich Shingles. - Interesuje was tylko to, co macie w
kuflu, a i tak nie macie pojęcia, co pijecie!
- Ja wiem - wrzasnął inny krasnolud. - Więc myślę, że piję to, co piję!
W tawernie wywołało to salwę śmiechu.
Jedynie Shingles McRuff wyszczerzył zęby i dalej wyglądał przez okno, choć Torgar,
jego wierny towarzysz broni, już dawno zniknął mu z oczu.
Pomimo zaprzeczeń Torgara, Shingles nie mógł nie zgodzić się z opinią, że Torgar
naprawdę myśli o opuszczeniu Mirabar. Przybycie króla Bruenora oznaczało, że ich dość odległy
wcześniej przeciwnik stał się zupełnie realny, ba, nawet przedzierzgnął się w przyjaciela, z
którym można rywalizować, ale którego nie da się nienawidzić. Sposób, w jaki Elastul i inni
radni, głównie ludzie, potraktowali Torgara oraz mirabarskich krasnoludów, którzy poszli
posłuchać opowieści Bruenora lub kupić towary z Doliny Lodowego Wichru, nie spodobał się
wielu.
Po raz pierwszy od tego incydentu Shingles McRuff poważnie zastanowił się nad
ostatnimi wydarzeniami oraz ich szerszymi implikacjami. Nie spodobał mu się kierunek, w jakim
podążały jego myśli.

***

- Poczucie winy to dość zabawne uczucie, prawda? - Delly Curtie spytała żartobliwie
Wulfgara, gdy wrócił z zebrania od króla.
- Poczucie winy - parsknął - czy świadomość obowiązków?
- Poczucie winy - odparła bez wahania.
- Zakładając rodzinę, przyjąłem n# siebie obowiązek jej ochrony.
- A jak myślisz, jak będziemy się czuły wśród dwustu przyjaznych krasnoludów?
Zagrożone? Nie porzucasz nas w dziczy, Wulfgarze. Zmierzamy w bezpieczne miejsce. To ty
wychodzisz na spotkanie niebezpieczeństwa!
- I porzucam moje obo...
- Och, nie zaczynaj od nowa! - przerwała mu Delly i to głośno, zwracając uwagę kilku
kręcących się w pobliżu krasnoludów. - Robisz to, co musisz. Wiedziesz życie, jakie jest ci
przeznaczone.
- Przejechałaś ze mną taki szmat drogi...
- Sama tak wybrałam - przerwała mu Delly. - Nie chcę cię stracić, nawet na chwilę, lecz
wiem, że jeśli porzucisz dla mnie to, co kochasz, będzie tak, jakbym już cię straciła. Idź do
Mithrilowej Hali, jeśli ci to odpowiada, a jeśli nie, ruszaj w drogę z Bruenorem i pozostałymi.
- A jeśli zginę, z dala od ciebie?
Wulfgar nie zadał tego pytania ze strachu, bo nigdy nie bał się śmierci. Był
poszukiwaczem przygód i wojownikiem, gotowym zaakceptować wszystko, co los mu ześle.
Obawiał się jedynie, że umrze ze starości we własnym łóżku.
- Cały czas o tym myślę - przyznała Delly - ale wiem, że musisz iść. A jeśli zginiesz,
wiedz, że Colson będzie dumna z takiego ojca. Przez jakiś czas myślałam, że powinnam na ciebie
wpłynąć i zatrzymać cię przy sobie, ale teraz wiem, że wtedy nie byłbyś szczęśliwy. Pamiętaj, że
ja i Colson będziemy na ciebie czekać, a jeśli zginiesz, z pokorą przyj mierny ten cios. - Mówiąc
to, podeszła bliżej, przyklękła przed siedzącym Wulfgarem i zarzuciła mu ręce na szyję. - Tylko
przyłóż porządnie ode mnie jakiemuś orkowi, dobrze?
Wulfgar uśmiechnął się, spoglądając w jej błyszczące oczy - błyszczały teraz znacznie
bardziej niż w czasach, gdy Delly pracowała w tawernie Arumna w jednej z ponurych uliczek
Luskanu. Podróż, wolność i towarzystwo dziecka najwyraźniej jej służyły. Z każdym dniem
wydawała się piękniejsza i bardziej rozważna.
Wulfgar przyciągnął ją do siebie i mocno uścisnął. Powrócił myślami do dnia, w którym
Robillard zostawił go na środku Luskanu, dając mu dwie możliwości: podróż na południe, z
Delly oraz Colson, lub na północ, gdzie mógłby dołączyć do przyjaciół. Teraz, słysząc szczerość
w głosie Delly i widząc jej miłość i podziw, musiał przyznać, że nigdy nie cieszył się bardziej ze
swego wyboru.
I nigdy nie kochał bardziej tej kobiety, która została jego żoną.
- Przyłożę mu od ciebie dwa razy - odparł Wulfgar, po czym pochylił się, by ją
pocałować.
- Tylko upewnij się - powiedziała Delly, odsuwając się kusząco - że pierwszy cios odrzuci
go wystarczająco daleko!
Tym razem nie uchyliła głowy, gdy Wulfgar zamknął jej usta pocałunkiem, początkowo
delikatnym, potem coraz bardziej namiętnym. Barbarzyńca podniósł się, z łatwością niosąc jaw
zacisze osłoniętego wozu.
Nagle rozległ się szloch dziecka; Colson obudziła się i zaczęła płakać. Wulfgar i Delly
mogli się jedynie roześmiać.

***

Thibbledorf Pwent miotał się dookoła, wydając z siebie szereg poirytowanych parsknięć,
które wyrażały jego rozczarowanie, i kopiąc każdy napotkany po drodze kamień. Nawet jeśli
przy tej okazji obijał sobie palce stóp, nie odczuwał bólu, a tylko wyrzucał z siebie kolejny, nieco
głośniejszy strumień klątw i złorzeczeń.
W końcu, kiedy już kilkakrotnie obszedł króla Bruenora, zatrzymał się i oparł krzepkie
dłonie na biodrach.
- Idziesz do boju, a nas chcesz tutaj zostawić - wrzasnął z oburzeniem.
- Chcemy wziąć odwet na małej bandzie orków i paru gigantów - sprostował Bruenor. -
Nie zapowiada się ciężka walka, a wy zabralibyście nam całą zabawę.
- Umiemy walczyć.
- I to aż za dobrze! - krzyknął Bruenor. Pwent szeroko otworzył oczy. - Hę?
- Ty uparty głupku! - złajał go Bruenor. - Nie rozumiesz, że to moja ostatnia wyprawa?
Gdy wrócimy do Mithrilowej Hali, zostanę królem, a to diablo nudne zajęcie!
- Co ty gadasz? Jesteś najlepszym królem...
Bruenor uciszył go machnięciem dłoni, z wyrazem niesmaku na twarzy.
- Pewnie, po powrocie będę mógł tylko gadać z kłamliwymi emisariuszami i robić mądre
miny do bezmyślnych lordów i jeszcze głupszych dam. Schowam topór i nie tknę go przez
najbliższe sto lat, chyba że wcześniej armia drowów zapuka do naszych drzwi, choć pewnie
wtedy każą mi na siebie uważać! Teraz mam więc ostatnią szansę, a ty chcesz mnie pozbawić
zabawy. I pomyśleć, że uważałem cię za przyjaciela.
Pwent stał jak przymurowany, bo nigdy tak o tym nie myślał.
- Jestem twoim przyjacielem, królu Bruenorze - zapewnił uroczyście, zażenowany jak
nigdy dotąd. - Zabiorę swoich kompanów do Mithrilowej Hali i przygotuję ją na twoje przybycie.
- Przerwał i mrugnął chytrze do Bruenora - a przynajmniej chciał, by tak to wyglądało. - I mam
nadzieję, że nie wrócisz za szybko - dorzucił. - Może się okazać, że wprawdzie banda, która
zaatakowała Felbarrczyków, nie była zbyt liczna, ale po okolicy kręcą się inne, większe... Cóż,
powodzenia, królu Bruenorze.
Przy wtórze wiwatów i fanfar drużyna Bruenora wyruszyła w drogę, kierując się na
północ. Wraz z królem pociągnęli jego przyjaciele, Tred i oddział dwudziestu pięciu wojowników
wybranych przez Dagnabbita.
Wszyscy - nawet Regis - czuli się wypoczęci i pełni energii. Cieszyli się, że znów
wyruszają w podróż, ku nowej przygodzie.
Drizzt miał wrażenie, jakby tego dnia przeszłość i teraźniejszość zlały się ze sobą, bo w
nowej wyprawie mieli mu towarzyszyć wypróbowani przyjaciele, u boku których już nieraz
walczył z orkami. Wiele sobie obiecywał. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że każdy krok na tej
drodze zbliża go do najsmutniejszego dnia jego życia.
CZĘŚĆ DRUGA
PROSTO W ŁAPY GIGANTA
Nie boję się śmierci. Tak, powiedziałem to wreszcie, przyznałem się... sam przed sobą. Nie
boję się umrzeć, bo nie znam strachu od dnia, w którym opuściłem Menzoberranzan. Dopiero
teraz w pełni doceniłem ten fakt, a pomógł mi w tym mój przyjaciel Bruenor Battlehammer.
To nie brawura sprawia, że ośmielam się wypowiadać te słowa. Nie kieruje mną także
potrzeba wywyższenia się ponad innych ani zaimponowania motłochowi. Mówię prawdę. Nie
boję się śmierci.
Nie chcę umrzeć i wierzę, że gdyby ktoś próbował mnie zabić, broniłbym się zaciekle. Nie
pobiegnę bezmyślnie do obozowiska wroga, by dać się zarżnąć jak zaszczute zwierzę - choć moi
przyjaciele często mnie o to podejrzewają i nawet oczywisty fakt, że jak dotąd tego nie zrobiłem,
nie wpływa na ich opinie na mój temat. Nie, mam nadzieję przeżyć kilka stuleci. Więcej, marzę,
by żyć wiecznie, otoczony przyjaciółmi.
Skąd więc bierze się moja odwaga? Po prostu wiem, że droga, którą wybrałem, najeżona
jest niebezpieczeństwami i że pewnego dnia ktoś zakończy mój żywot lub życie moich przyjaciół. I
choć nie chciałbym zginąć i nie chciałbym także oglądać śmierci któregoś z nich, zdaję sobie
sprawę, że kiedyś może to nastąpić. I oni także to wiedzą.
A jednak to dzięki Bruenorowi odkryłem, dlaczego nie boję się śmierci.
Wcześniej wydawało mi się, że mój brak strachu bierze się z wiary w jakąś wyższą istotę,
wszechwładne bóstwo, które w życiu po życiu zapewni mi nieśmiertelność.
To jednak tylko część prawdy, która z rozsądkiem ma niewiele wspólnego.
Teraz już wiem, że nie boję się śmierci, ponieważ mam pewność, że jestem drobnym
elementem wielkiego planu, który nie ziści się bez mojego udziału.
Kiedy spytałem Bruenora, dlaczego nie wrócił do Mithrilowej Hali, tylko podjął trud
kolejnej wyprawy, chciałem wiedzieć, co zrobią krasnoludy, gdy dowiedzą się, że zginał.
Odpowiedział po prostu: Będzie im lżej, niż gdybym wrócił do domu, uciekając przed
niebezpieczeństwem.
Takie są zwyczaje krasnoludów - i tego oczekuje się od ich przywódców. Nawet te
najbardziej ostrożne spośród nich, które starają się chronić swego władcę, rozumieją, że gdyby
zabroniły mu udziału w wyprawie, odebrałyby mu honor, a tym samym i życie. Bruenor zaś
doskonale zdaje sobie sprawę, że idea Mithrilowej Hali i zjednoczonych krasnoludów jest
ważniejsza niż jakikolwiek król zasiadający na tamtejszym tronie. Króla można zabić, lecz
marzenie o wielkości krasnoludów zawsze powstanie jak feniks z popiołów. Więc kiedy drowy
zagroziły tej idei, Bruenor odważnie poprowadził swych wojowników, walczył u ich boku w
pierwszym szeregu i osobiście zabił matkę - opiekunkę Baenre.
I tak właśnie powinien postępować krasnoludzki król. Musi pamiętać, że los klanu i jego
szczęście jest ważniejsze niż życie władcy czy każdego innego krasnoluda.
Gdyby Bruenor w to nie wierzył i nie potrafił sprostać nawet najstraszliwszemu wrogowi,
nie mógłby zostać królem Mithrilowej Hali. Przywódca, który chowa się w obliczu
niebezpieczeństwa, nigdy nie będzie prawdziwym przywódcą. Krasnoludy wcześniej czy później
uznają go za głupca.
Ja jednak nie jestem przywódcą, po co więc o tym mówię? Chcę po prostu podkreślić, że
całym sercem wierzę, iż idę drogą prawdy - nawet jeśli czasem zdarza mi się błądzić - która jest
mi przeznaczona. Wiem, że moja droga jest słuszna, a jeśli kiedyś w to zwątpię, będę musiał
poszukać sobie nowego celu.
Wiele prób czeka mnie na tej drodze, wielu wrogów i niezliczone zasadzki. I ból.
Poznałem już kiedyś smak tego bólu. Wróciłem do Menzobetranzan w nadziei, że w ten sposób
uratuję swoich przyjaciół. Ten błąd - tak, to był błąd - kosztował niemal życie kobiety, która stała
się dla mnie najcenniejszym skarbem. Widziałem, jak opuszcza nas Wulfgar, zagubiony i znużony,
i choć sprawiło mu to ból, wiedziałem, że muszę pozwolić mu odejść.
Czasami trudno jest uwierzyć, że dokonało się właściwego wyboru. Obawiam się, że
obraz umierającej Ellifain będzie mi towarzyszył do końca moich dni. Nawet teraz, gdy znam już
straszliwe konsekwencje działań, jakie podjąłem tamtego pamiętnego dnia, uważam, że
postąpiłbym tak samo, tak bowiem dyktowało mi serce i sumienie.
Ja już dokonałem wyboru i mam pewność, że będę podążał tą drogą, bez względu na to,
ile cierpienia będzie to wymagać. Tak długo bowiem, jak będę w to wierzyć, nawet gdy zginę,
umrę ze świadomością, że choć na krótką chwilę byłem częścią większego planu.
Żaden drow, żaden człowiek i żaden krasnolud nie mogliby nigdy prosić o nic więcej.
Nie boję się śmierci.
Drizzt Do’Urden
8
UNIKNĄĆ KATASTROFY
- Zgubiliśmy się! - ryknął żółtobrody krasnolud.
Postąpił krok naprzód, niemal przewracając się o swą długą brodę. Był przysadzisty, miał
krótką szyję i twarz o mocnych rysach, długim nosie oraz szerokich, dużych ustach z wielkimi
zębami. Choć jego ciężka zbroja płytowa leżała obok materaca, nie zdjął wielkiego hełmu,
ozdobionego jelenimi rogami.
- Jak moglimy się zgubić? - mruknął. - Mówiłżeś, co te ptaki cię prowadzom.
Drugi krasnolud, jego starszy brat, wzruszył ramionami i wydał z siebie ciche:
- Oooo.
Popatrzył na swoje stopy, obute w sandały, a nie typowe krasnoludzkie buciory, po czym
kopnął leżący obok kamień, posyłając go w krzaki.
- Gadałżeś, co mnie tam zawiedziesz! - ryczał Ivan Bouldershoulder. - To ma być skrót? I
gdzie my zaszli? Zgubilimy się, ot co.
Wyprostował się buńczucznie i poprawił swój podniszczony kabat, przesuwając bandolier
z malutkimi bełtami do kuszy, biegnący od jego lewego barku do prawego biodra.
- Tyk, tyk, tyk, bum - ostrzegł Pikel po raz setny, kiwając palcem tuż przed nosem brata i
dając mu do zrozumienia, że jeśli nie będzie się obchodził ostrożniej z olejem gromów, obaj
wylecą stąd w przyspieszonym tempie.
W odpowiedzi rozzłoszczony Ivan wyciągnął jednoręczną kuszę, dokładną replikę broni
drowów z Podmroku, i pomachał nią w stronę brata.
- Sam se zrób bum, głupi duidzie!
Pikel przewrócił oczami, że widać było jedynie białka, i wyszeptał krótką inkantację.
Zanim Ivan zdążył zareagować, niewielka gałązka z pobliskiego krzewu oplotła mu nadgarstek i
uniosła w górę tak, że żółtobrody krasnolud musiał wspiąć się na palce.
- Nie róbże tak - ostrzegł Ivan. - Nie tera.
- Nie bum - oznajmił stanowczo Pikel, znów kiwając sękatym paluchem przed nosem
brata.
Pikel Bouldershoulder wyglądał dość groteskowo. Miał świeżo ufarbowaną na zielono
brodę splecioną z sięgającymi do połowy pleców włosami. Tego dnia przywdział jasnozieloną
fałdzistą szatę druidów, której obszerne długie rękawy sięgały mu aż po czubki palców u dłoni.
Ivan roześmiał się i zamachnął, obiecując bratu, że jeszcze mu odpłaci za ten żarcik. Pikel
wcale się tym nie przejął, tylko spokojnie podszedł do ogniska i zamieszał w kociołku, w którym
bulgotała potrawka z warzyw. Minął dekadzień, odkąd opuścili katedrę Duchowe Uniesienie,
leżącą w górach w pobliżu miasteczka Carradoon, ulegając prośbie tamtejszego dziekana
Cadderly’ego, by reprezentowali jego, jego żonę Danikę oraz całą katedrę na formalnej koronacji
króla Bruenora Battlehammera w Mithrilowej Hali. Ivan i Pikel od wielu już lat, a dokładnie od
chwili gdy Drizzt Do’Urden i Catti - brie zjawili się w Duchowym Uniesieniu, szukając
zaginionego przyjaciela, marudzili, że chcieliby zobaczyć Mithrilową Halę. W Górach Śnieżnych
panował spokój, nic więc nie stało na przeszkodzie, by wykorzystali nadarzającą się teraz okazję.
Ledwie minęli Góry Śnieżne, Pikel, który całym sercem uważał się za druida,
poinformował brata, że zna doskonały skrót. W końcu potrafił rozmawiać ze zwierzętami, umiał
z dużą dozą prawdopodobieństwa przepowiadać pogodę, a poza tym opanował sztukę druidzkiej
teleportacji, która polegała na tym, że można było wejść w jedno drzewo i wyłonić się z innego,
wiele kilometrów dalej. W tej sytuacji Ivan zdecydował się mu zaufać i choć niemal bez przerwy
narzekał na tak dziwaczny sposób podróży, pozwalał się teleportować.
I tak dotarli do gęstego, mrocznego lasu. Początkowo Ivan utrzymywał, że trafili do
Shilmisty, puszczy elfów leżącej po przeciwnej niż Carradoon stronie Gór Śnieżnych, lecz po
całym dniu wędrówki po tutejszych chaszczach doszedł do wniosku, że ów las w niczym nie
przypomina magicznej krainy króla Elberetha i jego tańczących pobratymców. Ten las był dużo
bardziej mroczny i złowróżbny, a hulający po nim wiatr przypominał mroźne wichry wiejące na
Północy.
- Uwolnisz mię wreszcie? - zawołał, gdy ścierpły mu palce.
- Uh - uh - bąknął w odpowiedzi Pikel.
Ivan zachichotał złośliwie, przełożył wolną dłoń pod uwięzioną rękę i upuścił do niej
kuszę. Szybko podniósł broń do twarzy i naciągnął zębami cięciwę, palcami wolnej dłoni
sięgając po wybuchowy bełt.
- Oooo! - zawył Pikel, dostrzegłszy te manewry. Podniósł leżącą obok ognia małą kłodę -
swoją maczugę, zwaną drzewkiem, którą od jakiegoś czasu nazywał „Sia - la - la” - i
wypowiedział krótką inkantację.
Tymczasem Ivan starannie umieścił bełt na kuszy, po czym wycelował ją w więżącą go
gałąź. Uświadomiwszy sobie jednak, że pohukujący Pikel podszedł zbyt blisko, skierował broń
na brata i wystrzelił.
Bełt trafił prosto w zaklętą maczugę Pikela. Oślepiający błysk powstrzymał jego szarżę.
Oszołomiony krasnolud, ze zmierzwioną brodą i tlącymi się kosmykami włosów, zatrzymał się w
pół kroku, z żalem patrząc na osmalony kikut, jaki pozostał mu po imponującej pałce.
- Oooo - jęknął smutno.
- Taa, a tera kolej na to drzewo! - oznajmił Ivan, po czym wsunął kuszę do ust i sięgnął po
kolejny bełt.
Pikel skoczył na niego i mocno zacisnął ramiona wokół barków brata. Obaj zawiśli na
gałęzi i zaczęli się na niej szamotać, kiwając miarowo to w prawo, to w lewo.
Pikel chwycił kuszę i unieruchomił ręce Ivana, ten zaś zaciekle próbował ugryźć brata.
Kołysali się przy tym na gałęzi coraz mocniej i mocniej, aż wreszcie gałąź załamała się pod ich
ciężarem i obaj bracia Bouldershoulderowie zawiśli w powietrzu. Wylądowali z głośnym „Uff” i
potoczyli się kilka kroków dalej.
Przeturlali się tuż obok ogniska, a Ivan zaskomlał, gdy przypalił sobie czubek nosa, i
wpadli na skonstruowane przez Pikela zadaszenie, roztrącając drążki. Zielonobrody krasnolud
zdołał uzyskać wystarczająco dużo swobody, by zacząć rzucać kolejne zaklęcie, więc Ivan
szybko zakrył mu usta dłonią, Pikel zaś bez wahania zatopił w niej zęby.
I pewnie długo by się jeszcze szarpali, jak to mieli w zwyczaju, gdyby od strony ogniska
nie dobiegł ich groźny pomruk. Natychmiast znieruchomieli z uniesionymi pięściami, uważnie
nasłuchując. Jak na komendę odwrócili głowy i spojrzeli prosto w ślepia wielkiego czarnego
niedźwiedzia, który zanurzył łapę w ich kociołku.
Ivan odtrącił Pikela i zerwał się na równe nogi.
- Chwała Moradinowi! - wrzasnął, rozglądając się za swym potężnym toporem. - Będę
miał nowy płaszcz!
Wrzask Pikela rozdarł nocne powietrze.
- Zamknij się! - rozkazał Ivan.
Pobiegł po broń, a mijając brata dosłyszał kolejne zaklęcie, co oznaczało, że Pikel pokaże
mu pewnie jedną ze swoich niezbyt groźnych, acz uciążliwych sztuczek. Spokojnie więc chwycił
topór, obrócił się do ognia... i ujrzał Pikela, który siedział tuż przed zadowolonym niedźwiedziem
i wtulał twarz w jego gęste futro.
- O nie - jęknął Ivan.
- Hi hi hi.
Ivan warknął ze złością i cisnął topór w trawę.
- Cholerny Cadderly - zaklął, bowiem był pewien, że to ów kapłan przyczynił się do
przemiany jego brata.
W końcu to Cadderly udomowił dzikie zwierzę, białą wiewiórkę, którą nazwał Percival.
Biorąc z niego przykład, Pikel znalazł sobie rzeszę nowych przyjaciół i zdobył sławę - lub jak
chciał Ivan, zhańbił się tym mianem - jednego z bardziej uzdolnionych w tym kierunku druidów.
Jak dotąd, do grona owych przyjaciół zaliczał się wielki orzeł, para sępów o łysych głowach,
rodzina łasic, trzy kurczaki i uparty osioł o imieniu Bobo. Cała ta gromadka była nieustannym
źródłem radości, zwłaszcza dla dzieci Cadderly’ego i Daniki.
A teraz dołączył do niej niedźwiedź.
Nowy znajomy Pikela stęknął cicho i zwalił się na bok, a po chwili zaczął pochrapywać.
Pikel ochoczo wziął z niego przykład.
Ivan tylko ciężko westchnął.

***

- Nie domagam się oklasków, skądże - wyjaśnił gnom Nanfoodle, skrzyżowawszy małe
rączki na niepozornej piersi i tupiąc nerwowo stopą. - Ale chyba mi się należą, co!?
Mierzący zaledwie sto pięć centymetrów wzrostu Nanfoodle nie należał do imponujących
postaci. Miał długi, spiczasty nos i wielką łysą głowę, z której gdzieniegdzie, głównie na potylicy
i nad uszami, sterczało kilka kosmyków siwych włosów. Był jednak jednym z najsławniejszych
alchemików na Północy, o czym doskonale wiedzieli i Elastul, i Shoudra Stargleam.
Markiz Mirabar zaczął klaskać, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, bowiem
Nanfoodle przyniósł mu właśnie wyjątkowo szlachetny kawałek metalu, wytopiony i wykuty z
rudy wydobytej z kopalń przed zaledwie dekadniem. Płytka ta, pokryta warstwą substancji
stworzonej przez przedsiębiorczego gnoma, była zdecydowanie bardziej wytrzymała niż inne,
pochodzące z tej samej partii rudy.
Stojąca z boku sceptrana zajęła się inspekcją różnych próbek i nie przyłączyła się do
aplauzu, lecz z uznaniem skinęła głową, co Nanfoodle przyjął pełnym satysfakcji westchnieniem.
On i Shoudra przyjaźnili się od dnia, w którym wynajęty przez markiza alchemik przybył do
Mirabar.
- Dzięki tej nowej formule nasze wyroby zdobędą prym na Północy - oświadczył Elastul.
- Cóż... - zawahał się gnom. - Będą lepsze, niż były, ale...
- Ale? Nie ma żadnych „ale”, mój drogi Nanfoodle. Sceptrana Shoudra musi podpisać
wreszcie jakieś kontrakty, a do tego potrzeba nam najlepszego metalu. Tylko tak zdołamy
odzyskać dawną pozycję.
- Ruda naszych rywali jest bogatsza, a techniki jej obróbki nienaganne - wyjaśnił
Nanfoodle. - Moja formuła znacznie wzmocni siłę i wytrzymałość naszych produktów, lecz
wątpię, by mogły dzięki temu konkurować z wyrobami rzemieślników z Mithrilowej Hali.
Elastul opadł rozczarowany na oparcie fotela, przyciskając dłonie do skroni.
- Ale osiągnęliśmy sukces! - pospiesznie dodał Nanfoodle, mając nadzieję, że jego
entuzjazm okaże się zaraźliwy.
Nie był.
- Uważam, że można tak powiedzieć - wtrąciła Shoudra, mrugając porozumiewawczo do
Nanfoodle’a. - W końcu jako pierwsi wprowadzimy do użytku metal uszlachetniony magią.
Wielu naszych dawnych klientów nadal się waha, czy można zaufać tym z Mithrilowej Hali, a
jeśli zdołamy podnieść jakość naszych wyrobów, nie zmieniając przy tym ich ceny, być może
znów powierzą nam swoje interesy.
Elastul nastawił pilnie uszu, a nawet się uśmiechnął, gdy do rozmowy wtrącił się
Nanfoodle.
- Cóż... - zaczął niepewnie.
- Tak? - spytał podejrzliwie markiz.
- Płatki adamantytu potrzebne do mikstury nie są tanie - przyznał gnom.
Elastul ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko. Stojący za jego plecami strażnicy nie
kryli oburzenia.
- Używasz adamantytu? - spytała Shoudra. - Myślałam, że eksperymentujesz z ołowiem.
- Tak było - odrzekł gnom. - I cała formuła powstała przy użyciu ołowiu jako
podstawowego dodatku. - Wzruszył ramionami. - To jednak niestety jedynie osłabiało produkt
końcowy.
- Chwileczkę - przerwał mu gniewnie Elastul. Podniósł się z fotela, oskarżycielsko
mierząc w alchemika wyciągniętym palcem. - Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem. Odkryłeś
metodę stapiania metali? Tak więc jeśli użyjesz silniejszego metalu, uzyskasz lepszy produkt,
lecz jeśli wykorzystasz słabszy, efekt będzie mniej udany?
- Tak, markizie - przyznał Nanfoodle, spuszczając głowę.
- Słyszałeś kiedyś o stopach, drogi Nanfoodle?
- Tak, markizie.
- Utrzymujesz, że to tyje wynalazłeś?
- Tak, markizie.
- Ile ci płacę?
- Wystarczy - wtrąciła Shoudra Stargleam, podchodząc do markiza i kładąc mu dłoń na
przedramieniu, by go uspokoić. - To może być pierwszy krok na drodze do wielkich wynalazków.
Jeśli technika Nanfoodle’a ułatwia kosztowny proces wytopu metali, na pewno nam się przyda.
To chyba dobry początek?
Pokrzepiony gnom wyprostował się nieco, ale Elastul posłał kobiecie zjadliwy uśmiech.
- Cóż, oczywiście, mój drogi Nanfoodle - powiedział. - Nie marnuj jednak mojego czasu
ani pieniędzy i nie pokazuj mi tych głupot. Zabieraj się z powrotem do pracy i nie przychodź tu,
dopóki rzeczywiście czegoś nie odkryjesz.
Gnom ukłonił się lekko i pospiesznie opuścił komnatę. Ledwie zamknęły się za nim
drzwi, markiz ryknął wściekle.
- Alchemia jest nauką opartą na przechwałkach - bąknęła Shoudra.
Elastul słyszał to od niej wielokrotnie, gdy próbowała usprawiedliwić porażki kolejnych
alchemików. Teraz zresztą musiał przyznać, że ten okazał się i tak najzdolniejszy ze wszystkich.
Przynajmniej w ogóle coś odkrył.
- To się nie uda - rzekł markiz ponuro, jakby w tym ryku wyrzucił z siebie całą złość. -
Król Bruenor wchodzi sobie do naszego miasta i bez trudu wprowadza tu zamęt. Nie dość, że ma
lepszą rudę, to jeszcze dostał lepszych fachowców. Nie uda nam się go pokonać.
- Nadal dominujemy w handlu towarami, które nie wymagają dobrej rudy - przypomniała
Shoudra. - Bez trudu sprzedajemy nasze motyki i pługi, zawiasy i szprychy do kół, a liczba tych
przedmiotów zdecydowanie przewyższa liczbę mieczy i napierśników z Mithrilowaej Hali.
- Co nie zmienia faktu, że rujnują nasze kopalnie.
- Też prawda - musiała zgodzić się Shoudra, lecz tylko wzruszyła ramionami.
Według niej konkurencja ze strony Mithrilowej Hali wcale nie musiała oznaczać
katastrofy. Zawsze uważała, że klan Battlehammer to lepsi sąsiedzi niż poprzedni mieszkańcy
tego obszaru, złe szare krasnoludy.
- Nabierają tempa - powiedział Elastul. - A teraz wraca do nich król - legenda, Bruenor.
- Król Gandalug Battlehammer też był sławny - odparła sarkastycznie Shoudra.
Elastul potrząsnął przecząco głową.
- Nie tak jak Bruenor, który odzyskał dla nich Mithrilową Halę. Dzięki swym dziwnym
przyjaciołom i poparciu klanu, Bruenor na nowo ukształtował ziemie Północy. Kiedy znowu
zasiądzie na tronie, jeszcze trudniej będzie ci podpisywać kontrakty.
- Niekoniecznie.
- Nie zamierzam ryzykować - warknął Elastul. - Przecież widziałaś, co narobił, gdy się tu
pokazał. Wystarczyło, że się pojawił, a te przeklęte krasnoludy już pieją hymny na jego cześć.
Nie, nie wolno tak tego zostawić.
Rozparł się wygodnie w fotelu i przyłożył palec do wydętych warg. Diaboliczny uśmiech
rozjaśnił jego pyzate oblicze. Shoudra popatrzyła na niego z zaciekawieniem:
- Nie myślisz chyba...
- Istnieją sposoby, by nieco nadszarpnąć reputację Mithrilowej Hali.
- Tak? - spytała z niedowierzaniem Shoudra.
- Mamy tu kilku takich, którzy nazywają Bruenora przyjacielem, prawda?
- Torgar nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić Mithrilowej Hali - stwierdziła Shoudra, w
mig orientując się, do czego zmierza Elastul.
- Zrobi, jeśli nie będzie o tym wiedział - rzekł tajemniczo markiz i po raz pierwszy, odkąd
Nanfoodle zjawił się tu ze swoim odkryciem, uśmiechnął się ze szczerą radością.
Shoudra Stargleam wpatrywała się w niego z powątpiewaniem. Często słyszała, jak knuje
przeciw swym wrogom, bowiem większość czasu poświęcał na tkanie misternej sieci intryg.
Zawsze jednak kończyło się na pobożnych życzeniach. Pomimo swej pychy i manii wielkości
Elastul nie był człowiekiem czynu. Zależało mu tylko na tym, by utrzymać władzę, więc tak
desperacki krok, który w dodatku groził wojną z walecznymi krasnoludami, po prostu nie byłby
w jego stylu.
Shoudra musiała jednak przyznać, że pomysł mu się udał.
9
PONIEWAŻ TAK WŁAŚNIE ROBIMY
Tredowi McKnucklesowi jak dotąd nic nie sprawiło większego bólu. Myślał o tym, że
mieszkańcy Stukających Obcasów powitali jego oraz Nikwilliga z otwartymi ramionami i
otoczyli troskliwą opieką, a przez to narazili się na niebezpieczeństwo i ponieśli straszliwą karę. I
to oni obaj są temu winni, bo przyszli tu, oczekując pomocy.
I teraz za to zapłacili.
Tred przechadzał się po ruinach małej wioski, pomiędzy zrujnowanymi i spalonymi
domami, lawirując ostrożnie wśród okaleczonych ciał. Od jednego z nich odegnał padlinożerne
ptaki, po czym przerażony szybko zamknął oczy, rozpoznając kobietę, którą ujrzał po raz
pierwszy, gdy udało mu się wreszcie ocknąć po trudach wyczerpującej podróży.
Bruenor Battlehammer obserwował krasnoluda, dostrzegając zmiany w wyrazie jego
twarzy. Zanim tu przyjechali, widniała na niej głównie żądza zemsty - karawana krasnoludów
została zaatakowana, a oni wybici, wtedy Tred stracił przyjaciół oraz brata. Krasnoludy potrafiły
akceptować takie tragedie, uznając, że są one nieuchronnym następstwem życia, jakie wybrały.
Mieszkały na skraju dziczy i niemal zawsze musiały stawiać czoła jakiemuś niebezpieczeństwu,
jednak to, co ujrzeli w tej wiosce, zmroziło krew w żyłach nawet tak zahartowanego ludu. Tred
nie krył swojej rozpaczy i Bruenor wiedział, że uważa się za winnego śmierci tych ludzi. Gdyby
wraz z Nikwilligiem nie natknęli się na Stukające Obcasy, wioska istniałaby nadal.
A tak dosłownie zmieciono jaz powierzchni ziemi.
Nic więc dziwnego, że Tred krążył wśród ruin z ponurą miną, a gdy natknął się na zwłoki
orka, z potokiem przekleństw kopał je zawzięcie.
- Ilu ich było, jak myślisz? - spytał Bruenor Drizzta, gdy drow powrócił ze zwiadu wokół
wioski, sprawdziwszy tropy, które mogłyby wyjaśnić, co się tu dokładnie wydarzyło.
- Gigantów najwyżej trzech do pięciu, przynajmniej na to wskazują pozostawione przez
nich ślady i piramidki kamieni.
- Piramidki?
- Dobrze przygotowali się do ataku - stwierdził Drizzt. - Najpewniej najpierw giganci
zasypali wioskę gradem kamieni pod osłoną nocy, osłabiając obronę. Trwało to mniej więcej
godzinę.
- Skąd wiesz?
- W niektórych miejscach mur pospiesznie naprawiono, zanim został na nowo zburzony -
wytłumaczył drow. Wskazał na odległy skraj wioski. - Tam jakaś kobieta została zmiażdżona
głazem, a jednak wieśniacy mieli czas, by usunąć kamień i wydobyć ciało. Poza tym, podczas
bombardowania niewielka grupka śmiałków próbowała wydostać się z wioski i podkraść do
stanowisk gigantów. - Wskazał na grań, na rumowisko głazów z boku od miejsca, w którym
znalazł tropy gigantów oraz piramidki. - Nawet się tam nie zbliżyli, bo trafili na przyczajony
nieopodal oddział orków.
- No to ilu ich było? - naciskał Bruenor. - Mówisz o garstce gigantów, a ilu orków napadło
na wioskę?
Drizzt rozejrzał się po zgliszczach, jakby szacował w myślach.
- Około setki - rzucił. - Może nieco mniej, może więcej. Na polu bitwy pozostawili tylko
kilku martwych kompanów, co oznacza, że musieli mieć druzgocącą przewagę liczebną. Jeśli
doliczyć do tego gigantów, wieśniacy nie mieli szans. Mniej więcej jedna trzecia zdolnych do
walki zginęła pod głazami, resztę wykończyli orkowie.
- Musimy pomścić wioskę, wiesz o tym? Drizzt skinął głową.
- Setka, mówisz? - mruknął w zamyśleniu Bruenor. - Mają przewagę czterech do jednego.
Gdy krasnolud popatrzył z powrotem na drowa, zobaczył że Drizzt stoi w swobodnej
pozycji, z dłońmi na przypiętych do pasa sejmitarach, a minę ma zarówno ponurą, jak i
rozochoconą - tę samą minę, jaka wzbudzała zarówno strach, jak i dreszcz emocji w Bruenorze
oraz wszystkich pozostałych, którzy znali drowa.
- Czterech do jednego? - zawołał Drizzt z niedowierzaniem. Rozluźnił się nieco, lecz
nadal zaciskał dłonie na rękojeści sejmitarów. - Jeśli chcesz trochę powalczyć, powinieneś
odesłać przynajmniej połowę naszych do Pwenta i Mithrilowej Hali... Bo inaczej załatwimy ich
w mgnieniu oka.
Na twarzy Bruenora pojawił się szeroki uśmiech.
- Tak właśnie myślałem.

***

- Jesteś królem! Nie wiesz, co to znaczy?!


Ta niezbyt entuzjastyczna reakcja Dagnabbita po tym, jak Bruenor obwieścił, że weźmie
udział w pościgu za orkami i gigantami, którzy zniszczyli wioskę, nikogo chyba nie zaskoczyła.
Dagnabbit patrzył na to inaczej niż pozostali - on widział przede wszystkim zagrożenie, jakie
mogło to oznaczać dla krasnoludzkiego króla.
Bruenor jednak uważał, że tym razem nie musi się niczego obawiać. Jego królestwo
leżało zaledwie kilka dni drogi od Stukających Obcasów, czuł się więc w obowiązku oczyścić ten
region ze stworzeń takich jak orkowie i giganci renegaci. Poza tym uważał, że był coś winien
mieszkańcom wioski, którzy przecież przyjęli gościnnie jego pobratymców, ściągając tym
samym na siebie nieszczęście.
- Chyba nie myślisz, że pozwolę, by ci przeklęci orkowie bezkarnie zabijali moich
sąsiadów - oznajmił zimno.
- Orkowie oraz giganci - przypomniał Dagnabbit. - Mała armia. Nie przybyliśmy tu, by...
- Przybyliśmy, by pomścić towarzyszy Treda - przerwał mu Bruenor.
Stojący z boku Tred pokiwał twierdząco głową.
- Ale jest ich więcej, niż się spodziewaliśmy - upierał się Dagnabbit. - Tred mówił, że ich
karawanę napadło około dwudziestu orków, podczas gdy w wiosce było ich ponad stu! Pozwól
mi wrócić po Pwenta i jego towarzyszy oraz setkę moich najlepszych wojowników. Dopiero
wtedy ruszymy do ataku.
Bruenor zerknął na Drizzta.
- Ale wtedy trop już wystygnie? - bardziej stwierdził, niż zapytał.
Drizzt skinął głową i rzekł:
- Jeśli pociągniemy do boju z małą armią, na pewno nie uda nam się zaskoczyć wrogów.
- Ale za to sami na pewno nie wpadniemy w zasadzkę - zawołał Dagnabbit.
- Może i tak, ale za to pozwolimy im wybrać miejsce bitwy - zripostował Drizzt.
Popatrzył na Bruenora, choć było oczywiste, że króla nie trzeba było przekonywać. - Jeśli
zaczekasz na armię, być może znajdziemy nowy trop prowadzący do naszych wrogów. Owszem,
pokonamy ich, ale już nie z zaskoczenia. Będziemy musieli szarżować przez grad spadających
głazów i na ufortyfikowane pozycje, co gorsza, zapewne w górę zboczy, ledwo dostępnych i
łatwych do obrony. Jeśli natomiast zaatakujemy teraz, sami wybierzemy i przygotujemy pole
bitwy.
- Wygląda na to, że zamierzasz się dobrze bawić - zauważyła złośliwie Catti - brie, a
uśmiech Drizzta oznaczał, że drow bynajmniej nie zamierza zaprzeczać.
Dagnabbit miał ochotę spierać się dalej, ale Bruenor postanowił zakończyć dyskusję.
- Poszukaj śladów, elfie - polecił Drizztowi. - Nasz przyjaciel Tred chce przelać trochę
orczej krwi. Jestem mu to winien jak krasnolud krasnoludowi.
Mina Treda świadczyła, że docenia tę argumentację. Nawet Dagnabbit zaakceptował wolę
króla, zaciskając wargi. Drizzt obrócił się do Catti - brie.
- Idziemy?
- Myślałam, że już nigdy nie zapytasz. Sprowadzisz kocicę?
- Niedługo - obiecał Drizzt.
- Regis i ja będziemy łącznikami między wami a Bruenorem - dodał Wulfgar.
Drizzt przytaknął, a sprawność, z jaką on i jego przyjaciele przystąpili do działania,
wywołała uśmiech na twarzy Bruenora.
Potrzebował tego, bo gdzieś głęboko w jego umyśle zrodziła się myśl, że właściwie
zorganizował tę wyprawę wyłącznie po to, by zaspokoić własną żądzę przygody i odwlec powrót
do Mithrilowej Hali. Szczerze mówiąc, obawiał się czekającego go tam stylu życia, ba, nawet
nim gardził. Nigdy nie chciał być politykiem, lecz wojownikiem.
Spoglądając jednak na przygotowania, jakie podjęli jego przyjaciele, Bruenor porzucił
wiele z tych wątpliwości. Kiedy już doprowadzą sprawę do szczęśliwego końca, pozabijają lub
przegonią stąd orków i gigantów, pójdzie do Mithrilowej Hali i obejmie tron. Oczywiście, wiele
czasu zabierze mu przyzwyczajenie się do monotonii urzędniczego życia i ciągłych procesji
dystyngowanych gości, których trzeba będzie zabawiać, ale w końcu nauczy się i w tym
dostrzegać przygodę. Bruenor obiecał to sobie, znów rozmyślając o sekretach Gauntlgrym.
Jeszcze kiedyś znowu ruszy w drogę i poczuje wicher w kudłatej brodzie.
Uśmiechnął się, obiecując sobie w duchu, że na pewno tak się stanie.
Nie miał pojęcia, że kiedyś jeszcze będzie tego żałował.

***

- Wokół wznoszą się tylko skały, więc trudno będzie znaleźć trop - zauważył Drizzt, gdy
wszedł wraz z Catti - brie na kamieniste zbocze na północ od zniszczonej wioski.
- A wcale nie - odparła, gestem przywołując go do siebie.
Kiedy się zbliżył, wskazała na ciemnoszary kamień i czerwoną plamę na jego gładkiej
powierzchni. Drizzt przyklęknął na jednym kolanie, zdjął skórzaną rękawicę i potarł plamę
palcem, po czym podniósł go do twarzy.
- Mają rannych.
- I nie dobili ich - stwierdziła Catti - brie. - Wyglądają na cywilizowanych orków.
- Dla nas to dobrze - uznał Drizzt. Przerwał i obrócił się w stronę wielkiej sylwetki, która
ukazała się na skraju zbocza.
- Krasnoludy są gotowe do drogi - oznajmił Wulfgar.
- A my ją znaleźliśmy - wyjaśniła Catti - brie, wskazując na kamień.
- To krew orka czy więźnia? - spytał Wulfgar.
Pytanie to natychmiast starło uśmiechy z twarzy tropicieli, bowiem żadne z nich nie
pomyślało o takiej ewentualności.
- Orka, jak sądzę - powiedział Drizzt. - W wiosce nikomu nie okazali litości... Ale na
wszelki wypadek powinniśmy się pospieszyć, bo może rzeczywiście uprowadzili więźniów.
Wulfgar skinął głową i odwrócił się, dając sygnał Regisowi, który z kolei przekazał go
Bruenorowi, Dagnabbitowi i pozostałym.
- Wydaje się spokojny - zauważyła Catti - brie, gdy Wulfgar ich opuścił, wracając na
pozycję przed oddziałem krasnoludów.
- Cieszy się z rodziny - odparł Drizzt. - I chyba już wybaczył sobie własną głupotę.
Ruszył do przodu, lecz Catti - brie złapała go za rękę, a gdy obrócił się w jej stronę,
spojrzała mu w oczy z poważną miną. - I nie cierpi już, widząc nas razem - dodała.
- Więc możemy mieć tylko nadzieję, że pewnego dnia i my będziemy rodziną. -
Uśmiechnął się lekko. - Kiedyś.
Ruszył przed siebie, przedzierając się przez głazy z taką łatwością i gracją, że Catti - brie
nawet nie próbowała się z nim zrównać. Znała zasady. Drizzt będzie się teraz przemieszczać z
jednego punktu obserwacyjnego do następnego, ona zaś powinna poszukiwać śladów, pilnie
patrząc pod nogi, pewna, że póki on jej pilnuje, nie może się stać nic złego.
- Nie zwlekaj z przyzwaniem kocicy! - zawołała za nim, on zaś pomachał w odpowiedzi.
Przez kilka godzin utrzymywali tempo, bo łatwo było podążać za śladami krwi, a gdy
znaleźli jej źródło - martwego już orka leżącego obok ścieżki - bez wahania wybrali dalszą drogę.
Przez góry nie wiodło wiele ścieżek, a teren rozciągający się po bokach samotnego szlaku był
zbyt nierówny, by ktokolwiek odważył się tędy przejść.
Przekazali zatem sygnał przez łączników i zaczekali, aż krasnoludy założą obóz.
- Powinniśmy dogonić ich za mniej więcej dwa dni, oczywiście jeśli droga się gdzieś nie
rozwidla - oznajmił Drizzt Bruenorowi, gdy jedli wspólnie kolację. - Ork nie żyje od trzech dni,
lecz nasi wrogowie nie maszerują szybko ani nie zmierzają do jakiegoś celu. Mogą być nawet
bliżej, niż sądzimy, jeśli zawrócili w nadziei, że niżej znajdą więcej zdobyczy.
- I dlatego podwoiłem warty - odparł z pełnymi ustami Bruenor. - Nie chciałbym, by setka
orków dopadła mnie we śnie!
Następnego dnia wyruszyli dalej. Drizzt i Catti - brie bez trudu znajdowali ślady
przemarszu orków, głównie odciski stóp na błotnistym gruncie. Dzięki nim Drizzt mógł także
oszacować siły przeciwników. Wiedział, że są coraz bliżej i że nie zachowują żadnych środków
ostrożności, co oznaczało, że nie podejrzewają, iż mogliby być śledzeni.
Czy zresztą mieli racjonalny powód, by się obawiać? Stukające Obcasy, podobnie jak
inne wioski Dzikiego Pogranicza, leżały na uboczu, w normalnych okolicznościach mogłoby
zatem upłynąć wiele dni albo i miesięcy, zanim mieszkańcy regionu dowiedzieliby się o
zniszczeniu wioski. Handlu nie prowadzono tu zbyt intensywnie, nie licząc targowisk w
miejscach takich jak Mithrilowa Hala, więc niewielu podróżnych wędrowało po okolicznych
szlakach. Los Stukających Obcasów długo mógłby pozostać tajemnicą.
Wokół rozciągały się dzikie, słabo zaludnione ziemie. Wiedział o tym i Drizzt, i jego
przeciwnicy. Zapewne więc nie wystawili straży, bo czuli się tu bezpiecznie.
Kiedy tego wieczoru Drizzt zjawił się na kolacji, bez wahania obwieścił Bruenorowi:
- Powiedz swym ziomkom, by dobrze spali. Zanim jutro zajdzie słońce, ujrzymy naszych
wrogów.
- A więc przed następnym wschodem słońca nasi wrogowie będą martwi - obiecał
Bruenor, zerkając na Treda. Ten mruknął ponuro, skinął głową i wbił zęby w jagnięce udo.

***

Teren był skalisty i nierówny, drzewa, głównie iglaste, porastały tylko małe osłonięte
kotlinki leżące w cieniu wysokich gór. Wokół hulał wiatr, pogwizdując w szczelinach skalnych.
Po stokach spływały kaskadami kręte, bystre strumienie, srebrzyste linie na tle szarości i błękitu
kamieni. Dla niedoświadczonych podróżnych górskie szlaki były szczególnie niebezpieczne.
Wielu tu zabłądziło lub zginęło w zdradliwych rozpadlinach.
Nawet dla Drizzta i jego przyjaciół, nawykłych do trudów podróży, góry stanowiły
wielkie wyzwanie. Gdyby szli tą samą drogą, co oddział orków, bez trudu odnaleźliby właściwy
szlak. Skoro jednak zamierzali zajść przeciwników z boku i zaatakować z zaskoczenia, sprawy
znacznie się komplikowały.
Na płaskowyżu, przy jednym z wyższych szczytów, gdzie schodziło się i rozchodziło
mnóstwo tropów, Drizzt znalazł wiele mówiący ślad. Pochylił się nad kałużą błota, na której
krawędzi widniał świeży odcisk buta.
- Ten odcisk zostawiono bardzo niedawno - wyjaśnił Catti - brie, Regisowi i Wulfgarowi.
Podniósł się, ocierając zabłocone palce. - Mniej niż godzinę temu.
Przyjaciele rozejrzeli się dookoła, koncentrując wzrok na wysokiej grani, jaka majaczyła
na północy.
Catti - brie pierwsza dostrzegła tam poruszenie, ogromną sylwetkę giganta przesuwającą
się za linią pokruszonych głazów.
- Czas wezwać Guenhwyvar - stwierdził Wulfgar.
Drizzt przytaknął i wyciągnął statuetkę z sakiewki przy pasie, po czym postawił ją na
ziemi i wezwał panterę.
- Powinniśmy też przekazać wieści Bruenorowi - dodał barbarzyńca.
- Ty to zrób - odparła Catti - brie. - Dzięki długim nogom dotrzesz tam szybciej niż Regis.
Wulfgar skinął głową.
- Dzięki temu szybciej zlokalizujemy wroga i oszacujemy jego siły - dodał Drizzt.
Zerknął na Regisa, który już wyruszył, kierując się na północny zachód. - Flankujesz?
- Ja pójdę tędy, ty na północ, a Catti - brie od wschodu - wyjaśnił Regis.
Pozostali uśmiechnęli się jednocześnie na myśl, że Regis nic się nie zmienił od czasu ich
ostatniej wyprawy i nadal potrafi zadbać o własną skórę. Taki plan gwarantował mu bowiem, że
Drizzt i Catti - brie natkną się na orków i gigantów na długo przed nim.
- Guenhwyvar pójdzie ze mną na północ, bezpośrednio w stronę wroga - uzupełnił Drizzt.
- Tylko ona może biegać, nie wzbudzając podejrzeń. Spotkamy się tutaj tuż przed zachodem
słońca.
Skinęli sobie głowami i wymieniwszy pełne determinacji spojrzenia, powędrowali każde
w swoją stronę.

***

Regis czuł się dziwnie, znalazłszy się nagle zupełnie sam wśród górskich szczytów. W
Dekapolis często wypuszczał się w miasto bez towarzystwa, lecz niemal zawsze wędrował
znajomymi szlakami wiodącymi na brzegi wielkiego jeziora Maer Dualdon, gdzie najchętniej
wędkował.
Teraz jednak znalazł się sam na pustkowiu, w dodatku tuż pod nosem straszliwych
wrogów. To sprawiało, że po plecach raz za razem przebiegał mu zimny dreszcz. Miał wrażenie,
że ktoś go obserwuje i że za chwilę ze świstem spadnie na niego wielki głaz.
Szczerze mówiąc, wolałby już nigdy więcej nie czuć się w ten sposób, teraz jednak
zdawał sobie sprawę, że musi zaryzykować, by powiódł się ich wspólny plan.
Mimo to nie chciał być pierwszym, który natknie się na orków, grupę dwunastu
maruderów wlekących się za głównym pochodem. Pogrążony we własnych myślach, niemal
stanął na jednym z nich, zanim uświadomił sobie ich obecność.
Drizztowi nie podobało się to, co widzi. Leżał płasko na brzuchu na skalistej półce i
spoglądał na obozowisko kilkudziesięciu orków - tak jak się spodziewał. Tuż za obozowiskiem
majaczyły jednak sylwetki czterech wielkich lodowych gigantów, i to nie brudnych łotrów, jakich
można by podejrzewać o konszachty z orkami. Przeciwnie, ci giganci nosili wytworne szaty,
czyste i starannie wykonane, schludne futra i błyszczące klejnoty. Z pewnością należeli do
doskonale zorganizowanego i liczącego się klanu, jednego z tych, które osadził w tym regionie
Grzbietu Świata jarl Szaroręki.
Jeśli jednak stary Szaroręki użyczył swych potężnych wojowników oddziałowi orków,
implikacje tego mogły okazać się znacznie bardziej niebezpieczne, niż pozwalała się domyślać
jedna zniszczona wioska na uboczu szlaków handlowych.
Drizzt rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, w jaki sposób dostać się w pobliże
gigantów i podsłuchać ich rozmowę. Mógł jedynie żywić nadzieję, że będą mówić w znanym mu
języku.
Między nimi a obozem nie dostrzegł jednak żadnej obiecującej kryjówki, z trudem też
mógł wyobrazić sobie zejście po niemal prostopadłym stoku. Poza tym, słońce wisiało już nisko
na niebie i nie pozostało mu zbyt wiele czasu, jeśli zamierzał spotkać się z przyjaciółmi o
wyznaczonej porze.
Pozostał więc na skalnej półce, obserwując z oddali, jak wyglądają stosunki między
gigantami i orkami. Zauważył, że jeden z orków, potężny wojownik odziany znacznie bardziej
dostatnio i schludniej od pozostałych, uzbrojony w wielki topór przypięty w poprzek pleców,
zbliżył się do obozowiska olbrzymów. Nie szedł z wahaniem, jak wielu innych, którzy albo nieśli
im żywność, albo przemykali cichcem w bezpiecznej odległości. Ten ork - a Drizzt rozpoznał w
nim przywódcę - podszedł do gigantów celowo i bez widocznej trwogi, po czym zaczął z nimi
rozmawiać w sposób, który świadczył o dość dużej zażyłości.
Pochłonięty obserwacją Drizzt, który wytężał słuch, by podchwycić choćby strzępy ich
rozmowy, nie zauważył, że od tyłu zakrada się do niego jeden ze strażników obozu. Kiedy
spostrzegł zagrożenie, było już za późno.

***

Z wysoko położonego punktu obserwacyjnego Catti - brie dostrzegła obóz orków, leżący
dość daleko na zachód od miejsca, w którym wspięła się na północną grań. Zdała sobie sprawę,
że Drizzt zapewne już go obserwuje, a gdyby chciała do niego dołączyć, zajęłoby jej to tyle
czasu, że potem mogłaby tylko co najwyżej przejść wraz z nim w wyznaczone pozostałym
miejsce spotkania. W tej sytuacji postanowiła lepiej przyjrzeć się drodze, którą zapewne wyruszą
jutro o świcie orkowie i gdzie być może stoczą bitwę - o ile oczywiście nie przyjdzie im na myśl
wcześniej zwinąć obozowiska i wędrować nocą.
Okiem wytrawnego taktyka, którym niewątpliwie była, szukała miejsc korzystnych do
szturmu: przewężenia szlaku, naturalnych wzniesień, z których krasnoludy mogłyby ciskać we
wrogów kamieniami oraz młotami...
W stosownym czasie jako pierwsza zjawiła się w umówionym miejscu. Niedługo później
dołączył do niej Wulfgar, z Bruenorem, Dagnabbitem oraz Tredem McKnucklesem.
- Obozują niemal dokładnie na północ od tego miejsca - poinformowała.
- Ilu ich jest? - spytał Bruenor. Catti - brie wzruszyła ramionami.
- Drizzt będzie wiedział. Ja przeszukałam teren, by zobaczyć, skąd i jak będziemy mogli
uderzyć rano.
- Znalazłaś jakieś dogodne miejsce?
Catti - brie uśmiechnęła się znacząco, a Bruenor ochoczo zatarł dłonie, po czym zerknął
na Treda, szturchając go i mrugając okiem.
- Będziesz mógł się zemścić, przyjacielu.

***

Podobnie jak często w przeszłości jedynie szczęście uratowało Regisa. Natychmiast


schował się za pobliski głaz i siedział tam cicho, niezauważony przez grupę orków, którzy
pogrążeni byli w kłótni o jakieś łupy, zapewne ze zniszczonej wioski.
Spierali się, przepychali i wrzeszczeli na siebie, następnie postanowili podzielić łupy
między siebie, po czym nagle umilkli. Zamiast ruszyć dalej szlakiem, by dołączyć do reszty
bandy, pozostali właśnie tutaj, posyłając kilku naprzód po jedzenie.
Dzięki temu Regis zyskał okazję, by wsłuchać się w ich bełkotliwe przechwałki i swary i
znaleźć odpowiedź na wiele dręczących go pytań.

***

Drizzt nie mógłby znaleźć się w mniej korzystnej sytuacji - leżał twarzą w dół pomiędzy
wzniesieniem a głazem i wyglądał poza krawędź skały, gdy ktoś, zapewne ork, podszedł do niego
od tyłu. Pochylił głowę i naciągnął mocniej kaptur płaszcza na twarz, mając nadzieję, że stwór
minie go w przytłumionym świetle, lecz gdy kroki się zbliżyły, wiedział już, że musi postąpić
inaczej.
Podniósł się na kolana i zwinnie skoczył na nogi, obracając się i wyciągając sejmitary.
Stanął w pozycji obronnej, próbując przewidzieć manewr przeciwnika. Gdyby ten rzucił się do
ataku, Drizzt miałby trudny orzech do zgryzienia.
Jednak ork, bowiem istotnie był to ork, nie zaatakował i wcale nie zamierzał tego robić.
Stał jedynie z podniesionymi rękami, wymachując nimi szaleńczo, upuściwszy broń na ziemię u
swych stóp.
Powiedział coś, czego Drizzt do końca nie zrozumiał, choć język ten przypominał znaną
drowowi mowę goblinów. Mówił niemal przepraszającym tonem, jakby rozpoznawszy
mrocznego elfa, przepraszał, że w czymś mu przeszkodził.
Ten oczywisty strach nie zaskoczył Drizzta, bowiem goblinoidzi zwykle bali się drowów.
Miał jednak wrażenie, że w tym przypadku chodziło o coś więcej. Ork nie był zdumiony, jakby
obecność drowa w pobliżu jego oddziału nie budziła w nim najmniejszych podejrzeń i wydawała
się czymś naturalnym.
Drizzt zamierzał właśnie wypytać orka, za jego plecami dostrzegł jednak czarny cień i
natychmiast zrozumiał, że stracił jedyną okazję.
Guenhwyvar zbliżała się niepostrzeżenie, wielkimi susami, skacząc na pierś strażnika.
- Guen, nie! - zdążył jeszcze zawołać Drizzt, gdy przemknęła obok.
Z rozdartej krtani orka trysnęła fontanna krwi i stwór padł bez życia na skałę. Drizzt
podbiegł do niego i obrócił, zamierzając opatrzyć ranę. Wtedy uświadomił sobie, że pantera
pozbawiła orka praktycznie połowy szyi i nic mu już nie pomoże.
Ukrył martwego orka w szczelinie skalnej, po czym z Guenhwyvar u boku ruszył na
spotkanie przyjaciół. W głowie kłębiło mu się mnóstwo pytań, na które nie potrafił znaleźć
odpowiedzi.

***

- Znalazłam mnóstwo miejsc, które odpowiadają naszym potrzebom - zapewniła Catti -


brie, gdy zebrali się na płaskowyżu. - Będziemy mogli walczyć tak, jak zechcemy.
Nikt się nie sprzeciwił, lecz Bruenor przybrał zatroskaną minę.
- Jest z nimi zbyt wielu gigantów - wyjaśnił, gdy pozostali spojrzeli na niego pytająco. -
Czterech, to aż nadto, by sprawić kłopoty. Powinniśmy chyba wyruszyć przed świtem i trochę
przerzedzić szeregi orków.
- Nie wiem, czy wobec tego uda nam się ich rano zaskoczyć - podsunęła Catti - brie.
Pozostali wymienili kilka pomysłów, jak można by wciągnąć gigantów w pułapkę, i
omówili potencjalnie najlepsze do tego miejsca. Ich inwencja nie miała granic, wszyscy zdawali
sobie jednak sprawę, że realizacja tych koncepcji wcale nie będzie łatwa.
- Jest pewien sposób... - zaczął Drizzt, odzywając się po raz pierwszy od początku
spotkania.
Opowiedział pozostałym o swojej przygodzie z orkiem, dokładnie opisując jego reakcję.
Zastanawiał się, czy tym razem jego pochodzenie nie mogłoby okazać się przydatne.
Przyjaciele od razu zgodzili się na jego propozycję, po czym cała szóstka wróciła do
obozu. Drow udał się na skalną półkę, wiszącą nad obozowiskiem orków. Przez chwilę rozglądał
się w mroku, sprawdzając, czy nikt go nie śledzi, po czym przemknął cicho w stronę namiotów
gigantów.

***

- Przyprowadzi ich od prawej - powiedział Bruenor, gdy dotarli do wyznaczonego na


zasadzkę miejsca. Krasnolud stał nad wysokim urwiskiem, a na prawo i lewo od niego biegł
kamienisty, nierówny szlak. - Możesz tam wleźć, Pasibrzuchu?
Regis zatrzymał się u stóp urwiska, rozważając, jak się tam dostać. Odnalazł już kilka
ścieżek wiodących na półkę skalną, do której chciał dotrzeć, lecz szukał łatwiejszej dla
towarzysza, który zdecydowanie nie był tak sprawny jak on.
- Chcesz ich pozabijać czy nie? - spytał obcesowo Treda McKnucklesa, który trzymał się
nieco na uboczu i wyglądał na przytłoczonego całym zamieszaniem.
- A jak myślisz? - zripostował krasnolud.
- Myślę, że mógłbyś odwiesić tę broń z powrotem na plecy i wejść za mną na górę -
odparł Regis z krzywym uśmieszkiem, po czym, nie zwlekając, rozpoczął wspinaczkę.
- A co to ja jestem, pająk? - odwrzasnął Tred.
- Chcesz ich pozabijać czy nie? - powtórzył niziołek.
Nic więcej nie musiał dodawać, bowiem Tred, mrucząc i postękując ze złości, ruszył pod
górę, starając się stawiać stopy dokładnie tam, gdzie Regis. Mimo to potrzebował znacznie
więcej czasu, by dostać się na półkę, a w chwili gdy tam dotarł, Regis siedział już wygodnie,
oparty plecami o ścianę, osiem metrów nad ziemią.
- Sprawdź, czy możesz podważyć tamten duży kawał skały - polecił krasnoludowi,
wskazując ruchem głowy w bok, gdzie na półce spoczywał spory głaz.
Tred z powątpiewaniem spojrzał na litą skałę.
- Myślicie, że uda wam się to zrzucić? - dobiegł z dołu okrzyk Catti - brie.
Regis wychylił się, by na nią spojrzeć, a Tred bąknął coś pod nosem.
Catti - brie nie czekała na odpowiedź, lecz przeszła na bok, by porozumieć się z
Wulfgarem. Barbarzyńca odbiegł i wrócił po kilku chwilach z długą i szeroką gałęzią. Stanął pod
półką, po czym sięgnął w górę, próbując podać konar Regisowi.
Niziołek chwycił gałąź i przyciągnął ją do siebie. Uśmiechając się, podał ją
zdezorientowanemu Tredowi.
- Zaraz coś zobaczysz - obiecał.
Z boku, na kolejnej półce znajdującej się mniej więcej na tej samej wysokości,
Guenhwyvar wydała z siebie niski pomruk, na dźwięk którego Tred poczuł ciarki na grzbiecie.
Regis jedynie wyszczerzył zęby i wrócił na miejsce, by obserwować szlak.

