You are on page 1of 63

LONDYNISZCZE

STANISŁAW MACKIEWICZ

IRYTACJA POSKRAMIANA
Lat blisko siedemnaście mieszkałem w Anglii. Przyjechałem aeroplanem z Portugalii w dniu 8 września
1940 roku.

Kiedy jechałem z lotniska do Hotelu Park Lane na Piccadilly ogromny dym unosił się za dworcem
Wiktorii. Był to właśnie dzieo pierwszego poważnego nalotu na Londyn. Dwie następne noce huk bomb i
trzask artylerii przeciwlotniczej utrudniały nam sen. Trzeciej nocy było ciszej. Opowiadano nad ranem, że
armatom londyoskim zabrakło amunicji.

Przyjechałem do walczącej dalej Anglii z Francji, która broo złożyła. Nastawienie moje wobec Anglików
było podobne do nastawienia innych Polaków, to znaczy, że było wręcz entuzjastyczne.

Zresztą Anglicy robili, co mogli, aby nas w tym entuzjazmie utwierdzid. Jego Królewska Mośd Jerzy VI
czekał na peronie kolejowym, aby przywitad naszego Raczkiewicza. Po bitwie nad Brytanią podkreślano
powszechnie, że to udział lotników polskich zdecydował o zwycięstwie. Nigdy nie widziałem ludzi tak
dumnych i tak zadowolonych z siebie jak wówczas nasi lotnicy. Chodzili z gębami uśmiechniętymi od
ucha do ucha. Powodzenie u Angielek i Szkotek nasi żołnierze mieli kapitalne. Rekord pobił pewien
kapitan, który był jednocześnie kochankiem córki, matki i babki w jednym z miasteczek w Szkocji.
Zdarzyło się innemu kapitanowi, że zastrzelił przyjaciela żony, także Polaka. W Anglii za takie rzeczy
wieszają bez żadnego zastanowienia się, wieszają nieomal automatycznie. W danym wypadku nastąpiło
niespodziewane dla wszystkich uniewinnienie, motywowane bardzo względnej wartości argumentami,
że policja nie dokonała szczegółowszych oględzin pistoletu. Postąpiono tak wprost przez gościnnośd.
Pewien lotnik polski, bardzo źle wychowany, zaczął dla kawału latad tak nisko nad polem golfowym, że aż
uciął skrzydłem swego aparatu głowę jakiemuś lordowi. Nie było sądu. Lotnika wysłano po prostu na
niebezpieczny lot bojowy, z którego nie wrócił.

Zachwycało mnie wtedy to wszystko u Anglików, co później tak bardzo irytowało i drażniło. Ich
powolnośd i flegma. Bomba niemiecka przebija sufit jakiejś restauracji z dancingiem. Na sali trupy i
gruzy, taoczyd dalej jest trudno. Anglicy stają w ogonku do szatni, swoim zwyczajem nie rozmawiając z
sobą, senni, obojętni, spokojni, nudni.

Bombardowanie jest nieznośne. Około godziny trzeciej w nocy stoimy na korytarzu naszego hotelu, w
którym ludziom, którzy schronili się z ulicy, wydają po filiżance herbaty z albertem. Bomba wybuchła tuż
obok. „Sorry” - mówi pannica wyciągając do kogoś filiżankę herbaty.

Bawił mnie także humor angielski, tak pewny siebie, tak daleki od naszej tromtadracji. Oto w czasie
silniejszych bombardowao stacje kolejki podziemnej służyły za schrony. Karykatura przedstawia taką
stację w nocy, mnóstwo zbiedzonych twarzy, tłok, ludzie leżą na betonie. Pod karykaturą podpis: „Anglia
króluje nad morzami i... podziemiem”.

Starsi panowie dwiczeni byli po dwie godziny dziennie w tak zwanej Home Guard, która miała się bid
dopiero w chwili najazdu hitlerowców na Wyspę Brytyjską. Karykatura przedstawia typową Angielczycę
w starszym wieku, obok kominek, kot, ona robi na drutach. Przez drzwi wchodzi mąż w mundurze z
naszywką Home Guard, z ogromniastym karabinem na plecach. Żona pyta się go: „Cóż ty tak wcześnie
dzisiaj. Czy to inwazja się zaczęła?”

Ale te sympatyczne wrażenia prędko minęły. W miarę toczącej się wojny stało się dla mnie jasne, że
Anglicy celowo i prowokacyjnie pchnęli Hitlera w stronę Polski, aby jego pierwszy atak śmiercionośny
odwrócid od Zachodu, a zwłaszcza aby wywoład wojnę rosyjsko-niemiecką. Coraz wyraźniejsza była
różnica rachunku krwi angielskiej i naszej, wzruszanie ramion nad naszymi interesami narodowymi.

Po wojnie nastroje sympatyczne w stosunku do nas stopniały jak śnieg na wiosnę. Znajomi angielscy od
dziesiątek lat utrzymujący stosunki przyjazne z bogatymi rodzinami polskimi, tacy którzy do tych polskich
swoich znajomych nawet do Polski przyjeżdżali na polowania, przestali u nich bywad i zapraszad. Z
eleganckiego klubu Świętego Jakuba, który tradycyjnie był otwarty dla dyplomatów, wyrzucono Polaków
z wyjątkiem kilku osób. Nie było mowy o uzyskaniu przez Polaka jakiejkolwiek pracy wykwalifikowanej.
Anglik nie ujawnia swych nastrojów na zewnątrz. Zawsze jest opanowany i na swój sposób grzeczny. Ale
ma niesłychane poczucie wyższości narodowej i spore obrzydzenie do cudzoziemca. Z narodów
europejskich szanowani są w Anglii jedynie Niemcy, Holendrzy i narody skandynawskie, potem w pewnej
estymie są Hiszpanie, zapewne ze względu na razy, które Anglia od Hiszpanów nieraz w ciągu historii
doznawała, natomiast do Francuzów czują Anglicy odrazę, do Włochów pogardę, a do Polaków i odrazę,
i pogardę. Te wszystkie cechy, którymi się tak chlubimy i które - o święta naiwności - sami przypisujemy
Anglikom, jak wygórowane poczucie honoru, szlachetnośd celów, szerokośd gestów, niesłychanie
Anglików drażnią i brzydzą.

Rok mijał za rokiem i wzrastała moja do Anglików antypatia. Zresztą nie tylko moja. Polacy w Anglii z
roku na rok stają się większymi anglofobami. Ja tylko wyprzedzałem w tej anglofobii swoich rodaków o
lat kilka. Dziś przeciętny Polak w Anglii ma taki stosunek do tego narodu, jaki ja miałem przed sześciu
laty. Z całą pewnością można powiedzied, że im. dłużej Polak mieszka w Anglii, tym mniej lubi ten naród,
tym gorzej się tam czuje. Z emigracją polską i niepolską w innych krajach bywa zwykle odwrotnie. Polacy
w Ameryce na przykład im dłużej tam mieszkają, tym więcej się przywiązują do tego kraju wszelkich
możliwości.
Głównie chodzi o to, że nasze pojęcia o Anglii są zupełnie opaczne. Jedno, co jest prawdziwe, to tylko to,
że Anglicy są powolni i flegmatyczni. Ale na tym kooczy się podobieostwo pomiędzy Anglikiem z naszych
pojęd a Anglikiem rzeczywistym. Poza tą flegmą prawdziwy Anglik i prawdziwa Angielka nie ma nic, ale to
nic wspólnego z naszymi o nich pojęciami.

Byłem przed wojną kilka razy w Anglii i pisałem o niej swe wrażenia. Sądzę, że gdybym poszedł do piekła,
to diabli by mi te moje przedwojenne artykuły o Anglii głośno odczytywali, a to w charakterze tortur i
znęcania się nade mną. Banał i szablon pojęd o Anglii jest potężny i człowiek, który w Anglii bawi krótko,
gotów jest znaleźd w niej potwierdzenie tego, co sobie świat o Anglii ubzdurał. Działa tu jakaś dziwna
hipnoza, do której jeszcze często będę musiał powracad.

Oto mała felietonowa i oczywiście nie dotycząca spraw najważniejszych ilustracja: U nas w Polsce zawsze
mówiły kobiety: „kostium angielski” lub „ona jest ubrana po angielsku”. Oznaczało to, że jakaś kobieta
ubrana jest gładko, prosto, w jednym tonie, nobliwie, bez jakichś fatałaszek, jednym słowem „po
angielsku”.

W rzeczywistości takich po angielsku ubranych kobiet w Anglii nie ma, z wyjątkiem oczywiście
cudzoziemek.

W rzeczywistości przeciętna i nieprzeciętna Angielka jest ubrana całkowicie kakofonicznie, jaskrawo,


dysharmonijnie, łączy na sobie kolory potwornie gryzące się z sobą. Poza tym cała obsiana jest jakimiś
ozdóbkami - tu kwiatek, tu ptaszek, tu perełki, tu pióra, tu jeszcze coś. Nie ma na świecie pod żadną
szerokością geograficzną bardziej krzykliwie ubranych kobiet niż Angielki. Gust Angielki jest skrajnym
przeciwieostwem tego, co się u nas gustem angielskim nazywa.

„Les femmes sans pudeur, les hommes sans honneur” („kobiety bez wstydu, mężczyźni bez honoru”) -
powiedział o Anglii Napoleon Bonaparte. Poczucie honoru w naszym pojęciu w Anglii nie istnieje. Honor
oznacza tam udzielane przez króla szlachectwo i ordery. Każdy w Anglii rozumie dobrze, co to jest „lista
honorów” ogłaszana w określonym czasokresie, zawierająca nadanie tytułów szlacheckich i orderów.
Natomiast jeśli się Anglikowi mówi „wasz honor narodowy” lub „twój honor”, to on tego nie rozumie nie
tylko przez flegmę, ale po prostu dlatego że pojęcie honoru, tak żywe i zrozumiałe dla Polaka, Hiszpana,
Francuza czy narodów żółtych, w tym kraju w ogóle nie istnieje, jest w ogóle niezrozumiałe.

Dalszymi oryginalnymi cechami narodu angielskiego jest wrodzony sadyzm, wrodzona hipokryzja, a
wreszcie bardzo specyficzny klimat stosunków seksualnych, który także oddziałuje na psychikę całego
narodu.

Czuję w tej chwili, że drażnię uczucia swoich polskich, krajowych czytelników. Ludzie nie lubią, kiedy ktoś
obraża w nich to, co oni „wiedzą dobrze” od dzieciostwa. Raz jeszcze powtórzę, że także emigrant polski
zmieniał swe tradycyjne, przez przekonania pokoleo wyrobione, poglądy na Anglię i Anglików dopiero
pod naporem kilku lub kilkunastu lat przykrego doświadczenia.

Postaram się jednak później szczegółowo uzasadnid powyższe swoje twierdzenia.


Pisano kiedyś o mnie, że przygotowuję książkę pod tytułem: „Lata w Anglii”, która będzie miała dwa
motta, tak jak moja książka o dziejach emigracji nosiła tytuł: „Lata nadziei” i miała także dwa motta.

Te moje projektowane motta do książki o latach spędzonych w Anglii miały brzmied:

Pierwsze, zaczerpnięte z pism wielkiego Irlandczyka, Bernarda Shaw:

- Are you English?

- No, I am a gentleman.

(Czy jesteś Anglikiem? Nie, jestem dżentelmenem.)

Drugie motto było wygrzebane z dziennika nieszczęsnego ostatniego cesarza rosyjskiego, Mikołaja II, z
kart jego pobytu w Hesji w charakterze narzeczonego Alicji księżniczki heskiej, późniejszej Aleksandry
Teodorówny.

Wtedy dziennik Mikołaja przyznaje się wstydliwie:

„W priegłupyj spasob potieriał wsio utro. Okazałsia zapiertym w kłozietie”.

(W sposób przegłupi straciłem cały ranek. Okazało się, że jestem zamknięty w klozecie.)

Ale nie chcę, aby to, co napiszę o Anglii, było jakimś paszkwilem, podyktowanym przez irytację.
Przeciwnie, chciałbym jak najbardziej obiektywnie rozkładad prawdziwe cienie i prawdziwe światła.

Anglia współczesna jest oczywiście dekadencją Anglii wieku XVII, XVIII, XIX, ale Anglikom pozostały
jeszcze dwie wspaniałe cechy, które, jak przypuszczam, stworzyły ich wielkośd, a mianowicie:

Wspaniałe poczucie solidarności narodowej.

Wspaniały zmysł realizmu narodowego.

Do uzasadnienia tych dodatnich cech angielskich także przejdę w swoim czasie. Teraz pozwolę sobie
wywoład taki obraz. Rano, nazajutrz po wyborach do parlamentu, w jakimś podrzędnym szynku
robotniczej dzielnicy Londynu, wysłuchuję rezultatów obliczeo z tych okręgów wyborczych Wielkiej
Brytanii, z których nie podano wiadomości poprzedniej nocy.

Konserwatyści i labourzyści idą strzemię w strzemię, nie można jeszcze wymiarkowad, czyja naprawdę
będzie większośd w parlamencie. Zainteresowanie wynikami jest więc ogromne u tłumu, który mnie w
tym szynku otacza. Wyraża się w całkowitej ciszy.

Zachrypnięty głośnik wywołuje nazwę okręgu, ilośd uprawnionych, ilośd głosujących, potem podaje:
„Konserwatysta tyle i tyle, labourzysta tyle i tyle, liberał tyle i tyle. Wybrany konserwatysta, liberał stracił
swoją kaucję”.

Według ordynacji wyborczej brytyjskiej każdy ubiegający się o mandat poselski musi złożyd kaucję
pieniężną, dośd dużą. Kaucja ta przepada, o ile nie uzyska pewnego procentu głosów.
Wtedy kiedy słuchałem tego ogłaszania wyników wyborów, liberałowie kandydowali dośd licznie,
przeszło ich zaledwie kilku; wszyscy inni, z wyjątkiem kilkunastu, uzyskali tak drobny odsetek głosów, iż
potracili swe kaucje.

Otóż robotniczy tłum, razem ze mną słuchający głośnika, nie reagował ani radością na wybór
labourzysty, ani niechęcią na zwycięstwo konserwatysty, słuchał tego wszystkiego w największej ciszy a
tylko wtedy, gdy padały słowa: „liberał stracił kaucję” - wybuchał powszechnym, pogardliwym
śmiechem.

Śmiech ten nie był bynajmniej wynikiem jakiejś specjalnej odrazy do liberałów. Wręcz przeciwnie, ten
tłum miał na pewno więcej sympatii do liberałów aniżeli do konserwatystów. Śmiech ten był tylko
wyrazem jak najbardziej wkorzenionej w mózg Anglika pogardy do czynów nierealnych, do porywania się
na coś, co nie ma szans, do porywania się z motyką na słooce.

Tak to jest właśnie w tym społeczeostwie.

W CIĄGU KILKU SEKUND


W XIII wieku wielkie masy kawalerii mongolskiej wyszły ze wschodniej Azji, poszły na środkowy wschód,
swoim prawym skrzydłem zalały księstwa ruskie, przeszły przez dzielnice polskie, doszły do Śląska. Te
zwycięstwa Mongołów związane były z koniem. Potęga Dżengis-chana była to potęga, która wyrosła z
mas kawalerii.

W XVII wieku zaczęła się budowa wielkiego Imperium Brytyjskiego. Potęga ta była oparta na flocie
morskiej, wpierw na żaglach, potem na parze, wreszcie na ropie naftowej. „Anglia panuje nad falami” -
głosił słusznie hymn narodowy angielski. Polityka angielska była czuła na cieśniny morskie, które
zajmowała lub broniła przed paostwami silniejszymi, jak zajęła Gibraltar i Suez, jak przed Rosją przez
dwieście lat broniła Dardaneli; interesowała się portami i krajami nadmorskimi, była niedbała na
zagadnienie paostw wciśniętych w głąb kontynentów. Okres panowania żagla, względnie okrętu - to
okres potęgi brytyjskiej.

Jakże ciekawie pisze Winston Churchill o jutlandzkiej bitwie morskiej, wskazując, że Niemcy wykazywali
w niej większą inicjatywę, zaczepnośd, większą odwagę manewru. Churchill tłumaczy: ryzyko było
całkiem inne dla Niemców, inne dla Brytyjczyków. Gdyby Niemcy stracili pod Jutlandem swoją flotę,
byłaby to dla nich wielka przegrana, wielka klęska. Ale gdyby Wielka Brytania wtedy straciła swą flotę,
byłby to koniec Anglii.

Potęga Anglii zaczyna powstawad w wieku XVII i jak każdy proces historyczny rozwija się pomału, z
pewnymi wahaniami i cofnięciami się, aż wreszcie załamuje się nagle i ginie w ciągu kilku sekund....

Wybuch bomby atomowej w Hiroszimie to koniec potęgi angielskiej.

(„Cest la nature des armes - powiedział wielki Napoleon - qui change la face des batailles”.)
Tutaj stało się jednak coś więcej, tutaj „natura” nowej broni zmieniła oblicze nie tylko toczącej się bitwy
czy wojny, zmieniła oblicze świata.

Anglia w 1938 roku zrozumiała, że jej tradycyjna odwieczna broo, to jest flota morska, nie jest bronią
wystarczającą, i zaczęła budowad lotnictwo chociażby dla ochrony swoich okrętów. Istotnie podczas
drugiej wojny światowej wielkie pancerniki ginęły od bomb lotniczych. Okręt w stosunku do aeroplanu
to prawie nasze pułki ułaoskie w stosunku do czołgów.

Anglia dorównała Niemcom w lotnictwie, ale nie potrafi tego zrobid w stosunku do Ameryki i Rosji w
walce atomowej. Przede wszystkim i Ameryka, i Rosja posiada przestrzenie olbrzymie - Anglia ściśnięta
na wyspie maleokiej przedstawia dla bomb atomowych cel jeszcze o wiele łatwiejszy niż wyspy
japooskie.

Pancerniki, panowanie nad cieśninami, drogi morskie - wszystko to stało się w przededniu epoki
atomowej czymś w rodzaju takiego przestarzałego rynsztunku wojennego, który w historycznych
pałacach i zamkach rozwiesza się na ścianie.

Potęga polityczna i wojenna Anglii służyła zawsze jej przemysłowi i handlowi, jej gospodarstwu. Przez
długie lata Anglia i jej banki dysponowały kredytami pieniężnymi na całym świecie. Do drugiej wojny
światowej Anglia miała także największy transport morski, największą flotę handlową. Po drugiej wojnie
światowej i potęga banków przeniosła się do Ameryki, i Anglia została przez Amerykę pobita na głowę
pod względem tonażu floty handlowej.

W ogóle jeśli chodzi o skutki drugiej wojny światowej, to jeszcze w czasie toczącej się wojny
wskazywałem, że los Anglii po wojnie będzie taki, jaki byłby los Austro-Węgier po pierwszej wojnie
światowej, gdyby paostwa centralne pierwszą wojnę światową nie były przegrały, lecz wygrały. Wtedy
Austro-Węgry istniałyby na pewno nadal w takiej czy innej formie, lecz straciłyby swą niezależnośd
polityczną na rzecz Niemiec.

„Anglia po wojnie - pisałem - straci- swą niezależnośd polityczną na rzecz Ameryki”.

Ta moja przepowiednia sprawdziła się tylko częściowo. Imperium Brytyjskie rozpadło się jednak prędzej i
radykalniej, niżby można było przewidywad. Indie liczą się dziś bardziej z polityką Chin i Rosji niż z jakimiś
sugestiami Londynu; Pakistan uprawia politykę solidarności azjatyckiej, a jeśli z tego systemu czasami się
wyłamuje, to tylko dlatego, że związany jest z Ameryką. Południowa Afryka jest rządzona przez
antyangielsko nastawionych Burów; w Afryce czarnej z roku na rok należy oczekiwad jakiegoś
generalnego buntu i wielkiej rzezi białych, a wreszcie paostwa o większości angielskiej, paostwa lojalnie
wysyłające swe delegacje na koronację królowej Elżbiety II, jak Australia, Nowa Zelandia, Kanada są
angielskimi tylko w dziedzinie sentymentu, natomiast swą politykę o wiele bardziej uzgadniają z
Ameryką niż z Anglią.

Nie tak dawno Egipt był czymś w rodzaju angielskiej kolonii. Dziś Egipt jest organizatorem antyangielskiej
linii politycznej na całym Bliskim i Środkowym Wschodzie.

Ta dekadencja polityczna Anglii pokrywa się z jej dekadencją przemysłową.


Od kooca XVIII wieku począwszy i przez prawie cały wiek XIX Anglia głosiła zasady handlu bez barier
celnych, innymi słowy tak była pewna dobroci towarów przez siebie wytwarzanych, że nie bała się barier
celnych, że uważała, iż rogatki celne nie tylko nie potrzebują jej bronid, ale są wymierzone przeciwko
niej. Jak każdy liberalizm tak samo liberalizm gospodarczy stanowi tylko dowód poczucia własnej siły.

Dziś odwrotnie, chyba nie ma paostwa bardziej owiniętego w szykany celne, bardziej gospodarczo
chronionego przed obcą konkurencją. Przemysł angielski ma obecnie wyraźne poczucie swej słabości.

Nic dziwnego. Dużo się zmieniło od czasów, kiedy tkaniny angielskie i wszystko co angielskie było
towarem wyszukanym i bezkonkurencyjnym. Dziś trochę selekcjonowanych towarów przeznaczonych
wyłącznie na eksport pretenduje do wyższej wartości. Rynek wewnętrzny angielski zalany jest tandetą
całkiem niemożliwą. Ubranie, buty, wyroby ze skóry, wszystko to rozłazi się w sposób niebywały.

Robotnik angielski i inżynier angielski nie wytrzymują konkurencji kontynentalnej. Pozwolę tu sobie na
wyrazistośd anegdotyczną.

„Czemu polscy staruszkowie emigracyjni trzymają się tak kurczowo Anglii” - zapytał się ktoś. Istotnie,
młodzież emigracyjna wyjeżdża do obu Ameryk, a ten były minister, były wojewoda, starosta itd.
pozostaje w Anglii. Odpowiedź jest prosta: bo nigdzie indziej nie otrzymałby pracy. Wyobraźcie sobie
jegomościa ponad sześddziesiąt lat, który siada z trudnością, podnosi się z krzesła z cierpieniem,
pracującego przy podawaniu snopów w Białostockiem lub w charakterze robotnika we Włoszech. Ależ
koledzy współrobotnicy powiedzieliby mu zaraz: „Panie kochany, my bardzo pana lubimy, ale nie
przeszkadzaj nam w pracy swym żółwim tempem”.

A oto nocne zakłady przemysłowe Londynu, jakieś mywalnie naczynia, piekarnie, układalnie biszkoptów
do pudełek wypełnione są polskimi staruszkami z wysokimi stopniami w naszej byłej hierarchii
urzędniczej i ludzie ci pracują jak „stachanowcy” w stosunku do robotnika angielskiego.

Technika angielska zaimponowała w ostatnich czasach całemu światu: radar, penicylina, inne wynalazki
w dziedzinie medycyny. Ale to są chyba wyjątki takie, o których się mówi, że wyjątki potwierdzają tylko
regułę. Na ogół poziom studiów technicznych w Anglii idzie w kierunku szkolenia się praktycznego z
dużym zaniedbaniem wiedzy teoretycznej i nauki. Nie może byd żadnego porównania pomiędzy powagą
studiów naukowych młodego człowieka we Francji czy Niemczech a w Anglii.

Innymi słowy: robotnik angielski jest dziś o wiele leniwszy od robotnika kontynentalnego, a inżynier
angielski o wiele mniej wykształcony. Wolna konkurencja Anglii z kontynentem jest dzisiaj dla Anglii
rzeczą niemożliwą.

Angielską gospodarkę ratuje Anglia nie drogą swej pracy, lecz drogą obrotnej polityki międzynarodowej,
bardziej chytrej i mniej lojalnej niż polityka zagraniczna wszystkich innych paostw. Ideałem gospodarczej
polityki angielskiej w stosunku do innych paostw są, a raczej byłyby, zasady XVIII-wiecznego
merkantylizmu.

Zasady te, którymi Anglia mogła się kierowad w pierwszej połowie XVIII wieku, brzmiały:
1. Kolonie angielskie mogą wysyład towary i otrzymywad towary wyłącznie z pokładów okrętów
angielskich.

2. Handel kolonialny musi przechodzid przez porty angielskie.

3. Kolonie nie mają prawa budowad fabryk i zakładów przemysłowych.

Pitt starszy groził swej kolonii amerykaoskiej, że jeśli wyprodukuje „jedną nid przędzy”, „jedną podkowę
do podkucia konia”, to on „wypełni ją żołnierzami”.

Ale już Pitt starszy dożył chwili, w której kolonia, której zabraniał wykud podkowę dla konia, ogłosiła swą
niepodległośd po zwycięskiej z Anglią wojnie.

Dziś Anglia nie jest w stanie zahamowad rozwoju przemysłu w Indiach, Australii czy Kanadzie, ale
doktryna ekspansji przemysłowej angielskiej wciąż jest ta sama, tylko to, co kiedyś było dla niej osiągalną
rzeczywistością, dziś jest tylko marzeniem. Wódz rewizjonistów żydowskich, Żabotyoski, w swej książce
wydanej na kilka lat przed drugą wojną światową wykazuje, jak dalece Anglia przeszkadzała Palestynie
do zmontowania jakiegokolwiek własnego przemysłu.

Należy dla pełności obrazu wspomnied tu, że gospodarcza doktryna amerykaoska jest wręcz odmienna.
Dla Anglii ideałem jest gospodarcza bezsilnośd jej kontrahenta, dla Ameryki to, aby ten kontrahent był
bogatym odbiorcą, aby miał dużą siłę kupna. Anglia gotowa jest swe perkaliki sprzedawad ludom
wygłodniałym, Ameryka szerokim gestem rozrzuca dolarowe kredyty, aby tworzyd sobie na świecie
bogatych konsumentów.

Ale system gospodarczy angielski jest tylko częścią psychicznego nastawienia Anglików do reszty świata.
Anglik jest nacjonalistą i rasistą, Anglik ma wrodzoną pogardę do cudzoziemca i niesłychane poczucie
wyższości rasowej.

Nie mam tu żadnej ochoty zmniejszad zbrodni rasizmu niemieckiego, ale muszę podkreślid, że ustawy
norymberskie były prawem, natomiast rasizm angielski tkwi we krwi każdego Anglika. W Europie ten
rasizm angielski nigdy nie ujawnił się w zbrodniach w rodzaju zbrodni hitlerowskich, ale społeczeostwo
polskie nie zna historii kolonizacji angielskiej za morzami i nie bardzo zdaje sobie sprawę, jak
postępowano z ludami innych kolorów skóry. Były całe narody, całe szczepy, które „wyginęły przy
zetknięciu z cywilizacją”, jak czytamy w podręcznikach geografii. Przy bliższym badaniu tego terminu
naukowego okazuje się, że te ludy były po prostu wymordowane. Ustawy norymberskie nie zezwalały na
stosunki płciowe z Żydami czy Murzynami. W stosunku do Żydów rasizm angielski oczywiście nie działa,
ale z kroniki kryminalnej i sądowej Londynu wiemy, że nie każda prostytutka londyoska zgodzi się na
płciowy stosunek z Murzynem. W tej sprawie żadne ustawy norymberskie nie są potrzebne.

