You are on page 1of 119

Gwiazdy w kałużach

Andrzej Mularczyk

Wielkie Słońce boi się swego cienia


Reportaż o wolnym człowieku

Czy iśd drogą Paramonowa? Piszą ten rozpaczliwy list, gdyż czuję, że zbliża się chwila, w której popełnię
zbrodnię. Chcąc wyjaśnid, jak skołatany mój umysł i wola doszły do tego stanu, muszę zacząd wszystko od
początku...
Tak zaczynał się list. A oto początek opowieści o jego autorze.

Małe miasteczko na Mazurach. Życie płynie tam jednostajnie - wszystko, co nie przewidziane, wydaje się
już niepokojące. Szczególnie władzom.
Tak samo i w szkole. W organizacji ZMP wszyscy byli jednakowi, nijacy, bez twarzy. Wszyscy posługiwali
się tym samym żargonem: „Wicie, rozumiecie, tę sprawę trzeba postawid na zarządzie”. Robili zebrania.
Były martwe, a mimo to w każdym sprawozdaniu figurowała „ożywiona dyskusja”. Nikt się nie dziwił,
każdy wiedział, z czego się to bierze. Wiedział o tym najlepiej Kleofas Z. Był przewodniczącym koła w IX
klasie. Nieraz organizował dyskusje.
Sam zresztą nienawidził tego z całej duszy. Nienawidził metody tej „pracy po linii”, które
usprawiedliwiały szantaż („Wicie, rozumiecie, bo my was na prezydium wezwiemy, musisz przygotowad
referat, bo będzie źle”), a zamiast argumentów podawały formuły.
Po co więc zadawał sobie gwałt?
Po co to robił? Działanie martwej atmosfery było właśnie takie, że kto tylko zaczął nią oddychad, tracił
twarz, musiał byd podobny do wszystkich. I dlatego Kleo urządzał pogadanki dla pionierów, uświadamiał
dzieci, że współzawodnictwo pracy skraca drogę do socjalizmu, że walka klasowa się zaostrza, że w
Polsce ludowej produkuje się tyle a tyle traktorów. Dziewięcioletnie pędraki siedziały, słuchały, a potem
szły smutne do domu. Matki pytały:
- Co mieliście na zbiórce?
- O traktorach - odpowiadali malcy i zabierali się do „Świata Młodych”, żeby przeczytad o... traktorach.
Nuda rozciągała się jak niebo - wszechobecna, prawomyślna, bezpieczna. Była jak gruba materia,
krępująca każdy gwałtowny ruch, utkana z formuł, zasad i dogmatów. A młodośd chce przecież ruchu.
Prawem młodości jest ruch wyobraźni i myśli.
Oni chcieli coś przeżyd, a tu okazało się, że nic nie trzeba samodzielnie odkrywad - wszystko już ustalono i
podano do wierzenia. Nawet głupiec miał prawo czud się mądrym, bo spraw tego świata mógł się
nauczyd niczym dziesięciu przykazao; tym łatwiej zresztą, że były zaopatrzone w kolorowe schematy w
ramach „propagandy wizualnej”. Byd podobnym do reszty - oto czego wymagała od niego rzeczywistośd.
Dlatego Kleo uciekał do poezji. Tam mógł mied swoje odkrycia, swoją twarz. Pisał wiersze, chował je
wstydliwie, wysyłał gorące, a zarazem nieśmiałe listy do Ildefonsa Gałczyoskiego. Umiał na pamięd
Majakowskiego. U Majakowskiego był bunt i dlatego Kleo kochał jego poezją. Ale poezja należała do
przeżyd osobistych. Z kolegami Kleo snuł marzenia o dalekich i dziwnych przygodach.
W P. stoją ruiny starego krzyżackiego zamku. W książce przeczytali, że pod zamkiem ciągną się lochy.
Postanowili je odnaleźd. Zaopatrzyli się w latarki, żywnośd, sznury i ruszyli na wyprawę. Naradzali się,
długo błądzili, wreszcie znaleźli drogę. Z wielkimi wzruszeniem posuwali się ciemnym korytarzem. Na
koocu miast skarbu czekało ich rozczarowanie: lochy okazały się ściekiem kanalizacji miejskiej...
Łaknęli przygody. Na lekcjach wymieniali pod ławkami książki Baxtera, May'a, Zane'a Greya, Krystyna
Wanda, Curwooda, Conan Doyle'a. Romantyka przygody działa jak opium. Jakże barwne wydawało się
życie powieściowych bohaterów na tle codziennej szarości P. Dlatego zaczęli uciekad za miasto, by tam
stworzyd własny świat - świat przygody.
Chodzili nad jezioro. Tam mieli swoje przejście wśród bagna i kęp trawy, które doprowadzało ich na
zarośniętą wyspę. Byli na niej bezpieczni, gdyż obcemu na drodze stawała woda. A im wystarczyło zdjąd
buty i zawinąd spodnie do kolan, by po ukrytych pod wodą belkach dostad się na swoją własną częśd
świata. Czuli się jej władcami.
Na wyspie byli już innymi ludźmi niż w szkole. Lenkiewicz przestawał byd przewodniczącym zarządu
szkolnego ZMP, a nazywał się Apostoł (był katolikiem); Urbanowicz nosił przydomek Delfin, a
Białobrzeski - Homer (ze względu na zamiłowanie do starożytności i filozofii - raz po raz deklamował
fragmenty „Commentarii de bello Gallico” lub „Sulmo mihi patria...” Owidiusza). Oszczakiewicza
nazywano krótko Fak (skrót od fakir; poza malowaniem jego pasją były wszelkie sztuczki: połykał
gwoździe, wbijał szpilki w policzki i puszczał uszami dym). Kleo zwał się dumnie: Wielkie Słooce. Był
rzeczywiście wielki - sięgał framugi drzwi i wciąż jeszcze co roku wyrastał ze swoich ubrao. Miał jasne
włosy i jasne oczy. Gdy spotykali się na wyspie, malował na piersiach duże słooce. I tak zostało; Wielkie
Słooce.
Nie tylko on się malował. Wszyscy chcieli zrzucid swoją starą skórę. Malowali się więc i przebierali
cudacznie. Zakładali na siebie prześcieradła - byli fakirami; przyszywali do spodni tasiemki - byli
Indianami; nakładali szerokie kapelusze - byli cowboyami; brali w zęby kuchenne noże - byli piratami...
Gdyby ktoś dał im chlamidy - byliby Grekami. Cóż to za rozkosz ta nieograniczona ilośd wcieleo!
Wśród moczarów, ostrowów i dębów toczyły się zacięte walki. Odbywali podchody, nurzając się w mule.
Błoto mieli w uszach, w gardle i na głowie. Walczyli wszystkim: maczugami, korkowcami, bagnetami,
sprytem... A potem ciężko dysząc oceniali wyniki. Gdy zmierzch zapadał, wracali do miasteczka. Za nimi
zostawał ich świat, który codziennie można było odkryd na nowo.
Postanowili utrwalid jakoś siebie w tym nowym świecie. Apostoł miał aparat fotograficzny - czworokątne
pudło na pasku. Pozowali przed obiektywem z wiatrówkami w rękach (jako cowboye), na pół nadzy (jako
Indianie), w białych turbanach (jako hinduscy jogowie). Robili sobie zdjęcia w trakcie walki dżiu-dżitsu,
którą regularnie dwiczyli na wyspie. Oglądane odbitki wcale nie wydawały im się śmieszne. Przeciwnie -
byli dumni, że są uwiecznieni w dramatycznej pozie zażartej wałki lub z nogą na gardle powalonego
przeciwnika. To nic, że twarze ich były pożyczone od książkowych bohaterów - różniły się od tych, które
otaczały ich w życiu...
Po pewnym czasie nie wystarczały im już fotografie. Postanowili robid filmy. Fak godzinami siedział i coś
rysował. Później wyświetlali w ciemnym pokoju za pomocą prymitywnego epidiaskopu „filmy” pod
sensacyjnymi tytułami: „Prawo pięści”, „Mściwy jastrząb”. Nie przeszkadzało im to jednak głośno
dyskutowad godzinami po filmie o sprawach poważnych. Czy Marks przewidział, co nastąpi po
komunizmie? Czy w komunizmie będzie taka poezja jak Majakowski? Danka, którą uczyli pływad na
jeziorach, snuła marzenia o swej przyszłej pracy: „Będę uczyła w takiej dużej, jasnej szkolą, a wokoło
będą akacje”. Interesowali się filozofią. Chociaż w filozoficznej literaturze nie występował sierżant King z
Królewskiej Konnej, to jednak dawała im niewspółmiernie więcej do myślenia - dlatego czytali ją gorliwie
z własnej, nieprzymuszonej woli.
Kiedyś pokazali zdjęcia ze swojego świata kolegom, a Wielkie Słooce nawet profesorce od rosyjskiego,
którą lubił.
- Ty nie rób indiaoska poczwara ze siebie - powiedziała śmiejąc się z „przebieraoców”. Wśród kolegów
jednak zdjęcia wzbudzały podejrzenia: to było coś nie uzgodnionego. W IX klasie odbyło się zebranie:
- Do naszej organizacji wkradł się wróg... Rozbijacka robota... Brak kręgosłupa ideologicznego... Stawiam
wniosek...-
Kleo został usunięty z ZMP - reszta otrzymała naganę. Wtedy napisał list do „Sztandaru Młodych”, że w
P. słuszniacy rządzą się jak szare gęsi. Przyjechał z Warszawy dziennikarz. Znowu zebranie:
- Oto dalsze dowody rozbijackiej roboty... Zdradził organizację... Zamiast przyjśd szczerze do nas,
krytykował w listach... Głos zabrał dziennikarz.
- Jak rada pedagogiczna mogła dopuścid do szerzenia się takiego rozprzężenia... Taki klimat rodzi
wrogów, sprzyja imperializmowi... wyrzucid ze szkoły!
Wobec błagao rodziców przenieśli Kleo i Lenkiewicza do M. W ten sposób w roku 1950 Wielkie Słooce
opuścił miasteczko, gdzie życie płynęło jednostajnie, gdzie wszystko, co nie przewidziane, wydaje się już
niepokojące...

II

Znaleźli się w M. Życie płynęło tam jednostajnie - wszystko, co nie przewidziane, wydawało się już
niepokojące. W szkole powitano ich niechętnie - „przysłali nam chuliganów”. Żyli samotnie w internacie,
a wokół znowu były twarze jednakie, podobne do siebie jak wojskowe buty. Zostawały wiersze. Wielkie
Słooce czytał je pod ławką na lekcjach, bo chociaż zbliżały się egzaminy, on i tak był z przerobionym
materiałem dalej niż szkoła w M.
Żyli z osobna, nie udzielali się w żadnych akcjach. Chcieli byd niezauważalni. Ale zbytnia biernośd, jak i
nieuzgodniona aktywnośd, wydawała się podejrzana. Oznaczało to „odrywanie się od mas” i „wrogie
knucie...”
Kiedyś wychowawca przybiegł do internatu:
- Idźcie na zabawę zetempowską. Co wy, nie chcecie się łączyd z młodzieżą?
Wypędził ich. Poszli. Zabawa odbywała się na dworze. Parkiet ogrodzony był sosnową balustradą. Kleo
stanął obok i patrzył. Nie umiał taoczyd. Wtedy odezwał się głośnik:
- Kolego, dlaczego podpieracie balustradę? Wynosicie się ponad masy?
Kleo drgnął, obejrzał się. Tak, to chodziło o niego. Wiedział, że jeżeli nie zacznie taoczyd, nie dadzą mu
spokoju. Wszedł na parkiet i zaczął taoczyd. Deptał po nogach swej partnerce. Była to drobna dziewczyna
w niebieskiej sukience. Uśmiechała się aż do chwili, kiedy usłyszała słowa z głośnika:
- Z koleżanką w niebieskiej sukience taoczy bikiniarz. Kolego, nie jesteście na Florydzie, żeby spodnie
nosid powyżej kostek!
Wszyscy patrzą na niego, na jego. spodnie. Patrzą i śmieją się. Skąd mogą wiedzied, że Kleo co roku ma
za krótkie spodnie, bo rośnie zbyt szybko? Skąd mogą wiedzied, że w tej chwili coś się w nim gotuje, chod
twarz spokojna? A z głośnika dalej padały słowa „agitatora”:
- W mandolinach bikiniarzy lęgną się wszy i pluskwy, które potrzebne są Ridgwayowi na Korei do
mordowania dzieci i bezbronnych starców.
Ogarnęło go ogromne obrzydzenie do tych słów. Do tych, którzy je wygłaszali. Do tych, którzy je
dyktowali. Obrzydzenie do tej całej atmosfery, która nie pozwoliła nikomu byd sobą; kładła się na barki,
dusiła. Nie można od niej uciec: była w P., jest w M., będzie w Olsztynie i Grójcu. Takie obrzydzenie musi
zrodzid nienawiśd...
Żyli jak na marginesie. Każdy mógł pokazad ich palcem. Patrzyli na nich nieufnie. Czuli się napiętnowani.
Zaczęli nienawidzid wszystkiego, co występowało przeciw nim: ludzi, ich metod, w ogóle całej atmosfery.
Oddychali dopiero w gronie starych kolegów z P. Często przyjeżdżali z M. do P. Wówczas znowu byli
Wielkim Słoocem, Fakiem, Delfinem, Homerem i Apostołem...
Na jednym z takich spotkao w domu Delfina poznali Sokołowskiego. Był w mundurze SP z trzema
gwiazdkami. Twarz ciemna, niemal oliwkowa, o wschodnim profilu. Grube okulary, sygnet na palcu. Znał
kilka języków, potrafił byd tajemniczy. O wszystkim wiedział wcześniej, nim zdążyli mu opowiedzied. To
imponowało. Poczuli wszyscy, że gośd zaczyna nad nimi panowad.
Wielkie Słooce czuł potrzebę jakiejś silnej przyjaźni. Sam zdolny był ją ofiarowad. Szukał tego, kto
zechciałby ją przyjąd...
Po winie pokazali Sokołowskiemu fotografie z wyspy. Zrozumiał ich tęsknotę do zabawy, wyczuł ich bunt
wobec atmosfery.
- Musimy wymienid poglądy - powiedział do nich poważnie. Zaczęli „wymieniad” - i jego poglądy
zapanowały. Za trzecim spotkaniem wspomniał w rozmowie, że „w jedności siła”, bąknął coś o
konspiracji...
Grunt okazał się podatny. Dla nich był to dalszy ciąg zabawy - tylko robionej na poważnie. W długich
dyskusjach ustalili swój program: marksizm jest ideą czystą, ale wypaczoną przez Związek Radziecki. Ich
hasło to „prawdziwa” rewolucja społeczna i wiernośd ojczyźnie - a więc należy występowad przeciwko
tym, którzy chcą ograniczyd jej wolnośd.
Przy zasuniętych storach i płonącej świecy odbyła się u Delfina przysięga. Na twarzach kładły się głębokie
cienie. Sokołowski wyciągnął przed siebie rękę z krzyżem.
- Przysięgajcie na krzyż - powiedział niskim głosem.
- Ale nie wszyscy z nas wierzą - odezwał się Kleo.
- To nic, na coś musimy przecież przysięgad. Kolejno całowali krzyż. Czuli się związani wielką tajemnicą,
powołani do wielkich zadao. Nie byli już Indianami ani szeryfami. Czuli się rycerzami wielkiej sprawy.
- W razie zdrady tajemnicy śmierd! - tak brzmiały słowa Sokołowskiego, który od tej chwili kazał nazywad
się Pik.

III

Schodzili się do Delfina, siedzieli przy zamkniętych storach. Szeptali, palili, aż głowa bolała, a mama
podawała im kakao i przestrzegała przy tym, by nie przemęczali się przed egzaminami.
Tak zaczynał działad Związek Skautów Polski Walczącej (a może Związek Walczących Skautów Polskich? -
sami nie bardzo wiedzieli, kim są). Co robid? Z czym wyjśd? Najważniejsza jest propaganda. Żeby
rozrzucid ulotki, trzeba je mied. Potrzebna więc maszyna do pisania. Zaplanowali pierwszą akcję.
Na ten dzieo Wielkie Słooce i Apostoł przyjechali z M. Spotkali się u Delfina. Wyruszyli nocą. Ciała
wysmarowane naftą, nogi owinięte szmatami - jak to przeczytali u Baxtera i Zane'a Greya. Wytrych
otworzył im drzwi do kancelarii szkoły. Maszyna, o dziwo, nie była zamknięta w szafie. Po prostu stała
sobie na stole. Wzięli ją stamtąd i wsadzili do worka. Dopiero w dzieo przekonali się, że maszyna była
zepsuta.
W szkole wrzało. Oni obmyślili drugą akcję. Spotkania pod latarnią, porozumiewawcze gwizdy
poprzedzały ułożenie planu. Tym razem nie mogło byd „klapy”. Powiodło się. Pierwszą maszynę odnieśli -
zabrali drugą. Na niej pisali karteczki: „Precz ze stalinowskimi siepaczami! Chcemy wolności”! Rozrzucili
je w szkole. Wtedy poczuli, że wokół nich robi się gorąco. Aresztowano Pika, Wielkie Słooce spakował
teczkę i wsiadł do pociągu.

IV

Wysiadł gdzieś na Dolnym Śląsku. Na widok munduru wopisty uciekł przez płoty. Do snu ułożył się w
stogu. Zbudził się rano, gdyż ktoś po nim deptał. Obok terkotał motor. Młocka. Wielkie Słooce przekopał
się przez stóg i wylazł bokiem. Ruszył przed siebie.
Tak zaczęła się ta wędrówka. W Głuchołazach przesiedział w kinie trzy seanse. Przenocował na
cmentarzu. Była już jesieo - żywił się owocami z sadu. W innym mieście poszedł na akademię, bo na ulicy
lał deszcz. Koło stacji natknął się znowu na wopistę. Schował się do beczki po karbidzie. Wylazł z niej nad
ranem półprzytomny. Dotarł do Brzegu. Tam za resztę pieniędzy kupił sobie wiersze Iwaszkiewicza. O
północy pojechał do Nysy. Cały dzieo przebywał w muzeum. Do ostatniej chwili oglądał miecz, którym
ścięto ostatniego z Piastów. Nie udało mu się jednak zostad na noc. We Wrocławiu sypiał na dworcu -
jeden czuwał, reszta podobnych wędrowców drzemała. Na ostrzegawczy gwizd uciekali przez okno.
Wielkie Słooce trafił na jakieś opuszczone koszary SP. Przykrywał się papierowymi siennikami. W nocy
chodził zbierad zmarznięte pomidory z ogrodniczych PGR. Ładował za koszulę mokre od rosy jabłka.
Zostawały z nich tylko ogonki.
Wreszcie miał tego wszystkiego dośd. Cały czas odnosił wrażenie, że patrzą mu na pięty. Słyszał daleki
gwizd lokomotywy, który wzywał w drogę. Ale gdzie jechad? Dokąd i za co? „Pociąg ma koła - myślał -
może by tak... pod koła?”
W tym czasie go aresztowano.

Długie miesiące śledztwa, wiele konfrontacji, wreszcie proces. Głos prokuratora: „Oto Ludzie, do których
Polska ludowa wyciągała ręką, a oni kąsali jak imperialistyczne psy!” Później wędrował po więzieniach:
Olsztyn, Iława, Ostróda, Jaworzno. Wielkie Słooce nie widział nieba. Tęsknił do poezji. Własnej nie miał
gdzie zanotowad. Go dzieo słyszał werbel więziennych drewniaków. W wypadku inspekcji stawał na
bacznośd i recytował:
- Więzieo karny Kleofas Z., skazany z artykułu 86, paragraf 2 KK WP, melduje się przy pracy.
Ilekrod to powtarzał, wzbierała w nim na nowo fala goryczy. Dlaczego został skazany z artykułu 86?
Artykuł 86 Kodeksu Karnego Wojska Polskiego mówi: „Kto usiłuje przemocą zmienid ustrój paostwa...”
Jako najwyższy wymiar kary przewiduje karę śmierci. Artykuł 87 mówi: „Kto czyni przygotowania do
popełnienia przestępstwa...” Najwyższy wymiar kary wynosi pięd lat.
Wielkie Słooce skazany został na dziesięd lat! Zadawał sobie pytanie: po co więc są kodeksy, a w
kodeksach artykuły? Sam sobie odpowiadał: kodeksy są dla sędziów, a nie dla sądzonych. Ci, którzy
naruszają zasady prawa, nie mogą domagad się praworządności...

Wielkie Słooce zbladł w więziennych murach, zrobił się szary jak one. Dusił się. W jednej z cel spostrzegł
wydrapany na murze napis: „Jeśli ci życie obrzydło, w kącie leży ostre szkło”. Odszukał je. Było tępe...
Mijały miesiące wegetacji. Dośd było czasu na myślenie. Kleo myślał, wyciągał wnioski. Później nie
przeklinał ani obecnego czasu, ani tego, który go poprzedzał. Zrozumiał, że nie (można stworzyd nic
nowego ryjąc pod ziemią jak kret. Chciał byd inny - ale przede wszystkim chciał byd wolny. Chciał byd
wolny od metod śledztwa, od oczu „klawiszy” zaglądających przez judasza, od towarzyszy z celi -
kryminalistów i recydywistów. Chciał byd wolny od murów. Nauczył się milczed i pracowad. W dzieo robił
pustaki, potem przygotowywał lekcje w ramach liceum korespondencyjnego. Mijały tygodnie, miesiące,
lata... Amnestia i praca skróciły karę. Po trzydziestu miesiącach Wielkie Słooce wyszedł za bramę
Jaworzna, bacząc cały czas, by nieopatrznie nie powiedzied - do widzenia i nie obejrzed się za siebie. W
więzieniu człowiek robi się przesądny.
Przy wyjściu żegnały go słowa komendanta:
- Jesteście wolni. Wracacie do normalnego życia. Daje się wam możnośd...
Na wolności powitały go sięgające do ramion sosenki; kiedy szedł w tę stronę, ledwo odstawały od ziemi.
Nałykał się wiatru, wytarzał w trawie jak wówczas, gdy bawili się na „swojej części świata”. Zdziwił go
dźwięk kobiecego głosu, tyle czasu go nie słyszał. W jego uchu zabrzmiał jak niezwykła muzyka, jak
najwyższy ton organów.
Gdy pociąg ruszył, Wielkie Słooce zauważył, że w oknie nie ma już krat. Widad niebo i ziemię. Rzucił się
do okna. Patrząc na przesuwający się krajobraz powiedział głośno do siebie:
- Jestem wolny! Wracam do normalnego życia...
VI

Do domu szedł polami. Wstydził się pokazad wynędzniały i wygnieciony w mieście. Pierwsza dostrzegła
go siostrzyczka - sześcioletnia Marysia. Widział, jak wbiegła do kuchni.
- Ktoś idzie do nas! - zawołała, łapiąc się matczynego fartucha.
- Kto? - spytał ojciec.
- Nie wiem... Jakiś pan.
To był Wielkie Słooce. Marysia go nie poznała; miała trzy lata, gdy znikł z domu. Inni nie chcieli go
poznawad. Nauczycielka nie odkłoniła się ma ulicy. Koledzy unikali z nim spotkania. Milicja co krok żądała
dowodów.
Kiedyś zaczepił go milicjant w sklepie spółdzielczym w Rogajnach. Kleo kupował jajka. Widocznie nie
spodobała mu się twarz chłopca. Przestał pid piwo. Podszedł.
- Kto wy jesteście?
Nazwisko go nie zadowoliło. Zażądał dokumentów. Kleo powiedział: 7
- Mam blankiet zwolnienia z więzienia, ale nie przy sobie...
- A, to wy z tych ptaszków... Ja, Sobocioski, muszę to podstemplowad!
- Ale ja przecież meldowałem się tam, gdzie Sąd Najwyższy mi kazał.
- Za pół godziny chcę was tu widzied! Więzienie nauczyło Kleo zasady - nie dyskutowad
z władzą. Po pół godzinie wrócił zdyszany.
- Ja to zabieram - oświadczył milicjant.
- Jak to? To jest mój jedyny dokument.
Wokół skupili się już ludzie. Słyszał za plecami szepty: „Podejrzany... Złapali go... Pewno złodziejaszek”.
Chciał się wyrwad z tego kręgu.
- Kiedy ja to mogę odebrad? - zapytał.
- Spotkacie manie jutro tu, przed spółdzielnią... Odszedł, nie oglądając się za siebie - jak z więzienia.
Tylko że tam powiedziano mu: „Jesteście wolni...”
Wokół niego była pustka. Poszedł do Danki. Tylko o niej myślał w więzieniu - może znalazła sobie innego
chłopca, może wyjechała? Danka jednak była taka jak dawniej, a mimo to... Za pierwszym razem, gdy był
u miej, ojciec powiedział:
- Już-późno, pożegnaj się, Danusiu.
Za drugimi razem matka zawołała z kuchni:
- Danusiu, pranie na ciebie czeka.
Za trzecim wyraźnie dali mu do zrozumienia, że nie chcą, by spotykał się z ich córką. Spotykał się więc w
nocy. Wówczas zainteresowały się tym władze bezpieczeostwa. Wielkie Słooce przypomniał sobie
własne słowa: „Jestem wolny, wracam do normalnego życia...”
Umówił się z Danką na powiatowej wystawie rolniczej. Miejsce wydawało się bezpieczne, bo publiczne.
Poszedł z kolegą. Ten zaproponował mu zrobienie zdjęcia.
- Daj spokój z fotografiami - przeraził się Kleo. Wśród tłumów zobaczył koleżanki ze szkoły. Chciał się
przywitad.
- Przepraszamy - bąknęły i wmieszały się w tłum.
- Tfu - splunął kolega.
Kleo zacisnął zęby. Rozumiał: wszyscy się bali.
Z daleka zobaczył Dankę. Szukała go wzrokiem. Z głośnika płynęły słowa tanga: „Dwa serca drżą”. Nagle
płyta zgrzytnęła.
- Uwaga, uwaga - zabrzmiał ostry głos - na terenie naszej wystawy znalazł się nieproszony gośd. Oto jego
opis: samodziałowa marynarka i bikiniarskie spodnie. Dla takich, którzy wracają z więzienia, nie ma
miejsca na naszej wystawie.
Wielkie Słooce zatrzymał się. Stał, a wokół niego zrobiło się pusto. Danka gdzieś znikła, wszyscy patrzyli
na niego. Nagle puścił się biegiem. Potrącał tych, którzy nie usunęli się z drogi. Wybiegł przez bramę.
Biegł ulicą. Biegł przez miasto. Uciekał. Uciekał przed tymi, do których pragnął wrócid. Biegł tak trzy
kilometry. Wciąż słyszał głos: „Dla takich nie ma miejsca...” Znalazł się wśród lasu. Tu wreszcie poczuł się-
wolny. Nie było oczu, nie było palców, które by go wskazały...
Nazajutrz zgłosił się do urzędu bezpieczeostwa. Rozmawiał z nim chorąży o ironicznym uśmiechu:
- Wybij to sobie z głowy, że pójdziesz na uczelnię. A kto będzie za ciebie węgiel kopał? Do wojska, do
wojska, a stamtąd pod ziemię.
Na ulicy przypomniał sobie: „Jestem wolny, wracam do normalnego życia”.
Tego samego dnia spakował walizkę i wyjechał z niezłomnym postanowieniem, że nigdy już nie wróci do
P.

VII

Szukał pracy. Wypełniał ankiety, by nazajutrz dowiedzied się, że pracy nie ma, a papiery do odebrania.
Wszystko przez te papiery, pomiędzy którymi znajdowało się zielone zaświadczenie o zwolnieniu z
więzienia.
Zaczął pracowad jako pomocnik betoniarza. Później przeniesiono go do kantoru. W dzieo pracował - w
nocy czytał. Znowu Majakowskiego, Marksa, a do tego jeszcze podręczniki traktujące o elektryczności.
Złożył papiery na uczelnię, zielone zaświadczenie ukrył głęboko w portfelu. Własna przeszłośd, chod
okupiona, stanowiła barierę, która zagradzała mu dalszą drogę.
Na wiadomośd o tym, ze został przyjęty - Wielkie Słooce rozpłakał się. Mimo opanowania ten wielki
chłopak, który od czasu śledztwa i więzienia unikał każdego zbędnego gestu i słowa - teraz szalał z
radości. Mógł robid to, o czym marzył: uczyd się, stad się użytecznym.
Na uczelni był ostrożny. Unikał ludzi, bał się swego cienia. Ten cieo szedł za nim krok w krok. Nie mógł się
go pozbyd, bo tym cieniem była jego przeszłośd. Był wolny, a jednak nie pozwalano mu uwolnid się od
przeszłości. Ona nadal działała przeciwko niemu.
Któregoś dnia na korytarzu zaczepiła go koleżanka ze starszego roku:
- Kleo, poczekaj chwilę!
- Zdziwił się. Nie znał tu nikogo. Dziewczyna, przeginając się w biodrach i patrząc mu prosto w oczy,
wycedziła:
- Ja wiem, że ty miałeś wyrok na dziesięd lat i że siedziałeś w więzieniu.
Wielkie Słooce poczuł, że blednie.
- A o co pani chodzi? - powiedział drewnianym głosem.
- O nic więcej, tylko o ciebie... Podobasz mi się. Po co masz mieszkad w akademiku, kiedy ja mam
mieszkanie...
Rzucił „przepraszam” i pobiegł korytarzem. Zmieszał się z tłumem studentów. Uciekał. Znowu musiał
uciekad. Skąd ona go znała?
Znowu czuł się, jakby ktoś patrzył mu na pięty. Bał się swojego cienia. Na widok owej dziewczyny
wchodził w pierwsze lepsze drzwi. Jeszcze bardziej teraz unikał ludzi. Nie chodził nigdzie, tylko na
wykłady i do biblioteki. Nie miał kolegów. On się ich bał - oni uważali go za ponuraka. A przecież Wielkie
Słooce dawniej lubił się bardzo śmiad. Powiedział sobie: Mam jeden cel - żeby się mną nie interesowano.
O Boże, dlaczego jestem taki duży! Wszyscy muszą mnie dostrzec...
Z jednym tylko kolegą zżył się bliżej. Był to członek zarządu wydziałowego ZPM. Kowalski imponował mu
wiedzą i wyrobieniem politycznym. Kleo musiał go podziwiad. Kowalski był szczery i życzliwy wobec
kolegów. Kleo bardzo chciałby mied takiego przyjaciela. Po raz drugi w życiu uległ czyjemuś wpływowi;
pierwszym autorytetem był Pik - Sokołowski...
Pewnego razu - już po pierwszym semestrze - zostawił przez nieuwagę na sali wykładowej swój portfel.
Portfel trafił do zarządu wydziałowego. Gdy go wezwano, zobaczył w ręku Kowalskiego zielony blankiet.
To już nie była twarz człowieka, którego by chciał mied za przyjaciela. Za biurkiem siedział sztywny
działacz.
Sprawa stanęła „na aktywie”. Wydelegowano przedstawicieli do dziekanatu z żądaniem skreślenia z listy
studentów. Kowalski referował sprawę:
- Oszukiwał władzę... Przejawiał wrogi stosunek do obecnej rzeczywistości... Niepewny element.
Po dwóch dniach Wielkie Słooce odebrał papiery z dziekanatu, a rzeczy z akademika. Był wolny i sam -
tylko z własnym cieniem, którego się bał.

VIII

Co robid? Już od roku starał się wrócid do normalnego życia. Zerwał z przeszłością, chciał
współuczestniczyd w tworzeniu nowego. Tak, zataił w ankiecie sprawę więzienia, ale do tego zmusiła go
sama .rzeczywistośd. Teraz nienawidził nie tylko Pika, który wciągnął go do konspiracji, ale wszystkich
tych personalników, wszystkich Kowalskich, którzy nie chcieli widzied nic więcej prócz ankiety. A on
przecież miał nie tylko życiorys - miał wolę i myśli...
Wciąż szedł za nim cieo. Szukał pracy w wielu biurach i instytucjach. Wypełniał ankiety po to, by
nazajutrz dowiedzied się, że pracy już nie ma.
Co robid? Gdzie iśd?
Podwale 27. Samodzielny Referat Zatrudnienia.
- Pan w jakiej sprawie? Nie możemy panu pomóc, by my tylko na Warszawę, a pan nie meldowany.
Gdzie iśd? Niech się pan uda do wojewódzkiego referatu zatrudnienia.
Sienkiewicza 12, pokój 508.
- Nic nie poradzimy. Takich specjalności w tej chwili nie potrzeba. Teraz zresztą musimy zatrudnid
repatriantów i oficerów. Może na wiosnę się coś znajdzie.
Aleje - gmach KC. W biurze informacji polecają dzwonid pod 921. Tam kierują do Biura Skarg i Zażaleo
przy Prezydium Rady Ministrów.
Krakowskie Przedmieście 46/48. Miła, starsza pani.
- Ma pan jedną możliwośd na sto, że zostanie pan zameldowany i otrzyma pracę w stolicy. Radzę opuścid
Warszawę i znaleźd pracę w innym mieście. Jaki pana zawód? Technik-elektryk? O, proszę, tacy są
poszukiwani. W każdym mieście otrzyma pan pracę i mieszkanie. Łatwiej żyd...
W innym mieście. Jeździd z miasta do miasta to nie to, co przejśd z Podwala na Krakowskie Przedmieście.
Trzeba pieniędzy. A tu nie ma nawet na tramwaj.
Wielkie Słooce stoi na ulicy. Żołądek boli. Jest pusty. Pada śnieg i jest zimno. Gdzie iśd?
Nocuje na dworcu, jak za czasów, kiedy uciekał przed prawem. A teraz jest przecież wolny. Wolno mu
decydowad, gdzie chce iśd. A jednak Wielkie Słooce nie idzie nigdzie. Zostaje na dworcu. W nocy budzi go
milicjant. Kleo zrywa się i chce uciekad...
Tej samej nocy wyjeżdża „na gapę” do domu. Jedzie tam, gdzie postanowił nigdy już nie wrócid.

IX

W domu matka chora. Ojciec pracuje w wojewódzkim mieście. Zarabia siedemset złotych. Matka wita go
słowami:
- Dostałeś już pracę? Co, znowu przyjechałeś męczyd nas i siebie. Tutaj i tak wolne konanie.
Matka jest chora i rozgoryczona. Patrzy w róg izby, gdzie stoi półeczka. Na niej rzeźbiony w drzewie,
płaczący Chrystus. Matka patrzy długo. Nieraz godzinę, jakby od niego spodziewała się zmiłowania;
potem przenosi wzrok na wycięty z gazety kalendarz, rozbite lustro i ślubną fotografię. Na syna nie
patrzy. Wielkie Słooce mówi:
- Mamo, uspokój się. Nie będę jadł darmo. Zacznę pracowad, odwdzięczę się. Gdzież ja pójdę w tej
chwili?
- Z obietnic nikt nie był syty i ubrany - mówi matka i kaszle. Wielkie Słooce łapie czapkę i wybiega z
domu. Włóczy się po polach. Podchodzi do miejsca, gdzie dawniej odkrywali nowy świat. Gdzież reszta
tych, którzy występowali na fotografiach z wyspy?
Apostoł- jest w domu po wypadku, jaki spotkał go w kopalni przy rąbaniu chodników, Fak w szpitalu -
chory na gruźlicę. Homer jeszcze siedzi. Załamał się. Napisał prośbę o rozstrzelanie. Nie skrócił sobie
wyroku pracą. „Może to i lepiej” - myśli Kleo.
Wraca do domu. Siedzi nad białą kartką. Nie będzie jednak pisał wierszy. Pisze list. Oto jego koniec:

Przez pewien czas wierzyłem mocno w możliwośd przebaczenia, możliwośd puszczenia w niepamięd mojej
winy. Dziś jakże mi ciężko na duszy! Po co żyd? Czy mam się stad bandytą? Nie, nie chcą tego chleba.
Chcą byd uczciwym człowiekiem. Po raz pierwszy w życiu błagam: ludzie, pomóżcie!

1956 rok

Morze Martwe
Reportaż ze swojskiej Jerozolimy

Opuszczając zatłoczony przedział, nie spodziewałem się, że po półtoragodzinnej jeździe wysiadam w


Jerozolimie.
Po zachodniej stronie miasta układa się dolina Cedron, niczym kolebka dla potoku o tej samej nazwie.
Jest potok Cedron, Golgota i Góra Oliwna, jest pałac Heroda, ratusz Piłata, są faryzeusze i Morze
Martwe. A więc Jerozolima...
Ruszam drogą ku miastu. Idę powoli i rozglądam się jak na obcej ziemi. Ale zamiast Bramy Efraima widzę
po lewej stronie różnorodne szyldy z jednakowym słowem: Meble... Meble artystyczne wykonuje...
Domki, domki, a w każdym robi się meble. Jerozolima nie była chyba miastem stolarzy.
Przed samym rynkiem, tuż przy poczcie, w betonowej płycie chodnika wydrążona jest linia. Tak dzieci
.zaznaczają na ziemi metę dla swoich „wyścigów”.
W betonie zastygły też jakieś słowa. Wypisano je wówczas, gdy płyta była jeszcze świeża. Teraz są
zatarte. Jeśli się pochylid, można odczytad: Tędy wjedzie Anders. Jerozolimie nikt chyba nie wygląda
białego konia…
Przed gospodą ludową samochód. W gospodzie kwaśny zapach piwa, bułki z salcesonem, dwóch gości
przed jedną półlitrówką. Spocone głowy niemal stykają się ze sobą. Pijacki „szept” płoszy muchy na
bufecie.
- Ja? Ja się nie cofam... Ja zawsze byłem volksdeutschem, jestem...
- Cicho. Tam stoją uszy - drugi kciukiem wskazuje na mnie. Zamawiam piwo i wódkę. Jest upał...
- Co tam, można - stwierdza pierwszy. - On też pije... A ja byłem, jestem i będę volksdeutschem. I
doczekam się.
Dziwne, dlaczego jeszcze się nie doczekał. Tymczasem w zakisłej sali gospody czuje się gospodarzem. On
tu był, jest i będzie.
Przepłukuję odór wódki piwem.- A jednak to chyba nie Jerozolima. W Jerozolimie nie było
volksdeutschów. Byli Żydzi, Tu, poza samym miastem, nie pozostało po nich ani śladu. Trzeba by go
szukad w Bełżcu i Majdanku. To na pewno nie jest Jerozolima...
To jest Kalwaria Zebrzydowska.

II

Przez rynek ciągną kompanie. Chwieją się chorągwie, kołysze się monotonnie melodia wyciągana
piskliwymi, babskimi głosami. Wwierca się w uszy, oplątuje jak pajęcza sied. Nie można się wyrwad z jej
kręgu. Nadchodzi nowa kompania. Takie same twarze, ten sam śpiew... Nie uciekniesz. Pociągnie cię za
sobą w stronę kalwaryjskiej góry, w stronę klasztoru bernardynów. Zanim dojdziesz do stóp świątyni,
musisz przejśd przez jarmarczne miasteczko straganów, się na Placu Anielskim.
„Może ogórka…, świeże, kiszone po złoty i dwa... mszaliki, obrazki, świece na jutrzejszy pogrzeb Maryi...
Chwileczkę, gdzie się pan tak spieszysz. Jedne dziesięd złotych, proszę przed obiektyw i masz pan
niezniszczalne pamiątkie z Kalwarii...”
Na Placu Anielskim idzie interes. Na pątników patrzą zachęcająco straganiarze, a obojętnie święci z
obrazków, porcelanowe figury i wypieczone z ciasta ptaszki z ziarenkami kąkolu zamiast oczek. Źrenice
ślepca są tak samo martwe jak malowane oczy z porcelany. Tylko gest ręki różni go od świętej figury.
Żebrze. Jego głos - monotonny, wyciągający skargę na jednym tonie - zlewa się z płaczliwym jękiem
skrzypiec. Żebracze skrzypce mają natrętny, żebraczy ton. Sprzedawca dewocjonaliów już sobie uczynił
odpust. Jest pijany. Obija się między ludźmi i potrząsa trzymanym za nylonowe żyłki pękiem medalików.
„Postęp techniczny - medalik na najlonie... Proszę, jaki mocny. Można się nawet powiesid”. Wódka
poplątała mu chyba w głowie i jawnie grzeszy na Placu Anielskim. Na Placu Anielskim oszukuje się
władze podatkowe. Ale przecież odpust można dostad na miejscu.
A w zakrystii kościoła ogonek jak do piekarni po bułki. Przed młodym zakonnikiem rozłożona ogromna
księga. Nie przykrywa ona jednak sporej szpary w tym świętym kontuarze. Kobiety mają ręce
skrępowane różaocem. Babina wysupłuje z brudnej chusty dwudziestozłotowy banknot. Chce zamówid
mszę.
- To pójdzie do zbiorowej - mówi zakonnik. - Poniżej trzydziestu złotych dajemy do zbiorowej.
Kobieta waha się. Obraca w ręku chustkę, jakby ważyła jej zawartośd.
Zbiorowa msza jak zbiorowe żywienie - nie ma smaku i gwarancji. Zakrzywionymi od ciężkiej pracy
palcami wysupłuje zmięte banknociki „dwójek”. Będzie indywidualna. Pieniądze znikają w szparze,
ołówek zapisuje w księdze: nazwisko, datę, sumę i intencję... Tu kontakt z Panem Bogiem zamawia się
jak miarę u krawca.
W bramę kościoła na fali monotonnego śpiewu wpływają nowe kompanie. Przybyły koleją i pieszo, z
krakowskiego i łódzkiego, warszawskiego, białostockiego. Miasto odpustów rokrocznie w połowie
sierpnia i koło Wielkanocy przyciąga setki tysięcy pątników. Spadają na trzytysięczne miasteczko jak
szaraocza. Oblegają całą górę. Rozchodzą się po miejscach, gdzie przyjmują „nocników”. Po dziesięd
złotych za miejsce na słomie - w stodole czy na strychu... Jutro pójdą z zapalonymi świecami na procesję.
Stratują zboże i łubin w pobliżu Dróżek Pogrzebu Matki Boskiej, bo aleja, chod szeroka, nie pomieści tylu
tysięcy. Dojdą do mostu na Cedronie - strumyka, który w istocie -nosi skromną nazwę: Skawinka.
Dziś kręcą się po odpuście w poszukiwaniu atrakcji. Wśród tłumu myszkują drobni kieszonkowi złodzieje.
Przyjechali tu po odpust z całej Polski podobnie jak i „fotografowie momentalni”. Ci porozstawiali swoje
papuzie malowidła („Pamiątka z Kalwarii”, „Nigdy o Tobie nie zapomnę...”) i kłócą się między sobą o
miejsce.
- Ci z Łodzi to szachraje. To nie artyści ani rzemieślnicy. Do utrwalacza nie wsadzi, byle prędzej, a za
miesiąc fotografia biała jak lelija.
- Te warszawskie cwaniaki najlepsze miejsca zajęli i myślą, że pątniki tylko dla nich forsę przynoszą... U
nas - proszę - fotografuje się w oknie samochodu, z psem, z laseczką, na motocyklu, ze świecą-gromnicą,
a także samo z bogdanką miejscową.
Wśród tej giełdy „artystów” i przekupniów przedzierają się przedstawiciele Wydziału Finansowego
Powiatowej Rady Narodowej w Wadowicach. Przy każdym straganie czeka ich walka - wszędzie
spotykają ich zaklęcia w imię Boże. Ale kontrolerzy są zdania, że bez względu na to, w czyim imieniu się
handluje, trzeba płacid podatek.
Na dole koło piekarni Chmielarczyka kręcą się karuzele. Przedsiębiorcy zbierają po złotówce. Dzwoni
dzwonek na górze pod płóciennym dachem bosi chłopcy zaczynają dreptad jak w kieracie. Karuzela
skrzypi, kolorowe obrazki zlewają się w barwne pasmo. Jedenastoletni, pucołowaty chłopaczek rozciąga
miechy harmonii. Wtóruje mu tupanie bębna - jak mechaniczny młot. Pucołowaty śpiewa piskliwie, ale z
powagą:
O Maryjanno, przecudna damo,
Przyjdź na dziesiątą godzinę...
Dopiero przy drugiej zwrotce można się zorientowad, że śmiesznie sepleni:
A ona z cicha septala
Jam twoja, twoja cała...
Pątnicy „bawią się” z powagą, jakby i to należało do rytuału. Rzadko się tutaj ktoś śmieje. Dopiero poza
kręgiem światła latarni odbywa się zabawa na całego. Stamtąd dolatują piski dziewcząt i zdrowe rżenie
chłopaków. Sierpniowe noce są ciepłe, a odpust można dostad na miejscu...
Wśród widzów otaczających karuzelę pierścieniem rozmowa:
- Dawniej to karuzele stały na rynku...
- Tyle tylko, że odpust przesunęli, ale tak to wszystko jak dawniej bywało... Pamiętam, pięd lat temu...
- No, ja tu jeszcze przed wojną trzy razy byłam...

III

Raduje oczy pątników ta niezmiennośd. Wydaje się zasadą w Mieście Odpustów. Tu chyba zawsze
jarmarki odbywały się w środę, piekarnia Czarnieckiej robiła słodkie rogaliki, a stolarze orzechowe
sypialnie, bernardyni chodzili w brązowych habitach, przepasani białymi sznurami, a ci z pątników,
którzy pierwszy raz przybyli do Kalwarii, ozdabiali swą głowę wieocem z zielonych liści...
Stąd zawsze ludzie, zasłuchani we własne troski i zazdrośni o cudze powodzenie, zwozili swe
niezadowolenie z „tych czasów” do powiatowych władz - do Wadowic.
Właśnie w tych Wadowicach - inaczej Wądołowie - rozlewało się przed wojną Zegadłowiczowskie
„Martwe Morze”, tak oddane w pamiętniku Jana w Oleju Zydla. Tu już przed wojną straszyły „Zmory”.
Już wtedy widniała na wadowickim kościele, tuż ponad słonecznym zegarem, głęboka maksyma: „Czas
ucieka - wiecznośd czeka...” I doczekają się wreszcie wieczności ci wszyscy, którym horyzonty życiowe
wytycza rząd kamieniczek kalwaryjskiego rynku. Nie zmieniły się kamieniczki, nie uległy zmianie
horyzonty. A czas ucieka - przeszło już dziesięd lat, a zmian jakoś nie widad, jakby rewolucja tu nie trafiła.
Bo to już źle, jeżeli trzeba o nią pytad miejscowych. Zresztą kogo? Tego siwego człowieka, który przez
całą drogę, jaką odbywałem z Kalwarii do Wadowic, denerwował siebie i innych w przedziale historią
jakichś królików i kóz. Cóż to ma wspólnego z rewolucją, że wzywa go kolegium orzekające PRN w
sprawie kóz i królików?
Okazało się, że jednak ma to wiele wspólnego z obecną władzą. Siwy człowiek opowiadał:
„...Ośrodek Zdrowia w Kalwarii mieścił się w dwóch pokoikach. Matki przewijały dzieci na schodach.
Społeczeostwo zaczęło się domagad zmiany sytuacji. Komitet Frontu Narodowego podjął uchwałę:
ponieważ likwiduje się gmina, która obejmowała dwadzieścia tysięcy ludzi, w jej lokalu świetnie zmieści
się prezydium rady narodowej dla trzytysięcznej Kalwarii. Ale przewodniczącemu MRN - Banasiowi ani
się śniło ustąpid dawnego lokalu na ośrodek zdrowia. Dopiero gdy pojechałem z tą sprawą do Rady
Ministrów, musiał ustąpid. Próbował mnie jeszcze zabrad mieszkanie na ośrodek, ale kiedy się nie udało,
zaczął mnie tropid za te kozy i króliki, co trzymam w kamieniczce. Że nieporządek robię w domu, gdzie
jest prezydium rady. Odgrywa się...”
A kim właściwie jest ten pan, któremu leży na sercu sprawa ośrodka zdrowia? Dlaczego on chce o tym
decydowad?
Żeby odpowiedzied, musimy wrócid z Wadowic do Kalwarii, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie -
prawie dziesięd lat wstecz. Wtedy trafimy na trop rewolucji. Nie będzie tu mowy o kozach i królikach, bo
gdy Jan Kubacki „robił” rewolucję, nie miał na to czasu. Króliki pokazały się w dziesięd lat później, kiedy
Kubacki stał się takim jakby... rewolucjonistą na urlopie.
Ale są to sprawy, o których na wyrywki mówid nie wolno - sprawy historii na tyle świeżej, że odczytad ją
można z żywego słowa, z rysów twarzy, z gestów ręki, z tego wszystkiego, co stanowi kształt wzruszenia.
W czasie, do którego należy nam wrócid, Jan Kubacki nie był tak siwy jak dziś, równie jednak nerwowy.
Jest w tym człowieku coś młodego. Chyba ta nieustępliwa pasja, która daje siłę spojrzeniu i żywośd
ruchom. Trudno jest wyobrazid go sobie skutego paraliżem. Łatwiej - jego walkę z własną niemocą.
Pół roku leżał już nieruchomo, ale nie poddał się paraliżowi. Ciągle próbował, próbował... Gdy wreszcie
udało się poruszyd palcem, to tak ruszał, aż pot lał mu się z czoła. Kazał się żonie i dzieciom wyciągnąd z
łóżka i wlec pod ręce po izbie.
Pewne cechy charakteru człowieka nabierają jakby politycznego znaczenia, kiedy stają się cechami
działacza. Tak samo jak z własnym paraliżem, Kubacki zaczął wałczyd z paraliżem kalwaryjskim. Miasto na
pozór żyło. Nie można powiedzied, obywatele okazywali zainteresowanie dla mienia pożydowskiego, dla
ziem zachodnich. Niektórym tak się nawet spodobały, że co się dało, starali się przenieśd do siebie. Każdy
warczał: „To moje”, a nikt nie potrafił powiedzied: „To nasze”. Tego zaczął uczyd powoli obywateli Jan
Kubacki. Jako członek miejskiego komitetu PPR zajmował się organizacją komitetów folwarcznych,
przeprowadzał parcelację dworów w Leoczaeh, Przytkowicach, Jachówce, Paszkówce, Izdebniku...
Czy opowie się te lata w kilku słowach? Trzeba by opowiadad każdy dzieo, każdą godzinę. Już nie
słoneczny zegar na kościele odmierzał te godziny. Nie łatwo jest opowiedzied czas narodzin rewolucji.
Gdy teraz mówi się o tym, patos nie wydaje się fałszywy. Ale wtedy patos był zbędny - potrzebne były
kartofle i węgiel, potrzebna była silna władza. Nie wystarczyło zorganizowad starostwo, milicję i ORMO.
Trzeba było po kryjomu przed żoną wynosid z domu własne rzeczy, by za uzyskane ze sprzedaży
pieniądze dad jeśd milicji. A wróg patrzył z każdego okna, szeptał na każdym rogu. A bandy, jak stada
wilków, nocami przychodziły pod miasto. Pukały do drzwi komitetu miejskiego PPR: Otwórzcie,
towarzyszu, my z UB...
- A ja już wiedziałem, co za jedni. Karabin głośno zarepetowałem: „Przyjdźcie o szóstej rano, kiedy
zaczynamy robotę...” Zaczęli strzelad. Wypędziłem ich z klatki schodowej, ustawili dwa karabiny
maszynowe - jeden na mleczarni, drugi w oknie pawilonu wystawowego. Szyby w proszek. Byle tylko nie
podeszli pod okna na rzut granatem albo nie wleźli na balkon po murku. Zawołałem syna: „Janek! Masz
tu szablę, kładź się pod drzwiami balkonu i rąb każdego, kto wejdzie!”
„Dobrze, tatusiu” - poszedł ze starą szablą, którą jakiś Niemiec ukrył w kominie, gdy uciekał z Kalwarii.
Sam latałem z pokoju do pokoju, zapalałem i gasiłem światło. Grzałem z karabinu, ile wlazło. Miałem
siedemdziesiąt pocisków i tetkę. Zamknąłem żonę z dziedmi w łazience... I taka kanonada od dziewiątej
do świtu. O świcie cisza jak w niedzielę. Położyłem worki z piaskiem na balkonie i leżę za nimi.
Przeczuwam, że przygotowali jakiś kruczek. Wreszcie - są. Przez rynek idą dwie kobiety. Opatulone w
chustki, jedna trzyma się za twarz. Walą prosto w moją bramę, bo nade mną mieszkał dentysta Tatarski.
„Oho - myślę sobie - nie dam się ja złapad na haczyk”.
- Ręce do góry.
Aż podskoczyły. Widzę w twarzy - najpierw strach, później radośd.
- To pan żyje? My z milicji... Kucharki. Poznaje pan? Przyszłyśmy specjalnie - niby do dentysty.
Komendant nas przysłał...
- A co robi milicja?
- Leżą powiązani jak barany i pytają, czy można się już rozwiązad...
W tych latach Kubacki bliżej żył z karabinem niż z żoną. Granaty z poduszką kładł pod głowę. Na rynku
Kalwarii nawet najbliżsi towarzysze nie podawali mu ręki - przechodzili na drugą stronę: niebezpiecznie
było pokazywad się z sekretarzem komitetu miejskiego.
Przez cztery lata nie żył dla siebie ani dla rodziny. Żył dla sprawy. Razem z najstarszą córką Ireną i synem
Tolkiem zakładał Związek Walki Młodych: Później w okresie wyborów Tolek został pełnomocnikiem partii
na powiat. Jak wiatr przelatywał teren wzdłuż i wszerz na „Jeepie” z pepeszą pod płaszczem. Młodszy od
niego Janek człapał po śniegu i grudzie, roznosząc do organizacji gminnych ukryte w podeszwach gazety,
biuletyny i instrukcje.
Zbliżały się wybory. Gorączka ogarnęła całe społeczeostwo. Kubacki w tym czasie ciężko zaniemógł. Leżał
ogarnięty gorączką, wykręcony ischiasem. Doktor Golian raz po raz walił zastrzyki. A nad łóżkiem stał
najstarszy syn z pistoletem w ręku: „Ojcze! Jak przegramy wybory, to tobie i sobie w łeb palnę...”
- Nie przegramy!
Zamówił ciężarówkę. Kazał się owinąd w koce. Lekarz załamywał ręce. Dwóch towarzyszy podtrzymywało
go z boku. Przemawiał z ciężarówki. Ale takiego wiecu Kalwaria jeszcze nie widziała.
Może to właśnie wtedy w krasomówczym zapale wyrwała się Kubackiemu obietnica, że miejscowy sąd i
więzienie zamieni się w przyszłości na liceum i internat dla młodzieży. I to nie dawało mu spokoju przez
parę lat, póki wreszcie po kilkomiesięcznych walkach nie uzyskał przeniesienia sądu i więzienia do
Wadowic. Powstało liceum, a prócz tego coś niewspółmiernie bardziej cennego: zaufanie do człowieka,
który reprezentował nową władzę. Trudno jest zdobyd zaufanie ludzi nieufnych. Nie darzyli go nim ci,
którzy nadal, jak za Okupacji, chcieli robid interesy. Ci bali się go. Błogosławili każdą kulę zza węgła.
Przychodzili do niego inni...
„...Wróciłem późno. W komitecie leżał ktoś na sienniku. Spod koca tylko nos i brodę było widad. Żona
mówi:
- Dziadziuś jakiś do ciebie. Ma siedemdziesiąt sześd lat, szedł ze wsi Palcza, z mucharzowskiej gminy już
dwa dni. Dałam mu polewki i zasnął.
- Dobra, niech śpi! Jutro pogadamy.
Sprawiedliwości szukał. Dwa dni szedł po nią na lutowym mrozie. Odpisał synowi sześd morgów. Syn się
ożenił, synowa wyrzuciła go z mieszkania na pole. Zamieszkał w chlewie, jakieś palenisko sobie
zbudował. Synowa przyszła i drzewo zabrała. Tylko zamarznąd mu przyjdzie... A słyszał, że tu, u pana
komisarza, sprawiedliwości dojśd można. Ściągnąłem wójta i syna. Pogadałem, przygroziłem:
wywłaszczymy, jak was tak chleb rozbódł... Byłem tam później - nawet mu pierzynę dali...”
Przeor bernardynów w rok po wojnie zaszedł także do sekretarza komitetu miejskiego PPR z prośbą o
poparcie w magistracie prośby klasztoru o wybudowanie szosy z miasta do klasztornej góry.
- Dobrze, ojcze Benigny - rzekł na to Kubacki przeorowi. - Ale pod warunkiem, że wskażecie mi chodby
jeden czyn społeczny wykonany przez klasztor. Trzysta dwadzieścia lat istnieje, a w Kalwarii nie ma ani
domu starców, ani przytułku...
Ojciec Benigny nie spełnił warunku. Ale na tym nie skooczyły się kontakty sekretarza Kubackiego z
klasztorem. Pewnego dnia żona otwarła drzwi ze słowami: - Przekupki chcą coś od ciebie. Przekupki?
Tak. Przyszły do niego prosid o pomoc, bo klasztor podniósł im opłaty za dzierżawę miejsca na Placu
Anielskim. Sekretarz partii na czele przekupek odbył marsz na klasztorną górę. Rozgoryczone kobiety
niosły laski i kamienie. Ksiądz Błażej zaprowadził Kubackiego do przeora. Ten chciał go częstowad winem
gęstym jak galareta, ale Kubacki odmówił.
- To są biedaki, którzy tradycyjnie dorabiają sobie tym handlem na zimę. Buty za to kupują lub węgiel...
- Ale my chcemy Dróżki odnowid - odparł przeor.
- Chrystus też wygnał faryzeuszów ze świątyni - przypomniał sekretarz. - Zresztą nie będę się z wami
targował. Tam czekają ludzie...
Przeor wyjrzał oknem, po czym wyciągnął rękę:
- Ojcze Błażeju, proszę plan placu...
Sprawa została załatwiona. Marsz przekupek zakooczył się zwycięstwem.
To dawne dzieje, ale jeszcze teraz, po latach, przynoszą mu ludzie swoje troski, mówią o swoich
życzeniach co do wyglądu miasta.
- Obywatele, dlaczego nie idziecie z tym do miejskiej rady narodowej? - pyta Kubacki.
- Bo my was znamy, wiemy, z kim mówimy... Kiedy ludzie klną na miejską radę narodową, Kubacki mówi:
- Tak nie można... Przecież to nasza władza.
A ludzie wzruszają wtedy ramionami i odchodzą milcząc. Dlaczego?
Tu wypływamy już na martwe morze kalwaryjsikich stosunków. Sprawy rewolucji i zaufania...

IV

Z tamtych lat zostały Kubackiemu wspomnienia, wystrugana w drzewie pieczątka (Komitet PPR w
Kalwarii) i tablica z wymalowanym planem kolonii robotniczej, z zaznaczonymi stu osiemdziesięcioma
sześcioma działkami. Ale to nie wszystko. Została jeszcze Kalwaria, z której nigdy nie chciał wyjechad. Pół
roku przeleżał w szpitalu. Po jego opuszczeniu nie uległ kuszącym propozycjom wyjazdu na zachód.
Ładny domek z ogródkiem, dobre stanowisko, spokojna praca... Zona wzdychała i łamała ręce, ale
Kubacki zadecydował: zostaję. W Kalwarii rewolucja jeszcze się nie skooczyła.
W tym czasie betonowa płyta z napisem: Tędy wjedzie Anders stała - się nagrobkiem pewnych nadziei.
Ale nie ze wszystkiego zrezygnowali kalwaryjscy obywatele. Według nich rewolucja jest niczym burza -
byle przeczekad pierwszą nawałnicę, to później dla każdego znajdzie się miejsce pod tęczą. Mogli
nazywad ją rewolucją „łagodną” - wszak kto inny płacił krwią. Jak dotąd każda rzeczywistośd była dla nich
rynkiem. Pielęgnowali przekonanie, że dla każdego znajdzie się miejsce na rynku, byle tylko miał coś do
zaoferowania. A oni mieli meble.
Nie ma drugiego takiego miasta w kraju jak Kalwaria, gdzie dom w dom siedzi szewc lub stolarz. I to jaki
stolarz. Herbem Miasta Odpustów winien byd hebel. Stolarzy w Kalwarii zawsze było na setki, a
nabywców niewielu. Robili więc już przed pierwszą wojną meble na eksport. Jechały kalwaryjskie szafy,
kredensy i sypialnie z orzecha i mahoniu do Wiednia. A później z Wiednia po dwukrotnie wyższej cenie
sprowadzali je krakowscy radcy i rejenci. Bywało, że kalwaryjski stolarz, wezwany do odrestaurowania
pięknej sypialni pana mecenasa, rozpoznawał pod wiedeoskim stemplem swoją robotę.
Po 1945 roku bogatsi robili w swoich warsztatach, częśd pracowała w istniejącej od 1936 roku spółdzielni
„Stolarz”, a reszta chodziła po rynku i nawet na piwo nie miała za co wstąpid. Chyba kraśd by zaczęli
niedługo. Kubacki rozpoczął walkę o stworzenie spółdzielni pracy. Walkę z ludzką nieufnością, z
uprzedzeniami, z konkurencją handlowej spółdzielni „Stolarz”. Nieraz szyby wyleciały u Mosurskiego,
gdzie na plecach znosili pierwszych dziewięd warsztatów. Zaczęli pracę na dwunastu kubikach
wypożyczonego od stolarza drzewa. A później wydzierżawili tartak u Łojka, wyremontowali go sposobem
gospodarczym. Przyszły zamówienia, a potem ci, którzy z początku rzucali kamieniami. Następnym
etapem, do którego dążył Kubacki wraz z Bartyoskim i innymi, było zjednoczenie obu spółdzielni. Władcy
„Stolarza” bronili swego monopolu, tradycji, która pozwalała im wykorzystywad pracę chałupników;
bronili tego, co stare. Lata trwały zmagania. Krążyły szepty: „Komuniści chcą stolarski kołchoz założyd”.
Wreszcie powstała Zjednoczona Spółdzielnia Pracy imienia L. Waryoskiego, zatrudniająca kilkuset ludzi.
Na tym skooczył się heroiczny okres rewolucji w Mieście Odpustów. Zaczęła się ofensywa „tamtych”.
Podnosili głowy, bo ucichły strzały. Zaczęli się oglądad po niebie, czy po tej nagłej burzy nie widad już
tęczy. Zaczęli pragnąd władzy. Dzierżenie władzy jest może niebezpieczne dla faryzeuszów, ale jej brak
jeszcze bardziej. Władza daje pewną gwarancję, daje stempel legalności na dokonane na boku interesy.
Zaczęli skradad się po władzę. Dla nich rewolucja była jeszcze jedną okazją. Dla takich jak Kubacki była
wszystkim. Oto Jan Kubacki, pierwszy honorowy prezes spółdzielni imienia L. Waryoskiego, nie może w
niej znaleźd pracy. Zarząd składa się z dobranych ludzi. Zarząd nie chce przyjąd kogoś, kogo musi się
obawiad. Podanie odrzucają. To pachnie skandalem. Interweniują wyższe czynniki. „Tamci” gną się w
ukłonach.
- Wybierajcie stanowisko, jakie chcecie...
Kubacki nie chce stanowiska. Chce pracowad w miarę swych sił. Zostaje instruktorem BHP. Razem z
ojcem chce pracowad najstarszy syn Tolek. Był kiedyś pełnomocnikiem partii na powiat. Jest groźny nie
mniej od swego ojca. Trzykrotnie odrzucają jego podanie. Janka przyjęli do radiowęzła, ale skierowali do
kotłowni.
- Moim synem me będziecie pomiatali - zadecydował Kubacki i Janek przestał pracowad w spółdzielni.
Obchodzono jubileusz kalwaryjskiego liceum. Na akademii wielu było zaproszonych gości, nawet ci,
którzy liceum po raz pierwszy na oczy oglądali. Kubackiego nie było. Organizatorzy „zapomnieli”. Nie
zapomniała tylko młodzież. - Dlaczego nie ma towarzysza Kubackiego? - dziwili się. On sam się nie dziwił.
Było mu przykro, bardzo przykro; rozumiał, gdzie leży przyczyna. Ale rozumied - to nie znaczy godzid się
na wszystko. Gdy kiedyś w czasie akcji wyborczej 1952 roku doszło go zdanie sekretarza komitetu
miejskiego („E, co tam Kubacki robił... To było dawno i teraz mało ważne. Teraz jest robota...”), zaniósł
mu na biurko stertę dyplomów, jakie w ciągu lat otrzymał z komitetu centralnego i wojewódzkiego
partii, komitetu Frontu Narodowego i TPPR.
- Odeślijcie to wszystko z powrotem, towarzyszu O. Bo jeśli ja nic nie robiłem, to znaczy, że bezprawnie
otrzymałem te dyplomy... Nie należą mi się albo są już nieważne...
O. wziął jeden z dyplomów, przeczytał coś uważnie i stwierdził:
- Pewno, że nieważne. Przecież tu Gomułka podpisany...
O. pozostawił po sobie rozbudowaną sprawozdawczośd, najróżniejsze plotki i odszedł. Ale okres
rewolucji urzędniczej trwał. Urzędnicza - to znaczy urzędująca, nie walcząca. Urzędnicza - to nie zawsze
znaczy uczciwa. Uczciwośd nie jest cechą faryzeuszów.
Ale gdy się mowa o uczciwości, potrzebne są fakty... Mówcie, towarzyszu Kubacki! Tak dokładnie
potrafiliście opowiadad dzieje lat czterdziestych, włożyliście w to całą duszę - a teraz jakoś nie chcecie
mówid o swoim życiu. Przecież jego koleje znaczą się na tle kalwaryjskich stosunków interesującym
ściegiem.
Jednak teraz rwie się nid opowiadania. Jak to, więc im bliżej dnia dzisiejszego, tym trudniej powiedzied
wszystko, tym więcej trzeba przemilczed? Dlaczego teraz nie chce mówid ten, kto zawsze brał
odpowiedzialnośd za swoje słowa? Dlaczego boi się mówid ten, kto nie bał się walczyd? Dlaczego
rozgląda się na boki, jakby chciał powiedzied: tu ściany mają uszy...
- Niech inni powiedzą... Bo gdybym więcej powiedział, musiałbym z Kalwarii uciekad.
Poszukajmy innych. Są przecież ci, którzy walczyli razem z Kubackim. Raczyoski, Godula jeszcze za
okupacji należeli do PPR. Obaj w tych latach stracili braci. Obaj są teraz poza partią. Jak to się stało, że
Godula, który w 1945 roku - odpowiedzialny z ramienia PPR za aprowizację Kalwarii - sam nie dojadał,
teraz zajmuje się w domu ulepszaniem hebli i strugawek. Heble służą do gładzenia deski.
Do ścinania chwastów potrzebna jest władza. A władzę mają teraz ci, którzy zbyt długo bali się przedtem
Godulów i Raczyoskich, by obecnie chcieli ją z nimi dzielid. Trzeba było się pozbyd tych, którzy zbyt dużo
wiedzieli. A urzędnicy przecież potrafią nawet z Prometeusza zrobid podstępnego karła.
- To była specjalna akcja „O” - mówią miejscowi. - Akcja opluwania.
Akcja „O” sprawnie poszła w Mieście Odpustów. Historia wyrzucenia z partii Goduli i Raczyoskiego
przypomina szołochowską scenę z „Zoranego ugoru”, kiedy Nagulnow staje przed komitetem
rejonowym. Nie brakuje w Kalwarii Korczżyoskich. A reakcja się cieszy. Niektórzy głośno podziwiają
„spryt” Goduli.
- Dobrzeście zrobił, że wyskoczyliście z partii. Coście narobił, to odpokutujecie, ale zawsze będzie
złagodzone...
Ta pochwała zdrady boli więcej niż niesprawiedliwośd. Ale przecież Godula nie zdradził... Godula tylko
stchórzył. Zląkł się tej zmowy, która pozwoliła jedno jego zdatnie o konkretnej sytuacji podmieśd do
rangi oskarżenia ustroju. W okresie akcji wyborczej 1952 roku Godula powiedział kiedyś publicznie, że
nie można wysyład w teren agitatora w dziurawych butach i bez płaszcza - tak bowiem prezentował się
jeden krakowski student-agitator. To słuszne zdanie stało się podstawą do aktu oskarżenia. Taka bywa
bowiem logika faryzeuszów. Podnieśli krzyk:
- Godula wystąpił przeciw partii, przeciw ustrojowi!
Zaprotokołowano to na zebraniu 20 października 1952 roku. Na żądanie sekretarza O. Godula opuścił
salę i... nie udał się nigdzie, by bronid się przed tym atakiem. Stchórzył ten, który nie bał się wtedy, gdy
do drzwi pukała nie plotka, lecz bandyci... To też ma swoją wymowę.
Martwe morze stosuneczków zalewa żywych ludzi. Powoli, ale systematycznie. Sięga już do ust, tak że
krzyczed nie można, bo zresztą i po co, skoro ci, którzy usłyszą, wyciągną rękę po to, by głębiej zatopid.
Martwe morze rozlewa się szeroko, coraz szerzej. Trudno je zgłębid i przepłynąd. Martwe morze cuchnie.
Tylko w jego atmosferze może zrodzid się paradoks, że ludzie, którzy walczyli o nową władzę - dziś są
wobec niej w moralnej opozycji. Ludzie, którzy lat temu dziesięd zaczęli tworzyd historię, dziś są
rewolucjonistami... na urlopie. Kto udzielił im tego urlopu? Rzeczywistośd?
Nie. Udzielili go ci, którzy ze strachu przed tą rzeczywistością postarali się ją osiodład. Udzielili go
faryzeusze. Ale przecież rewolucja nie zna pojęcia „emerytowanych”. Chyba Kubacki, Godula czy inni nie
muszą zawsze mówid szeptem...
Chyba... Poszukajmy jeszcze innych. Ciężko tu wydobyd z kogoś słowo. Raczej odpowiedzą gestem: silnie
splecione dłonie, tak że nie rozerwiesz. Oznacza to: faryzeusze trzymają się mocno. Jeden popiera
drugiego. Określa się „ich” - „oni”. Trzeba mówid szeptem, bo „oni” w dziesięd minut wszystko będą
wiedzied, trzeba zamknąd okno, bo „oni” chodzą... Ale jakby to nie wystarczyło, wyprowadza się
dziennikarza za dom, w fasolę. A i tam szeptem. Cicho-sza. Przez zagon kapusty przemyka się
dziesięcioletni chłopiec. Szept cichnie.
- „To ich oczy” - pada informacja. Martwe morze w oczach dziennikarza zaczyna szumied szeptem.
Stop! Czy nie za dużo tu niedomówieo, domyślnych pauz, szeptu? Praktyka reporterska nie raz uczyła
mnie przecież tego, że szeptem sprzedaje się kłamstwo. Jakże często przekonywano nas, że prawda nie
musi pełzad „szepciuchą” - od ucha do ucha. Mówiono i pisano: może mocno stanąd na nogach,
wykrzyczed się; pełnym głosem. A więc... Jeszcze raz przejrzałem notatki, spojrzałem w oczy ludziom,
wsłuchałem się w swoje wątpliwości. Na martwym morzu było cicho i spokojnie. Przejdźmy się jego
brzegami...