***

Kiedy Drizzt usłyszał, że giganci rozmawiają w języku zbliżonym do wspólnego,


odetchnął z ulgą. Szansę na powodzenie ich planu rosły z każdą chwilą. Drow przycupnął w
cieniu dużego głazu na skraju obozowiska. Z zadowoleniem zauważył, że ani orkowie, ani
giganci nie wystawili straży - wyraźnie czuli się bezpieczni.
Giganci rozmawiali o własnych prywatnych sprawach, więc było jasne, że nie dostarczą
Drizztowi żadnych istotnych informacji. Nie martwił się tym zbytnio. Bardziej zależało mu na
tym, by znaleźć sposób zbliżenia się do jednego z gigantów, gdy zostanie sam.
Otrzymał taką szansę mniej więcej godzinę później. Jeden z gigantów chrapał już wtedy
w najlepsze, drugi - kobieta - położyła się obok i wkrótce zapadła w sen. Pozostali dwaj
kontynuowali konwersację, choć byli tak śpiący, że rwała się ona jak cienka nić. W końcu jeden z
nich wstał i odszedł na bok.
Drizzt wziął głęboki oddech - kontakty ze stworzeniami tak groźnymi jak lodowi giganci
nie były łatwe, bo potwory te, w porównaniu do swych niezbyt rozgarniętych krewniaków,
gigantów wzgórzowych, odznaczały się niemal błyskotliwą inteligencją. Zgodnie z powszechną
opinią, niełatwo je było oszukać. Drizzt musiał liczyć na swój spryt i wygląd.
Pod osłoną ciemności podkradł się na odległość kilku kroków od siedzącego olbrzyma.
- Przegapiłeś skarb - wyszeptał.
Gigant, wyraźnie śpiący, poruszył się lekko i oparł na łokciu, obracając głowę w stronę
mówiącego.
- Czego? - zapytał.
Na widok mrocznego elfa poruszył się energiczniej i natychmiast usiadł.
- Donnia? - spytał. Drizzt nie rozpoznał tego imienia.
- Jej wspólnik - odparł cicho. - Przegapiłeś wielki skarb.
- Gdzie? Jaki?
- W wiosce została wielka skrzynia klejnotów, zakopana pod jednym ze zburzonych
budynków.
Gigant rozejrzał się, po czym nachylił bliżej. - I oddajesz mi ją? - spytał podejrzliwie.
Dziwiło go, że jakikolwiek drow mógł okazać się tak hojny.
- Nie mogę przenieść jej sam - wyjaśnił Drizzt. - Poza tym podejrzewam, że skarbów jest
więcej, ale nie potrafię unieść ciężkiej płyty, która je przygniata.
Gigant znów się rozejrzał, tym razem zdecydowanie bardziej zainteresowany. Gdzieś z
boku któryś z jego towarzyszy zachrapał, zakaszlał i obrócił się na drugi bok.
- Podzielę się z tobą pół na pół - kusił Drizzt. - Iz twoimi pobratymcami, jeśli dopuścisz
ich do tajemnicy. Ale orkowie nie mogą o niczym wiedzieć.
Paskudny uśmiech, jaki pojawił się na twarzy giganta, powiedział Drizztowi, że nie mylił
się w ocenie relacji, jakie łączyły te dwie rasy.
- Powiem ci więcej, ale nie tutaj - szepnął drow, po czym zniknął w mroku.
Gigant rozejrzał się po raz kolejny, po czym poczołgał się za Drizztem wzdłuż
kamienistego szlaku na małą polankę za stromym zboczem.
Z półki skalnej, trzy metry ponad głową giganta, każdy jego ruch śledziły dwie pary
ciekawskich oczu.
- Co Donnia Soldou o tym myśli? - spytał gigant.
- Donnia nie musi o niczym wiedzieć - odparł Drizzt. Gigant pogardliwie wzruszył
ramionami. Oznaczało to, że owa tajemnicza Donnia, kimkolwiek była, nie panowała nad
gigantami. To nieco uspokoiło obawy Drizzta. Obawiał się bowiem, że za tym tajemniczym
sojuszem olbrzymów i orków może kryć się armia drowów.
- Zabiorę ze sobą Gelethę - oznajmił nagle gigant.
- Twojego przyjaciela, z którym rozmawiałeś? Gigant skinął głową.
- I weźmiemy dwie części, a ty jedną.
- To nie jest sprawiedliwy podział.
- Bez nas nie poruszysz płyty.
- A wy jej beze mnie nie znajdziecie - targował się Drizzt, zagadując giganta, by nie
usłyszał, że pozostali przesuwają się na swoje pozycje.
Uznał, że nie będzie musiał wysilać się długo.
Gdy srebrzysta strzała przemknęła przez noc i wbiła się głęboko w pierś giganta, drow nie
był zaskoczony.
Olbrzym jęknął, ale jego rana nie była zbyt poważna. Drizzt wyciągnął sejmitary i obrócił
się w stronę Catti - brie, wciąż grając rolę sojusznika giganta.
- Skąd to się wzięło? - krzyknął. - Podnieś mnie, żebym mógł coś zobaczyć.
- Na wprost! - ryknął stwór.
Zaczął się schylać, by podnieść drowa, a wtedy Drizzt obrócił się szybko i wbiegł po jego
przypominającej drzewo ręce. Ciął mocno w twarz potwora, pozostawiając na niej krwawe
smugi.
Gigant zaryczał i spróbował strącić przeciwnika, lecz Drizzt odskoczył zręcznie, a kolejna
srebrzysta strzała świsnęła zza jego pleców, wbijając się w ciało olbrzyma.
Ten otrząsnął się tylko i ruszył w stronę drowa, rycząc głośno. Naraz rozległ się głuchy
łoskot. To wyszczerbiony topór Bruenora Battlehammera ugodził osiłka od tyłu w kolano.
Gigant zawył i pochylił się, chwytając za ranę, a Catti - brie znów trafiła go strzałą, tym
razem w czoło.
Ignorując to, gigant uniósł stopę, zamierzając rozgnieść Bruenora.
I nagle zaczął podskakiwać, bowiem podbiegł do niego Dagnabbit, wbijając mu młot
bojowy w drugą stopę. Zabrzmiał okrzyk: „Tempus!” i oto pojawił się drugi młot, wirujący w
powietrzu.
Aegis - fang trafił stwora w pierś, tuż pod szyją, z siłą, która rzuciła go na skały.
Natychmiast podbiegł do niego Wulfgar i zaatakował, zanim gigant zdążył się otrząsnąć, potężnie
uderzając w rzepkę kolanową osiłka.
Gigant zawył.
Następna strzała Catti - brie trafiła go prosto między oczy.

***

Na skalnej półce Tred, trzymający pod pachą końcówkę stworzonej z gałęzi dźwigni,
przeniósł wzrok z giganta na Regisa, z wyrazem osłupienia na twarzy. Walczył już wcześniej z
gigantami, i to wielokrotnie, lecz nigdy dotąd nie widział, by ktoś tak szybko pokonał któregoś z
nich.
Następnie przeniósł wzrok na Guenhwyvar. Wielka pantera przycupnęła z boku,
obserwując walkę, lecz raz po raz odwracała głowę na wschód i nadstawiała uszu.
Regis uniósł dłoń, wskazując, że cel znalazł się na dogodnej pozycji.
Tred wydał z siebie pełne satysfakcji sieknięcie i naparł na głaz, mocno naciskając na
dźwignię. Kamień przechylił się i stoczył, zwalając wprost na głowę giganta, który właśnie
szykował się do ataku. Odgłos łamiącego się karku odbił się echem od skał.
Regis zasalutował Tredowi, gratulując mu celności, lecz ich radość nie trwała długo.
Dopiero teraz zdali sobie bowiem sprawę, co przykuło uwagę Guenhwyvar i powstrzymywało ją
od walki. Ścieżką pędził kolejny gigant, a za nim jeszcze jeden, kobieta.
Regis zerknął niepewnie na Treda.
- Może poszukamy jeszcze jednego kamienia? - zaproponował.
Za ich plecami Guenhwyvar skoczyła na bark pędzącego ścieżką giganta, a Tred wzruszył
ramionami i zrobił to samo, tnąc potężnym toporem w głowę olbrzyma. Żaden trzask kamienia o
kamień nie zabrzmiałby głośniej niż dźwięk metalu zagłębiającego się w potężną czaszkę
giganta.
Regis skrzywił się i odwrócił wzrok.
- Albo rzucimy się na nich z toporami - mruknął tak, by Tred nie mógł go usłyszeć.
Tred tymczasem dyszał ciężko, rozpaczliwie trzymając się rękojeści topora, zwisającego z
głowy olbrzyma. Dopiero po chwili odważył się wypuścić broń i zjechać w dół po plecach
osuwającego się na ziemię potwora. Podniósł się, otrzepał i pobiegł przed siebie, by dołączyć do
pozostałych, walczących z rozszalałą z wściekłości gigantką.
Nagle dobiegł go stłumiony jęk. Biedny Tred dopiero teraz uświadomił sobie, co się stało.
Przypomniał sobie bowiem, gdzie ostatnio widział Dagnabbita. Z troską pochylił się nad
martwym cielskiem i zawołał przyjaciela po imieniu. Odpowiedział mu kolejny jęk
przygniecionego krasnoluda.

***

Drizzt rozpoczął kontratak, pędząc ścieżką wprost na gigantkę. Dostrzegł, że ta unosi


rękę, by cisnąć trzymanym w garści potężnym głazem, posłał więc w jej kierunku kulę ciemności
i przezornie uskoczył w bok. Kamienny pocisk przemknął tuż nad jego głową i wylądował w
miejscu, w którym drow stał jeszcze przed chwilą. Odbił się i potoczył dalej, zahaczając o ramię
Wulfgara i obalając go na ziemię. Potem minął o włos Catti - brie, wyrywając z jej dłoni broń i
raniąc palce. Catti - brie padła na kolana, jęcząc z bólu.
Drizzt rzucił się na gigantkę, która zamachnęła się nogą w jego stronę. Uskoczył, turlając
się w trawie, i ciął oboma sejmitarami, wycinając w łydce olbrzymki dwie krwawe bruzdy.
Bruenor natarł jako następny, celując toporem w drugą goleń. Gigantka odrzuciła go na
bok brutalnym uderzeniem, lecz krasnolud, ciśnięty na kamienie, natychmiast się podniósł,
poprawił hełm i pogroził gigantce palcem.
- A teraz mnie wkurzyłaś, przejedzona kupo mięsa!
Gigantka znów spróbowała kopnąć Drizzta, lecz umknął jej raz i drugi, za każdym razem
tnąc na odlew.
Olbrzymka najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że jest na straconej pozycji, ale nie
zamierzała tanio sprzedać skóry. Machnęła kilkakrotnie dłonią, nie tyle, by trafić drowa, lecz by
utrzymać go na dystans, po czym obróciła się na południe i puściła się biegiem w stronę
obozowiska.
Nie udało jej się uciec.
Świsnął Aegis - fang i uderzając w kostkę jednej z jej stóp, pozbawił ją równowagi.
Gigantka upadła ciężko na kamienie, w wyniku uderzenia tracąc na chwilę oddech.
Próbowała wstać, lecz nie miała szans. Drizzt już przemknął po jej grzbiecie, a
Guenhwyvar wbiła jej zęby w kark. Po chwili nadbiegła Catti - brie, unosząc w rannej dłoni
Khazid’heę, swój słynny miecz, a zaraz po niej Bruenor uzbrojony w topór i Wulfgar, z potężnym
młotem bojowym. Zjawił się nawet Tred, prowadząc za sobą oszołomionego i słaniającego się na
nogach Dagnabbita.
Ich poczynania obserwował z wysokiej półki Regis, który gromkimi okrzykami zachęcał
wszystkich do boju. To on pierwszy zauważył, że jeden z powalonych gigantów odzyskał
przytomność i próbuje się podnieść. Zaalarmowany Wulfgar zareagował natychmiast. Popędził w
stronę giganta i uniósł Aegis - fang, by jednym celnym ciosem rozłupać czaszkę stwora.

***

- Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - przyznał Tred, gdy wracali do obozu.
- Tajemnica polega na tym, by odpowiednio przygotować pole walki - wyjaśnił mu
Bruenor.
- A nikt nie robi tego lepiej niż król Bruenor! - dodał Dagnabbit.
- Nikt poza nim - odparł Bruenor, wskazując podbródkiem Drizzta, który opatrywał w
marszu dłoń Catti - brie. Miała złamany przynajmniej jeden palec, lecz postanowiła kontynuować
wyprawą.
Tej nocy nie zaznali odpoczynku. Musieli przygotować kolejne zasadzki.
10
NIEPROSZENI GOŚCIE
- Uh uh - powtórzył z uporem Pikel, tupiąc nogą i stając przed szerokim dębem tak, by
zasłonić Ivanowi drogę do zaklętego drzewa.
- Co tam gadasz? - odkrzyknął Ivan. - Otwierasz drzwi tylko, coby je trzymać zawarte,
głupku?
Pikel wskazał za plecy brata, na niedźwiedzia, który przyglądał się im ze smutną miną.
- Nie bieresz niedźwiedzia! - zagrzmiał Ivan.
- Uh uh - upierał się Pikel, kiwając palcem tuż przed nosem brata i zasłaniając sobą drogę.
Stanąwszy z nim nos w nos, Ivan zmierzył go groźnym spojrzeniem, lecz zaraz usłyszał
za sobą niedźwiedzie pomrukiwanie i uświadomił sobie, że ta walka nie będzie wyrównana.
- Nie możem go brać - warknął i zaraz dodał chytrze: - Może ma tu jakich bliskich?
Chcesz ich rozdzielić?
- Oooo - jęknął rozczarowany Pikel, ale już po chwili twarz mu się wypogodziła. Pochylił
się nad Ivanem i zaczął mu coś szeptać do ucha.
- A niby skąd wiesz, co on ni ma rodziny? - ryknął Ivan, a Pikel znów zaczął szeptać. -
Powiedział ci? - zagrzmiał z niedowierzaniem Ivan. - Ten głupi niedźwiedź ci powiedział? A ty
mu wierzysz? Nie myślałżeś, co on może bujać? Co ino tak gada, coby ucic od tyj swojej...
krowy, łani... niedźwiedźki, czy jak tam się toto zwie?
- Niedźwiedźka, hi hi hi - zachichotał Pikel, po czym znów zaczął szeptać.
- On jest ona niedźwiedziem? - spytał Ivan i zerknął przez ramię. - Skąd wiesz, co...
Niważne, nie mów mi. On... ona... nie idzie.
Twarz Pikela wydłużyła się w wyrazie rozczarowania, a dolna warga zadrżała mu
rozpaczliwie, ale Ivan nie dał się przekonać. Nie miał zamiaru chodzić między drzewami w
towarzystwie dzikiego, bądź co bądź, niedźwiedzia.
- Nie idzie - powtórzył z naciskiem. - A jak przegapimy koronacje, ty będziesz się
tłumaczyć Cadderly’emu. I gadam ci, co jak nas tu złapi zima, zrobię nam z twoi przyjaciółki
ciepły kocyk, bo łobedre ją ze skóry! A jak...
Niski jęk Pikela przerwał tę tyradę, bo Ivan wyraźnie usłyszał w głosie brata nutkę
rezygnacji.
Zielonobrody Bouldershoulder minął Ivana i podszedł do niedźwiedzicy. Przez chwilę
drapał zwierzę delikatnie za uszami, wyciągając kleszcze i delikatnie kładąc je na ziemi.
Oczywiście, za każdym razem, gdy zdejmował kleszcza nabrzmiałego krwią, Ivan ostentacyjnie
go podnosił i zgniatał między sękatymi palcami.
Kilka chwil później niedźwiedzica Pikela odeszła kołyszącym się krokiem, a choć Pikel
utrzymywał, że według niego była smutna, Ivan nie dostrzegł w jej zachowaniu żadnej zmiany.
Pikel podszedł tymczasem do pnia dębu, podniósł laskę i zapukał trzykrotnie w korę, po
czym ukłonił się nisko i z szacunkiem, prosząc drzewo, by pozwoliło w siebie wejść.
Ivan oczywiście nic nie usłyszał, lecz jego brat i owszem, bowiem obrócił się i wyciągnął
rękę w stronę Ivana, zapraszając go do środka.
Ivan zatrzymał się i pokazał Pikelowi, by szedł pierwszy.
Pikel znów się ukłonił i wskazał Ivanowi, aby prowadził.
Ivan ani drgnął i tylko energiczniej zaprosił brata do wejścia.
Pikel ukłonił się po raz kolejny, po czym ponownie pokazał Ivanowi, że ustępuje mu
drogi.
Ivan podniósł ręce, by powtórzyć swój gest, ale zmienił zdanie, chwycił brata za ramiona
i wepchnął go do środka, po czym sam z rozpędem skoczył w drzewo... i uderzył twarzą w
szorstką korę.

***

Elf Tarathiel wyglądał na wyjątkowo kruchą istotę. Miał bladą, niemal przejrzystą skórę i
niebieskie oczy o tak intensywnej barwie, że wydawały się odbijać otaczające go kolory. Był
niezbyt wysoki i bardzo szczupły, a wrażenie to jeszcze potęgowały jego kanciaste rysy i długie
spiczaste uszy. Myliłby się jednak ten, kto postanowiłby go zlekceważyć, bo pod wątłą posturą
krył się wytrawny wojownik, przed którego mieczem drżały nawet najstraszliwsze potwory.
Przykucnąwszy w wysoko położonej, smaganej wichrem przełęczy o dzień lotu od swego
domu w Księżycowym Lesie, Tarathiel bez trudu rozpoznał znak. Niedawno przechodzili tędy
orkowie. Wielu orków... Zwykle Tarathiel się tym nie martwił - mnóstwo orków włóczyło się
pomiędzy Grzbietem Świata a Górami Rauvin - lecz teraz śledził tę bandę i wiedział, skąd
przyszła. Przywędrowała tu z Księżycowego Lasu, z jego ojczyzny, dźwigając ze sobą mnóstwo
powalonych drzew, Tarathiel zacisnął zęby. On i jego klan zawiedli i to straszliwie. Nie obronili
lasu, bo zbyt późno odkryli wrogów. Tarathiel obawiał się, co to może oznaczać w niedalekiej
przyszłości. Czy brak oporu skłoni te ohydne potwory do powrotu?
- Jeśli tak, wyrżniemy je w pień - stwierdził księżycowy elf, obracając się do swego
wierzchowca, który past się spokojnie tuż obok.
Pegaz parsknął w odpowiedzi, jakby zrozumiał. Potrząsnął głową i przyciągnął białe
pierzaste skrzydła do grzbietu.
Tarathiel uśmiechnął się do pięknego stworzenia, jednego z dwójki, którą uratował kilka
lat temu w tych samych górach, po tym jak ich rodzice zginęli z rąk gigantów. Tarathiel odkrył tę
parę, zmiażdżoną głazami ciśniętymi do skalistej kotlinki. Po sutkach martwej klaczy rozpoznał,
że niedawno urodziła, tak więc poświęcił ponad połowę dekadnia, przeszukując okolicę, zanim
znalazł źrebięta. Małe dobrze się czuły w Księżycowym Lesie, rosły silne i zdrowe pod opieką
niewielkiego klanu Tarathiela. Ten tutaj, którego z powodu czerwonawych smug w białych
włosach grzywy nazwano Zmierzchem, zaakceptował go jako jeźdźca. Bliźniaczkę Zmierzchu
Tarathiel nazwał Jutrzenką, ponieważ w jej grzywie migotały pasemka o żółtawo - różowawym
odcieniu. Obydwa pegazy były tego samego wzrostu i obydwa miały potężne mięśnie, silne, choć
smukłe nogi i mocne kopyta.
- Lecimy. Może znajdziemy tych orków i pokażemy im, jak zmienia się tu pogoda -
mruknął chytrze elf, mrugając okiem do swego wierzchowca.
Zmierzch, jakby znowu zrozumiał, postukał nogą w ziemię.
Niedługo później wzbili się w powietrze. Wielkie skrzydła Zmierzchu łopotały głośno,
chwytając unoszące się nad górami prądy. Szybko dostrzegli bandę orków, liczącą około
dwudziestu stworów, które mozolnie pięły się w górę stromego zbocza.
Wierzchowiec i jeździec zrozumieli się bez słów. Zmierzch zniżył i wyrównał lot, a
Tarathiel sięgnął po łuk i zaczął raz za razem wypuszczać z niego strzały.
Orkowie rozpierzchli się trwożliwie, miotając przekleństwa. W bezładnej ucieczce więcej
zraniło się o ostre głazy, niż padło z rąk elfa.
Tarathiel uśmiechnął się triumfalnie i odleciał, chowając się za zbocze. Chciał dać orkom
czas na przegrupowanie się. Miał nadzieję, że poczują się bezpieczne, bo zamierzał tam wrócić i
jeszcze raz ich rozpędzić.
Pegaz wzbił się wyżej w powietrze, po czym wykonał ostry zwrot i zanurkował, mocno
machając skrzydłami. Wyłonili się zza zbocza znacznie niżej, tuż poza zasięgiem orko w, w razie
gdyby mieli berdysze lub długie włócznie. Z tej wysokości Tarathiel mógł strzelać celnie, nie
obawiając się jednocześnie, że sam zostanie trafiony.
Napiął łuk i wypuścił strzałę, trafiając jednego z orków prosto w pierś, po czym nakazał
Zmierzchowi, by wzbił się wyżej. Nie chciał ryzykować po raz trzeci. Skręcił na południowy
wschód i odleciał, sunąc szybko ku domowi.

***

- A niby skąd miałżem wiedzieć, co tyn twój głupi czar się wyczerpał? - zagrzmiał Ivan
do zataczającego się ze śmiechu Pikela i rękawem kaftana starł krew z podrapanego nosa. - Nie
widziałżem żadnych drzwi, ale skoro mówiłżeś, co tam som, tom ci wierzył.
Pikel zawył ze śmiechu.
Ivan podszedł do niego i zamachnął się pięścią, lecz Pikel zdążył się uchylić, więc Ivan
trafił tylko w hełm z garnka. Rozległ się brzęk metalu i stłumiony jęk bólu starszego z
krasnoludów.
- Hi hi hi - zachichotał złośliwie Pikel.
Ivan otrząsnął się i rzucił na brata, ten jednak zniknął zaraz w pobliskim pniu.
Żółtobrody krasnolud zatrzymał się zaskoczony, po czym pomknął w jego ślady. Miał
wrażenie, że usiadł na karuzeli, bo cały świat wirował mu przed oczami. Podróżowanie poprzez
drzewa nie należało do najłatwiejszych nawet, gdy wchodziło się w nie w pozycji
wyprostowanej, a co dopiero mówić o leżeniu...
Bracia prześlizgiwali się wśród korzeni, wznosząc się i opadając gwałtownie. Pikel
piszczał z uciechy, wydając z siebie głośne „Łiiii!”, a Ivan usilnie starał się utrzymać zawartość
żołądka.
Trwało to blisko godzinę, po której bracia wreszcie wydostali się na światło słoneczne.
Pierwszy z drzewa wychynął Ivan, padając twarzą w piach. Tuż za nim wypadł Pikel, lądując mu
na plecach.
Ivan napiął mocno mięśnie i strącił z siebie brata, lecz nawet to nie zdołało uciszyć
śmiechu Pikela.
Ivan podniósł się na nogi, pewny, że jeszcze chwila, i udusi swojego brata, ledwie jednak
postąpił krok naprzód, zakręciło mu się w głowie, a żołądek podszedł do gardła. Zatoczył się raz i
drugi, uderzając w pnie pobliskich drzew. Kiedy już niemal udało mu się odzyskać równowagę,
potknął się o jakiś wystający pień i runął jak długi na ziemię.
Uniósł głowę i znów spróbował wstać, poczuł jednak, że ciało odmówiło mu
posłuszeństwa, więc zrezygnowany położył się z powrotem.
Pikel również był oszołomiony i kręciło mu się w głowie, uznał jednak, że to znakomita
zabawa. Szedł więc przed siebie, zataczając się i przewracając, i cały czas aż zanosił się ze
śmiechu.
- Głupi duid - mruknął Ivan, zanim zwymiotował.

***

Tarathiel obserwował zabawę Zmierzchu i Jutrzenki - pegazy najwyraźniej cieszyły się,


że znów są razem. Biegały kłusem po małej łączce, rżąc i chwytając się żartobliwie zębami za
grzywy.
- Nigdy nie masz tego dosyć - dobiegł z tyłu wysoki, melodyjny głos.
Tarahiel obrócił się i zobaczył swoją ukochaną, Innovindil. Była nieco od niego niższa,
miała długie złote włosy i niebieskie oczy. Kroczyła lekko, uśmiechając się promiennie, jakby
mówiła: „Wiem więcej, niż ci się wydaje.”
Podeszła do niego i wzięła go za rękę.
- Długo cię nie było - zauważyła.
Podniosła wolną dłoń i przygładziła mu włosy, a potem przesunęła ją niżej, opierając na
jego piersi.
- Znalazłeś ich? - spytała. Tarathiel skinął głową i powiedział:
- Było ich ponad dwudziestu, jak podejrzewaliśmy. Zmierzch i ja natknęliśmy się na nich
w górach na północy. Ciągnęli za sobą drzewa powalone w Księżycowym Lesie.
Innovindil uśmiechnęła się smutno.
- Ilu z nich przeżyło?
- Zabiłem przynajmniej jednego - odrzekł Tarathiel. - I nastraszyłem pozostałych.
- Myślisz, że teraz zastanowią się dwa razy, zanim tu wrócą? Znowu pochylił głowę.
- Jeśli chcesz, zaatakujemy ich jeszcze raz, we dwoje - zaproponował. - Dogonimy ich i
wybijemy co do jednego. Wtedy na pewno nie wrócą.
- Mam lepszy sposób na spędzenie kilku następnych dni - odpowiedziała. Podeszła bliżej
i delikatnie pocałowała go w usta. - Cieszę się, że wróciłeś - rzekła.
- Ja też - zapewnił.
Razem ruszyli w kierunku wioski Księżycowe Pnącza.
Ledwie zrobili parę kroków, dostrzegli w oddali ognisko. Ognisko w Księżycowym
Lesie!
Tarathiel podał Innovindil swój łuk i wyciągnął miecz. Wyruszyli natychmiast,
bezszelestnie przemykając w cieniu drzew. Zanim doszli do połowy drogi, spotkali innych
wojowników ze swego klanu, uzbrojonych i gotowych do walki.

***

- I znowu potrawka! - zagrzmiał Ivan. - Nie dziwota, że mój brzuch wiecznie burczy! Nie
dajesz mi ani kapki miecha!
- Uh uh - powiedział Pikel, kiwając palcem przed nosem brata, w geście który coraz
bardziej działał mu na nerwy. Ivan zaczął już nawet snuć fantazje, że obgryza ten paluch przy
najwyższym knykciu. Wreszcie zjadłby trochę mięsa!
- Nie, nie ruszę tego. Idę po prawdziwe jedzenie! - ryknął, zrywając się i podnosząc ciężki
topór. - Jak chcesz mi pomóc, zatrzymaj jakiego jelenia, cobym mógł go zabić.
Pikel zmarszczył z niesmakiem nos i tupnął mocno, skrzyżowawszy ręce na piersi.
- Ba! - parsknął w jego stronę Ivan i ruszył w głąb lasu. Zatrzymał się, widząc elfa
siedzącego na gałęzi i dostrzegając wymierzony w siebie łuk.
- Pikel - zawołał cicho, starając się nawet nie poruszać ustami. - Myślisz, cobyś mógł
pogadać z tym drzewem przede nami?
- Uch och - dobiegła odpowiedź Pikela.
Ivan zerknął za siebie i ujrzał brata, który stał nieruchomo, unosząc ręce nad głową na
znak poddania, a wokół niego kilku elfów o ponurych twarzach, z łukami gotowymi do strzału.
Cały las ożył, elfie sylwetki wyłaniały się z każdego cienia, zza każdego drzewa i krzewu.
Wzruszywszy ramionami, Ivan zdjął z ramienia swój ciężki topór i upuścił go na ziemię.
11
NA WYBRANYM PRZEZ NICH POLU
Wędrując szlakiem, rozglądali się niespokojnie. Towarzyszył im tylko jeden gigant, bo
pozostała trójka zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
Obserwując ich z konarów sosny, Drizzt Do’Urden wyczuwał ich napięcie i wiedział, że
on i jego przyjaciele będą musieli walczyć z całą zaciekłością, na jaką ich stać. Zdawał sobie
sprawę, że za główny cel powinni uważać giganta, bo to od jego zaangażowania zależeć będą
losy bitwy. Wyjaśnił to już Dagnabbitowi i Bruenorowi i wspólnie postanowili, że zadanie
unieszkodliwienia potwora przypadnie drowowi. Teraz więc szykował się do natarcia,
przywoławszy na pomoc swą wierną panterę.
Szlak biegł przez zagajnik w małej, osłoniętej kotlince. Drizzt wstrzymał oddech i
przywarł do pnia sosny, gdy orkowie roztropnie posłali zwiadowców, by sprawdzili teren. Cieszył
się, że przekonał Bruenora i Dagnabbita, aby zorganizowali zasadzkę nieco dalej.
Zwiadowcy kręcili się u podnóża drzewa, głośno szurając stopami wśród opadłych igieł i
poszycia. Dwóch z nich przyjęło postawę obronną, pozostała dwójka zawróciła i dała znak
głównemu oddziałowi. Pochód ruszył, maszerując teraz dość spokojnie.
Pierwsi orkowie minęli sosnę, na której siedział Drizzt. Drow popatrzył na drugą stronę
szlaku, na Guenhwyvar, i mrugnął do niej, by zachowała spokój, lecz była gotowa do ataku.
Pod konarami drzewa przechodzili kolejni orkowie, aż wreszcie pojawił się gigant.
Drizzt usadowił się na gałęzi, którą starannie wybrał, wyciągnął powoli sejmitary i
pochylił je nisko, osłaniając połami płaszcza, by nie zdradziło go lśnienie ich ostrzy.
Gigant maszerował tuż pod nim, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Drizzt zeskoczył, lądując na wielkim barku potwora, ciął go sejmitarami, po czym
przeskoczył na drugą sosnę, gdy gigant podniósł ręce, by go chwycić. Drow nie zadał mu zbyt
wielu obrażeń - i nie zamierzał - lecz ustawił go w dogodnej dla siebie pozycji i sprawił, że
potwór uniósł ręce, oczy oraz podbródek.
Gdy Guenhwyvar skoczyła z drugiej strony, bez przeszkód dotarła do gardła giganta i
zatopiła w nim ostre kły oraz pazury.
Gigant zawył i zamachnął się na kocicę. Guenhwyvar nie przestawała go szarpać, gryzła
coraz mocniej, rozdzierając i miażdżąc tchawicę behemota i otwierając arterie.
Poniżej orkowie rozpierzchli się, uciekając spod ciężkich buciorów miotającego się na
oślep olbrzyma.
- Co to jest? - wrzasnął jeden z nich.
- Cholerny górski kot! - zawył inny.
Gigant uwolnił się wreszcie od Guenhwyvar i cisnął nią w powietrze, jakby nie zdawał
sobie sprawy, że wraz z nią pozbywa się sporego kawałka własnej szyi. Wyciągnął ręce i
schwycił opadające zwierzę, miażdżąc je w uścisku sękatych paluchów. Guenhwyvar wydała z
siebie głośny, żałosny skowyt.
Drizzt skrzywił się na ten dźwięk i odesłał ją do astralnego domu. Gigant pochylił się
niżej, nie dowierzając własnym oczom, kiedy pantera zamieniła się w kłąb wirującej mgły.
Zaskoczony, dopiero teraz sięgnął do gardła, próbując zatamować płynącą z niego krew.
Zatoczył się w przód i w tył, roztrącając przerażonych orków, zanim padł w końcu na kolana, a
następnie przewrócił się w piach, chwytając gwałtownie powietrze.
- On zabił kota! - wrzasnął jeden z orków. - Zagrzebał to cholerstwo pod sobą!
Kilku orków podbiegło, by pomóc gigantowi, lecz przerażony stwór odtrącił ich
bezładnie. Pozostałe zebrały się wokół wielkiego cielska, robiąc zakłady o to, czy olbrzym zdoła
się jeszcze podnieść.
W zamieszaniu nie zauważyły zwinnego mrocznego elfa, który ześlizgnął się z drzewa i
zajął odpowiednią pozycję, ani krasnoludów skradających się z młotami gotowymi do rzutu.
Nagle zawrzało. Przerażeni orkowie rozbiegli się wśród wrzasków, jęków bólu i błagania
o litość. Jeden z nich zdołał nawet dostrzec nieprzyjaciół. Otworzył szerzej oczy, podniósł palec,
by wskazać niebezpieczeństwo, i otworzył usta do krzyku, ale nie wydał już żadnego dźwięku.
Teraz do ataku ruszyły krasnoludy, z dzikim wrzaskiem rzucając się w gromadę orków i
waląc młotami na oślep.
Na tyłach jeden z orków próbował kierować obroną - dopóki sejmitar nie ciął go przez
grzbiet i płuco. Z boku inny przejął dowodzenie - dopóki powietrza nie przeszyła strzała,
wbijając się w drzewo tuż obok jego głowy. Bardziej przejmując się własnym bezpieczeństwem
niż organizowaniem obrony przeciwko krasnoludom, krótkotrwały dowódca uchylił się i
czmychnął w krzaki.
Akurat gdy orkowie znajdujący się najbliżej krasnoludów podjęli rozpaczliwą próbę
czegoś na kształt obrony, do akcji wkroczył Wulfgar, wymachując wściekle młotem bojowym i
odtrącając dwóch orków na raz. Otrzymał kilka dotkliwych ciosów, lecz nawet nie zwolnił ani też
nie przerwał pieśni ku czci Tempusa, swojego boga.

***

Trzymająca się na uboczu Cartti - brie czuła zarówno ból, jak i ogromną radość. Co
chwilę podnosiła łuk i opuszczała go z westchnieniem rezygnacji. Obolałe palce odmówiły jej
posłuszeństwa, a poza tym bała się, że osłabiona mogłaby stracić zręczność i przez przypadek
trafić strzałą któregoś z przyjaciół zamiast wrogów.
Żałowała, że nie może wziąć udziału w walce, lecz widziała, że przebiegała ona lepiej,
niż mogli się spodziewać. Całkowicie zaskoczyli orków, a zaciekłe krasnoludy bez skrupułów
wykorzystały przewagę.
Catti - brie zajęła się obserwowaniem potyczki, podziwiając kunszt Wulfgara. Wojownik
kroczył dumnie wśród nieprzyjaciół, rozdając śmiercionośne ciosy. W niczym nie przypominał
mężczyzny, z którym była zaręczona i z którym zerwała, bo okazał się nielojalnym tchórzem.
Kogoś, kto ich opuścił, gdy wyruszyli, by zniszczyć Kryształowy Relikt.
Był to Wulfgar, którego znała w Dolinie Lodowego Wichru, mężczyzna, który ochoczo
wbiegł u boku Drizzta do leża Biggrina. Był to Wulfgar, który poprowadził kontratak
barbarzyńców przeciwko sługom Akara Kessela. Był to syn Beornegara, uwolniony ze szponów
Errtu.
Kiedy Catti - brie zdołała wreszcie oderwać wzrok od Wulfgara, walka była już
skończona, a ocalałe orki, przewyższające liczebnie krasnoludów w stosunku przynajmniej trzech
do jednego, uciekały na wszystkie strony, gubiąc po drodze broń.
Bruenor i Dagnabbit sprawnie sformowali oddział, który miał wyruszyć w pościg za
zbiegami, Wulfgar zaś stanął tylko na środku szlaku i wyciągnął ręce, obalając tych orków,
którzy mieli nieszczęście obok niego przebiec.
Po przeciwległej stronie Catti - brie dostrzegła grupkę trzech orków wbiegających między
drzewa. Uniosła łuk, lecz było już za późno, by doścignęła ich strzała.
Cienie wśród tych drzew pogłębiły się, otoczone magiczną ciemnością, a wrzaski
uciekinierów świadczyły, że Drizzt już się nimi zajął.
Jeden z orków wybiegł z mroku, pędząc prosto na Catti - brie, uniosła więc Taulmarila, by
go zastrzelić. Nagle jednak ork upadł, potykając się o bryłę, która pojawiła się tuż przed nim, a
Catti - brie jedynie potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, dostrzegając, że z ziemi podnosi się
Regis i ostentacyjnie otrzepuje ubranie. Jeszcze chwila i niziołek pomknął naprzód, machając
buzdyganem, po czym skrzywił się, gdy karmazynowy płyn trysnął mu prosto w twarz. Podniósł
wzrok, zauważył Catti - brie, wzruszył ramionami i zniknął w trawie.
Catti - brie rozejrzała się dookoła, trzymając łuk w gotowości do strzału, lecz niemal
natychmiast odłożyła go i schowała strzałę do magicznego, zawsze pełnego kołczanu.
Walka dobiegła końca.

***

W całym Faerunie nie ma rasy twardszej niż krasnoludy, a wśród krasnoludów niewielu
może równać się z klanem Battlehammer - zwłaszcza z tymi z jego członków, którzy przetrwali
trudy Doliny Lodowego Wichru - tak więc walka dawno już się skończyła, a krasnoludy zdążyły
się przegrupować, zanim kilku z nich zdało sobie sprawę, że w ogóle odnieśli jakieś rany.
Niektóre z tych ran były głębokie i poważne, a przynajmniej dwie okazałyby się
śmiertelne, gdyby drużynie nie towarzyszyło dwóch kapłanów, którzy zajęli się nimi za pomocą
leczniczych czarów, maści oraz bandaży.
Do rannych zaliczał się Wulfgar, którego kilkakrotnie dosięgły orkowe miecze. Nie
narzekał, nie licząc odruchowego sieknięcia, gdy jeden z krasnoludów wylał mu na szramy
piekący płyn, aby je oczyścić.
- Więc wszystko w porządku? - spytała Catti - brie, gdy znalazła barbarzyńcę w grupie
tych, którzy czekali na swoją kolej przed namiotem kapłanów.
- Dostałem parę razy - odparł. - Wprawdzie nie tak mocno, jak od Bruenora, gdy się
pierwszy raz spotkaliśmy, ale...
Urwał z szerokim uśmiechem, a Catti - brie pomyślała, że w całym swym życiu nie
widziała piękniejszego.
Dołączył do nich Drizzt, bandażujący sobie dłoń.
- Zahaczyłem o kieł orka - wyjaśnił.
- Gdzie Pasibrzuch? - spytała Catti - brie.
Drow wskazał głową w kierunku miejsca, w którym Regis rzucił się pod nogi orka.
- Nie zakończy walki, póki nie przeszuka ciał poległych - wyjaśnił. - Uważa, że to jego
obowiązek.
Siedzieli i rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż ich uwagę przyciągnęła głośna sprzeczka.
- Bruenor i Dagnabbit - stwierdziła Catti - brie. - Niech zgadnę, o co chodzi.
Wstała wraz z Drizztem. Wulfgar nie podniósł się z miejsca, a zapytany, czy wybiera się z
nimi, jedynie machnął ręką.
- Boli go bardziej, niż chce się przyznać - mruknęła Catti - brie.
- Nawet gdyby dostał i sto razy tyle ran, jeszcze utrzymałby się na nogach - zapewnił ją
drow.
Kiedy podeszli do namiotu Bruenora, bez trudu poznali powód sprzeczki - dokładnie taki,
jaki przewidziała Catti - brie.
- Wrócę do Mithrilowej Hali, kiedy sam będę miał na to ochotę. - ryknął Bruenor,
wbijając mocno palec w pierś Dagnabbita.
- Mamy rannych - odparł Dagnabbit, ze wszystkich sił starając się uchronić króla przed
kolejnymi potencjalnymi niebezpieczeństwami.
Bruenor obrócił się do Drizzta.
- Jak myślisz? - spytał. - Ja mówię, że winniśmy iść od jednej wioski do następnej, aż do
Płycizn. Nie możemy pozwolić, by orkowie napadli ich bez ostrzeżenia.
- Orkowie już się rozproszyli - wtrącił Dagnabbit. - A wszyscy ich wielcy przyjaciele leżą
trupem.
Drizzt nie był pewien, czy zgadza się z tą oceną. Ubiór gigantów świadczył, że nie byli to
zbóje, lecz członkowie jakiegoś znacznego klanu. Mimo to postanowił zachować tę informację
dla siebie, by niepotrzebnie nie wzniecać niepokoju.
- Pokonaliśmy tylko tę jedną bandę! - zagrzmiał Bruenor, zanim drow zdążył
odpowiedzieć. - Może ich być więcej!
- Tym bardziej powinniśmy wrócić, przegrupować się i pozwolić, by dołączył do nas
Pwent - odrzekł Dagnabbit.
- Jeśli sprowadzimy tu Pwenta, orkowie będą ostatnią rzeczą, o jaką będziemy musieli się
martwić - odparował Bruenor.
Kilku z zebranych zrozumiało dowcip i doceniło fakt, że król starał się rozładować
napięcie. Dagnabbit skrzywił się jednak przeraźliwie. Nie wyglądał na zachwyconego.
- No dobra, masz trochę racji - przyznał po chwili Bruenor. - Ale uważam, że nie
wypełniliśmy jeszcze swoich obowiązków i nie zamierzam się teraz wycofać. Rzeczywiście,
powinniśmy odesłać rannych do domu, ale musimy też powiadomić mieszkańców regionu o
grożącym im niebezpieczeństwie i pomóc im przygotować się do obrony.
Dagnabbit chciał coś odpowiedzieć, lecz Bruenor powstrzymał go uniesieniem dłoni i
ciągnął:
- Odeślijmy więc grupę rannych z rozkazem, by Pwent poprowadził setkę wojowników i
założył bazę na północ od Doliny Strażnika. Potem niech wyślą kolejne dwie setki, by
zablokować nizinę wzdłuż Surbrin na północ od Mithrilowej Hali. W ten sposób zamkniemy
kocioł i wytniemy wrogów.
- Dobry plan - pochwalił Dagnabbit. - Zgadzam się.
- Dobry plan i nie masz wyboru - sprostował Bruenor.
- Ale... - próbował polemizować Dagnabbit, choć Bruenor odwrócił się już do Drizzta i
Catti - brie. Mimo to dowódca nie pozwolił zbić się z tropu. - Ale ty będziesz wśród tych, którzy
zabiorą rannych do Mithrilowej Hali - dokończył.
Drizzt był pewien, że widział, jak z uszu Bruenora wydobywa się dym. Był gotów się
założyć, że następne kilka minut spędzi, odrywając Bruenora od brody Dagnabbita.
- Każesz mi stąd uciekać? - spytał groźnie król, stając tuż przed Dagnabbitem i nosem
dotykając jego nosa.
- Uważam, że muszę dbać o twoje bezpieczeństwo!
- Kto ci to zlecił?
- Gandalug.
- A gdzie jest teraz Gandalug?
- Pod piramidą głazów.
- A kto zajął jego miejsce? - No... ty.
Bruenor uśmiechnął się szeroko, opuszczając dłonie na biodra, pewien zwycięstwa.
- Ale Gandalug powiedział mi, że będziesz się opierać - dodał szybko Dagnabbit.
- A co kazał ci wtedy powiedzieć?
Drugi krasnolud wzruszył jedynie ramionami.
- Tylko się roześmiał.
Bruenor walnął go pięścią w bark.
- Idź i rób, co powiedziałem - rozkazał. - Zostaw mi piętnastu wojowników, nie licząc
mojej dziewuchy i chłopaka, niziołka i drowa.
- Musimy posłać z rannymi co najmniej jednego kapłana. Bruenor przytaknął.
- Ale zachowamy drugiego - zdecydował. Odprawiwszy Dagnabbita, Bruenor podszedł do
Catti - brie i Drizzta.
- Wśród rannych jest Wulfgar - poinformowała go Catti - brie. Razem poszli do miejsca,
w którym Wulfgar wciąż siedział na kamieniu, zawiązując sobie mocno bandaż wokół uda.
- Chcesz wrócić z grupą, którą odsyłam? - spytał go Bruenor, podchodząc, by lepiej
przyjrzeć się licznym ranom przybranego syna.
- Nie bardziej niż ty - odparł Wulfgar.
Bruenor uśmiechnął się i tym samym zakończył sprawę.
Nieco później jedenastu krasnoludów, z których siedmiu było rannych, a jeden leżał na
naprędce skleconych noszach, wyruszyło w kierunku niziny rozciągającej się na południu i
szlaków, które zawiodą ich do domu. Piętnastu pozostałych, prowadzonych przez Bruenora,
Treda oraz Dagnabbita wraz z Drizztem, Catti - brie, Regisem oraz Wulfgarem na flankach,
skierowało się na północny wschód.
12
ODWRÓT
- Gdyby nie uciekli, wygralibyśmy - przekonywał Urlgen swego wściekłego ojca. -
Giganci Gerti czmychali jak koboldy!
Król Obould zmarszczył brwi i kopnął leżące twarzą do ziemi ciało martwego orka,
podnosząc je do połowy, po czym pozwalając, by upadło z powrotem w piach..
- Ilu było tych krasnoludów? - spytał.
- Armia! - krzyknął Urlgen, wymachując energicznie rękami. - Setki, tysiące!
Stojący obok młodego dowódcy ork wykrzywił ze zdumienia twarz i zaczął coś mówić,
lecz Urlgen zmierzył go groźnym spojrzeniem i wojownik zamilkł.
Obould przyjrzał mu się porozumiewawczo, świadom przesady w słowach syna.
- Setki, tysiące? - powtórzył zjadliwie. - Więc brakująca trójka gigantów i tak by się wam
nie przydała, co?
Urlgen jąkał się przez chwilę, po czym wyrzucił z siebie groteskową informację, że jego
siły miały zdecydowaną przewagę, niezależnie od liczby krasnoludów, i że obecność gigantów
zmieniłaby taktyczny odwrót w wielkie i druzgocące zwycięstwo.
Obould zauważył, że jego syn, ani teraz, ani odkąd przybył do kompleksu jaskiń, jeszcze
nie wypowiedział słów „porażka” czy „ucieczka”.
- Ciekawi mnie wasza ucieczka - zaakcentował. - Czy bitwa trwała długo?
- Ciągnęła się i ciągnęła w nieskończoność - oznajmił Urlgen. - A jednak krasnoludy was
nie okrążyły, bo uciekliście.
- Wywalczyliśmy sobie drogę odwrotu!
Obould pokiwał porozumiewawczo głową, w pełni zdając sobie sprawę, że Urlgen i jego
wojownicy czmychnęli z pola walki niczym przerażone psy, zresztą zapewne w obliczu sił
znacznie mniejszych niż utrzymywali - pewnie krasnoludów była zaledwie garstka. Bardziej
martwił się tym, jak pomniejszyć znaczenie klęski, by nie stracić tak potrzebnego mu teraz
sojuszu z Gerti.
Pomimo swej brawury oraz szacunku do tradycji orków, doskonale zdawał sobie sprawę,
że bez współpracy Gerti może łupić co najwyżej wyludnione obszary Dzikiego Pogranicza i
czeka go powtórka z klęski Cytadeli Wielu Strzał.
Obould wiedział także, że Gerti nie będzie zadowolona, gdy przekaże jej wieści o śmierci
jednego z jej gigantów i poinformuje, że nic nie wie na temat losu pozostałej trójki. Z tą
niepokojącą wizją w myślach Obould przeszedł w stronę leżącego giganta. Na jego ciele nie
dostrzegł zbyt wielu ran; gigant nie miał za to praktycznie połowy szyi.
Obould popatrzył na Urlgena, zrobił zaciekawioną minę i wzruszył ramionami.
- Moi zwiadowcy mówią, że urządził go tak wielki kot - wyjaśnił jego syn. - Skoczył z
tego drzewa i rzucił się olbrzymowi do gardła. Gigant się jednak bronił i zanim zginął, udusił
zwierzę gołymi rękami.
- Gdzie wobec tego jest ciało?
Usta Urlgena wykrzywiły się w grymasie zakłopotania, a jego wydatne kły przygryzły
dolną wargę. Rozejrzał się po pozostałych orkach, które jak jeden mąż skierowały pytające
spojrzenia na Oboulda.
- Krasnoludy musiały je zabrać. Pewnie chciały obedrzeć kota ze skóry.
Mina Oboulda wskazywała, że takie wyjaśnienie go nie przekonuje. Warknął nagle,
kopnął martwego giganta i odszedł pospiesznie, marszcząc wydatne brwi i usilnie starając się
wymyślić, w jaki sposób przedstawić tę klęskę podczas negocjacji z Gerti. Być może dałoby się
zwalić winę na troje dezerterów, dodając, że w przyszłości giganci powinni wcześniej
informować go o swoich planach.
Tak, to może zadziałać, dumał, lecz rozważania przerwał mu okrzyk jednego z wielu
zwiadowców, jakich rozesłali po okolicy. Wołanie to wkrótce zmusiło rozwścieczonego króla do
dramatycznej zmiany poglądów.
Niedługo później Obould jeszcze bardziej zmarszczył brwi, patrząc na miejsce drugiej
bitwy, gdzie odnaleziono ciała gigantów - brakujących trojga gigantów, w tym przyjaciółki Gerti.
Leżeli nieopodal obozowiska, dla Oboulda było więc oczywiste, że nie wyruszyli o świcie z
całym pochodem tylko dlatego, że zginęli wcześniej. Wiedział, że będzie to równie jasne dla
Gerti, która z pewnością przeprowadzi dochodzenie, jeśli ork zbyt mocno podkreśli udział
gigantów w ich ostatecznej klęsce.
- Jak to się stało? - spytał Urlgena.
Gdy ten nie odpowiedział od razu, Obould obrócił się i mocno uderzył go pięścią w twarz,
rozkładając na ziemi.

***
- Obould jest przerażony - oznajmił Ad’non Kareese współspiskowcom.
Ad’non podążył za siłami Oboulda i niedługo potem spotkał się z królem, jak zawsze
doradzając mu cierpliwość.
- I słusznie - powiedziała Kaer’lic Suun Wett, po czym zachichotała cicho. - Gerti zrobi z
niego kulę i wykopie daleko w głąb gór.
Tos’un również się roześmiał, lecz Ad’non i Donnia Soldou nie wyglądali na
rozbawionych.
- To może zagrozić sojuszowi - stwierdziła Donnia. Kaer’lic wzruszyła ramionami, jakby
miało to niewielkie znaczenie, a Donnia zmierzyła ją gniewnym spojrzeniem.
- Nie nudzisz się w tej dziurze? - spytała.
- Mogło być gorzej.
- Ale może być lepiej - szybko wtrącił Ad’non Kareese. - Mamy szansę zdobyć wielkie
zyski, a do tego dobrze się zabawić, i to przy minimalnym ryzyku. Wolałbym z tego skorzystać.
- Podobnie jak ja - zawtórowała mu Donnia.
Kaer’lic jedynie wzruszyła ramionami. Wyglądała na znudzoną.
- A co ty myślisz? - spytała Donnia Tos’una, który siedział z boku, wyraźnie rozbawiony.
- Sądzę, że nie powinniśmy lekceważyć krasnoludów - stwierdził. - Menzoberranzan
popełniło już raz ten błąd.
- Też prawda - zgodził się Ad’non - a muszę wam powiedzieć, że doniesienia Urlgena co
do rozmiaru krasnoludzkich sił wydawały się wielce przesadzone, zważywszy na miejsce bitwy.
Bardziej prawdopodobne, że krasnoludów było zdecydowanie mniej, a jednak okrążyły orków, a
poza tym zabiły czworo gigantów. Ich magia pewnie też jest groźna.
- Magia? - rzuciła pogardliwie Kaer’lic. - Krasnoludy nie znają się na magii, o ile wiem.
- A jednak ją wykorzystały - upierał się Ad’non. - Orkowie wspominali o wielkim
czarnym kocie, który nagle pojawił się na polu bitwy, a potem rozpłynął w powietrzu.
Siedzący z boku Tos’un się ożywił.
- Czarny kot? - upewnił się.
Pozostała trójka popatrzyła na niego z zaciekawieniem.
- Tak - potwierdził Ad’non, a Tos’un pokiwał porozumiewawczo głową.
- Kot Drizzta Do’Urdena - wyjaśnił.
- Renegata? - zapytała Kaer’lic, nagle zainteresowana.
- Tak. To magiczna pantera, którą ukradł w Menzoberranzan. Groźny przeciwnik.
- Pantera?
- Tak. Zresztą Do’Urden też jest niebezpieczny - wytłumaczył Tos’un. - Lepiej go nie
lekceważyć. Może odkryć nasz udział w całej sprawie.
- Cudownie - mruknęła sarkastycznie Kaer’lic.
- Należał do najlepszych absolwentów Melee - Magthere - ciągnął Tos’un. - A później
uczył się u Zaknafeina, uważanego za najlepszego fechmistrza w całym mieście. Jeśli brał udział
w tej bitwie, to wyjaśnia, dlaczego tak łatwo pokonano orków.
- Jeden drow zdołałby przechylić szalę zwycięstwa w starciu ze stadem orków i czterema
gigantami? - spytał z powątpiewaniem Ad’non.
- Nie - przyznał Tos’un. - Jednak jeśli był tam Drizzt, to także...
- Król Bruenor - dorzuciła Donnia. - Renegat jest najbliższym przyjacielem i doradcą
Bruenora, prawda?
- Prawda - potwierdził Tos’un. - Zapewne ta dwójka miała ze sobą jakichś innych
potężnych sprzymierzeńców.
- Więc Bruenor opuścił Mithrilową Halę i zapuścił się na pogranicze z małym oddziałem?
- spytała przeciągle Donnia, a jej piękną twarz rozjaśnił mściwy uśmieszek. - Czyż to nie
wspaniała okazja?
- Żeby wymierzyć cios Mithrilowej Hali? - spytał Ad’non.
- I żeby upewnić się, że Gerti nie pokrzyżuje nam planów - uzupełniła Donnia.
- A przy okazji wystawić się na atak i ściągnąć na siebie gniew potężnych wrogów -
dorzuciła cynicznie Kaer’lic .
- Ależ, kapłanko, obawiam się, że zbytnio zasmakowałaś w luksusach i zapomniałaś, jakie
przyjemności niesie ze sobą chaos - rzekł Ad’non. - Czy naprawdę możemy sobie pozwolić, by
minęła nas taka okazja?
Kaer’lic otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
- Towarzystwo smrodliwych orków wcale mnie nie bawi - mruknęła w końcu - tak samo
zresztą jak Gerti i jej zbyt pewni siebie giganci. Lepiej bym się bawiła, gdyby udało mi się
napuścić na siebie te dwie zgraje. Najpierw powyrzynaliby się wzajemnie, a potem my
dobilibyśmy resztę.
- I zostalibyśmy tutaj sami, żeby nudzić się śmiertelnie - zakończył Ad’non.
- Prawda - przyznała Kaer’lic. - Niech więc tak będzie. Wywołajmy wojnę między tak
zwanymi naszymi sojusznikami a krasnoludami. Skoro Bruenor wylazł ze swej nory, może być
zabawnie. Musimy tylko zachować ostrożność! Nie opuściłam Podmroku tylko po to, by paść
ofiarą krasnoludzkiego topora czy klingi drowiego zdrajcy.
Pozostali pokiwali zgodnie głowami. Podzielali jej uczucia, zwłaszcza Tos’un, który
widział, jak wielu jego pobratymców padło podczas walki o Mithrilową Halę.
- Pójdę do Gerti i złagodzę cios - rzekła Donnia.
- A ja wrócę do Oboulda - postanowił Ad’non. - Zaczekam na twój sygnał, zanim poślę go
na rozmowę z gigantką.
Odeszli natychmiast, pozostawiając Kaer’lic samą z Tos’unem.
- Stąpamy po cienkim lodzie - zauważyła kapłanka. - Jeśli nasi sojusznicy nas zdradzą,
będziemy stąd wiać, aż się zakurzy.
Tos’un przytaknął. Wiedział, o czym mówiła.

***

Obould musiał się zmuszać, by postawić kolejny krok na drodze przez jaskinie kompleksu
Gerti, świadom niechęci stojących w każdym przejściu wartowników. Pomimo zapewnień
Ad’nona, wiedział, że giganci znali już prawdę. Zdawał też sobie sprawę, że stworzenia te w
niczym nie przypominają orków i cenią sobie życie każdego członka swojego klanu. Trudno od
nich wymagać, by spokojnie przyjęli wieści o śmierci czworga swych pobratymców.
Kiedy wszedł do komnaty Gerti, gigantka siedziała na kamiennym tronie, opierała łokieć
na kolanie, a delikatny podbródek na dłoni i wpatrywała się przed siebie.
Z pewnym wahaniem Obould podszedł bliżej i stanął przed Gerti, w głębi serca obawiając
się, że gigantka wyciągnie zaraz dłonie i zaciśnie je na jego szyi. Miał ochotę rozpocząć
rozmowę, po namyśle jednak uznał, że lepiej będzie, jeśli to ona przemówi pierwsza.
Cisza przeciągała się w nieskończoność.
- Gdzie są ich ciała? - spytała w końcu Gerti.
- Zostały tam, gdzie padli.
Gerti popatrzyła na niego, a jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej.
- Moi wojownicy nie byli w stanie ich przenieść - wyjaśnił szybko Obould. - Każę
pogrzebać je pod kurhanami tam, gdzie zginęli, jeśli tak sobie zażyczysz. Ale pomyślałem, że
zechcesz sprowadzić je tutaj.
Te słowa wyraźnie uspokoiły Gerti. Usiadła nawet wygodniej i pozwoliła mu dokończyć.
- Każesz swoim wojownikom zaprowadzić tam kilku moich ludzi - poleciła.
- Oczywiście, że tak - zgodził się Obould.
- Powiedziano mi, że być może to pochopne działania twego syna sprowadziły na nas
oddział wrogów - stwierdziła Gerti.
Obould wzruszył ramionami.
- Możliwe. Nie było mnie tam.
- Twój syn przeżył? - Nie można było nie zauważyć oskarżycielskiego tonu, jaki pojawił
się w głosie Gerti.
Obould przytaknął.
- Uciekł wraz z wieloma twoimi pobratymcami - powiedział, po czym dodał szybko: -
Towarzyszył im tylko jeden z twoich, który na dodatek został pokonany. Pozostała trójka odeszła
w nocy.
Mina Gerti świadczyła, że słusznie wybrał, nie obciążając gigantów winą za katastrofę,
ale jednocześnie podkreślając ich udział w tych niechlubnych wydarzeniach.
- Czy wiemy, dokąd krasnoludy poszły po bitwie?
- Sądzimy, że nie skierowały się prosto do Mithrilowej Hali - wyjaśnił Obould. - Moi
zwiadowcy nie zauważyli śladów ich marszu na południe ani na wschód.
- A więc nadal są w górach?
- Tak uważam - powiedział ork.
- Więc znajdź ich! - zażądała Gerti. - Ja zawsze odpłacam wrogom za śmierć swoich
bliskich.
Obould z trudem powstrzymał uśmiech. Ton głosu Gerti i blask w jej oczach obiecywały,
że giganci nie tylko nie zerwą sojuszu, ale znacznie bardziej niż dotychczas przyłożą się do
walki.
Zastanawiał się, czy jego krasnoludzki odpowiednik miał pojęcie o rozmiarach
niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad jego głową.
13
PRZECIEŻ POWIEDZIAŁEM.
Torgar miał szczęście; zdążył uchylić głowę, więc ciężka pięść przemknęła obok. Nie
tracąc czasu, krasnolud obrócił się i mocno ugryzł napastnika w przedramię. Ten szarpnął
gwałtownie ugryzioną ręką, drugą wyprowadzając cios, lecz krzepki Torgar przyjął uderzenie i
nie rozluźnił uścisku zębów. Prostując potężne nogi, przerzucił przeciwnika nad stołem. Obydwaj
runęli w dół, otoczeni deszczem drzazg.
Nie byli jedynymi walczącymi w tawernie krasnoludami. Dookoła fruwały butelki i
świstały opadające pięści. Od czasu do czasu w powietrze unosił się pojedynczy stół lub krzesło i
spadał z trzaskiem na czyjąś głowę.
Bijatyka zdawała się nie mieć końca, a biedny karczmarz, Toivo Foamblower, zaprzestał
już protestów i stanął zrezygnowany pod ścianą, krzyżując ręce na piersiach. Szczerze mówiąc,
miał nawet dość rozbawioną minę, bo nie martwił się o zniszczenia, wiedząc, że kiedy
krasnoludy już się uspokoją, szybko zajmą się naprawami.
Zawsze tak było.
Walczący jeden po drugim opuszczali bar, zwykle wylatując głową w przód przez dawno
już potłuczone okna.
Toivo uśmiechnął się szerzej, gdy rozpoznał sprawcę bijatyki. Torgar Hammerstriker
nadal był w centrum wydarzeń. Toivo spodziewał się tego od samego początku. Dowódca Topora
niemal nigdy nie przegrywał w karczemnej awanturze, a już na pewno nie, gdy u jego boku
walczył Shingles. Choć jego pięści nie były tak szybkie jak innych, stary Shingles wiedział, jak
zaskoczyć przeciwników.
Toivo roześmiał się w głos, widząc, że pewien rozwścieczony krasnolud szarżuje na
Shinglesa, trzymając w podniesionej dłoni butelkę. Shingles uniósł palec i spojrzał nań z
niedowierzaniem. Skonsternowany napastnik zatrzymał się w pół kroku. W tym momencie
Shingles wskazał na podniesioną flaszkę, pokazując, że zostało weń jeszcze trochę piwa, które
warto byłoby wypić. Podniósł przy tym własną pełną butelkę, wykonał ruch, jakby chciał
pociągnąć z niej solidny łyk, po czym uderzył nią napastnika w twarz, następnie zaś grzmotnął go
pięścią w czoło, rozciągając na podłodze.
- No, to teraz ich wszystkich wyrzućcie! - wrzasnął Toivo do Torgara, Shinglesa i dwóch
pozostałych, gdy walka wreszcie dobiegła końca.
Cała czwórka zakręciła się szybko, podnosząc na wpół przytomnych krasnoludów,
zarówno wrogów, jak i sojuszników, po czym bezceremonialnie ciskając nimi przez połamane
drzwi. Zamierzali właśnie rozejść się każdy w swoją stronę, gdy Toivo zawołał do Torgara i
Shinglesa, wskazując im kontuar, na którym stały już pełne kufle.
- Nagroda za przedstawienie? - spytał Torgar przez spuchnięte wargi.
- Nic z tego. Płacisz za piwo i resztę - zapewnił go Toivo. - Ależ z ciebie dureń. Chcesz
ściągnąć na nas wszystkich kłopoty.
- Nie szukam kłopotów. Ale wy i beze mnie macie ich dosyć.
- Ba! - parsknął karczmarz, ścierając z kontuaru kupkę potłuczonego szkła. - A myślałeś,
że jak powitają tu Bruenora? Mithrilowa Hala zabiera nam krociowe zyski.
- Bo są od nas lepsi! - krzyknął Torgar. Syknął z bólu i podniósł dłoń do piekących warg. -
Robią lepsze zbroje i lepszą broń - dodał ciszej, prawie nie otwierając ust. - Jeśli chcemy ich
pokonać, wystarczy, że zaproponujemy kupcom lepsze towary. Jeśli nie, będziemy musieli
poszukać sobie nowych kontrahentów albo...
- Nie twierdzę, że tak nie jest - przerwał mu Toivo. - Ale źle robisz, wywrzaskując żale po
całym mieście. Chcesz podburzyć krasnoludy przeciw markizowi i radzie? Chcesz zacząć wojnę
w Mirabar?
- Pewnie, że nie.
- To zamknij gębę! - złajał go Toivo. - Przyszedłeś tu dziś i zacząłeś wylewać złość. W
życiu nie widziałem większego durnia! Wiesz, że połowa tutejszych krasnoludów patrzy, jak
schną im kufry, bo pojawiła się konkurencja? Nie widzisz, że twoje słowa nie padają na podatny
grunt?
Torgar machnął lekceważąco ręką i pochylił się nad kuflem, bo nie potrafił znaleźć
żadnych kontrargumentów w obliczu rozsądnych wniosków Toivo.
- Ma rację - mruknął Shingles, a Torgar zmierzył go niechętnym spojrzeniem. - Nie
zmęczyłem się walką - dodał szybko. - Po prostu zmarnowaliśmy dziś dużo dobrego napitku, a to
nikomu nie wyszło na dobre.
- Rozdrażnili mnie, to wszystko - rzekł Torgar nieco skruszonym głosem. - Bruenor nie
jest naszym wrogiem i szkoda by było, gdyby przez naszą głupotę nim został.
- A ty nigdy nie przepadałeś za tymi na górze. Ani za markizem, ani za tymi czterema
głupkami, którzy wszędzie za nim łażą, udając, że mają pojęcie o wojaczce - podsumował Toivo,
nie bez zrozumienia. - Zgadza się?
- Gdyby Mithrilowa Hala była miastem ludzi, markiz nie paliłby się tak do wojny.
- Też tak myślę - odparł bez wahania Toivo. - Tyle że wtedy Torgar Hammerstriker wcale
by się tym nie przejął.
Torgar opuścił głowę na złożone na kontuarze dłonie. Nie mógł zaprzeczyć. Po prostu w
głębi serca czuł, że Bruenor i jego wojownicy są mu szczególnie bliscy. Wszyscy pochodzili z
klanu Delzoun, legendarnego rodu, który istniał już za czasów najstarszych krasnoludów.
Mithrilowa Hala, Mirabar, Felbarr... W historii każdego z tych miast niemałą rolę odegrały
krasnoludy. Torgara irytowała więc myśl, że byle rywalizacja w handlu miałaby to teraz zepsuć.
Poza tym, spędziwszy wieczór z gośćmi z Mithrilowej Hali, szczerze ich polubił.
- No, mam nadzieję, że teraz już przestaniesz wrzeszczeć - powiedział w końcu Shingles.
Szturchnął Torgara i mrugnął do niego okiem. - A przynajmniej trochę się uciszysz. Już nie
jestem młodzieniaszkiem i nie mogę tak bez przerwy walczyć. Rano wszystko mnie będzie
bolało!
Toivo klepnął Torgara w ramię i odszedł, by rozpocząć porządki.
Dowódca Topora nie poszedł do domu. Całą noc siedział przy barze, z głową opartą o
kontuar. Myślał.
I zastanawiał się, czy nie nadszedł czas, by opuścić Mirabar.

