Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Karawana niewolników
Karawana niewolników
Karawana niewolników
Ebook579 pages7 hours

Karawana niewolników

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Bohaterami powieści są europejscy przyrodnicy, badający faunę Afryki. Zostają jednak wciągnięci w niebezpieczną przygodę na afrykańskiej pustyni. Stają się mimowolnymi uczestnikami walk wioski murzyńskiej z arabskimi łowcami niewolników. Karl May (1842–1912) – niezwykle płodny powieściopisarz niemiecki, popularność przyniosły mu powieści przygodowe o wartkiej akcji, okraszone humorem i dobrodusznością. Najsłynniejsze rozgrywały się na Dzikim Zachodzie, który autor na własne oczy zobaczył dopiero po ich napisaniu.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateAug 10, 2021
ISBN9788382920420
Karawana niewolników

Read more from Karol May

Related to Karawana niewolników

Related ebooks

Related categories

Reviews for Karawana niewolników

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Karawana niewolników - Karol May

    Karol May

    Karawana niewolników

    Warszawa 2021

    Spis treści

    Rozdział I. Ojciec czworga oczu

    Rozdział II. Dżelaba

    Rozdział III. Nad źródłem lwa

    Rozdział IV. Gum

    Rozdział V. U Ojca pięciuset

    Rozdział VI. Czarne plany

    Rozdział VII. Szczęśliwe odzyskanie wolności

    Rozdział VIII. Nowy towarzysz

    Rozdział IX. Opowiadanie łowcy słoni

    Rozdział X. W pętach niewoli

    Rozdział XI. Szwarc i Pfotenhauer

    Rozdział XII. Nowi sprzymierzeńcy

    Rozdział XIII. Pościg za handlarzem niewolników

    Rozdział XIV. Huk armat

    Rozdział XV. Skuteczny napad

    Rozdział XVI. Nad zatoką hipopotamią

    Rozdział XVII. Przygoda ze słoniami

    Rozdział XVIII. Rozstrzygnięcie

    Rozdział XIX. W pułapce

    Rozdział XX. Ocalenie i odwet

    Rozdział I

    Ojciec czworga oczu

    – Rai es sala – zawołał nabożny szejch el dżemali, dowódca karawany. – Do modlitwy! Nadszedł el asr, czas zgięcia kolan w trzy godziny po południu!

    Wszyscy zeszli się, padli na przepaloną słońcem ziemię i w braku wody potrzebnej do przepisanego umycia zaczęli piaskiem lekko pocierać sobie ręce a potem policzki. Podczas tej czynności odmawiali głośno słowa Fathy, pierwszej sury koranu:

    – W imię wszechmiłościwego Boga! Chwała i dzięki Panu świata, wszechmiłosiernemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie chcemy służyć i Ciebie błagać, abyś nas wiódł drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się Twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!

    Rozmodleni klęczeli w kierunku kibbli, to znaczy z twarzą, zwróconą na wschód, czyli w stronę Mekki. Wśród ukłonów zmywali się dalej piaskiem, aż szejch powstał ze swego miejsca i dał znak, że święta czynność skończona. Prawo pozwala podróżnemu w bezwodnej pustyni obrazowo, za pomocą piasku wykonywać zmywania należące do modłów codziennych. To ułatwienie nie sprzeciwia się wcale zapatrywaniom syna pustyni. Nazywa on ją bahr bala molje lakin milian nukat er rami, morzem bez wody, ale pełnym kropel piasku. Porównuje więc piasek pozornie nieskończonego pustkowia z wodami morza przedstawiającego się również nieskończenie.

    Niewielka karawana nie znajdowała się co prawda na bezmiernej Saharze, ani na Hamadzie podobnej do morza, dzięki falistym wzgórzom piaszczystym, ale w każdym razie na pustyni, której końca oko na próżno wypatrywało. Piasek, piasek i nic, tylko piasek! Ani jedno drzewo, ani jeden krzak, ani nawet źdźbło trawy nie przerywało tej jednostajności. W dodatku świeciło z nieba słońce jak ogień, nigdzie nie było cienia, prócz tylko za poszarpaną i chropowatą grupą skał wznoszącą się z piaszczystej równiny i podobną do ruin zamczyska.

    Tam spoczywała karawana od godziny przed południem do teraz, ażeby w najgorętszej porze dnia dać wypocząć wielbłądom. Czas asru minął, chciano więc wyruszyć dalej. Muzułmanin, a szczególnie syn pustyni, wybiera się w ogóle w podróż zawsze w godzinie asru i tylko z wielkiej konieczności robi w tym wyjątek. Jeśli podróż potem nie wypadnie pomyślnie, jak się tego spodziewał, przypisuje oczywiście winę temu, że nie rozpoczął podróży o szczęśliwej godzinie.

    Karawana była mała, bo składała się tylko z sześciu osób, tyluż wielbłądów wierzchowych i pięciu jucznych. Pięciu ludzi było Arabami Homr, którzy uchodzą za bardzo nabożnych muzułmanów. Że zasługują na tę sławę, okazało się teraz po modlitwie. Kiedy bowiem tych pięciu wstało i udało się do zwierząt, mruknął szejch z cicha do nich:

    – Allah jenahrl el kelb, el nuzrani, niech Bóg zniszczy tego psa, chrześcijanina!

    Spojrzał przy tym wrogo na szóstego podróżnego, który siedział tuż pod skałą zajęty zdejmowaniem skóry z małego ptaka.

    Człowiek ten nie miał ostro wykrojonych rysów i gorących oczu Arabów, ani też ich wysmukłej postaci. Kiedy zauważył, że zamierzają wyruszyć, wstał i wtedy wystąpiła wyraźnie jego wysoka postać o szerokich plecach. Włosy miał jasne, a taki sam pełny zarost okalał mu całą twarz. Oczy jego były niebieskie, a rysy twarzy tak miękkie, jak się to u mężczyzn semitów prawie nie zdarza.

    Ubrany był tak samo jak jego arabscy towarzysze, to jest w jasny burnus z kapturem, nasuniętym na głowę. Kiedy jednak dosiadł wielbłąda i burnus mu się otworzył na przedzie, pokazało się jeszcze, że miał na sobie wysokie buty z cholewami, co w tych stronach było rzadkim zjawiskiem. Zza jego pasa wyglądały głownie dwu rewolwerów i noża, u siodła zaś wisiały dwie strzelby, jedna lżejsza do strzelania ptaków, a druga cięższa do większych zwierząt. Na oczach miał szkła ochronne.

    – Czy pojedziemy teraz dalej? – zapytał szejcha el dżemali w dialekcie Kahiry (Kairu).

    – Jeśli sobie Abu l’arba ijun tego sobie życzy – odpowiedział Arab.