Po kalwaryjskim rynku często włóczy się od rogu do rogu siwy człowiek w brązowej marynarce. Starzy
mieszkaocy znają go już, a on zwraca uwagę tylko na przyjezdnych. Wypatruje obcych. Obcy mogą byd
dwojakiego gatunku. Albo na jakąś inspekcję, albo... klient. Stolarz pracuje w warsztatach albo pije piwo
w gospodzie. Na klientów czeka specjalny agent w brązowej marynarce. W tej służbie nie jest zresztą
osamotniony. „Kapusiów” jest więcej. Wiedzą oni, kogo można zaprowadzid i gdzie.
Na brzegach miasta powstają luksusowe, wspaniałe, nowoczesne wille. Stolarze budują się. Niektórym
nie wystarczy jeden dom. Mają po cztery: jeden w Kalwarii, a resztę w Krakowie i Zakopanem. To nie
przeszkadza, że płacą tylko po. sto pięddziesiąt złotych ryczałtem podatku. Oficjalnie nie korzystają
przecież z pracy chałupników. Ale niekiedy pod koniec tygodnia w Mieście Odpustów nagle gaśnie
wieczorem elektryczne światło. Ciemnośd zalewa rynek i uliczki. Wtedy zajeżdżają wozy. Po ciemku,
ostrożnie przenosi się do magazynów wielkich mistrzów stolarskich gotowe sypialnie i gabinety.
Chałupnicy zacinają koniki i wracają do siebie, pod miasto. A po godzinie, dwóch - światło nagle
naprawia się. W Mieście Odpustów bywają dziwne wypadki... A milicja? Milicja nie zna terenu, często się
bowiem zmienia. Nic dziwnego. Trudno ostad się długo na miejscu, które aż słynne jest z gościnności w
podejmowaniu władzy. Często spotkad można przewodniczącego miejskiej rady narodowej, milicjantów i
stolarzy przy jednym stoliku w gospodzie. Gdy mówią tu o panu B., często słyszy się: - To Napoleonik. To
nie imię. To tytuł do złej sławy, którą cieszą się radni w okolicy. Tu wysuwano do rad ludzi, którzy po
wojnie sprowadzali fortepiany z zachodu lub handlowali fornirami, kradli fury koniczyny i drzewka
owocowe, kosili sąsiadom zboże. Może ma z tym związek fakt, że jeszcze teraz ludzie zwracają się ze
swymi uwagami do przewodniczącego miejskiego Frontu Narodowego, a nie do przewodniczącego MRN.
- Idźcie z tym do B. - mówi Kubacki.
- Ja idę do tego, kogo znam, kto coś zrobił dla Kalwarii, a nie dla samego siebie.
B. przyszedł do Kalwarii kilka lat temu w nienowym ubraniu, z dziurawą walizką. Dziś mieszkanie B.
ozdabia piękna- fornirowana sypialnia, dzieło kalwaryjskich mistrzów. W sklepie CHPD kosztuje
kilkanaście tysięcy. Ale na miejscu można ją dostad taniej...
...Przypomniało mi się, jak Kubacki wraz z towarzyszami wynosili z domu rzeczy, by nakarmid milicję. Dziś
milicja w Mieście Odpustów karmi się sama...
B. bronił się, jak mógł, przed oddaniem zbyt obszernego lokalu MRN na ośrodek zdrowia. Gdy uległ,
zaczął prześladowad kozy i króliki Kubackiego.
...Przypomniało mi się, jak Kubacki przez parę lat myślał o tym, by więzienie zamienid na internat...
B. nic nie słyszał o tym, że w roku 1957 ma powstad jako zaczątek „nadwiślaoskiego” basenu węglowego
wadowickie zagłębie węglowe. Nie słyszał, a gdy usłyszał to od przyjezdnego, wyraził przekonanie, że
Kalwarii i tak to nie dotyczy. Nikt stąd nie będzie pracował. A Wadowice przecież leżą czternaście
kilometrów od Kalwarii.
...Przypomniało mi się, jak Kubacki w pierwszym roku władzy ludowej planował stworzenie kolonii
robotniczej w Kalwarii.
...Przypomniało mi się to wszystko i pomyślałem: „Tak wygląda zurzędniczała rewolucja w atmosferze
zatęchłego miasteczka”.

VI

Na stację Kalwaria Lanckorooska pociągi zajeżdżają pełne jak w czasie ewakuacji. Wciąż przybywają
pątnicy. Tylko z jednego pociągu wysiadło niewielu pasażerów. To wracał festiwalowy pociąg z
Warszawy. Wróciły nim dwie córki Kubackiego. Od szarego tłumu pątniczego odcinają się kolorowymi
chustkami. Ich brat Janek, chod nie był delegowany, pojechał w ślad za nimi do Warszawy na rowerze.
Chce tam zostad. Myśli, że dostanie pracę na Żeraniu. Wprawdzie nie ma żadnej szkoły za sobą, bo wtedy
gdy był czas na naukę, on roznosił ukryte w podeszwach gazety i instrukcje. Ale bardzo chce pracowad i
uczyd się...
Najstarsza córka Kubackiego - Irena jest w szpitalu. Ma ciężką chorobę nerwową i anemię. To też
remanent po tamtych latach.
A tymczasem pątnicy idą i idą. Idą tak już od trzech i pół wieku, od czasu, kiedy to magnat Zebrzydowski
ufundował dla Podhala taką... swojską Jerozolimę. Fundacja Mikołaja Zebrzydowskiego służy do dziś
użytkownikom, jakimi są ojcowie bernardyni. Przez Dróżki Pogrzebu i Triumfu Matki Boskiej, założone w
1632 roku, dalej ciągną tysiące pątników. Idą i idą. Drewniane koryta „na datki” od trzech i pół wieku
wypełniają się po brzegi monetą. Suną kompania za kompanią. Wyciągają swój śpiew monotonnie, jak
na dziecinnej trąbce. A koło Chmielarczyka kręcą się karuzele, dzwoni dzwonek i pucołowaty harmonista
śpiewa sepleniąco:
...zekła cule spłoniona:
- Jam twoja, twoja zona...
Już teraz wiem na pewno. Jerozolima jest tam na górze, koło klasztoru bernardynów. A tu, na dole, gdzie
powinna byd Kalwaria Zebrzydowska, jest Martwe Morze. Pątnicy przychodzą i odchodzą, ale Martwe
Morze pozostaje. Trzeba silnego żaru, by wyparowało...

1955 rok
Naiwni szukają spryciarzy
Reportaż o dobrych wróżkach

Pokoik był ciasny. Na ścianach wisiały dwa obrazy namalowane wszystkimi kolorami tęczy. Pod ścianami
siedziało kilka osób. Właściwie były tu same kobiety prócz jednego młodego człowieka, który przechylał
się ze swego krzesła w stronę jasnowłosej dziewczyny w chusteczce. Szeptał jej coś do ucha, a
dziewczyna co chwila zakrywała usta rogiem chustki. Pozostali milczeli. Od czasu do czasu tylko siedząca
przy drzwiach zniszczona kobieta wzdychała ciężko. Jej sąsiadka miała rumianą twarz przekupki. Bez
przerwy grzebała w wielkiej torbie, tasując jakieś zdjęcia i listy. Wszystkie twarze poważne, jakby położył
się na nie cieo smutku albo niepewności.
Po co tu przyszli ci ludzie? Na co czekają? Co ich tu sprowadza? Nie wyczyta się tego z twarzy. Taką
publicznośd można spotkad w poczekalni u dentysty albo w przedpokoju biura zespołu adwokackiego.
Ale przecież tych ludzi nie bolą zęby. Nie przyszli tutaj, by uzyskad poradę prawną. Przyprowadziło ich
pragnienie dowiedzenia się tego, czego nie można dowiedzied się z żadnych gazet ani usłyszed przez
radio. Własnej przyszłości nie wyczytasz w książkach...
Oni chcą właśnie poznad przyszłośd. Dlatego znaleźli się wszyscy tu - w przedpokoju wróżki...

„Świetnie określa charakter, zdolności i przyszłośd. Daje cenne wskazówki i rady we wszystkich
zawikłaniach życiowych. Posiada wielką przyrodzoną intuicją i dar jasnowidzenia, dobrze się zna na
liniach rąk i rysach twarzy. Przepowiada z kart systemem «Leonormand i Des Thebes». Znajomośd
astrologii...”

Tak ogłasza się w drugiej połowie XX wieku ta, dla której niczyja przyszłośd nie jest tajemnicą. Teraz
kumoszki nazywają ją „wróżką”. Cztery wieki wstecz nazywano by ją czarownicą. W tym czasie niemało
było... mataczów, wróżków, cyganów, guślarzy, plotkarzów, zabobooców, bałwochwalców,
czarnoksiężników, szkolników i szkodników, niepotrzebnych astrologów, proroków, medyków i innych
nieprzerachowanych obojga płci pokuśników i zmylników - jak podaje dzieło pod zwięzłym tytułem:
„Przestrogi duchowne sędziom inwestygatorom i instygatorom czarownic, napisane przez wielebnego
niegdyś ojca Serafina Gamalskiego, exministra prowincji wielkopolskiej, świętej teologii lektora jubilata
zakonu świętego Franciszka wielebnych ojców bernardynów, a teraz z dozwoleniem zwierzchności
duchownej do druku podane. Roku Sędziego Boga człowieka oraz niewinnych Patrona 1742, w Poznaniu,
w drukarni akademickiej”.
Chociaż przedtem nazywano je osobliwie „mataczami i zmylnikami”, a teraz... „dobrymi wróżkami”, treśd
ich działalności została ta sama. Inną tylko monetą opłaca się ich wróżby. Nadal ludzie ciekawi dają się
zwodzid. Pozwalają na to od dziesiątków stuleci, bo wciąż ich kusi tajemnica przyszłości. Wróżbiarstwo
jest stare jak świat. Inaczej można by powiedzied, że stare jest jak... kłamstwo. Jak w starożytności
czytano losy z wnętrzności zabitych zwierząt, jak w średniowieczu szukano rozwiązania w gwiazdach -
tak teraz z takim samym skutkiem wróżą z... pieniędzy. Już za dwadzieścia złotych rozłoży się przed
ciekawym talia kart, popłyną słowa zawsze jednakie - jak w tangu. Zapłacisz sto złotych - „wróżka”
zmienia się w chiromantkę i pochyla się nad -liniami szczodrej ręki. Ale kto by liczył pieniądze, jeżeli
chodzi o przyszłośd? Wystarczy, że robią to wróżki.
Znajdują się we wszystkich miastach. Wszędzie tasują karty, zbierają pieniądze i szukają naiwnych. Im
więcej naiwnych, tym lepsze żniwo. Na przyszłości robią interes w teraźniejszości.
Wróżka działa jak muzyka. Potrafi rozmarzyd, wzruszyd. Najchętniej słucha się tego, czego się pragnie. O
tym wiedzą te, które z tego żyją. Nie żałują więc dobrych wiadomości, zdao, w których mieści się
wszystko: Czeka na ciebie brunet, ale przeszkadza mu blondyn... Szczęście jest daleko, ale cię nie
ominie...
Ludzie szukają jakiegoś kontaktu z przyszłością - chodby przez „Sennik, czyli wykład snów na podstawie
tradycji oraz pisarzy, alfabetyczny układ snów starożytnych i nowych”. Czytają tam z wypiekami na
twarzy: „Dworzec - towarzystwo hermafrodyty; Fiołek -i strata kochanka; Latarnia - unikaj lupanaru;
Żaby zabijad - zaszczyt; Zgwałcid kogoś - kłopoty...” Żeby wreszcie zabid we śnie jakąś żabę! A tu nic i nic.
Żaby nie chcą się śnid, nie wiadomo więc, kiedy przyjdą zaszczyty - przyszłośd nadal ciemna. Wtedy
zaczyna się szukad „dobrej wróżki” i trafia się na ulicę Kościuszki - do ciasnego pokoiku z obrazami na
ścianach.

Jako ostatnia w kolejce siedzi czarnowłosa dziewczyna o jaskrawo wymalowanych ustach. Ma płaszcz w
szeroką kratę i spłoszone spojrzenie. Nie wiadomo, co ją tu sprowadziło. Spotkał ją zawód miłosny? Chce
dowiedzied się, kiedy wygra na loterii? Chce spytad, kiedy wreszcie przyjdzie koniec kłopotów? Patrzy po
ludziach dużymi, czarnymi oczami z takim wyrazem, jakby już od nich spodziewała się pocieszenia.
Wreszcie pochyla się do siwej kobiety obok i pyta półgłosem:
- Czy to dobra wróżka, ta pani?
Kobieta kiwa z przekonaniem głową:
- O tak, pani Gizia zna przyszłośd! Ona tu jednej przepowiedziała bliskie niebezpieczeostwo i ledwo ta
ona wyszła stąd, od razu wpadła pod tramwaj.
Przykłady wszechwładzy pani Gizi nad przyszłością mnożą się. Dziewczyna wydaje się uspokojona.
Niemało trudu ją kosztowało, nim tu trafiła. Słyszała, że czasem w Nowej Hucie kręci się po domach
jedna „dobra wróżka” - Maria. Przyjechała do Krakowa z Brzeska - po upaostwowieniu cyrku numer
dziesięd. Jedni ją znali jako wróżkę, inni jako nałogową pijaczkę.
Poszukującą wróżki dziewczyną zajęła się urzędująca na dębnickim rynku niejaka pani Zimna. Skierowała
na ulicę Kościuszki; tym się trudniła pani Zimna, by wróżkom naganiad klientów. Brała za to pieniądze i
od klientów, i od wróżki. Zawsze w dwie ręce więcej się zmieści niż w jedną... Wróżki czekają na
naiwnych: Winiarska, Kassandra, Maria Rączkowska, Zofia Piss...
Ludzie kolejno znikali za drzwiami, za którymi mieściła się „pracownia wróżki”. Znikła wzdychająca
kobieta, za nią rumiana przekupka z torbą pełną zdjęd, później para młodych, certujących się przed
wejściem, które ma iśd pierwsze- Na przyszłośd czeka się właściwie całe życie, dwie godziny czekania u
wróżki to i tak ulgowa taryfa...
Wreszcie przyszła kolej na nią. Weszła. W rogu pokoju zobaczyła porcelanową figurkę Matki Boskiej,
otoczoną sięgającymi aż do sufitu sztucznymi kwiatami.
Pod figurą stała kobieta z kokardą we włosach, w luźnym szlafroku, spod którego wyglądały nogawki
spodni. Całośd robiła dośd dziwne wrażenie. Dziewczyna chciała powiedzied, z czym przychodzi, ale
wróżka wyciągnęła rękę:
- Wiem, dziecko, przecież ja znam ciebie... Widziałam cię w moich snach...
Wzięła ją za rękę. Zaprowadziła do stołu i posadziła naprzeciw siebie. Upierścienione palce z obłażącym z
paznokci lakierem ściskały ręce dziewczyny. Dziwnie ciężkie, słodkie powietrze. A-przecież te kwiaty nie,
pachną. Oczy badawczo prześlizgują się po jej twarzy. Zaczynają płynąd słowa wypowiadane półgłosem.
- Dlaczego drżysz, dziecko?... Czy mi ufasz? Wierzysz mi? Ja wiem, ty jesteś z gruntu dobra. Jaki chcesz
horoskop,- zwykły, naukowy, psychologiczny, z astrologią czy ze szklaną kulą? Pamiętaj, że ja jestem
przez to wyczerpana potem jeszcze przez czternaście dni, ja tyle czasu grawituję... Ty mi dajesz tylko
pieniądze, a ja ci oddaję swoje zdrowie. Cóż ja kupię za te sto, dwieście złotych? Kilka cytryn, i to jeszcze
w kolejce trzeba stad...
Dziewczyna przestraszyła się czarnego kota, który wylazł spod serwety i zaświecił oczyma. Powiedziała
szybko:
- Za sto złotych.
Wróżka jakby tego nie dosłyszała.
- Ten kot ma dziewiętnaście lat - powiedziała. - On je tylko trawę, ale kiedyś ugryzł hitlerowca w palec,
bo on się zna na ludziach.
W tym momencie dziewczyna szybko cofnęła rękę. Poczuła ostre zęby. Widocznie kot się pomylił -
przecież wróżka powiedziała o niej, że jest z gruntu dobra. A kot zna się ponod na ludziach.
Wróżka zasłoniła tymczasem okno i zaświeciła świecę. Znowu ręce, znowu oczy, znowu słowa, słowa,
słowa...
- Kto to jest Mania? Ona tu jest przy nas... Czy był kto na JOT?
- Był - szepnęła dziewczyna. - Ojciec.
- On cię na rękach nosił...
- Ale on umarł, nim ja się urodziłam...
- On cię teraz na rękach nosi... Ty tego nie czujesz, ale tak jest. Ja wyprowadziłam twoją duszę - ja znam
Talmud. Ty wyjedziesz stąd daleko... Czeka cię trudna droga... Przez wielkie morze, gorące piaski...
Przyszłaś się mnie poradzid, gdzie szukad szczęścia. Jesteś teraz jak samotna róża na pustyni, gdzie pełno
szakali. Uciekaj od ludzi, nie jedz nic u obcych, idź w przyrodę...
Dalej słowa, słowa, słowa, jak szum powietrza w wentylatorze. O, jak tu duszno. A wróżka ściska rękami i
kolanami, przykłada dłonie dziewczyny do swego miękkiego brzucha, dotyka nimi tłustego od kremu
czoła.
- A teraz powtórz za mną: uch, uch - och, och - adagra salum... O tym, co tu było, wiedzą tylko ty, ja i
dusze zmarłych. No to daj, dziecko, dwieście złotych, bo ten seans mi się udał i dużo sił kosztował. Będę
grawitowała jeszcze przez czternaście dni...
Równocześnie zerkała na ręce klientki, która wyciągała banknoty.
- Ty jeszcze podziękujesz Gizi, kiedy będziesz w futrze chodziła za granicą... Do ranie przychodzą i
profesorowie, i lekarze... A teraz już idź, bo ja się bardzo słabo czuję...
Poprowadziła ją do tylnych drzwi i wypuściła na kuchenne schody. I tam dopiero dziewczyna
przypomniała sobie, że wróżka nie powiedziała jej nic o tym, co ją właśnie tu sprowadziło. Czy ją przyjmą
do filmowej szkoły? A może to futro za dwa lata, o którym wspominała Gizia, oznacza filmową karierę?
Na odpowiedz trzeba czekad jednak dwa lata... Diabli wiedzą - to przyszłośd pokaże...
Trzeba poczekad te dwa lata... A pieniądze wyłożyła dzisiaj.

Po schodach kamieniczek zamieszkiwanych przez wróżki codziennie wspinają się ludzie po swoją
przyszłośd. Pukają, czekają, słuchają, płacą i... wychodzą. Przyszli po przyszłośd, a otrzymali bzdurę. Kupili
kłamstwo, a w swojej naiwności niosą je w pamięci i pieszczą jak najprawdziwsze złoto.
Półgłosem, jak wielką tajemnicę, podają sobie znajome kumoszki adresy „dobrych wróżek”. A „dobre
wróżki” okazują się w pierwszym rzędzie dobrymi... handlarkami. Zaczęły handlowad najbardziej
pokupnym towarem, którego nawet w Galluxie nie dostaniesz - przyszłością. Jako kapitał zakładowy tych
wróżbiarskich przedsiębiorstw wymagany jest tylko spryt i naiwnośd ze strony klientów. Oficjalnie te
przedsiębiorstwa zarejestrowane są nie pod nazwą „Punkt masowego nabierania naiwnych”, lecz...
„Nauka gier towarzyskich”. Na to właśnie opiewały wydane przez Wydział Finansowy MRN w Krakowie
koncesje. Opłata wynosiła kilkadziesiąt złotych rocznie - a przez ręce „dobrych wróżek” dziennie
przepływają setki...
Już ponad trzy wieki temu pisano w dziele pod tytułem: „Czarownica powołana abo krótka nauka i
przestroga z strony czarownic zebrana z rozmaitych doktorów, tak w prawie Bożym jako i świeckim
biegłych, dla ochrony i poratowania sumnienia osobliwie na takie sądy wysadzonych. W Poznaniu, Roku
Paoskiego 1639”:

...karad i karcid wszystkich, którzy wróżą przez powietrze, przez wodę, przez ziemię, przez ogieo... przez
przypatrywanie się na paznokcie, przez znaki na rękach, przez sny, przez umarłych i przez inne sposoby,
od czarta wynalezione, dla upewnienia niepewnego rzeczy pewnych lub niepewnych. Tych także, którzy
przyszłe zdarzenia przepowiadają, którzy szukają przedmiotów ukrytych, którzy chcą odkryd i wynaleźd
skarby utajone, i innych podobne rzeczy czyniących dla zwiedzenia ludzi prostych lub ciekawych.
Trzeba by jeszcze raz wydad podobną receptę, jaką wypisano w roku 1639: karad i karcid. A ludzi
prostych i ciekawych oduczyd naiwności.

1954 rok

Gwiazdy w kałużach
Reportaż jesienny

To była jazda w samo serce jesieni. Po szybach autobusu ściekały strużki deszczu, drgały jak wskazówka
sekundnika. Wszystko, co mijaliśmy, zdawało się dygotad od płaczu: pola od szosy aż po bladą obwódką
horyzontu, zmokłe osiedla i liściaste lasy odarte z zieleni... Dopiero zapadający zmrok odebrał ostrośd
konturom. Reflektory autobusu wydobyły z mroku oślizłą szosę i deszcz. Ściekał po szybach niesłyszalny.
Jesieo...
Ludzie w autobusie odgradzali się od niej podniesionymi kołnierzami płaszczy. Taki nastrój wzmaga
zazwyczaj potrzebę towarzyskiej rozmowy. Siedzący obok mnie staruszek kilka razy przecierał okulary w
blaszanej oprawie, zanim zwrócił się do mnie z zapytaniem:
- Przepraszam stokrotnie, pan dokąd jedzie? Do -pionierów? O, to na kraj świata...
Kiwał przez chwilę głową. Nie chciał stracid rozmówcy, a nie wiedział, o czym tu gadad: nie pytany zaczął
w koocu o sobie i swoich perypetiach. Był radcą prawnym w Bytowie i właśnie wracał z rozprawy
sądowej. A najgorzej to właśnie z tymi powrotami, Panie święty, jakie z tym autobusem historie: W
zeszłym tygodniu trzy godziny stali w polu, bo hamulce nawaliły. Kiedyś znowu dwadzieścia kilometrów
trzeba było z Polanowa do Miastka iśd pieszo. Byle dziś tak nie było...
Rozglądał się niespokojnie, jakby w oczekiwaniu nieszczęścia.
Milczał przez chwilę. Czekał na inicjatywę z mojej strony. Byłem okrutny, nie chciało mi się gadad.
Radca spytał mnie, czy pamiętam przedwojenną Warszawę i jak teraz z mieszkaniami.
- Czy to prawda, że koło Pałacu sadzą teraz drzewa?
Potwierdziłem; podałem nawet wysokośd drzewek: takie rzeczy łatwo przychodzi mi wymyślad.
Wiedział wszystko, co się dzieje w kraju i na świecie, chciał tylko potwierdzenia - jak wielu ludzi z
prowincji. Sam miał wiele do powiedzenia o rzeczach, które wszyscy spotykają co krok - o biurokracji,
korupcji, brakach... Ale stanowczo wolał mówid zagadki.
- Dam panu zagadkę. Jest osiem kul bilardowych, w tym jedna cięższa od pozostałych. Jak ją wykryd,
jeżeli tylko dwa razy można położyd kulę na wagę? No...
Oczy mu się śmiały poza szkłami, gdy obserwował mój namysł. Zapomniał o jesieni, o możliwości
zepsucia się autobusu - czekał z niecierpliwością na wynik zagadki, który przecież znał na pamięd.
- Przy zagadkach podróż krótsza... Dam panu jeszcze jedną: stróż nocny miał prorocze sny - co mu się
wyśniło, to i zdarzyło. Pewnego razu przychodzi do dyrektora: „Niech pan nie jedzie jutro samochodem,
bo samochód się rozbije...” Dyrektor nie pojechał - samochód rzeczywiście się rozbił. Na drugi dzieo stróż
otrzymuje dwie koperty od dyrektora: w jednej piędset złotych nagrody, w drugiej - wymówienie pracy...
Niech pan zgadnie za co?
Udaję namysł. Radca prawny zagląda mi w twarz z uśmieszkiem psotnego chłopca.
- Prawnicze zagadnienie - bo stróż nocny... spał!
Cieszy się. Jest zadowolony - znów do niego należało ostatnie słowo.
- Pan interesuje się pionierami? Dam panu następną zagadkę! Ile ja mam lat?
Przybrał wyraz twarzy jak u fotografa przed obiektywem. Zerka niecierpliwie; wiem, że chciałby usłyszed
odpowiedź niczym kobieta w balzakowskim wieku. Mówię z namysłem:
- Pięddziesiąt... Ale co to ma wspólnego z pionierami?
Okazało się, że radca ma sześddziesiąt dwa lata i też jest pionierem na ziemi koszalioskiej.
- Ja tu już od ośmiu lat na ziemi koszalioskiej, a ci nowi pionierzy to dopiero kilka tygodni. Bo widzi pan,
pionier według mnie to ten, kto wytrwa... A ja wytrwałem, chod o Warszawie lubię posłuchad... A
właściwie, jaka jest sytuacja prawna tych pionierów - czy są to stali pracownicy PGR, czy sezonowi? Kto
to jest?
- To są... pionierzy.
Nie znajduję lepszej odpowiedzi. Radca zadaje mi już następne pytanie. Nie wiem, czy mam traktowad to
jak jedną z jego zagadek:
- Jak pan sądzi, czy oni wytrwają? Czy przyniosą pożytek tej ziemi?
Na to pytanie nie mogłem wówczas odpowiedzied.

Do zespołu dotarłem późno. Na szczęście spotkałem jeszcze organizatora ZMP, odpowiedzialnego za


sprawy pionierów. Gorliwie zaczął mi udzielad informacji. Słuchałem go z wyraźną przyjemnością. Jakiż
reporter nie darzy sympatią ludzi, którzy lubią mówid. A on mówił z rutyną cyrkowego konferansjera.
Mimo to ołówek nie zatrzymał na papierze ani jednego słowa: były jak ładna melodia, której niesposób
później zagwizdad, by nie sfałszowad.
- Atmosfera prawdziwie pionierska. Tych chłopaków nic nie ruszy - są zadowoleni i z nich można byd
zadowolonym! Już ich gazeta wojewódzka umieściła. Zresztą sami się przekonacie. W gospodarstwie
Zgorzelą kolektyw jest ze stali. Kolektyw wyrzucił-takiego jednego Zarembę. To był agent nasłany z
zewnątrz do rozbijackiej roboty, żeby siad zamęt wśród pionierów. Jak w sam raz do opisania. A dziś
najlepiej idźcie do najbliższego gospodarstwa. Jest sobota, na pewno bawią się w świetlicy przy
harmonii...
Zapytałem o drogę do tego najbliższego gospodarstwa. W odpowiedzi etatowego aktywisty wyczułem
niepewnośd.
- Ja zawsze jeżdżę szosą samochodami z zespołu... Ale na przełaj jest bliżej, około czterech kilometrów...
Chyba tą ścieżką dojdziecie.
Wskazał ręką kierunek w ciemnośd. Nie było wyboru. Musiałem wierzyd - jak wtedy, gdy mówił o
ludziach.
Na szczęście deszcz przestał padad. Wokoło ciemnośd szarpana wiatrem, a pod nogami ścieżka, która
lepi się do butów. Jedyne światło to gwiazdy. Widzę je,- nie podnosząc głowy. Pływają w kałużach. To
swoisty drogowskaz: trzeba omijad miejsca, gdzie są gwiazdy. Ten drżący blask oznacza wodę. Najgorsze
te błota - ani ich przejśd, ani ominąd. W uszach dziwna symfonia: na podkładzie jękliwego zawodzenia
wiatru: monotonny dźwięk: chlap-chlap-chlap... Nogi rozjeżdżają się w błotnistej mazi. Diabli wiedzą, czy
to jeszcze daleko? Miejsce pobytu pionierów to rzeczywiście kraj świata, jak wspomniał radca z
autobusu.
Brnąc tak bliżej gwiazd w kałużach niż tych na niebie - pomyślałem sobie: „Całe szczęście, że z okazji
zaciągu pionierskiego nie wydano plakatów propagandowych. Na plakatach wyrażających entuzjazm za
tło służy zwykle jakiś wiosenny pejzaż ze słoocem, kwiatami i zielonymi liśdmi. A tu tymczasem
bohaterów tego nie istniejącego plakatu otacza upaprana w błocie jesieo - żółtobrunatna, zapłakana,
bezlistna...”
Wydawało mi się, że nie dojdę nigdy do kresu tej koszalioskiej nocy. W pewnej chwili usłyszałem w
ciemności echo moich własnych kroków: chlap-chlap-chlap... Zbliża się. Nie, to ktoś idzie moim śladem.
Słychad głosy.
Usunąłem się ze ścieżki;. jeszcze bardziej grząskie błoto. Dwóch ludzi zbliżyło się do mnie. Rozmawiali.
- Mówię ci, że uciekli.
- A ty skąd wiesz? Może to bomba.
- Ślepy chyba nie jestem. Nie ma Baduły i Witczaka ani ich walizek. Witczak nawet harmonię wziął...
Minęli mnie nie dostrzegając. Jeden splunął z wiatrem. Doleciało mnie jeszcze zdanie:
- Mądrze zrobili... Frajer ten, kto stąd nie pryśnie. Ruszyłem naprzód. Wiedziałem, że jestem na dobrej
drodze. W chwilę później dotarłem do ciemnego jak grobowiec pałacu. Po tym, co usłyszałem, nie
spodziewałem się dźwięku harmonii. Świetlica była pusta i ciemna jak kolejowa poczekalnia po odejściu
ostatniego pociągu. Kiwał się tylko przylepiony do ściany „transparent” z różowej bibułki. Były na nim
jakieś literki, ale nie mogłem ich odczytad. Bibułka szeleściła, bo przez rozbite okno wpadał do świetlicy
wiatr
Litery przylepione do różowej bibułki przeczytałem dopiero nazajutrz rano, kiedy wstałem skostniały po
pierwszej „pionierskiej” nocy.
WITAMY PIONIERÓW
BUDOWNICZYCH NOWEGO ŻYCIA WSI POLSKIEJ
Transparent był już nieaktualny, bo pionierzy przyjechali kilka tygodni temu. Ale aktualne pozostały
chyba sprawy nowego życia wsi polskiej - no i jego budowniczych.

II

Kiedy we wrześniu ogłoszono w gazetach apel ZG ZMP - pisano o najofiarniejszych, którzy ruszą na
najtrudniejsze odcinki. Były tam słowa o walce, o zadaniach, o tym, że ziemia czeka...
Potem zaczęto wydawad czerwone skierowania zetempowskie. Na jednej stronie wydrukowano:

Zarząd Powiatowy (Miejski) ZMP kieruje tow... ochotniczo zgłaszającego się w szeregi pionierskiego
zaciągu młodzieży do pracy w zespołach paostwowych gospodarstw rolnych.

Na drugiej stronie był cytat z uchwały II Plenum KC PZPR:

Całkowita likwidacja odłogów i lepsze wykorzystanie łąk i pastwisk łączy się bezpośrednio z realizacją
podstawowych zadao wysuniętych przez II Zjazd Partii, przyśpieszenia wzrostu stopy życiowej mas
pracujących miasta i wsi, zwycięskiej realizacji socjalizmu w naszym kraju... .

... Bardzo istotnym warunkiem powodzenia tej doniosłej sprawy jest rozwinięcie pionierskiego ruchu
młodzieży pod hasłem likwidacji odłogów oraz doprowadzenia łąk i pastwisk do pełnej użytkowości.
Zespół T. miał tych odłogów prawie sześd tysięcy hektarów - to znaczy tyle, ile w ogóle należało do
dziesięciu gospodarstw zespołu. Wszystkie te ziemie można było nazwad odłogami, chod dyrektor S.
określał je ostrożniejszym mianem „półodłogów”. Nawet te uprawiane miast dawad po dziesięd kwintali
z hektara - dawały trzy kwintale. Brakowało ludzi. Zespół potrzebował co najmniej dwustu stałych
pracowników. Przyjechało dziewięddziesięciu ośmiu pionierów. Dziesięciu uciekło po dwóch dniach. A
reszta?
Dwóch stoi właśnie przed biurkiem dyrektora zespołu. Obaj w gumowych butach, w które mają
wpuszczone grube waciaki. Jeden w skórzanej pilotce, spod której wymykają się żółte jak słonecznik
włosy. Nazywa się Lesicki. To on napisał podanie, które dyrektor S. trzyma właśnie w ręku.

Uprzejmie proszę o zwolnienie mnie z pracy. Prośbą swą motywują tym, ponieważ zostawiłem w Łodzi
babkę, którą mam na swoim utrzymaniu, która nie otrzymuje żadnej pomocy i jest niezdolna już do
żadnej pracy. A mój zarobek nie wystarcza na to, żebym mógł jej wysyład pieniądze na życie.

Lesicki spogląda gdzieś w bok, na policzkach falują mu guzy mięśni. Nie odwraca wzroku od okna, gdy
dyrektor rzuca pytanie:
- Jak to, pionier i chce się zwolnid? Ja myślałem, że pionierzy po co innego przyjechali...
Lesicki przełknął ślinę, aż stercząca grdyka skoczyła do góry.
- A bo myśmy myśleli też, że po co innego przyjechaliśmy - rzuca gwałtownie. - Na dzielnicy Ruda
powiedzieli nam: „Z miejsca pójdziecie pracowad w swoim zawodzie, bo fachowców tam potrzeba!”
Lesicki jest szoferem. Ostatnio jeździł na „Renault” w Łódzkiej Fabryce Wyrobów Gumowych. To jest jego
ukochany zawód. Tym droższy, że opłacony dwumiesięcznym pobytem w szpitalu. Miał wypadek.
- Ja powiedziałem sobie: będą pracował w tym zawodzie i najwyżej zginę w nim. Przy kierownicy to ja
mogę dwadzieścia cztery godziny bez przerwy pracowad!
Zapala się, omal nie bije się w piersi, jakby chciał przysiąc: „Wierzcie mi - naprawdę jestem dobry
chłopak!”
Dyrektor rozkłada ręce. Tymczasem nie może zatrudnid Lesickiego jako kierowcy. Wszystkie stanowiska
są obsadzone. I tak ma w zespole dwóch szoferów z dyplomami, a bez samochodów. Wśród pionierów
wszyscy podają się za szoferów, a w każdym razie mistrzów w swoim fachu. Niektórym starali się dad
odpowiednie zajęcie, trudno jednak kogoś, kto „nie rozbierze” żyta od pszenicy lub w workach po
truciźnie wyda paszę - zrobid magazynierem.
Na biurku dyrektora leżą dwa podania. Drugie podpisane przez Wojtka Piskorza.

Uprzejmie proszę o zwolnienie. Jako tokarz chciałem pracowad w swoim zawodzie i z tą myślą tu
przyjechałem. Pracuję zwyczajnie w polu i za mało zarabiam. Za rok idą do wojska i potrzebują się
ubrad...

Przed biurkiem stoją dwaj ludzie. Piskorz przestępuje z nogi na nogę.


- Na dzielnicy ZMP obiecywali nam, że będziemy pracowad w swoim zawodzie, bo to niby nowozałożone
majątki...
Dyrektor: - Jak się coś zwolni, to damy wam odpowiednią robotę...
Piskorz: - To mamy może czekad, aż się kowalowi w zespole zemrze?
Dyrektor: - Pracujcie tylko szczerze, a my będziemy o was pamiętali.
Lesicki: - Jak długa ta pamięd? Bo ja babki bez węgla na zimę zostawid nie mogę.
Dyrektor: - O tych, co dobrze pracują, my nie zapominamy.
Piskorz: - Dyrektorze, z myciem u mas paskudnie. Jest nas sześciu w pokoju, a miednica jedna.
Dyrektor: - To wasza wina albo kolegów, bo na wasze gospodarstwo wydano pięd miednic. Jest was
piętnastu, więc powinno wypadad trzech na jedną miednicę.
Lesicki: - W pokoju zimno, brak węgla, bo magazyn wciąż zamknięty.
Piskorz: - Szyb też nie ma...
Dyrektor: - Szklarz jest, szyby pobrał. Będzie .u was pod koniec tygodnia...
Lesicki: - Czy my mamy spłacad te watówki? Bo ja takie coś pierwszy raz słyszę...
Dyrektor: - Instrukcja mówi o wydaniu wiatrówek do pracy w oborze, stajni i dla traktorzystów. W innych
wypadkach trzeba spłacad - sto złotych na dwie raty.
Lesicki: - Człowiek wszystkiego pięd stów wyciągnie. Trzysta odchodzi na stołówkę, jeszcze te raty, to co
do domu posład?
Dyrektor (wzrusza ramionami).
Piskorz: - Dlaczego dyrekcja za nas podejmuje zobowiązanie, że w niedzielę jest praca?
Lesicki: - Bo to tylko chodzi o to, żeby nas wygnad w pole. Miejscowi to zawsze wykręcą się sianem. A to
jakiś pogrzeb, a to ślub. A my co - ani pogrzebów, ani ślubów, tylko robota...
Dyrektora wybawia telefon. Krzyczy do słuchawki:
- Co, zapalił się traktor?! Przewody? Trzeba zameldowad...
Przysłuchiwałem się temu dialogowi. Przypominało to nieco fechtunek na planszy: jedna strona
zadawała pchnięcia, druga starała się je odbid. Zwycięstwo powinno polegad na tym, żeby obie strony
doszły do wspólnego wniosku. Ale tymczasem nie ma o tym mowy.
Dyrektor krzyczy do telefonu. Chłopcy wychodzą. W miejscu, gdzie stali, zostają wysepki błota. Odeszli,
ale na biurku zostały ich podania. Porozumienie nie nastąpiło.
Porozumienie? Oni przyjechali tu jako ochotnicy, przyjechali przygotowani bynajmniej nie na spanie w
puchu. Tu traktuje się ich bez mała jak niewolników: o takich nie trzeba się starad...
Tam w Łodzi, Poznaniu, Warszawie mówiono im o szczytnym zadaniu, że ojczyzna potrzebuje ich
entuzjazmu, ich rąk. Żegnały ich przemówienia, szturmówki i transparenty.
Tu przywitała ich naga, brudna jesieo. Błoto wlewające się przez wierzch gumiaków, deszcze,
przeciekające przez watówki i przez sufit. Dzieo po dniu kręgosłup zgięty nad kartoflami jak znak
zapytania. Najgorsze te wieczory; wspominali oświetlone ulice miasta, barwne wystawy, kina...
Wystarczyło wsiąśd w tramwaj... Tramwaj. Został tam, gdzie światła i wielkomiejski ruch...
Ale nie chodzi o to, co zostawili za sobą. Wszak wyrzekli się tego świadomie.. Wyjeżdżając z różnych
miast wiedzieli, że przed nimi są odłogi - dziesiątki, setki hektarów zapuszczonej ziemi. Mieli ją powoład
do życia, zasiad swym entuzjazmem. Spodziewali się, że na miejscu zastaną życzliwych ludzi i
odpowiednio przygotowane warunki; zastali bałagan. Poczuli się oszukani.
Lesicki pamięta, że w Łodzi na ulicy Kilioskiego 231 żyje samotna siedemdziesięcioletnia staruszka. To
jego babka. Czeka na pieniądze od wnuka. Musi kupid-węgiel na zimę... Dlatego Lesicki złożył na biurku
dyrektora podanie. Odbył również rozmowę, której byłem świadkiem. Rozmowa nic nie rozstrzygnęła.
Zbyto go nie obowiązującymi obietnicami.
Lesicki wraz z Piskorzem wyszli na drogę. Stali, miesili błoto gumiakami, klęli i odpluwali złośd. Nadjechał
traktor. Wdrapali się na przyczepkę.
Pojechałem wraz z nimi.
Na miejscu, w gospodarstwie, na Lesickiego czekał list.

Drogi Janku!

Skreślam do ciebie tę parę słów, że jestem zdrowa, czego i tobie życzą z całego serca. Janku, bardzo
jestem ciekawa, jak ty teraz obecnie żyjesz, jak ci się powodzi jako pionierowi, jak ci praca leci zawodowo
i ogólnie wszystkich pionierów, jak się czują i czy jesteście zadowoleni. Drogi Janku - co chodzi o mnie, to
jestem w PGR Zgorzelą - i jestem bardzo zadowolona z pracy i wszyscy pionierzy są również zadowoleni.
Janku, bardzo bym chciało i proszę cię, byś mi odpisał o wszystkim, o swojej pracy i pionierów, jak pracuje
wasze koło ZMP, czy podejmujecie jakie zobowiązania.
Przyjdź do mnie w niedzielę, to porozmawiamy konkretnie.

Zosia...

Przypomniało mi się, że to właśnie pionierów ze Zgorzeli organizator zetempowski nazwał „stalowym


kolektywem”. Postanowiłem i tam trafid w pionierskiej wędrówce. Ale tymczasem wyszedłem na
podwórze gospodarstwa. W drugim koocu człowiek, ubrany w zieloną welwetową marynarkę i
zabłocone cholewy, użerał się z grupą ślamazarnie ruszających się ludzi.
- To kierownik - wyjaśnił Lesicki
- A tamci?
- Tamci. Tamci to pionierzy...

III

Skradaliśmy się pod ścianami baraku. Błoto mlaskało za każdym wyciągnięciem buta. Przystanąłem, żeby
podwinąd sobie nogawki. Wpadł na mnie idący na koocu sekretarz. Ciemno.
Okno zasłonięte było kocem. Kierownik przytknął ucho do szyby. Mimo świszczącego wiatru dolatywały
jakieś głosy.
- Ja wchodzę pierwszy - powiedział kierownik.
Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Skrzypnęły drzwi. Zanim kierownik wskoczył do środka -
czyjś krzyk - zgasła zdmuchnięta świeca. Ciemno. Jakaś szarpanina, ktoś odepchnął mnie z progu i dwa
cienie buchnęły w ciemnośd. Biegły. Mlaskało błoto. W środku był kierownik, stękał sekretarz. Podniósł
się jazgot babskich głosów. Kobiety nie pozwoliły zapalid zapałki...
Kiedy wracaliśmy pod ścianami baraku, oprócz mlaskania błota towarzyszyły nam przekleostwa
kierownika.
- Taka ich mad! Uciekli. Ja ich jeszcze złapię...
Kierownik nie mógł sobie darowad, że wyprawa zakooczyła się niepowodzeniem. Postanowił mi bowiem
pokazad, do czego doprowadzili „te pioniery - niech ich jasna cholera”, jak mówił. Przyjechali tu tylko na
udręką dla niego, dla kierownika. Przynieśli, jakąś zarazę: dotychczas było spokojnie w jego
gospodarstwie - teraz zaczęły się jakieś bunty, wymagania, kradzieże...
- Jedzenie im nie w smak. W sobotę traktora żądają, żeby do Miastka jechad na film... A do roboty kijem
nie zagonisz. Ja już zdrowia nie mam gadad z nimi. Zamiast na pole, to wolą w świetlicy się zebrad, radio
puszczają, taoczą ze sobą - chłopak z chłopakiem. A bluźnią przy tym, że aż kucharki się boją. Wszędzie
za nimi błoto mierzę, ale już mi się sprzykrzyło to namawianie. Postanowiłem sobie: po niedzieli jadę do
zespołu i składam podanie, żeby mnie na fizycznego przenieśli!
Tyle się nasłuchałem od kierownika. Pokazał mi nawet miejsce, gdzie „te pioniery” zrzuciły z wozu do
rowu sztuczny nawóz, żeby sobie oszczędzid roboty; pokazywał połamane widły- i szpadle, które służyły
jako powód do nieróbstwa.
- A przecież w tym całym apelu mówione było, że najlepszych ludzi dają - zauważył uczestniczący w tych
rozmowach sekretarz miejscowej komórki partyjnej.
W apelu były słowa. A ludzie nie zawsze odpowiadają określeniom. Przyjechali różni. Do zaciągu zgłosili
się i tacy „ochotnicy”, którzy nie mogli pozostad dłużej na miejscu - różni chuligani, ludzie, którym ziemia
paliła się pod stopami i którzy woleli uniknąd zetknięcia się z komisją orzekającą, ludzie, dla których
konieczne było zatarcie śladów za sobą. Mieli ku temu świetną okazję - w dodatku traktowano ich jak
bohaterów idących na najtrudniejszy odcinek frontu. Tymczasem dla nich była to jeszcze jedna „melina”.
W gospodarstwie działała taka zgrana „.wesoła piątka”. Dzisiejsza nocna wyprawa miała ją
zdemaskowad. Od kilku dni ze stołówki ginął chleb. Ludzie najpierw sarkali, potem zaczęli głośno
krzyczed: „dajcie chleba!” A chleb był przecież wydany, tylko znikał.
- Ja wiem, co się z nim dzieje - mówił do mnie kierownik - są tacy, co napychają nim kieszenie, żeby
potem mied czym zagryzad do spirytusu.
Nocą wybrał się kierownik z sekretarzem, żeby wykryd sprawców.
- Chodźcie z nami, towarzyszu, sprawa wyjaśni się na miejscu.
Ale na miejscu tak się wypadki potoczyły, że bez przerwy było ciemno. Gdy wracaliśmy, kierownik
klął.
- Cholera ich tu przyniosła, tych „pionierów”! . Kierownik i sekretarz chlapali się w błocie. Chod
miałem nogi unurzane po kostki w gliniastej mazi, starałem się wymijad kałuże: taki już odruch
miejskiego człowieka. Pomagały mi w tym gwiazdy, które jak oczka tłuszczu w rosole pływały w kałużach.
Chciałem, by na moim miejscu byli w tej chwili ci etatowi organizatorzy entuzjazmu, odpowiedzialni za
różne tak zwane „akcje masowe”, w tym - za „akcję zaciągu pionierskiego”.

IV

Trafiłem wreszcie tam, gdzie był „kolektyw ze stali”, gdzie pracowała owa Zosia, która napisała list do
Lesickiego.
Zgorzelą. Zosia jest tu magazynierką. Nosi „przy sobie pięd kluczy. Odróżni już pszenicę od jęczmienia.
Gorzej z paliwem. Diabli wiedzą, czy to olej zetorowski, czy napędowy. A traktorzyści naglą, nie
przebierając w słowach.
- Dawaj, ty dziurawy magazynierze! Ciekawe, czy w łóżku też tak samo znasz się na rzeczy?
Nie odpowiesz tak samo - nie zyskasz szacunku. Zosia nie żałuje gardła. Ale czasem to ma już dośd.
Wolałaby wrócid do działu kontroli technicznej. Nie lubią jej tu w PGR stali robotnicy. A wszystko przez te
krowy.
Nie mogła ścierpied, że kartofle, które pionierzy wykopią, zjadają krowy. Włóczyły się po polach - nikt ich
nie pilnował. Zajęła kiedyś dwie. Przygnała je do obory.
Napadły ją baby, omal nie pobiły. Krzyku było co niemiara.
Jest tu ledwie od świtu do zachodu, a mądrzy się jak jaki dziedzic.
Próbowała wyjaśnid, że sami sobie na szkodę działają. Wyśmieli ją, wykrzyczeli.
- Jak my z PGR, to i krowy pegeerowskie. A kartofle czyje? Też PGR...
Od tej pory niechęd zapanowała między „pegeerowskimi” a pionierami. Ta niechęd pociągnęła za sobą
pewną rezygnację. Obojętnośd jest zaraźliwa...
Obojętnośd. Co innego spodziewali się tutaj zastad.
Ta obojętnośd była gorsza od deszczu czy braku szyb. To ona kazała im stąd uciekad. Wczoraj zniknęło
dwóch.
Dzisiejszy dzieo, jak poprzedni, nasiąknięty był deszczem i przewiany wiatrem. Mimo że podjęli
zobowiązanie, wcześniej zeszli z pola. Przy obiedzie liczyli się oczyma, bali się, że znowu kogoś zabraknie.
Łowiłem te spojrzenia i urywane słowa. Wodnisty kapuśniak parzył usta.
- Ciekawe, co oni w tych walizkach wywieźli - zastanawiał się ktoś na koocu stołu. - Niegorsi oni od
Zaremby.
Przypomniałem sobie, że o Zarembie mówił też organizator ZMP. Sprawdziłem w notatkach. Dla niego
był to „agent nasłany z zewnątrz”. Dla pionierów zwykły kombinator, który napożyczał pieniędzy, ukradł
pegeerowski kombinezon i zwiał...
- A jeżeli są jeszcze tacy, jak ci dwaj, to niech się od razu zdecydują!
To mówił wysoki chłopak o ostrym profilu i pałających oczach gruźlika. Rozejrzał się po twarzach, ale
wszyscy jakoś równocześnie pochylili się nad kapuśniakiem. W jego ręku dymiąca łyżka zawisła w pół
drogi. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, traktując obecnych jak podejrzanych o współudział w
przestępstwie.
- Ty na początku wysuwałeś Witczaka do zarządu.
- No to co? - zaczepiony spojrzał mu w oczy.
- Tyś z jednej paki - Miller cedził te słowa przez zęby, jak oskarżenie. Ani na sekundę nie oderwał wzroku.
Łyżka dalej wisiała w powietrzu, w połowie drogi między talerzem a ustami.
Teraz wszyscy podnieśli oczy na niego. Nie lubiano go za napastliwy ton, za ciągłe napominanie i
kontrolę. Kryli się przed Millerem z tym, co dziś mieli sobie do powiedzenia. Skupiali się w małe grupki w
sypialni lub na korytarzu. Nie słychad śpiewu, nikt nie mówi pieprznych dowcipów, jakie zawsze służyły
za deser po obiedzie. Panuje cisza jak w domu, w którym mieszka choroba. Tu ktoś jest na pewno chory.
Takie odniosłem wrażenie. Chodzę po cichym korytarzu, łowię uchem szepty jak w szpitalnej poczekalni -
i nagle odnajduję chorego: jest nim cały pionierski kolektyw - ten, który organizator nazwał „stalowym”.
Chciałbym do kogoś podejśd, podzielid się tym odkryciem. Przecież żeby postawid diagnozę, potrzebne
jest konsylium. Wchodzę do sypialni. Skrzyp drzwi ucisza szepty. Nieprzychylne twarze. Cisza. To samo w
jadalni. Stoi tam trzech chłopców w usmarowanych gliną fufajkach. Palą papierosy, dym wydmuchują za
siebie, ale szept zamykają w trójkącie pochylonych głów.
- Jak tak dłużej pójdzie, to tu nikt nie zostanie... Po co czekad, kto szybszy, ten mądrzejszy.
To mówi chłopak, którego tutaj nazywają „bikiniarzem”. Ma długie włosy, zakrywające uszy i dotykające
kołnierza. Ale tutaj ta nazwa brzmi prawie dumnie. Bikiniarzem jest się tu z konieczności: żeby pójśd do
fryzjera, trzeba stracid cały dzieo roboczy: Do Miastka jest kilkanaście kilometrów.
Po obiedzie nie wyszli w pole. Po raz pierwszy. Ukryli się przed kierownikiem gospodarstwa. W
zrujnowanym pałacyku panowała cisza:. Taka cisza bywa tylko przed burzą.
Na pole wyszedł tylko Sienicki z dwoma synami. Chodzili tak we trzech.
Sienicki-senior jest łysy. Bystre, odważne oczy. Wydaje się, że zmarszczki na jego twarzy mogły zrobid się
tylko od śmiechu. Nie zdziwiła mnie informacja, że był trenerem bokserskim. Z wykształcenia -agronom.
- Ja jestem z roli i zatęskniłem za rolą - powiedział do mnie po prostu.
t Przeczytał apel pionierski - zostawił w Łodzi dwu-pokojowe mieszkanie przy Nowowiejskiej, wziął
dwóch synów i przyjechał.
Starszy - Bogdan - też boksował. Teraz idzie pod lasem z płachtą. Piętnaście kilo niesie przed sobą. Nogi
zapadają się po kolana. Goła ręka rozsiewa superfosfat. Nie ma rękawic ani okularów ochronnych. Wiatr
deszcz siąpi bez przerwy. Oczy ma czerwone jak królik. Ale siewników nie dadzą. Po pierwsze - zepsute, a
po drugie nie opłaca się - za wolno idzie. W dzieo przeciągnie się koniem 1,8 hektara - a ręcznie do
trzech da radę. A kogo to obchodzi, że kręgosłup boli, jakby miał pęknąd, że oczy łzawią, a w gardle
drapie...
Młodszy, Olek, ma dopiero piętnaście lat. Wygląda jak cherubinek odesłany z ołtarza do zbierania
kartofli. Nie było waciaka na jego miarę. Dlatego gdy schyla się po oblepiony błotem ziemniak, rękawy
wloką się po glinie. Olek ma jasne, miękkie włosy i wcale nie lubi boksu. Kucharki z PGR głaszczą go po
głowie i podsuwają specjalne dania.
Teraz watówka przemokła. Po plecach skaczą nieprzyjemne dreszcze. Żeby chod trafid na zagon dużych
ziemniaków - wtedy łatwiej wyrobid normę. Zebrad cztery i pół metra - za to zaliczą dwanaście złotych.
Wszystko wedle kwitków...
Dreszcze skaczą po plecach. Kombinezon jest mokry od tygodnia. Nie ma gdzie wysuszyd i wszędzie
zimno. Brak węgla. Do rozgrzania się sam entuzjazm nie wystarczy. W kompanii lżej zbierad. A dziś wyszli
tylko we trzech. Zaczyna się dziad niedobrze. Jedni uciekają, inni wciąż namawiają się. Z początku
wszystko wyglądało inaczej. Chciało im się robid gazetki ścienne. Olek nawet pisał tam wierszyki.
Ojciec patrzy na niego.
- Nic, synku, razem z ojcem robisz... Zahartujesz się...
Ciężko wlec oblepione gliną koszyki. Zmrok spędził ich z pola... Wrócili do zimnego pałacyku. Olek padł
na łóżko. Bogdan siedział z zamkniętymi oczyma. Piekły. Ojciec poszedł do reszty pionierów.
- No co, już nosem orzecie po ziemi? Czyżby już kartofli zabrakło do zbierania, chłopaki?
77
- Dla nas starczy - mruknął ktoś z kąta.
- O, bracie, nie można tak mówid. Nie jesteśmy Robinsonami na wyspie... Czekają miasta, po to tu
przyjechaliśmy. Pamiętacie, co nam na Dworcu Kaliskim mówili: „Na ciężki trud tam jedziecie”. A potem
poleczkę nam zagrali... Głowa do góry.
Tego nie mówił mentor. Tego nie mówił etatowy aktywista. To mówił kolega. Dlatego nie patrzyli na
niego jak na Millera. Sienicki potrafił każdego rozruszad. Lubili go. Byli pewni: ten nie nawali. A reszta?
Nie wiadomo, kto pierwszy może uciec. A najgorzej zdecydowad się na ostatku. Dlatego patrzyli po sobie
nieufnie...
Wieczorem przyjechał z zespołu zaalarmowany przez kierownika gospodarstwa organizator.
- Towarzysze! Oto widzicie, jak długo działa jad. To wszystko robota Zaremby...
Zajrzałem do notatek. Miałem tam zanotowane: „Zaremba chciał byd wielkim asem. Kumpel był dobry,
ale złodziej jeszcze lepszy. Pożyczył trzysta złotych... Zwiał, bo robota za ciężka...”
Słuchając rąbanych zdao organizatora myślałem: „To prawdziwa racjonalizacja, godna polecenia dla
wszystkich bezmyślnych działaczy: własne błędy i nawalania zwalad na Zarembów - agentów, którzy są w
istocie zwykłymi złodziejami”.
- Ja zresztą do tych, co wczoraj uciekli, nie miałem zaufania - mówi dalej organizator. Trzeba za takimi
łajdakami posład do Łodzi na dzielnicę odpowiednie pismo...
- Przestao ty się zajmowad tymi, co uciekli, a zajmij się raz tymi, co jeszcze zostali!
Ochrypły głos spod okna. Za nim posypały się zdania jak jabłka z dojrzałej jabłoni, którą potrząsa wiatr.
- Dlaczego nas pchają do drugorzędnych robót? Tu ledwo na skarpetki się zarobi.
- Dlaczego nie ma szyb? Dokąd z sufitu będzie ciekło?
- Piece zepsute, chod już mróz!
. - Dlaczego ubrao ochronnych brak? Patrz na moje ręce i oczy. Siewniki zepsute, a nam kazali rękami
nawóz rozsiewad...
- Kursy fachowe nam obiecaliście i gówno mamy?
- Dlaczego radio ze świetlicy zabrał sobie brygadzista?
- Kierownik gospodarstwa mierzył gorączkę Bożenie Kowalskiej termometrem od pogody. Apteczki tu nie
ma!
- Dlaczego nie palą?
- Dlaczego... Dlaczego... Dlaczego...
To stawiali pytania już nie ochotnicy z zaciągu pionierskiego, a ofiary jeszcze jednej nieudanej akcji.
Na to można było odpowiedzied czynami. Tego jednak nie spodziewali się ze strony gościa. Dlatego
wyszli z jadalni. Wówczas ten pokiwał głową, jak człowiek, który pod zewnętrznymi pozorami potrafi
dopatrzed się istotnych przyczyn zła:
- Wszystko przez to, że ci dwaj uciekli. A taki był mocny kolektyw. Nie mieli ani jednej skazy, w gazetach
ich opisywali. A teraz nie wiadomo, co z nimi będzie - poszli w rozsypkę...

Zanim wyjechałem ze zrujnowanego pałacyku, zatrzymałem się przed gazetką. Zrobili ją pionierzy w
tydzieo po przybyciu, czytałem ją kilka tygodni później.
Pod „pionierskim wierszykiem” podpisany był Olek Sienicki:

A no miejscu w Pegeerze
Do roboty pójdę szczerze
I rzecz jasna - od tej pory
Znikną błota, śnieg, ugory...

