Professional Documents
Culture Documents
Złamany miecz
Spis rozdziałów
Rozdział pierwszy - Dwa Ajaksy
Rozdział drugi - Adam powraca do
raju
Rozdział trzeci - Panna na kulawym
koniu
Rozdział czwarty - Krwawa opowieść
wieków
Rozdział piąty - Hannibal ante portas
Rozdział szósty - Sto piorunów i
barania kość
Rozdział siódmy - Pan Kropka w
kajdanach
Rozdział ósmy - O gęsi, gęsi, coście
uczyniły
Rozdział dziewiąty - Dawniej w
podziemiach, teraz na strychu
Rozdział dziesiąty - O bogowie! Homer
schwytan jest za nogę
Rozdział jedenasty - Łza pada na
tygrysie serce
Rozdział dwunasty - "Już Hektor
Trzęsikita srogi miecz swój łamie"
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DWA AJAKSY
Adaś Gilewicz miał szesnaście lat, poza
tym zaś nie miał niczego więcej.
Mógł jak stary grecki łapserdak,
czosnkiem pachnący filozof Bias, powie-
dzieć dumnie: - "Wszystko, co moje
noszę ze sobą!" - Jest to dewiza równie
wzniosła jak i wygodna, lecz na dłuższą
metę cokolwiek uciążliwa. Pod pogo-
dnym, wieczyście lazurowym i
ociekającym słodyczą niebem Grecji
wystarczał
skromnemu filozofowi dziurawy chiton,
sandały zaś były zbędne, wiadomo bo-
wiem, że mędrcy częściej wałęsają się po
obłokach niż po twardej ziemi.
Adasiowi potrzebny był pod chmurnym
niebem ojczystym płaszcz i potrzebne
mu
były buty o mocnym charakterze i
nieustępliwej odporności. Pospolite te
przedmioty codziennego użytku
zdobywał z największym trudem, a
zdobywszy
usiłował ich trwanie przedłużyć w
nieskończoność. Nabrał w tym kierunku
zdumiewającej wprawy i dokazywał
sztuk zgoła magicznych. Buty,
całkowicie
zrezygnowane, rozwartą gębą szerokich
dziur wołające o spoczynek wieczny,
leczył z przyrodzonej melancholii. Umiał
do tych bęcwałów i matołów od uro-
dzenia przemówić tak rzewnie, że
postanowiły służyć mu jeszcze, w
milczeniu
pijąc deszczową wodę. Żałośnie rozdarte
serce starego buta z lewej nogi
zszywał czarną nicią, a bliznę
zamazywał czernidłem. Żaden
konserwator za-
bytków, europejską nawet cieszący się
sławą, nie umiał tak znakomicie
utrzymać w całości rozlatującej się
zetlałej perskiej tkaniny, jak Adaś
swój płaszcz. Odziedziczona po
wełnistym baranie, od którego w prostej
li-
nii się wywodzi, tępota płaszcza na tym
polega, że płaszcz nie chce się
rozrastać równocześnie ze swoim
właścicielem. Stąd pochodzą zabawne
między
nimi dysproporcje. Adaś rósł szybko jak
brzoza, a płaszcz najmniejszej w
tym względzie nie wykazywał chęci.
Zatrzymał się w swoim fizycznym
rozwoju.
Zdobyty za krwawe pieniądze przed laty
nie chciał zmienić swoich wymiarów,
dlatego widok miłego Adama odzianego
w tępy płaszcz był dość groteskowy.
Rękawy sięgały zaledwie do łokci, a poły
nie sięgały kolan.
W księdze roztropnych porzekadeł stoi
napisane jak byk: - "Nie szata zdo-
bi człowieka, ale człowiek szatę". -
Niewielka to jest pociecha, zawsze je-
dnak pociecha. Starożytni bohaterowie i
mieszkańcy Olimpu wcale nie nosili
szat, a bynajmniej im to nie zaszkodziło
w rozgłośnej karierze. Dlatego w
pogodnym sercu Adama nie było
goryczy, chociaż od razu było wiadome,
że nie
on jest bohaterem znanego wiersza: -
"...wtem młodzian nieznany, dostatnio
odziany, przychodzi i pyta nieśmiele"...
"- Na świat, okutany w futra i
brnący przez błoto w lśniących
kaloszach spoglądał jasnym
spojrzeniem".
Usiłował nawet uśmiechnąć się
beztrosko, gdy z jego butów tryskała za
każ-
dym stąpnięciem perlista fontanna.