    Słowa jego były uprzejme, lecz na próżno starał się nadać twarzy wyraz przyjazny. Abu l’arba ijun znaczy ojciec czworga oczu. Arab lubi drugim, zwłaszcza obcym, których imienia nie może wymówić, nadawać określenia odnoszące się do czegoś uderzającego na nich lub do rzucającej się w oczy jakiejś ich właściwości. Tu zawdzięczał podróżny swoją szczególną nazwę okularom.

    Nazwy takie zaczynają się zwykle od abu, ben, ibn, omm albo bent, czyli od wyrazów, znaczących: ojciec, syn, wnuk, matka albo córka. Słyszy się więc takie nazwy, jak: ojciec szabli – mąż waleczny; syn rozumu – mądry młodzieniec; matka kuskusu – kobieta umiejąca dobrze przyrządzać tę potrawę; córka rozmowy – gadatliwa dziewczyna. Nie tylko na wschodzie panuje taki zwyczaj. W Stanach Zjednoczonych np. powtarza się słowo old. Old Firehand, Old Shatterhand, Old Coon, to znane nazwiska słynnych myśliwców preriowych.

    – Kiedy dojedziemy do Bahr el Abiad – zapytał obcy podróżny.

    – Jutro jeszcze przed wieczorem.

    – A do Faszody?

    – O tym samym czasie. Jeśli bowiem Allah zechce, dotrzemy do rzeki właśnie w tym miejscu, gdzie to miasto leży.

    – To dobrze! Nie znam dokładnie tych stron. Spodziewam się, że wy znacie je lepiej i nie zabłądzicie!

    – Beni Homr nigdy nie błądzą. Znają całą przestrzeń między Dżesirah, Sennar i krajem Wadai. Niech Ojciec czworga oczu będzie spokojny!

    Powiedział te słowa tonem pewności siebie i rzucił na towarzyszy szydercze spojrzenie, które byłoby się obcemu wydało podejrzane, gdyby je był zauważył. Mówiło bowiem najwyraźniej, że podróżny nie dojedzie ani do Nilu, ani do Faszody.

    – A gdzie dziś przenocujemy? – pytał dalej obcy.

    – Nad Bir Aslan. Dostaniemy się tam w godzinę po mogrebie.

    – Nazwa tego miejsca brzmi groźnie. Czy może lwy niepokoją okolicę studni?

    – Obecnie już nie. Ale przed wielu laty osiedlił się był tam pan z grubą głową z żoną i dziećmi. Wielu ludzi i zwierząt padło jego ofiarą, wszyscy wojownicy i myśliwi, którzy wyruszali, żeby go zabić, wracali z poszarpanymi członkami albo nawet ginęli pożarci przez niego. Niech Allah potępi duszę jego i dusze wszystkich jego przodków i potomków! Po pewnym czasie przybył tam mąż z Frankistanu, zawinął w kawałek mięsa truciznę i położył w pobliżu studni. Nazajutrz leżał żarłok nieżywy, a żona jego tak się tym przestraszyła, że się wyniosła, Allah wie dokąd. Oby z synami i córkami zginęła w nędzy! Od tego czasu wolna jest okolica tej studni od lwa, ale zachowała jego imię.

    Arabski mieszkaniec pustyni wtedy tylko mówi o lwie w tak złym tonie, jeśli lew już nie żyje i nie może mu zaszkodzić. Wobec żyjącego lwa boi się używać tak obelżywych wyrazów lub przekleństw. Unika nawet słowa: saba, lew, a jeśli się nim posługuje, to wymawia je szeptem, ażeby drapieżnik tego nie usłyszał. Arabowi wydaje się, że lew słyszy to słowo z odległości wielu mil i zaraz się zjawia, gdy je tylko człowiek wymówi.

    Jak Murzyni w Sudanie tak wielu Arabów jest zdania, że w lwie mieszka dusza jakiegoś szejka. Znoszą więc długo jego rozboje, dopóki nie wymaga od nich zbyt wielu ofiar. Gdy się miarka przebierze, wyruszają tłumnie, żeby go zabić, a rozpoczynają walkę z nim wzniosłymi mowami wystosowanymi do niego.

    Gdy śmiały myśliwiec europejski nie boi się stanąć sam naprzeciwko lwa i najchętniej szuka go przy pójle w nocy, ażeby go wziąć na celny strzał, to Arab nie uważa tego za odwagę, lecz za szaleństwo. Gdy lew tak przerzedzi trzody arabskiego duaru, że ludziom w końcu zabraknie cierpliwości, wybierają się na polowanie wszyscy zdolni do walki mieszkańcy, oczywiście w biały dzień. Zaopatrują się w broń najrozmaitszą, nawet w kamienie, potem odmawiają Fathę i udają się przed legowisko lwa, między skałami albo w kolczastych krzakach.

    Tam uczestnik wyprawy obdarzony szczególną swadą zaczyna przedstawiać królowi zwierząt w uprzejmych wyrazach, że cała wieś życzy sobie, ażeby on opuścił tę okolicę i poszedł jeść bydło, wielbłądy i owce innej wsi. To pozostaje oczywiście bez skutku. Potem zawiadamia go natarczywiej i poważniej o postanowieniu starszyzny... Również na próżno. Potem oświadcza mówca, że wobec jego obojętności zmuszeni są użyć gwałtownych środków i zaczynają dopóty rzucać kamieniami w gęstwinę, dopóki lew, wypłoszony ze swej drzemki codziennej, nie wyjdzie majestatycznie zza skał i z zarośli. Na jego widok rozbrzmiewa świst strzał, oszczepów i trzask strzelb. Towarzyszy temu taki wrzask i takie wycie, że gdyby lew miał choć trochę muzykalny słuch, umknąłby w tej samej chwili.

    Nikt nie stara się dobrze wymierzyć, dlatego większość pocisków przelatuje obok lwa, a ledwie kilka rani go lekko. Oczy lwa zaczynają błyszczeć, a on za jednym skokiem bierze pod siebie któregoś z myśliwych. Znów zahuczą strzały, a król pustyni, ranny już ciężko, porywa drugą i trzecią ofiarę, aż wreszcie podziurawiony wprost pociskami, z których żaden nie był śmiertelny, pada na ziemię.

    Z tą chwilą kończy się szacunek, z którym dotąd przemawiano do lwa, bo groźny zwierz już nie żyje i nie może pomścić żadnej obelgi. Wszyscy nań się rzucają, kopią go nogami, biją pięściami, plują na niego, kalają pamięć jego oraz jego przodków i krewnych przezwiskami, których nieprzebrane skarby posiada język arabski.

    Obcy uśmiał się nieco z opowiadania szejcha, czym dał dowód, że nie pozwoliłby się dać pożreć panu z grubą głową i jego rodzinie.