Nie zniknęły ani błoto, ani śnieg. Co gorsza - nie zniknęły ugory. Za to zniknął entuzjazm.
Uważam, że entuzjazm to surowiec równie ważny gospodarczo jak zagospodarowanie odłogów.
Mieliśmy u siebie bogate złoża tego surowca, którego nie da się ująd w żadną statystykę i znikąd
importowad. A jednak potrafiliśmy go tylko zmarnotrawid.
Entuzjazm wymaga dwóch warunków: prawa do inicjatywy i możliwości wcielenia tej inicjatywy w życie.
Inicjatywę zorganizowano - rzucono apel. Jeżeli się od kogoś wymaga ofiarności, trzeba mu dad
przynajmniej minimum warunków życia i pracy. Tymczasem ochotników traktuje się u nas jak
straceoców. Czy o straceoców warto dbad? Akcja się odbyła, pociągi odjechały, transparenty zwinięto,
artykuły wstępne ujrzały światło dzienne, sprawozdanie złożono. Co więcej potrzeba? A że entuzjastów
otoczyło morze błota, obojętności i marnotrawstwa - to już nie należy ani do artykułów wstępnych, ani
do sprawozdao. Nie przewiduje się tego również w reportażach.
Zawsze wydawało mi się, że żadna idea nie osiągnie swego szczytu, jeżeli nie wzniesie jej tam fala
entuzjazmu. Entuzjazm jest jak cement, który spaja jednostki i czyni z nich mur. Gdy go zabraknie, gdy
zmurszeje - mur staje się tylko zbiorem cegieł...
Gdy marnotrawi się taką energię jak elektrycznośd - nazywa się to sabotażem gospodarczym. Gdy w
błocie i bezduszności topi się energię większą od miliarda kilowatów - nikt nie nazwie tego po imieniu.
Wnioski reportażysty nie zastąpią szyb ani węgla.
Ja odchodzę. A w tym pałacyku zostaje grupka pionierów. Jak długo tu jeszcze będą?
Senior Sienicki powiedział do mnie na pożegnanie:
- Obłocone skrzydła nawet orłowi opadają...
Po tych słowach pomyślałem: „Byle tylko w powrotnej drodze nie spotkad w autobusie owego radcy
prawnego”. Pamiętam jego pytanie: „Czy wytrwają? Czy przyniosą pożytek?” Teraz nie mógłbym milczed,
a powiedzied „nie wiem” znaczyłoby skłamad.
Gdy wracałem, wiatr ciął po uszach. Przede mną była polna droga. Ostrożnie szedłem naprzód. Po obu
stronach ciągnęły się odłogi czy „półodłogi”, jak je określał dyrektor zespołu. Było mi wszystko jedno, jak
to się nazywa. Całą uwagę skierowałem na to, by nie wleźd w środek błotnistego morza. Kierowałem się
gwiazdami. Nie tymi na niebie. W takich warunkach tylko głupcy zadzierają wysoko głowę. Kierowałem
się po prostu gwiazdami, które pływały w kałużach.
Ostatnimi czasy wyłącznie w ten sposób oglądam gwiazdy. Blask mają trochę bardziej mętny w
porównaniu z tymi w górze. Pomyślałem: „Jeżeli obłocone skrzydła nawet orłowi opadają - to czy
gwiazdy w kałużach nie stracą w ogóle swego blasku?” Wówczas wlazłbym prosto w błoto...

1954 rok

Czy tylko sprawa KS 8/54?


Reportaż o znajomych spod zegara

Podczas rewizji wydobyto z kieszeni zatrzymanych wszystkie drobiazgi. Ułożono je na stole w cztery
kupki - bo czterech ich było. Krawczyk miał przy sobie tylko chustkę (nie pierwszej czystości) i papierosy.
Nalewaj niewiele więcej. Z kieszeni skórzanej kurtki Chomiaka wydobyto zapiski z adresami, kwit wpłaty
do mleczarni, fioletowy grzebyk, czternaście zdjąd kusząco uśmiechniętych, hożych dziewcząt.... Aha,
byłbym zapomniał - był tam jeszcze ciężki pilnik z zagiętą rękojeścią, który znaleziono nie w kieszeni, a
pod podszewką kurtki. W protokole milicyjnym został określony jako „raszpla gruboziarnista”.
Łodyga miał przy sobie straszak marki „Mubis” - patent RP nr 2 882, magazynek i trzydzieści pięd naboi.
Ale to znaleziono nie w kieszeni, a za skarpetką Mariana Łodygi, który twierdził, że „wcale go tam nie
chował, tylko straszak wyleciał mu przez dziurę w spodniach”.

Duży elektryczny zegar reguluje ruch przepływającego przez stację tłumu. Jedni pchają się do kas, inni
wybiegają na perony. Wszyscy patrzą nerwowo na zegar. Jego wskazówki przybliżają czyjś przyjazd lub
odjazd. Wszyscy ludzie, którzy znajdują się w budynku dworca, albo skądś przyjechali, albo gdzieś
odjadą. Znajdują się tu przez chwilę, a potem znikają... Przychodzą następni - i znowu patrzą nerwowo
na zegar...
A pod zegarem stoi zawsze grupa ludzi, dla których ruch wskazówek nie oznacza przyjazdu lub odjazdu.
Ci ludzie nie są podróżnymi. Oni są stałymi lokatorami dworcowego budynku.
Ta grupa raz jest mniejsza, raz większa. Stoją pod zegarem ludzie, którzy nie mają co począd z czasem.
Obracają go na głośne, wulgarne żarty, na ocenianie walorów kobiecych nóg. Tyle można od nich
usłyszed. Ale to nie wszystko, o czym oni mówią. Reszta gubi się w szepcie...
Tam, pod zegarem na krakowskim dworcu, spotkali się właśnie Ryszard Nalewaj, Marian Łodyga, Józef
Chomiak i najmłodszy, bo szesnaście lat liczący Olek Krawczyk. Każdy trafił tu z innej strony, ale miejsce
pod zegarem sprzyja zawieraniu znajomości. Tu przychodzą tylko sami swoi. Jak się trafi „frajer”, zaraz
go się „wyślizga”.
Nalewaj kręcił się po dworcu już trzy doby. Przyjechał ze Stalinogrodu. Spał w poczekalni. Nie miał już
pieniędzy.
Chomiak z Łodygą przyszli tu po papierosy, bo w mieście kioski były już pozamykane.
Krawczyk po prostu się nudził, a zresztą przychodził tu prawie co dzieo; tu zbierali się tacy, od których
mógł wiele usłyszed. Imponowali mu. .
Zaczęły się rozmowy - doszło do porozumienia: „Idziemy na litra”. Zebrali pieniądze i trafili do
„Uniwersalnej”. Gdy wyszli po godzinie, byli już kumplami. Wódka szumiała im w głowach. Cała ulica
należała do nich. Ale co po ulicy! Oni by chcieli co innego.
Przystanęli koło wystawy jubilerskiej na Floriaoskiej. Przylgnęli nosami do szyby.
- Żeby mied to wszystko, toby się człowiek ubrał i ubawił - powiedział Chomiak. Westchnęli. Łodyga
bąknął:
- Ale jak to zdobyd?
Wtedy poszli do „Teatralnej” na drugiego litra. Siedzieli ciasno przy sobie, by szept zamknąd w kole
pochylonych głów. Łodyga opowiadał:
- Znam jednego księdza. Pracuje w kurii. Chodziłem do niego oglądad przedwojenne gazety sportowe.
Jesienią zeszłego roku ksiądz sam spotkał mnie na błoniach, jak w piłkę grałem, i powiedział: „Widzę, że
się sportem zajmujesz... Przyjdź na Sławkowską, to dam ci gazety”. No i ja chodziłem. Później ten ksiądz
Błażej dał mi tę sztukę...
Pod stołem przeszedł z rąk do rąk straszak marki „Mubis”. Nad stołem krążyła butelka. Łodyga szeptał
dalej: jak był ostatni raz, to widział u księdza trzydzieści tysięcy złotych.
Trzydzieści tysięcy złotych! Co można by za to kupid! Ile by wypadło na jednego?
- No co? - zapytał szeptem Chomiak. - Zajdziemy na Sławkowską?

Nie wiedzieli o sobie nic ponad to, że mają ten sam cel. Znali tylko swoje imiona- Maniek, Józiek, Rysiek i
Oleś. Nie znali nawet własnej przeszłości. Nie stad ich było na to, by przewidzied przyszłośd na drodze,
którą obrali.
Zacznijmy od przeszłości. Ona kształtowała ich oblicze i pragnienia, zanim została zanotowana w aktach
KS 8/54.
Józef Chomiak miał lat dziewięd, kiedy stracił matkę. Było to w 1944 roku. Ponieważ ojciec go bił, uciekł
do babki na ulicę Dobrego Pasterza 84. Jednak ciągnął go szeroki świat, rozpoczął więc wędrówkę bez
biletu, której kres położył jakiś sokista. Zatrzymanego oddano do „Caritasu”. Potem przebywał przez
półtora roku w Domu Dziecka w Opolu, skąd uciekł z powrotem do babki na ulicę Dobrego Pasterza. Był
goocem, później woźnicą w mleczarni. Ale to zabierało dużo czasu, dawało mało pieniędzy i żadnych
emocji. Przestał pracowad, a kiedy w domu na ulicy Dobrego Pasterza 84 mydliny zbyt gryzły w oczy
(babka zajmowała się praniem) - wtedy Chomiak udawał się na stałą placówkę, pod zegar na Dworzec
Główny,
Przeszłośd Mariana Łodygi bardzo była podobna do przeszłości Chomiaka (są bradmi ciotecznymi). W
1941 roku stracił rodziców w Oświęcimiu. Po śmierci ciotki trafił do Domu Dziecka w Nowym Sączu.
Uczył się w szkole przysposobienia zawodowego, ale nie zdał. Potem pracował w WPB i jako woźnica
zakładów piekarniczych. „Znudziło mu się” wkrótce to zajęcie - zdał się więc na utrzymanie babki. W ten
sposób w domu na ulicy Dobrego Pasterza 84 było dwóch darmozjadów i jedna stara kobieta, która
dzieo w dzieo pochylała się nad balią. Dwóch ludzi, których suma lat wynosi trzydzieści dziewięd,
pozwalało na to, by blisko siedemdziesięcioletnia kobieta harowała na nich...
Mieli dużo czasu. Łodyga częśd zużytkowywał na spotykanie się koło Barbakanu z niejaką Antośką.
Dziewczyna miała ostatnio coraz większe wymagania: a to postaw ciastko, a to kup pooczochy, kino
zafunduj. Łodyga czuł, że jeśli nie zyska pieniędzy, to straci Antośkę...
Z Nalewajem spotkali się pod zegarem. Ten już trzecią z kolei dobę wegetował na dworcu. Nalewaj nie
miał swego domu - zostawił go tam, skąd uciekł. Uciekł ze wsi, bo ciągnęło go miasto.
Nalewaj swego czasu ukooczył kurs traktorzystów w Lubliocu. Dostał przydział do POM nr 15. Pracował
dużo. Dużo zarabiał. W żniwa osiągał nieraz kilka tysięcy. Pieniędzy mu nie brakowało, tylko że nie było
co z nimi robid, ani w Wędroży, ani w Wiekowie. Nalewaj nudził się na wsi, dusił się, coś ciągnęło go do
miasta. Uciekł z POM i pojechał do Stalinogrodu. Zaczął pracowad w kopalni „Wujek”. Ale tu jako
niewykwalifikowany robotnik nie zarabiał tyle, co traktorzysta przy żniwach. A życie miejskie wymagało
pieniędzy. Uciechy kosztują. .Nalewaj sprzedał marynarkę sąsiada z hotelu robotniczego. Uciekł ze
Stalinogrodu i koczował na dworcu w Krakowie. Najpierw ucieczka ze wsi do miasta, później z miasta do
miasta... .
Olek Krawczyk chodził na dworzec tak, jak inni chodzą do szkoły wieczorowej: chciał się czegoś
dowiedzied, przygotowad do życia. Imponowali mu ludzie, którzy umieli kląd i zwięźle oceniad kobiety.
Miał dopiero szesnasty rok.
Wszyscy spotkali się pod zegarem i tam się dogadali. Tak powstał „gang” złożony z ludzi, którzy nie znali
swojej przeszłości ani nie domyślali się przyszłości. Chuligani jak ludzie krótkowzroczni żyją tylko
teraźniejszością.

Chuligaostwem można nazwad tylko początek - te dwie awantury, jakie urządzili na ulicy po wyjściu z
„Teatralnej”. Dalszy ciąg jednak zasługuje na inne miano: bandytyzm. Taka jest konsekwencja tej drogi,
która zazwyczaj nie kooczy się na początku.
Nazajutrz o zmroku udali się na Sławkowską. Weszli do bramy pod numerem 24. Chomiak zawiązał sobie
na twarzy chustkę. Drzwi na klatkę schodową były zamknięte. Chomiak po śmietniku wspiął się na
balkon. Pełny księżyc odbijał jego cieo na szarym murze. Reszta czekała na znak. Ale Chomiak zeskoczył
na dół:
- Dziś nic z tego - powiedział - u niego są jakieś dewotki.
Poszli następnego dnia. Łodyga po drodze głośno rozpatrywał sposoby:
- Ja go po gestapowsku położę twarzą do ziemi. Albo pod łóżko.
Mieli już skręcid w bramę na Sławkowskiej 24, kiedy Krawczyk zatrzymał się przy czarnej klepsydrze.
Oznajmiała śmierd księdza Błażeja.
- Nie miał kiedy, sukinsyn, umrzed! - rzucił z wściekłością Chomiak.
- Świętej pamięci sukinsyn - skorygował Marian. Na nic były ich plany. Ale nie mieli zamiaru zrezygnowad
z łatwego życia.
Przypomnieli sobie kuszącą wystawę jubilerską. Zapadła decyzja: Chomiak na jutro przygotuje diament
do cięcia szkła.
Ale Chomiak nie postarał się o diament. Trzeba było inaczej.
- Strzelid w kłódkę, wtedy się otworzy - zaproponował Łodyga. Strzelid, ale z czego? Do tego potrzebna
jest broo. Ba, żeby była broo, to można by się „lekko załatwid” ze strażnikami Dozoru Mienia.
Postanowili zdobyd broo. W tym celu trzeba „zrobid” jakiegoś milicjanta. Przez dwa dni opracowywali
plany. Chomiak postarał się o gruby pilnik, którym mieli ogłuszyd milicjanta, by zabrad mu broo. Reszta
przeprowadzała wywiad. Zdecydowali dokonad napadu na milicjanta przy koocu pętli tramwajowej na
Borku Fałęckim.
Pojechali tramwajem, ale traf chciał, że milicjanta nie było na posterunku. Wracali z niezłomnym
postanowieniem zdobycia broni.
- Może pojechad na punkt kontrolny na szosie? - zaproponował Nalewaj. Chomiak sprzeciwiał się. „Tam
jest ich za dużo”.
Na Podgórzu spotkali dwóch milicjantów. Ulica była ciemna i pusta. Szli za dwoma ludźmi krok w krok.
Zbliżyli się. Chomiak sięgnął już po swoją raszplę. Nalewaj z Łodygą przyczaili się do skoku. Nagle
przystanęli... Milicjanci nie mieli przy sobie broni. Ocaleli. Nie przeczuwając niczego, oddalali się w górę
ulicy.
Pojechali piętnastką do Nowej Huty, żeby tam spróbowad szczęścia. Po drodze wypili spirytus zmieszany
z piwem. To miało im dodad odwagi. Przy kolejnej próbie zostali zatrzymani.
A więc historia skooczona. Wygląda, że nie ma o czym więcej mówid: „gang” istniał zaledwie kilka dni,
nic nie udało mu się zrobid, już skooczył karierę. Mnie się jednak zdaje, że właściwie dopiero teraz jest o
czym mówid.
Gdy zamknąłem akta sprawy KS 8/54, poszedłem na Dworzec Główny w Krakowie. Ruch regulowały tam
wskazówki wielkiego zegara. Jedni przyjeżdżali, inni odjeżdżali. A pod zegarem stała znowu grupka ludzi.
Z daleka bardzo byli podobni do Chomiaka, Nalewają, Łodygi. Podobne były rozmowy, od których tamci
zaczęli swoją znajomośd.
Miejsce i atmosfera istnieje nadal. Wciąż zbierają, się tam ludzie, których my nazywamy potocznie
chuliganami, a którzy są faktycznymi lub potencjalnymi bandytami.
Skąd się biorą ludzie spod zegara? Udałem się na ulicę Dobrego Pasterza 84. W małym domku nie
zastałem- nikogo. Tak było trzy dni z rzędu. Sąsiedzi mówili, że babcia Łodygowa „poszła na pranie”, inni
zaś, że wzięła torbę i poszła po wsiach. Więc żebrze. Żebrze, mając w domu dwóch wnuków...
Udałem się do domu Olka Krawczyka. Olek ze względu na wiek został zwolniony z aresztu. Okazało się,
że matka nic nie wiedziała.
- Ozy ja wiem, gdzie on się włóczy?!-wołała kobieta na pół płacząc. - Ale ja już go teraz przypilnuję. A
przecież to był taki porządny chłopak.
Na jej płacz i narzekania zbiegły się sąsiadki. Słuchały, patrzyły. Kobieta pokazywała wiszące na ścianie
zdjęcie grzecznego chłopczyka w jasnym ubranku. To był ten sam, który przed tygodniem miał
uczestniczyd w napadzie na księdza, na sklep jubilerski, na milicjanta. Pokiwałem głową razem z
sąsiadkami, że niby do czego to nieraz może dojśd - i wyszedłem.
Skierowałem się w stronę dworca. Po drodze myślałem o prawach życia.
Znajomi spod zegara chcieli żyd: Nie wierzyli w odległa przyszłośd. Chcieli korzystad w teraźniejszości z
urody życia. A że ta uroda była straszna, garbata, kaleka i okrutna? Tylko taką zdołali dojrzed na ulicy.
Tak rozważając dotarłem do dworca. Jakże często i takie rozmyślania dowodzą reporterowi jego
bezsilności.
Kupując bilet denerwowałem się, czy zdążę. Spoglądałem wciąż na zegar, który regulował ruch
przepływającego przez dworzec tłumu. Na zegarze była dwudziesta. A pod zegarem stało pięciu młodych
ludzi. Dla nich ruch wskazówek nie oznacza przyjazdu czy odjazdu. Oni tylko zabijają czas. Tymczasem
tylko czas...
Zegar wskazywał dwudziestą. Taki jest czas teraźniejszy.

1954 rok

Ewa I
Reportaż o inicjatywie

Nie pragnij, aby w świecie działo się tak, jak ty chcesz, ale chciej, aby się działo, jak się dzieje, a będziesz
zadowolony.
Epiktet
Nieprawda
Jan Omyłka

Brudny świt dobijał się do okien. W przedziale było jeszcze ciemno. Ktoś chrapał. Podmiejski pociąg
wlókł się, jakby maszynista postanowił przeciągnąd tę rozmowę w nieskooczonośd. Głosy mieszały się,
ale przewodniczył ciągle ten z chrypką.
- Dawniej to było nie do pomyślenia, żeby dziewczyna szła za mąż i nawet pierzyny swojej nie miała. A
ona goła pod jego kołdrę wlazła - nic dziwnego, że -z tego później same nieszczęścia: pożyli rok i już się
truła...
- Bo to kara za to, że człowiek chce coś w życiu na swoje zmieniad. Dobrze jej tak, niech się nie porywa...
Człowiek za mikry, żeby się na los porywał.
Przypomniała mi się rezygnacka maksyma Epikteta, umieszczona jako motto tego reportażu. Nie znana
dziewczyna wystąpiła widocznie przeciwko zwyczajom, które dla rozmawiających były jedynym prawem.
Dlatego uważały, że mogą oskarżad. I tak zaczął się głośny przewód sądowy, jaki pozwolił trzem babskim
głosom cofnąd się w przeszłośd, zaglądad pod cudze kołdry, w cudze uczucia. Słuchałem o postępkach
ludzi, których nigdy nie widziałem i nie miałem ujrzed. Tu czyjaś przeszłośd jeszcze raz była przeglądana
jak taśma filmowa przed montażem. Minione czyny jeszcze raz otrzymywały motywację. Okazało się, że
ludzie nie żyją dla samych siebie, ale dla cudzych języków. Okazało się również, że o losie człowieka
więcej od niego samego ma czasem do powiedzenia... pierzyna.
Dokonywana w ciemności wiwisekcja ujawniała coraz bardziej podniecające szczegóły: „Grzeszyli jawnie,
bo bez wyprawy to jakby kto bez ślubu, na wiarę... Pani, jaki wstyd! Przyszła bez niczego, jak jaka z ulicy.
Tfu!”
Nic nie może się ostad przed tymi głosami, które co chwila wpadają w poufny trucht szeptu. „Moja
pani... Co pani mówi... Nie do wiary...” Każdy wykrzyknik jak motywacja wyroku: winien!
Gdy praczki piorą brudy, unosi się para. Zdawało mi się, ze w tym wypadku ta para będzie jedyną
atmosferą miasteczka, do którego jechałem. Spodziewałem się usłyszed tam dalszy ciąg takich historii,
które są jedyną samorodną twórczością małych miasteczek. „A poza tym - myślałem - nic się tam innego
nie urodzi, bo gleba pewno wyjałowiona. Nuda zjadła ludzką inicjatywę. Została pewno tylko ta
inicjatywa praczek, które potrzebują brudów, by żyd”.
Tymczasem świt wdarł się do wnętrza przedziału, a wraz z nim tłum zziębniętych robotników. Grzali się
papierosami, zakładali się, czy miejscowa „Stal” wejdzie do drugiej ligi (,Co ty mi litrem w oczy świecisz -
ja stawiam pół pensji za naszymi!”) i narzekali, że stoły frezerskie leżą w kącie hali i żre je korozja.
Owe kobiety, które tak długo zajmowały się pierzyną, teraz zamilkły. Ale nie - usta jednej poruszają się w
bezgłośnej litanii odmierzanej na różaocu. To dalszy ciąg poufnego szeptu - tym razem pod innym
adresem. Kobiety o tuszy zawodowych przekupek ubrane jak szesnastoletnie podlotki. Wszystkie
zaopatrzone w ogromne torby, widocznie puste, bo boki mają zapadnięte niczym cygaoska kobyła. Może
wracają od synów, którzy służą gdzieś w wojskowych jednostkach?
Oprócz nich w przedziale jest jeszcze jedna kobieta, która wzbudza wyraźnie zainteresowanie
robotników. Ubrana w spodnie i uzbrojona w okulary wydaje się jechad do małego miasteczka tylko w
gościnę. Może ma tu rodzinę? A miasteczko już niedaleko. Jeszcze Tuszów Narodowy, Chorzelów - i już
Mielec.
Robotnicy się śpieszą i skręcają w prawo od dworca, w stronę nowego osiedla. Tam też kieruje się młoda
kobieta w spodniach. Trzy inne z pustymi torbami skręcają w lewo - w stronę Starego Mielca.
W Starym Mielcu są władze powiatowe i obowiązkowo rynek. W Starym Mielcu co czwartek odbywają
się targi. W jednym koocu można dostad ser i koguta, w drugim - balowe suknie z tafty, amerykaoskie
skarpetki oraz żółte swetry z wizerunkiem i napisem Mickey Mouse. Można tu spostrzec również owe
trzy kobiety z przedziału. Teraz nie rozmawiają o pierzynach - targują się zawzięcie, wyrywają sobie z ręki
„towar”-. Ich torby nie są już puste.
To nie są mieszkanki małego miasteczka. Odwiedzają je tylko „służbowo”, są bowiem gośdmi z
Warszawy. Stołeczne „ciuchary” z czarnego rynku przy Placu Szembeka. One też jeżdżą „na delegacje w
teren”. To się nazywa inicjatywa prywatna.
Inicjatywa to ogromna energia, która różne przybiera formy i różnym może służyd celom.
II

Okazało się więc, że ten, kogo uważałem za ściśle związanego z atmosferą małego miasteczka, przebywa
tu tylko „na delegacji” jako reprezentant inicjatywy prywatnej. Gdzie więc szukad tej atmosfery? Tam
chyba, gdzie dzieją się najważniejsze sprawy miasteczka, gdzie coś powstaje. W tym celu trzeba wrócid
do kolejowego przejazdu i pójśd w stronę nowego osiedla.
Na jego kraju, tuż pod rzadkim laskiem, można dostrzec świeże mury jakiejś budowy. Każdy mieszkaniec
Mielca potrafi wyjaśnid, że tam buduje się szpital powiatowy. Ale chyba najlepiej zrobi to owa kobieta w
spodniach. W przedziale pociągu była tylko jednym z pasażerów - tu jest głównym architektem budowy
szpitala. Nie pomyliłem się, klasyfikując ją jako gościa w miasteczku. Ale, jak się okazuje, różni mogą byd
goście; jedni przyjeżdżają z pustymi torbami, by wywieźd pełne, inni przywożą teczki pełne planów, by
zostawid miastu nowy obiekt. Inżynier Janina W. reprezentuje w Mielcu inną już inicjatywę - inicjatywę
paostwową. Od roku regularnie odwiedza budowę, a będzie to robid aż do otwarcia bramy gotowego
szpitala, co nastąpi zapewne w roku 1957. Budowa natrafiała na różne trudności i opóźnienia. A bardzo
by się przydało tych dwieście łóżek, na jakie obliczony jest nowy szpital. Stotrzydziestotysięczny powiat
musi jeszcze tymczasem zadowolid się starym. Budynek przewidziany na sześddziesiąt łóżek mieści w
sobie sto, a i tak, żeby sprostad zapotrzebowaniu, z oddziału na przykład położniczego już na piąty dzieo
wypisuje się pacjentów. A nowych przecież codziennie przywożą karetki. Przy szpitalu jest powiatowa
stacja pogotowia ratunkowego. Doktor kieruje trzema zespołami: wypadkowo-chorobowym (składa się z
lekarza i sanitariuszki), położniczym (w skład wchodzi położna i sanitariusz) i przewozowym. Codziennie
w wielu miejscach powiatu nakręcają ludzie numer dziewięd. Telefon alarmuje.. Dyżurny lekarz podnosi
słuchawkę: - Słucham... Tak, dobrze... Przyjęto. Niedługo karetka wyrusza.

III

Reflektory tną ciemnośd. Noc uskakuje na boki. Szosa wpada między uśpioną wieś. Wszędzie ciemno,
tylko psy ujadają, jakby latarnie „Skody” były księżycem. Karetka pędzi. Karetka jest w ruchu całą dobę.
Kilometry nabijają się na liczniku. Tam gdzieś ludzie czekają na jej warkot. Liczą może minuty, sekundy.
Tam może chodzi o życie. Tu, w szoferce „Skody”, sprawa czyjegoś życia odbija się na szybkościomierzu.
Kierowca Jan Magdalinski wie, co znaczy tempo. Karetka pędzi, chod drogi w mieleckim powiecie nie są
najlepsze. Nie zawsze zresztą jeździ po drogach. Nieraz ścieżkami trzeba docierad pod wskazany adres.
Wreszcie jest - domek stoi trochę w bok od drogi.
Doktor Warzocha wysiada wraz z pielęgniarką. Za chwilę łagodnie przemawia do chorej. Nie widad jej
prawie spod wielkiego okładu. Kobieta jęczy. Pokazuje na głowę...
- No i co? - pyta kierowca, gdy lekarz wychodzi z domu.
- Nic... Do migreny wzywali pogotowie.
Znowu światła tną noc. Z Wojsławia alarmowali: niebezpiecznie chore dziecko. Migają białe kamienie
przy szosie, kilometry wskakują na licznik. W Wojsławiu psy witają samochód. Znowu doktor Warzocha
pochyla się nad łóżkiem, w którym zagubiona w ogromnej pierzynie spoczywa trzyletnia dziewczynka.
Wandzia wieczorem połknęła dziesięd groszy.
- Tam gdzieś może chodzi o życie ludzkie - mówi z wyrzutem doktor Warzocha - a pani wzywa pogotowie
do takiego głupstwa. Wystarczyłaby łyżka rycynusu.
- Ale jak pan tu jest, to niech pan przynajmniej jej przepisze do smaku - proponuje matka. I znowu
kierowca pyta: „No co tam?” Znowu lekarz odpowiada:
- Nic... Dziecko nie miało apetytu, ale dziesięd groszy zjadło.
Magdalinski nie dziwi się: w dziewięddziesięciu wypadkach na sto jest właśnie tak.
- A bo to raz tak było, że przyjeżdżamy, a chłop ledwo że w butach od gnoju zdąży pod pierzynę
wskoczyd. Kiedyś pięddziesiąt kilometrów zrobiłem do Kiełkowa w straszną mokwę, bo się chłopu czyrak
na dupie zrobił i zwolnienia chciał...
Wezwad pogotowie - to też inicjatywa, ale w wielu wypadkach inicjatywa bezmyślna, która przynosi
straty, a czasem może kosztowad życie. Bo gdy się jeździ do czyraków i migreny, to czasem nie można
zdążyd do Glinek Małych, gdzie wypadek wymagał natychmiastowej transfuzji. I doktor Pietrzykowski
zdecydował się dokonad jej przy naftowej lampie, w chałupie o glinianej podłodze...
Gdy karetka wraca do Mielca, miasteczko leży uśpione. Żyje tylko dworzec i szpital. Tam każdej godziny
toczy się walka o zdrowie i życie. O życie walczą chorzy, lekarze, personel i... aparaty. Okazuje się, że w
tej walce jest jeszcze miejsce na inicjatywę.

IV

Dyrektor Magiera chętnie pokazuje w sali operacyjnej aparat „Hirana”, na położnictwie butlą Draegera.
Ale z prawdziwą dumą prowadzi do izby noworodków. Tam pod ścianą stoi duży aparat, przypominający
nowoczesną lodówkę, z oszkloną kabiną u góry. W tej kabinie pod ultrafioletowymi lampami leżą cztery
żywe istoty - cztery wcześniaczki. Brązowa skóra jest jakby zbyt obszerna na te maleokie poczwarki. Ich
płuca pracują pospiesznie pod ciśnieniem życiodajnego tlenu. Na białej emalii . inkubatora widnieje
napis: EWA I. Właściwie powinien nazywad się: OMYŁKA. Nie chodzi jednak o żaden błąd - to, że aparat
pracuje, jest zasługą... OMYŁKI. Jana Omyłki - ślusarza precyzyjnego w Wytwórni Sprzętu
Komunikacyjnego. - Właściwie to powinienem nazywad się Rosołowski, jak mój dziad, gdy szedł służyd do
carskiej armii. Tam w aktach pokręcili nazwisko rekruta i napisali do wyjaśnienia: „oszibka” - to znaczy
„omyłka”. I tak już pozostało - Omyłka...
Dlaczego jednak pierwszy w Polsce samodzielnie wykonany inkubator dla wychowywania wcześniaków
nosi nazwę EWA I ?
Ewa urodziła się 15 lutego 1953 roku, przeszło dwa miesiące wcześniej niż powinna. Dziecko miało
ledwo ponad tysiąc gramów, było bardzo słabe. W tym okresie w szpitalu szwankowało centralne
ogrzewanie.
- Jakie nadzieje? - pytał ojciec. Lekarze rozkładali wymownie ręce.
Inkubatora nie było. Jan Omyłka postanowił go stworzyd. Za poradą doktora Głębockiego przeniósł
dziecko do domu, gdzie z najmniejszego pokoju uczynił nieomal piec chlebowy: zamknął hermetycznie,
zaopatrzył w cztery grzejniki elektryczne o mocy osiem tysięcy watów. Ale nie wystarczyło utrzymanie
temperatury w wysokości trzydzieści siedem stopni. Wymagana była jeszcze odpowiednia wilgotnośd.
Omyłka rozwieszał namoczone w wodzie prześcieradła i co chwila spoglądał na hygrometr. Zaczęła się
walka o życie, walka trwająca trzy miesiące. Trzy miesiące to ponad dziewięddziesiąt dni i
dziewięddziesiąt nocy. To tysiące godzin, a każda godzina to niepewnośd. Były kryzysy, kiedy sinica
występowała na twarz, kiedy wydawało się, że wszystko przepadło. Przybiegał do żony.
- Słuchaj, ona nie oddycha!
Kierował wtedy wprost na twarz strumieo tlenu z butli, jaką dostarczyła dyrekcja WSK. Dziecko żyto,
karmione jak wróbel - z pipetki. Po pierwszym miesiącu przybyło mu dziewiędset gramów, po dwóch -
tysiąc sześdset. Wreszcie doktor przestał byd codziennym gościem w domu Omyłków; za to ślusarz
często zachodził do szpitala. Interesowała go sprawa wcześniaków...
W mieleckim szpitalu około piętnaście procent ogólnej ilości porodów to wcześniaczki. Piętnaście
procent - to około osiemdziesiąt - sto dzieci rocznie. Jest to procent stosunkowo wysoki. Przyczyna leży
w pracy zawodowej zatrudnionych w WSK kobiet; zbyt długo pracują w czasie ciąży, co w skutkach
powoduje liczne przedwczesne porody. Z powodu braku odpowiednich warunków przedwcześnie
urodzone dzieci oddawano matkom. Śmiertelnośd była wysoka...
A Ewa żyła... Czy nie można uratowad innych? Zycie jest cenne, trzeba o nie walczyd. Życie tli się w zbyt
małym ciałku wcześniaków - trzeba cieplarnianych warunków, by nie zgasło. Ślusarz-wzorcarz, Jan
Omyłka, podejmuje moralne zobowiązanie: wystąpid przeciwko śmierci. Chodziło o skonstruowanie
skomplikowanego aparatu, którego Omyłka nigdy na oczy nie widział; aparaty takie Polska importowała
w niewielkiej ilości z Francji i Szwecji...
To właśnie nazywa się inicjatywa osobista- właściwośd ludzi, u których przeciwności potęgują energię.

„Łowca mikronów” - tak nazywają na oddziale Jana Omyłkę. Wykonuje on prace z dokładnością do
jednej tysięcznej milimetra. Ale najlepszy fachowiec nie zmierzy wysiłku człowieka z dokładnością do
jednego-mikrona.
Wieczorami jak dmę ciągnęła go ku sobie lampa. Północ zastawała go nad rozłożonymi podręcznikami
fizyki. Studiował rozdział po rozdziale: Ciepło, Mechanikę, Optykę, Elektrotechnikę... Żmudne obliczenia
jak mak rozsypywały się na białych kartkach. Z obliczeo wyrastały rysunki. Wstawał od stołu tylko wtedy,
gdy mała Ewa zapłakała. Stał chwilę nad jej kołyską, potem wracał do lampy. Jak dopiąd tego, by
wszystko się zgadzało: zautomatyzowane dodawanie tlenu z wilgotnością, powierzchnia parowania z
kubaturą inkubatora. To trwało miesiące - jak przedtem czuwanie nad Ewą.
Jednak Omyłka nie rezygnował. Oczytany w Balzaku i Maupassant nie znał może maksymy Epikteta,
która posłużyła za motto reportażu. W każdym razie był jej przeciwny. Wiele razy w życiu udowodnił to
czynem. Inicjatywa bowiem to nie tylko pomysł, lecz także upór. Upór i praca.
- Z czym ty się porywasz - mówiła żona - ze ścierką na słooce!
Kobiety cenią szlachetne porywy, ale są praktyczne - to znaczy: nie wierzą, by z niczego mogło powstad
coś. Ale siła woli i przekonanie to nie jest nic. Wynalazcy są uparci. Upór, wiedza i praktyka stworzyła
plany.
Wreszcie plany, uzgodnione z doktorem Głębockim, zaczęły przybierad rzeczywiste kształty. Dyrekcja
WSK, rada zakładowa i organizacja partyjna pomogły konstruktorowi w uzyskaniu niezbędnych
surowców: drutu nawojowego, przewodów, butli tlenowej, emalii. Omyłka po pracy nie opuszczał
zakładów. Godziny szły w dziesiątki, setki, później tysiące...
Dwa tysiące godzin! Ileż to karpi można złapad siedząc nad Wisłą... Omyłka już dawno nie był w Glinkach
Dużych, skąd dawniej przywoził żonie karpie i sumy. Bardzo lubi łowid ryby. Na ryby najlepiej wyjechad
jeszcze nocą, żeby o świcie spławik taoczył już na wodzie. Ale nocą Omyłka ślęczał nad wykooczeniem
inkubatora. Koledzy-ślusarze i inżynierowie kiwali głowami jak nad kimś, kogo ogarnęła bezproduktywna
mania.
Ostatnie dwie doby nie wracał wcale do domu. Wreszcie rano próba. Ręce drżały z przemęczenia i
zdenerwowania. Podobnie czuł się w dniu urodzin Ewy. Czy wszystko się zgodzi? Czy inkubator będzie
żył? Czy da życie innym?
Nie wiedział, czy ma prawo ufad swemu własnemu dziełu. Skomplikowany aparat wymagał idealnej
synchronizacji działania urządzenia cieplnego (termostat, elektrotermometr, przekaźniki rtęciowe,
szereg cewek indukcyjnych) i tlenowego, regulacji wilgotności i lamp ultrafioletowych.
Włączył aparaturę. Działa.
Jeszcze tego dnia Omyłka nazwał swe dzieło EWA I. Dlaczego I? Bo miała byd jeszcze EWA II.

VI

2 listopada w 1954 roku inkubator EWA I rozpoczął służbę w powiatowym szpitalu w Mielcu. Pod
ultrafioletowymi lampami nagrzewały się po cztery wcześniaki przypominające jaszczurki na rozpalonym
kamieniu. W szpitalu o pięddziesiąt procent spadła śmiertelnośd dzieci przedwcześnie urodzonych.
Ślusarz Omyłka zaczął wyjeżdżad z wędką nad Wisłę. Jeździł na motocyklu SHL; otrzymał go jako premię.
Była to jedyna nagroda dla konstruktora z małego miasteczka. Nie, nie jedyna. Najważniejszą
niewątpliwie nagrodą było spełnienie moralnego zobowiązania - zwycięstwo nad śmiercią.
Inicjatywa to ogromna energia, która różne przybiera formy i różnym służy celom. Najszlachetniejszą
odmianą jest ta, przy której cały człowiek zespala się ze swą ideą. Jeżeli idea jest piękna - i człowiek
szlachetnieje. Ale wtedy dopiero inicjatywa jednego człowieka może przynieśd skutki społeczne, gdy się
połączy w jeden nurt z inicjatywą społeczną.
Wynikiem tego miała byd właśnie EWA II. Miała byd, bo... Ministerstwo Zdrowia zamówiło w zakładach
WSK sto trzydzieści sztuk inkubatorów pod warunkiem znacznego obniżenia kosztów. W tym celu
Omyłka zwrócił się o opracowanie urządzenia termostatycznego do Politechniki Wrocławskiej. I tam
sprawa utknęła. Przygotowane prasy, wykrojniki, wytłoczniki nie produkują części stu trzydziestu
inkubatorów, bo naukowcy wrocławscy nie mają czasu opracowad urządzenia termostatu. Sto trzydzieści
inkubatorów - to sto trzydzieści szpitali powiatowych, to kilkaset dzieci rocznie wydartych śmierci. Ewa
Omyłka ma blisko trzy lata. EWA I - rok.
Korespondencje pomiędzy Politechniką Wrocławską, Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego i
Ministerstwem Zdrowia trwają już kilka miesięcy. Ten trójkąt jest granicą, której nie może już
przekroczyd inicjatywa osobista. Za tą granicą jest świat obojętnych spraw, urzędowych obowiązków.
Tam nie podejmuje się moralnych zobowiązao walki przeciwko śmierci. Tysiące godzin, spędzonych nad
konstruowaniem aparatu, rozwlekają się w miesiące, lata. Epiktet byłby już pokonany, gdyby to nie
wymagało udziału „inicjatywy urzędnicze j”.
Sprawa nabiera urzędowej mocy z dala od małego miasteczka. A ten sam czas przynosi zniechęcenie dla
tego, kogo stad było na wolę. Jan Omyłka doprowadził do pół drogi prace nad projektem „Stalowych
płuc” dla porażonych Heine-Medina i projektem aparatu o wymiarach 2X2X3 milimetra do zdjęd
mikrofilmowych we wnętrzu żołądka.
To nie są plany żadnej pracowni naukowej. To są plany jednego człowieka, który żyje w małym
miasteczku. Więc jedyną twórczością małych miasteczek nie muszą byd jałowe plotki. To znaczy, że gleba
nie jest tak wyjałowiona nudą, by nic nowego nie mogło na niej wyrosnąd. Wszystko zależy od inicjatywy
osobistej, która każdemu pozwala znaleźd w sobie siłę, by wykonad -to, o słuszności czego jest
przekonany.
Niektórzy powiadają: małe miasteczko zabija inicjatywę tym, że jest w nim za dużo czasu. Omyłka
uśmiechnął się na to:
- Ja nie umiem żyd bez roboty. A życia i tak nie starcza, za krótkie.
Dołożył starao, by innym przedłużyd to życie z kilku dni do dziesiątków lat.

VII

Gdy odjeżdżałem z Mielca, noc zalała szyby wagonu niczym czarny tusz. Odjeżdżałem jako jeden z gości,
którzy odwiedzili małe miasteczko. Tym samym pociągiem co i ja przyjechała do Mielca kobieta-
architekt, budująca nowy szpital; przyjechały również „na delegację” stołeczne „ciuchary”. Różni bywają
goście z tej samej strony świata.
Przypomniały mi się przedstawicielki inicjatywy prywatnej i ich. rozmowy w przedziale. Przypomniał mi
się również ostatni toast, jaki na imieninach żony wypiliśmy z Janem Omyłką: „Za dwie Ewy, z których
jedna -będzie lekarzem!”

1955 rok

Atmosfera
Reportaż o zakłamaniu
Dopóki wiatr nie powieje,
i puch wierzy w swój ciężar.
(przysłowie gruzińskie)

O tej porze okna gmachu zaczynały już wygasad. Światła układały się w szachownicę, której poszczególne
pola, jedno po drugim, zapadały się w ciemnośd. Ciężkie obrotowe drzwi wyrzucały ludzi na mokry
placyk. Te same drzwi wessały do środka kilka osób. Po co idą do pustoszejącego gmachu?
To na nich czeka światło w nie zamkniętych jeszcze pokojach. Puste korytarze. Rząd krzesełek pod
ścianą. Tu jak u lekarza w przychodni trzeba poczekad na swoją kolej; tu też przychodzi się z jakąś
chorobą, z jakimś stanem zapalnym, ze sprawą osobistą. Ale jakże często te sprawy, chod rozpatrywane
w odniesieniu do jednostki, dotyczą dziesiątków, setek czy tysięcy, jakże często są przejawem jakiejś
ogólnej, epidemicznej słabości...
Za tymi drzwiami pali się światło. Za tymi drzwiami bada się stan, stawia się diagnozę. Tam pracują
ludzie, dla których sprawy innych są ich sprawą. Tam między stronami nie powinno byd rozdziału - jak
między lekarzem a pacjentem; obie wszak należą do jednego organizmu :- do partii.
Komisja Kontroli Partyjnej postanawia: „Sprawę trzeba wziąd na zespół”. Zespół się zbiera, czyta akta.
Tymczasem za drzwiami ludzie krążą po korytarzu niespokojnie, nerwowo...
Dochodzi szósta. Na korytarzu pojawiają się nowi. Przyszli osobno, jakby każdy trafił tu z innej strony.
Trzech młodych mężczyzn i kobieta. Kobieta jest w ciąży i zachowuje się jak człowiek w obcym mieście, w
którym nikogo nie zna, ale i nie chce znad. Patrzy pod nogi. Zajmują miejsca jak pasażerowie pociągu,
który połączył ich na tak krótką chwilę, że nie warto nawet zawierad znajomości. A przecież znają się.
Połączyła ich ta sprawa o wiele wcześniej, nim tu przyszli na ostatni jej akt.
Jest późno. Wywołują ich głośno: - Towarzysze z redakcji „Naprzód” - proszę. Zajmują miejsca
naprzeciwko komisji. Dzieli ich czysta kartka protokołu. Nie padły jeszcze żadne słowa. Oczy
doświadczonych towarzyszy porównują oblicza z ankiet i akt z twarzami młodych ludzi. Tamci oczekują
na pierwsze słowo. Jak zwykle ci, którzy sami długo oceniają innych, nie czują się dobrze, gdy przyjdzie
czas ich oceny. A domyślają się, że taki czas nadszedł, chod właściwie w aktach, które komisja ma przed
sobą, kto inny jest oskarżonym; oni występują tam tylko jako wyrokujący...
Akta dotyczą towarzyszki Wandy Chęcioskiej z redakcji młodzieżowego tygodnika „Naprzód”. Kiedy na
zebraniu organizacji partyjnej tegoż pisma omawiana była jej praca i postawa - powstała sprawa
towarzyszki Chęcioskiej. Zarzucano jej opuszczanie się w pracy, obłudę, kłamliwośd, posądzono ją o
wrogą robotę w dziale listów... Mówiło o tym wielu. Każde nazwisko figuruje w protokole. Wypowiedzi
podobne jak refren tanga. Nie brak tam basowych głosów Dławicza i Rypsa
O moralności, a właściwie o niemoralności Chęcioskiej mówił wówczas ten, który wiedział o tym
najwięcej - bo korzystał - towarzysz Oślizło.
Od decyzji organizacji partyjnej i komitetu dzielnicowego - usunąd z partii - Wanda Chęcioska odwołała
się do Warszawskiej Komisji Kontroli Partyjnej. Teraz siedziała blada, z rękami złożonymi na wzniesionym
brzuchu. Była godzina siódma trzydzieści, gdy zaczęła mówid...
Dławicz i Ryps milczeli. Jeszcze byli tylko świadkami. Ale Oślizło już się skręcił, przeskakiwał niespokojnie
wzrokiem z twarzy na twarz. Sprawiał wrażenie człowieka, który w każdej chwili gotów jest obrócid
swoje własne słowa przeciwko sobie, byle tylko zadowolid innych... Chęcioska mówi zdławionym głosem:
- Odwołuję się, bo atmosfera w naszej redakcji była okropna. Dyrygowało ludźmi grono spiskowców z
legitymacjami partyjnymi, którzy chcieli człowieka zgnębid, zrobid niczym. Tam są idealne warunki do
wypaczania charakterów. Kto nie jest zepsuty i przydeptany, ten może to zawdzięczad wyjątkowej sile
woli...
...Była w szpitalu kilka tygodni. Gdy wróciła, spotkała się z nieufnością kierownika działu („My nie mamy
tobie prawa wierzyd, żeś ty w szpitalu była...”), z zarzutem zaległości w pracy i szeptami koleżanek
(„Słuchaj, tu się na ciebie coś szykuje”). Nie pierwszy raz szepty krążyły po redakcji. Ciężka, potwornie
ciężka atmosfera przyduszała głos do szeptu. Głośno rozmawiało się tylko na egzekutywie, bo w ogóle
inaczej z nią nie rozmawiano. Egzekutywa, grupa partyjna, zebranie - to zawsze oznaczało kolejne etapy
śledztwa. Śledztwa w sprawie „przestępstw”, które się nie wydarzyły. Oskarżenia na zapas - nieufnośd
dotycząca przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Człowiek czuł wokół siebie chłód, w sobie strach.
Kolegów rozróżniał tylko jako tych, którzy są już jego wrogami, i tych, którzy nimi będą. Milczenie więc
stało się zasadą - szept wyjątkiem; każde słowo bowiem mogło byd przytoczone już na najbliższym
zebraniu.
- Kiedy nie wiem, jakie jest tam zebranie, a idę na górę, to tak mi nogi drżą - zwierzały się szeptem
koleżanki. Ale Chęcioska wiedziała, jaki miał byd temat zebrania w grudniu 1955 roku. Wiedziała, bo
przygotowano je w najdrobniejszych szczegółach. Miała byd kolejnym kozłem ofiarnym na ołtarzu
atmosfery. Od decyzji tego zebrania odwołała się do WKKP.
Była godzina dwudziesta trzydzieści, gdy Chęcioska wypiła szklankę wody. Potem mówili po kolei
wszyscy. Słowa Dławicza i Rypsa nie brzmiały tak samo jak w protokole. To nie był żaden z tamtych
refrenów - to była całkiem inna melodia. Oślizło spocił się, gdy usiłował wyjaśnid, skąd się tu znalazł.
Było już po dziewiątej, gdy wezwani przeszli do przedpokoju, a komisja zaczęła naradę. Jej członkowie
patrzyli przez chwilę po sobie. Wreszcie odezwał się najstarszy towarzysz:
- I to ma byd młodośd? To są młodzi komuniści? Pamiętasz naszą młodośd, Stefan, w KZMP i partii?
Drugi pokiwał głową. Spoza kręgu lampy odezwał się głos:
- To typowo szczeniacka atmosfera...
- Ale skąd się u nich bierze? - spytał ten najstarszy. - Jak do tego doszło?

Skąd się to bierze? Jak do tego doszło? Najlepiej chyba będzie przytoczyd tu jako dokument pamiętnik
człowieka, który podlegał działaniu tej atmosfery. Będzie to pamiętnik pisany spoza granicy działania
trucizny. Warto go tu przedstawid. Jak w lustrze będą mogli dojrzed się w nim ci, którzy jeszcze teraz
wszelkimi siłami zamykają lufcik, żeby wytworzona przez nich atmosfera nie straciła nic ze swego
ciśnienia. Jako ludzie słabi panicznie boją się przeciągów...
Wykorzystajmy przerwę w pracy komisji, żeby się zapoznad z dokumentem, którego autor był
przedmiotem oddziaływania atmosfery. Ja - świadek przebiegu sprawy na komisji - znałem autora i
atmosferę. Pragnę jednak, żeby poznali ją wszyscy ci, których to interesuje. Dlatego przytaczam tu częśd
wielkiego pamiętnika, który został nazwany przez autora „Zakłamanie, czyli spowiedź oportunisty”.

Przyszedłem do redakcji „Naprzód” zaraz po maturze. Przyszedłem, jak się przychodzi do miejsca, o
którym inni mogą co najwyżej czytad. Byłem wzruszony, że zajrzę z bliska do tego tygla, w którym
gotowały się wszystkie hasła, jakie od dawna stały się moim confiteor. Podam rękę ludziom, których
nazwiska nieraz odmieniałem w szkolnych dyskusjach wespół z nazwiskami Marksa i Engelsa. Znałem już
ich zresztą - tak mi się wydawało - bo znałem ich myśli z łamów pisma „Naprzód” i znałem ich zasadę:
walczyd z wszystkim, co jest przeciwko Człowiekowi. Dlatego od dawna uważałem się za ich towarzysza.
Traktowałem ich w swojej wyobraźni jak apostołów z pistoletem w ręku: wierzyłem im i chciałem byd jak
oni.
Z tym przyszedłem do redakcji. Przyniosłem ze sobą to, co miałem największego, co mieściło się w
pojęciu „bagażu inteligenckiego”. W tym sensie chciałem przestad byd sobą, wierzyłem bowiem, że
człowiek stad się może nawet nieśmiertelny tylko w dynamice twórczego kolektywu. Dogmat
nieśmiertelności wymagał wiary w kolektyw. Miałem ją. I nawet teraz wiem, że to wcale nie jest
śmieszne...
Kolektyw stał się więc najwyższym trybunałem - każde jego zdanie było wyrocznią. Kolektyw składał się z
ludzi. Ale słowa ludzi dopiero wówczas uzyskiwały swą moc, jeśli zostały podane w formie: kolektyw
uważa, że... Wiersze, artykuły, reportaże i felietony podpisywane były przez Chmielą, Borka, Dławicza,
Oślizłę, ale właściwie pisał je kolektyw.
Nie wszystko w tej redakcji było tak, jak sobie wyobrażałem. Nie wiedziałem na przykład, że rewolucyjną
rzeczywistośd można planowad. Zawsze myślałem, że to ona kształtuje łamy gazety, a nie odwrotnie. Ale
kolektyw wiedział, co robi, kiedy sam pisał listy „od czytelników” i poważnie się z nimi rozprawiał. Nie
myślałem również, że wiersze można zamawiad jak buty u szewca - na określoną okazję. Ale tłumaczyłem
sobie, że każda walka ma swoje metody, a walka wszak była tu generalną zasadą.
Ludzie byli tacy, jakich chciałem zobaczyd: od razu , widziało się, czego chcą. Nie używali ani krawatów,
ani zbytecznych słów. Nie oczyszczone buty i nie uprasowane spodnie dawały im piętno ludzi myślących
o celach, a nie o kantach. W rozmowie bili pięścią w stół, często powtarzali „niesłusznie”, a spraw nie
załatwiali ani nie rozpatrywali, tylko je „stawiali”. W tym, że kolektyw umiał określid, iż dana „sprawa stoi
tak, a nie inaczej” - ujawniała się jego siła.
Zawsze najwięcej ulegałem sile poezji. Dlatego może Chmiel był dla mnie największym apostołem
spośród dwunastu. Już od lat umiałem wiele jego wierszy na pamięd. Ku zgorszeniu mieszczaoskiego
komitetu rodzicielskiego recytowałem je w szkole na wszystkich akademiach. Biła z nich jakaś czysta siła,
jakaś radośd z udziału w walce, wielkie umiłowanie człowieka. W tych strofach rozpoznawało się rytm
marszu. Słyszało się echa wystrzałów, smakowało się triumfalne fanfary. Pozwólcie, że zacytuję:

Gdy Cię wyprzedzą w marszu po szczęście,


Towarzyszu mój drogi,
Ja nie zapomnę o Tobie, nie,
Zawrócę i podam ci rękę...

Dopóki słowa nie ulegną sprawdzeniu w czynie, mogą przystrajad autora w aureolę ze złota, chod są
tylko tombakiem. Nie lubię-znad poetów, bo gdy ich słowa potraktowad jak charakterystykę ich osoby,
jakże często słowa te zaczynają brzmied fałszywie! A zawsze uważałem, że poezja musi byd uczciwa,
szczera, jest bowiem formą spowiedzi poety przed samym sobą. Z rewolucyjnych marzeo też można
samemu sobie zdawad rachunek - tak myślałem i patrzyłem na poetów jak na ludzi, którzy pierwsi dotrą
do prawdy. Dla nich bowiem prawdą mogą byd prawdziwe, czyste uczucia... Tak myślałem i dlatego
traktowałem Chmiela jako chorążego kolektywu. Może dlatego, że tak się zapatrzyłem na niego, nie
zauważyłem prawie Krysi Wagner. Zresztą nie tylko ja...
Krysia Wagner nie była ani poetą, ani chorążym. Krysia tylko przepisywała porywające słowa artykułów i
wierszy. Była to blada i małomówna maszynistka. Czasem kaszlała. Właśnie jej sprawa pokazała mi, że
rewolucyjni poeci mogą rozmijad się z prawdą,..
Chmiel mieszkał na Muranowie w nowych blokach. Krysia Wagner mieszkała za miastem. Była chora na
płuca, ale bała się pójśd do lekarza, żeby nie usłyszed wyroku na siebie. Codziennie rano w lekkich butach
i podszytym wiatrem płaszczyku przekopywała się przez śniegi, by dostad się do zatłoczonej kolejki. Do
redakcji przychodziła skulona. Buty stawiała pod kaloryferami... Chmiel dostał nowe mieszkanie na
Mokotowie. Było jaśniejsze i miało ładną wnękę na bibliotekę. Mieszkanie na Muranowie miała otrzymad
po nim Krysia Wagner. Cieszyła się.
- Oszczędzę na czasie i zdrowiu - mówiła. Kaszlała coraz bardziej. Zima tego roku była mokra i zdradliwa.
Krysia czekała na klucze, ale chod Chmiel przeprowadził się już na Mokotów, kluczy nie przekazywał.
Wyjechał z nimi na dwumiesięczny urlop twórczy. Krysia przez dwa miesiące deptała te same ścieżki. W
koocu poszła do lekarza, czuła się bowiem tak, że nawet najgorszy wyrok był jej obojętny.
W tym dniu wrócił Chmiel. Szedł właśnie korytarzem, opalony, uśmiechnięty, kiedy wpadła na niego
Maryla. Dosłownie - wpadła.
- Dlaczegoś nie zostawił kluczy od mieszkania? Nie zostawił, bo nie przewiózł jeszcze reszty książek na
Mokotów.
- To świostwo! - krzyczała Maryla, aż koledzy wyglądali na korytarz. - Tak mógł zrobid tylko czynownik!...
Wtedy Chmiel odepchnął Marylę, jak odpycha się natręta:
- Ty wariatko, to nie są twoje sprawy!
Za dwa dni oddał klucze. Za tydzieo Krysia z pokoiku na Muranowie poszła do sanatorium. Stamtąd już
nie wróciła... Chmiel odszedł z redakcji, ona zaś ze świata. A Maryli kolektyw zwrócił uwagę na
niestosowne zachowanie się wobec towarzysza. Ja sam zaś po raz pierwszy zwróciłem uwagę na co
innego...

II

Oślizły długo nie było w redakcji, a miało go nie byd jeszcze dłużej, gdyż przewidywano jego wyjazd do
Związku Radzieckiego. Nagle jednak zjawił się. Zauważyłem natychmiast, że wokół niego uczyniła się.
pustka. Wyglądało to tak, jakby w otaczającym go powietrzu nie było tlenu, nieodzownego do
oddychania - dlatego go wszyscy unikają.
Z tego milczenia wyłoniły się wreszcie półgębkiem wybąkane słowa: sprawa Oślizły. Od tej chwili już nie
było kolegi Oślizły - była tylko jego sprawa... Jaka sprawa? Dotychczas znałem tylko Bronka Oślizłę -
ładnego chłopaka, z czarnymi włosami, miękkimi, ciemnymi oczyma i jasnym uśmiechem. Lubił działad.
Mówiono o nim:
- Ma rozmach, to chłopak z fantazją. Może właśnie dlatego jego „wytypowano” na ten kurs
zetempowski, po którym wraz z całą delegacją miał pojechad za granicę. Wrócił jednak wcześniej, niż się
sam spodziewał. Wrócił nie jako Bronek Oślizło, a jako „sprawa Oślizły”.
Poznałem wreszcie sprawę Oślizły. Poznałem ją jeszcze na „giełdzie” korytarza: tam zawsze spekulowano
szeptem na złotym milczeniu aktywu. Jej ogrom zdolny byłem ocenid dopiero na zebraniu. Zza nakrytego
czerwonym suknem stołu zreferowano sprawę Oślizły. Oślizło zdradził zaufanie organizacji. Pojechał na
kurs jako wyróżniający się aktywista, a zachował się, gorzej niż wróg. Oto któregoś dnia zamiast
uczestniczyd w wieczornym ognisku, on, proszę kolegów, z jedną spośród zetempówek... całował się.
Oczywiście nie było mowy o pozostawieniu go na kursie i o wyjeździe za granicę.
Patrzyliśmy wszyscy na Oślizłę. Siedział blady, ze spuszczoną głową. Tak wyglądał człowiek, któremu
udowodniono już przestępstwo. Winy nie było się co wypierad. Kolejne głosy w dyskusji przygważdżały
go coraz bardziej do krzesła.
- Kolega Oślizło zawiódł nasze zaufanie...
- Rzeczywiście zdradził organizację...
- Taki człowiek nie może byd pracownikiem redakcji, wychowawcą młodzieży...
- To jest niegodne postawy ideowego zetempowca, znaczy więc, że kolega Oślizło był dotychczas
obłudny wobec nas... To wygląda na świadomą wrogą robotę...
To nie były zdania. To były gwoździe. Oczy dyskutantów miażdżyły pogardą, piersi zetempówek falowały
oburzeniem. „Jeżeli kolektyw tak, a nie inaczej stawia sprawę, widocznie ma rację” - tak myślałem i
zacząłem patrzed na Bronka jak na „sprawę Oślizły”. Pomyślałem jednak z ulgą: „Całe szczęście, że
kolektyw nie wie o tym, że ja przynajmniej trzy razy w tydzieo całuję się z Ilonką...” To na pewno były
resztki „inteligenckich nawyków”, ale mimo uświadomienia sobie tego na zebraniu, nie mogłem jakoś
wyrzec się ich na przyszłośd. Tak zaczęła się dla mnie praktyka podwójnej buchalterii.
Wyrzucałem sobie współczucie, z jakim patrzyłem na złamanego Oślizłę. „Trzeba byd twardym -
myślałem - czyni się bowiem więcej dobrego słabym, kiedy się jest silnym, niż kiedy się mięknie jak oni”.
Dlatego nie mogłem się zgodzid z wypowiedzią Waśki i Maryli.
Waśka powiedział:
- Ludzie, zastanówcie się, co wy wygadujecie, co wy robicie z człowieka. Przecież jesteście młodzi. Dajcie
ludziom robid, co chcą, jeżeli nie zagrażają niczym ogółowi...
Waśka nie mówił - prawie krzyczał. Kolektyw krzywił się z niesmakiem, marszczył brwi i trącał się
łokciami: To jest demagogia. I tak Waśka został demagogiem. Nazywał się właściwie Jan, ale lata
wędrówek po Wschodzie i służba w Czerwonej Armii uczyniły go Waśką. Był najstarszym członkiem
redakcji „Naprzód”, przedwojennym jeszcze komunistą. Znał więzienia, jak inni znają kawiarnie.
Anatomii nauczyli go kijem. Stał się twardy. Nigdy nie zbaczał ze swej drogi i zawsze z szacunkiem mówił
o człowieku. Dlatego może kolektyw po zebraniu w sprawie Oślizły stwierdził, że Waśka ma prawicowe
odchylenie.
- To charakterystyczny symptom - mówili między sobą - stary towarzysz słabnie. Widad w tym wynik
nacisku wroga na jego świadomośd...
Podobnie mówili o Maryli. Ona bowiem wystąpiła po Waśce:
- To, co tu się dzieje, zakrawa na inkwizycję. To są bzdury. Gadacie, jakbyście nie żyli na tym świecie. A
cóż on takiego zrobił, że pocałował dziewczynę, która mu się podobała?
Dławicz nie dał jej dokooczyd. Stwierdził, że Maryla szerzy tu propagandę biologicznych teoryjek, że nie
umie spojrzed na sprawę z klasowego punktu widzenia. Do tego nie można dopuścid. Z krzeseł odzywały
się raz po raz głosy:
- Słusznie! Słusznie!
Zresztą sprawa była dla wszystkich jasna. Oślizło na koocu sam przyznał się do winy.
- Tak, koledzy - powiedział - dopiero teraz zdałem sobie sprawę, co zrobiłem. Ja zdradziłem swoje koło,
całą organizację...
Chod mówił wolno i zacinał się, to jednak wszystko z tego, co mu zarzucano, dobrze zapamiętał i wiernie,
powtórzył. Przy okazji ocenił krytycznie wypowiedzi Waśki i Maryli.
- To są niesłuszne, mieszczaoskie poglądy, które szerzą zamęt ideowy... - powiedział. - One utrudniają mi
samokrytykę.
To wpłynęło na decyzję kierownictwa redakcji - Oślizło został w redakcji, „Zdjęto” go tylko ze stanowiska
kierownika działu i przesunięto o grupę niżej. Oślizło podziękował grupie za pomoc...
„Wpływ kolektywu na jednostkę winno się odczuwad nie wtedy, gdy ta jednostka popełni błąd, ale
znacznie wcześniej. W tym tkwi wartośd i sens kolektywu”. Tak myślałem z okazji tej sprawy. Wówczas
jeszcze nie byłem przeciw kolektywowi. Jeszcze traktowałem go jako kolektyw pomocy, a nie przemocy.
Mnie samemu .pomógł w tym czasie - zrozumiałem wszak, co należy przed nim ukrywad, co trzeba przed
nim ukrywad. Dlatego też ze zdumieniem patrzyłem na Marylę, która niczego nie ukrywała - nie dlatego,
że nie potrafiła, tylko, że po prostu nie chciał a. Zresztą w chwili kiedy sobie to uświadomiłem, nie była to
już Maryla, a zaczęła byd sprawa Maryli.