Mądry chłopak w kusym płaszczu i
butach
udających kaczki wiedział o dziwnej
właściwości wszelkiej nędzy, która czy-
ha na rozżalone łzy, a boi się pogody i
drwiącego uśmiechu. Gorycz i głuchy
żal żywią nędzę jak szakala.
Adam Gilewicz żył rok zaledwie na
słonecznym bożym świecie, gdy się Pol-
ska zmagała w wojnie bolszewickiej.
Ociekająca krwią burza przewaliła się
nad kresowym miasteczkiem, w którym
przyszedł na świat. Osobnej na to trze-
ba by księgi, w której każde słowo
podobne byłoby do łzy, aby opisać dzieje
trzech dni huczących i ryczących
gardzielami armat, trzech dni
okropnych i
dla owego miasteczka śmiertelnych.
Ciężka, nielitościwa stopa wojny
wdepta-
ła je w ziemię jak w mogiłę. Ogień
buszował po nim i pożerał zachłannie to,
co jeszcze ocalało. Śmierć niszcząca nie
zauważyła małej ludzkiej drobiny,
już samej na tym świecie. Być może, że
tygrys wojny pogardził tak mizernym
łupem. Rozrzewniły się natomiast
widokiem dziecka uczciwe ludzkie serca,
których więcej jest na świecie niż
przypuszczają czarno patrzący filozofo-
wie. Dobroć najtkliwsza wykarmiła
małego Adasia, który stał się "synem
mia-
steczka". Ksiądz proboszcz mianował się
jego opiekunem i cudownie pielęgno-
wał jego najwcześniejszą wiosnę.
Burmistrz - "ministerialna głowa" -
szukał
gorliwie krewnych dziecka i gdzieś ich
wreszcie wygrzebał - bliższych i da-
lszych - w różnych stronach Polski.
Zawdzięczając ich pomocy mógł
chłopiec,
noszący imię pierwszego człowieka, żyć
jako tako, do życia zaś zdradzał
osobliwą ochotę. Jasną duszę miał ów
Adamek i ufne serce. Tak zwana "otwar-
ta głowa" była znakomitym dodatkiem,
wiele przeto radości i pociechy miano
z niego w szkole. Miasteczko z
burmistrzem na czele dumne było ze
swojego
wychowanka i pławiło się w różowej
nadziei, że gdy wychowanek zostanie
kie-
dyś ministrem, pan minister rozkaże
przede wszystkim wybrukować rynek,
nie-
dawno bowiem utonęła na nim pękata
krowa, która - jak wiadomo - nie jest
zwierzątkiem drobnym.
Na przyszłego dostojnika przyszły
jednak dni ponure i dość czarno zabar-
wione, kiedy źle wieść się zaczęło tym
wszystkim, co go przytulili lub z
daleka przysyłali dla niego chleb. Czasy
stały się ciężkie. Siedem krów
chudych, wylęgłych w głowie egipskiego
Faraona, przywałęsało się w nasze
strony. Krowa nie odznacza się lotną
wyobraźnią i lezie przed siebie jak
nieprzytomna, a żre po drodze wszystko,
co napotka. Jadowite, chude krowy
zjadły też i ten chleb, którym się karmił
Adaś znajdujący się w wieku nie-
pomiarkowanie łapczywym. Jeśli nie jest
oszczerstwem twierdzenie, że wróbel
zdoła zjeść tyle, ile sam waży, nie jest też
nim naukowa hipoteza, twier-
dząca z wszelkim
prawdopodobieństwem słuszności, iż
młodzian z klasy siód-
mej potrafi to samo. Wybitni
przyrodnicy zauważyli, że indywiduum
liczące
lat siedemnaście zaczyna uczuwać
nieznaczne nasycenie dopiero po
czterech
godzinach pracowitego jedzenia.
Zdrowy okaz w tym wieku, jeśli nie jest
dziwakiem lub melancholikiem, umie
zabrać się do jedzenia o każdej porze
dnia i nocy. Przysłowie o "koniu
zjedzonym z kopytami" wyrosło z pilnej
ob-
serwacji dzielnej młodzieży. Niejakiej
poprawce natomiast powinno ulec in-
ne, to mianowicie, które zdrowy apetyt
określa porównaniem: - "głodny jak
wilk". Owszem, wilki dość chętnie
oddają się rozkoszy jedzenia, daleko im
jednakże do radosnej i pełnej
entuzjazmu gorliwości uczniaka. Wilki
zostały
skrzywdzone niesłusznym
pomówieniem; wśród wilków musi
krążyć mściwe porze-
kadło: - "głodny jak uczniak z siódmej
klasy".