    Ta krótka rozmowa odbyła się jeszcze podczas przygotowań do wyruszenia, które nie odbywają się tak łatwo, jakby sobie może Europejczyk wyobrażał. Jeśli się jedzie konno, to wsiada się na siodło i rusza się w drogę. Ale z wielbłądami przedstawia się sprawa inaczej, zwłaszcza z wielbłądami jucznymi. Nie są to bowiem cierpliwe stworzenia, jak nam je liczne książki opisują, lecz leniwe, złośliwe i podstępne, pomijając już ich naturalną brzydotę i niemiłą woń, jaką wydzielają z siebie. Woń ta jest tak odrażająca, że konie nie chcą w nocy pozostać z wielbłądami na tym samym miejscu. Okręt pustyni to zwierzę kąśliwe, kopie przodem i tyłem, nie przywiązuje się do człowieka i odznacza się niedołęstwem mniejszym chyba tylko od jego mściwości. Bywają wielbłądy, do których Europejczyk nie może się zbliżyć, jeśli nie chce się narazić na pokąsanie i podeptanie nogami.

    Prawda, że wielbłąd zadawala się byle czym, że jest bardzo wytrwały, ale te nadzwyczajne przymioty, o których tyle już bajano, polegają na przesadzie. Żaden wielbłąd nie zniesie pragnienia dłużej niż przez trzy dni. Na taki czas starczy jego zapas wody w żołądku. Jeśli się go po upływie tego czasu nie napoi, to położy się na ziemi, a wtedy nawet największe okrucieństwa nie poruszą go z miejsca. Zginie i nie wstanie.

    Tak samo kłamstwem jest twierdzenie, że Beduin, kiedy mu zabraknie wody, dla ocalenia swego życia przebija wielbłąda i wypija wodę z jego żołądka. Żołądek zabitego wielbłąda nie zawiera wody, lecz jak krew ciepłą i gęstą ciecz pomieszaną z resztkami paszy, śmierdzącą rozmaitymi solami amoniakowymi gorzej niż kupa gnoju i podobną do cieczy w naszych dołach ustępowych.

    Wady wielbłąda występują w czasie podróży szczególnie po spoczynku, kiedy go trzeba znowu objuczyć. Broni się wtedy ze wszystkich sił pyskiem i nogami, jęczy, chrapie, stęka i ryczy, co ma siły. Do tego należy sobie wyobrazić łajania, krzyki i przekleństwa tych, którzy z nim się szarpią, nakładając juki, a wtedy przedstawi się nam scena, której widok niejednego odstraszyłby od podróży.

    Nieco lepszym charakterem odznaczają się wielbłądy wierzchowe, zwane hedżin. Bywają między nimi i bardzo drogie. Widziałem wielbłądy z Biszarin, za które płacono dziesięć do dwunastu tysięcy franków. Siodło wielbłąda jucznego to jakby dach z podniesionymi szczytami, które tworzą przednią i tylną kulę. Takie siodło nazywa się hauiah, siodło zaś na wysokiego, smukłego hedżina – machlufah. To drugie jest tak urządzone, że jeździec siada w wygodnym wgłębieniu, a nogi skrzyżowuje przed przednią kulą na szyi wielbłąda. Podczas wsiadania musi wielbłąd leżeć na ziemi. Ledwie wsiadający dotknie siodła, zrywa się wielbłąd w górę najpierw tylnymi, a potem przednimi nogami. Wskutek tego pochyla się jeździec najpierw naprzód, a potem wstecz. Trzeba być zręcznym i przytomnym, aby podczas tego utrzymać równowagę i nie spaść na ziemię.

    Jeśli wielbłąd już jest w ruchu, to nawet juczny ma tak równomierny i wydatny krok, że stosunkowo szybko przebywa się znaczne przestrzenie.

    Nasi Beni Homr musieli sobie zadać dużo trudu, zanim włożyli ładunek na wielbłądy. Obcy, nie czekając na nich, dosiadł swojego hedżina i pojechał powoli naprzód. Nie znał wprawdzie tych stron, ale wiedział, w którym kierunku się zwrócić.

    – Ten pies nie ruszył się nawet podczas naszej modlitwy – rzekł szejch. – Ani rąk nie złożył, ani nie drgnął ustami. Oby się spalił w najgłębszej jamie dżehenny!

    – Czemu nie wysłałeś go tam już dawno? – mruknął jeden z członków karawany.

    – Jeśli sam się tego nie domyślasz, to Allah nie dał ci mózgu. Czy nie widziałeś broni tego chrześcijanina? Nie zauważyłeś, że z obu małych pistoletów może wystrzelić po sześć razy bez nabijania? A w strzelbach ma cztery naboje. To znaczy razem szesnaście, a nas jest pięciu.

    – To musimy go zabić, gdy będzie spał!

    – Nie. Ja jestem wojownikiem, nie tchórzem! Nie zabijam nikogo we śnie. Przeciw szesnastu kulom nic nie wskóramy, dlatego powiedziałem Abu el Motowi, że dziś dojedziemy do Bir Aslan. Tam on zrobi, co mu się spodoba, a my z nim się podzielimy.

    – Jeśli dostaniemy coś godnego podziału. Co ten chrześcijanin ma przy sobie? Skórki ze zwierząt i ptaków, które chce wypchać, oraz flaszki pełne niedźwiadków, wężów i jaszczurek, z którymi oby go Allah usmażył! Wiezie także kwiaty, liście i trawy, pogniecione w papierze. Zdaje mi się, że czasami odwiedza go szejtan, którego on karmi tymi rzeczami.

    – A mnie się zdaje, że ty albo rzeczywiście straciłeś rozum, albo go nigdy nie miałeś. Czy byłeś głuchy wtedy, kiedy nam mówił, co zrobi z tymi rzeczami?

    – Ja tych rzeczy nie potrzebuję, dlatego nie słuchałem, gdy o nich mówił.

    – Ale wiesz, co to jest medresa?

    – Słyszałem coś o tym.

    – Otóż on jest w takiej medresie nauczycielem. Uczy o roślinach i zwierzętach całego świata. Do nas przybył po to, ażeby zabrać nasze rośliny i zwierzęta i zawieźć je swoim uczniom. Oprócz tego chce wielkie skrzynie tych rzeczy darować swemu sułtanowi, który posiada osobne domy do ich przechowywania.

    – Ale czy nam się to przyda?

    – Nawet bardzo! Wszak sułtanowi składa się tylko drogocenne podarki. Wobec tego zwierzęta i rośliny, które ten giaur u nas pozbierał, mają bez wątpienia wysoką wartość. Rozumiesz teraz?

    – Rozumiem. Allah i ty oświeciliście mnie – odpowiedział z przekąsem towarzysz szejcha.