III

Maryla była ładną dziewczyną. Mimo ciemnych włosów i oczu była jakaś jasna - może dzięki kolorowym
sweterkom i bluzkom, jakie nosiła z wdziękiem. Wśród szarych ludzi wyróżniała się dbałością o wygląd.
Gdy koledzy mijali ją na korytarzu, żaden nie powstrzymał się od odwrócenia głowy. O mało nie plątali
się wówczas we własnych szerokich nogawkach. Maryla nazywała te spodnie o marynarskim kroju
„lewackimi spodniami”.
- Ludzie w „lewackich spodniach” - mówiła o nich, wspominając o leningradzkiej modzie. - Oni chcą byd
podobni do prawdziwych bolszewików od stop do głów...
Ludzie w „lewackich, spodniach” nie darzyli Maryli zbytnią sympatią. Koledzy za to, że śmiała się często z
ich pozy, koleżanki zaś za to, że była kobieca. Maryla jednak pracowała bez zarzutu, pracowała z sercem.
Ale przyszedł czas, że i wokół Maryli wytworzyła się pustka.
Maryla była w ciąży. Nikt tego po niej nie poznał, póki sama nie przyszła do kierownictwa redakcji ze
słowami:
- Jestem sama i jestem w ciąży. Chciałabym uzyskad jakieś mieszkanie...
Od tego dnia przez wiele miesięcy ciągnęła się sprawa Maryli.
W pierwszym momencie jej szczerośd podbiła koleżanki. Przychodziły, ściskały, szeptały:
- Jesteś dzielna - prawdziwa nasza kobieta... Później, kiedy wśród aktywu zaczęto się przerzucad
zdaniem: sprawa Maryli, entuzjazm opadł, górę wziął rozsądek.
- Dlaczego dopuściłaś do tego stanu, nie... zlikwidowałaś jakoś... - toczył się szept Maryla odpowiadała
szczerze, jak zawsze:
- Bo chcę mied dziecko... Wzruszano wtedy ramionami. Jeden tylko Waśka walił ją szeroką dłonią po
łopatce i basował:
- Słusznie, dziewczyno, masz rację jak dzwon, cholera!
Ale o Waśce powiedziano potem, że pogłębia się u niego prawicowe odchylenie. Na sprawę Maryli
kazano spojrzed z klasowego punktu widzenia. Kim jest Maryla? Zaglądali w ankietę, jakby to była dusza
człowieka. A czy można za pomocą kilku pytao poznad charakter i myśli człowieka? Można je co najwyżej
wypaczyd. Tak też i zrobiono. Przypomniano drobnomieszczaoskie stanowisko Maryli w sprawie Oślizły,
obejrzano pod światło jej kolorowe sweterki, przymierzano nylony do idei, wreszcie wezwano na
egzekutywę. W takim wypadku mówiło się:
- Marylę wzięli na rozmowę...
- Oszukaliście organizację ZMP - zaczął Dławicz - a jeszcze śmiecie się obnosid z tym jak z dyplomem
honorowym i żądad mieszkania.
- Myśmy sprawdzili, kim jest ten wasz... pozamałżeoski mężczyzna - uzupełnił Ryps. - On jest synem
przedwojennego właściciela fabryki... Wy w swoim łonie nosicie zalążek kapitalizmu.
Borek podsumował rozmowę: Taki człowiek nie może wychowywad młodzieży, nie może byd członkiem
organizacji.
Maryla została przeniesiona do działu listów. Obniżono jej pensję... Została sama z „zalążkiem
kapitalizmu” w łonie. Sprawa Maryli nie rozwiała się nawet z chwilą odejścia jej do szpitala. Waśka był
jednym jedynym człowiekiem, który ją tam odwiedził. A przecież on też nosił szerokie na dwadzieścia
osiem centymetrów „lewackie spodnie”...
Wierzyłem w siłę kolektywu - nie zdawałem sobie jednak sprawy, skąd się ona brała. Uważałem, że
metale - jak i ludzie - tylko w specjalnie dobranym stopie są twarde i nie do złamania. Dlatego
uznawałem prawo kolektywu do szlifowania człowieka wedle przyjętej miary. Widziałem w tym proces
„oczyszczania” charakteru z wszystkiego, co przylepiło się doo w trakcie „dojrzewania” do kolektywu.
Uznawałem prawo wartościowania przeszłości człowieka w imię teraźniejszości i decydowania o jego
teraźniejszości w imię przyszłości. Tego żądała „dialektyka”. Wystarczyło znad dialektykę, a nie trzeba już
było znad ani życia, ani człowieka. Zaczynało się byd wyznawcą inkwizycyjnej zasady: cel uświęca środki...
Kolektyw więc był prawodawcą, trybunałem - był najwyższą zasadą. Kolektyw nigdy się nie mylił i
wszystko wiedział.
Kiedyś wezwał mnie do siebie sekretarz Dławicz.
- Wystąpisz na zebraniu jako trzeci i rozwiniesz przykładami to, co powie Borek...
Zdziwiłem się:
- Jak to rozwinę, skoro nie wiem, co powie Borek?
- Wystarczy, że ja wiem...
Wystąpiłem na zebraniu. Wszystko działo się tak, jak przewidział Dławicz: Maryla została usunięta z
organizacji. Z początku ta zgodnośd przebiegu z przewidywaniami przerażała mnie, później zaczęła
napawad zaufaniem. „To dowód, że nasza polityka jest słuszna i mądra - myślałem - skoro zawsze można
przewidzied efekt”. I byłem dumny, że z góry wiem, kto, co i kiedy powie. W pracy z takimi ludźmi nigdy
nie może byd błędu. Błąd był wtedy, gdy się coś nie zgodziło. Trzeba przyznad, że w tym okresie takie
błędy zdarzały się nader rzadko. Był jeden tylko błąd - przestał się liczyd człowiek jako istota myśląca,
obdarzona sercem i wolą.
Kolektyw był dla mnie prawodawcą. Dlatego też uważałem, że ma prawo żądad od nowego człowieka
wyrzeczenia się wszystkiego, co jest „niesłuszne” z punktu widzenia najwyższej zasady. Przecież kolektyw
sam nieraz tworzył ludzi. Tak, tworzył. Dawał im pełne możliwości rozwoju. Ot, chodby przykład awansu
społecznego Jurka Walczaka.
Jurka Walczaka pamiętam od pierwszych swoich dani w redakcji „Naprzód”, to znaczy od roku 1950.
Posyłałem go po papierosy, chod Jerzyk wcale nie był młodszy ode mnie. Ale ja byłem redaktorem, Jerzyk
zaś był goocem. Miał poważną twarz i uważne oczy, które umiały obserwowad. Nieraz ze swoich
wędrówek po mieście Jerzyk przynosił ciekawe obrazki, które stawały się tematem felietonów. Później
sam zaczął pisad felietony, wreszcie nie było kogo posyład po papierosy, bo Jerzyk został dziennikarzem.
Najpierw objął „kącik filatelistyczny” w redakcji „Naprzód”, później zaś został pracownikiem działu
sportowego. Dobrym pracownikiem...
Od tego czasu na każdym prawie zebraniu wymieniano osobę Jerzyka Walczaka jako widomy sukces
kolektywu: syn robotnika przechodzi drogą awansu od gooca redakcyjnego na członka zespołu. Czyż
trzeba lepszych dowodów, że człowiek jest przedmiotem i podmiotem naszej walki?
Jurek Walczak zaczął chodzid do szkoły wieczorowej. Znowu na każdym zebraniu wymieniano go jako
sukces kolektywu.
Jurek Walczak dużo czytał - wprost pochłaniał książki - jedną za drugą. Znowu na każdym zebraniu
przytaczano to jako dowód osiągnięd kolektywu.
Walczak przestał byd człowiekiem. Zaczął byd tylko przykładem. Uosobieniem sukcesu. Argumentem.
Ozdobą sprawozdao. Ja też byłem dumny z tego - należałem wszak do kolektywu, który stworzył Jurka -
dziennikarza. Tak myślałem i nie wiedziałem, że historia Jurka będzie argumentem przeciwko
kolektywowi. Przykładem niszczenia w człowieku tego, co jest jego własnością.
Dla kolektywu własnością był cały Jurek Walczak. Dlatego nie miał prawa robid tego, co chciał. I tu
zaczęło się działanie atmosfery, która w imię obrony jakiegoś wykoślawionego, martwego ideału
człowieka niszczyła żywych ludzi. W ten sposób humanizm, o jakim trąbiono, stał się... nieludzki. Oto
jeden z wielu paradoksów tej atmosfery...
W tym czasie zbliżyłem się bardzo do Jerzyka i może dlatego tak mocno przeżyłem jego sprawę. Zawsze
trafiają się po drodze do celu wypadki, które każą spojrzed jeszcze raz na drogowskaz - czy w dobrym
idziemy kierunku. A może ta droga oddala nas od celu? Może błądzimy? Dla mnie takim wypadkiem
stała się sprawa Walczaka.
Jerzyk nie ukrywał przede mną, że jest zakochany. Nie ukrywał również obiektu uczucia. Poznałem
przemiłą Tereskę z dołeczkami na policzkach. Nie widywali się często, bo ona chodziła na drugi rok
politechniki, on zaś do szkoły wieczorowej.
- Ty wiesz - powiedział kiedyś do mnie - że do tej szkoły poszedłem tylko dla Teresy. Nie chcę byd głupszy
od niej.
To ona dawała mu książki do czytania, ona pożyczała mu skrypty na wieczorówkę. Od niej brał różne
materiały szkoleniowe: Teresa była przewodniczącą koła ZMP na uczelni.
Jerzy zaczął przychodzid do niej do domu. Mieszkała wraz z matką na Mokotowie. Przytulne i czyste
mieszkanie. Jerzyk mieszkał na Grochowie w hotelu ZMP. Trzech kolegów w jednym barakowym pokoju.
U sufitu dmiła się dwudziestoświecowa żarówka. Jerzyk chciał wieczorami czytad, uczyd się - coraz
częściej zostawał więc u Teresy. Do stołu zaczęto nakrywad na trzy osoby...
U Teresy było żelazko. Jerzyk zaczął chodzid w uprasowanych spodniach...
W tym czasie mówił do mnie:
- Mamy wielkie plany. Teresa chce pracowad naukowo - ja chcę skooczyd wieczorówkę, a potem może
pójdę na uniwersytet, na lingwistykę. Ona mówi, że mam wielkie zdolności do języków.
Teresa czasem zachodziła do redakcji Przez cienkie ścianki redakcyjnych klitek dolatywał wtedy śmiech
Jerzyka. Dziewczyna zwróciła uwagę kolektywu. Nagle wokół Jurka zrobiła się pustka, równocześnie
usłyszałem zdanie:
- Trzeba mu pomóc... Trzeba wziąd go na rozmowę...
Zaczęli mu pomagad. Dławicz wezwał go „na rozmowę”. Wyciągnął z szuflady czarny notesik z
alfabetycznym skorowidzem. Otworzył na W... Tam był cały Walczak - wszystka, co kolektyw wiedział o
Walczaku, co kiedykolwiek Walczak zrobił lub powiedział - nawet przyszłośd Walczaka. Właśnie od
przyszłości zaczął Dławicz.
- Czy pomyśleliście, do czego wy dojdziecie, kolego Walczak? Wy musicie zejśd z tej drogi, zerwad z tym,
bo wy się jawnie deklasujecie.
Deklasował się, bo „chodził” z dziewczyną, której ojciec był przed wojną dyrektorem banku. Ojciec nie
żyje ale zostało dwupokojowe mieszkanie z łazienką. Walczak kąpał się w tej wannie...
Jerzyk chodził blady i milczący. Zaprosił mnie na wódkę. Zdziwiłem się; nigdy nie pił. Ale jeszcze bardziej
zdziwiło mnie to, co usłyszałem.
- Ty wiesz o Teresie... Ja ją kocham, ale mnie nie wolno, bo... ja się deklasuję. Mnie nie wolno jej kochad!
- prawie krzyczał. Nic nie pomogło uspokajanie.
- Powinienem się ożenid z dziewczyną pochodzenia robotniczego, muszę dbad o kręgosłup!
Miał dwie drogi: zerwad z nią albo z organizacją. Ogarnęło mnie przerażenie. Kolektyw przedstawił się
moim oczom jak ogromna maszyna, która miażdży wciągniętych w jej dialektyczne tryby. Jerzyk chodził
blady. Nie wiedział, komu wierzyd: sobie czy im. Był przecież ich sukcesem. Oni weszli już nawet w niego.
Chcieli zastąpid nie tylko jego umysł, ale i serce. Był. zaczadzony atmosferą. Atmosfera zaczęła działad jak
trucizna...
Jerzyk chodził złamany dwa tygodnie. Ukrywał się przed Teresą. Unikał też nawigatorów kolektywu.
Wreszcie poszukał ich sam:
- Ja nie jestem przekonany, a zresztą ja... kocham tę dziewczynę...
Kolektyw jeszcze raz postanowił mu pomóc, udowodnid, że grozi mu zdeklasowanie. Zwołano zebranie,
znowu czarny notesik Dławicza otworzył się na literze W., a Borek miał wystąpid po Brytanównie.
Koleżanka Brytan zaczęła:
- Ja, córka klasy robotniczej, nie mogę patrzed spokojnie, jak kolega Walczak idzie na lep
drobnomieszczaostwa...
Borek dokooczył:
- Kolega Walczak jest dwulicowy. On, proszę towarzyszy, zdolny był ukrywad przed kolektywem swą
przynależnośd do PPS... Oto jak sprawa stoi!
Jerzyk jako osiemnastoletni goniec w zakładach graficznych, „zapisał się” na miesiąc przed
zjednoczeniem do PPS. Tam należeli wszyscy jego koledzy, tam była świetlica, w której grano w ping-
ponga, tam zapisywano na kursy wieczorowe... Potem zapomniał o owym czterotygodniowym „stażu”
partyjnym. W tym czasie zaczął grad w piłkę w drużynie „Mokotów”. Od dwóch lat już był członkiem
ZMP.
W imię obrony teraźniejszości kolektyw miał prawo wyrokowad o przeszłości człowieka - tak myślałem
dotąd. Ale od sprawy Walczaka określałem to inaczej: to jest szantaż.
Na zebraniu wystąpił Waśka.
- Nie oceniajmy człowieka na podstawie rubryk ankiet.
Zdanie jego dawniej już zostało uznane za zdanie człowieka ulegającego prawicowemu odchyleniu. Po
zebraniu Waśka klął po Rosyjsku i powtarzał:
- To jest szantaż...
„Zycie bezbronnych jest pełne kompromisów” - napisał Tadeusz Breza. Jerzyk nic nie mówił.
I znowu Walczak był sukcesem kolektywu: na skutek pomocy kolegów zdołał zerwad z niesłuszną
postawą.
Wtedy dopiero uczułem na barkach cały ciężar atmosfery. Poznałem jej warstwy, zatruty przekładaniec
głupoty, kłamstwa i strachu. I nagle zacząłem się bad tego kolektywu, który zdolny był niszczyd, krzycząc,
że buduje. Zacząłem się bad atmosfery, która zdolna była zatrud i ogłupid, podnieśd szantaż do rangi
przyjacielskiej pomocy. Jakże można było znienawidzid takich przyjaciół!
Tak też się stało z Walczakiem.
Jerzyk natychmiast pojechał na urlop. Najtrudniej jest zdradzid siebie samego. On postanowił to zrobid
konsekwentnie do kooca. Był jak człowiek osłabiony chorobą. Wtedy wszystko jedno, co się je - byle jeśd,
gdzie się śpi - byle spad. Jak na urągowisko spał z jakąś aktywistką zarządu wojewódzkiego ZMP w
Bydgoszczy. Spotkał ją w domu wypoczynkowym.
Dziewczyna zaszła w ciążę. Walczak ożenił się z nią - ze strachu: miała robotnicze pochodzenie, a on był
przecież źle notowany. Musiał dbad o kręgosłup. Strach był głównym uczuciem, jakie regulowało
stosunki w „kolektywie”.
Metoda terroru ma swoje żelazne prawo: dawki strachu muszą się coraz bardziej zwiększad. W tym
leżała „siła” kolektywu. W tym też była jego ograniczonośd, którą początkowo poczytywałem za
wielkośd. W tym rysował się jego fałsz i klęska...
Walczak przestał chodzid do szkoły wieczorowej. Nie czytał książek. Za to chodził na wódkę, póki nie
wzięto go do wojska. Był tam dwa lata. Jego żona puszczała się wówczas na prawo i lewo...

IV

W koocu musiała nadejśd chwila, w której rzeczywistośd okazała się silniejszą od definicji, w jakie
usiłowano ją zamknąd. Rzeczywistośd zaczęła mnie niepokoid. Z każdego wyjazdu w teren przywoziłem,
jak mi się zdawało, rzeczy nikomu nie znane: prawdę życia codziennego. Jego prawa, których uporczywie
nie chciano uznad za obiektywnie istniejące.
Na początku swej dziennikarskiej kariery zdyszany składałem relacje: Tam jest zupełnie inaczej, niż my
piszemy. Tam - znaczyło - w życiu, poza redakcją... Słyszałem odpowiedź:
- Nie umiesz spojrzed słusznie na rzeczywistośd... Widzisz marginesy...
„A jeśli marginesy zajmują całe strony? - myślałem. - Czy można zasłaniad je ręką, uważad za nie
istniejące?” - tak myślałem i chciałem pisad to, co widziałem. Ale wówczas wzywano mnie i łagodnie, jak
mogą to robid wszystkowiedzący bogowie wobec pełzających po ziemi ślimaków, łagodnie tłumaczono,
że poruszam się zbyt wolno i zbyt nisko, dlatego nie spostrzegam perspektyw.
- Chcesz byd autentystą? - pytał mnie Dławicz,. a Ryps i Borek kiwali głowami z politowaniem jak nad
ślepym. Wierzyłem im wtedy. Wierzyłem, że znają tę całą prawdę, której ja jeszcze dojśd nie mogłem;
wierzyłem, ale i bałem się zarazem, że idę fałszywą ścieżką. Żadnej innej prawdy prócz tej, jaką opisałem
w reportażu, nie mogłem dojrzed. Ale reportaż ich zdaniem był fałszywy. Nie „naświetlał” i nie
„uwypuklał”.
- Napisz co innego - radzili. Zawsze wprawiało minie w zdumienie, że dokładniej wiedzieli ode mnie, jak
tam jest, chociaż nie ruszali się z redakcji.
- Ale w tym nie ma całej prawdy... - stwierdzałem nieśmiało, przynosząc materiał po trzeciej przymiarce.
- Tym lepiej dla czytelników - odpowiadali, a ja myślałem: „Jacy oni są mądrzy”. Tak myślałem, ale do
czasu.
O człowieku wyraził się Dostojewski, że jest istotą do wszystkiego przywykającą. Ale najłatwiej człowiek
„przyzwyczaja” się do rzeczywistości. Słowa idą potem. Rzeczywistośd zawsze obali taką definicję o
sobie, w jakiej się nie mieści. Zrozumiałem, że nie można zaprzeczyd prawom życia codziennego. Że
prawdy, które podano do wierzenia, płyną obok, a czasem wbrew prawdom tego życia. To było odkrycie,
którym z nikim nie mogłem się podzielid. Najpierw bowiem nie wierzyłem sam sobie („Pomyliłem się,
wziąłem fałsz za prawdę” - myślałem), później nie wierzono mnie.
Trudno jest płynąd dwoma nurtami. Zupełnie nie wiadomo, gdzie się dotrze. Pierwszą stacją, jaką
osiągnąłem, było zwątpienie. Nadal słyszałem definicje rzeczywistości, ale bardziej zacząłem wierzyd
swoim oczom i uszom. „Każdy słyszy ostatecznie to, co trafia do jego rozumu” - powiedział gdzieś
Goethe. Do mego rozumu trafiła wreszcie rzeczywistośd, przestały trafiad pojęcia - parawany. „Typowe i
dialektyczne” - tymi słowami niczym lancą nakłuwano i odpychano prawdę, czyniąc to rzekomo w jej
imieniu. Typowo równało się - wygodnie.
Trudna była teraz moja sytuacja, gdyż wierzyd w cokolwiek łatwiej jest, niż we wszystko wątpid.
Zacząłem się przyglądad, jak inni radzą sobie ze sprawą prawdy objawionej i konkretnej rzeczywistości.
Na który z nurtów puszczają swoje sumienie.
W cudzym umyśle i sumieniu usiłowałem znaleźd miarą własnych pomyłek. I wtedy dostrzegłem, jak
niejednolity był nasz kolektyw, który zawsze nazywano na zebraniach monolitem. Zacząłem widzied nie
tylko charaktery, ale i poglądy. Nauczyłem się odróżniad obłudę od głupoty, perfidię od ograniczoności.
Gorzka to była nauka - jedynym jej owocem mogło byd rozczarowanie.
Byli tam ludzie, którzy uważali, że prawdę noszą w sobie. Ich prawdą było subiektywne wrażenie. Z
pozoru niczym nie różnili się od reszty. W okresie gdy na murach i bramach były plakaty z uśmiechniętą
dziewczyną na traktorze, oni jak reszta nosili zielone kombinezony. Tak chodził Tarczyoski; Zielonka,
Lunas. W nogawkach kombinezonu tłukło im się wokół kostek drugie śniadanie, w rękawach trzymali
słowniki i tomiki Baudeladire'a. Nienawidzili słów „stawiad sprawę”, „słusznie”, „wicie-rozumicie”,
„koledzy”, za to pociągały ich wszelkie zboczenia: zarówno intelektualne jak i seksualne. Chociaż sami nie
dbali o krój spodni, resztę nazywali nierzadko „słuszniakami w lewackich spodniach”. Mówili to tylko
między sobą; byli zbyt ostrożni, by podjąd się roli Mesjasza. Również tylko między sobą wiedli zażarte
dyskusje o sprawach bytu i wszechświata. W zeszytach między notatkami do artykułów o kolektywizacji
wsi zapisywali swoje wiersze - credo subiektywnej prawdy. Oto próbka, znaleziona na odwrocie referatu
o ZMP jako pierwszym pomocniku partii:

Zielona koza krąży po mieście,


Zgubiła gdzieś swego lwa.
Powiedzcie spotkanym aniołom,
Żęby założyli, windę, nie można bowiem
Dojśd z połową twarzy do granicy próżni.

Czy byli obłudni? Nie, tak o sobie nie myśleli. Dla nich każda ocena miała wartośd wówczas tylko, jeżeli ją
sami nadali. Byli sami dla siebie. Wszystko, co robili na zamówienie, było tylko ceną zachowania siebie -
dla siebie. Jak zaraz po wojnie Zielonka mógł wchodzid na zaminowany Prudential lub w grudniu kąpad
się; w Wiśle, żeby dostarczyd zdjęd i emocji czytelnikom „Wieczoru”, tak teraz głosował na
zetempowskich zebraniach i pisał o potrzebie samokrytyki wśród harcerzy.
Oni mieli swoją prawdę, którą dzielili się jak opłatkiem podczas swoich spotkao. Odbywały się one w
ciepłym pokoju, przedzielonym kocami na drucie. W jednej części na rozgrzanym do czerwoności
piecyku-kozie stary kolejarz w jednym garnku gotował gacie, w drugim kapustę. Obok mieszkał Zielonka.
Pościel bez poszewek. Nad łóżkiem przybite do ścian renesansowe aniołki. Złocone części tryptyków.
Próchniejące świątki. Obok łóżka menora-siedmioramienny lichtarz ze sczerniałego srebra. Powietrze
było ciężkie, wilgod kapała ze ścian. Oni schodzili się jak na mszę. Byli poważni i skupieni. Siedząc w kółko
popijali- herbatę tak mocną, że była czarna jak atrament. Tam odczytywali wspólnie pisaną sztukę o
koocu świata i dadaistyczne wiersze. Nocą zakopywali je w lutowanych puszkach w pewnym ogrodzie na
Filtrowej. Ich prawda więc była w nich i w ziemi. Kiedyś mieli ją stamtąd wydobyd, by ujawnid światu, jak
mało wie o sobie...
Ta częśd kolektywu nie robiła nigdy więcej, niż wypadało. Ale byli inni, którzy chcieli robid więcej, niż
trzeba, by zwrócid na siebie uwagę. Tych nie obchodziła żadna prawda prócz własnego stanowiska.
Podwójną buchalterie uznali za rzecz niezbędną w dobie terroru. Podnieśli ją do rangi filozofii. Na
zebraniach występowali pierwsi wedle wyznaczonej kolejności. Bali się słów: „porozmawiamy na grupie
czy egzekutywie”, ale i sami uczyli się ich używad w rozgrywkach między sobą. Każdy sposób był dobry,
bo można go było nazwad orężem w walce o socjalizm. Inni chcieli stad się potrzebni i „zaufani”. Dlatego
kiedyś Oślizło doniósł Dławiczowi, że. Tarczyoski żyje z Chęcioską, utrzymuje ją. - Widziałem na własne
oczy, jak dawał jej pieniądze...
Nazajutrz Wanda przyszła w nowych butach i oddała Tarczyoskiemu pieniądze. Ale słowa zostały już
rzucane. W czarnej książce Dławicza powstały nowe dopiski; przy nazwisku Chęcioskiej (Gdzie moralnośd
socjalistyczna?) i Oślizły („Zasługuje na zaufanie, pracuje nad sobą”). Nie pomylił się co do tego
ostatniego, gdyż Oślizło nie powtórzył nikomu słów Dławicza, jakie doleciały go kiedyś przez ścianę.
- Idziesz chrzcid dziecko? Ty kurwo, chcesz, żeby mnie z partii wyrzucili?!
Tak krzyczał Dławicz do swojej żony.
Oślizło, Brytan i inni (ze strachu, żeby nie zostad w tyle) występowali w imię czujności i zamieniali ją w
szczujnośd. Donosicielstwo w ten sposób łatwo było podnieśd do rangi cnoty. Kiedyś nie wiadomo kto
doniósł, że Brytanówna głośno podkreśliła wyższośd amerykaoskiego linotypu nad radzieckim.
Inkwizytorzy wezwali ją „na zarząd koła”. Tłumaczyła się długo, wreszcie po dwóch godzinach załatwiono
tę sprawę metodą samokrytyki.
Samokrytyka była ich modlitwą, którą odmawiali co tydzieo, przyznając się do wszystkiego, co tylko
zechciano im zarzucad. Dziękowali przy tym oskarżycielom. Było to wspaniałe studium zakłamania. Przy
wszystkich modlitwach można w koocu dojśd do rutyny - nawet, jeżeli się nie wierzy...
Brytanówna na wierzchu biurka trzymała tomik wierszy Wiktora Woroszylskiego. Przez całą stronę
tytułową szedł ukośny napis: „Ach, Wiktorze, tyś jest moim najukochaoszym poetą”. W zamkniętej
szufladzie biurka leżał gruby zeszyt z antysowieckimi i reakcyjnymi „kawałami”, ułożonymi wedle
alfabetycznego skorowidza. Na przykład litera N: najlepszy sposób samobójstwa - skoczyd w przepaśd,
dzielącą partię od mas...
Ci nie mieli w sobie żadnej prawdy, bo nie byli uczciwi. Podobno w Ameryce istnieją kościoły, które w
różne dni służą różnym kultom. Oni byli jak te kościoły, w których wiara, nim zapanuje, musi się opłacid...
Pozostał jeszcze aktyw. Oni znali perspektywy, założenia, dialektykę. Oni znali oficjalną prawdę. Była ona
zarówno nad nimi, jak i w nich. Może dlatego, że nie chcieli dostrzec niczego więcej, że cała reszta dla
nich nie istniała. Uważali, że wiedzą najlepiej i widzą najdalej. Zielonka mówił o nich do Tarczyoskiego i
Lunasa:
- W całej historii królowie i gubernatorzy nie znali myśli swych poddanych. To miało się skooczyd wraz z
przejęciem władzy przez większośd... A tymczasem oni znowu nic nie wiedzą.
Stąd chyba właśnie wyrosła w naszej redakcji ta atmosfera. Oni - Dławicz, Ryps, Borek i reszta - nie
wiedzieli, co myślą „masy kolektywu”. Wystarczyło to, że chcieli, aby myślały tak jak oni. Do tego właśnie
potrzebna im była atmosfera. Nie każdy mógł w niej oddychad. Jej ciśnienie łamało tych, którzy przywykli
do większej ilości tlenu. Ale nie można się było jej oprzed. To nie była tylko metoda inkwizycji. Oprócz
terroru, oprócz nagiego strachu działał jeszcze cały zespół elementów, w skład którego wchodziły
argumenty filozoficzne, polityczne i po prostu - praktyczne...
Atmosfera działała wszystkim: słowem, gestem, spojrzeniem, strojem. Jej organizatorzy chodzili we
flanelowych koszulach, rozpiętych pod szyją. Zamiast teczek nosili raportówki. Wszystko, co się z tym nie
zgadzało, wyglądało do demonstrację, na odchylenie. Dlatego przed wejściem do redakcji
rozwiązywałem krawat w żółto-brązowe prążki i chowałem do kieszeni. Wkładałem go dopiero po
wyjściu za próg. Kryłem przed grupą buty na słoninie, kryłem książki Prousta i Celine'a. Kryłem to, że
umiałem taoczyd rumbę, że lubię francuskie filmy. Na wieczornicach, jak wszyscy, karnie ruszałem do
polki i oberka.
Pamiętam, jak w czasie pewnej wieczornicy „z okazji” zwołano w kącie naradę aktywu, a po niej usunięto
od adaptera kolegę, który nastawił trzy tanga pod rząd. Atmosfera tak działała, że nikt się temu nawet
nie dziwił. A może się i dziwił, tylko że zdrowy rozsądek byłby potraktowany jako odchylenie.
„Atmosfera jest silniejsza od pojedynczych ludzi” - myślałem. „W sile jej ciśnienia musi byd coś więcej niż
inkwizycyjna metoda strachu: musi tam byd jeszcze najwyższa racja, którą nie od razu można zrozumied”
- tak myślałem i doszedłem do wniosku, że najlepsza będzie zasada: niewkładania swoich wątpliwości
pomiędzy szczeliny monolitycznego kolektywu. Nie wtrącad się w bieg rzeczy - tak radził zdrowy
rozsądek. Jedno w tym tylko napawało mnie smutkiem. Pamiętałem zdanie Romain Rollanda z „Jana
Krzysztofa”: „Stoicyzm jest dobry dla ludzi, którzy nie mają już zębów”.
W tej atmosferze - jak po szkorbucie - zbyt wcześnie wypadały zęby.

Gdy piszę o atmosferze, chcę przytoczyd słowa Aleksandra Dowżenko, zawsze bowiem wierzyłem w
atmosferę jego filmów.
„Podobnie jak pojedynczego człowieka można niekiedy powiększad lub pomniejszad w zależności od
tego, co mu się przez dłuższy czas przypisuje, można zmniejszyd również bogactwo duchowe całego
pokolenia: przypisując długo i uporczywie lekceważenie głębokich i delikatnych uczud”.
Przykładem pomniejszania pojedynczego człowieka niech będzie historia skarlenia ongiś szerokiego
chłopaka, jakim był Oślizło. Przykładem zaś wykrzywienia całej grupy niech będą koleje zespołu
redakcyjnego tygodnika „Naprzód”, którego ostatni akt zawiera się w sprawie towarzyszki Chęcioskiej.
Rozegrała się ona w grudniu. Gdy tego dnia szliśmy po pracy na zebranie, Brytan szepnęła mi do ucha:
- Jak to dobrze, że wiem, jaka dziś sprawa stoi... Bo jak nic nie wiem, to aż mi nogi drżą, gdy idę na
zebranie...
Stała sprawa Chęcioskiej. Zarzucano jej opuszczanie się w pracy, obłudę, kłamliwośd, wrogą robotę,
niemoralnośd...
Od pierwszego roku pracy w redakcji chwalono Wandę za postępy i ofiarnośd. Później, gdy Oślizło coś o
niej naszeptał, wytworzyła się wokół niej pustka. Wyciągnęła się tylko jedna przyjacielska dłoo. To Ryps
wezwał ją do siebie i powiedział:
- Ja wam mogę pomóc w pracy nad sobą. Jestem właśnie sam, przed miesiącem się rozwiodłem...
Mieszkanie puste. Zdaje się, że nie macie gdzie spad... Nie skorzystała z pomocy. Było to dowodem, że
odrywa się od kolektywu. Następnego dostarczyła sama. We wrześniu 1955 roku zgłosiła się ochotniczo
na apel ZG ZMP w związku z zaciągiem pionierskim na odłogi. Tam jechał jej chłopied - chcieli wziąd ślub
w koszalioskim PGR. Wtedy „wezwano ją na rozmowę”. Jak to? Więc chce jechad na zaciąg, zdradzid
organizację, która postawiła ją w redakcji „Naprzód”? Znaczy to, ze odchodzi od kolektywu...
Nie mogła tego zrozumied. Myślała, że wykazuje ofiarnośd - okazało się, że zdradza... Nie mogła
zrozumied tej zawiłej „dialektyki”. Jeszcze dwa razy wzięli ją na „rozmowę”; strasznie bała się tych
rozmów. W koocu nie pojechała. Chłopak też został. Wzięli ślub w Warszawie. W tym czasie pożar
strawił rodzinny dom na wsi rzeszowskiej. Musiała zająd się matką. Wówczas ośmieliła się prosid o
pomoc.
- My nie jesteśmy instytucją charytatywną - usłyszała odpowiedź. - Niech ci pomoże ubezpieczalnia.
Później trafiła do szpitala z chorobą nerek. Przywiozła ją sobie z terenu, gdzie jeździła na interwencję. A
tymczasem listy napływały do jej działu. Chciała pracowad mad nimi chodby w szpitalu, jednak nikt z
redakcji jej nie odwiedził. Gdy wróciła do pracy, usłyszała:
- My nie mamy prawa tobie wierzyd, że ty byłaś w szpitalu.
Płakała, pokazywała zaświadczenie. Wspomniała, że na nerki zapadła w czasie służbowego wyjazdu... -
Mogłaś wziąd ze sobą kożuch - odpowiedzieli. Zaległości wciąż się nawarstwiały. Siedziała nad nimi
nocami. Doszły ją szepty:
- Na ciebie coś się szykuje...
Wiedziała, co to znaczy. Znała prawo działania atmosfery. Nie spodziewała się jednak tego, że w połowie
zebrania Dławicz sięgnie ręką do telefonu ze słowami:
- Teraz poprosimy kolegę Oślizło, żeby zreferował stronę moralną koleżanki Chęcioskiej;
Oślizło nie pracował już wtedy w redakcji „Naprzód”. Została w niej tylko jego żona, która była w
ostatnim miesiącu ciąży. Oślizło czekał już widocznie na telefon, bo przybył natychmiast. Zrozumiałem:
wszystko było przygotowane. Jak zwykle. Nie mogło byd błędu.
O jej stronie moralnej miał mówid ten, kogo nienawidziła właśnie za jego niemoralnośd. Nienawidziła go
od czasu, gdy ją nachalnie zdobył, po czym zaczaj: szantażowad,
- Teraz musisz wyjśd za mnie, bo ja to poruszę na zebraniu...
Pamiętała rozmowę w Parku Łazienkowskim, gdy mu krzyknęła prosto w znienawidzoną gębę:
- Przez to jedno intymne zbliżenie chcesz mi zawiązad życie. Ja cię widzied nie chcę, fizycznie cię nie
znoszę.
Teraz ten człowiek znów stanął przed nią. Stanął przed całym kolektywem i w obecności własnej żony,
która była w ostatnim miesiącu dąży, opowiedział szczegół po szczególe historię swoich stosunków z
„koleżanką Chęcioską”.
- To jest zero moralne, które nie powinno znajdowad się wśród zdrowego kolektywu - zakooczył Oślizło.
Był spocony. Jego żona siedziała blada... Dławicz podziękował mu za pomoc, podsumował i poddał
wniosek pod głosowanie: Skreślid z listy kandydatów partii, usunąd z pracy.
Pierwszy wniosek przeszedł, mimo iż Waśka próbował go podważyd. Ale o Waśce dawno mówiono, że
ulega prawicowemu odchyleniu... Przy drugim wniosku, mimo trzech kolejnych głosowao, utrzymała się
równowaga „za” i „przeciw”. Aktyw postanowił odłożyd sprawę. A ja nie wstałem wówczas i nie
krzyknąłem:
- Ludzie, co wy robicie!
Wstałem tylko po to, by żonie Oślizły podad szklankę wody.
Tak działała atmosfera.
Nazajutrz Dławicz wespół z Rypsem wezwali męża Wandy Chęcioskiej. Przyszedł zaniepokojony, bo
Wanda po zebraniu dostała ataku serca. Był to wielki i zdrowy chłop. Wyszedł rozdygotany. Tak działała
atmosfera. Dławicz z Rypsem powtórzyli mu relację Oślizły o „stronie moralnej” jego żony.
- Chcieliśmy was, towarzyszu, poinformowad o tych sprawach przedmałżeoskich...
Wrócił do domu i po raz pierwszy zbił swoją młodą żonę. Pierwszy, ale nie ostatni...
Wanda Chęcioska od uchwały POP i komitetu dzielnicowego odwołała się do Warszawskiej Komisji
Kontroli Partyjnej. Czekała ostatnio na dwa wezwania - z sądu na rozprawę rozwodową i z WKKP.
A ja czekam, kiedy wreszcie pęknie ta atmosfera i zepsute powietrze ucieknie z sykiem z tej bani
zakłamania, strachu i głupoty. Czekam, pisząc ten skrót pamiętnika. Chcę to zanotowad jako kronikę
czasów, w których człowiek stracił szacunek dla prawdy i siebie samego. Brzydzę się swoim milczeniem.
A równocześnie mam świadomośd, że mój pojedynczy głos nie rozbije tej bani. Przydusi go atmosfera.
Jedyna wartośd, do jakiej doszedłem w ciągu tych lat, to rozczarowanie i pogarda.
Niech ten pamiętnik będzie można opowiadad kiedyś jak bajkę.

Skooczył się pamiętnik. Wracamy do reportażu.


Była godzina dziewiąta trzydzieści, gdy Warszawska Komisja Kontroli Partyjnej ogłosiła wezwanym
decyzję.
Oślizło nadal sprawiał ważenie człowieka, który w każdej chwili gotów jest obrócid swe własne słowa
przeciw sobie, byle tylko zadowolid innych. Dławicz i Ryps kręcili się, skrzypiąc krzesłami. Chęcioska
ściskała chusteczkę...
Padły słowa o szczeniackiej atmosferze, o nagonce, o sekciarstwie, o terrorze i zakłamaniu, które
pozwoliło deptad człowieka w imię humanizmu...
- Słusznie, słusznie - Dławicz i Ryps kiwali głowami.
- Ja się wstydzę tamtych słów - mówił Oślizło. Komisja postanowiła zwrócid legitymację towarzyszce
Chęcioskiej.
Oślizło za nieetyczne zachowanie się na ostatnim zebraniu otrzymuje naganę. Towarzysze Dławicz i Ryps
otrzymują ostrzeżenie i uwagę, by zrewidowali swój stosunek do człowieka...
Była godzina dziesiąta, gdy zgasły ostatnie okna gmachu przy ulicy Szopena.

Właściwie na tym powinien skooczyd się reportaż o atmosferze. Ale zdawało mi się, że należy
poinformowad autora pamiętnika o epilogu sprawy Chęcioskiej. Byłem świadkiem przebiegu sprawy na
zespole WKKP. Dlatego chciałem go odszukad, by powiedzied, że wiatr powiał, i to, co wydawało się
młyoskim kamieniem, pofrunęło lekko jak puch. Trzeba było wiatru...
Chciałem go odszukad, bo zabierałem-się do pisania reportażu po upływie pół roku od momentu, gdy on
zakooczył swój pamiętnik. Pół roku to ogromny dystans w dobie szybkiego czasu. Człowiek zapomina
zwykle spojrzenia, jakim mierzył coś po raz pierwszy. Ale właśnie tą różnicą spojrzenia z wczoraj i
spojrzenia z dnia dzisiejszego mierzy się sumę doświadczeo. Są i tacy, którzy to z trudem zdobyte
doświadczenie nazywają „pluciem we własne gniazdo”. Ale w tym głosie łatwo poznad echo tamtej
atmosfery. To mówią ci, którzy i dawniej nie dopuszczali do głosu. Z niechęcią odnoszą się do
obrachunków. Zapominają, że nowe wartości utrwala się tylko przy pomocy obrachunków, z których
wynika jakieś saldo. Nie chodzi bynajmniej o gloryfikację cierpiętników, o chwałę oportunizmu. Chodzi o
zniszczenie atmosfery, która rodziła cierpiętników i oportunistów. Znajdujemy się bowiem w
teraźniejszości, to znaczy na granicy między przeszłością a przyszłością. Niekiedy jeszcze echo dawnych
słów jest silniejsze od nowych wiatrów.
Znalazłem autora pamiętnika w innej redakcji. Nie pracował już w piśmie „Naprzód”. Ucieszył się z mojej
relacji.
- Może kiedyś dokooczę swój pamiętnik - powiedział. - Atmosfera to nieskooczony temat i myślę, że to
tak zwany temat pozytywny.
- A jak się teraz zachowują jego bohaterowie? - spytałem. - Ci, którzy stanowili różne warstwy
„monolitycznego” kolektywu?
- Spotkałem niedawno Zielonkę - tego z grupy surrealistów Lunasa i Tarczyoskiego. Szedł z żoną
wymalowaną na niebiesko, a spostrzegłszy minie zawołał triumfująco: „Wiedziałem, że to musi nadejśd”.
Zapytałem go, nad czym pracuje. Nad sztuką... - O czym - To nieważne, grunt, że występują w niej trzy
czaszki kooskie i notoryczny ożywiacz lalek. Tytuł brzmi: „Letnie popołudnie świerszcza nad miastem”.
Odszedł, zapowiadając ukazanie się nakładem PIW tomu wierszy.
- A inni?
- Jerzyk Walczak właśnie niedawno uzyskał rozwód z tą aktywistką z Bydgoszczy. Waśka zaś powiedział,
jak Zielonka, że „to musiało nadejśd”. Ale nad nim dalej kiwają głowami. Uważają, że ma teraz
odchylenie lewicowe, chodzi bowiem nadal w obszarpanych „lewackich spodniach” i nigdy nie był
jeszcze na koncercie jazzowym Melomanów.
- Kto tak uważa?
- Ci sami, co przedtem. Bo oni zostali w redakcji - prawie w komplecie. Są teraz dla odmiany głosicielami
nowej ewangelii. Ci sami ludzie, rozumiesz? Więc chyba nie dziwisz się, że ja im nie wierzę. Kowal rzadko
zostaje dobrym zegarmistrzem, nawet chodby go przekonano, że to ciekawsze zajęcie... I to tylko mnie
niepokoi w tym pozytywnym temacie.

1956 rok

Dudki
Reportaż o kryzysie zaufania

Władza jest jak woda źródlana: najpierw klarowna, a dalej już mętna i zbałamucona.
Władysław Bucior, chłop z Maził
Nie wiadomo, do kogo to było powiedziane, kto to słyszał, dośd, że wszyscy powtarzali: Jak mnie ruszą,
to ja całą wieś podpalę.
Znali tu ludzie, co to jest ogieo. Bali się go. Ale za tym szantażem kryła się nie tyle groźba ognia, ile siła
poparcia ze strony władzy. Dlatego ludzie uwierzyli, że jeden człowiek jest silniejszy niż cała gromada, niż
sprawiedliwośd...
Chodziło o sprawę jednej chałupy.

Stała sobie chałupa po drugiej stronie Maził - na Zagrodnikach: dwie izby, kuchnia i ganeczek. Tu
mieszkał i stąd odchodził na służbę Kazimierz Czuryło.
Kazimierz Czuryło był sokistą, to znaczy strzegł bezpieczeostwa kolei i podróżnych. Wówczas gdy Czuryło
zajął chałupę, przez maleoką stacyjkę Maziły przebiegało wiele pociągów. Wojna jeszcze trwała. Na
zachód sunęły transporty wojskowe - z zachodu wracali ludzie, którzy wymknęli się śmierci. Im samym
wydało się, że są najbogatszymi ludźmi świata - odzyskali przecież życie, które odbierał im nieledwie
każdy dzieo koncentracyjnego obozu.
Sokista Kazimierz Czuryło dbał o bezpieczeostwo kolei. Nic dziwnego, że zarządził rewizję jednego z
transportów, który pięddziesiąty dzieo był w drodze do swoich. Ale gdy repatrianci nie pozwolili się
obrabowad, ukraioska banda w mundurach SOK postanowiła im zabrad wszystko, co posiadali - łącznie z
życiem. Pod pozorem kontroli dokumentów trzymała ich w nocy w ciasnej poczekalni mazilskiej stacji.
Gdy się ściemniło - związanych jednym sznurem za ręce wyprowadziła rzekomo w stronę posterunku.
Repatriantów było osiemnastu - dziewięd par. Z tyłu, na furmance, jechały walizy i toboły.
O godzinie pierwszej w nocy do kolejarza Herca zapukał ktoś w szybę. Był to komendant radzieckiego
transportu.
- Ty słyszysz? W lesu pieriestriełka!
Nazajutrz, gdy Kazimierz Czuryło spał jeszcze po ciężkiej służbie w domu na Zagrodnikach, pasący krowy
przy brzegu lasu Jasio Stelmach potknął się o wystającą z piachu rękę.
Odtąd Kazimierz Czuryło zamieszkał w więzieniu. Dom na Zagrodnikach stał pusty. Wreszcie przejęła go
gromada i przeznaczyła na mieszkanie dla nauczycielki. Zamieszkała w nim Krystyna Dudek. Od tej chwili
sprawa domu związana jest ze sprawami szkoły.

II

Wiejska szkoła to niczym główny dworzec wielkiego miasta: wszyscy mieszkaocy albo przez niego
przeszli, albo przejdą. Szkoła jest niewątpliwie centralnym punktem Maził. Pełni ona nie tylko rolę
ogniska wiedzy dla mazilskich dzieci, lecz również zastępuje teatr i salę konferencyjną. Kierowniczka
szkoły pełni niekiedy funkcją lekarza - na wezwanie porywa apteczkę i biegnie ratowad zaczadzonych...
Od wielu lat stosunki wsi i szkoły układały się na zasadzie serdecznej wzajemności: szkoła interesowała
się mieszkaocami, a oni ze swej strony - szkołą. Ale od pewnego czasu sprawy szkoły zaczęły budzid
niepokój.
Krystyna Dudek przybyła we wrześniu 1954 roku, zaopatrzona w jaskrawą szminkę, wielką pewnośd
siebie, maturę Liceum Pedagogicznego w Szczebrzeszynie oraz dyplom honorowy za aktywną pracę
społeczną. Całą jednak działalnośd pedagogiczną, jaką rozpoczęła w Maziłach można by określid jako...
aspołeczną. Oto próbki: lekcja biologii w klasie piątej, na której Krystyna Dudek wyjaśnia proces
więdnięcia:
- Przychodzi na nich czas, że liście żółkną i opadają, bo z korzeni płyną żółte substancje...
Na gramatyce przekreśliła wybrane przez dzieci przymiotniki (żółty, różowy...) i podała rzeczowniki jako
przykłady właściwości przedmiotów (półka, rózga...). Pisała gorzej niż dzieci z mazilskiej szkoły. Na
zwracane sobie uwagi wzruszała ramionami i jak refren powtarzała swoją życiową dewizę: Aby mi ten
pierwszy leciał. Jednym słowem, widad było, że Krystyna Dudek wie, czego chce w życiu. Świadczyły o
tym nie tylko jej słowa, ale i czyny. Z pewnego wyjazdu przywiozła sobie do wsi narzeczonego. Człowieka
owego poznała gdy wsiadł do pociągu w Szczebrzeszynie ze szczerym zamiarem przejechania dwóch
stacji. W Krasnobrodzie jednak nie wysiadł, za to poznał Krystynę Dudek. Wychylił wespół z nią dwiartkę
spirytusu i już zaręczony przyjechał prosto do Maził. Nic więc dziwnego, że Dudek pokazała się w szkole
tylko po to, by poinformowad kierowniczkę, że „w sobotę będzie zapowiadała...” - Gdzie? Na apelu czy
pogadankę?
- Nie... na zapowiedzi daję. Bo on jest lekarzem i ma pięd pokoi urządzonych w Stargardzie.
„On” tymczasem urządził się w nauczycielskim pokoju w Zagrodnikach. Podczas gdy w szkole sama
kierowniczka prowadziła lekcje z wszystkimi klasami, pod lasem Krystyna Dudek ustalała z eleganckim
lekarzem swą przyszłośd. Ta przyszłośd bardzo prędko okazała się teraźniejszością, „lekarz” bowiem
zwiał, kradnąc „narzeczonej” dwieście złotych i zostawiając po sobie baterię pustych butelek, kopiasty
talerz skórek od kiełbasy, ogórkowych ogryzków i papierków po cukierkach.
„Narzeczonego” złapano. Odjeżdżał kompletnie zalany w asyście milicjantów tym samym pociągiem,
który wiózł wystawioną na dudka „narzeczoną” do szpitala. Groziła sobie samej samobójstwem.
Poprzednio groziła tym samym dyrektorce liceum Pedagogicznego w Szczebrzeszynie, która ze względu
na reprezentowany przez nią poziom nie dopuściła Dudek do matury. Szantaż okazał się skuteczną
bronią - dudek prześliznął się przez liceum i wyfrunął w świat z dewizą: Aby ten pierwszy leciał.
Leciał najpierw w czasie wakacji, kiedy to z funduszów na prowadzenie dziecioca w powiecie kraśnickim
Dudek urządziła przyjęcie dla swych znajomych. Jako człowieka niedorozwiniętego ukarano ją tylko
wyrzuceniem. Otrzymała na drogę do domu pieniądze. Przeznaczyła je na ondulację. Ufryzowany dudek
via wydział oświaty trafił do Maził, by ogłupiad chłopskie dzieci. Od tej chwili na podejrzanych zaczęto
mówid na wsi: dudek.
Dudek - to kolorowy, ptaszek. Dudek to nie jest jednostka. To pojęcie, którym można określid kogoś, kto
bez podstaw zajmuje się jakąś działalnością, kto kradnie autorytet społecznego stanowiska - a więc
oszusta społecznego. Krystyna Dudek nie była w Maziłach pierwszą przedstawicielką tego gatunku. Przez
szkołę przewinęło się więcej dudków. Dlatego trzeba dzwonid na alarm...

III

Okres dudków zapoczątkował Zajączkowski. Jeszcze nie przestał byd uczniem, a już został nauczycielem.
Na pedagogiczną drogę wkroczył z nożem w ręce, za bójkę bowiem ze strażnikiem kolejowym został
wyrzucony z X klasy w Tomaszowie Lubelskim. Wiadomo że chuliganowi nie pozostaje nic innego jak
zostad wychowawcą. W roli nauczyciela czuł się o wiele lepiej niż w roli ucznia. Zabierał dzieciom proce
oraz okręcone drutem „pistolety” zrobione z klucza i gwoździa. Sam potem strzelał z nich w czasie lekcji
przez okno. Na uwagi kierowniczki odpowiadał wyzywająco: A bo co? Spokojnie opuszczał godziny
stwierdzając, że „musi jechad po żarcie”.
Uczniowie z V klasy mieli dla niego uznanie, bo o pięd lat od nich starszy nauczyciel „umiał wypid”. Nieraz
dawał tego dowody w czasie wspólnych libacji kooczących się często bijatykami. Kiedyś Jasio
Zagrodników przybiegł do kierowniczki, bo „Pan” tak go uderzył, że aż mu- coś w łokciu „trycnęło”. Siła
pięści była najlepiej przez „Pana” opanowanym argumentem wychowawczym.
Dudek z chuligaoskim stażem znalazł godnego zastępcę w dudku z koligacjami. Irena L. ledwie skooczyła
IX klasą w Józefowie, a już cały świat był z nią spokrewniony. Ona niczego nie potrzebuje się bad, ona
może robid swoje, bo „inspektor to mój wujek, a jego zastępca to walizki za mną nosi...”
Chociaż „inspektor” nic o pokrewieostwie nie wiedział, Irena L. konsekwentnie robiła swoje - to znaczy
systematycznie opuszczała dni zajęd, a w czasie lekcji swoiście interpretowała materiał. Oto jej „wykład”
o działalności Komisji Edukacji Narodowej.
- W tym czasie wystąpili dwa uczone - Staszic i Kołłątaj. Pisali broszury, w których bluźnili. Zakładali
szkółki parafialne - i to była właśnie Komisja Edukacji Narodowej.
Gdy kierowniczka sprzeciwiła się systematycznemu ogłupianiu dzieci, władze wydziału oświaty zaczęły
pomawiad ją o prześladowanie młodzieży.
- To stara siła, ona nie umie współżyd z młodymi wychowawcami - mówiono w powiecie. A ona tylko nie
umiała i nie mogła współżyd z młodymi dudkami. W ten sposób władze, które oportunistycznie
prowadziły hodowlę pedagogicznych dudków, usiłowały zepchnąd odpowiedzialnośd. A dudki,
wykorzystując pomyślną aurę, obsiadały tymczasem szkolne katedry, jak kolorowymi piórkami
zasłaniając parawanem ankiety i stosuneczków pustogłowie i cynizm.
Dudki lecą tam, gdzie wiatr sprzyja. Gdzie bez trudu przyjmują tych, których nie chcą już trzymad gdzie
indziej. Subiektywnie polityka dudków jest zrozumiała, ale niezrozumiała jest polityka władz. Można się
spodziewad, że niedługo na ścianach wydziałów powiatowych rad narodowych pojawią się mobilizujące
slogany: Umiesz tabliczkę mnożenia, zostao nauczycielem.
Dudki przyjmują na siebie wielki obowiązek nie z zamiarem wywiązania się z niego, lecz po to, by „leciał
ten pierwszy”. Do nauczycielskiej pensji złośliwi dodają często jeszcze przekleostwo: Bodajbyś cudze
dzieci uczył. Ci, którzy czują jakieś powołanie, mniej zrażają się przekleostwem niż kusą pensją. Jeżeli
mogą, to szukają innych, bardziej intratnych posad, z samego bowiem powołania człowiek nie wyżyje.
Ale dudkom nigdzie więcej nie chcą płacid. Łapią więc za kaganiec oświaty. Tu nikt nie pyta o powołanie;
przecież to obecnie jakieś zwietrzałe pojęcie. .
Powołanie skierowało przed kilkudziesięciu laty kierowniczkę szkoły w Maziłach na drogę
nauczycielskiego zawodu. Mied powołanie i osiągnąd cel znaczyło w owym czasie zdecydowad się na
wyrzeczenie. W domu życie było naciągnięte jak struna na basie. Z domu otrzymad można było tylko
błogosławieostwo i woreczek palonego żyta, które zastępowad miało kawę. Długie lata życia na stancji u
szewca. Lekcje odrabiane w dzwonnicy jako jedynym spokojnym miejscu. Matura w pożyczonej sukience
i butach. Wreszcie cztery lata bezproduktywnego czekania na posadę. Później rok bezpłatnej próby. Taka
była cena powołania. Zbyt wysoka, by mogły i chciały płacid za nią rozmaite dudki. Gdy ceny spadły
natomiast, na stanowisko stad było nawet tych, którzy nic nie mieli: ani mózgu, ani serca, ani
charakteru... Wszelki bowiem dudek to urodzony spekulant. Za działalnośd spekulantów płaci
społeczeostwo.
Dudki trafiały do szkoły w różnej postaci. Kiedyś wszedł do klasy sekretarz POP w Maziłach. Był pijany. W
jednej izbie I klasa miała zajęcie „ciche” - II zaś omawiała rocznicę oswobodzenia Warszawy. Rozwalony
na ławce „wizytator” sam zaczął zadawad pytania.
- Co to jest naród?
- Ludzie i... dzieci - jąkając się odpowiedziała ośmioletnia dziewczynka.
Ale sekretarz nie dał się zbyd byle czym.
- Naród to my! – zawyrokował i huknął się w piersi, aż mu się odbiło. Podejrzliwie również potraktował
umieszczone na tablicy działanie: 2 + 3 = 5.
- Mnie tak nie uczono - stwierdził.
Hospitacja ta trwała ponad dwie godziny. Sekretarzowi spodobała się rola wizytatora i przestrach, jaki
szerzyła wśród dzieci jego pijana gęba. Nie spodobała mu się jednak uwaga kierowniczki.
- Kto pijany?! - zaryczał i bluznął przekleostwami:
- Ty sanacyjna gnębicielko naszych dzieci! Ja tu jestem od tego, żeby cię kontrolowad, taka twoja
mad!
W tym politycznym expose nie przeszkadzał mu bynajmniej fakt, że niedawno kierowniczka otrzymała
medal „dziesięciolecia Polski ludowej”.
Dudki, to ludzie, którym się nie ufa. Dlatego w Maziłach przestano wierzyd władzy. Przestano wierzyd
młodym nauczycielom - nawet tym, których nie widziano na oczy. Tym, którzy dopiero mieli przybyd do
wsi.

IV

Oczekiwano więc, jaki okaże się następny po ostatnim z dudków - Krystynie Dudek. Okazało się, że z
nowym rokiem pojawiła się stara plaga. Krystyna Dudek wróciła, bo tak jej kazały... siły wyższe. Gdy w
Zamościu siedziała całą noc z następnym „narzeczonym” na ławeczce przed kolegiatą - z obrazu świętej
rodziny przemówił do niej głos:
- Idź tam, skądżeś przyszła, i nawracaj...
Przyszła więc do Maził, ale trochę za późno. Do domu bowiem w Zagrodnikach, przeznaczonego dla
nauczyciela, włamał się niejaki Roman S. Nic nie pomogło posłannictwo, z jakim wróciła do Maził
Krystyna Dudek. S., jak przystało na inkasenta podatkowego, nie dał się nawrócid - i z domu się nie
wyniósł. Wręcz przeciwnie - włamał się do drugiego pokoju. Wówczas Krystyna Dudek zrezygnowała z
nawracania i wyniosła się z Maził.
Przybyła po niej Zuzanna Kawalec prócz kontaktów z Romanem S. nie miała nic wspólnego z dudkami.
Liczyła dwadzieścia jeden lat, w tym trzy lata pedagogicznej praktyki. Miała odpowiedni zapas wiedzy i
talent wychowawczy. Zamieszkała w tym pokoju, który włamywacz uznał za nieodpowiedni dla siebie. W
pokoju bez pieca szarpało zimno, za ścianą darły się dzieci, a S. śpiewał drwiąco na cześd pokonanej
nauczycielki:

Wygnaocy Ewy, do ciebie wołamy,


Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy.

Zaczęła się walka o wyrzucenie dudka-włamywacza, który w odległym o półtora kilometra Podlesinie
miał do dyspozycji murowany i całkiem pusty dom teścia. Prezydium gromadzkiej rady dwukrotnie
polecało wyprowadzid się do „jutra”. Ale S. zasłaniał się bezprawnie wydanym nakazem PRN. Powołał się
na to, jakoby dom w Zagrodnikach przekazał mu jego szwagier - Kazimierz Czuryło; ten sam Czuryło,
który jako sokista bronił bezpieczeostwa kolei i podróżnych. Czuryło już wydostał się z więzienia -
amnestia. „Niech no ktoś spróbuje ruszyd S., to szwagier Czuryło mu pokaże! Czuryło jest na Ziemiach
Zachodnich, ale w każdej chwili może wrócid i załatwid się z napastnikami tak, jak to zrobił z
repatriantami w 1945 roku!”
W Podlesinie stał murowany i całkiem pusty dom teścia. Nie przeszkadzało to jednak S. uchylid
przygotowaną eksmisję. Powołał się na dzieci i zimę. (Swego czasu wspomagany milicją wyrzucił kogoś z
domu w Tomaszowie). Na wsi zapowiedział:
- Jak mnie ruszą, to ja całą wieś podpalę, z siekierą wyjdę.
Za tym szantażem kryła się nie tyle groźba ognia, ile groźba pomocy Czuryły i siła poparcia ze strony
władzy. Żona S. na zapowiedzi, że władza żąda opuszczenia domu, machała ręką:
- Jaka tam władza...
Oni mieli za sobą silniejszą. Cóż tam wola gromady? Za nimi stał powiat. Powiat ich bronił.
- To najlepszy inkasent podatkowy w powiecie - mówili w Tomaszowie.
A chłopi w Maziłach kiwali głowami:
- To dla naszych dzieci nauczyciela nie ma, byle tylko inkasent dla chłopów był.
Rzeczywiście, od pewnego czasu nauczyciela w Maziłach nie było. Zuzanna Kawalec nie mogąc
wytrzymad warunków złożyła podanie o zwolnienie. Dzieci szły przez wieś i płakały.
- Nasza pani wyjeżdża.
Zajechał pociąg. Zuzanna wychyliła się z okna:
- Do widzenia, dzieci!
Sama w płacz, dzieci w płacz. Edek-listonosz. wykrzyknął wtedy:
- Do prokuratora z włamywaczami!
Inkasent zaś działał dalej. Znowu w Maziłach świecił tryumfy dudek z koneksjami. Wygryzł nauczycielkę,
po której zostało tylko dobre wrażenie i pisemne oświadczenie: „W każdej chwili wracam na placówkę
po załatwieniu sprawy”.
Sprawa jednak nadal nie była załatwiona, A w odległym o półtora kilometra Podlesinie stał murowany i
całkiem pusty dom teścia.. Najlepszy inkasent w powiecie dalej zbierał podatki nie zapominając jednak o
własnej korzyści. Nisko wyceniane przez siebie przedmioty sam skupował na licytacji - takie są zasady
dudków.
S. szantażował... władzą. Władza ma różne wymiary - może byd ucieleśniona w ministerstwie lub w
najlepszym inkasencie powiatu - zawsze jednak pozostaje władzą. Tam, gdzie jest ona uosobiona w
jednostce, zawsze oceniają nie człowieka, a władzę. Dla Maził probierzem jej uczciwości była sprawa
jednej chałupy.
We wsi zbierali się gospodarze.
-i Nie ma w powiecie dla nas sprawiedliwości - powtarzali między sobą. - A przecież to niby myśmy
wybierali to prezydium rady narodowej. Dlaczego nie słuchają naszego głosu? Nie ma drzwi, do których
byśmy nie pukali...
Jeździli w tej sprawie nie raz. Nie raz zaprzęgał konie Jan Strumiłło i Władysław Bucior. Nie raz jechali do
odległego o milę Tomaszowa. Wracali z niczym, praskali czapą o stół.
- Obłuda i wykręt tylko - mówił Strumiłło. - Dwa są kodeksy u nas: jeden dla partyjnych, a drugi dla
zwykłych...
- A może i nie tak - odzywał się siwy Władysław Bucior - władza jest jak woda źródlana: najpierw
klarowna, a dalej już mętna i zbałamucona...
Oto sprawa dudków: przestaje się mied zaufanie nie tylko do jednostki, ale do władzy. Cóż znaczą
papiery, wszelkie honorowe dyplomy i żądania urzędowe, kiedy za nimi stoi pustka. Nabiera się za to
zaufania do bezprawia i siły, do bezczelności i cynizmu.
Daje się zauważyd poważna epidemiczna choroba społeczna - kryzys zaufania do władzy. Grzyb dudków
obsiadł brzegi strumienia. Mąci i bałamuci wodę, która płynie z góry. Bo dudkom dobrze się żyje tylko
nad mętną wodą.

Starsze klasy nie co dzieo chodziły na lekcje. Przebywająca w Dąbrowie Zuzanna Kawalec stwierdziła, że
chyba zrezygnuje z zawodu. W odległym o półtora kilometra Podlesinie stał murowany i całkiem pusty
dom. Najlepszy inkasent powiatu mieszkał dalej w domu w Zagrodnikach.
Wtedy do szkoły w Maziłach przyszedł następny nauczyciel. Miał wysokie buty i postawę oficera. W
styczniu zwolniono go z wojska - natychmiast zgłosił się do pracy.
- A mieszkanie? - spytała kierowniczka. - Bo nasze szkolne zajęte.
- Będę dochodził - odpowiedział Henryk Kajtel.
Mieszkał w Paarach - wsi oddalonej od Maził o milę. Kierowniczce wydało się nieprawdopodobne, by
nauczyciel chciał chodzid sześd kilometrów w jedną i tyleż w drugą stronę. Pola zawiane były śniegiem. A
jednak Henryk Kajtel przyszedł nazajutrz. Przyszedł w wysokich butach i cienkiej welwetowej kurteczce.
- W płaszczu bym nie uszedł - powiedział zabijając ręce - śnieg po kolana.
Śnieg sięgał po kolana, mróz po uszy - Kajtel przychodził co dzieo. Był zawsze przed ósmą żeby zdążyd
pokazad kierowniczce przygotowany konspekt lekcji. Przygotowywał się wieczorami. Potem śpiewał z
dziedmi „Miliony rąk” i zaczynał lekcje w nie ogrzanej izbie. Nie zawsze zdążył przed zmierzchem
przekopad się do Paar.
W Paarach jest siedmioklasowa szkoła. Henryk Kajtel mieszka razem z osiemnastoletnim absolwentem
liceum pedagogicznego, który pełni funkcje przewodnika drużyny harcerskiej. Henryk wstaje o świcie.
Szyby zamurowane mrozem. Przewodnik drużyny przeciąga się w łóżku.
- Brr, ja bym na twoim miejscu dziś nie poszedł - mówi.
Henryk wciąga buty.
- E tam - odpowiada - moi koledzy z WOP całe noce chodzą w trzaskający mróz.
I Henryk wychodzi, chod radio tego dnia ogłosiło przerwę w zajęciach szkolnych z powodu mrozu. Chce
uzyskad potwierdzenie od kierowniczki. Brnie więc z teczuszką przez pola, przechodzi nie opodal
nauczycielskiego domu w Zagrodnikach, który zajmuje najlepszy inkasent w powiecie. Stąd miałby
blisko...
Z sieni szkoły wyglądają dzieci. One też przyszły mimo odwołania. Wreszcie do pasa usmarkany Jasio z
Zagrodników krzyknął:
- Nasz pan idzie!
Ale ta scena właściwie nie należy chyba do reportażu o dudkach.

1955 rok

Ciemny świat
Reportaż o rehabilitacji

Świat ma swoją barwę. Ma ją każda godzina. Ma ją także ulica, którą chodzimy co dzieo. Mijamy
wszystko obojętnie, bo po cóż niby zastanawiad się nad czymś, co zawsze jest, było i będzie? Czy można
sobie wyobrazid świat bez koloru?