Imci Adam spenetrowawszy, że jakoś
chleba ubyło na świecie, szybko i roz-
sądnie pogodził się z tym stanem rzeczy.
Gdy był bardzo głodny, dokarmiał
się wyobraźnią, co jak tłusta ziemia
Chanaan rodzi najwyborniejsze owoce i
najprzedniejsze pokarmy. Można je
zrywać ile dusza zapragnie, należy
jednak
mieć w sercu pogodę, serce bowiem
ponure pozbawione jest daru wyobraźni
i
jest kalekie. Adaś coraz to częściej żywił
się urojeniem, co mu dało wpraw-
dzie lekkość umysłu, lecz zarazem
pozbawiło go dość znacznej ilości cieles-
nej powłoki. Gdyby go w owym czasie
ujrzał jeden z bohaterów Szekspira, mó-
głby mu rzec to, co powiedział chudemu
aptekarzowi: - "Idź, ubierz się w
mięso!"
- Niedługo - myślał Adam - będę chyba
kładł kamienie do każdej kieszeni,
aby mnie wiatr nie porwał.
Ponieważ musiał wywędrować z
zacnego swojego miasteczka, w którym
nie by-
ło gimnazjum, powędrował do
Warszawy. Stolica, czym innym zajęta,
nie wie-
działa nawet o tym, że wśród jej murów
żyje indyjski fakir uprawiający w
sposób zdumiewający praktyki głodowe.
Natura chciała zapewne zachować szla-
chetnego głodomora do jakichś
nieznanych celów, skoro jeszcze wałęsał
się
po świecie. Bliżsi i dalsi krewni, własną
biedą zgryzieni, chętnie odstąpi-
li młodzieńca opiece nieba. Adam
oddany w tak niezawodne ręce
uśmiechał się
w stronę wysokiego błękitu, który mu się
wydał nieco czarnym. Jest to rze-
czą godną podziwu, że najjaskrawsze
kolory gasną i rozlewają się w czerń w
oczach głodnego człowieka. Poznać
można z tego niezbicie, że marny
żołądek
posiada jakieś tajemne połączenie z
oczami, którymi przecie patrzy na świat
dusza. Rozmyślając o tym Adam
stwierdził niesłychaną rozrzutność
przyrody.
Do oznajmienia dotkliwego głodu
wystarczyłby ponury, burkliwy,
zniecierpli-
wiony głos żołądka - po cóż jeszcze ta
noc przed oczami? Nieco za wiele
tych sygnałów...
Żył jednak i postanowił dalej uprawiać
to przyjemne zajęcie. Umieranie z
głodu nie miałoby wielkiego sensu, jeśli
przy tym właściciel burkliwego żo-
łądka posiada tak znamienite zalety jak:
radosną pogodę umysłu, dzielne se-
rce, ufność w ludzką miłość i odwagę.
Tego artykułu nie brakło mu nigdy.
Odważnie patrzył w oczy ludziom i
życiu. Przebrnął przez szesnaście lat
sierocych, przebrnie i przez następne.
Nauczył się sztuki życia i zdobywał
jego łaskę nigdy nie okazując trwogi.
Przez większe i dotkliwsze niedole
przeszli ci, którzy nieraz władali
światem. Byli na nim tacy, co się żywili
odpadkami wyłowionymi w ścieku, a
potem wspinali się na ziemskie szczyty.
- Nie daj się Adamie! - mówił Adam do
Adama.
Los, widząc tą wesołą hardość, miękł
czasem w twardym sercu i odwracał
się udając, że jest niby czymś innym
zajęty. Wtedy wygłodniały młodzieniec
chwytał łapczywie jakiś okruch chleba,
wypijał jakąś parzącą wargi zupę.
Oczy nabierały blasku, a ta małpa -
żołądek, zasypiał i nie mruczał. Życie
od razu stawało się piękniejsze, słońce
bardziej złociste, a drzewa głoś-
niej szumiały. Adam rozpierał się w zbyt
ciasnym płaszczu, który trzeszczał
złowieszczo. Puszył się wtedy, jak gdyby
był czwartym w zgromadzeniu naj-
większych obżartuchów świata:
Witeliusza, Gamasza, Lukullusa.
Przesada jest
matką poezji.
Adam - uczeń pierwszorzędny -
obdarzony głową chłonną jak gąbka,
niepos-
policie zdolny i ambitny, utrzymywał się
z korepetycji. Na ratunek chłopców
biednych i pracowitych stworzył Pan
Bóg pokaźny zastęp takich, którym nie-
zbędna jest koleżeńska pomoc. Bez tego
znakomitego urządzenia skapiałaby ze
szczętem wielka ilość dorodnych, lecz
ponad miarę wygłodzonych
młodzieńców,
wśród których Adam był gwiazdą
pierwszej wielkości i pełną blasku. Do
póź-
nego wieczora krążył po wielkim
mieście, niosąc "oświaty kaganiec".