***

- Mam nadzieję, że elf nie dogoni ich i nie zabije tej nocy - mruknął Bruenor. - Zepsułby
mi zabawę.
Dagnabbit zmierzył króla zaciekawionym spojrzeniem, próbując odkryć, o co mu
naprawdę chodzi. W końcu natknęli się tylko na kilka tropów, należących do garstki
nieszczęsnych orków, którzy uszli z pogromu. Przez ostatnich kilka dni wielokrotnie ścigali
takich niedobitków, często nawet tylko jednego z nich. I rzeczywiście, jak narzekał Bruenor,
zazwyczaj to Drizzt, Catti - brie, Wulfgar albo Regis odnajdywali ich pierwsi.
- Niewielu już zostało - zauważył.
- Ba! - parsknął król, stawiając na ziemi obok siebie pustą miskę po gulaszu. - Uciekło ich
ponad pięćdziesięciu, a nie złapaliśmy nawet tuzina!
- Ale ci, którzy przeżyli, chowają się głębiej w swoje nory. Nie dogonimy ich.
- A dlaczego nie?
To proste z pozoru pytanie wiele wyjaśniło Dagnabbitowi, król zadał je bowiem pełnym
entuzjazmu tonem.
- Dlaczego jeszcze tu jesteś, mój królu? - spytał cicho wojownik. - Twój mroczny elf i
pozostali bez trudu poradziliby sobie bez ciebie.
- Musimy dotrzeć do Płycizn i ostrzec ich mieszkańców, a także parę innych miasteczek.
- Z tym też Drizzt uporałby się sam.
- Eee tam, ludzie nie ufają drowom. Dagnabbit potrząsnął głową.
- Większość ludzi z okolicy zna Drizzta Do’Urdena, a nawet jeśli nie, towarzyszyłaby mu
przecież Catti - brie, Wulfgar albo niziołek. Doskonale wiesz, że oddział orków przestał istnieć i
po okolicy kręcą się tylko przerażone niedobitki, a tym ani w głowie walczyć. Myślą tylko o tym,
żeby znaleźć dobrą kryjówkę.
- Cały czas zakładasz, że mamy do czynienia tylko z jednym takim oddziałem - stwierdził
kłótliwym tonem Bruenor.
- Jeśli nawet jest ich kilka, tym bardziej powinieneś wrócić do Mithrilowej Hali - upierał
się Dagnabbit. - I sam wiesz o tym doskonale. Dlaczego więc nadal tu tkwisz?
Bruenor wyprostował się na kłodzie, którą wybrał sobie na siedzisko, i zmierzył
Dagnabbita poważnym spojrzeniem.
- Na moim miejscu wolałbyś być tutaj, czuć wiatr w brodzie i topór w dłoniach, wiedząc,
że zaraz zaczniesz walczyć z krwiożerczymi orkami, czy siedzieć w Mithrilowej Hali i gadać o
niczym z jakimś lalusiowatym wysłannikiem Silverymoon lub Sundabar albo wykłócać się z
jakimś kupcem z Mirabar o prawa handlowe? Co wolałbyś robić, Dagnabbicie?
Drugi krasnolud przełknął głośno ślinę. Nie spodziewał się tak bezpośredniego pytania.
Mógł oczywiście odpowiedzieć dyplomatycznie, lecz obydwaj wiedzieliby, że wybrałby
kłamstwo.
- Chciałbym stać u boku mego króla, bowiem jestem mu to winien... - próbował się
uchylić, lecz Bruenor nie zamierzał tego słuchać.
- Co byś wolał, pytałem.
- Moje obowiązki...
- Nie pytam o obowiązki! - przerwał mu Bruenor, po czym dodał: - Gdy zechcesz
porozmawiać szczerze, przyjdź do mnie później. A póki co, przynieś mi drugą miskę świeższego
gulaszu, bo to coś w garnku do niczego się nie nadaje. Oto twój obowiązek, uparciuchu!
Bruenor uniósł pustą miskę i wyciągnął ją do Dagnabbita. Ten przyjął ją, ale nie podniósł
się od razu.
- Wolałbym być tutaj - przyznał. Twarz Bruenora rozjaśnił uśmiech.
- Więc dlaczego mnie nie rozumiesz? - zapytał. - Myślisz, że jestem inny niż ty? To, że
jestem królem, nie oznacza, że przestałem być krasnoludem.
- Nie chcesz wrócić do domu - ośmielił się powiedzieć Dagnabbit. - Uważasz, że tam
skończą się twoje przygody.
Bruenor znów się wyprostował i wzruszył ramionami. Już miał odpowiedzieć, gdy nagle
dostrzegł parę czerwonych oczu, które śledziły go zza pobliskiego krzaka.
- Nadal mam ochotę na gulasz - oświadczył.
Dagnabbit przyglądał mu się bacznie przez kilka chwil, przygryzając wargę i kiwając
głową.
- Też mam nadzieję, że ten głupi elf nie zabije ich wszystkich dziś w nocy - powiedział z
uśmiechem i odwrócił się, by odejść.
Kiedy tylko Dagnabbit zniknął, Drizzt Do’Urden wyłonił się z krzaków i usiadł obok
Bruenora.
- Już za późno, co? - spytał Bruenor.
- Catti - brie świetnie strzela - odpowiedział drow.
- No to idź i poszukaj następnych.
- Ich nigdy nie brakuje - odparł Drizzt. - Moglibyśmy spędzić całe życie, polując na
orków w tych górach. Doskonale o tym wiesz.
- Najpierw Dagnabbit, a teraz ty? - zapytał Bruenor. - Co chcesz mi powiedzieć?
- Bądź szczery, jeśli nie ze mną, to z samym sobą. Nic więcej. Kiedy wyruszyliśmy do
Mithrilowej Hali, ledwie mogliśmy za tobą nadążyć, tak się spieszyłeś. Myślałeś wtedy o
Gauntlgrym i kolejnej przygodzie, prawda?
- Nadal o tym myślę.
- Już nie - upierał się Drizzt. - Spotkanie na Złej Przełęczy pozbawiło cię części złudzeń.
Zrozumiałeś, że jeśli wrócisz do Mithrilowej Hali, trudno ci będzie znów ją opuścić. Wiesz, że
spróbują cię tam zatrzymać.
- To tylko twoje domysły, elfie - burknął Bruenor. - Myślisz, że wiesz więcej niż inni?
- To nie domysły, lecz spostrzeżenia - odparł Drizzt. - Każdy krok na drodze z Doliny
Lodowego Wichru był dla ciebie trudniejszy niż poprzedni. Każdy, poza wyprawą, która oddalała
cię od Mithrilowej Hali. Tak więc najpierw poszliśmy do Mirabar, a teraz uganiamy się po górach
za orkami.
Bruenor nachylił się i sięgnął po pustą miskę Dagnabbita. Potrząsnął nią, zanurzył w już
niemal pustym garnku, po czym podniósł i oblizał gęsty gulasz z sękatych palców.
- W Mithrilowej Hali jadałbym gulasz w dobrych miskach, na dobrych półmiskach i
dobrych serwetkach - zauważył.
- A nigdy nie lubiłeś serwetek.
Bruenor wzruszył ramionami, a jego mina powiedziała Drizztowi, że odgadł przyczynę
dziwnego zachowania przyjaciela.
- Zaraz po powrocie wyznacz więc namiestnika, który będzie rządził w twoim imieniu -
zaproponował drow - a sam poprowadź ochotników na kolejną wyprawę. Mithrilowa Hala sobie
poradzi. Gdybyś w to nie wierzył, nigdy nie udałbyś się do Doliny Lodowego Wichru.
- To nie takie proste.
- To ty jesteś królem i sam decydujesz, jak będą wyglądały twoje rządy.
- Myślę, że trochę to upraszczasz, elfie - odrzekł krasnolud - ale muszę przyznać ci rację.
Westchnął i przełknął kęs gorącego gulaszu.
- Wiesz, czego chcesz? - spytał Drizzt.
- Pamiętasz, jak pierwszy raz szukaliśmy Mithrilowej Hali? - odpowiedział pytaniem
Bruenor. - I jak cię oszukałem, udając, że leżę na łożu śmierci?
Drizzt roześmiał się głośno - było to wydarzenie, jakiego nigdy nie zapomni. Przewodząc
mieszkańcom Dekapolis, zwyciężyli właśnie Akara Kessela, który zagarnął Kryształowy Relikt.
Drizzta zaprowadzono wtedy do Bruenora, który wyglądał na konającego. Krasnolud wyraził
wówczas swe niby to ostatnie życzenie i podstępem wymógł na drowie obietnicę, że pomoże w
poszukiwaniach Mithrilowej Hali.
- Nie trzeba mnie było zbytnio namawiać - przyznał Drizzt.
- Wiesz, kiedy ją znaleźliśmy, pomyślałem o dwóch rzeczach - powiedział Bruenor. -
Serce waliło mi jak młotem, że oto odnalazłem siedzibę swych przodków, wróciłem do domu...
Drizzt skinął głową. Rozumiał to.
- A o czym jeszcze myślałeś? - ponaglił, wiedział bowiem, że Bruenor chce powiedzieć
głośno to, co leży mu na sercu.
- Byłem podekscytowany, powiadam ci! Ale czułem też coś innego... - Bruenor potrząsnął
głową i znów westchnął. - Kiedy wróciliśmy z południa i mój klan znów objął w posiadanie nasz
dom, poczułem też smutek.
- Ponieważ zrozumiałeś, że bardziej zależało ci na przygodzie niż na celu, do którego
wiodła.
- A więc i to wiesz! - krzyknął Bruenor.
- Jak myślisz, dlaczego ja i Catti - brie tak szybko opuściliśmy Mithrilową Halę po wojnie
z drowami? Wszyscy jesteśmy do siebie podobni i zapewne źle na tym wyjdziemy.
- Ale ile będzie przy tym zabawy, co, elfie?
Drizzt się roześmiał, a Bruenor szybko do niego dołączył. Wydawał się odprężony, jakby
zrzucił z serca ogromny ciężar. Naraz przestał chichotać i zachmurzył się.
- A co z Catti - brie? - spytał. - Co zrobisz, jeśli zginie? Czy będziesz umiał to sobie
wybaczyć?
- Sam o tym często myślę - przyznał Drizzt.
- Widziałeś, co stało się z Wulfgarem. Zapomniał o sobie i poświęcił się wyłącznie temu,
by jej pilnować.
- I to był błąd.
- Więc ciebie jej bezpieczeństwo nie obchodzi?
Drizzt roześmiał się w głos.
- Nie łap mnie za słowa - zripostował. - Obchodzi mnie, pewnie, że tak. Ale powiedz mi,
Bruenorze, czy na całym świecie jest ktoś, kto kochałby Catti - brie lub Wulfgara bardziej niż ty?
A czy zamknąłbyś ich na zawsze w Mithrilowej Hali? Na pewno nie - ciągnął. - Ufasz jej i
pozwalasz korzystać z wolności. Pozwalasz jej walczyć i narażasz tym samym jej życie. Kiepski
z ciebie ojciec, gdyby mnie ktoś pytał.
- A kto cię pytał? - Cóż, gdybyś...
- Gdybym spytał, a ty byś mi odpowiedział, dostałbyś kopa w tę swoją wychudzoną elfią
dupę!
- Gdybyś spytał, a ja bym ci odpowiedział, na pewno byś mnie nie trafił, bo wcześniej
rozwaliłbym ci ten zakuty łeb.
Bruenor prychnął i rzucił miskę na ziemię, po czym wcisnął na głowę jednorogi hełm.
- Ba! Potrzebowałbyś więcej niż jednego ciosu, by przebić się przez tę czaszkę, elfie!
Drizzt uśmiechnął się i nie zaprotestował.
Kiedy Dagnabbit wrócił z miską gulaszu, znalazł Bruenora w znakomitym humorze.
Zerknął pytająco na Drizzta, lecz drow jedynie skinął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Jeśli chcemy dotrzeć do Płycizn w dwa dni, musimy iść prosto przed siebie - stwierdził
Dagnabbit. - I musisz mi obiecać, że kiedy skończymy z tym oddziałem orków, nie będziemy już
szukać następnych.
- Zgoda - rzekł Drizzt. Dagnabbit skinął głową.
- I przestaniesz popędzać mnie do domu - powiedział Bruenor, potrząsając głową tak, że
gulasz rozprysnął mu się po brodzie.
- Moglibyśmy wykorzystać Płycizny jako bazę - zaproponował Dagnabbit, rozsądnie nie
podejmując zaczepki. - Nawiązać łączność z Pwentem i jego kompanami w obydwu obozach
poza Mithrilową Halą i spędzić lato w górach w pobliżu Płycizn. Ludzie pewnie doceniliby ten
gest.
Na twarzy Bruenora zaskoczenie ustąpiło miejsca radości.
- Podoba mi się twój tok myślenia - pochwalił, nabierając miską trzecią porcję gulaszu. -
Upewniam się - wyjaśnił pomiędzy kolejnymi mlaśnięciami - że nie zostanie go za dużo dla
Pasibrzucha, gdy tu przylezie. Nie możemy pozwolić, żeby znowu się upasł, bo nie będzie miał
sił wędrować po górskich szlakach, no nie?
Drizzt rozsiadł się wygodnie, zadowolony, że Bruenor tryska humorem. Co innego o
czymś wiedzieć, a co innego otwarcie się do tego przyznać.
A czymś jeszcze innym było pozwolić sobie na możliwość zaspokojenia podszeptów
serca.

***

Torgar obchodził swój posterunek na północnym murze Mirabar, kulejąc lekko z powodu
spuchniętego kolana, które obił w bijatyce poprzedniego dnia. Wicher był dziś silny, ale ciepły,
więc krasnolud poluzował swój ciężki napierśnik.
Zdawał sobie sprawę z niechętnych spojrzeń, jakie posyłali mu pozostali wartownicy.
Jego spotkanie z Bruenorem zaogniło sytuację w mieście, w którym coraz częściej dochodziło do
bijatyk. Torgar był już tym zmęczony. Chciał, by pozwolono mu w spokoju pełnić obowiązki, by
nikt go już nie zaczepiał i nie prowokował.
Kiedy dostrzegł zbliżającego się krasnoluda w jaskrawych szatach, wiedział już, że jego
życzenie się nie spełni.
- Torgarze Hammerstrikere! - zawołał radny Agrathan Hardhammer.
Podszedł do podstawy prowadzącej na blanki drabiny, podkasał szatę i zaczął się wspinać.
Torgar udawał, że go nie dostrzega, i dalej spokojnie patrolował mur, lecz gdy Agrathan
znów go zawołał, tym razem głośniej, uznał, że lepiej nie przeciągać struny. Zatrzymał się więc i
oparłszy dłonie na brzegu muru, spojrzał w dół.
Tymczasem Agrathan wspiął się już na blanki, stanął obok Torgara i również pochylił
głowę.
- Słyszałem, że wczoraj znów się biłeś - zaczął.
- Najwyraźniej przyciągam kłopoty - odparł Torgar.
- A z iloma będziesz jeszcze walczył?
- Z każdym, kto będzie się o to prosił.
Popatrzył na Agrathana. Radny nie wyglądał na rozbawionego.
- Skłócasz ze sobą mieszkańców miasta. O to ci chodzi?
- O nic mi nie chodzi - odparł szczerze Torgar. Obrócił się do Agrathana, mrużąc oczy. -
Ja tylko wypowiadam swoje zdanie, a problemy w mieście zdarzały się już wcześniej.
Agrathan oparł się wygodniej o mur. Nie zamierzał zaprzeczać.
- Wielu z nas zastanawiało się już, jak poradzić sobie z konkurencją ze strony Mithrilowej
Hali. Wiesz o tym. Wszyscy żałujemy, że naszymi największymi rywalami są krasnoludy z klanu
Battlehammer! Ale nic nie możemy na to poradzić. A jeśli będziesz wszystkim o tym
przypominał, nie spotka cienie dobrego.
- Rywalizacja i spory nie wynikają tylko z działania Battlehammerów - przypomniał
Torgar. - Na pewno moglibyśmy się dogadać, ale tu nikt o tym nawet nie pomyślał.
- Masz trochę racji - zgodził się radny. - Rozmawialiśmy już o tym podczas posiedzenia
Rady Migoczących Kamieni.
- Gdzie większość radnych nie jest krasnoludami - stwierdził Torgar, a Agrathan zmierzył
go chłodnym spojrzeniem.
- Ja przemawiam tam w imieniu krasnoludów - oznajmił. Lodowaty ton głosu Agrathana
świadczył, że Torgar głęboko zranił jego dumę. Dowódca Topora zastanawiał się przez chwilę,
czy nie lepiej byłoby wycofać się z tego twierdzenia, i to szybko, póki nie będzie za późno, lecz
nie zrobił tego. Czuł się, jakby kierował nim wewnętrzny głos, niezależny od zdrowego rozsądku.
- Gdy wstąpiłeś do Topora Mirabar, złożyłeś przysięgę - powiedział Agrathan. - Czy
pamiętasz jej treść, Torgarze Hammerstrikerze?
Tym razem to Torgar spojrzał na niego zimno.
- Przysiągłeś służyć markizowi Mirabar, nie królowi Mithrilowej Hali - przypomniał mu
radny. - Zastanów się nad tym.
Poklepał Torgara po ramieniu - ostatnio robiło to coraz więcej osób - i odwrócił się, by
odejść.
Torgar przypomniał sobie słowa przysięgi i zastanowił się, czy w obecnej rzeczywistości
będzie w stanie jej dotrzymać.
14
SĄDZILI, ŻE JUŻ WSZYSTKO WIEDZĄ
- Czuje się jak baryłka piwa w komodzie - mruknął Ivan.
Krążył po małej polanie, którą elfy wykorzystywały jako tymczasowe więzienie dla
dwóch intruzów. Za pomocą jakiejś nieznanej Ivanowi magii ścieśniły drzewa wokół nich,
blokując wszelkie wyjścia za pomocą niemal litej ściany pni.
Ivan nie był tym oczywiście zachwycony. Pikeł rozłożył się na środku polanki, założył
wygodnie ręce za głową i wpatrywał się w gwiazdy. Zdjął sandały i z zadowoleniem majtał
sękatymi paluchami.
- Jakby mi nie zabrali topora, wytnąłbym se ścieżkę, albo i dziesińć! - wrzasnął Ivan.
Pikel zachichotał i zamachał palcami.
- Zamknij gębę - zdenerwował się Ivan, stając z rękami na biodrach i wpatrując się butnie
w ścianę drzew.
Chwilę później zamrugał i przetarł z niedowierzaniem oczy, gdy jedno z drzew odsunęło
się na bok, odsłaniając ścieżkę. Ivan stał przez moment, spodziewając się, że na dróżce
niebawem pojawią się elfy, lecz mijały chwile, a nie nadszedł żaden z ich ciemiężycieli.
Krasnolud podskoczył więc i skręcił w kierunku wyrwy w ścianie lasu, lecz nagle zatrzymał się i
obrócił, słysząc, że jego brat chichocze w najlepsze.
- Tyżeś to zrobił - oskarżył go Ivan.
- Hi hi hi.
- A jeśli umisz, to czemu siedzimy tu ode dwóch dni? Pikel oparł się na łokciach i
wzruszył ramionami.
- Chodźmy!
- Uch uch - odpowiedział Pikel.
Ivan popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Czemu ni?
Pikel zerwał się na nogi i obrócił z podskokiem, przykładając palec do wydętych warg.
- Ćśśśśś - rzekł.
- Na kogo cikasz? - spytał Ivan, rozglądając się niepewnie. - Gadasz do cholernych drzew
- uznał.
Pikel popatrzył na niego i wzruszył ramionami.
- Chcesz mi powiedzieć, co te cholerne drzewa zakapują nas elfom?
Pikel pokiwał głową.
- To je zamknij!
Pikel wzruszył bezradnie ramionami.
- Możesz je przesuwać i przez nie przełazić, a nie możesz ich zamknąć?
Pikel znów uniósł ramiona. Ivan tupnął mocno.
- No to niech nas zakapują! I niech elfy mnie teraz łapną! Pikel oparł dłonie na biodrach i
przechylił głowę, spoglądając z powątpiewaniem.
- Taa, taa - zawołał do niego Ivan, machając lekceważąco dłonią. Oczywiście, że nie miał
broni ani zbroi. I pewnie, że nie znał drogi. Wiedział też, że nie ujdzie daleko, bo elfy znów go
schwytają. Ale nic go to nie obchodziło. Chciał po prostu wreszcie coś zrobić, zamiast tkwić tu
bezczynnie i czekać. W końcu takie były zwyczaje krasnoludów, a Ivan był nieodrodnym synem
swojej rasy.
Pewnie wszedł między drzewa i ruszył leśną ścieżką.
Pikel westchnął i poszedł po swoje sandały. Słysząc zamieszanie, wzruszył jedynie
ramionami i padł z powrotem na trawę, wpatrując się w gwiazdy.

***

- Nigdy bym nie uwierzyła, że krasnolud może przesunąć drzewo, nie używając topora -
stwierdziła Innovindil.
Stała obok Tarathiela na niskiej gałęzi wychodzącej na polankę i obserwowała braci.
- On naprawdę włada magią druidów - zgodził się Tarathiel. - Jak to możliwe?
Innovindil zachichotała.
- Być może krasnoludy osiągają czasem wyższy poziom świadomości, choć trudno w to
uwierzyć, patrząc na tego tutaj.
Kiedy Tarathiel spojrzał na Pikela i jego sękate paluchy, wycelowane w niebo, nie mógł
się z nią nie zgodzić.
W milczeniu patrzyli, jak Ivan wypadł z polanki, po czym cierpliwie czekali, aż trzy
krzepkie elfy przyciągną go na nią z powrotem.
- To może być niebezpieczne - zauważyła Innovindil.
- Nadal nie mamy pewności co do ich intencji - odparł Tarathiel.
Przez cały dzień Innovindil naciskała, aby rozstrzygnąć kwestię krasnoludów i najlepiej
odprowadzić ich do granic Księżycowego Lasu.
- Więc je sprawdź - powiedziała, a ton jej głosu wskazywał, że właśnie coś wymyśliła. -
Jeśli jest druidem, na co wygląda, to istnieje tylko jeden sposób, by tego dowieść. Niech Pikel
Bouldershoulder znajdzie sędziego w Zagajniku Montolio.
Tarathiel pogładził w zamyśleniu wąski podbródek, uśmiechając się coraz szerzej. Być
może sam po cichu żywił takie zamiary, a Innovindil po prostu wypowiedziała je na głos.
Popatrzył na nią z uznaniem, lecz ona przyglądała się już krasnoludom, a na jej twarzy
malowała się troska. Skinęła głową w jego stronę, prosząc, by jej towarzyszył, po czym
zeskoczyła z gałęzi i weszła na polankę, na której konfrontacja żółtobrodego Bouldershouldera i
trzech elfów już wisiała na włosku.
- Zachowaj spokój, Ivanie Bouldershoulderze - zawołała, a pięć głów natychmiast
zwróciło się w jej stronę. - Nie masz powodu do gniewu.
- Ba! - parsknął krasnolud. - Każesz mi milczeć, babo? Myślisz, co posłucham?
- Jestem pewna, że gdyby jedno z nas udało się do twojej ojczyzny, zostałoby przyjęte z
otwartymi ramionami - padła sarkastyczna odpowiedź.
- A cobyś wiedziała - zripostował Ivan, burcząc na Pikela, który jedynie zachichotał. -
Cadderly lubi gości.
- Twojej krasnoludzkiej ojczyzny - uściśliła Innovindil.
- No... - zacukał się Ivan. - A po co elf miałby tam leźć?
- A po co dwóch krasnoludów miałoby wychodzić z drzewa? Ivan szykował się do kłótni,
ale zanim zaczął, uświadomił sobie, że to bezowocne.
- Punkt dla ciebie - zgodził się.
- Jak krasnolud namówił drzewo, by się odsunęło? - spytała elfka, spoglądając na Pikela.
- Duid - pisnął Pikel, wskazując kciukiem na swą pierś.
- Jasne, krasnolud druidem - rzucił sarkastycznie Tarathiel.
- Mało jest takich na świecie - zgodził się Ivan.
- Wybacz nam więc nasze zakłopotanie - powiedziała Innovindil. - Nie chcemy cię
więzić, Ivanie Bouldershoulderze, ale nie możemy też swobodnie puścić ciebie oraz twego
zagadkowego brata. Musicie zrozumieć, że wtargnęliście do naszego domu, a bezpieczeństwo
owego domu jest dla nas sprawą nadrzędną.
- Kolejny punkt - odparł krasnolud. - Ale i ty musisz zrozumie, co mam lepsze rzeczy do
roboty, niż tu leżeć. Bedziem gapić się we gwiazdy?
- Och, ależ oczywiście - z entuzjazmem odrzekła Innovindil, sądząc, że znalazła jakiś
punkt zaczepienia, który pozwoli jej zakończyć impas, w jakim się znaleźli.
Jej nadzieje wzrosły, gdy Pikel podskoczył i wydał z siebie pełen aprobaty pisk.
Innovindil podeszła bliżej i wskazała na jedną szczególnie jasną gwiazdę, wiszącą nisko
nad horyzontem, tuż nad linią drzew. Stała tak ledwie przez chwilę, póki nie spojrzała na Ivana i
nie zobaczyła, że wpatruje się w nią z niedowierzaniem, trzymając dłonie oparte na biodrach.
- Chyba żeś mię nie zrozumiała - powiedział cierpko.
- Racja - przyznała elfka.
- I nie myśl se, co my nigdy nie widzieli elfa - wytłumaczył Ivan. - Walczylimy u boku
całej ich gromady w Shilmiście, grzmocąc orki i gobliny. Były zadowolone ze mnie i z mego
brata.
- Brata! - zgodził się Pikel.
- I być może my też będziemy - powiedziała Innovindil. - Tak naprawdę bardzo w to
wierzę, lecz błagam was o cierpliwość. Bezpieczeństwo tego lasu jest dla nas zbyt istotne, byśmy
mogli ryzykować.
- Normalnie, jak to elfy - mruknął Ivan z rezygnacją. - Widziałżem jedną elfkę w
Carradoonie, szła na rynek, coby kupić wina. Straciła czas, łażąc w te i z powrotem, i w końcu
wzina pierwszą butelkie, jakie zobaczyła.
- I ta elfka cieszyła się z doświadczenia, jakim były dla niej zakupy, tak jak i my
ucieszymy się z doświadczenia, jakim będzie dla nas możliwość poznania braci
Bouldershoulderów - podchwyciła Innovindil.
- Poznalibyście nas, jakbyście nas puścili.
- Być może tak zrobimy.
Innovindil zerknęła na Tarathiela, który wyraźnie nie podzielał jej entuzjazmu.
Szturchnęła go mocno pod żebra.
- Zobaczymy - mruknął więc ponuro.

***

Thibbledorf Pwent kopnął kamień, posyłając go wysoko w powietrze.


- Bruenor spodziewa się od ciebie więcej - złajał go Cordio Muffinhead, kapłan
towarzyszący rannym w drodze powrotnej do Mithrilowej Hali.
Natknęli się na Pwenta i jego Pogromców Flaków, kiedy szałojownicy rozbili obóz na
wyżynie na północ od Doliny Strażnika, i kosztowało ich to wiele nerwów, Pwent wziął ich
bowiem za wrogi oddział. Ileż Cordio i jego ludzie musieli się namachać rękami i nakrzyczeć,
żeby powstrzymać szaleńczą szarżę. I jaką potem poczuli ulgę. Teraz zaś Cordio usiłował
nakłonić Pwenta, by spełnił rozkazy Bruenora.
- Jeśli mnie zna, to winien wiedzieć, że zamierzam wyruszyć, aby znaleźć tego głupca! -
upierał się Pwent.
- Wie, że jesteś lojalnym wojownikiem, który robi to, co mu się każe! - odkrzyknął
Cordio.
Pwent odskoczył na bok i podszedł do kolejnego kamienia, kopiąc go z całych sił. Ten był
jednak znacznie większy i niezbyt odstawał od ziemi, tak więc ani drgnął, Pwent zaś musiał
starannie ukryć grymas bólu, jaki wykrzywił mu twarz.
- Musisz zorganizować dwa obozy - powiedział stanowczo Cordio. - Przestań łamać sobie
palce u nóg i poślij gońców do Mithrilowej Hali. Zbuduj jeden obóz tutaj, a drugi nad Surbrin, na
północ od kopalń.
Pwent splunął i mruknął coś niechętnie, lecz skinął głową i zabrał się do pracy,
wywrzaskując rozkazy, na które Pogromcy Flaków rzucili się do działania. Jeszcze tego dnia to,
co było skleconym naprędce obozem oczekującym na powrót Bruenora, zostało przekształcone w
małą fortecę o murach ze spiętrzonych głazów, usytuowaną na północnym zboczu góry leżącej na
północ od Doliny Strażnika.
Następnego poranka Mithrilową Halę opuściły dwie setki wojowników, kierując się na
północ, by dołączyć do Pogromców Flaków, a jednocześnie następne półtorej setki przeszło przez
wschodnią bramę miasta i pomaszerowało na północ wzdłuż brzegów Surbrin, niosąc ekwipunek
potrzebny do założenia drugiego przyczółka.
Thibbledorf Pwent natychmiast zaprzągł swych Pogromców Flaków do pracy, wytyczając
najkrótsze szlaki między obydwoma obozami.
Pwent cierpiał, że musi pozostawać tak daleko na południu i czekać cierpliwie na dalsze
rozkazy, lecz wykonywał powierzone mu zadanie, choć ciągle posyłał drużyny zwiadowców na
północ oraz północny wschód, szukając jakichś śladów Bruenora. Utrzymywał przy tym, że
przecież król nie kazałby założyć tak rozbudowanych obozów, gdyby nie uważał, że mogą być
potrzebne.
To pozwoliło mu przetrwać oczekiwanie.

***

- On naprawdę jest druidem? - spytał Tarathiel, nie wierząc własnym uszom, gdy dwóch
elfów z jego klanu doniosło mu, że czary Pikela nie były zwykłą sztuczką i że krasnolud
naprawdę włada magią druidów.
Innovindil nie mogła powstrzymać uśmiechu. Naprawdę cieszyła się z obecności
krasnoludów, spędzała więc z nimi sporo czasu, zwłaszcza z Ivanem. Przez ostatnie dni
opowiedzieli sobie mnóstwo ciekawych historii i choć Ivanowi nadal dokuczało zamknięcie,
humor poprawił mu się zdecydowanie.
Tarathiel uważał, że Innovindil za mocno się zaangażowała.
- On się modli, i to szczerze, do Mielikki - powiedział jeden z obserwatorów - i bez
wątpienia ma magiczne zdolności, których nie mógłby naśladować kapłan żadnego
krasnoludzkiego boga.
- To nie ma sensu - stwierdził Tarathiel.
- Pikel Bouldershoulder nie wygląda na kogoś, kto by się tym przejmował - rzekł drugi ze
zwiadowców - ale jest druidem, to pewne.
- Jak potężna jest jego magia? - spytał Tarathiel, który zawsze miał druidów w wielkim
poważaniu.
Dwóch obserwatorów popatrzyło po sobie, a ich miny wskazywały wyraźnie, że właśnie
tego pytania się obawiali.
- Trudno określić - poinformował pierwszy. - Magia Pikela jest... specyficzna.
Tarathiel popatrzył na niego z ciekawością.
- Potrafi rzucać czary tylko wtedy, gdy ich potrzebuje - próbował wyjaśnić drugi. -
Głównie są to drobne dweomery, ale od czasu do czasu wykorzystuje potężne zaklęcia, jakimi
normalnie dysponowałby druid wysokiej rangi, ich odpowiednik wysokiego kapłana.
- Wygląda jakby cieszył się łaską bogini - rzekł pierwszy. - Jakby Mielikki czy któreś z jej
sług bezpośrednio się nim interesowało i troszczyło o jego bezpieczeństwo.
Tarathiel milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, po czym
powiedział:
- Nadal nie odpowiedzieliście na moje pytanie.
- Zdecydowanie nie jest bardziej niebezpieczny niż jego brat - odparł pierwszy ze
zwiadowców. - Z pewnością nie zagraża ani nam, ani Księżycowemu Lasowi.
- Jesteście tego pewni?
- Zdecydowanie - odpowiedział drugi.
- Być może nadszedł czas, abyś to ty porozmawiał z krasnoludami - zaproponowała
Innovindil.
Tarathiel znów milczał przez chwilę, rozważając jej słowa.
- Myślisz, że Jutrzenka go poniesie? - spytał.
- Do zagajnika Montolio? Tarathiel przytaknął.
- Przekonajmy się, czy symbol Mielikki popatrzy przychylnie na tego krasnoludzkiego
„duida”.
CZĘŚĆ TRZECIA
TAM GDZIE KOŃCZY SIĘ DROGA
Doszedłem do tego, by postrzegać swoje życie niczym skrzyżowanie trzech dróg. Pierwsza
jest zwykłą ścieżką, wiodącą poprzez moje szkolenie w Domu Do’Urden, w Melee - Magthere,
drowiej szkole wojowników, oraz dalsze nauki u mego ojca, Zaknafeina. To on przygotował mnie
na wyzwania, jakim później stawiłem czoła, on nauczył mnie podstępów wykraczających poza
podstawy drowiej sztuki walki, pokazał, jak należy myśleć twórczo o każdej walce. Technika
Zaknafeina zakładała idealną harmonię wytrenowanych mięśni i spokojnego, wolnego od
wszelkich emocji umysłu. Najważniejszy był dla niego błysk natchnienia.
To właśnie improwizacja, a nie wyuczone reakcje, odróżnia fechmistrza od wojownika.
Droga tej fizycznej podróży z Menzoberranzan, prowadząca przez dzikie ostępy
Podmroku, wzdłuż górskich szlaków, które zaprowadziły mnie do Montolio, a stamtąd do Doliny
Lodowego Wichru oraz tych, których pokochałem, często przecinała się z drugą drogą - ścieżką
emocji, zrozumienia i akceptacji faktu, że w życiu nie wszystko toczy się tak, jak to sobie
zaplanowaliśmy, a różni ludzie mają różne poglądy, które wcale nie muszą odpowiadać naszym.
Moja druga droga rozpoczęła się dla mnie w chwili zakłopotania, kiedy po raz pierwszy
naprawdę zobaczyłem świat Menzoberranzan, i początkowo miała dla mnie niewielki sens. I
znów to Zaknafein sprawił, że postawiłem na niej pierwszy krok, pokazał mi bowiem, że
rzeczywiście istnieje prawda w tym, co w sercu już uważałem za prawdziwe - choć nie mogłem
tego do końca zaakceptować. Przede wszystkim jednak dalszą podróż tą drogą zawdzięczam Catti
- brie. Od początku wiedziała, że aby mnie poznać, musi dostrzec cos więcej niż tylko powłokę
mego dziedzictwa i oceniać mnie wyłącznie przez pryzmat tego, co robię i czuję. Dzięki niej
zrozumiałem, co jest w życiu ważne, i doceniłem także przedstawicieli innych ras. Zrozumiałem,
że każdy z nich może mnie czegoś nauczyć - wystarczy tylko sięgnąć po tę wiedzę.
Teraz, po tylu latach spędzonych na poszukiwaniu przygód, zrozumiałem, że istnieje także
trzecia, droga. Przez długi czas uważałem ją jedynie za rozwinięcie drugiej, lecz teraz uważam,
że biegła niezależnie. Moja trzecia podróż rozpoczęła się w dniu, w którym się urodziłem,
podobnie jak podróż każdej rozumnej istoty. Przez wiele lat tkwiłem w jednym miejscu,
zagrzebany w Menzoberranzan, przygnieciony przekonaniem, że muszę rozwikłać pozostałe dwie
ścieżki, zanim drzwi do trzeciej staną przede mną otworem.
Otworzyłem owe drzwi w domu Montolio deBrouchee, w Zagajniku Mooshiego, gdy
odnalazłem Mielikki, gdy odkryłem, co naprawdę tkwi w mym sercu i duszy. To był pierwszy krok
na tej duchowej drodze, ścieżce zbudowanej z tajemnicy, a nie doświadczenia, z pytań, a nie
odpowiedzi, z wiary i nadziei, a nie zrozumienia. Droga ta pojawia się w życiu każdego dopiero
wówczas, gdy pozna już pozostałe dwie. Jest być może najkrótsza, ale też wymaga najwięcej
odwagi.
Wszystkie trzy ścieżki różnią się mocno i na początku biegną z dala od siebie, potem
jednak zaczynają się splatać, a wtedy nic ich już nie rozdzieli.
Wiem, że wybrałem właściwą drogę, i to nie dlatego, że poznałem odpowiedzi na
większość dręczących mnie pytań. Wiem, że moja droga jest słuszna, bo odnalazłem na niej
właściwe pytania: jak, dlaczego i gdzie.
Jak to się stało, że dotarłem aż tak daleko? Czy było to wynikiem naturalnego biegu
wydarzeń, czy też planem stwórcy bądź stwórców, a może jednym i drugim?
W każdym razie, dlaczego tutaj jestem? Czy rzeczywiście istnieje ku temu jakiś powód,
czy też pojawiłem się tu przypadkiem?
I być może najważniejsze pytanie: gdzie zawiedzie mnie moja podróż, gdy opuszczę już
śmiertelną powłokę?
Ostatnią drogę uważam za najbardziej osobistą. Istnieją pytania, na które nie może
odpowiedzieć nikt poza mną samym. Widzę, ile z otaczających mnie istot ulega pokusie i
poszukuje tych odpowiedzi w słowach innych. Uświęcona wiekiem lub tradycją rzekoma mądrość
ich autorów daje im nadzieję, że szczęśliwie dotrą do kresu swej drogi, a przynajmniej do
przystanku, za którym rozciąga się kolejna, nieznana nam, śmiertelnym, droga.
Być może oceniam ich zbyt surowo. Być może wielu z nich zadawało sobie pytania i
udzielało odpowiedzi, po czym odkrywało podobnych sobie, z którymi mogli dzielić się
doświadczeniami i nadziejami. Jeśli tak było, pozostaje mi tylko zazdrościć im szczęścia.
Jeśli chodzi o mnie, odkryłem Mielikki, choć nadal nie wiem, czy tak właśnie powinienem
ją nazywać. I nadal daleko mi do końca podróży, bo poznanie jej wskazało mi jedynie kierunek, w
którym powinienem zdążać. Mielikki daje mi wiarę, że moja droga ma jakiś cel, zmierza ku owej
bogini, o której opowiedział mi niegdyś Montolio.
Na tej ostatniej i najważniejszej z dróg doświadczyłem największego objawienia mego
życia: zrozumiałem, że pozostałe drogi były jedynie etapem w podróży, bo same w sobie nie mają
znaczenia, jeśli nie przywiodą mnie do owej ostatniej. W życiu najważniejsze jest to, by poznać
siebie - inaczej nic nie ma znaczenia. Żeby odpowiedzieć sobie na pytania, trzeba najpierw umieć
je zadać.
Uważam, że drogowskazy w tej duchowej podróży rzadko są oczywiste, bowiem pytania,
jakie sobie stawiamy, często się zmieniają. Nawet teraz, gdy wszystko wydaje się w porządku,
stoję w obliczu zagadki Ellifain oraz smutku po jej stracie. I choć czuję, że wraz z Catti - brie
przeżywam największą przygodę ze wszystkich, w jakich dotychczas uczestniczyłem, nadal pytam
o istotę i sens naszego związku. Próbuję żyć z nią tu i teraz, a jednak w pewnej chwili oboje
będziemy musieli spojrzeć w dal naszej wspólnej ścieżki. I sądzę, że oboje boimy się tego, co
zobaczymy.
Muszę wierzyć, że to się zmieni.
Zawsze kochałem świt. Nadal siadam i obserwuję, jak wstaje słońce. Nawet teraz jego
promienie palą mi oczy, choć znacznie słabiej niż w czasach, kiedy ujrzałem je po raz pierwszy.
Być może to znak, że zmienia się nie tylko moje ciało, ale i dusza.
Taką mam nadzieję.
Drizzt Do’Urden
15
NIETOLERANCJA
- Naprawdę chcesz to zrobić? - spytał Shingles Torgara, gdy spotkali się w skromnym
domu dowódcy Topora w mirabarskim Podmieście.
Torgar upychał właśnie swój skromny dobytek w wielkim podróżnym worku.
- Przecież wiesz, że tak.
- Myślałem, że tylko tak gadasz - sprostował Shingles. - Nie sądziłem, że podczas
awantury w gospodzie uszkodzą ci mózg tak bardzo, że się zdecydujesz.
- Ba! - parsknął Torgar, podnosząc wzrok, by popatrzeć przyjacielowi w oczy. - Jaki
wybór mi zostawiają? Agrathan przychodzi do mnie na mur tylko po to, by mi powiedzieć,
żebym się zamknął... Zamknął się! Mam więcej blizn niż Agrathan, Elastul i wszyscy czterej jego
osobiści strażnicy razem wzięci. Zasłużyłem sobie na każdą z nich, a teraz mam stać cicho i
słuchać besztania Agrathana, na dodatek na mojej warcie, gdy pozostali wartownicy patrzą i
słuchają?
- A dokąd chcesz iść? - spytał Shingles. - Do Mithrilowej Hali?
- Ano.
- Gdzie zostaniesz powitany z honorami i butelką piwa? - dobiegła sarkastyczna
odpowiedź.
- Król Bruenor nie jest moim wrogiem.
- Ani nie przyjacielem, za jakiego go uważasz - spierał się Shingles. - Będzie się
zastanawiał, co cię tam sprowadziło, i uzna, że jesteś szpiegiem.
Był to logiczny argument, lecz Torgar potrząsnął głową. Nawet gdyby się okazało, że
Shingles miał racją, potencjalne konsekwencje wydawały się Torgarowi milsze niż jego obecna,
nieznośna sytuacja. Starzał się i pozostawał ostatnim z linii Hammerstrikerów, co miał nadzieję
wkrótce zmienić. Zważywszy na to, czego dowiedział się przez kilka ostatnich tygodni o królu
Bruenorze, a co ważniejsze, o swym ukochanym Mirabar, sądził, że dzieciom, jakie w
przyszłości spłodzi, lepiej będzie pośród klanu Battlehammer.
Być może Torgar będzie potrzebował wielu miesięcy, a nawet lat, aby zyskać zaufanie
ludu Bruenora, lecz niech tak się stanie.
Wepchnął ostatnią ze swych rzeczy do worka i przerzucił go przez ramię, obracając się do
drzwi. Ku jego zaskoczeniu, Shingles podał mu kufel piwa i uniósł własny.
- Za drogę pełną potworów, jakie będziesz mógł zabić! - powiedział.
Torgar stuknął się z nim kuflem.
- Oczyszczę ją dla ciebie - stwierdził. Shingles roześmiał się i pociągnął tęgi łyk.
Torgar wiedział, że Shingles nie pójdzie w jego ślady, bo jego sytuacja w Mirabar nie
wyglądała aż tak dramatycznie. Stary krasnolud był patriarchą dużego klanu. Przekonanie ich do
podróży do Mithrilowej Hali nie byłoby zadaniem łatwym.
- Będzie nam ciebie brakowało, Torgarze Hammerstrikerze - odparł Shingles. - A
garncarze i szklarze pewnie się zapłaczą, bo stracą zyski za kufle i dzbany, które rozbijałeś w
tutejszych tawernach.
Torgar roześmiał się, pociągnął kolejny łyk piwa, po czym oddał kufel Shinglesowi i
skierował się do drzwi. Przystanął tylko na chwilą, skierował na przyjaciela spojrzenie pełne
wdzięczności i położył mu dłoń na ramieniu.
Kiedy szedł jedną z głównych arterii Podmiasta, ścigał go wzrok wszystkich mijanych
krasnoludów. Młoty milkły w kuźniach, obok których przechodził. Wszyscy wiedzieli o jego
niesnaskach z władzami miasta, o licznych bijatykach, o niesłabnącym przekonaniu, że
odwiedzający ich król Bruenor został niewłaściwie potraktowany.
Teraz więc wszyscy zatrzymywali się, by patrzeć, jak idzie zdecydowanym krokiem w
kierunku drabin prowadzących do Nadmiasta, z wielkim workiem na plecach.
Torgar nie zważał na ich spojrzenia. Sam dokonał takiego, a nie innego wyboru, i sam
wyprawił się w tę podróż. Nie prosił nikogo, by do niego dołączył, ani też nie oczekiwał
poparcia. Rozumiał powagę ostatnich wydarzeń i własnych poczynań. On, krasnolud z dobrej i
szanowanej rodziny, służący w Mirabar od wieków, opuszczał miasto, które przestało być dla
niego bezpieczną przystanią. Niewielu jego pobratymców ważyłoby się na taki krok. Dla
brodatego ludu dom, każdy dom, był kamieniem węgielnym ich egzystencji.
Zanim Torgar doszedł do wind, przyłączyło się do niego kilku krasnoludów, w tym
Shingles. Słyszał ich szepty - część go wspierała, część nazywała szalonym - lecz nie odezwał się
ani słowem.
Kiedy dotarł do Nadmiasta, nad którym świeciło blade późnopopołudniowe słońce,
odkrył, że wieści o jego wyprawie najwyraźniej go wyprzedziły, bo zgromadziła się tam spora
grupa, złożona zarówno z krasnoludów, jak i z ludzi. Odprowadzili go do wschodniej bramy.
Większość uwag, jakie usłyszał na powierzchni, nie była dlań zbyt pochlebna - nazywano go tu
zdrajcą i głupcem.
Nie reagował. Spodziewał się tego.
Nie miało to znaczenia, przypomniał sobie, ponieważ gdy tylko przejdzie przez
wschodnią bramę, zapewne nigdy już nie spotka żadnej z tych osób.
Myśl ta niemal go powstrzymała.
Zawahał się, ale tylko na chwilę.
Cały czas powracał myślami do rozmowy z Agrathanem, wykorzystując ją jako argument
na rzecz odejścia. Powtarzał sobie, że dokonał słusznego wyboru, bo to Mirabar wcześniej się go
wyrzekło, niewłaściwie traktując króla Bruenora i besztając każdego, kto ośmielił się z nim
zaprzyjaźnić. To nie było już silne i prawe miasto jego przodków, uznał Torgar. Teraz panowały
tu intrygi i zgnilizna, a przywódcy woleli obalać wrogów kłamstwem i podstępem niż uczciwą
walką.
Zanim Torgar doszedł do bramy, przy której stało dwóch wpatrujących się w niego z
niedowierzaniem krasnoludzkich strażników oraz dwóch ludzkich wartowników, dobiegł do
niego znajomy głos.
- Nie rób tego - poradził Agrathan.
- Nie próbuj mnie zatrzymywać.
- Tutaj chodzi o coś więcej niż twoją urażoną dumę - próbował wyjaśnić radny. -
Rozumiesz to chyba. Wiesz, że obserwują cię twoi ziomkowie i że dajesz im niebezpieczny
przykład? A co inni powiedzą o naszej rasie?
Torgar zatrzymał się raptownie i obrócił głowę w stronę Agrathana. Zamierzał rzucić
kąśliwą uwagę na temat tego, że radny niewiele już wie o swoim ludzie, bo nawet zapomniał, jak
mówić z krasnoludzkim akcentem. Uznał jednak, że nie czas na złośliwości.
- Może pora, by krasnoludy z Mirabar zaczęły zadawać sobie pytanie, którego tak się
obawiasz - zauważył tylko.
Agrathan potrząsnął z powątpiewaniem głową, wzruszył ramionami i westchnął
zrezygnowany.
Torgar mierzył go jeszcze przez chwilę niechętnym spojrzeniem, po czym odwrócił się i
stanowczym krokiem minął wrota, nie zatrzymując się nawet, by przyjrzeć się minom czterech
pilnujących ich strażników.
- Niech Moradin cię pobłogosławi, Torgarze Hammerstrikerze! - krzyknął ktoś z tłumu,
który towarzyszył mu aż do murów.
Kilku innych wywrzeszczało natychmiast mniej pochlebne uwagi.
Torgar jedynie szedł przed siebie.

***

- Przewidywalny głupiec - rzucił Djaffar z Młotów do żołnierzy, którzy mu towarzyszyli.


Wszyscy czterej dosiadali potężnych rumaków bojowych.
Stali za osłoną licznych poszarpanych głazów na wysokim urwisku na północny wschód
od wschodniej bramy Mirabar, z której wyłoniła się samotna sylwetka.
Djaffar i jego ludzie nie byli zaskoczeni. Usłyszeli o tej sprawie zaledwie na kilka chwil
przed tym, jak Torgar wyszedł po drabinie z Podmiasta, lecz od dawna byli przygotowani na taką
ewentualność. Wyjechali więc cicho przez północną bramę, podczas gdy wszystkie oczy były
skierowane na krasnoluda maszerującego ku wschodniej. Okrężna droga zawiodła ich do miejsca,
w którym czekali.
- Gdyby to ode mnie zależało, zabiłbym go na drodze i pozwolił, by sępy dostały jego
gnijące ścierwo - oznajmił pozostałym. - Tylko taka śmierć należy się zdrajcom! Ale markiz
Elastul ma miękkie serce, to jego jedyna słabość... Wiecie, co do was należy?
W odpowiedzi trzech jeźdźców popatrzyło na czwartego, który podniósł mocną sieć.
- Dacie mu jedną szansę, by się poddał. Tylko jedną - wyjaśnił Djaffar.
Reszta pokiwała ze zrozumieniem głowami.
- Kiedy, Młocie Djaffarze? - spytał jeden z żołnierzy.
- Cierpliwości - doradził doświadczony przywódca. - Niech oddali się od bramy, poza
zasięg wzroku i słuchu. Nie przyjechaliśmy tu, by wzniecić bunt, tylko po to, by nie pozwolić
zdrajcy przekazać wrogowi wszystkich naszych sekretów.
Ponure twarze spoglądające na Djaffara świadczyły, że ci wybrani przez niego osobiście
wojownicy znają swoją rolę.
Dopadli Torgara chwilę później, gdy zapadł zmierzch. Krasnolud siedział na głazie,
masując spuchnięte stopy i wysypując z butów kamienie, gdy dostrzegł czterech zbliżających się
szybko jeźdźców. Zerwał się na równe nogi, a nawet sięgnął po swój wielki topór, lecz rozpoznał
przybyłych, usiadł z powrotem i przybrał butną pozę.
Czterech wojowników natarło na niego i otoczyło go.
Chwilę później zjawił się Djaffar.
Torgar parsknął. Nie wyglądał na zaskoczonego.
- Torgarze Hammerstrikerze - oznajmił Djaffar. - Zgodnie z edyktem markiza Elastula
Rauryma, ogłaszam twoją banicję z Mirabar.
- Sam stamtąd odszedłem - odparł krasnolud.
- Czy zamierzasz iść dalej wschodnią drogą do Mithrilowej Hali i na dwór króla Bruenora
Battlehammera?
- Cóż, nie sądzę, by król Bruenor znalazł czas, by się ze mną zobaczyć, ale gdyby
poprosił, chętnie bym się z nim spotkał.
Powiedział to tak niedbale, że twarze pięciu mężczyzn wykrzywiły się złością, co z kolei
wywołało uśmiech Torgara.
- W takim razie jesteś winien zdrady stanu.
- Zdrady stanu? - prychnął Torgar. - Ogłaszacie wojnę z Mithrilową Halą, co?
- Są naszymi rywalami.
- Co nie oznacza, że idąc tam, zostaję zdrajcą.
- Więc jesteś szpiegiem! - wrzasnął Djaffar. - Poddaj się! Torgar przyglądał mu się
bacznie przez chwilę, nie okazując żadnych emocji. Zerknął tylko na swój ciężki topór.
Mirabarscy strażnicy nie potrzebowali dalszej zachęty. Dwóch na lewo od Torgara
opuściło między siebie sieć i popędziło naprzód konie, przejeżdżając po obu stronach krasnoluda,
zrzucając go z siedziska i ciskając na ziemię w mocnych splotach.
Torgar wpadł w szał. Szarpał i gryzł więzy, próbując się uwolnić, lecz dopadło go dwóch
pozostałych strażników. Torgar szamotał się i wierzgał, zdołał nawet ugryźć jednego z nich, lecz
tamci mieli zdecydowaną przewagę.
Żołnierze szybko pobili krasnoluda do nieprzytomności i niedługo później zdołali
wyciągnąć go z sieci, rozpinając i zdejmując jego wspaniałą zbroję płytową.
- Poczekajmy, aż miasto zaśnie - polecił Djaffar. - Ustaliłem z Toporem, by tej nocy na
murach nie było żadnych krasnoludów.

***

Shoudra Stargleam nie była zaskoczona tym, co się stało, choć odczuwała dziwny
niepokój. Stała na balkonie, czesząc włosy, gdy ujrzała jeźdźców mijających wschodnią bramę.
Wrota otworzyły się szeroko. Po krzykliwie upierzonym hełmie Shoudra rozpoznała
Djaffara z Młotów. Choć nie mogła dostrzec wielu szczegółów, nietrudno było odgadnąć
tożsamość niewielkiej sylwetki, rozebranej do bryczesów i porwanej koszuli, ze skutymi z tyłu
rękami, prowadzonej na powrozie za ostatnim koniem.
Zachowała milczenie, lecz nie uczyniła nic, by się ukryć, gdy karawana przejeżdżała tuż
pod jej balkonem.
Teraz dokładnie dostrzegła Torgara Hammerstrikera, związanego i dotkliwie pobitego.
Nawet nie pozwolili biedakowi założyć butów.
- Och, Elastulu, cóż uczyniłeś? - spytała cicho Shoudra, a w jej głosie zabrzmiała wielka
trwoga, wiedziała bowiem, że markiz popełnił straszliwy błąd.

***

Stukanie do drzwi zabrzmiało jak wystrzał, wyrywając Shoudrę z niespokojnego snu.


Wyskoczyła z łóżka i odruchowo podążyła w stronę wejścia, jedynie na wpół świadoma, gdzie
jest.
Otworzyła drzwi, po czym znieruchomiała na widok Djaffara, który opierał się o framugę
drzwi. Zauważyła, że żołnierz przygląda się jej uważnie, i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że
ma na sobie jedynie cienką koszulę nocną.
Przymknęła lekko drzwi i schowała się za nie.
- Pani - powiedział Djaffar, salutując.
- Która godzina? - spytała.
- Tuż przed świtem.
- Więc czego chcesz? - zapytała Shoudra.
- Jestem zaskoczony, że udałaś się na spoczynek, pani - powiedział niewinnie Djaffar. -
Nie tak dawno widziałem cię na balkonie.
W nagłym błysku świadomości Shoudra zrozumiała, co się stało, i przypomniała sobie
wydarzenia minionej nocy.
- Położyłam się niedługo później.
- I pewnie liczne pytania nie pozwoliły ci zasnąć, pani.
- To moja sprawa, Djaffarze - zauważyła chłodno, przypominając mu o dzielącej ich
różnicy. - Czy masz jakiś powód, by zakłócać mój sen? Bo jeśli nie...
- Musimy omówić to, czego byłaś świadkiem, pani - rzekł Djaffar, niezbity z tropu jej
wyniosłym zachowaniem.
- Kto mówi, że coś widziałam?
- Właśnie, i niech tak zostanie.
Niebieskie oczy Shoudry otworzyły się szeroko.
- Mój drogi Djaffarze, czyżbyś groził sceptranie Mirabar?
- Proszę cię jedynie o rozwagę, pani. Na rozkaz markiza dokonano aresztowania zdrajcy
Torgara.
- Brutalnie...
- Nie bardzo. Poddał się bez walki.
Shoudra nie wierzyła w ani jedno słowo. Wystarczająco dobrze znała Djaffara oraz
pozostałe Młoty, by wiedzieć, że uwielbiali nierówną walkę.
- Celowo został sprowadzony do Mirabar pod osłoną ciemności, pani. Z pewnością
rozumiesz, że to bardzo delikatna sprawa.
- Ponieważ krasnoludy z Mirabar, nawet te, które nie zgadzają się z Torgarem, nie byłyby
zadowolone na wieść, że jeden z nich został przywleczony do miasta w łańcuchach - dokończyła
Shoudra.
Choć jej głos ociekał sarkazmem, Djaffar zignorował to i odrzekł jedynie:
- Właśnie. - Uśmiechnął się złośliwie i dodał: - Mogliśmy go zabić i zakopać w miejscu,
w którym nikt by go nigdy nie znalazł. Rozumiesz to oczywiście, podobnie jak rozumiesz, że
twoje milczenie w tej kwestii jest sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu.
- Moglibyście to zrobić z czystym sumieniem?
- Jestem wojownikiem, pani, i przysięgałem chronić markiza - odpowiedział z tym
samym uśmieszkiem Djaffar. - Wierzę w twoją rozwagę.
Shoudra jedynie popatrzyła na niego stanowczo. Zauważywszy w końcu, że nie dostanie
żadnej innej odpowiedzi, Djaffar zasalutował i odszedł.
Shoudra Stargleam zatrzasnęła drzwi, po czym odwróciła się i oparła o nie ciężko.
Przetarła oczy i zastanowiła nad wypadkami tej niezwykłej nocy.
- Co ty robisz, Elastulu? - spytała cicho.

***

W komnacie obok pokoju Shoudry ktoś inny zadawał sobie to samo pytanie. Alchemik
Nanfoodle mieszkał w Mirabar już od kilku lat, lecz bardzo usilnie starał się nie wtrącać do
tutejszej polityki. Był alchemikiem, uczonym, gnomem o pewnych talentach w magii iluzyjnej,
lecz nikim więcej. Zamęt związany z przybyciem legendarnego króla Mithrilowej Hali, z którym
Nanfoodle pragnął się spotkać, wprawił go jednak w nie lada zakłopotanie.
Usłyszał głośne pukanie i sądząc, że to do jego drzwi, wyczołgał się z łóżka i pospieszył,
aby odpowiedzieć. Kiedy jednak dotarł do wejścia, usłyszał już głosy, należące do Shoudry oraz
Djaffara, i zrozumiał, że mężczyzna przyszedł porozmawiać ze sceptraną.
Nanfoodle słyszał każde słowo. Torgar Hammerstriker, jeden z najbardziej szanowanych
krasnoludów w całym Mirabar, którego rodzina służyła markizom od wieków, został pobity na
drodze i zaciągnięty tu w łańcuchach, w tajemnicy.
Po grzbiecie Nanfoodle’a przebiegł dreszcz. Odkąd dowiedział się, że Bruenor
Battlehammer zapukał do wrót miasta, nie potrafił odzyskać równowagi ducha. Wiedział, że nie
wyniknie z tego nic dobrego.
I choć dawno już zdecydował, że w polityce najlepiej zachować neutralność, następnego
dnia znalazł się w domu przyjaciela.
Radca Agrathan Hardhammer nie był zadowolony z wieści, jakie przyniósł gnom.

***

- Wiem - powiedział Agrathan do Shoudry, gdy następnego ranka otworzyła mu drzwi.


Udał się do apartamentu sceptrany natychmiast po rozmowie z Nanfoodlem.
- Wiesz o czym?
- Wiem, co się stało z Torgarem. Zeszłej nocy strażnicy markiza przywlekli go tu w
łańcuchach.
- Na pewno jeden z nich...
- Djaffar, niech przeklęte będzie jego imię! - rzekł Agrathan.
Gniew krasnoluda zaskoczył Shoudrę. Nigdy dotąd nie słyszała, by Agrathan
kiedykolwiek wypowiadał się o kimś w ten sposób.
- To Elastul Raurym podjął decyzję, a nie Djaffar - przypomniała.
Agrathan uderzył głową we framugę.
- Rozdmuchuje węgle w pokoju pełnym prochu - powiedział. Shoudra nie sprzeciwiła się
- celowo. Rozumiała frustrację i obawy Agrathana, lecz musiała również przyznać, że rozumie
motywy postępowania Elastula. Torgar jak nikt znał środki obronne Mirabar, ich możliwości
produkcyjne oraz stan rozmaitych żył rudy. Sceptrana nie sądziła wprawdzie, by kiedykolwiek
doszło do wojny między Mirabar a Mithrilową Halą, gdyby jednak tak się stało...
- Sądzę, że Elastul uznał, że nie ma wyboru - odrzekła. - Przynajmniej nie kazał
zamordować Torgara na drodze.
To pocieszenie nie zadziałało na Agrathana tak, jak się spodziewała. Zamiast go uspokoić,
wzmogło jedynie jego wściekłość. Opanował się jednak szybko i wziął głęboki oddech.
- Może powinien był to zrobić - szepnął, a Shoudra otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.
- Gdy krasnoludy z Mirabar dowiedzą się, że Torgar jest więźniem we własnym mieście, nie będą
siedzieć cicho. A na pewno się o tym dowiedzą, to oczywiste.
- Wiesz, gdzie go trzymają?
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Shoudra wzruszyła ramionami.
- Nadszedł chyba czas, żebyśmy porozmawiali z Elastulem - uznał Agrathan.
Shoudra Stargleam nie sprzeciwiła się tej decyzji, choć najwyraźniej lepiej niż Agrathan
zdawała sobie sprawę, że to spotkanie niczego nie wyjaśni. W oczach Elastula Torgar
Hammerstriker dopuścił się zdrady, nawet zdrady stanu, i Shoudra wątpiła, by nieszczęsny
krasnolud szybko miał ujrzeć światło dzienne.
Poszła jednak z Agrathanem do pałacu markiza, gdzie zostali niezwłocznie wprowadzeni
do komnaty audiencyjnej Elastula. Shoudra zauważyła, że w spotkaniu nie uczestniczyli inni
strażnicy poza Młotami. Dostrzegła także spojrzenie, jakie skierował w jej stronę Djaffar, tak
sugestywne, że chciała mocniej zacisnąć wokół siebie szatę.
- Co się stało? - spytał od razu markiz. - Tylko szybko, jestem dziś bardzo zajęty.
- Zamknąłeś w lochu Torgara Hammerstrikera, markizie - odparł bezceremonialnie
Agrathan, po czym dodał z naciskiem: - Torgara Delzouna Hammerstrikera.
- Nie dzieje mu się tam krzywda - odrzekł Elastul, po czym zauważywszy
powątpiewający wzrok Shoudry, dorzucił: - Nic mu się nie stanie, jeśli będzie posłuszny.
Prosiłem o dyskrecję w tej kwestii - ciągnął, zwracając się wprost do Shoudry.
- To nie ona mi o tym powiedziała - przyznał Agrathan.
- Więc kto?
- Nieważne - odparł krasnolud. - Jeśli zamierzasz polować na każdego, kto będzie o tym
mówił, lepiej naucz się chwytać krople przeciekające przez palce.
Elastul nie wydawał się zadowolony i spod zmarszczonych brwi popatrzył na Djaffara,
lecz ten jedynie wzruszył ramionami.
- To ważne, markizie - rzekł Agrathan. - Torgar nie jest zwykłym obywatelem.
- Torgar w ogóle nie jest obywatelem tego miasta - sprostował Elastul. - Już nie, i to z
własnego wyboru. Do moich obowiązków należy obrona Mirabar, tak więc podjąłem
odpowiednie kroki, aby zapewnić mu bezpieczeństwo. Torgar pozostanie w zamknięciu, póki
publicznie nie wyprze się przyjaźni z Bruenorem i nie porzuci tego śmiesznego pomysłu podróży
do Mithrilowej Hali.
Agrathan otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz Elastul przerwał mu natychmiast.
- Nie ma dyskusji w tej sprawie.
Agrathan popatrzył na Shoudrę, oczekując wsparcia, lecz sceptrana wzruszyła tylko
ramionami i potrząsnęła głową.
Tak więc stało się. Markiz wyraźnie uznał Mithrilową Halę za wroga i każdy jego krok
zmierzał teraz do otwartego konfliktu.
Agrathan i Shoudra mieli nadzieję, że Elastul uświadomi sobie w pełni implikacje tej
decyzji, bowiem oboje obawiali się tego, co się stanie, jeśli prawda o uwięzieniu Torgara wyjdzie
na jaw.
Shoudra Stargleam przypomniała sobie uwagę Agrathana, który stwierdził, że markiz
rozdmuchuje węgle w pokoju pełnym prochu. Nagle wydała jej się ona bardzo trafna.
16
BOHATER
Catti - brie podczołgała się bezszelestnie do skalistej krawędzi i spojrzała w dół. Jak się
spodziewała, na płaskiej skale otoczonej głazami znajdował się obóz orka. Nie było widać ognia,
jedynie palenisko z żarzącymi się węglami. Ork przysunął się blisko niego, zasłaniając sobą
większość blasku.
Catti - brie przyjrzała się okolicy, pozwalając, by jej wzrok zamiast zwykłego światła
przeszedł w spektrum ciepła. Gdy zauważyła delikatne lśnienie drugiego orka, strugającego
złamaną gałąź, ucieszyła się, że ma przy sobie magiczną obręcz. Szybko zlustrowała teren, po
czym wróciła do zwyczajnego wzroku. Jej obręcz pozwalała widzieć w ciemności, lecz nie była
pozbawiona ograniczeń. Działała znacznie lepiej pod ziemią, z dala od naturalnych źródeł
światła. W gwiaździstą noc lub w pobliżu ogniska jedynie wprowadzała zamęt, wypaczając
odległości, szczególnie na powierzchniach neutralnych dla ciepła, jak pokruszone głazy.
Catti - brie znieruchomiała. Wybrała już drogę do obozu i zweryfikowała ją za pomocą
magicznej obręczy, zamierzając zejść na dół i zabić stwora.
Ale teraz było ich dwóch.
Catti - brie sięgnęła instynktownie po Taulmarila, zastanawiając się nad tym, co oznaczają
dla niej te nowe okoliczności, lecz zatrzymała się, zanim dotknęła łuku przypiętego do pleców.
Jej palce wciąż były spuchnięte i posiniaczone, a przynajmniej jeden złamany. Dzięki treningowi,
jaki odbyła wcześniej tego dnia, wiedziała, że z tej odległości nie trafi do celu.
Zamiast tego postanowiła wybrać Khazid’heę. Jej wspaniały miecz, zwany Przecinaczką
z powodu ostrej i śmiercionośnej klingi, potrafił równie łatwo przeniknąć pancerz, jak i zwykłe
sukno. Ledwie zacisnęła dłoń na rękojeści, poczuła przypływ magicznej energii oraz
świadomość, że broń rwie się do walki.
Głód miecza wołał do niej, prosił ją, by ruszyła w dół szlakiem, w kierunku pierwszej
ofiary.
Catti - brie zrobiła jeden krok, lecz przystanęła i zerknęła przez ramię. Zdała sobie
sprawę, że powinna pójść po pomoc. Drizzt odszedł wcześniej, lecz pozostali nie mogli zajść
daleko.
To w końcu tylko dwóch orków, a jeśli uderzy z zaskoczenia, przewaga i tak będzie
należała do niej, pomyślała. To wydawało jej się logicznym argumentem. Nigdy nie spotkała
orka, który potrafiłby jej dorównać w szermierce.
Zanim zdążyła drugi raz się nad tym zastanowić, wysunęła się zza skalnej krawędzi i
powoli, bezszelestnie ruszyła ścieżką, która prowadziła na płaskowyż i do obozu.
Wkrótce znalazła się zaledwie trzy metry od pierwszego orka. Nieświadome jej obecności
stworzenie kuliło się przy rozżarzonych węglach, grzebiąc w nich od czasu do czasu, zaś jego
towarzysz dalej strugał coś daleko z boku.
Catti - brie podeszła o pół kroku bliżej, następnie kolejne pół kroku. Od orka dzieliło ją
już tylko półtora metra. Najwyraźniej wyczuwając ją, stwór podniósł wzrok, krzyknął...
... i zaraz przewrócił się na plecy, wijąc z bólu, gdy Catti - brie pchnęła go raz i drugi,
zanim musiała odwrócić się, by stawić czoła jego szarżującemu towarzyszowi.
Drugi ork zatrzymał się gwałtownie, gdy Khazid’hea błysnęła przed nim w idealnej
równowadze. Ork pchnął prymitywną włócznią, lecz Catti - brie z łatwością przesunęła biodro na
bok. Znów uderzył i znów bezskutecznie, po czym postąpił o krok, cofnął się nagle i pchnął
jeszcze raz, tym razem z przewidzianej strony.
Ze złej strony.
Catti - brie uchyliła się przed drugim pchnięciem, lecz zatrzymała się, gdy ork się cofnął,
i uchyliła w drugą stronę, gdy jego włócznia naparła naprzód.
Dostrzegła swoją szansę i nie przegapiła jej. Khazid’hea bez trudu odcięła końcówkę
włóczni orka. Stwór zawył i odskoczył, ciskając resztą drzewca, lecz lekki obrót nadgarstka Catti
- brie sprawił, że i ta prymitywna broń pofrunęła w mrok.
Rzuciła się naprzód, trzymając przed sobą miecz, gotowa wbić ostrze w pierś orka.
I zatrzymała się gwałtownie, gdy tuż przed nią świsnął nadlatujący z boku kamień.
Gdy obróciła się w stronę nieznanego napastnika, drugi głaz trafił ją w plecy, a za nim
poszybował trzeci i czwarty, uderzając jaw ramię.
Orkowie wypełzli zza głazów rozsianych wokół obozowiska, wymachując bronią i
ciskając kamieniami.
Myśli Catti - brie kłębiły się w jej głowie. Ledwo mogła uwierzyć, że tak głupio dała się
wciągnąć w pułapkę. Czuła ponaglenia Khazid’hei, która domagała się krwi...
Nie, uświadomiła sobie, to ona popełniła błąd, a nie broń. Zwykle w takiej sytuacji
zachowałaby się defensywnie, pozwalając orkom, by do niej podeszli, oni jednak wcale nie
zdradzali takiej chęci. Zamiast tego schylali się po kolejne kamienie i rzucali w nią, zmuszając do
coraz bardziej rozpaczliwych podskoków. Kilka z tych pocisków dosięgło celu, zadając Catti -
brie rany, które piekły dotkliwie. Wybrała stwora, który wydawał się najsłabszym ogniwem w
pierścieniu i zaatakowała, wymachując dziko mieczem.
Działała instynktownie, jej mięśnie reagowały szybciej niż umysł. Efekty były jednak
wspaniałe: sparowała cios miecza, topora i kolejnej włóczni - raz, dwa, trzy - i jeszcze zdążyła
zaskoczyć wybranego orka, który spodziewał się ataku z przodu, a nie z boku. Trzymając się za
brzuch, stwór padł na ziemię.
A po chwili dołączył do niego drugi, padając na kamienie i próbując zatamować upływ
krwi z rozciętej szyi.
Obrót nadgarstka Catti - brie skierował broń trzeciego orka czubkiem ku ziemi,
zostawiając jej lukę do śmiercionośnego uderzenia, lecz gdy Khazid’hea ruszyła naprzód, kamień
trafił w ranną już dłoń Catti - brie, wywołując falę bólu. Ku swemu przerażeniu, zanim jeszcze
uświadomiła sobie, co się stało, usłyszała, jak Khazid’hea z brzękiem spada na kamienie.
Jeden z orków pchnął mocno włócznią, lecz Catti - brie przewidziała jego ruch i zdążyła
się uchylić. Chwyciła drzewce, rąbnęła orka łokciem w twarz i przejęła jego broń.
Wtedy maczuga spadła pomiędzy jej łopatki, a trzymający włócznię ork wyszarpnął ją i
pchnął naprzód, raniąc kobietę w biodro i pośladek. Zachwiała się, ręką parując cios miecza, lecz
ostrze przecięło delikatną skórę jej dłoni.
Desperacko walczyła, by utrzymać się na nogach. Gdzieś w głębi jej wirujących myśli
zrodziła się świadomość, że i tak długo dopisywało jej szczęście, bo jak dotąd nie popełniła aż
tak kardynalnego błędu. Uderzona maczugą, osunęła się na kolana i padła twardo na kamienie.
Kątem oka dostrzegła nieopodal błysk ostrza Khazid’hei. Broń była jednak poza jej zasięgiem.
Mimo to Catti - brie przekręciła się desperacko na plecy i zaczęła kopać zbliżających się orków,
próbując jednocześnie dosięgnąć dłonią rękojeści miecza.