W koloniach angielskich obowiązuje przedział pomiędzy ludnością tubylczą a angielskim


„Herrenvolkiem” bardzo daleko idący. Istnieją osobne wagony, osobne tramwaje, osobne restauracje.
Dziś Indie są niepodległe, ale jeszcze w czasie ostatniej wojny do restauracji angielskiej w Indiach Hindus
nie miał wstępu.
Za czasów swej młodości pisywałem artykuły zestawiające Commonwealth brytyjski z Rzeczpospolitą
Jagiellooską, a Kiplinga z Sienkiewiczem. Ulegałem oczywiście czarowi Kiplinga i wydawało mi się, że
kocha on Indie nieomal jak Mickiewicz kochał Świteź. Bardzo niebezpieczne są takie teorie pisane na
odległośd, wyłącznie pod wpływem literatury. W rzeczywistości pomiędzy Imperium Brytyjskim a
paostwem Jagiellonów są tylko przeciwieostwa. U nas nie było mowy o jakiejkolwiek dyskryminacji
narodowościowej. Budrysi porywają co prawda Laszki synowe w wierszach Mickiewicza, ale w
rzeczywistości te Laszki synowe wychodziły za Budrysów najzupełniej dobrowolnie, a Litwinka, Anna
Radziwiłłówna, była regentką Mazowsza.

Niechęd polityki angielskiej do Włoch wiąże się właśnie z zagadnieniami powyżej poruszonymi. Mało kto
zdaje sobie sprawę, że pomiędzy dwiema wojnami niechęd polityki angielskiej do Włoch była o wiele
większa aniżeli do Niemiec. Anglicy swoją polityką wepchnęli Mussoliniego w ramiona Niemców. Anglicy
nie uczynili nic, aby przeciągnąd Włochy z obozu osi do obozu koalicji antyniemieckiej. Pochodzi to z
tego, że we Włochach Anglicy widzieli swego najpoważniejszego konkurenta w dziedzinie
kolonizatorskiej. Włoch w koloniach może pracowad o wiele ciężej niż Anglik, Włoch nie jest rasistą jak
Anglik, przeciwnie, wychowany jest na nauce uniwersalnego katolicyzmu.

W kościołach protestanckich w Afryce Południowej są osobne nabożeostwa dla białych, osobne dla
Murzynów. Kościół katolicki nie może oczywiście stosowad podobnych metod.

Na tle stosunków angielsko-włoskich pragnę wypowiedzied i zilustrowad zasadę główną polityki


angielskiej polegającą na tym, że Anglia tylko wtedy toczy wojnę, gdy zdoła dokoła siebie stworzyd
odpowiednio silną koalicję polityczną.

W roku 1935 wisiała na włosku wojna z Włochami. Polityka angielska zdążała do tego, aby Liga Narodów
zastosowała sankcje wojenne w stosunku do Włoch. Ale w Lidze Narodów nikt bid się z Włochami nie
chciał, a znowuż nikomu w Anglii nie przychodziło do głowy, aby staczad pojedynek z Italią.

Wszystkie wojny, które Anglia toczyła od początku XVIII wieku, były wojnami w oparciu o koalicję. Anglia
tworzyła koalicje przeciwko Ludwikowi XIV i Ludwikowi XV, zabiegała o stworzenie koalicji przeciw
Katarzynie II, z Napoleonem zawarła pokój w Amiens, kiedy koalicji zabrakło, pobiła Napoleona także w
koalicji.

Jedynie w swych posiadłościach zamorskich Anglia wojuje sama.

Anglia wojen nie przegrywa. W czasie ostatnich dwustu pięddziesięciu lat Anglia przegrała tylko jedną
wojnę, a mianowicie z Waszyngtonem, która do pewnego stopnia miała charakter wojny domowej.

Powyższe wskazuje na wielkie poczucie odpowiedzialności w tym narodzie. W ogóle cele polityki
angielskiej nie są nam sympatyczne, metody polityczne angielskie często wręcz antypatyczne, ale
podziwiam poczucie odpowiedzialności wobec przyszłości narodowej, wobec losu swych dzieci, które
stanowi cechę tego narodu.
Nasze ulubione hasła w rodzaju: „Poszli nasi w bój bez broni” - byłyby w Anglii uważane nie tylko za
dowód choroby umysłowej, ale i za zbrodnię. Przyjmowanie wojny w warunkach sprawiających, iż
przeciwnik może ci zabid sto razy więcej ludzi niż ty jemu, nie mieści się w rozumowaniu angielskim.

Pomiędzy naszym tradycyjnym stosunkiem do wojny a angielskim stosunkiem do wojny zachodzi


ogromna różnica. Dla nas, a kto wie, czy także nie dla innych narodów w Europie, wojna ma coś z
charakteru instytucji pojedynku, zrodzonej jeszcze w średniowieczu. Nie wolno od wojny się uchylid,
chociażby nieprzyjaciel był sto razy silniejszy i chociażby nie było żadnych szans na jej wygranie, bo tego
wymaga honor narodowy.

Pojęcie honoru narodowego w Anglii nie istnieje w ogóle, a wojna dla Anglika jest takim samym
interesem jak każdy inny, rozpoczyna się ją tylko wtedy, kiedy ma się szanse ją wygrad, kiedy przyniesie
ci realne korzyści. Prowadzi się ją możliwie za pomocą cudzych żołnierzy i cudzej krwi.

KIELISZEK KONIAKU
Starając się wywrócid pojęcia polskie o Anglii, mam ciągle wrażenie, że rękami chcę wywrócid ścianę, że
głową chcę przebid mur.

Są dwie warstwy cegieł w tym murze.

Pierwsza warstwa to tradycyjne poglądy urobione jeszcze w XIX wieku o wyższości Anglików nad innymi
narodami. Nie były to poglądy wyłącznie polskie, przeciwnie - największymi kolporterami proangielskiej
propagandy byli właśnie Niemcy; Francuzi dopatrywali się przecież w Anglikach pewnych śmiesznostek,
albumy karykatur francuskich z kooca epoki Napoleona III i za wielkich wystaw paryskich obfitują w
Anglików ubranych w materiały kratowane i w Angielki o wyrazie tępym i złym; Rosjanie mieli liczne
polityczne scysje z Anglikami, toteż upowszechniły się tam pojęcia: „kowamyj Albion” i „Angliczanka”;
natomiast stosunek Niemców do Anglików wyrażał się w uwielbieniu bezgranicznym i bezkrytycznej
zazdrości.

Przypuszczam, że w wieku XIX ten stosunek do Anglii miał za sobą pewne czynniki, które już dzisiaj
należą do przeszłości. Anglia miała wtedy największe imperium kolonialne, największą ilośd złota w
swoich bankach, przemysł angielski pracował jeszcze bardzo solidnie, flota angielska wojenna i handlowa
była powyżej wszelkiej konkurencji.

Dodajmy także, że literatura angielska była bardziej interesująca od literatury francuskiej.

Ciekawe i zabawne jest także to, że każdy naród przypisywał Anglikom te właśnie, cechy, które sam w
sobie ceni najbardziej. Jeszcze niedawno czytałem w świetnie redagowanym tygodniku francuskim „Paris
Match” artykuł wybitnego publicysty podkreślający czułośd i wrażliwośd Anglików na godnośd narodową,
a pamiętam jakiś nowelistyczny utwór polski, w którym „Anglik” figurował w charakterze
nieprawdopodobnego ryzykanta, coś w rodzaju naszego bałaguły, pieczętującego beczułkę z prochem
palącym się lakiem. Otóż tego rodzaju poglądy są jak najdalsze od prawdy.
Jeśli Anglik jest czasami odważny, to przez upór, przez wolę, a także przez brak temperamentu, żywości,
przez słabsze działanie impulsów psychicznych. Toteż Anglik lepszy jest w biernej obronie, niż w
żywiołowym ataku. Do człowieka, który by narażał swe życie przez fanfaronadę, Anglik, i to każdy Anglik,
będzie żywił tylko i wyłącznie nieograniczoną pogardę.

Tutaj tkwi też wielka różnica pomiędzy naszym i angielskim poglądem na świat. Oczywiście zdarza się i
nam mówid o czynach nierozsądnych lub o brawurze niepotrzebnej. Znany był w czasie pierwszej wojny
światowej w Polsce taki wypadek: dwóch młodych polskich arystokratów będących żołnierzami na
austriackim froncie założyło się, w którego pierwej kula trafi, i wyskoczyli z okopu. Jeden został zabity,
drugi miał całe życie bliznę na głowie.

Oczywiście, że każdy z nas potępia tego rodzaju młodzieoczą brawurę. Ale coś jest w zakątkach duszy
polskiej, co ma do tego rodzaju gestu odrobinę szacunku. Każdy z nas mruknie: „No, ale w każdym razie
wolę takich od tych, którzy z piskiem chowają się do ciemnego kąta na świst pierwszej kuli”.

Otóż stosunek każdego Anglika do wyżej przytoczonego faktu będzie zupełnie inny. Anglik w ogóle nie
uwierzy, aby tak mógł postąpid nie-wariat.

Francuzi mają kult białego pióropusza, Anglicy są wynalazcami koloru khaki na wojnie.

Co do poczucia godności narodowej przypisywanej również Anglikom, to już Conrad cudownie opisuje
brak uczuciowej reakcji u Anglika przy zmianie bandery okrętowej z angielskiej na cudzoziemską.

Anglicy mają całkiem inną cechę, wręcz odwrotną, chod może nawet sympatyczną, to niechęd do
objawów wszelkiej grandelokwencji czy patosu, gdy przemawiają o swoim narodzie jako o całości.

Pamiętam rok 1945 - świeże wrażenie zwycięstwa nad Hitlerem. Podpisanie zawieszenia broni. W
artykule wstępnym w „Evening News”, piśmie brukowym londyoskim, znalazło się kilka zdao
pompatycznych, wysławiających naród angielski, który dokonał tak wielkiego zwycięstwa.

- Disgusting - mówi po przeczytaniu tego artykułu moja znajoma, intelektualistka angielska.

Nigdy nie zapomnę grymasu jej ust, pełnego pogardy, i doprawdy, chod tak długo obserwowałem
Anglików, nigdy nie zrozumiem, dlaczego ten artykuł nazwała „odrażającym”.

W każdym razie nasze ciągłe chwalenie się i reklamowanie się, że bez naszej Somosierry nie byłoby
Napoleona, że bez naszego Monte Cassino nie byłoby zwycięstwa nad Hitlerem, Anglików niesłychanie
do nas zniechęca i jest jedną z przyczyn głębokiego lekceważenia, które Anglicy nam okazują.

O, jakże szkodzi temu, co nazywamy naszą propagandą, ten kompleks: „Słoo a sprawa polska”!

Druga warstwa cegieł w tej ścianie uwielbienia do Anglików to związane z nimi nadzieje z czasów
okupacji hitlerowskiej.

Dotykamy tu rzeczy bardzo subtelnej i potężnej jednocześnie. Romantyzm polityczny polski. Napoleon
nic nam nie dał, nic nie pozostawił, jego sto dni przeszkodziło zjednoczeniu ziem polskich. Bilans polityki
z Napoleonem zamykamy z wyraźną stratą. I oto sześddziesiąt blisko lat po jego śmierci warszawski
subiekt Rzecki nie tylko o nim marzy, lecz własne naiwności polityczne wiąże z wyprawą na Zulusów
młodego księcia Lulu.

Czytałem w Londynie wiersze mojej dalekiej kuzyneczki wyrażające tkliwą i rzewną miłośd do Anglii.
Autorka zginęła w powstaniu. Nie wiedziała umierając, że Anglicy mają dwie miary: jedną do krwi jej
braci, drugą do krwi swoich rodaków.

Są ludzie w Polsce, którzy przez patriotyzm polski - lojalnośd wobec Anglii poczytują sobie za bardziej
święty obowiązek aniżeli lojalnośd wobec własnego narodu.

Do dziwnych paradoksów doprowadza nas stosowanie romantycznej metody w myśleniu politycznym.


Geniusz romantyzmu, czyli geniusz świata nieistniejącego, świata urojonego, budzi i stwarza w nas
pewne uczucia i pewne nastawienia psychiczne, które potem nas niewolą i jak błędne ogniki zgasłych
dusz z Mickiewiczowskiej ballady prowadzą po manowcach.

Ale Polacy w stosunku do Anglików są w sytuacji króla Władysława IV, który urodę Marii Ludwiki znał
tylko z konterfektu.

Nie ma w charakterze narodu angielskiego jednego źdźbła z tego, co przypisuje im romantyczny


światopogląd polski.

Anglik jest najbardziej nieromantycznym stworzeniem na kuli ziemskiej.

Anglik posiada bardzo dużo woli i uporu. Widoczne to jest w najbardziej codziennych, najbardziej
powszednich obserwacjach. Kiedy taksówkarz, sklepikarz, sprzedawca gazet we Francji, Włoszech,
Hiszpanii mówi „nie”, to znaczy, że można go jeszcze przekonywad lub prosid i przekonad lub uprosid.
Kiedy taki sam człowiek w Londynie powie „nie”, to rzecz skooczona, gadad już nie warto.

Ale tylko znowuż nie dramatyzujmy, nie demonizujmy, nie rozumujmy w sposób romantyczny. To „nie”
angielskie działa tylko dopóty, dopóki nie spotka się z przymusem, z naciskiem nie do odparcia. Nigdy nie
nabierze jakiegoś charakteru romantyczno-honorowej zasady. Pod przymusem Anglik zawsze na
wszystko się zgodzi i sam na własny rachunek do czynów w rodzaju powstania warszawskiego nigdy
skory nie będzie. W sytuacji przymusowej zniesie bez protestu największe nawet upokorzenie.

Najbardziej siłodajną - że się tak wyrażę - cechą narodu angielskiego jest jego poczucie solidarności
narodowej i dyscypliny społecznej.

Chylę tu głowę przed Anglikami. Przez poczucie dyscypliny społecznej ten naród potrafił zdusid i
zahamowad w sobie pewną cechę narodową, bardzo brzydką, a jednak bardzo dominującą w
charakterze narodowym.

Mam na myśli sadyzm, poczucie uciechy z cudzego cierpienia.


Anglicy w kolejach, w tramwajach, w obcowaniu powierzchownym są na ogół grzeczni, uprzejmi,
uczynni. Nigdy się nie unoszą. Nigdy w Londynie nie widziałem jakiejś bójki, a nawet bardzo rzadko
słyszałem jakąś kłótnię.

Byłem kiedyś na frywolnym przedstawieniu w towarzystwie dzieci sprzed erotycznego okresu, jeśli
można talk się wyrazid. Nie reagowały one zupełnie na nieprzyzwoitości padające ze sceny. Nie trafiały
one do ich systemu nerwowego, nie rozumiały ich, nie odczuwały.

My w stosunku do tej cechy sadyzmu angielskiego jesteśmy właśnie tacy jak owe dziecię naiwne. Trzeba
lat wczuwania się w sposób reakcji nerwowych tego społeczeostwa, aby zrozumied na przykład, że taka a
taka sztuka teatralna podoba się Anglikom, ponieważ widzą w niej pewną porcję sadyzmu, ponieważ
zadowalnia ich zmysł sadyzmu.

Oto kilka obserwacji w tej dziedzinie:

We Francji egzekucje gilotyną odbywały się publicznie. Nie wiem, czy gustowałbym w tego rodzaju
widowisku, ale było przynajmniej na co popatrzed. Głowa spadała do okrwawionego kosza, bębny biły
itd.

W Londynie egzekucja skazaoców przez powieszenie odbywa się na zamkniętym podwórzu więzienia w
Brixton. Odbywa się o godzinie piątej rano. Londyn jest miastem olbrzymim, o odległościach biegnących
w dziesiątki kilometrów; o godzinie piątej rano kolej podziemna nie jest czynna, autobusy chodzą raz na
godzinę, komunikacja jest więc bardzo utrudniona. A jednak zawsze, przy każdej egzekucji, zbiera się o
tej ciemnej mglistej piątej rano przed więzieniem w Brixton jakieś od dziesięciu do dwudziestu tysięcy
ludzi. Powtarzam: tysięcy ludzi. Patrzą oni na mury więzienia, które nie są w niczym inne od murów
innych budynków w Londynie i widad czują niezrozumiałą dla nas rozkosz, że oto tam, za tym murem, w
danej chwili, jakiegoś człowieka spotykają cierpienia niewymowne.

Potem ścisk ku drzwiom więzienia. To funkcjonariusz więzienny wywiesza na bramie kartę z napisem, że
o godzinie piątej tyle a tyle minut rano z wyroku sądowego został uduszony sznurem aż do śmierci taki a
taki człowiek. Formuła jest dośd długa, staroświecka i jak mi się zdaje, również solidnie podszyta
sadyzmem przechodzącym w lubieżnośd. Teraz chodzi o to, kto pierwszy się dociśnie do drzwi, aby byd
pierwszym w odczytaniu tej formuły. Nazajutrz gazety będą drukowały fotografie tego szczęśliwca. Raz,
za mojej pamięci, była to jakaś kobieta z dzieckiem na ręku, raz jakiś duchowny kościoła anglikaoskiego.

Obrazek drugi: Moja jedna znajoma, piękna jak bóstwo greckie, poszła do lekarza angielskiego, który ją
zbadał i oświadczył, że ma raka i że pozostało jej życia tylko kilka miesięcy.

- Niech pani tylko nie idzie do innego lekarza, który pani powie, że pani nie ma raka. On tak powie tylko
dlatego, aby panią uspokoid.

Żegnając się i inkasując honorarium dodał jeszcze:

- A to dziwne, że pani nie płacze. Nawet mężczyźni płakali u mnie w takich wypadkach.
Jak się później okazało, ta młoda kobieta żadnego raka nie miała. Orzeczenie lekarskie było widad tylko
potrzebą sadystycznego wyżycia się. Pozwalam sobie wątpid, czy taki incydent możliwy jest w jakimi
innym społeczeostwie europejskim.

Obrazek trzeci: Nieszczęsna dziewczyna, Ruth Ellis, zastrzeliła kochanka. We Francji tego rodzaju
przestępstwo, popełnione z zawiedzionej miłości, z reguły kooczy się uniewinnieniem ze strony ławy
przysięgłych, która kieruje się przekonaniem, że tego rodzaju zbrodniarz sam wycierpiał zbyt dużo, aby
mu wymierzad jeszcze karę dodatkową.

W Anglii sąd w ogóle nie wchodzi w psychologiczne motywy przestępstwa. Zabiłeś, więc idziesz na
stryczek bez żadnego gadania i rozprawa przed sądem przysięgłych istnieje tylko dlatego, aby dostarczyd
publiczności pokarmu, którego ona łaknie.

Ruth Ellis została oczywiście powieszona. Tłumy przed więzieniem w Brixton w chwili egzekucji były
liczniejsze niż kiedykolwiek. Ale ktoś z obsługi oprawczej wręczył jej przed samą egzekucją kieliszek
brandy. Nawet w najciemniejszym, jak się to mówi, średniowieczu taki gest byłby zrozumiały dla dodania
odwagi skazaocowi. W Anglii jednak w roku 1955 sędzia urzędujący przy egzekucji zażądał surowej kary
w stosunku do funkcjonariusza, który tej nieszczęsnej dał do wypicia ten kieliszek koniaku.

A historia z katem Anglii. Posiada on mały szynk, gdzieś na prowincji. Tysiące samochodów z całej Anglii
zajeżdżają przed ten szynk w godzinach dla wyszynku alkoholu przeznaczonych, ponieważ widok
człowieka, którego ręce zaplątywały szyję dziesiątków ludzi w skręt śmiercionośnego stryczka, ogromnie
wzmaga apetyt i daje dobry smak temu kuflowi piwa czy kieliszkowi whisky, który się tam konsumuje.
Niestety, nie potrafiłem opracowad cyfrowej statystyki przestępstw w Anglii. U nas, jak i wszędzie na
świecie, zdarzają się morderstwa. Wynikają one z rabunku, z chęci zdobycia sobie mienia, z zazdrości, z
pijaostwa, z uniesienia i z różnych przyczyn. Ale w Anglii olbrzymi procent morderstw wynika z rozkoszy
w mordowaniu ludzi. Są to dla nas rzeczy zupełnie niezrozumiałe. Pewna osoba zajmująca w naszej
administracji policyjnej wysokie stanowisko przed wojną interesowała się sprawą morderstw małych
dzieci w Anglii. Mówiła mi, że nigdy nie przypuszczała, aby tego rodzaju zjawiska mogły istnied na
świecie, ani ze względu na ich jakośd, ani na ilośd.

Nakłady książek w Anglii są zdumiewająco małe. Książka omawiana szeroko w prasie, licząca sobie dobre
kilkadziesiąt recenzji, wydaje się w ilości marnych dwudziestu tysięcy egzemplarzy. Jest to tym bardziej
zadziwiające zważywszy na olbrzymi zasięg języka angielskiego. Ale powieści kryminalne pani Agaty
Christie bije się w milionach egzemplarzy. Tytuł sześcioszpaltowy na pierwszej stronie w popularnych
gazetach londyoskich zawsze dotyczy jakiegoś kryminału.

Piszę to wszystko w stolicy zburzonej na skutek sadystycznego bestialstwa niemieckiego okupanta. Każdy
z moich znajomych ma mi do opowiedzenia jakąś makabrę o sobie samym i o swoich bliskich. Jestem
wciąż otoczony wspomnieniami o cierpieniach.

I może to właśnie powoduje we mnie takie obrzydzenie do wszystkich tych, którzy lubią cierpienia
zadawad lub z nich się cieszyd, w jakiejkolwiek formie. Dumny jestem z tego, że urodziłem się w religii,
której założyciel głosił przede wszystkim litośd i współczucie do cudzego cierpienia.
Muszę jednak raz jeszcze podkreślid, że naród angielski w drodze dyscypliny społecznej zrobił bardzo
dużo, aby w sobie zahamowad i zadusid ten zmysł sadyzmu, tak silnie w nim tkwiący. Oczywiście lepiej
spuścid jest zasłonę na działalnośd kolonizatorską Anglików. Nie znamy jej wcale - to tak jakbyśmy o
okupacji hitlerowskiej wiedzieli tylko i wyłącznie to, że Niemcy byli w Polsce i że zbudowali tu pewną
ilośd kilometrów dobrych szos. Anglicy wyżywali swój sadyzm bez żadnej kontroli w stosunku do
narodów żółtych i czarnych przez długie lata.

Natomiast w samej Anglii powstawały wielkie ruchy filantropijne, powstały rozbudowane i dobrze
działające instytucje opieki socjalnej.

PSYCHOLOGIA GÓRUJE NAD PRAWEM


Angielski ustrój prawno-konstytucyjny polega nie na tym, że istnieje król, Izba Lordów, Izba Gmin, lecz na
tym, iż naród angielski potrafi się dzielid na dwie partie polityczne, z których jedna rządzi, druga
krytykuje, w sposób realny, rzeczowy i nieromantyczny. W młodości, jak wielu Polaków, ulegałem
sugestiom prof. Michała Bobrzyoskiego. Był to znakomity publicysta historyczny, który obrazował dzieje
Polski pod kątem swej doktryny. Jego zdaniem, Polska wzmacniała się i wyrastała, o ile polityczna władza
w Polsce była silna i wiedziała czego chce, Polska słabła i upadała, o ile nasza władza była słaba i ulegała
dekoncentracji.

Ze wszystkich kierunków badania historii: filozofii historii, historiozofii, historiografii i publicystyki


historycznej - ten ostatni kierunek uważad należy za najmniej naukowy. Publicysta historyczny nie tylko
zazwyczaj naciąga fakty do swej tezy, podkreśla to, co mu się podoba, a pomija wszystko, co mu nie
odpowiadaj ale publicysta historyczny ulega zwykle anachronistycznemu sposobowi myślenia. Już
Długosz widział w monarchii Bolesława Chrobrego monarchię swoich czasów, monarchię postfeudalną.
Znam grafomana ze szkoły demokratyczno-narodowej, który potrafił w walce Kazimierza Jagiellooczyka z
kardynałem Oleśnickim widzied walkę Piłsudskiego z Dmowskim i jako prawowierny endek rezerwował
wszystkie swe sympatie dla Oleśnickiego.

W rzeczywistości przy badaniu historii ilośd czynników, do których zastosowad można maksymę:
„Historia magistra est vitae” - jest bardzo mała. Czynnik powszechnej zmienności panuje nad historią.
Nawet czynnik najstalszy, to jest geografia, zmienia się w swoim oddziaływaniu.

Bobrzyoski żądał silnej władzy i panowania mądrych praw. Publicyści z XVIII wieku, których wtedy
nazywano filozofami, także wierzyli w rozumne prawa jako w zbawienie ludzkości. Skooczyło się na tym,
że w początkach wieku XIX uwierzono, iż mądre prawa ustrojowe to prawa angielskie, i układano
konstytucje dla wszystkich paostw europejskich według wzoru angielskiego, którego doskonałośd
uznano za naukowo dowiedzioną.

Ale z tą akceptacją ustroju angielskiego stało się coś takiego, co by spotkało człowieka grubego, gdyby
sądził, że będzie chudy, jeśli naciągnie na siebie ubranie skrojone na człowieka chudego.
System angielski, oparty na stałym naczelniku paostwa i rządzie odpowiedzialnym przed parlamentem,
zazgrzytał w całym szeregu paostw europejskich jak zdezelowany samochód. W całym szeregu krajów
europejskich trudności złączone z utworzeniem rządu opartego o większośd parlamentarną
doprowadziły do przewrotów i do radykalnego zerwania z zasadami rządów parlamentarnych.

Po wojnie we Francji i we Włoszech wznowiono tak zwaną demokrację parlamentarną, aby głośno
narzekad na ten ustrój i wciąż szukad sposobu jego naprawy.

System parlamentarny angielski jest istotnie bardzo dobry, ale dlatego, że tam są dwie partie. Drobne
grupy, które są poza tymi partiami, nie liczą się. Anglia przez pewien czas miała system trójpartyjny, w
okresie kiedy partia pracy urosła w siłę, a liberałowie jako partia poważna nie zostali jeszcze
zlikwidowani. Instynkt narodu angielskiego przezwyciężył jednak to niebezpieczeostwo i nawrócił do
wspaniałego systemu dwupartyjnego.

System wielopartyjny uniemożliwia w ogóle planowe i celowe rządy. Oparty jest na kompromisie
programowym pomiędzy partiami nawet wtedy, kiedy ten kompromis jest kompromisem między tymi,
którzy chcą płynąd do Nowego Jorku, a tymi, którzy chcą płynąd do Liverpoolu, jak to doskonale
uzmysławia znane powiedzenie angielskie. Z tej konieczności klajstrowania kompromisów wynikają
najrozmaitsze „płaszczyzny uzgodnieo” i to wszystko doprowadza do stanu rzeczy, przy którym nie widad
ani jakiejś doktryny politycznej, ani programu czy planu, czy dbałości o przyszłośd, czy poczucia
odpowiedzialności za losy narodu, a tylko cyniczną grę personalną różnych osobistości parlamentarnych.

Pisząc powyższe o systemie wielopartyjnym, mam przede wszystkim na myśli Francję. Od dziesiątków
lat, w chwili każdego poważnego kryzysu międzynarodowego we Francji nie ma rządu, gdyż ministrowie
boją się stracid popularnośd przy rozwiązywaniu kwestii naprawdę ważnej i poważnej. Parlamentaryzm
we Francji to wygłaszanie najbardziej tanich frazesów, posługiwanie się hasłami, których nikt krytykowad
nie będzie, ale też które nic nie znaczą, nic dad nie mogą. Woła się tam „ Vive la France”, bo to jest do
przyjęcia dla wszystkich, i uprawia cyniczną grę parlamentarną, równie szkodliwą przy tworzeniu
większości parlamentarnej, jak i przy jej obalaniu.

Któż poważnie będzie twierdził, że pomiędzy Mendes Francem a Faurem istnieją jakieś różnice
programowe czy doktrynalne. Ależ nie ma ich ani cienia! A jednak walka tych dwóch osobistości
wypełnia życie polityczne Francji przez okres około dwóch lat ostatnich.

I ten nierząd czy bezrząd polityczny otacza ogromne bogactwo narodu. Jeśli powyżej mówiłem o
rzadkości czynników stałych w dziejach każdego narodu, to bogactwo Francji już od dawna jest
czynnikiem stałym. Francja jest wciąż bogata. Była bogata za ostatnich Ludwików, bogata za rewolucji, za
Napoleona, za Restauracji, za drugiego cesarstwa, za trzeciej i czwartej republiki. Naród francuski jest
wciąż bogaty, tak jak bywają na świecie inne narody, które przy wszystkich systemach politycznych wciąż
klepią nędzę z biedą.