    – Otóż ja pomyślałem o tym, żeby mu te zbiory odebrać, a potem sprzedać w Chartumie. Tam można by dostać za nie dobrą cenę. Czy nie widziałeś u niego niczego więcej?

    – Całe ładunki sukien i materii, pereł szklanych i innych przedmiotów, które zamienia się u Murzynów na kość słoniową i na niewolników.

    – A co jeszcze?

    – Więcej nic nie zauważyłem.

    – Bo oczy twe pociemniały. A jego broń, pierścienie i zegarek nie mają wartości?

    – Nawet bardzo dużą. Oprócz tego ma skórzaną torebkę pod kamizelką. Kiedy ją raz otworzył, zobaczyłem tam wielkie papiery z obcym pismem i stemplami. Raz w Chartumie widziałem u pewnego kupca taki papier i dowiedziałem się, że można za taki papier dostać bardzo dużo pieniędzy, jeśli się go odda temu, czyje nazwisko jest tam napisane. Przy podziale ja zażądam tych papierów razem z bronią, materiami i zegarkiem. Tym my się wzbogacimy, a wszystko inne, to jest wielbłądy ze zbiorem zwierząt i roślin otrzyma Abu el Mot.

    – Czy na to przystanie?

    – Już się na to zgodził i dał mi słowo.

    – A przyjdzie na pewno? Dzisiaj ostatni dzień. Giaur wynajął nas, żebyśmy go na naszych wielbłądach zawieźli do Faszody. Jeśli przybędziemy tam jutro, to nasz plan się nie uda. Giaur pojedzie potem dalej bez nas.

    – Nie dojedzie tam. Jestem pewien, że Abu el Mot idzie zaraz za nami. Napad nastąpi dziś w nocy, tuż przed samym świtem. W dwie godziny po północy mam pójść sześćset kroków na zachód od studni i tam spotkam starego.

    – O tym nic nam nie powiedziałeś. Jeśli umówiliście się w ten sposób, to przyjdzie na pewno i zdobycz będzie nasza. Jesteśmy Beni Arab, mieszkamy na pustyni i z niej żyjemy. Wszystko, co się na niej znajduje, jest naszą własnością, a zatem i ten giaur parszywy, który nie skłoni się nawet, kiedy my modlimy się do Allaha.

    Tymi słowy wyraził powszechne zapatrywanie mieszkańców pustyni, uważających grabież za tak rycerskie rzemiosło, że nim się chlubią publicznie.

    Podczas tej rozmowy puścili Arabowie wielbłądy za obcym, który nawet nie przeczuwał, że śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Gdy się doń zbliżyli, nie zwracał uwagi na nich, lecz na przedmiot całkiem inny. Naraz zawołał na wielbłąda khe, khe! na znak, żeby stanął i uklęknął, a sam zeskoczył z siodła i pochwycił strzelbę.

    – Allah! – zawołał szejch. – Czy jest gdzie jaki nieprzyjaciel?

    – Nie – odpowiedział podróżny, wskazując w powietrze. – Chodzi mi o jednego z tych ptaków.

    Arabowie spojrzeli w górę.

    – To hedż z żoną – rzekł szech. – Czy go w waszym kraju nie ma?

    – Jest, ale w innym gatunku. Nazywa się u nas kania, a ja chcę mieć hedża.

    – Chcesz go zastrzelić?

    – Tak.

    – To niemożebne! Tego nikt nie potrafi nawet z najlepszej strzelby!

    – Zobaczymy! – rzekł obcy, śmiejąc się.

    Dwie kanie ciągle unosiły się nad karawaną zwyczajem ptaków drapieżnych, a teraz, kiedy jeźdźcy pozsiadali, zaczęły powoli się spuszczać, zataczając regularne kręgi w pewnej odległości. Obcy poprawił okulary, odwrócił się od słońca, żeby go światło nie raziło, mierzył przez kilka sekund, wodząc końcem strzelby za lotem ptaków i wypalił.

    Lecący przodem samiec drgnął, złożył skrzydła, rozpostarł je znowu, ale tylko na krótki czas, bo nie mógł już utrzymać się w powietrzu i spadł na ziemię. Obcy pospieszył na to miejsce, podniósł ptaka i zaczął mu się przypatrywać. Nadeszli też Arabowie, wzięli mu z rąk kanię i badali ją z ciekawością.

    – Allah akbar – Bóg jest wielki! – zawołał szejch w zdumieniu. – Czy miałeś kulę w lufie?

    – Tak, małą kulę, nie śrut.

    – I mimo to go trafiłeś!

    – Jak widzisz – skinął dobry strzelec głową. – Kula wbiła mu się w piersi, w samo życie, co stało się zresztą przypadkiem, bo w całe ciało mierzyłem. Cieszy mnie to, że mi się strzał tak udał, bo dzięki temu nie uszkodziłem skóry.

    – Zastrzelił hedża kulą w takiej wysokości! Trafił go w to miejsce! Effendi, jesteś znakomitym strzelcem! Nauczyciele na naszych medresach nie umieją tak strzelać. Gdzie ty nauczyłeś się tego?

    – Na polowaniu.

    – To już dawniej polowałeś na takie ptaki?

    – Na ptaki, niedźwiedzie, dzikie konie, bawoły i inne zwierzęta.

    – Czy wszystkie żyją w twej ojczyźnie?

    – Tylko niektóre. Inne strzelałem w tej części świata, która się zwie Ameryka.

    – Nie słyszałem jeszcze nic o tym kraju. Czy mamy hedża zapakować?

    – Tak. Dziś wieczorem zdejmę z niego skórę przy obozowym ognisku, jeśli je rozpalimy.

    – Nad Bir Aslan rośnie dużo gęstych krzaków.

    – Schowajcie ptaka! To samiec i cenniejszy od samicy.

    – Tak, to samiec. Ja to wiem także. Wdowa jego odleciała i będzie go opłakiwała, dopóki jej inny hedż nie pocieszy. Allah troszczy się o wszystkie stworzenia, ale najbardziej o diur ed dżiane, które corocznie przyjmuje do raju, kiedy od nas odlecą.

    Wierzą w to prawie w całym Egipcie ludzie, oczywiście nieoświeceni, nie wiedząc o tym, że jaskółki, zwane przez nich snunut, mają w Europie właściwą ojczyznę i tylko na zimę ciągną na południe. Ponieważ znikają na wiosnę, a ludzie nie wiedzą gdzie, przeto wyjaśniają sobie to zjawisko w ten sposób, że jaskółki odlatują do raju, gnieżdżą się u Allaha i „ćwierkają" przed nim modlitwy wiernych. Niewątpliwie pogląd ten wytworzył się dzięki miłemu stosunkowi, jaki łączy człowieka z tym ptakiem.