***

- Co jest, Guen? - spytał cicho Drizzt.


Podczołgał się do pantery, która położyła uszy po sobie i znieruchomiała, wpatrując się w
mrok nocy. Drow przykucnął obok niej i również przyjrzał się okolicy, nie spodziewając się
znaleźć w pobliżu żadnego wroga, bowiem tego dnia ani nocy nie odkrył śladów orków.
Coś było jednak nie tak. Pantera wiedziała o tym i Drizzt również. Coś było nie na
miejscu. Popatrzył z powrotem na zbocze, na odległy blask obozu Bruenora, pogrążonego w
ciszy.
- Co wyczuwasz? - zapytał panterę.
Guen wydała z siebie niskie, niemal błagalne warczenie. Drizzt poczuł, jak przyspiesza
mu serce, i zaczął rozglądać się dookoła, besztając się za to, że ruszył tego popołudnia własną
drogą, głębiej w góry, aby spróbować dostrzec samotną wieżę charakterystyczną dla miasteczka
Płycizny, i że pozostawił przyjaciół tak daleko w tyle.

***

Przez długi, długi czas nawet nieźle jej się udawało utrzymywać orków na dystans, lecz
leżała w niezbyt wygodnej do obrony pozycji, a wysiłek był zbyt wielki, tak więc wierzgnięcia
Catti - brie stopniowo przestały przynosić owoce. Któryś z orków mocno kopnął ją w żebra i nie
miała wyboru, musiała skulić się i krzyknąć z bólu. Łzy popłynęły jej z oczu strumieniem, gdy
uświadomiła sobie swój błąd i jego konsekwencje.
Nigdy nie ujrzy już przyjaciół. Nigdy już nie będzie się śmiała razem z Drizztem, drażniła
się z Regisem ani nie zobaczy, jak jej ojciec obejmuje ponownie tron Mithrilowej Hali.
Nigdy nie będzie miała własnych dzieci. Nie będzie patrzyła, jak dojrzewają. Nigdy nie
będzie już trzymać w ramionach Colson ani nie zobaczy tego promiennego uśmiechu, który
niedawno powrócił na twarz Wulfgara.
Miała wrażenie, jakby świat wokół niej na moment zastygł w bezruchu, a gdy podniosła
wzrok, ujrzała największego orka z grupy, który stanął nad nią, unosząc topór do ciosu.
Nie mogła się już obronić. Modliła się tylko, by nie czuć bólu.
Topór uniósł się wyżej, a głowa orka opadła... i wbiła się prosto w jego barki, wciśnięta
tam mithrilową głowicą młota bojowego. Ork zatoczył się lekko, lecz nie padł na kamienie,
bowiem Wulfgar pchnął go swym potężnym ramieniem, przerzucając tuż nad leżącą kobietą.
Wydawszy z siebie groźny ryk, barbarzyńca postąpił o krok, stając okrakiem nad Catti -
brie. Wymachiwał nad głową Aegis - fangiem, roztrącając zaskoczonych orko w. Jednemu z nich
roztrzaskał bok, innego zranił w nogę, a kolejnego posłał w powietrze, trafiając go tuż pod
szczękę. Działał jak w transie, siejąc wokół śmierć i zniszczenie.
Catti - brie odzyskała zmysły na tyle, by przetoczyć się na bok w stronę swego
zgubionego miecza. Podniosła go i spróbowała się podnieść, lecz nie mogła znaleźć w sobie dość
sił. Dostrzegła skradającego się orka i przez ułamek sekundy pomyślała, że odsiecz Wulfgara i
tak nie zdoła uratować jej życia, potem jednak zrozumiała, że stwór nie zamierza atakować, lecz
szuka drogi ucieczki.
I słusznie, uznała, gdy znów popatrzyła na Wulfgara. Kolejny ork pofrunął w mrok nocy,
a następny zawisł w potężnej dłoni, która chwyciła go za gardło. Ten ork był duży, w barach
niemal tak szeroki jak Wulfgar, lecz barbarzyńca bez trudu uniósł go w górę, wolną dłonią
odpychając przy tym kolejnego orka. Napiął mięśnie i kark stwora pękł. Ork zwisł bezwładnie, a
Wulfgar odrzucił go na bok.
Z niesłabnącą furią znów ruszył do ataku, wymachując Aegis - fangiem i roztrącając
szeregi nacierających orków. Kości z głuchym trzaskiem pękały pod jego potężnymi ciosami.
I nagle wszystko się skończyło, a ręka Wulfgara zwisła bezładnie u jego boku. Trzęsąc się
na całym ciele, z pobladłą twarzą barbarzyńca podszedł do Catti - brie i wyciągnął do niej rękę.
Chwyciła jego dłoń i podniosła się chwiejnie, otoczył ją więc ramieniem, by nie upadła, a
potem uniósł i przytulił do piersi.
Catti - brie ukryła twarz na jego ramieniu i zaniosła się płaczem, a wtedy Wulfgar
uścisnął ją jeszcze mocniej i zaczął szeptać słowa otuchy, wtulając twarz w jej włosy.
Wszystko wokół nich stopniowo ucichło, orkowie uciekli w mrok, a noc minęła.
17
APROBATA MIELIKKI
Choć z początku Tarathiela drażniło bezustannie „Łiiii!” Pikela Bouldershouldera, gdy
Zmierzch wylądował w górskim lesie, a elf pomógł krasnoludowi zejść z grzbietu pegaza, odkrył,
że polubił zielonobrodego osobnika.
- Hi hi hi - zachichotał Pikel.
Spędzili w powietrzu większość dnia, popołudniowe słońce zaczynało już przygasać.
- Podobała ci się podróż? - spytał Tarathiel.
- Hi hi hi - odparł Pikel.
- Cóż, poczekaj, aż zobaczysz coś jeszcze. Pikel popatrzył na niego z zaciekawieniem.
- Zbliżamy się do domu wielkiego tropiciela, teraz już nieżyjącego - wytłumaczył
Tarathiel. - To zaklęte miejsce, znane jako Zagajnik Mooshiego.
Oczy Pikela otworzyły się tak szeroko, jakby zaraz miały wypaść z orbit.
- Słyszałeś o nim?
- Hyhm.
Tarathiel uśmiechnął się i ruszył krętym górskim szlakiem, otoczonym smaganymi
wichrem sosnami. Niedługo później dotarli do romboidalnego zagajnika. Miejsce to wciąż
wyglądało tak, jakby tropiciel Montolio nadal żył. Dookoła utrzymywała się silna magia.
Tarathiel miał tylko nadzieje, że ostatni znany mu mieszkaniec zagajnika wciąż był w
pobliżu. Kilka lat temu zabrał tu Drizzta Do’Urdena, aby poddać próbie tego niezwykłego
mrocznego elfa, a teraz zdecydował wraz z Innovindil, że podobny test mógłby rozwiać ich
wątpliwości co do Pikela Bouldershouldera.
Weszli razem do zagajnika i obeszli go dookoła, podziwiając pomosty oraz piękne
kształty chatek.
- Tak więc ty i twój brat wybraliście się na koronację króla Bruenora Battlehammera? -
spytał elf, wiedząc, że podobne pytania zadaje teraz Ivanowi Innovindil.
- Aha - powiedział Pikel jakby mimochodem. Nie mógł się skoncentrować na rozmowie,
bo bardziej interesował go zagajnik; cały czas skakał, drapał się w głowę i popiskiwał radośnie.
- Znasz więc dobrze króla Bruenora?
- Aha - odparł Pikel.
Zatrzymał się nagle, popatrzył na elfa i zamrugał kilkakrotnie.
- Uch uch - sprostował i wzruszył ramionami.
- Nie znasz Bruenora? - Yhm.
- I reprezentujesz... jak on się nazywa? Cadderly’ego? - Aha.
- Rozumiem. A powiedz mi, Pikelu - spytał Tarathiel - jak to się stało, że przybyliście tu w
tak druidzki...?
Urwał, zauważył bowiem, że Pikel nie zwraca już na niego uwagi, a jego oczy otwierają
się coraz szerzej. Podążywszy za jego spojrzeniem, Tarathiel dość szybko zrozumiał, że jego
pytanie trafiło w próżnię, bo tuż za zagajnikiem stało najwspanialsze ze stworzeń całego świata.
Wielki i silny, o kopytach, które mogłyby rozłupać czaszkę giganta i pojedynczym, prostym rogu,
który zdołałby przebić dwóch stojących plecy w plecy mężczyzn, jednorożec stukał z niepokojem
nogą w ziemię, obserwując Pikela równie bacznie, jak krasnolud obserwował jego.
Pikel podniósł rękę nad głowę, wysuwając palec, niczym własny róg, po czym zaczął
skakać.
- Spokojnie, krasnoludzie - ostrzegł Tarathiel, nie wiedząc, jak na taką prowokację
zareaguje dostojne zwierzę.
Pikel nie wydawał się jednak zdenerwowany. Pisnąwszy z uciechy, pobiegł w podskokach
w stronę jednorożca, potykając się o kamienny murek otaczający tę część zagajnika, po czym
ruszył w kierunku bestii.
Jednorożec uderzył kopytem w ziemię i zarżał donośnie, lecz Pikel jakby wcale tego nie
zauważył - nadal pędził dziko przed siebie.
Tarathiel skrzywił się, przeklinając w duchu głupotę krasnoluda. Podjął pościg, wołając
za Pikelem, by się zatrzymał.
Jednak to Tarathiel znieruchomiał, przechodząc przez kamienny murek. Nie mógł wprost
uwierzyć w to, co zobaczył: po drugiej stronie łąki Pikel stał obok jednorożca, głaszcząc jego
muskularny kark, a na twarzy malował mu się zachwyt. Jednorożec wydawał się trochę
niepewny, lecz nie odtrącał Pikela ani nie podejmował prób ucieczki.
Tarathiel usiadł na murze, uśmiechając się i kiwając głową, zadowolony z przebiegu
wypadków.
Pikel pozostał przez jakiś czas przy wspaniałym jednorożcu, póki stworzenie nie
odwróciło się w końcu i nie odbiegło. Zauroczony krasnolud pomknął z powrotem przez łąkę,
podskakując radośnie.
- Jesteś zadowolony? - Aha!
- Sądzę, że cię polubił. - Aha!
- Słyszałeś o Mielikki?
Uśmiech Pikela sięgnął niemal od ucha do ucha. Krasnolud wsunął ręką pod tunikę i
wyciągnął amulet z wizerunkiem rzeźbionej głowy jednorożca, symbolem bogini natury.
Tarathiel widział już u kogoś podobny wisiorek, choć symbol Pikela był wyrzeźbiony z
drewna, zaś tamten z kości pstrąga kłykciowego z Doliny Lodowego Wichru.
- Czy król Bruenor będzie zadowolony, że ten, który wielbi boginię, znajduje się na jego
dworze? - spytał Tarathiel, prowadząc rozmowę do punktu, w którym jak sądził, sporo może się
wyjaśnić.
Pikel popatrzył na niego z zaciekawieniem.
- W końcu on jest krasnoludem, a większość krasnoludów nie pochwala bogini Mielikki.
- Pfffi - parsknął Pikel, machając dłonią w stronę elfa.
- Uważasz, że się mylę? - Yhm.
- Słyszałem, że na jego dworze przebywa już ktoś przychylnie nastawiony wobec
Mielikki - stwierdził Tarathiel. - Ktoś, kto szkolił się właśnie tutaj, u Montolio Tropiciela.
- Drizzit Dudden! - krzyknął Pikel, a choć Tarathiel potrzebował chwili, by rozpoznać
nieprawidłowo wypowiedziane imię, pokiwał głową z aprobatą.
Gdyby zachowanie jednorożca nie było wystarczającym dowodem, o prawości Pikela
świadczyłaby jego wiedza o Drizzcie.
- Drizzt, owszem - powiedział elf. - To z nim tu przyszedłem, gdy po raz pierwszy
zobaczyłem jednorożca. Jego też polubił.
- Hihihi.
- Spędzimy tu noc - wyjaśnił elf. - Wyruszymy o wschodzie słońca i spotkamy się znów z
twoim bratem.
Pikel Bouldershoulder wydawał się zadowolony z tego planu. Pobiegł przeszukać
zagajnik i niedługo potem wrócił z dwoma hamakami.
Spędzili naprawdę miłą noc w magicznej aurze przenikającej Zagajnik Mooshiego.

***

- Znał Drizzta Do’Urdena - powiedział do Innovindil Tarathiel, gdy spotkali się


następnego poranka, aby przedyskutować spotkania z braćmi.
- Podobnie jak Ivan - potwierdziła Innovindil. - Tak naprawdę to właśnie Drizzt Do’Urden
oraz Catti - brie, przybrana ludzka córka Bruenora, łączą Cadderly’ego z Mithrilową Halą.
Wszystko, co Ivan, Pikel i Cadderly wiedzą o Bruenorze, pochodzi właśnie od tej pary.
- Pikel uważa, że Drizzt będzie na dworze Bruenora - zauważył ponuro Tarathiel.
- Jeśli tu wróci, poznamy prawdę o Ellifain.
Mgła przysłoniła oczy Tarathiela i elf spuścił wzrok. Życie i los Ellifain Tuuserail
należały do najsmutniejszych i najmroczniejszych opowieści Księżycowego Lasu. Ellifain była
zaledwie małą dziewczynką tamtej pamiętnej nocy, przed półwieczem, gdy mroczne elfy
wypełzły ze swych tuneli i spadły na księżycowe elfy, które celebrowały jedno ze swych świąt.
Wszyscy zginęli, poza Ellifain, a dziecko spotkałby podobny los, gdyby nie dziwny czyn
pewnego drowa, Drizzta Do’Urdena. Schował dziewczynkę pod jej martwą matką, smarując jej
krwią, by wydawało się, że Ellifain również jest śmiertelnie ranna.
Choć Tarathiel, Innovindil oraz reszta klanu z Księżycowego Lasu zrozumieli motywy
działań Drizzta i uwierzyli w świadectwo niezwykłego elfa co do tej straszliwej nocy, Ellifain
nigdy nie wyszła poza tę okropną chwilę. To, czego była świadkiem owej strasznej nocy,
odebrało jej rozum. Pomimo wysiłków najętych kapłanów oraz czarodziejów, którzy usiłowali
zagłuszyć jej wspomnienia, miała w życiu tylko jeden cel: zabić Drizzta Do’Urdena.
Oboje spotkali się twarzą w twarz, gdy Drizzt zawędrował niegdyś do Księżycowego
Lasu, a wtedy Tarathiel i pozostali musieli się mocno natrudzić, by powstrzymać Ellifain przed
dopełnieniem zemsty.
- Myślisz, że ujawni się, próbując go dostać? - spytała Innovindil. - Czy naszym
obowiązkiem jest ostrzec Drizzta Do’Urdena oraz Bruenora, by uważali na elfów, jakich
wpuszczają do Mithrilowej Hali?
Tarathiel wzruszył ramionami. Ellifain zniknęła z Księżycowego Lasu. Wyśledzili jej
drogę do Silverymoon, gdzie próbowała wynająć nauczyciela szermierki, przy czym wymogiem
była biegłość w walce dwoma długimi klingami, broni powszechnej wśród drowów.
Oboje niemal dopadli Ellifain przy licznych okazjach, lecz zawsze wydawała się być o
krok przed nimi. I zniknęła, po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Elfy podejrzewały działalność
czarodzieja, zapewne czar teleportacji, lecz nie znalazły nikogo, kto przyznałby się, że pomógł
młodej elfce.
Elfom pozostało więc tylko mieć nadzieję, że Ellifain porzuciła swe życiowe zadanie
odnalezienia i zabicia Drizzta, lecz Tarathiel i Innovindil wątpili, by tak się stało. Ellifain nie
kierowała się rozsądkiem, a jedynie niesłabnącą żądzą zemsty.
- Naszym obowiązkiem jest ostrzec króla Bruenora - odrzekł Tarathiel.
- Mamy jakieś obowiązki wobec krasnoludów?
- Tylko dlatego, że Ellifain nie jest zła do szpiku kości, a jedynie szalona.
Innovindil zastanowiła się nad jego słowami, po czym pokiwała głową z aprobatą.
- Ona uważa, że jeśli zdoła zabić Drizzta, zniszczy wspomnienia, które nawiedzają ją na
każdym kroku.
- Ale jeśli ostrzeżemy Drizzta, a Ellifain zaatakuje, drow będzie musiał ją zabić -
powiedział Tarathiel, a Innovindil skrzywiła się na tę myśl.
- Być może to będzie najlepsze rozwiązanie - rzekła cicho i popatrzyła na Tarathiela,
który zmrużył groźnie oczy.
Wkrótce złagodniał jednak w obliczu prostej logiki Innovindil, która uświadomiła mu, że
Ellifain, prawdziwa Ellifain, zginęła tamtej nocy, dawno temu, na zalanej światłem księżyca
polanie.
- Nie sądzę, by Ivan i Pikel Bouldershoulderowie nadawali się na posłańców
przynoszących takie wieści - stwierdziła Innovindil, a Tarathiel zdołał się nawet uśmiechnąć.
- Zapewne wszystko by poplątali i doprowadzili do wojny między Mithrilową Halą a
Księżycowym Lasem - powiedział.
- Bum! - dodała Innovindil, naśladując Pikela, i oboje roześmiali się w głos.
Tarathiel spojrzał w niebo, gdzie zachodzące słońce rozpalało różowe płomienie na
krawędziach chmur, i zasępił się. Gdzieś tam czekała Ellifain, a on nie mógł zrobić nic, by ją
ocalić.
18
DOBRY OBYWATEL
Niełatwo było zdenerwować gnoma, tego było już jednak za wiele. Nanfoodle szedł
szybko ulicami Mirabar, kierując się do wejść do Podmiasta, lecz nie poruszał się w linii prostej,
starał się bowiem przemknąć tam niezauważenie.
Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się podejrzanie, i co jakiś czas próbował się
uspokoić. W końcu dlaczego nie miałby iść do Podmiasta? Był głównym alchemikiem markiza,
często pracował ze świeżą rudą i odwiedzał krasnoludów, więc dlaczego teraz miałby ukrywać
cel swojej wędrówki?
Nanfoodle potrząsnął głową i zbeształ się kilkakrotnie, po czym zatrzymał się, wziął
głęboki oddech i ruszył ponownie spokojniejszym krokiem, próbując przybrać obojętny wyraz
twarzy.
Spokój zachował jednak tylko do chwili, gdy uświadomił sobie, w jak trudnej znalazł się
sytuacji. Opowiedział radnemu Agrathanowi o uwięzieniu Torgara i zamierzał na tym poprzestać,
sądząc, że spełnił swój obowiązek jako przyjaciel krasnoludów, za którego naprawdę się uważał.
Ponieważ minęło sporo czasu i nikt nie podjął żadnych działań w obronie Torgara, Nanfoodle
doszedł do wniosku, że Agrathan także postanowił przemilczeć tę kwestię. Co gorsza,
mirabarskie krasnoludy były przekonane, iż Torgar znajduje się w drodze do Mithrilowej Hali, a
może nawet już do niej dotarł. Na to Nanfoodle nie mógł pozwolić. Przez kilka dni gnom zmagał
się ze swym sumieniem. Czy naprawdę zrobił wszystko, co w jego mocy? Czy powinien
opowiedzieć o wszystkim krasnoludom, a przynajmniej Shinglesowi McRuffowi, który był znany
jako najlepszy przyjaciel Torgara Hammerstrikera? A może powinien dochować wierności
markizowi, który sprowadził go do Mirabar, i trzymać gębę na kłódkę?
Wszystkie te pytania dręczyły Nanfoodle’a nawet teraz. Zwolnił więc i postanowił
przemyśleć to sobie jeszcze raz. Przymknął oczy, ale nadal rozglądał się czujnie dookoła. Drgnął
zaskoczony, kiedy skręcił w zaułek i nagle wyrosła przed nim dostojna postać.
Nanfoodle zatrzymał się raptownie, a jego wzrok podążył stopniowo w górę, spoczywając
na twarzy Shoudry Stargleam.
- Ehm... Witaj, sceptrano - odezwał się gnom. - Piękny dzień na spacer, prawda?
- Nad ziemią, owszem - odparła Shoudra. - Skąd wiesz, że w Podmieście jest równie
przyjemnie?
- W Podmieście? Cóż, nie mam pojęcia, jak jest teraz w Podmieście... Nie byłem tam od
wielu dni, od dekadni!
- I zamierzasz to naprawić jeszcze dziś.
- A - ależ nie - wyjąkał gnom. - Tylko spacerowałem. Tak, tak... Próbowałem stworzyć w
myślach formułę. Muszę wzmocnić metal...
- Oszczędź mi tych wykrętów - poprosiła Shoudra. - A więc wiem już, kto szepnął coś
Agrathanowi.
- Agrathanowi? Chodzi ci o radnego Hardhammera? Nanfoodle uświadomił sobie, jak
nieprzekonująco kłamał, a to sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej niepewnie.
- Djaffar dość głośno mówił tamtej nocy, gdy Torgar Hammerstriker został przywleczony
z powrotem do Mirabar - stwierdziła Shoudra.
- Djaffar? Głośno? Cóż, zwykle mówi głośno, jak sądzę - jąkał Nanfoodle. - Ja zresztą
niczego nie słyszałem.
- Naprawdę? - powiedziała Shoudra, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. - A jednak nie
zdziwiłeś się, słysząc, że Torgar Hammerstriker wrócił do Mirabar. Już o tym wiedziałeś?
- Cóż, ja... to znaczy...
Mały gnom rozłożył dłonie w geście porażki.
- Słyszałeś Djaffara tamtej nocy przy moich drzwiach - stwierdziła Shoudra.
- Tak.
- I powtórzyłeś wszystko Agrathanowi.
Nanfoodle westchnął i rzekł:
- A nie powinienem był tego robić? Czy krasnoludy mają pozostać w nieświadomości?
- A do ciebie należy informowanie ich o tym?
- Cóż... - Nanfoodle parsknął raz i drugi, po czym tupnął nogą. - Niewierni Zacisnął zęby,
po czym znów spojrzał na Shoudrę. Zdziwił się, widząc na jej twarzy uśmiech sympatii.
- Czujesz się zdradzona - odkrył.
- Markiz nic nie jest winien ani mnie, ani tobie - odrzekła szybko. - Nie musi nam niczego
wyjaśniać.
- A ty uważasz, że zwalnia cię to z obowiązku posłuszeństwa.
Shoudra otworzyła szerzej oczy i wyprostowała się dumnie. Z góry spojrzała groźnie na
małego gnoma.
- Posłuszeństwo jestem winna Mirabar i markizowi - powiedziała zimno. - Każdemu
markizowi. Szanuję funkcję, nie człowieka. A ty jesteś głupi, skoro myślisz inaczej.
- Ja nie pochodzę z Mirabar! - zripostował gnom z nieoczekiwaną furią. - Sprowadzono
mnie tu ze względu na moje umiejętności i otrzymuję sowite wynagrodzenie, bo jestem dobry w
swoim fachu.
- W swoim fachu? Jesteś tylko mistrzem iluzji - odparowała Shoudra. - Jesteś
karnawałowym szczekaczem, błaznem i...
- Jak śmiesz? - wrzasnął Nanfoodle. - Alchemia jest największą ze sztuk, nauką, której
prawd jeszcze nie odkryliśmy. Nauką zawierającą w sobie obietnice mocy dla wszystkich, nie
tylko dla wybrańców, którzy strzegą potężnych sekretów dla osobistych zysków.
- Alchemia jest sposobem na wykonanie paru eliksirów i odrobiny prochu, który częściej
wybucha w rękach swego twórcy niż w pobliżu wybranego celu. Poza tym, to tylko pozory,
kłamstwa stworzone przez sprytnych na potrzeby chciwych. Nie da się wzmocnić metalu z
mirabarskich kopalń, tak jak nie da się zamienić ołowiu w złoto.
- Cóż, z litej ziemi mogę stworzyć żarłoczne błoto u twych stóp, by cię pochłonęło! -
ryknął Nanfoodle.
- Za pomocą wody? - spokojnie spytała Shoudra i ta prosta odpowiedź podziałała na
podekscytowanego gnoma niczym iskra. Zaczął coś mówić, jąkał się niezrozumiale, a w końcu
jedynie parsknął i stwierdził:
- Nie wszyscy zgadzają się z twoją oceną wartości alchemii.
- Istotnie, i niektórzy płacą za obietnice bez pokrycia. Nanfoodle znów parsknął
pogardliwie.
- Pozostaje jednak faktem, że ja nic nie jestem winien twojemu markizowi, poza
posłuszeństwem w sprawach zawodowych. Jest w końcu moim pracodawcą - uznał - aktualnym
pracodawcą, jako że jestem najemnym alchemikiem, który służył wielu panom w rozległych
krainach Północy. Mógłbym jutro odejść do Waterdeep i znaleźć zatrudnienie za niemal równą
płacę.
- Też prawda - odrzekła Shoudra - jednak nie pytałam cię o lojalność wobec Elastula, a
wobec Mirabar, miasta, które zacząłeś nazywać swym domem. Obserwowałam cię, Nanfoodle,
odkąd radny Agrathan przyszedł do mnie z informacją o uwięzieniu Torgara. Wielokrotnie
powtarzałam w myślach swoją rozmowę z Djaffarem i wiem, czyje drzwi znajdują się obok
moich. A dziś dziwnym trafem wyszedłeś w miasto nerwowym krokiem i kluczysz wśród
wąskich uliczek, zamiast iść prosto do celu. Rozumiem, że coś cię dręczy. Martwisz się, że radny
Agrathan nie podjął żadnych działań, tak więc zdecydowałeś się powiedzieć innym. Zapewne
przyjaciołom Torgara.
- Zdecydowałem się powiedzieć przyjaciołom Torgara - przyznał Nanfoodle - bo uważam,
że mają prawo poznać prawdę. A działania, jakie podejmą, będą zależały wyłącznie od nich
samych.
- Ależ jesteś szlachetny - padła sarkastyczna odpowiedź.
- A ty podobno mnie rozumiesz - zripostował Nanfoodle.
- Ale wygląda na to, że nie jestem tak głupia jak ty - szybko odrzekła Shoudra. - Czy
zdajesz sobie sprawę z konsekwencji? Czy naprawdę rozumiesz, jakie więzi łączą wszystkie
krasnoludy? Ryzykujesz, że zniszczysz to miasto bratobójczymi walkami. Pomyśl, czy naprawdę
nic mu nie jesteś winien? I czy naprawdę nic nie jesteś winien Elastulowi...
- A co jestem winien krasnoludom, którzy są moimi przyjaciółmi? - spytał niewinnie
gnom, a siła jego słów sprawiła, że sceptrana cofnęła się o krok.
- Nie wiem - przyznała z westchnieniem.
- Ani ja - wyznał Nanfoodle.
Shoudra wyprostowała się, lecz nie wydawała się już tak wysoka i groźna, a Nanfoodle
poczuł nawet, że łączy go z nią jakaś tajemna nić porozumienia. Opuściła dłoń na jego bark w
geście sympatii i powiedziała cicho:
- Idź, mój przyjacielu. Pamiętaj jednak o konsekwencjach. Krasnoludy z Mirabar stoją na
rozdrożu i nie wiedzą jeszcze, w którą stronę się udadzą. Czują się odtrącone przez markiza. Co
zrobią, gdy usłyszą o Torgarze?
Nanfoodle skinął głową, lecz dodał:
- Jeśli to miasto naprawdę jest warte lojalności, czyż można pozwolić, by działa się w nim
taka niesprawiedliwość?
Jego słowa znów ugodziły Shoudrę niczym policzek. Znieruchomiała, zamknęła oczy i
lekko skinęła głową.
- Zrób, co zamierzasz, Nanfoodle, ja nie zamierzam cię powstrzymywać. Wybór należy
do ciebie. Nikt nie dowie się o tej rozmowie. Przynajmniej nie ode mnie.
Uśmiechnęła się ciepło, po czym odwróciła się i odeszła.
Nanfoodle został sam. Długo za nią patrzył, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić:
wrócić do swego apartamentu oraz warsztatu i zapomnieć o wszystkim, co wiedział o Torgarze,
czy też powiedzieć krasnoludom prawdę?
Żadne pytanie związane z alchemią, tą najbardziej nieuchwytną z nauk, nigdy nie
dręczyło gnoma bardziej niż ta kwestia. Czy ma prawo poinformować swoich przyjaciół,
ryzykując tym samym, że wywoła zamieszki w całym mieście? A czy równie źle nie byłoby
siedzieć cicho i pozwalać na taką niesprawiedliwość?
A co z Agrathanem? Jeśli markiz przekonał krasnoludzkiego radnego, aby zachował
milczenie, co wydawało się oczywiste, czy Nanfoodle odgrywał rolę prawego głupca? W końcu
Agrathan musiał wiedzieć więcej od niego. Jego lojalności wobec pobratymców nie można było
kwestionować, a jednak Agrathan najwyraźniej nic im nie powiedział.
W jakiej pozycji stawiało to Nanfoodle’a?
Westchnąwszy ciężko, gnom odwrócił się i ruszył w stronę domu. Uszedł jednak ledwie
dziesięć kroków, gdy minęła go znajoma sylwetka i przystanęła, by się przywitać.
- Witaj, Shinglesie McRuffie - odpowiedział Nanfoodle i poczuł, że załamują się pod nim
kolana.

***

Przebierając szybko krótkimi nogami, radny Agrathan wpadł do sali audiencyjnej.


- Oni wiedzą! - krzyknął, zanim zaskoczony markiz zdążył w ogóle zapytać, o co chodzi,
i zanim któryś z czterech stojących za nim strażników zdołał złajać krasnoluda za wejście bez
zaproszenia.
- Oni? - spytał Elastul, choć dla wszystkich było oczywiste, o kim mówił Agrathan.
- W mieście rozniosły się wieści o Torgarze - wyjaśnił Agrathan. - Krasnoludy wiedzą, co
zrobiłeś, i nie są zachwycone!
- Istotnie - odparł Elastul, siadając na swym tronie. - A jak to się stało, że się dowiedzieli?
Nie można było nie usłyszeć oskarżenia w jego głosie.
- Nie ode mnie! - zaprotestował krasnolud. - Myślisz, że jestem zadowolony z rozwoju
sytuacji? Myślisz, że cieszę się, widząc, jak krasnoludy z Mirabar wrzeszczą na siebie i rzucają
się sobie do gardeł? Musisz jednak wiedzieć, że i tak by się wszystkiego dowiedziały. Nie da się
utrzymać takiego sekretu, zwłaszcza jeśli dotyczy kogoś takiego, jak Torgar Delzoun
Hammerstriker.
Sposób, w jaki zaakcentował to pierwsze nazwisko, naprawdę liczące się wśród
krasnoludów z Mirabar, sprawił, że Elastul zmrużył groźnie oczy. W końcu markiz nie nazywał
się Delzoun i nie mógł się tak nazywać, a dla wszystkich markizów Mirabar, co do jednego ludzi,
dziedzictwo Delzoun mogło być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Właśnie to
dziedzictwo wiązało krasnoludów z ziemią, a ta ziemia wiązała ich z markizem. Jednak
dziedzictwo Delzoun wiązało ich również ze wspólnotą własnej rasy, odmiennej niż rasa
markiza. W końcu dlaczego za każdym razem, gdy Agrathan mówił o powadze decyzji Elastula,
aby uwięzić zdrajcę Torgara, wypowiadał to nazwisko i kładł na nie taki nacisk?
- A więc w porządku - stwierdził Elastul. - Może i dobrze się stało. Z pewnością
większość krasnoludów z Mirabar widzi w Torgarze zdrajcę, którym jest, i z pewnością wielu
spośród tych krasnoludów, do których należą kupcy i rzemieślnicy, rozumie szkody, jakie zdrajca
mógłby wyrządzić nam wszystkim, gdyby pozwolono mu dotrzeć do naszych wrogów. -
Wrogów?
- No to rywali - ustąpił markiz. - Czy sądzisz, że Mithrilowa Hala nie skorzystałaby z jego
informacji?
- Nie jestem pewien, czy wierze, że Torgar mógłby im te informacje zaoferować - odrzekł
Agrathan. - Zależało mu tylko na przyjaźni z Bruenorem.
- Samo to wystarcza, by go powiesić - zripostował Elastul. Strażnicy za plecami markiza
roześmiali się i pokiwali głowami, a Agrathan zbladł, otwierając szeroko oczy.
- Nie możesz...
- Nie, nie, mój drogi - zapewnił go Elastul. - Nie zbudowałem jeszcze szafotu.
Przynajmniej jeszcze nie. Jest tak, jak powiedziałem ci wcześniej. Torgar Hammerstriker
pozostanie w więzieniu, nie poddam go torturom, ale muszę go izolować, dopóki nie wróci mu
rozsądek. Nie będę ryzykował.
Agrathan wydawał się uspokojony, lecz cień nie opuścił jego miękkich (przynajmniej jak
na krasnoluda) rysów. Pogładził się po długiej białej brodzie i znieruchomiał, pogrążony w
myślach.
- Wszystko, co mówisz, jest prawdą - przyznał. - Nie zaprzeczam, markizie, lecz twoje
racje nie ugaszą płomienia, który wzniecili moi ziomkowie.
- Wróci im rozsądek - zawyrokował Elastul. - Ufam, że Agrathan przekona ich, że
zrobiłem tylko to, co musiałem.
Agrathan wpatrywał się w Elastula przez długą chwilę, a jego mina świadczyła o
rezygnacji. Dobrze rozumiał, o co chodziło. Zdawał sobie sprawę, dlaczego markiz rozkazał
uwięzić Torgara, a teraz obarczał go zadaniem uspokojenia krasnoludów.
Nie oznaczało to jednak, że wierzył, iż mu się to uda.

***

- I dobrze mu tak, powiadam! - krzyknął jeden krasnolud i uderzył pięścią w ścianę. - Ten
głupiec powiedziałby im o wszystkich naszych sztuczkach. Jeśli jest przyjacielem Mithrilowej
Hali, trzeba go wrzucić do dziury i tam zostawić!
- To słowa głupca, największego, jakiego słyszałem! - wrzasnął inny.
- Kogo nazywasz głupcem?
- Ciebie, głupcze!
Pierwszy krasnolud rzucił się naprzód z pięściami. Ci, którzy go otaczali, zamiast
próbować go zatrzymać, poszli w jego ślady. Wspólnie dopadli oszczercę i jego przyjaciół,
gotowych już do bitki.
Gdy dookoła rozgorzała walka, piąta tego dnia w tawernie, zapowiadająca się na
największą i najkrwawszą z dotychczasowych, Toivo Foamblower z rezygnacją oparł się o
ścianę.
Na ulicy, tuż pod jego oknami, dwudziestu krasnoludów biło się z drugą dwudziestką,
turlając się, okładając pięściami, gryząc i kopiąc.
- Aleś narobił bigosu, Torgarze - mruknął pod nosem Toivo, uchylając się przed żywym
pociskiem, krasnoludem, który przemknął nad nim, wpadł na ścianę, a potem zsunął się w dół
przy akompaniamencie głośnych jęków i przekleństw. - Ty i ten głupiec, Elastul.
Zapowiadała się długa noc.
Scena ta powtarzała się w każdym barze w Podmieście i w kopalniach, gdzie górnik
ścierał się z górnikiem, gdy wieść o uwięzieniu Torgara Hammerstrikera szerzyła się jak ogień
pośród mirabarskich krasnoludów.
„Elastul dobrze zrobił” - wrzeszczano w całej krasnoludzkiej enklawie, tylko po to, by
zaraz odpowiedział okrzyk: „Niech diabli wezmą markiza!”.
Podniesionym głosom towarzyszyły głuche odgłosy uderzeń.
Za tawerną Toivo Shingles McRuff i grupa jego przyjaciół stanęli przed zgrają innych
krasnoludów, którzy ośmielili się wznosić okrzyki na cześć markiza, który w porę powstrzymał
zdrajcę.
- Cieszycie się, że Elastul zamknął jednego z waszych ziomków - argumentował Shingles.
- Myślicie, że to dobrze, że krasnolud gnije w ludzkim więzieniu?
- Zdrajca Mirabar powinien gnić w mirabarskim więzieniu! - zripostował inny krasnolud,
o czarnej brodzie i brwiach tak krzaczastych, że niemal zasłaniały mu oczy. - Przynajmniej póki
nie zbudujemy temu psu dobrego szafotu!
Wywołało to aplauz zebranych za jego plecami krasnoludów i ryki wściekłości w
szeregach zwolenników Shinglesa oraz jeszcze bardziej bezpośredni sprzeciw ze strony samego
Shinglesa, który nie mógł się powstrzymać i odpowiedział potężnym ciosem pięści.
Czarnobrody krasnolud zatoczył się w tył, wprost na ręce swoich kompanów, którzy
szybko przywrócili go do pionu. Ledwie złapał równowagę, a już rzucił się na Shinglesa.
Stary krasnolud był już gotowy, uniósł pięści, jakby chciał zablokować atak, po czym w
ostatniej sekundzie padł na kolana i wbił bark w talię czarnobrodego. Podniósł się, unosząc
wysoko rozwścieczonego krasnoluda i ciskając nim w jego towarzyszy, potem skacząc w ślad za
nim w splątany tłum.
Walczące krasnoludy zatarasowały ulicę, a zamieszanie sprawiło, że otworzyło się wiele
drzwi. Ci, którzy dostrzegli, co się dzieje, bez wahania wychodzili z domów i przyłączali się do
walczących, nie pytając nawet, o co im poszło. Zamieszki rozlewały się coraz szerszą falą i
zakradały do wielu domów. W niejednym przewrócił się kominek, a płomienie zaczęły lizać
meble i gobeliny.
Naraz rozległy się dźwięki setek trąb i Topór Mirabar zaatakował z góry. Część żołnierzy
zjeżdżała do Podmiasta windami, inni spuszczali się w dół po linach, by stłumić zamieszki.
Walki rozgorzały z nową siłą. Gdy do bitwy dołączyli ludzie, niektórzy z wyciągniętą
bronią, wielu z krasnoludów, którzy początkowo sprzeciwiali się Shinglesowi i jego
towarzyszom, zmieniło szeregi. Dla wielu z tych, którzy wahali się co do oceny postępku
markiza, ważniejsza stała się lojalność wobec własnej rasy.
Choć niemal połowa krasnoludów walczyła po stronie Topora, a wielu, wielu ludzi wciąż
schodziło na dół, aby zdusić zamieszki, minęło wiele godzin, nim żołnierze Topora zdołali
zapanować nad zwolennikami Torgara, a i wtedy nie przyszło im łatwo ich aresztować.
Wiedzieli, że następne setki krasnoludów bacznie obserwują ich poczynania, na każdy
nawet najmniejszy ślad brutalności gotowe rzucić się strażnikom do gardeł.
Agrathan, który pojawił się na dole dużo później, nie miał wątpliwości, że stało się to,
przed czym ostrzegał markiza: krasnoludy zjednoczyły się w poczuciu krzywdy.
- Starajcie się zachować spokój i postępujcie z nimi jak najłagodniej - napominał każdego
dowódcę.
Wielokrotnie jeszcze powtórzył tę prośbę, aż w końcu wyczerpany usiadł na kamieniu w
jednej z bocznych alejek.
- Oni mają Torgara! - usłyszał głos, którego nie mógł zignorować.
Podniósł wzrok i ujrzał posiniaczoną twarz Shinglesa, który wyglądał, jakby zamierzał
wyrwać się strażnikom i samodzielnie wyruszyć do więzienia, by oswobodzić przyjaciela.
- Przyciągnęli go tu z drogi i pobili!
Agrathan uniósł uspokajająco dłonie, próbując go uciszyć.
- Wiedziałeś o tym! - ryknął Shingles. - Wiedziałeś o tym od początku i nic nie zrobiłeś.
- Zrobiłem - zripostował Agrathan, zeskakując z ławki.
- Ba! Jesteś już tylko niskim człowiekiem, a nie krasnoludem! Słysząc tę obelgę, jeden ze
strażników uniósł dłoń, by spoliczkować więźnia. Ten natychmiast wykorzystał okazję, przyjął
policzek z szerokim uśmiechem, po czym obrócił się i wyrwał z uścisku. Bez chwili wahania
wbił wolną pięść w brzuch drugiego trzymającego go żołnierza, sprawiając, że mężczyzna zgiął
się wpół i poluzował uchwyt. Shingles odzyskał wolność i rzucił się na swych oprawców.
Jednego kopnął w goleń, a później w krocze, drugiemu zaś pozwolił uciec.
Teraz Shingles spojrzał na swój prawdziwy cel: w twarz Agrathana.
Agrathan nigdy nie był wojownikiem kalibru Shinglesa, a co gorsza, nie miał serca do
walki, bo w głębi duszy uważał, że źle postąpił i należała mu się kara. Z pokorą przyjął więc dwa
ciosy starego krasnoluda, a potem jeszcze kopnięcie, jakie wymierzył mu Shingles, schwytany
już przez dwóch innych żołnierzy. Leżał zwinięty na ziemi, mając nadzieję, że nikt nie widzi jego
porażki.
Po chwili Agrathan poczuł na sobie ręce kogoś, kto próbował pomóc mu wstać. Odtrącił
je szorstko, sam podniósł się na kolana, a później na nogi i jak niepyszny pomknął w kierunku
wind.
Wiedział, że musi spotkać się z markizem. Nie miał pojęcia, co mu powie, lecz uznał, że
nadeszła pora konfrontacji.
19
WICHRY ŚMIERCI
- Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna - przyznała Catti - brie. Jej
przyjaciele zajmowali się własnymi sprawami, przygotowywali posiłki i rozbijali obóz, podczas
gdy jej pozwolono na chwilę bezczynności, by mogła spokojnie sobie wszystko przemyśleć i
uspokoić emocje.
Bo Catti - brie nigdy wcześniej nie targały tak sprzeczne emocje. Ostatnia walka
zdecydowanie nie była pierwszą, w której groziło jej niebezpieczeństwo, ani też pierwszą, w
której została pokonana. Kiedyś uwięził ją skrytobójca Artemis Entreri, lecz nawet wtedy się nie
poddała i nie czekała na śmierć, w przeciwieństwie do tego, co czuła, gdy leżała bezradna na
ziemi u stóp otaczających ją orków. W tej straszliwej chwili ujrzała własną śmierć, wyraźnie i
nieuchronnie. W tej straszliwej chwili wszystkie jej marzenia i nadzieje zostały zmyte przez
falę...
Czego?
Żalu?
Żyła niezwykle intensywnie, brała udział w wielu przygodach, walczyła ze smokami i
demonami, ścigała piratów na otwartym morzu. Zaznała miłości.
Zastanawiając się nad tym, zerknęła przez ramię na Wulfgara.
Poznała także smak smutku i być może znów znalazła miłość. A może oszukiwała samą
siebie? Zewsząd otaczali ją przyjaciele, osoby, które znała, kochała i ceniła, ale z Wulfgarem
łączyło ją coś więcej, tak przynajmniej sądziła, podobnie jak z Drizztem...
Co to było?
Nie umiała tego nazwać. Kochała go i zawsze czuła się lepiej, gdy był przy niej, lecz czy
czekało ich życie męża i żony? Czy miał zostać ojcem jej dzieci? Czy to było w ogóle możliwe?
Skrzywiła się na tę myśl. Oczywiście, marzenia o tym sprawiały jej radość, ale w głębi
serca wzdragała się, wiedząc, że dzieci z takiego związku z racji swego pochodzenia byłyby
wyrzutkami dla każdego, kto nie znałby prawdy o Drizzcie Do’Urdenie.
Catti - brie zamknęła oczy i złożyła głowę na podkurczonych kolanach, kuląc się na
odsłoniętej skale. Wyobraziła sobie siebie jako starą kobietę, dalece mniej ruchliwą, niezdolną
biegać po górach u boku Drizzta Do’Urdena, pobłogosławionego wieczną młodością swego ludu.
Codziennie widziała go na szlaku, uśmiechniętego szeroko na myśl o czekających go
przygodach. Rozumiała go, bo sama to czuła, ale też wiedziała, że dla niej takie życie skończy się
za kilka, może kilkanaście lat, albo już z chwilą gdy urodzi dziecko.
Wszystko to było zbyt zagmatwane i zbyt bolesne. Orkowie, którzy ją otoczyli, ukazali jej
nową prawdę o niej samej. Uświadomili jej, że życie, które w tej chwili prowadzi, choć
wspaniałe, szalone i pełne przygód, musi stanowić - chyba że wcześniej zginie gdzieś w dziczy -
preludium do czegoś zgoła odmiennego. Czy zostanie matką? A może już na zawsze pozostanie
na dworze swego przybranego ojca, króla Bruenora?
Czy to miała być jej ostatnia wyprawa w dzicz, jej ostatnia wielka przygoda?
- Po takiej porażce trudno się nie załamać - dobiegł zza jej pleców głos, miękki i znajomy.
Otworzyła oczy i odwróciła się, by ujrzeć Wulfgara; stał nieco niżej, opierając nogę na
kamieniu, a dłonie na kolanie. Catti - brie popatrzyła na niego pytająco.
- Wiem, co czujesz - powiedział cicho, głosem pełnym współczucia. - Zajrzałaś śmierci w
oczy i nie możesz się z tego otrząsnąć, bo o czymś ci to przypomniało.
- Przypomniało?
- Że nic nie trwa wiecznie - wyjaśnił Wulfgar.
Mina Catti - brie zdradzała niedowierzanie. Czy Wulfgar przyszedł tu, by mówić o czymś
tak oczywistym?
- Gdy upadłem wraz z yochlolem... - zaczął barbarzyńca, przymykając oczy. Widać było,
że to wspomnienie nadal sprawia mu ból. Przerwał i uspokoił się, po czym otworzył oczy i
kontynuował: - W siedzibie Errtu zaznałem rozpaczy. Poznałem smak porażki gorszej niż
wszystko, czego do tej pory doświadczyłem. Odkryłem wątpliwości i dojmujący żal. Myślałem o
swoim życiu, ziomkach i o was, moich przyjaciołach. Przypomniałem sobie Dekapolis, to jak
uratowałem Regisa i jak razem odbijaliśmy Mithrilową Halę...
- I to, że ocaliłeś mnie przed yochlolem - dodała Catti - brie, a Wulfgar uśmiechnął się i
lekkim skinieniem głowy podziękował, że o tym pamiętała.
- W siedzibie Errtu spojrzałem w pustkę, jakiej sobie nawet nigdy nie wyobrażałem -
wytłumaczył barbarzyńca. - Patrząc na to, co uważałem za ostatnią chwilę egzystencji, czułem
dziwne zimno i rozczarowanie, że tak niewiele osiągnąłem.
- Po tym wszystkim, czego dokonałeś? - spytała sceptycznie Catti - brie.
Wulfgar przytaknął.
- Ponieważ w tak wielu innych aspektach zawiodłem - odpowiedział. - Nie umiałem cię
kochać, sam nie wiedziałem, kim naprawdę jestem, czego chcę od życia i czego w nim
potrzebuję... Zawiodłem.
Catti - brie ledwie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Czuła się tak, jakby Wulfgar
spoglądał w jej wnętrze i wyciągał z niej jej własne słowa.
- I wtedy spotkałeś Colson oraz Delly - powiedziała.
- To dobry początek - odparł Wulfgar.
Jego uśmiech wydawał się szczery, więc Catti - brie odpowiedziała tym samym. Milczeli
przez chwilę.
- Kochasz go? - zapytał nagle Wulfgar.
Catti - brie zamierzała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.
- A ty? - spytała zamiast tego.
- Jest moim bratem - odrzekł Wulfgar bez wahania. - Gdyby w pierś Drizzta wymierzono
włócznię, z chęcią skoczyłbym przed nią, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie, i
zginąłbym z radością. Tak, kocham go, podobnie jak kocham Bruenora, jak kocham Regisa, jak
kocham...
Przerwał i wzruszył jedynie ramionami.
- Ja również ich kocham - odparła Catti - brie.
- Nie o to mi chodzi - naciskał. - Kochasz go? Czy widzisz w nim kogoś, z kim mogłabyś
spędzić resztę życia?
Catti - brie popatrzyła na Wulfgara, starając się odgadnąć jego intencje. Nie dostrzegała w
jego oczach zazdrości, złości ani śladu nadziei. Widziała Wulfgara, prawdziwego Wulfgara, syna
Beornegara, troskliwego i kochającego towarzysza.
- Nie wiem - szepnęła, zanim tak naprawdę zastanowiła się, co mówi.
Słowa te zaskoczyły ją, zawisły w powietrzu - niechciane, a jednak prawdziwe.
- Czułem twój ból i twoje wątpliwości - wyjaśnił Wulfgar. Zniżył głos do szeptu, objął ją i
zbliżył czoło do jej czoła. - Wszyscy jesteśmy tu dla ciebie, zawsze gdy nas potrzebujesz.
Wszyscy, Drizzt również, jesteśmy przede wszystkim twoimi przyjaciółmi.
Catti - brie zamknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę odprężenia. Chciała zatracić się w
tym poczuciu wspólnoty z Wulfgarem, cieszyła się, że tak dobrze zna jej uczucia i myśli.
Znalazła otuchę w fakcie, że sam zdołał wrócić z piekła i że odnalazł siebie.
Ona również znajdzie swoją ścieżkę.

***

- Bruenor mi powiedział - rzekł Drizzt do Wulfgara, gdy wrócił z długiego zwiadu w


górach na północnym wschodzie.
Drow położył dłoń na ramieniu swego przyjaciela i skinął głową.
- Przyszedłem z pomocą, tak jak ty zawsze zjawiasz się we właściwym czasie - odparł
Wulfgar i odwrócił wzrok.
- Jestem ci winien wdzięczność.
- Nie zrobiłem tego dla ciebie.
To proste stwierdzenie, wypowiedziane w prosty sposób, bez wyraźnej złośliwości czy
gniewu, sprawiło, że purpurowe oczy Drizzta otworzyły się szeroko.
- Oczywiście, że nie - przytaknął. Cofnął się, wpatrując bacznie w Wulfgara i próbując
uzyskać jakąś wskazówkę, o czym myśli barbarzyńca. Ujrzał jedynie zwróconą w swoją stronę
beznamiętną twarz.
- Jeśli zaczniemy sobie dziękować za każdym razem, gdy jedno z nas odbije broń, którą
wróg wymierzył w inne, do końca naszych dni nie będziemy robić nic innego - powiedział
Wulfgar. - Catti - brie znalazła się w tarapatach, a ja miałem dość szczęścia... wszyscy mieliśmy
dość szczęścia, że dotarłem do niej na czas. Czy zrobiłem coś więcej lub mniej, niż mógłby
zrobić Drizzt Do’Urden?
- Nie - odparł osłupiały Drizzt.
- Czy zrobiłem więcej, niż mógłby zrobić Bruenor Battlehammer, gdyby ujrzał córkę w
tak śmiertelnym niebezpieczeństwie?
- Nie.
- Czy zrobiłem więcej, niż mógłby zrobić Regis?
- Pojmuję - westchnął Drizzt.
- Więc zapamiętaj to dobrze - rzekł Wulfgar i znów odwrócił wzrok.
Drizzt potrzebował kilku chwil, by zrozumieć w końcu, co się stało. Wulfgar uznał jego
podziękowania za protekcjonalne, bo drow zwrócił się do niego tak, jakby zrobił coś więcej, niż
towarzysze zawsze się po sobie spodziewali. Ta myśl mu ciążyła.
- Pojmuję i wycofuję podziękowania - powiedział. Wulfgar jedynie zachichotał.
- I może zamiast nich powinienem zaoferować ci powitanie - dodał Drizzt.
Wulfgar odwrócił się do niego z zaintrygowaną miną.
Drizzt skinął głową i odszedł, pozostawiając Wulfgara, by zastanowił się nad tymi
słowami. Skierował spojrzenie na skaliste wzniesienie na południe od obozowiska, gdzie
siedziała samotna postać.
- Spędziła tam cały dzień - stwierdził Bruenor, podchodząc do drowa. - Kisi się tam,
odkąd Wulfgar ją przyniósł.
- Świadomość, że za chwilę się umrze z rąk wrogów, nigdy nie jest pokrzepiająca. Takie
przeżycie wytrąca z równowagi.
- Myślisz?
Drizzt popatrzył tylko na swego brodatego przyjaciela.
- Pójdziesz do niej? - spytał Bruenor.
Drizzt nie był pewien, czy powinien to zrobić, a wątpliwości te pojawiły się na jego
twarzy.
- Taa, może potrzebuje trochę czasu dla siebie - przytaknął Bruenor. Popatrzył na
Wulfgara. - Zjawił się nie ten bohater, którego się spodziewała, jak sądzę.
Słowa te mocno ugodziły Drizzta, głównie dlatego, że ich implikacje nasuwały mu myśli,
w których nie miał ochoty się zagłębiać. O co w końcu chodziło? Czy chodziło o to, że Wulfgar
uratował swoją byłą ukochaną? Czy też o to, że jedno z towarzyszy ocaliło inne, jak to się wiele
razy zdarzało podczas ich wspólnych podróży?
O to drugie, uznał Drizzt. Musiał w to wierzyć, by nie obarczać się całym bagażem
emocji, z którymi potem przyszłoby mu walczyć. Drizzt niemal roześmiał się w głos, gdy
zastanowił się nad zamętem w swych myślach.
Skupił się więc na tym, co pozytywne, na fakcie, że Catti - brie przeżyła, nie odniosła
poważnych ran, a Wulfgar, odniósłszy świetne zwycięstwo, zapewne zapomniał choć na chwilę o
piekle, jakie przeżył w leżach Errtu. I rzeczywiście, gdy patrzył teraz na barbarzyńcę,
poruszającego się pewnie pomiędzy krasnoludami, wydawało mu się, że ostatnie ślady dymu
Otchłani zostały zmyte z jego rysów.
Tak, uznał Drizzt, to był dobry dzień.
- W południe widziałem wieżę Płycizn - powiedział do Bruenora - lecz choć byłem dość
blisko, by widzieć ją wyraźnie, a nawet by dostrzec sylwetki żołnierzy na jej szczycie, sądzę, że
czeka nas jeszcze kilka dni marszu, bo dotarłem do skraju głębokiego parowu, który trzeba
będzie obejść.
- Ale miasteczko nie było zniszczone? - dopytywał się krasnolud.
- Wydawało się spokojne, proporce łopotały na wietrze.
- Tak jak powinno być, elfie. Tak jak powinno być - stwierdził Bruenor. - Pójdziemy tam i
powiemy im, co i jak, może zostawię im nawet paru krasnoludów, jeśli będą potrzebowali
pomocy, a potem...
- A potem wrócimy do domu - rzekł Drizzt, przyglądając się Bruenorowi i widząc
wyraźnie, że krasnolud nie uważa tych słów za błogosławieństwo.
- Może jeszcze inne miasteczka potrzebują pomocy - prychnął.
- Jestem pewien, że uda nam się znaleźć kilka, oczywiście, jeśli będziemy starannie
szukać.
Albo Bruenorowi umknął sarkastyczny uśmieszek na twarzy Drizzta, albo po prostu
postanowił go zignorować.
- Ano - powiedział tylko i odszedł.
Drizzt patrzył za nim przez chwilę, lecz jego wzrok nieuchronnie podążał ku skalistemu
wzniesieniu, ku samotnej figurce Catti - brie.
Chciał do niej pójść i otoczyć ją ramieniem, zapewniając, że wszystko jest w porządku.
Z jakiegoś powodu uznał jednak, że nie powinien tego robić. Wyczuwał, że potrzebowała
trochę przestrzeni, odpoczynku i samotności.
Jakim byłby przyjacielem, gdyby jej tego nie zagwarantował?

***

Następnego dnia na drodze Wulfgar towarzyszył głównej grupie krasnoludów, pomagając


ciągnąć zapasy, a Regis pozostawał z dala od oddziału, wędrując po wyższych szlakach wraz z
Drizztem i Catti - brie. Nie spędzał jednak wiele czasu na tropieniu wrogów, był bowiem zbyt
zajęty obserwowaniem dwojga swych przyjaciół i dziwieniem się, jak wielka zmiana zaszła w
obojgu.
Drizzt był jak zwykle rzeczowy. Sygnalizował kierunki i krążył dookoła z taką pewnością
i szybkością, że pozostali nie byli w stanie mu dorównać. Drow udawał, że nic się nie stało,
Regis widział to wyraźnie, lecz była to jedynie poza.
Cały czas trzymał się blisko Catti - brie i jak zauważył niziołek, wchodząc na różne
punkty obserwacyjne, zawsze wybierał takie, by mógł ją widzieć. Odkrycie to zaskoczyło Regisa,
bo nigdy wcześniej nie widział, by Drizzt był tak opiekuńczy.
Czy był to dowód jego troski, zastanawiał się niziołek, czy czegoś zgoła innego?
Zmiana w Catti - brie była jeszcze wyraźniej sza. Otaczał ją chłód, widoczny zwłaszcza w
stosunkach z Drizztem. Nie odnosiła się do niego z jawną niechęcią, ale mówiła znacznie mniej
niż normalnie, odpowiadając na jego wskazówki zwykłym skinieniem głową lub wzruszeniem
ramion. Regis podejrzewał, że nie otrząsnęła się jeszcze po incydencie z orkami.
Zerknął w rył na karawanę krasnoludów, po czym rozejrzał się dookoła, upewniając się,
że póki co są bezpieczni - tego dnia nie napotkali śladów orków ani gigantów - a następnie
przyspieszył, doganiając Catti - brie.
- Mroźny dziś wiatr - zaczął.
Przytaknęła i dalej patrzyła przed siebie. Błądziła myślami gdzieś daleko, co do tego
Regis nie miał wątpliwości.
- Wyglądasz jak chmura gradowa - ośmielił się zauważyć. Catti - brie znów skinęła
głową, lecz nagle zatrzymała się i obróciła powoli, by na niego popatrzeć. Jej stanowcza mina
szybko się jednak rozpogodziła, kiedy zerknęła na promiennie uśmiechniętą twarz nizołka.
- Przepraszam - powiedziała. - Mam mętlik w głowie.
- Gdy byliśmy nad rzeką, w drodze do Cadderly’ego, i goblińska włócznia trafiła mnie w
bark, czułem się podobnie - odparł Regis. - Miałem wrażenie, że to już koniec.
- I niemało osób zauważyło zmianę, jaka nastąpiła w Regisie od tamtego dnia.
Tym razem to Regis wzruszył ramionami.
- Często gdy myślimy, że wszystko jest stracone - powiedział - wiele rzeczy staje się dla
nas wyraźne. Czasami trzeba tylko chwili, aby wszystko sobie poukładać.
Uśmiech Catti - brie powiedział mu, że trafił.
- To dziwne, jakie życie wybraliśmy - zamyślił się Regis. - Wiemy, że pewnego dnia
zginiemy w dziczy, ale ciągle mówimy sobie, że to jeszcze nie dzisiaj, i dalej podążamy tą samą
drogą.
- A dlaczego ty nią kroczysz? - zapytała Catti - brie.
- Ponieważ postanowiłem towarzyszyć przyjaciołom - wyjaśnił niziołek. - Ponieważ
uważam was za swoją rodziną i wolałbym umrzeć przy was niż w wygodnym fotelu. Poza tym,
nie zniósłbym myśli, że coś wam się stało, bo mnie przy was zabrakło.
- A więc to strach przed potencjalnym poczuciem winy?
- Tak, oraz pragnienie, by nie stracić frajdy - odpowiedział Regis ze śmiechem. -
Słuchając opowieści Bruenora, żałuję, że nie było mnie wraz z nim, nawet jeśli wiem, że
przesadza.
- A więc masz w sobie coś z wytrawnego poszukiwacza przygód?
- Być może.
- A nie sądzisz, że można chcieć czegoś więcej?
Regis popatrzył na nią z miną, która wyraźnie świadczyła, że nie wie, czym jest owo
„więcej”.
- Nie sądzisz, że byłbyś szczęśliwszy z innymi niziołkami? Że mógłbyś mieć żonę i...
- Dzieci? - dokończył niziołek, gdy Catti - brie przerwała, jakby nie mogła wydusić z
siebie tego słowa.
- Yhm.
- Minęło już tak wiele lat, odkąd żyłem pośród innych niziołków - powiedział Regis - i...
cóż, nie skończyło się to dobrze.
- Nigdy o tym nie opowiadałeś.
- Bo to zbyt długa i nudna opowieść - odparł Regis. - Poza tym, nie wiem, jak to zrobić.
Szczerze. Póki co, mam przyjaciół i to mi wystarcza.
- Póki co?
Regis wzruszył ramionami i spytał:
- To cię gnębi? Kiedy zajrzałaś śmierci w oczy, żałowałaś zbyt wielu chwil?
Catti - brie odwróciła wzrok, dając mu tym samym odpowiedź. Regis odkrył także źródło
jej żalu. Od kilku miesięcy obserwował rozwój uczuć między Catti - brie a Drizztem i choć na
ich widok robiło mu się ciepło wokół serca, wiedział, że taki związek napotkałby na wiele
przeszkód. Wiedział, o czym Catti - brie myślała, gdy unosił się nad nią topór. Myślała o
dzieciach, o swoich dzieciach, i dla Regisa było oczywiste, że tych dzieci nie mógł jej dać Drizzt
Do’Urden. Czy drow i człowiek mogli w ogóle mieć potomstwo?
Być może, bowiem elfy i ludzie łączyli się w pary i mieli ze sobą dzieci, lecz jaki los by
je spotkał? I czy Catti - brie umiałaby to zaakceptować?
- Co zrobisz? - spytał ją niziołek, wskazując przed siebie, w kierunku zbliżającego się
Drizzta. Catti - brie popatrzyła na niego i westchnęła.
- Będę wam nadal towarzyszyć jako zwiadowca grupy - odparła chłodno. - Będę często
wyciągać Taulmarila i strzelać celnie, a gdy rozgorzeje bitwa, skoczę ze lśniącym ostrzem
Przecinaczki na naszych wrogów.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Nie, nie wiem.
Regis miał ochotę się z nią spierać, ale podszedł do nich Drizzt, więc powstrzymał ciętą
ripostę.
- Nigdzie nie znalazłem śladów orków - poinformował drow urywanym głosem,
przenosząc wzrok z Regisa na Catti - brie, jakby podejrzewał, że knuli coś za jego plecami.
- Więc dotrzemy do parowu przed zapadnięciem zmroku - odrzekła Catti - brie.
- Na długo wcześniej i skręcimy na północ.
Catti - brie skinęła głową, a Regis wydał z siebie pełne frustracji „Hmm!” i odszedł.
- Co martwi naszego małego przyjaciela? - spytał Drizzt.
- Nasza droga - odpowiedziała.
- Ach, być może nie wyzbył się jeszcze zwyczajów niziołków - skwitował Drizzt z
uśmiechem, nie dostrzegając prawdziwego znaczenia jej słów.
Cartti - brie jedynie się uśmiechnęła.