Wielopartyjnośd francuska to nieomal polska anarchia XVIII wieku.


A przecież konstytucja republiki francuskiej to prawie kopia wzoru angielskiego. Prezydent republiki,
przeznaczony dla honorowania, to król angielski, Rada Republiki, której członkom pozostawiono tytuł
senatorów, to trochę więcej niż Izba Lordów, Zgromadzenie Narodowe, czyli dawna Izba Deputowanych,
to Izba Gmin.

I to wszystko razem nie funkcjonuje zupełnie. W Anglii kryzys rządowy jest możliwy tylko w czasie
wyborów. Jak już powiedziałem, instynkt narodowy odrzuca nawet podział trójpartyjny i ustrój
konstytucyjny angielski nadal opiera się nie na takich czy innych instytucjach prawno-paostwowych, lecz
na podstawowym podziale dwupartyjnym.

W XVIII i XIX wieku granica podziału partyjnego biegła granicą interesów rolników i przemysłowców.
Oczywiście można tak powiedzied tylko bardzo symplifikując samo zagadnienie, różne okoliczności
historyczne włączyły się w ten podział. Obydwie wielkie partie historyczne ulegały od czasu do czasu
próbom rozłamów, ale zawsze mieliśmy do czynienia z tym samym, co spotkało liberałów między
dwiema wojnami: ugrupowania, które przeszkadzały systemowi dwupartyjnemu, były przez samych
wyborców likwidowane.

Lubię wypisywad zdania zuchwałe, stwierdzad rzeczy, których się nie stwierdza przez rodzaj jakiejś
pruderii czy hipokryzji w skali ocen dziejowych.

Toteż teraz powiem: dwupartyjnośd, uzdolnienie społeczeostwa do zastosowania względem siebie tej
wielkiej dyscypliny społecznej, którą jest podział na dwie partie, jest egzaminem społeczeostwa do
możności korzystania z systemu rządów parlamentarnych.

Jeśli społeczeostwo umie podzielid się na dwie partie, to „można” mu zezwolid na system parlamentarny,
przy którym społeczeostwo przez swoich przedstawicieli i rządzi, i krytykuje rządzących..

Jeśli takiego podziału nie ma, jeśli społeczeostwo wykazuje tendencje do dzielenia się na nieskooczoną
ilośd partii i partyjek, to takie społeczeostwo zasługuje co najwyżej na system reprezentacji narodowej,
przy którym wybraocy narodu mogą krytykowad i deklamowad, ale rządzid krajem nie mają prawa, bo
wtedy ich paostwo stanie się bezsilne politycznie, tak jak bezsilną politycznie jest Francja współczesna.

Dzisiejszy podział polityczny Anglików to podział na pracodawców i pracobiorców. Konserwatyści to


wszyscy, którzy mają własny warsztat pracy, labourzyści to ci, którzy wynajmują własną pracę.

Nie będę tu pisał o wewnętrznych stosunkach partii angielskich. Wiemy na przykład, jak wielką a
podobnie ujemną rolę w partii pracy odgrywa skostniała biurokracja partyjna. Wiemy znów, że partyjna
oligarchia konserwatystów zawsze nie cierpiała najzdolniejszego i najciekawszego z Anglików, to jest
Winstona Churchilla, nieprzyjaciela Polski nr 1, i wysunęła przeciwko niemu Edena, aby go potem głośno
i nieprzystojnie krytykowad, nazywając mydłkiem. Ale te zażarte spory wewnętrzne nie doprowadzają do
rozbijania organizacji partyjnych. Raz jeszcze powiem: nie pozwala na to wspaniały polityczny instynkt
tego narodu.

Ale nie tylko w podziale na dwie partie ujawniają się uzdolnienia Anglików do społecznego samorządu,
występują one także w sposobie wykonywania opozycji.
Nikt w krytyce rządu wygłaszanej w parlamencie z ław opozycji czy też w innych wystąpieniach nie
przesadza, nie wpada w demagogię. Nikt nie ma pretensji do rządu, że deszcz pada.

Jak wiemy, na kontynencie europejskim jest zgoła inaczej. Pamiętam, w roku 1925 uderzył w interesy
Polski układ w Locarno, w którym zagwarantowano granice na zachodzie w sposób zupełnie inny aniżeli
granice Polski z Niemcami. Wynikało to z polityki angielskiej i polityki Brianda, zręcznie wykorzystanej
przez niemieckiego Stresemana, ale nasza polska publicystyka czyniła za to odpowiedzialnym
ówczesnego naszego ministra spraw zagranicznych, Aleksandra Skrzyoskiego. Stanisław Strooski,
najwybitniejszy wówczas polski publicysta polityczny, co najmniej raz dziennie wymyślał Skrzyoskiemu za
Locarno, ani słówkiem nie wspominając, że przecież główną winę za ten układ ponosi Francja i jej
swoista interpretacja politycznego sojuszu z nami zawartego.

Tego rodzaju rzeczy nie są możliwe w Anglii. „Mam złe wiadomości dla Izby” - powiedział Churchill w
chwili dla Anglii w ostatniej wojnie specjalnie ciężkiej - zniszczenia trzech wielkich pancerników przez
oręż japooski. Nikt nie pomyślał, aby na to mu odpowiedzied: „To paoska wina”.

Za czasów rządów labourzystowskich zdarzył się casus pascudeus, że jednemu z podsekretarzy stanu
udowodniono branie łapówek, i to w postaci butelek whisky. I same łapówki, i zwłaszcza ich krępująca
małośd sprawiały wrażenie ponure. Ale nikomu z konserwatystów nie przyszło nawet do głowy
wykorzystad ten skandal w walce z labourzystami.

Właściwie nie można nawet zestawiad parlamentu angielskiego, poziomu i odpowiedzialności debaty
parlamentarnej, rzeczowości dyskusji, z parlamentem francuskim. Temu, kto zna prace angielskiego
parlamentu, członkowie wysokich francuskich ciał ustawodawczych wydają się byd tymi małpami
ciągnącymi siebie same za ogony, o których pisze Kipling.

Tak samo znowuż nie można zestawiad wyglądu zewnętrznego Paryża z Londynem. Chodzi się po
cudnych ulicach Paryża jak po artystycznie zaprojektowanym salonie. Szlachetnośd i prostota linii
architektonicznych, odwaga wielkości, pieszczotliwośd ornamentów - wyrobiony, wysubtelniony,
szlachetny gust i smak we wszystkim.

Londyn jest najbrzydszym miastem na świecie. Okropny bękart wszystkich stylów i wszelkich
najkrzykliwszych najbardziej pozbawionych smaku architektonicznych pretensji. Nad starymi zaułkami,
które są oczywiście najładniejsze, bo mają przynajmniej jakiś jednolity charakter, unosi się wspomnienie
kopciu, zasmolenia, brudu i cięższej niż ołów nudy życia. Na nowszym pokładzie miasta panuje
prostactwo wyobraźni, chamstwo estetyczne. Poczucie piękna zastępuje tu chęd krzykliwości. A przede
wszystkim cocktail stylów, skundlenie pomysłów już nie artystycznych, bo tego słowa wprost użyd nie
można, lecz pomysłów w pracy budowlanej.

Symbolem gustu londyoczyków jest potwornośd pomnika Alberta, małżonka królowej Wiktorii. Każdy
szczegół tego pomnika to inny styl, i to od czasów Babilonu czy Egiptu do epoki secesji.
W długich godzinach rozmyślao w londyoskiej kolei podziemnej doszedłem do przekonania, że te dwie
rzeczy, doskonałośd angielskiego zmysłu politycznego i niedorozwój angielskiego zmysłu estetycznego,
mają źródło wspólne.

Wynikają z braku temperamentu, tej przyrodzonej cechy angielskiej. Wynikają z nieromantyczności tego
społeczeostwa. Temperament jest konieczny dla artystycznej pracy twórczej. Artysta musi mied swój
świat urojony, świat wielkich iluzji, mitów, wielkich idei, religii.

Romantyzm, a więc oderwanie się od ziemskiego padołu i pogrążenie się w urojeniach i ułudach, stwarza
wielkie dzieła w sztuce, w polityce jest elementem zgubnym.

To my, Polacy, pisujemy noty dyplomatyczne i zajmujemy stanowiska w polityce międzynarodowej z


tomikiem Mickiewicza lub Słowackiego jako podręcznikiem orientacyjnym.

To my, Polacy, nie myślimy politycznie, lecz głośno lub cicho deklamujemy politycznie.

Polityka angielska dlatego jest tak doskonała, że jest wyzuta z wszelkiej uczuciowości.

Nie mówię tu o uczuciowości wielkiej, wyżywającej się w jakichś snach o potędze, ale także o
uczuciowości małej, zawiściach, zazdrościach, podnieceniach, irytacjach.

Takie czy inne drobne posunięcie polityka francuskiego może stad się przyczyną załamania jego kariery,
bo to natychmiast będzie wyzyskane przez jego przeciwników, którzy łatwo podniecą przeciwko niemu
publicznośd, znajdującą się w stosunku do spraw politycznych w stanie ciągłego zdenerwowania.

Zastanawiałem się często, dlaczego doskonali szachiści, umiejący chwytad tak trudne powikłania
wynikające z wzajemnego stosunku figur szachowych na szachowej desce, tak naiwnie osądzają
wzajemny do siebie stosunek sił i faktów politycznych.

Wyobraźmy sobie, że jakieś społeczeostwo prowadzi swoją politykę tak właśnie, jak szachista gra w
szachy, to znaczy w sposób izolowany od wszelkich względów uczuciowych.

Taką polityką jest właśnie polityka angielska. Zacząłem ten artykuł od rozważao na temat wpływu i
znaczenia instytucji prawnych. Jednym z naszych powszechnych błędów jest przypisywanie Anglikom
specjalnego kultu prawa. Zwłaszcza Rosjanie i Polacy z czasów sądowych reform Aleksandra II
rozpisywali się o poszanowaniu prawa w Anglii. Jest to pogląd jak najbardziej błędny. Żadnego kultu
prawa w Anglii nie ma i byd nie może. Stosunek do prawa jest tam taki jak do przepisu administracyjnego
o regulacji ruchu. Jest to coś psychologicznie zupełnie odmiennego od tego stosunku do prawa, jaki
powstał w społeczeostwach wychowanych na powadze prawa rzymskiego.

W Anglii jest coś zupełnie innego. Istnieje tam wkorzenione w nerwy i umysły społeczeostwa,
przepotężne poczucie dyscypliny społecznej, tak silne, że prawo schodzi do znaczenia funkcji
drugorzędnej.
U nas prawo istnieje jako prawo. Można nie rozumied, dlaczego prawo istnieje, a jednak jest ono godne
szacunku. Pościmy, bo pościmy, nie bardzo pamiętający, czy instytucja postu powstała jako instytucja
higieniczna, czy też pod wpływem jakichś innych okoliczności.

W Anglii instytucja monarchii opiera się na prawie o niewzruszalnym dziedzictwie tronu. Ale oto król
chce się żenid z panią Simpson i z jakąż łatwością przechodzi się do porządku ponad tym niewzruszalnym
formalnie prawem.

„Wszystko, co jest polityczne, co ma związek z życiem publicznym, jest w Anglii podporządkowane


realnym potrzebom rzeczywistym, najbardziej realnemu, trywialnemu poczuciu rzeczywistości.

Stąd powstaje taki brak zrozumienia wzajemnego pomiędzy narodem angielskim a polskim. Naród polski
jest romantyczny, w polityce swej kieruje się romantyzmem, co dla Anglików jest nie tylko niepoważne,
ale i wstrętne, i godne pogardy. Polacy natomiast w swoim powszechnym romantyzmie widzą Anglików
takimi, jakimi oni nie są. Nasi Anglicy, to jest Anglicy w naszym wyobrażeniu, w niczym nie są podobni do
Anglików prawdziwych.

Wreszcie na zakooczenie tego artykułu chciałbym powiedzied kilka słów o sobie.

Oto lat dwadzieścia pięd temu zwiedzałem Rosję, znaną mi od wczesnego dzieciostwa, bo się urodziłem
w Petersburgu. Wróciłem potem do domu i pisałem o swoich wrażeniach.

Teraz także wróciłem do domu i piszę o swoich wrażeniach. Ale wtedy, kiedy po podróży wróciłem do
domu, to się w tym domu nic w czasie mej nieobecności nie zmieniło. Mogłem spokojnie pracowad, z
myślami pochłoniętymi opracowaniem moich obserwacji.

Teraz jest inaczej. Wrażenia, które z dnia na dzieo do mnie przychodzą, są silne jak wiatry uderzające w
łódkę na morzu. Czuję się jak człowiek, który chce pisad, podczas gdy jednocześnie oblewany jest
prysznicem to zimnej, to gorącej wody.

Co dzieo widzę w nowej Polsce coś nowego i niespodziewanego dla mnie, i to mnie więcej interesuje od
całej Anglii.

W ODPOWIEDZI NA LISTY I ANONIMY


Już kilkakrotnie zaznaczałem, iż wiem, że przebijam mur tradycyjnych polskich poglądów, że Anglia,
którą opisuję, jest całkiem inna od tej Anglii, która istnieje w polskich przekonaniach. Podkreślałem
nawet, że własne moje artykuły pisane o Anglii przed wojną, pisane na podstawie doraźnych,
kilkudniowych wizyt w Anglii, były zupełnie błędne i naiwne. Trudno się uleczyd z tego, co się od
dzieciostwa uważa za pewnik nie ulegający dyskusji, trudno uwierzyd, że to, co się „wie na pewno”, jest z
gruntu nieprawdziwe.
Toteż spodziewałem się, że moje artykuły będą źle spotkane przez publicznośd polską w kraju. Natomiast
jest dla mnie niespodzianką ta podniecona uczuciowośd, z którą wiele osób bierze skrzywdzoną przeze
mnie biedną Anglię w obronę.

Pozwolę tu sobie opowiedzied szczegół następujący. Po moim powrocie do kraju wydawnictwo „Pax”
postanowiło łaskawie wydad mojego „Stanisława Augusta”, który uprzednio ukazał się na emigracji, przy
tym zostałem zapytany, czy zgadzam się na ogłoszenie jednego z rozdziałów tej książki w „Kierunkach”, i
na podstawie tej rozmowy wydrukowano w tym tygodniku rozdział o konfederacji barskiej. Przyznam
się, że byłem z tego wyboru niezadowolony. Mój stosunek do konfederacji barskiej jest bardzo ujemny,
uważam ją za działanie polityczne, które wywołało bezpośrednio rozbiory Polski, czyli że według
terminu, który się od Boyowskich czasów utarł w Polsce, „odbrązowiam” konfederację barską na całego,
i to nawet z namiętną pasją.

Konfederacja barska jest jednak u nas jedną z takich rzeczy, do których stosowały się słowa
Wyspiaoskiego: „Świętości nie szargad”. Nie znaczy to wcale, abym chciał się wycofywad ze swego sądu o
konfederacji barskiej. Ale sąd ten inaczej wygląda, gdy jest poparty argumentacją całej książki.
Natomiast ogłoszenie tego rozdziału przed ogłoszeniem całej książki uważałem za zbyt śmiałe i zbyt
drażniące.

I oto nie dostałem żadnego listu ani żadnego anonimu, który by napadł na mnie z powodu krytyki
konfederacji barskiej, natomiast dostałem aż za dużo takich listów i anonimów z powodu moich
poglądów na Anglię. Wynika z tego, że moi rodacy bardziej są uczuleni w sprawie angielskiej niż w
sprawie historii własnej.

Listy, które napływają do „Przeglądu Kulturalnego” i pod moim własnym adresem, dadzą się z grubsza
podzielid na dwie kategorie: na listy od lewicowców i zwolenników obecnego ustroju w Polsce i na listy
od prawicowców. Nigdy nie byłem lewicowcem i nie mam zamiaru fałszowad swego życiorysu. Przyznam
jednak z dużą przykrością, że listy od lewicowców są na ogół o wiele kulturalniejsze w tonie i mniej w
nich błędów o charakterze faktycznym. Jeden z takich listów został nawet wydrukowany w ostatnim
numerze „Przeglądu”. O ile go dobrze rozumiem, chciał on powiedzied, że Anglicy zdolni są do uniesieo
w obronie idei uniwersalnych, że nie są tak zamknięci w obronie egoistycznych interesów narodowych,
jak ja to twierdzę.

Oczywiście, że w charakterystyce narodów popełniamy zawsze uogólnienia, i na to nie ma rady. Mówimy


na przykład, że Cyganie są brunetami i mają pociąg do włóczęgi, ale to nie znaczy wcale, aby nie znaleźli
się Cyganie, którzy są blondynami i prowadzili życie osiadłe. Trzeba tu banalnie powiedzied: nie ma
reguły bez wyjątków. W Anglii jest nawet wielu Anglików bardzo, a bardzo nie lubiących swego kraju i
uciekających od angielskości w sposób ostentacyjny. Jest takich ludzi o wiele więcej niż w innych krajach,
o czym będę jeszcze pisał.

Nawiązując do powyższego, powiem także, iż to, że w niektórych listach do mnie skierowanych czytam,
że „żarłem chleb angielski przez lat siedemnaście”, nie oznacza jeszcze, aby wszyscy Polacy w
powojennej Polsce byli źle wychowani i nie umieli swych myśli wyrazid inaczej niż w sposób grubiaoski.
Chętnie jednak podejmę dyskusję z twierdzeniem, że żarłem chleb angielski. Byłoby ono słuszne, gdybym
był przez te lat siedemnaście pracownikiem jakiejś propagandowej instytucji angielskiej, na przykład
pracował w B.B.C. Ale tak wcale nie było. Za czasów wojny otrzymywałem swe uposażenie członka Rady
Narodowej; po wojnie utrzymywałem się z honorariów płaconych mi przez „Dziennik Polski”, pismo
wychodzące w Ameryce, w Detroit, będące organem Polonii amerykaoskiej. Nie tylko więc nigdy Anglicy
nie byli moimi chlebodawcami, lecz utrzymywałem się w Anglii z importowanych do Anglii pieniędzy.

A może myślicie, że moje pobory jako członka Rady Narodowej były wypłacane z pieniędzy angielskich,
że polski rząd londyoski był przez szczodrych Anglików utrzymywany podczas wojny. O! mylicie się
bardzo.

W roku 1939 wywiezione zostało z Polski przez mego przyjaciela, śp. Ignacego Matuszewskiego, złoto
Banku Polskiego. Było tego złota bardzo dużo, bo koło miliarda franków szwajcarskich w złocie, można je
było nazwad oszczędnością całego narodu, chociaż formalnie było ono własnością instytucji prywatnej,
prywatnego towarzystwa akcyjnego, którą był Bank Polski według swego statutu opartego na wzorze
statutu Bank of England. Po przyjeździe do Paryża złoto to było ulokowane w skarbcach we Francji,
potem, po katastrofie czerwcowej 1940 roku, wywiezione do Afryki do Dakaru, który znajdował się pod
władzą marszałka Petaina. W owym czasie zarzucałem generałowi Sikorskiemu, że złoto to zaprzepaścił.
W pierwszym tomie swoich pamiętników reweluje generał de Gaulle, że jego wyprawa do Dakaru miała
na celu między innymi odzyskanie złota polskiego, ujawnia, że Anglicy go po to złoto do Dakaru posłali.
Jak wiadomo jednak, wyprawa de Gaulle’a do Dakaru się nie powiodła, został odpędzony od Dakaru
ogniem francuskiej, petainowskiej artylerii. Dakar jednak później oswobodzony został przez
Amerykanów i złoto nasze zostało wysłane do Kanady.

Już po Jałcie, ale jeszcze za czasów, kiedy rząd Jego Królewskiej Mości uznawał rząd urzędujący w
Londynie za Rząd Rzeczypospolitej, Churchill oświadczył publicznie i oświadczenie to nawet powtórzył w
swoich pamiętnikach, że polski rząd londyoski nie ma żadnych pieniędzy, bo złoto przechowywane w
Kanadzie jest złotem prywatnym. Istotnie, jak już wyjaśniłem, formalnie było to złoto prywatne i akcje
jego właścicieli znajdowały się w przeważnej części za granicą.

Jednak kiedy w 1945 roku rząd polski krajowy znacjonalizował złoto Banku Polskiego, to Anglicy uznali
ten dekret, ale pod warunkiem... że z tego złota potrącą sobie wszystkie wydatki, które ponieśli w
związku z pobytem Prezydenta Raczkiewicza i jego rządu w Londynie.

W wielu swoich broszurach i wielu artykułach ogłoszonych w Londynie wytykałem Anglikom tę operację
polityczno-handlowo-buchalteryjną. Pisałem wtedy wiele razy, że Anglicy utrzymywali nas w Londynie i
solidaryzowali się z naszymi działaniami w kraju tylko dlatego, aby grad polską kartą w stosunku do Rosji.
Potem, kiedy w Jałcie kartę tę zgrali, to jeszcze kazali sobie zapłacid za to, że nią grad mogli.

Można podziwiad tę operację buchalteryjno-polityczną, ale nie od strony jej moralności politycznej.

A więc urzędnicy polscy i osoby przez rząd polski w Londynie podczas wojny utrzymywane nie tylko nie
były opłacane przez Anglików, lecz przeciwnie, były czymś w rodzaju turystów zasilających złotem swego
kraju gospodarkę kraju swego pobytu. Złoto polskie podczas wojny wsiąkło w Anglię i Anglicy pod
względem pieniężnym podczas wojny tylko się na nas wzbogacili.

Trzymając się dalej jako wątku uprzejmego zarzutu, że od siedemnastu lat żarłem chleb angielski,
chciałbym wyjaśnid, że nigdy nie uzależniłem się od Anglików nie tylko w jakiejkolwiek formie pieniężnej,
ale także nigdy nie byłem proangielski w swoich wystąpieniach publicystycznych.

Na terenie angielskim wydałem przeszło czterdzieści broszur politycznych i książkę pt. „Lata nadziei”
będącą historią naszej emigracji od roku 1939 do roku 1945. W tych pismach twierdziłem, że:

1) Anglicy wepchnęli nas w wojnę, odwracając od siebie pierwsze uderzenie Hitlera, którego się
obawiali. Hitler, jak to zostało bezwzględnie dowiedzione w procesie norymberskim, pierwotnie
zamierzał uderzyd na zachód. Dopiero za pomocą tak zwanej gwarancji z 30 marca 1939 wygłoszonej
przez Chamberlaina w Izbie Gmin udało się Anglikom zmienid plany Hitlera i pierwsze jego śmiercionośne
uderzenie zwrócid na Polskę.

2) Anglicy przed wybuchem wojny nie pomogli nam pieniężnie. Nie wpłacili nam nawet owych 5
milionów funtów, podczas gdy jednocześnie inwestowali w Chinach 500 milionów funtów.

3) Podczas wojny Anglicy wycisnęli nas jak cytrynę. Zawsze cytuję przykład następujący: Dwie małe
wysepki na kanale la Manche zostały przez Niemców zajęte. Było to więc nieduże terytorium brytyjskie,
które znalazło się w tych samych warunkach co Warszawa, to znaczy pod okupacją niemiecką. Otóż
zdarzyło się, że ktoś w nocy na ulicach miasteczka wypisał kredą znak „V”, znak wiary w zwycięstwo nad
Hitlerem. Wtedy angielski burmistrz tego okupowanego przez Niemców miasteczka wyznaczył cenę za
wykrycie sprawcy tego czynu. U nas taki burmistrz, gdyby był Polakiem, uchodziłby za zdrajcę i jakiś ruch
oporu wsadziłby mu kulę w głowę przy pierwszej okazji. W Anglii jest inaczej. Burmistrz ten po wojnie
otrzymał szlachectwo od króla.

4) Po wojnie Anglicy nie dotrzymali nam ani układu jawnego z 26 sierpnia 1939 roku, a w szczególności
artykułu 7 tego układu, ani też protokołu tajnego stanowiącego z tym układem jednośd integralną, a w
szczególności artykułu 3 tego protokołu.

Te swoje zarzuty pod adresem Anglii formułowałem w sposób pozbawiony specjalnej ceremonii.
Nazywałem rzeczy po imieniu. Pisałem i mówiłem o zdradzie Anglii, wyrażałem się, że Anglicy nas
sprzedali itd.

Przed moim powrotem do kraju postawiłem sprawę bardzo wyraźnie: nie jestem komunistą i nie
wracam do kraju dlatego, abym na komunizm się nawrócił. Mój powrót to świadectwo, że prawica
polska nie może liczyd na jakąkolwiek pomoc ze strony Anglii czy Ameryki.

Nie ukrywam żadnej dobrej rzeczy, którą o Anglikach powiedzied można. Z tego chociażby, co wyżej
napisałem, wynika, jak wielką w Anglii jest swoboda prasy, swoboda publicznego wypowiadania się. W
Londynie ostrzej i bezwzględniej pisałem o Anglikach i polityce angielskiej, niż piszę o tym w Warszawie.
Ale z tym wszystkim niezrozumiała i nielogiczna jest ta sentymentalna romantycznośd, z którą częśd
opinii w kraju pilnuje, abym w artykułach swoich w czymś biednej Anglii nie skrzywdził.
Nastrój ten ma, moim zdaniem, dwie przyczyny. Pierwsza to jest izolacja kraju i brak wymiany zdao.
Polacy, naród przede wszystkim romantyczny i żyjący życiem urojonym, izolowani są od realnego życia
politycznego w Europie i bujają w obłokach. Chcą wierzyd, że Anglia jest dobra, szlachetna i
romantyczna, że jest jakąś arcy-Polską, która sama sobie raczej kości połamie, a nas bez opieki nie
zostawi. Gniewa ich strasznie, jak się im tłumaczy, że jest wręcz odwrotnie.

Drugą przyczyną tych poglądów godnych Boyowskiego tytułu: „Pijane dziecko we mgle” jest brak
swobody prasy. W atmosferze bezcenzuralnej prawda każda lepiej wychodzi na jaw. Zawsze pewniej
czuję pióro w ręku, gdy wiem, że mój oponent ma swobodę w dyskusji.

P.S.

W niedzielę 12 sierpnia 1956 roku w „Życiu Warszawy” przeczytałem artykuł mego dawnego znajomego,
dra Stefana Litauera, w którym miedzy innymi czytam:

„O tym, że kat Anglii, którego osoba jest otaczana stale największą tajemnicą, jakoby znany jest ogółowi i
że posiada mały szynk gdzieś na prowincji... słyszę po raz pierwszy”.

Widad, że zakonspirowanie osoby kata nie dotyczy prasy angielskiej, bo kilka miesięcy temu ze względu
na zmianę na tym stanowisku rozpisywała się o nim szeroko. Kat nazywa się Albert Pierpoint i posiada
mały bar niedaleko miasteczka Blackpoole. Fotografie samochodów przed tym barem zamieszczał nie
tak dawno „Match” paryski, tygodnik bardzo na zachodzie Europy rozpowszechniony, a o kacie
Pierpoincie prócz prasy angielskiej rozpisywała się także prasa amerykaoska, francuska i
zachodnio-niemiecka. Pisała o Pierpoincie także polska prasa emigracyjna.

Co do fotografii osoby, która pierwsza przeczytała biuletyn o straceniu, to takie fotografie ukazywały się i
ukazują w „Evening News”, „Daily Mirror” i innych tego rodzaju wydawnictwach.

O PODŚWIADOMOŚCI W POLITYCE ZAGRANICZNEJ


Dla wzięcia rozpędu w rozważaniach, na które wskazuje tytuł powyższy, cofnijmy się do czasów wybuchu
pierwszej wojny światowej.