Jest wczesny zimowy poranek. Szare niebo wydaje się tak samo kamienne, jak mury starych kamienic.
Niskie i nieruchome jak na teatralnej dekoracji. Za to korytarzem ulicy płynie ruchliwy wąż
przechodniów. Nie tak łatwo określid jego barwę. Twarze są różne, a właśnie twarze stanowią przecież o
kolorycie tłumu. Przyciągają wzrok przekreślone jaskrawą szminką- usta mijanych kobiet. Przyciągają
wzrok. A jednak ten człowiek idący tuż przy murze nie podnosi głowy. Prowadzi go biała laska. Wysuwa
ją przed siebie, bada drogę. Na tej ulicy nie jedyny człowiek w ciemnych okularach. A przecież dziś słooca
nie ma...
Tych ludzi słooce nigdy nie razi. Dla tych ludzi świat nie ma barwy. Nie ma jej żadna godzina. Nie ma jej
także ulica, którą chodzą co dzieo. Dla tych ludzi świat jest ciemny. To ludzie z białymi laskami. Stukają
nimi, po płytach chodnika: stuk - stuk... Zaraz skręcą w Kapucyoską. Przypomina się wiersz Juliana
Tuwima:

Pochylają na bok głowę, .


Kijkiem w bruk: puk puk...
Tu latarnia, tu próg,
Idą do restauracji
Grad na skrzypcach przy kolacji...
Przeprowadźcie tylko przez róg,
Tam trzeba skręcid,
Potem trzeba uderzyd
W pustkę czterech bram,
Po czwartej - osiem kroków odmierzyd,
Nacisnąd klamkę krzywą,
Buchnie ciepło i piwo:
To właśnie tam.

Nie to nie tam. Nie tam idą ludzie z białymi laskami tego wczesnego zimowego poranka. Zaraz z
Pierwszego Maja skręcą w Kapucyoską. U wylotu ulicy czekają otwarte bramy małego kościółka
kapucynów. Obok jest brama na podwórzec klasztoru. Pod murem ciągnie się betonowa ścieżka. Potem
jest róg podwórza - jeszcze osiem kroków wzdłuż domu - jeden stopieo i już wąski tunel korytarza. Na
grubych drzwiach napis:

KLAUZULA

Ale korytarz ciągnie się dalej. Ludzie z białymi laskami znają jego echo. Wreszcie w głębi mała tabliczka z
napisem:

KRAKOWSKA SPÓŁDZIELNIA NIEWIDOMYCH

To właśnie tu.
Biurko prezesa tej spółdzielni nie przypomina biurka dyrektora. Jest zupełnie puste. Nie ma na nim nic
prócz telefonu oraz odbicia ciemnych okularów na szklanej tafli. Ale Bolesław Poleski tego nie widzi.
Trzydzieści pięd lat temu stracił wzrok od wybuchu granatu.
W tym dziwnym gabinecie, pustym jak cela, usłyszałem historię, pozornie nie- mającą nic wspólnego z
tym, co stanowi zakres działania spółdzielni niewidomych. A jednak nie jest ona bez związku z tym
wszystkim, co usłyszałem później od prezesa Poleskiego. Posłuchajcie więc historii o rehabilitacji
człowieka.

Kiedyś na biurku kierownika placówki NKWD zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał niecierpliwy
głos:
- Puśdcie mnie do siebie, bo mam pilną sprawę polityczną.
- A wy co za jeden?
- Przedstawię się, jak przyjdę - odparł głos w słuchawce. Przyszedł. Pozostawił przy drzwiach skórzaną
walizkę. Podszedł do biurka i przedstawił się:
- Ja jestem tak zwany recydywista... Niepotrzebnie wplątano mnie w kradzież kur. Po roku wyszedłem i
poszedłem pracowad...
- Gdzie?
- Na dworzec - znaczy się na pociągi międzynarodowe. Obrabiałem bogate kieszenie. No i właśnie
stamtąd przychodzę. Widziałem wczoraj, jak na dworcu jakiś Niemiec z ambasady przy pożegnaniu
wpychał jakiemuś zagranicznikowi coś do kieszeni. No, myślę sobie, będzie robota. Zainteresowałem się
tą kieszenią - znaczy się: wyciągnąłem. Potem oglądam -... jego mad. Forsy nie mai Aż z tego wszystkiego
poszedłem do restauracji. Oglądam jeszcze raz - jakieś dokumenty, szkice, zdjęcia. Od razu domyśliłem
się: szpieg. Myślę: pójśd do was - na pewno posadzą, nie pójśd - zdrada ojczyzny...
- Macie rację, żeście przyszli. A co to za czemodan? Wskazał na stojącą przy drzwiach walizkę...
- A to zapasy na wypadek, jak mnie posadzicie... Zapadło krępujące milczenie.
- Właściwie nie wiem, co z wami zrobid. Za wycinanie kieszeni winieniem posadzid, ale za dokumenty dad
nagrodę... A może się weźmiesz za uczciwą pracę?
:- Ja i praca? A co ja potrafię? - zastanawiał się głośno złodziej.
- Dam cię... no, za biletera do kina... Tam przed kasą często wycinają kieszenie. A ty znasz się na tym...
Od tej pory nie wycięto ani jednej kieszeni pod tym kinem. Nowy bileter pilnował. Później został
dyrektorem kina. Jeszcze raz zadzwonił do swego znajomego z NKWD. Było to w pierwszych dniach
wojny. Nie chciano go wziąd do wojska przez wzgląd na serce. Prosił o interwencję. Później pisał z frontu:
pod Stalingradem rozbił schron sztabu odcinka wiązką granatów. Został lejtnantem. Zdobywał wiele
miast, aż wreszcie znalazł się w Bytomiu. Tam dopiero złamała go zwykła grypa. Wszedł do apteki po
aspirynę i nagle złapał aptekarza za rękę:
- Zdaje mi się, że my się skądś znamy...
- Unmoeglich, Herr Leutnant...
- Ależ tak... To ja wam wyciąłem kieszeo w międzynarodowym pociągu... Miłe spotkanie. Chodźcie no ze
mną, to sobie pogadamy...

Na tym kooczy się historia, którą usłyszałem w pustym pokoju prezesa spółdzielni niewidomych.
Powiecie może, że historia niewiele ma wspólnego ze sprawą, którą zajmuje się reportaż. Pozwólcie, że
wyjaśnię: nie tyle tu chodzi o bohatera wydarzenia, ile o zasadę, że danie człowiekowi do zrozumienia, iż
jest potrzebny, przywraca mu godnośd i zaufanie do siebie samego. Dlatego może właściwym bohaterem
opowiedzianej historii jest ten, kto potrafił się kierowad ową zasadą. Nic dziwnego, że kierownik
placówki NKWD okazał się tak dobrym pedagogiem, był przecież wychowankiem Antoniego Makarenki.
Stąd właśnie znał go Bolesław Poleski, który również przebywał w słynnym Kuriażu, znanym chodby z
„Poematu pedagogicznego”. Tam poznał zasadę, że danie człowiekowi do zrozumienia, iż jest potrzebny,
przywraca mu godnośd i zaufanie do siebie samego. Poznał ją chodby na przykładzie Waoki Szulaka.
Waoka Szulak ściągnął kiedyś zegarek matce Antoniego Makarenki, popularnie zwanej w Kuriażu
„babuszką”. Sprawa wyszła na jaw. Zegarek wrócił do właścicielki, lecz Makarenko dał go na powrót
Waoce, żeby go nosił przy sobie i pilnował czasu w Kuriażu... Waoka jednak czuł się pognębiony. -
Wszystko jedno, ucieknę! Wszyscy i tak wiedzą, żem zegarek ukradł!
Nie uciekł jednak. Nie mógł po raz drugi zawieśd zaufania. Przecież jemu wierzono... Nie uciekł, a
przeciwnie, występował w Kuriażu w roli gospodarza wobec Bolesława Poleskiego, który tam właśnie
przybył. Opiekował się niewidomym od rana do wieczora, opisywał wszystko, co było wokół. Starał się
słowami oddad ruch, barwę i kształt...
Niewidomi mają pamięd. Potrafią utrwalid nie tylko słowa, lecz także to, co ich otaczało, nim wieczna
ciemnośd odcięła ich od świata. Świat jest wokół nich nadal. Ale ten świat tylko się słyszy i czuje. Nie
można go zobaczyd. A Bolesław Poleski tak bardzo właśnie lubił patrzed. Po prostu patrzed. Obserwowad.
Jako ośmioletni chłopiec często chodził na wzgórze za Płoskirów. Mógł godzinami leżed na brzuchu i aż
do zmroku patrzed na miasteczko. A później brał kredki i papier, kreślił linie i prymitywne rysunki, jakby
w ten sposób chciał - w przeczuciu nieszczęścia - utrwalid w pamięci obraz świata, widziany oczyma
dziecka. Aż wreszcie oślepił go wybuch granatu. Zniszczył światło. Trzeba się było uczyd poznawad świat
po omacku. To był już inny świat. Ciemny świat.
Pamięd zaczyna teraz wszystko notowad szalenie dokładnie. Okres spędzony w ochronce parafialnej,
później szkoła dla niewidomych w Kijowie. Palce poznają wypukłe litery systemu Braille'a. Palce suwają
się po tabliczce z rządeczkami klateczek - pionowo i poziomo... Z lewej strony trzy klatki: jeden, dwa, trzy
- i z prawej trzy: cztery, pięd, sześd. Trzeba na nowo uczyd się alfabetu. Klatka z lewej strony u góry - to A;
pierwsza i czwarta - to C; druga i czwarta - to I. Najpierw trzeba było opanowad a b c, by móc pójśd na
Raboczij Fakultiet. Tam zetknął się Poleski pierwszy raz z wychowankami Makarenki. Nie zapomni swej
znajomości z Aloszką Fesenką ani z Piętką Warchałowem, Nikitienką i Waoka Szulakiem, których spotykał
później w Kuriażu. To, co tam poznał, miało większe znaczenie, .niż pół roku kursu pedagogicznego, po
którym Bolesław Poleski zaczął samodzielną pracę w Kirowgradzie.
Był rok 1935, gdy Bolesław Poleski przyjechał do Kirowgradu. Mieszkaocy dawnej chersooskiej guberni
jednak nie tylko nazywali Kirowgrad po staremu - Jelizawietgradem, lecz także starali się żyd po staremu.
Odczuł to na własnej skórze młody kierownik szkoły wieczorowej w Kirowgradzie, gdy musiał walczyd z
ludzką ciemnotą i nieufnością. Na okolicznych jarmarkach w Aleksandrii czy Znamience - jak dawniej -
sprzedawano wyszywane kożuchy i brzozowe miotły. Jak dawniej snuły się tam tłumy żebraków.
Niektórzy zawodzili jękliwie, inni zwracali na siebie uwagę wróżbą lub grą na bandurach i śpiewaniem
sprośnych czastuszek. Wielu było niewidomych. Nie przeszkadzało to im byd w spółce ze sprytnymi
złodziejami: żebracy czastuszkami zwracali na siebie uwagę, a urkahan wycinał tymczasem kieszenie.
Spółki były tak owocne, że urkahanie siłą nieraz usiłowali odbijad żebraków, których zabierała ze sobą
milicja. Bolesław Poleski przynajmniej raz na dwa tygodnie wybierał się ciężarówką na łów. Jeździł od
jarmarku do jarmarku; zagarniał żebraczą brad. Bronili się, jak mogli. Nie przekonywała ich ani gorąca
kąpiel, ani czysta pościel, ani spokojny kąt... Bali się słowa praca. Woleli włóczęgę. Uciekali. Trzeba było
nieraz stosowad przymus. Poleski pamiętał zdanie Makaroniki: „Póki nie ma tradycji i nie są jeszcze
wpojone najprostsze nawyki pracy i życia zbiorowego - wychowawca nie powinien wyrzekad się
przymusu i ma do niego prawo”.
Na przykład wobec takiego Mielniczenki trzeba było zastosowad to prawo. Mielniczenko uważał, że
mycie należy do przesądów. Nawet wpakowany do łazienki nie chciał zmienid swego przekonania i
żebraczych łachów. Dopiero strumieo wody, puszczony nao z sikawki, złamał jego upór... Tak samo jak
przed myciem bronił się przed każdą pracą. Postanowił uciec. Po miesiącu jednak zmienił zdanie, a po
roku już kupował najprzedniejsze perfumy...
- Wszystko dla kultury - powtarzał.
Ale przymus nie był zasadą. Zasadą było natchnąd ludzi przekonaniem, że są potrzebni, że mogą byd
pożyteczni. Dotychczas życie mówiło im zawsze, że są zbędni, że mogą tylko żebrad o litośd, jak to czynił
na przykład Czerbioski. Siedział w Kirowgradzie na mostku i powtarzał monotonnym głosem:
Przechodniu, proszę zmiłowania twojego, nieszczęśliwy kaleka...
Większośd przechodniów mijała go obojętnie. Kiedyś jeden z nich zatrzymał się na dłużej, posłuchał
prośby i zapytał:
- Czy tobie ta litośd potrzebna?
- Jak nie wy żebrzę, to nie zjem - odparł żebrak. Na słowo „praca” wykrzyknął zdumiony:
- Ja pracowad? Przecież jestem ślepy! Dostanę u was ubranie? Jak będę ubrany, to nic nie wyżebrzę...
Słyszałem, że tam u was biją, zmuszają do pracy, a jeśd nie dają...
- Przyjdźcie wieczorem, obejrzycie - rzekł na to Bolesław Poleski. - Adres: ulica Paszutyoska 46.
Czerbioski przyszedł wieczorem. Poleski poznał go po głosie.
- Może wypijecie herbatki? - zapytał.
- A wypiję, czemu nie... Ale mnie nie zamkniecie chyba? - spytał nieufnie żebrak. Wypił herbatę. Wykąpał
się. Wysłuchał oferty kierownika, że może dziennie zarobid od dziesięciu do dwudziestu rubli. Wreszcie
mruknął: - Spróbuję - i... został. Po upływie pół roku nagrodzono go jako przodownika pracy. Za rok się
ożenił, a za dwa lata przyszło dziecko.
W ten sposób w latach 1934-37 zaufanie we własne siły odzyskało na Ukrainie siedem i pół tysiąca
niewidomych.
Wojna wielu tysiącom ludzi odebrała światło. Zmieniła świat na ciemny. Zniszczyła wiarę w sens życia.
Trzeba ją było odbudowad. Bolesław Poleski znowu wziął się do pracy. Tym razem na ziemi krakowskiej.
Trzeba było stworzyd inwalidom takie warunki, w których znowu mogliby poczud się ludźmi
pożytecznymi. To nazywa się rehabilitacja. Rehabilitacja znaczy tyle, co przywrócenie utraconych praw.
Chodzi tu o prawo do samodzielnego życia, do poczucia społecznej użyteczności. Produktywizacja
niewidomych wymagała stworzenia bazy spółdzielczej. Od tego zaczęła się praca Bolesława Poleskiego.
We wrześniu 1952 roku Krakowska Spółdzielnia Niewidomych liczyła sześddziesiąt osób. Prezes Poleski
jeździł po całym województwie. Bywał w Olkuszu, Miechowie, Nowym Targu... Niewidomi przychodzili
posłuchad, wywęszyd... Nie wierzyli. Sądzili, że na zawsze skazani już są na to życie w worku. Na leżenie
w łachmanach w brudnym barłogu, na żałosne skrzypcowe granie po ulicznych rogach.
Grał tak Dymarus co dnia - czy słooce piekło, czy deszcz bębnił po skrzypcowym pudle. Zdawało mu się,
że inaczej byd już nie może. Ze tym się jego los skooczyd musi, czym się w maleokości zaczął. Jeszcze jako
dziecko prowadzał Dymarus-sierota niewidomych na żebry. Grali na skrzypcach zawsze tę samą skargę, a
on stał z dziurawym kapeluszem w ręku i wypatrywał litościwych. Później we Francji musiał kamienie
tłuc, bo w Polsce nikomu nie były potrzebne jego ręce. Ale potrzebne okazały się Hitlerowi: zagnano go
do obozu pracy. Gdy przyszło wyzwolenie, wybuch radości stał się nieszczęściem. Wypita butelka
denaturatu odebrała mu wzrok. Dymarus wrócił do Polski prowadzony za rękę.
- Dawniej ja prowadziłem, teraz mnie prowadzą. Widocznie tak musiało byd - powiedział sobie i zaczął
grad na skrzypcach tę samą skargę, jakiej nasłuchał się w młodości. Na jednym z rogów spotkał go
Bolesław Poleski. Stamtąd wzięto go do internatu przy spółdzielni. Uciekł. Wrócił wprawdzie po kilku
dniach, ale prosił, by pozwolono mu grad, bo on w pracę niewidomych nie wierzy. Chodził więc grad na
Planty, ale równocześnie próbował pracowad... Później coraz rzadziej wyciągał skrzypce spod łóżka, aż
wreszcie je sprzedał. Skrzypcowa skarga przestała mu byd potrzebna. Uwierzył w siebie do tego stopnia,
że założył rodzinę. Został ojcem... A przez ten czas spółdzielnia wzrastała.

Patrzę na puste biurko prezesa, na którym me ma ani jednej kartki, i pytam pełen podziwu, jak może
poradzid sobie z pracą bez wzroku.
- Widzi pan, ja mam sekretarkę. Tylko że ja się z własną sekretarką... ożeniłem. Mam teraz własne oczy...
Zdaje mi się, że widzę uśmiech na surowej twarzy Bolesława Poleskiego. Tak nie uśmiechają się
nieszczęśliwi.
Te kobiety, które niedaleko gabinetu prezesa pracują przy maszynach wytłaczających pluskiewki, też
mają swoje oczy. Te oczy czytają im nowele Sienkiewicza. Przychodzą tu uczennice liceum z ulicy
Michałowskiego. Czytają głośno, podczas gdy kobiety automatycznymi ruchami pokręcają korbami
maszyn. Przez osiem godzin można zrobid ponad półtora kilo pluskiewek. Za kilo opłata wynosi
dwadzieścia pięd złotych.
Na Starowiślanej w dwóch pokojach około pięddziesięciu osób robi szczotki. Różne szczotki - do podłogi,
do ubrania, do włosów; różne mazaki. Tu Dymarus pochyla się właśnie nawlekając druciany szrober. Jego
palce są czułe, wiedzą, gdzie sięgnąd, gdzie znaleźd, gdzie trafid. Związane wiązki drucików tkwią za
chwilę w drewnianej oprawie. Te ręce nie muszą już grad na skrzypcach skargi. Nie muszą żebrad o litośd.
Własne ręce wzbudziły w ślepym człowieku zaufanie do samego siebie, do własnej użyteczności To
właśnie nazywa się rehabilitacja.
Po godzinie trzeciej z bramy przy ulicy Loretaoskiej i z bramy przy ulicy Starowiślanej wychodzą ludzie w
ciemnych okularach. Świat, ulica jest dla nich jak głęboka, zasłonięta studnia: nie ma światła, za to ma
podwójne echo. Każda brama ma swój specyficzny pogłos, każda ulica da się poznad po zapachu apteki,
sklepu, budki z gazetami... Idą ludzie w ciemnych okularach. Tych ludzi słooce nie razi. Dla nich świat jest
ciemny bez barwy. Ale może ją mied jeszcze życie.

1955 rok

Śmierć cywilna chodzi po prowincji


Reportaż o teatrze sztuk magicznych

W mieście, o którym tu będzie mowa, jest rynek, a przy rynku lokal o tradycyjnej nazwie „Patria”. Z tego
lokalu wyszedł ponod kiedyś na rynek mocno pijany człowiek i zaczął wykrzykiwad słowa, wśród których
często powtarzało się „precz”. Dochodziła północ. Pusty rynek dublował te słowa echem. Z początku
tylko księżyc przyglądał się tej demonstracji. Gdyby tak zostało do kooca, to miasto na pewno nie
zostałoby pozbawione jedynego grawera. Traf jednak chciał, że na rynku znaleźli się dwaj ludzie, których
w języku prawniczym określono później mianem świadków.
Błahe to wydarzenie miało miejsce przed rokiem i nie warto byłaby o nim wspominad, gdyby nie fakt, że
posłużyło jako pretekst do rozpętania ważnych dla miasta D. wypadków. Dlatego też podaję je na
początku reportażu. Każdy przyjezdny, który trafił do D., musiał słyszed o tej sprawie. Mnie spotkało to
pierwszego dnia pobytu - późno wieczorem, kiedy sądziłem, że już niczego więcej nie dowiem się o życiu
miasta niż to, co zdołałem usłyszed od oficjalnych władz.

W dziwnej sytuacji znalazłem się w tym szepczącym miasteczku - zupełnie jak ktoś, kto przekraczając
strefę czasu zachodnio-europejskiego zapomniał przestawid zegarek. Czułem się, jakbym trafił do innej
epoki. A przecież jechałem tu ledwie jedną noc. Właściwie już kupując rano na dworcu gazetę
powinienem był zwrócid na to uwagę; była to wszak ta sama gazeta, którą czytałem wczoraj w
Warszawie. Nie znalazłem w niej nic nowego. A jednak po jednym dniu pobytu w szepczącym miasteczku
przeczytałem ją w hotelu po raz wtóry. Przeczytałem jak coś nowego, co do czego należy się jeszcze
upewnid, zanim się uwierzy. Gazeta donosiła o sejmowej wiośnie:
„Wczoraj kontynuowała obrady poselska Komisja Administracji Publicznej i Wymiaru Sprawiedliwości..,
W okresie od III Plenum uczyniliśmy poważny krok naprzód w walce z nadużywaniem tajności w
wymiarze sprawiedliwości, niezawisłości sędziowskiej i faktami komenderowania w sądownictwie.
Praworządnośd to jednak zasada, która powinna cechowad nie tylko władze bezpieczeostwa i MO, ale i
administrację publiczną, nas wszystkich”.
Tam, w Sejmie, mówi się to głośno - tu jednak nadal szepcze się lub milczy przezornie. Po kilku godzinach
chciałoby się przerwad ten zaczarowany krąg milczenia, chciałoby się krzyknąd głośno: - Ludzie,
nabieracie w płuca powietrza i mówcie, co was gnębi! - Nie warto jednak, bo ledwie powie się słowo
zachęty - już wokół jest pusto. Ludzie w popłochu, unoszą swoje uszy. Miejscowi przestrzegają
znajomych ze stolicy, żeby tylko nie mówili głośno tego wszystkiego, co się dzieje w Warszawie; to może
zaszkodzid gospodarzom („Pan wyjedzie, a my przecież zostaniemy na miejscu...”). Nie wierzą nawet
słowu drukowanemu.
Z początku ta szeleszcząca szeptem sied wydawała mi się śmiesznym rekwizytem prowincji. Rekwizytem
już anachronicznym, który ukazuje całą skalę zaściankowości. Ale potem zrozumiałem: w oczach
miejscowej publiczności rekwizyt ten jeszcze się nie przeżył, bo na scenie występują wciąż te same
oficjalne osoby; miejscowi nie m o g ą byd inni, u nich bowiem program się nie zmienił. Przekonałem się
o tym, gdy próbowałem poznad miasto na oficjalnej wizycie.
Zaraz po przyjeździe udałem się do miejskiej rady narodowej. Mimo długiej kolejki dotarłem jakoś przed
oblicze gospodarza miasta. Przywitał mnie nieufnie. Podczas gdy informował o lokalnych sprawach,
widziałem, że zastanawia się nad tym, co sprowadza tu tego dziennikarza. Nie mówił też nic ponadto, o
co go pytałem.
Był ostrożny, ale i pewien siebie. Z jego słów wynikało, że w mieście D. życie toczy się dośd gładko i
zgodnie z prawem. Najlepszy dowód, że miejska rada narodowa zrealizowała w całości wszystkie punkty
programu wyborczego Frontu Narodowego. Zdawad się mogło, że władza w D. nie ma żadnych
kłopotów. Dopiero, gdy zapytałem wprost, jak to jest z kradzieżami - przewodniczący rozłożył ręce.
- No cóż, mamy dosyd dużo. Włókniarze niewiele zarabiają..... Ale z tym się walczy...
I znowu szybko wrócił do spraw gładkich. Następną rozmowę odbyłem z przewodniczącą zarządu
miejskiego ZMP. Miła ta dziewczyna również przyjęła mnie z dużą podejrzliwością. Długo sprawdzała
delegację, a później w czasie rozmowy przybrała minę nader poważną i odstraszającą. U niej również
wszystko szło gładko, jak dobrze przygotowane wybory. Czy jest jakiś ferment wśród młodzieży? Nie,
zebrania i szkolenie idą swoim torem. Czy są jakieś ożywione dyskusje? Nic takiego protokoły nie
podają... Zdawało mi się, że toczę tę rozmowę przed dwoma laty. Ale nie - kalendarz na ścianie
wskazywał lato 1956 roku. Widocznie jednak czas w prowincjonalnych miastach różni się od czasu
stołecznego.
Gdy wyszedłem na ulicę, ze wszystkich stron obskoczyły mnie kolorowe plakaty, informujące o różnych
imprezach mających dostarczyd rozrywki mieszkaocom D.: „Dziś śpiewa Koterbska”... „Występy zespołu
świetlicowego imienia...”
W NIEDZIELĘ NIEBYWAŁA ATRAKCJA

Odbędzie się przedstawienie

PRESTIDIGITAtORSKIE
I ILUZJONISTYCZNE

TEATRU SZTUK MAGICZNYCH


Iluzji i Humoru
„SYRENA”

w którym wystąpi
nestor Polskich Sztukmistrzów

mistrz światowej sławy

JAN FRANCUGIEWICZ

PROGRAM:

Eksperymenty Prestidigitatorskie

Sugerowanie na Jawie Tajemnic Egiptu


Wielobarwne Widowisko Polskie
Barwne Widowisko Hinduskie
Astralne Kule Bilardowe
Bezkonkurencyjne Sztuki z Kart
Indyjski Sznur Nepan-Butan
Czarodziejska Laska
Węzeł Europy, czyli Małżeoski
Ukazanie się Flagi Polskiej
Kobieta w Ogniu
i Wiele Innych Eksperymentów

Wszystko tu było tajemnicze i niezwykłe. Ale wiem, że jeśli się kilka razy przypatrzed „sztukmistrzowi”,
można samemu odkryd w wielkiej magii tylko dużo zręczności. Wszystko polega na zręczności i sugestii.
Odchodząc od plakatu, pomyślałem sobie, że z tym miastem jest zapewne to samo. To też jest teatr
sztuk magicznych. Gładkośd i układnośd to zapewne sprawa sugestii. Ale trzeba się temu lepiej przyjrzed -
jak sztukom prestidigitatora. Miasta ani człowieka nie pozna się do gruntu za pierwszą oficjalną wizytą.
Postanowiłem zostad tu dłużej..
Udałem się do hotelu „Pod Orłem”. Ku memu zdziwieniu było miejsce. Portier zaczytany w jakiejś
sensacyjnej książce obojętnie podał mi kartę meldunkową. Wypełniłem ją szybko - chciałem się już
znaleźd w pokoju i wyciągnąd na łóżku. Nic tak nie męczy jak zapoznawanie się z obcym miastem. Portier
jednak zatrzymał mnie pytaniem...
- Pan jest dziennikarzem?
- Tak - potwierdzałem. - Przecież napisałem w meldunku...
- Właśnie tak, ale chciałbym się upewnid, czy pan z samej Warszawy...
Wyglądało to, jakby specjalnie na mnie czekano. Zdumiałem się. Portier tymczasem zamknął książkę,
wyszedł zza kontuaru i usiadł wraz ze mną w zniszczonych fotelach, W hallu nikogo nie było.
- Jak to dobrze, że pan przyjechał... Myśmy na takiego kogoś czekali - zaczął mówid z ożywieniem. - W
naszym mieście wiele spraw trzeba wyjaśnid...
Tak zaczęła się ta rozmowa o mieście D. - mieście bezprawia.
Portier hotelu „Pod Orłem” znał wiele spraw. Znali . je wszyscy niemal obywatele tego
sześddziesięciotysięcznego miasta. Notes zapełnił się szczególikami. Na koocu napisałem nazwisko
jednego adwokata.
- Nikt inny panu nic nie powie; boją się ludzie własnego języka. Ale on powie wszystko, a zna te różne
sprawy.
W hotelu pokoju przeczytałem po raz wtóry tę samą gazetę, którą już wczoraj widziałem w Warszawie;
przeczytałem jak coś nowego...
Nazajutrz odnalazłem adwokata. On nie bał się własnego języka. Nie miał się czego bad, umarł już
bowiem raz w tym mieście śmiercią cywilną. Utrącono go.

Adwokat opowiedział: Kilka miesięcy temu wyrzucono dwóch sędziów wydziału karnego i prezesa sądu.
Odsunięto ich od sprawowania zawodu, bo przed ingerencją „tego z województwa” zasłaniali się
konstytucją. Jest w konstytucji artykuł, który mówi o niezawisłości sądu. Ale jest również dekret z 1947
roku pozwalający przesunąd w stan spoczynku każdego sędziego bez podania powodu. Sędziowie ci
okazali się niewygodni; z sędziów stali się oskarżonymi.
Aczkolwiek sąd powiatowy w D. uznany był za jeden z najtrudniejszych w województwie, władze jednak
nie skarżyły się na jego pracę. Sąd wojewódzki zatwierdzał dziewięddziesiąt pięd procent wyroków
wydawanych przez obu sędziów wydziału karnego - sędziego S. i sędziego P.
Ludnośd D. znała ich od dziesięciu prawie lat: znała ich nieskazitelnośd. Trzeba było jakoś usprawiedliwid
to posuniecie.
Pretekstem może, byd sprawa owego grawera, który krzyczał „precz” na rynku przed „Patrią”. Chociaż
od wydarzenia minęło sześd tygodni, prokurator jednak wniósł oskarżenie. Na rozprawie świadkowie nie
wiedzieli, co mówid, oskarżony zaś przyznaj się do tego, że był pijany i krzyczał, ale co - to chodby go
zabili - nie pamięta.
W czasie rozprawy do sędziego P. napływały karteczki z dyrektywami od czynników. Domagały się
wysokiego wyroku. Sędzia P. zaraz po ogłoszeniu wyroku (jeden rok wiezienia) zdjął z szyi sędziowski
łaocuch i rzucił go na stół. (To był ostatni jego wyrok). Zaraz potem sprowadzono komisję, oskarżono
obu sędziów o łapownictwo i stronniczośd, usunięto ich z sądu. Ludzie nie wierzyli - nie było dowodów
ale prawo faktów dokonanych działało. Poufna instrukcja zabraniała przyjąd usuniętych sędziów na
jakąkolwiek posadę. Sprzedali kilimy i pianina; pisali listy do władz - bez odpowiedzi. Ci ludzie ponieśli
śmierd cywilną.
Wysłuchałem opowiadania adwokata, które ukazywało cały polityczny cynizm tamtego okresu. Ale
właśnie dlatego, że mogłem to zaliczyd do tamtego okresu (sprawa miała miejsce przed rokiem},
usiłowałem przekonad adwokata, że podobne praktyki należą już do historii.
- Nie jest historią to, co jest jeszcze żywe - odparł mój rozmówca. - Ludzie u nas żyją dniem bieżącym, a
prawda dnia dzisiejszego nie jest wesoła.
Trudno jest przekonad kogoś, kto naprzeciw ogólnikowym tezom wyprowadza całe kompanie faktów.
Prowincja żywi się faktami. Zna je co do godziny, miejsca, imienia i nazwiska. To, co „tam wyżej”, „na
szczeblu” stanowi problem - tu jest żywą sprawą, jeszcze jednym szczegółem dnia, tygodnia. Z tych
faktów budują tu sobie szepczący ludzie normy życia, zasady postępowania. Z nich wróżą wiatry i
pogodę. Nie zmieniają ich zwyczajów głoszące wielkie przemiany artykuły w prasie centralnej.
- Tam wyżej są dyskusje, ważne nawet dyskusje - mówi adwokat. - A tu jest życie. Życie ważniejsze od
wszelkiej dyskusji. Życie jest najważniejsze. Zawsze tak było, że dyskusja sobie, a życie sobie. Zresztą D.
leży tak daleko od Sejmu - zdaje się, że w innej epoce. Tam zaczyna się życie, a tu chodzi jeszcze śmierd
cywilna...
Ci, którzy przyszli na miejsce tamtych sędziów, uważają, by nie narazid się czynnikom. Bo „tamci z
województwa” dalej po swojemu traktują konstytucję: nowy prezes sądu co dzieo biega do sekretarza
KP z aktami... A dwaj sędziowie nadal są bez pracy. Śmierd cywilna nie została uchylona. Co gorsze -
śmierd cywilna dalej chodzi po prowincji i nikt nie wysłał za nią listów gooczych.
- Niech pan się uda do Janowa. To kilka kilometrów stąd - powiedział na koniec. - Tam była ostatnio.
Przypomniałem sobie, że portier hotelu „Pod Orłem” też coś wspomniał o Janowie.

Udałem się tam następnego dnia. Niewielka osada - pusta w dzieo i w nocy. W dzieo - bo ludzie stąd
chodzą do pracy w. D., nocą zaś - bo śpią. Jedna jedyna spółdzielnia była zamknięta już od kilku tygodni -
od czasu napadu.
Na spółdzielnię w Janowie był napad w nocy. Kierownik wraz z żoną mieszkał w tym samym domu. Rano
pierwsi klienci zastali ich skrępowanych sznurami, a półki i magazyn sklepu ogołocony z towaru. W kasie
został tylko bilon - w sumie cztery złote i sześddziesiąt groszy. Rozwiązany już kierownik opowiadał z
przejęciem przebieg wydarzenia. Gdy wreszcie przybyła z D. milicja, już po raz dziesiąty powtarzał jak to
trzech zamaskowanych osobników sterroryzowało go pistoletem i tak dalej. W południe milicja
odjechała, zabierając ze sobą kierownika i jego żonę. W Janowie została zamknięta spółdzielnia i ciekawi
ludzie; został u sąsiadów synek kierownika. Czekano na powrót kierownika, bo pożądano i dalszych
sensacji, i chleba ze sklepu. Ale kierownik nie wrócił tego dnia - nie wrócił też następnego. Za to do
Janowa dotarła wiadomośd, że to sam kierownik sfingował napad rabunkowy na sklep. Trzeciego i
czwartego dnia sklep był zamknięty. Kierownik nie wracał. Dotychczas cieszył się sympatią i nienaganną
opinią, teraz jednak, nikt nie śmiał podawad w wątpliwośd informacji, że był bandytą. Ludzie mówili
tylko: „Nie mógł to kraśd spokojnie, tylko na bandytkę poszedł?”
Od tej chwili całą jego dotychczasową uczciwośd podano w wątpliwośd i uznano za manewr taktyczny:
specjalnie przez dwa lata nic nie przeskrobał; żadnego manka ani braków, by w owym momencie nie
padły na niego żadne podejrzenia.
Podejrzenia stały się pewnością, kiedy po pięciu dniach wróciła do Janowa żona kierownika. Wszyscy już
wiedzieli, że na milicji przyznała się do sfingowanego napadu.
W Janowie ludzie pokazywali ją palcami, dzieci rzucały za nią kamieniami, a listonosz nie pukając kładł
pocztę na progu. Wzburzenie trwało, bo w dodatku chleb i kartofle trzeba było nosid z D.; spółdzielni
nadal nie otwierano.
Kierownik siedział dalej i nie chciał się przyznad do zarzucanego mu przestępstwa.
- Uparty bandyta! - mówiono o nim. Wszyscy czekali na ostateczne rozstrzygnięcie.
Minęło trzy tygodnie. Kierownik nadal uparcie odmawiał przyznania się. A milicja kierowała się
inkwizytorską zasadą: confessio regina probationuim - przyznanie się królową dowodów...
Po trzech tygodniach złapano w innym powiecie autentycznych sprawców napadu na spółdzielnię w
Janowie. Jak to? Przecież jedni sprawcy już byli ujawnieni. Przecież żona kierownika przyznała się. Tak.
Ponieważ w śledztwie kierowano się prymitywną zasadą: confessio regina probationum, ponieważ
trzeba było uzyskad przyznanie się do winy.
Jak to się stało? Zona kierownika nie chce o tym mówid. Bili? Nie, skąd. Obiecywali, grozili? Kobieta nie
odpowiada. Mówi tylko, że ze strachem czekała na powrót męża. Ona się przyznała (dziecko było u
obcych) - a więc jego traktowano jako tego, kto nie chce się przyznad. Jakie było ich przywitanie? Nie
wiem. Zona nie chce o tym mówid.
W Janowie spółdzielnia jeszcze nadal była zamknięta. Kierownik w czasie pobytu w areszcie został
zwolniony ze stanowiska. Gdy wrócił, nie miał posady ani zaufania. Jedni traktowali go nadal jako
przestępcę (przecież- żona przyznała się), inni zaś unikali go, wietrząc w nim konfidenta władz
bezpieczeostwa („jak go wypuścili, to znaczy, że musiał podpisad...”).
Na jego widok ludzie ściszają głos. Nikt nie kłania się ani jemu, ani żonie. Ci ludzie umarli śmiercią
cywilną.
Zrozumiałem cały mechanizm działania śmierci cywilnej. Mogą byd różne wypadki tej epidemii, ale
zasada jest jedna: niewinni postawieni w stan oskarżenia, fakty lub akta sfabrykowane, ludzie usunięci
poza nawias życia. W ciągu tygodnia lub miesiąca zostaje przekreślone to, na co pracowali w ciągu
całego życia: uczciwośd.
Wiedziałem już na pewno, że nieprzypadkowo porównałem to miasto do teatru sztuk magicznych.
Teraz zrozumiałem również, jakie znaczenie dla tych ludzi ma słowo rehabilitacja. Ale kto ją może
przeprowadzid? Czy ci sami, którzy skazali owych ludzi na śmierd cywilną?

Zaszedłem w sprawie Janowa do prokuratora w D. Gdy wyjawiłem, co mnie tu sprowadza, spojrzał


nieufnie. Naszej rozmowie bacznie przysłuchiwał się młody człowiek w granatowym tenisie. On to nawet
pierwszy oświadczył, że akta są jeszcze w śledztwie u komendanta milicji.
Zanim trafiłem do komendy, zdążył tam już ów człowiek w granatowym tenisie. Widziałem, jak
przemykał się do gabinetu komendanta. Mnie kazano czekad w przyległym pokoju. Potem wbiegł tam
młody porucznik i dopadł telefonu:
- Towarzyszu Guzik, dajcie zaraz samochód. Mamy napad z bronią. Rysopis bandyty: średni blondyn,
Ubrany w szarą marynarkę. Odszedł w stronę Goczałkowic. Tak, zaraz jedziemy.
Odłożył słuchawkę, po czym rzekł do mnie:
- Widzicie, towarzyszu, już muszę jechad - i wybiegł. Nawet nie spytał o sprawę. I tak wiedziałem, że był
dobrze poinformowany, Unikał rozmowy. Kiepska to była reżyseria, ale czyż mogę mied o to pretensję do
milicjanta? Jego zadaniem przecież jest bronid bezpieczeostwa obywateli, a nie odgrywad sztuczki z
ciekawym dziennikarzem.
Zresztą był to tylko teatr sztuk magicznych. Tu zwraca się uwagę tylko na efekt, a nie na grę aktorów.
Tylko efekt jest ważny...
Wychodząc przypomniałem sobie, że jestem podobny do rysopisu podanego przez komendanta.
Ruszyłem w stronę dworca. Przez drogę myślałem o tym, że rehabilitacja niewinnych to trudniejsza
sprawa niż złapanie przestępców.
W pociągu zajrzałem do „Trybuny Ludu” sprzed trzech dni. Przeczytałem jak coś nowego, co do czego
należy się jeszcze upewnid, zanim się uwierzy: „Wczoraj kontynuowała obrady poselska Komisja..”
A potem przypomniał mi się ów grawer, demonstrujący przed „Patrią”, sędziowie, adwokat, gładkie
słowa i przytłumione szepty, sprawa Janowa i gest komendanta milicji - jednym słowem wszystkie
rekwizyty teatru sztuk magicznych.
W mieście bezprawia wzmocniłem swoje przekonanie, że prawdziwego oblicza miasta ani człowieka
niesposób poznad za jedną wizytą.

1956 rok

Był sobie dziad i baba


Reportaż o praktykach „misjonarzy”

Był sobie dziad i baba, Bardzo starzy oboje, Ona kaszląca i słaba, On skurczony we dwoje...
Wcale nie chcą wam opowiadad starych bajek. Znacie je lepiej ode mnie. Przypomniała mi się zwrotka,
brzmiąca w moim uchu jak dziadowska ballada, bo mogła byd hymnem Dobrej. Dlatego umieszczam ją
na wstępie reportażu. Trudno o lepszy początek.
Reportaż mówid ma o niespokojnej starości, o ślimaczym kroku praworządności, o „misjonarzach” i bez-
efektywności wysiłków, które są przeciwko woli człowieka. Za dużo na jeden krótki reportaż? No to
postaram się zawrzed jego sens w jednym zdaniu: będzie to reportaż o potrzebie prawa człowieka do
wolnej woli.

Zanim ja wziąłem pióro do ręki, reportaż ten zaczęli pisad sami bohaterowie. Był sobie dziad i baba -
bardzo starzy oboje. Ona miała 70 lat - on zaś 74. Trzy lata temu napisali do Fali 49 następującą prośbę:

Ja, niżej podpisana, składam prośbę w sprawie spółdzielni produkcyjnej. Ja nie wstąpiłam z wolną wolą,
tylko -przez gwałt-przemus, przyszedł jeden, hycęł mi ręką, mówiący podpisz deklaracją do spółdzielni
produkcyjnej. Wyśli jedni, przyśli inni i zbłędowoli mnie, starego człowieka...
Członki z naszej spółdzielni nie podpisały statutów tylko na zebraniu listę obecności. Teraz nam jest
mówione, że my podpisali statuty... Posiadam 2,51 gruntu i wykonałam swoje obowiązki wobec paostwa
i chcę indywidualnie gospodarowad. Mam 70 lat, mąż 74 lata - inwalida....
Hergesel Anna

Od tego czasu zaczynają się akta numer 152 785. Od tego czasu załączników zaczyna przybywad. Są tam
kopie pism wysłanych pod adresem: Hergesel Anna - Dobra, gmina Strzelczyki, powiat Prudnik. Pisma te
powiadamiają, iż sprawa zostanie wyjaśniona.
Czas płynie, teczka w redakcji wiejskiej Fali 49 grubieje. Można tam znaleźd sześd niebieskich kopert z
adresem: Do Polskiego Radia - Fala 49 we Warszawie. Każda odmierza kolejny kwartał czy półrocze
trwającej nieprawości. Ale czy można właściwie mówid o jakiejś nieprawości? Praworządnośd wszak
naruszona jest dopiero wówczas, gdy władza przekracza swoje uprawnienia. A tu sama władza
stwierdza, że nic takiego nie nastąpiło. Komitet w Prudniku wyjaśnia w liście z 9 marca 1954 roku, że nie
jest tak, jak pisze obywatelka Hergesel Anna, że zmuszono ją do spółdzielni przez branie jej za rękę, aby
podpisała deklarację, co jest nie na prawdzie, gdyż byli u niej towarzysze Deszczka Bronisław i Krwawicz
Włodzimierz, którzy drogą uświadomienia przekonali obywatelkę Hergesel.
Uparta była ta Anna Hergesel. Mimo uświadomienia dalej pisała listy do radia. Pisała „upomnienia”
(proszę o przydzielenie mi ojcowskiej ziemi...) i „zażalenia” (Zwracam się do was po raz piąty w sprawie
wystąpienia ze spółdzielni produkcyjnej. Z mojej działki 0,88 ha nie możemy użyd ani krowy trzymad. Ja z
krowy żyję i sprzedałam swoje ubranie i pokarm dla krowy kupiłam z nadleśnictwa. W maju br. już
minęło dwa lata, jak ja proszą o wykluczenie ze spółdzielni...).
Te słowa zostały napisane we wrześniu 1955 roku.
Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje. Ona już miała 72 lata - on zaś 76. Cóż, lata szły naprzód - nie
czekały na urzędy i sprawiedliwe rozpatrzenie. Na starośd liczy się lata na dni. Rok ma ich 365. Miesiące
przechodziły, owinięte w szeleszczącą bibułkę urzędowych pisemek. Krążyły pisemka w trójkącie
Warszawa-Opole-Prudnik, niesione swoistą cyrkulacją urzędowego molocha. Krążyły, dotykając sprawy,
nie ruszając jednak życia. Papierki pisali i podpisywali ludzie, którzy na oczy nie widzieli pary staruszków
ze wsi Dobra.
Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje - tak zaczyna się przypowiastka. Dla władzy od przypowiastek
ważniejsza jest rzeczywistośd. Ważniejsza więc jest sprawa spółdzielni produkcyjnej niż sprawa nr 152
785. Spółdzielnia Produkcyjna w Dobrej istnieje trzy lata. Trzy lata Anna Hergesel pisze już listy do
Warszawy, mimo iż Fala 49 na początku wyjaśnia: „Możecie wystąpid ze spółdzielni jesienią po
dokonaniu ogólnego rozliczenia. Wówczas otrzymacie zwrot wkładu ziemi”.
Minęły już dwie jesienie... W połowie tego roku przyszedł ostatni list: „Już trzy lata piszę. Mam 73 lata,
mąż 77... Od 1 stycznia 1956 roku nasza wieś należy do powiatu krapkowickiego...”
Zmienił się powiat, przyszła nowa administracja, ale krzywda pozostała.
Początek tego reportażu napisała za mnie Anna Hergesel. Był on gotów, nim wyjechałem z Warszawy do
wsi Dobra.

Jak się okazało, w Krapkowicach przestała to byd dla mnie sprawa niespokojnej starości. Zacząłem ją
traktowad jako sprawę polityczną, bo dotyczącą stosunku władzy do ludzi. Przekonał mnie o tym stan
rzeczy, jaki przedstawił mi w komitecie powiatowym kierownik wydziału rolnego.
Towarzysz Matak ma w biurze plik różnych podao i pisemek. Wszystkie dotyczą spółdzielni Dobra.
Otrzymał je jako spadek po komitecie powiatowym w Prudniku. To nie jest wyłącznie sprawa 152 785.
Takich jak Hergeselowie jest więcej. Chodzi tu właśnie o problem stosunku władzy do ludzi starych,
którzy nie mogą wychodzid do pracy w spółdzielni. Można przeczytad, co pisze Franciszka Kauczor:
Ja, niżej podpisana, wypowiadam moją przynależnośd za członka spółdzielni produkcyjnej „Dobra” z tej
przyczyny, że liczym 53 lata i nie jestem zdolna do pracy.
Podobnie pisze Stanisław Brambor, co ma lat 78, Dekas, Polak, Malina Henryk i Antoni oraz Jan
Kauczor...
Towarzysz Matak siedzi nad tymi podaniami. Ciężki to spadek. Zostawili go po sobie „misjonarze”. Tak
nazywają tutaj w okolicy „działaczy po linii spółdzielczości produkcyjnej”. „Misjonarze” to niby ci, którzy
głoszą nową wiarę. Zwykle ciężko szło z nawracaniem. Zwykle „misjonarze” przeistaczali się w
inkwizytorów. Dlatego bano się ich słów. Miały uświadamiad - a przestraszały. Chłopi mówili: „jak muszę
- to chcę”. W ten sposób zostawali sezonowymi spółdzielcami.
Werbunek trwał, chłopi, którzy winni byd podmiotem całego ruchu spółdzielczego, stawali się w
rezultacie obiektem działania „misjonarzy”. To jakby konia, którego przeznaczeniem jest ciągnąd wóz,
umieścid na wozie. Wówczas musi się znaleźd ktoś, kto będzie popychał. Postępowali tak „misjonarze”,
starając się ominąd zasadę dobrowolności. Przynosiło to tylko doraźne efekty - zwiększenie areału
spółdzielczego i ilości członków - w rzeczywistości jednak czyniło nieobliczalne wręcz szkody. Ze skutkami
tego biedzi się właśnie towarzysz Matak.
Zaraz po zawiązaniu spółdzielni w Dobrej niektórzy jej członkowie zaczęli pisad podania o zwolnienie. Ich
ziemia należała do spółdzielni - oni nie. Nie wychodzili do pracy. Starzy byli. Niektórzy zaś nie chcieli. Nie
pracowali, potem pisali tak, jak Wacław Sylwester:
... jestem przekonany, że warunki materialne nie podlegały żadnej poprawie, tak że mam zamiar
powrócid do gospodarki indywidualnej. Kilkadziesiąt lat tak gospodarowałem, tak że nie mam obawy
znów gospodarowad indywidualnie...
- Im ktoś pisze w Dobrej te podania - mówił do mnie Matak - tam czuje się czyjąś -rękę...
Może byd, że nie sami stawiają litery na papierze. Ale najważniejsze jest nie to, czyja ręka to pisze, a fakt,
że pisze zgodnie z ich wolą. Za rękę można złapad, ale nie zmieni to zasady, że gdy jest myśl - ręka zawsze
się znajdzie. Jednostkowa prawda psychologiczna, że nie da owoców to, co jest wbrew woli człowieka,
sprawdza się jako prawda społeczna.
- Ta spółdzielnia mogłaby ruszyd z miejsca, gdyby się wzięli do hodowli - rozważa głośno Matak - ale oni
mówią tak: „Jak my wykorzystamy piętnaście procent kredytu na inwestycje hodowlane, to się
spółdzielnia wzmocni, a my chcemy, żeby się rozleciała”. I zrób im co!
Towarzysz Matak przerzuca po raz nie wiadomo który dziesięd rezygnacji. Dziesięd rezygnacji - to
oznacza pięddziesiąt hektarów mniej. Zostałoby sto dziesięd hektarów i czternastu członków. Trudna
sytuacja w tej Dobrej. Niektórzy „misjonarze” próbują wytłumaczyd ją po swojemu:
- Wszystko przez XX zjazd! Dawniej to oni mówili. „Jak muszę - to chcę”, a teraz to poczuli
praworządnośd i mówią: „Tak mogę, jak chcę”.

*
Zaraz za tablicą: Dobra - Spółdzielnia Produkcyjna stoi zagroda, a przed nią siwy człowiek z bacikiem w
ręku. To Brambor - jeden z tych spółdzielców, co to ósmy krzyżyk dźwigają. Przez trzy lata nie wyrobił ani
jednej dniówki. W tym roku sto trzy dniówki przepracowała za niego córka. Ale w przyszłym nie będzie -
odchodzi do miasta. Dlatego Brambor w rozmowie z Matakiem prosi, by po żniwach wydzielid mu pole.
Zawsze ktoś obrobi...
Za Hergeselów nie ma kto wyrabiad dniówek obrachunkowych. Ani razu nie wyszli do roboty. Kobieta
siwa i bardzo skora do płaczu; mąż ma bezwładną nogę jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej.
Znowu powtarzają to wszystko, co przez trzy lata w listach.
- Ledwo się do pirza ległam, a oni wleźli... Dajcie rękę, mutter, a podpiszcie... Leśnik ze Strzeleczek to tu
był ze cztery razy. Panowie, ja już nie umie robid - rzecze im, a oni: Dawajcie kury futrowad...
Dawniej Malik mi obrabiał te dwa i pół hektara - siał, orał, zbierał, gnoił i wykopywał. Sam coś z tego miał
i ja miałam. Miechów a miechów było, jeszcze coś sprzedad mogłam. Za ziemię dostałam 99 złotych i
trochę zboża, słomy i plew... Tyle za cały czas spółdzielni. Musiałam sprzedad tibetowe tuchy i za to
przyszła fura siana, słomy i kartofli...
„Tibetowe tuchy” - tak nazywa Hergelesowa ludowe stroje opolskie, które skupowano w tych okolicach
od autochtonów.
Oto historia sezonowych spółdzielców. Niepotrzebna historia. To nie tyle sprawa nr 152 785: byli sobie
dziad i baba... Tu chodzi o sprawiedliwośd, o prawo człowieka do samostanowienia o sobie. A więc jest
to sprawa polityczna.
Dawniej Anna Hergesel miała powody, żeby nie liczyd na sprawiedliwośd. Dawniej - to znaczy wtedy, gdy
była „na komorze” u grafa von Zehertoss. A jednak tamte lata jej nie skrzywdziły. Z tamtych lat datowała
się opowiedziana przez nią historia, którą tu przytoczę. Tylko pozornie nie ma nic wspólnego z tematem
reportażu.
„Żona grafa, ta graufka, była Amerykanką. Dwóch synów posłała przed wojną do Ameryki, przez co
musiała się polizeid - meldowad, znaczy się... Szykany jej robili. Miała sześddziesiąt krów, a nawet litra
mleka nie dostawała. Kozę sobie sprawiła - i to jej zabrali. Wtedy weszła na wieżę pałacu i wyskoczyła.
Na miejscu była zabita! Bo sam człowiek nie poradzi przeciw władzom. A władze nie były pewne, czy to
prawda z tą śmiercią, więc na pogrzebie kryminali za każdym krzakiem byli. Później jak Ruscy grób
rozbili, to smród się okropny rozchodził... I cóż z tego człowieka zostaje?” Na tym Hergeselowa skooczyła
historię, w której chciała zawrzed doświadczoną przez siebie prawdę, że pojedynczy człowiek jest zawsze
bezsilny wobec władzy. Zrobiła tu jednak błąd. Nie zdała sobie sprawy z różnicy między czasem
opowiedzianej historii, a czasem historii przeżywanej przez siebie samą. Ten ostatni ma to do siebie, że
sprawę stosunku między ludźmi a władzą traktuje jako sprawę społeczną, czyli obchodzącą ogół. To nie
może pozostad bez skutków.
Tak sobie pomyślałem, ale zaniechałem słów, by przekonywad dwoje starych ludzi. Oni już słowom nie
wierzą... Zostało im gorzkie zdanie, które Hergeselowa powtarza z takim gestem i kiwaniem głową, jakby
zajrzała już w wiecznośd przez lufcik.
- I cóż z tego człowieka zostaje...
Brzmi to jak rada: nie warto zmuszad człowieka wbrew jemu samemu.

1956 rok

Bełżec - kopalnia złota


Reportaż z pustego pola
Pamięd to wielki skarb. Gdyby nie pamięd, życie by toby łatwe i marne.
Lata rozpadałyby się na minuty, a człowiek żyłby złudnym istnieniem motylka, nie znając prawdy ani
mądrości. O zapomnieniu marzą przestępcy albo ludzie małoduszni.
Ilia Erenburg

Wokół puste pole. Ciągnie się aż do granicy lasku. Lasek jest wytarty, jakby ludzie bywali tu co dzieo.
Pole jest białe. Śnieg wygładził nierównośd. Leży czysty jak kartka papieru, na której jeszcze nic nie
napisano.
Pusto. Można iśd wszędzie, bo nigdzie nie prowadzi żaden ślad. Siad pozostaje tylko za mną. Nie można
liczyd na żadne spotkanie. Tu nikt nie wyjdzie naprzeciw.
Co robię więc pośród białego pola ja - reporter? Tu nic przecież się nie dzieje. Tu nie ma nikogo...

W swoich wędrówkach trafiłem kiedyś na człowieka, który sam skazał się na obóz koncentracyjny.
Najpierw skazali go hitlerowcy. Gdy pękły druty Oświęcimia - ten człowiek uciekł stamtąd, jak ucieka się
od śmierci. Chciał wrócid do życia. Został mu numer wytatuowany na ręku, i pamięd. Przestał byd
numerem. Zaczął się nazywad i żyd. Żyjąc ocierał się ciągle jednak pamięcią o śmierd, jaką widział tam.
Człowiek nie może przeżywad nieograniczonej ilości śmierci; jego własne życie traci wtedy sens. Tak było
właśnie z owym człowiekiem. Nie mógł powrócid do życia, bo miał pamięd. Pamięd skazała go na powrót
do obozu koncentracyjnego. To nic, że wówczas było tam muzeum. Dla niego zawsze było to miejsce
śmierci.
Przyjął posadę dozorcy po to, by wszystkim, którzy tam trafią wiedzeni niedowierzaniem, ciekawością
lub przerażeniem, dawad świadectwo swej pamięci. On musiał mówid o czasach zagłady. Chciał, żeby
jego pamięd stała się udziałem wszystkich, żeby była ostrzeżeniem: „Uważajcie, do czego zdolni są
ludzie”! To nie będzie paradoks, jeśli napiszę, że człowiek ten żył śmiercią, skazany przez własną pamięd
na dożywocie. Wychodzi, teraz naprzeciw ludzi, którzy przybywają tu zwiedzid obóz. Później żywi
odchodzą, a on zostaje i patrzy za nimi... Wiem, co wtedy czuje. Czuje wtedy dobitnie, jak bardzo jest
sam...

Ale stąd nikt nie wyjdzie mi naprzeciw. Wokół jest puste pole. Cisza. Nic się nie dzieje. Tu nie ma nikogo.
Nie ma nikogo? Tu są wszyscy! Stąd nikt nie odszedł. Tu zostały tysiące, setki tysięcy ludzi.
Przywiodła mnie tu pamięd ludzi, którzy żyli obok obozu zagłady - mieszkaoców Bełżca i okolicznych
wiosek. Chciałem się przekonad, jak długo żyje pamięd wśród tych, którzy sąsiadowali ze śmiercią. Ta
kobieta, która mnie przyprowadziła na białe, puste pole powiedziała:
- Pamięd to straszna rzecz, ale bez pamięci nie może byd człowieka. Przeżywaliśmy wiele razy to co oni
przeżywali raz, bo myśmy żyli obok. Straszne jest życie obok zagłady. Nie jest się skazanym, a zarazem
nie jest się wolnym, gdyż trzeba patrzed...
To były słowa starej nauczycielki. Brzmią one może zbyt wzniosie, ale o zbrodni tak po prostu,
zwyczajnie, mogą mówid tylko zbrodniarze lub żandarmi.
Teraz ta kobieta stała przy betonowych słupach ogrodzenia. Nie chciała iśd dalej na teren obozu, jakby
się bała, że nagle w tafli mroźnego powietrza zadźwięczą te głosy, jakie pamięta z okresu zagłady.
Pamięta - bo krzyki rozchodziły się daleko. Ale tu cisza leży jak śnieg - nie naruszona. Przecina ją tylko
cienki gwizd parowozu z niedalekiej stacji. Myślę: „Dla nich była to ostatnia stacja”.

Na stacji w Bełżcu pracuje w baraku kasy towarowej pan kasjer Misiewicz. Pamięta te czasy, gdy stacja
nie składała się z kilku baraków jak obecnie, a była jasnym murowanym budynkiem. Wtedy kasjer
Misiewicz pracował w kasie osobowej. Gdy pociąg odjeżdżał w stronę Lwowa, konduktorzy biegali po
korytarzach i krzyczeli:
- Zamykad okna! Palid papierosy! Zamykad okna!
Ale mimo dymu i zamkniętych okien do przedziału dostawał się straszny smród, jakby ktoś przypiekał
paznokcie. Powodował torsje. Za płotem ustawionym ze ściętych sosenek ciągnęły się długie rowy.
Usypane wały żółtego piasku znaczyły granice życia...
Kasjer Misiewicz widział, jak na stację wtaczały się zaplombowane transporty. W tedy na ukrywanej
głęboko kartce zaznaczał kreskę. Liczył - najpierw setki, później tysiące, dziesiątki, setki tysięcy, milion
ludzi... Przestał liczyd - bał się cyfr. Ale w pamięci zostały obrazy: gestapowcy, niemiecki maszynista z
wąsami, który odprowadzał transporty na bocznicę. Żydówka wychylająca się z odrutowanego okna, by
spowodowad swoją śmierd-od kuli z pistoletu...
To widzieli ludzie, którzy żyli obok obozu zagłady. Pod ich oknami przesuwały się wolno milczące
transporty śmierci. Oni zachowali w uszach stuk pociągu, krzyki i grzechot strzałów. Oni zachowali pod
powiekami obraz toru, wzdłuż którego leżeli ludzie; próbowali ocalid życie wyskakując z wagonu. Wtedy
odzywały się ustawione na dachach wagonów karabiny maszynowe.
Kobieta, która przyprowadziła mnie na puste pole, powiedziała:
- Kiedyś ktoś zapukał nieśmiało, po czym w drzwiach stanęła dziewczyna z dzieckiem, które trzymała za
rękę. Oczy miała chyba większe od twarzy. Powiedziała: „Niech będzie pochwalony”, potem upadła na
kolana. Dziecko stało nagie i trzęsło się. Przed godziną wyrzucono je z pociągu. Upadło na piasek. Niemcy
zaczęli strzelad. Dziecko zerwało się i wpadło w zboże. Gdy transport się oddalił, dziecko wyszło na tor,
usiadło na podkładach. Grzało się w słoocu, bo tego dnia świeciło słooce. Trzęsło się jednak i przeciągało
drżącym głosem: „Mamme, mamme, mamme...” Ludzie, którzy przechodzili obok, bali się podejśd: za to
groziła śmierd. Wołali tylko do dziecka. „Przestao woład, skryj się w zboże!” Ale dziecko siedziało dalej na
podkładach i drżało. Tu znalazła je matka. Wyskoczyła kilometr dalej. Strzelali - schowała się pod furę z
gnojem, która stała obok przejazdu. Chłop krzyczał: „Uciekaj!” Bał się o siebie...
Później trafili do mnie do szkoły ze słowami: „Niech będzie pochwalony!” Nie odpowiedziałam. Nie było
kogo chwalid. Dałam chustkę, koszulę i chleb. Wyprowadziłam za wieś - w szkole niebezpiecznie było
zostawad. Nim zdążyłam dojśd z powrotem, usłyszałam dwa strzały. Wtedy dopiero powiedziałam: „Na
wieki wieków”. Za chwilę pod oknami przeszło, głośno rozmawiając, trzech Niemców...
A transporty sunęły dalej: sześddziesiąt towarowych wagonów dwa albo trzy razy dziennie...

Wiosną 1942 roku w miastach i miasteczkach zaczęła się akcja wysiedleocza ludności żydowskiej.
Zaczynała się ta droga, którą nie wszyscy chcieli uznad za ostatnią. Zawsze zostawiała sobie nadzieję. Gdy
jest się bezbronnym, wówczas można liczyd tylko na obietnicę oprawców. Żydzi z Mielca, Lubaczowa,
Garwolina, Łodzi i Nowego Sącza łudzili się, że jadą na Ukrainę do robót polnych. Podobno ktoś przysłał
list z Winnicy na Ukrainie... Przecież pozwolono nawet brad mały bagaż... Polecono też przygotowad po
dwie fotografie. Arbeit heisst Leben - praca oznacza życie. Czekali na spełnienie tego, bo na coś trzeba
czekad, gdy się żyje. Dlatego, gdy Stabsscharfuehrer, gestapowiec Irmann, po wyładowaniu transportu w
Bełżcu zapowiadał: „Ihr gets jetzt baden, nachher werdet ihr zur Arbeit geschickt” - ci ludzie cieszyli się -
pójdą jednak do pracy - bili brawo. Bili brawo dla swych oprawców. Bili brawo na kwadrans przed
śmiercią. A później szli pod nożyce ośmiu milczących żydowskich fryzjerów i do budynku z napisem:
Bade-und Inhalationsraum. Po siedemsetpięddziesiąt; osób mieściło się w każdej kamorze gazowej. Gdy
zamykały się drzwi „łaźni” - zaczynał pracowad motor. „Łaźnia” obwieszona była ogromnymi wazonami
kolorowych kwiatów. Spoza tej barwnej ściany przez dziesięd minut było słychad śmierd. Ale gaz
spalinowy z benzyny - tlenek węgla - uciszał ten głos. Po dwudziestu minutach „łaźnię” otwierano.
Wtedy zaczynała grad orkiestra i ludzie z załogi śmierci przystępowali do pracy.
Było ich kilkuset. Kilkuset grabarzy, którzy co dzieo kopali grób tysiącom i sobie samym. Znali już swój
los.
Zycie jest jakimś oczekiwaniem na nieznane, a tu już wszystko było określone - nawet własna śmierd.
A jednak żyli, chodzili do pracy na szosach, chodzili po wodę, żenili się...
Codziennie szara kolumna wyruszała na robotę przy szosie. Po drodze śpiewali piosenkę, której
gestapowcy wtórowali śmiechem:

Nasz Hitler złoty


Nauczył nas roboty,
A Śmigły Rydz
Nie wart jest nic.

A później gestapowskie szpicruty kazały im się kłaśd na ostry tłuczeo i ciałem zamiast walca parowego
ubijad szosę. Na kamieniach zostawała krew. Ale to była krew żywego ciała, jeszcze żywego... To właśnie
było najważniejsze. Póki się czuje i ogląda swoją krew - dopóty jest życie.
W Bełżcu zginęli wszyscy. Około miliona. Aż do połowy 1943 roku toczyły się tam transporty z Węgier,
Belgii, Polski... Czarny, duszący dym ciągnął się dziesiątki kilometrów. Ludzie nie mogli spad, nie mogli
jeśd, pili wódkę...
A z Bełżca wracały transporty. Wiozły żydowskie rzeczy do Rzeszy. Wiozły też pod eskortą zapasy złota
odlanego w sztabki długie na dwadzieścia centymetrów. Bełżec był dla Rzeszy kopalnią złota.