***

Niedługo potem dotarli do parowu i ujrzeli lśniącą bielą wieżę miasteczka Płycizny -
siedzibę Withegroo Seian’Doo, znanego czarodzieja. Nie zatrzymując się, podążali wzdłuż
zachodniej krawędzi gór, póki nie zaszło słońce. Tej nocy słyszeli wycie wilków, nie powiązali
go jednak z orkami.
Następnego dnia okrążyli parów, skręcając na wschód oraz z powrotem na południe, i
nabrali otuchy, bowiem wciąż nie dostrzegli śladów orków. Wydawało się, że grupa, która
napadła na Stukające Obcasy, poszła w rozsypkę, a ci, którzy nie padli pod ciosami mściwych
krasnoludów, wycofali się do ciemnych górskich nor.
Maszerowali jeszcze długo po zachodzie słońca, a gdy rozbili obóz, widzieli już ognie
strażnicze na murach Płycizn i mieli świadomość, że sami także zostaną dostrzeżeni.
Drizzt nie był zaskoczony, widząc dwóch zwiadowców, zbliżających się pod osłoną
mroku. Drow wyruszył właśnie na ostatni obchód, gdy usłyszał odgłosy kroków i wkrótce
zauważył skradających się mężczyzn. Wyraźnie próbowali zachować ciszę, lecz nie mieli wiele
szczęścia i bezustannie potykali się o korzenie lub kamienie.
Drow przeszedł na bok od nich, za drzewo i zawołał:
- Stójcie!
Było to zwyczajowe żądanie w tych dzikich okolicach. Dwóch ludzi znów się potknęło i
przykucnęło, rozglądając się nerwowo dookoła.
- Kto zbliża się do obozu króla Bruenora Battlehammera bez zapowiedzi? - zawołał
Drizzt.
- Króla Bruenora!? - wrzasnęli jednocześnie zwiadowcy z wyraźną ulgą.
- Ano, pana Mithrilowej Hali, który wrócił do domu na wieść o śmierci Gandaluga,
zmarłego króla.
- Zapuścił się dość daleko na północ - ośmielił się zauważyć jeden z mężczyzn.
Wciąż się rozglądał, próbując dostrzec swego rozmówcę.
- Podążamy tropem orków i gigantów, którzy zniszczyli wioskę na południowy zachód
stąd - wyjaśnił Drizzt. - Podróżujemy do Płycizn, żeby upewnić się, że ich mieszkańcy mają się
dobrze i w razie czego potrafią się bronić.
Jeden z mężczyzn parsknął, a drugi odkrzyknął:
- Ba! Żaden ork nigdy nie wlezie na mury Płycizn, a żaden gigant ich nigdy nie rozbije!
- Dobrze powiedziane - rzekł Drizzt, a mężczyzna przybrał butną pozę, prostując się i
krzyżując ręce na piersi. - Zakładam, że jesteście zwiadowcami z Płycizn?
- Chcemy wiedzieć, kto rozkłada obóz niedaleko naszych murów - odkrzyknął
mężczyzna.
- Cóż, jest tak, jak wam powiedziałem, ale proszę, idźcie dalej. Powiem o was królowi
Bruenorowi. Jestem pewien, że z chęcią przyjmie was dzisiejszej nocy przy swym stole.
Mężczyzna porzucił swą butną pozę i popatrzył na przyjaciela. Obydwaj wydawali się
zakłopotani.
- Pospieszcie się! - zawołał Drizzt.
I zniknął, rozpływając się w mroku nocy. Bez trudu pokonywał nierówności terenu i
szybko przegonił mężczyzn, tak więc gdy dotarli w końcu do obozowiska, Bruenor i pozostali
czekali już na nich, rozłożywszy dwa dodatkowe talerze.
- Mój przyjaciel powiedział mi, że wpadniecie na kolację - powiedział Bruenor.
Popatrzył na bok, podobnie jak zwiadowcy, gdzie Drizzt zdejmował właśnie kaptur
płaszcza, odsłaniając twarz.
Obydwaj mężczyźni otworzyli szeroko oczy na ten widok, lecz jeden z nich
nieoczekiwanie wykrzyknął:
- Drizzt Do’Urden! Na bogów, a zastanawiałem się, czy kiedyś spotkam kogoś takiego jak
ty!
Drizzt się uśmiechnął - nie przywykł jeszcze do aż tak wylewnych powitań ze strony
mieszkańców powierzchni. Zerknął na Bruenora i zauważył Catti - brie; stała obok krasnoluda i
spoglądała w jego stronę. Wyglądała na lekko zdziwioną, ale i zauroczoną.
Drizzt mógł jedynie zgadywać, o czym myślała.
20
OSTRY ZAKRĘT NA DRODZE
Z łatwością poruszali się po ścieżkach Księżycowego Lasu. Tarathiel, jadący na
Zmierzchu, prowadził pochód; dzwonki u siodła pegaza dźwięczały wesoło. Tuż za nim szli
Innovindil i krasnoludy. Niebo było szare, a powietrze duszne i ciepłe, lecz elfom dopisywał
humor, podobnie jak fikelowi, który zachwycał się krętym szlakiem. Wciąż wychodzili na
wydawałoby się ślepe zaułki, lecz Tarathiel, znający zachodnią połać Księżycowego Lasu lepiej
niż ktokolwiek inny, skręcał zaraz lekko i natychmiast otwierała się przed nim nowa ścieżka,
szeroka i gościnna. Wyglądało to tak, jakby Tarathiel prosił drzewa o przejście, a one spełniały
prośbę. Pikel uwielbiał takie rzeczy.
Spośród całej czwórki tylko Ivan spuścił nos na kwintę. Nie spał dobrze zeszłej nocy, bo
budziły go śpiewy elfów, i choć Ivan z chęcią dołączyłby do każdej dobrej pijackiej pieśni, do
każdego hymnu do krasnoludzkich bogów lub utworu o dawnych bohaterach, o straconych i
odnalezionych skarbach, elfią improwizację uważał bardziej za skamlanie niż śpiew.
W ciągu ostatnich kilku dni Ivan miał już elfów powyżej uszu i chciał jedynie znaleźć się
na nowo w drodze do Mithrilowej Hali.
Żółtobrody krasnolud, który nigdy nie słynął z subtelności, często przypominał o tym
swoim nowym znajomym.
Podróżowali na zachód od regionu, w którym elfy z Księżycowego Lasu założyły swą
główną enklawę i lekko na północ, gdzie teren był bardziej górzysty i gdzie wiła się rzeka
Surbrin. Krasnoludy miały trzymać się jej biegu i w ten sposób dotrzeć do Mithrilowej Hali.
Tarathiel wyjaśnił, że czeka ich około dekadzień drogi - mniej, jeśli zdołają popłynąć na tratwie i
będą podróżować także nocą.
Pikel i Innovindil niemal bezustannie gawędzili po drodze, dzieląc się spostrzeżeniami na
temat mijanych roślin i zwierząt. Raz czy dwa Pikel przywołał z drzewa ptaka i coś do niego
szepnął. Ptak, najwyraźniej rozumiejąc, o co chodzi, odleciał i wrócił z wieloma innymi.
Wszystkie siadły na gałęziach nad głowami wędrowców i zaczęły trele. Innovindil klaskała w
dłonie i zanosiła się śmiechem. Nawet Tarathiel wydawał się zachwycony przedstawieniem.
Tylko Ivan nie był zadowolony, kroczył ciężko i mamrotał pod nosem coś o ”głupich ptasich
móżdżkach”.
To oczywiście jeszcze bardziej bawiło elfy - zwłaszcza gdy Pikel przekonał ptaki, by
dokonały zdumiewająco celnego nalotu bombowego na jego brata.
- Mógłbyś mię pożyczyć swego łuku? - spytał skwaszony Ivan Tarathiela, zerkając na
gałęzie. - Mielibymy kolacje.
Tarathiel odpowiedział uśmiechem, który poszerzył się jeszcze, gdy Pikel dodał:
- Hi hi hi.
- Nie będziemy wam towarzyszyć do Mithrilowej Hali - wyjaśnił Tarathiel.
- A kto was prosił? - mruknął w odpowiedzi Ivan, lecz gdy dwoje elfów zmierzyło go
urażonym spojrzeniem, trochę złagodniał. - Ba, bo i po co mieliżeście iść i zostawać ze z bandą
krasnoludów... Ale może pójdziecie ze z nami dalej. Postaralibyśmy się, cobyście byli traktowani
równi dobrze, jak my we waszym śmierdzącym... eee... ślicznym lesie.
- Twoje komplementy są równie bystre jak zamarznięta rzeka, Ivanie Bouldershoulderze -
powiedziała Innovindil złudnie pochlebnym tonem.
Mrugnęła do Tarathiela i Pikela, który zachichotał.
- Ano - rzekł Ivan, najwyraźniej nie wyczuwając ironii. Uśmiechnął się i popatrzył
bacznie na elfkę.
- Musimy wiele przedyskutować z królem Bruenorem - wtrącił Tarathiel, kierując
rozmowę z powrotem na właściwie tory. - Poproście go w naszym imieniu, by przysłał
emisariusza do Księżycowego Lasu. Najlepiej Drizzta Do’Urdena.
- Mrocznego elfa? - wzdrygnął się Ivan. - Prosicież mię, cobym sprowadził tu drowa?
Pilnuj się, Tarathielu. Jak się twoi zwiedzą, co tak lubisz krasnoludy i elfy, nie chciałbym być we
w twoi skórze!
- Nie mroczne elfy w ogóle, zapewniam cię - sprostował elf - tylko tego jednego. Mile
powitamy Drizzta Do’Urdena, choć nie uważamy go za przyjaciela. Mamy informację, która go
dotyczy i będzie ważna zarówno dla niego, jak i dla nas.
- Czyli?
- To wszystko, co wolno mi powiedzieć w tej chwili - odparł Tarathiel. - Nie będę was
obarczał szczegółami. Bez wiedzy o tym, co stało się dawniej, nie zrozumiecie wiele.
- Nie znaczy to, że wam nie ufamy i dlatego prosimy o innego wysłannika - dodała
szybko Innovindil, bo na twarzy Ivana pojawił się groźny grymas. - Obowiązują nas pewne
zasady, których musimy przestrzegać. Wiadomość, o której przekazanie was prosimy, jest bardzo
ważna, a dzięki wam mamy pewność, że szybko do niego dotrze.
- Oo oi! - zgodził się Pikel.
Tarathiel skinął głową. Spoważniał, rozejrzał się uważnie, zerknął na Innovindil i zsunął
się ze swego skrzydlatego wierzchowca.
- Co to? - chciał wiedzieć Ivan.
Tarathiel gestem nakazał mu zachować milczenie, po czym bezszelestnie zszedł ze szlaku
i schylił się nisko przy ziemi, przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwał. Ivan znów zaczął coś
mówić, ale Tarathiel uniósł dłoń, uciszając go.
- Oooo - powiedział Pikel, rozglądając się z niepokojem. Ivan odwrócił się podskokiem,
nie widząc nic poza towarzyszami.
- Co to? - powtórzył, lecz zamyślony elf milczał jak zaklęty. Ivan podbiegł więc do
Pikela, a ten zmarszczył nos i zacisnął go palcami. - Orko wie? - krzyknął Ivan.
- Aha.
Jednym płynnym ruchem Ivan ściągnął z pleców topór i obrócił się, szeroko rozstawiając
nogi, by mieć pewność, że mocno stoi na ziemi.
- No, dajcież ich - ponaglił. - Posiekam se trochie przeded drogą!
- Ja też ich wyczuwam - powiedziała Innovindil po chwili.
- Tam - dodał Pikel, wskazując na północ.
Elfy spojrzały w tym kierunku i pokiwały głowami.
- Niedawno ich banda wtargnęła w nasze granice - wyjaśniła Innovindil. - Teraz trzeba ich
powstrzymać. Wy idźcie swoją drogą, na zachód, a potem na południe, i to szybko. My zajmiemy
się bestiami.
- Uch uch - sprzeciwił się Pikel, krzyżując na piersiach krzepkie, włochate ręce.
- Ba! - parsknął Ivan. - Nie spławicie nas tak łatwo, bo szykuje się niezła polka.
Elfy popatrzyły po sobie, szczerze zaskoczone.
- Taa, wim, i nie, nie lubię was - wytłumaczył Ivan - ale ich ryż nie. To co, pozwolicie
bidnemu krasnoludowi trochie se posiekać, czy łodgonicie nas, coby my poszli do Bruenora?
Elfy znów wymieniły pytające spojrzenia; Innovindil wzruszyła ramionami, zostawiając
decyzję Tarathielowi.
- Chodźcie więc - powiedział elf. - Zobaczmy, czego jeszcze uda nam się dowiedzieć,
zanim zaalarmujemy pozostałych.
- Ba, jak będziemy za cicho, to orkowie se pójdom, ni? - burczał pod nosem Ivan.
Przeszli kilka kroków, po czym Tarathiel wskazał im, by się zatrzymali. Wspiął się na
pegaza i wzniósł się w powietrze, nabierając ostrożnie wysokości i lecąc na północ.
Wrócił niemal natychmiast, lądując przed pozostałą trójką i wskazując im, by zachowali
milczenie oraz podążyli za nim. Nieco dalej na północ podprowadził ich na skraj skalnej półki. Z
tego punktu obserwacyjnego Ivan dostrzegł, że istotnie, elfie zmysły jego towarzysza nie zwiodły
ich na manowce.
W dole, na wyrąbanej przez siebie polanie, koczowała banda orków. Był ich przynajmniej
tuzin, może nawet więcej. Snuli się tam i z powrotem w cieniu drzew. Mieli ze sobą duże topory,
zdatne do ścinania wysokich drzew, a co więcej (i co wyjaśniało, dlaczego Tarathiel tak szybko
wrócił), każdy z nich był uzbrojony w długi, potężny hak.
- Widziałem ich z oddali - wyjaśnił Tarathiel pozostałej trójce, gdy przyczaili się na półce.
- Nie sądzę, by mnie dostrzegli.
- Musimy ostrzec pozostałych - powiedziała Innovindil. Tarathiel rozejrzał się z
powątpiewaniem.
Podróżowali od kilku dni. Choć zdawał sobie sprawę, że bez towarzystwa krasnoludów
jego pobratymcy poruszaliby się znacznie szybciej, zwłaszcza gdyby dotarły do nich tak
złowróżbne wieści, nie sądził, by zdołali doścignąć orków w Księżycowym Lesie.
- Nie mogą nam uciec - rzekł ponuro, pamiętając o ostatniej bandzie, która przez ich
opieszałość zdążyła umknąć w góry.
- No to ich wytłuczem! - odparł Ivan.
- Trzech na jednego - stwierdziła Innovindil. - Może nawet pięciu.
- To szybko se poradzim - skwitował Ivan.
Podniósł ciężki topór. Obok niego Pikel wyłowił z worka swój kociołek, nałożył go na
głowę i przytaknął: - Oj oj! Elfy popatrzyły po sobie z wyraźnym zmieszaniem.
- Oj oj! - powtórzył Pikel.
Tarathiel zerknął pytająco na Innovindil.
- Już dawno nie stoczyłam dobrej walki - powiedziała z uśmieszkiem.
- Eee tam, tych tu jest ino tuzin... Co to za walka? - burknął Ivan, lecz elfy zignorowały tę
uwagę.
Tarathiel popatrzył na Ivana i spytał:
- Jakie zajmiecie pozycje?
- Jak to, jakie. Między nimi, rozumi się - odpowiedział krasnolud, wskazując na orków.
Wydawało się to dość proste, więc Tarathiel i Innovindil popatrzyli na Pikela, który jedynie
zachichotał:
- Hi hi hi.
- Nie martwcie się o mego brata - pocieszył ich Ivan. - Poradzi se. Nie wim jak, ale se
poradzi.
- Dobrze więc - rzekł Tarathiel. - Znajdźmy dogodne miejsce do ataku.
Podszedł do pegaza i szepnął mu coś do ucha, po czym odszedł, Zmierzch zaś ruszył w
przeciwnym kierunku. Innovindil poszła w ślady Tarathiela, poruszając się równie bezszelestnie.
Za nią poczłapali Pikel i Ivan, miażdżąc każdy zeschły liść i suchą gałązkę.
- Dogodne miejsce - prychnął do swego brata Ivan. - Ni ma co czekać. Trza ich dopaść i
pozabijać od razu.
- Hihihi - rzekł Pikel. Innovindil również się uśmiechnęła.

***

Prowadzony przez elfów pochód dotarł do skraju kamienistej polanki. Po drugiej stronie
orkowie krzątali się wokół drzew: jedni ścinali grube pnie, a drudzy trzymali za liny przywiązane
do wyżej rosnących gałęzi.
- Uderzymy na nich, gdy się zmęczą - cicho wyjaśnił Tarathiel. - Słońce stoi wysoko. To
nie potrwa długo.
Pikel zmarszczył jednak twarz i pokręcił głową.
- On nie chce patrzyć, jak ścinajom drzewo - wytłumaczył Ivan, a elfy popatrzyły po
sobie z powątpiewaniem.
Pikel otworzył sakiewkę, ukazując jasnoczerwone jagody. Przybrał bardzo poważną i
bardzo stanowczą minę. Skinąwszy ponuro głową pozostałym, podszedł do pobliskiego dębu,
najgrubszego drzewa w okolicy, i przyłożył czoło do szorstkiego pnia. Zamknął oczy i zaczął
mruczeć pod nosem. Po chwili zniknął wewnątrz drzewa.
- Taa, wim, co czujecie - wyszeptał Ivan do elfów, które stały z otwartymi ustami. - Cały
czas mi to robi.
Ivan podążył wzrokiem w górę pnia i wycelował palcem: - Tam.
Pikel wyłonił się z drzewa jakieś sześć metrów nad ziemią, wychodząc na gałąź wiszącą
nad kamienistą polaną.
- Twój brat jest niesamowity - wyszeptała Innovindil. - Zna wiele sztuczek.
- Możemy ich potrzebować - dodał Tarathiel.
Spoglądał z powątpiewaniem na tuzin lub więcej orków, z których wszyscy mieli na
plecach łuki. Zdawał sobie sprawę z determinacji Pikela, przykucnął więc i zaczął się przyglądać
polu bitwy, a następnie wskazał Innovindil, by przeszła na bok.
Ivan wszedł między nich, przedarł się przez drzewa z toporem w dłoni i wyszedł na skraj
polany.
- Traficie w coś, co się rusza? - zakpił głośno.
Odgłosy toporów natychmiast umilkły i orkowie odwrócili się jak jeden mąż, otwierając
szeroko żółtawe, nabiegłe krwią oczy.
- No i? - zawołał do nich Ivan. - Nigdy wcześni nie patrzyliwy śmierci we w oczy?
Stwory nie rzuciły się do ataku. Ruszyły w jego stronę wolno i ostrożnie, a kilku z nich
wykrzykiwało rozkazy.
- To dowódcy - wyszeptał do ukrytych elfów Ivan. - W nich celujta.
Orkowie nie spuszczali wzroku z samotnego krasnoluda stojącego ledwie sześć metrów
od nich. Powoli sięgnęli po łuki, napięli je i podnieśli w gotowości.
Dowódcy nie przestawali nawoływać. Było oczywiste, że szykują skoordynowaną salwę.
Elfy wystrzeliły pierwsze, dwie strzały wyfrunęły z krzaków i trafiły w cel po drugiej
stronie. Tarathiel ugodził jednego z dowódców w gardło, Innovindil drugiego w brzuch,
sprawiając, że przewrócił się na ziemię, wijąc w konwulsjach.
W tym samym momencie powietrze przed Ivanem zadrgało i wykrzywiło się, niczym fala
po wrzuceniu kamienia do sadzawki, i owa fala popędziła przez polanę, gdy orkowie zwolnili
cięciwy.
Wystrzelone strzały z łuków wykrzywiły się, zgięły się jak gałązki wierzby i poleciały
każda w inną stronę. Tylko jedna pomknęła w kierunku Ivana.
Krasnolud dostrzegł ją jednak na czas i szarpnął toporem w dół, blokując pocisk. Strzała
zahaczyła o ostrze, a następnie o opancerzony bark Ivana, odtrącając go na bok, lecz nie czyniąc
mu żadnej krzywdy.
- I z czego się cieszysz, głupku! - złajał Ivan brata, który chichotał w gałęziach ponad
nim.
Po drugiej stronie polany orkowie popatrzyli na swe łuki, jakby ich oszukały. Dopiero
teraz odkryli, że broń również wykrzywiła się pod wpływem druidzkiej magii, tak więc odrzucili
ją, wyciągnęli miecze oraz włócznie i zaszarżowali dziko.
Dwóch kolejnych orków dopiero co rozpoczęło natarcie, gdy powaliły ich elfie strzały.
Ivan Bouldershoulder powstrzymał chęć, by odpowiedzieć własną szarżą.
Świsnęła kolejna para elfich strzał, po czym Tarathiel i Innovindil pojawili się obok
Ivana; każde z nich wyciągnęło wąski miecz i długi sztylet.
Orkowie zbliżali się, rzucali kamieniami i przełazili przez głazy, przez cały czas wydając
z siebie gardłowe okrzyki.
Nad głowami Ivana i elfów przeleciała garść jasnoczerwonych jagód, zaklętych pocisków,
które pękały głośno i rozrzucały palące iskry. Tuziny tych małych granatów spadły na
szarżujących orków. Zaklęte bomby nie zadały wielu obrażeń, lecz wywołały ogromny zamęt,
który wykorzystał Ivan.
Krasnolud wyciągnął zza pasa ręczny toporek i cisnął nim prosto w twarz najbliższego
orka, drugim zaś ciął go z boku. Zaszarżował z rykiem, siekąc toporem na prawo i lewo, po czym
odciął nieszczęsnemu stworowi głowę.
Jednak to nie sukces brata wywołał głośne i pełne szczerego podziwu „Oooo” Pikela.
Stojąc ramię w ramię, Tarathiel i Innovindil skrzyżowali przed sobą broń i spletli dłonie,
tak że prawa ręka Tarathiela leżała na lewej Innovindil, przedramię w przedramię. Trzymając się
blisko siebie, ruszyli do ataku, płynnie, jakby stanowili jedną całość. Tarathiel przemknął za
Innovindil, przechodząc na prawo od niej i obracając się tak, że dotykali się prawymi
przedramionami.
Nie rozumiejąc sensu ich zachowania, jeden z orków rzucił się na odsłonięte plecy
Tarathiela, tu jednak natychmiast ugodziła go uniesiona klinga Innovindil, która z łatwością
pokonała mizerną obronę jego włóczni. Elfka nie poprzestała jednak na tym, i zakończył
prowadzenie haku dopiero, gdy przeciągnęła mieczem po żebrach kolejnego orka, ogłuszonego
po ataku Pikela. Tarathiel w mig rozpoznał jej intencje, odwrócił chwyt na trzymanym w lewej
dłoni sztylecie i wciąż parując mieczem pchnięcia orka, który walczył przed nim, uderzył mocno
do tyłu, przebijając pierś atakującego włócznika. Wyciągnął sztylet i podrzucił go w powietrze,
chwytając za czubek, po czym wysunął rękę w kierunku orka przed sobą, jakby zamierzał rzucić.
Ork wzdrygnął się, a Tarathiel obrócił.
Obok przemknęła Innovindil, a jej długi miecz ciął zdezorientowanego orka w gardło.
Tarathiel pierwszy zatrzymał obrót i skierował rękę z mieczem w dół, obejmując
partnerkę w talii. Szarpnął mocno, unosząc ją nad ziemię i przerzucając przez biodro, ona zaś
wyciągnęła nogę i kopnęła orka nacierającego na Tarathiela.
Nie trafiła go - wcale zresztą nie miała zamiaru - lecz jej stopa zmusiła stwora do zadania
pchnięcia. W tym czasie Tarathiel wyciągnął lewą rękę i przełożył ją przez prawy łokieć
Innovindil, po czym przerwał obrót, wykorzystując jej pęd, by przerzucić ją na swoją prawą
stronę. Jednocześnie uderzył orka prawą ręką, w której trzymał miecz. Biedne stworzenie, które
nadal próbowało dosięgnąć Innovindil, nawet nie zauważyło nadciągającej klingi.
Innovindil wylądowała lekko, wprost na drodze kolejnego orka. Dzięki tej jednej krótkiej
szarży elfy powaliły aż pięciu orko w.
- Oooo - powiedział z uznaniem Pikel, po czym popatrzył z powątpiewaniem na jagody w
swej dłoni.
Nagle zauważył ruch w krzakach i dostrzegł, jak dwóch orków unosi łuki.
Rzucił w nich jagodami, zanim zdołali wystrzelić, a dwa tuziny małych granatów
bezpowrotnie wygnały ich z zarośli.
Pikel wysunął ku nim dłonie, szepcząc tajemnicze zaklęcie. Pnącza i krzewy otaczające
orków uniosły się i oplotły wokół dwóch potworów, odsłaniając przy tym trzeciego, który ryknął
do swoich kompanów.

***

Ivan nie posiadał ani gracji, ani umiejętności taktycznych elfów. Dla niego ich
śmiercionośny taniec był naprawdę imponujący. Zabawny, lecz mimo to imponujący.
To, czego mu brakowało, żółtobrody krasnolud zdecydowanie nadrabiał swym uporem i
zaciekłością. Przebiegając obok jednego z orków, rozpłatał mu pierś, a przy okazji z całej siły
pchnął ramieniem drugiego, obalając go na ziemię i potężnym ciosem rozłupując jego tarczę.
Chwilę wykorzystał inny ork, przemykając cichcem obok, za nim zaś kolejny.
Ivan zabrał się już do działania, postąpił krok do tyłu i przykucnął nisko. Podniósł kamień
i podnosząc się, cisnął nim mocno, trafiając najbliższego orka w pierś i sprawiając, że się
zatoczył. Gdy jego towarzysz minął go od lewej, Ivan rzucił się obok niego na prawo. Jego topór
trafił oszołomionego orka w brzuch, unosząc go w powietrze i rzucając mocno na plecy.
Drugi ork zatrzymał się gwałtownie i zaczął obracać - lecz został ugodzony w pierś
toporem krasnoluda.
Ivan, któremu inni orkowie następowali na pięty, przemknął tuż obok, pochylił się po
drodze nad upadającym stworem i zabrał swój topór. Biegł dalej, aż do najbliższego głazu,
wskoczył na niego i wylądował po drugiej stronie, opierając się plecami o zimny głaz.
Orkowie rozdzielili się przed kamieniem, pędząc dalej i spodziewając się, że wkrótce
dościgną krasnoluda.
Jego topór trafił pierwszego, który wyłonił się z lewej, po czym świsnął w prawo, niemal
na pół przecinając kolejnego orka.
Ivan wyskoczył zza kamienia i zamachnął się toporem, ale okazało się, że walka już się
skończyła, bo resztę jego prześladowców rozsiekły klingi elfów. Tarathiel i Innovindil stali
nieopodal. Wymienili z Ivanem pełne szacunku spojrzenia, bezgłośnie gratulując sobie
znakomitej bitwy.
Ivan pierwszy przerwał kontakt wzrokowy, rozglądając się dookoła i stwierdzając, że w
okolicy nie ma już żadnych orków, nie licząc martwych i umierających. W oddali usłyszał tylko
brzęk zbroi uciekających stworów.
- Dopadłżem ośmiu - oznajmił, patrząc na leżącego przy głazie rannego orka.
Tarathiel pochylił się i dobił leżącego. Krasnolud wzruszył ramionami.
- No dobra, siedmiu i pół - rzekł.
- A ja posunęłabym się do stwierdzenia, że ten spośród nas, który zabił najmniej wrogów,
najbardziej przyczynił się do naszego zwycięstwa - powiedziała Innovindil.
Popatrzyła na drzewo, na którym siedział wcześniej Pikel. Jej wzrok przyciągnęło
poruszenie z boku. Z zarośli wyłonił się zielonobrody krasnolud, z zakrwawioną maczugą w
dłoni i szerokim uśmiechem na twarzy.
- Sia - la - la - wyjaśnił, pokazując zaklętą maczugę. Podniósł trzy sękate palce. - Czy! -
oznajmił.
Tuż za nim rozległo się szuranie. Pikel przestał się uśmiechać i obrócił się, zadając cios
pałką.
Pozostała trójka skrzywiła się na dźwięk pękających kości, lecz Pikel odwrócił się na
nowo i rozpromienił radośnie.
- Nie do końca? - spytał cierpko Ivan.
- Czy! - dobiegła entuzjastyczna odpowiedź Pikela, który uniósł w górę cztery palce.
***

Był ciepły i słoneczny dzień, gdy czworo towarzyszy dotarło do północno - zachodniego
skraju Księżycowego Lasu. Z dogodnego punktu obserwacyjnego na wysokiej skalnej półce
Tarathiel wskazał na migoczącą linię rzeki Surbrin, wijącej się u podnóża Grzbietu Świata w
drodze z północy na południe.
- Rzeka doprowadzi was do wschodnich wrót Mithrilowej Hali - wyjaśnił. - A
przynajmniej w ich pobliże. Stamtąd traficie bez trudu.
- I ufamy, że przekażecie naszą wiadomość królowi Bruenorowi oraz Drizztowi
Do’Urdenowi - dodała Innovindil.
- Aha - zapewnił Pikel.
- Powiemy im - rzekł Ivan.
Elfy popatrzyły po sobie, a mina żadnego z nich nie wyrażała najmniejszych wątpliwości.
Rozstali się jako przyjaciele, darząc się większym szacunkiem, niż mogliby się spodziewać.
CZĘŚĆ CZWARTA
ZAKRĘT NA DRODZE
Musimy wieść nasze żywoty i wiedzieć, w jakiej rzeczywistości żyjemy. W moim związku z
Catti - brie to największa prawda, a zarazem największy powód do obaw. Musimy razem
wędrować i walczyć, a zarazem określać wspólne cele, nawet jeśli są tylko mrzonkami, i dążyć do
nich ze wszystkich sił. Tylko wówczas czujemy się wolni i zjednoczeni.
Dopiero gdy spoglądamy dalej w przyszłość, napotykamy na problemy.
Na górskich szlakach na północ od Mithrilowej Hali Catti - brie otarła się niedawno o
śmierć, a co ważniejsze, przypomniała sobie o własnej śmiertelności. Nagle ujrzała kres swego
życia. Myślała, że już jest martwa, i w tej straszliwej chwili wierzyła, że nigdy już nie zostanie
matką, nigdy nie urodzi dzieci i nie zaszczepi im wartości, którymi sama się kieruje. Spojrzała w
oczy śmierci, a nie było przy niej nikogo, kto by jej umiał pomóc.
Nie spodobało jej się to, co ujrzała.
Uniknęła tego losu - nam, awanturnikom, często się to zdarza - bo zjawił się przy niej
Wulfgar, tak jak przybiegłby na ratunek każdemu z nas. Zachowała życie, ale nie przestała już
myśleć o śmierci.
Wyraźnie ujrzała perspektywę przeszłości i możliwej przyszłości i poczuła ból - ostry
zakręt na naszej drodze.
Jaka przyszłość czeka nas naprawdę? Jeśli zastanowimy się nad naszym związkiem dzień
po dniu i spojrzymy na drogę, którą do tej pory szliśmy, dojrzymy ograniczenia, których nie
możemy zignorować, szczególnie Catti - brie. Czy kiedykolwiek urodzi dzieci? Czy mogłaby
urodzić moje? Na świecie jest wielu półelfów, owoców mieszanych związków, ludzi z elfami, lecz
czy zdarzają się półdrowy? Nigdy nie słyszałem o czymś takim - krążyły plotki, że Dom Barrison
DefArmgo doczekał się takiego potomstwa, lecz nie wiem, ile prawdy było w tych pogłoskach, Z
pewnością rezultaty nie były obiecujące!
Nie wiem więc, czy mógłbym być ojcem dzieci Catti - brie, a tak naprawdę nawet gdyby
to było możliwe, nie jestem pewien, czy sprawiałoby mi to radość. Na pewno chciałbym, aby
miały wiele cech Catti - brie: jej ciekawość świata, jej odwagę, empatię, upór i oczywiście jej
urodę. Żaden rodzic nie mógłby nie być dumny z dziecka, które nosiłoby w sobie cechy Catti -
brie, Jednak owo dziecko byłoby półdrowem w świecie, który nie akceptuje mrocznych elfów. W
miastach, do których dotarła moja sława, tolerancja wobec nich byłaby może nieco większa, ale
co z innymi ziemiami. Jaki los by je czekał i co musiałoby znosić za dziedzictwo swego ojca?
Być może moglibyśmy mieć dziecko i trzymać je w Mithrilowej Hali. Jednak to miejsce
stałoby się dla niego więzieniem, a Catti - brie wie o tym bardzo dobrze.
Wszystko to jest zbyt skomplikowane. Kocham Catti - brie - wiem już o tym - i wiem, że i
ona mnie kocha. Ponad wszystko jesteśmy przyjaciółmi i na tym polega piękno naszego związku.
Wyruszając na kolejną przygodę, nie mógłbym prosić o lepszą towarzyszkę życia.
Kiedy jednak spoglądam na dalszy bieg naszej drogi, dekadę, dwie dekady w przód, widzę
ostrzejsze zakręty i głębsze parowy. Kochałbym Catti - brie do dnia jej śmierci, nawet gdyby była
zniedołężniała i sędziwa, a ja wciąż cieszyłbym się młodością. Dla mnie nie byłaby ciężarem, nie
czułbym tęsknoty za przygodami, nie czułbym potrzeby znalezienia innej kobiety.
Catti - brie zapytała mnie kiedyś, czy moje największe ograniczenie ma wewnętrzny czy
zewnętrzny charakter. Czy bardziej ogranicza mnie sposób, w jaki inni postrzegają mnie jako
mrocznego elfa, czy też sposób, w jaki ja postrzegam tych innych? Sądzę, że to samo można by
powiedzieć o niej. Bowiem choć ja dostrzegam zakręty, jakie nieuchronnie znajdą się na naszej
wspólnej drodze, i w pełni je akceptuję, ona się ich obawia, i to bardziej z powodu moich uczuć
niż własnych. Za trzy dekady, gdy zbliży się do sześćdziesiątki, będzie już stara jak na ludzkie
standardy. Ja będę miał około setki, osiągnę swe pierwsze stulecie, i wciąż będę uważany za
bardzo młodego dorosłego, według drowów niewiele więcej niż dziecko. Sądzę, że fakt, iż Catti -
brie stanęła twarzą w twarz ze śmiercią, sprawił, że niezbyt spodobało jej się to, co zobaczyła -
prawda o jej życiu.
Pozostaje jeszcze druga kwestia, dzieci. Gdybyśmy mieli założyć rodzinę, nasze dzieci
musiałyby borykać się z przesądami i uprzedzeniami, a poza tym, straciłyby matkę w bardzo,
bardzo młodym wieku.
Wszystko to jest zbyt skomplikowane.
Na razie postanawiam kroczyć przed siebie, nie martwiąc się o przyszłość.
Tak, robię to ze strachu.
Drizzt Do’Urden
21
KRÓLEWSKA AURA
Nawet po tym, jak strażnicy wysłani z Płycizn przyjęli wieść o przybyciu dostojnych
gości, powitanie, jakie mieszczanie Płycizn zgotowali Bruenorowi i jego kompanii, przeszło ich
najśmielsze oczekiwania.
Z blanków oraz ze szczytu, samotnej wieży, stojącej przy północnym murze małego
miasteczka, zagrzmiały trąby. Choć żaden z trębaczy nie grał wybitnie i żaden nie był odziany w
lśniącą zbroję, jakiej można by się spodziewać w większym mieście, jak Silverymoon, Bruenor
był pewien, że nigdy nie słyszał, by ktoś bardziej przykładał się do gry.
Wszyscy mieszkańcy osiedla, ponad setka, otoczyli obszar za bramą, klaszcząc,
wiwatując i rzucając pod nogi przybyłych płatki kwiatów. Było wśród nich więcej kobiet niż
Bruenor spodziewałby się po miasteczku na pograniczu, a także trochę dzieci, w tym kilka
niemowląt. Być może powinien spędzać więcej czasu poza Mithrilową Halą i obserwować te
rozwijające się miasteczka, zadumał się przez chwilę. Ta myśl nie wydała mu się nieprzyjemna.
Gdy tylko spoglądał na to miejsce, miał wrażenie, iż Płycizny bardzo starały się zostać
zwyczajnym miastem, zamiast siedzibą łotrów i banitów, za jakie uważał zawsze to i inne
miasteczka Dzikiego Pogranicza. Zastanowił się wtedy nad swym poprzednim domem,
Dekapolis, i przypomniał sobie ewolucję tamtejszych dziesięciu miasteczek w coś bardziej
stałego, niż było wtedy, gdy po raz pierwszy przybył przed stuleciami do Doliny Lodowego
Wichru.
Bruenor, idący na czele korowodu, przystanął i rozejrzał się, lustrując widoczne za
plecami gapiów solidne budynki. Większość była wykonana z kamienia i podtrzymywana przez
drewniany szkielet. Bruenor pokiwał głową z milczącą aprobatą, a potem przeniósł wzrok na
samotną wieżę. Przypominała liczący dziewięć metrów walec, zwieńczony proporcem, na którym
na czerwonym tle widniała para dłoni otoczonych złotymi gwiazdami - najwyraźniej emblemat
czarodzieja. Wtedy tłum rozstąpił się nagle, ustępując z drogi siwobrodemu mężczyźnie,
odzianemu w jasnoczerwone szaty, w wysokim, spiczastym kapeluszu na głowie.
- Witaj w mym skromnym miasteczku, królu Bruenorze z Mithrilowej Hali - powiedział
mężczyzna, stając przed Bruenorem. Zdjął z głowy kapelusz i ukłonił się głęboko. - Jestem
Withegroo Seian’Doo, założyciel Płycizn i jego aktualny pan. Zaszczyt ten jest niespodziewany,
lecz miły...
- Witaj, Withe...
- Withegroo.
- Withegroo - dokończył Bruenor. - A ja jeszcze nie jestem królem Bruenorem.
- Z wielkim smutkiem ja i moi współmieszkańcy dowiedzieliśmy się o śmierci twego
poprzednika, Gandaluga.
- Taa, ale stary miał dla siebie dobrych parę wieków i nie sądzę, byśmy mogli prosić o
więcej - odparł Bruenor.
Rozejrzał się dookoła, by ujrzeć radosne i szczere uśmiechy mieszkańców. Wiedział już,
że tu może czuć się swobodnie.
- Wieść o jego śmierci dotarła do mnie w Dolinie Lodowego Wichru, gdzie zamieszkałem
z przyjaciółmi - podjął.
- Czy zgubiliście się w drodze powrotnej do Mithrilowej Hali? Bruenor potrząsnął głową.
- Spotkaliśmy paru przyjaciół z Cytadeli Felbarr - wyjaśnił, po czym odwrócił się i
wskazał na Treda, który wykonał niepewny ukłon. - Mieli trochę kłopotów z orkami.
Zauważył cień, który przemknął po pomarszczonej, starej twarzy Withegroo. Ogromne
uszy mężczyzny poruszyły się pod rozczochranymi siwymi włosami, które wystawały spod
szerokiego ronda czerwonego kapelusza.
Bruenor odpowiedział ponurym spojrzeniem.
- Znacie miasteczko Stukające Obcasy? - spytał posępnie. Withegroo rozejrzał się i
zobaczył, że paru jego obywateli kiwa twierdząco głowami.
- Cóż, już go nie ma - powiedział bezceremonialnie Bruenor. - Orkowie i giganci
zostawili po sobie tylko zgliszcza. Zabili wszystkich.
Nad dziedzińcem uniósł się jęk grozy, westchnienia i szepty.
- Ścigaliśmy te psy i zabiliśmy niemało - podjął szybko Bruenor. - Położyliśmy trupem w
górach paru gigantów i niemal setkę orków, ale uznaliśmy za rozsądne przyjść tutaj i upewnić się,
że Płycizny mają się dobrze.
- Lepiej niż sobie wyobrażasz - odrzekł Withegroo.
Stanął prosto - a był wysoki, miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i mógł spojrzeć
Wulfgarowi w oczy, nie zadzierając głowy. W przeciwieństwie jednak do Wulfgara, był chudy
jak szczapa.
- Wielokrotnie doświadczaliśmy takich najazdów - ciągnął czarodziej - lecz nigdy
wrogowie nie pokonali naszych murów.
- Stary Withegroo położył ich trupem za pomocą swojej błyskawicy! - krzyknął z boku
jakiś mężczyzna, a inni natychmiast dołączyli do chóru wiwatów na cześć czarodzieja.
Withegroo uśmiechnął się, trochę nieśmiało i trochę dumnie, PO czym obrócił się do nich
i zamachał dłońmi, by ich uciszyć.
- Robię, co mogę - powiedział do Bruenora. - Bitwa to dla mnie nie pierwszyzna,
zyskałem sławę i fortunę, szukając przygód w mrocznych jaskiniach pełnych wszelakich bestii.
- I kupiłeś sobie miasteczko - stwierdził Bruenor, bez sarkazmu w głosie.
- Zbudowałem sobie wieżę - sprostował czarodziej. - Uznałem, że to dobre miejsce, by
dożyć końca swych dni, zajmując się badaniami i rozpamiętując dawne przygody. Ci dobrzy
ludzie - obrócił się i wskazał ręką tłum - znaleźli mnie, jeden po drugim i rodzina po rodzinie.
Sądzę, że dostrzegli zaletę, jaką jest posiadanie tak charakterystycznej wieży. Widzisz, sprowadza
krasnoludy - zakończył z przesadnym mrugnięciem, wywołując tym uśmiech na twarzy
Bruenora.
- Ale nie przeszkadzało im też, że w pobliżu mieszka czarodziej, który ciśnie parę
błyskawic w potwory zapuszczające się za blisko - powiedział krasnolud do Withegroo, który
przyjął komplement skinieniem głowy.
- Robię, co mogę - powtórzył.
- Nie wątpię.
- Cóż - westchnął czarodziej, zmieniając temat. - Przybyłeś, by sprawdzić, jak nam się
wiedzie, i jest to dla nas zaszczyt, królu, czy też przyszły królu, Bruenorze Battlehammerze.
Widzisz, że jesteśmy bezpieczni i silni, lecz błagam cię, nie opuszczaj nas szybko. Mury Płycizn
oraz tutejsze domy wzniesiono z kamienia, i mogą wydawać się chłodne - choć nie dla
krasnoluda! - lecz kryją w sobie ciepłe kominki i serca tych, którzy chętnie wysłuchają waszych
opowieści. - Cofnął się o krok i podniósł wzrok, zwracając się do całej kompanii. - Jesteście tu
mile widziani, co do jednego. Witajcie w Płyciznach!
Mieszkańcy miasteczka zaczęli wiwatować, a Bruenor nakazał towarzyszom rozluźnić
szeregi i zezwolił im udać się na spoczynek.
- Przywitano nas tu nieco lepiej niż w Mirabar - zauważył Drizzt.
- Taa, Mirabar - mruknął Bruenor. - Mam ochotę zrównać to miejsce z ziemią.
- W pobliżu nie dostrzegliśmy śladów orków - dorzuciła Catti - brie. - Miasteczko jest
ufortyfikowane i dobrze bronione.
Pokiwała głową z aprobatą.
- Czeka nas droga na południe - wtrącił Wulfgar.
- Ale jeszcze nie teraz - rzekła Catti - brie. - Myślę, że moglibyśmy trochę tu zostać, tylko
by się upewnić, że są bezpieczni.
- Masz złe przeczucie, co? - spytał Bruenor.
Catti - brie rozejrzała się i pomimo wiwatów oraz powszechnej aury radości, po jej twarzy
przemknął cień.
- Taa, ja też - rzucił Bruenor. - Ale nie ma się czym martwić. Sprawdzimy okolicę i
pomaszerujemy do Surbrin na wschodzie. Tred mówi, że po drodze jest jeszcze parę miasteczek.
Zobaczmy, ilu mieszkańców regionu mile powita króla Bruenora i jego przyjaciół. - Popatrzył na
Drizzta i wymownie dodał: - Wszystkich jego przyjaciół.
Drow wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia. Bo rzeczywiście nie miało.

***

- W ciemnych norach czeka jeszcze dziesięć tysięcy kolejnych - powiedział Ad’non


Kareese do trojga swych towarzyszy. - Wyjdą, jeśli uwierzą, że zdobędą sławę.
Wrócił właśnie ze zwiadu po okolicy pomiędzy kryjówką mrocznych elfów a
kompleksem Gerti, podczas którego odwiedził kilku pomniejszych władców potworów: orka,
który znał Oboulda, oraz wyjątkowo niegodziwego goblina.
- Dwadzieścia tysięcy - sprostowała Donnia. - Górskie jaskinie roją się od tych małych
bestii, a jedyną rzeczą, jaka ich tam trzyma, jest ich własna głupota oraz strach. Jeśli Obould i
Gerti zdobędą głowę króla krasnoludzkiej fortecy, to przyciągniemy ich niemało, jestem pewna.
- Po co? - z powątpiewaniem wtrąciła Kaer’lic. - Będziemy musieli tylko pilnować bestii
włóczących się po powierzchni.
- W chaosie znajdujemy radość - przypomniał jej Tos’un.
- Tak może myśleć tylko tuman z Menzoberranzan - odcięła się Kaer’lic, na co Tos’un
jedynie się uśmiechnął.
- A więc dla ciebie tłumaczę - odparł. - W chaosie znajdziemy bogactwo i rozkosz.
Kaer’lic wzruszyła ramionami i nie podjęła wyzwania.
- Nawiązałem już pewne kontakty z przywódcami różnych plemion goblinów oraz orków
i słyszałem pogłoski, że jeden z nich jest dość blisko z groźnymi bestiami na Trollowych
Wrzosowiskach na południu - stwierdził Ad’non.
- Wystrzegaj się goblińskich przechwałek - ostrzegła go Donnia. - Powiedzą ci, że górscy
giganci biją przed nimi pokłony, jeśli uznają, że zrobi to na tobie wrażenie.
- Ich tunele sięgają daleko - przypomniał Ad’non.
- Jestem skłonny wierzyć, że możemy to zrobić - powiedział Tos’un - i że będzie nam się
to podobało. Byłem najbardziej sceptyczny, gdy po raz pierwszy próbowaliśmy powiązać
Oboulda z Gerti. Myślałem, że gigantka zadusi tego ohydnego orka, gdy dowie się o utracie
czworga swych pobratymców, a jednak spójrzcie, co osiągnęliśmy. Zwiadowcy Oboulda są
wszędzie, biegają po górach, tropiąc tę bandę, w której skład wchodzi król Bruenor. Jeśli go
odnajdą, a Gerti dokona zemsty...
- Będziemy mogli przyciągnąć tysiące do armii Oboulda - dokończył Ad’non. - Możemy
stworzyć rój, który zaleje okolicę w promieniu wielu kilometrów!
- I? - spytała cierpko Kaer’lic .
- I pozwolić im zabijać krasnoludów, ludzi oraz siebie nawzajem - odparł Ad’non. - I my
też tam będziemy, zawsze jeden krok z tyłu, a jednak zawsze o krok do przodu, by za każdym
zakrętem pobierać swoją dolę.
- Oraz cieszyć się widokiem krwawej jatki - dodała z okrutnym uśmieszkiem Donnia.
Kaer’lic pokiwała głową z aprobatą.
- Upewnijcie się, że nasi sojusznicy zostali ostrzeżeni o obecności drowa, który nie jest
dla nas przyjacielem - poradziła kapłanka.
Usiadła wygodnie i słuchała, jak pozostali snują coraz bardziej fantastyczne plany.
Kaer’lic naprawdę to lubiła, ale teraz miała na głowie ważniejsze problemy. Wróciła myślami do
wydarzeń, które rozegrały się, zanim spotkała swych przyjaciół, gdy została wysłana ze swego
miasta w Podmroku w misji dla rządzących kapłanek.
W tych wspomnieniach nieraz pojawił się Drizzt Do’Urden, nie był bowiem pierwszym
zdrajcą Lolth oraz zwyczajów drowów, z jakim miała do czynienia Kaer’lic Straszliwa.
Nie żywiła do niego jakiejś szczególnej nienawiści - bardziej prawdopodobne, że tak
odbierał to Tos’un - lecz przyzwyczajona do ciągłego spiskowania, nie mogła się nie
zastanawiać, jak potoczy się jego los i jaki udział mogłaby w tym mieć ona. Czy odnajdzie
nieoczekiwaną sposobność, aby odpłacić mu za stare urazy? Czy jego sława przysłuży się
Pajęczej Królowej, a co ważniejsze, kapłance, która utraciła łaskę bogini?
Uśmiechnęła się i rozejrzała po pozostałej trójce; wszyscy wydawali jej się zbyt pełni
entuzjazmu.
Ona, Kaer’lic Straszliwa, musi zachować cierpliwość i rozegrać wszystko zgodnie z
własnym planem.

***

Usłyszeli dźwięk trąb i choć nie grzeszyli rozumem, jeden z nich powiązał ten powitalny
odgłos z grupą Bruenora, którego °d jakiegoś czasu śledzili.
Z drugiej strony parowu orkowie mieli taki sam widok na wieżę Withegroo, jak Drizzt i
jego przyjaciele zaledwie dzień wcześniej.
Z paskudnymi uśmiechami na swych zniekształconych, zębatych pyskach, zwiadowcy
wycofali się pospiesznie, wracając na pogórze, gdzie czekał Urlgen, syn Oboulda.
- Bruenor jest w mieście - poinformował go dowódca patrolu.
Urlgen wykrzywił rozdęte wargi. Ucieszyła go ta wiadomość. Musiał się teraz starać, by
wynagrodzić ojcu swoją poprzednią klęskę, a do tego wystarczała tylko śmierć Bruenora
Battlehammera.
Tymczasem krasnolud odpoczywał sobie spokojnie w odosobnionym miasteczku i nie
miał pojęcia, jakie zawisło nad nim niebezpieczeństwo.
Urlgen rozesłał posłańców, aby jak najszybciej przekazali Obouldowi najnowsze wieści i
ponaglili go do pośpiechu. Szczur znalazł się w pułapce, a Urlgen nie chciał, aby się wyślizgnął.

***

Obould był wyczerpany, spędził cały dzień, przekonując innych. Mimo to wiedział, że
musiał odbyć tę podróż osobiście; nie mógł przekazać wieści o odnalezieniu króla Bruenora
przez żadnego posłańca.
Gerti siedziała na brzeżku swego tronu, mrużyła niebieskie oczy i wyglądała jak wielka
kocica przygotowująca się do skoku.
- Zlokalizowałeś króla Bruenora i pozostałych, którzy zamordowali mych pobratymców?
- spytała, zanim ork zdążył wypowiedzieć formalne słowa powitania.
- Są w małym miasteczku - odparł Obould. - W tym z samotną wieżą.
Gerti pokiwała ze zrozumieniem głową. Dzięki swej wieży Płycizny były dość
charakterystyczne w tym regionie.
- A przygotowałeś wojsko?
- Armia jest gotowa i już wyruszyła - odpowiedział Obould. Oczy Gerti powiększyły się,
jakby zaraz miała eksplodować.
- Tylko by zatoczyć koło od południa - wyjaśnił szybko ork. - Teren jest tam płaski i
równy, a przecież musimy zatrzymać Bruenora w pobliżu miasteczka.
- Więc twoi ludzie są tam tylko po to, by odciąć mu drogę? - Tak.
Gerti skinęła głową jednemu ze swych podwładnych, masywnemu i muskularnemu
gigantowi, odzianemu w błyszczącą metalową zbroję i uzbrojonemu w ogromną włócznię.
Wojownik natychmiast odpowiedział ukłonem i skierował się w stronę wyjścia.
- Yerki poprowadzi moje siły - wyjaśniła Gerti. - Są gotowi do natychmiastowego
wymarszu.
- Ilu? - nie mógł nie spytać ork.
- Dziesięciu - odrzekła Gerti.
- I tysiąc orków - dodał Obould.
- Więc nasz udział w upadku króla Bruenora Battlehammera zapowiada się po równo -
stwierdziła wyniośle gigantka.
Obould już miał na końcu języka ciętą odpowiedź, lecz przypomniał sobie, że każdy ze
strażników Gerti mógłby go zmiażdżyć, więc milczał przezornie.
- Musimy wyruszyć natychmiast - podjął, zmieniając temat. - Droga do miasteczka zajmie
nam trzy dni.
- Dotrzyjcie tam w dwa - powiedziała Gerti.
Obould skinął głową, ukłonił się i odwrócił, odchodząc spiesznie od gigantki, lecz
zatrzymała go, gdy zamierzał wyjść z jaskini, wykrzykując jego imię.
Ork obrócił się w jej stroną.
- Nie zawiedź mnie... znowu - ostrzegła.
Obould zachował jednak wyprostowaną postawę i nie cofnął się pod naciskiem spojrzenia
Gerti. Miał do dyspozycji dziesięciu gigantów. Dziesięciu gigantów!
I tysiąc orków!
22
ZBYT WYRAŹNE OSTRZEŻENIE
Ivan z początku zjeżył się na sugestię Pikela, by popłynąć z prądem rzeki Surbrin do
wschodnich wrót Mithrilowej Hali, lecz gdy trzeciej nocy od opuszczenia Księżycowego Lasu
rozłożyli obóz tuż nad rzeką, Pikel zaskoczył brata, wymykając się w mrok, aby zebrać zwalone
kłody. Gdy chrapanie Ivana przeszło w donośne poranne ziewanie, jego zielonobrody brat
skończył już sporą tratwę z ponacinanych, krzyżujących się kłód, związanych pnączami i liną.
Ivan zareagował jak zwykle z powątpiewaniem.
- Utopisz nas obu na śmierć, głupku! - wrzasnął, opierając dłonie na biodrach. Rozstawił
przy tym szeroko nogi, jakby spodziewał się, że Pikel przyjmie obelgę z typowym dla siebie
wdziękiem i natychmiast się na niego rzuci.
Pikel jedynie się roześmiał i zsunął tratwę do wody. Zakołysała się w małej zatoczce na
skraju rzeki, doskonale zrównoważona, i prawie się nie zanurzyła, gdy Pikel wskoczył na pokład.
Po długich namowach i przypomnieniach o spuchniętych nogach, Ivan dołączył w końcu
do brata na tratwie, „ino, coby sprawdzić!”. Zanim obwieścił swą ostateczną opinię, Pikel
wiosłem odepchnął tratwę w główny nurt, gdzie zaczęła swobodnie dryfować.
Protesty Ivana ucichły, gdy okazało się, że ten sposób podróżowania jest daleko bardziej
przyjemny niż marsz. Pikel dobrze się sprawił i wyposażył tratwę w dwa wygodne siedziska, a
nawet zamocował na niej mały hamak.
Ivan nie musiał pytać, gdzie jego brat nauczył się takich rzeczy. Wiedział, że w grę
wchodziła dziwna druidzka magia Pikela - bez dwóch zdań! Część drewna, w tym fotel, który
zajął, wyglądała, jakby uformowano ją z jakiejś plastycznej substancji, a wiosło używane przez
Pikela pokryte było tak skomplikowanymi rysunkami liści i drzew, że biegły rzeźbiarz
potrzebowałby dekadnia, aby je wykonać. Pikel zrobił to w jedną noc.
Pierwszego dnia na Surbrin bawili się świetnie, a za namową Pikela płynęli także w nocy.
Jakże przyjemnie było sunąć ze spokojnym prądem pod baldachimem migoczących gwiazd!
Nawet Ivan, w każdym calu prawdziwy krasnolud, nabrał trochę więcej szacunku dla elfów pod
tym cudownym letnim niebem, a przynajmniej przyznał się (przed sobą!), że rozumie miłość tej
rasy do gwiazd.
Drugiego dnia rzeka skręciła bliżej wyniosłych gór, płynąc wzdłuż wschodniego skraju
Grzbietu Świata. Lśniące ściany szarego kamienia, upstrzone zieloną roślinnością oraz pasmami
bieli, wznosiły się na prawym brzegu, a czasami na obydwu, gdy rzeka wiła się przez skalisty
teren. Pikel zdawał się tym nie martwić, lecz Ivan wzmógł czujność. W końcu niedawno walczyli
z orkami, a czyż ta okolica nie byłaby wspaniałym miejscem na zasadzkę?
Ulegając namowom Ivana, drugiej nocy przybili do brzegu, zresztą tak naprawdę rzeka
stawała się zbyt nieprzewidywalna i wartka, aby podróżować po zmroku. Poza tym krasnoludy
musiały uzupełnić zapasy.
Następnego dnia spadł deszcz, na szczęście dość drobny, choć zmoczył ich i sprawił, że
wyglądali żałośnie. Przynajmniej góry cofnęły się nieco, brzeg opadł na wschodzie, a górskie
zbocza na zachodzie stawały się bardziej zaokrąglone i delikatne.
- Myślisz, co dziś ich znajdziem? - spytał wcześniej Ivan.
- Aha - odparł Pikel.
Obydwa krasnoludy zagłębiły się w rozmyślaniach o prawdziwej przyczynie podróży z
katedry Duchowe Uniesienie. Przybywały, aby ujrzeć Mithrilową Halę i koronację króla
Bruenora. Perspektywa zobaczenia wielkich krasnoludzkich hal, jakich żaden z braci nie oglądał
przynajmniej od kilku stuleci, wzbudzała w Ivanie wielką radość. Powrócił myślą do swych
najdawniejszych wspomnień, do odgłosu młotów uderzających z brzękiem w metal, do zapachu
węgla, siarki, a przede wszystkim pitnego miodu. Znów widział potężne, wysokie kolumny
podtrzymujące największe komnaty jego własnego domu i miał nadzieję, że legendarna
Mithrilową Hala będzie przewyższać te wspaniałe dzieła.
Tak, Ivan, choć kochał Cadderly’ego, Danicę oraz dzieciaki, uznał, że wspaniale będzie
znów znaleźć się wśród swoich, w miejscu dostosowanym do gustu krasnoludów.
Zastanawiając się nad swymi oczekiwaniami, popatrzył na Pikela i zamyślił się. Może w
Mithrilowej Hali uda mu się rozpocząć proces kierowania „duida” z powrotem ku jego
prawdziwemu dziedzictwu. Jeśli Pikel potrafił tworzyć tak wspaniałe przedmioty, jak ta tratwa z
drewna, jak wspaniałe mogłyby być jego dzieła, gdyby pracował z godnym krasnoluda
materiałem: kamieniem i metalem?
Oczywiście wizja Ivana byłaby dalece doskonalsza, gdyby w kulminacyjnym momencie
Pikel nie przywołał na podniesione przedramię dużego i niesłychanie brzydkiego ptaka, a
następnie nie pogrążył się z nim w długiej i wydawałoby się zawiłej konwersacji.
- Gadałżeś ze z nim jak z równym? - spytał cierpko Ivan, gdy sęp odfrunął.
Pikel obrócił się do niego z zaskakująco poważną miną, po czym wskazał na zachodni
brzeg i zaczął kierować tratwę w tę stronę.
Ivan wiedział, że lepiej się z nim nie spierać. Jego wydawałoby się głupawy brat
wielokrotnie dowodził, iż informacje, jakie potrafił uzyskiwać od zwierząt, mogły być istotne.
Poza tym, rzeka stawała się coraz bardziej wartka i Ivan chciał znów postawić stopy na stałym
lądzie.
Ledwie przycumowali tratwę, Pikel chwycił wielki worek z zapasami, nałożył na głowę
swój kociołek i popędził ku wzniesieniu nieco dalej od brzegu. Ivan dogonił go po chwili na
skalistym pagórku.
Pikel wskazał na południowy zachód, gdzie w oddali na tle szarych gór widać było
poruszające się sylwetki.
- Krasnoludy - stwierdził Ivan.
Zmrużył oczy i osłonił je dłonią przed blaskiem. Skinął głową, potwierdzając własne
spostrzeżenie. Rzeczywiście, były to krasnoludy i musiały pochodzić z Mithrilowej Hali. Kręciły
się po okolicy, najwyraźniej wznosząc fortyfikacje.
Ivan zerknął na brata, lecz Pikel pomaszerował już w stronę budowli. Ramię w ramię
pobiegli przez lekko pochyły teren, najpierw w dół, a potem stromo w górę.
Niedługo później dobiegła ich komenda:
- Stójcie i mówcie, kto wy!
Bracia, rozumiejąc powagę tego głosu, zatrzymali się przed zamkniętymi żelaznymi
wrotami w kamiennej ścianie.
Przez ową bramę wybiegł krzepki rudobrody krasnolud w kolczudze.
- No, nie wyglądacie jak orki i nie śmierdzicie jak one - powiedział. - Choć nie jestem
pewien, na co ty wyglądasz - dodał, Przyglądając się Pikelowi.
- Duid - stwierdził Pikel.
- Ivan Bouldershoulder, do usług, a tyś pewnie woj króla Bruenora. To mój brat Pikel.
Przybylimy z Carradoonu i Gór Śnieżnych, z polecenia wysokiego kapłana Cadderly’ego
Bonaduce, by świadkować koronacji nowego króla.
Żołnierz skinął głową, a jego mina wskazywała, że choć być może nie zrozumiał
wszystkiego, co Ivan właśnie powiedział, pojął sens tej przemowy i uważa ją za rozsądne
wyjaśnienie obecności braci.
- Cadderly jest przyjacielem tego drowa, co to biega obok waszego króla - wytłumaczył
Ivan, na co żołnierz skinął porozumiewawczo. - Nie spóźnilimy się, co?
Żołnierz spochmurniał na chwilę, a jego rumiana twarz ściągnęła się w wyrazie
zakłopotania, ale tylko na chwilę, bo zaraz mrugnął porozumiewawczo.
- Jeszcze go nie ukoronowaliśmy, bo jeszcze nie wrócił z Doliny Lodowego Wichru.
- Balimy się, co to przegapimy - powiedział Ivan.
- I przegapilibyście, gdyby wrócił od razu - wyjaśnił żołnierz. - Ale on i jego kamraci
trafili po drodze na orków, teraz ich ścigają i zapędzają z powrotem do ich ciemnych nor.
Ivan pokiwał głową ze szczerym podziwem.
- Dobry król - rzekł, a żołnierz się rozpromienił.
- To tylko mała banda, więc nie zajmie mu to długo - ciągnął strażnik. Odwrócił się i
wskazał braciom, by poszli za nim. - Brakuje nam piwa - wyjaśnił. - Przyszliśmy szybko z hal, by
założyć obóz, a nasi bracia wyruszyli na zachód, żeby zbudować drugi. No i trochę nam zeszło.
- Mała banda, co? - spytał sceptycznie Ivan.
- Nie ryzykujemy niepotrzebnie - wyjaśnił żołnierz. - Wiele ostatnio walczyliśmy, a czeka
nas jeszcze przeprawa z drowami.
- Nie znam tego Carradoonu czy Gór Śnieżnych, o których wspomniałeś, ale musisz
wiedzieć, że tu ziemie są dzikie.
- Sami my niedawno walczyli ze z orkami - odparł Ivan. Odwrócił się w stroną rzeki i
wskazał brodą na wschód. - W Księżycowym Lesie. Mój brat trochie nas zgubił.
- Oo - powiedział Pikel, niezbyt chętnie przyjmując na siebie winę.
- Taa, taa, doprowadziłeś nas tutaj, ale po drodze wpakował - żeś nas we w gniazdo
elfów! - wrzasnął Ivan i obrócił się do żołnierza. - Ci obrzydli orkowie łażą wszędzie, co? No, to
chyba przyszlimy we w dobre miejsce!
Były to słowa godne prawdziwego krasnoluda, a żołnierzowi tak się spodobały, że
poklepał Ivana po ramieniu.
- Pokażcie ino, co budujecie - zaproponował Ivan. - Może znam sztuczkie ze z południa, o
jakiej nie słyszeliście.