Dyskusja na temat, kto był jej winien, obejmuje nie setki, lecz tysiące tomów rozważao i dokumentacji.
Dyskusja ta skrępowana jest dogmatem traktatu wersalskiego, który uznał, że wojnę narzuciły światu
Niemcy. Dogmaty są zawsze utrudnieniem dyskusji obiektywnej, ale niewątpliwie w czerwcu i lipcu 1914
roku Austria i Niemcy odgrywają rolę ostentacyjną i tromtadracką, Rosja jest poważna, Francja
demonstruje na wszelkie sposoby swą chęd pokoju i pokojowego załatwienia konfliktu. Niemcy zmuszają
wprost Francję do przyśpieszonego wstąpienia do wojny.

Propaganda francuska w czasie pierwszej wojny światowej i po jej ukooczeniu wydała szereg
dokumentów wskazujących, jak to Francja chciała uniknąd wojny. Nawet po pierwszym sierpnia 1914
roku, to jest po dniu, w którym Niemcy wypowiedziały Rosji wojnę. Francja jeszcze chce o pewien czas
odłożyd swe wstąpienie do wojny.

Nad tą polityką góruje jednak cel strategiczny. Francja zna dobrze niemiecki plan wojenny. Niemcy
wiedzą, że w razie wojny z Rosją czy z Francją mają na pewno do czynienia z dwoma wrogami
jednocześnie. Francja mobilizuje prędko, Rosja powoli. Francja może byd rozbita w kilku bitwach
decydujących, pobicie Rosji ze względu na jej przestrzenie wymaga długiego czasu. Toteż niemiecki plan
wojenny przewiduje wpierw błyskawiczne operacje przeciwko Francji, oparte o przejście przez Belgię, a
dopiero po zwycięstwie nad Francją przerzucenie swych sił przeciw Rosji.

Pacyfistyczna dyplomacja francuska w koocu lipca i pierwszych dniach sierpnia 1914 roku już więc nie
jest ani dyplomacją, ani pacyfizmem, a wyłącznie posunięciem strategicznym zdążającym do utrudnienia
Niemcom puszczenia w ruch ich maszyny wojennej w pewnym kierunku nastawionej. Motywacja noty
niemieckiej wypowiadającej Francji wojnę w dniu 3 sierpnia o godzinie 6 wieczorem użyła trywialnego
kłamstwa. Twierdziła, że aeroplany francuskie rzuciły bomby w okolicach Norymbergi. Oczywiście ani
tych aeroplanów, ani tych bomb nie było, a był tylko wybieg niemiecki chcący przełamad ów płot z
dyplomatycznych papierów usiłujący zagrodzid drogę szwadronom, kompaniom i bateriom.

Jesteśmy w roku 1914. Wojnę rozpoczynają patrole kawalerii.

To, co się nie udało dyplomacji francuskiej, udało się armii francuskiej nad Marną, udało się olbrzymiemu
zagonowi wojsk cesarsko-rosyjskich na Prusy Wschodnie. Plan pobicia Francji przed pobiciem Rosji został
w ten sposób unicestwiony. Stojąc na gruncie tego planu można by powiedzied, iż wojna już w 1914 roku
została przez Niemcy przegrana.

Jak wiemy, wojna 1914 była ostatnim etapem rywalizacji dwóch grup politycznych, na które dzieliła się
wówczas Europa: trójprzymierza i trójporozumienia.

Trójprzymierze składało się, na podstawie układów zawartych jeszcze przez Bismarcka, z Niemiec, Austrii
i Włoch. W roku 1914 Austria wywołuje konflikt wojenny, Niemcy przez swe krzykliwe poparcie dane
Austrii powiększają pożar wojenny na całą Europę; Włochy w pierwszych dniach wojny oświadczają, że
do wojny nie wejdą, co jest równoznaczne z wycofaniem się z trójprzymierza.

W grupie trójporozumienia sytuacja jest bardziej skomplikowana. Oto nikt nie wątpi, że w razie
zaatakowania Rosji Francja wypełni swe zobowiązania sojusznicze, ale znowuż nikt nie jest pewny, czy
Anglia, która żadnymi formalnymi zobowiązaniami sojuszniczymi nie jest związana ani z Francją, ani tym
bardziej z Rosją, wejdzie do wojny.

Co więcej, niemiecki plan wojenny oparty był na dwóch założeniach, po pierwsze, że Francja
bezwzględnie do wojny wejdzie w razie wojny niemiecko-rosyjskiej, i po drugie, że Anglia pozostanie
neutralna.

W ówczesnej dyplomacji europejskiej panuje więc uzasadnione i powszechne przekonanie, iż jeśli Anglia
oświadczy, że wejdzie do wojny, to Niemcy się przed wojną cofną, to wojny nie będzie.
Ale tego właśnie wypowiedzenia się, wyjaśnienia sytuacji, oświadczenia Anglia uporczywie dad nie chce,
przeciwnie, do ostatniej chwili, ostatniej minuty, ostatniej sekundy zachowuje się tak, jakby miała
pozostad neutralna. Na wszystkie natarczywości, które ją ze strony francuskiej spotykają, odpowiada z
niezmienną mdłością, że właśnie przygotowuje konferencję paostw europejskich celem odprężenia
nieporozumienia austro-serbskiego.

Dnia 24 lipca wysłane jest austriackie ultimatum do Serbii, dnia 28 lipca Austro-Węgry wypowiadają
wojnę Serbii, dnia 29 lipca rozpoczyna się bombardowanie nieszczęsnego Belgradu - wszyscy wiedzą w
Europie, że wojny już powstrzymad nie można, wszyscy wiedzą, że walczyd będą Austria i Niemcy z
jednej strony, Rosja, Francja i Serbia ze strony drugiej, ale sytuacja Anglii jest wciąż nie wyjaśniona.

Największy zwolennik współdziałania z Anglią, największy orędownik „jedności świętej”, ,,l'union sacré”,
pan Rajmund Poincare, który w czasie wojny był prezydentem Francji, pisze w swoich pamiętnikach:

„Rząd francuski do ostatniej chwili nie wiedział, jaką drogę obierze Anglia”.

W nocy z 30 na 31 lipca ambasador francuski w Berlinie, Juliusz Cambon, telegrafuje do Paryża:

„Nie wyjaśniona postawa Anglii może wywoład najbardziej katastrofalne konsekwencje, gdyż tutaj, w
Berlinie, wszyscy są pewni zwycięstwa nad Rosją i Francją, jeśli one będą osamotnione”.

W dniu 31 lipca prezydent Poincare wysyła do króla Jerzego V list odręczny:

„Kochany i Drogi Przyjacielu... Ze wszystkich informacji, które nas dochodzą, wynika, że jeśli Niemcy
będą miały pewnośd, iż Anglia nie weźmie udziału w konflikcie, to wojna jest nieunikniona i na odwrót,
jeśliby Niemcy zostali przekonani, że serdeczne przymierze (entente cordiale) zostanie w chwili obecnej
utwierdzone nawet na polach bitewnych, to mamy największe szanse uratowania pokoju... Od rządu
angielskiego zależne są dzisiaj ostatnie możliwości uratowania pokoju...”

Ale tegoż 31 lipca, czyli w wigilię wypowiedzenia wojny Rosji przez Niemcy, Paweł Cambon, ambasador
francuski w Londynie, ma rozmowę z sir Edwardem Greyem, ministrem spraw zagranicznych rządu
brytyjskiego, uchodzącym za największego frankofila i największego anty-Niemca. Pyta się go o wrażenia
z posiedzenia gabinetu, które miało miejsce tegoż dnia rano. Sir Edward mu odpowiada, że na podstawie
dyskusji na gabinecie nie może mu wypowiedzied żadnego zobowiązania formalnego. Należy się
obawiad, że nadchodzący konflikt zamąci finanse Europy, że Anglia stoi u progu kryzysu handlowego i
finansowego bez precedensu i że neutralnośd Anglii, byd może, będzie jedynym środkiem dla uratowania
kredytu w Europie... Na te wywody, z charakterystycznym dla każdego Anglika akcentem położonym na
sprawy finansowe, bankowe, pieniężne, materialistyczne, Paweł Cambon odpowiada znowuż dla
każdego Francuza charakterystyczną argumentacją opartą na analogiach historycznych, której Anglicy
nigdy nie słuchają i którą sami nigdy się nie posługują.

W dniu 1 sierpnia wypowiedziana jest wojna Rosji i działania wojenne rozpoczęte, a jeszcze w dniu 2
sierpnia prezydent Poincare otrzymuje od króla Anglii:
„Kochany i Drogi Przyjacielu... Oceniam uczucia Paoskie, które powodują, iż pisze Pan do mnie w sposób
tak przyjacielski i szczery... Może Pan wierzyd, że obecna sytuacja w Europie wzbudza we mnie wiele
niepokoju i zainteresowania... Jestem szczęśliwy mogąc stwierdzid, że nasze dwa rządy pracowały tak
przyjaźnie nad znalezieniem pokojowego rozwiązania kwestii będących przedmiotem sporu... Osobiście
czynię największe wysiłki w stosunku do cesarzy rosyjskiego i niemieckiego, aby obecne działania
wojenne mogły byd powstrzymane i aby pozyskany był czas dla spokojnej wymiany zdao pomiędzy
mocarstwami...”

Z całą irrewerencją wobec monarchy angielskiego wypowiadam przekonanie, że Poincaré czytał ten list z
zaciśniętymi zębami.

Sam on zresztą pozwala sobie na zacytowanie w tym miejscu zdania z książki włoskiego pisarza, Alberta
Lombroso, napisanej zaraz po pierwszej wojnie światowej:

„La guerra fu voluta e preparata, diplomaticamente e militarmente, dall Inghilterra sin dal tempo di
Edoardo VII...”

Ale oto następnego dnia po tym, w którym Poincaré czyta powyższy list króla Jerzego, sytuacja zmienia
się w sposób rewolucyjny. Niemcy zapowiadają swą inwazję do Belgii i wypowiadają wojnę Francji. Sir
Edward Grey wypowiada w parlamencie brytyjskim mowę, w której mówi to wszystko, co uzasadnia
wstąpienie Anglii do wojny i czego powiedzied nie chciał jeszcze na dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

Powyższy przebieg wypadków uzasadnia chyba twierdzenie, że Anglia umyślnie, celowo i świadomie
dopuściła do wybuchu pierwszej wojny światowej.

Są co prawda ludzie, zdaje się jednak, że przeważnie wśród publicystów polskich, którzy twierdzą, że
Anglia w ogóle wojowad nie chciała, lecz honor angielski nie zniósł pogwałcenia neutralności belgijskiej.

Takie tłumaczenie jest zupełnie naiwne. Zarówno Francja, jak i Anglia znały dokładnie niemiecki plan
przejścia przez Belgię. Wiemy o tym chociażby z popularnych felietonów p. Paleologa, byłego
francuskiego ambasadora w Petersburgu i Petrogrodzie. Gdyby Anglia istotnie chciała Niemcy
powstrzymad od inwazji na Belgię, wystarczyło przy koocu lipca oficjalnie oświadczyd, że naruszenie
neutralności tego królestwa przez któregoś z jego sąsiadów będzie przez rząd Jego Królewskiej Mości
uważane za casus belli. Wszystko wskazuje, że w danym wypadku nie mamy do czynienia z jakimiś
nastrojowymi decyzjami, które w ciągu dwudziestu czterech godzin zmieniają nastroje rządu,
parlamentu i narodu angielskiego z pokojowych i neutralistycznych na batalistyczne, lecz z
przemyślanym planem politycznym. Czyż tak?

Muszę się przyznad, że przed drugą wojną światową bardzo pilnie i dokładnie studiowałem historię
pierwszej wojny światowej i dosłownie przez całe lata przemyśliwałem nad zagadnieniem, czy ta polityka
angielska dopuszczenia do wybuchu pierwszej wojny światowej wynikała z przedsięwziętego uprzednio
planu, czy też przeciwnie, była skutkiem zmienności nastroju czynników rządzących Anglią.

Za planem przemawia właśnie to, co zawsze znamionuje politykę angielską.


Anglia zawsze zwalcza najsilniejsze paostwo na kontynencie Europy. Anglia zawsze wojuje tylko wtedy,
gdy uda się jej przeciwko własnemu przeciwnikowi zmontowad koalicję silną pod względem politycznym
i wojskowym.

Od 1900 roku Anglia uznała, że takim najsilniejszym paostwem w Europie są Niemcy, które też stanowią
wobec Anglii najbardziej niebezpieczną konkurencję gospodarczą. W roku 1914 program rozbudowy
niemieckiej floty morskiej nie był jeszcze zakooczony i oto wydarzenia polityczne tworzą koalicję
wojenną przeciwko Niemcom. Byłoby istotnie bardzo dziwne, aby Anglia mogła pominąd taką „okazję”,
mówiąc stylem trywialnym.

Przeciwko koncepcji, że zastanawiająca polityka Anglii wynikała z jakiegoś planu, przemawia trudnośd
umiejscowienia autorów i dyrygentów takiego planu. W istocie, kto mianowicie miałby w Anglii narzucid
dyplomatom, publicystyce i publiczności dyrektywę: „Siedźcie spokojnie, piszcie tylko o angielskiej
neutralności, a zatrąbcie na wojnę dopiero w chwili, kiedy Niemcy nie będą mogły z wojny się już
wycofad”.

Kto byłby czynnikiem powołanym do wydawania podobnych instrukcji: król, Izba Lordów, Izba Gmin,
wojskowy sztab generalny, wojskowy sztab morski?

Ludzie znający się na stosunkach w Anglii wiedzą że ze wszystkich wyżej wymienionych instytucji jedynie
rząd może byd odpowiedzialny za politykę zagraniczną tego paostwa. Ale znowuż wiemy, że w rządzie
ówczesnym angielskim były duże różnice zdao w dziedzinie stosunku do Niemiec, które nawet skooczyły
się dymisją dwóch ministrów.

Pewna częśd publicystyki powojennej polskiej, nieprzychylna Anglii, znajdująca się pod większym czy
mniejszym wpływem Romana Dmowskiego, rozpisywała się banialukowo na temat sił tajemniczych
rządzących Anglią i stanowiących o jej losie. Pisano o masonerii wszechwładnej i wszechrządzącej, o
żydomasonerii, o masonerii połączonej w konkubinacie z bankowością itd.

Wszystko to są oczywiście najrzetelniejsze banialuki, tak samo głupie, jak łatwo znajdujące chętnych
czytelników. Tajemnica i urojenia - oto czym się najłatwiej wraz z zawiścią materialną podnieca tłumy,
aby je później wprowadzid do zaułka myślowego. Niewątpliwie angielskie loże masooskie, które zresztą,
jak mi się zdaje, są w widocznej dekadencji, i oddziaływanie sfer finansowych są jednym z czynników
kształtowania opinii, ale to wszystko razem wzięte nie mogło narzucid społeczeostwu tak
sprecyzowanego planu dyplomatycznego jak ten, który ujawnił się w stosunku do rozpalającej się w
Europie wojny, o ile oczywiście staniemy na stanowisku, że taki „plan” istniał.

Po długich rozmyślaniach nad tym incydentem historycznym doszedłem do następujących wniosków.


„Planu” w literalnym tego słowa znaczeniu nie było. Nawet na tajnych i zgodnie z tradycją angielską nie
protokołowanych posiedzeniach gabinetu, jak przypuszczam, nie zapadła w żadnym okresie żadna
cyniczna uchwała w rodzaju; „Udajmy neutralnych, wyskoczymy jak tygrys, gdy Niemcy nie będą już
miały możności odwrotu”.
A jednak postępowanie dyplomacji, publicystyki i społeczeostwa angielskiego w lipcu i w sierpniu 1914
na pewno nie było przypadkiem i ultraflegmatycznych Anglików nie można posądzad o jakieś histeryczne
skoki z poglądami z dnia na dzieo. Teza, że zmiana poglądów nastąpiła w związku z inwazją na Belgię, nie
wytrzymuje krytyki i angielska publicystyka polityczna nigdy jej nie wysuwa. Wręcz odwrotnie, za czasów
owej „gwarancji”, której udzielił nam Chamberlain w marcu 1939 roku, pisano w prasie angielskiej, że
przez takie prewencyjne zajęcie stanowiska Anglia chce uniknąd błędu, który popełniła w 1914 przez
ociąganie się z wyjaśnieniem swego stanowiska.

Wyrobiłem sobie przekonanie, że postępowanie Anglii w 1914 roku nie było wynikiem jakiegoś
konkretnego planu, ustalonego piśmiennie czy ustnie, lecz wynikiem politycznego instynktu narodu,
opartego na egoizmie narodowym, rzekomo rozsądnym, lecz na dłuższą metę raczej zawodnym.

Dla mnie omawiany powyżej przykład lipcowych i sierpniowych dni i godzin 1914 roku jest bardzo
zastanawiający. Wyobrażam sobie, że geologowie czasami muszą obserwowad obnażanie się zwykle
ukrytych warstw skorupy ziemskiej i wtedy ogarnia ich zainteresowanie. Kiedy się studiuje szczegółowo,
z godziny na godzinę, przebieg wstępowania Europy do wojny od 26 lipca do 4 sierpnia 1914 roku, wtedy
także coś się przed nami obnaża. Widzimy różne reakcje narodów, widzimy, jak dyplomaci tracą swe
międzynarodowe opanowanie i zaczynają mówid językiem swych narodów, powodują się zewem swej
krwi. Widzimy w takiej chwili osobliwej rozmaitośd i niejednolitośd psychologicznych reakcji różnych
narodów.

FELIETON O SNOBIZMIE
W stosunkach towarzyskich i w całej strukturze społecznej angielskiej w dalszym ciągu dużą rolę
odgrywa snobizm.

Na zapytanie, kim jest jej koleżanka, mała dziewczynka w szkole powiada rodzicom pogardliwie:

- Oh, she is nothing. (Ona jest niczym).

Sam wyraz „snobizm”, ogólnie przyjęty i międzynarodowo zrozumiały, jest pochodzenia angielskiego.
Powstał w wieku XVIII i powstał z wyrazów łacioskich „sine nobilitate” - „bez szlacheckości” lub, jeśli kto
woli, „bez szlachetności”. Określenie to zostało użyte po raz pierwszy w stosunku do takich
wychowanków uprzywilejowanych szkół angielskich, którzy sami nie mając żadnych praw do tytułów
szlacheckich, chętnie poszukiwali towarzystwa synów rodzin utytułowanych. A więc zaczęło się od tego,
że wyraz „snob” i „snobizm” był określeniem ironicznym, nagannym, pogardliwym, oznaczał właściwie
intruza do towarzystwa arystokratycznego.

Od tego osiemnastego wieku dużo się w stosunkach towarzyskich w Europie zmieniło, i to nie tylko w
Polsce, ale próżnośd towarzyska pozostała wszędzie, a tylko formy się zmieniły i zmieniły się obiekty
próżności, jeśli można się tak wyrazid.
Ale jak we wszystkim, co dotyczy Anglii, trzeba zacząd od tego, że i pod tym względem tam jest inaczej,
niż się nam zdaje. Nie ma piramidy towarzyskiej z lordami na górze, tak jak to kiedyś było na pewno.
Tytuł szlachecki nie stwarza tam takiej pozycji towarzyskiej, jaką po dziś dzieo stwarza w Hiszpanii, we
Włoszech i we Francji. W pierwszych latach pobytu w Anglii miałem wrażenie, że w ogóle lordów nie ma,
a są tylko Żydzi z Białegostoku i stąd do każdego lorda można śmiało po polsku zagadywad. Wrażenie to
oczywiście było przesadne i przytaczam je tutaj z tym zastrzeżeniem dla sensatów bez poczucia humoru,
że to tylko żart. Ale lordów z czasów średniowiecznych jest bardzo mało - jakiś znikomy procent w Izbie
Lordów; pozostali lordowie to ludzie z nominacji politycznych, którzy od dośd dawna stali się
półproduktem rywalizacji partyjnej pomiędzy torysami i whigami, a od niedawna przybywają też
lordowie labourzystowscy.

Lordowie nie tworzą już żadnej kasty. Pamiętam swe czasy dziecinne, wileoskie, jeszcze
cesarsko-rosyjskie. Kucharka wręczała mojej matce swój paszport. W paszporcie w rubryce: „Stan”
oznaczone było: „Szlachcianka”. W tym momencie wiadome było, że oboje rodzice tej kucharki, jej
stryjowie i wujowie pochodzili z warstwy szlachty zaściankowej, tak licznej u nas na Litwie i tak pięknie
przez naszą literaturę opisywanej. Ta sama, chociaż może nie tak ekskluzywna jednolitośd pochodzenia
cechowała każdego szlachcica europejskiego, a polscy arystokraci z reguły żenili się z kuzynkami. W
Anglii, na skutek działania odwiecznej zasady primogenitury, zasady, że tylko najstarszy syn rodziny jest
szlachcicem, nie ma i, jak mi się zdaje, nigdy nie było ducha korporacji szlacheckiej, kastowości
szlacheckiej.

Przed wojną czytałem pogląd Chestertona czy Shawa, że zadaniem Izby Lordów jest korygowad uchwały
Izby Gmin z punktu widzenia szarego człowieka. Izba Gmin składa się z ludzi wybranych w głosowaniu
powszechnym, dlatego aby byd wybranym, trzeba byd człowiekiem wybitnym, natomiast członek Izby
Lordów, która w olbrzymiej swej większości składa się z parów dziedzicznych, jest z reguły szarym
człowiekiem ulicy. Zdanie to przeczytane przed wojną w Wilnie wydawało mi się oczywiście paradoksem,
żartem, dowcipem. Tymczasem to nie żaden żart, a prawda. Izba Lordów w swej całości reprezentuje
właśnie człowieka przeciętnego. W czasie mego siedemnastoletniego pobytu w Londynie uchwały jej
zwróciły mą uwagę tylko dwa razy. W początkach wojny wniesiono bill wprowadzający coś w rodzaju
cenzury wojennej dla prasy. Izba Gmin bill ten przyjęła, Izba Lordów go odrzuciła jako niezgodny z
tradycją angielską. Był to odruch normalnego Anglika nie znoszącego krępowania prasy. Rząd się
zawstydził i więcej z tym swoim projektem nie wyjeżdżał. Potem, kilka lat temu, obudziłem się pod
wrażeniem przygnębiającej dla przeciętnego Anglika wiadomości. Izba Gmin na wniosek labourzystów
zniosła karę śmierci. Cóż teraz będzie? Co się stanie z najprzyjemniejszymi minutami rozmyślao
poobiednich. Co się stanie z olbrzymim przemysłem powieści kryminalnych, sięgających podobno
czterech tysięcy tytułów miesięcznie? Jakimi sposobami sączyd będą słodycz i zadowolenie do duszy
czytelnika angielskiego, skoro szubienicy zabraknie? Na szczęście zacna Izba Lordów uchyliła ten bill,
zasługując sobie na westchnienie wdzięczności u całego społeczeostwa. Dopiero w roku bieżącym Izba
Gmin ponownie uchwaliła zniesienie kary śmierci i zdaje się, że tej ponownej uchwale Izba Lordów nie
stawi już czoła. Członek rządu, o ile jest lordem, przemawia tylko w Izbie Lordów. Toteż lord Halifax,
który w roku 1939 był brytyjskim ministrem spraw zagranicznych, w październiku 1939 w Izbie Lordów
złożył oświadczenie, z którego wynikało, że Anglia nadal pamięta o linii Curzona, co było wówczas
wyraźnie sprzeczne z układami polsko-angielskimi z 25 sierpnia tegoż roku, z których nie obsechł jeszcze
atrament, jak się to mówi.

Trzeba jeszcze podkreślid, że członkowie Izby Lordów nie nadużywają swego prawa zasiadania w
wysokiej Izbie. Liczy ona przeszło tysiąc członków, a w posiedzeniach uczestniczy zwykle około
pięddziesięciu osób. Jakiś młody człowiek, mający lat dwadzieścia dwa, dziedziczy - dajmy na to - tytuł
wicehrabiego po jakimś swoim pradziadku, który był generałem w pierwszej połowie XIX wieku i
rozstrzeliwał Chioczyków czy Murzynów. Odbywa ceremonię wkroczenia do Izby i składa przysięgę na
wiernośd królowi, po czym ze swego uprawnienia zasiadania w Izbie Lordów nie korzysta, aż do chwili
kiedy ma już sporo lat i kiedy społeczeostwo wybierze go dobrowolnie na jakieś członkostwo takiej
jakiejś instytucji, że on sam uzna, iż zdobył autorytet potrzeby do przemawiania w sprawach
publicznych. Dzieje się tak nie na podstawie jakiegoś prawa czy regulaminu, lecz po prostu siłą
samokontroli osobistej, która - wyznaję to z przykrością - u Anglików o wiele większa jest niż u Polaków.
Ileż razy w Polsce miałem i mam do czynienia z ludźmi zabierającymi głos w sprawie, o której nie mają
żadnego pojęcia.

Przejdźmy teraz od lordów świeckich do lordów duchownych. Wyznaniem panującym w Anglii jest
nominalnie anglikanizm, Church of England, w Szkocji kalwinizm, a poza tym istnieje szereg różnych sekt,
często bardzo dziwacznych. My wszyscy w Polsce zawsze uważaliśmy Anglików za kraj nader pobożny i
sam pisałem o tym przed wojną odpowiednio niemądre artykuły. Mówiąc nawiasem, przed wojną często
nazywano mnie anglofilem, zwłaszcza epitet ten stosował do mnie raz po raz jeden z redaktorów
„Robotnika” warszawskiego, poseł Kazimierz Czapioski. W rzeczywistości to nasze przekonanie o
pobożności Anglików jest śmiesznym nieporozumieniem. Anglia to kraj pogaoski lub neopogaoski, jeśli
kto woli. Co do ilości procentu nieochrzczonych Anglia może zapewne konkurowad z Chinami. Należy od
tego wyłączyd katolików angielskich. Na katolicyzm nawraca się bardzo dużo ludzi i są to ludzie
praktykujący, uczęszczający na nabożeostwa i chrzczący swoje dzieci. Natomiast ogromna większośd
ludzi przynależnych nominalnie do Church of England w ogóle z tym wyznaniem nic wspólnego nie ma i
dzieci swoich nie chrzci. Odpowiednie statystyki nie są ogłaszane, ale z tego, co uchodzi za notoryczne,
wynikałoby, że co do ilości ludzi nieochrzczonych Anglia zajmuje niewątpliwie pierwsze miejsce w całej
Europie.

Ksiądz-Polak z miejscowości Leeds opowiadał mi na tym tle zdarzenie, które nam, Polakom, wyda się
dziwne i dziwaczne. Oto do proboszcza katolickiego, ale Anglika (nie anglikanina, lecz Anglika-katolika)
zgłosiło się dwoje młodych ludzi, Polaków, chcących się pobrad i nie umiejących słowa po angielsku.
Jakoś potrafili mu wytłumaczyd, że przyszli dad na zapowiedzi. Wtedy ten proboszcz-Anglik zaprowadził
ich do zakrystii i... ochrzcił. U nas oczywiście ludzi zgłaszających się o wzięcie ślubu kościelnego nikt nie
będzie podejrzewał, że są nieochrzczeni w dzieciostwie.

Zresztą prezydent Eisenhower, a więc już nie Anglik, lecz Amerykanin pochodzenia niemieckiego, także
ochrzcił się dopiero po wyborze na prezydenta Stanów Zjednoczonych i to samo zrobiła jego małżonka,
„Mammie”, wybierając zresztą inne wyznanie protestanckie niż to, które obrał jej mąż.
Ci, którzy z powodu tych szczegółów zechcą mnie prostowad w gazetach, może zechcą te sprawy
uprzednio sprawdzid. Wydają się one dziwne w Polsce, ale ściśle odpowiadają rzeczywistości.

Wśród katolików angielskich posiadamy dużo szczerych przyjaciół. Nie zaliczałbym do nich świeżo
zmarłego kardynała Griffina, ale jego poprzednik był autorem wielkiego powiedzenia, które zasługuje na
wyrycie na miedzianej desce. Powiedział on mianowicie, w drugim roku drugiej wojny światowej
zwracając się do swoich rodaków: „Stosunek Anglii do Polski będzie sprawdzianem moralności tej
wojny”. Tak, tak, tak.