    Karawana wyruszyła w dalszą drogę. Wkrótce ujrzeli podróżni nagie góry wznoszące się na południe i na północ od obranej drogi. To skłoniło obcego do oglądnięcia się za siebie. Oko jego utkwiło na kilku punktach, które jakby nieruchomo wisiały w powietrzu. Wydobył dalekowidz z torby przy siodle i przypatrywał się przez pewien czas tym punktom. Potem schował lunetę do torby i zapytał:

    – Czy to bardzo uczęszczana droga handlowa?

    – Nie – odrzekł szejch. – Gdybyśmy byli pojechali drogą karawanową, bylibyśmy musieli okrążać łukiem i stracić na to dwa dni.

    – Tu więc nie można spodziewać się żadnej karawany?

    – Nie, gdyż w suchej porze roku nie ma na tej drodze wody. Nasza woda także wnet się wyczerpie.

    – Ale w Bir Aslan jest woda?

    – Oczywiście, effendi.

    – Hm! To szczególne!

    Zrobił przy tym minę tak podejrzliwą, że szejch go spytał:

    – Nad czym zamyśliłeś się, panie? Czy ci się co nie podoba?

    – Tak.

    – Co?

    – Twierdzisz, że nie znajdujemy się na drodze karawanowej, a jednak jadą ludzie za nami.

    – Za nami? To niemożebne! Przecież musielibyśmy ich widzieć!

    – Niekoniecznie.

    – Jakże tedy możesz twierdzić o tym na pewno?

    – Widzę wprawdzie nie ich samych, lecz ich ślady.

    – Effendi, ty żartujesz! – rzekł szejch tonem człowieka, który się na tym lepiej rozumie.

    – O, nie. Przeciwnie, mówię bardzo poważnie!

    – Jak może człowiek widzieć darb i ethar ludzi jadących za nim?

    – Masz na myśli tylko ślady odciśnięte na piasku stopami ludzi i kopytami zwierząt, tymczasem są także ślady w powietrzu.

    – W powietrzu? Allah akbar – Bóg jest wielki! On potrafi wszystko, bo dla Niego wszystko jest możebne! Żeby jednak pozwolił nam zostawiać ślady w powietrzu, o tym jeszcze nic nie słyszałem.

    Zmierzył podróżnego takim spojrzeniem, jakby go uważał za niepoczytalnego.

    – A jednak jest tak. Ślady są tutaj. Trzeba tylko mieć oczy. Przypomnij sobie hedża, którego zastrzeliłem!

    – Cóż on ma wspólnego z darb i ethar?

    – Bardzo wiele, bo w pewnych warunkach mógł wskazywać na nasz trop. Czy widziałeś go, zanim padł od mej kuli?

    – Tak, ta para ptaków leciała za nami już od rana. Gdy zaś spoczywaliśmy w skałach, krążyła ciągle nad nami. Jeśli hedż nie ma innego pożywienia, trzyma się wielbłądów, ażeby zaspokoić głód tym, co jeźdźcy porzucą. Czyha także na ptaki bąkojady, które ciągną za karawaną, ażeby zjadać owady osiadające zwierzęta.

    – Przyznajesz zatem, że w miejscu, nad którym hedż się unosi, znajduje się karawana?

    – Tak.

    – Tam za nami leci druga para, do której przyłączyła się owdowiała samica. Widzisz?

    Szejch spojrzał wstecz. Jego wprawnych, bystrych oczu nie mogły ujść ptaki.

    – Widzę! – odrzekł.

    – Tam pewnie jest karawana?

    – Prawdopodobnie.

    – Mimo, że nie znajdujemy się na właściwej drodze, jak sam powiedziałeś. Ci ludzie jadą naszym śladem.

    – Może nie znają drogi i trzymają się naszego tropu.

    – Każdą karawanę prowadzi szejch el dżemali, a oprócz niego inni ludzie, znający drogę.

    – I najlepszy kabir może zabłądzić!

    – W wielkiej Saharze, ale nie tutaj, na południe od Dar Fur, gdzie właściwie nie ma prawdziwej pustyni. Szejch karawany idącej za nami zna drogę tak samo dobrze jak ty. Musi ją znać. Jeśli mimo to zboczył z drogi, by zdążać za nami, to nosi się z jakimiś określonymi zamiarami względem nas.

    – Zamiarami? Effendi, co za myśl! Nie sądzisz chyba, żeby ci ludzie należeli do...

    Nie wymówił słowa dalszego i z trudem ukrył zakłopotanie.

    – Do gum chciałeś powiedzieć – skończył obcy. – Mnie się to właśnie zdaje.

    – Allah kerim – Bóg jest łaskaw! Co za myśl, effendi! W tych stronach nie grasuje gum. Na północ od Dar Fur czasem się pokazuje.

    – Ja nie dowierzam tym ludziom! Dlaczego idą za nami?

    – Idą za nami, lecz nas nie ścigają. Może skłonił ich do tego ten sam cel co nas.

    – Żeby skrócić drogę? To może być.

    – To nie tylko może być, lecz tak jest na pewno. Moje serce wolne od obaw. Znam te strony i wiem, że w nich tak bezpiecznie jak na łonie Proroka, któremu niech Allah błogosławi!

    Obcy spojrzał na szejcha badawczym wzrokiem. Temu nie podobało się to widocznie, bo zapytał:

    – Czemu patrzysz tak na mnie?

    – Żeby czytać w twej duszy.

    – I widzisz tam oczywiście prawdę?

    – Nie.

    – Allah! A cóż? Kłamstwo?

    – Tak.

    Na to porwał szejch za nóż tkwiący mu za pasem i zawołał:

    – Czy wiesz, że wymówiłeś obelgę? Tego prawy Ben Arab nie zniesie!

    Twarz obcego przybrała nagle całkiem inny wyraz. Wydało się, że rysy jego zaostrzyły się i naprężyły. Dumny uśmiech przemknął po jego pięknym obliczu.

    – Zostaw nóż za pasem – rzekł tonem lekceważącym – bo mnie nie znasz! Nie cierpię, jeśli ktoś mówi o obeldze z ręką na nożu. Pokaż ostrze, a wystrzelam was wszystkich w jednej minucie!

    Szejch odjął rękę od pasa. Był zarówno zły jak zakłopotany.

    – Czy mam pozwolić na to, żebyś mnie pomawiał o kłamstwo? – zapytał z wyrzutem.

    – Tak, bo ja powiedziałem prawdę. Najpierw zaniepokoiła mnie karawana idąca za nami, a teraz tobie nie dowierzam.

    – Dlaczego?

    – Bo jeśli to jest gum, to ty bronisz jej przede mną i starasz się mnie uśpić.

    – Allah yah fedak – niech cię Bóg broni, bo myśli twoje błądzą! Co mnie ci ludzie za nami obchodzą?

    – Bardzo wiele, jak się zdaje, bo nie usiłowałbyś rozpraszać kłamstwem moich wątpliwości co do ich zamiarów.