***

- Wychodzisz? - dobiegł delikatny głos, który ucieszył Drizzta.


Podniósł wzrok znad małej sakwy, jaką przygotowywał na drogę, aby spojrzeć na
zbliżającą się Catti - brie. Niewiele rozmawiali przez kilka ostatnich dni. Catti - brie zamknęła się
w sobie, pogrążona w rozmyślaniach, a Drizzt potrafił zrozumieć jej potrzebę samotności.
- Muszę się upewnić, że rzeczywiście odegnaliśmy orków - odpowiedział.
- Withegroo rozesłał patrole.
Drizzt uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Tak, myślałam o tym samym - przyznała. - Przynajmniej znają teren.
- Jak wkrótce ja.
- Pozwól mi wziąć hak i iść z tobą - poprosiła. Drizzt spojrzał jej w oczy.
- Noc jest ciemna - rzekł.
Catti - brie wyglądała na urażoną. Przez chwilę unikała jego wzroku. Popatrzyła na niego
dopiero wtedy, gdy się uspokoiła.
- Przy takich okazjach wykorzystuję obręcz - przypomniała. Z sakiewki przy pasie
wyciągnęła obręcz z kocim okiem, która za pomocą magii wzmacniała jej wzrok w słabym
świetle.
- Nie jest tak dobra jak oczy drowa - uznał Drizzt. - Teren może być skalisty i zdradziecki.
Catti - brie nie zamierzała ustępować, argumentując, że obręcz służyła jej nawet w
Podmroku i że drow nigdy jej tego nie zarzucał, ale Drizzt przerwał jej, zanim zaczęła mówić.
- Pamiętasz skaliste wejście za domem Deudermonta? - spytał. - Ledwo sobie z nim
poradziłaś. Po deszczu skały tutaj są równie śliskie.
Catti - brie znów wyglądała, jakby ją uderzył. Nie mogła odmówić mu słuszności ani też
nie potrafiła dotrzymać mu kroku w świetle dnia, nie mówiąc już o nocy, lecz czy jego słowa nie
oznaczały, że jest bezużyteczna? Czy po raz pierwszy od dnia, gdy udał się w pojedynkę do
Menzoberranzan, odrzucał pomoc przyjaciół?
Skinął głową, posyłając jej słaby uśmiech, przerzucił worek przez ramię i wstał,
odwracając się.
Catti - brie złapała go za ramię, zmuszając, by znów na nią spojrzał.
- Wiesz, że mogę to zrobić - powiedziała.
Drizzt patrzył na nią długo i stanowczo. W końcu skinął głową.
- Na całym świecie nie ma lepszej partnerki podczas zwiadu - przyznał.
- Ale tej nocy chcesz iść sam - bardziej stwierdziła, niż spytała.
Drow znów przytaknął.
Catti - brie uścisnęła go mocno.
Niedługo później Drizzt opuścił Płycizny. Miał przy sobie magiczną figurkę i wiedział, że
jeśli zajdzie potrzeba, będzie mógł wezwać Guenhwyvar.
Ledwie piętnaście metrów od oświetlonej pochodniami bramy wtopił się w mrok.
Kilkakrotnie w ciągu nocy ujrzał patrole z Płycizn, a usłyszał je na długo przed tym, nim
je dostrzegł. Za każdym razem omijał je z łatwością. Nie chciał towarzystwa, bo w mroku
poruszał się tak, jak tylko dobrze wyszkolony drow potrafił, przemierzając szlaki i lasy
bezszelestnie jak cień.
Nie spodziewał się niczego znaleźć, lecz miał na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że i tak
musi to sprawdzić, by uniknąć ewentualnej katastrofy. Bystrym wzrokiem odnalazł tropy
wewnątrz kręgu leżących kamieni. Były świeże, choć obok nie dostrzegł śladu ogniska ani
pozostałości pochodni. Noc trwała już od jakiegoś czasu, a wszystkie patrole z Płycizn składały
się z ludzi, którzy nosili pochodnie.
Ktoś jednak tu był, ktoś rozmiarów człowieka albo im bliski, ktoś, kto potrafił poruszać
się w mroku bez źródła światła. Zważywszy na wszystkie niedawne wydarzenia, łatwo przyszło
mu się domyślić, że trafił na ślady dwóch orków.
Stwory poruszały się szybko i nie zachowywały ostrożności. Po półgodzinie Drizzt
wiedział już, że znacznie się do nich zbliżył.
Ani przez moment nie żałował, że nie ma przy nim Catti - brie czy któregoś z pozostałych
przyjaciół. Ani przez moment nie odbiegł myślami od czekającego go zadania, od
niebezpieczeństw i potrzeb tej konkretnej chwili.
Kryje się pod osłoną nisko rosnącej gałęzi, zauważył wreszcie swój cel. Dwóch orków,
przycupniętych na pobliskiej grani, wyglądało zza krzaku bzu na odległe i dobrze oświetlone
miasteczko Płycizny.
Krok za krokiem, starannie układając jedną stopę za drugą, drow się do nich zbliżył.
Jego sejmitary błysnęły lekko w świetle gwiazd, a orkowie niemal wyskoczyli z butów,
widząc czubki zakrzywionych kling tak blisko swych gardeł. Jeden podniósł ręce, lecz Drizzt
chwycił go za uzbrojony nadgarstek i pociągnął w dół, drugą ręką zadając cios. Bez trudu mógłby
zabić stwora, tym razem jednak zależało mu na jeńcach, przystawił więc tylko sejmitar do żeber
orka.
Ten jednak z uporem odskoczył do tyłu - prosto przez północną krawędź grani, za którą
rozciągało się dziesięciometrowe urwisko.
Trzymając sejmitar blisko drugiego stwora, Drizzt przesunął się nad brzeg przepaści i
patrzył, jak ciało orka odbija się od skał, obraca w powietrzu i ląduje twardo na ziemi.
Drugi ork zaczął umykać.
Tego Drizzt również mógł zabić, lecz pamiętając o konieczności zdobycia informacji,
podjął pościg.
Ork skierował się w stronę drzew, biegnąc między rozrzuconymi głazami, spadł po
krótkim zboczu i zaczął się wspinać dalej. Wielokrotnie podczas tej szaleńczej ucieczki oglądał
się za siebie, mając nadzieję, że zostawił mrocznego elfa daleko za sobą.
Drizzt jednak cały czas dotrzymywał mu kroku. Gdy ork skręcił za jednym z drzew - tym
samym, zza którego przed paroma chwilami Drizzt obserwował parę stworów - drow ruszył na
skróty. Wskoczywszy na nisko rosnącą gałąź, pobiegł wzdłuż niej. Przeskoczył za pniem na
konar prowadzący w przeciwną stronę, pokonał go, po czym koziołkując, zeskoczył na ziemię.
Przyklęknął na jednym kolanie, mierząc klingami w orka, który biegł wprost na niego.
Ork wrzasnął i skręcił gwałtownie, a Drizzt zamarkował podwójne pchnięcie, które
pozbawiło stwora równowagi.
Drow natychmiast cofnął ostrza i obrócił się dookoła, wysuwając nogę prosto pod stopę
orka. Stwór potknął się i przewrócił twarzą na kamienisty grunt.
Oszołomiony, oparł się dłońmi o ziemię i spróbował podnieść, lecz dwa sejmitary, które
dotknęły podstawy jego czaszki, przekonały go, że powinien położyć się nieruchomo.
Światło pochodni i hałasy w oddali powiedziały Drizztowi, że zamieszanie zwróciło
uwagę jednego z patroli. Zawołał do zwiadowców, przywołując ich do siebie, po czym poprosił,
aby zabrali jeńca do króla Bruenora oraz Withegroo, podczas gdy on sprawdzi resztę okolicy.

***

Gdy kilka godzin później Drizzt wrócił do Płycizn, zaskoczyła go mina Bruenora.
Spodziewał się dostrzec niezadowolenie, gdyby ork nie chciał mówić, albo, co bardziej
prawdopodobne, gniew, podobny do tego, jaki malował się na obliczu króla w Stukających
Obcasach.
A jednak teraz dojrzał na twarzy swego rudobrodego przyjaciela niepewność i śmiertelną
bladość.
- Co wiesz? - spytał, osuwając się na fotel obok Bruenora, przed gorejącym kominkiem w
domu, który oddali im mieszkańcy Płycizn.
- Mówi, że jest ich tam tysiąc - wyjaśnił ponuro Bruenor. - I że orkowie i giganci są
wszędzie, gotowi zmiażdżyć nas na placek.
- To podstęp. Chce nas przestraszyć - stwierdził Drizzt. Bruenor nie wydawał się
przekonany.
- Jak daleko zaszedłeś, elfie?
- Niezbyt daleko - przyznał Drizzt. - Po prostu obiegłem miasteczko dookoła, szukając
małych band, które mogłyby siać zamęt.
- Ork mówi, że ziemie na południe stąd roją się od jego brudnych ziomków.
- To też sprytne kłamstwo.
- Taa - rzekł w zamyśleniu Bruenor. - Ale wtedy ork mówiłby o północy. To byłoby
bardziej wiarygodne i trudniejsze do sprawdzenia. Skoro jego pobratymcy zaczaili się na
południu, logiczne, że wysłali patrol, na który się natknąłeś. Poza tym, ta kwicząca świnia nie
była w nastroju do kłamstwa, jeśli mnie rozumiesz.
Po plecach Drizzta przeszedł dreszcz, bowiem istotnie zrozumiał, o co chodziło
krasnoludowi.
- Mówił dość szybko - powiedział Bruenor. Sięgnął za niską poręcz swego fotela i
podniósł dzban piwa. - Wygląda na to, że będziemy musieli jeszcze trochę powalczyć, zanim
wrócimy do Mithrilowej Hali.
- To ci się nie podoba?
- Pewnie, że mi się podoba! - szybko zripostował Bruenor. - Ale tysiąc to sporo orków!
Drizzt uśmiechnął się pokrzepiająco, wyciągnął rękę i poklepał Bruenora po ramieniu.
- Mój drogi krasnoludzie - rzekł - obydwaj wiemy, że orkowie nie potrafią liczyć!
Drow poprawił się w fotelu, rozważając najnowsze wieści.
- Być może powinienem znów wyruszyć, i to natychmiast - uznał.
- Pasibrzuch, Wulfgar i Catti - brie już są w drodze - wyjaśnił Bruenor. - Miasteczko
wysłało własnych zwiadowców, a stary Withegroo obiecał użyć magicznych oczu. Przed świtem
będziemy wiedzieć, czy ork mówił prawdę, czy łgał.
Była to prawda, uświadomił sobie Drizzt, więc znów usiadł głębiej w fotelu. Zamknął
oczy, zadowolony, że znajduje się pośród tak zdolnych przyjaciół, zwłaszcza jeśli ork mówił
prawdę.
- I zapędziłem Dagnabbita do roboty - dorzucił Bruenor, nieświadomy, że jego przyjaciel
zapada w głęboki sen. - Ma wymyślić plan ewakuowania stąd wszystkich mieszkańców, gdyby
orków przyszło zbyt wielu, albo sprytny sposób na powstrzymanie tej nawały. Możliwe, że czeka
nas trochę zabawy! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nie pozwoliłem im się namówić, żebym
wrócił prosto do domu, elfie! Ano, po to żyje każdy dobry krasnolud. Żeby od czasu do czasu
trzasnąć orka w ryj! I nie wątp, że będę walczył tyle, ile trzeba. Nie wątp w to ani przez chwilę.
Poradzę sobie lepiej niż ty, moja dziewczyna i Wulfgar razem wzięci.
Uniósł kufel w toaście.
- Mam miejsce na jeszcze sto szczerb na toporze, elfie! I to tylko po zaostrzonej stronie!
23
MIECZ PRZECIW MIECZOWI
Byli mieszkańcami pogranicza, myśliwymi oraz wojownikami. Żadnemu z mężczyzn czy
kobiet z Płycizn nie obca była klinga i każdy z nich miał jakieś doświadczenie w zabijaniu.
Orkowie i gobliny nie należały do rzadkości w tej okolicy.
Mieszkańcy Płycizn dobrze znali zwyczaje stworów z ciemnych górskich nor, dobrze
znali ich skłonność do okrucieństwa i niegodziwe sztuczki.
Znali je aż nadto dobrze.
Zwiadowcy z Płycizn nie byli tej nocy zbyt ostrożni, pomimo ostrzeżeń króla Bruenora i
jego przyjaciół oraz opowieści o katastrofie w Stukających Obcasach. W chwili gdy Drizzt
wracał z pojmanym orkiem, oddział dwunastu silnych wojowników wychodził przez południową
bramę Płycizn, poruszając się szybko po znajomym terenie.
Niedługo później odnaleźli trop orków i zgodzili się, że potwory są dwa, najwyżej trzy.
Pragnąc się wykazać, zapomnieli o tym, że mieli zbierać informacje, i zamiast tego zajęli się
polowaniem, schodząc po dość stromym zboczu do płytkiej, usianej głazami kotlinki. Wiedzieli,
że są blisko. Podnieśli w gotowości miecze, topory i włócznie.
Idąca na czele kobieta gestem nakazała pozostałym, by się zatrzymali, po czym padła na
brzuch i zaczęła pełznąć wśród głazów. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech, bo spodziewała
się, że po drugiej stronie skały będzie czekać dwóch lub trzech orków, nieświadomych faktu, że
zaraz zginą.
Jej uśmiech zniknął jak zdmuchnięty, gdy wyłoniła się po drugiej stronie i ujrzała nie dwa
lub trzy, lecz dwadzieścia humanoidalnych stworów, stojących w gotowości do ataku.
Pewna, że nie została zauważona - choć orkowie na pewno nie przegapili całej grupy
zwiadowców, odkrywając ich zapewne już w chwili, gdy weszli do kotlinki - wycofała się i
skuliła za osłoną kamienia. Zamierzała ostrzec swych przyjaciół, a przynajmniej zebrać ich w
jakiejś formacji obronnej. Uniosła rękę, dając rozpaczliwe znaki.
Nagle zamarła w bezruchu. Jej twarz przybrała wyraz czystego przerażenia. Tam, wysoko
na grani, tuż za zwiadowcami, ujrzała nie dające się z niczym pomylić sylwetki wielu, wielu
wrogów.
Głośny okrzyk potwierdził jej przypuszczenia. Horda orków rzuciła się szybko w dół,
wyjąc na każdym kroku.
Kobieta zamierzała podnieść się i pobiec do swych towarzyszy, potem jednak zmieniła
zdanie i przypadła do ziemi na dźwięk licznych kroków, dobiegających zza głazów. Dwudziestu
orków przemknęło tuż obok niej, i kobieta wiedziała, że jej przyjaciele są zgubieni.
Wrogów było zbyt wielu.
Znów się położyła, instynktownie kuląc na dźwięk straszliwych wrzasków bólu, jakie
rozległy się na polu bitwy. Zobaczyła, jak jeden z mężczyzn unosi się wysoko w powietrze na
ostrzach trzech włóczni orków. Wyjąc i wierzgając, zdołał w jakiś sposób stanąć z powrotem na
nogach i utrzymać równowagę, choć z pewnością był śmiertelnie ranny.
Stał z determinacją - dopóki grupa orków nie skoczyła na niego i nie powaliła go na
ziemię.
Kobieta cofnęła się, przekradając pomiędzy dwoma głazami, i wcisnęła się w ciemne
miejsce pod ich sklepionymi nawisami.
Próbowała uspokoić i uciszyć oddech, zdusić kotłujący się w jej gardle krzyk. Spod
głazów nie widziała pola bitwy, lecz mogła słyszeć dobiegające stamtąd odgłosy. Każdy dźwięk
odbijał się echem w jej głowie.
Leżała tam w ciemności, przerażona, jeszcze długo po tym, jak ucichły krzyki. Wiedziała,
że przynajmniej jednego z mężczyzn orkowie zabrali ze sobą jako więźnia.
Nie mogła jednak nic zrobić.
Leżała pod głazami, modląc się, by nie przeszedł tędy żaden ork, i wstrzymywała łzy, gdy
mijała długa noc.
Następnego poranka obudził ją świergot ptaków. Wciąż przerażona, musiała zebrać całą
siłę woli, by wypełznąć z ukrycia. Nie było to łatwe, ani fizycznie, ani emocjonalnie. Z każdym
centymetrem, jaki pokonywała, czuła się bardziej bezbronna i niemal spodziewała się, że w
każdej chwili w jej brzuch może wbić się włócznia.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się już do blasku słońca, usiadła ciężko na ziemi.
Wtedy ujrzała ciała swych towarzyszy, rozdarte na kawałki - tu ręka, tam głowa. Orkowie
nie znali litości.
Dysząc ciężko, kobieta próbowała obrócić się na bok i wstać, lecz tylko padła na kolana i
zwymiotowała.
Potrzebowała długiej chwili, by się podnieść, oraz kolejnej, by przejść obok krwawych
strzępów, w które zmienili się jej przyjaciele. Nie przystanęła, by złożyć w całość któreś z ciał,
szukać straconych kończyn czy głów, ani by policzyć zmarłych. Nie chciała wiedzieć, ilu
przeżyło.
W tej chwili nie miało to znaczenia, bo wiedziała, że ktoś, kogo orkowie zabrali jako
jeńca, praktycznie już nie żył.
Albo żałował, że jeszcze oddycha.
Powoli i ostrożnie opuściła kotlinkę, nie dostrzegając żadnych śladów bandy, która
urządziła zasadzkę. Szła coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie puściła się biegiem do domu.

***

- To się nie godzi, powiadam wam! - wrzeszczał krasnolud, który wypił zbyt wiele miodu.
Zdenerwowany podniósł się z krzesła i uderzył pięścią w stół. - Nie możecie po prostu
zapomnieć o tych wszystkich latach!
Skończył, kiwając oskarżycielsko palcem w stronę grupy ludzi siedzących przy pobliskim
stoliku w zatłoczonej tawernie.
Przy kontuarze Shingles obserwował ten spektakl z rezygnacją, a nawet kiwnął ze
zrozumieniem głową, wiedząc, co zaraz nastąpi, gdy jeden z ludzi pomachał w odpowiedzi
palcem i powiedział pijanemu krasnoludowi, żeby usiadł z powrotem i zamknął zarośnięty pysk.
Czy w Mirabar był ktoś, kto nie miał otartych knykci od niedawnych walk?
- Tylko nie następna, proszę - dobiegł z boku cichy głos. Shingles obrócił się, by spojrzeć
na krasnoluda, który zajął stołek obok niego. Skinął głową i uniósł swój kufel w wyrazie
poparcia, lecz zatrzymał się w pół drogi.
- Agrathan? - spytał z zaskoczeniem.
Radny Agrathan, brudny i w przebraniu, przyłożył palec do wydętych warg, wskazując
Shinglesowi, by się uspokoił.
- Ano - powiedział cicho, rozglądając się, by sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje. -
Słyszałem, że na ulicach szykują się kłopoty.
- Kłopoty się szykują, odkąd twój głupi markiz przywlekł tu Torgara Hammerstrikera -
wypomniał mu Shingles. - Każdego dnia i każdej nocy wrzały walki, a teraz ci głupi ludzie złażą
tutaj i nie robią nic innego, jak tylko wywołują kolejne kłopoty.
- Ci w mieście na górze zaczęli to traktować jak sprawdzian lojalności - wyjaśnił radny.
- Wobec klanu czy miasta?
- Miasta, które według nich ma nadrzędną wagę.
- Znowu mówisz jak człowiek - ostrzegł Shingles.
- Mówię tylko prawdę - zaprotestował Agrathan. - Jeśli nie chcesz jej słuchać, to nie
pytaj!
- Ba! - parsknął Shingles. Zanurzył usta w kuflu, wypijając połowę piwa jednym haustem.
- A co z lojalnością markiza wobec mieszkańców Mirabar? Nie ma na co liczyć, co?
- Elastul uważa, że przysłużył się mieszkańcom Mirabar, bo nie pozwolił, by Torgar udał
się do Mithrilowej Hali, zabierając ze sobą nasze sekrety - odparł Agrathan. Shingles i pozostali
słyszeli już ten argument niezliczoną ilość razy.
- Więcej lat niż zaznasz od czasu narodzin do dnia, gdy zakopią cię w ziemi! - wrzasnął
pijany krasnolud przy stole jeszcze głośniej.
Teraz machał już na ludzi nie palcem, a pięścią. Odrzucił do tyłu krzesło i zaczął
chwiejnym krokiem iść w kierunku mężczyzn, którzy natychmiast wstali, podobnie jak wielu
innych ludzi w lokalu - i podobnie jak wielu, wielu krasnoludów, w tym towarzysze pijaka,
którzy pospieszyli, by go powstrzymać.
- I więcej lat niż rządzi markiz i jego poprzednicy - szepnął Shingles do Agrathana -
Torgar i jego ziomkowie służyli Mirabar. Nie można tak po prostu zamykać w lochu kogoś
takiego i spodziewać się, że nic z tego nie wyniknie.
- Elastul upiera się, że dobrze zrobił - odpowiedział Agrathan.
Przez króciutką chwilę Shingles miał wrażenie, że widzi na twarzy radnego wyraz żalu.
- Mam więc nadzieję, że mówisz mu, iż jest głupcem - odparł bez ogródek Shingles.
Agrathan przybrał stanowczą minę.
- Powinieneś uważać, co mówisz o naszym przywódcy - ostrzegł. - Złożyłem przysięgę
lojalności wobec Mirabar i wobec Elastula, gdy zasiadłem przy stole Migoczących Kamieni.
- Grozisz mi, Agrathanie? - spytał spokojnie Shingles.
- Doradzam ci - sprostował Agrathan. - Wiele uszu tylko czeka na takie słowa. Markiz
zdaje sobie sprawę, że prawdziwe kłopoty dopiero mogą się zacząć.
- I to większe niż Mirabar by zaznało, gdyby zostawił Torgara w spokoju - mruknął
Shingles.
Agrathan westchnął ciężko.
- Przyszedłem do ciebie, by prosić cię o pomoc w uspokojeniu sytuacji, bo zmierzamy ku
katastrofie, czuję to.
W chwili gdy skończył, pijany krasnolud wyrwał się swym towarzyszom i rzucił na ludzi,
rozpoczynając bijatykę, która szybko nabierała tempa.
- No i? - wrzasnął Agrathan do Shinglesa, przekrzykując narastający harmider. - Jesteś ze
mną czy przeciwko mnie?
Shingles siedział spokojnie, nie zwracając uwagi na kotłujące się wokół krasnoludy. I
stało się, musiał dokonać wyboru, nad którym zastanawiał się już od miesiąca. Rozejrzał się
dookoła, popatrzył na walczących ze sobą ludzi i krasnoludów... Ostatnio unikał takich bijatyk i
starał się postępować dyplomatycznie w nadziei, że markiz opamięta się i wypuści Torgara.
- Jestem z tobą - oznajmił w końcu - jeśli możesz mi szczerze powiedzieć, że Elastul
wkrótce uwolni Torgara.
- Tak, jeśli Torgar wyprze się swoich poglądów na temat Bruenora.
- Nie da rady.
- Więc zostanie w więzieniu. Elastul nie ustąpi.
Obok przemknęło ciało, przelatując pomiędzy nimi nad kontuarem tak szybko, że nie
zauważyli, czy to człowiek, czy krasnolud.
- Jesteś ze mną czy przeciwko mnie? - powtórzył Agrathan, bo walka zaczynała wymykać
się spod kontroli.
- Myślałem, że odpowiedziałem ci trzy dekadni temu - odrzekł Shingles.
Aby przypomnieć radnemu tamten dzień, zwinął dłoń w pięść i rozłożył Agrathana
jednym ciosem.
Dla wszystkich podobnie myślących o konflikcie lojalności krasnoludów w tawernie czyn
Shinglesa był sygnałem do walki. Dla tych, którzy myśleli przeciwnie - wezwaniem do broni.
W ciągu paru sekund do bijatyki przyłączyli się wszyscy goście tawerny, a awantura
wylała się na ulicę. Oczywiście zaangażowało się w nią wielu przechodniów, z których
większość popierała Shinglesa.
Kiedy szala zwycięstwa przechyliła się na stronę zwolenników starego krasnoluda, na
ulicy pojawili się żołnierze Topora, nakazując krasnoludom zaprzestać walki i rozejść się do
domów. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich przypadków,
zwolennicy Torgara byli gotowi na poważne starcie.
Wielu uciekło na pierwszy znak Topora jedynie po to, by wrócić w pełnym bitewnym
rynsztunku, w kolczugach i z bronią, w liczbie znacznie większej niż szeregi zaprowadzających
porządek Toporów. W impasie, jaki nastąpił, coraz więcej sojuszników Shinglesa biegło po
rynsztunek, a wielu z jego przeciwników obrzucało ich za to niewybrednymi obelgami.
Jednak zdumiewająco niewielu decydowało się podnieść broń przeciw swym
pobratymcom.
Impas utrzymywał się długo, jednak gdy liczba krasnoludów rosła - jedna setka, dwie
setki, cztery setki - składające się w przeważającej mierze z ludzi szeregi Topora zaczęły się
wycofywać w kierunku wind.
- Nie chcecie tej walki - zawołał do nich Shingles. Zajął pozycję na czele zgrai
krasnoludów. - Nie przez jednego krasnoluda, którego uwięziliście.
- Słowo markiza... - odkrzyknął dowódca kontyngentu Topora.
- Nie przyda się na wiele, jak wszyscy zginiecie, co? - przerwał mu Shingles.
Ledwo był w stanie uwierzyć, że wypowiada te słowa na głos i że on i ci, którzy go
poparli, decydują się na otwarty bunt. Był pewien, że ta droga na pewno zaprowadzi ich do
Nadmiasta, a być może poza miasto.
- Wygląda na to, że macie wybór, chłopcy! - zagrzmiał Shingles. - Chcecie z nami
walczyć, to walczcie, ale w ten czy inny sposób i tak uwolnimy Torgara i przywrócimy mu
należną pozycję!
Ledwie skończył, zauważył stojącego z boku zakrwawionego Agrathana, który spoglądał
nań błagalnie i ze zdesperowaną miną prosił, by stary krasnolud raz jeszcze zastanowił się, czy
naprawdę chce wszczynać rewoltę.
Ale krasnoludy za plecami Shinglesa już zaczęły wiwatować i parły naprzód niczym fala.
Na twarzach mirabarskich żołnierzy wyraźnie malowało się zwątpienie.
W Podmieście walka dopiero zaczęła się rozkręcać. Wymieniono kilka ciosów, niewiele
poważnych, lecz Topór ustąpił z drogi, czmychając do pomieszczenia, w którym znajdowały się
windy i platformy, i barykadując drzwi. Krasnoludy Shinglesa zadudniły w nie, lecz z umiarem,
po czym podążyły za swym przywódcą innym bocznym korytarzem, który krętym, pochyłym
tunelem prowadził na powierzchnię.
Agrathan, z zakrwawioną i posiniaczoną twarzą, stanął przed nimi, próbując zagrodzić im
przejście.
- Nie róbcie tego - błagał.
- Zejdź nam z drogi, Agrathanie - powiedział mu Shingles, stanowczo, lecz z szacunkiem.
- Próbowałeś swoich sposobów, by wydostać Torgara, wiem, że próbowałeś, lecz Elastul cię nie
słuchał. Cóż, nas posłucha!
Wiwaty krasnoludów zagłuszyły odpowiedź Agrathana i powiedziały radnemu bez cienia
wątpliwości, że tych wojowników nie da się przekonać. Odwrócił się zatem i pobiegł tunelem
przed maszerującą zgrają, która podjęła starożytną pieśń wojenną, przez tysiąclecia wielokrotnie
rozbrzmiewającą z murów Mirabar.
Ten dźwięk niemal rozerwał Agrathanowi serce.
Radny przemknął obok stanowisk wojowników Topora w wyjściu tunelu do Nadmiasta,
prosząc dowódców, by zachowali umiar, i pobiegł ulicami w kierunku pałacu Elastula.
- Co jest? - dobiegł go z tyłu okrzyk.
Nie zwolnił, lecz obrócił głowę i dostrzegł wychodzącą z zaułka sceptranę Shoudrę
Stargleam, która machała do niego, prosząc, by zaczekał. Agrathan biegł dalej, gestem
przywołując ją do siebie.
- Zaczęli rewoltę - zawołał.
Mina Shoudry wskazywała, że nie była tym zaskoczona.
- A dużo ich jest? - spytała, biegnąc obok Agrathana.
- Setki. Jeśli Elastul nie wypuści Torgara Hammerstrikera, w Mirabar wybuchnie wojna! -
zapewnił krasnolud.
Djaffar czekał na nich przy wejściu do pałacu Elastula. Opierał się o framugę wrót i
wyglądał niemal na znudzonego.
- Wieści was wyprzedziły - wyjaśnił.
- Musimy działać, i to szybko! - krzyknął Agrathan. - Trzeba zebrać radę. Nie ma czasu
do stracenia.
- Rada nie musi się w to angażować - oznajmił Djaffar.
- Markiz zgodził się na uwolnienie Torgara? - wtrąciła Shoudra.
- To zadanie dla Topora, nie dla rady - ciągnął pewnie Djaffar. - Powstrzymamy ich.
Agrathan zatrząsł się, jakby chciał wybuchnąć gniewem. Nie zdołał go opanować,
skoczył na Djaffara i zacisnął dłonie na gardle mężczyzny, pociągając go na ziemię.
Nagły błysk światła oślepił obydwu walczących. Wykorzystując zaskoczenie, Djaffar
zdołał się uwolnić. I on, i Agrathan popatrzyli teraz na Shoudrę, która wykorzystała magię, by
odwrócić ich uwagę od walki.
- Jeśli nic nie zrobimy, całe miasto będzie się zachowywać w ten sposób - zauważyła
cierpko.
W chwili gdy skończyła, w nocnym powietrzu uniosły się odgłosy walki i brzęk metalu o
metal.
- To szaleństwo! - krzyknął Agrathan. - Miasto upadnie z powodu...
- Jednego krasnoluda! - dopowiedział Djaffar.
- Uporu Elastula! - sprostował Agrathan. - Wpuść nas do niego. Czy będzie siedział
spokojnie w swoim domu, gdy Mirabar rozgorzeje ogniem?
Djaffar otworzył usta, by rzucić jakąś cierpką odpowiedź, ale zanim to zrobił, stanęła
przed nim Shoudra, zmierzyła go twardym spojrzeniem i spokojnie przeszła obok, kierując się do
wejścia.
- Elastulu! - zawołała głośno. - Markizie!
Drzwi z boku otworzyły się gwałtownie i do przedsionka wyszedł markiz, otoczony przez
trzech pozostałych strażników.
- Powiedziałem ci, żebyś ich uspokoił! - wrzasnął do Agrathana.
- Ich już nic nie uspokoi - zripostował krasnolud.
- Nic, oprócz Topora - sprostował Djaffar.
- Nawet wasz Topór sobie nie poradzi! - krzyknął Agrathan, tym razem z wyraźnie
krasnoludzkim akcentem. - Torgar był jednym z jego dowódców, zapomnieliście? Poza tym, w
jego szeregach służy pięciuset krasnoludów, a każdy z nich liczy się za czterech waszych.
Będziecie mieli szczęście, jeśli nie rzucą się wam do gardeł.
- Idź tam - polecił Agrathanowi Elastul - i porozmawiaj z nimi. Twoich ludzi jest mniej
niż moich. Chcesz, żebyśmy ich wymordowali?
Agrathan trząsł się i szczękał zębami, bezskutecznie próbując wydusić z siebie choć
słowo. W końcu odwrócił się i wybiegł z pałacu, zmierzając w stronę, z której dobiegał bitewny
zgiełk.
- Krasnoludy są groźniejsze, niż sądzisz - powiedziała do Elastula Shoudra Stargleam.
- Pokonamy ich.
- I po co? - spytała sceptrana. Wiedziała, że nie przekona markiza, mówiąc mu o stratach
wśród żołnierzy, bo jego własne bezpieczeństwo nie wydawało się zagrożone, dlatego też szybko
wspomniała o zyskach, jakie utracą, gdy miasto pogrąży się w chaosie bratobójczych walk. -
Krasnoludy są naszymi górnikami, jedynymi, jakich posiadamy, i tylko oni potrafią wydobyć
odpowiednią rudę.
- Znajdziemy innych - zripostował markiz. Shoudra zmierzyła go powątpiewającym
spojrzeniem.
- A co według ciebie mam zrobić? - zaperzył się.
- Uwolnić Torgara Hammerstrikera - odparła sceptrana. Elastul wzdrygnął się z
obrzydzeniem.
- Nie masz wyboru - przekonywała Shoudra. - Uwolnij go i wyślij w drogę. Nie pójdzie
sam, wiem o tym, i Mirabar sporo na tym straci, lecz nie wszystkie krasnoludy odejdą, a wieść o
twoim postępku nie odstraszy być może nowych. Jeśli nie zmienisz zdania, dojdzie do krwawej
bitwy, w której nie będzie zwycięzców.
- Przeceniasz wzajemną lojalność krasnoludów.
- To ty jej nie doceniasz. Dla krasnoluda, dla każdego krasnoluda, jedyną rzeczą
cenniejszą niż złoto i klejnoty jest pobratymiec. A wszyscy są pobratymcami, Elastulu. Ich
rdzeniem jest rodzina Delzoun. Mówię ci to jako twoja doradczyni i przyjaciółka. Uwolnij
Torgara, i to szybko, zanim walki przerodzą się w regularne powstanie.
Elastul opuścił wzrok w zamyśleniu. Przez jego twarz przebiegł szereg skrajnych emocji,
od gniewu po strach. Wreszcie podniósł wzrok z powrotem na Shoudrę, a następnie na Djaffara.
- Zrób to - rozkazał.
- Markizie! - Djaffar zamierzał protestować, lecz urwał szybko w obliczu stanowczej
postawy Elastula.
- Zrób to, i to już! - zażądał Elastul. - Idź uwolnić Torgara Hammerstrikera i poproś go,
aby opuścił miasto na zawsze.
- Może uzna twoją pobłażliwość za powód, by zostać - zaczęła Shoudra, zastanawiając
się, czy taki gest nie poprawiłby stosunków markiza z krasnoludami.
- Nie może zostać i nigdy nie będzie mógł tu wrócić, pod karą śmierci.
- To warunek nie do przyjęcia dla wielu krasnoludów - ostrzegła Shoudra.
- Więc niech ci, którzy zgadzają się ze zdrajcą, odejdą wraz z nim - wycedził Elastul. - I
niech zginą na drodze do Mithrilowej Hali albo dojdą tam i zarażą wszystkich nielojalnością. Idź!
- krzyknął na Djaffara. - Idź już i pozbądź się ich!
Djaffar warknął, lecz polecił jednemu z pozostałych Młotów, aby mu towarzyszył, i
zniknął w mroku nocy.
Spojrzawszy na Elastula, Shoudra Stargleam poszła w ich ślady.
W chwili gdy przybyli do więzienia, potyczka na zewnątrz zamieniła się w szereg bijatyk,
lecz sytuacja wydawała się pogarszać z minuty na minutę, i to pomimo wysiłku Agrathana, który
próbował uspokoić walczących.
Było wśród nich kilkuset zwolenników Shinglesa i Torgara, występujących przeciwko
dwukrotnie liczniejszej grupie żołnierzy Topora. Dawało się zauważyć, że w szeregach
mirabarskiego garnizonu zabrakło krasnoludów, choć wielu z nich stało na uboczu, z rękami
założonymi na piersiach i ponurymi minami.
Shoudra zerknęła na Djaffara, który spoglądał na niewalczących krasnoludów z otwartą
pogardą.
- Nawet nie myśl o tym, by sprzeciwić się rozkazom markiza - ostrzegła. - I niech ci się
nie wydaje, że jeśli uwolnisz Torgara, i tak dojdzie do wojny.
Djaffar posłał jej złośliwy uśmiech i zbliżył się o krok.
- Wprawnie władam magią i potrafię się bronić - przypomniała mu w odpowiedzi, nie
odsuwając się ani na milimetr. Gdy to nie podziałało, dorzuciła: - Tej walki nikt nie wygra.
Popatrz na nich, Djaffarze. Członkowie Topora stoją z boku, bo nie mają pewności, komu są
winni lojalność.
Dopadł do nich radny Agrathan, zdenerwowany, w rozwianych szatach, bo po drodze ktoś
dopadł go i trochę poszarpał.
- Nie da się z nimi rozmawiać! - ryknął.
- Djaffar spróbuje - wyjaśniła Shoudra. - Przyniósł bowiem wieści, że Torgar zostanie
uwolniony. - Popatrzyła na Młota, który zmrużył oczy. - Natychmiast, zgodnie z rozkazem
markiza. Otrzyma z powrotem swoje rzeczy i będzie musiał wyruszyć w drogę.
- Chwała Dumathoinowi - westchnął z ulgą Agrathan. Odbiegł, aby przekazać wieści
pozostałym krasnoludom.
- Skończmy więc z tym plugawym Torgarem! - rzucił Djaffar, przyznając się do porażki. -
I niech on skończy z nami. Mam nadzieję, że wszyscy jego cuchnący mali kamraci odejdą razem
z nim!
Shoudra spokojnie wysłuchała tej tyrady, bo nie spodziewała się po Djaffarze niczego
innego. Stanęła pośrodku więziennego placu i posłała w górę magiczny snop iskier, zwracając na
siebie powszechną uwagę. Gdy skierowały się na nią spojrzenia wszystkich zebranych,
przekazała oświadczenie markiza, które tak wielu mirabarskich krasnoludów desperacko
pragnęło usłyszeć.
Gdy chwilę później Torgar Hammerstriker wyszedł z mirabarskiego więzienia,
towarzyszył mu gromki aplauz Shinglesa i jego zwolenników, wymieszany z przekleństwami i
gwizdami licznych ludzi.
Shoudra przebiła się do Torgara i znalazła przy nim Agrathana.
- Nie wolno ci tu zostać - zwróciła się do uwolnionego krasnoluda. - Musisz natychmiast
opuścić miasto.
- Jestem gotowy - powiedział Torgar.
- Daj mu przynajmniej noc - poprosił Agrathan. - Pozwól się pożegnać z tymi, których tu
zostawi.
- Nie sądzę, by warto się było z nimi żegnać - padła opryskliwa odpowiedź, a gdy
wszyscy troje odwrócili się, by poznać tożsamość mówiącego, ujrzeli starego Shinglesa,
ubranego w strój podróżny i z wielkim plecakiem na plecach.
A gdy spojrzeli dalej, zobaczyli jeszcze kilkudziesięciu podobnie ubranych i
wyposażonych krasnoludów, inni zaś dopiero wchodzili na plac, niosąc ze sobą zapasy i
ekwipunek podróżny.
- Nie możecie tego zrobić! - zaprotestował Agrathan, ale pozostał odosobniony, bo nawet
Shoudra pokiwała ze zrozumieniem głową.
Niedługo potem Torgar Hammerstriker po raz ostatni opuścił Mirabar, prowadząc za sobą
blisko czterystu krasnoludów, czyli niemal jedną piątą całej krasnoludzkiej populacji Mirabar, z
których wielu żyło w mieście od ponad wieku, i wielu pochodziło z rodzin służących miastu od
czasu jego założenia. Wszyscy szli z podniesionymi wysoko głowami i z przeświadczeniem, że
król Mithrilowej Hali przyjmie ich z otwartymi ramionami.
- Nie sądziłem, że to możliwe - powiedział do Shoudry Agrathan, gdy wraz z Djaffarem
obserwowali wychodzących.
- Szczury opuszczają statek, gdy zaczyna nabierać wody - przypomniał Djaffar. - Widzą,
że Mithrilowa Hala jest bogatsza, chciwe psy.
- Po prostu uważają, że lepiej im będzie wśród swoich niż w mieście rządzonym przez
markiza Elastula - sprostowała Shoudra. - Największym z bogactw jest szacunek, Djaffarze, a
niewielu w Faerunie zasługuje na niego bardziej niż krasnoludy z Mirabar.
Agrathan omal nie dodał cynicznie: „Krasnoludy z Mithrilowej Hali, chciałaś
powiedzieć”, lecz powstrzymał się, myśląc, że nadal pozostało mu ponad półtora tysiąca
krasnoludzkich poddanych.
Wiedział, że minie sporo czasu, nim Mirabar otrząśnie się po ostatnich wydarzeniach.
24
ZASKAKUJĄCA BIEGŁOŚĆ
Drizzt, Catti - brie, Wulfgar i Regis siedzieli wokół naszkicowanej przez niziołka
schematycznej mapy miasta oraz najbliższej okolicy, którą Drizzt uzupełnił szczegółami. Byli w
ponurym nastroju, podobnie jak pozostali mieszkańcy miasteczka. Najpierw schwytany ork
wspomniał o wielkiej armii otaczającej osadę, później wróciła przerażana kobieta, która brała
udział w patrolu, donosząc, że wszyscy pozostali zginęli, starci przez potężne siły humanoidów.
Choć była wyraźnie wytrącona z równowagi, jej słowa świadczyły dobitnie, że mieli do
czynienia z silną i dobrze zorganizowaną grupą.
Żadne z przyjaciół nie wspomniało tego poranka o Stukających Obcasach, lecz obrazy tej
zrównanej z ziemią wioski pojawiały się w myślach ich wszystkich. Płycizny były większe od
Stukających Obcasów i znacznie lepiej ufortyfikowane, a poza tym mogły liczyć na pomoc
czarodzieja, lecz wieści, jakie doń docierały, budziły coraz większy niepokój.
Niedługo później zjawił się Bruenor, z twarzą wykrzywioną złością.
- Uparta banda - stwierdził, wchodząc między Regisa a Wulfgara i przyglądając się mapie
z pełnym aprobaty sieknięciem.
- Withegroo nie może podważać słów jedynej ocalałej - odparł Drizzt.
- Och, on jej wierzy, naprawdę - wyjaśnił Bruenor. - Ale on i pozostali sądzą, że muszą
dokonać zemsty. Są gotowi do walki.
- Nawet jeśli to walka przeciw wrogowi, którego nie mogą pokonać? - spytała Catti - brie.
- Nie wiem, czy uważają, że taki wróg w ogóle istnieje - odparł Bruenor.
Ledwie skończył mówić, gdy Drizzt i Catti - brie podnieśli się, ona sięgnęła po łuk, a on
po płaszcz.
- Ja też pójdę - zaproponował Regis. Wulfgar wstał i chwycił Aegis - fang.
- Wy dwaj pójdziecie po krótkim obwodzie - powiedziała Catti - brie. - Ja wykonam koło
stamtąd - pokazała na mapie - a Drizzt niech spenetruje okolicę.
- Poczekamy, aż się ściemni? - zapytał Regis.
- Orkowie są lepsi nocą niż za dnia - stwierdziła Catti - brie. - I chyba nie mamy tyle
czasu do stracenia - dodał Drizzt.
Popatrzył na Bruenora i rzekł: - Mieszczanie zgodzili się przynajmniej wypuścić słabych i
niedołężnych.
- Nawet teraz Dagnabbit układa plany odwrotu - potwierdził krasnolud. - Ale nie sądzę,
by wielu mieszkańców Płycizn zgodziło się stąd odejść. Tu jest ich dom. Ufają Withegroo, a
można mu ufać, w to nie wątpię.
- Obawiam się, że tym razem może się mylić - odparł Drizzt. - Z każdym nowym śladem
sytuacja wygląda gorzej. Jeśli siły zjednoczone przeciw Płyciznom są tak silne, jak wszystko na
to wskazuje, niedługo mieszkańcy miasteczka będą żałować, że nie odeszli.
- Idź i sprawdź to - poprosił Bruenor. - A ja spróbuję przemówić im do rozsądku.
Przekonam ich, żeby przygotowali konie i zapakowali wozy. Ustawię krasnoludów w
odpowiednim porządku i gotowych do wymarszu. Znów porozmawiam z Withegroo, i to od razu,
teraz gdy mogę go złapać samego, bez tych pohukujących głupków, pragnących zemsty.
- Myślisz, że cię posłucha? - spytała Catti - brie.
Bruenor wzruszył ramionami, mrugnął z przesadą okiem i powiedział:
- Jestem w końcu królem, co nie?
Pokrzepieni jego dobrym humorem przyjaciele opuścili miasteczko. Wulfgar i Regis
skierowali się na wyżej położony teren w pobliżu murów. Catti - brie znalazła podobny, lecz
lepszy do obrony punkt obserwacyjny sto metrów dalej, a Drizzt pospieszył w dalszą drogę.
Inne grupy zwiadowcze również wyszły z Płycizn, lecz żadna z nich nie mogła im
dorównywać organizacją ani umiejętnościami.
Jedna z takich grup minęła Wulfgara i Regisa tuż za południową bramą miasteczka.
- Miło znów was spotkać - pozdrowili ich mieszczanie, przystając na moment.
- Zrobilibyście lepiej, pozostając w obrębie murów i szykując obronę na wypadek
spodziewanego ataku - powiedział Wulfgar do człowieka, który wyglądał na dowódcę: młodego
mężczyzny o muskularnych ramionach i ponurej twarzy o wyrazistych rysach.
Mężczyzna zatrzymał się, a jego sześciu podwładnych przystanęło za nim. Zmierzył
barbarzyńcę zaciekawionym, ale gniewnym spojrzeniem.
- My określimy siły wroga - wyjaśnił Wulfgar - i przekażemy pełen raport przywódcom
miasta. Nikt nie potrafi tropić lepiej niż Drizzt Do’Urden.
Mina mężczyzny nie złagodniała. Wydawało się, że uwagi Wulfgara traktuje jak obelgi
pod własnym adresem.
- Wszyscy ponosimy ryzyko - ciągnął Wulfgar, nie cofając się nawet na centymetr. - Nie
byłoby dobrze, gdyby miasto straciło teraz siedmiu zdolnych wojowników.
Mężczyzna rozdął nozdrza i przybrał stanowczą minę. Regis kiwnął na niego, odciągając
go na bok.
- Są inne okoliczności - stwierdził niziołek i mówiąc to, zerknął z ukosa na Wulfgara.
Zwiadowca przyjrzał się podejrzliwie niziołkowi, lecz Regis jedynie uśmiechnął się
niewinnie i odwrócił, wskazując mężczyźnie, by poszedł za nim. Odbyli krótką rozmowę na
osobności, a gdy dowódca wrócił, uśmiechał się promiennie.
- Wracamy do miasta - rozkazał swym towarzyszom. - Nasi przyjaciele mają rację.
Zwiadowcy próbowali polemizować, lecz dowódca odwołał się do swego autorytetu i
grupa zawróciła w stronę osady.
- Czy kiedykolwiek czujesz choćby najlżejsze wyrzuty sumienia, gdy używasz tego
magicznego rubinu? - spytał Wulfgar Regisa, gdy tamci odeszli.
- Nie, gdy robię to dla własnego dobra - odparł Regis, uśmiechając się od ucha do ucha. -
Obydwaj słyszeliśmy z odległości pięćdziesięciu metrów, że nadchodzą. A myślę, że orkowie
mają lepszy słuch. - Odwrócił się i popatrzył na południe. - A jeśli jest ich mniej, niż chcą nas
przekonać, zapewne ocaliłem im dziś życie.
- Tymczasowe ułaskawienie? - spytał Wulfgar.
To złowieszcze pytanie zbiło Regisa z tropu i przegoniło uśmiech z jego niewinnej
twarzyczki. Znowu spojrzał na południe i zauważył Catti - brie. Biegła ku nim co sił w nogach,
wymachując rękami i uniesionym łukiem.
Regis drgnął zaskoczony, a Wulfgar skoczył naprzód, gdy Catti - brie zachwiała się i
chwyciła za ranny bark. Dopiero wtedy przyjaciele zrozumieli, że ścigają ją łucznicy.
Regis obrócił się i zobaczył, że siedmiu zwiadowców z Płycizn pędzi z powrotem w ich
stronę.
- Do miasta! - wrzasnął do nich. - Do miasta i obsadzić mury! Czekajcie w gotowości, by
otworzyć nam bramę!
Catti - brie i barbarzyńca biegli już razem w jego stronę.
Za nimi, wyłaniając się z krzaków i zza głazów, pędziła horda orków.
Regis przystanął i przez chwilę obserwował biegnących, oceniając odległość i zdając
sobie sprawę, że nie przyda się tu na wiele.
Odwrócił się i zaczął biec, docierając do bramy niemal w tym samym czasie, co dwoje
przyjaciół. Wpadli do środka, a brama zatrzasnęła się za ich plecami. Po pobieżnych oględzinach
rany Catti - brie, która okazała się powierzchowna, wszyscy troje pobiegli do drabin i na blanki.
Orkowie przystąpili do natarcia, w mieście zagrzmiały trąby, a ludzie rozbiegli się, każdy
do swoich zajęć. Fala najeźdźców nie zbliżyła się jednak, lecz zawróciła w zaciekłej szarży,
wyjąc jeszcze głośniej.
- To Drizzt - stwierdził Regis.
- Kupuje dla nas czas - zawtórowała Catti - brie.
Mówiąc to, popatrzyła na Wulfgara. Oboje mieli ponure i zatroskane twarze.

***

Pierwszy głaz odbił się od kamienistego gruntu i uderzył w mur kilka minut po zachodzie
słońca. Co dziwne, przyleciał z północy, z drugiej strony wąskiego parowu.
Zadęły rogi, a milicjanci z Płycizn popędzili na stanowiska, podobnie jak krasnoludy
Dagnabbita oraz król Bruenor z przyjaciółmi.
Zadudnił drugi głaz, tym razem bliżej.
- Nawet ich nie widzę! - warknął Bruenor do trojga przyjaciół, gdy stanęli wzdłuż
północnego muru, wpatrując się w mrok.
- Tam! - krzyknął Regis, wskazując na rumowisko głazów.
Pozostali wytężyli wzrok i z trudem dostrzegli po drugiej stronie sylwetki gigantów.
Catti - brie natychmiast podniosła łuk, wycelowała, a następnie zmieniła kąt strzału, by
zrównoważyć dystans. Wystrzeliła, a jej pocisk niczym błyskawica przeciął ciemniejące niebo.
Nie trafiła w giganta, lecz rozbłysk uderzenia powiedział jej, że przynajmniej celowała w
dobrym kierunku. Uniosła łuk, zaciskając zęby z powodu bólu w palcach i barku, draśniętego
strzałą. Zanim jednak wystrzeliła, musiała przerwać i chwycić ramię Wulfgara, ponieważ mur
zatrząsł się, trafiony głazem.
- Kryć się! - dobiegł okrzyk jednego z wartowników. Catti - brie podniosła z powrotem
hak i wystrzeliła drugi raz, lecz zaraz potem poruszyła się gwałtownie, bowiem jeden głaz
uderzył w dziedziniec za ich plecami, a drugi wylądował tuż przed ścianą, lecz odbił się mocno w
jej stronę. Kolejny kamień trafił w mur, a następny w północno - wschodni narożnik.
- Ilu jest tych cholernych gigantów? - spytał Bruenor, rzucając się wraz z pozostałymi w
poszukiwaniu osłony.
- Zbyt wielu - odparł Regis.
- Musimy znaleźć sposób, by kontratakować - zaczął krasnoludzki król, lecz zanim zdołał
jakoś rozwinąć tę myśl, okrzyk od południowej flanki powiedział im, że zaraz będą mieli
poważniejszy problem.
Kiedy Bruenor, Wulfgar, Regis oraz Catti - brie dotarli do południowej ściany, aby stanąć
u boku Dagnabbita i pozostałych krasnoludów, orkowie byli już w pełnym natarciu. Pole przed
miastem wydawało się czarne od pędzącej hordy, a powietrze rozbrzmiewało wysokimi
skowytami. Szarżująca zgraja nawet nie zwolniła, gdy z muru Płycizn posypał się deszcz strzał.
- Auć, to musiało boleć - stwierdził Bruenor, spoglądając na swych przyjaciół i na
Dagnabbita.
- Tak, ale orków - rzucił ponuro Dagnabbit. - Zajmujemy środek! - krzyknął do
pozostałych mu piętnastu wojowników. - Nikt nie przejdzie przez bramę! Nikt nie przejdzie przez
mur!
Z okrzykami „Mithrilowa Hala!” i ”Król Bruenor!”, dobrze wyszkoleni wojownicy
Dagnabbita zgromadzili się na wyznaczonym obszarze, najbardziej podatnym na atak na
południowej ścianie Płycizn. Jak jeden mąż chwycili krasnoludzkie strzały oraz dobrze
wyważone młoty do rzucania i przykucnęli. Orkowie miotali włóczniami i wystrzeliwali własne
strzały. Krasnoludy utrzymywały się na blankach do ostatniej chwili, po czym zerwały się i
zamachnęły młotami w pierwsze szeregi orczej zgrai, zakłócając szarżę.
Łucznicy z Płycizn wystrzelili salwę z murów, a Catti - brie zaprzęgła Poszukiwacza Serc
do dzieła, wycinając luki we wrogich szeregach.
Pełen bólu okrzyk świadczył, że jednego z mieszczan ugodził ciśnięty przez giganta głaz,
a ciągłe eksplozje i drgający grunt mówiły wyraźnie, że giganci nawet trochę nie zwolnili
bombardowania.
Krasnoludy Dagnabbita wystrzeliły drugą salwę, zanim zeskoczyły z murów na
dziedziniec, aby wraz z królem Bruenorem wzmocnić obronę bramy. Łucznicy i Catti - brie
wbijali się w szeregi orków. Mrok gęstniał.
Przez mury przeleciały liny oraz kotwiczki, wiele z nich zakleszczyło się na blankach.
Orkowie, ignorując sypiące się na nich z góry strzały, zaczęli się po nich wspinać, podczas gdy
inni przypuścili szturm na bramy, samym swym ciężarem sprawiając, że ciężkie sztaby się
wyginały.
- Szkoda, że nie ma tu Drizzta! - krzyknął przerażony Regis.
- Ale nie ma - zripostował Wulfgar.
Warknąwszy z determinacją, Wulfgar skinął niziołkowi, by szedł za nim, i pobiegł wzdłuż
blanków. Po drodze chwytał kotwiczki i liny i odrywał je od muru z nieludzką siłą, nawet jeśli
obciążały je ciała kilku orków. Jeden z nich dotarł na górę w chwili, gdy Wulfgar sięgał po
podtrzymującą jego linę kotwiczkę. Barbarzyńca zawył i obrócił się, a ork ryknął i zamachnął się
ciężką maczugą.
Srebrzysta strzała trafiła go pod pachę, strącając w dół.
Wulfgar zerknął na Catti - brie, po czym oderwał kotwiczkę.
Kolejny ork wdrapał się na mur, gdy barbarzyńca odrzucał linę. Zaczął się podciągać.
Buzdygan Regisa ugodził go w twarz, raz i drugi.
- Od wschodu włazi ich więcej! - krzyknął Wulfgar.
Pobiegł, aby zabezpieczyć miejsce, gdzie kilku orków właśnie przechodziło przez mur,
ścierając się z grupą łuczników z Płycizn.
Regis podążył w jego ślady, lecz nagle zatrzymał się, gdy na murze przed nim ukazały się
wyciągnięte dłonie następnego orka. Uniósł buzdygan, lecz zmienił zdanie i zamiast tego powitał
orka wirującym rubinem.
Ork wisiał nieruchomo, zauroczony obracającym się klejnotem, którego magia sięgała w
głąb duszy stwora kuszącymi obietnicami. W ułamku sekundy nie miał już wątpliwości, że
trzymający wspaniały klejnot niziołek jest jego najlepszym przyjacielem.
- Jak silny jesteś? - spytał Regis, lecz ork chyba go nie zrozumiał. - Silny? - powiedział
niziołek z większym naciskiem, po czym podniósł rękę i napiął mięśnie, wprawdzie niezbyt
pokaźne, lecz jednak mięśnie.
Ork uśmiechnął się i stęknął.
Regis wskazał mu, by zsunął się lekko w dół i znów chwycił linę. Stwór posłuchał.
Następnie niziołek klasnął wymownie w dłonie, wskazując orkowi, aby pilnie trzymał
linę. Ork skwapliwie wykonał polecenie, a Regis ruszył dalej, pewny, że przynajmniej ta lina
przez jakiś czas będzie bezpieczna. Zerknął w prawo i ujrzał wpatrującą się w niego z
niedowierzaniem Catti - brie, Wzruszył ramionami, po czym skręcił w lewo, akurat by zobaczyć,
jak Wulfgar unosi orka wysoko nad głowę i ciska nim w dwóch innych, próbujących przejść
przez mur. Wszyscy trzej spadli na zewnątrz.

***
W innych miejscach obrona muru nie była tak skuteczna i orkowie wlali się do środka,
zeskakując na dziedziniec.
Czekało już tam siedemnastu hardych krasnoludów, wśród nich Dagnabbit i Bruenor. Gdy
orkowie zeszli na dół, krasnoludy rzuciły się na nich, tnąc i uderzając toporami oraz młotami.
Bruenor prowadził szarżę, trafiając pierwszego orka, zanim ten jeszcze dotknął ziemi.
Ugodził go w nogę i przewrócił pyskiem w dół. Nie kłopocząc się dobiciem go, napierał dalej,
uderzając tarczą drugiego orka. Zderzyli się z takim impetem, że Bruenorowi zadzwoniły zęby.
Krasnolud odbił się i potrząsnął energicznie głową. Odruchowo zamachnął się przed sobą
toporem, sądząc, że ork zaatakował.
Trafił jednak wyłącznie w powietrze, a gdy odzyskał zmysły, rozejrzał się i zobaczył, że
ork nie zniósł uderzenia tak dobrze jak on. Stwór siedział, wychylony do tyłu na sztywnych
rękach, kołysząc głową z boku na bok.
Bruenor uznał, że to niesprawiedliwe, lecz wojna nigdy nie była sprawiedliwa.
Zaszarżował więc naprzód obok orka, zwalniając jedynie po to, by rozpłatać toporem czaszkę
stwora.

***

Zaciekłość szturmu zbiła Drizzta z tropu. Gdy tylko oddalił się od grupy, którą zawrócił,
pomknął w dół stromym zboczem i wtedy po raz pierwszy dostrzegł szarżujących orków. Bez
trudu ich ominął, lecz gdy udało mu się wydostać z niecki i skierować w stronę Płycizn, czoło
nacierających sił było już daleko przed nim. Zobaczył w oddali troje przyjaciół, uciekających z
powrotem do miasteczka. Ujrzał, że Catti - brie drasnęła strzała, i westchnął z ulgą, gdy pod
eskortą Wulfgara i Regisa znalazła się za silnymi murami.
Ukryty w koronie drzewa obserwował, jak horda orków przelewa się tuż obok. Wiedział,
że nie uda mu się wrócić do miasteczka i przyłączyć do obrony.
Grupa orków przechodziła pod nim, on zaś zastanawiał się, czy nie skoczyć między nich i
nie rozsiekać ich na kawałki.
Pozostał jednak na drzewie, blisko pnia. Pomyślał, że ci orkowie, którym teraz daruje
życie, mogą w przyszłości zabić któreś z jego przyjaciół, lecz natychmiast odepchnął od siebie tę
myśl, by go nie rozpraszała. Wybór był oczywisty - mógł albo dołączyć do walki, albo
wykorzystać ją, by poznać prawdę o przeciwnikach.
Drow przyjrzał się przelewającym się pod nim szeregom orków, szarżujących prosto na
Płycizny. Co udałoby mu się zrobić, gdyby zdecydował się na atak? Ilu zdążyłby zabić, nim sam
pożegnałby się z życiem?
Nie, Drizzt musiał ufać, że jego przyjaciele i mieszczanie utrzymają miasto. Musiał
wierzyć, że zdołają odeprzeć natarcie. Miał tylko nadzieję, że nie jest to jeszcze główne
uderzenie, a jedynie próba przed ostateczną rozgrywką.
Gdy ostatnia część hordy minęła drzewo, na którym siedział Drizzt, drow zeskoczył lekko
na ziemię i pobiegł na wschód, poruszając się wzdłuż tylnych szeregów głównej części wrogich
sił.