Natomiast nie dziwię się, że „biskupi” anglikaoscy nie mają wśród społeczeostwa żadnego autorytetu.
Moje staroświeckie gusta nie są skłonne do zachwytu na widok tych panów ubranych w czarne
marynarki i geterki z guziczkami na nogach, zawsze w towarzystwie pao „biskupowych” i od czworga do
sześciorga dzieci. Niestety wzięli sobie rewanż wpływów w sprawie biednej królewny Małgorzaty, której
skrzywili życie.

W Niemczech sprzed pierwszej wojny ogromną rolę odgrywała kasta oficerska. Junkier pruski zostawał
oficerem zawodowym lub rezerwy i patrzył na całe społeczeostwo przez monokl - ironicznie, pogardliwie
i wyzywająco. Uważał się za coś bezwzględnie wyższego od reszty narodu.

Ten system towarzysko-społeczny naśladowano w innych krajach, ale bez powodzenia. We Francji
pozostała tradycja zrośnięcia się korpusu oficerskiego z dawną szlachtą.

Spisy oficerów francuskich to w przeważnej części stronice francuskiego herbarza.

W Anglii admirał floty wojennej to niewątpliwie ktoś, kto ma wagę gatunkową w swoim społeczeostwie.
Ale na stosunku do armii lądowej zaciążyła ta okolicznośd, że ta armia zbyt długo była armią zaciężną,
powstawała w drodze werbunku, była czymś w rodzaju Legii Cudzoziemskiej złożonej z krajowców. I
poza tym Anglia prowadzi poważne wojny zawsze w koalicji, a wojny mniej ważne zawsze wojskami
zaciężnymi, często żołnierzami obcej narodowości i obcej rasy. Wpływa to na stosunek do armii. W tym
kraju, w którym opieka społeczna znajduje się na najwyższym szczeblu doskonałości i humanitaryzmu,
emerytury wojskowe nie są tak wysokie. Na ulicach Londynu wciąż się widzi żebraków z bojowymi
odznaczeniami, a wielcy bohaterzy wojenni mieli po wojnie bardzo ciężki los osobisty. W każdym razie
pod względem społeczno-towarzyskim członkowie korpusu oficerskiego nie mają tej pozycji, z której
dotychczas korzystają w kontynentalnych paostwach Europy zachodniej.

Ale największa dysproporcja zachodzi pomiędzy pozycją inteligencji w Europie, na kontynencie, i na


wyspie angielskiej. W całej Europie, od Madrytu do Moskwy, inteligencja to warstwa przodująca i co
najmniej współrządząca. Otóż zupełnie inaczej jest w Anglii... Inteligencja jest dokładnie i wyłącznie
aparatem wykonawczym bez siły społecznej i jest niezwykle upośledzona pod względem towarzyskim i
finansowym. O prawdziwej nędzy w Anglii można mówid tylko myśląc o ulicy Bloomsbury, która jest
pogardliwie-symboliczną nazwą nadawaną proletariatowi inteligenckiemu.

W Niemczech: „Herr Professor” lub „Herr Doktor” to zawsze znaczyło bardzo wiele i wymawiane było z
przesadnym często szacunkiem. We Francji nie ma pozycji towarzysko-społeczno-snobistycznej bardziej
wysokiej niż „membre de l'Academie Française”. W Rosji „pisatiel” - zarówno w Rosji carskiej, jak
obecnej - był otaczany czcią i serdecznością ze strony wszystkich...

W Anglii jest zupełnie inaczej: tytuły naukowe, autorstwo dzieł literackich, rozgłos dziennikarski -
wszystko to nie daje najmniejszego autorytetu społecznego. O córeczce profesora uniwersytetu
koleżanka szkolna wyraziła się właśnie: „She is nothing”, jak to wspominam na początku tego artykułu.

W czasie wojny miałem trochę do czynienia ze sferami uniwersyteckimi. Pobierałem wtedy, jako członek
emigracyjnej Rady Narodowej, 65 funtów miesięcznie, od których prawem eksterytorialności nie
płaciłem żadnych podatków, i stwierdziłem ze zdziwieniem, że mój znajomy, profesor w Cambridge,
pobiera zaledwie 50 funtów miesięcznie minus podatki. Młodsi pracownicy naukowi pobierali od 12 do
24 funtów miesięcznie minus podatki. Były to zarobki poniżej skali zarobków przeciętnego robotnika, nie
mówiąc już o robotnikach wykwalifikowanych.

Cofnijmy się teraz o dobre lat sto lub chociażby osiemdziesiąt i powiedzmy sobie, że w tamtych
odległych czasach aktor w Polsce był ogólnie znany, czasem podziwiany, jak wielka Modrzejewska,
chluba Polski, ale jednak otaczała go nieprzyjemna dyskryminacja towarzyska. Żaden masarz krakowski,
będący właścicielem sklepu i kamienicy, nie wydałby córki za najgłośniejszego aktora. Otóż w stosunku
do słynnych intelektualistów obecnie w Anglii jest tak jak u nas w stosunku do aktora lat temu sto.
Wszyscy ich znają, czytają, podziwiają, ale ulegają oni snobistycznej dyskryminacji. Pisarz może
imponowad jako dzieło, ale nie imponuje jako żywy człowiek.

Pod tym względem stosunki są diametralnie inne niż - powtarzam - w całej bezwzględnie Europie
kontynentalnej.

Najwyższej dyskryminacji towarzyskiej ulegają dziennikarze. Na kontynencie legitymacja dziennikarska


jest dokumentem raczej honorującym człowieka. Zdaje mi się, że największą rolę odgrywali dziennikarze
w cesarskim jeszcze Wiedniu i stąd generał Sikorski i prof. Kot tak uprzejmie wyczęstowywali
papierosami każdego dziennikarza angielskiego, których im przytaszczali polscy lub półpolscy
dziennikarze z Londynu. My naturalnie w Europie padamy zwykle plackiem przed różnymi
korespondentami „Timesa” i innych gazet, wyobrażając sobie, że zasiadają oni w Londynie po prawicy
Boga Ojca, a co najmniej telefonują do królowej o drugiej w nocy, jak mają jakąś sprawę. Otóż nie ma w
Londynie człowieka bardziej skrzywdzonego i upokorzonego jak dziennikarz. Nakłady gazet londyoskich,
zwłaszcza oddanych bez wyjątku kryminalistyce, mają czasami milionowe nakłady. Takie „News of the
World”, zajmujące się prawie wyłącznie krzyżówkami i zgwałceniami, bije podobno co niedziela siedem
milionów egzemplarzy. A jednak pensyjki dziennikarskie w tego i rodzaju olbrzymich przedsiębiorstwach
są mniejsze, niż były w moim przedwojennym ubożuchnym „Słowie”, którego nakład przeciętny wynosił
dziesięd tysięcy egzemplarzy.

Nikt nie potrafi oddad tej wielkiej pogardy, którą odczuwa przeciętny sklepikarz londyoski do
„papersmana”, czyli do dziennikarza.

Oczywiście, oczywiście, Londyn jest miastem jedenastomilionowym, miastem nie tkniętym przez wojny,
rewolucje, pożary - przynajmniej od dwustu pięddziesięciu lat. Starych mebli jest wiele, starych bibliotek
wiele, starych ludzi jeszcze więcej. Wśród wielu „hobby” istnieje także w pewnych kołach „hobby” jakiejś
wiedzy. Są stowarzyszenia i kluby zajmujące się badaniem naukowym wielu gałęzi wiedzy, o której się
nam w Warszawie nawet nie śniło. Istnieje też wielu Anglików bardzo uczonych, wypakowanych
erudycją jak tramwaj warszawski pasażerami. Ale intelektualizm nie jest lubiany w tym społeczeostwie.
U nas w rozmowie towarzyskiej każdy stara się wymądrzad i Polak ma ambicję, że wszystko wie, że jest
specjalistą od wszystkich gałęzi wiedzy. Jeśli ktoś zagada o faraonach egipskich, to wszyscy inni robią
miny, jak gdyby od dzieciostwa studiowali właśnie egiptologię. Rozmowa angielska jest wybitnie
antyintelektualna. Przyzwoitośd polega na niewybieganiu z szablonu. Uczono mnie w dzieciostwie, że nie
wypada mówid o pogodzie. Ładnie by się wybrał ten, kto by z takimi regułami chciał błyszczed w salonie
angielskim. Tam rozmowa towarzyska sprowadza się właśnie do kilku obowiązujących zdao o pogodzie i
poza tym do powtarzania formułek takich, które przed chwilą wypowiedział twój sąsiad. Poza tym zaleca
się mówid jak najmniej, tak że zapas tego rodzaju wyrazów, jak „yes” i „very nice” wystarczy dla zdobycia
palmy szarmanckiego causeura.

British Museum jest najwspanialszym księgozbiorem w Europie. Zamyka się przed piątą wieczór, co przy
rozległościach Londynu uniemożliwia korzystanie z tych bezcennych zbiorów człowiekowi jakiejkolwiek
pracy, w tej liczbie profesorom uniwersytetu. Siedziałem w tym British Museum przez lat siedemnaście,
z wyjątkiem jednego roku, kiedy byłem zajęty. Ale byłem foreignerem, to znaczy pogardzanym włóczęgą,
wykolejeocem. Otóż wydawało mi się, że inni współczytelnicy-Anglicy to także wykolejeocy. Stanowili
zresztą mniejszośd czytelników, większośd składała się z Polaków, Hindusów, czasami Murzynów.
Angielscy czytelnicy czytali przeważnie o Rosji Wśród warstwy inteligenckiej komunizm ma w Anglii
więcej procentowo zwolenników niż wśród warstwy robotniczej.

Kto jednak stanowi ten ośrodek snobistyczny przyciągający, kto towarzysko imponuje w Anglii?
Zwróciłem się z tym pytaniem do największego w Londynie specjalisty od Anglików, a zwłaszcza dobrze
się orientującego w tych zagadnieniach.

- Widzisz - odpowiedział mi - bardzo szykownie jest mied dobra ziemskie od trzystu lat, nie będąc
jednocześnie szlachcicem. Natomiast z reguły nie można powiedzied, aby to społeczeostwo było do
gruntu zmerkantylizowane jak amerykaoskie, aby pozycje towarzyską i wagę gatunkową człowieka w
społeczeostwie wymierzały jedynie dolary z dokładnością co do jednego dolara. Inne czynniki mają także
coś do powiedzenia. Właściciel szynku, który ma ten szynk po przodkach od stu pięddziesięciu lat drogą
dziedzictwa uważa się za coś lepszego od właściciela takiegoż szynku, który go nabył albo otrzymał drogą
posagu, a obydwaj mają się za coś lepszego od człowieka, który świeżo założył nikomu nie znany szynk,
nie mający żadnej miejscowej tradycji.

Może analiza mego przyjaciela była zbyt zlokalizowana, ale w każdym razie należy jedno uznad za
pewnik: Anglia to samorządząca się republika kupiecka. Wszelkie wartości, a więc i wartości
intelektualne, oceniane są tam z kupieckiego punktu widzenia. Fakt, że od czasu do czasu rządy nad tym
krajem przechodzą z rąk pełnomocników kupców do rąk ludzi mających zaufanie robotników nic w
arcykupieckiej psychologii całego społeczeostwa nie zmienia. Robotnik angielski ze swym domkiem i
ogródkiem jest również przesiąknięty drobnomieszczaostwem. Mówił Napoleon: „Anglia to kraj
sklepikarzy” - i to się nie zmieniło.
EUROPA A ANGLIA
Kiedy myślę o krajach Europy zachodniej, które znam z licznych odwiedzin lub dłuższego zamieszkiwania,
to widzę:

Francję z jej wspaniałym bogactwem myśli, z katedrami gotyckimi, które są jakby oczami świata
widzącymi wielkośd i nieśmiertelnośd; katedrami gotyckimi spowitymi w szarą tajemniczą pajęczynę
rzeźb i płaskorzeźb, powsuwanych pod stalle, sklepienia, chóry, konfesjonały, drzwi ukryte w cieniu, a
które tworzył strach, grzech, wściekłośd, zawiśd i wszystkie inne odmiany ludzkich wielkich namiętności;
Francję radosną i beztroską jak kankan lub szampan; Francję wielkiej prostoty i prostej wielkości w
architektonicznej linii, w koncepcjach naukowych przejrzystych i logicznych, stylu literackim jasnym jak
promieo słooca; Francję przodującą kulturze świata, Francję, która dla świata jest tym, czym szklanka
czerwonego francuskiego wina...

Włochy z ich przebogatą, przewspaniałą, oby nieśmiertelną kulturą starożytności, średniowiecza i


odrodzenia; z talentami i pracowitością narodu włoskiego; z myślą publicystów i pisarzy tak subtelną,
finezyjną i precyzyjną jak nigdzie poza Włochami na świecie...

Hiszpanię marmuru i honoru, dramatu i szczerości przekonao, gorących jak słooce w Sewilli...

Szwajcarię - kraj mieszczan ulokowanych na wierzchołkach gór, miękkołóżkową i czystopowietrzną...

Myśląc o tych krajach, dochodzę do trzech konstatacji następujących:

Po pierwsze, że Anglia i polityka angielska odegrała w życiu Francji, Włoch, Hiszpanii rolę zupełnie
złowrogą, stale przez cały wiek XIX i XX kłócąc paostwa europejskie między sobą i szczując jedno na
drugie. Rola Anglii w stosunku do Włoch, Hiszpanii i Francji nie jest mniej złowroga niż w stosunku do
Polski, tym bardziej że zainteresowania polityki angielskiej sprawami polskimi były doraźne, dorywcze i
raczej rzadkie, natomiast szkodliwe oddziaływanie Anglii na politykę Francji lub Włoch było stałe.
Wygłaszam zdanie powyższe na podstawie długo przemyśliwanej historii ostatnich kilku pokoleo
europejskich.

Po drugie, że wyższośd polityki angielskiej nad polityką paostw europejskich polega na tym, że we
wszystkich paostwach europejskich polityka międzynarodowa stanowi zaledwie refleks polityki
wewnętrznej. Narodowe partie czy kierunki polityczne kłócą się czy walczą między sobą i narodowe
polityki zagraniczne są zaledwie przyczepkami do tych walk. W angielskim systemie dwupartyjnym
polityka zagraniczna jest wyłączona z watki i partia opozycyjna oddaje tylko rządowi Jego Królewskiej
Mości usługi bardzo cenne, podejmując się dawania obietnic cudzoziemcom, z tym że Anglia za te
obietnice nie przyjmuje żadnej odpowiedzialności i że opozycja także o nich zapomina, gdy przychodzi do
władzy. Ta solidarnośd obu partii wobec zagranicy, nieznana, niezrozumiała i obca paostwom
europejskiego kontynentu, stanowi główną siłę Anglii. Ktoś powiedział, że polityka Churchilla w niczym
się nie różni od polityki Bevana, tylko że Churchill ma za zadanie oszukiwanie Waszyngtonu, a Bevan
Moskwy. Jest dużo prawdy w tej impertynencji.

Wreszcie po trzecie, że wszystkie kraje europejskie są bliższe siebie nawzajem pod względem
psychologicznym aniżeli każdy z osobna i wszystkie razem Wyspie Brytyjskiej.

Polacy w kraju dzielą się na ludzi, którzy w ogóle Anglii nie znają i żywią do niej sentyment chroniczny, i
na tych, którzy byli w Anglii podczas wojny i opuścili ją zaraz po wojnie.

Ta druga kategoria ma także niedoskonałe pojęcia o Anglikach, ponieważ podczas wojny Anglicy nam
nadskakiwali, jak tylko mogli. Teraz poglądy emigrantów polskich w Anglii uległy bardzo wielkiej zmianie.

Mój przyjaciel, znany pisarz polski, niegdyś wielu Anglików obrooca, mówił mi obecnego lata:

- Wracam z Balearów; byłem tam, gdzie pieprz rośnie, i myślałem sobie, iż wydaje mi się, że nie ma
żadnych różnic w charakterze Polaków i Hiszpanów. W zestawieniu z obcością Anglików Hiszpanie
wydają się byd własną rodziną...

Na granicy hiszpaosko-francuskiej - mówił mi dalej - spotkałem wóz jakiegoś Anglika, który tak jak ja
wracał z wakacji z Hiszpanii. Zapytałem, co myśli o tym kraju. Odpowiedział mi: „Oh, very foreigner
country”.

Pierwsze rozczarowanie Polaków dotyczyło angielskiej kuchni, która jest dla kontynentalnych żołądków
niejadalna i w ogóle robi wrażenie raczej tortury niż kuchni. Ale drugie poważniejsze rozczarowania
dotyczyły szkoły angielskiej. U nas tradycyjnie uchodziła za ideał. Pamiętam swoje własne
humorystyczne wrażenie z rozmowy z młodym chłopcem polskim, przez wypadki dziejowe
przeniesionym w drugim roku wojny do szkoły średniej w Anglii.

- Anglicy - pouczałem go - nie tyle dbają o zasób zdobywanej wiedzy, ile o nauczenie właściwego
systemu do pracy samodzielnej.

- Jaki tam system - wzruszył ramionami mój młodociany rozmówca - po prostu rosną na durni...

Rodzice polscy istotnie prędko się przekonali, że szkoła angielska pod względem poziomu nauki stoi
bardzo nisko w stosunku do tej, którą znali w Polsce. Zachwycano się jednak powszechnie, że szkoła
angielska wyrabia charakter dżentelmena. Opowiadano, że w jakiejś szkole morskiej, w której
egzaminują starzy admirałowie, przeciągają sznurek wzdłuż sali egzaminacyjnej, aby się chłopcy potykali
i wywracali, a starzy admirałowie mają badad charaktery według tego, co robi taki chłopiec wywrócony...

Oczywiście kilka lat po wojnie już wszyscy wiedzieli, że to wszystko bujda, że nie ma żadnego sznurka ani
wywracających się chłopców i w tym roku, w którym wyjechałem z Anglii, rodzice polscy już jednogłośnie
narzekali, że szkoła angielska paczy charaktery.

Nie znam się zresztą na pedagogii, wiem tylko, że poziom tej szkoły jest istotnie bardzo niski. Kiedyś
zatrzymałem się niedaleko British Museum przed sklepem z tygodnikami francuskimi. Gromadka
dziewczyn Francuzek lat około piętnastu, widad jakaś wycieczka żeoskiego liceum, żywo, inteligentnie,
przerywając sobie nawzajem, omawiała tytuły tygodników i charakteryzowała ich kierunki. Słuchałem
zdumiony i zachwycony. Tyle było w tych charakterystykach dowcipu, ironii, sarkazmu, bystrości
obserwacji, a przede wszystkim znajomości rzeczy. Tego rodzaju scena byłaby niemożliwa, jeśli chodzi o
młodzież angielską. Tego rodzaju tematy ich nie interesują, wykazują wobec nich całkowitą ignorancję, a
zresztą nigdy by na podobny poziom dyskusji się nie wznieśli.

To tak jakby od robotników rolnych z Patagonii oczekiwad wymiany zdao na temat florenckiego
quatrocento.

Przez kilka tygodni wiosną 1954 roku przygotowywałem jedną wychowankę jednej polskiej szkoły
klasztornej w Anglii do egzaminu z geografii. Były to dziwne lekcje: szkoła była polska, podręcznik
angielski, dziewczyna mówiła najlepiej po francusku i ja wymądrzałem się także po francusku. Zostały mi
wspomnienia o tym podręczniku. Miał on zdaje się 500 stronic, przy tym 200 stronic było poświęcone
Europie zachodniej (z wyłączeniem Anglii), a 300 stronic Rosji. Książka kooczyła się maksymą
następującą: „Widzicie więc, drogie dzieci, że Rosja od chwili, w której zrzuciła jarzmo carskie, potrafiła
zrobid i zbudowad więcej niż my, Anglicy, przez lat sto pięddziesiąt”.

Był to podręcznik wydany w Oxfordzie i widad powszechnie w angielskich szkołach średnich używany,
skoro obowiązywał w szkole zakonnych sióstr polskich.

Był on zresztą odbiciem faktu, że intelektualiści angielscy czują się pokrzywdzeni przez społeczeostwo i
wzdychają powszechnie do Rosji; był odbiciem także organicznie z tym faktem złączonego całkowitego
lekceważenia, które burżuazja i robotnik angielski okazują tym intelektualistom, łącznie z brakiem
zainteresowania się, w jaki sposób ci intelektualiści wychowują ich własne dzieci. Wiedzą z
doświadczenia, że mały Anglik nie ma książki w zbytnim szacunku i nie jest skłonny do rozpłomieniania
się jej naukami.

Zresztą nie bardzo się tym małym Anglikom pod tym względem dziwię. Jakże nudny był ten podręcznik
geografii, którym musiałem się posługiwad. W opisach krajów i miast zwracano tam przede wszystkim
uwagę na ilośd opadów w stosunku rocznym i na rodzaje przemysłu. Przy opisie Hiszpanii nie
wzmiankowano o walce byków, przy opisie Wenecji nie powiedziano, że tam są kanały zamiast ulic. Były
tylko te znakomite opady i rodzaje przemysłu, wyliczone z nudą i monotonią, od której można by dostad
czkawki.

Kiedy miałem lat cztery, czytałem książki dla dzieci tłumaczone z angielskiego: „Marchewkę”, „Mali
mężczyźni” i inne podobne. Wyrobiłem sobie wtedy przekonanie, że Anglia to kraj tradycji rodzinnych.
Nic tylko Christmas, to znaczy Boże Narodzenie, urodziny i tego rodzaju uroczystości. Takie poglądy
przetrwały u mnie do czterdziestki, jak zresztą u innych Polaków. Otóż w rzeczywistości życie rodzinne w
Anglii wygląda inaczej. Małe dzieci są bardzo często oddawane do specjalnych nianiek, które je
wychowują po sztuk kilka lub kilkanaście. Sypialki tych niemowląt zawsze robiły na mnie wrażenie
jakiegoś zakładu hodowlanego szczeniąt czy prosiąt. Dzieci na ulicach Londynu widuje są bardzo mało, a
jeśli czasami ukaże się wreszcie jakieś niemowlę, to niesie je i niaoczy z reguły nie matka, lecz ojciec,
Uśmiech angielski bardzo rzadko oddany jest dziecku, natomiast należy to przyznad, rozwinięty jest tam
nader sentymentalizm do piesków i kotków. Nie można się pokazad z pieskiem na ręku, aby otaczająca
cię publicznośd nie chciała go głaskad i mówid pod jego adresem najmilszych wyrazów: „Jakież to
piękne”, „Jakież to słodkie”. Miłośd dziecka jest tam całkowicie zastąpiona przez surogat miłości do
„peta”, to znaczy faworyta zwierzęcego.

Swoją drogą, te ukochane psy i koty są z reguły kaleczone, to znaczy kastrowane, aby nie szczekały, nie
miauczały oraz flegmą i nudą dorównywały swoim właścicielom. Na tym tle pozwolę sobie opowiedzied
anegdotę nieprzystojną:

Staruszka odwiedza chatkę innej staruszki, która ją przyjmuje noclegiem i karmi herbatą z mlekiem.
„Widzisz, jaka jesteś dobra - mówi ugoszczona - i będziesz za to wynagrodzona. Jestem wróżką i oto
zamienię ciebie w młodą i piękną dziewczynę”. Gdy się to stało, wróżka powiada: „Czego żądasz jeszcze
więcej?” „Skoro jestem teraz młoda i piękna, chciałabym zażyd miłości, może więc zamienisz mego kota
w kochanka”. Dobra wróżka istotnie zamienia umorusanego kota w dorodnego młodziana, ona się do
niego tuli, ale ten ją brutalnie odtrąca mówiąc: „Idiotko, i po cożeś mnie wykastrowała”.

Ale jest w Anglii jeszcze coś obrzydliwszego niż te dzieci chowane bez macierzystych pocałunków na
dobranoc. Mam na myśli sprawy seksualne. Anglików cechuje zimno w dziedzinie normalnej erotyki i
ogromne gorąco we wszelkiego rodzaju zboczeniach, począwszy od najstraszniejszego ze wszystkich:
morderstwa z lubieżności. Porywane są dzieci, często niemowlęta, później gwałcone i mordowane.
Żaden krajnie ma tak dużego procentu podobnych obrzydliwości jak Anglia. Homoseksualizm jest
rozwinięty w ten sposób, że rzuca się ciągle w oczy. Jeśli ludzie normalni na kontynencie europejskim
chętnie idą do jakiegoś teatrzyku, aby zobaczyd piękną baletniczkę, w sposób miły pokazującą kolana, to
najrozkoszniejszym numerem odpowiedniego musie hallu londyoskiego będzie mężczyzna przebrany za
kobietę, gubiący na scenie barchanowe majtki.

Wracałem kiedyś w lipcu z Ostendy do Londynu. Pomimo upalnego lata wiał huragan i położyłem się w
kajucie trzeciej klasy, aby nie dostad choroby morskiej. Otworzyłem oczy zbudzony przez gwar. Kajuta
była wypełniona angielskimi harcerkami i harcerzami. Dziewczęta i chłopcy po lat 17 i 18, w szortach do
połowy uda, w jakichś koszulach i rozpiętych kaftanikach. Zajęli wszystkie kanapy do spania, kładąc się
zawsze we dwójkę: chłopiec i dziewczyna. Przyznam się, że zdziwiły mnie trochę te obyczaje. Statek
ruszył, wszyscy zaczynają oczywiście chorowad. Potem mi wytłumaczono przyczyny tej
dwupłciowo-harcerskiej kanapowej kohabitacji. Chodzi o moralnośd. Harcerze angielscy, ze względu na
rozpowszechnienie się homoseksualnego ohydnego i plugawego zboczenia, mają jak najsurowiej
zabronione kładzenie się na kanapie w towarzystwie innego chłopca, tak jak mają najsurowiej
zabronione przebywanie we dwóch w zamkniętej ubikacji. To właśnie ze względu na moralnośd kładą z
nim dziewczynę. Młody Anglik kiedy się znajdzie na kanapie z innym chłopcem, to zaraz biorą go straszne
ciągoty, kiedy leży koło niego dziewczyna, to odsuwa się od niej z obrzydzeniem.

Życie w Anglii nauczyło mnie szacunku i sympatii do erotyzmu normalnego. Wolę widok prostytutki
normalnej belgijskiej niż kodeks porozumiewania się uciech erotycznych na ulicach Londynu. Należę do
tych, którzy do homoseksualizmu mają pogardę i obrzydzenie i żadnego wyrozumienia ani liberalizmu.

Zainteresowanie, które prasa wykazuje dla spraw kryminalnych, jest niewątpliwie przesadne. Tak jak
wszędzie na świecie, szeroka publicznośd nie czyta gazet poświęconych rzeczom poważnym, jak na
przykład „Times” lub „Manchester Guardian”, a natomiast w milionach egzemplarzy rozchodzą się
gazety z biegnącym przez całą pierwszą stronicę nagłówkiem, nieodmiennie dotyczącym jakiejś zbrodni,
przeważnie jakiegoś morderstwa.

Są jednak zainteresowania, które mają pierwszeostwo.

Należy do nich wszystko, co dotyczy rodziny królewskiej.

Nie widziałem ogonka do gazet w Anglii w chwili zawieszenia broni z Niemcami, w chwili chyba
najważniejszej dla każdego żyjącego Anglika. Taki ogonek widziałem natomiast w chwili jubileuszu
pożycia małżeoskiego króla Jerzego VI i w dniu ślubu obecnej królowej, wówczas następczyni tronu.