Nie istniał już obóz zagłady, a Bełżec był nadal kopalnią złota. Miejsce po obozie zrównano z ziemią.
Zdjęto bocznicę kolejową. Żółty piasek zaczął zarastad świeżą trawą. Wtedy pojawiły się hieny.
Nocą błyskały światła latarek. Snuły się jak błędne ogniki, ale wiedziały, czego chcą: złota. Raz
popełniona zbrodnia rodziła dalej przestępców. Umarli nie mogą się bronid. Hieny ośmieliły się. Zaczęły
przychodzid w dzieo. W biały dzieo szosą obok stacji szli ludzie, niosąc na ramieniu łopaty, jak żniwiarze
noszą kosy. Oni też szli na żniwa. Ludzie mówili wtedy:
- Zęby byd bogatym, wystarczy łopata i odwaga.
Z okienka kasy towarowej widział ten korowód kasjer Misiewicz. Nie stawiał żadnych kresek jak dawniej,
gdy przychodziły transporty. Mówił tylko do urzędujących obok kolejarzy:
- Czy ludzie całkiem stracili serce? Ale chociaż pamięd im została. Przez wzgląd na pamięd nie powinni
tego robid.
A ludzie-hieny rozgrzebywali ziemię, przesiewali przez palce prochy i kości. Szukali. Im pamięd była
niepotrzebna. Im potrzebne było złoto.
To byli ci ludzie, którzy w czasie okupacji kupowali je od pijanych własowców z załogi obozu. To było to
samo złoto. To byli ci sami ludzie, którzy wzdłuż toru zbierali rozrzucone tam z wagonów strzępy
banknotów; sklejali je i odnosili do banku.
W Bełżcu zaczęto żyd bogato. Złoto zamieniano na wódkę. Stukały woreczki, szeleściły pieniądze, płynęła
wódka. Wieś budowała się. W okolicy mówiono:
- O, Bełżec bogatszy niż cały powiat. To niedługo miasto będzie.
Nic dziwnego. Bełżec był wciąż kopalnią złota. Okolica zaczęła się podkradad i z daleka. Ale miejscowi
bronili swoich bogactw. Na miejscu dawnego obozu zagłady rozgrywały się walki o prawo do złota.
Wtedy wkroczyła milicja. Zabroniono przebywad na tym terenie. Hieny na widok munduru uciekały,
unosząc pod pachą wygrzebane czaszki.
Bełżec jest teraz bogatą wsią. A ludzie, którzy w przeciwieostwie do przestępców me marzą o
zapomnieniu, muszą teraz pamiętad nie tylko o okresie zagłady, ale i o okresie hien. Hieny, ośmielone
zbrodnią, potrafiły z cmentarza zrobid kopalnię złota.
*

Teraz jest tam puste pole. W lecie zielone, w zimie - białe. Cicho, śnieg leży czysty jak kartka papieru, na
której nic nie napisano. Śnieg zakrywa wszystko. Ktoś, kto nie przyszedłby po śladach cudzej pamięci, nie
trafiłby tu nigdy. Tu, nikt nie przychodzi. Stąd też nikt nie wyjdzie naprzeciw. Tu nie ma żadnego pomnika
- żadnego prócz ludzkiej pamięci. Pamięci nie można się wyrzec. Pamięd to rzecz najbardziej ludzka. Ale
żyje tylko razem z ludźmi. Żeby żyła dłużej, trzeba ją zanotowad... Robię to w tym dziwnym reportaż z
pustego pola.
Jeszcze raz obrzucam je wzrokiem. Wracam wraz ze starą nauczycielką w stronę stacji, gdzie za
okienkiem kasy towarowej siedzi kasjer Misiewicz. Kobieta mówi po drodze:
- Kiedyś, kiedy byłam malutka - miałam jeszcze warkocze - koło naszego domku w Krościenku
przejeżdżali bryczką ludzie. Byli spragnieni. Jakaś kobieta zawołała do minie: „Dziewczynko, podaj trochę
wody!” Chciałam biec, ale góralka zatrzymała mnie. „Nie dawaj - zawołała - to są Żydy!” Ja nie podałam
wody. Gdy sobie to przypomnę, to jeszcze po tylu latach pali mnie wstyd. Tak łatwo nie byd
człowiekiem...
Nie można wyrzec się pamięci. O zapomnieniu marzą przestępcy albo ludzie małoduszni.

1956 rok

Opinia
Reportaż o sprawach poufnych

Obywatelu Redaktorze! Wiele czytałem ostatnio i słyszałem przez radio artykułów traktujących o
socjalistycznym, wielkodusznym podejściu do człowieka, o przebaczaniu mu nawet wielkich win.
Pragnąłbym w to uwierzyd, lecz - niestety - mój przykład stoi w jaskrawej sprzeczności z głoszonymi
tezami...
(z listu Wiesława M. do Fali 49).

Chodziła za nim trop w trop. Nie opuszczała w żadnym miejscu ani czasie. Wyczuwał jej obecnośd. Chod
nie widział jej na oczy. Nie znał jej, mimo iż należała do jego osoby jak pies do swego pana, mimo że
nosiła jego nazwisko. Nie znał jej, bo była tajna. Znajdowała się w teczce z napisem „poufne”.
Będzie to reportaż, który idzie po podwójnych tropach - człowieka i jego opinii. Drogę człowieka łatwo
można ustalid, znaczą ją bowiem skutki jego działalności: jego pomyłki, błędy i zwycięstwa. Opinia zaś
porusza się niewidocznie jak widmo. Zamiast twarzy - słowo: „poufne”. Człowiek i opinia związane są ze
sobą, ale człowiek zmienia się w ciągu lat - opinia często pozostawała bez zmian.
Pozwólcie, że przedstawię wam bohatera tego reportażu o sprawach poufnych. Jest to młody brunet o
wyrazistej twarzy i uważnych oczach. Jego ruchy są oszczędne, tak samo jak zdania, którymi streszcza
koleje swego losu. W tej chwili byłby lekarzem z pięcioletnią praktyką, gdyby nie pewien październikowy
dzieo 1951 roku. Ten dzieo rozpoczął nowy rozdział w życiu Wiesława M. - rozdział bynajmniej
niewesoły. Nie zamierza on nie przyznawad się do winy. Był winien i zaraz po fakcie zdał sobie z tego
sprawę. Po fakcie, ponieważ w czasie, kiedy wraz z Gutmanem i Zajączkowskim zaplanowali i wykonywali
rozbrojenie oficera - Wiesław był pijany. W języku prawniczym określono później jego stan jako
„patologiczne upojenie alkoholem”. Ten stan nie był wyjątkiem w studenckim życiu Wiesława M. Od
czasu gdy wyjechał z rodzinnego Tarnowa na studia medyczne do Krakowa, nie brakowało mu okazji,
które koledzy jeszcze „pomnażali”. Wiesiek pił najpierw „dla towarzystwa”, później dla przyjemności,
wreszcie z potrzeby. Pił wraz z kompanią kolegów, w której prym wiedli właśnie Gutman i Zajączkowski.
Gdy znalazł się na piątym roku Akademii Medycznej, był już nałogowym alkoholikiem.
Podczas jednej z takich libacji Gutman klucząc wśród wielu niedomówieo bąknął coś o tym, że trzeba
zewrzed szeregi we wspólnym froncie, Zajączkowski dodał, że istnieje już nielegalna organizacja... Pili
dalej, a z pijackiego bełkotu układał się plan działania: organizacja potrzebuje pieniędzy; żeby je zdobyd,
muszą mied broo, trzeba zdobyd pistolet.
- Jak będziemy mied pistolet, będziemy bogaci.
- Będziemy mogli co drugi dzieo zaglądad do. „Feniksa”.
Zdania wypływały jedne z drugich - jak dźwięki gamy. Wiesiek milczał i pił.
- Chodź z nami. We trzech łatwo damy sobie radę z jakim oficerem czy milicjantem... - zachęcali go obaj.
Namawiali, kusili. Wiesiek milczał. Nastawali. Ich błyszczące alkoholem oczy natrętnie zaglądały mu w
twarz. Z drugiej strony widział wycelowane w siebie puste oczodoły sczerniałej czaszki. Stała na stosie
książek medycznych jak na postumencie. To był jedyny świadek ich rozmowy. Milczący świadek.
- Pójdziemy we czterech - wybełkotał wreszcie Wiesiek, sięgając po czaszkę. Kawał wydał się wyśmienity.
Ze śmiechem zeszli po ciemnych schodach krakowskiej kamieniczki. I to było ostatnie, co Wiesiek mógł
sobie przypomnied. Gdy ocknął się nazajutrz - w jego uszach rozlegał się ten śmiech, głośny niczym
dzwon. Ze zdumieniem stwierdził, że znajduje się na stacji w Słomnikach. Żeby wrócid do Krakowa,
sprzedał kolejarzowi marynarkę. Tego samego dnia został aresztowany pod zarzutem rozbrojenia oficera
WP. Zamknęły się za nim drzwi więzienia śledczego. Przez długie miesiące, w czasie których
przygotowywano akt oskarżenia, Wiesiek miał czas zastanawiad się nad dotychczasowym swoim życiem.
Więzienie izoluje człowieka od środowiska, od spraw i pokus codziennego życia. Stawia go oko w oko z
myślami, z sumieniem. W więzieniu trzeba myśled. Najbardziej męczą się ci, którzy nie mają o czym
myśled.
Myślał nad tym, kim właściwie był dotychczas Wiesław M. Nie był dobrym synem; nie był dobrym
studentem, bo zamiast do szpitala na praktykę - chodził do knajpy. Za litr wódki bez wahania zastawiłby
swój indeks. Stan ten nie rokował nadziei na to, by Wiesław M. był w przyszłości dobrym lekarzem.

- A więc czy mogę .nazwad się obywatelem? - zadał sam sobie to pytanie. Postanowił odpowiedzied na
nie dopiero w przyszłości. Jedynie jego przyszłośd była wolna. Mógł nią dysponowad.
Czekał więc na przyszłośd. Wszystko zależało od procesu. W październiku 1952 araku stanął przed
Wojskowym Sądem Rejonowym w Krakowie. W myśl artykułu 15 Kodeksu Karnego Wojska Polskiego
został uniewinniony, gdyż sąd w motywacji wyroku, opierając się na orzeczeniu biegłych, stwierdził, iż
współudział w przestępstwie miał miejsce w stanie „patologicznego upojenia alkoholowego”.
Wyszedł na wolnośd. Gdy zamknęły, się za nim bramy więzienia, Wiesiek nie oglądał się za siebie, wolał
patrzed przed siebie. Miał dwadzieścia trzy lata i chciał żyd inaczej. To postanowienie miało odtąd byd dla
niego prawem, które sam ustanowił.
W domu powitano go ze łzami: - Wiesiu, coś ty narobił?
- Wiem, co narobiłem - odparł krótko. Postanowił nie usprawiedliwiad się słowami; chciał, żeby nie
słowa, a czyny świadczyły o nim.
Natychmiast zwrócił się do władz Akademii Medycznej z prośbą o zezwolenie na kontynuowanie
studiów. Rektor bez względu na roczną przerwę wyraził zgodę, ale weto postawiła uczelniana
organizacja partyjna. Wiesiek nie odwołał się od tej decyzji. Przyjął ją jako słuszną. Wrócił z Krakowa do
domu. Oświadczył stroskanym rodzicom:
- Racja jest po ich stronie. Muszę najpierw wykazad jakoś swoją zmianę, a wtedy mnie przyjmą. Tak mi
oświadczyli i ja to przyjąłem ze zrozumieniem... Niby dlaczego mają mi wierzyd?
Miał dwadzieścia cztery lata i naprawdę chciał żyd inaczej. Proces swojej rehabilitacji zaczął od walki ze
strasznym nałogiem. Dobrowolnie, jedynie pod przymusem swojej woli, zamknął się na pół roku w
nowym więzieniu. Wiesław M. stał się pacjentem szpitala dla nerwowo chorych w Kobierzynie. Kuracja
odwykowa dała wyniki. W połowie roku 1953 w biurze szpitala wypełniono kartę wypisową numer 13
668 na nazwisko Wiesława M.
Miał lat dwadzieścia pięd i chciał żyd inaczej. Ale ludzie widzieli w nim wciąż tego samego Wiesława -
przestępcą i alkoholika.
- Chyba teraz wyjedziesz z Tarnowa? - pytali rodzice, ale Wiesiek postanowił rehabilitowad się tam, gdzie
go znają. Zgłosił się do biura zatrudnienia.
- Nie mamy etatów umysłowych - zabrzmiał głos z okienka.
- Ja mogę na fizycznego.
Dostał skierowanie do zjednoczenia budownictwa mieszkaniowego. Tam przejrzano jego dokumenty,
przyjrzano mu się podejrzliwie, po czym zaangażowano jako robotnika kategorii II z płacą dwa złote i
sześd groszy za godzinę. Niedoszły absolwent Akademii Medycznej kopał rowy na akord i wciąż myślał o
tym, by zasłużyd na zaufanie. Chciał, by dojrzano fakt jego zmiany, by przywrócono mu prawa obywatela.
Szybko jednak przekonał się, że chod człowiek się zmienia, opinia z jego nazwiskiem i nadrukiem
„poufne” pozostaje bez zmian.
W maju 1954 roku posłał na uczelnię papiery. Między nimi znajdowały się zaświadczenia o otrzymanych
licznych nagrodach, poparcie organizacji związkowej dla przodującego męża zaufania grupy związkowej -
Wiesława M. oraz jego prośba do ministerstwa o umożliwienie dalszych studiów, podpisana przez
dziewięddziesięciu sześciu robotników załogi ZBM. Majster Kurdesz osobiście zbierał podpisy, chod
bardzo wyrzekał, że w ten sposób straci najlepszego brygadzistę. Wiesiek przestał pracowad, żeby
przygotowad się do nowego roku akademickiego. Czekał tylko na wezwanie. Wezwanie przyszło, ale do
prokuratury. Przyszło razem z odmowną odpowiedzią Akademii Medycznej.
Wiesław idzie do prokuratury. Dowiaduje się o rewizji procesu i uchyleniu wyroku uniewinniającego. Po
raz drugi staje przed sądem za to samo przestępstwo.
Miał lat dwadzieścia siedem i zaczął już żyd inaczej, kiedy po raz drugi zapadł wyrok na niego. Tym razem
brzmiał on: dwa lata więzienia z zachowaniem wszelkich praw obywatelskich.

Minęły cztery lata od owego październikowego dnia, który rozpoczął nowy rozdział w życiu Wiesława M.
Przez te cztery lata człowiek się zmienił: pragnął i potrafił żyd inaczej, miał bowiem silną wolę i sumienie.
Przez te lata jego opinia również się zmieniła: dopisano do niej wyrok wojskowego sądu rejonowego.
Artykuł zasłonił człowieka. Ale człowiek nie rezygnował z walki, wciąż chciał żyd wedle praw swego
sumienia.
Zaraz po wyroku zgłosił się ochotniczo do pracy w kopalni węgla. Skierowano go do Ośrodka Pracy
Więźniów w Sierszy Wodnej. Wiesław M. - pracownik dołowy kopalni Siersza - pcha korytarzami i
chodnikami wózki załadowane węglem. Pamięta słowa komendanta ośrodka:
- Wszyscy więźniowie starają się o przedterminowe zwolnienie, powołując się na to, że po zwolnieniu
wykażą swą poprawę. Najpierw musicie wykazad ją tu. Wiesław pracuje pod ziemią. Pracuje też w obozie
(pełni funkcję bibliotekarza). Po roku zostaje przedterminowo zwolniony. Komendant ośrodka mówi mu
na pożegnanie:
- Wracacie do domu. Społeczeostwo pomoże wam na nowej drodze...
Na nowej drodze... He razy już ją zaczynał! Teraz znowu ona ją przed sobą. Miał lat dwadzieścia siedem i
wciąż chciał zacząd żyd inaczej. Ale tego nie uwzględniała poufna opinia. W opiniach nie ma nic o
myślach i woli człowieka. A człowiek jest wszak istotą myślącą...
Wiesiek znowu trafił na uczelnię e prośbą o przywrócenie mu prawa studenta. Rektor rozmawiał z nim
długo:
- Teraz, przez wakacje, miech się pan uczy. Daję panu słowo, że po powrocie z urlopu zajmę się pana
sprawą...
Lato spędził mad książką. W ostatnich dniach sierpnia zawitał do Krakowa. Ale opinia wyprzedziła go.
Gdy stanął przed listami przyjętych, nie znalazł tam swego nazwiska. Udał się do rektora.
- Słowa swego nie cofnąłem - usłyszał. - Sprawa wasza załatwiona jest definitywnie - odmownie!
Znowu znalazł się przed listą przyjętych. Jakby nie wierzył jeszcze w decyzję. Na liście znalazł znajome
nazwiska: córka kamienicznika z Tarnowa; syn lekarza, który przy nim oblał egzamin. Widocznie nie
poziom jest ważny, a pieniądze...
Obok na liście nieprzyjętych odnalazł znajomego: Wilczek - pracownik szpitala. Dobry chłopak; miał serce
do zawodu lekarza.
- Widocznie nie miał „pleców” ani pieniędzy - wywnioskował Wiesiek.
Gdy znalazł się za bramą akademii - zrozumiał, że nie jest sam. Za nim chodzi trop w trop, jak cieo w
słonecznym dniu, jego opinia. Byli ze sobą związani, ale jakże się różnili. Człowiek zmieniał się w ciągu lat
- opinia została niezmieniona - jak testament. To, co dotychczas uważał za swoje zwycięstwo - zerwanie z
nałogiem, rzetelny stosunek do życia i pracy - teraz wydało mu się jedną .wielką klęską. Co robid? Gdzie
szukad nowej drogi? Może łatwiej znaleźd będzie coś na dnie kieliszka...
Już, już ręka szuka w kieszeni pieniędzy. Już chce powiedzied: - proszę dwiartkę. Hamulec silnej woli
jeszcze działa. Działają jeszcze ustanowione przez niego samego prawa. To nic, że nikt nie chce ich
uznad...
Chce pracowad. Raz i drugi po przejrzeniu ankiety odmawiają mu. Cieo opinii wciąż dotrzymuje mu
kroku. Wiesiek wraca do pracy jako robotnik fizyczny.
Mijają miesiące. Rok akademicki się zaczął. On wraca z budowy do domu i siada nad starymi
podręcznikami.
- Gdyby nie to wszystko, już od pięciu lat byłbyś lekarzem - mówi matka. Mówi to prawie co dzieo. A gdy
milczy - mówią to samo jej oczy. Wiesiek nie może już dłużej wytrzymad w tej sytuacji.
- Jeszcze będę!
Waha się; może zwrócid się o pomoc do partii. Powiedzied wszystko o sobie... Ale zaraz nachodzą go
wątpliwości.
Miał już dwadzieścia siedem lat. Czy warto zaczynad?
Udaje się do komitetu wojewódzkiego. Przed wejściem ogląda się za siebie, jakby się bał, że
niepostrzeżenie wśliźnie się za nim ów cieo Wiesława M. z nalepką „poufne”. Boi się go. Czuje go za
plecami nawet wtedy, gdy opowiada w KW swoją historię.
Siedzący za biurkiem człowiek nie wysłuchał jej do kooca.
- A więc byliście aresztowani za działalnośd wywrotową, a teraz przychodzicie po premię? Partia ma wam
dad nagrodę, tak?
Starał się wytłumaczyd, wyjaśnid, że minęło wiele lat, a czas nie pozostał bez wpływu na niego. Wciąż
jednak przerywał mu monotonny głos: - Przyszliście po premię.

Czy prawo do spokojnego, użytecznego życia jest premią? Czy nie liczy, się człowiek jako istota
obdarzona sercem i wolą? Chciał tak zapytad, ale gdy spojrzał w twarz towarzysza zza biurka -
zrezygnował.
Nie wyraził żadnej z tych myśli. W urzędowym gmachu brzmiałaby niepoważnie. Wyszedł na ulicę, czując
na plecach garb swego cienia. Jest skazany na życie w cieniu własnej opinii.
Gdy nie ma nadziei - pojawia się gorycz. Goryczą wypełniony był list Wiesława M. do Fali 49.
„Obywatelu Redaktorze... Nie ma dla mnie miejsca w Polsce ludowej... Dla mnie jest tylko cieo. To
jedyny mój towarzysz, który zapewne nie zaprowadzi mnie do dobrego. Gdzie nie ma nadziei, tam
człowiek jest obojętny i godzi się na złą drogę...”
List wpadł do skrzynki. Odeszła dobra wola, nadzieja. Została gorycz. I cieo. Jak długo można żyd w
cieniu?

1956 rok
Tylko diabeł zna prawdę
Reportaż bynajmniej nie z piekła

Wszystko, co upiorowie mniemani czynią, skutkiem byd może albo mózgu naruszonego, albo złości
ludzkiej, albo na koniec jakiego przypadku.
Jan Bohomolec

Stacja jest malutka. U dyżurnego ruchu cicho tyka ścieomy zegar. Od czasu do czasu odezwie się stary
aparat Morsego. Wtedy ręka odpowiada: kropki - kreski - kropki... To jedyna rozmowa, jaką można tu
odbyd w ciągu służby. Nie, przepraszam, przy sprzedaży biletów trzeba zapytad „dokąd”, a dodad, można
od siebie, że „dawno tak nie padało jak dziś”... Czasem zakłada się czerwoną czapkę, machnie się tarczą
do maszynisty - pociąg odjechał. Został zegar, telegraf i rozkład jazdy na ścianie. Stacja jak Chandra
Unyoska w Tuwimowskim wierszu:

Jest smutne okno na stacji,


Skąd widad pola dalekie,
Skąd widad szyny, pociągi
I trzy drzewiny kalekie...

Wszystko tak samo. Telegrafista-zawiadowca też nie umie grad na klarnecie - nie ma tylko panny Jadzi z
bufetu, bo w ogóle nie ma bufetu. A po co bufet, skoro tu ledwo kilka osób wysiada. Nudno... A jednak
były dni, kiedy po odjeździe pociągu na peronie zostawało parą osób. Zawiadowcę pytano wtedy o drogę
do Połchowa, gdzie ten diabeł jest...
- Jeszcze niedawno pytał mnie jeden kierownik pociągu z Poznania: „Co z tym diabłem?” A czy ja wiem,
jak człowiek przez tę służbę nosa ze stacji nie wyściubia... Co, pan chce tam iśd? Droga prosta przez pole,
ale czy to warto taki kawał. Mówili, że to jakaś tam hipnoza, słyszałem znów, że to niejaki Maszota
irobił... A jeden mi powiedział, że to czarna magia. Co to właściwie jest ta czarna magia?
Zaszczekał telegraf. Dyżurny z Rekowa zawiadamia, że wypuścił pociąg.
- To wszystko chyba głupoty jakieś - mówił dalej, pochylony nad Morsem zawiadowca, przepuszczając
między palcami taśmę. - A zresztą... diabeł wie.

II

Nim diabeł pojawi! się w Połchowie, już kilka lat przedtem po drogach puckiego powiatu snuła się
dziwna postad. Na widok ludzi schodziła na bok, uciekała w pole, przed siebie. Rozpływała się we mgle,
deszczu lub mroku, pojawiała się z mgły, deszczu i mroku...
Dziwna postad dla wielu nie miała nazwiska - była tylko czymś, co odznaczało się brudnymi łachmanami,
zarośniętą twarzą i długimi rękami sięgającymi aż poza kolana. Gdy bezimienny człowiek posuwał się na
zgiętych nogach, jakby niósł na plecach jakiś ogromny ciężar, wówczas ręce dyndały się po obu stronach
ciała - niepotrzebne ręce, które nie miały się czego chwycid.
Włóczył się samotnie po polach jak smutny wygnaniec, który boi się ludzi, jak wieczny pielgrzym, który
pomylił drogę. Czy to deszcz, czy skwar - on szedł przed siebie. Sam nie wiedział dokąd i ludzie nie
wiedzieli. Zresztą unikali go, bo śmierdział jak nieczłowiek. Tylko dzieci, gdy szedł przez wieś, -biegły za
nim .wrzaskliwą gromadą.
- Bury, ty diable bury, zamknij stodołę!
A on kulił tylko głową w ramiona i uciekał w pole. Znikał tak z Połchowa i z domu na całe tygodnie. Spał
gdzie bądź, jadł, co dostał lub ukraśd zdołał. I tak z zapałkami i nożem w kieszeni szukał po polach tego,
czego nie znalazł w życiu, Nie miał po co wracad do domu; jak mówili sąsiedzi, u Maszoty „bidusia aż
strach”. A poza tym w Połchowie goniły go przekleostwa i okrzyki: „Ty diable bury”!
Dlaczego tak go nazywano - chyba tylko diabeł to wie...

III

Stworzeni są dobremi aniołami, o przez pychę straciwszy niebo, piekła nabyli i imienia czartowskiego
albo złych aniołów - pisze ksiądz Benedykt Chmielowski w swoim dziele, wydanym we Lwowie w roku
1754 pod tytułem „Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna, na różne tytuły, jak na classes
podzielona, mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melankolikom dla
rozrywki erygowana”.
Maszota „stworzony był” zwykłym człowiekiem, a nie dobrym aniołem. Nieba nie zaznał - za ubogi był na
nie. Nie stad go też było na pychą - zostało mu więc piekło nędznego życia i imię „burego diabła”.
Czartowskie imię... A przecież dawniej; kiedy jeszcze pracował w gdyoskim porcie, w chylooskiej rzeźni
czy w tartaku w Redzie, mówiono do niego „panie Maszota”, a przy piwie to po prostu „Leoś”. Pracował,
pieniądze przynosił do domu - na dom. Składali grosz do grosza, by od tego Drabioskiego odkupid
chałupinę w Dolnym Rykowie. Wpłacili już kaucję: dwadzieścia pięd tysięcy złotych.
- Jeszcze wtedy były stare tysiące - przypomina żona Maszoty. - Po dwóch latach ten fałszywy Drabioski
wyrzucił nas. Wtedy mąż pojechał do niego do Rumii, żeby załatwid: za co nas wyrzuca? Dzieo tam był i
wrócił jak nie ten sam człowiek... Już mu się wtedy w głowie przewróciło z tego zmartwienia.
Co tam w Rumii zaszło, Maszotka nie dowiedziała się nigdy. Mąż stał się milczący i skryty. Stał się...
dziwny. Nie zareagował już nawet, gdy komornik wyrzucił ich z poniemieckiego domu. Zajęli wtedy jedną
izbę w Połchowie u Dorszów, za odrobek na każde zawołanie. I tak Maszota został parobkiem. Wszyscy
wokół coś mieli: dom, zagrodę, inwentarz - a on nie miał już nawet nadziei. Miał tylko swoje ręce i
szyderstwa dzieci: „Bury, ty diable bury, zamknij stodołę”. Nie mógł zamknąd stodoły, bo jej nie miał.
Mógł zamykad tylko cudze. A przecież on chciał mied własną...
Własną mógł mied tylko nienawiśd do losu, do ludzi, którym nie wystarcza swoje i odbierają biedakowi
to, co dla niego jest wszystkim: nadzieję. Pozostawał tylko jedyny kapitał nędzarzy - cierpliwośd, Ale i ten
się wyczerpał. Dlatego Maszota często rzucał widły i z podwórza Dorszów uciekał na pole. Zaczynał
nieustanną pielgrzymkę. Dokąd go ona miała zaprowadzid - chyba tylko diabeł to wie...

IV

Jeśli wejśd do wsi od strony Mrzezina, po prawej stoi dom Dorszów. Na ścianach biały, ogromny napis:
KUŁAK TO WRÓG POLSKI LUDOWEJ. Takie napisy spotyka się w Połchowie prawie na każdym domu. To
jakby wizytówka, która ma przechodniowi powiedzied, kto mieszka za tymi drzwiami: strzeż się, to kułak.
Te białe napisy, to tylko jakby zewnętrzna granica, która dzieli Połchowo na dwie części: z jednej strony
kułacy, z drugiej Kryżowa i jej sojusznicy - ludzie, którzy nie mogą nazwad się jeszcze spółdzielcami.
A pośrodku był diabeł. Nie należał ani do jednych, and do drugich, a jednak obiektywnie odegrał rolę
sprzymierzeoca tej strony, przeciwko której występował. Paradoks? W Połchowie jest ich więcej. Weźmy
chodby sprawą stosunku ludzi do ziemi.
- Do tego biedny człowiek nie przyjdzie, by mied własną krowę, dom i ziemię - mówiła żona Maszoty,
Dorszowego parobka, jąkając się na każdej samogłosce; użeranie się z życiem odebrało jej nerwy i gładką
mowę.
Marzenie o własnej ziemi stwierdziłem u mieszkaoca tej samej wisi, w której inni oddają własną ziemię w
dzierżawę chwastom, wyrzekając się jej w ten sposób. Paradoks? Tak, nieunikniony w czasie
dogmatyzmu paradoks historii i ekonomii. Można mu się przyjrzed na górach pod Sawutówkiem, gdzie o
miedzę sąsiadują ze sobą hektary Dorszowej i Kryżowej. Swojej ziemi Agnieszka Dorszowa pozwoliła się
okryd kożuchem chwastów i trawy. W lecie puszcza tam cudze kozy i owce, za co bierze opłatę wartości
trzydziestu dni odrobku. A przecież przed wojną Dorsz orał tę ziemię i siał na niej, jak teraz to robi za
miedzą listonosz Kryż pożyczonym od Dorszów siewnikiem. Kryz zresztą najchętniej przeorałby tę miedzę
- wszystkie miedze w Połchowie. Tymczasem niektóre miedze są silniejsze od tych pięciu, którzy planują
podpisanie statutu spółdzielczego. Wszyscy razem: Kryżowa, Hempel, Dąbrowski, Formela i stara
Stefanowa nie wniosą do wspólnej gospodarki nawet połowy tej ziemi, jaką ma tylko jedna Dorszowa.
Ich ziemia jest bogata tylko w nadzieje. Kryżowa próbuje już te nadzieje przeliczad na dniówki
obrachunkowe - jak to wyjdzie w pierwszym, a jak w drugim roku...
O Kryżowej- mówią w powiecie: „Ona jest najbojowsza ze wszystkich w Połchowie”. Tak samo zresztą
uważają gospodarze, z tym, że dla nich ta definicja ma inny sens. Wystarczyłoby zapytad Białka. Poszła
kiedyś Kryzowa z mężem do Białków młocarnię pożyczyd. Odmówili:
- Jutro sami młócimy.
Ale nazajutrz młocarnia stała. Tak samo na drugi dzieo i trzeci.
- Panie Białka, może na jutro, bo ludzi mamy obstalowanych,
- My jutro młócimy. A zresztą słuchajcie, Kryżowa. Wy coś za dużo na nas lecicie na tych zebraniach.
- Kłamstwa wam nie zadaję. Prawdy się wyprzed chcecie? Krytyka przecież dozwolona. A że zboża nie
oddajecie...
Wtedy Białka użył jako argumentu swych pięści. Zepchnął Kryżową ze schodów i rzucił o ziemię.
- Torf wam mogę dad, to se żryjcie!
Tylko torfem dysponował Białka. Sam miał zaległości: osiemnaście tysięcy litrów mleka - tyle prawie, co
cała gromada. Nie on jeden zresztą. Agnieszka Dorszowa nieraz była notowana w aktach prokuratury:
grzywny za niewywiązanie się z obowiązków dostaw zboża, mięsa, mleka i ziemniaków. Stan rzeczy
zapowiada z daleka widoczny napis na drzwiach stodoły: ZBOŻA NIE MA. Obok rysunek głowy w
cylindrze, symbolizujący zapewne w intencjach „malarza” przymierze Dorszowej z imperializmem.
- To jest mój kawaler - mówi o tym Agnieszka Dorszowa. W tych słowach jest rozżalenie; ten pan na
stodole był przez dłuższy czas jedynym mężczyzną na gospodarce - trzej synowie jednocześnie służyli w
wojsku.
- My kułacy - mówi Dorszowa - to synów do kopalni dali.
Był to przejaw polityki „wypierania” kułactwa, która w rezultacie „wypierała” z użytkowania ziemię. Tak
tworzyły się trupy gospodarcze - paradoks we wsi, w której ludzie pragną ziemi.
W hipotece figuruje trzydzieści dziewięd hektarów. Dorszowa twierdzi, że to fałszywie obliczone, że
użytków jest tylko dwadzieścia osiem hektarów, a dostawy obliczono od całości.... Dlatego Dorszowa nie
mogła sprostad dostawom i wciąż domagała się przeliczenia. Zaległości narastały, plony coraz bardziej
się kurczyły. -Ziemia nie obrabiana dostatecznie traciła swą siłę. Ograniczenie dopływu siły najemnej to
jakby ograniczenie dopływu tlenu - gospodarstwo straciło oddech, zaczęło się dusid. Ziemia, która
dawniej była gwarancją stanowiska, teraz staje się przekleostwem, obciążeniem. Chętnie by się jej
wyrzekli. Ziemia była bezpłodna. Miasta potrzebowały maki. Ale dogmat ekonomiczny nakazywał
dyskryminację gospodarstw kułackich. Oto przejaw nieuniknionych paradoksów gospodarczych w
okresie prymatu polityki nad ekonomiką. A przecież w tej samej wsi mieszkał ten, kto nie doczekał się
własnej ziemi i w bezustannej pielgrzymce przemierzał cudze pola. Może wydawało mu się, że cała
ziemia należy do niego?
Ziemia, która dotychczas spłacała swój dług wobec chodzących koło niej, sama stała się... długiem.
Trzeba go spłacad paostwu. Te hektary stały się sprzymierzeocem władzy - one są przeciw gospodarzom,
przeciw Białkom i Dorszom. Przeciw nim jest wszystko: napisy na ścianie, uchwały, gazety, nawet
przyszłośd... A do tego wystąpił przeciwko nim diabeł.
Ale czy przeciwko? Tu chyba tylko sam diabeł zna prawdę...
V

W roku 1625 połowa mieszkaoców Kroczyna opętana była przez czarta. Dopiero specjalne zabiegi
egzorcystów - ojców bernardynów uwolniły opętanych obywateli od czartowskich pokus.
W trzysta trzydzieści lat później diabeł pojawił się w Połchowie. U Dorszów zaczęły dziad się dziwne
rzeczy. Pewnego dnia po powrocie z pola zastali w zamkniętym domu pociętą bieliznę, przygotowaną
uprzednio do prasowania. Co to znaczy? Kto to zrobił?
To stało się w czwartek. Gdy w niedzielę Dorszowie wrócili z odpustu w Swarzewie, wiszący w szafie
kostium pokrojony był w pasy. Czary?
Te dziwy działy się również dnia następnego - i we wtorek, i w środę. Dzieo w dzieo coś szerzyło
zniszczenie. Dom był zamknięty, a jednak zastawali pocięte firanki, fruwające pierze z rozprutej pierzyny.
Poszło jeszcze pociętych w pasy dziesięd „wierzchnich koszul” i trzy stare, siedem fartuchów, trzy
sukienki...
Czary!
Wieśd o dziwnych wypadkach zaczęła się rozchodzid jak kręgi po wodzie. Okrążała wieś: „U Dorszów
jakieś czary”. Ktoś powiedział „cuda” - inny, że siła nieczysta. „Szepciucha” dostała się do pociągu,
ruszyła w świat i wróciła do Połchowa w samochodach, które z Gdyni i Gdaoska przywiozły ciekawych.
Chuligana można zobaczyd na miejscu, ale diabła tylko w Połchowie. A musi on tam byd niechybnie,
skoro pewnej nocy traktor sam pole zaorał, a na podwórzu Dorszowej wozy coś poprzestawiało. Tam też
młocamia ponod skacze do góry jak małpa, gdy się jej na ogon nastąpi.
Ludzie zaczęli nawiedzad Połchowo. W podwórzu Dorszów zawsze stała Ich kupa. Pchali się do drzwi i
okien, każdy chciał zobaczyd diabła, o którym mówiono, że wchodzi oknem, wyjmując szyby. Bo jak
inaczej, skoro drzwi zawsze były „zakluczone”?
W tej materii jednak chyba tylko sam diabeł znał prawdę...

VI

Wszyscy o nim mówili, a nikt go jakoś nie widział w Połchowie. Jak wygląda? Czy tak, jak go opisują w
starych książkach?
W roku 1543 urodził się w Krakowie djabeł jako potwór arcystraszliwy, z płomiennemi, błyszczącemi
oczyma, z byczemi nozdrzami, grzbietem obrośniętym psią szerścią, z małpim pyskiem na piersi, z
kociemi ślepiami na podbrzuszu... z łabędziemi nogami i podwiniętym ku górze ogonem półłókciowym.
Zresztą diabłu postad zmieniad, to jak księdzu odmówid brewiarz. Podobno świętemu Antoniemu
Pustelnikowi dawał się widzied w postaci strasznych zwierząt i drapieżnych ptaków, świętemu
Pochomiuszowi w postaci, koguta, świętemu Hilarionowi w postaci liszki. W całkiem innym jednak
kształcie pokazał się Franciszkowi Hemplowi. Może dlatego, że Franciszek nie był świętym, a tylko
stróżem nocnym. Stał jak zwykle koło gminnej spółdzielni z pałką w ręce, kiedy naraz spostrzegł, jak z
obejścia Dorszów coś wyszło na drogę... Zdrętwiał. Później według akt prokuratorskich Franciszek
Hempęl zeznał, co następuje: „Około godziny pierwszej w nocy koło domu obywatela Szlagi ujrzałem, jak
z obory obywatelki Dorsz Agnieszki wyszła jakaś postad w kształcie człowieka, lecz ze względu na
panujące ciemności nie rozpoznałem tej osoby. Udała się w kierunku ulicy i tu mi znikła. W tym czasie ja
dostałem strach, gdyż w zabudowaniach Dorszów usłyszałem zgrzyt drzewa. Wtedy spotkałem, jak
wychodził za swoją potrzebą obywatel Szlaga Franciszek, listonosz, który wraz ze mną i ze światłem stał
do godziny trzeciej trzydzieści”.
Jak zawsze zeznania odbiegają znacznie od faktów. Tej nocy bowiem obywatel Szlaga nie wybierał się za
swoją potrzebą. Z twardego snu zbudził go nieprzytomny ze strachu Hempel, który bełkotał coś o
spotkaniu z diabłem. Podobno czart ubrany był na czarno, laseczkę miał w ręku i melonik na głowie.
Szlaga naciągnął spodnie i wyszedł na dwór. Na ulicy natknął się na nie podkutego konia, który uciekł
sąsiadowi ze stajni.
- To był twój diabeł!
Hempel jednak twierdził, że nim omdlał, spostrzegł, iż dziwna zjawa miała tylko dwie nogi, a nie cztery.
Dzielny stróż prosił, by Szlaga nie zostawiał go samego. Chodzili więc razem. Nagle Hempel przystanął,
wieszczo podniósł palce i rzekł:
- Psy nie szczekają. To jest znak. Szlaga posłuchał, po czym burknął:
- Diabeł to wie...

VII

Wszyscy nazajutrz już wiedzieli, że diabeł chodzi po nocy w cylindrze i z laseczką. A że potęgę ma wielką -
dowód te (psy, co w nocy nie szczekają. Poza pociętą w pasy bielizną i firankami nie było jednak żadnych
dowodów namacalnych jego bytności. A człowiek by zawsze ślad zostawił.
Dlatego może niejaki Formela czuł się w prawie ogłosid, że „jakby to ktoś od ludzi robił, to by musiał
czwartego dnia umrzed”. Tak się dziwnie złożyło, że właśnie czwartego dnia umarło mu dziecko. Ale to
nikogo nie przekonało, jak również nie przekonały nikogo słowa powiatowego komendanta MO.
Porucznik M. najpierw spytał:
- Kto ma złośd na was?
Nie uważał się za psychologa, ale wiedział, że krzywda może się mścid. Dorszowie twierdzili uparcie, że
„na nich nikt nie ma żalu”. A więc to nieczyste moce sieją spustoszenie?
- Dajcie no żyletkę, a pokażę wam, jak to się robi bez pomocy diabła.
Przynieśli żyletkę - zardzewiałą i tępą niemiłosiernie. W szafie wisiała jedwabna koszula pocięta już w
pasy. Oficer pomyślał: „Jeśli jednym pociągnięciem nie rozetnę jej od góry do ,dołu, to diabeł weźmie
górę. Uwierzą w niego”.
Żyletka przejechała po jedwabiu i przecięła go. Nie przeszkadzało to jednak wcale opowiadaniom, jak to
u Dorszów coś zerwało komendantowi czapkę z głowy i pocięło ją na strzępy; legendy rozmnażają się
szybko...
Nie wierzyli w żyletkę, póki nie znaleźli jej pod poduszką. Czarcie to narzędzie miało markę: „Hutnik”;
widocznie piekła nie stad na lepszy gatunek. Żyletka dała asumpt różnym przypuszczeniom, jedni
twierdzili, że to diabeł się zapomniał, inni zaś, że to dziadek Dorszów się przypomina. Dziadkowi
Walentemu zmarło się tak jakoś przed miesiącem i teraz - jak twierdzili wtajemniczeni - przysyła z
tamtego świata żyletkę dlatego, że go ponod do trumny położyli nie ogolonego. Z zaświatem prostym
ludziom trudno jest się porozumied. Dlatego do mieszkania Dorszów przybył siwy i zawsze uśmiechnięty
proboszcz z Mrzezina. Co robił ksiądz Kreft i jakie szeptał modlitwy - nie wiadomo. Dośd że po jego
pobycie drzwi, stół i krzesła zakreślone były kredą po dwa razy, a szafa - aż trzema kołami. Święcona
woda jednak nie pomogła. W domu Dorszów nadal wystawiano na próbę cierpliwośd gospodarzy i
domyślnośd sąsiadów. Widocznie sprawca postarał się o nową żyletkę, bo tę znalezioną zniszczono. Jedni
mówili, że została spalona, inni zaś, że sam Formela zakopał ją na cmentarzu. Ale w tej sprawie chyba
tylko sam diabeł zna całą prawdę...

VIII

Gdy Józef Koss, syn.tego Kossa, co to nie ma ani ręki, ani nogi, poszedł któregoś ranka do obory
wypędzid Dorszowe krowy, rozległ się naraz jego wielki krzyk. Chłopak wypadł z obory i przybiegł do
Dorszowej.
- Co ci?
- Dostałem strach, że nie wiem. Tam cieliczka leży uduszona, a na gnoju obok... diabeł.
Dorszowa przeżegnała się i w te pędy do obory. Jałówka leżała, łaocuch obciskał się na jej szyi. Obok, jak
bezradne dziecko, leżał ugnojony nie żaden „Węsad-czart, co ludziom dobytek morzy”, a Leon Maszota -
parobek Agnieszki Dorszowej. Widad było, że sam jest bardzo przestraszony.
- Nie mam szczęścia - powtórzył to zdanie kilka razy, Dorszowa je zapamiętała. Gdy rzuciła się podnosid
jałówkę, Maszota znikł z obory. Znikł również z domu, znikł w ogóle ze wsi, jak to mu się często i
przedtem zdarzało... Milicja go szukała, pytała, a jego wciąż we wsi nie było. Gdzie chodził - diabeł to
jeden wie...

IX

Opętany zowie się Energumenus, to Arreptitius, to Daemonium Habens; w rzeczy samej jest, kiedy z
dopustu i woli Najwyższego nieba i ziemi Pana, czart, albo wiele ich, w ciało ludzkie wstąpi, albo karząc
grzechy jego lub antenatów, albo próbując cierpliwości... Znaki opętanego prawdziwego te są: 1) Jeźliby
koźlęciny przez dni trzydzieści jeśd nie chciał. 2) Jeźli ma oczy straszne, członki słabe. 3) Jeźli nie chce
mówid psalmu: Miserere mei Deus te Qui habitat, ewangelii świętego Jana In principio erat verbum etc,
Magnifificat anima mea etc. 4) Jeźli mówi językiem cudzoziemskim nieuczonym...

„Nowe Ateny” - encyklopedia ciemnoty „wszelkiej scjencji pełna” podaje aż dwadzieścia cztery punkty.
Nie dlatego jednak nazywano Maszotę opętanym, że nie chciał jeśd przez trzydzieści dni koźlęciny, albo
że nie mówił psalmu „Miserere mei Deus”... Chyba dlatego, że szukał tego, czego znaleźd nie mógł, że
chodził po wszystkich polach, a swego nie miał kawałka, że wyczerpała się jego cierpliwośd - a ona wszak
jest jedyną cnotą nędzarzy. Zbyt długo życie wystawiało ją na próbę. Zbyt długo wołano za nim: „ty
diable bury”. Może Maszota uwierzył w czartowskie powołanie, może „tylko wyobraźnia
czternastoletniego chłopca ubrała go w skórę morzącego bydło czorta - dośd że postraszony milicją znikł
z Połchowa. Do Połchowa jednak nadal przychodzili ludzie i pytali, co jest z tym diabłem.
Pragnęli koniecznie zobaczyd go w jakiejś postaci. Właściwie każdy z tych ciekawych przynosił diabła ze
sobą - jako wytwór swojej fantazji. Chciał gó tylko porównad. Nikt nie pomyślał o nim jako o efekcie
paradoksów Połchowa. A przecież on nie wziął się „z powietrza i grubych waporów ziemskich” - jak w
swoim przepisie na diabła podają „Nowe Ateny”. Skąd się wziął - nikt nie wiedział. Jeden tylko instruktor
z komitetu powiatowego powiedział: - On się wziął z wałki klasowej... Chłopi jednak pokiwali głowami -
wiadomo, agitacja...
Tymczasem przez rozmokłe, zasnute mgłą pola znowu snuła się dziwna postad na przygiętych nogach.
Widziano ją koło Pucka, to znów koło Wejherowa. Widział ją zawiadowca stacji w Mrzezinie, jak wsiadała
do pociągu bez biletu. Snuła się ciągle w pobliżu, bo chociaż pola są wszędzie jednakie, to jednak są
strony bliższe i dalsze sercu.
Wreszcie Maszotę zatrzymała milicja. Nie wydobyto jednak od niego, czy on to był właścicielem żyletki
„Hutnik”. Sprawa więc właściwie skooczyła się na tym, że Maszotę wysłano do Kocborowa, gdzie jest
dom dla psychicznie chorych.
Komendant MO z Pucka, porucznik M., powiedział:
- Ja nie jestem żadnym tam psychologiem, ale wiem, że krzywda musi się mścid.
Prokurator Garstka dołączył do akt diabelskich wniosek o umorzenie śledztwa. Zamykając teczkę
prokurator odetchnął.
- No i cud diabli wzięli, a diabeł siedzi w Kocborowie. W tym czasie Kryżowa mówiła jednak co innego.
- Gdzieby to ten Maszota robił - spokojny człowiek, nikogo nie ukrzywdził... Na mój głupi rozum to ten
cały diabeł był dla nich swój człowiek. Wiedzieli Dorsze, co chcą od niego.
Kryżowa miała okazją sama się o tym przekonad. Okazało się, że rzekomy diabeł działał nie tylko
wewnątrz domu Dorszów. Działał też na zewnątrz. Stał się ambasadorem rodziny w walce o byt. Kiedyś
Kryżowa poszła do Romana Dorsza, który wrócił był z wojska.
- Kiedy zboże odstawisz?
- Jak mam jechad, kiedy muszę ubrao pilnowad...
- Ty diabła nie patrz, a zboża!
Na konto diabła Dorszowie nie młócili zboża. Co dwa snopy wepchnęli, a już lecą do domu i patrzą. W
ten sposób diabeł stał się pośrednikiem między Dorszową a władzą - pośrednikiem, który miał załatwid
dla nich ulgi. Zboża nie może odstawid, bo coś pocięło jej snopy na sieczkę, bo krowy dusiło. W ten
sposób diabeł stał się sprzymierzeocem. Paradoks? Jeszcze raz wypadnie powtórzyd, że w Połchowie jest
ich więcej.
Pośrednik okazał się dobry, bo pozwolił odwlec sprawę skupu aż do chwili, kiedy to komisja
rozliczeniowa umorzyła zaległości za rok 1955.
Na tym kooczy się kronika, którą zdołał odtworzyd dziennikarz. Od czego właściwie powinno się zacząd,
by wszystko było jasne i proste - Bóg chyba to wie...

Znowu jak na początku - ta sama malutka stacyjka. Ten sam zegar, który odmierza zawsze taki sam czas,
ten sam sygnał wystukuje stary telegraf. Ten sam zawiadowca, tak samo skory do rozmowy. To wszak
jest cechą martwych miejsc, że zawsze i wszystko jest tak samo. Przepraszam - bywają jednak sytuacje
wyjątkowe: diabła przecież nie spotyka się co dzieo.
- No, jak z tym diabłem? - spytał dyżurny. – Co to było?
Wiedziałem, że czeka na jakieś objawienie, że spodziewa się dowiedzied czegoś o metafizycznych siłach,
o czarnej magii. Łaknął wprost czegoś niecodziennego, irracjonalnego. Przecież kiedy się siedzi na takiej
stacji, to strasznie chce się coś usłyszed.
Wiedziałem, że go rozczaruję, kiedy powiem o ludzkiej postaci diabła i o zwykłej ludzkiej krzywdzie, która
zrodziła bunt. Dlatego ociągając się powiedziałem:
- Właściwie w tej sprawie chyba sam diabeł zna prawdę...
Może nie powinienem tak mówid, ale zawiadowca pokiwał głową, dając do zrozumienia, że spodziewał
się tego.
W milczeniu bębnił ołówkiem w smutne okno na stacji, skąd widad było dalekie pola - wreszcie sam się
odezwał:
- Za rok to panowie Mrzezina nie poznacie - rozbuduje się. Ruch tu będzie, że ho, ho... Pośpieszne będą
latad...

1956 rok

Ameryka tonie!
Reportaż z krawędzi życia

W teatrze nieraz podziwia się robotą reżysera. Czasem również sama natura zdolna jest stworzyd wielkie
widowisko. Przyroda bywa wielkim reżyserem; przypadek występuje wówczas w roli inspicjenta:
wypuszcza osoby dramatu ma scenę.
Ale prawdziwy dramat jest dopiero wtedy, gdy następuje zderzenie żywiołu z człowiekiem. Z
nieświadomą, ślepą potęgą walczy wtedy świadoma wola. Dochodzi do tego, że nawet reżyser nie
panuje nad osobami dramatu. Nie da się przewidzied następnej sceny. Wiadomo tylko, że każda zbliża do
kooca. Ale jakiego?

I
Dziwne to wrażenie - znaleźd się w środku zimy w nadmorskiej miejscowości uzdrowiskowej. Plaża
smutna jak porzucona kochanka. Równe, asfaltowe uliczki. Po obu stronach wille; niby to różnią się
między sobą, ale równocześnie mają coś wspólnego: są jednakowo puste; patrzą na mokry asfalt
obojętnymi oknami.
W lecie było tutaj tłoczno, kolorowo i gwarno. Teraz tylko skrzypi nie domknięta okiennica i
ostrzegawczo stuka oderwana blacha. Nastrój umarłego miasta. Żeby chod własny cieo... A tu tylko wiatr
towarzyszy. Ale i on jest przeciwko, gdy tylko zwrócid się w stronę morza. Bije w twarz, siecze, powiewa
szalikiem, jakby nie chciał puścid do brzegu. Wiatr nie żartuje. Wiatr ma swoją siłę. O, wystarczy
posłuchad, jak wyje morze. To nie to samo morze, które w lecie łasi się na żółtym piasku. To bestia,
której nie można już pogłaskad. Pieni się z wściekłości, staje dęba...
Wczoraj psy kładły się na ziemię i tarzały - czuły wiatr...
Mewy kołowały niespokojnie nad wodą, aż wreszcie usiadły na nadbrzeżnych piaskach - czuły wiatr...
Wczoraj rozkołysane morze toczyło białe grzebienie - czuło wiatr...
Dzisiaj sztorm. Z południo-zachodu z szybkością trzydziestu metrów na sekundę dmie porywisty wiatr.
Fala dochodzi do siedmiu metrów. Nad falami przechodzą sygnały: SOS. Pomocy wzywa norweski statek
„Svanholm” i „Geschwister Raabe”. Koło Bornholmu walczą ze sztormem jednostki „Odry” - „Myszołów”
i „Kania” Lugrotrawler „Maskonor” stracił łącznośd radiową. Łowiąca na rynnie norweskiej „Rudawa”„
schroniła się do Skagenu. Oficer dyżurny Polskiego Ratownictwa Okrętowego odebrał kilka sygnałów SOS
z Morza Północnego i cieśnin duoskich...
W taki dzieo wokół kapitanatu portu we Władysławowie zgromadzili się ludzie. Wiatr szarpał narzucone
na głowy kobiet chusty, porywał z warg każde wypowiedziane słowo, kołysał masztem sygnałowym. O
długi na siedemset sześddziesiąt metrów zachodni falochron morze biło jak taran, huczało... Na przystani
stado żółtych kutrów skupiło się niczym przestraszone kurczęta. Ale nie wszystkie kutry wróciły. Ludzie
czekali, powtarzając jak litanię ostatnie meldunki, podane przez radiotelegrafistę. Przypominali głośno,
że w zeszłym roku, też w styczniu, zatonęły trzy kutry - czterech ludzi pochłonęło morze. Czy to prawda,
że dziś Ameryka tonie?
Patrzyli w morze, jakby tam można było znaleźd odpowiedź. Morze szalało, huczało... Tam, gdzieś za
horyzontem, tonie Ameryka.
Nowi ludzie nadbiegali od strony osiedla. Tłum rósł, szumiał nerwowymi rozmowami. Ale jakże nikły był
to szum wobec rozbestwionego żywiołu.
- Słyszeliście? WŁA-47 zatonął! - przez drzwi kapitanatu przedostała się wieśd.
WŁA-47 - kuter Ameryki... Ale co z załogą? Czy Budzisze żyją?
Zatonął - znaczy: nie ma co czekad jego powrotu. A jednak ludzie nie odchodzili. Czekali.
Wysoka fala wniosła do portu kuter WŁA-3. Ludzie rzucili się w stronę rybaków: - Nie widzieliście kutra
Ameryki?
Motorzysta WŁA-3 pokręcił głową przecząco.
- Ja nic nie widziałem.
Ale niejeden zauważył, że jego ręce drżały. Patrzył po twarzach, wreszcie spytał:
- A co - może Budzisze nie żyją?
Na to tymczasem odpowiedź mogło dad tylko morze. Morze szalało. Był silny sztorm.

II

Budzisze mieszkają w Chałupach. W Chałupach wielu jest Budziszów i Kąkolów, tak jak we
Władysławowie pełno jest Boldów. Dlatego Boldów nazywają różnie - Dobry, Martenek, Modraczek (bo
chodził w granatowym ubraniu), Kasarowy (bo mieszkał w koszarach). Budzisze też mają swoje
przydomki - Mcholek, Faterek... Jest również Ameryka. Nikt tu nie mówi: Leon Budzisz - tylko... Ameryka.
Nie każdy wie, gdzie mieszka w Chałupach Leon Budzisz, ale dom Ameryki zaraz pokaże. Kuter WŁA-47
należy do Leona Budzisza, ale rybacy mówią: To kuter Ameryki...
Przydomek ten powstał już dawno, kiedy kuter WŁA-47 błyszczał świeżym lakierem i terkotał polskim
motorem „Perkun”. Wtedy Leon Budzisz sam wypływał nim na dorsze, a gdy połów się udał, głośno
chwalił się na brzegu: - Dzisiaj to Ameryka! - co miało znaczyd: szczęśliwie i bogato. I tak zostało. Teraz
nawet urząd skarbowy pisze w adresach: Leon Budzisz - Ameryka. O jego synach mówi się nie Paweł,
Antoni i Edmund Budzisze, a synowie Ameryki.
Teraz Ameryka ma sześddziesiąt lat i za stary jest już na morze, ale nie za stary do żeniaczki. Właśnie
niedawno się ożenił i pilnuje teraz domu, żony oraz ksiąg handlowych. Na jego kutrze pływają synowie i
brat Jerzy. Chociaż zmieniła się załoga kutra, nic się nie zmieniło w trybie życia Budziszów. Pod wieczór
wracają z połowu do portu we Władysławowie. Do domu przyjeżdżają na ósmą. Jedzą kolację i za
godzinę jadą pociągiem z Chałup do Władysławowa. Tam śpią na kutrze, a o czwartej rano ruszają na
morze. W domu bywają tylko na kolacji, a i to nie zawsze, bo jeśli połowy trafiają się lepsze, to w ogóle
do Chałup nie wracają - więcej roboty z wyładunkiem ryby. Wtedy - jak żniwiarzom - wożą im żony
jedzenie w dwojakach.
Sezon na dorsze dopiero się zaczyna - luty, marzec, kwiecieo. Dotąd kuter Ameryki przywoził tyle ryby,
że ledwo się za paliwo zwróciło: 750 kilo, 470, 900... Raz tylko - 11 stycznia - udało się złowid 2 330
kilogramów. Nazajutrz o godzinie dwudziestej drugiej szczecioskie radio zapowiedziało na 13 stycznia
siłę wiatru trzy-cztery stopnie Beauforta.
Jak zwykle o czwartej rano kutry stanęły do odprawy WOP. Pół godziny później wypłynęły na morze.
Stojący przy sterze szyper - Jerzy Budzisz - wziął kurs OST-NORD-OST (60°) - na łowisko R-8 - Wielka
Wieś. Dalej leżały łowiska: Niecki, Głębia Gotlandzka i Dumping Ground. Gdy byli o piętnaście mil
morskich na północ od Władysławowa, Paweł i Edmund wyrzucili sieci. Rozwinęły się dwie stalowe liny o
długości czterysta pięddziesiąt metrów, rozwinął się włok trałowy, obciążony u dołu żelaznymi
pierścieniami, a u góry podtrzymywany przez osiemnaście pływaków. Zaczął się połów. Była godzina
siódma.

III

Około godziny siódmej radiotelegrafista kapitanatu portu dostał polecenie: Podad ostrzeżenie
sztormowe. Henryk Lesik nadał: Wołamy wszystkie polskie jednostki rybackie. Radio Władysławowo
podaje ostrzeżenie o silnym wietrze. Sygnał 4 i 7. Sygnał 4 i 7!
Sygnał 4 i 7 pojawił się też na maszcie obok kapitanatu portu. Czarny trójkąt z wierzchołkiem do dołu -
sztorm południowo-zachodni (4) i czerwona chorągiewka - wiatry skręcające w prawo (7).
Podany w eter sygnał 4 i 7 poszedł przeciw wiatrowi w morze. Kto go przejmie? Na sto dwadzieścia
jeden kutrów z władysławowskiego portu aparaturę radiową nadawczo-odbiorczą ma tylko trzydzieści
jeden jednostek paostwowych i piętnaście spółdzielczych z „Jedności Rybackiej”. Dochodzi do tego
jeszcze dziesięd odbiorczych „Pionierów” - to wszystko. Zadaniem tych kutrów jest zawiadomid
pozostałe. W niskie, nawisłe niebo wylatują białe rakiety: znak, żeby schodzid z morza.
Rakiety zatoczyły łuk, zgasły jeszcze w powietrzu albo pochłonęło je morze.

IV

Wysoka i długa fala kołysała kutrem. Morze bielało i zaczynało huczed. Jerzy Budzisz rozejrzał się po
niebie; układ chmur zwiastował sztorm. Nie było co się zastanawiad. Wraz z Edmundem stanął przy
windzie trałowej. Zaczęli wciągad sieci.
Zawrócili w stronę portu, gdy morze toczyło już wysokie wały wodne. Przewalały się grzywaczami. Jedna
z takich sześciometrowych fal uderzyła w ster. Pękł łaocuch sterowy. Zaczęli naprawiad. Morze bawiło się
bezbronnym kutrem, podawało go z fali na falę. Nie móc płynąd naprzód, to znaczy poddad się morzu. O
tym nikt nie myślał. Połączyli ogniwa łaocucha. Można było znowu ruszyd z miejsca, ale tylko na pół
szybkości - trzy mile na godzinę. Trudno w ten sposób wygrad wyścig z wiatrem.
W słowniku morskim sztorm określa się jako wiatr o sile od ośmiu do jedenastu stopni w skali Beauforta.
W życiu rybaka jest to walka, w której nie ma żartów. Czas gra tu wielką rolę. Wypadek ze sterem
przedłużył go dwukrotnie...
Płynęli tak około czterdziestu mil. Z każdą minutą morze miotało się coraz silniej. Pokład chwiał się jak
huśtawka. Jerzy z Edmundem przeciągnęli linę, żeby kogoś nie zmyło. Sprzęt pokładowy znieśli do
ładowni. Paweł stał przy sterze, kiedy potężna fala wzniosła kuter na swym grzbiecie i z wysokości
drugiego piętra strąciła go w dolinę.
- Śmiertelna fala! - krzyknął Jerzy do ucha Edmunda. Jeszcze chwila, a koło zamachowe zaczęło chlapad
wodą. Paweł wołał ze sterówki:
- Przyjdź do steru, bo ja muszę zejśd do motoru!
- Edmund do ręcznej pompy! - rozkazał Jerzy. Stanął przy sterze. Paweł w motorowni zabezpieczał silnik.
Z ładowni woda chlustała na motor. Skoczył do kubryka. Ponad podłogą było pół metra wody. Wrócił do
sterówki:
- Silny przeciek kadłuba.
Jerzy domyślił się: przy spadku z grzbietu fali pękły na pewno klepki poszycia... Przedostał się do kubryka,
żeby odnaleźd miejsce przecieku. Za późno - w kubryku pływały już pierzyny, fufajki i garnki... Woda
podchodziła wyżej. Strach sięgnął do gardła! Jerzy wyskoczył na pokład. Złapał się za linę.
- Musimy się ratowad!
Edmundowi mdlały ręce od pompy. Nie ma co pompowad. Woda jest silniejsza od pojedynczego
człowieka. Trzeba szukad pomocy u. innych łudzi. Jerzy wystrzelił w powietrze dwanaście czerwonych
rakiet. Każda znaczyła tyle co krzyk: Na ratunek! Krzyczed nie było po co, a rakiety mignęły krwawo i
zgasły. Na pewno widział je ktoś z tego kutra, który ukazywał się czasem spoza wodnych gór w odległości
jakichś ośmiuset metrów na wschód od nich. Tamci wybierali właśnie włok na pokład. Jerzy po sylwetce
poznał, że był to kuter Franciszka Netzla - WŁA-3. Czekali, ale WŁA-3 stawał się coraz niniejszy.
Odpłynął... To niemożliwe! Wypatrywali oczy do bólu. WŁA-3 zniknął, jakby zatopiły go zielone fale.
Jerzy otarł twarz ze słonych bryzgów. Trudno było podnieśd rękę. Teraz już nie ma dla nas ratunku, tylko
skakad w morze. Chod wiatr nie pozwolił Pawłowi ani Edmundowi usłyszed tych słów - zrozumieli je.
Wokół było tylko morze. Wlewało się na pokład, wdzierało się od spodu, przez dno. W jego huczeniu
odróżniało się silniejsze, grzmiące uderzenia. Pieniło się. Wrzało z wściekłości. Chod zawsze lądem był dla
nich skrawek własnego pokładu, nigdy nie czuli się na nim tak bezbronni jak dziś pod tym niebem.
Niebo sprzymierzyło się z wodą; było zimne i groźne. Mogli się tylko odwoład do Boga lub do przypadku.
- Z którego boku mam skakad? - spytał Edmund. - Z falą czy od fali?
Jerzy przybliżył usta do jego ucha.
- Zejdziemy w ostatniej chwili z rufy albo z dziobu.
Czekali na ostatnią chwilę. Straszne to minuty, kiedy samemu ma się decydowad o zejściu do słonego
piekła. Pozostawało im tylko wierzyd w korkowe pasy i przywiązane do nich szklane pływaki od sieci. W
ostatnią deskę ratunku wierzy się zwykle najmocniej, bo nie można już wierzyd w nic innego. Patrzyli w
morze. Trzymali w ręku zdjęte kurtki. Byli już mokrzy, ale wzdrygali się na myśl o zetknięciu z wodą.
Czekali na rozkaz Jerzego: Skakad! Ale pierwszy krzyknął Edmund:
- Płynie! Płynie!
Przedostał się do dziobu kutra i zaczął machad marynarką.