Jednego
z kolegów nauczał historii, kolega
bowiem trwał uporczywie w
przekonaniu,
że znacznie ważniejszą dla niego jest
historyczna wiadomość, kto w niedzie-
lę "zrobił bramkę z karnego", aniżeli
nierozumne postępki Cezara drącego
koty z Vercingetorixem (też imię, pożal
się Boże). Innego oświecał w tajni-
kach matematyki, nauki złośliwej, nie
pozwalającej na rozwinięcie odrobiny
fantazji i pomysłowości, a tak upartej
jak baran. Musi być tak a nie ina-
czej, bo jej się tak podoba, najmniejsze
zaś szachrajstwo zaraz się wykry-
je. Trzeciego innej nauczał mądrości,
przelewając pracowicie olej z własnej
głowy w koleżeński czerep. Był to trud
uciążliwy i wymagający bolesnej cza-
sem cierpliwości. Trzeba ją było
okazywać i w chwilach oczekiwania
nagrody
za ów trud. Budżet Adama bywał wobec
tego chwiejny i zataczał się ze środy
na piątek zgoła jak pijany. Główną w
nim pozycją była opłata za mieszkanie,
wydatki na książki i szkołę. Na dalekiej
pozycji notowane było jedzenie.
Odzienie i buty nie były wcale notowane
i zdane były na własną przemyśl-
ność, nie ma zaś na świecie przedmiotów
tępszych i głupszych niż buty. Chy-
ba kalosze. Stąd pochodził ich widok
żałosny i rozdzierający, ściślej mó-
wiąc: rozdarty.
Los, dnia jednego jakoś łaskawszy,
urządził spotkanie Adama z
młodzieńcem
w tym samym wieku i kazał im zawrzeć
przyjaźń, jak gdyby w przewidywaniu
przyszłych, bardzo zresztą
awanturniczych zdarzeń. Młodzian ów
nosił imię
Wojciech - stare, posiwiałe i porosłe
mchem odwiecznej czci. Dziwnie nato-
miast brzmiało jego nazwisko rodowe,
po dziadach i pradziadach zwał się bo-
wiem Kropka, w sumie Wojciech
Kropka. Jeżeli w poetyckim natchnieniu
przy-
równamy imię do róży, nazwisko lśniło
na niej jak kropla rosy. Było to na-
zwisko chude i zwięzłe, lecz miało w
sobie wyraz stanowczości. Kropka jest
w ortografii znakiem ważnym. Można
się wielu rzeczy spodziewać po
chwiejnym
przecinku, kropka natomiast zamyka
wszelkie gadulstwo. Wszystko zostało
po-
wiedziane. Kropka spływa ze
zmęczonego pióra, które w swoim
pracowitym po-
chodzie dobiegło do kresu myśli, jest ona
przeto znakiem zadowolonego triu-
mfu. Ciemną stroną w życiu kropki jest
fakt, ponad wszelką wątpliwość
stwierdzony, że czasem znaczy ją nie
pióro poety, lecz podstępna i chytra
mucha. Nie mamy jednakże zamiaru
wspominając o tym, dotknąć dobrej
sławy
tego nazwiska. Przeciwnie! Staraliśmy
się na wszelkie sposoby wyśledzić je-
go rodowód i triumfalny pochód w
dziejach, jednakże wyniki naszego trudu
okazały się dość mizerne. Tajemniczy
początek tego nazwiska kryje się w
mrokach dawności; trzeba by
przewertować "archiwum akt dawnych"
i bibliote-
ki Powiśla, aby go wyśledzić. Cała
trudność leży w tym, że na Powiślu, w
okolicach Solca i ulicy Dobrej nie
mogliśmy się dopytać ani o archiwa, ani
o biblioteki.