My, prawnicy, skłonni jesteśmy rozpatrywad znaczenie instytucji monarchii pod kątem jej znaczenia
prawno-konstytucyjnego, wpływu na obsadę gabinetu czy innych urzędów, na politykę zagraniczną, na
tworzenie się klik czy kamaryli. W Anglii, jak wiadomo, nie ma konstytucji pisanej, i to nie jest przypadek
czy nieznacząca ekscentrycznośd, lecz wynika to z cechy, o której już pisałem: Anglią rządzi nie prawo,
lecz poczucie dyscypliny społecznej. Są to pojęcia i rzeczy zbliżone, lecz nie identyczne.

Obserwując z wielkim zainteresowaniem działalnośd instytucji królewskiej, doszedłem do przekonania,


że pod względem prawnym i politycznym działalnośd ta jeszcze ma mniejsze znaczenie niż to
powszechnie uchodzi.

Od czasu do czasu, to znaczy raz na dziesięd lat, puszczane są pogłoski na ucho, że król sprzeciwił się
nominacji na ministra takiego czy innego polityka. Było tak za czasów mego pobytu w Londynie i nie
odpowiadało prawdzie. Tak samo jestem przekonany, że twierdzenie, iż to Edward VII „okrążał” swego
siostrzeoca Wilhelma II, powstało w monarchicznym nastawieniu rozpoznawania rzeczywistości samego
Wilhelma II i było rozpracowywane przez wielu publicystów po prostu ze względu na ilustracyjnośd
podobnej tezy historycznej. Zdaje się, że istotnie Edward VII interesował się polityką zagraniczną, nie
mając na nią większego wpływu od każdego Anglika mającego sposobnośd rozmawiania z członkami
rządu.

Żartowałem, że w czasie całego swego pobytu w Anglii raz tylko wyczytałem w gazetach o przejawie
bezpośredniej ingerencji królewskiej. Oto na jakimś domu, malowanym na kolor czerwony, na dachu
stały dwa czerwone lewki. Zleciały one na ziemię podczas bombardowania Londynu. Po wojnie jeden z
tych lwów został wywindowany z powrotem na swoje stare miejsce. Król Jerzy VI osobiście zadzwonił do
właściciela domu, będącego jednocześnie właścicielem baru na dole, z zapytaniem, co się stało z drugim
lewkiem. Ten, z wyrazami największego szacunku, zapewnił monarchę, że i drugi lew podzieli los
pierwszego. I rzeczywiście, nazajutrz rano drugi lewek był już na dachu, skąd dumnie spozierał na
publicznośd.

Król Jerzy VI był zresztą człowiekiem nie tylko dobrodusznym, ale i bardzo godnym. W pierwszych
miesiącach wojny wszędzie była wystawiana fotografia, gdzie król w mundurze marynarskim stoi przed
płotem, a z drugiej strony płotu wygląda ryj olbrzymiej świni. Król się uśmiechał, co psuło symbolikę
fotografii, którą miała byd aluzja do walki Anglii z Hitlerem.
W czasie bombardowao Londynu oboje królestwo nie opuszczali Londynu, nie schodzili do schronu,
chociaż lotnicy niemieccy starali się mierzyd w Buckingham Palące. Nazajutrz w „newsach” kinowych
można było zawsze zobaczyd, jak król i królowa odwiedzają domy zbombardowane. Królowa raz
dotknęła czarnego kota, co przynosi szczęście i co było sympatycznie przyjęte przez widownię.

Śpiewano powszechnie wtedy piosenkę:

The King is still in London,

Still in London, still in London,

Like mister Smith, or mister Brown.

Pamiętam, jak słyszałem tę piosenkę w małym kinie, z którego wyszedłszy późnym wieczorem, znalazłem
się na ciemnej zupełnie ulicy; wielkie blaski reflektorów biegały po niebie, słychad było huk bomb i trzask
artylerii przeciwlotniczej.

Pamiętam, jak byłem później w Belgii w czasie przysięgi składanej w parlamencie przez młodocianego
Baldwina i pisałem, iż belgijska konstytucja, będącą esencją poglądów konstytucyjno-naukowych,
wyznaczyła instytucji królewskiej bardzo specjalną rolę w paostwowym mechanizmie, i oto okazało się,
że monarchia nie jest instytucją prawną, lecz przede wszystkim psychologiczną. Kryzys królewski w Belgii
wcale się nie opierał na roli Leopolda III w Belgii podczas wojny i nie ona była powodem, że tak poważna
mniejszośd opowiedziała się przeciw królowi w plebiscycie, a królewski ożenek z przepiękną księżną
Rethy. Belgowie nie mogli królowi darowad, że zdradził pamięd królowej Astrid, która była w tym kraju
prawdziwie popularna. Monarchia nie jest instytucją prawną, lecz quasi-rodzinną.

W chwili śmierci Jerzego VI jego następczyni bawiła ze swym małżonkiem, Filipem księciem Edynburgu,
w Kenii i mianowicie nocowała w domku wbudowanym w olbrzymie drzewo, z którego rano można było
obserwowad, jak różne dzikie zwierzęta przychodzą na wodopój. Incydent ten dał sposobnośd Hemarowi
do mało celebracyjnej uwagi: „Sprawdziło się nareszcie: siedziała na lipie, wołała Filipie”. W tym domku
w nocy odezwał się telefon zawiadamiający młodą kobietę o zmianie, która zaszła. Aeroplan z nową
królową powitało w Londynie na lotnisku przede wszystkim trzech panów. Byli to premier, czyli szef
stronnictwa rządzącego, szef opozycji i szef szczątkowego stronnictwa liberałów.

Anglicy uważają, że to powszechne zainteresowanie, które wzbudza każdy szczegół dotyczący rodziny
królewskiej, stanowi tak jak gdyby quasi-rodzinną więź, będącą więzią paostwową.

Ci sami Anglicy, którzy tak myślą, Anglicy nie lewicowcy, lecz Anglicy konserwatyści i naturalnie głębocy
monarchiści, przyczyniali się do wszystkich antymonarchicznych przewrotów w Europie XIX wieku. Nie
angielscy lewicowcy, lecz angielscy konserwatyści współdziałali czynnie w obaleniu dynastii sabaudzkiej
we Włoszech już po drugiej wojnie światowej.

Czytelnik widzi, że w czasie pisania tych artykułów zastanawiam się bardzo pilnie nad tym, w czym tkwi
siła polityki brytyjskiej, i stale dochodzę do przekonania, że w stosowaniu bezwzględności w egoistycznej
polityce narodowej.
Siła ta istotnie może byd silna, ale w moim głębokim przekonaniu nie na tyle silna, aby przełamad dłuższy
dystans historyczny. Przyszłośd należy zawsze do czynników uniwersalnych.

MOJE EMIGRACYJNE DOSSIER


Pisarz nie powinien się powtarzad. Proszę czytelnika o rozgrzeszenie z tej reguły - proszę zrozumied, że
mi specjalnie zależy na tym, aby się przed krajowym czytelnikiem wykazad, że to, co piszę w
„Londyniszczu”, nie jest czymś, co zacząłem pisad dopiero po powrocie do kraju, ale właśnie
powtarzaniem tego, co przez długie lata pisałem na emigracji.

Niestety nie mam zamiłowania do zbierania swoich artykułów. Od 1946 do 1950 roku wydawałem w
Londynie tygodnik „Lwów i Wilno”, od 1954 pisywałem w „Tygodniku” p. Matlachowskiego, ale nie mam
ani jednego egzemplarza tych pism w Warszawie. Ale na szczęście mam przed sobą dośd także
niekompletne roczniki londyoskich „Wiadomości” p. Mieczysława Grydzewskiego. Jakkolwiek
zamieszczałem w tym czasopiśmie przeważnie swe utwory literackie, a nie polityczne, to jednak to, co
odnajduję, wystarcza mi w zupełności.

Zacznę te cytaty od urywku nie z artykułu politycznego, lecz z felietoniku zamieszczonego w numerze
504 „Wiadomości” z 1955 roku mającego charakter autosarkastyczny i autosatyryczny, a mianowicie:

„14 października bieżącego roku po raz pierwszy londyoskie pisma wieczorne ogłosiły, że kapitan
Townsend widział królewnę Małgorzatę i że zaręczyny są już zupełnie pewne. Tego właśnie wieczoru ja,
monarchista polski, byłem w towarzystwie pewnej monarchistki polskiej w podziemiach Lyonsa na
Coventry, w ogromnej sali mieszczącej kilkaset osób, a uczęszczanej przeważnie przez angielskie
drobnomieszczaostwo, czyli przez ludzi głosujących na premiera Edena i konserwatystów.

Byliśmy oczywiście pod wrażeniem prasy wieczornej o zaręczynach królewny. Moja znajoma
wypowiedziała pogląd, że kapitan Townsend dostanie tytuł księcia. Byłem innego zdania, twierdziłem, że
będzie uszlachcony, ale nie uksiążęcony.

W czasie naszej rozmowy orkiestra zaczyna grad coś, co wywołuje żywą reakcję zebranej publiczności.
Dokoła nas wszyscy wstają. Nie znam się na melodiach, ale pod wpływem wielkich gazeciarskich tytułów
powiadam:

- To na pewno coś takiego, co się gra podczas zaręczyn.

Nie wiem dlaczego i z jakiego powodu powtórzyłem jeszcze:

- To pewno w Szkocji gra się w czasie zaręczyn. - Widad w mojej świadomości Szkocja tkwi jako kraj
bardziej obrzędowo-tradycjonalistyczny niż Anglia.

- Nie - powiada ze zdziwieniem moja towarzyszka - to zdaje się coś rosyjskiego.


Ale wszyscy już nie tylko wstali, ale i klaskali. Cała sala. Piędset osób angielskiego konserwatywnego
drobnomieszczaostwa.

Jak się okazało, na sali był obecny marynarz ze świty sowieckiego admirała, który tego dnia raczył bawid
w Londynie...

Popatrzyliśmy na siebie ironicznie.

Przerwaliśmy rozmowę i spór na temat, czy kapitan Townsend zostanie diukiem, czy nie zostanie. Od
razu przestało to nas interesowad.

Ot, jak nas, biednych ludzi,

Rzeczywistość ze snu budzi”.

Tyle felietonik, a teraz cytaty inne, które podzielę na lata:

ROK 1951

W artykule „Międzymorza”, wypowiadając się przeciwko tej zaiste sztubackiej koncepcji forytowanej
przez niektórych moich współemigrantów, a zamieszczonym na łamach „Wiadomości”, w numerze 278 z
dnia 29 lipca tego roku, pisałem między innymi, co następuje:

„Jeszcze w roku 1939 można było śmiało mówid o jakimś systemie paostw środkowo-europejskich, które
by stanowiły wspólnotę obronną. Dziś tego rodzaju rozważania są stanowczo przestarzałe. W ciągu tych
dwunastu lat tak się zmieniła technika wojskowa, że dziś już nowe Imperium Brytyjskie przestało byd
samodzielną jednostką obronną, a jest tylko siłą dodatkową, folwarkiem amerykaoskich możliwości
obronnych. Dziś są tylko dwie siły polityczne, które samodzielnie bronid się mogą, to jest Rosja z jednej
strony, a Ameryka z drugiej. Wszystko inne może byd tylko członkami jednej z tych sił i niczym więcej.
Byłoby może się zmieniło, gdyby istotnie powstała zjednoczona Paneuropa”...

Jeszcze raz odwołam się do daty tego artykułu. Rok 1951... Kwestia zjednoczonej Europy nie jest jeszcze
tak całkowicie przegrana, jak nią jest w roku 1956.

Artykuł „Międzymorze” kooczy się następującymi uwagami:

„Wiem, że niektórzy polscy emigranci są przekonani, że naszą wymową i naszymi piórami w


odpowiednich krasomówczych tłumaczeniach potrafimy nadad nowy kurs polityce amerykaoskiej i
angielskiej.

Jestem dośd sceptycznie nastrojony do pomysłów tego rodzaju...


Natomiast rzecz jedną uważam za możliwą i godną patriotycznego wysiłku: to ustrzeżenie kraju przed
jakąś nową prowokacją polityczną”.

Jak czytelnik widzi, już w 1951 roku świadom, iż Anglia wpakowała nas pierwszych do wojny, że potem
wycisnęła jak cytrynę i odrzuciła, boję się „nowej prowokacji politycznej”. Ale mogę się powoład także na
to, że już w 1951 roku nie piszę o Anglikach innym tonem, niż piszę obecnie, a może nawet gorszym:

W artykule-korespondencji z Belgii piszę w numerze 281 „Wiadomości” z dnia 19 sierpnia 1951 roku:
„Mówię o Brukseli, stolicy Belgii. Wieczór. Noc. Ruch. Światło. Sklepy pootwierane od 9 rano do 10
wieczór: kawiarnie ze stolikami na chodnikach, na jezdniach ulic z reguły otwarte do 4 rano i setki tych
kawiaro wypełnia ożywiona i inteligentna publicznośd, która rozmawia i gestykuluje, a nie zachowuje się
jak martwe śledzie w cuchnącej beczce. Kawa jest kawą, bułka bułką, lody lodami, kelner kelnerem,
jedzenie jedzeniem...”

O poczuciu honoru w Anglii od wielu lat pisałem to samo, co piszę teraz.

W tejże korespondencji z Belgii do „Wiadomości” pisałem:

„W roku 1914 były jeszcze takie czasy, że za brak honoru wylewano z porządnego towarzystwa i że
Albert I, broniąc honoru swego narodu, obronił też niepodległośd kraju - Europa nie była jeszcze
całkowicie angielska...”

ROK 1952

W dniu 3 lutego w numerze 305 „Wiadomości” piszę te zdania, o, jakże wśród moich Polaków
niepopularne, a jednak chyba... prawdziwe.

Tytuł artykułu: „Istota różnicy”:

„Wojna dla Anglii to obrona jej interesów gospodarczych, z tym że Anglia rozpoczyna wojnę tylko wtedy,
gdy jest pewna, że ją wygra. Wojna dla Anglii to tylko instrument w działaniu politycznym, którym się
operuje, jak każdym instrumentem, w miarę jego zdatności.

Wojna dla Polaków to instytucja bardzo zbliżona do pojęcia pojedynku. Stąd nie ma u nas pojęcia
przydatności lub szkodliwości wojny, tak jak człowiek honoru wstydzi się bad pojedynku. U nas nie wolno
się zastanawiad, czy daną wojnę się wygra, czy przegra, czy będzie ona dla paostwa korzyścią, czy
samobójstwem. U nas się powiada: są okoliczności, które zmuszają nas do wojny, i na tym koniec.
(Oklaski.)”

W tymże roku, z żalem, lecz z głębokim poczuciem mówienia prawdy, piszę o bezsilności pracy
politycznej na emigracji.
Artykuł zatytułowany „Artykuł raczej elegijny”, zamieszczony w numerze 318 „Wiadomości” z 4 maja
1952 roku, posiada taki skręt aktualno-polityczny:

„Jedno, co jest pewne, to to, że późniejszy Ludwik XVIII, gdy był na wygnaniu w Łazienkach warszawskich
i w Mitawie, nie miał wpływu na politykę petersburskiego dworu w stosunku do Napoleona, chociaż
wtedy istniała zasada solidarności dynastii panujących z Bożej łaski; że oficerowie gruzioscy, którzy
służyli w wojsku polskim, nie mieli wpływu na politykę zagraniczną Polski, chociaż Piłsudski sam ich
sprowadził, opiekował się nimi i bardzo ich lubił; i że wreszcie tacy wygnaocy jak my nie mogą mied
najmniejszego wpływu na politykę Foreign Office. A jednak my, zamiast «snu o szpadzie», śnimy dziś
«sen o propagandzie», wywodzący się z tych samych mesjanistycznych źródeł, z tych samych fałszywych
urojeo, z tych samych złud, co do rzeczywistych sprężyn rządzących polityką świata.

Gdy widzę moich rodaków pasjonujących się wydawaniem jakiejś »agencji« czy jakiegoś miesięcznika dla
uświadamiania Anglików, jak powinni prowadzid politykę, zawsze chce mi się im powiedzied:
»Przyjaciele, każdy poważniejszy dziennikarz was poinformuje, że takie materiały jak wasze są
przeznaczone do kosza, bez czytania i zasadniczo bez otwierania koperty. Najlepiej i najpraktyczniej by
było posyład je już podarte, co by Anglikom, o których dobre usposobienie wam tak chodzi, oszczędziło
własnoręcznego wykonywania tego zabiegu...«„

W artykule „Obrachunki angielskie” w numerze 345 „Wiadomości” z dnia 9 listopada 1952 roku pisałem:

„Co do mnie, w swej rzekomej »anglofobii« nie piszę nic takiego, co by było niezgodne z prawdą. Nie
pomniejszam Szekspira, Dickensa, Kiplinga dlatego, że byli Anglikami, tak samo jak nie pomniejszam
Dostojewskiego, Tołstoja, Szołochowa dlatego, że byli Rosjanami... Ale wolno mi chyba napisad, że
pomnik księcia Alberta w Hyde Parku londyoskim to szkaradzieostwo pod względem pomieszania
naśladownictw różnych stylów w jedną kupę, wolno mi zrobid turystyczną uwagę, że brudniejszych kolei
niż angielskie poza Bułgarią w 1925 roku nie widziałem, o czym zresztą dośd często piszą gazety
angielskie i ca jest prawdą, oczywiście nie jeśli chodzi o główne, lecz o boczne i prowincjonalne linie
kolejowe. Wolno mi napisad, że ustrój wymiaru sprawiedliwości w Wielkiej Brytanii przypomina ustrój
monetarny w tejże Wielkiej Brytanii w tym, że jeden i drugi działa poza ogólnoeuropejskim postępem w
tych dziedzinach. Jeśli kogoś te rzeczy bolą i łzy im wyciskają, trudno - nie mogę zmienid swego sposobu
wypowiadania się, bo inaczej musiałbym również tylko cukierkowato pisad o Polsce, a przecież stale
piszę o bezmyślnej polityce Becka, o bufonadach Rydza, o demoralizacji politycznej Polaków w XVIII
wieku. Jeśli krytykuję swój naród, wolno mi krytykowad inne narody...

W Polsce wszyscy wyobrażaliśmy sobie Anglię i Anglików zupełnie inaczej, niż są w rzeczywistości. Ja
zwłaszcza byłem anglofilem, jak z tego w swoim czasie - teraz widzę, że całkiem słusznie - naśmiewał się
publicysta socjalistyczny, p. Kazimierz Czapioski. Nawet mój pseudonim dziennikarski: »Cat«, ma
pochodzenie angielskie, powstał pod wpływem Kiplinga, jego kota, który »chodzi swoimi drogami«.
Byłem trzy razy przed wojną w Anglii, ale poprawki, które wniosłem do swej anglofilii, były bardzo
mizerne. Natomiast teraz wszyscy wiemy, że nasze pojęcia o Anglikach były zupełnie humorystyczne...
Oddawanie Polski Rosji jest elementem stałym w polityce angielskiej.
O tym, że tak nie jest, może mnie przekonad w przyszłości tylko polityka angielska. Natomiast nie
przypisuję większego znaczenia występom tych publicystów polskich, którzy sami chcą przekonad i
Anglię, i emigrację, że tak właśnie nie jest. Miarodajniejsi dla mnie w tej sprawie są raczęj Anglicy. Takim
już jestem... anglofilem”.

Od 1948 roku prowadziłem kampanię, aby emigracja polska żądała od Ameryki i Anglii zapewnienia, że
broo atomowa nie będzie użyta przeciwko naszemu terytorium. W numerze 348 „Wiadomości” z 30
listopada 1952 roku pisałem między innymi: „Polak, który puka do przedpokoju jakiegoś zastępcy
zastępcy zastępcy dyrektora amerykaoskiego Departamentu Stanu z nowym, rewelacyjnym jego
zdaniem memoriałem, z góry jest traktowany jako natręt i nudziarz. Ale oto, gdy ten sam Polak
oświadczy: »Ja tu przyszedłem z żądaniem, abyście nie rzucali bomb atomowych na nasze terytorium« -
z miejsca staje się człowiekiem poważnym, z miejsca przestaje byd petentem, staje się interesantem, jeśli
nie kontrahentem lub kandydatem na kontrahenta i rozmawia się z nim już nie z łaski, nie filantropijnie,
lecz rozmawia się politycznie”.

ROK 1953

Czytam w numerze 380 „Wiadomości” w swoim artykule pod tytułem „Wyznania monarchisty” z dnia 12
lipca:

„Londyoskie obrzędy koronacyjne zaczęły się od dekoracji miasta. Trzeba. przyznad, że była ona
szkaradna, że kakofonia kolorów, którymi się okryła brzydota Londynu, była czymś potwornym.
Pocieszałem się aforyzmem: poznałem wreszcie miasto brzydsze od Londynu, mianowicie Londyn
udekorowany...

Uważam, że pomiędzy rzetelną brzydotą dekoracji Londynu w związku z uroczystościami koronacyjnymi


a doskonałością polityki angielskiej istnieje związek logiczny.

Gdyby te dekoracje były mniej szkaradne, mniej brzydkie, polityka angielska nie byłaby tak doskonała,
tak dobra.

Wszelka twórczośd, wszelka wrażliwośd artystyczna opiera się na wrażliwości uczuciowej,


wzruszeniowej, wypływa z temperamentu. Polityka może byd tylko wtedy dobra, kiedy pierwiastek
uczuciowy zostaje w niej ograniczony do minimum...”

O federacji europejskiej piszę w tym 1953 roku w numerze 393 „Wiadomości” z dnia 11 października:
„Wreszcie jest jeszcze polityka angielska celowo, świadomie, uporczywie sabotująca dążenie do federacji
europejskiej.

Toteż o federacji europejskiej zapewne będziemy mówili: »Jeszcze za wcześnie... «, i to aż do chwili, w


której powiemy: »Już za późno«„.
ROK 1954

Z tego roku zacytuję zdanie z artykułu: „Bridge się składa z graczy i z kart” z numeru 405 „Wiadomości” z
dnia 3 stycznia:

„Ale nade wszystko nad polityką Churchilla ciąży jego czujnośd i wrażliwośd na stosunki
amerykaosko-rosyjskie. Najcięższe chwile wojny przeżył Churchill na pewno nie w czasie bombardowao
Londynu, bo jest człowiekiem odważnym, bo bliskośd strzałów i wybuchów podniecała tylko bojowośd
jego natury. Najcięższe dla niego chwile były te, kiedy Roosevelt w Teheranie zamykał się sam na sam ze
Stalinem i rozmawiali na różne tematy, wśród których był nawet temat Indii.

Tu właśnie przychodzi moment, w którym można uprościd politykę Churchilla w stosunku do Ameryki i
Rosji. »Wujcio Józio!«, »Wujcio Józio! « - wykrzykuje ciągle Churchill w swoich wspomnieniach. Otóż
polityka jego (jak zresztą wszystkich innych Anglików, od najbogatszego kapitalisty w City począwszy, a
na ostatnim zwolenniku Bevana skooczywszy) polega na tym, aby byd dobrze z Rosją, nie zrywając
jednocześnie z Ameryką. To tak jak po roku 1918 Anglia popierała Niemcy, formalnie pozostając
sojuszniczką Francji. Dzisiejsza polityka angielska zbudowana jest na współpracy z Rosją w dziedzinie
zagadnieo w Europie wschodniej i na utrzymaniu za wszelką cenę antagonizmu pomiędzy Ameryką a
Rosją”.

EMIGRACJA

Jaki był stosunek emigracji do tez, które wypowiadałem. W październiku 1955 roku w plebiscycie
zorganizowanym przez „Wiadomości”, zostałem wybrany na „najulubieoszego pisarza”. W związku z tym
pisałem w tychże „Wiadomościach” w numerze 504 z dnia 27 listopada 1955 roku:

„Przyznam się, że ten wybór zupełnie mnie zaskoczył. Rozumiem, że nie można było wzywad do
głosowania na pisarza najlepszego, bo przecież wtedy trzeba by było osobno wybierad najlepszego
publicystę, osobno felietonistę czy uczonego, osobno poetę. Wyraz »najulubieoszy« prześlizgiwał się nad
tymi trudnościami. Ale wydawało mi się, że ten wyraz wyłączał moją osobę z gry. Wydawało mi się, że
nie mogę byd »ulubionym«, skoro jestem tak wielkim pesymistą. Przecież wszystko, co piszę, jest dla
naszych emigracyjnych nadziei niesłychanie przykre. Wartości, które sam w sobie upatruję, polegają na
tym, że moje przewidywania polityczne się sprawdzają, że jestem jedynym polskim publicystą, który
chętnie widziałby przedruk swoich przewidywao wypowiedzianych lat kilka, kilkanaście, a nawet
kilkadziesiąt temu.
Ale pisarz »najulubieoszy« to ten, który pociesza, a nie ten, który straszy i zniechęca. Czy może byd coś
bardziej pesymistycznego niż to, co dzisiaj napisałem. Oto wierzymy w Amerykanów. Z dat i faktów,
które zacytowałem, wynika, że Ameryka daje się nabrad na prestiżową prowokację, że nie rozumie, co
jest ważniejsze, czy węgiel dla berlioczyków, czy największy kontynent świata. Nasi rodacy wciąż zajmują
się propagandą, niech jakieś »Picture Post« czy inne pismo angielskie wspomni wyraz »Polska« albo
»emigracja polska«, już biegają z twarzami rozjaśnionymi, jakby rzeczywiście mogło to mied jakiekolwiek
znaczenie dla przyszłości Polski. Stale się wyśmiewam z tych nastrojów i stale wskazuję, że naprawdę
popularna w Anglii jest Rosja, chociaż my tego widzied nie chcemy”.

PRIMUM NON NOCERE

Oczywiście subiektywnie dla mnie najważniejszy był artykuł „Primum non nocere” ogłoszony, jak wynika
z „Wykazu treści za rok 1954” zamieszczonego w „Wiadomościach”, w numerze 451 tego wydawnictwa.
Niestety nie mam tego artykułu ze sobą. Był to artykuł napisany po objęciu mego stanowiska
politycznego na emigracji i rozesłany dwudziestu ośmiu podległym mi wówczas placówkom w stolicach
różnych krajów, w charakterze instrukcji. W artykule tym wyjaśniam, że tego rodzaju instytucje, jak „Free
Europe” i inne, nie wyrażają polityki subsydiujących je mocarstw wobec Polski, a są tylko bałamuctwem i
że nie powinniśmy z nimi współpracowad. Jak sam tytuł artykułu wskazuje, główna jego myśl tkwiła w
tezie: nie możemy wiele Polsce pomóc, więc przynajmniej nie zadawajmy jej żadnej szkody.

ROK 1863
Dla takiego człowieka jak ja, który stosunki angielsko-polskie - albo bądźmy ściślejsi w wyrażeniach:
stosunek Anglii do Polski i stosunek Polski do Anglii - obserwował od roku 1939 z pierwszego rzędu
krzeseł, specjalnie pasjonującą i bolesną lekturą są dzieje naszego powstania 1863 roku i ówczesny
stosunek rządu i społeczeostwa angielskiego do zagadnienia polskiego.

Dlaczego powyżej zatrzymałem się przed określeniem „stosunki angielsko-polskie” i rozłamałem to


określenie na dwa pojedyncze? A no, bo niesposób dopatrzed się we wzajemnych stosunkach tych
dwóch narodów jakiegokolwiek podobieostwa. Z naszej strony, mniej może w roku 1863, ale
niesłychanie silnie w czasie drugiej wojny światowej, był to stosunek nadziei, wiary i miłości. Z ich strony
był to stosunek wykorzystania do dna nadarzającej się okazji, wykorzystania umiejętnego, z całą
znajomością naszego narodowego charakteru.

Publicystyka polska w okresie popowstaniowym oceniła należycie przewrotnośd angielską nam okazaną
w czasie naszego styczniowego zrywu. To oburzenie było tym większe, im więcej dani ludzie nadziei w
Anglii pokładali. Znakomity publicysta polski tamtej epoki, Julian Klaczko, pisał:
„W niewypowiedzianych nieszczęściach, jakie sprowadziła na naród polski ingerencja Zachodu w roku
1863, najpierwsza, jeśli nie największa częśd odpowiedzialności przypada brytyjskim mężom stanu...”