***

Wulfgar ledwo mógł już unosić ręce, tak wiele zamachów wykonał, tak wielu orków
wyrzucił, lecz napierał z całych sił i rzucał się na każdego, kto wspiął się na wschodni mur.
Krew płynęła z tuzina ran Wulfgara i Regisa, który walczył dzielnie, nawet jeśli mniej
skutecznie, u jego boku, posługując się buzdyganem i klejnotem. Gdy grupa czterech orków
jednocześnie przelazła przez blanki, Wulfgar popatrzył na prawo, szukając Catti - brie, lecz jej
tam nie znalazł.
Przerażony, wyjrzał przez mur, i ta chwila nieuwagi niemal drogo by go kosztowała.
Niemal, bo nagle przemknęła obok niego strzała, muskając orka i trafiając z oślepiającym
błyskiem w kamień. Wulfgar zerknął przez ramię, odczuwając ulgę na widok Catti - brie, która
objęła nowe stanowisko na czubku samotnej wieży.
Catti - brie wystrzeliła kolejny pocisk i ponuro skinęła Wulfgarowi głową.
Odwrócił się i potężnym ciosem młota odrzucił w dal atakującego orka, po czym ruszył
na pomoc Regisowi, na którego natarł właśnie potężny potwór. Groźny stwór zatrzymał się
jednak nagle, wpatrzony w wirujący rubin.
Wulfgar przedzierał się naprzód, pchnięciem barku przerzucając najbliższego orka z
powrotem przez mur, lecz w zamian otrzymując piekące uderzenie pałką innego. Stękając z bólu,
przyjął na przedramię kolejny cios, lecz otoczył ręką broń i wyszarpnął ją z dłoni zaskoczonego
orka.
Stwór próbował go ugryźć, lecz Wulfgar uderzył go czołem, miażdżąc mu nos i
oszałamiając go na tyle, by go od siebie odtrącić. Widząc, że stwór stracił równowagę, puścił
pałkę i chwycił orka za brudną skórznię, wyrzucając go za mur.
Odwracając się do orka, którego Regis zauroczył, Wulfgar znów zerknął na wieżę, skąd
Catti - brie i paru innych łuczników wypuszczało strzałę za strzałą w motłoch za murem.
Przystanął, zauważając tam jeszcze jedną osobę. Był to stary czarodziej Withegroo.
Mężczyzna śpiewał i wymachiwał rękami.
- Łamie się! - dobiegł krasnoludzki okrzyk z dziedzińca poniżej.
Wulfgar szybko zerknął w tamtą stronę i ujrzał, jak Bruenor oraz jego ziomkowie
przebiegają po orkach na dziedzińcu, spiesząc, aby wzmocnić bramę.
Kątem oka dostrzegł mały płomień, niewielką kulę ognia, która z wdziękiem opadła za
mur.
Poczuł falę gorąca, gdy eksplodowała.
Szok wyrwał z transu orka stojącego przed Regisem i zanim niziołek zdążył zareagować,
stwór rzucił się prosto na niego.
Pisnąwszy rozpaczliwie, Regis spadł na dziedziniec.
Wulfgar skoczył na orka, rzucając go na kamienie pod sobą. Leżąc pyskiem do dołu,
stwór zdołał podeprzeć się na łokciach, lecz Wulfgar chwycił go oburącz za głowę. Ryknąwszy
wściekle, uderzył nią w kamienie tarasu, a potem jeszcze raz, i jeszcze, nawet gdy ork przestał się
już opierać, a jego czaszka zamieniła się w krwawą miazgę.
Jeszcze raz podniósł rękę do ciosu, gdy ktoś chwycił go za ramię.
Wulfgar obrócił się ze złością, lec? uspokoił się, gdy ujrzał przed sobą Bruenora.
- Uciekli, chłopcze - wyjaśnił krasnolud. - I sądzę, że ten tutaj nie będzie już nam sprawiał
kłopotów.
Wulfgar podniósł się, po raz ostatni szturchając orka.
- A Regis? - spytał bez tchu.
Bruenor wskazał na dziedziniec. Niziołek siedział w jego połowie, choć nie wydawał się
świadom tego, co dzieje się wokół niego. Miał zakrwawiony bok, a kilku krasnoludów krzątało
się wokół jego ran.
- Założę się, że go boli - powiedział ponuro Bruenor.
25
NIZIOŁEK W POTRZASKU
Miał wrażenie, jakby obudził się ze snu, z bardzo złego snu. Czuł skurcz w boku i w dole
brzucha, ale nie cierpiał.
Przypomniał sobie wydarzenia ostatniego wieczoru - przede wszystkim miecz orka, który
wbijał się w jego wnętrzności - i szerzej otworzył oczy. Pamiętał, że próbował odskoczyć i
niemal natychmiast stracił równowagę, spadając z muru...
Regis odruchowo pomacał się po potylicy - ten upadek był naprawdę bolesny! Kiedy się
jednak nad tym zastanowić, ocalił mu zapewne życie. Gdyby stał plecami do blanków, bez
wątpienia zostałby przebity na wylot.
Oparł się na łokciach, rozglądając się po małym alkierzu chatki w Płyciznach. Światło
było przytłumione, na zewnątrz zapewne zapadła już noc.
Żył i leżał w wygodnym łóżku, a jego rany zostały opatrzone. Odparli szturm orków.
Zalewająca Regisa fala nadziei znikła jednak, gdy ciśnięty przez giganta głaz uderzył w
jakiś pobliski budynek.
- Trzeba mieć pecha, żeby przeżyć tylko po to, by następnego dnia znowu walczyć -
mruknął pod nosem.
Próbował wyleźć z łóżka, krzywiąc się przy każdym ruchu, lecz zatrzymał się, gdy za
ścianą usłyszał znajome głosy.
- Przynajmniej tysiąc - powiedział cicho Drizzt. Kolejny głaz wstrząsnął miasteczkiem.
- Możemy się przez nich przebić - odrzekł Bruenor.
Regis mógł sobie wyobrazić, jak Drizzt potrząsa głową w ciszy, jaka nastąpiła. Niziołek
wypełzł z łóżka i podszedł do drzwi, które były leciutko uchylone. Zajrzał do pomieszczenia
obok i ujrzał czworo swych przyjaciół siedzących wokół małego stołu; pomiędzy nimi paliła się
pojedyncza świeca. Tym, co najbardziej uderzyło niziołka, była liczba bandaży, jakimi owinięty
był Wulfgar. Mężczyzna zebrał niezłe cięgi, utrzymując mur.
- Nie możemy pójść na północ ze względu na parów - odparł w końcu Drizzt.
- Poza tym, za nim czekają giganci - dodała Catti - brie.
- Przynajmniej kilku - zgodził się drow. - Więcej, jak sądzę, bowiem bombardowanie
ciągnie się bez przerwy już od paru godzin. Nawet giganci się męczą, a czasami muszą pójść po
następne głazy.
- Ba, nie robią dużo szkód - mruknął Bruenor.
- Więcej niż myślisz - odrzekła Catti - brie. - Teraz celują specjalnie w wieżę Withegroo.
Z tego, co słyszałam, trafili ją tuzin razy w ciągu ostatniej godziny.
- Czarodziej pokazał się w ostatniej bitwie z kulą ognistą - stwierdził Drizzt. - Skupią się
teraz na nim.
- Cóż, jest więc nadzieja, że może rzucić czymś więcej niż tylko jedną kulą ognistą -
powiedziała Catti - brie.
- Jest nadzieja, że wszyscy bardziej się postaramy - zawtórował Wulfgar.
Siedzieli przez kilka chwil w milczeniu, z ponurymi minami.
Regis obrócił się i oparł ciężko o ścianę. Czuł prawdziwą ulgę, że Wulfgar żyje i
najwyraźniej nie stracił dużo krwi. Obawiał się, że barbarzyńca zginął, próbując go ratować.
Odkąd walczyli z bandytami na drodze w Dolinie Lodowego Wichru, Regis ciągle
próbował się dopasować, znaleźć sposób, by opanować swój lęk przed niebezpieczeństwem i
przydać się swym przyjaciołom.
Udało mu się to lepiej niż którekolwiek z nich się spodziewało, szczególnie w walce przy
wieży strażniczej w Grzbiecie Świata, na którą napadły ogry.
Tak naprawdę Regis był dumny ze swych ostatnich wyczynów. Odkąd został ranny w
bark, gdy jego przyjaciele wyprawili się, by zawieźć Kryształowy Relikt Cadderly’emu, zaczął
nieco inaczej postrzegać swoje miejsce w świecie. Dotąd zawsze szukał łatwych metod i tak
naprawdę chciał tak robić, ale teraz nie pozwalało mu na to poczucie winy. Wtedy przyjaciele go
ocalili, a potem jeszcze przewędrowali przez pół świata, aby uratować go z łap paszy Pooka, i
przez wiele lat ciągnęli go za sobą, często dosłownie.
Tak więc ostatnio próbował znaleźć jakiś sposób, by stać się dla nich cenniejszym
sojusznikiem, by odpłacić im za wszystko, co dla niego uczynili.
Nigdy jednak Regis nie wierzył, że to szczęście będzie trwać wiecznie. Powinien był
zginąć na szczycie tej wieży w Grzbiecie Świata, daleko na zachodzie, i powinien był zginąć na
murze w Płyciznach.
Zastanawiając się nad tym, nieświadomie przesunął dłonie na ranny brzuch.
Obrócił się i znów popatrzył na swych czworo przyjaciół, prawdziwych bohaterów. Tak,
ale to przecież jego nieśli na ramionach mieszkańcy Dekapolis po klęsce Akara Kessela. To
przecież on osiągnął potężną pozycję po upadku Pooka, choć tak szybko zaprzepaścił tę
możliwość. Tak, to o nim mieszkańcy Północy mówili jako o jednym z towarzyszy... Tyle że
obserwując swoich przyjaciół, odkrył prawdę.
W głębi serca nie mógł jej zaprzeczyć.
To oni byli bohaterami, nie on. On był jedynie beneficjentem wspaniałych przyjaciół.
Kiedy znów wsłuchał się w rozmową, uświadomił sobie, że pozostali omawiali
alternatywne plany walki, zastanawiając się nad możliwością ewakuacji mieszkańców
miasteczka lub posłaniem po pomoc na południe.
Niziołek wziął głęboki oddech, po czym wyszedł ze swego pokoju, gdy Bruenor mówił
akurat do Drizzta:
- Nie możemy sobie pozwolić na utratę nawet jednego wojownika, elfie. Ani twojego
kota. Pwent jest zbyt daleko. Nawet gdybyś zdołał tam dotrzeć, wróciłbyś tylko po to, by
posprzątać ciała.
- Ale nie widzę sposobu, żeby wyprowadzić z Płycizn setkę wieśniaków i uciec na
południe - odparł drow.
Przerwał, by popatrzeć na Regisa, podobnie jak pozostali.
- Wstałeś! - krzyknął Bruenor.
Catti - brie podniosła się z fotela i podeszła, by podprowadzić Regisa do siedziska, lecz
niziołek, którego jeszcze bolał bok, wolał nie nadwerężać mięśni przy siadaniu.
- Wstałem - odpowiedział Bruenorowi.
Skrzywił się, gdy to mówił, lecz machnął ręką do Catti - brie, wskazując jej, by usiadła.
- Jesteś twardszy niż na to wyglądasz, Regisie z Samotnego Lasu - oznajmił Wulfgar.
Podniósł dzban w toaście.
- I mam szybsze nogi - odparł Regis z porozumiewawczym uśmiechem. - Nie sądzisz
chyba, że mój upadek z muru nie był celowy, prawda?
- Sprytny wybieg! - zgodził się Wulfgar i wszyscy przyjaciele się roześmiali.
Jednak ich wesołość trwała krótko.
- W żadnym wypadku nie przekonamy ludzi z Płycizn, by podążyli za nami - wtrąciła
Catti - brie, gdy rozmowa wróciła na aktualne tory. - Zamierzają utrzymać miasto. Wierzą w
swoje możliwości, a jeszcze bardziej w umiejętności maga.
- Obawiam się, że wierzą w to aż za bardzo - powiedział Drizzt. - Siły wroga są znaczne,
a bombardowanie gigantów może się ciągnąć całymi dniami. W końcu w górach na północ od
Płycizn nie brakuje głazów.
- Ale te kamienie nie robią wiele szkód - spierał się Bruenor. - Wszystko można naprawić.
- Pewien mieszczanin zginął dziś, zmiażdżony głazem - odpowiedział Drizzt. - Kolejnych
dwóch zostało rannych. Nie możemy sobie pozwolić na takie straty.
Regis cofnął się lekko i pozwolił pozostałej czwórce gawędzić o przygotowaniach do
obrony. Pomysł „schowania głowy i wystawienia topora”, jak to ujął Bruenor, wydał mu się
najbardziej obiecującą strategią, lecz pamiętając zaciekłość ataku orków, niziołek nie był pewien,
czy się z tym zgadza.
Giganci nie przeszli przez parów, a jednak orkowie niemal pokonali mur, zaś południowa
brama pękła pod naporem wrogów. Podczas gdy siły ludzi i krasnoludów będą słabnąć, orkowie
będą uzupełniać braki w swych szeregach i ich liczba zapewne jeszcze wzrośnie. Regis znał te
stworzenia i wiedział, że inne szybko przybędą na wezwanie, jeśli uznają, że zwycięstwo
przyjdzie im z łatwością i przyniesie sowite łupy, tak jak w tym przypadku.
W ostatniej chwili Regis ugryzł się w język, by nie oznajmić, że przejmuje inicjatywę i
opuszcza Płycizny, kierując się na południe, że znajdzie drogę do Pwenta oraz pozostałych i
wróci wraz z krasnoludzką armią. Przynajmniej tyle był winien swym przyjaciołom.
Nie przyznał się jednak, bo szczerze mówiąc już sama myśl, że mógłby przekradać się
wśród krwiożerczych orków, przyprawiała go o dreszcz. Wolałby zginąć u boku przyjaciół niż
tam, a jeszcze gorsze niż śmierć byłoby więzienie orków. Jakież tortury znają te bestie?
Regis zadrżał wyraźnie, a Catti - brie dostrzegła to i popatrzyła na niego z
zaciekawieniem.
- Trochę mi zimno - wyjaśnił.
- Pewnie dlatego, że straciłeś dużo krwi - rzekł Drizzt.
- Wracaj do łóżka, Pasibrzuchu - powiedział Bruenor. - Zatroszczymy się, żebyś był
bezpieczny.
Tak, zadumał się Regis, i myśl ta sprawiła, że się skrzywił. Zatroszczą się, żeby był
bezpieczny. Zawsze się troszczyli, żeby był bezpieczny.

***

Wiedzieli, że drugi szturm nastąpi wkrótce po zachodzie słońca.


- Są zbyt cicho - powiedział Bruenor do Drizzta. Stali we dwóch na północnym murze,
wyglądając na parów, w którym wcześniej obozowali giganci. - Odpoczywają przed atakiem, bez
wątpienia.
- Giganci się nie zbliżą - stwierdził Drizzt. - Nie, gdy trzymają się jeszcze fortyfikacje.
Nie stawią czoła błyskawicy czarodzieja, mogąc bezpiecznie atakować z oddali.
- Zupełnie bezpiecznie? - spytał chytrze Bruenor, bowiem wraz z Drizztem
przedyskutowali właśnie tę kwestię i doszli do wniosku, że Drizzt powinien wyjść i przenieść
walkę na teren gigantów, a przynajmniej zakłócić ich bezustanne bombardowanie.
Teraz drow się wahał, a Bruenor wiedział dlaczego.
- Bez wątpienia przydałbyś się tutaj - powiedział krasnolud. Drizzt przyjrzał mu się z
zaciekawieniem.
- Ale utrzymamy się bez ciebie - dodał Bruenor. - W to też nie wątp. Idź i dorwij ich,
elfie. Utrzymaj te cholerne głazy z dala od naszych głów i zostaw nam małych orków.
Drizzt popatrzył na północ i wziął głęboki oddech.
- A teraz pewnie zadajesz sobie mnóstwo pytań, co? - stwierdził Bruenor. - Myślisz, że
może myliłeś się co do swojej decyzji, że pójdziesz tam sam, bez Catti - brie. Myślisz, że
wszystko, co robisz, jest złe. Ale wiesz, że jest inaczej, elfie. Wiesz, co nam grozi, i wiesz, że my
także wolelibyśmy stać przy twoim boku.
- A jednak uważasz, że muszę iść, jak postanowiliśmy - dokończył za krasnoluda Drizzt z
szerokim uśmiechem.
- Jeśli nie zatrzymamy albo chociaż nie spowolnimy gigantów, wkrótce nie będzie już
Płycizn - odpowiedział krasnolud. - To dość proste. Jesteś jedynym, który może przedostać się
przez parów na tyle szybko, by coś zmienić, pomimo tego, co Catti - brie mówi na ten temat.
Na wzmiankę o Catti - brie Drizzt odwrócił się lekko i zerknął przez ramię na szczyt
podniszczonej wieży Withegroo, gdzie stała kobieta z łukiem w dłoni, wyglądając za blanki.
Spojrzała w dół na Drizzta i podchwyciła jego wzrok. Pomachała mu.
- To nie potrwa długo - obiecał drow Bruenorowi, odpowiadając salutem na pozdrowienie
Catti - brie.
- Odejdziesz na tak długo, ile będzie trzeba - sprostował Bruenor. - Myślę, że jeśli zdołasz
utrzymać gigantów z dala od nas na następną walkę, a my obronimy mury, orkowie dadzą za
wygraną lub rozproszą się, a wtedy my przebijemy się przez ich szeregi i uciekniemy na
południe.
- A przynajmniej poślecie paru gońców z wieściami dla Thibbledorfa Pwenta - dodał
Drizzt.
- Dagnabbit właśnie nad tym pracuje - zapewnił go Bruenor, mrugając okiem i
przytakując.
Krasnolud nie musiał mówić nic więcej. Obydwaj znali prawdę. Płycizny musiały
przetrzymać kilka następnych szturmów.
Kiedy krawędź słońca oparła się o horyzont na zachodzie, Drizzt przedostał się przez mur
Płycizn, omijając północną bramę, jako że spodziewał się, iż będzie obserwowana. Ześlizgnął się
obok szerszej wieży strażniczej w północno - zachodnim rogu miasteczka i ruszył przed siebie,
bezszelestnie prześlizgując się od głazu do głazu, od krzaka do krzaka, pełznąc na brzuchu przez
otwarty teren. Dotarł na skraj parowu i tam zaczekał.
Zapadał zmierzch. Z południa słyszał odgłosy kotłujących się orków i zgrzyt głazów
przeciąganych przez gigantów ledwie kilkaset metrów od jego pozycji, po drugiej stronie
wąwozu. Szczelniej owinął się płaszczem i zamknął oczy, pogrążając się w medytacji. Nie miał
najmniejszego pojęcia, jak przeszkodzić gigantom, choć właśnie tego tak desperacko pragnęli
jego przyjaciele.
Sama myśl o towarzyszach, których zostawił za sobą, przerwała jego koncentrację i
sprawiła, że zerknął przez ramię na miasteczko. Nie mógł pozbyć się z pamięci obrazu
pożegnania z Catti - brie.
- Idź - poprosiła go wcześniej tego dnia, gdy spierali się o ten pomysł.
To było wszystko, co powiedziała, lecz Drizzt wiedział, że towarzyszyły jej wtedy ponure
przeczucia, tak jak jemu teraz... Musieli jednak utrzymać miasteczko bez względu na koszty i
dlatego postanowili się rozdzielić.
Drizzt nie mógł nie myśleć o tym, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy któreś ze swoich
przyjaciół.
Drow oparł czoło o ziemię i znów zamknął oczy. Nie bał się - przynajmniej nie o siebie -
lecz widział siły orków i wiedział, że po drugiej stronie czeka kilku gigantów. Ta banda była
zorganizowana, zdeterminowana i przewyższała ich liczebnie. Czy to oznaczało koniec jego
ukochanej drużyny?
Drizzt uniósł głowę i potrząsnął głową, odrzucając od siebie tę myśl. Przy okazji
przypomniał sobie innych pokonanych wrogów. Legowisko verbeegów, walki o odzyskanie
Mithrilowej Hali, szaleńczy pościg ulicami Calimportu, aby ocalić Regisa. A przede wszystkim
wojnę z armią Menzoberranzan, w obronie Mithrilowej Hali.
Wtedy mroczny elf nie mógł nawet czerpać siły z dawnych zwycięstw. Celowo przywołał
do siebie to wspomnienie, by dodać sobie wiary w możliwość powodzenia misji.
Słońce schowało się już za zachodnim horyzontem. Drow przeszedł na skraj parowu i
ześlizgnął się w dół po skałach niczym cień.

***

Zaczęło się niemal tak samo, jak szturm zeszłej nocy. Głazy gigantów spadały na
miasteczko, a rozszalała horda orków nacierała od południa. Obrona również przyjęła podobną
strategię, Wulfgar zajmował się obroną blanków, a krasnoludy Bruenora wzmacniały bramę.
Tym razem jednak Bruenor walczył u boku barbarzyńcy - oraz Regisa, który pomimo rad
przyjaciół namawiających go, by jeszcze odpoczął, nawet nie chciał słyszeć o leżeniu.
Na wieży za murem Catti - brie posłała w kierunku orków pierwsze strzały, z jednej
strony, by przerzedzić szeregi wroga, z drugiej, by nieco rozjaśnić mrok i pozwolić pozostałym
oszacować siły przeciwników.
Kiedy orkowie znaleźli się zaledwie pięćdziesiąt metrów od muru, inni łucznicy
wypuścili kolejne pociski. Była to druzgocąca salwa, wzmocniona jedną z kul ognistych
Withegroo.
Wielu orków zginęło, lecz reszta napierała, podbiegając do podstawy muru i rzucając
kotwiczkami lub ustawiając drabiny. Jedna grupa pochwyciła taran i naparła prosto na bramę.
Początkowy atak niemal ją rozbił.
Bruenor, Regis i Wulfgar przywitali pierwszą inwazję na blanki. Dwóch orków wspięło
się na mur, a Wulfgar chwycił jednego, gdy przełaził na drugą stronę, podniósł go wysoko i
cisnął nim z powrotem na zewnątrz, tak że spadając, stwór zabrał ze sobą jednego z podążających
za nim kamratów. Bruenor obrał odmienną taktykę i rzucił się na drugiego orka w chwili, gdy ten
już się wyprostował. Krasnolud wykonał fintę od góry i pochylił się nisko, uderzając orka
barkiem w kolana i podnosząc go pionowo, po czym zrzucił stwora na dziedziniec, gdzie czekał
Dagnabbit i inne krasnoludy.
Bruenor wyprostował się, a Regis spróbował do niego podbiec, lecz następny ork wspiął
się na ścianę i rozdzielił przyjaciół. Bruenor zamachnął się toporem, powalając stwora na ziemię,
a jednocześnie odepchnął tarczą kolejnego, który już przekładał nogę przez mur.
Regis próbował pomóc, ale częściej uchylał się przed zamachami bezustannie tnącego
topora Bruenora niż przed bronią orków. W końcu odwrócił się w stronę Wulfgara i zauważył, że
barbarzyńca wpadł w bitewny szał i bez opamiętania siecze wkoło Aegis - fangiem, dodatkowo
barkiem spychając w dół przełażących przez blanki orków.
Regis podskakiwał rozpaczliwie, starając się trafić w końcu jakiegoś orka, za każdym
razem jednak jego przyjaciele okazywali się szybsi i sprzątali mu okazję sprzed nosa.
Jeden z orków pokonał mur szybciej niż inni. Wulfgar, którego młot trafił właśnie innego
z prawej strony, uniósł rękę i uderzył go na odlew, ale stwór się tylko zatoczył. Chwilę później
złapał równowagę i odwrócił się, by zaatakować barbarzyńcę, ale Regis pochylił się nisko, tnąc
go przez kostki i przewracając.
Przebiegły niziołek otrzymał jednak więcej niż wytargował, bowiem ork zahaczył go
stopą i zabrał ze sobą na przejażdżkę. Nie chcąc znów przeżywać upadku, Regis puścił swój mały
buzdygan i złapał się desperacko krawędzi muru.
- Pasibrzuch! - usłyszał krzyk Bruenora i jego najgorsze obawy się ziściły.
Wiedział, że będzie odwracał uwagę przyjaciół, narażając ich przy tym na
niebezpieczeństwo.
- Walczcie dalej! - odkrzyknął niziołek.
Puścił się, spadając trzy metry w dół. Wylądował koziołkując, aby złagodzić impet
upadku, lecz niemal zemdlał, gdy przetoczył się po rannym boku. Znalazł się nieco na zachód od
południowej bramy i ujrzał, że lada chwila wrota pękną. Złapał upuszczony buzdygan i popatrzył
w bok na krasnoludów o posępnych twarzach.
Zdał sobie sprawę, że się im nie przyda.
Wiedział, co musiał zrobić. Wiedział o tym, odkąd usłyszał, jak jego przyjaciele mówili,
że nie mogą sobie pozwolić na utratę takiego wojownika jak Drizzt.
Regis obrócił się i pobiegł do zachodniego muru. Usłyszał, jak Dagnabbit wrzeszczy za
nim „Stój!”, lecz zignorował go, wdrapał się na ścianę i skręcił na szczycie ku północy.
Wkrótce był już na blankach w północno - zachodnim rogu fortyfikacji, w tym samym
miejscu, przez które wcześniej wyszedł Drizzt. Wziął głęboki oddech i popatrzył za siebie oraz w
górę, gdzie ujrzał wpatrującą się w niego z niedowierzaniem Catti - brie.
Zasalutował jej, a następnie przerzucił nogi przez mur.

***
- Nie jestem wywoływaczem - jęknął Withegroo, rzuciwszy kulę ognistą.
Kilku orków zginęło, lecz niestety zgrzybiały czarodziej nie wcelował tam, gdzie
zamierzał, więc jedynie chwilowo opóźnił szturm.
Wychylił się przez południową krawędź szczytu wieży, obok Catti - brie oraz trzech
innych łuczników, i obserwował przebieg bitwy. Nie dysponował wieloma skutecznymi czarami,
wiedział więc, że musi starannie je wybierać.
Ujrzał wyłom w obronie w południowo - wschodnim murze, gdzie orkowie wdarli się na
blanki i zeskakiwały na dziedziniec poniżej, i omal nie rzucił w ich kierunku jednej z dwóch
przygotowanych błyskawic. Wstrzymał jednak atak, widząc, jak krasnoludy z Mithrilowej Hali
podbiegają tam i miażdżą potwory.
W chwili gdy stary czarodziej odetchnął swobodniej, ujrzał kolejny wyłom, dwóch orków
wspinających się na parapet w południowo - zachodnim rogu umocnień. Ci nie zeskoczyli od
razu, lecz podnieśli ciężkie łuki.
Withegroo podziurawił jednego jak sito, machając palcami i posyłając w stwora szereg
magicznych pocisków, które poparzyły go i obaliły na kamienie.
Jego towarzysz podniósł łuk w stronę szczytu wieży i strzelił niemal bez celowania.
Zanim Withegroo zdążył odpowiedzieć drugim czarem, Catti - brie wymierzyła w orka i strzeliła,
a jej magiczna strzała rzuciła go na ziemię.
Czarodziej poklepał Catti - brie po ramieniu, a ona tylko skinęła głową i uśmiechnęła się
z wdzięcznością. Nie było czasu na bardziej wylewne podziękowania. Zbyt wielu orków
pojawiło się już na murze.
Od wschodu i zachodu rozlegały się potężne skowyty - to druga fala orków ruszyła do
ataku, prowadzona przez dowódców jadących na worgach.
Deszcz głazów zgęstniał, teraz spadały po dziesięć na raz.
Płycizny zadrżały pod wpływem kolejnego uderzenia w południową bramę. Zawias
rozwarł się i jedno z podwójnych skrzydeł wrót otworzyło się do wewnątrz.

***

Pokonał stromy i kamienisty parów możliwie jak najszybciej, skacząc z kamienia na


kamień i pełznąc na czworaka. Gdy wspiął się po północnym zboczu, przystanął, by popatrzeć do
tyłu na Płycizny. Zrozumiał, że jego przypuszczenia co do gigantów były słuszne. Zjawiło ich się
tu więcej niż pięciu - zapewne przynajmniej dwa razy tylu. Od początku pierwszego szturmu
wymieniali się w rzucaniu głazami, zachowując siły. Jednocześnie działało dwóch lub trzech.
Teraz jednak, gdy szturm się nasilił, oni również zwiększyli wysiłki. Bombardowanie
odbijające się echem za Drizztem Do’Urdenem było druzgocące.
Drizzt czuł dotkliwy ból na myśl, że jego przyjaciele znajdują się w tym miasteczku.
Otrząsnął się z tych ponurych rozważań i ruszył dalej, wspinając się po skalistym zboczu
z tą samą zwinnością, która pozwoliła mu poruszać się po Podmroku.
Przez jego umysł przemykały różne pomysły, lecz w końcu udało mu się skoncentrować.
Zastanawiał się tylko, jak podjąć walkę z tak przerażającą liczbą gigantów i jak odwrócić ich
uwagę, by zapewnić przyjaciołom i innym dzielnym obrońcom Płycizn przynajmniej trochę
wytchnienia?
Ledwie wspiął się na krawędź parowu, ujrzał piramidę głazów oraz dziewięciu gigantów.
Wyciągnął z sakiewki magiczną figurkę i wezwał panterę. Polecił jej, by pobiegła na północ i
czekała na jego sygnał.
Drizzt sięgnął po sejmitary, po czym zerknął w tył na Płycizny. Zastanawiał się, czy
istnieje sposób, dzięki któremu mógłby wydostać stamtąd przyjaciół, lecz szybko uświadomił
sobie, że nawet gdyby Bruenor, Wulfgar, Catti - brie oraz Regis byli przy nim, starcie z tym
przeciwnikiem przerosłoby nawet ich umiejętności. Dziewięciu gigantów i to nie
powszechniejszych oraz znacznie mniej groźnych wzgórzowych, lecz dziewięciu przebiegłych i
potężnych gigantów lodowych.
Drizzt zmienił szacunki, gdy ujrzał kolejnego. Gigant szedł w stronę pozostałych, niosąc
wypchany worek, który musiał być wypełniony głazami.
Drizzt zastanawiał się, czy udałoby mu się przeprowadzić przez parów krasnoludy i do
spółki z nimi przygotować odpowiednie pole do walki z gigantami. Rozmyślając nad tym,
uświadomił sobie, że to szaleństwo, bo nigdy nie zdołałby sprowadzić tu swych sojuszników w
tak krótkim czasie, i do tego bezszelestnie.
Wziął głęboki oddech i zmusił się do koncentracji na aktualnym zadaniu. Odruchowo
sięgnął po sejmitary, lecz zostawił broń w pochwach. Już raz udało mu się oszukać lodowych
gigantów...
- Stać! - krzyknął, podchodząc do ich obozowiska. - Kolejny wróg pokazał się na północ i
zachód stąd!
Giganci wpatrywali się w niego z niedowierzaniem. Niektórzy popatrzyli po sobie i
Drizzt wyraźnie widział wątpliwości na ich twarzach.
- To druga grupa krasnoludów! - krzyknął Drizzt, wskazując na północny zachód. - Idą na
pomoc Płyciznom, a jestem pewien, że nie dowiedzieli się jeszcze o waszej obecności tutaj.
- Ilu ich jest? - spytała gigantka.
Drizzt zauważył, że niektórzy z pozostałych wyciągnęli ręce po głazy.
- Czterdziestu - rzucił, bardzo starając się nadać głosowi pozory zdenerwowania.
- Czterdziestu - powtórzył jeden z gigantów, a Drizzt wyraźnie usłyszał ironię jego tonu.
Wiedział już bez cienia wątpliwości, że ten podstęp się nie powiedzie. Nie tym razem.
Drizzt ruszył, zanim zasypała go lawina głazów, i tylko refleks uchronił go przed
zmiażdżeniem. Przyzwał kulę ciemności, oddalając się od piramidy kamieni, po czym pobiegł
prosto na bardziej skalisty i nierówny teren.
Połowa gigantów podjęła pościg.
Pozbywszy się wszelkich nadziei na powodzenie, Drizzt zanurzył się w swoim umyśle i
przywołał do działania instynkt. Wyczuwał ruchy gigantów, zanim je ujrzał, i przewidywał
posunięcia swych wrogów.
Skręcił w lewo i obok przemknął głaz - który pozbawiłby go życia, gdyby nie zboczył z
drogi.
Skręcając z powrotem w prawo, wślizgnął się w wąski przesmyk między dwoma
skalnymi ścianami, przywołał kolejną kulę ciemności, po czym podskoczył i wdrapał się na
ścianę po prawej, przetaczając się za wystającą grań.
Wiedział, że nie może siedzieć i czekać. Nie chodziło przecież tylko o to, by uciec przed
pościgiem, zgodnie z instynktem samozachowawczym. Musiał powstrzymać bombardowania
gigantów, a przynajmniej je opóźnić, tak więc gdy ostatni ze ścigającej go piątki gigantów
przebiegł obok, Drizzt rzucił się w przeciwną stronę, zdoławszy po drodze ciąć go przez grzbiet.
Gigant zawył, a jego towarzysze odwrócili się, by ruszyć za drowem.
Drizzt przywołał Guenhwyvar.
Rozpoczęła się dzika gonitwa między skalistymi zboczami, mająca trwać przez całą noc.

***

Orkowie wlali się przez zniszczoną bramę niczym woda, wypełniając każdą szczelinę i
pałając żądzą walki.
Z wysoka dobiegła pierwsza i najbardziej druzgocąca odpowiedź, oślepiający strumień
błyskawicy, która przemknęła obok zaskoczonej Catti - brie i przeleciała tuż pod nosem
zdziwionych krasnoludów z Mithrilowej Hali, aby w mrowiu błękitnych wyładowań
eksplodować na metalowych wrotach.
Wielu orków padło, inni byli oszołomieni, jeszcze inni oślepieni, a gdy Dagnabbit i Tred
poprowadzili szarżę, aby zabezpieczyć bramę, okazali się łatwą zdobyczą.
Młoty grzmociły, a topory siekły. Wśród kwików przerażonych orków raz za razem
trzaskały pękające kości.
Brama nadal była otwarta i napór potworów nie słabł. Nowo przybyli orkowie szerokim
łukiem omijali poparzonych, dymiących kamratów i szarżowali na krasnoludów.
Z wieży Catti - brie posłała grad strzał między rozbite wrota, w nadciągających orków,
lecz tu mogła się zaangażować w walkę tylko na chwilę, bo jej głównym zadaniem była obrona
muru, gdzie Wulfgar, Bruenor oraz garstka mieszkańców Płycizn odpierała mrowie
wygłodniałych napastników.
Krasnolud i barbarzyńca szybko przebili się plecy w plecy nad rozbitą bramę. Obrócili
się; Wulfgar stanął twarzą w stronę muru, a Bruenor spoglądał na dziedziniec.
Catti - brie obserwowała ich z zaciekawieniem, po czym, gdy Bruenor poklepał Wulfgara
po szerokich plecach, zrozumiała, o co im chodziło. Z okrzykiem klanu Battlehammer, krasnolud
mający wkrótce zostać dziesiątym królem Mithrilowej Hali zeskoczył z wysoka prosto między
rojących się orków.
- Bruenorze - szepnęła pobielałymi wargami, bo niemal natychmiast zniknął w kotłującej
się zgrai, jakby wskoczył w środek wiru wodnego.
Catti - brie natychmiast otrząsnęła się z odrętwienia i zerknęła na Wulfgara, który bronił
się na murze z niesłabnącym uporem.
Wystrzeliła raz i drugi, za każdym razem trafiając jednego orka z grupy, która próbowała
przedostać się na blanki. Bolała ją dłoń i ledwo mogła naciągać cięciwę, lecz wiedziała, podobnie
jak Wulfgar, że muszą odeprzeć to natarcie.
Znów strzeliła, krzywiąc się z bólu i zastanawiając się, co by było, gdyby chybiła.

***

Ukrył się za głazem, modląc się, by orkowie zaangażowani w walkę nie dostrzegli jego
drobnej sylwetki przełażącej przez mur. Pochylił się niżej, trzęsąc się z przerażenia, gdy jadący
na worgach orkowie przemknęli obok, z lewej i prawej, a jeden z nich przeskoczył nawet nad
kamieniem, za którym schował się Regis.
Niziołek mógł jedynie mieć nadzieję, że wyślizgnie się stąd niepostrzeżenie, korzystając z
zamieszania, jakie rozpęta się, gdy orkowie dotrą do fortyfikacji.
Wyglądało na to, że mu się uda, bo zbliżywszy się do muru, jeźdźcy worgów rozdzielili
się, wyciągając łuki i strzelając na ślepo za ścianę.
Regis podkulił pod siebie nogi i zaczął się podnosić.
Usłyszał warczenie i zastygł w bezruchu. Obrócił się powoli i niecały metr od swej
twarzy ujrzał obnażone kły worga. Ork na jego grzbiecie miał naciągnięty łuk i mierzył prosto w
czaszkę Regisa.
- Przyniosłem to! - wydyszał Regis, podnosząc rubin i wprawiając go w ruch wirowy.
Jednocześnie zasłonił się rozpaczliwie wolną ręką, gdy kłapiąca paszcza worga zbliżyła się do
jego twarzy.

***

- Zdmuchnę ich z muru! - oznajmił z wściekłością Withegroo, gdy kolejny z jego


obywateli upadł pod naporem wroga daleko na lewo od Wulfgara.
Czarodziej zamachał rękami, przygotowując się do rzucenia drugiej błyskawicy.
Wyglądało na to, że Płycizny jej potrzebują.
Głaz trafił w szczyt wieży i przemknął po nim, wpadając od tyłu na nogi Withegroo i
przyciskając go do wzniesionej krawędzi.
Catti - brie i pozostali łucznicy podbiegli do niego, gdy zaczął się osuwać, krzycząc z
bólu. Więcej głazów trafiło w wieżę. Giganci najwyraźniej określili dobrze odległość, tak więc
budowla trzęsła się raz za razem. Kolejny kamień przemknął przez szczyt, uderzając o ścianę
obok leżącego czarodzieja.
- Nie utrzymamy wieży! - krzyknął jeden z łuczników. Mężczyźni wyciągnęli Withegroo
spod więżącego go głazu i delikatnie go podnieśli.
- Chodź tu! - krzyknął jeden z nich do Catti - brie. Zignorowała go i zachowała pozycję,
koncentrując wzrok na Wulfgarze, który desperacko jej teraz potrzebował. Miała jedynie
nadzieję, że żaden głaz nie uderzy za nią i nie powali jej w podobny sposób jak czarodzieja.

***

Wznosząc okrzyki na cześć Mithrilowej Hali i klanu Battlehammer - a jeden samotny i


potężny głos wywrzaskiwał imię utraconego brata oraz nazwę Cytadeli Felbarr - krasnoludy
spotkały się z orkami wlewającymi się przez bramę oraz schodzącymi z murów. Utrzymały przy
tym formację w kształcie klina, którą Dagnabbit skierował ku ich wojowniczemu królowi.
Wyszczerbiony topór Bruenora machał na lewo i na prawo. Kiedy krasnolud zeskoczył z
muru, przyjął kilka ciosów, potem jednak otrząsnął się z oszołomienia spowodowanego
upadkiem i oddał ich dwukrotnie więcej. Wydawało się, jakby uderzenia orków odbijały się od
niego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, on zaś obcinał kończyny i głowy lub przewracał jednego
napastnika po drugim.
Orkowie naciskali, a on odpychał ich z uporem, wykrzykując zawołania swego klanu.
Trafienia przyjmował z uśmiechem i niemal za każdym razem odpłacał za nie napastnikowi
śmiercią. Wkrótce piętrzyła się wokół niego góra martwych orków i niewielu innych miało
ochotę się tam zapuścić, tak więc Bruenor musiał rzucić się naprzód w poszukiwaniu nowych
przeciwników. Nawet wtedy orkowie rozstępowali się przed nim, przerażeni.
Pozostałe krasnoludy znalazły się przy swoim królu, a wyczyny Bruenora zachęciły je do
jeszcze większej zaciekłości. Żaden miecz czy pałka nie mogły ich powstrzymać, żaden ork nie
mógł przed nimi stanąć bez szwanku.
Fala najeźdźców opadła i przestała szturmować rozbite wrota. Pośród deszczu
karmazynowej mgły i okrzyków bólu oraz wściekłości, przypływ zaczął się cofać.

***

Rozwój wypadków na dziedzińcu poniżej nie miałby jednak żadnego znaczenia, gdyby
Wulfgar nie utrzymał muru. Niczym niezmordowana maszyna barbarzyńca wymachiwał przed
sobą Aegis - fangiem, strącając w dół szarżujących na blanki orków.
Jeden z nich rzucił się na obrońcę z nadstawionym barkiem, zamierzając go przewrócić,
lecz atak zakończył się w chwili, gdy uderzył w barbarzyńcę. Równie dobrze mógłby próbować
przebiec przez kamienny mur Płycizn.
Odbił się na krok, a Wulfgar trafił go krótkim prawym sierpowym, sprawiając, że się
zachwiał. Następnie biedny stwór wzniósł się w powietrze, chwycony jedną ręką za gardło.
Wulfgar zamachnął się niedbale i cisnął orkiem przed siebie, przewracając przy okazji kilku
innych. Zamieszanie wykorzystał jednak inny ork, napinając łuk i mierząc w pierś Wulfgara.
Barbarzyńca zaryczał i próbował się obrócić, wiedząc, że i tak nie zdoła się obronić.
Tuż nad jego uchem przemknęła srebrzysta strzała, zagłębiając się w ciele orka.
Wulfgar nie mógł poświęcić nawet sekundy, by zerknąć do tyłu i podziękować Catti - brie
bodaj skinieniem głowy. Pokrzepiony świadomością, że nadal go pilnowała, rzucił się do ataku,
zrzucając z muru kolejnych orków.

***

Nagle po drugiej stronie pola bitwy rozległ się dźwięk wielu rogów. Nie osłabiło to
bitewnej furii krasnoludów, nie było wszak wiadomo, czy oznaczał przybycie sojuszników czy
kolejnych wrogów. Zresztą, nikogo to nie obchodziło, bo krasnoludy walczące za swój klan i
króla, który stał dumnie między nimi, nie potrzebowały żadnej zachęty i nie miały czasu na
trwogę.
Dopiero gdy po wielu minutach zgraja orków znacznie się przerzedziła, zrozumiały, że
wróg się wycofuje i że miasteczko przetrwało drugi szturm.
Bruenor stał w środku ich szeregów tuż za rozbitymi wrotami. Zarówno on sam, jak i jego
wojownicy dyszeli ciężko, wszyscy byli zalani krwią i wszyscy rozglądali się dookoła.
Utrzymali miasto, a setki orków leżały trupem lub w agonii na całym dziedzińcu i na
murach, lecz żaden z krasnoludów ani z obrońców miasteczka nie uważał tej walki za
zwycięstwo. Nie tylko stracili bramę, ale też ponieśli poważny uszczerbek, bo mury zostały
mocno zniszczone. W wielu miejscach między martwymi orkami leżały ciała mieszczan,
wojowników, na których stratę Płycizny po prostu nie mogły sobie pozwolić.
- Wrócą - powiedział Tred ponuro.
- A my im znów dogrzmocimy! - zapewnił go Dagnabbit i popatrzył na swego króla,
oczekując potwierdzenia.
Bruenor odwzajemnił to spojrzenie i nagle rozejrzał się z miną wyrażającą zaskoczenie.
Uniósł ramiona - zapewne po to, by nimi wzruszyć - i przewrócił się.
Gdy bitwa dobiegła końca, król Bruenor nie mógł ignorować ran, jakie odniósł, zwłaszcza
zaś jednej: zeskakując z muru, nadział się na miecz orka, który trafił w szczelinę w zbroi
krasnoluda i przebił mu płuco.
Nieopodal Wulfgar osunął się na ścianę, zupełnie wyczerpany i zalany krwią z wielu ran,
nieświadomy faktu, że na dziedzińcu poniżej jego przyjaciel także się przewrócił - dopóki nie
usłyszał krzyku Catti - brie. Zerknął w górę i ujrzał, że z przerażoną miną patrzy z wieży w dół,
na dziedziniec.
26
PUNKT I KONTRAPUNKT
- Zbyt wielu naszych zginęło! - zbeształ syna król Obould, gdy pojawił się na południe od
Płycizn i przyjrzał zasłanemu ciałami polu.
Pomimo gniewu i rozczarowania przebiegiem dotychczasowych walk oraz uporem
obrońców Płycizn, Obould przyprowadził ze sobą jeszcze kilkuset orków. Gdy obszedł jaskinie
Grzbietu Świata z wieścią, że schwytał w pułapkę krasnoludzkiego króla Mithrilowej Hali, wiele
plemion z chęcią do niego dołączyło.
- Miasteczko jest osłabione, a ich polegli leżą równie gęsto jak nasi - sprzeciwił się
Urlgen, podnosząc głos.
Obould zmierzył go groźnym spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na trzech wielkich
orków stojących z boku; każdy z nich był wodzem swego plemienia.
- Sądzimy, że czarodziej nie żyje - ciągnął Urlgen. - Głaz trafił w czubek jego wieży, a
czarodziej nie pojawił się już do końca bitwy.
- Więc dlaczego uciekłeś?
- Bo zbyt wielu naszych zginęło! - powtórzył Urlgen sarkastycznie.
Obould zmrużył oczy, co zwykle sprawiało, że wszyscy stojący przy nim orkowie szukali
sobie kryjówki, młody wojownik wyprostował się jednak dumnie i wyprężył pierś.
- Miasteczko nie przetrzyma następnego ataku - wyjaśnił. - A teraz, mając więcej
wojowników, z łatwością ich wykończymy.
Obould przytakiwał przy każdym słowie, jednak odparł:
- Nie teraz. - Są osłabieni!
- Zbyt wielu naszych zginęło! - oznajmił ponownie Obould. - Niech giganci rozbiją mury
głazami i zawalą wieżę. Dopiero wtedy ruszymy.
- Połowa gigantów zniknęła - poinformował Urlgen. Nabiegłe krwią oczy Oboulda
otworzyły się szeroko, a szczęki zacisnęły się w narastającej wściekłości.
- Ścigają zwiadowcę z miasteczka - dodał szybko Urlgen. - Połowa!?
- Niebezpiecznego zwiadowcę. Tego, który ma za towarzyszkę czarną panterę.
Twarz Oboulda natychmiast się wypogodziła. Ad’non ostrzegł ich przed Drizztem
Do’Urdenem, podobnie jak Donnia ostrzegła gigantów. Zważywszy na wszystko, co drow
opowiedział królowi orków o tym niezwykłym mrocznym elfie, wyglądało na to, że udział w
pościgu aż tylu gigantów nie powinien nikogo dziwić.
- Powiedz gigantom, którzy zostali, aby rzucali dużymi głazami - polecił Obould. - I
wystrzelcie w stronę miasteczka płonące strzały. Spalcie to miejsce i zmiażdżcie! Zdepczcie na
placek! I zacieśnijcie szeregi wokół wroga. Nikt nie może uciec!
Szeroki uśmiech Urlgena wskazywał, że całkowicie się z tym zgadza. Wraz z ojcem
spojrzał butnie w stronę miasteczka. Wkrótce ta osada będzie należała do nich, a wtedy zrównają
ją z ziemią i wybiją wszystkich mieszkańców.

***

Głaz uderzył w skałę tuż nad jego głową, zasypując go odłamkami pokruszonego
kamienia.
Drizzt pochylił się pod tym deszczem i uparcie wrócił do pracy, zacieśniając pasek wokół
skręconej kostki. Skończywszy, stanął ostrożnie i przeniósł ciężar ciała na ranną stopę, kiwając
głową z aprobatą, gdy wytrzymała próbę.
Dokąd powinien teraz pójść?
Giganci ścigali go zawzięcie przez całą noc. Wykorzystał każdą znaną sobie sztuczkę -
wracał po własnych śladach i strategicznie rozmieszczał kule ciemności, wspinał się na jedno
drzewo, a następnie przechodził po konarach na kolejne i jeszcze następne, schodził z boku i
biegł w przeciwnym kierunku - na próżno, giganci nadal za nim podążali.
Drizzt pomyślał, że najwyraźniej ktoś nimi kieruje. Zważywszy na to, co zdarzyło się
podczas jego pierwszego spotkania z orkami, którzy uznali go za sojusznika jakiejś nieznanej
drowki, mógł pokusić się o zgadywanie, kim był ów ktoś.
Gdy świt rozjaśnił horyzont na wschodzie, a pościg wciąż trzymał się blisko, Drizzt
uświadomił sobie, że teraz może go uratować jedynie szybkie zniknięcie. Zdawał sobie również
sprawę, że jego magiczna towarzyszka potrzebowała odpoczynku.
- Guen - zawołał cicho.
Chwilę później pantera przeskoczyła przez wąski przesmyk ponad głową Drizzta, lądując
na skale sięgającej mu do ramion kilka kroków dalej.
- Odpoczywaj - zachęcił ją Drizzt. - Będę cię znów potrzebował, i to szybko.
Kocica wydała z siebie niski pomruk, który rozwiał się na wietrze, i zmieniła w szarawą
mgiełkę, po czym zniknęła.
Głośne głosy dobiegające z niewielkiej odległości powiedziały Drizztowi, że powinien
ruszać. Pocieszała go myśl, że udało mu się odciągnąć od Płycizn uwagę ponad połowy
gigantów, wyciągając ich daleko na północny zachód na bardziej poszarpany i skalisty obszar. Co
jakiś czas wychodził na wysoką półkę skalną dającą mu widok na odległe miasteczko i za
każdym razem mógł się jedynie trzymać nadziei, że wszyscy jego przyjaciele mają się dobrze i że
odparli szturm, a może nawet znaleźli sposób, by się wymknąć, i uciekają szybko na południe.
Wtedy w wąski przesmyk wpadł głaz, a następnie rozległ się ryk gigantów i Drizzt nie
miał już czasu na rozmyślania. Puścił się biegiem, od czasu do czasu opadając na czworaka, by
wspiąć się po stromych zboczach.
Męczył się jednak szybko, a skręcona kostka osłabiała jego tempo, i wiedział o tym.
Wiedział również, iż giganci są bardziej wytrzymali niż mniejsze rasy. Nie mógł już długo
uciekać, jeśli pościg cały czas deptał mu po piętach, ale nie mógł też mieć nadziei, że przetrwa
bezpośrednie starcie. Gdyby to był jeden gigant, mógłby spróbować, lecz nie przeciw tak wielu.
Wszystkie jego umiejętności na nic by się zdały w obliczu ciężkich pięści potężnych lodowych
gigantów.
Potrzebował innego rozwiązania, innej drogi ucieczki i znalazł ją - ciemny otwór w
rumowisku głazów pod skalistym urwiskiem. Z początku sądził, że znajdująca się wewnątrz
jaskinia to tylko owalne zagłębienie w skale, lecz potem ujrzał w tylnej części wnęki kolejny
otwór, pęknięcie w ziemi, szerokie zaledwie na tyle, by mógł się tamtędy przecisnąć. Jego
wykształcone w Podmroku zmysły powiedziały mu, że nie jest to mała dziura, lecz głęboki tunel.
Drizzt wypełzł z jaskini i przyjrzał się okolicy. Czy może już zakończyć pościg? Czy jego
przyjaciół stać było na to, aby uwolnił gigantów, którzy z pewnością wrócą pod miasteczko? I
czy tak naprawdę ma jakiś wybór? W końcu pościg i tak niedługo dobiegnie końca.
Westchnąwszy z wahaniem, drow wślizgnął się do jaskini i wszedł głębiej w mrok, po
czym usiadł i nasłuchiwał, pozwalając, by jego oczy dostosowały się do zmiany oświetlenia.
Po kilku minutach usłyszał krzątających się na zewnątrz gigantów, a ich pomruki
świadczyły, że domyślają się, co się stało. Światło w jaskini przybrało na sile, gdy jeden z nich
odsunął rumowisko głazów. Po kolejnych pełnych złości pomrukach sugerujących, że powinni
pójść po kilku orków lub kogoś o imieniu Donnia - a Drizzt rozpoznał to imię - otwór zasłoniła
twarz giganta. Jakże Drizzt żałował, że nie miał teraz w ręku łuku Catti - brie.
Rozległo się więcej ryków protestu, po czym w jaskini zrobiło się zupełnie ciemno.
Ziemia zatrzęsła się pod Drizztem, gdy giganci zawalili otwór głazami, zamykając drowa w
środku.
- Wspaniale - wyszeptał.
Nie martwił się jednak o siebie, bowiem podmuch powietrza, które wciąż docierało do
jaskini, świadczył, że jest inne wejście. Mógł jednak wyłącznie zgadywać, ile czasu zajmie mu
jego odnalezienie.
Obawiał się, że zanim wyjdzie i wróci okrężną drogą do Płycizn, miasteczko przestanie
istnieć.

***

Jego lewa ręka była zupełnie bezużyteczna. Wiedział, że straszliwe ugryzienie worga
zmiażdżyło kość, a rozerwana skóra nabierała niezdrowego koloru świadczącego o infekcji, lecz
nie mógł się tym martwić.
Regis naciskał na zauroczonego orka, aby raźniej popędzał swego wyczerpanego
wierzchowca, choć obawiał się, że worg nie jest tym zachwycony. Nawet wobec trudności ze
znalezieniem wspólnego języka niziołek zdołał jakoś przekonać orka, że wie, gdzie mogą znaleźć
wielki skarb oraz skład broni dla innych orków, tak więc tępy stwór biciem zmusił swego worga
do posłuszeństwa i uwolnił z jego paszczy strzaskaną rękę Regisa, po czym wymusił na
powarkującej bestii, by wzięła drugiego jeźdźca na swój szeroki grzbiet.
Przejażdżka ta z pewnością nie była dla Regisa ani wygodna, ani przyjemna. Siedział
przed wielkim, smrodliwym orkiem, a jego dyndające stopy wisiały po bokach szyi worga - w
zasięgu jego paszczy, o czym przypominał sobie za każdym razem, gdy zwierzę zwalniało.
Gdy w nocy zostawili daleko za sobą pole bitwy i jechali dalej o poranku, niziołek
zauważył, że opór orka rośnie. Bezustannie obkładał go więc zaklęciem, nie rozkazując mu, lecz
kusząc bez przerwy za pomocą technik, jakie doprowadził do perfekcji przed laty na ulicach
Calimportu.
Nawet jednak dysponując rubinem, Regis wiedział, że prowokuje los i ociera się o
katastrofę. Worga niełatwo było skusić, bo niewiele rzeczy interesowało go bardziej niż zdobycie
niziołczego mięsa, a ork nie należał do cierpliwych. Co gorsza, już kilkakrotnie niziołek miał
wrażenie, że zemdleje i spadnie, bowiem zmiażdżona ręka promieniowała na całe jego ciało
falami palącego i przejmującego bólu.
Pomyślał o swych przyjaciołach i przypomniał sobie, że nie wolno mu zawieść. Starał się
więc myśleć jedynie o tym, że musi biec na południe i żywić nadzieję, że wkrótce nadarzy się
okazja, żeby zabić upiornych towarzyszy podróży albo przynajmniej się im wymknąć. Pomimo
strachu zdawał sobie jednak sprawę, że na piechotę nigdy nie zdołałby pokonać tak znacznej
odległości.
Gdy następnego poranka świt rozjaśnił okolicę, ujrzeli, że góry na południu, po drugiej
stronie wschodniej połaci Złej Przełęczy, były już znacznie bliżej niż te, które zostawili za sobą.
Ork chciał spać, a Regis wiedział, że nie może na to pozwolić. Był pewien, że gdy tylko
osiłek zamknie oczy, worg zatopi kły w karku niziołka.
- Do gór - wy dukał swym nie najlepszym orczym. - Jak my obozować tutaj, znaleźć nas
krasnoludy.
Pomrukując, ork popędził zmęczonego worga.
Kiedy dotarli do pogórza, Regis zaczął obserwować każdy zakręt i każdą krawędź,
desperacko szukając miejsca, w którym mógłby spróbować ucieczki. Wystarczyłoby mu małe
urwisko, gdzie mógłby zawisnąć i zniknąć w krzakach poniżej, albo rzeka, która zaniosłaby go
daleko od tych dwóch ohydnych potworów.
Dojrzał kilka takich obiecujących miejsc, lecz ze strachu pozwolił, by je minęli. Próbował
natchnąć się odwagą, przypominając sobie rozpaczliwą sytuację mieszkańców miasteczka na
północy, ale plan, jaki sam wymyślił, wydawał mu się coraz bardziej nierealny.
A jednak ton narzekań orka mówił mu, że wkrótce będzie musiał coś zrobić.
- Tu rozbijemy obóz - poinformował go ork.
Regis otworzył szeroko oczy i rozejrzał się za drogą ucieczki. Jego rozbiegane oczy
spoczęły na małym buzdyganie, jaki wetknął sobie za pas jeszcze w Płyciznach. Zastanawiał się,
czy nie warto byłoby go wyciągnąć i grzmotnąć worga w głowę. Nie był jednak w stanie zmusić
ręki, by się przesunęła, mimo że wydawało się to logiczne, wiedział bowiem bez cienia
wątpliwości, że cios musiałby być precyzyjny, żeby powalić stwora, a szczerze wątpił w swoje
umiejętności w tym względzie. Nawet w pełni sprawny nie mógłby dorównać worgowi i wiedział
o tym. Nie byłby w stanie zranić tej bestii, zanim jej kłapiące szczęki odnalazłyby jego gardło.
Przy życiu utrzymywała go jedynie obecność orka, pana tego ochydnego potwora.
Niziołek omal nie spadł na ziemię, gdy ork zatrzymał nagle wierzchowca na małej
polance u stóp górskiego zbocza. Regis pamiętał, by zeskoczyć z grzbietu worga dopiero, gdy
powarkująca bestia obróci się i skubnie jego stopę. Pobiegł na bok, a worg odwrócił się i rzucił za
nim, lecz ork chwycił go i zbeształ, kopiąc w zad.
Worg wycofał się, spoglądając na Regisa nienawistnym wzrokiem, który mówił, że dni
niziołka są policzone, bo kiedy tylko ork zaśnie...
Regis rozejrzał się przerażony. Znalazł pocieszenie w fakcie, że wokół rosły wysokie
drzewa. Śmiertelnie wyczerpany i wystraszony, a na dodatek straszliwie obolały po podróży,
podszedł do jednego z nich i zaczął się wspinać.
- Gdzie idziesz? - zapytał ork.
- Obejmę pierwszą wartę - odparł Regis.
- Pies będzie pilnował. - Ork wskazał na worga, który popatrzył na Regisa i obnażył
brudne kły.
- Ja też! - zawołał niziołek.
Wdrapał się na drzewo tak szybko, jak pozwalała mu na to obolała ręka, i odetchnął z
ulgą.
Znalazł pomiędzy gałęziami niewielkie zagłębienie i oparł się plecami o pień, próbując
przyjąć wygodną, a jednocześnie bezpieczną pozycję. Pomyślał, by zejść na dół i skłonić orka do
dalszej jazdy, lecz wiedział, że wszyscy potrzebowali odpoczynku, szczególnie worg - choć
gdyby bestia padła trupem z wyczerpania, niziołek nie uroniłby po niej łezki.
Co kilka sekund zerkał na północ, w kierunku dalekich Płycizn, i myślał o swych
przyjaciołach.
Mógł mieć tylko nadzieję, że jeszcze żyją.

***

- Trzy budynki się palą - poinformował Dagnabbit Catti - brie i Wulfgara, którzy trzymali
wartę przy łóżku Bruenora.
Zorganizowali izbę chorych w niskich roboczych tunelach pod wieżą Withegroo, w
szeregu łączących się korytarzy pozwalających na inspekcję kluczowych punktów fundamentów
wieży. Była to tak naprawdę najsilniej ufortyfikowana część miasta, solidniejsza nawet niż wieża,
bowiem krasnoludy, które Withegroo wynajął, aby zbudowały mu siedzibę, wykonały najpierw
tunele, zabezpieczając je zarówno przed pogodą, jak i przed wrogami, bo tylko one zapewniały
im osłonę podczas wielu miesięcy budowy.
Mimo to ciasne tunele zdecydowanie nie były przystosowane do tego, by pełnić rolę
prowizorycznych bunkrów. Przyjaciele znajdowali się w największym pomieszczeniu - jedynym
miejscu, jakie można tu było tak naprawdę nazywać pomieszczeniem - a Wulfgar nie mógł się
nawet wyprostować. Musiał pełznąć na brzuchu przez trzymetrowy korytarz, aby się tu dostać.
- Wzniesiono je przecież z kamienia - przypomniała Catti - brie.
- Ale podtrzymuje je duża ilość drewna - wyjaśnił krasnolud. Podszedł do Bruenora i
usiadł. - Giganci cisnęli paroma płonącymi garnkami, a teraz gęsto spadają głazy.
- To zorganizowana grupa - rzekł Wulfgar.
- Ano - zgodził się Dagnabbit. - I blokują całe południe. Nie mamy już wyjścia. -
Popatrzył na Bruenora, bladego i słabego, którego szeroka pierś ledwo się podnosiła przy każdym
oddechu.
- Chyba że tędy.
Bruenor zaskoczył ich wszystkich. Otworzył jedno oko i nawet zdołał obrócić głowę w
stronę Dagnabbita.
- Więc zabierz paru smrodliwych orków ze sobą na przejażdżkę - powiedział i opadł z
powrotem na poduszki.
Catti - brie natychmiast znalazła się przy nim, ale stwierdziła, że znów zapadł w dziwny
stan półprzytomności.
- Gdzie Skalne Koryto? - spytała, mając na myśli kapłana, który pozostał z ich grupą, gdy
siły ekspedycyjne się rozdzieliły.
- Zajmuje się Withegroo, choć sądzę, że stary mag już ledwie zipie - odrzekł Dagnabbit. -
Skalne Koryto mówi, że dla Bruenora zrobił już wszystko, i podobnie jak ja uważa, że wydostaną
nas stąd jedynie czary. Dlatego tak się trzęsie nad magiem.
Catti - brie z trudem się powstrzymała, by nie wrzasnąć na biednego Dagnabbita, zdała
sobie bowiem sprawę, że pomimo swego wydawałoby się dość bezdusznego stosunku do
Bruenora, podobnie jak ona martwił się stanem jego zdrowia. Dagnabbit był jednak ponad
wszystko pragmatykiem i dowódcą sił Mithrilowej Hali i dlatego zawsze wybierał
najkorzystniejsze rozwiązanie, nawet jeśli raniło to czyjeś uczucia. Catti - brie zdawała sobie
sprawę, że i Dagnabbit musi zmagać się z gniewem i poczuciem bezradności, że nie potrafią
pomóc umierającemu królowi.
Dagnabbit podszedł do łóżka Bruenora i delikatnie zdjął z jego głowy charakterystyczny
jednorogi hełm, obracając go w dłoniach.
- Nawet jeśli znajdziemy sposób, by stąd wyjść, nie wiem, czy zdołamy zabrać go ze sobą
- powiedział cicho.
Wulfgar podniósł się natychmiast, górując nad Dagnabbitem pomimo wymuszonego
pochylenia.
- Zostawiłbyś go? - ryknął niedowierzająco.
Dagnabbit nawet nie drgnął. Przeniósł spojrzenie z Bruenora na Wulfgara, po czym z
powrotem na swego ukochanego króla.
- Gdyby zabranie go pozbawiło nas szans na ucieczkę, owszem - przyznał. - Bruenor sam
chciałby zostać, gdyby wiedział, że w ten sposób uratuje swych braci od śmierci, i wiesz o tym.
- Powiedz Skalnemu Korytu, by tu wrócił i zajął się nim.
- Skalne Koryto nie może nic dla niego zrobić i sam to słyszałeś, gdy był tu ostatnio -
odparł Dagnabbit. - Cholerny ork porządnie go trafił. Potrzebuje lepszego kapłana niż Skalne
Koryto, może nawet całej zgrai kapłanów.
Wulfgar ruszył na Dagnabbita, lecz Catti - brie złapała go za rękę i zmusiła, by się
zatrzymał i na nią spojrzał.
- Dokonamy wyboru, gdy będziemy musieli - powiedziała cicho.
- Jeśli mamy uciekać na południe, to przeniosę Bruenora przez całą drogę do Mithrilowej
Hali - rzekł Wulfgar, mierząc Dagnabbita stanowczym spojrzeniem.
Dowódca nie ugiął się, lecz po chwili skinął głową.
- Cóż, jeśli tak zrobisz, to wiedz, że ja i moi chłopcy zrobimy, co się da, byś mógł biec, i
by utrzymać tych cholernych orków z dala od was.
Uspokoiło to Wulfgara, nawet jeśli i on sam, i Catti - brie wiedzieli, że te słowa
dyktowało serce, nie rozum Dagnabbita. Tak naprawdę na tym ich spory z pewnością się nie
skończą. Kilku zwiadowców odważyło się wyślizgnąć z Płycizn kilka godzin po drugiej bitwie, a
ich doniesienia o zacieśniającym się pierścieniu orków nie dawały szans na żadną ucieczkę na
większą skalę.
Znajdowali się w pułapce, Bruenor umierał, Drizzt oraz Regis zaginęli i nie mogli nic z
tym zrobić.
Jakby na podkreślenie ich klęski, kolejny głaz uderzył w wieżę ponad nimi, a w niskich
tunelach prowadzących do małego, zadymionego pomieszczenia odbiły się echem okrzyki
„Ogień! Ogień!”.
- Miasteczko straciło w walkach trzydziestu ludzi - poinformował ich Dagnabbit. -
Wliczając w to dwunastu zabitych przed pierwszą bitwą.
- Niemal jedna trzecia - powiedziała Catti - brie.
- I większość z tego to mężczyźni, jedni z ich najlepszych wojowników - rzekł krasnolud.
- Dwóch moich nie żyje, kolejnych pięciu jest ciężko rannych. Jeśli orkowie znów zaatakują,
trudno nam będzie się utrzymać.
- Utrzymamy się - zapewnił Wulfgar ponuro.
- Po tym jak widziałem cię na murze, niemal ci wierzę - odparł krasnolud.
- Niemal? - spytała Catti - brie.
Dagnabbit, który widział rozmiary zniszczeń, jakie atak wyrządził w fortyfikacjach
powyżej, jedynie wzruszył ramionami.
- Utrzymamy się albo zginiemy - powiedziała Catti - brie.
- Wyjdziemy stąd - stwierdził Dagnabbit.
- Albo ktoś przyjdzie nam z pomocą - dodała Catti - brie. - Regis przedostał się przez mur,
choć nie wiem, czy leży martwy na zewnątrz, czy biegnie po pomoc. - Zerkając na Wulfgara,
wyjaśniła: - Zaraz potem zaatakowali orkowie na worgach.
Po tej walce przyjaciele przeszukali teren na zachód od Płycizn, lecz nie znaleźli śladu
Regisa. Dało im to przynajmniej jakąś nadzieję, lecz tak naprawdę oboje obawiali się, że niziołek
został pojmany lub zabity.
- Nawet jeśli uciekł, nie sądzę, by nam to coś dało - powiedział Dagnabbit. - Ile mu
zajmie odnalezienie Pwenta? Trzeba armii, by się do nas przebić, a nie tylko tych Pogromców
Flaków. I ile zajmie im zebranie takiej armii, by nam pomóc?
- Będą mieli tyle czasu, ile trzeba - rzekł Wulfgar. - Do ich przyjścia musimy się
utrzymać.
Dagnabbit chciał się chyba spierać, ale w końcu tylko westchnął przeciągle.
- Zostań z Bruenorem - poprosił Catti - brie. - Jeśli ktoś może sprawić, by jego serce dalej
biło, to tylko ty. Pilnuj, żeby mu było ciepło i życz mu dobrze ode mnie i wszystkich naszych,
jeśli rozpocznie podróż na drugą stronę. - Popatrzył na Wulfgara. - Pomożesz nam naprawić
umocnienia? - spytał.
Skinąwszy głową i rzuciwszy Catti - brie zdeterminowane spojrzenie, barbarzyńca
podniósł się i wyczołgał przez mały tunel, aby zająć się naprawą fortyfikacji.
Tego, co z nich zostało.
***

W ostatniej chwili złapał się gałęzi, ratując przed upadkiem, a gdy to sobie uświadomił,
długo musiał się uspokajać, bo serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Upadek nie byłby
zapewne taki straszny, ot, parę siniaków i zadrapań, lecz Regis aż za dobrze wiedział, kto czekał
na niego na dole: warczący i głodny worg.
Regis poprawił się na gałęzi i rozejrzał po zaimprowizowanym obozowisku. Ork chrapał
smacznie pomiędzy dwoma osłaniającymi go głazami, a worg zwinął się w kłębek u podstawy
drzewa.
Wspaniale, pomyślał niziołek.
Słońce stało wysoko, a dzień był jasny i ciepły. Rozsądek podpowiadał Regisowi, że to
jego ostatnia i jedyna szansa na ucieczkę.
Czy ork będzie go nadal uważał za przyjaciela, gdy się obudzi? Czy wzmocnione
klejnotem wizje skarbów i nowej broni utrzymają się w umyśle tego tępego stwora? A jeśli nie,
jak zdoła znów użyć rubinu i czy uda mu się ponownie zbliżyć do wściekłego worga, który
marzy tylko o tym, by zatopić w nim zęby?
Regis opuścił głowę i starał się powstrzymać łkanie, bo miał wrażenie, że nic mu się nie
udało i jego desperackie wysiłki spełzły na niczym. Żałował, że opuścił Płycizny i przyjaciół, bo
wolałby zginąć u ich boku, a nie tu, samotny i opuszczony, rozdarty na strzępy przez okrutnego
worga.
- Przestań! - wrzasnął sam do siebie, głośniej niż zamierzał. Leżący pod drzewem worg
podniósł wzrok, wydał z siebie długi niski pomruk, po czym położył głowę z powrotem na
przednich łapach.
- Nie czas na litowanie się nad sobą - wyszeptał niziołek. - Twoi przyjaciele cię
potrzebują, Regisie, co więc zamierzasz dla nich zrobić? Siedzieć tutaj i płakać?
Nie, zdecydował, po czym poprawił się na gałęzi i stanowczo potrząsnął głową. Nawet
ten niewielki ruch sprawił, że złamana ręka mocniej zapulsowała bólem. Nadszedł czas, by
obudzić orka i mieć nadzieję, że stwór nadal znajduje się pod działaniem zaklętego rubinu. Skoro
będzie musiał walczyć z dwoma potworami, z orkiem i worgiem, podejmie walkę i niech się
wszystko rozstrzygnie raz na zawsze. Tyle przynajmniej jest winien swoim przyjaciołom, którzy
dla niego często nadstawiali karku.
Regis wyprostował się buńczucznie, przeturlał na bok gałęzi i znalazł poniżej oparcie dla
stopy, po czym zaczął schodzić, by wybrać miejsce, z którego mógłby obudzić orka i ocenić jego
zachowanie.
Zatrzymał się jednak i to gwałtownie, odwracając szybko głowę, bowiem coś wpadło do
obozu.
Stary but.
Worg skoczył na niego i zaczął rozrywać kłapiącymi szczękami, a wtedy z buta dobiegł
szereg małych eksplozji.
Worg zaskowyczał, po czym podskoczył wysoko, wykonując pełne salto. Po chwili
podbiegła do niego najbardziej dziwaczna istota, jaką Regis kiedykolwiek widział na oczy:
zielonobrody krasnolud w jasnozielonych szatach, z sandałami na brudnych stopach i w kociołku
na głowie. Znalazłszy się przy worgu, krasnolud wyciągnął dłonie i zaczął coś mruczeć pod
nosem. Wielki wilk przestał skamleć i podskakiwać, i zastygł w miejscu, z położonymi po sobie
uszami.
Z odgłosem, jaki można by opisać jedynie jako wrzask, podkulił ogon i uciekł.
- Hi hi hi - skomentował to krasnolud.
- Co? - ryknął rozbudzony ork, lecz jego protestujący okrzyk urwał się nagle, jak to
zwykle bywa w sytuacjach, gdy topór bitewny rozbija krzykaczowi czaszkę.
Zza przewracającego się orka wyłonił się drugi krasnolud, z jaskrawożółtą brodą, ubrany
w bardziej konwencjonalny strój - nie licząc ogromnego hełmu, z którego wystawały wielkie
jelenie rogi.
- Miałżeś zabić tego cholernego psa - ryknął. - Zjadłbym co! W odpowiedzi zielonobrody
krasnolud podniósł palec i pokiwał nim przed nosem kompana.
Regis zszedł z drzewa tak szybko, jak tylko pozwalała mu boląca ręka.
- Kim jesteście? - zawołał.
Obydwa krasnoludy obróciły się do niego, a żółtobrody niemal cisnął toporem.
- Nie gadam ze z kamratami orków... takimi jak ty! - ryknął.
- Nie, nie! - pospieszył z zapewnieniem Regis, unosząc zdrową rękę w geście poddania, a
złamaną przyciskając do boku. - Nie znałem tego tu. Przybywam z miasteczka Płycizny.
- Nie słyszelim - fuknął żółtobrody krasnolud i popatrzył na drugiego, który tylko
pokręcił głową przecząco.
- I od króla Bruenora Battlehammera - dodał Regis.
- No, teraz gadasz do rzeczy! - rzekł krasnolud z żółtą brodą. - Jestem Ivan
Bouldershoulder, a to mój brat...
- Pikel! - krzyknął Regis.
Sporo słyszał o tych dwóch od Drizzta i Catti - brie, choć tak naprawdę żaden opis nie
mógł sprawiedliwie oddać wyglądu Pikela Bouldershouldera.
- Ano - zgodził się Ivan. - No to gadajże, malcu, coś o nas słyszał i cożeś tu robił ze z
tymi dwoma?
- Musimy się spieszyć - odparł Regis nagląco. - Bruenor jest w opałach! A ja muszę się
dostać do Mithrilowej Hali... Nie, do obozu, jaki Thibbledorf Pwent miał założyć na północ od
Hali.
- Taa, tamuj właśnie idziem - powiedział Ivan. - Do Pwenta. Poszlimy naobkoło, ale ptak
pedział memu bratu, gdzie są krasnoludy. Właśnie szykowalimy się, coby iść, gdy inny ptak
wygadał się o orku.
- On dużo rozmawia z ptakami, co? - spytał cierpko Regis, wskazując na Pikela.
- Ano, i ze z drzewami. Chodźże ze z nami, a on nas zaprowadzi, zanim ino wymyślisz
jak.