    – Zapewniam cię, że nie poczuwam się do żadnego kłamstwa!

    – Nie? Czyż nie powiedziałeś, że w tych stronach jest tak bezpiecznie jak na łonie Proroka?

    – Powiedziałem, bo tak jest rzeczywiście.

    – Mówisz to mnie, bo wiesz, że jestem tu obcy. Jesteś pewien, że nie znam stosunków w tym kraju. Prawda! Nie znam dróg, chociaż przy pomocy map swoich znalazłbym je i bez ciebie, ale inne rzeczy znam z pewnością lepiej od ciebie. W mojej ojczyźnie są książki i obrazy przedstawiające wszystkie kraje i narody świata. Z nich poznajemy ludy lepiej aniżeli ci, którzy do nich należą. Wiem na przykład dokładnie, że tu wcale nie jest tak bezpiecznie jak na łonie Proroka. Tu wiele krwi popłynęło. Tu, gdzie jesteśmy, walczyli z sobą Nuerowie, Szillukowie i ludy Denka. Tu potykali się Dżurowie i Luowie, Tuicze i Barowie, Eliabowie i Kieczowie, Abgalangowie, Agerowie, Abugowie i Dongole, mordowali się wzajemnie, ranili, a nawet pożerali.

    Szejch osłupiał ze zdumienia.

    – Effendi! – zawołał ze swojego wielbłąda. – Ty to wszystko wiesz i znasz te wszystkie narody?

    – Tak, w każdym razie lepiej od ciebie! Wiem, że tu właśnie, którędy teraz jedziemy, wlecze się czasem nocą okropna gazua, ażeby ujść baszy, który w Faszodzie wyłapuje łowców niewolników. Niejeden czarny biedak padł tu ze znużenia, a cios lub kula zamknęły mu usta raz na zawsze. Nad Mokren el Bohur wyładowuje się tych biedaków z okrętów i prowadzi potem w poprzek przez ląd, ażeby ich powyżej Faszody wsadzić znowu na statki, a następnie sprzedać w Chartumie. Niejeden westchnął tu po raz ostatni, niejeden straszny okrzyk przerwał ciszę nocną. A ty porównujesz te strony z łonem Proroka? Czy można popełnić większe kłamstwo?

    Szejch spojrzał przed siebie ponuro. Czuł, że został pobity, lecz nie mógł się przyznać do tego. Odpowiedział więc po chwili:

    – Nie myślałem o gazui, effendi. Myślałem tylko o tobie i twoim bezpieczeństwie. Jesteś pod naszą opieką, a ja chciałbym widzieć tego, kto by się ośmielił włos ci zerwać z głowy!

    – Nie zapalaj się! Ja patrzę jasno i wiem dobrze, co mam myśleć. Nie mów o opiece! Wynająłem was, żebyście moje rzeczy przewieźli do Faszody na swoich wielbłądach, ale na waszą opiekę nie liczyłem. Wam bardziej ona potrzebna aniżeli mnie!

    – Nam?

    – Tak. Czy policzyłeś tych Murzynów Szilluków, których twoi współplemieńcy porwali tu i zawlekli do Dar Fur jako niewolników? Czy z tego powodu nie panuje między wami a nimi nienasycona nienawiść, krwawa zemsta? Czy nie znajdujemy się teraz w kraju Szilluków, którzy na wasz widok napadliby na was z pewnością? Czemu opuściliście drogę karawanową i zaprowadziliście mnie w te puste strony? Czy po to, ażeby skrócić drogę, jak przedtem wspominałeś? Nie! Chcecie nie spotkać Szilluków. A może jeszcze inny powód skłonił was do tego.

    – Jaki? – zapytał szejch półgębkiem, widząc, że go przejrzano.

    – Postanowiliście mnie tutaj zabić.

    – Allah, Wallah, Tallah! Co za myśli odzywają się w twojej duszy!

    – Sam jesteś temu winien. Pomyśl o karawanie, która dąży za nami! Może to gum, która ma napaść na mnie. Zachciewa się wam mojego mienia, któregobyście nie dostali, dopóki ja żyję. Na swoim terytorium nie możecie mi życia odebrać, bo pociągnięto by was za to z pewnością do odpowiedzialności. Prowadzicie więc mnie bezdrożem do Bir Aslan. Tam będziecie usiłowali dokonać zbrodni, żeby żaden świadek nie zdradził mordercy. Jeśliby się potem znalazły moje zwłoki, to winę morderstwa będzie można zrzucić na Szilluków, bo na ich terenie spełniono morderstwo. W ten sposób odnieślibyście podwójną korzyść: zrabowalibyście moje mienie i wywarli zemstę nad Szillukami.

    Obcy powiedział to tak swobodnym a nawet przyjaznym tonem, jak gdyby szło o rzecz zwykłą, przyjemną. Słowa jego wywarły na Arabach ogromne wrażenie. Porwać za broń nie śmieli. Czym bowiem były ich długie flinty wobec jego broni? Pod tym względem miał sam jeden nad nimi przewagę. Ale musieli coś zrobić, ażeby okazać, że niesłusznie dotknął ich swoim oskarżeniem. Zatrzymali więc wielbłądy i oświadczyli, że nie postąpią ani kroku dalej, lecz złożą pakunki i powrócą do domu.

    Obcy zaśmiał się głośno.

    – Tego nie zrobicie! – rzekł. – Chcecie wracać bez wody? Wszak musicie bezwarunkowo dotrzeć do studni lwa. Zresztą naumyślnie nie zapłaciłem wam z góry. Dam wam pieniądze dopiero w Faszodzie, a jeśli mnie tam nie zaprowadzicie, nie dostaniecie ani piastra. Co do moich podejrzeń, to wyjawiłem wam je otwarcie, by wam dowieść, że was się nie boję. Miałem już do czynienia z ludźmi o wiele gorszymi od was. Zresztą nic wam nie można zarzucić, prócz tego, że mnie nie znacie. Jeśli mój domysł okaże się fałszywy, to poproszę was o przebaczenie, a w uznaniu waszych dobrych chęci każę w Faszodzie zarznąć wołu i rozdzielę tylko pomiędzy was; do wynagrodzenia zaś umówionego za wasze usługi dodam bakszysz, którego będziecie mogli użyć jako ozdoby dla waszych żon i córek.

    Były to dla Arabów, jak na tameczne stosunki, bardzo dobre widoki, lecz nie usunęły ich gniewu, chociaż na razie udali, że odprowadzą go dalej, jeśli porzuci swoje podejrzenia i dotrzyma przyrzeczenia. On przystał na to, lecz dowiódł już w następnej chwili, że jego nieufność trwa dalej, gdyż odtąd jechał ostatni w szeregu, gdy dotychczas pozostawał z szejchem na przodzie.