Superkuter GDY-134 trałował na łowisku S-6/7, gdy otrzymał przez radio ostrzeżenie sztormowe. W
chwilę później odebrał polecenie dyrekcji „ARKI” w Gdyni:
Przerwad polowy, okazad pomoc mniejszym jednostkom rybackim.
„Hilary”, bo tak nazywają popularnie GDY-134, wybrał włok i wziął kurs S-O na Rozewie. Szyper Stanisław
Meynas zaobserwował przez lornetkę cztery piętnastometrowe kutry, które zdążały w stronę
Władysławowa. Bryzgi wodne utrudniały obserwację, ale około godziny dziesiątej trzydzieści szyper
dostrzegł jakiś kuter, stojący bokiem do fali i przechylony na burtę. Trzy ludzkie postacie machały czymś
nad głową.
„Hilary” ruszył w jego stronę. Przez otwarte dla lepszej obserwacji okienko sterowni wlała się woda i
zmoczyła urządzenie radiowe. Łącznośd z lądem została przerwana. W lornetce można było rozpoznad
znak kutra: WŁA-47. Rybacy nie przestawali wzywad pomocy.
„Hilary” zbliżył się na osiem metrów. Poprzez ryk morza doszły go wołania szypra Budzisza: Kuter... na
dno... Weźcie nas...
Gdyby próbowano wyciągnąd ich z wody, zostaliby niechybnie zmiażdżeni przez burtę „Hilarego”. Trzeba
ich było przejąd z tamtego kutra bezpośrednio. Na wszelki wypadek wyrzucono koło na lince.
Morze miotało obydwoma statkami. Gdy jeden był w górze - drugi zapadał się w dolinę fal. A jednak
trzeba się zbliżyd. „Hilary” miał Amerykę na nawietrznej. Szyper Meynas wyłączył śrubę i położył GDY-
134 w dryf równoległy do tonącego kutra. Gdy przewalił się ogromny wał wody kipiący białą grzywą,
Meynas dał „małą wstecz”. Sekundowe zetknięcie rufy „Hilarego” z burtą Ameryki wykorzystali Budzisze.
Przeskoczyli w ramiona towarzyszy.
Stali teraz przemoczeni do nitki u burty „Hilarego” i patrzyli na swój kuter. WŁA-47 nabrał już trzy
czwarte wody. Leżał bokiem na fali jak ranny zwierz. GDY-134 oddalał się powoli. Kuter Ameryki nikł za
falami... Oni stali na rufie „Hilarego” i patrzyli.
W pięd minut po ich zejściu z pokładu WŁA-47 położył się masztami na wodzie. Paweł krzyknął. Jerzy
Budzisz poprosił Meynasa, żeby jeszcze się nie oddalał.
- Chcemy widzied jego ostatnią chwilę.
Dwadzieścia dwa lata pływał kuter Ameryki po Bałtyku. Tyle, ile liczy sobie obecnie najmłodszy syn
Ameryki - Edmund. Chcieli go jakoś pożegnad. To tonął przecież ich ląd, po którym codziennie stąpali.

VI

Jednak „Hilary” musiał oddalid się od tonącego kutra. Była godzina dziesiąta czterdzieści pięd. Nie mógł
zawiadomid portu o uratowaniu trzech Budziszów - zamoknięte radio nie działało.
Nim WŁA-47 zatonął, zbliżył się do niego kuter „Jedności Rybackiej” - GDY-182. Rybacy podpłynęli na tyle
blisko, że zdołali odcyfrowad znak. To kuter Ameryki. Ale gdzie jest załoga?
Morze pryskało wodnym pyłem, oślepiało. Całe ściany fal waliły się jedna na drugą. Gdzieś tu może są
ludzie... Są? Byli może chwilę, bo pewno pochłonęła ich woda.
Kuter GDY-182 o godzinie jedenastej nadał do Władysławowa wiadomośd: Uwaga. WŁA-47 tonie! Załogi
nie ma ani na pokładzie, ani w sterówce. Chyba zatonęła... Pływają skrzynki i ubrania.
Minutę potem kuter WŁA-47 zatonął.
Wiadomośd z kapitanatu portu przedostała się na osiedle - Ameryka tonie! Co z załogą?! Ludzie biegli.
Stawali twarzą do morza. Wiatr nie pozwalał odetchnąd. Patrzyli w morze. Miotało się jak podrażniona
bestia. Cóż wobec niej znaczy człowiek, chodby w korkowym pasie.

VII

W tym czasie w Chałupach zadzwonił telefon u pracownika pocztowego Trendla: - Powiadomcie jakoś
Amerykę, że jego kuter ma awarię. Równocześnie ktoś pobiegł do wsi: - Kuter tonie!
Ameryka przybiegł do Trendla. Uwiesił się telefonu:
- Jak to? Kuter poszedł na dno? A załoga? Co z załogą?
- Nie wiadomo. Nie wiadomo - czyli trzeba sobie samemu dopowiedzied. Nie wiadomo - czyli nie ma...
Nie ma ani brata Jerzego, ani Pawła, ani Edmunda. Jest tylko Antoni, który tego dnia przypadkiem
pozostał w domu. Na wieśd o wypadku zaczął bid głową o ścianę i krzyczed:
- Dlaczego ja zostałem! Dlaczego! Jak bracia nie wrócą, już nigdy więcej moja noga na morzu nie
postanie!
Ameryka nie odchodził od telefonu. To niemożliwe, żeby nikogo nie odnaleziono. Chodby jeden...
Przecież mają pasy, pływaki.
Nie znaleziono nikogo. GDY-182 donosi, że kuter już zatonął. Zatonął kuter świeżo po remoncie,
odmalowany, ze wspaniałym siedemdziesięciopięciokonnym motorem „Modak”. Pal diabli motor... Co z
ludźmi? Znowu telefony:
- Jakiego jeszcze kutra brakuje?
Wreszcie w słuchawce odpowiedź brzmiąca jak wyrok:
- Nadpłynął już ostatni kuter władysławowski. Pod Leonem Budziszem ugięły się nogi... Tymczasem we
Władysławowie ludzie obstąpili kuter WŁA-3.
- Nie widzieliście kutra Ameryki? Motorzysta pokręcił przecząco głową..
- Ja nic nie widziałem.
Ale niejeden zauważył, że jego ręce drżały. Potem Budzisze snuli domysły, że może ich widział, ale licząc,
że WŁA-47 ma tylko chwilową awarię maszyny, nie chciał angażowad się w uciążliwe holowanie do
Władysławowa. Wolał odpłynąd, W przeciwnym razie dlaczegóżby na pytanie ludzi motorzysta
odpowiedział niespokojnym pytaniem: Może Budzisze nie żyją?
Odpowiedź na to mogła przyjśd tylko z morza. Morze szalało.

VIII

W Chałupach, w domu Ameryki i Jerzego Budzisza, rozbrzmiewał ogromny lament. Ludzie kupili się jak
na nadbrzeżu we Władysławowie. Ludziom się zdaje, że będąc bliżej rozpaczy mogą coś pomóc. Żona
szypra - Jerzego Budzisza - zemdlała. Płakali objęci razem sześcioletni Zenon, czteroletni Czesław i o dwa
lata młodszy Jerzyk. Ludzie patrzyli na Mirosławę, Danusię i Bogusia - dzieci motorzysty Pawła - jak na
sieroty... Wielki płacz nie mógł jednak zagłuszyd huczącego morza. Grzmiące uderzenia spadały na wąski
cypel Hefliu.
Mijały godziny. Nie ustawał płacz. Nie ustawał ryk morza.
Ameryka siedział u Trendla i trzymał w ręku głuchą słuchawkę.

IX

O godzinie piętnastej dziesięd superkuter GDY-134 wszedł do portu we Władysławowie. W trzy minuty
później zadzwonił telefon u Trendla:
- Ja chcę ojca od tych synów powiadomid... Ameryka poczuł, jak zalewa go gorąca fala. Jakby serce pękło
i krew rozlewała się pod skórą. Żyją! Wybiegł od Trendla, wpadł do domlu.
- Słyszycie, żyją!
Bratowa nie wstawała jednak z klęczek.
- Nie, nie, to nieprawda. Już ich nie ma. Już ich nie ma. Już... To nieprawda... Pocieszacie mnie tylko...
Łkanie nie pozwoliło jej mówid. Nie wierzyła w żadne wieści. Wierzyła już tylko w swoje łzy.
We Władysławowie stojący wokół kapitanatu ludzie płakali również. Wiatr osuszał łzy. Oficer portu,
Borowik, trzymał Budziszów w ramionach i powtarzał zdławionym ze wzruszenia głosem: - Tak jakbym
własnego syna zobaczył. Uratowani parzyli usta gorącą kawą. Spieszyli się. Tam, w domu, czekają na
nich. Wracają bez kutra, bez ryb. Przynoszą tylko życie...
Do samochodu nie mogli się przepchad. Ludzie dotykali ich, jakby namacalnie chcieli się przekonad, że
załoga Ameryki żyje...
A morze huczało dalej, wzburzone, jakby się odgrażało. We Władysławowie stało szesnaście obcych
kutrów - ze Szwecji i NRF. Ludzie patrzyli na maszt przy kapitanacie portu, czy nie pojawi się tam czarny
krzyż - huragan. W słowniku morskim oznacza to wiatr o sile dwanaście i więcej stopni Beauforta. W
życiu rybaków oznacza to walkę. Radiotelegrafista Henryk Lesik nie odbierał, jak zwykle, nawoływao
Szwedów czy Duoczyków, podających sobie wyniki połowów. Czasem z daleka przychodził tylko sygnał
SOS.
Na morzu byli jeszcze ludzie. Sztorm nie ustawał.

1956 rok

Pięć hektarów i sumienie


Reportaż dyskusyjny

Pomnij, że kłamstwo kosztuje cię nie tylko tę jedną prawdę, ale prawdę w ogóle.
F. Hebbel

„Na transakcjach aranżowanych przez Wiesława Krajewskiego, a firmowanych przez skorumpowany


zarząd Spółdzielni Remontowo-Usługowej skarb paostwa stracił ponad pięd milionów złotych...”
„Okradli robotników na setki tysięcy, nie wypłacają należnej zapłaty...”
Ostatnio pisze się wiele o ogromnych malwersacjach w gospodarce narodowej. Sprawców nadużyd
pociąga się do odpowiedzialności. Są to spekulanci, złodzieje, kombinatorzy.
Chcę tu poruszyd również sprawę pewnej malwersacji. Nie sięga ona milionów, tysięcy - ba nawet pięciu
złotych. Nie obciąża też gospodarki narodowej, a wyłącznie opinię człowieka i jego sumienie. Tym
samym jest to sprawa ważna.
Tam, gdzie wykrywa się nadużycia - musi byd odpowiedzialnośd. Cały kłopot w tym, by znaleźd winnego.
W tym wypadku wszystko na pozór było jasne: winny zgłosił się sam. Można powiedzied: -ujawnił się.
Stało się to całkiem nieoczekiwanie...

Zebranie Zarządu Wydziałowego ZMP na Politechnice ciągnęło się już dośd długo i znużyło mnie.
Ponieważ dotyczyło sesji egzaminacyjnej, wciąż przewijało się tam słowo „walka” - naturalnie walka o
wyniki egzaminów. Mój reporterski notes, miast cennych notatek, pełen był kooskich i damskich główek.
„Nic stąd nie wyniosą prócz bólu głowy” - pomyślałem i spojrzałem z niechęcią na niskiego szatyna, który
poprosił o głos.
„Jeszcze jeden o tych wynikach... Czy nie mogliby raz podyskutowad o Marsie czy indyjskiej ars amandi?
Nie spodziewałem się już niczego po tych ludziach na etacie działaczy młodzieżowych. Ich rozmowy
przypominały polskie filmy epoki CUK: można przewidzied wszystko na godzinę przed koocem.
A jednak po pierwszych słowach szatyna przerwałem rysowanie serca przebitego strzałą.
- Proszę kolegów! Chcę wstąpid do partii. Ale mam za sobą pewną sprawę, którą chcę wyjaśnid. Przed
pięciu laty sfałszowałem dokumenty, na podstawie których dostałem się do technikum, a potem na
uczelnię.
Wśród członków zarządu zapanowała konsternacja. Całkiem niespodziewanie znaleźli się w roli, jakiej nie
przewidzieli - w roli sędziów. W dodatku podsądny sam się przyznał - a to zawsze podejrzana sytuacja.
Pozwólcie mi przeprowadzid przewód celem ustalenia odpowiedzialności.

W Rusinowie całe życie walczyli ludzie o ziemię. Ziemia stawała się nie środkiem, a celem samym w
sobie: dawała nie tylko ziarno, ale i stanowisko.
Do 1949 roku ojciec Pawła K. miał siedem hektarów, w tym połowę nieużytków. Potem brat przeniósł się
na ziemie zachodnie - ojciec spłacił jego trzy hektary. Reszta została po babci - w sumie 11,98 hektara.
Ojciec Pawła wydawał się wreszcie zadowolony. Za to w tym czasie Paweł zaczął się martwid; różnica
pokoleo wytworzyła rodzinne paradoksy.
Paweł chciał się kształcid, ale natrafił na szlaban: „kułacki syn”. Wszystko przez te przeklęte hektary.
Ojciec ze zgrozą słuchał, jak syn przeklinał ziemię.
- Przecież to twoja ziemia. Nie pchaj się do szkół, bo tam nas nigdy nie było, a i teraz cię tam nie przyjmą,
chociaż żeś taki bolszewik...
Ojciec krzywo patrzył na przekonania Pawła:
- Dla nich na zebraniach gardło zdzierasz, a i tak nie mają cię za swego - mówił. Paweł chciał byd ich,
chciał się uczyd, ale był jakby garbaty: „kułacki syn”. A wówczas do ludzi przykładano wspólną miarę, na
której podziałkę stanowiło pochodzenie społeczne. „Garbaci” nie pasowali - odsuwano ich na bok.
Trzeba było albo zrezygnowad, albo przemknąd się jakoś bokiem, pod szlabanem. Jednym słowem,
trzeba było zejśd z oficjalnej drogi na jakieś manowce. Istniała koniecznośd rezygnacji lub kłamstwa.
Kuzynka Pawła pracowała w gminie. Ona to wystawiła mu zaświadczenie, na którym stan posiadania ojca
określany był na 6,98 hektara. Z tym zaświadczeniem został przyjęty do technikum.
Cztery lata technikum; Paweł kolejno przechodzi drogę od przewodniczącego koła klasowego ZMP do
członka komisji rewizyjnej zarządu łódzkiego. Już przed egzaminami koocowymi Paweł postanowił
wyjaśnid fakt dokonanej malwersacji. Kolega z Rusinowa, który z nim razem chodził do technikum,
odwiódł go od tego: - Po pierwsze - powiedział - odpowiedzialnośd sądowa dla ciebie i kuzynki. Po drugie
- nie ma mowy o maturze. Jeśli chcesz się dalej uczyd, musisz kłamad. I tak zostało. Technikum ukooczył z
dyplomem przodownika. Został „wytypowany” na politechnikę. Przesłano jego papiery, wśród których
znajdowało się owo sfałszowane zaświadczenie. Znów bał się wyjaśnid przepadnie politechnika.
Na politechnice Paweł jest kolejno organizatorem grupy, członkiem zarządu koła. Na zebraniu
.wyborczym zaproponowano go do zarządu wydziałowego. Zażądano życiorysu.
Paweł miał sucho w ustach, gdy zaczynał: I
- Jestem synem chłopa z Rusinowa...
„Co będzie - myślał równocześnie gorączkowo - jeśli spytają, ile ojciec ma hektarów?” Na sali znajdował
się ktoś, kto znał jego wieś rodzinną. Czekał - nie spytali. Został członkiem zarządu wydziałowego.
Czuł się jak oszust. Uważał teraz, że nie może byd uczciwy wobec idei, mając tajemnicę przed
towarzyszami. Trafił kiedyś na słowa, które powiedział Hebbel: „Pomnij, że kłamstwo kosztuje cię nie
tylko tę jedną prawdę, ale prawdę w ogóle”.
Paweł nie chciał sprzedad prawdy za pięd - „ukradzionych” hektarów.
- Muszę to wyjaśnid - postanowił kiedyś, ale ten sam kolega po raz-wtóry odwiódł go od tego.
- Nie warto. Nikt na tym nie zyska, a ty stracisz... Wyrzucą cię z ZMP, z budy. Wiesz, jakie to są
sztywniaki.
Następne wybory do zarządu wydziałowego. Paweł przesiedział referat, ale gdy zbliżyła się chwila
wyborów, uciekł z sali. Nie chciał byd zmuszony do kłamstwa, a na prawdę jeszcze go nie było stad.
Poszedł do kina. Wieczorem dowiedział się w akademiku, że został wybrany zaocznie...
Nadszedł XX zjazd. Paweł bywał w tym czasie w Rusinowie; rozmawiał z chłopami, tłumaczył. Spotykał
się z kolegami, z których wielu już było w partii. Myślał: „Teraz cała historia wraca do prawdy - dlaczego
ja mam byd oszustem? Żeby realizowad prawdę historyczną, trzeba byd w zgodzie z prawdą subiektywną.
Każdy uczciwy człowiek jest teraz potrzebny w tej walce. Nie można walczyd będąc samotnym. Moje
miejsce jest w partii. A w walce nie można oszukiwad towarzyszy”. Wstąpienie do partii wymagało jego
zdaniem oczyszczenia. Bał się przyjśd z tym do kolegów z ZMP i do egzekutywy. Może nie zrozumieją,
może powiedzą:
- Koniunkturalny karierowicz - wyczuł, że odwilż i puścił brudną farbę...
Wahał się. Dni rozciągały się w tygodnie. Trzeba się zdecydowad. Bez silnej woli nie ma czystego
sumienia. Wreszcie powiedział.
To były pierwsze uwagi, jakie zanotowałem w swoim notesie. Zebranie zaczynało mnie ciekawid. Zresztą
nie tylko ja się ożywiłem.
Na tym zebraniu padły takie słowa, jakich się Paweł obawiał. Sprawy nie rozstrzygnięto. Było już późno.
Przeniesiono dalszy ciąg zebrania na wtorek - za trzy dni.
Bohater mego reportażu i członkowie zarządu wyszli na ulicę. Tam się pożegnali. Poszedłem za grupą
kolegów. Jechałem z nimi tramwajem, słyszałem, o czym rozmawiali. To, co zdołałem usłyszed i
zapamiętad, podaję w syntetycznym skrócie.
A: - Winny się zgłosił, a tam, gdzie jest winny, musi byd odpowiedzialnośd. I z tym właśnie trudna sprawa,
bo, moim zdaniem, odpowiedzialnośd jest podzielona. Winnych jest więcej...
B: - Ja widzę tylko jednego - karierowicza, który dla swej wygody dopuścił się przestępstwa, a teraz chce
sobie uwid wygodne gniazdko.
C: - To może było przestępstwo, ale to również w tamtym okresie była koniecznośd.
B: - Mówisz jak Napoleon po zabójstwie księcia Enghien: „To może było przestępstwo, ale to nie był
błąd”. Na tej zasadzie można usprawiedliwid każdego zbrodniarza...
A: - Uwzględniając skutki, Paweł nie był „zbrodniarzem”. A trzeba wziąd pod uwagę, że do tego kroku
zmusiły go stosunki polityczne.
B: - Dochodzimy do tego, że nie wiadomo teraz, czy jest przestępcą, czy ofiarą. Dobre sobie!
D: - Bywają sytuacje, kiedy takie paradoksy nie są niczym wyjątkowym. Poprzedni etap był ich
wylęgarnią.
A: - Uważam, że odpowiedzialnośd ponosi głównie ten „,etap”. Szkoda, że traktuje się go tak
bezosobowo.
C: - Nie da się ukryd, że dla takich jak Paweł w pewnym sensie podobny postępek był koniecznością. Za
to, czego uniknąd nie można, nie powinno się obciążad zbyt wielką winą. Mogę zrozumied Pawła.
D: - Zrozumied to jeszcze nie znaczy usprawiedliwid.
C: - A właśnie, że tak.
A: - Przynajmniej w wypadku Pawła. Kłamstwo popełnił z przymusu, a teraz jest szczery bez przymusu.
To jest nie tylko jego, ale i nasze zwycięstwo.
B: - Ta cała szczerośd wydaje mi się koniem trojaoskim...
Dalszego ciągu tej ożywionej wymiany zdao nie dosłyszałem, bo wszyscy dyskutanci na zakręcie kolejno
wyskoczyli z tramwaju. Zostałem sam z wrażeniem, że jednak problemy etyczne i polityczne (a za taki od
początku uważałem wypadek Pawła K.) o wiele bardziej wciągają do dyskusji niż walka o wyniki sesji
egzaminacyjnej.
Zostałem sam, ale mimo to czułem się zobowiązany do zabrania głosu w dyskusji. Zrobiłem to na
milcząco: nikt mnie nie słuchał.
Niewątpliwie przyczyna kłamstwa Pawła ma swe źródło w atmosferze i praktykach poprzedniego
„etapu”. Ale wynikająca z tego odpowiedzialnośd ogólna nie zdejmuje z Pawła odpowiedzialności za jego
postępek pojmowany w jakichś absolutnych kategoriach etycznych.
Właściwie polityka nie powinna odpowiadad za etykę, ale w praktyce naszego życia nie mniej, na nią
wpływała niż na gospodarkę. A więc jeżeli dyrektorzy przedsiębiorstw w dużej mierze są
usprawiedliwieni na przykład za brak rentowności czy marnotrawstwo - trzeba przynajmniej złagodzenia
ocen etycznych wobec ludzi „z garbem”. W tym wypadku samo sumienie było czułą wagą uczciwości:
Paweł nie uważał się za czystego. Ale czy można mied pretensję do ludzi, którzy by w tej sytuacji uważali
się za usprawiedliwionych w pełni? W życiu trzeba się liczyd z tym, że obiektywne, warunki społeczne
ustalają normy etyczne. Gdy się szuka odpowiedzialności, oprócz skutków trzeba poszukad przyczyn i te
poddad ocenie...
Nie mogłem mego zdania sprawdzid w dyskusji. Wokół mnie było pusto i ciemno, jak przystało na ulicę
stolicy o wieczornej porze.
Uznałem więc sprawę za wyczerpaną - przynajmniej na ten wieczór. Trzeba było poczekad na
dokooczenie zebrania.
Nazajutrz trzej koledzy podeszli na korytarzu uczelni do Pawła.
- Podobno miałeś chryję. Wykryli coś w twoich aktach.
- Sam powiedziałem - odparł Paweł. Nie bardzo rozumieli po co.
- Teraz chyba wyrzucą cię z budy.
- Nie wiem.
- Ale chyba nie będziesz chciał mied nic wspólnego z ZMP i całą tą robotą polityczną?
- Przeciwnie. Zgłosiłem się do partii.
Odeszli rozczarowani, nic nie rozumiejąc. Gdyby im coś powiedzied o sumieniu, wzruszyliby ramionami.

Trzy dni później dokooczono poprzedniego zebrania. Po burzliwej dyskusji większośd głosowała za
poparciem podania, w którym Paweł K. zwracał się z prośbą o przyjęcie w poczet kandydatów partii.

1956 rok

Prośba o toast za moje zdrowie


Reportaż o Towarzystwie Ubezpieczeń Wzajemnych

To, co tutaj przytoczę na wstępie, nie ma nic wspólnego ani z miejscem akcji reportażu, ani z jego
osobami. Są to właściwie prywatne zwierzenia reportera, który przyznaje się do tego, że niektóre
rozmowy wpływają na niego deprymująco.

Miało to miejsce w pewnym biurze. Nic tak nie przypomina człowiekowi o jego marności jak rola
petenta. Tak często zachodziłem dowiadywad się o koleje swego podania, iż znałem już nazwisko
człowieka zza biurka: obywatel Malczyk. Wyglądał jak jeden z tych, co to go w „Szpilkach” rysują w
czarnych zarękawkach. Z daleka zalatywał biurokracją. Okazało się, że i tym razem sprawy jeszcze nie
załatwił. Siedział za biurkiem i mieszał letnią herbatkę.
- Pan jest dziennikarzem, prawda? - odezwał się. - Nie znudzi się wam tak krytykowad i krytykowad? Ja
wiem, że wam płacą za pisanie, ale nie moglibyście coś weselszego dobrad? A tak co z tego: wy
krytykujecie, dranie tylko wypinają się na was i włażą coraz wyżej po drabinie, a prosty człowiek czyta to
wszystko, wreszcie żyd mu się całkiem nie chce... Lepiej piszcie coś weselszego - o cyrku czy o
cowboyach.
Ludzi, którzy mówią z taką goryczą, nie ma co przekonywad. Można co najwyżej pójśd z nimi na wódkę,
upid się do nieprzytomności. Powtarzad: twoja racja, potem klepad się po ramionach i śpiewad fałszywie:
I za sto lat nie będzie nas.
Urzędnik nazwiskiem Malczyk kazał mi przyjśd za tydzieo albo lepiej za dwa tygodnie. Odszedłem zły
wcale nie z .tego powodu. Przecież, do cholery, nie będę pisał o cyrku ani o cowboyach! Żyję wszak w
Polsce!

Różne listy przychodzą do redakcji: jedne wyrażają zdanie o jakimś artykule, inne domagają się
sprostowania albo błagają o interwencję. Ten list był prośbą o odsiecz.

...Posiadamy w notesach wiele spraw, których - nie możemy poruszyd w naszym dzienniku ze względu na
sprzeciw pewnych miejscowych partykularnych instancji. Nie zdołano spętad naszych sumieo, natomiast
spętano nasze ręce. Znajdujemy się wciąż w zasięgu telefonicznych pęt.

To pisali dziennikarze.
Kiedy przekonałem się, że w W. istnieje i działa prywatne towarzystwo akcyjne z paostwową koncesją, że
w pewnych sferach nagminnie taoczy się tam kontredansa oraz że niektórzy kierują się tam zasadą
niezależności władzy od prawa - zrozumiałem w pełni, co dyktowało list miejscowych dziennikarzy.
Gdy reporter nie bardzo wie, o czym chce pisad - jest złym reporterem; gdy nie chce pisad tego, co wie i
myśli - jest tchórzem czy -: jak kto woli - oportunistą; ale gdy nie może napisad tego, co chce i myśli - dusi
się i jest rozgoryczony. Miejscowi reporterzy wiedzieli o tych wszystkich sprawach, ale -na pewno nie byli
tchórzami. Oni się dusili i byli rozgoryczeni. To rozgoryczenie rosło w nich od dawna jak grzyb. Oto
dowód, że mają do niego prawo.

II

Historia z reporterskiej kroniki: Postanowili poznad pewne miasto. Poznad - to znaczy obedrzed z pozłoty
cnotliwego życia, ujrzed bez maquillage'u, bez gęstej woalki urzędowej lojalności, za którą można
schowad twarz. Długo chodzili wokół miasta, zanim przekroili je jak tort; można było dojrzed różne
warstwy, jakie składały się na smak afery. Kradzieże stali w hucie, w które zamieszany był pełnomocnik
MRN do spraw stali i żelaza, zaprowadziły na trop. Nastąpiło odkrycie nowego świata - świata pod-ziemia
gospodarczego. Miał on swych niekoronowanych władców. Był tam królik żelaza, królik spodni, królik
szkła, królik sitek... Królikowie wznieśli w owym mieście własną dzielnicę willową. Królikowie mieli
pieniądze. Za pieniądze łatwo kupid wspólników. Dlatego całe miasto czuło się zagrożone, gdy odsłonięto
jego właściwe oblicze. Zagotowało się w knajpkach. Odbywały się narady.
Mafie tworzą się przez wspólne interesy i wspólne przestępstwa. Mafia użyła najsilniejszej broni:
pieniędzy. Pieniądze płyną różnymi kanałami. Któż zbada ich podziemną plątaninę? Pieniądz to stosunki.
Proces przeciwko miastu nagle zostaje zawieszony. Prokuratura odkłada akta.
Wówczas proces przeciwko miastu wytaczają dziennikarze. Piszą o wszystkim, z trudem zawierając
materiał w dwunastu odcinkach. Materiał wędruje poprzez naczelnego redaktora nie do drukarni
bynajmniej, ale do... komitetu PZPR. Któregoś październikowego dnia z W. wyjeżdża w kierunku
pewnego miasta aż pięd samochodów. W pierwszym jedzie Wyrocznia - przewodniczący komisji kontroli
partyjnej, w następnym - autorzy artykułu.
W komitecie miejskim zbiera się wysoka komisja. Zasiada w niej prokurator, komendant milicji, szef
wydziału prokuratury, przedstawiciele Ministerstwa Kontroli, wydziału handlu KW, prezydium WRN, izby
rzemieślniczej... Ludzie poważni i odpowiedzialni. W języku działaczy znaczy to - ostrożni.
Ci ludzie właśnie stanowili audytorium, przed którym na polecenie Wyroczni autorzy odczytali na dwa
głosy swoje reportaże. Gdy skooczyli - Wyrocznia zadała słuchaczom pytanie: „Co towarzysze sądzą, czy
te artykuły powinny się ukazad w prasie?”
Autorzy patrzyli po sali. Widzieli przedstawicieli prokuratury, która umorzyła sprawę, władz handlowych,
skąd pochodziły fikcyjne przydziały na stal, władze rzemiosła, zrzeszające królików podziemnego świata...
Ci ludzie nie chcieli szumu wokół ciemnej sprawy. Dlatego ich odpowiedź była zgodna: „Nie! Nie! Bo...”
Każdy miał swój argument. Jako obowiązujący przyjęto argument prokuratora: „Nie, bo to utrudniałoby
śledztwo...”
Argument działa. Artykuły leżą, mafia szykuje się do obrony. Równocześnie Wyrocznia wzywa tych,
którzy dla reporterów byli przewodnikami w podziemnym świecie. Głos brzmi z wysokości:
- Do prasy żeście z tym poszli? Dlaczego nie do komitetu PZPR?.
- Przecież prasa odzwierciedla opinię publiczną - próbowali argumentowad pozwani. To było ostatnie ich
słowo w tej „rozmowie”. Wyszli z gabinetu bladzi i zlani potem. Ci ludzie już nigdy nie udzielą informacji
żadnemu dziennikarzowi. Ci ludzie żałują swego nie-prawomyślnego kroku. Oni po prostu się boją! Bali
się nawet zapewne przeczytad potem te reportaże. Ukazały się w kwartał po napisaniu. Zaraz potem
zwolniono przewodniczącego MRN. Objął stanowisko dyrektora zakładu z dwukrotnie wyższą pensją.
Jego miejsce w MRN zajął poprzedni dyrektor zakładu; po prostu przesiadka. Ale to nie był jedyny skutek
reportażu.
Jeden z dziennikarzy pracował w pewnym mieście. Przez kilka dni specjalnie powołana komisja wyrywała
go z redakcji i z domu na „konfrontacje”; on ośmielił się oskarżyd miasto - z kolei więc przygotowano
zarzuty przeciw niemu. Stara to taktyka. Nie trudno ją przejrzed, trudno było wytrzymad. Dziennikarz
opowiadał:
- Gdy na trzeci dzieo taksówka zatrzymała się przed domem, to wyskoczyłem z łóżka. Myślałem, że po
mnie. Cóż, człowiek robi się nerwowy...
Wyrocznia wezwała później obu autorów. Dopiero teraz odbył się zasadniczy proces. Oskarżeni
dowiedzieli się, że powinni złożyd odwołanie, ośmielili się bowiem prowadzid „śledztwo” przeciw
sekretarzowi KM. (Chodziło o sprawę jakiejś sypialni, przeznaczonej w daninie dla sekretarza). Padały
wielkie słowa - o postawie partyjnej i odpowiedzialności. Oskarżyciel i oskarżeni byli członkami partii, a
jednak nie mieli wspólnego języka; widad co innego znaczy odpowiedzialnośd dla każdego z nich.
Reporterzy, którzy za ruszenie ważnego problemu podziemia gospodarczego liczyli na uznanie - wyszli z
naganami partyjnymi. Powiedzieli sobie: „Cóż, niepokorni nie dostają odznaczeo...”
Przekonali się, że zbytnia gorliwośd w ustalaniu nie uzgodnionej prawdy przynosi tylko punkty karne w
tej grze w ciuciubabkę. Dziennikarz jest tym, kto ma wciąż zawiązywane oczy. Nawet jeśli kogoś złapie,
to ten nie przyznaje się do swego imienia. Gra toczy się dalej, chod widzowie mają już tego dośd. W
moim notesie pojawiły się następujące notatki:
1) Dlaczego poniektórzy działacze wolą budzid strach zamiast szacunku? Strach to niepewny autorytet.
2) Liczne prowincjonalne gazety nie są redagowane przez redaktorów z prawdziwego zdarzenia, ale
przez uzgodniony komisaryczny zarząd. Bo cóż innego znaczy słowo redaktor, jak nie człowiek
odpowiedzialny? Czymże w ogóle jest dziennikarstwo jak nie odpowiedzialnością? Odebrad
dziennikarzowi poczucie pełnej odpowiedzialności za słowo i sprawę znaczy to zrobid z działacza
społecznego - urzędnika.
3) Póki jedynym panem dziennikarza nie będzie Prawda Interesu Społecznego, a jedynym cenzorem
obywatelskie sumienie, dopóty służba ta będzie hodowlą obrotnych cyników lub ludzi rozgoryczonych.
Prawda jest mądrym lekarzem - cenzura tylko znachorem.
4) Historia reportażu o pewnym mieście pozwoliła mi ustalid zakres działania Towarzystwa Ubezpieczeo
Wzajemnych. Istnieje takie prywatne towarzystwo akcyjne z paostwową koncesją. Znaleźd je można na
niektórych obszarach życia społecznego, nie tylko w W. W jego skład wchodzą ci, którzy chcą się
ubezpieczyd od prawdy nie uzgodnionej. Członkowie TUW jako wkład wnoszą swoje stosunki. Ich
dywidendy to spokój od krytyki, to pewnośd własnej niezniszczalności, to uniknięcie kompromitacji. Na
czele Towarzystwa zawsze znajduje się jakaś Wyrocznia, Czujne Sumienie lub przynajmniej Głos Instancji.
Oni to właśnie zapewniają „paostwową firmę” dla swych posunięd, niewiele mających wspólnego z ideą
władzy ludowej. Gorzej, że czasem firma bywa wspólna. Hasło TUW brzmi: „W jedności siła”.
O metodach działania daje pojęcie owo zebranie zainteresowanych, na którym autorzy na głosy
odczytywali swoje reportaże.
Należy zaznaczyd, że przedstawiciel TUW wchodzi czasem w skład komisarycznego zarządu lokalnych
gazet.
5) Teraz mogę służyd przykładem powszechnego umiłowania kontredansa, taoca polegającego na
zmianie miejsc: przewodniczący MRN przechodzi na stanowisko dyrektora zakładu - dyrektor na miejsce
przewodniczącego i tak dalej. Kontredans stał się elementem nie tyle życia towarzyskiego, ile
politycznego. To nie jest moda - to jest samoobrona skompromitowanych. Dlatego umiejętnośd
taoczenia kontredansa należy do obowiązków członka TUW.

III

Przyjrzyjmy się dalszym terenom obserwacji miejscowych reporterów, którym „telefoniczne pęta”
skrępowały ręce, ale nie sumienie. Wkroczyłem ich tropem w świat... sztuki. Tak - Wielkiej Sztuki
Łatwego Życia.
Bohater wkracza na scenę jako organizator trupy estradowej. Z początku jest urzędnikiem - wkrótce
jednak zaczyna grad pierwsze skrzypce w miejscowych władzach związkowych. To ważny krok. Przenosi
ze świata obowiązku do świata praw. Tak przynajmniej uważał bohater Wielkiej Sztuki Łatwego Życia,
który od tej pory znany jest jako Impresario.
Impresario w pierwszym rzędzie organizuje życie sobie samemu. Przyjmuje pracowników, kwalifikuje
teksty, ocenia nogi tancerek... Dobry organizator niczego nie robi bezinteresownie. Impresario dbał
zawsze o swój interes; własny interes był prawem jego życia. Nie zawsze stało ono w zgodzie z prawem
karnym... Prokuratura wprawdzie zainteresowała się sprawą łapówek i różnic w książkach kasowych
trupy estradowej - ale od tego jest Impresario, żeby mied stosunki. Akcja Wielkiej Sztuki Łatwego Życia
rozwija się dalej. Czasem zdarzają się potknięcia, ale Impresario wykazuje wówczas wielkie opanowanie.
Oto przykład: gdy wychodzi na jaw, że Impresario przed trzema laty miał na innym terenie przykrości z
powodu przywłaszczenia społecznych pieniędzy - ten natychmiast robi z oskarżyciela wariata; argumenty
człowieka nienormalnego nie mogą wszak służyd za dowód! Oskarżyciel szybko stara się zapomnied o
tym, co wie, byle tylko nie dostad wilczego biletu: „to jest wariat”. Impresario chce byd czysty na
zewnątrz. Wielka Sztuka Łatwego Życia wymaga tego. Impresario uważa się za artystę. Artysta przede
wszystkim jest człowiekiem, a człowiek ulega swoim potrzebom. O tej „ludzkiej” stronie bohatera mogą
powiedzied artyści, zależne od niego kobiety oraz ich mężowie, którzy wnieśli wnioski o rozwód.
Na scenie zmieniają się partnerki. Po jednej, drugiej żonie Impresario wciąż szuka nowych twarzy.
Angażuje młode pracownice do ekipy, otacza je „opieką”. Gdy mężowie wyjeżdżają służbowo, on
odwiedza samotne kobiety; udziela często „miłosnych” urlopów, w których sam uczestniczy. Sprowadza
również do biura tapczan. Długo w noc pali się tam światło, chociaż biuro kooczy pracę po południu.
Czasem w dzieo, w godzinach urzędowych, odbywały się tam małe libacje. Czasem na scenie Wielkiej
Sztuki Łatwego Życia zdarza się niespodziewany, przykry wypadek. Jako epilog nocnej zabawy w
prywatnym mieszkaniu znajduje się trup młodej kobiety w wannie; zatrucie gazem po nocnych
szaleostwach. Sensacja, szum, komentarze... Na szczęście Impresario nie bierze w tym udziału.
Zamieszani są tylko jego przyjaciele. W Wielkiej Sztuce Łatwego Życia czyny przyjaciół nie plamią. Sztuka
idzie dalej...
Potrzeba wciąż nowych partnerek. Impresario czaruje bynajmniej nie swoją powierzchownością; to nie
jest Gérard Philipe. Ale od czegóż są rekwizyty? Samochód, stosuneczki, obietnice. Rachunki za garaż
płaci biuro. Odbywają się różne podróże. Samochód często widad za miastem. Stoi przy szosie w pobliżu
lasków albo knajp.
Jedna z podwładnych coraz częściej zostaje po godzinach pracy. Mąż się denerwuje. Czeka na ulicy. Żona
wychodzi wieczorem - wymięta, spłoszona. - Czekałeś? Ja wracam... z podróży służbowej... Żona się jąka,
mąż jeszcze milczy. Podróże służbowe powtarzają się częściej. Wreszcie mąż nie ma wątpliwości.
Wieczorem w biurze pięścią tłumaczy, że Sztuka Łatwego Życia ma swoje twarde strony. Wychodzi z
pokrwawionym napięstkiem. Jednak Impresario nie wnosi do milicji skargi o pobicie. Winni nie lubią się
upominad. Natomiast do sądu wpływa sprawa rozwodowa. Nie jedyna w tej Sztuce.
Impresario nie rezygnuje z nowych partnerek. Te, które już odegrały swoją rolę, sprowadzają następne
do sieci. Niekoniecznie do uzbrojonego w tapczan biura. Rozwody? Ale to jego nie kosztuje! Zarzut
wykorzystywania zależności służbowej? Impresario natychmiast stara się o przeniesienie na inne
stanowisko. Sztuka idzie dalej... Żeby zapewnid jej powodzenie, Artysta skromnie wspomina o swoich
stosunkach w wydziale propagandy KW.
- S. lubi popid. W knajpie nie wypada, ale już parę razy był u mnie.
To bardzo ważne zdanie w tej Sztuce. Mówi ono o wpływach Impresario. Wpływy odgrywają tu rolę
reflektorów. Uwypuklają postad na scenie.
Dlatego Impresario stara się o wpływy, o ubezpieczenie. Jest radnym miejskim, jest członkiem
wojewódzkiej rady kultury. Można się na to powoład, gdy milicja aresztuje za pijackie awantury...
To oficjalnie. Ale w Sztuce Łatwego Życia ważne jest również to, co dzieje się -przy opuszczonej kurtynie.
Impresario stwarza więc atmosferę. On ma stosunki z władzą, on ma kontakty z UB, on jest
niezniszczalny! Tak tworzy się klimat...
- On umiejętnie wciska się w łaski ludzi na stanowiskach - wspomniał poważny aktor. - A swego czasu
zapowiadał, że będzie wieszał i rżnął komunistów. Ale oni nie chcą dojrzed, że wciskają się ludzie nam
obcy...
Dojrzeli to dziennikarze. Może nie poznali wszystkich sprawek, ale zobaczyli prawdziwą twarz
Impresario. Dojrzeli kulisy i właściwą wymowę Wielkiej Sztuki Łatwego Życia, chod na pewno nie ustalili
wszystkich jej szczegółów. Te wystarczą, by reportaż był dośd wstrząsającym oskarżeniem moralnym.
Napisali. Reportaż się nie ukazał.
Gdy poznałem tę sprawę, w moim notesie pojawiły się dalsze uwagi:
6) Bohaterowie Wielkiej Sztuki Łatwego Życia starają się bardzo, by zostad akcjonariuszami TUW. Dlatego
też stwarzają atmosferę wpływów, one pozwalają czud się niezniszczalnym. Sama pewnośd, że jest się
niezniszczalnym, ułatwia proceder nadużyd.
7) Stosunki, kontakty, wpływy, nieczyste interesy, bezczelnośd - ten coctail ogłusza niektórych. To jest
właśnie klimat, w .jakim mogą spokojnie działad notoryczni bohaterowie Wielkiej Sztuki Łatwego Życia.
Tylko kontrola opinii publicznej może nas ustrzec od tego, by na eksponowane stanowiska społeczne nie
pchali się ludzie sprytni miast godnych szacunku.

IV

Teraz z kolei trzeba nam wejśd na teren prawa. Właściwie można to określid jako problem niezależności
władzy od prawa. Oddają głos dwom młodym prokuratorom z N. - Bolesławowi A. i Andrzejowi W.
Przedtem jeszcze tylko przypomnę powszechnie przyjęte zdanie, że czyste wartości w życiu to
wyobrażenia młodości; zaczyna się powodzid, gdy się od nich odstępuje. Z góry muszę uprzedzid, że obaj
prokuratorzy są młodzi. Może dlatego obwołano ich na miejscu „wrogami ludu”. Najpierw historia
„pralek dla aktywu”. Sierżant z I komisariatu MO w N. stwierdził, że w hucie produkuje się pralki
mechaniczne na sprzedaż. Sporządził notatkę służbową. Zainteresowała się tym prokuratura. Jak
stwierdził kierownik nadzoru, pralki miały wartośd około 3 000 złotych. Pralki te wyceniono w granicach
800-900 złotych i przeznaczono... dla aktywu. Otrzymał je były sekretarz KM - tow. K. (ten, który po
otrzymaniu ze spółdzielni szewskiej dwóch par butów trzecią zamówił już nie na swoje nazwisko - „bo to,
wiecie, nie tego...”), miejscowi działacze, lekarze szpitala nr 1, ktoś z KM...
- A wyście nie otrzymali pralki? - pytali dziennikarze komendanta MO.
- Nie.
- Więc znaczy się, że nie należycie do aktywu?
Nie, komendant należy do aktywu, tylko ma już w domu pralkę. Kupił mikołowską pralkę za 1 800
złotych. A więc „normalne” pralki kosztują nieco drożej niż pralki „dla aktywu”...
Prokurator A. powziął posądzenie o spekulacji (sprzedaż za jedną trzecią wartości, przechwytywanie
dochodu społecznego). Tymczasem jednak sprawę przejęła prokuratura wojewódzka, odbierając ją
miejscowej. Równocześnie Wyrocznia wezwała komendanta MO z N., przypomniała mu coś o jakimś
minionym Sylwestrze, po czym zapytała:
- Jak wy uważacie, robid sprawę przeciwko dyrektorowi huty? On dokonuje przecież milionowych
doświadczeo.
Okazało się potem, że Wyrocznia dostała sprawę w swoje ręce, prokuratura wojewódzka przekazała ją
bowiem wojewódzkiej komisji kontroli partyjnej. Tam sprawdzono, że wszystko jakoby przeprowadzone
było legalnie. Po prostu było „zamówienie społeczne” na pralki... dla aktywu. Komendant oświadczył
młodemu prokuratorowi, że śledztwo umorzono.
- Jakie umorzenie? - młody prokurator kiwa głową. - Jak to mogło przejśd poza prokuraturą miasta?
O to właśnie chodzi: nie tyle chodzi tu o wagę nadużycia, ile o sposoby udowadniania, że wszystko było
w porządku. Gdy tak jest istotnie, to prawem i obowiązkiem prokuratury w N. było dojśd do tego
wniosku. Po co pośrednictwo w drodze do ujawnienia prawdy?

Następna historia: „Dyrektorskie kiełbasy”.


W rzeźni OZR stwierdzono manko w wysokości 23 tysięcy złotych. Rozprzedawano tam specjalnym
klientom salceson, dyrektorskie kiełbasy i polędwicę. W stołówce był ciągle gulasz lub żeberka.
Trzeci sekretarz KM - towarzysz T. wezwał prokuratora.
- Są dowody? -Są.
- Czy to jest przestępstwo? Sam kupiłem tę kiełbasę. Jak udowodnicie, to kierownik będzie musiał
odejśd.
Prokurator jednak nie ustąpił.
- Ja będę skarżył.
Nie w smak to było sekretarzowi. Przy innej sprawie, która dotyczyła kierownika zaopatrzenia pewnej
fabryki, towarzysz T. też wezwał prokuratora A.
- Tam wasz kolega, prokurator W., zaczepia kierownika zaopatrzenia o węgiel. On z nami tego nie
uzgodnił... Ja go spławię, jak waszego szefa spławiłem. Zadzwoniłem do szefa prokuratury wojewódzkiej
i powiedziałem: „Weźcie wy sobie tego prokuratorka!”
Rzeczywiście prokurator B. odszedł z N., ośmielił się bowiem oskarżyd szofera komitetu miejskiego za
jakiś alkoholowy wypadek. Szofer był szwagrem X.; X był przewodniczącym MRN. To wystarczyło, by
odszedł. Oficjalna motywacja stwierdziła, że „nie nawiązał współpracy z komitetem miejskim...”
Ale młodych prokuratorów trudno wziąd strachem. Obwołano ich zatem „wrogami ludu”. Potem łatwiej
pozbyd się niepożądanych.

Ostatnia historia: „Czy władza może sądzid władzę?” Prokurator W. prowadził śledztwo przeciwko
kierownikowi kwaterunku - Myszce za niesłusznie dokonaną eksmisję. Wezwano W. wraz z prezesem
sądu i szefem prokuratury do KM. Tam usłyszeli:
- Towarzysz Myszka ma byd oskarżony? Mam zasadnicze pytanie: czy władza może sądzid władze?
Okazało się jednak, że ta „władza” dostała sześd miesięcy z zawieszeniem, a następnie została
mianowana dyrektorem targowisk.
Awans w rytmie kontredansa.

Dziennikarze napisali o N., o młodych prokuratorach i o panującej tam zasadzie niezależności władzy od
prawa. Reportaż się nie ukazał. Prawidłowości stało się zadośd. Rozgoryczenie dziennikarzy pogłębiało
się.
Po zaznajomieniu się ze sprawą N. zanotowałem w notesie:
8) Działalnośd TUW przypomina różne spółdzielnie, które pod .społeczną firmą kryją indywidualne
interesy. Tu pod przykrywką autorytetu, w imieniu dobra publicznego, maskuje się różne interesy
członków tego towarzystwa akcyjnego, wyciąga się ich z opresji. Skutek: za cenę wątpliwego uniknięcia
kompromitacji danej osoby uzyskuje się... kompromitację danego szczebla władzy. To stwarza ten zły
zapaszek...
9) Prawo służy ludziom, władzom i prawdzie. Ale gdy służy stanowisku przeciw prawdzie - wówczas staje
się prawem epoki feudalizmu - prawem dla seniorów. Żeby tak nie było, to prawo musi sądzid władzę!
10) Reportaż z N. byłby tematem z rodzaju „negatywnych”, gdyby nie postacie dwóch młodych
prokuratorów. Jak najwięcej takich „wrogów ludu”! Dzięki nim jest to temat jak najbardziej pozytywny.

Wracając z W., zaopatrzony w o wiele bogatszy asortyment przykładów, niż zdołałem tu przytoczyd,
rozmyślałem o ciężkim losie reportera w terenie. Przypomniał mi się urzędnik Malczyk, którego zdanie o
krytyce przytoczyłem na wstępie. Jakie to straszne, że taki urzędas może mied rację!
W kilka dni później zadzwonił w redakcji telefon. Międzymiastowa:
- Towarzyszu, chcieliśmy was uprzedzid, że w N. była komisja, która zbadała te sprawy. Lepiej byłoby o
tym nie pisad, bo rozgłaszanie tego przyniesie tylko szkodę. To jest nasza rada.
Daleko sięgają „telefoniczne pęta”. Towarzystwo Ubezpieczeo Wzajemnych działa na odległośd. Myślę,
że dobrze byłoby wreszcie przeprowadzid normalizację takich prywatnych towarzystw akcyjnych. Tego
wymaga demokracja!

Znowu jak na początku prywatne zwierzenia reportera. Po powrocie z W. starałem się załatwid sprawę
swego podania. Normalną koleją rzeczy znalazłem się przed obliczem obywatela Malczyka. Tym. razem
wcale nie wyglądał jak karykatura ze „Szpilek”. Był jakiś odświętny. Nie zalatywało od niego biurokracją.
Za to poczułem wódkę. Był bardzo serdeczny. Co chwila wypadał mu z reki ołówek.
- Panie redaktorze, wcale nie ukrywam - jestem po dwiartce, i to w godzinach służbowych. Ale jak
mogłem nie wypid? Taka okazja! Jak to, pan nie wie? Zdjęli przewodniczącego WRN w Kielcach!... Taka
okazja! Pan jest dziennikarzem - pan mnie rozumie.
Pan Malczyk nigdy nie był w Kielcach. Przewodniczący WRN nie był jego teściem. Malczyk nigdy go na
oczy nie widział; nie doznał od niego żadnej przykrości, a jednak pił wódkę z radości, że go „zdjęli”.
Dziwne, co? Przewodniczącego WRN znał tylko jako bohatera dyskusji sejmowej i licznych reportaży.
Znał go jako człowieka z gatunku „niezniszczalnych”.
Jego usunięcie uważał za swoje obywatelskie święto. Taka rzadka okazja.
Chociaż jeszcze nie załatwił mojej sprawy, byłem przekonany, że nie jest biurokratą. Odszedłem
zadowolony. Czasem zobaczenie człowieka pijanego z radości dodaje otuchy.
Zasiadłem do napisania tego reportażu. Swoją drogą chciałbym, żeby pan Malczyk miał więcej okazji do
picia. Niech chod raz wypije moje zdrowie!
Jeżeli chodzi o mnie, to ten reportaż jest prośbą o taki toast.

1956 rok

U schyłku dnia
Reportaż melancholijny
Kochamy przeszłośd dobrą i złą - wszystko, o co stajemy się ubożsi. Kochamy czas, który minął, i to, co
uniósł z nas samych.
K. Brandys

Duży dom stoi w ogrodzie. Na siatce ogrodzenia czerwone liście wina. Obok szosa i, wąskie szyny.
Przebiegają samochody i gwiżdżą kolejki...
Przychodzi tu listonosz, zostawia listy i gazety - wychodzi. Raz na rok albo dwa przywożą węgiel. Zwalą
do piwnic - odjeżdżają. Tak samo ziemniaki. Raz w tygodniu przychodzi lekarz. Kooczy wizytę - odchodzi.
Oni zostają.
Ten dom nie jest więzieniem. Jego mieszkaocy są jednak więźniami. Więźniami czasu. Żyją wedle czasu
przeszłego. Tylko ten czas ma tu trwałą wartośd. Tylko on jest nieśmiertelny. Czas teraźniejszy, wedle
którego kursują gwiżdżące kolejki i radio nadaje pogadanki, płynie właściwie obok tego domu; otacza go
tylko jak rzeka piaszczyste łachy mielizn.
Ten dom to schronisko dla aktorów-weteranów. Otoczony jest ogrodem. Kwiaty, trawniki, drzewa
owocowe. Dalej fasolka, pomidory, kapusta. Alejki. Wszystko, co znajduje się za tą bramą, ma zapach
jesieni. Jak wiersze Staffa. Wszystko wydaje się tu rekwizytami jego poezji. Nawet ludzie.
Chodzą po ścieżkach krokiem, który nigdzie nie wiedzie. Powoli, powoli, powolutku... Siedzą na
ławeczkach. Długo, bez ruchu. Wciąż mi się zdaje, że myślą o wiośnie. W każdym razie o rzeczach
minionych.
Ciemno ubrana kobieta na ławce pasuje do tego pejzażu. Wydaje się, że gdyby odeszła z tego miejsca,
zostałaby dziura jak po wyrwanym zębie. Kiedyś znana była jako Madame Loulou. Melodie śpiewane
przez nią słuchacze roznosili po świecie. Sami śpiewali też piosenkę:

Madame Loulou
Ma szyk dessous...
Mieszka bez burz w Alei Róż
Sama lub czasem we dwoje...

Nikt już nie śpiewa tej głupiej piosenki. Są nowe, równie głupie. Piosenki żyją czasem krócej od ludzi... Na
balkon wyszła kobieta. Wydaje się, że balkon jest sceną. Zamiast reflektorów jesienne słooce. Kobieta
ma na sobie mantylkę. Niebieskie oczy i niebieskie wstążki kapelusza zawiązane pod brodą. Cerowane
mitinki. Na ręku parasolka. Stoi długo. Niema scena. Ale to wcale nie sztuka kostiumowa. To jest po
prostu czas przeszły w czasie teraźniejszym...
Na werandzie skrzypiące fotele. Czarny kot. Szelest kart kładzionych przy pasjansie. Wyjdzie - nie
wyjdzie? Co ma właściwie wyjśd? Boję się zapytad. I tak czuję się tu jak intruz. Sam siebie pytam: Co tu
właściwie robi człowiek z „Przeglądem Sportowym” w kieszeni? „Przegląd Sportowy” - to czas
teraźniejszy...

Nie można wyrzec się całkiem czasu teraźniejszego. Mimo wszystko on mieszka w tym domu. To wedle
jego wskazówek między ósmą a dziewiątą roznosi się śniadania do pokojów. O pierwszej dźwięczy gong
na obiad. Starzy aktorzy schodzą się do wspólnego stołu.
Ale nie wszystkie miejsca - dwadzieścia pięd - są zajęte. Niektóre panie zostają w pokojach. Niektóre
przynoszą do stołu własne nakrycie: łyżkę, nóż, widelec...
Czas teraźniejszy wypełniają rozmowy. Właściwie zawsze te same: Co było na obiad?... Choroby nie dają
spokoju... Bezsennośd każe myśled... Dlaczego ona ma więcej lekarstw ode mnie?... Co pani myśli, że
ludzie zapomnieli, ilu ona miała kochanków...
Czasem płyną skargi - szczególnie w dni sprzątania w pokojach. Oskarża się pokojówkę: „Ona panią X
lepiej lubi, bo jej porządniej wymiotła spod łóżka”.
Starzy ludzie bywają zgryźliwi. Pokojówkami są tu „ukrytki” - na wpół zakonnice. Gdy dosięgnie je
czasem wyrzucone w irytacji słowo, wypłaczą się przed kierowniczką.
- Niech Wikcia powie, żeby się tak nie odzywano. Niech to się nie powtórzy! - mówi kierowniczka.
- Och nie - łagodzi Wikcia - nie trzeba. Ja poszłam do kaplicy i Panu Jezusowi oddałam wszystko...
I tak się kooczy konflikt. A czas płynie. Tamten przeszły pełen jest barwy, chod już popiele je. Ale ileż
jeszcze można z niego wygrzebad! A ten teraźniejszy jest monotonny. Co w nim może byd
nieoczekiwanego?
W niedzielą na obiad były flaki. Dziś stary aktor źle się czuje. Prosi o dietę.
- To przejdzie - pocieszają - chwilowa niedyspozycja.
Stary aktor zgadza się. Kiwa głową.
- Pewno, pewno, że przejdzie. Nie ma nic stałego...

Julien Duvivier zrealizował film pod tytułem „U schyłku dnia”. W .przytułku .dla aktorów zjawia się nowy
gośd - Saint Clair (gra go Jouvet). Jego przy-bycie wnosi wiele niepokoju.
Do schroniska w Chylicach pewnego dnia przybyli wieczorem dwaj młodzi ludzie. Okazało się, że byli
asystentami reżysera filmowego. Szukali charakterystycznej postaci do epizodycznej rólki w filmowej
wersji „Szkiców węglem” Sienkiewicza. Tego wieczora nie uzyskali nic. Nazajutrz od rana zaczęli robid
zdjęcia. Mieszkanki domu ubrały, co najlepszego miały w szafach. Zaszyty w powłoczce lis ujrzał wreszcie
światło dzienne. Kierowniczka ostrzyła grube ołówki do cieniowania brwi. Ruch był i podniecenie jak za
kulisami teatru w dniu premiery. To już nie był zwykły, kolejny dzieo. Kogo wybiorą?
- Mówię wam, że mnie wybiorą na babcię Skorabiewską.
- Każda z nas ma szanse...
Odżyły dawne rywalizacje. Czas przeszły połączył się z teraźniejszym. Wszystkie prawie lokatorki domu w
wieku od sześddziesięciu ośmiu do dziewięddziesięciu czterech lat - pozowały do zdjęd i czekały na
reżysera. Miał przyjechad wieczorem.
Julien Duvivier zrealizował pomysł filmu o starych aktorach. Francja ma więc film, ale nie ma wcale
schroniska dla starych aktorów-weteranów. To był tylko pomysł.
My nie mamy filmu, ale za to mamy schronisko. Piękna była inicjatywa Antoniego Bednarczyka zwanego
Wielkim Jałmużnikiem, który przed trzydziestu laty zaczął zbierad datki na schronisko. Dziś opiekuje się
nim SPATiF.
Tego dnia wypadki ułożyły się w gotowy pomysł: do aktorów-weteranów przybywa reżyser, żeby wybrad
kogoś do filmu. Rozumiecie, co to znaczy? Jeszcze raz można opuścid czas przeszły - można jeszcze teraz,
w czasie teraźniejszym, byd aktorem. Jest się potrzebnym, jest się kimś, na kogo liczą! Można grad! Czy
jest bardziej porywające słowo dla aktora?
Wszystko zależy od reżysera. Jego oko musi wybrad. Reżyser przybędzie wieczorem. Do wieczora jest
jeszcze tyle godzin.
Po korytarzach, jadalni, schodach snują się powoli ciche postacie. Chodzą po alejkach. Dzisiaj jakoś
dziwnie ciągnie ku bramie. Tą bramą wjedzie do ogrodu samochód reżysera. Czy aby tylko przyjedzie?
Kogo wybierze? Tak czeka się na ostatnią szansę...
W pokojach szepty. Namawia się pokojówki, żeby przy okazji podsunęły asystentom kandydaturę. Czy
kołnierzyk dobrze leży? Trzeba wywietrzyd ten szal. Może wybierze...
Wreszcie jest samochód, jest reżyser. Spotkanie w jadalni. Antoniemu Bohdziewiczowi towarzyszy Ewa
Kunina, aktorka Teatru Narodowego i opiekunka schroniska z ramienia SPATiF. Stare aktorki mrugają do
niej porozumiewawczo: „Ewuniu, zaproteguj mnie”. Zdenerwowanie jak przed premierą. Ktoś musi byd
szczęśliwy - ktoś musi byd rozczarowany.
Wreszcie zdecydowano. Nazajutrz odjechała samochodem do Łodzi pani Sankowska w towarzystwie
pani Kuligowskiej.
W schronisku był znowu zwykły dzieo. Można było jeszcze wymienid uwagi o tym, że rana na pewno
lepiej by pasowała, że kto inny powinien pojechad. Wprawdzie pani Sankowska przez dwadzieścia lat
była we Włoszech, śpiewała pod batutą Toscaniniego, ale nie znaczy, że właśnie ma grad babunię...
Po dwóch - trzech dniach znowu ważniejsze stało się to, co było na obiad i co na receptę...
Po kilku dniach wróciły z Łodzi obie panie. Było o czym opowiadad.
- Ci ludzie tam w filmie pracują jak biali Murzyni. Od rana do zmroku, bez obiadu.
Okazało się, że pani Kuligawska też stanęła przed kamerą, jako klucznica dworu w Baraniej Głowie.
- To już drugi raz - opowiadała. - W roku 1908 nagrywałam balet „Wesele w Ojcowie”. Może godzinkę
nakręcano, jak taoczyłam z Koszutskim... Ale teraz to całkiem inaczej w tym filmie. Inaczej też angażują.
Bo w 1902 roku taki baletmistrz Adler oświadczył: „Biorę was do Petersburga” - a zawiózł do
Berdyczowa. Płacił bułkami, i to nie zawsze. Mężczyźni dostawali więcej jeśd. Mój mąż - wówczas był
narzeczonym - chował w kieszeo „baraszki” - taką potrawkę z ryżu - i mnie dokarmiał... A potem byłam w
Petersburgu w operetce Nowikowa...
I znowu zapanował czas przeszły. A może dla starych aktorów to taka szczególna forma czasu
teraźniejszego?

Zawsze bałem się tej chwili, kiedy trzeba będzie podsumowad, co czas dał i co zabrał. Najważniejszy
rachunek życia. Myślałem: musi przyjśd taki dzieo, kiedy człowiek stoi przy oknie i patrzy. Bardzo długo
patrzy. A za oknem wszystko jak ze Staffa.

Już? Tak prędko? Co to było?


Coś strwonione? Pierzchło skrycie?
Czy się młodośd swą przeżyło?
Ach, więc to już było... życie?

Jest właśnie taki dzieo. Z tym, że przy oknie siedział kto inny. Ja tymczasem tylko słuchałem. Na stoliczku
lustro, szczotka, cała zastawa grzebyczków, rurki-karbówki, garnuszek z masłem, maszynka elektryczna,
stare zdjęcia, papier toaletowy. Za oknem ogród. Czerwone jabłka na drzewach. W tej dekoracji małego
pokoiku odbywa się spektakl życia. Opowieśd salonowej aktorki - sama się tak nazwala. Gesty. Mimika.
To nie jest zwykłe przypominanie - to jest gra!
Na popisie w szkole dramatycznej grała Anielę w „Ślubach panieoskich”. Wtedy zainteresował się nią
Pawlikowski: „Nie widziałem takiej Anieli od czasów Deheżanki”. Pawlikowski! Oto cały on: „Publicznośd
nie przyjdzie, to trudno, ale ja będę”. Nie wymawiał „r” ani „ł”. Kiedyś diwa z Mediolanu zrobiła klapę.
Kazali śpiewad salonowej aktorce. Miała dwadzieścia lat. Uciekła z tremy. Gonił ją woźny Pichor.
„Będziemy śpiewad - woła - nie ma się. panieneczka czego bad”. Przyniósł ją na rękach. Pawlikowski
zdecydował: „Będzie pani ghala”.
- Miałam podobno ładny głos. Właściwie nawet go zachowałam. Teraz mam chrypkę. Tu nie było opału.
Bolesław Leszczyoski nazywał ją „perełką”. Grała z nim w „Honorze” i „Półświatku”.
- Do dziś pamiętam jego oczy, gdy grał generała w „Orlątku” Rostanda. „A dziecko było silne i zdrowe” -
mówi i patrzy na Metternicha. Jego oczy powiedziały: „Ty łotrze, tyś zamordował to dziecko!”
Oczy grają, ręce odtwarzają gesty wielkich aktorów. Spektakl trwa. To jest wielkie przedstawienie. Tym
większe, że nikt z niego nie napisze recenzji.
Grała z Osterwą, Solskim, Przybyłko-Potocką, Junoszą, Booczą, Romanem Żelazowskim. Wspomina, że
Zelwerowicz bardzo lubił pożary. W Łodzi wyleciał z garderoby w kostiumie „Kupca weneckiego” i w
peruce, bo za oknem przejeżdżała straż pożarna i dzwoniła. Spektakl ma się zacząd, a tu Zelwera nie ma.
Dopiero strażacy go dostarczyli.
- Taki był wówczas urodzaj na aktorów jak teraz na jabłka.
Gdy miała osiemnaście lat, Sienkiewicz jej przysłał kwiaty i szarfę: „Znakomitej Jagience”. To było na jego
jubileuszu w Lublinie. Za Julę w „Ahaswerze” Zapolska przyszła jej podziękowad...
Słychad gong. Zupełnie jak w teatrze. Ale to tylko na obiad. Oznacza przerwę w czasie przeszłym...
Salonowa aktorka jest w tej chwili już tylko lokatorką schroniska.