W powstaniu styczniowym były trzy osoby dramatu:

1) Polska, której zachowanie się było bardzo bliskie ekstazie Warszawy w czasie ostatniego sierpniowego
powstania: walczyd i wierzyd, że ktoś da nam pomoc. Był to stos ognia wołający o pomoc; wielki i
przeofiarny wysiłek propagandowy. Powstaocy styczniowi wiedzieli, że sami swoimi dubeltówkami nie
rozgromią olbrzymiej armii carskiej, ale byli przekonani, że Europa da im pomoc.

2) Francja, która nam tej pomocy nie dała, ale dad chciała, tylko oczywiście o tyle i w tych granicach, o ile
to nie kolidowało z jej interesami narodowymi. Ponieważ ta kolizja z każdym miesiącem stawała się
bardziej nieuchronna, więc Francja oddała wreszcie pierwszeostwo swoim interesom narodowym przed
polskimi interesami narodowymi. Trudno Francuzom się dziwid. Gdybym był ministrem Napoleona III,
postępowałbym tak samo.

3) Anglia, która w powstaniu widziała doskonałą okazję do swej gry dyplomatycznej, a mianowicie do
skłócenia Francji z Rosją, i dlatego starała się powstanie rozszerzyd i podniecid.

W ogóle rozmyślania nad dyplomatyczną historią Europy z okresu powstania styczniowego są


niesłychanie ciekawe i bardzo pouczające. Przekonują one nas, że w polityce oczywiście przede
wszystkim ważne są fakty realne, ale że obok tego mogą wchodzid w grę także możliwości faktów.
Można tę myśl wyrazid poetycznym porównaniem: Nie tylko ważne są osoby, ale także ich cienie.
Dodajmy, że im pokój jest gorzej oświetlony, na przykład nie elektrycznością, lecz takimi świecami, przy
których jeszcze w XIX wieku grano w karty, tym cienie na ścianach występują wyraźniej.

Poważni historycy dyplomacji XIX wieku zgadzają się wszyscy, że wybuch powstania stał się nie lada
odskocznią dla polityki Bismarcka. Należy pamiętad, że w roku 1863 Bismarck jeszcze nie miał ani tej siły,
ani tego dorobku, jaki miał dwadzieścia lat później. Stał na czele paostwa drugorzędnego, słabszego od
Rosji, Francji, Austrii i prowadził politykę wewnętrzną przez wszystkich uważaną za politykę
awanturniczą. Był reakcjonistą i stosował chwyty rewolucyjne. Anglia wtedy dobrze życzyła Prusom,
które uważała za paostwo, które może się przydad, i dlatego Anglia chciała koniecznie odebrad ster
rządów w Prusach Bismarckowi uważając go za człowieka niepoważnego i niebezpiecznego. Otóż
Bismarck wygrał wybuch powstania w Polsce w sposób znakomity. Zawarł z Rosją już w dniu 8 lutego
1863 roku, czyli w niecałe trzy tygodnie po nocy styczniowej, tak zwaną konwencję Alvenslebena, w
której zapewnił Rosji współdziałanie wojsk pruskich przeciwko powstaocom i czujnośd antypowstaoczą
na ówczesnej paostwowej granicy prusko-rosyjskiej.

Było to wielkie nabicie w butelkę księcia Gorczakowa, ówczesnego kierownika rosyjskiej polityki
zagranicznej. Bismarck w ten sposób wyciągał powstanie na teren polityki międzynarodowej,
jednocześnie wiedząc, że to przyczyni Rosji wiele kłopotów i że w tych kłopotach jego, Bismarcka, pomoc
będzie Rosji potrzebna. Bismarck chciał oddawad usługi Rosji, ale aby Rosja tych usług potrzebowała,
trzeba było, aby miała kłopoty. Sprawa powstania nadawała się do tego znakomicie, należało tylko, aby
powstanie miało odpowiedni międzynarodowy wydźwięk. Z chwilą podpisania konwencji Alvenslebena
wywołuje ona korespondencję dyplomatyczną. Francja, Anglia, Austria zapytują Prusy, co ta konwencja
znaczy i jaka jest jej treśd. Bismarck odmawia ujawnienia treści, powołując się na to, że nie może jej
ujawnid bez zgody Rosjan. Sytuacja jest taka, że Rosjanie, którzy dali się na nią nabrad, teraz minimalizują
jej znaczenie, Bismarck natomiast tajemniczymi gestami wyczarowuje dla niej wielkie znaczenie
polityczne. Rosjanie okazują treśd konwencji różnym dyplomatom, mówiąc: „Patrzajcie, przecież tu nie
ma nic poważnego” - dyplomaci nie wierzą, że im wszystko pokazano. Gra Bismarckowi znakomicie się
udaje.

Postawa Napoleona III jest zupełnie inna. Jest to w ogóle osobistośd niesłychanie interesująca. Jak
wiadomo, nie był on synem swego formalnego ojca, brata Napoleona I, i stąd nie miał w sobie
awanturniczej i genialnej, włoskiej krwi Buonapartych. Ale był to polityk o bardzo rozległych i liberalnych
poglądach, o dużych ambicjach, do których podniecało go nazwisko, które bezprawnie nosił, skoro jego
ojcostwo prawdziwe dotychczas ustalone nie zostało ze względu na nadmiar kochanków jego matki.
Napoleon III został głosicielem zasady narodowościowej, poza którą mieści się marzenie o hegemonii
Francji w Europie. Anglicy byd może nie przesadzają, gdy się go tak boją i tak pragną go zniszczyd. W
każdym razie dla Anglików Napoleon III to widmo niebezpieczeostwa Napoleona I, który jednoczył
Europę pod swoim przewodnictwem i którego Anglicy musieli zasypywad piaskami w Hiszpanii i
zamrażad śniegami Rosji.

Napoleon III ma przeciwko sobie Anglię, domyśla się ataku na siebie ze strony Prus, ma olbrzymie
wszędzie trudności. Po wojnie krymskiej nasuwa mu się możliwośd dojścia do porozumienia z Rosją i oto
sprawa polska wywraca mu te karty do gry.

I tu trzeba przyznad, że jednak Napoleon III robił dla nas, co mógł. Rzecz inna, że sympatie francuskie dla
Polaków w tym okresie są istotnie bardzo silne.

Lubi nas zarówno lewica, ze względu na walkę z tyranami, jak prawica, ze względu na katolicyzm, jak
napoleonidzi, ze względu na wspólne, bezzasadne zresztą z naszej strony, uwielbienie dla wielkiego
Korsykanina. Lekceważyd sprawy polskiej we Francji wówczas nie można. Wreszcie członkowie dynastii
Bonapartych, przepadający za robieniem kawałów i nieprzyjemności samemu Napoleonowi III, także
hałaśliwie nas popierali.

W tych warunkach Napoleon III próbuje nas popierad i robi to w sposób jedyny, na jaki dozwalała
ówczesna rzeczywistośd polityczna. Oto próbuje wciągnąd do rzędu mocarstw popierających Polaków
paostwa austriackie. Rzeczywistośd polityczna to przede wszystkim geografia - to tylko Polacy stale o
tym zapominają. Aby Polakom pomóc, realnie, wojskowo, trzeba mied geograficzny dostęp do ziem
polskich. Z trzech zaborców jedynie Austria dawała pewne widoki, że może byd pozyskana dla programu
odrodzenia niepodległości Polski. Plan Napoleona III przewiduje poważne dla Austrii wynagrodzenia:
pierwszeostwo Austrii w Niemczech oraz arcyksiążę austriacki na tronie polskim. Mówiono Austriakom:
„Stracicie Galicję, ale zyskacie sobie poważnego sprzymierzeoca w środkowej Europie”.

Plan ten miał za sobą poparcie sfer katolickich, watykaoskich. Podobał się więc Francuzom, Polakom i
Watykanowi. Najmniej podobał się samym Austriakom.
O ile plan ten był w ogóle realny, może to byd kwestią sporną. O ile mógł byd urzeczywistniony, tego nie
wiemy. Wiemy jednak, kto go w zarodku zdusił i obalił. Zrobiła to Anglia. Co do tego mamy całkowitą
zgodę historyków dyplomacji tego okresu.

Toteż interwencja Napoleona III w sprawie polskiej, po wysyłce not dyplomatycznych do Petersburga w
naszej obronie i broni do oddziałów powstaoczych, zakooczyła się przemówieniem Napoleona III w dniu
5 listopada 1863 o kongresie europejskim. Była to już rejterada w sprawie polskiej, wyrzeczenie się jej,
wypowiedziane w formie pełnej godności. Od tego dnia powstanie stało się już beznadziejne. Polacy bili
się jednak jeszcze, jak wiadomo, w niektórych miejscach do roku 1865.

Politykę propolską zastąpił Napoleon III polityką prorosyjską, która znalazła gorliwych naśladowców w
rządach III Republiki.

Teraz słyszę już zarzut polemiczny sformułowany mniej więcej w sposób następujący: „Znajduje pan
zrozumienie dla Napoleona III, że poświęcił nas Polaków dla wyższych względów polityki francuskiej.
Dlaczego więc nie okazuje pan tego zrozumienia dla polityki angielskiej? Skąd to rozróżnienie?”

Istotnie, przyznam się, że to rozróżnienie jest uzasadnione dopiero po dłuższym poznawaniu Anglików i
polityki angielskiej. Nie mogę nikomu brad za złe, że przede wszystkim dba o interesy swego narodu. Ale
nawet w walce o dobro swego narodu można mied pewien sposób postępowania, który może byd taki
lub inny i który wynika z psychologii danego narodu. „Right or wrong - my country” brzmi zasada polityki
narodowej angielskiej i gotów jestem pochylid przed nią głowę, chociaż oczywiście moralna ta zasada nie
jest. Ale nawet broniąc swego kraju prawem czy lewem, można to czynid w sposób rozmaity.

Jak wspominałem powyżej, to właśnie Anglia obaliła plan wciągnięcia Austrii w kampanię propolską,
jedyny politycznie realny plan przyjścia Polsce z pomocą.

Dobrze. Nie wiem, czy było to right czy wrong, ale wiem, że ministrowie angielscy byli przekonani, że to
odpowiada dobru polityki angielskiej. Ale oburza mnie to, że jednocześnie, kiedy w grze dyplomatycznej
podcinali nawet miraże stanięcia Polski na nogach, u siebie w domu i na zewnątrz urządzali
demonstracje, na których deklamowali o swojej miłości do Polski. W dniu 27 lutego 1863 rozpoczęła się
akcja angielska wielką debatą w parlamencie angielskim, w dniu 17 marca był wielki meeting w tej
sprawie. Nie było kooca wiecom, przemówieniom, artykułom w prasie, korespondencjom, które brały
stronę Polaków.

Nic w tym nie było dziwnego. Nie było wtedy dla Anglii większego niebezpieczeostwa politycznego jak
współpraca Francji z Rosją. Przejdzie lat kilkadziesiąt i Anglia będzie porozumienie francusko-rosyjskie
raczej popierad. Ale będzie to już w pobismarckowskiej epoce, kiedy najsilniejszym konkurentem
gospodarczym i politycznym Anglii, kiedy kandydatem na hegemona w Europie nie jest już ani Francja,
ani Rosja, ale zbudowane przez Bismarcka Niemcy. Wtedy jednak, w roku 1863, cała Anglia jest
przesiąknięta obawami przed Napoleonem III, który świeżo prawie zjednoczył Włochy, który odprężył
swe stosunki z Austrią, który jeśli ułoży się z Rosjanami, to będzie sobie gospodarował w Europie jak
chce. I każdy Anglik, swoim instynktem politycznym wiedziony, wie i czuje, może nawet bardziej czuje,
niż wie, że oto nadarza się sprawa polska, która może doskonale pokłócid Napoleona III z Rosją, i trzeba
tę sprawę rozdymad, jak tylko można.

Pozwolę tu sobie na dłuższy cytat z pracy p. Wereszyckiego pod tytułem „Anglia a Polska w latach 1860 -
1865”, wydanej w roku 1934. Podobnie jak rok poprzednio wydrukowana praca prof. Józefa Feldmana
„U podstaw stosunków polsko-angielskich” ma ona tendencję do popierania dobrych stosunków
polsko-angielskich, co w tych latach zaczęło byd tak modne. Obie te prace jednak nie zaprzeczają temu,
że polityka angielska wobec Polski w czasie powstania styczniowego była przewrotna i w skutkach dla
nas katastrofalna.

P. Wereszycki pisze na stronie 5 swej pracy: „Rozważając stosunki angielsko-polskie nigdy nie należy
zapominad o bardzo istotnej dwoistości, z jaką Anglicy odnoszą się do spraw nieangielskich. Inne bowiem
będzie ustosunkowanie się społeczeostwa, a inne zawodowej dyplomacji, inne wreszcie rządu Wielkiej
Brytanii. Polityka rządu, chod będzie zawsze szła po linii niejako wypadkowej tamtych dwóch czynników,
nigdy jednak nie odejdzie od granicy, którą wyznacza zrozumienie interesów Imperium Brytyjskiego.
Deklaracje publiczne mężów stanu, zgodne z sympatiami ogółu, znajdą wprawdzie odbicie w
korespondencji oficjalnej, prowadzonej z przedstawicielami brytyjskimi u obcych dworów, znajdą się w
papierach parlamentowi przedkładanych, ale pomimo tego tradycyjna, istotna polityka zagraniczna
rządu Jego Królewskiej Mości przeważnie nie ulegnie zasadniczej zmianie. Podobnie zresztą postępuje
przeciętny Anglik. Sympatie jego, poczucie słuszności i sprawiedliwości mogą go zmusid do dania
słownego wyrazu swoim uczuciom, mogą go nawet skłonid do pewnych nieznacznych ofiar pieniężnych,
ale u podstaw jego psychiki leżąca praktycznośd nie pozwoli mu prawie nigdy uczynid nic takiego, co by
poważnie stanęło w sprzeczności z jego interesami. Anglik ma jednak głęboko wkorzenioną zasadę fair
play i kiedy nawet poweźmie coś, co może niezupełnie zgodne jest z pojęciem uczciwości, to zawsze
postara się o to, aby swoje sumienie oczyścid przez pewnego rodzaju deklarację, która niejako
usprawiedliwi jego dalsze postępowanie”.

Poglądy powyższe p. Wereszyckiego, rzetelnego i sumiennego badacza polityki angielskiej wobec


powstania styczniowego, do pewnego stopnia zbliżają się do moich poglądów. Przede wszystkim wynika
z nich, że mechanizm opinii publicznej działa inaczej w Anglii niż na kontynencie. Uważam, że bez
zrozumienia tego, że pomiędzy Anglią a wszystkimi krajami Europy zachodzi wielka odmiennośd, nie
można mied właściwego klucza do polityki angielskiej. Ale p. Wereszycki badał Anglię sprzed blisko stu
lat i badał ją „papierowo”, bo tylko na podstawie dokumentów pisanych. Jego pogląd jest więc trochę
staroświecki, tak jak styl jego książki, który w miły sposób przypomina styl artykułów Klaczki lub
korespondencji Hotelu Lambert. Należy więc do ogólnych poglądów o opinii angielskiej p. Wereszyckiego
wprowadzid poważne korektywy.

Przede wszystkim dziś trudno jest mówid „opinia angielska” bez powołania się na to, którą partię
polityczną ta opinia reprezentuje, partię rządzącą czy opozycyjną. Po drugie, należy znacznie silniej, niż
to czyni p. Wereszycki, podkreślid ten fakt, że w sprawach polityki międzynarodowej opinia partii
opozycyjnej czasami może bardzo ostro rząd krytykowad, ale nigdy nie psuje mu planów politycznych.
Zawsze istnieje ciche współdziałanie pomiędzy opozycją i rządem w sprawach polityki zagranicznej, a
nawet można się wyrazid, że krytyki, ataki, oburzenia na rząd są w tej dziedzinie przez rząd po prostu
zamawiane.

W roku 1863 opinia angielska ujmowała się za Polską, bo to było potrzebne rządowi angielskiemu do gry,
a nie ujmowała się za prześladowanymi przez Turków Słowianami bałkaoskimi, bo to polityce angielskiej
nie było potrzebne.

W roku 1938 opinia angielska potępiała Hitlera za jego napaśd na Czechów, ale nie żądała wojny.

Natomiast opinia angielska żądała wojny w obronie Polaków w roku 1939, albowiem ówczesna sytuacja
polityczno-strategiczna wymagała dla dobra Anglii wywołania wojny niemiecko-rosyjskiej. Zwracając
atak Hitlera - przez danie nam „gwarancji” - na Polskę, a odwracając go od Holandii i Belgii, dyplomacja
angielska dążyła do wywołania wojny pomiędzy Rosją a Niemcami. Stąd raptowna czułośd i dbałośd o
nas, tak rzadka w historii Anglii.

Druga korektywa do poglądów p. Wereszyckiego dotyczy tego fair play. Anglicy w swoich stosunkach
wewnętrznych istotnie stosują fair play, ale nigdy w międzynarodowych. Z tego, co p. Wereszycki pisze,
można wnioskowad, że przyznaje on, że Anglicy często kogoś do wystąpieo podburzają i zachęcają, ale
nie biorąc za to odpowiedzialności na siebie samych, nie obiecując formalnie pomocy, a potem, gdy tego
kogoś spotka katastrofa ze względu na politykę zbyt odważną, to powiadają: „Przecież sameś tego
chciał”. Ten sposób postępowania jest dobrze przez p. Wereszyckiego zaobserwowany, ale nie
rozumiem, dlaczego ma się to nazywad „grą uczciwą”.

Koocząc swe uwagi na temat stosunku Anglii do nas w roku 1863, raz jeszcze zaznaczę, że stosunek ten
był jednogłośnie potępiony przez publicystykę popowstaniową. Pisał na przykład Stanisław Tarnowski,
późniejszy rektor Uniwersytetu Jagiellooskiego:

„Wszystko dobrze, wszystko po myśli, wszystko się udało! Porozumienie Rosji z Francją udaremnione.
Austria wstrzymana w swych nieśmiałych zapędach, Francja osamotniona. Gabinet angielski może spad
spokojnie albo zacierad ręce z radości: nie potrzebuje bad się przewagi Francji, nie potrzebuje bad się, że
rozwiązanie sprawy polskiej odwiąże kulę od nóg Rosji i zostawi jej swobodę ruchów na Wschodzie, w
Azji. Sprawa polska usunięta i pogrzebana w dyplomacji”.

Zaręczam swoim czytelnikom, że polscy publicyści popowstaniowi o rzekomych sympatiach Anglii dla
Polski w roku 1863 nie z mniejszym pisali rozgoryczeniem, niż ja piszę to „Londyniszcze”.

ROK 1877 I KONFERENCJA W WERSALU


W roku 1877 znowu polityka angielska doraźnie i fragmentarycznie ociera się o sprawę polską. W tym
roku rozpoczyna się wojna rosyjsko-turecka. 19 lipca generał kawalerii Hurko obsadził Szypkę. Anglia
obawia się nadmiernego zwycięstwa Rosji, pragnie jej tę wojnę utrudnid... nic więcej, bo o jakiejś wojnie
z Rosją nie myśli, nie mając w tym roku żadnych szans utworzenia większej antyrosyjskiej koalicji. Jak
zawsze w ciągu wieku XIX, spotykamy przeciwstawnośd haseł wolności Słowian bałkaoskich i Polaków.
Pierwsi powstają przeciw Turcji i pokładają swe nadzieje w Rosji; Polacy znowuż, zrywający się przeciw
caratowi, pokładają przesadne, fantastyczne, mrzonkowate nadzieje w Turcji. Polska powstanie, gdy...
„Turek konia napoi w Horyniu” - ta przepowiednia przypisywana Wernyhorze, a o której prawdziwym
pochodzeniu istnieje zdaje się wśród naszych historyków różnica zdao, ożywia wyobraźnię kilku polskich
pokoleo.

Nikt z nas nie zna naprawdę Turcji, ale zdaje się, że w wieku XIX nie była ona organizmem politycznym
uzdolnionym do zajmowania się sporami narodów europejskich pomiędzy sobą. Jakiś tam dygnitarz
turecki zajmuje się Polakami, jakieś niedobitki emigracji polskiej w Turcji zbierają się na konwentykle,
próbuje ująd sprawę polską w Turcji pewien jegomośd okrzyczany później za prowokatora na służbie
rosyjskiej. Ale oto. pojawia się Anglik, p. Butler Johnstone. Zaczyna od Stambułu, potem czynny jest w
Paryżu, Wiedniu i tak dalej. Z jego inicjatywy powstaje w Wiedniu konspiracyjny Rząd Narodowy polski z
księciem Adamem Sapiehą jako przewodniczącym, a Guttrym i Orzechowskim oraz starym Arturem
Gołuchowskim jako członkami. Butler Johnstone informuje ten rząd o bliskiej koalicji
angielsko-francusko-austriackiej, która rozbije Rosję i wysadzi z siodła księcia Bismarcka. Rozdaje też
pieniądze. Prócz kwot drobniejszych porozdawanych różnym Polakom wręcza on dziesięd tysięcy funtów
Rządowi Narodowemu. Obiecuje broo i pomoc, daje wskazówki: niech wybuchnie w Polsce powstanie na
tyłach wojsk rosyjskich, a Polacy odzyskają niepodległe paostwo polskie. Odessa należed będzie do
Polski.

Polacy jeszcze wówczas mają dostęp do ambasad brytyjskich w Wiedniu i Paryżu. Zapytują się o p.
Butlera Johnstone. Owszem, ten Anglik znany jest w ambasadach jako członek najlepszego brytyjskiego
towarzystwa, ale o jego „poglądach politycznych” dyplomaci brytyjscy mówid nie chcą. Butler Johnstone,
gdy mu się to powtarza, ma tylko uśmiech zagadkowy, który sugeruje: „Ależ, nie bądźcie naiwni, ja wam
tu zdradzam zamiary prawdziwe rządu angielskiego, a wy mnie przeciwstawiacie wersje, które my,
Anglicy, musimy mówid do pewnego czasu”.

Muszę tu napisad kilka słów osobistych i bardziej aktualnych. Oto po swoim powrocie do kraju
oświadczyłem, że nie będę nic pisał o emigracji politycznej polskiej. Niestety w prasie emigracyjnej od
czasu do czasu czytam o sobie artykuły obrzydliwie płaskie, napastliwe i bardzo szkodliwe dla sprawy
polskiej, które pozostawiam bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Ale uważam, że nie jest poruszeniem spraw
emigracyjnych przyznanie się do tego, że ten Anglik Butler Johnstone kubek w kubek wydaje się byd
podobny do pewnego angielskiego polityka, pochodzenia polskiego, który w latach 1945-1949 tak samo
nam wszystkim w Londynie mówił i sugerował, że wojna wisi na włosku, że to wszystko, na co patrzymy,
jest tylko tak sobie, dla pucu i dla zasłony dymnej, natomiast... no, on nie może mówid więcej,
rozumiecie! Była to nawet osobistośd bardziej poważna niż ów Butler Johnstone z 1877 roku,
przynajmniej nikt się jej ze strony angielskiej nie wypierał, a funkcje, które pełniła, dawały prawo do
przypuszczenia, że wiedzied może dużo. Muszę tu wykonad wobec niego akt lojalności czy też może
nielojalności i powiedzied, że zresztą nawet on, od 1950 roku przyznawał w rozmowach prywatnych
(innych zresztą jak prywatne z nikim nie prowadził), że stracił całkowicie wiarę w wojnę. Był to typowy
Butler Johnstone w bardziej przyzwoitym wydaniu. Polityka angielska w każdym pokoleniu i dla każdego
narodu z osobna posiada takich Butler Johnstone'ów, którym nie daje legitymacji urzędowej, lecz daje
pieniądze i wskazówki działania. A czymże był osławiony Lawrence w świecie arabskim i dziesiątki,
innych podobnych osób w rozmaitych krajach. Sam słyszałem, jak marszałek Piłsudski mówił o generale
Carton de Wiart: „Mój przyjaciel”. Generał ten nas kochał, mieszkał w dobrach Radziwiłłowskich, nie
opuszczał Polski przez lat kilkanaście. Był to zresztą generał bojowy, kawaler, jeśli się nie mylę, orderu
„Victoria”, zupełnie wyjątkowego odznaczenia bojowego brytyjskiego, i stąd cieszył się u nas wielkim
szacunkiem i sympatią. W czasie drugiej wojny światowej szkodził nam jak mógł, ośmieszał jak mógł.

Ale w 1877 roku akcja Butlera Johnstone nie udaje się zupełnie. Nawet owe dziesięd tysięcy funtów,
częściowo wydane przez Rząd Narodowy, zostaje mu zwrócone przez księcia Sapiehę. Polacy mają
jeszcze w nozdrzach zapach zgliszcz roku 1863 i stwarza to w nich poczucie pewnej odpowiedzialności,
która powiada, że wojnę rozpoczynad można tylko wtedy, gdy się wie, że można ją wygrad, że
rozpoczynanie wojny w innych warunkach jest zbrodnią.

Po wojnie rosyjsko-tureckiej Anglia nie ma żadnej okazji do interesowania się sprawą, polską na
płaszczyźnie politycznej. Spotykamy się z Anglią dopiero w roku 1919 podczas wersalskiej konferencji
pokojowej.

Na konferencji tej pierwszym delegatem Rzeczypospolitej Polskiej był Roman Dmowski wespół z Ignacym
Paderewskim i drem Dłuskim. Dmowski pisze w swej pracy: ,,Polityka polska i odbudowanie paostwa”,
co następuje:

„Można było wnosid, że w polityce angielskiej na konferencji walczą, gdy chodzi o Polskę, dwa przeciwne
sobie kierunki.

Z chwilą wszakże, kiedy premier angielski zaatakował na Radzie Najwyższej wnioski komisji terytorialnej,
polityka angielska ustala się w jednym kierunku. Najpotężniejsze mocarstwo świata jest już odtąd
konsekwentnym wrogiem Polski. Anglia pracuje nad tym, żeby Polska była mała, słaba, żeby nie miała
żadnych widoków stania się prawdziwie samoistnym paostwem. Jednocześnie polityka angielska
najwidoczniej usiłuje ratowad interesy niemieckie.

To ustalenie kierunku polityki angielskiej jest dziełem Lloyd George’a, za którym stoją Żydzi. Ani wszakże
Lloyd George, przy wszystkich swoich talentach, ani silne zresztą wpływy żydowskie nie byłyby zdolne
nadad tego kierunku angielskiej polityce, gdyby nie znajdował on gruntu w samym narodzie angielskim”.

Ideowym współpracownikiem Dmowskiego był p. Stanisław Kozicki, również biorący udział w naszej
delegacji podczas konferencji wersalskiej. W swej książce „Sprawa granic Polski na konferencji
pokojowej w Paryżu” pisze on:

„Ideologią konferencji dal prezydent Wilson. Widzieliśmy już w rozdziale poprzednim, jak ideologia ta
mogła byd wyzyskana przeciw interesom polskim. Tej czynności właśnie podjął się premier angielski.
Jemu Polska zawdzięcza: utworzenie Wolnego Miasta Gdaoska, plebiscyt w Okręgu Kwidzyoskim,
plebiscyt na Górnym Śląsku i niezałatwienie sprawy Galicji Wschodniej”.

Należy tu dodad, że we wszystkich tych sprawach Polska pierwotnie miała zapewnione poparcie Francji i
Ameryki, Gdaosk, Kwidzyn, Górny Śląsk i Galicja Wschodnia miały do nas należed bez żadnych
plebiscytów czy „obszarów wolnego miasta”. Dopiero Anglicy wywrócili to wszystko. Toteż p. Kozicki
pisze:

„Polityka angielska zwyciężyła nie tylko opór francuski wynikający z pobudek politycznych, lecz i opór
amerykaoski wynikający z pobudek zasadniczych”.