    Arabowie udali, że na to nie zważają, lecz gdy ruszyli w dalszą drogę, zaczął szejch po pewnym czasie zachowywać się tak, jakby jadącemu obok siebie Homrowi pokazywał drogę. Wyciągał rękę naprzód i wstecz, na prawo i na lewo i mówił przy tym zawziętym tonem:

    – Ten pies jest o wiele sprytniejszy, aniżeli wygląda. Zna ten cały kraj, jego mieszkańców i wie, co się tu dawniej stało.

    – I odgadł dokładnie wszystko, co zamierzamy – dodał zagadnięty. – Niech go zatem piorun porwie za czuprynę!

    – Ja sam uczyniłbym to najchętniej!

    – Któż ci przeszkadza?

    – Broń jego.

    – Czy nie mógłby jeden z nas pozostać w tyle i wpakować mu kulę w samo serce?

    – Spróbuj! To byłoby najlepsze. Nie potrzebowalibyśmy czekać aż do rana, ani dzielić się łupem z Abu el Motem. Trupa porzucilibyśmy tutaj, pojechalibyśmy do studni napełnić wory i wrócilibyśmy nocą. Jutro bylibyśmy już daleko i nikt by nie wiedział, czyja kula ugodziła tego psa.

    – Mam go zastrzelić?

    – Nie chciałem, żeby zginął z rąk naszych, ale skoro już okrył nasze twarze rumieńcem wstydu, to niech zginie od twojej kuli!

    – Co za to dostanę?

    – Złoty łańcuch od jego zegarka.

    – Oprócz udziału w zdobyczy, który na mnie przypadnie?

    – Naturalnie.

    – To niech się stanie. Wypalę ze strzelby tak blisko niego, że mu kula przez pierś przejdzie! Zatrzymał swego wielbłąda, zsiadł i zaczął coś poprawiać przy gurcie. Towarzysze pojechali dalej obok niego, tylko obcy stanął przy nim i rzekł głosem uprzejmym:

    – Powinien byś o tym pamiętać, że takie rzeczy robi się zawsze przed wyruszeniem w drogę. Zsiadając w niewłaściwej porze, zmniejszasz pośpiech całej karawany. Zdążaj więc szybko za nami, gdy będziesz gotów. Twój tifenk dostał się prawie całkiem pod wielbłąda i mógłby się złamać. Wolę go wziąć z sobą.

    Sięgnął z wysokiego siedzenia metrekiem na dół, wsunął go pod rzemień strzelby wiszącej na kuli u siodła i podniósł ją do siebie. Następnie pojechał dalej z uśmiechem na ustach.

    Arab niezmiernie się rozczarował. Strzelby nie było, a pistoletu nie miał. Napaść z wysokiego siedzenia, z nożem w ręku, było niepodobieństwem.

    – Czy ten syn i wnuk szatana przeczuł to! – pomyślał, zgrzytając zębami. – Ta próba się nie udała, ale wnet noc zapadnie i wtedy on nie zobaczy, jak się będzie mierzyć do niego. Będę mógł go zastrzelić, zanim dojedziemy do studni.

    Wsiadłszy na siodło, ruszył prędko za towarzyszami. Gdy przejeżdżał obok obcego, podał mu ten strzelbę, mówiąc:

    – Kamień ognisty rozbił się i wypadł. Dzisiaj nie będziesz mógł strzelać, ale jutro dam ci nowy. Mam kilka w swoich pakunkach.

    Rozdział II

    Dżelaba

    Jasne było, że obcy odśrubował krzesiwo. Szejch poznał znowu, że go przejrzano. Rozzłoszczony do najwyższego stopnia myślał albo sam poczęstować giaura kulą, albo kazać to zrobić jednemu z towarzyszy. Obcy zaś jechał z tyłu z twarzą najobojętniejszą, strzelbę jednak, która przedtem wisiała na kuli, trzymał w ręce gotową do strzału i bystrym okiem śledził ruchy karawany.

    Czas upływał, a kraj robił się pagórkowaty. Długi, choć niewysoki, łańcuch gór ciągnął się z północy na południe, urozmaicając do pewnego stopnia krajobraz. Gdy ten łańcuch gór przebyli, wyjechali znowu na równinę, gdzie skąpo rosła trawa spalona teraz żarem słońca. Słońce chyliło się coraz to bardziej ku zachodowi. Gdy go dosięgło, zatrzymał szejch swego wielbłąda i zawołał jak muezin:

    – Rai es salah – do modlitwy! Słońce tonie już w morzu piasku. Nadszedł czas mogrebu!

    Wszyscy zsiedli i zaczęli się modlić w opisany już sposób. Muzułmanin obowiązany jest modlić się pięć razy na dzień i umyć się przy tym, czy znajduje się w domu, czy gdziekolwiek. Są to modlitwy: el fagr O wschodzie słońca; el degri w południe; el asr w trzy godziny potem; el mogreb o zachodzie słońca, wreszcie el aszia w godzinę potem.

    Rozumie się, że tych pór nie przestrzega się wszędzie surowo, a im dalej na wschód przeciska się kultura zachodnia, tym trudniej muzułmaninowi dochować religijnych przepisów.

    Po odmówieniu Fathy wsiedli wszyscy znowu na siodła i ruszyli w dalszą drogę. Obcy nie zsiadał wcale, bo nie można było żądać od niego, ażeby brał udział w ich modlitwach albo na sposób europejski okazywał swój szacunek przez odkrycie głowy. Byłby się tym zniesławił, gdyż mahometanin uważa za hańbę pokazywać obnażoną głowę. Tylko mezaiji ma prawo oglądać nabożne, gładko ogolone głowy, na których zostaje tylko środkowy kosmyk włosów. Kosmyk ten bardzo jest muzułmaninowi potrzebny. Gdyby bowiem po śmierci potknął się na ścieżce wiodącej do raju, tak wąskiej jak ostrze brzytwy, Anioł Gabriel pochwyci go za ten lok, zatrzyma i nie pozwoli mu spaść do piekła.

    Gdy na południu słońce zajdzie za widnokrąg, zapada noc bardzo szybko. Zmierzchu, takiego jak u nas, tam nie ma. To też Abu l’arba ijun, Ojciec czworga oczu, naglił teraz Arabów do większego pośpiechu. Nie ujechali jeszcze daleko, kiedy ujrzeli mały orszak jeźdźców poruszający się od północy pod ostrym kątem do ich kierunku. Była to dżelaba, czyli karawana handlowa w najskromniejszym, najuboższym rodzaju.

    Ośmiu ludzi, z których się składała, nie jechało na dumnych rumakach lub na długonogich hedżinach, a chociażby na zwykłych, ordynarnych wielbłądach jucznych, lecz wisieli w rozmaitych, niezbyt zgrabnych postawach na tych zwierzętach, których wizerunki, malowane na drewnianych tabliczkach, wieszano dawniej na szyi leniwym uczniom – na osłach.