***

- Nie ma czasu - powiedział Regis do Bouldershoulderów, Thibbledorfa Pwenta i


pozostałych dowódców drugiego krasnoludzkiego posterunku, jakieś trzydzieści kilometrów od
nierównego, skalistego obszaru na północ od Doliny Strażnika, stanowiącej główne wejście do
Mithrilowej Hali. - Bruenor i pozostali nie mają czterech dodatkowych dni, jakich trzeba, by
gońcy zebrali armię i tu wrócili.
- Ba, oni to zrobią w trzy! - nalegał jeden z wodzów, żylasty krasnolud o imieniu
Runabout Kickastone. - Nigdy nie widziałeś, jak biegnie szalony krasnolud?
- Trzy po trzy to za dużo! - ryknął Pwent, który spoglądał na północ, odkąd Regis i
Bouldershoulderowie zjawili się ze złowieszczymi wiadomościami o sytuacji w Płyciznach. Choć
Thibbledorf Pwent spoglądał na północ, odkąd Bruenor rozstał się z nim i posłał go na południe.
- Mamy tylko stu wojów! - powiedział Runabout. - A z tego, co mówi mały, stu na
niewiele się zda.
- Masz Pogromców Flaków - odkrzyknął zaraz Pwent. - A ci starczą za stu następnych!
- I masz kapłanów - dodał Regis, który wiedział, że musieli natychmiast wyruszyć, i
domyślał się, że jego przyjaciele będą zapewne potrzebowali jakiejś magii leczniczej.
Runabout westchnął i rozejrzał się dookoła, opierając dłonie na biodrach.
- Możemy się na coś przydać, jeśli zdołamy dostać się do miasteczka - przyznał. -
Możemy podeprzeć umocnienia i uleczyć rannych, nic więcej. Tylko jak tam dotrzeć?
Z boku Pikel doskoczył do Ivana i zaczął gorączkowo szeptać mu coś do ucha. Wszyscy
pozostali odwrócili się, by patrzeć i słuchać, choć nie byli w stanie zrozumieć słów ani ich
znaczenia.
- Mój brat gada, co ma jakiesik jagody, co to po nich będziecie maszerować dłużej i
szybciej - wyjaśnił Ivan. - Nie będziecie musieli odpoczywać, jeść ani pić.
- Dotarcie tam to i tak nasz najmniejszy kłopot - odparł wiecznie sceptyczny Runabout, a
zanim jeszcze skończył, Pikel dopadł do Ivana i znów przyłożył wargi do jego ucha.
Ivan spochmurniał, a jego mina wyrażała poważne wątpliwości, zaczął nawet potrząsać
głową, lecz gdy Pikel kontynuował, z jeszcze większym zapałem, krasnolud uspokoił się powoli i
zaczął słuchać uważniej.
W końcu Pikel odsunął się, a Ivan skierował na niego niedowierzające spojrzenie i spytał:
- Myślisz?
- Hihihi.
- Co? - zapytali jednocześnie Thibbledorf Pwent, Regis i Runabout.
- No, mój brat ma plan - wyjaśnił Ivan. - Szalony plan...
- Tak! - wrzasnął Pwent, unosząc pięści.
- Ale plan to plan - ciągnął Ivan. Popatrzył na Pikela i ponownie spytał: - Myślisz?
- Hi hi hi - padła ta sama odpowiedź.
- No i? - ponaglił Runabout.
- No, mamy tu klepać jęzorami czy wyruszać? - wypalił w odpowiedzi Ivan. - Macie ino
duży, mocny wóz?
- Tak - odrzekł Runabout.
- I dużo drewna? Najlepi takie wielgie kłody do wspierania kamiennych ścian?
Runabout rozejrzał się dookoła i z namysłem skinął głową.
- To zbiercie całe to drewno i weźcie najogromniejsze, najmocniejsze wozy, a potem
ustawcie wszystkich swoich w szeregu na drodze na północ - powiedział Ivan.
- A co z planem twego brata? - spytał Runabout.
- Myślę, co lepi powiem wam po drodze - odpowiedział Ivan. - Szkoda czasu tak gadać,
jak wasz król ma kłopoty, a... - przerwał i popatrzył na chichoczącego Pikela, po czym przyznał: -
A jak tera usłyszycie, co wymyślił, to może i zaczekacie na armie.
- Hi hi hi - skomentował Pikel.
W ciągu godziny stu krasnoludów i Regis wyruszyli z posterunku, ciągnąc wielkie wozy
załadowane tonami mocnego drewna. Pikel przemieszczał się z jednego wozu na drugi,
kształtując drewno za pomocą swej druidzkiej magii, starannie oglądając każdy powstały
fragment i chichocząc pod nosem.
27
GDY UMIERA NADZIEJA
Catti - brie siedziała w przyćmionym blasku pojedynczej świecy, wpatrując się w
Bruenora, leżącego na łóżku. Krasnolud miał bladą twarz i wiedziała, że nie jest to złudzenie.
Pierś ledwo mu się poruszała, a bandaże, które dopiero co zmieniła, były już na powrót
nasiąknięte krwią.
Kolejny głaz uderzył niedaleko, wstrząsając ziemią, lecz Catti - brie nawet się nie
poruszyła - przywykła już do grzmotu upadających kamieni. Co dwudziesty pocisk nie był
głazem, lecz płonącym naczyniem, które wywoływało w miasteczku kolejne pożary. Wieża
czarodzieja już trzykrotnie stawała w ogniu, a Dagnabbit ostrzegał, że naruszone zostały jej
fundamenty.
Nie przenieśli jednak Bruenora, bo nie mieli dokąd.
Catti - brie siedziała i wpatrywała się w swego przybranego ojca, przypominając sobie
wszystkie dobre chwile, jakie razem spędzili, i wszystkie przygody, w których wspólnie
uczestniczyli. Rozsądek mówił jej, że to już koniec, ale serce nie chciało uwierzyć w tę bolesną
prawdę.
Tak naprawdę czekali już tylko na śmierć Bruenora, bo gdy wyda ostatnie tchnienie, ci,
którzy pozostali, wypełzną ze swych nor, przejdą przez zniszczone mury i rzucą się w bezładną
ucieczkę na południe. To była ich jedyna nadzieja.
Catti - brie nie mogła jednak uwierzyć, że siedzi tutaj, czekając, aż Bruenor umrze. Nie
mogła zaakceptować myśli, że jego potężna pierś niedługo znieruchomieje. Zawsze myślała, że
to ona odejdzie pierwsza.
Już raz była świadkiem jego upadku i uważała go za zmarłego, gdy zsunął się z grzbietu
cienistego smoka do rozpadliny w Mithrilowej Hali. Pamiętała tamten ból, pustkę, jaką czuła w
sercu, poczucie bezradności i myśl, że wszystkie te wydarzenia rozgrywają się jedynie w jej
wyobraźni.
Teraz te uczucia wróciły, tyle tylko, że tym razem koniec Bruenora nastąpi na jej oczach
niezaprzeczalnie.
Nagle poczuła na ramieniu silną dłoń, odwróciła się i ujrzała obok siebie Wulfgara. Objął
ją, a ona złożyła głowę na jego potężnej piersi.
- Chciałbym, żeby Drizzt wrócił - stwierdził Wulfgar cicho, a Catti - brie popatrzyła na
niego pytająco. - A z nim Regis - dodał barbarzyńca. - Powinniśmy być wszyscy razem.
- U kresu życia Bruenora?
- Teraz też - wyjaśnił Wulfgar. - Podczas ucieczki na południe lub podczas ostatniej walki.
Tak powinno być.
Nic już więcej nie powiedzieli. Nie musieli. Każde czuło dokładnie to samo, każde
przypominało sobie dokładnie te same rzeczy. Na górze padał deszcz głazów.

***

- Ilu tam jest orków? - spytała Innovindil Tarathiela.


Dotarli już daleko od Księżycowego Lasu i lecieli dalej przez noc na swych skrzydlatych
rumakach. Innovindil musiała krzyczeć, by ją usłyszał, i nawet wtedy jej głos ledwie docierał do
niego przez szum wichru.
- Zbyt wielu. Zagrażają bezpieczeństwu naszego własnego domu - odkrzyknął Tarathiel.
Wznosili się nad wzgórzami na północ od miasteczka Płycizny, spoglądając na setki
ognisk orków i na płomienie obejmujące część miasteczka, szczególnie samotną wieżę, tak
charakterystyczną dla tego miejsca.
Wylądowali na wysokiej półce skalnej, by swobodniej porozmawiać.
- Nie możemy im pomóc - rzekł Tarathiel, patrząc w smutną twarz towarzyszki. - Nawet
jeśli wrócimy do Księżycowego Lasu i sprowadzimy tu cały klan, nie zdążymy na czas, by
zmienić przebieg bitwy. Ani też nie powinniśmy tego robić - dodał, widząc jej powątpiewającą
minę. - Naszym głównym obowiązkiem jest chronić las, który nazywamy swym domem, a jeśli
orkowie skręcana wschód i przekroczą Surbrin, rozgorzeje wojna.
- Masz rację - przyznała Innovindil. - Zastanawiam się jednak, czy nie moglibyśmy
pomóc choć garstce, zabierając ze sobą kilku obrońców.
Tarathiel potrząsnął głową.
- Nie możemy ryzykować, że dosięgną nas strzały orków. Jeśli zginiemy, kto ostrzeże
nasz lud?
Innovindil znała już tę przemowę. Wiedziała, co należy do ich obowiązków, i zdawała
sobie sprawę, że właściwie nic nie mogą teraz zrobić.
Czuła ból, patrząc na śmierć miasteczka Płycizny, bowiem choć elfy z Księżycowego
Lasu nie były przyjaciółmi okolicznych ludzi, nie były też ich wrogami.
A teraz mogły tylko patrzeć.

***

Była to trudna wspinaczka, a nie ułatwiała jej spuchnięta i zdrętwiała kostka. Centymetr
po centymetrze Drizzt podciągał się w długim i wąskim naturalnym kominie ku ostatnim
przebłyskom zanikającego światła dnia.
Mniej więcej w połowie drogi przystanął. Intrygowało go to światło, choć musiał
przyznać, że ciężko było mu na myśl, że kończy się już nie dzień, u zarania którego wszedł do
jaskini, lecz następny. Rozmiar jaskiń, bo tak naprawdę znalazł się w całym ich kompleksie,
naprawdę go zaskoczył. Była to rozległa podziemna sieć i spędził niemal dwa dni, błąkając się po
niej i szukając wyjścia na powierzchnię. Podążając za podmuchem świeższego powietrza, znalazł
wiele ślepych zaułków, kominów i otworów zbyt małych, by mógł się przez nie przecisnąć.
Zaczął podejrzewać, że właśnie trafił na kolejny, lecz wspinał się dalej. Mimo to każdy
pokonany metr świadczył wyraźniej, że to również był ślepy korytarz. Światło powyżej jaśniało,
gdy ujrzał je po raz pierwszy, lecz jak teraz sobie uświadomił, mogło być tak intensywne ze
względu na kąt padania promieni słonecznych, a nie szerokość otworu.
Wspinał się jeszcze przez trzydzieści metrów, zanim nie upewnił się, że będzie musiał
zawrócić, bo przez otwór wysunie co najwyżej rękę.
Po raz kolejny powtórzywszy sobie, że jego przyjaciele go potrzebują, Drizzt Do’Urden
ruszył z powrotem w dół.
Godzinę później szedł tak szybko, jak tylko pozwalały mu spuchnięta kostka i
wyczerpanie. Zastanawiał się, czy nie zawrócić i nie przejść całej drogi do miejsca, w którym
zszedł pod ziemię, w nadziei, że zdoła odsunąć skonstruowaną tam przez gigantów barierę, lecz
odepchnął od siebie tę myśl.
Słońce już dawno wstało, zanim drow odnalazł kolejny otwór, i tym razem wyjście było
wystarczająco duże.
Drizzt wyszedł na światło dzienne, mrużąc oczy w piekącym blasku. Następnie przez
długą chwilę przyglądał się otaczającym go górom, próbując znaleźć jakiś charakterystyczny
element, który zaprowadziłby go z powrotem do Płycizn. Widok w niczym jednak nie
przypominał okolic miasteczka. Obserwując słońce, drow zorientował się więc w kierunkach i
ruszył na południe. Miał nadzieję, że dotrze do Złej Przełęczy i odnajdzie znajomy teren.
Oderwał rękaw koszuli i zacisnął ten prowizoryczny opatrunek na kostce, po czym
pokuśtykał dalej, ignorując ból. Obserwował, jak słońce wchodzi w zenit, po czym pochyla się na
zachód i wreszcie chowa za horyzont.
Kilka godzin później doszedł do Złej Przełęczy.
Pobiegł na wschód przez pogórze, z każdym krokiem przynaglając się w myślach do
pośpiechu. Niedługo później na tle rozjaśniającego się na wschodzie nieba ujrzał odległą łunę.
Wbiegł na jedno ze wzgórz, znajdując lepszy punkt obserwacyjny, i ujrzał w oddali płomienie.
Wieża Withegroo.
Z sercem dudniącym bardziej ze strachu niż z wyczerpania, rzucił się do biegu. Ujrzał, jak
płonąca kula sunie przez niebo z północy na południe. Gdy uderzyła, zalała miasteczko ogniem.
Drizzt nie skręcił na południe, lecz rzucił się prosto na pozycje gigantów, zdecydowany
znów odwrócić ich uwagę. Sięgnął dłonią do onyksowej figurki, choć nie przywołał jeszcze
pantery.
- Bądź gotowa, Guenhwyvar - powiedział cicho. - Wkrótce czeka nas walka.
Drizzt wiedział, że ogień w nocy zakłócał mocno poczucie odległości, tak więc nie
zaskoczyło go to, ile czasu potrzebował, aby zbliżyć się do miasteczka i atakujących gigantów.
Stanął na północnej krawędzi parowu, skąd rozciągał się widok na Płycizny. Widział
miotających się obrońców. Wieża płonęła, choć nie tak mocno jak wcześniej, i większość
obrońców zebrała się u jej podnóża.
Drizzt wyjął figurkę i postawił ją na ziemi, zdecydowany przywołać Guenhwyvar i
zaszarżować prosto na wrogi obóz. Zatrzymał się jednak, dostrzegając na szczycie płonącej
wieży znajomą sylwetkę. Nie mógł dostrzec wiele, lecz jedną rzecz widział wyraźnie: tak dobrze
mu znany jednorogi hełm.
- Postaw im się, Bruenorze - wyszeptał z krzywym uśmiechem na twarzy.
Jakby w odpowiedzi uderzyła w wieżę seria pocisków, jeden wpadł w najmocniej
gorejące płomienie i rozrzucił iskry w nocne niebo.
Krasnolud pozostał na szczycie budowli, kierując siłami na ziemi.
Drizzt uśmiechnął się szerzej, ale zaraz spoważniał, bo z południa dobiegło głośne
skrzypienie i zgrzyt. Z oczami rozszerzonymi przerażeniem, Drizzt obserwował, jak wieża się
pochyla, a krasnolud na jej szczycie najpierw próbuje dostać się do krawędzi dachu, a potem
rzuca się desperacko przez blanki.
Wieża przechyliła się na południe i po części zawaliła, tak więc biedny krasnolud wpadł
między tony strzaskanych głazów.
Drizzt nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, i dopiero po chwili odkrył, że
klęczy, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że nikt na całym świecie nie zdołałby przeżyć
takiego upadku.
Przebiegł go dreszcz. Zadrżały mu ręce, a łzy wypełniły oczy.
- Bruenor - szeptał raz za razem.
Wyciągnął ręce na południe, jakby próbował się czegoś uchwycić.
28
NA KOLANA PRZED NIEWŁAŚCIWYM BOGIEM
Nic nie widziała, czuła jedynie ból świeżych zadrapań na rękach i ramionach oraz
nieprzyjemne wrażenie oddychania kamiennym pyłem. Poruszała się po omacku w częściowo
zawalonym tunelu, desperacko szukając ojca.
Miała szczęście, bowiem obszar, w którym leżał Bruenor, przetrwał katastrofę w niemal
nienaruszonym stanie. Catti - brie przyklęknęła przy krasnoludzie, delikatnie gładząc go po
twarzy, a następnie przykładając ucho do jego ust, by stwierdzić, że nadal oddycha.
Obróciła się, próbując ocenić sytuację i odnaleźć drogę na powierzchnię, choć wahała się,
czy w ogóle powinna tam wychodzić. Czy orkowie rzucili się już do ataku? Jeśli tak, może lepiej
byłoby pozostać tutaj, w ciemności, a gdy wszystko ucichnie, spróbować przedrzeć się na
południe?
To rozwiązanie może i było bezpieczne, ale Catti - brie natychmiast pomyślała o
Wulfgarze, Dagnabbicie i pozostałych obrońcach, którzy walczyli na powierzchni. Podpełzła do
ściany małego pomieszczenia i zaczęła drapać kamienie, wyrywając kilka dużych kawałków oraz
kopczyk piachu i żwiru. Palce zaczęły jej krwawić. Ziemia ponad nią zaskrzypiała złowróżbnie,
lecz napierała dalej, ignorując zmęczenie, które ogarniało ją wraz z mijającymi minutami.
Trafiła na głaz zbyt wielki, by mogła go poruszyć. Niezrażona, zabrała się do pracy z
boku kamienia i odskoczyła, gdy ten się nagle poruszył.
Do środka wlało się światło poranka, a silne ręce Wulfgara podniosły i odrzuciły głaz.
Barbarzyńca podał jej rękę i delikatnie wyciągnął jaz małego tunelu.
- Co z Bruenorem? - spytał, gdy tylko znalazła się na powierzchni.
- Bez zmian - odparła. - Zawał ominął to pomieszczenie. Krasnoludy dobrze go
zbudowały.
Rozejrzała się, oceniając zniszczenia. Wieża przewróciła się i roztrzaskała, powalając też
po drodze kilka budynków i zostawiając długą linię gruzów.
- Dagnabbit odszedł - poinformował ją Wulfgar. - Trzech innych krasnoludów i
przynajmniej pięciu mieszczan zginęło wraz z nim.
Catti - brie nadal patrzyła przed siebie z niedowierzaniem. Większość budynków legła w
gruzach, z innych zostały dymiące zgliszcza. Gdy orkowie zaatakują - a wiedziała, że nastąpi to
już wkrótce, bo słyszała na południu ich trąby oraz bębny - nie natkną się na zorganizowaną
obronę. Teraz trzeba będzie walczyć o każdą uliczkę, każdy dom, a wreszcie już tylko o tunele.
Zerknęła na Wulfgara i nabrała otuchy, widząc wyprostowane ramiona i stoicki spokój na
jego twarzy. Nawet gdyby miał zginąć, przedtem posłałby do krainy zmarłych wielu wrogów.
Postanowiła, że zrobi to samo. Tanio skóry nie sprzeda. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, a
Wulfgar popatrzył na nią z zaciekawieniem.
- Cóż, jeśli to koniec, to niech nastąpi w ogniu walki! - powiedziała, kiwając stanowczo
głową. Położyła dłoń na ramieniu Wulfgara.
- Idą - dobiegł zza nich glos.
Obrócili się i ujrzeli Treda, osmalonego i zakrwawionego, ale gotowego do walki. Stał
pochylony, jedną dłoń krył za plecami, a drugą trzymał swój podwójny topór.
Wulfgar wskazał na kilka stanowisk mniej więcej kołem otaczających wejście do tunelu
Bruenora.
- Utrzymamy te cztery pozycje - wyjaśnił. - I będziemy cofać się między ramami, by się
tu spotkać.
- A potem? - spytał Tred.
- Wycofamy się do tuneli, czy raczej tego, co z nich zostało - powiedział barbarzyńca. -
Niech orkowie włażą tam i dają się zabijać, póki starczy nam sił.
Tred rozejrzał się dookoła, po czym pokiwał głową z aprobatą, choć rozumiał, jak i
wszyscy, bezowocność tych wysiłków. Z pewnością niektórzy orkowie, żądni krwi, bezmyślnie
zapuszczą się do podziemnych korytarzy, lecz wkrótce zdadzą sobie sprawę, że czas działa na ich
korzyść, i po prostu zaczekają, aż obrońcy sami wyjdą, albo wzniecą ogień, by ich wykurzyć.
- Będzie dla mnie zaszczytem zginąć u boku waszego króla Bruenora i jego walecznych
dzieci - zapewnił Tred. - Był wspaniały i odważny, ten Dagnabbit - dodał po chwili ponuro,
zerkając na stertę pokruszonych kamieni. - Cytadela Felbarr byłaby dumna, mogąc go nazwać
jednym ze swoich. Żałuję, że nie mieliśmy czasu, by go wykopać.
- To odpowiedni grób dla wojownika - odparł Wulfgar. - Dagnabbit zginął z bronią w
dłoni, wołając do krasnoludzkich bogów. Wiedział, że dobrze zrobił i że przysłużył się swemu
ludowi i swej rasie.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia; wszyscy troje skłonili głowy z szacunkiem dla
poległego Dagnabbita.
- No, czekają na nas orkowie - oznajmił Tred. Zasalutował im i odszedł, organizując
pozostałą garstkę wojowników w grupy bitewne, by bronić trzech stanowisk.
Niedługo potem bombardowanie znów się nasiliło, ale niewiele już mogło zniszczyć,
więc obrońcom wydało się szczególnie irytujące. Deszcz głazów ustał, gdy do ataku ruszyli
orkowie, z których wielu jechało na worgach, wznosząc bitewne okrzyki.
Walkę rozpoczęła Catti - brie, wychylając się zza sterty gruzu i wypuszczając srebrzystą
strzałę, która trafiła worga prosto w głowę, zatrzymując go gwałtownie i wyrzucając jego jeźdźca
w powietrze. Za nią poszybowały następne, za każdym razem powalając jednego, a czasami
nawet dwóch orków.
Ci jednak wciąż nacierali.
- Zostań tu - polecił Wulfgar.
Podniósł się i wyszedł na spotkanie szarży. Aegis - fang ściął pierwszych orków,
wyrzucając ich w powietrze.
Pokrzepieni tym przykładem obrońcy Płycizn powstali, by stawić czoła najeźdźcom,
ludzie i krasnoludy walczyli z desperacją ramię w ramię. Przez jakiś czas wydawało się, że nie
dosięga ich żaden cios, a jeśli nawet, to nie odczuwają bólu. Ciała orków i worgów piętrzyły się
wysoko wokół czterech bronionych stanowisk.
Szczęście nie mogło jednak dopisywać obrońcom bez przerwy. Zdawali sobie sprawę, iż
nawet rozpaczliwa obrona musi się kiedyś załamać.
Wulfgar wymachiwał niezmordowanie młotem bojowym, miażdżąc wszelkie osłony,
jakie próbowali wznosić przed nim przeciwnicy. Czasami któryś ze stworów uchylał się przed
ciosem, lecz zanim przystępował do ataku, dosięgała go srebrzysta strzała.
Catti - brie strzelała raz za razem z Taulmarila, a jej zaklęty kołczan nigdy się nie
opróżniał. Starała się celować głównie w worgi, uznając je za bardziej niebezpiecznych wrogów.
Przez większość czasu nawet nie celowała, tylko wypuszczała strzały na oślep - w tumulcie walki
i tak zawsze trafiała w przeciwnika.
A mimo to w szeregach obrońców zaczynały powstawać szczeliny, przez które
natychmiast przeciskali się kolejni orkowie.
Catti - brie wypuściła strzałę, nałożyła następną na cięciwę i obróciła się, strzelając z
przyłożenia. W tej samej chwili rzucił się na nią potężny ork, musiała więc użyć haku jak
drewnianej pałki i sparować cios. Niestety, do pierwszego napastnika dołączył drugi. Catti - brie
wiedziała, że sama nie zdoła stawić im czoła, zamierzała więc wezwać na pomoc Wulfgara.
Kiedy jednak otworzyła usta do krzyku, uświadomiła sobie, że nie wolno jej go
rozpraszać, bo jego siła jest teraz dla obrońców bezcenna. Zamachnęła się energicznie
Taulmarilem, zmuszając orków, by się cofnęli, po czym odrzuciła łuk i wydobyła Khazid’heę.
Orkowie wymachiwali włóczniami, napierając coraz mocniej. Błysnął miecz i groty
włóczni upadły na ziemię, odcięte od drzewca. To wystarczyło. Orkowie zatrzymali się
skonsternowani, a Catti - brie wykonała szybkie pchnięcie, trafiając jednego z nich w pierś. Na
placu boju pozostał jeden ork.
Nie na długo, bo już po chwili dołączyło do niego dwóch innych.
Catti - brie walczyła coraz rozpaczliwiej. Za sobą usłyszała uderzenie, a po nim jęk
Wulfgara. Nie mogła mu jednak pomóc.
Z jeszcze większą furią zaczęła wymachiwać klingą, odpierając kolejne pchnięcia i cięcia.
Narastała w niej rozpacz, bo wiedziała, że długo nie wytrzyma takiego tempa.
Ork na prawo od niej wykonał manewr, którego nie zdołała przewidzieć. Z początku
sądziła, że na nią szarżuje, lecz szybko zdała sobie sprawę, że po prostu leci, pchnięty ciężkim
krasnoludzkim toporem. Zza niego wyłonił się Tred, wykonując cięcie na odlew, po którym drugi
z trzech orków, ten, który stał tuż przed Catti - brie, zgiął się wpół. Zareagowała szybko,
poświęcając całą uwagę orkowi z lewej. Wystąpiła nagle naprzód, przekładając Khazid’heę nad
miecze orka i kierując ją w dół. Stwór zaszarżował, próbując ją staranować, lecz Catti - brie
uchyliła się zwinnie, po czym obróciła się i znalazła tuż za jego plecami. Pchnęła za siebie,
przecinając stworowi kręgosłup.
- Obrona słabnie! - krzyknął Tred, dołączając do Wulfgara. Tylko szybki refleks uratował
go przed utratą głowy, gdy barbarzyńca zamachnął się Aegis - fangiem. - Cofamy się do dziury!
Wulfgar westchnął z aprobatą i zamachnął się na jeszcze jednego orka, po czym rzucił się
za barykadę z gruzu.
Przeskoczył nad nią worg, próbując wbić mu kły w gardło.
Catti - brie podniosła łuk i strzeliła, trafiając stwora w bok. Spadł martwy na ziemię, nie
kończąc skoku.
Kobieta podniosła wzrok i ujrzała, że tuż za nim naciera horda innych. Pobladła, sądząc,
że nadszedł ich koniec. Za sobą usłyszała szelest. Odwróciła się i ujrzała wymizerowane,
naznaczone cierpieniem oblicze starego Withegroo. Czarodziej ledwie trzymał się na nogach,
lecz jego spojrzenie nie było zamglone. Poruszał szybko wargami.
Kula ognista powstrzymała szarżę worgów i dała obrońcom trochę więcej czasu, lecz
wysiłek ten drogo kosztował czarodzieja. Zdołał się uśmiechnąć, po czym popatrzył na Catti -
brie i mrugnął okiem.
Przewrócił się. Zanim jeszcze Catti - brie przy nim uklękła, wiedziała, że już nie żyje.
Wybuch powstrzymał szarżę na jednej flance, lecz orkowie nie zaprzestali ataków. Coraz
mniej liczni obrońcy cofali się w głąb miasteczka, a gdy usłyszeli na południu wycie rogów,
wiedzieli już, że wraz z kolejnymi orkami maleją ich szansę na powstrzymanie wrogów.
Czy dźwięk rogów to jakiś sygnał? - zaczęli się zastanawiać, gdy napór orków nagle
zelżał, choć szala zwycięstwa przechyliła się na ich korzyść.
Obrońcy Płycizn przegrupowali się w ciasny pierścień i walczyli dalej. Nie minęło wiele
czasu, gdy Catti - brie i Wulfgar powrócili na pierwotne pozycje, gdzie czekało na nich niewielu
orków.
Na południu wciąż grzmiały rogi, a gdy bitwa straciła impet, Wulfgar ośmielił się wbiec
na najwyższą stertę gruzu i spojrzeć w tamtą stronę.
- Co, na Dziewięć Piekieł? - zawołał.
Tred, Catti - brie i kilku innych dołączyli do niego, a ich oczy rozszerzyły się ze
zdziwienia. Z północy, ciągnięty przez dziwaczny zaprzęg ponad dwudziestu mułów, toczył się
wielki drewniany totem. Była to gigantyczna statua, maska twarzy orka, z jednym, groteskowym
okiem.
- Gruumsh - powiedział Tred McKnuckles. Splunął na ziemię, jakby sama wzmianka o
orczym bogu zostawiła mu w ustach nieprzyjemny smak. - Sprowadzają kapłanów - stwierdził. -
Chcą odprawić ceremonię na rzecz ostatecznego zwycięstwa.
Orkowie, którzy jeszcze kilka chwil temu walczyli zaciekle, wypełnili pole na południe
od miasteczka, a wszyscy pokazywali rzeźbę palcami i wiwatowali, wielu padało na kolana,
korząc się przed wizerunkiem uwielbianego i przerażającego boga.

***

Po drugiej stronie parowu Drizzt usłyszał rogi, choć ze swego nisko położonego punktu
obserwacyjnego nie mógł dostrzec przyczyny zamieszania. Nawet stojący ponad nim giganci
rozmawiali między sobą z ożywieniem, zakłopotani, i wskazywali na południe.
Za ich plecami Drizzt dostrzegł Guenhwyvar, szykującą się do ataku. Powstrzymał ją,
unosząc dłoń. Rozejrzał się dookoła, rozważając, jak znaleźć lepszy punkt obserwacyjny i
jednocześnie nie dać się zauważyć. Zaczął się przemieszczać, lecz niemal natychmiast się
zatrzymał. Giganci, już nie tak podekscytowani, zaczęli się kłócić. Nie rozumiał wiele z tego, co
mówili, lecz domyślał się, że byli źli na orków - słyszał coś o orczych kapłanach kradnących
należną im chwałę.
Drizzt poczuł błysk nadziei, że być może ich wrogowie się rozdzielą, choć wiedział, że
zapewne jest już zbyt późno, by obrońcom miasta robiło to jakąś różnicę.

***

Woźnica, skulony pod ciężkimi szatami, trzasnął z bicza nad długim szeregiem zwierząt
pociągowych, a brudne stworzenia szarpnęły mocniej, tocząc wielki wóz i ogromną statuę
Gruumsha Jednookiego, boga orków, po kamienistym zboczu.
Orkowie przestali się interesować Płyciznami i garstką ich obrońców, zapatrzeni w nowe
dziwo. Część z nich pochyliła głowy i padła na kolana.
- Co to jest? - spytał jeden z dowódców głównego wodza armii, Urlgena, syna Oboulda.
Urlgen przyjrzał się dziwnemu pochodowi z zakłopotaną miną, zagryzając wargi.
- Obould przyprowadził wielu sojuszników - to było wszystko, co potrafił wymyślić.
Czyjego ojciec postanowił uświetnić wspaniałe zwycięstwo? A może uważał, że przybyli
tu pod auspicjami jakiegoś boga? Tego Urlgen nie wiedział.
Podobnie jak reszta jego armii, wódz podszedł bliżej, zaciekawiony. W przeciwieństwie
jednak do większości pozostałych, przyglądał się wyłącznie zagadkowemu zaprzęgowi, chyba
najbardziej zaniedbanej zbieraninie... czego? Urlgen nigdy przedtem nie widział takich stworzeń.
Nie przypominały mułów ani koni. Może były to rothy, wzięte z korytarzy Podmroku?
Potem dokładniej zlustrował woźniców. Jeden z nich był wyższy i szerszy w barach od
drugiego, choć obydwaj nie grzeszyli wzrostem. Być może ten drugi - bardziej pasażer niż
woźnica, jak się wydawało - był dzieckiem, lecz Urlgen nie mógł tego stwierdzić, bo obaj mieli
na sobie grube płaszcze z szerokimi, nisko opuszczonymi kapturami.
Wóz dotoczył się na jakieś trzydzieści metrów od miasteczka, co Urlgen uznał za głupie
posunięcie. Po co pchać się w zasięg ich strzał? Z zaciekawieniem popatrzył więc w tamtą stronę
i ujrzał kilku obrońców, którzy stanęli na murach, obserwując dziwaczny pochód z nie
mniejszym zainteresowaniem niż orkowie.
Wyższy woźnica wstał i uniósł ręce nad głową. Rękawy jego płaszcza zsunęły się,
odsłaniając sękate dłonie i włochate przedramiona, które nie wyglądały na orcze.
Zanim ktokolwiek zdążył to jednak zauważyć, woźnica chwycił dźwignię umieszczoną z
przodu statui, tuż pod wypełnionym kłami pyskiem.
Powiedział coś, co zabrzmiało jak „Hi hi hi” i szarpnął z całej siły.

***

- Cóż, jeden kapłan cholernego Gruumsha mniej - rzuciła przez zęby Catti - brie. Uniosła
Taulmarila i wycelowała w stronę woźnicy, lecz Tred złapał ją za rękę i powstrzymał.
- Jeden nie zrobi żadnej różnicy - rzekł. - Zresztą, coś w tym wszystkim jest nie tak.
Catti - brie nie musiała pytać, o co mu chodzi, bo również to wyczuwała. Coś w tym
zaprzęgu i woźnicach wydawało jej się dziwaczne, nawet z tej odległości.
Otworzyła szerzej oczy, gdy usłyszała zgrzyt, jaki rozległ się po tym, jak szaman
pociągnął za dźwignię, a następnie westchnęła, gdy statua urosła i rozpadła się na cztery części,
które przełamały się w połowie i rozłożyły, by uformować cztery szerokie deski.
Na owe platformy z pustego wnętrza rzeźby wybiegły krasnoludy - wielu krasnoludów -
w pełnym bitewnym rynsztunku. Pogromcy Flaków!
Szczególnie jeden z nich rzucał się w oczy. Nosił czarną zbroję i hełm ze szpikulcem
długości połowy jego wzrostu.
- To Pwent! - krzyknęła Catti - brie.
W tej samej chwili Thibbledorf Pwent podskoczył, rycząc i wymachując rękami, po czym
rzucił się na orka, który próbował podejść go cichcem od tyłu. Powalił biedne stworzenie i
przygniótł swoim ciężarem do ziemi. Catti - brie straciła go z oczu, lecz i tak się skrzywiła, znała
bowiem tę technikę. Wiedziała, że Pwent właśnie trzęsie się dziko na orku, a krawędzie jego
zbroi rozrywają ciało przeciwnika na strzępy.
Pogromcy Flaków poszli w ślady swego dowódcy, skacząc na zdezorientowaną zgraję
orków. Spadali na nich jeden po drugim, niczym żywe pociski. Po chwili ukazało się jeszcze
więcej krasnoludów, bo dziwne stworzenia ciągnące zaprzęg odrzuciły kryjące je koce i oczom
obrońców miasteczka ukazało się dwadzieścia brodatych twarzy. Te krasnoludy oczywiście także
natychmiast rzuciły się do walki.
Orkowie próbowali się bronić, ale praktycznie nie mieli szans. Wielu z nich uciekało, a
inni dali się zarżnąć, zbyt zaskoczeni, by podjąć jakiekolwiek działania.
Krasnoludy zwarły szeregi i pospieszyły w stronę miasteczka.
- Wy, Battlehammerowie, zawsze byliście znani z wyczucia czasu! - krzyknął Tred
McKnuckles, po czym pisnął i odskoczył na bok, gdy obok uderzył wielki głaz. - Znowu ci
cholerni giganci! - zawołał.
Catti - brie podbiegła do resztek północnego muru i uniosła łuk.
- Strzelaj w ruchu! - ostrzegł ją Wulfgar. Miał rację, bo ledwie w powietrze pomknęła
pierwsza strzała, ogromny głaz spadł na miejsce, z którego została wypuszczona.

***

Drizzt Do’Urden odczuł niebywałą ulgę, widząc charakterystyczne strzały przemykające


nad parowem, lecz nawet ta dobra wiadomość - że Catti - brie nadal walczy - nie rozproszył jego
koncentracji. Giganci na nowo podjęli zmasowane bombardowanie, a wiedział, że nie może na to
pozwolić. Wezwał Guenhwyvar do działania, po czym wdrapał się z boku stanowiska jednego z
gigantów i niepostrzeżenie stanął na stercie głazów.
Natychmiast zaatakował, wyskakując wysoko w górę i tnąc sejmitarami w bok jednego z
olbrzymów. Opadł na ziemię, wykonując podwójne pchnięcie w tył kolana drugiego, i popędził
dalej wokół skał.
Giganci odwrócili się, by za nim podążyć, a jeden podniósł ręce, by rzucić głazem w
uciekającego drowa.
Zamiast wykonać rzut, musiał się uchylić, dostrzegając atakującą panterę. Nie zdążył.
Wielkie cielsko spadło mu na twarz, szarpiąc pazurami i oślepiając go.
Wszystkich gigantów ogarnęło poruszenie, lecz Drizzt nie żywił złudzeń co do tego, że
zdoła zająć ich na dłużej. Zamierzał jednak zadać im jak najwięcej ran i zmusić, by rzucili się za
nim w pościg.
Wyłonił się zza skał z tej samej strony, z której zniknął, i rzeczywiście zbił tym
najbliższego giganta z tropu i zdołał wykonać kilka groźnych pchnięć, zanim musiał się rzucić w
innym kierunku.
Tym razem pościg był jednak dużo skuteczniejszy, bo giganci zaatakowali go z trzech
stron jednocześnie - dwóch szło po bokach, a dwóch pędziło bezpośrednio za nim.
Drizzt oparł się plecami o ścianę, gotów do ostatecznego starcia.
Najbliższy gigant zaszarżował.
Zanim jednak dopadł Drizzta, skrzywił się i chwycił za szyję. Gdy się obrócił, mroczny
elf wyraźnie ujrzał upierzone lotki dwóch wbitych w masywny kark strzał. Olbrzym tymczasem
zachwiał się i runął na ziemię.
W powietrzu, nieco bardziej na północ, unosiła się para elfów, dosiadających skrzydlate
rumaki.
Gigantów ogarnęło poruszenie.
Drizzt rzucił się w bok, pchnął kolejnego z nich i pobiegł dalej, przeskakując przez głazy.
Niewielu gigantów zwracało jednak na niego uwagę. Dwóch wciąż bezowocnie próbowało
złapać Guenhwyvar. Kilku innych biegło szybko po głazy - wyraźnie po to, żeby rzucać nimi w
elfy.
Drizzt nie mógł pozwolić, aby się zorganizowali. Podbiegł do sterty głazów od zachodu.
Gdy jeden z gigantów pochylił się i sięgnął po kamień, wyskoczył, tnąc go mocno przez palce.
Gigant cofnął dłoń i wraz ze swym towarzyszem ruszył w pościg za drowem.
Tym razem Drizzt nie skręcał i nie zwalniał, odciągał gigantów i wrzeszczał do
Guenhwyvar, by robiła to samo z drugiej strony. Chwilę później drowi tropiciel ujrzał lecący w
górę głaz i usłyszał rżenie pegaza, lecz gdy spojrzał na północ, elfy wciąż tam były i szyły ze
swych łuków.
Drizzt popędził przez kamienie, często zerkając przez ramię na zniszczone miasteczko w
nadziei, że ujrzy któreś z przyjaciół.
Dostrzegł jedynie mrowie szarżujących na miasteczko orków. Odwrócił się i pobiegł na
północ, czując za plecami oddech dwóch gigantów.
- Nie mamy czasu! - krzyknął Thibbledorf Pwent, wbiegając do Płycizn. - Zbierajcie
rzeczy oraz rannych i chodźcie za mną do wozu.
- Potrzebujemy kapłana! - wrzasnął Wulfgar. - I to natychmiast! Ciężko rannych nie da się
przenieść!
- To chyba musicie ich zostawić! - odkrzyknął Pwent.
- Jednym z nich jest Bruenor Battlehammer! - poinformował Wulfgar.
- Dawać mi tu kapłana! - wydarł się Pwent. - A króla zanieście do wozu tego
zielonobrodego malucha - krzyknął do innego krasnoluda. - Zna więcej sztuczek niż zgraja
pijanych czarodziejów.
- Ruszać się! - krzyknął inny krasnolud. - Zabrać rannych na wóz, a z nimi wszystkich
martwych, których się da. Nie zostawimy Battlehammerów padlinożernym orkom!
- Jak nas tak szybko znaleźliście? - spytała Catti - brie.
Nim odpowiedział, poznała prawdę, bo drugi z woźniców zdjął kaptur i wyjrzała spod
niego szelmowsko uśmiechnięta twarzyczka.
- Regis!
Z bijącym mocniej sercem podeszła, by go uściskać, lecz cofnęła się szybko, gdy
zobaczyła, że skrzywił się z bólu.
- Ktoś musiał nakarmić wilka - wyjaśnił, wzruszając ramionami i pokazując złamaną
rękę.
Catti - brie schyliła się nisko i pocałowała go w czoło, na co Regis spłonił się mocno.
Tymczasem krasnoludy zabrały się już do dzieła. Krzątały się sprawnie wokół rannych i
wydobywały z ruin oraz zgliszczy ciała poległych. Ze stu ludzi i dwudziestu sześciu
krasnoludów, którzy zaczęli obronę miasteczka, mniej niż dwudziestu odchodziło stąd o
własnych siłach, a tylko kolejna dziesiątka, wśród nich Bruenor, wciąż jeszcze oddychała.
Trudno to było nazwać zwycięstwem.
29
TAM, GDZIE DROGI SIĘ SCHODZĄ I ROZCHODZĄ
Biegli w szeregach na prawo i na lewo od wozów. Inni ciągnęli największy wóz, z
którego zrzucono statuę orczego boga - wiozący rannych, w tym króla Bruenora Battlehammera.
Razem z nim jechał Regis oraz Pikel Bouldershoulder, „duid”, używający swych zaklętych jagód
i korzonków, by uleczyć rany Bruenora.
- On se poradzi - zapewnił Ivan Wulfgara i Treda, gdy biegli za tym wozem. - Mój brat
zna takie sztuczki, aż hej.
Wulfgar przytaknął ponuro, bowiem Catti - brie powiedziała mu chwilę wcześniej, że
Bruenor rzeczywiście wydaje się oddychać swobodniej.
- Nie to mnie martwi - wtrącił Tred. - Wszędzie dookoła pełno śladów orków. Jeśli teraz
nas zaatakują...
- To będą bez swych przyjaciół gigantów, którzy zostali po drugiej stronie parowu -
pocieszył Wulfgar.
- Też prawda - przyznał Tred, choć nadal wyglądał na zmartwionego. - Ale myślę, że
będzie nam się ciężej walczyło, bo ci orkowie nie będą już tak zaskoczeni jak poprzedni.
Wulfgar nie potrafił znaleźć kontrargumentu. Widział siły orków i znał ich liczebność;
nawet mimo tego, że zostali rozproszeni i ponieśli tak wielkie straty przy Płyciznach, wciąż
stanowili nie lada mrowie. Gdy zeszłego dnia rozpoczynali odwrót, wszyscy wiedzieli, że ich
jedyną nadzieją jest przypuszczenie, iż orkowie poszli w rozsypkę i nie przegrupują się zbyt
szybko, dając krasnoludom czas na dotarcie do Mithrilowej Hali.
Różne znaki, jakie napotykali na drodze, świadczyły jednak, że ich nadzieje były płonne.
Przez całą noc - podczas której krasnoludy, wykorzystując kolejne wspaniałe jagody Pikela,
ciągle parły naprzód - słyszeli z prawej i lewej skowyty śledzących ich worgów. Na początku
drugiego dnia dostrzegli unoszącą się na północy chmurę kurzu i wiedzieli, że są ścigani.
Pwent zaprezentował im rano możliwy scenariusz. Szałojownik uznał, że jeźdźcy worgów
zajdą ich z flanki i otoczą, próbując ich spowolnić i dać tym samym czas głównym siłom
pościgowym, by dogoniły resztę. Krasnoludy zdecydowały, że jeśli natkną się na taką blokadę,
opuszczą głowy i rzucą się prosto na nią.
Wulfgar mógł jedynie wierzyć, że do tego nie dojdzie. Było ich niewielu; ledwie
wystarczało, by wymieniać się w ciągnięciu wozu z rannymi, a Pwent i jego wojownicy osiągali
kres swych możliwości. Jagody Pikela były naprawdę zdumiewające, lecz nie zapewniały
magicznej siły. Pozwalały jedynie ciału czerpać ze swych głębszych zasobów. Po pospiesznym
marszu na północ, po desperackiej walce i odwrocie na południe, Wulfgar wyraźnie widział, że
owe rezerwy się wyczerpują. Co gorsza, wszyscy ci, którzy wyszli z długiego oblężenia Płycizn,
również on sam, mieli poważne rany.
Następna walka będzie zapewne oznaczać kres ich żywotów.
Tak więc tego poranka, gdy zwiadowcy donieśli o powiększającej się chmurze kurzu na
zachodzie, barbarzyńca zbliżył się do wozu, którym jechali Catti - brie, Regis oraz Bruenor.
- To będzie koniec - stwierdziła Catti - brie, wpatrując się w horyzont.
Jej zachowanie, tak odmienne niż zwykle, zbiło Wulfgara z tropu, zaskakując także
Regisa.
- Będziemy z nimi walczyć i ich pokonamy! - zawołał niziołek. - A jeśli więcej ich nas
dogoni, z nimi też sobie poradzimy!
- Istotnie - zgodził się Wulfgar. - Nie chciałbym zobaczyć Aegis - fanga w rękach orka,
nawet jeśli oznacza to, że muszę zabić każdego orka na całej Północy. I zawiozę Bruenora z
powrotem do Mithrilowej Hali, gdzie odzyska siły i zajmie tron, który mu się należy.
Słowa te napełniły otuchą Regisa i Catti - brie. Wszyscy roześmiali się nawet, gdy Pikel
Bouldershoulder zawtórował swym entuzjastycznym „Oj oj!”.
Krasnoludy zacieśniły szeregi wokół wozów, choć utrzymywały szybkie tempo marszu.
Pwent przejął dowodzenie, kierując najbardziej doświadczonych wojowników na czoło pochodu i
wzywając swych chłopców, by byli gotowi. W pewnym momencie podbiegł do wozu.
- Będzie ich parę setek - wyjaśnił i z przesadzonym mrugnięciem dodał: - Nic, z czym
byśmy sobie nie poradzili.
Wulfgar skinął głową, podobnie jak pozostali, lecz wszyscy znali prawdę. Spotkanie z
kilkoma setkami orków było niebezpieczne samo w sobie, a co dopiero, jeśli pamiętało się, że ta
grupa ma tylko spowolnić ich wędrówkę, by dotarły do nich główne siły.
- Weź swój łuk - poprosił Wulfgar Catti - brie, podając jej Taulmarila. - I strzelaj celnie.
- Może spróbowalibyśmy się z nimi dogadać. Pojechałbym do nich jako poseł -
zaproponował Regis, wyciągając zza kołnierza zaklęty rubinowy wisiorek.
Wulfgar potrząsnął głową.
- Byłbyś martwy, zanim zdołałbyś przemycić jakieś kłamstwo - stwierdziła Catti - brie.
- Obietnicę - sprostował Regis z naciskiem.
Wzruszył bezradnie ramionami i popatrzył na rubin, po czym schował go z powrotem.
Krasnoludy zwarły szeregi. Było oczywiste, że zostali zauważeni i że nie pozostało im
zbyt wiele możliwości. Gdyby skręcili na wschód, trafiliby pewnie na inną grupę orków, a
zatrzymanie się i próba podjęcia obrony dałyby czas ścigającej ich armii.
Parli więc naprzód, w jednej dłoni ściskając broń, w drugiej uprząż wozów.
- Musimy dotrzeć tam przed nimi! - krzyknął Thibbledorf Pwent do swych kamratów,
wskazując na leżący przed nimi płaskowyż.
W odpowiedzi krasnoludy jeszcze bardziej pochyliły obolałe barki i pociągnęły mocniej.
Dotarły do podstawy płaskowyżu i ruszyły w górę, nawet nie zwalniając.
Lecz nie znaleźli się tam pierwsi.

***

- Skrzydło nie jest złamane, ale posiniaczone, i nie poniesie Jutrzenki daleko -
powiedziała Innovindil, gdy Tarathiel wrócił ze Zmierzchem do górskiej jaskini, kilka
kilometrów na północny wschód od miejsca, w którym walczyli z gigantami.
Nawet uderzony jednym z głazów, pegaz zdołał przegonić ścigających ich gigantów i
pomóc im znaleźć dogodną jaskinię, w której mogli ukryć się na jakiś czas.
- Giganci chyba porzucili pościg - odparł Tarathiel. - A w razie czego i tak nas nie znajdą.
- Ale nie wrócimy też szybko do Księżycowego Lasu - stwierdziła Innovindil. -
Przynajmniej nie oboje.
Jej mina mówiła, że chce, by Tarathiel natychmiast wsiadł na swego skrzydlatego rumaka
i poleciał do domu.
- Nie jestem pewien, czy nasz raport będzie pełny i przygotuje elfy na to, co nastąpi -
odrzekł ponuro.
- Co widziałeś? Tarathiel mruknął posępnie.
- Wyłażą ze swych nor - powiedział. - Na całej północy i zachodzie. Orkowie i gobliny
stają razem, a oboje widzieliśmy, że towarzyszą im giganci. Obawiam się, że siły, które
zniszczyły Płycizny, są ledwie cząstką wielkiej armii.
- Tym ważniejszy powód, byś poleciał do naszych. Tarathiel popatrzył na swego
wierzchowca i przez moment wyglądał na przekonanego, lecz zaraz spojrzał na Innovindil.
- Nie zostawię cię - rzekł stanowczo. - Elfy z Księżycowego Lasu nie dadzą się
zaskoczyć, bez względu na to, czy polecę, czy nie.
Innovindil zamierzała się spierać, ale zmieniła zdanie. Właściwie nie chciała zostać tu
sama. Nie znała okolicy tak dobrze jak Tarathiel i naprawdę bała się o Jutrzenkę. Choć klacz
przeżyje z raną, tak dzielnie utrzymywała pozycję nad gigantami pomimo bólu i szoku, że elfka
nie miała zamiaru pozwolić, by musiała jeszcze raz podjąć jakiś wysiłek. Teraz pegaz musi
odpocząć i nabrać sił.
- I musimy się jeszcze czegoś dowiedzieć, a to być może jedyna szansa - dodał po chwili
Tarathiel.
- Sądzisz, że mroczny elf uciekł - raczej stwierdziła, niż zapytała Innovindil.
- Możliwe, że Ellifain też kręci się po okolicy.
- Możliwe, że Ellifain nie żyje - powiedziała Innovindil, a Tarathiel mógł jedynie
przytaknąć.

***

Początkowy szok i przypływ adrenaliny przed nadciągającą walką szybko zastąpiła


dezorientacja. W szeregach szałojowników i pozostałych członków uciekającej karawany
rozległy się zdziwione szepty, bowiem tam, na płaskowyżu przed nimi, stały krasnoludy -
gromada krasnoludów - nie w barwach Mithrilowej Hali, lecz z symbolem Topora Mirabar na
piersiach.
- Kim jesteście i jakie macie zamiary? - krzyknął stojący na ich czele krasnolud i zdjął z
głowy hełm.
- Torgar! - krzyknął Regis, rozpoznając dzielnego wojownika.
Na twarzy krasnoluda pojawił się wyraz zaskoczenia. Wydawszy kilka poleceń
pozostałym, wraz z kilkoma kamratami Torgar podszedł do dziwacznych wędrowców.
- Cóż, nasza broń służy waszemu królowi Bruenorowi, a więc i Mithrilowej Hali,
niezależnie od jego losu - oznajmił, gdy Wulfgar i pozostali opowiedzieli mu o desperackiej
bitwie oraz odwrocie spod Płycizn. - Przybyliśmy, aby prosić króla Bruenora o gościnę, więc
chętnie dowiedziemy i jemu, i jego ziomkom, ile jesteśmy warci. Po prostu idźcie przed siebie, a
ja i moi bracia podążymy za wami.
- Pozwól, by towarzyszył ci mój oddział, Torgarze z Mirabar - wtrącił Thibbledorf Pwent,
występując naprzód i prezentując w całej okazałości swą umazaną krwią zbroję. - Damy tym
orkom popalić!
- Ale mamy szczęście - wyszeptał chwilę później Wulfgar do Catti - brie, gdy pięciuset
krasnoludów zajęło pozycje wokół wycofującej się karawany.
Oboje popatrzyli na Bruenora i Pikela, który wciąż niezmordowanie opiekował się
krasnoludzkim królem oraz pozostałymi rannymi. Najwyraźniej wyczuwając ich spojrzenia,
krasnolud podniósł głowę, mrugnął porozumiewawczo i pokiwał głową.
Catti - brie nie mogła się nie uśmiechnąć, lecz zerknęła przy tym niespokojnie na północ.
- Myślisz o Drizzcie - stwierdził Wulfgar.
- Jak tylko odwieziemy Bruenora na miejsce, wyruszymy na jego poszukiwanie - obiecał
Regis, dołączając do rozmowy.
Catti - brie potrząsnęła głową.
- Sam się o siebie zatroszczy, póki będzie wierzył, że my zadbamy o bezpieczeństwo
własne i Mithrilowej Hali. Gdy skończy zadanie, wróci do domu.
Wulfgar i Regis popatrzyli na nią z zaskoczeniem, lecz nie protestowali. Wiedzieli, że
muszą ufać zdolnościom Drizzta, bo czy ktokolwiek był lepiej przygotowany niż on do tego, by
przetrwać w dziczy? Poza tym, teraz i tak nie mogliby mu pomóc.
Catti - brie wciąż wyglądała na północ. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła nerwowo
przygryzać dolną wargę.
Wulfgar położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął lekko, uspokajająco.

***

- Elastul ci to powiedział? - spytał Nanfoodle Shoudrę, gdy kilka nocy później spotkali się
w korytarzu.
- Polecił mi, bym poszła z tobą - odparła Shoudra, a jej ton wskazywał wyraźnie, że nie
była zachwycona tym rozkazem.
- Popełnił błąd i dalej w to brnie - powiedział gnom. - Najpierw przegonił Bruenora,
potem Torgara, a teraz...
- To raczej nie to samo - przerwała Shoudra.
- A co innego? Czy pozostałe w Mirabar krasnoludy będą zadowolone, gdy dowiedzą się
o naszych harcach w Mithrilowej Hali? Czy mamy w ogóle jakąkolwiek nadzieję na sukces,
zważywszy na to, że nasze przybycie poprzedziło czterystu mirabarskich krasnoludów?
- Elastul właśnie na to liczy. Zakłada, że ich przybycie zapewni nam zaufanie Bruenora i
jego pobratymców.
- W jakim celu? - zapytał gnom. Shoudra jedynie wzruszyła ramionami.
- Zobaczymy, co zastaniemy po przybyciu do Mithrilowej Hali - powiedziała.
Nanfoodle rozważał przez chwilę jej słowa oraz zachowanie, po czym rozjaśnił się.
- Zamierzam wypełniać twoje polecenia w grocie klanu Battlehammer - oznajmił. - Nawet
jeśli będą one sprzeczne z życzeniami markiza.
Shoudra rozejrzała się, gestem prosząc gnoma, by zachował ostrożność i nie mówił tego
głośno. W głębi duszy cieszyła się jednak, że właściwie zrozumiał jej intencje. Rozkaz Elastula
był jednoznaczny: mieli iść do Mithrilowej Hali i przyjrzeć się zdradzieckim krasnoludom, a
potem dokonać sabotażu operacji rywali.
Lepiej będzie jednak, uznała Shoudra, jeśli w Mithrilowej Hali wykorzystają
pośrednictwo Torgara i dogadają się z Bruenorem i jego pobratymcami. Po katastrofie, jaka
spadła na Mirabar, przydałby im się sojusz z górniczym miastem, sojusz, który przysłuży się im
wszystkim.
Mogła jednak wyłącznie westchnąć i żałować, że sytuacja nie wyglądała inaczej, bo
wystarczająco dobrze znała Elastula, by rozumieć, że z jego woli do takiego sojuszu nie dojdzie.
EPILOG
Przy każdym kamieniu, jaki odwracał, Drizzt Do’Urden wstrzymywał oddech,
spodziewając się znaleźć pod nim któreś ze swych przyjaciół. Płycizny zostały doszczętnie
zniszczone. Nie miał pojęcia, czym mogła być sterta obrobionego drewna leżąca na polu na
południe od miasteczka, lecz podejrzewał, że orkowie sprowadzili tam jakieś machiny oblężnicze
do ostatecznego szturmu.
Choć wcale ich nie potrzebowali, zważywszy na szkody, jakie wyrządzili miasteczku
giganci.
Nabrał otuchy na widok wielu martwych orków i worgów, których ciała zaścielały
okolice, lecz fakt, że tak wielu zginęło tuż przy wejściu do podziemnych tuneli, logicznie rzecz
biorąc ostatniej linii obrony, powiedział mu, że koniec jego przyjaciół z pewnością był gorzki.
Przynajmniej nie znalazł w tych tunelach żadnych ciał, co dało mu pewną nadzieję, że
jego przyjaciele zostali pojmani, nie zabici.
Odnalazł za to znajomy jednorogi henn.
Z trudem pochylił się i delikatnie podniósł tę jedyną koronę Bruenora Battlehammera,
obracając ją w dłoniach. Miał nadzieję, że wzrok mamił go tamtej straszliwej nocy, gdy stał po
drugiej stronie parowu i patrzył, jak wali się płonąca wieża. Miał nadzieję, że Bruenor w jakiś
sposób zdołał wydostać się ze zgliszczy.
Drow zmusił się, by się rozejrzeć i przeszukać rumowisko. Pod tonami kamieni znalazł
koniec zmiażdżonej dłoni, sękatej krasnoludzkiej dłoni.
A więc, pomyślał, odkrył grób Bruenora.
A czy Wulfgar i Regis również byli tu pochowani? I co z Catti - brie?
Obrazy, które przemykały mu przez głowę, ciążyły mu coraz bardziej. Przypomniał sobie
powiedzenie, że lepiej jest szukać przygód na otwartej drodze - nawet gdyby miało go to
kosztować życie, nawet gdyby miało to kosztować życie Catti - brie - niż wieść żywot w
bezpiecznym miejscu.
Jakże puste wydawały mu się teraz te słowa.
Dziwne, ale pomyślał o Zaknafeinie, o swojej rodzinie i o latach spędzonych w
Menzoberranzan, o tragediach swego dzieciństwa i wczesnej młodości. Pomyślał również o
Ellifain, o wszystkim, co próbował dla niej zrobić tamtej pamiętnej nocy pod gwiazdami, i o jej
ostatecznym końcu.
Pomyślał o swych przyjaciołach, z których część z pewnością stracił, i ugodziła go
daremność jego poczynań. Bowiem przez całe swoje życie, od czasu gdy zaczął uczyć się od
Zaknafeina, poprzez odejście z Menzoberranzan, aż po czas spędzony z Montolio oraz
przyjaciółmi, których pokochał ponad wszystko, w Dolinie Lodowego Wichru, Drizzt Do’Urden
postępował zgodnie z zasadami, wierząc w moc dyscypliny i optymizmu. Walczył o lepszy świat,
ponieważ zdawał sobie sprawę, że można go stworzyć. Nigdy nie żywił oczywiście żadnych
złudzeń, że zmieni w nim wszystko, lecz zawsze twierdził stanowczo, że wystarczy naprawić
własny kawałek świata.
W jego życiu była Ellifain. I był Bruenor.
Popatrzył na hełm krasnoluda i obrócił go w dłoniach.
Najprawdopodobniej utracił wszystkich bliskich, jakich kiedykolwiek miał.
Poza jednym, uświadomił sobie nagle, gdy obok niego przemknęła Guenhwyvar.

***

Trzy dni później Drizzt Do’Urden siedział na kamienistym górskim zboczu, nasłuchując
rozlegającej się dookoła kakofonii rogów i obserwując poruszanie się linii pochodni na niemal
każdym górskim szlaku. Zrozumiał wtedy, że wszystko to, co się stało, stanowiło zaledwie
preludium. Orkowie gromadzili się w coraz szybszym tempie, sprowadzając ze sobą sporą liczbę
goblinów, a co gorsza, sprzymierzyły się z lodowymi gigantami w ilości większej niż ktokolwiek
mógłby przewidzieć.
To, co zaczęło się od napadu na karawanę z Cytadeli Felbarr, doprowadziło do
zniszczenia dwóch osiedli i zagroziło bezpieczeństwu całej Północy. Obserwując bieg wydarzeń,
Drizzt wiedział, że wkrótce niebezpieczeństwo zawiśnie także nad Mithrilową Halą.
A Mithrilowa Hala nie będzie miała wodza.
Tak naprawdę jednak żaden z tych wniosków nie zapadł głęboko w serce Drizzta
Do’Urdena, a gdy nieopodal ujrzał ogniska obozowiska niewielkiego oddziału orków, opuściły
go wszelkie myśli poza myślą o zemście.
Drow wyciągnął onyksową figurkę i wezwał Guenhwvyar, po czym dobył sejmitary i
skierował się powoli w stronę obozowiska. Na jego twarzy próżno by szukać emocji.
Nadszedł czas, by zabrać się do pracy.

You might also like