W drugim pokoiku też otwarte okno. Czerwone jabłka na drzewach. Znowu słucham. Kobieta leży w
łóżku. Pląsawica potrząsa jej ciałem i głosem. Trzymam w ręku stare zdjęcia. „Fotografował I.
Bahrynowicz, Lwów, Jagiellooska 24 - C i K nadworny fotograf”.
- To w „Śpiącym rycerzu” - pięddziesiąt lat temu. To Joas w „Sędziach”. Tu w roli Pustowójtówny, a tu
jako Psyche. To było bardzo piękne. W tym stroju „Cyda” malował mnie Wojciech Kossak.
Dwa portrety malował Wyczółkowski. Trzy Wyspiaoski. Wszystkich interesowała ta piękna sylwetka o
tycjanowskich włosach. Ale przed oczyma mam ten ostatni portret, wykonany przez Czas. Słyszę, jak
chorej burczy w brzuchu.
- Muszę wyzdrowied i pożegnad się z publicznością. Zagram wtedy jakąś wariatkę, grałam ich dużo. Po to
chodziłam do szpitali psychiatrycznych. Straszne rzeczy, okropne. Pamiętam dziewczynkę, która z miłości
do swej nauczycielki upodobniła się do zmarłej. Była nieczuła jak trup. Straszne... Ale czasem dziwne.
Kiedyś za kulisami stoi człowiek, którego znam ze szpitala wariatów. Szepcze: „Uciekłem stamtąd. Pani
dziś gra”.
Na parapecie okna dwierkają wróble. Zlatują się tu do jaglanej kaszy. To jedyna poza mną publicznośd,
która uczestniczy w tym spektaklu wskrzeszającym czas przeszły.
Tu, w tym domu, wolę ten czas niż czas teraźniejszy, w którym najważniejszą sprawą wydaje się
brakujący na jednym talerzu pomidor.
Idę wzdłuż cichego korytarza. Ile jest tych pokoi? Każdy jest sceną, na której występują wspomnienia. W
każdym siedzą przy oknie ludzie, a za oknem wszystko jak ze Staffa. Teraz wiem: trzeba mied co
wspominad, O sensie tych godzin, których nie można uniknąd, decyduje skala przeżyd i zaangażowania
się w życiu. Dlatego artystów te godziny nie pokonują. Smutek to stan przeżywany w czasie
teraźniejszym. Oni mają jeszcze inny czas. Każdy powinien go sobie zapewnid. Dlatego trzeba umied żyd i
przeżywad. Wówczas można się nie bad tych godzin przy oknie, kiedy wokół wszystko jest jak ze Staffa.

Chodząc po tym cichym domu zauważyłem nagle młodego człowieka z „Przeglądem Sportowym” w
kieszeni. Zdziwiłem- się. To byłem ja odbity w lustrze. Po raz drugi zadałem sobie pytanie; co robi tu
intruz z „Przeglądem Sportowym” w kieszeni?
No cóż - poznaje czas przeszły innych ludzi... A może swój przyszły?
Wyszedłem z tego ogrodu na szosę. Na siatce ogrodzenia czerwone wino. Przebiegają samochody i
gwiżdżą kolejki.

1956 rok

Łapać złodzieja!
Reportaż o siódmym przykazaniu

Przyszedł do PDT, żeby kupid proszek do prania. W kieszeni miał dwa złote. Proszek kosztuje sto
osiemdziesiąt pięd groszy. Zaczął chodzid po różnych piętrach i zapomniał jakoś o tym sprawunku.
W PDT ruch jest zawsze jak w mrowisku. Cyrkulacji trwa bezustannie na wszystkich piętrach - cyrkulacja
ludzi i pieniędzy. Ludzie krążą we wszystkich kierunkach - prądy zstępujących i wstępujących krzyżują się
u podnóża schodów. Pieniądze kursują tylko z kieszeni do kasy. Ale ten jednostronny ruch pieczętuje
dwustronną transakcję: kupno-sprzedaż. Prawo uczestniczenia w tej wymianie przysługuje tylko
posiadaczom banknotów. Ale pozostałym nie broni się wstępu do PDT.
Człowieka bez pieniędzy łatwo poznad w tym tłumie. Nie porusza się szybko jak mrówka. Często
przystaje, ale z boku. Nie pcha się do lady. Gdy się na niego patrzy, można odnieśd wrażenie, że człowiek
ten wolny jest od wszelkich pragnieo, wszystko bowiem już posiada.
Bardzo długo stał taki człowiek na parterze przy stoisku z artykułami gospodarstwa domowego. W
kieszeni miał dwa złote. Zapomniał, że przyszedł tu po proszek do prania. Przyglądał się wózkom.
Dziecinnym wózkom.
Stały stadem za barierą ze sznurka. Właśnie przyszedł nowy transport. Człowiek przyglądał się
błyszczącym niklowanym rączkom, błyszczącym błotnikom. Pochylił się, żleby spróbowad ręką jakości
sprężyn.
Obok niego zmieniali się wciąż ludzie. Oglądali wózki, pytali o markę i cenę, wymieniali uwagi:
- Dla naszej Eli w sam raz...
- Boję się, że Jacuś zbyt szybko z niego wyrośnie.
On wciąż stał i patrzył. Był to młody chłopak, o trochę wyłupiastych oczach. Włosy spadały mu na oko.
Poprawiał je ręką i patrzył. Wózki miały ładny, niebieski kolor i z daleka pachniały świeżą ceratą.
W pobliżu nie było ekspedienta. Chłopak szybko rozwiązał sznurek, którym połączone były rączki kilku
wózków. Odłączył wózek od stadka i wyprowadził poza sznurową barierę. Potem szybko skierował się ku
drzwiom.
Stracił go z oczu człowiek, który obserwował manipulacje przy sznurkach i wyprowadzenie wózka. Ów
człowiek przepchał się do oblężonego stoiska z artykułami gospodarstwa domowego i zapytał
ekspedientkę:
- Pani sprzedała teraz jakiś wózek?
- Kiedy?
- W tej chwili ktoś wyszedł z wózkiem.
- Jezus, Maria!
Ekspedientka podbiegła do wózków. Liczyła. W stadzie brakowało jednego. Łapad złodzieja! Ruszyli w
pogoo - ów klient, który pierwszy zauważył kradzież, i dwóch dekoratorów.
Było około trzeciej po południu. Na chodnikach wzbierał już nurt spieszących się ludzi. Trzej mężczyźni
biegli, potrącając przechodniów. Oglądano się za nimi, wzruszano ramionami.
Młody mężczyzna prowadził pusty wózek dziecinny. Szedł szybko i nie oglądał się. Potem szedł coraz
szybciej. Oni biegli. Dopadli go przy rogu ulicy Karolkowej. Zastąpili mu drogę. Zażądali paragonu
stwierdzającego zapłatę. Chłopak nie wypuszczając rączki wózka sięgnął po portfel. Szukał. Oni stali
obok. Ludzie klęli ich - tarasowali przejście. Chłopak wciąż szukał; włosy spadały mu na jedno oko. W
portfelu nie znalazł. Powiedział „chwileczkę” i zaczął szukad w kieszeniach płaszcza. Wówczas jeden z
nich zawołał milicjanta.
Przechodził właśnie ulicą Żytnią plutonowy M. Szedł do domu. W rezultacie tego spotkania zawrócił do
komisariatu w towarzystwie czterech mężczyzn i jednego wózka. Tam spisano protokół.
Z protokołu wynikało, że Stanisław L., urodzony l.V. 1933 roku w Młyosku, powiat Płoosk, jest żonaty i
ma jedno dziecko - pięd tygodni. Wykształcenie siedem klas. Pochodzenie chłopskie. Zawód - robotnik
Warszawskich Zakładów Mechanicznych - Fort Wolski. Zarabia około sześciuset złotych miesięcznie.
Poszedł do PDT po proszek do prania - proszę, dostał od żony dwa złote na ten sprawunek. Wyszedł z
wózkiem - nawet nie wie, jak to się stało... Ze wypił przedtem? Tak, to prawda, wypił dwiartkę z kolegą.
Człowiek boi się tak bez niczego do domu wracad...
Z protokołu wynikało również, że świadkami sprawy są owi trzej mężczyźni, którzy podjęli pościg. Jeden z
nich - klient - był kierowcą autobusowym; pozostali dwaj to graficy - dekoratorzy.
Pióro milicjanta dyżurnego przestało skrzypied. Protokół skooczony. Ludzie opuścili komisariat. Został
tylko wózek.
Doszedł wreszcie do domu plutonowy M. Wcale nie odczuwał satysfakcji z powodu zatrzymania
przestępcy.
Wolałby nie przechodzid około godziny trzeciej ulicą Żytnią. Sam zarabia niewiele więcej. Kierowca
autobusowy był zły. Stracił w komisariacie trzy godziny czasu. Poza tym doszedł do wniosku, że oczy ma
się również na to, by je czasem przymykad. Po co gonił tego człowieka, który i tak był już zaszczuty przez
życie? Zarabia sześdset złotych. Trzy osoby. To wypada po sześd złotych sześddziesiąt groszy dziennie na
osobę. Wózek kosztuje około sześciuset złotych... Nie mógł go kupid. Dziecko musi mied wózek, a więc...
Dekoratorzy wrócili do roboty. Po drodze dzielili się uwagami:
- Głupio, że człowiek w tym protokole figuruje...
- Chłopak zarabia sześd stów. To dobre dla pustelnika. Musiał w koocu ukraśd...
- Pewno... Kiedyś trzeba zacząd. Tylko nie wiem, po co nas będą ciągali po sądach.
- W takich wypadkach oskarżony może oskarżad... Ma prawo!
Wieczorem do baraku przy Okopowej wrócił Stanisław L. Dziecko płakało. Żona powitała go słowami
- Gdzieś się włóczył? Towarzystwa do kieliszka szukałeś? Gdzie ten proszek?...
Proszku nie było. Wymówki, krzyki i łzy zamknęły ten dzieo.
Nazajutrz „Ekspress” w rubryce: „Wypadki” podał:
„W kościele świętego Stanisława na Woli zatrzymano złodzieja, który usiłował ukraśd z ołtarza obrusy...
W Domu Towarowym na Woli Stanisław L. dokonał kradzieży wózka dziecinnego. Uciekającego z
wózkiem złodzieja zatrzymali przechodnie”.
Jeżeli czytelnik „Ekapressu” zechciał trudzid wzrok, by przeczytad drukowaną nonparelem notatkę, to po
przeczytaniu uznał sprawę za załatwioną i powiesił gazetę na gwoździu. Ale dla Stanisława L. sprawa
dopiero się zaczynała.
Założono akta w sprawie karnej: „Syn Leonarda i Ireny... Z artykułu 1, paragrafu 1, dekretu z 4. III. 53
Dziennika Ustaw 17, pozycji 69... Oskarżam o to, że w PDT przy ulicy Młynarskiej 16 dokonał kradzieży
wózka dziecinnego - spacerówki wartości sześdset złotych na szkodę PDT...”
Stanisław L. stanął przed sądem. Proszę wstad, sąd idzie...
Wszedł sąd. Sędzia-kobieta i dwóch ławników. Sędzia miał czarną togę i złoty łaocuch. Ale oprócz tego
miał usprawiedliwienie dla sprawcy.
Obydwaj ławnicy patrzyli na oskarżanego ze współczuciem. I w ich oczach był usprawiedliwiany.
Świadkowie - dekoratorzy, nie stawili się. Zapadł wyrok: pół roku z zawieszeniem. Przejrzałem potem
akta w małym pokoiku, gdzie regały uginały się... pod stosami teczek. Całe ściany akt. Niekiedy sprawa
dotyczyła przedmiotów wartości groszowej: sześddziesiąt pięd groszy, osiemdziesiąt groszy. Kradzieże
fabryczne. Wyniesione ścinki materiału, kłębki nici.
Stary sędzia z Wilna, który urzędował w tym pokoiku, przeciągał śpiewnie:
- Panie, co to się dzieje z tymi ludźmi kradzieże, manka - nigdy nie było...
Akta w sprawie wózka podawały, że „przy ustaleniu kary sąd wziął pod uwagę - jako okolicznośd
łagodzącą - pochodzenie społeczne, dotychczasową niekaralnośd, niski poziom uświadomienia
społecznego...”
Niski poziom uświadomienia czy sześdset złotych miesięcznej pensji...

Opowiedziałem tę historię paru ludziom. Oto, co usłyszałem:


- Ma rację. On musiał to zrobid... - powiedziała pewna kobieta. - Dziecko przede wszystkim. Nawet przed
prawem.
- Ten chłopak czuł się sam okradany, więc postanowił się odkud. Tylko jak nie potrafi, to niech się nie
bierze - zauważył elektrotechnik, który naprawiał u mnie w domu kontakt.
- Po co dzieci robił! - takie było zdanie znajomego szofera.

II

Wszyscy, którzy otarli się o tę sprawę, usprawiedliwiali w swoim sumieniu sprawcę. Rozumieli motywy
jego czynu. Byli za tym człowiekiem. Ale prawo było przeciw niemu. A przecież prawo w swoim
najbardziej podstawowym założeniu jest wyrazem stosunku społeczeostwa do tego, kto występuje
przeciw niemu. W tym wypadku było inaczej. Ta rozbieżnośd była jednym z przejawów licznych
sprzeczności między oficjalną opinią a opinią społeczną.
To były lata, w których podwójną buchalterie zaprowadzono powszechnie. Mieścił się w niej i ten
podwójny rachunek: kwalifikacja prawna czynu, a kwalifikacja moralna. Bo prawo miało swoje obowiązki
- a życie swoje. Stąd ulgowa taryfa moralna; moralnośd jest zawsze wytworem określonych warunków.
Nie chodzi oczywiście o powszechne usprawiedliwienie wszelkiego złodziejstwa. Dla szczurów, dla
których złodziejstwo jest metodą życia, które podgryzały, co się dało, i potem przy stoliku w „Bristolu”
czy „Kameralnej” oceniały sukcesy socjalizmu - opinia społeczna nie znajdowała rozgrzeszenia. Tacy w
każdym ustroju znajdą cycek do ssania. Takich należy niszczyd, jak niszczy się szczury. Mowa tu jest o
przestępcach innej kategorii.
Życie prowokowało; zawsze jestem skłonny winid stronę prowokującą, nie sprowokowaną. Ludzie nie
mieli z czego żyd. Kradli. Inni ich usprawiedliwiali. Niekiedy głośno - najczęściej na milcząco. Ustalił się
pogląd: Kto nie kręci, zginie. Ta filozofia spod hasła „śmierd frajerom” usprawiedliwiana była wciąż
pogłębiającą się przepaścią pomiędzy frazesem dobrobytowym i faktycznym poziomem życia. Ludzie
czuli się oszukani. Zaczęli kierowad się wilczymi prawami życia, wedle których oszukad oszusta - znaczy to
dojśd swego.
Robili to z przekonaniem o własnej słuszności, tym bardziej, że głosy o konieczności zmiany stanu rzeczy
nazywano „nastawieniem konsumpcyjnym” i grzmiano z trybuny. Wobec tego robotnicy oficjalnie
„podnosili” swą świadomośd - sprawy bytowe zaś załatwiali pod kapotą.
Prawo było jak miecz odcinający głowę hydrze. Głowy odrastały. Musiały odrastad.
Po upływie pewnego czasu od wydania wyroku w sprawie wózka postanowiłem odnaleźd Stanisława L.
Szedłem wzdłuż murowanych baraków przy Okopowej. Nigdzie jakoś nie mogłem znaleźd drzwi. Pukałem
do okna. Ludzie gasili światło. Gdy przez szybę pytałem, gdzie mieszka L. - nie odpowiadali lub
odpowiadali przekleostwami. Jakiś przechodzieo wyjaśnił mi:
- Oni nigdy nie podadzą nazwiska, bo myślą, że to eksmisja... Baraki były remontowane przez jakieś
przedsiębiorstwo, a oni wprowadzili się na grandę. Wówczas przedsiębiorstwo zamurowało drzwi. A oni
nic. Mieszkają dalej. Jak wchodzą? Przez okno.
Wreszcie znalazłem okno, za którym mieszkał Stanisław L.
Mały pokoik, którego powierzchnię wypełniały całkowicie: tapczan, szafa, stół, wózek dziecinny i piec
kuchenny. Młody człowiek obierał kartofle. Włosy spadały mu na oko. Powiedziałem, co mnie tu
sprowadza. Milczał. Patrzył. Jego wzrok wyrażał: I tak wiem, kim jesteś i po co przyszedłeś. Wziął mnie za
tajniaka. Wszystko wyjaśniło się dopiero potem.
Przedwczoraj była w tym pokoju rewizja. W zakładach, gdzie Stanisław L. pracuje, zginęły w rozdzielni
czterdzieści cztery obrusy nylonowe. Wartośd pięd tysięcy czterysta złotych.
- Przyszli do mnie! Kierownik był z milicjantem. Nic nie znaleźli, dom wywrócili ,do góry nogami...
Moją osobę potraktował L. jako dalszy ciąg wywiadu. O kradzieży obrusów dowiedział się dopiero w
czasie rewizji. Nie miał ich w ręku. A w ogóle to uważa, że rewizja była „na lewo” - bez nakazu
prokuratorskiego. Bo kierownik na niego nalatuje.
Przyszła żona. Patrzyła wystraszona na obcego. Podała przez okno córeczkę. Ewa liczy już osiem
miesięcy. Ładne dziecko. Do pięciu miesięcy była bez wózka. - Trzewiki sprzedałem na wózek. Kupili w
PDT. Trzysta dwadzieścia złotych. Ma jeszcze paragon. Ewa niewiele korzysta z wózka. Budzą ją przed
szóstą rano. Dziecko wyrwane ze snu płacze. Jest jeszcze ciemno, kiedy matka zostawia je w żłobku. Idzie
do pracy. Jest księgową i zarabia siedemset złotych.
Na ścianie grzyb i duże zdjęcie ślubne. Jest już piąta, a Stanisław L. obiera dopiero kartofle na obiad.
Odgarnia włosy. - Ludzie patrzą teraz na mnie w zakładzie jak na bandytę. Jakie prawo miał kierownik
robid u mnie rewizję! Chcą mnie teraz zwolnid z roboty! Czy ja całe życie mam już byd za złodzieja?

Opowiedziałem dalszy ciąg tej historii paru osobom.


- Widzę w tym dowód wielkiej prawdy: żaden czyn człowieka nie dzieje się tylko raz - w teraźniejszości.
Każdy sięga w przyszłośd, nic bowiem nie jest bez następstw. Na tym polega fatalizm ludzkich poczynao -
powiedział pewien poeta.
- Od dawna wiedziałem, że kleptomania nie jest przejawem stanu chorobowego ludzi, ale organizmu
społeczno-gospodarczego - powiedział nauczyciel ze szkoły podstawowej.

III

Ta historia prosta jak we włoskim filmie przeciągała się. Udałem się do VIII komisariatu. Stanisław Ł.
wspomniał, jakoby rewizja dokonana była „na lewo”. Kierownik komisariatu stwierdził:
- Trzeba było działad szybko. Wszystko okazało się w porządku. Ma prawo chcied nakazu. Jest przepis:
„Na żądanie osoby, u której przeprowadzono rewizję, należy doręczyd jej postanowienie o zatwierdzeniu
rewizji w ciągu siedmiu dni od zgłoszenia żądania”.
- Ale dlaczego właśnie zrobiono rewizję tylko u niego, skoro w transporcie pracuje więcej ludzi? On czuje
się skrzywdzony tym posądzeniem.
- Zakład wskazał. Oni tam lepiej znają ludzi. W takim wypadku zawsze ktoś musi byd moralnie
pokrzywdzony, jeżeli nie jest sprawcą. A sprawca lubi też odgrywad czasem sztuki... Jeżeli chodzi o nakaz,
to doręczymy w ciągu tygodnia.
Udałem się do zakładów. Z początku nie mogli zrozumied, co mnie sprowadza. Wreszcie w radzie
zakładowej stwierdzono:
- Nie ma mowy o żadnym zwolnieniu. Owszem, zwalniamy złodziejów złapanych za rękę - a raczej za
połę. Wczoraj trzech konserwatorów wyrzuciliśmy z zakładu - wynosili lampy i części. Tłumaczyli się, że
na własny użytek - „pioniera zreperowad”. A w domu milicja znalazła po czterdzieści sztuk! Niedawno też
zatrzymali kobietę. Chciała wynieśd” żarówkę. Zwykła żarówka. Wdowa - troje dzieci, zarabia siedemset
złotych. Z miejsca powiedziałem: „Nie, nie wyrzucad!” Nawet milicji nie oddaliśmy. Przeniesiona została
na inny wydział. ft
Przyszedł kierownik, którego Stanisław L. posądzał o szczególną złośliwośd.
- Dlaczego zrobiliśmy u niego rewizję? Widzicie, zginęło z szafy kilkadziesiąt obrusów plastykowych na
stoły montażowe. Dla zakładu to strata. Ludzie teraz inaczej zaczynają patrzed na te sprawy. Wiedzą, że
co ukradzione z zakładu, to ukradzione z ich kieszeni. Wspomnieli o L. Widzieli, jak się kręcił przy szafach.
Ja o L. nic złego nie mogę powiedzied - pracuje chętnie, tyle że w oczy nie lubi człowiekowi patrzed. Ale
obrusów trzeba było gdzieś szukad. Pewno, że to nie jest przyjemna rzecz posądzad kogoś, ale posądzony
to nie znaczy podejrzany. Zrobiliśmy tę rewizję. Nic nie znaleźliśmy prócz biedy, grzyba na ścianie i paru
mikowych mostków od detali. Były połupane - pewno dziecko się bawiło. Spytałem skąd to. „Jak to? -
powiedział L. - przecie nie ukradłem. Jak śmiecie noszę, . to mi się do butów nasypało”. Ot i wszystko. A
teraz L. biega za dwóch. Może chce wyrównad to, że mi nawymyślał w czasie rewizji. Kazałem mu
dostarczyd szafę do markowni, to zamiast we dwóch-trzech sam ją przytaskał. Zbił przy tym szybką.
- Co wy do cholery! - mówię do niego.
- Przepraszam, zbiło się niechcący...
- Nie o to chodzi. Co wy tak dźwigacie za dwóch!
Ot i wszystko - skooczyłem dalszy ciąg tej historii. Nauczyciel ze szkoły podstawowej wysłuchał jej, spytał
o parę szczegółów (Czy kierownik wiedział o poprzedniej sprawie z wózkiem? - Nie. Czy w zakładach jest
już rada robotnicza? - Tak.) i powiedział:
- Zdaje mi. się, że siódme przykazanie znowu staje się aktualne jako zasada. Ludzie przestaną wtedy
usprawiedliwiad kradzieże fabryczne, bo nikt nie jest skłonny usprawiedliwiad tego, kto go okrada.
Dotychczas podciągano świadomośd - obniżano byt. Teraz chodby na podciąganie bytu trzeba było
poczekad, to przynajmniej ludzie widzą, że zaczyna to od nich zależed. Kontrola wartości materialnych
przez nich wytworzonych jest w ich rękach. A to wpływa na świadomośd. Nie będzie już takiej
sprzeczności między głosem prawa, a głosem społeczeostwa.
Nauczyciele mają tendencje do zawiłego tłumaczenia. Znajomy kierowca prościej wyraził swoje zdanie:
- Dotąd połowa kradła, a druga zamykała oczy. Teraz wszyscy musimy mied otwarte, bo inaczej nie
wyciągniemy się z bidy.

1956 rok

Pielgrzym nie nawrócony


Reportaże spod szczytu

Spotkałem się w tej wędrówce z wieloma znanymi osobistościami. Był tam Blaise Pascal, Jaurès, Gorki,
Egon Erwin Kisch i wielu innych, którzy wprawdzie zeszli z tego świata, ale zostawili swoje myśli.
Z rodaków natknąłem się na Władysława Reymonta i Henryka Sienkiewicza. Na koocu wspominam o
Heoku P., dawnym zetwuemowcu...
Mimo tych licznych kontaktów przez cały czas pielgrzymki byłem sam. Sam wśród zgiełku.
Jeszcze teraz, gdy siadam do pisania reportażu spod szczytu, mam w uszach ten cały święty jarmark.
Każdy handlował na intencję bożą, ale na własny rachunek. „Na moim stoliku rzeczy bez liku! Krzyże w
różnych rozmiarach! Medaliki na nylonie! Ogórasy po złotemu! Prawdziwe czeskie złoto! Tombak, w sam
raz na paniusi szyjkę, oddaję po trzydzieści złotych! - Potrójny obrazek za pięddziesiąt! Przechodzimy z
prawej strony na lewą lub z lewej na prawą i widzimy kolejno: Pan Jezus z otwartym sercem, Matka
Boska z otwartym sercem i święty Antoni. Tak wygląda potrójny obrazek. Przechodzimy z prawej
strony...”
Przechodzili z prawej strony na lewą - z lewej na prawą. Prądy mijały się, zderzały. Płynęły olbrzymie
rzeki pielgrzymów...
Ja też przechodziłem z lewej strony na prawą -z prawej na lewą. Byłem wśród pątniczego tłumu. Wraz z
nimi stałem w ogonku na „ofiarę”, tłoczyłem się} klęczałem, odpychałem natrętne ręce handlarzy,
spałem u „pietruszczarzy...” Byłem wśród tysięcznego tłumu - a jednak byłem sam.
Każdy może byd pątnikiem. Nie każdy wierzy jednak w odkupiające właściwości pielgrzymki...

Egon Erwin Kisch, gdy szedł się kąpad w cudownej wodzie w Lourdes, po pewnym wahaniu zostawił w
hotelu spodenki kąpielowe i ręcznik.
Ja-udając się w pielgrzymkę do Jasnej Góry zostawiłem w Warszawie od miesięcy trwające dyskusje na
tematy moralno-polityczne. Nie raz dało się w nich usłyszed wyznanie niewiary.
Wiara - to znaczy pewnośd. Te dyskusje przynosiły najczęściej tylko pewnośd negacji. Nie raz
wypowiadano słowa, które dla wielu stały się confiteor: „ja w nic nie wierzę”. To nie starcza na długo.
Poczciwi ludzie lubią mied gwarancję. Przekonałem się o tym, gdy porzuciłem uczestnictwo w
rozważaniach i ruszyłem w pielgrzymkę.
Sześddziesiąt dwa lata temu wybrał się z pielgrzymką na Jasną Górę Władysław Reymont. Wówczas
wyruszało się z Okęcia piechotą. Od trzech do dziesięciu rubli kosztowała podróż furmanką na miejsce.
Raszyn Tarczyn, Grójec - dalej zaś Wielgomłyny i Cielętniki wyznaczały kolejne etapy pielgrzymki. Pątnicy
wówczas nazywali się nawzajem „bradmi” i „siostrami”. Drogę mierzono na wiorsty, a po drodze
żydowscy szewcy zaglądali w zelówki. Na postoju zachęcano: „Bracia pobożne i siostry! Chodźcie na
herbatę: dwa grosze bez cukru, cztery z cukrem. Chodźcie, ludzie pobożne, na barszcz świeży i kapuśniak
gorący”.
Autor „Pielgrzymki do Jasnej Góry” wraz z pątnikami łykał kurz, przewijał nogi, klękał w przydrożnych
kościołach. Był nie tylko z nimi, ale był jednym z nich. Nie był sam. Tak określał pielgrzymów: „Są to
najmędrsi z mądrych - wierzą. Nie pytają, nie wątpią, nie dociekają - tylko wierzą. W tem jest ich siła i
szczęśliwośd”.
Szczęśliwości tymczasem nie zauważyłem, za to siłę - i owszem. Już na Dworcu Głównym przy wsiadaniu
do wagonów. Bo obecnie na piechotę wybierają się raczej z bliższych okolic Częstochowy. Po odpust
jedzie się teraz drugą klasą. Tłok, krzyki, zaduch. Korytarz nabity. Pielgrzymi nawet w ubikacjach. Twarze
przylepione do szyb. Pociąg rusza. Zaczyna się monotonny śpiew. Tego nie można uniknąd. Nie można się
schowad. Również w ubikacji wyją babskie głosy. Przed obrazem wiezionym do poświęcenia palą
świece...
Nocne rozmowy. Płyną słowa spod sumiastych wąsów, niczym dalszy ciąg jakiejś ewangelickiej
przypowieści:
- Szedłem z krzyżem przed kompanią, a kunie na mnie. Co ja w bok - one za mną, wiecem ich krzyżem
między oczy przymierzył. W ręce to mi ledwo szczapa została...
Słychad zgorszone szepty: - Źle zrobił... Nie powinien!
- Jak to ile? - poruszyły się wąsy. - To żydowskie kunie były!
- Skąd niby to wicie, Piasecki?
- No bo kunie się zlękły i poniosły, a Żydek ze strachu gwałt podniósł...
- A to teraz miało byd?
- Gdzie teraz! Przed wojną. Teraz - chwalid Boga - o Żydków nie tak łatwo.
I tak chwaląc Boga jadą pielgrzymi. Nie liczą stacji, tylko ziarnka różaoca.

II

Częstochowa. Z daleka widad zielone światło Jasnej Góry. Przypomina to trochę Pałac Kultury. Tylko tam
jest światełko czerwone.
Po północy. Na pustej ulicy olbrzymi samochód centrali mięsnej i kompania pątników. Szofer patrzy
zaspanymi oczyma na kolorowe zapaski bab.

Ze wzgórz Częstochowy rozlega się dzwon,


Gdzie Polski Królowa ma tron...

Śpiewają poddani. Częstochowa stolicą wielkiej monarchii. Miasto śpi. Pusto. Jeden tylko pijak śpiewa
całkiem co innego. Pielgrzymi idą w stronę zielonego światełka.
Świt. Ludzie jeszcze śpią. Orkiestra grzmi. Za orkiestrą tabliczka: Mierzyn. Z tyłu kompania Orkiestra gra
dziarskiego marsza. Mijają staromodny biały karawan z aniołkami. Stoi przed domem i czeka na klienta.
Kompania przechodzi. Ale częśd pątników zostaje na chodniku. Jasna Góra nie ucieknie. Patrzą na
srebrzzyste aniołki. Im śmierd nie straszna - przyszli tu przecież zapewnid sobie życie pozagrobowe;
straszna tylko ciekawośd...
Ciągną kompanie. Jest i z Nowej Huty. Im bliżej szczytu, tym bliżej do odpustu, do odnowienia ślubów,
do wieczności. Ale nim dotrze się do bram klasztoru, trzeba przejśd przez dzielnicę handlową Jasnej
Góry. Tu wszystko, co służy odpustowi i wieczności, jest bardzo doczesne. Najbardziej ziemskie są gesty
handlarzy.
- Może medaliki na nylonie? - proponuje nie ogolony „medalista”.
- Na taką żyłkę toby się nawet kiełb nie złapał, a cóż dopiero katolik! - szydzi stojący obok konkurent. On
ma medaliki na alpakowym łaocuszku. Jest również pijany. „Jak nie łyknę, to nie mam szczęścia” -
zwierza się szeptem kumplowi. Ale zaraz podnosi głos za odchodzącym chłopem:
- Srebrny chciał za trzydzieści złotych! Myśli, że tyle, co jego zgniłe kartofle.
Zawsze cwaniacy pogardzają naiwnymi. Na Jasnej Górze też. Wedle nich pielgrzymi przychodzą tu tylko
po to, by zostawid swoje pieniądze. Trzeba im to ułatwid.
Towar jest wszędzie: na ziemi, w walizkach, na kramach, w budkach. Tu niedziela nie jest dniem
odpoczynku. Skaczą do oczu krwawe broszki w kształcie serca i święte obrazki. Chwytają klientów
rozłożone ramiona krzyży. Pakuje się je w papier toaletowy - bo taka ładna, karbowana bibułka. Żona
przynosi obiadowe dwojaki kramarzowi. Dziwi się:
- Co, krzyży nie masz?
- Były, ale już wyszły... Donieś z domu!
Wśród sieci z różaoców i słodkich spojrzeo malowanych świętych przepływa tłum. Łakome oczy, skąpe
ręce: w dłoni brudna chustka z pieniędzmi.
- Ile ta książeczka?
- Pięddziesiąt pięd złotych, śliczna...
Kobiecina przymierza nową do starej. Stara grubsza.
- Ale ta za to szersza - wtrąca się kupcowa. Ewangelia na centymetry. Tu nie ma cudów. Tu chodzi o
towar.
Cudów nie ma, ale w marcu na Wyczerpach częstochowska milicja wykryła tajną drukarnię. Schodziło się
do niej przez piec - po drabinie. W piwnicy pedałówką odbijano na kartkach zeszytowych książeczki do
nabożeostwa. W sklepach brakowało zeszytów szkolnych. W szafie drukarza z katakumb stało
sześddziesiąt par butów. Ale Giną Lollobrigida ma podobno trzysta dwadzieścia. Nie trzeba ustawad w
pracy. „Potrójny obrazek za pięddziesiąt złotych. Kropielnice tanie!” Przesuwa się tłum. Twarze jednakie.
Jednaki towar im się podoba. Niewiele im potrzeba. Może byd kiszony ogórek za złotówkę i obwarzanek.
Na murze podklasztornych kramów wisi „Ostatnia wieczerza” w pomidorowo-fioletowym kolorze. W
pobliżu dymi żelazny piecyk-koza. Babcia obiera kartofle - synowa miesza kapustę.
- Zbliżcie się, pątnicy, za trzy złote zupa.
A spirytus w butelce po occie.
Nie opodal na stoku atelier fotografów. Tu też niewiele potrzeba. Jako tło - płótno: „Pamiątka z Jasnej
Góry”, „Nigdy o Tobie nie zapomnę” z gołąbkiem w rogu. Dziewczynka cieszy się, oglądając mokre
odbitki: „Cały tatuś, cały!” Na poprzednim zdjęciu tatusiowi brakowało głowy; za to wieża klasztoru była
w całości...
Długo można tak łazid i podziwiad te dwie strony medalika. Ale ironista będzie tu osamotniony. Zresztą
na ile starczy tej ironii? Tego jest zbyt dużo. To jest robione na serio. To jest przeżycie. To jest przecież
przedsionek świątyni. Nie można zatrzymywad się-w przedsionku. Idźmy dalej.

III

Przychodzą tu po gwarancją. Chcą wymienid codzienne kłopoty na pewnośd wiecznego bytowania. Nie
mają nic prócz tej nadziei. Gorki powiedział: „Mniejszośd potrzebuje Boga dlatego, że wszystko inne już
posiada, a większośd dlatego, że nie posiada nic”. Tu jest właśnie ta większośd. Chcą złożyd ślubowanie,
uzyskad odpust, żeby zagwarantowad sobie miejscówkę na życie pozagrobowe. Każdy gest temu służy.
Każdy gest się opłaca, bo tutaj kartoteka boska prowadzona jest szczególnie pedantycznie. Dlatego ci
ludzie, którzy potrafią o pół złotego targowad się u szewca, tutaj nie mijają obojętnie żebraka przy
bramie. Dlatego stoją w ogonku, by schowanemu w okienku paulinowi wpłacid na mszę. Dlatego
samotnie odprawiają „Drogę Krzyżową” na Wałach. Dlatego stoją w ogonku „na ofiarę”. Ogonek ciągnie
się pod murem. Krok za krokiem zbliżamy się do kaplicy. Z tyłu pątnicy opowiadają swoje wrażenia z
odsłonięcia słynącego cudami obrazu. To było dziś o północy. Oczy wzniesione do góry.
- Ja nie wiem, ale człowiek taki aż drętwy się robi...
- Tak... Z początku chciałby (krzyczed, a potem taką słodkośd czuje.
- Bo to jakby kawał nieba się uchylał - powoli, powoli... I przerażenie chwyta człowieka, że oślepnie...
Ściany obwieszone złotymi i srebrnymi ryngrafami, bursztynowymi koralami, niklowanymi nogami,
rękami, sercami. Wiszą jak pokwitowania za zrealizowane pragnienia. Kto je sprawdzi? Nowi pragnący na
klęczkach obchodzą kaplicę. Całują ścianę z tyłu za obrazem. Dziś pocałowało ją już tysiące ludzi...
Wsuwają rękę do skarbonki na ofiary - szybko, jak przy dawaniu napiwka...
Tysiące próśb wcałowano w tę ścianę. Świętych można tylko prosid. Oni natomiast mają prawo żądad.
Normalne stosunki służbowe. Na ścianie wiszą wypisane „Żądania Matki Boskiej, które Ojciec święty Pius
XII nazwał jedynym ratunkiem dla świata...”
Osobom, które służą Bogu, nie wolno iśd za modą. Kościół nie zna mód...
Matka Boska chce więcej dusz dziewiczych, które się z nią połączą przez ślub czystości...
Trudno będzie uratowad świat. Z „ofiary” ludzie wychodzą główną nawą. Ale ogonek wije się dalej jak
wąż. Każdy chce przejśd koło cudownego obrazu. Kobiecina opowiada:
- Kiedyś to jedna kobieta, jak ją prowadzili przed Panienkę, to się wyrywała, krzyczała. Tak samo uciekała
od konfesjonału. Ksiądz jej kazał powtarzad: „Jezus - Maria - Józef - ratuj duszę moją!” a ona nie mogła.
Pytam się naszego proboszcza - jeszcze wtedy RozstworowsM był - co z nią.
- Opętana - rzecze proboszcz.
- To tylu księży w Częstochowie i opętania nie może z niej wypędzid? A proboszcz na to: -Nie, bo to tylko
mogą księża, co grzechu nie mają…
Księży tu pełno: w obrębie murów klasztornych, w dzielnicy handlowej i w mieście. Tłum płynie.. Można
powtórzyd za Kischem: „Na przodzie, w środku, z tyłu przemyka się męskie i żeoskie duchowieostwo -
korpus oficerski i podoficerski tej armii, której ofiaruje się kult miast kultury, ciemnotę miast światła,
której przyrzeka się cuda zamiast udzielid pomocy. Ten pochód trwa osiemdziesiąt, lat”.
Ostatnie zdanie się nie zgadza. Kisch pisał je w 1934 roku w związku z widzeniem Bernadettę Soubirous
w grocie Masabielle.
Na Jasną Górę podążają od stuleci. W roku 1382 Władysław, książę opolski, przywiózł tu z Rusi słynący
łaskami obraz. Obraz malowany na cyprysowym drzewie jest bizantyjskiego pochodzenia; pielgrzymi są
krajowi.
„Dobra Pani Jasnogórska” raz na pół wieku wychodzi ze swej kaplicy na Wały; od ostatniego terminu
upłynęło dopiero dwadzieścia lat. W tym roku odstąpiła od zasady. Zakooczenie Roku Maryjnego w
sierpniu połączone było z odnowieniem ślubów narodu wobec Królowej Korony Polskiej (300-lecie
ślubowania Jana Kazimierza we Lwowie). Przybyło trzydziestu ośmiu księży ordynariuszy, biskupów,
sufraganów. Przybyły setki tysięcy pątników. To był potop. Dla spowiadających się zabrakło miejsca w
bazylice i konfesjonałach. Spowiadano więc na murze, na parapetach okien, w narożnikach klasztornego
podwórza. W ciągu dwóch dni sto sześddziesiąt tysięcy osób przystąpiło do komunii.
Obnoszono obraz. Organy grały: Regina Poloniae, laetare, Alleluja. Msza pontyfikalna. Apel do wiernych
o dotrzymanie ślubów i wytrwanie w cnotach chrześcijaoskich. „Przyrzekam Ci uczynid wszystko, co leży
w mojej mocy, aby Polska była rzeczywistym królestwem Twego Syna i Twoim”. - to słowa ślubów
narodu polskiego.

IV

Gdy włóczyłem się pod szczytem, przypomniały mi się fakty z innego terenu. Tutaj dopiero, w obliczu
tego tysięcznego rozmodlonego tłumu, zrozumiałem ich wymowę.
...Proboszcz w Kooskowoli wyszykował salę parafialną. Odbywają się tam występy teatru, zespołu pieśni
i taoca, koncerty; W kinie operatorem jest kościelny, kasjerką jego żona, a bileterem - grabarz. Plany
miesięczne kino wykonuje w stu sześddziesięciu procentach. Równocześnie sklepy starozamojszczyzny
nie wykonują planów obrotu wyrobami PMS.
... Gdy do Wołomina przyjeżdża teatr - ołtarz rozsuwa się na boki i na jego miejsce ustawia się dekoracje.
Na scenie „Pieją koguty”, publicznośd w ławach kolatorskich (tylko ambona nie zajęta), a sympatyczny
proboszcz wpuszcza bez biletów - tylko „co łaska na odbudowę kościoła...”
...Przy kościele franciszkanów w Krakowie wyświetla się filmy. Ekrany zainstalowano również przy innych
kościołach.
...W województwie krakowskim jeden ksiądz wypada na trzy tysiące mieszkaoców. Przed wojną stosunek
ten miał się jak jeden do dwóch i pół tysiąca. Za to przed wojną nie notowano takiej liczby młodzieży w
kołach ministrantów: po kilkadziesiąt osób w każdej parafii.
...Mój trzynastoletni kuzyn po odrobieniu lekcji biegnie do proboszcza, bo tam ksiądz gra z młodzieżą w
siatkówkę i wypożycza piłki.
...Ofensywa wymaga uatrakcyjnienia metod agitacji. Proboszcze walczą o postęp techniczny, ale w
dalszym ciągu wierzą w stare sposoby; dlatego organizują pielgrzymki, misje z okazji jubileuszów
kościelnych; dlatego wypożyczają mówców zakonnych od jezuitów, sercanów, redemptorystów i
salezjanów. Płyną gesty i słowa: Bóg, cnota, kara, odkupienie, piekło, wiecznośd, duch, cierpienie...
Amen.
Przed wojną, mimo sprzyjających warunków, nie było takiego napięcia w tej świętej wojnie. „Kościół
zaczął się zajmowad słabymi wtedy, kiedy oni stali siłą” - powiedział Jaures. Byli słabi, póki byli zdani na
łaskę paoską. Stali się potencjalną siłą, kiedy objawiła się konkretna idea polityczna. Ale ta idea jest z
tego świata - to znaczy daje się sprawdzid. Wymaga sprawdzenia. Czasem wykrywa się błąd, czasem w
ogóle rachunek się nie zgadza.
Poczciwi ludzie bardzo lubią pewnośd. Wiara - to pewnośd. Człowiek, aby usprawiedliwid swoje istnienie,
musi mied oprócz pięści i chleba jeszcze jakąś ideę moralną. To nie wyjątek z kazania: to Sienkiewicz,
który nieraz odwiedzał Jasną Górę. Można się na niego powoład.
Ofensywa i umocnienie się jednego światopoglądu może mied miejsce tylko przy równoczesnym kryzysie
rywalizującego światopoglądu. Zastanawiamy się nad współczesnymi kategoriami moralnymi, normami
ocen. Tymczasem światopogląd „nie z tego świata” nie każe się zastanawiad. On wszystko wie - od
stuleci. To nic, że zalatuje katakumbowym zaduchem. Za to są gwarancje niezmienności. Religia daje
gwarancję wieczności, ale i rzeczywistości nie pozwala leżed odłogiem. W teraźniejszości służy
wypożyczeniem piłek, godną rozrywką i pociechą duchową.
Dla nas wiecznośd nie podlega planowaniu. Ale żebyśmy potrafili chod obsłużyd sprawnie teraźniejszośd!
Mało tych piłek, mało godnych rozrywek - a już pociechy duchowej na pewno sejm nie uchwali...
Poczciwi ludzie nie chcą byd filozofami. Nie chcą dostawad pozwolenia rozumu na swe przekonania. Chcą
w coś wierzyd. Muszą w coś wierzyd. Dlatego ta ofensywa jest zrozumiała. Nie tyle jest ona wynikiem siły
światopoglądu „nie z tego świata”, ile słabością polityki „z tego świata”. My dyskutujemy o ideologii i
metodzie, a oni tymczasem ciągną: kompania za kompanią. Cała armia, która chce ratowad świat. Ale
najpierw próbuje go podbid.

O! Słuchaj, narodzie, co głosi ci dzwon,


I kochad Maryję tu ślubuj po zgon.

Idą i idą. Chwieją się chorągwie, podrygują toboły na plecach, kiwają się porcelanowi święci zawinięci w
ręcznik i niesieni pod pachą. Czym można by ich zatrzymad? Jakim słowem? Jaką ideą. Żadnej „z tego
świata” prędko nie uwierzą. Przesiąknęli przekonaniem, że życie doczesne jest tylko zdradliwą kładką, po
której się przechodzi na brzeg wiecznej szczęśliwości. Każda myśl, głosząca siłę i wolnośd człowieka,
została im przedstawiona jako szataoska pokusa. Trzeba najpierw tę myśl uczynid siłą, żeby musieli w nią
uwierzyd. Nie zrobi się tego krzykiem ani fanfarami, tylko poprzez rzeczywistą wolnośd człowieka.
Tymczasem pielgrzymi nie usłyszeliby nawet świętego. Chyba, że sprzedawałby portfele wraz z
grzebieniami za dziesięd złotych, jak ten oto młody człowiek. Stoi na krześle i krzyczy:
- Zapraszam wszystkich znajdujących się na tym placu, czy to jest robotnik, czy inteligent pracujący. W
ramach wyprzedaży poremanentowej naszej firmy...
Firma to jest on, składane krzesełko i dziurawa walizeczka. Firma ofiaruje za dziesięd złotych portfel z
dwoma grzebieniami: Ostatnie dziesięd!
Nie jest to skóra. Nie jest to cerata. Nie łudźcie się nadzieją. Nie jest to dermatoid...
Jest to zwykły brązowy papier. Pchają się, kupują. Gdyby im powiedzied, że ich tu oszukują - nie
uwierzyliby.
Tu czas mierzy się różaocem, tu, pod szczytem, powietrze wydaje się gęstsze - od modłów, śpiewu,
organów. Piękny baryton rozbrzmiewa z głośników. W tych pieśniach można się wyżalid, nadzieję
znaleźd, serce pokrzepid... Wciąż powtarzają się ulubione słowa człowieka: „my grzeszni, my błądzący”...

Błądziłem tak samotny wśród tysięcy. Chod to był już wrzesieo, wciąż nadchodziły nowe kompanie.
Jedna z orkiestrą. Szedłem obok. Nagle w chłopaku, grającym na kornecie, poznałem znajomą twarz.
Heoka P. znałem jako zetwuemowca. Spotkałem go na obozie „Służba Polsce”. Prowadził nasz zespół
artystyczny. Działał. Pojechał jako jeden z delegatów na zjazd zjednoczeniowy we Wrocławiu.
Odprowadziłem kampanię pod szczyt. Poczekałem, aż odjął zmęczone usta od kornetu. Na głowie miał
taką czapkę jak reszta orkiestry: granatowa z zielonym otokiem. Przywitał się. Narzekał, że usta bolą. Już
gra tak szesnastą godzinę. Spytał, z jaką jestem kompanią. Zdziwił się, że sam; pamiętam, że zawsze lubił
masową organizację. Umówiliśmy się nazajutrz.
Rozmawialiśmy jak dwaj pątnicy w chwilach wolnych od uniesieo: o podróży, pogodzie... Rozmowy nie
starczyło nawet na zagryzienie tej dwiartki wódki. Przez okno widad było kilkusetmetrowe kolejki do kas
biletowych. Zajechał pociąg. Pielgrzymi ze strasznym krzykiem zaczęli się tratowad na peronie. Ładowali
się oknami.
- Pamiętasz, jak byłeś kiedyś delegatem? - spytałem wreszcie. - Jak do tego doszło, że teraz jesteś...
pielgrzymem?
- Tam było za dużo słów bez pokrycia - brzmiała odpowiedź.
- A tu masz pokrycie?
Spojrzał zdziwiony, jakby podejrzliwie. Na tym skooczył się ten temat. Heniek śpieszył się na Jasną Górę,
bo o piątej zasłaniano obraz. Poszedłem i ja.
Tłum. Kaplica szczelnie nabita. Zaraz na wstępie zgubiłem Heoka. Szept. Oczy w jeden punkt. Zaduch
straszliwy. Zemdlonych ze środka nie wyprowadzają, cucą machaniem chustek. Już, już piąta. Zdaje się,
że jakaś cięciwa napina się powoli. Wybucha głos trąb. Ogromne westchnienie przechodzi przez kościół.
Zgniecieni w jedno olbrzymie stado ludzie płaczą. Ale oczu nie zakrywają. Oczy w jeden punkt, który
znika za żaluzją...
Kiedy to ja ostatni raz słyszałem płacz ludzi dorosłych? Aha, w pewien marcowy dzieo 1953 r. Tylko, że tu
powtarza się to od setek lat...
Zbiorowa sugestia trwa dla mnie tak długo, jak długo tkwię w tłumie. Kiedy odchodziłem spod szczytu,
towarzyszyła mi myśl Pascala: „Kiedy się nie zna prawdy w jakiejś rzeczy, dobrze jest, aby istniał wspólny
błąd, który by dawał ludziom jakąś pewnośd; główną bowiem chorobą człowieka jest niespokojna
ciekawośd rzeczy, które mu są niedostępne; mniej źle jest mu trwad w błędzie niż w tej jałowej
ciekawości”.
Kusząco brzmi to credo wygody. Byd może warto je polecid tym, którzy i tak nigdy nie zdobędą się na
myślenie; muszą mied wszak jakąś zasadę usprawiedliwiającą. Ci jednak, którzy raz poczuli gorzki fałsz
zasady „wspólnego błędu”, nieprędko wyleczą się z tej choroby, przed którą przestrzega Pascal.
Pielgrzym nie nawrócony wracam do Warszawy - do przerwanych dyskusji. Tam nie będę sam. Na
szczęście jest więcej ludzi chorych na tę samą chorobę...

1956 rok

Święty Franciszek w terenie


Reportaż o potrzebie odwagi

Pierwszy chyba raz mi się to zdarzyło: bałem się tam jechad; okropna chwila dla reportera. Bałem się, że
po powrocie będę musiał pisad to, czego nie chcę, czego mam już dośd.

W wojewódzkim mieście już na samym wstępie spotkały mnie rzeczy nieoczekiwane.


- Pan cyrkowiec? - spytał portier w hotelu. Czyżbym aż tak wyglądał? Nie byłem cyrkowcem, ale chciałem
gdzieś spad. Dostałem łóżko w trzyosobowym pokoju. Oprócz mnie mieszkało w nim dwóch cyrkowców.
Jeden był zagraniczny; nic nie mówił, za to wciąż się uśmiechał. Drugi był niski, miał naoliwione włosy i
poruszał się tak, jakby bez przerwy patrzyło na niego tysiące oczu. Nie wiem, czy był klaunem, treserem
niedźwiedzi czy żonglerem. A może takim, co rozwija na arenie dywany? - Pan dziennikarz? Co pan chce
stąd pisad? - spytał mnie.
Nie dałem na to odpowiedzi. Sam nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, czego nie chcę pisad. Nie chciałem
pisad „odważnego” reportażu o należących do przeszłości wyczynach dzierżymordów i kacyków.
Nie jestem wprawdzie świętym Franciszkiem, niosącym wybaczenie dla wszystkich, ale nie mogłem już
wąchad świostw, jakie odwilż wydobyła na wierzch.
A swoją drogą ciekawe, jak dziś czułby się taki święty Franciszek w terenie?

Pierwszy dzieo w terenie. Byłem na zebraniu załogi dużych zakładów. Ludzie podrywali się z miejsc,
krzyczeli, wymachiwali pięściami. Wszyscy prawie mówcy zaczynali od słów: - Pamiętam, jak towarzysz w
roku 195...
Jeden po drugim coś przypominał, wreszcie niemal wszyscy przypominali sobie coś nawzajem.
Temperatura rosła. Dyrektor zapewne wiedział, że przygotowano dla niego taczki, bo wciąż patrzył na
drzwi. Ktoś próbował tłumaczyd zebranym, że nie zmieści się na nich to całe zło, które należy wywieźd.
Nie na wiele się to zdało. Nadszedł moment, kiedy lawina runęła. Wówczas nikt nie był w stanie
powstrzymad wjeżdżających taczek.
Były ich dwie pary. Ponieważ przewidzianych „pasażerów” było ponad dziesięciu - musiały obracad kilka
razy. Tłum skłębił się i zmieszał. Ludzie parli w jakąś stronę, nie bardzo wiedząc, po co tam zdążają. Doy
chwila ktoś rzucał nazwisko nowego „kandydata” na przejażdżkę taczkami. Tama została przerwana.
Wystarczyło mied parę w płucach, żeby oskarżad. Argumenty nie były ważne.
Groźna to chwila, kiedy krzykiem usiłuje się kierowad historią. Prawda, że krzyk wyrywa się -niekiedy
wtedy, gdy już wszystko zawodzi. Ale czasami również , krzyczą ci, którzy chcą ogłuszyd rozsądek. Jakże
często skrzypienie taczek miało temu służyd! Jakże często była to chęd wygryzienia ludzi niewygodnych
różnego rodzaju grupkom...
Potem jeden z uczestników zebrania mówił do mnie:
- Ludzie przypomnieli sobie wszystko z przeszłości, wszystko okładają jednym stemplem „stalinowiec” -
zapomnieli natomiast w ogóle o pracy. Daleko tak nie zajedziemy!
Pamięd to naprawdę dobra i potrzebna rzecz. Kiedy jednak sądzi, powinna mied z obu stron ławników; z
jednej - rozsądek i z drugiej - rozsądek.
Już widzę, święty Franciszku, że wyciągasz swe miłosierne dłonie, żeby zasłonid tych ludzi, których
przewidziano jako „pasażerów”. Chociaż po prawdzie i w niebie uznaje się, że akt rozgrzeszenia łączy się
z pokutą. Może ubrałbyś we włosiennicę tych, którzy brali aktywny udział w niejednej brudnej grze, nie
chcesz jednak dopuścid do polowania na czarownice. Obaj tego nie chcemy. Ty przez miłosierdzie, ja - bo
wiem, że gdzie kooczy się walka ideologiczna, tam zaczyna się awanturnictwo i demagogia. Na pewno
zasługują na to określenie pewne jesienne „przewozy taczkowe”. Ale trzeba pamiętad, że pojęcia
polityczne - demagogia, awanturnictwo, wróg, walka z... - są jak karty do gry: przechodzą z rąk do rąk.
Należy uważad, czy ktoś w naszej rozgrywce nie wyciągnął asa z rękawa. Szulerzy zdarzają się w
„najszacowniejszym” towarzystwie. Wówczas ogrywają naiwnych.
Pojęcia polityczne - jak wszystkie zresztą pojęcia - mają charakter relatywny. Stają się konkretne w
odniesieniu do określonej sytuacji, do określonych ludzi.
W pokoju hotelowym zagraniczny cyrkowiec powitał mnie uśmiechem. Ten drugi zapytał, co znalazłem
w terenie. Opowiedziałem o „przewozach taczkowych”. Śmiał się.
- Wie pan co - powiedział w koocu. - To by się nadawało na numer dla klauna: taczki, a na nich dyrektor!
Taki Wronowski - on by to zrobił!
Cyrkowcy stanowczo są bardziej współcześni niż święci.

Drugi dzieo w terenie. Rano doszła mnie wiadomośd o pewnym samobójstwie. Dokonał go ktoś, kogo
zaledwie przed dwoma tygodniami odratowano po zamierzonym otruciu. Tym razem przeciął sobie żyły
w wannie.
Ten człowiek zostawił żonę i troje dzieci. Nie żadna sensacja kazała mi zainteresowad się tą sprawą;
denat był pracownikiem instancji partyjnej.
Poszedłem do komendanta MO. Znał sprawę i człowieka.
- O, to bardzo porządny towarzysz. Nigdy nie wykorzystywał swego stanowiska. Nie był demagogiem.
Zwolniono go. Nie wiem, czy poczuł się zdradzony czy oszukany - w każdym razie niepotrzebny. Oficjalnie
podano do wiadomości, że zmarł z przepicia. Zrobiono alkoholika z człowieka, który nie miał czasu pid
wódki i zginął świadomie.
Rozczarowanym nie stawia się pomników... Komendant opowiadając kiwał głową całkiem nie-służbowo.
- Takich jest więcej. Z komitetu wojewódzkiego i z bezpieczeostwa zwolniono kilkuset ludzi. Niektórzy
regularnie trafiają w ręce milicji. Rozumiecie? Piją z rozpaczy. Im zrobili podwójną krzywdę – najpierw
ich dali na tę robotę, szkolili i rozkazywali, a teraz wyrzucili...
Kilka dni temu komendant stal ze swym zastępcą przed gmachem. Milicjanci kogoś prowadzili. Zastępca
poznał pierwszy.
- Prowadzą jeszcze jednego z tych... To Z. Człowiek był obszarpany i wymięty. Wyrywał się milicjantom.
Krzyczał, szarpał na sobie ubranie.
Komendant schował się do pokoju. Jak spojrzed w oczy temu człowiekowi? Znali go - nieraz prowadził
odprawy. Nigdy nie pił. Teraz w ogóle nie trzeźwieje... Trzymad takiego w areszcie - wstyd. A puścid
strach. Zresztą i tak wróci. Komendant wezwał żonę: - Weźcie go do domu, bo sobie co złego zrobi.
Następnego dnia wieczorem Z. znowu został zatrzymany wraz z innym jeszcze towarzyszem.
Rozmawiałem z sierżantem, który tej nocy miał dyżur w komendzie miasta. Powtórzył, co słyszał. „Opluli
nas, wygryźli. Teraz nas ogłosili wrogami ludu. Nasi Jesteśmy oszukani. I za co nam tak odpłacili? Za ten
kapuśniak jałowy. Za te nieprzespane noce!”
- Nic więcej? - spytałem.
- Potem milczeli - przypomniał sobie sierżant - dośd długo nawet, a następnie zaczęli płakad... Pijanym to
się często zdarza...
Trudno osądzad i klasyfikowad ludzkie dramaty w dobie, kiedy tak szybko zmieniają się role. Musiała
nastąpid kompresja nadmiernie rozdętego aparatu partyjnego i władz bezpieczeostwa- Ktoś musiał
odejśd.
Bywa, że korzysta się z okazji i usuwa tych ludzi, którzy właśnie powinni zostad. Efekt - nowe krzywdy,
rozgoryczenia, desperacja.
Czasem znów to tragedia „zawodowego rewolucjonisty”. Zdaje mu się, że nie można żyd nie będąc
etatowym działaczem.

Święty Franciszku, ty zapewne widziałeś w nich pokutników. Ja widzę w nich żywych ludzi. Dlatego nie
podejmuję się wydad jednoznacznej oceny ich sytuacji. Wiem tylko, że nie zawsze jedli jałowy
kapuśniak... Ale przecież nie wszystkim, do diabła, chodziło o kapuśniak!

Późnym wieczorem w pokoju hotelowym cyrkowiec-o naoliwionych włosach domagał się sprawozdania z
dnia mojej pracy. Wysłuchał, po czym wygłosił swoisty komentarz.
- Nie wiem, czego oni chcą. Wiem tylko, że tymczasem z marksizmu przeszli na... alkoholizm.
Zacząłem podejrzewad, że ten człowiek był klaunem, bo i z czego by się śmiał zagraniczny cyrkowiec?
Myślał pewno, że rozmawiamy o rzeczach wesołych.

Trzeciego dnia dowiedziałem się, że kierownictwo miejscowej rozgłośni ma zamiar podad się do dymisji.
Sprawa ta bardzo poruszyła miasto. Nikt nie wiedział, co jest powodem tej decyzji.
Rzecz wyjaśniła się na zebraniu załogi rozgłośni.
Okazało się, że na ostatnim plenum instancji partyjnej jeden z mówców, nie od dziś znany na tym
terenie, wygłosił filipikę przeciwko radiu. Inni go poparli. W związku z tym kierownictwo programowe
radia podało się do dymisji. Padło uzasadnienie tej decyzji:
- To nie jest demagogiczny gest z naszej strony. Ogłoszono nas kontrrewolucjonistami, wrogami ludu...
Naszą działalnośd w okresie października i następnych dni uznano za antypartyjną... W takich warunkach
nie możemy dalej kierowad rozgłośnią. Powołamy tymczasowe kolegium.
Na sali burza. Żądano przesłuchania taśmy magnetofonowej, na której utrwalona była owa filipika.
Wówczas padło wyjaśnienie: dziś rano ta taśma została skradziona.
Zupełnie jak początek kryminalnej powieści. Z urzędowego gmachu strzeżonego przez strażnika w
kożuchu i z karabinem, ginie dokument. Z „trzynastu taśm dwudziestominutowych, na których
utrwalony był przebieg plenum, zginęła właśnie ta jedna. Na jej miejsce wstawiono starą audycję
sportową.
Jak to się stało? Tej nocy w montażowni przesłuchiwały taśmę dwie stenotypistki. Przenosiły słowa na
papier. Z tego miał powstad protokół. Potem, późną nocą - a może wczesnym rankiem? - ktoś
przyszedł... Zresztą nieważne, kto dokonał kradzieży. Tu nie sprawa wątku sensacyjnego jest ważna.
Ważna jest wymowa polityczna tego faktu; atakujący widad nie czuł się silny, operował nadmuchanymi
argumentami, które wydobył z rękawa. Stara to zasada: kompromitujących dokumentów nie zostawiad
nawet w rękach przyjaciół.
To był jeden fakt. Wystarczy, żeby poznad metody. Tu już nie działał potencjalny tylko wróg przemian.
Święty Franciszku, widzisz, że w tak zwanym „terenie” trochę trudniej niż w niebie. Nawet tobie nie
łatwo jest rozgrzeszyd z tej kradzieży. W dodatku jest to akt polityczny. Ale ciebie to nie obchodzi...
- Coś pan dziś znalazł? - zapytał mój współlokator przed samym zgaszeniem lampy. Powiedziałem:
- Wie pan co? Takiej sztuki z tą taśmą magnetofonową to nawet by taki Nemo czy Ramigani nie
machnął... Keresz też, chod dobry iluzjonista... To widad robili fachowcy. Czarna magia!
Po czym zrobił mi wykład, co to znaczy. Wyniosłem z niego tylko przekonanie, że to jest wielka sztuka.

Czwartego dnia byłem w cyrku. Klauni mnie nie bawili, żonglerzy byli tacy sami, jak przed dwudziestu
laty, a akrobaci nie budzili grozy. Każdy wiedział, że chod wiszą u szczytu - i tak nie spadną na arenę; po
pierwsze - rutyna, a po drugie - siatka ochronna.
Ludzie też za bardzo nie przeżywali tego widowiska. Może byli zmęczeni codziennością, a może doszli do
wniosku, że wszyscy jesteśmy po trosze cyrkowcami...
Wcale nie poznałem mojego- współlokatora z hotelowego pokoju. Był pewno przebrany za kogoś
innego.
Tego dnia nie prowadziłem dialogu ze świętym Franciszkiem. Zapewne wrócił tam, gdzie wszystko jest o
wiele prostsze niż w tak zwanym „terenie”.

Kiedy wszystko to zanotowałem, westchnąłem: gdzież czasy tak zwanego łamania praworządności?
Wówczas wszystko było takie jasne: kacyki, dzierżymordy... A teraz?
Nie chciałem demaskowad zdemaskowanych, nie chciałem pisad „odważnych” reportaży. Ale znowu
przywiozłem fakty ilustrujące starą tezę - że walka między starym a nowym nigdy nie ustaje. Zmienia się
tylko treśd tych pojęd. Ta walka toczy się na wielu płaszczyznach. Za pojęciami politycznymi kryją się
ludzie. Oni nadają im konkretne znaczenie.
Nie wiem, czy nazwad to, co napisałem, „odważnym” reportażem... Wiem tylko, co na temat odwagi
miał do powiedzenia Sokrates: mianowicie - traktował odwagę jako wiedzę o tym, czego należy się bad.

Chciałbym podzielid się z wami odrobiną odwagi.

1956 rok

Spis treści
Wielkie Słońce boi się swego cienia.............................................................................................................................. 2
Morze Martwe ............................................................................................................................................................. 10
Naiwni szukają spryciarzy ........................................................................................................................................... 19
Gwiazdy w kałużach .................................................................................................................................................... 22
Czy tylko sprawa KS 8/54? ......................................................................................................................................... 31
Ewa I............................................................................................................................................................................ 34
Atmosfera .................................................................................................................................................................... 39
Dudki ........................................................................................................................................................................... 53
Ciemny świat ............................................................................................................................................................... 59
Śmierć cywilna chodzi po prowincji ........................................................................................................................... 63
Był sobie dziad i baba .................................................................................................................................................. 68
Bełżec - kopalnia złota ................................................................................................................................................ 71
Opinia .......................................................................................................................................................................... 75
Tylko diabeł zna prawdę .............................................................................................................................................. 79
Ameryka tonie! ............................................................................................................................................................ 85
Pięć hektarów i sumienie ............................................................................................................................................. 91
Prośba o toast za moje zdrowie ................................................................................................................................... 94
U schyłku dnia ........................................................................................................................................................... 100
Łapać złodzieja!......................................................................................................................................................... 104
Pielgrzym nie nawrócony .......................................................................................................................................... 109
Święty Franciszek w terenie ...................................................................................................................................... 115

Paostwowe Wydawnictwo „Iskry”. Warszawa 1957


Nakład 3 000 + 250. Ark. wyd. 12,7. Ark. druk. 20,25
Papier druk. mat. kl. V. 70 g. 82x104(32)
Oddano do składania 8.II.1957 r. Druk ukooczono w czerwcu 1957 r.
Drukarnia Techniczna w Bytomiu, Zam. Nr. 253. R-18

Okładkę projektował Marian Stachurski

You might also like