    Orszak nie był zatem podobny do wielkich karawan, liczących kilkaset wielbłądów i łączących państwa śródziemnomorskie z wielkimi oazami Sahary. Była to prawdziwie sudańska dżelaba, której widok budzi raczej litość. Karawany takie tworzą się w sposób następujący: Sudańczyk nie jest przyjacielem pracy i wysiłku. Skoro tylko zarobi jaką marną sumkę jako majtek, służący lub w inny łatwy sposób, zostaje handlowcem, bo ten piękny zawód podoba mu się najbardziej. Na to trzeba zakupić osła, co pochłania tylko część kapitału. Następnie nabywa się na towary dwa skórzane wory, zwane gurab, które się zawiesza w podróży po obu stronach siodła. W końcu zakupuje się towary najbardziej poszukiwane w kraju. Kupując i sprzedając te towary, ma handlarz zostać milionerem. Towarami tymi są: znane w tych okolicach czernidło na oczy, małe kawałki łoju wołowego, którym sudański elegant wysmarowuje swoją postać adonisową, ażeby świetnie wyglądała; równie małe kostki soli, które w krajach jej pozbawionych są bardzo pożądane i dobrze opłacane; kilka szpilek do włosów, największy skarb Murzynek; wonne artykuliki, których zapach zmusiłby nas do zatkania nosa; a przede wszystkim kilkanaście łokci bawełnianej materii uchodzącej na południu wprost za pieniądz. Im mniej się płaci, tym mniejszy kawałek materii się odcina.

    W celu obrony tego sklepu uniwersalnego, jako też pełnego nadziei jego właściciela, kupuje się jakąś okropną broń: szablę bez ostrza; stary, bardzo szeroki pistolet zapałowy, w którym w komórce tandeciarza mieszkały myszy i figlarnie wyzierały przez dziurkę zapału; albo morderczą maszynę podobną do strzelby, posiadającą obok innych tę zaletę, że nie wypali, choćby ją do samego wierzchu napełniono prochem i włożono do rozpalonego pieca. Oczywiście w ogniu zachowuje się tak nie tylko sam przyrząd, lecz także proch. Broń tę uważa właściciel za bardzo cenną. Nie używa jej jednak w rzeczywistości. Bywa on zwykle zwolennikiem teorii odstraszania i życzy sobie, ażeby nieprzyjaciel już na widok tych niebezpiecznych przyrządów uciekał, a jeżeli to nie następuje, wówczas sam zmyka. Takie starcia zdarzają się w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto.

    Gdy się dżelabi, handlarz, we wszystko zaopatrzy, mógłby już rozpocząć podróż. Lecz żeby się sam puścił w daleki, niedobry świat, to ani mu przez myśl nie przejdzie. Zaczyna szukać podobnych sobie serc i dusz, które też bez trudu znajduje. Niebawem zbiera się pięciu, ośmiu, nawet dziesięciu takich przyszłych radców komercjalnych, a każdy ma osła. I to jeszcze jakiego! Ponieważ musiały być tanie, przeto każdy jest w jakiś sposób uszkodzony. Jednemu brak ucha, drugiemu ogona, trzeciego szczury nadgryzły, a czwarty urodził się ślepy. Te braki zewnętrzne wynagradzają jednak wewnętrzne zalety duszy i charakteru, zdolne doprowadzić właściciela do wściekłości. Mimo to jest on dumny ze swojego wierzchowca i obdarza go najpochlebniejszymi pochwałami, a jeszcze częściej kijami.

    Przed rozpoczęciem podróży udają się handlarze do najsłynniejszych fukara i proszą ich o cudotwórcze amulety. Świat jest niedobry, a wszędzie pełno złych duchów, trzeba więc pierś i ręce obwiesić amuletami, ażeby móc spokojnie patrzeć w oczy niebezpieczeństwom, a w odpowiedniej chwili odwrócić się od nich plecami.

    Potem wkłada się obie sakwy na osła. Dżelabi bierze do ręki tęgi kij, ażeby móc czasem osłowi dać zachęcający znak i wsiada. Miecz lub pistolet przywiązuje do pasa wielbłądzim rzemieniem, po czym imponujący orszak wyrusza, a wszyscy przyjaciele i krewni odprowadzają go aż za wieś.

    Łzy płyną i serca tają. Be ism lillahi – w imię Allaha! – rozbrzmiewają wśród szlochań życzenia. Orszak zatrzymuje się dziesięć i sto razy, bo tutaj zacukał się osioł i zrzucił jeźdźca z ładunkiem, tam drugi tarza się w głębokim błocie, by się uwolnić od ciężaru, a trzeci zaparł się wszystkimi czterema nogami, wrzeszczy jak na rożnie i nie daje się ruszyć z miejsca ani pieszczotami, ani biciem. Dopiero gdy dziesięciu krewnych zaprzęgnie się z przodu, by osła za pysk pociągnąć, a dziesięciu przyjaciół pomoże z tyłu, popychając go w okolicy ogona i pocąc się bez miary, wydostaje się dżelaba na właściwą drogę, wyrusza, potykając się, skacząc, pędząc, wrzeszcząc, wyjąc i klnąc swoje szczęście.

    Od czasu do czasu dżelaba się rozdziela, by się w pewnych miejscach znowu połączyć. Robi wspaniałe interesy, przeżywa nadzwyczajne przygody, niejeden handlarz ginie, a inni mnożą dzięki chytrości i wytrwałości mały kapitał zakładowy i rzeczywiście się wzbogacają.

    Niejeden dżelabi zapuści się głęboko w Sudan i wraca dopiero w kilka lat jako zamożny już człowiek. Niejeden z nich był przedtem może poważanym urzędnikiem i musiał chwycić się osła, ażeby potem zginąć na febrę w bagnistym kraju albo gdzie indziej z głodu.

    Taką dżelabę spotkała teraz nasza karawana. Była ona Arabom bardzo nie na rękę, a szejch mruknął nawet przez zęby jakieś przekleństwo. Ale obcemu przyszli ci ludzie w porę. Podjechał ku nim, pozdrowił ich przyjaźnie i zapytał:

    – Dokąd śpieszycie? Słońce zapadło! Czy nie rozbijecie obozu?

    Ludzie ci byli bardzo nędznie odziani. Większość miała tylko fartuchy na biodrach, lecz wszyscy byli dobrej myśli, widocznie poszły im interesy korzystnie. Nie wszyscy należeli do jednej rasy, kilku między nimi było Czarnych. Na przedzie jechał cienki, ospowaty człowiek, z wąsem o kilkunastu zaledwie włosach. Miał

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1