Po stwierdzeniu samego faktu zwalczania Polski przez Anglię na konferencji wersalskiej, a zwłaszcza
sprzeciwiania się przez Anglię powiększaniu terytorium polskiego zarówno na zachodzie, jak i na
wschodzie, obydwaj ci politycy i pisarze, Dmowski i Kozicki, zastanawiają się nad przyczynami, które
popychały Anglię do tej antypolskiej polityki.

Dmowski na plan pierwszy wysuwa wpływ Żydów na politykę angielską. Zasypuje nas wiadomościami
genealogicznymi udowadniającymi, że większośd ludzi-sprężyn i ludzi-wyłączników politycznych była
pochodzenia żydowskiego.

Kozicki, zgadzając się ze swoim mistrzem co do supremacji Żydów w polityce angielskiej, podkreśla
jeszcze dwa momenty: tradycyjną; niechęd Anglików do Polski jako do paostwa katolickiego oraz niechęd
do Francji, a Polska powersalska byłaby zdaniem Anglików w relacji Kozickiego satelitą francuskiej
polityki w Europie. Nie chcąc wzmacniad Francji, stawiając raczej na odrodzenie Niemiec - wywodzi
Kozicki - Anglicy uderzyli na Francję w punkcie trudnym do obrony, mianowicie w sprawie granic Polski.

O ile sprzeciw Anglii co do polskich granic istotnie bardzo nam zaszkodził na konferencji wersalskiej, o
tyle motywy polityki angielskiej w tej sprawie wydają mi się niedokładnie przez obu tych pisarzy
zrozumiane.

Jeśli chodzi o Żydów, to przede wszystkim wpływ Żydów o wiele większy jest w Ameryce niż w Anglii, a
tymczasem atak na żądania polskie wyszedł nie ze strony bynajmniej amerykaoskiej, lecz właśnie
angielskiej. Już ten jeden krótki argument wystarcza, aby obalid polityczno-mistyczne wywody
Dmowskiego.

Poza tym to nieprawda, aby Żydzi mieli tak wielkie znaczenie w Anglii, jak się Dmowskiemu wydaje. W
tej chwili odbiegnę trochę od osi mych wywodów dla kwestii ubocznej, a mianowicie dla polemiki z
Dmowskim. Anglicy nie są wcale narodem zakochanym w Żydach, jak on twierdził z głębokim
przekonaniem, lecz wręcz przeciwnie, antysemityzm w Anglii jest bardzo silny. Niewątpliwie dużo Żydów
jest w angielskim dziennikarstwie, ale jak już miałem okazję o tym pisad, jest to klasa ludzi zupełnie
wyjątkowo w Anglii pogardzana. Natomiast niech mi kto wskaże adres szynku w Londynie należącego do
Żyda, a przecież - mówię to znowu nie dla żartu, lecz dlatego, że tak jest w istocie - właściciel szynku jest
osobą w Anglii najbardziej szanowaną i odgrywa wielką rolę polityczną i społeczną. W gazetach
angielskich, w inseratach drobnych, można bardzo często spotkad zagadkowy wyraz „gents”,
umieszczony na koocu inseratu i zawsze drukowany kursywą. „Wynajmę pokój jednoosobowy, gents”.
„Szukam pomocnika fryzjerskiego, gents” itp. Początkowo ten wyraz był dla mnie taką tajemnicą, jaką
dla p. Litauera po dziś dzieo stanowi nazwisko kata angielskiego, wymienianego z reguły przy każdej
egzekucji, ale już w pierwszym roku pobytu w Londynie przeczytałem w organie labourzystów, „Daily
Herald”, artykulik ostro atakujący właśnie jakiegoś fryzjera, który zamieszkując w dzielnicy Golders
Green i poszukując pomocnika, zaopatrzył swoje ogłoszenie w tymże „Daily Herald” owym „gents”.
„Przecież Golders Green jest dzielnicą właśnie przez Żydów zamieszkałą” - wywodził dziennikarz w tym
artykule. Jak się okazało, kryptowyraz „gents”, w ogłoszeniach angielskich często spotykany, oznacza
treściowo to samo, co „judenfrei” w prasie hitlerowskiej, tylko w grzeczniejszej formie wypowiedziane.

Przechodząc od tego szczegółu, mającego moim zdaniem dużą wymowę, do spraw ważniejszych,
przypomnę, że o ile ruch syjonistyczny cieszył się pierwotnie sympatią angielską, o tyle później stosunki
pomiędzy Żydami palestyoskimi a Anglią uległy dużej zmianie i ci Żydzi palestyoscy uważali Anglię za
swego głównego nieprzyjaciela.

Roman Dmowski pisze stylem objawienia, nie dopuszczającym dyskusji, i jest pełen namaszczenia. Jego
współpracownik p. Kozicki jest mniej koturnowy, lecz ma bardziej realny pogląd na rzeczy. Jego zdaniem
sprężynami, które stwarzały antypolskie nastawienie polityki angielskiej podczas konferencji wersalskiej,
była niechęd Anglików do paostwa katolickiego i obawa przed rozrostem potęgi Francji.

Anglia jest już dzisiaj krajem zupełnego indyferentyzmu religijnego; pisałem o tym, że w Anglii dzisiejszej
więcej już jest ludzi nieochrzczonych niż ochrzczonych, tak że w stosunku do chrztu stosunki angielskie
przypominają raczej Koreę lub Syjam aniżeli społeczeostwa na kontynencie Europy. Ale z indyferentyzmu
religijnego nie wynika jeszcze indyferentyzm wobec katolicyzmu. Ilośd konwertytów na katolicyzm w
Anglii jest ogromna, ale nastawienie ogólne do politycznego świata katolickiego nie ulega zmianie. W
ostatnich dwóch dziesiątkach lat Włochy były zwalczane przez Anglików bardziej niż Niemcy, Hiszpania
również nie cieszy się popularnością.

Co do obawy przed mocarstwowością Francji, to p. Kozicki ma zupełnie rację, z tym że można tę prawdę
bardziej ściśle sformułowad. W roku 1919, po zwycięskiej dla Francji wojnie, Anglia istotnie zwalczała
Francję i zaczęła ratowad Niemcy, ale w 1914 chciała kark skręcid Niemcom, a udzielała w miarę swoich
możliwości największej pomocy Francji. Stanowisko angielskie w 1919 roku nie wynikało z zasadniczej
antyfrancuskości, jakby można było wnioskowad z wywodów p. Kozickiego, lecz z zasady angielskiej
podsycania w Europie antagonizmów pomiędzy paostwami. Francja po 1919 roku mogła się stad
hegemonem w Europie - do tego Anglia oczywiście dopuścid nie chciała.

Tu właśnie przystępuję do najważniejszego dla Polaka punktu w polityce angielskiej, który to punkt jest
również rzeczą najbardziej istotną dla polityki angielskiej.

W czasie lipcowej konferencji w Genewie w roku 1955 wołałem, że teraz nastąpi krótki okres
antysowieckiego kursu w polityce angielskiej. Wołałem tak zgodnie z moimi teoretycznymi założeniami.

Angielska polityka - powtarzam zawsze - opiera się na trzech dośd sprzecznych tendencjach: Anglicy nie
chcą wojny. Anglicy chcą utrzymania obecnego podziału Niemiec z utrzymaniem wpływów rosyjskich we
wschodnich Niemczech, Anglicy chcą utrzymania antagonizmu amerykaosko-rosyjskiego.

W Genewie w 1955 roku, dzięki postawie Eisenhowera, doszło do odprężenia stosunków


amerykaosko-radzieckich. Było dla mnie zupełnie jasne, że Anglicy będą starad się to zerwad.
Teraz cofnijmy się znów do roku 1919 i do sprawy polskiej. Anglicy musieli wtedy chcied, aby równowaga
sił pomiędzy Francją a Niemcami nie była nadmiernie na korzyśd Francji naruszona i stąd istotnie
podcinali możliwości francuskie w Polsce.

Ale pewna inna sprawa była dla nich jeszcze ważniejsza. Anglicy spekulują na utrzymanie nie tylko
antagonizmu francusko-niemieckiego, ale także niemiecko-rosyjskiego. Do najbardziej zasadniczych
wymogów polityki angielskiej należało, aby Niemcy i Rosja były stale w stanie wzajemnej rywalizacji,
niechęci i antagonizmu.

Otóż powstanie silnego i terytorialnie rozległego paostwa polskiego jest wręcz przeciwne tej polityce.
Polska wielka terytorialnie nie tylko nie zaostrza antagonizmu rosyjsko-niemieckiego, lecz wręcz
przeciwnie, stwarza rosyjsko-niemiecką solidarnośd, bo wtedy Rosjanie chcą od Polski odebrad ziemie
zaludnione przez Ukraioców i Białorusinów, a Niemcy sięgają po zachód Polski.

Dlatego też tak chodziło Anglikom, aby Polska nie otrzymała w Wersalu Gdaoska, Śląska i Galicji
wschodniej.

Ale to, co powyżej nazwałem główną tendencją angielską w sprawie polskiej, to jest chęd utrzymania
antagonizmu rosyjsko-niemieckiego, zagrało w sposób tragiczny i decydujący w następnym okresie
dziejowym, to jest przed drugą wojną światową i w czasie drugiej wojny światowej. Tutaj ta chęd
zniszczenia terytorialnie dużego paostwa polskiego odegrała rolę dominującą, a zwłaszcza na niej opartą
była koncepcja udzielenia nam „gwarancji” w marcu 1939 roku.

O NIEDOTRZYMANYM UKŁADZIE
Nemezis dziejowa rzuciła kości w Isola Bella w Alpach Włoskich w dniu 14 kwietnia 1935 roku. Na tej
konferencji Mussolini jest najbardziej antyniemiecki ze wszystkich zebranych delegatów. Dąży do
przywrócenia koalicji z pierwszej wojny światowej, do zbudowania przeciw Hitlerowi koalicji z Francji,
Anglii i Włoch. W nagrodę chce zgody na swoje plany abisyoskie.

Ale Anglia odrzuca plany Mussoliniego, który nie zdaje sobie nawet sprawy, że Anglia na rozwój Włoch
patrzy okiem bardziej jeszcze zazdrosnym niż na rozwój Niemiec. Anglicy widzą we Włoszech konkurenta
kolonialnego. W krajach kolonialnych Włoch pracuje taniej i ma lepsze podejście do ludności tubylczej
aniżeli Anglik. Tak jak niegdyś na Hiszpanię, potem na Francję, wreszcie na Niemcy, teraz Anglia patrzy
na Włochy oczami konkurenta kolonialnego.

Mówimy co prawda o roku 1935, a więc o czasach, w których koniec epoki kolonialnej już się zbliża. Ale
Anglicy pomimo całej doskonałości swej polityki zagranicznej tego nie widzą. Pamiętam tu, w Polsce,
pewnego starego szlachcica, który na konferencji z premierem Władysławem Grabskim powiedział mu:
„Ja, proszę pana, operuję kategoriami kredytu długoterminowego, ja muszę się liczyd z tym, co się stanie
za lat czterdzieści...” Otóż Anglicy, odwrotnie od tych ludzi, którzy sadzą drzewa i myślą o tym, że ich
prawnucy będą z cienia tych drzew korzystali, są także w polityce ludźmi myślącymi wybitnie
kategoriami kredytu krótkoterminowego, kupieckiego, wekslowego. Ich najwięcej interesują najbliższe
dwa lata...

Na program Mussoliniego odtworzenia antyniemieckiego frontu z czasów pierwszej wojny światowej


Anglicy dają odpowiedź wyraźną i nie pozbawioną brutalności. W dniu 18 czerwca 1935 roku, a więc w
dwa miesiące po konferencji na Isola Bella, rząd brytyjski podpisuje z Hitlerem układ w sprawie floty
wojennej. Według traktatu wersalskiego wolno było Niemcom posiadad flotę wojenną niewiększą niż
108 tysięcy ton, przy tym nie wolno im było mied okrętów wojennych o wyporności większej niż 10
tysięcy ton oraz nie wolno było mied w ogóle łodzi podwodnych. Obecnie następuje
angielsko-niemieckie złamanie traktatu wersalskiego w tym punkcie i Hitler otrzymuje prawo posiadania
floty wojennej ograniczonej tylko warunkiem, aby nie była większa niż 35 procent floty brytyjskiej,
wówczas największej na świecie.

W dniu 3 października 1935 roku wojska włoskie przekraczają granicę paostwa Negusa abisyoskiego. To,
co się teraz stanie, jest doskonałą ilustracją zasad i metod polityki brytyjskiej. Anglia chce zatrzymad
ekspansję Włoch. Ale Anglia nigdy nie wojuje sama, zawsze tylko wtedy, gdy uda się jej stworzyd
odpowiednią koalicję. Anglia robi co może, aby zmobilizowad Ligę Narodów do wojny z Mussolinim. Ale
dzięki polityce Lavala i innych nie udaje się to jej. Liga Narodów ogranicza się do potępieo moralnych (w
polityce zagranicznej oznacza to tyle ile nic) i do sankcji, a raczej sankcyjek gospodarczych. Anglia na
razie przegrywa.

Ale rok 1935 wyżłobił koleiny, po których biegnąd już będzie historia.

Trudno jest zresztą pisad o historii współczesnej dla czytelnika polskiego. Jesteśmy niestety narodem
bardzo a bardzo megalomaoskim. Jesteśmy, jak wiadomo, narodem rządzonym przez kobiety, może
jedynym narodem w Europie, który od początków XVIII wieku stale był rządzony przez nastroje kobiet,
co, nie obrażając dam, stwarza u nas ten niemożliwy i nieznośny dla obiektywnych sądów historycznych
megalomaoski charakter tłumaczenia sobie wszystkiego, co się na świecie dzieje, przez „Słoo a sprawa
polska”.

„Druga wojna światowa wybuchła dlatego, że cały świat chciał nas ratowad przed napaścią Hitlera...
Anglicy ofiarowali nam przymierze, bo liczyli na pomoc naszej armii...”

Oczywiście w mgle takiej megalomanii trudno jest widzied wydarzenia dziejowe tak, jak się one
rzeczywiście przedstawiają. A naprawdę było tak.

Hitler z czasów „Mein Kampfu”, Hitler z czasów dojścia do władzy marzył o wojnie z Rosją przy życzliwej
neutralności ze strony Anglii. To zresztą do śmierci mu pozostało jako marzenie serca.

Ale oto przychodzi rok 1935. Wojna abisyoska, Hitler zaczyna się coraz bardziej wiązad z Mussolinim,
którego pierwej nie lubił i któremu nie ufał. Mussolini porzuca front antyniemiecki dla frontu
antyangielskiego i wciąga także Hitlera na ten front. Rok 1935 jest poniekąd rokiem przełomowym w
sprawie, w którą stronę pójdzie pierwsze uderzenie powszechnego turbatora pacis, Adolfa Hitlera. Od
1935 roku uderzenie na zachód staje się w dalszych epokach, które się już liczą tylko na lata i na
miesiące, wpierw możliwe, potem prawdopodobne, później pewne.

W tych latach polityka Anglii jest znowu inna, niż sobie wyobrażamy. W tych latach po pierwsze Anglia
robi kilkakrotne próby pojednania z Hitlerem i kilkakrotnie odrzuca oferty Mussoliniego porzucenia osi.
Bardzo długo polityka Anglii w tym okresie jest jeszcze ugodowa wobec Hitlera, agresywna wobec
Mussoliniego.

Nie będę tu dłużej zatrzymywał się nad tymi latami, które rozpatrywałem szczegółowo w swej książce
poświęconej krytyce polityki ministra Józefa Becka. Dośd że hitlerowskie uderzenie antyczeskie
rozpatrywad należy, wbrew geografii, jako uderzenie na zachód, jako uderzenie na sprzymierzeoca
zachodu. Dziś, w świetle chociażby aktów Trybunału Norymberskiego, wiemy, że po Monachium
aktualny w Niemczech był plan wojennej agresji na Holandię i Belgię, czyli na... Anglię.

Anglicy są w tym okresie doskonale o tym poinformowani, o czym świadczą zbiory tajnej korespondencji
dyplomatycznej wydane po wojnie.

Należy tu ze specjalnym naciskiem podkreślid, że w koocu 1938 i początkach 1939 roku zagadnienie, na
kogo pierwszego Hitler napadnie, odgrywało rolę zupełnie pierwszorzędną. Było to zagadnienie nie tylko
wojskowe czy strategiczne, ale przede wszystkim polityczne. Wiadomo było bowiem powszechnie, że
Hitler jest o wiele lepiej do wojny przygotowany niż inne paostwa europejskie. Wiadome było zatem, że
pierwsze uderzenie Hitlera będzie śmiercionośne dla paostwa zaatakowanego. Wiadomo było
powszechnie i uchodziło za pewnik nieomal naukowo ścisły, że zwycięstwo nad Hitlerem może byd
owocem dłuższej z nim walki, w której paostwa przez niego w pierwszej linii zaatakowane muszą paśd
ofiarą. Toteż wszystkie rządy przytomne starały się to pierwsze uderzenie Hitlera od swego paostwa
odwrócid.

Zresztą należy tezę powyżej sformułowaną jeszcze rozszerzyd i powiedzied, że tak było nie tylko przed
wybuchem wojny, ale i po jej wybuchu, w pierwszej fazie wojny. Te paostwa, które już weszły do wojny z
Hitlerem albo z góry wiedziały, że ich ta wojna nie minie, starały się swe siły zaoszczędzid na drugą fazę
wojny. Klasycznym tego przykładem była Dunkierka. Anglicy załadowali się w Dunkierce i cofnęli się do
Anglii, pozbawiając Belgię i Francję swej pomocy nie dlatego, aby kapitulowali przed Hitlerem, ale
dlatego że chcieli swe siły zaoszczędzid na dalszą decydującą fazę wojny. Walka z Hitlerem miała wybitny
charakter walki na wyczerpanie, walki na przetrzymanie.

Toteż przed angielską polityką od Monachium staje pytanie, w którą stronę zwrócid pierwszy atak
Hitlera, aby ten pierwszy śmiercionośny atak od Anglii możliwie daleko odwrócid.

Zagadnienie to łączy się oczywiście z tradycyjną angielską zasadą, którą już wiele razy podkreślałem i
którą wciąż podkreślad należy, o ile chce się chod trochę angielską politykę zrozumied, a mianowicie
zasadą, że Anglia nigdy nie wojuje sama, lecz zawsze w koalicji.

Otóż w grudniu 1938 roku i w styczniu, lutym, marcu 1939 Anglicy wiedzieli, że hitlerowski plan wojenny
kieruje pierwsze uderzenie na Holandię i Belgię, czyli na nich, i że tej koalicji, która by ich broniła, tak
dobrze jak nie ma. Francja... z którą zresztą w owym okresie Anglicy zacieśniają stosunki jak tylko mogą,
Francja... jest wówczas krajem bardziej skłonnym do anarchicznego strajku niż do wytrwałości na placu
bitwy, na Francję bardzo liczyd nie można. Ameryka... Anglicy wiedzą, że Ameryka im koniec kooców
wydatnie pomoże, ale wiedzą jeszcze lepiej, że wpierw trzeba przez rok lub dwa amerykaoską opinię
publiczną do wojny rozhuśtad, ze Ameryka w żadnym wypadku nie da tej pomocy od razu. Pozostawała...
Rosja.

Toteż we wszystkich zbiorach dyplomatycznej korespondencji angielskiej z, tych czasów figuruje tylko
Rosja, Rosja, Rosja i Rosja. Widad, że tych ludzi męczy tylko jedno zagadnienie, w jaki sposób wprowadzid
Rosję do wojny z Hitlerem jak najprędzej, w jaki sposób odwrócid hitlerowski atak od Anglii i zwrócid go
w stronę Rosji.

Tutaj muszę się powoład na to, co już pisałem o geograficznym położeniu Polski jako o czynniku
osłabiającym tarcia rosyjsko-niemieckie. Dla Anglików byłoby wygodniej, aby Polski wcale nie było, bo
wtedy byłaby bezpośrednia granica rosyjsko-niemiecka, a więc większa możliwośd tard i krótkich spięd.

Toteż gwarancję niepodległości, którą łaskawie nam udzielił Chamberlain w swym przemówieniu w Izbie
Gmin w dniu 31 marca 1939 roku, niesposób jest uważad za coś innego jak tylko za manewr
polityczno-strategiczny angielski, zdążający do wywołania wojny niemiecko-rosyjskiej. Chodziło o to, aby
Niemców i Rosjan postawid naprzeciwko siebie, bagnet w bagnet. W ówczesnej atmosferze, przy
napastliwości Hitlera musiało z takiego ustawienia prędzej czy później wyniknąd krótkie spięcie i konflikt
wojenny.

Innymi słowy, gwarantując nam niepodległośd, Anglicy spekulowali na to, że ta niepodległośd zostanie
przez Hitlera naruszona i to właśnie wciągnie Hitlera do wojny z Rosją.

My, co prawda, Polacy, skłonni jesteśmy myśled, że Anglii tak chodziło o pozyskanie nas w roku 1939,
aby mied naszą armię we wspólnej akcji wojennej.

Niestety, z dużym smutkiem muszę się powoład na fakty, które druzgocą przekonanie, że Anglicy liczyli
na naszą przedwrześniową armię jako na siłę.

Podkreślam, że piszę to z dużym smutkiem i dużą przykrością.

Otóż Anglicy nie są chyba ludźmi, których można podejrzewad o to, iż są nieświadomi, że przygotowanie
do wojny wymaga pieniędzy. Wobec swoich sojuszników w czasie wojny Anglicy byli bardzo pieniężnie
hojni. Anglicy wolą zawsze płacid w polityce funtami szterlingami niż trupami swoich żołnierzy. Nie robię
z tego powodu im żadnego zarzutu, raczej ich za to podziwiam. Otóż gdyby Anglicy poważnie się liczyli z
naszą armią w 1939 roku, jako z armią zdolną na dłuższy dystans do wojny z Hitlerem, toby przyszli latem
1939 roku nam z intensywną pomocą finansową. Tymczasem jak wtedy było naprawdę? W Chinach
latem 1939 roku Anglicy inwestowali 500 milionów funtów, a w stosunku do nas targowali się o 5
milionów funtów - kwotę, jeśli chodziło przygotowanie do wojny, zupełnie humorystyczną.

W czasie, kiedy polskie mięso armatnie było Anglikom naprawdę potrzebne, potrafili oni na II korpus
generała Andersa wydawad 10 milionów funtów miesięcznie, podkreślam: miesięcznie.
W czasie wojny utrzymywanie rządu polskiego w Londynie stanowiło dla Anglików posiadanie bardzo
poważnej karty w ich grze z Rosją. Anglicy chcieli, aby na terytorium polskim, aby w podziemiu polskim
przeważała orientacja angielska, ale nie dlatego, aby na tym budowad jakiś stały czynnik przyszłych
angielsko-polskich stosunków. O nie, polityka Anglii wobec Polski, zainteresowania Polską w Anglii
zawsze mają ten sam sporadyczny, doraźny, okolicznościowo-okazyjny charakter. Anglikom chodziło, aby
mied możnośd ułożenia się z Rosją przy pomocy koncesji, które Rosjanom w sprawie polskiej zaofiarowad
mogą. Hodowano polskiego cielaka, aby móc go sprzedad.

Opowiadałem już, że za hodowanie tego cielaka Anglicy zwrócili sobie później wszystkie koszta,
przetrzymując złoto Banku Polskiego, które znalazło się na terytorium kanadyjskim.

Usłyszałem w odpowiedzi na tę historię ze złotem argument, że Anglicy zwrócili sobie tylko wydatki,
które ponieśli na prezydenta Raczkiewicza i rząd przez niego powołany i opiekę społeczną nad Polakami,
że natomiast wydatki poniesione przez Anglików na armię polską walczącą na zachodzie ponieśli oni
sami.

No dobrze, ale przecież walki tej armii, z takim heroizmem żołnierzy polskich prowadzone, nie miały
żadnego wpływu na kształtowanie się losów politycznych naszego narodu.

Artyleria, która strzelała pod Monte Cassino, strzelała pociskami, za które zapłacili Anglicy, nie Polacy. To
prawda. Prawdą jest również, że żołnierz, który ginął pod Monte Cassino, wierzył, że życie swoje oddaje
za Polskę. Ale również polityczną prawdą jest to, że żołnierz ten się mylił tragicznie. Walki pod Monte
Cassino - jeśli mam się tymi wyrazami posługiwad jak symbolem - politycznie w niczym na sprawę polską
nie wpłynęły.

W czasie powstania warszawskiego Anglicy nam pomocy nie dali. Mieliśmy wtedy i lotnictwo rzekomo
własne, i liczne wojsko polskie. Anglicy wtedy nam mówili, że powstanie warszawskie to sprawa
polityczna, a nie strategiczno-wojskowa i że sprawy strategii muszą mied pierwszeostwo.

Ale są właśnie sprawy polityczne, które górują nad strategią.

Po wojnie w stosunku do żołnierzy polskich Anglicy przeprowadzili bardzo poważne rozgraniczenie.


Wobec tych, którzy walczyli pod ich dowództwem, zachowali się lojalnie, pomagali im finansowo.
Natomiast do tych, którzy przybyli z niemieckich obozów jenieckich, ustosunkowali się jako do ludzi,
wobec których nie mają żadnych zobowiązao. Pomimo wszystko nie był to stosunek jak do byłego
sprzymierzeoca, lecz - przełknijmy ten gorzki wyraz prawdy - jako do byłego... żołnierza zaciężnego.

Układ angielsko-polski podpisany w Londynie w dniu 25 sierpnia 1939 przez lorda Halifaxa ze strony
angielskiej, a hr. Raczyoskiego ze strony polskiej w swoim artykule 7 brzmiał, jak następuje:

„Jeśliby układające się strony znalazły się na skutek zastosowania układu niniejszego w działaniach
wojennych, to nie zawrą one ani rozejmu, ani traktatu pokojowego inaczej jak za wspólnym
porozumieniem”.
Oczywiście był to artykuł całego układu o największym dla nas wówczas znaczeniu. Nawet najwięksi
polscy optymiści nie przewidywali przecież sytuacji, że w razie wojny z Hitlerem, przy koocu takiej wojny,
Anglia będzie rozgromiona, a Polska zwycięska. Wszyscy wiedzieliśmy, że Anglia przetrzyma Polskę, o ile
chodzi o samodzielne prowadzenie wojny, i że przy koocu wojny będziemy zdani na łaskę i niełaskę
angielskiej lojalności. Wierzyliśmy wtedy w tę lojalnośd.

Zawiedliśmy się.

W chwili zakooczenia wojny z Hitlerem Anglia nie zwróciła się w tej sprawie ani do rządu polskiego,
wówczas przez Anglików uznawanego i reprezentującego siły zbrojne polskie na zachodzie, to znaczy do
rządu powołanego przez prezydenta Raczkiewicza, ani do rządu polskiego w Warszawie.

Nie ma na świecie prawnika, który by nie musiał przyznad, że zawarty przez nas z Anglikami układ nie
został przez nich dotrzymany.

Spis treści
IRYTACJA POSKRAMIANA .............................................................................................................................. 2
W CIĄGU KILKU SEKUND ............................................................................................................................... 6
KIELISZEK KONIAKU ..................................................................................................................................... 11
PSYCHOLOGIA GÓRUJE NAD PRAWEM ....................................................................................................... 16
W ODPOWIEDZI NA LISTY I ANONIMY ........................................................................................................ 21
O PODŚWIADOMOŚCI W POLITYCE ZAGRANICZNEJ ................................................................................... 25
FELIETON O SNOBIZMIE .............................................................................................................................. 30
EUROPA A ANGLIA ...................................................................................................................................... 36
MOJE EMIGRACYJNE DOSSIER .................................................................................................................... 42
ROK 1863..................................................................................................................................................... 48
ROK 1877 I KONFERENCJA W WERSALU ..................................................................................................... 53
O NIEDOTRZYMANYM UKŁADZIE ................................................................................................................ 58

You might also like