Sumiennie poszukując dotarliśmy
zaledwie do drugiego pokolenia tego
dum-
nego nazwiska, do ojca owego, z gorącą
sympatią wspomnianego Wojciecha. Pan
Kropka senior, wdowiec, mało miał
wiadomości o rodzie Kropków. Był on z
za-
wodu stróżem nocnym, strzegącym
jakichś składów nad Wisłą, co czynił od
wielu lat, odwróciwszy przyrodzony
porządek rzeczy, spał bowiem we dnie a
czuwał w nocy; w ten sposób widywał
syna rzadko kiedy przy świetle dzien-
nym. Wciąż się mijali w drodze, syn
bowiem wychodził do szkoły, gdy ojciec
powracał z posterunku. Nie wadziło to
ich wielkiej miłości i nie umniejsza-
ło serdecznej troski starego Kropki, by
młody Kropka - nadzieja rodu - uko-
ńczył szkoły. Stary Kropka wyciskał z
mroku nocy biedne grosze, za które
chciał syna wykształcić. Samotne nocne
rozmyślania i bezgłośne rozmowy z
gwiazdami uczyniły ze starego Kropki
pogodnego filozofa, miłującego dobrot-
liwe i głębokie milczenie nocy,
gardzącego zaś skołtunionym zgiełkiem
dnia.
Ponieważ wedle starego spostrzeżenia:
"noc przynosi dobrą radę", nie należy
się dziwić, że stary człowiek, znający
dzień jedynie z przygodnego widze-
nia, posiadł wszystkie mądrości rodzące
się w nocnej ciszy. Wiele przemyś-
lał krocząc powoli i spoglądając z daleka
na światła wielkiego miasta. Stał
się w ten sposób posiadaczem ciężkich
reumatyzmów, lecz zarazem niewyczer-
paną studnią rad dobrych i głębokich.
Zżyty z milczeniem, używał oszczędnie
rozlewnej ludzkiej mowy i już po dwóch,
trzech słowach stawiał kropkę stary
Kropka.
Jednego poranka, gdy się przywlókł z
nad Wisły, rzekł do niego syn jego
Wojciech:
- Tata, ja mam kolegę!
Stary Kropka nie zdumiał się tym
odkryciem, wiadomo było bowiem, że
kto
chodzi do szkoły ten ma kolegę.
- Bardzo biedny chłopiec - mówił
Wojtek Kropka.
- Zdarza się - odrzekł stary.
- Taki biedny, że nie ma gdzie spać.
- O! - zdziwił się rodzic.
- Tata w nocy nie śpi. Czy nie mógłby
on tak u nas?
- Mógłby.
- Kiedyś zapłaci, a tymczasem mnie
pomoże posprzątać mieszkanie. Czy tata
nie miałby nic przeciwko temu, aby on
się do nas sprowadził?
- Nic.
Już nazajutrz, gdy stary powrócił do
domu zastał tam Adasia wybierającego
się z jego synem do szkoły. Spojrzał na
chłopca dobrymi oczami, czerwonymi
od bezsenności, podał mu rękę i wygłosił
serdeczne przemówienie powitalne:
- Aha, jesteś...
Trzy razy dziennie dziękował Adaś
Panu Bogu, że mu dał dach nad głową,
uczyniwszy w tym celu starego Kropkę
nocnym stróżem. Nikt nikomu nie prze-
szkadzał w tym skromnym lokalu przy
ulicy Solec. Mieszkanko składało się z
obszernej izby i kuchenki, powierzone
zaś było pieczy Wojtka, stary bowiem
śpiący we dnie nie miał czasu na
gospodarskie sprawy. Kropka junior
wygrał
wielki los, znalazłszy przyjacielskiego
pomocnika w trudnym dziele utrzymy-
wania apartamentów w stanie
świetności. Został zawarty ścisły układ
przewi-
dujący sprawiedliwy podział pracy.
Ponieważ wystarczało honorowe
zapewnie-
nie lojalności, układ ten nie został
podpisany. Obowiązywał on każdą ze
stron do spełniania połączonych
czynności: kucharza, lokaja, panny
służącej
i zamiatacza podłóg. Jednego dnia
spełniał je Adam, drugiego Wojciech.
Dzień dyżurnego ministra rozpoczynał
się od uporządkowania legowisk i za-
miecenia lokalu, za czym dyżurny
minister wynosił śmiecie; biegł potem do
sklepiku na zakupno chleba naszego
powszedniego, powróciwszy zaś
nastawiał
samowar i dmuchał pracowicie w jego
komin. Okazało się, że nawet tak bałwa-
niasty zabieg można wykonać lepiej,
oparłszy się o słynne literackie wzory.
Obaj używali przy dmuchaniu w opasły
brzuch samowara metody Wojskiego,
dmą-
cego w róg myśliwski. Stary praktyk
wiedział dobrze dlaczego:
"...wzdął policzki jak banię, w oczach
krwią zabłysnął,
zasunął wpół powieki, ściągnął w głąb
pół brzucha
i do płuc wysłał z niego cały zapas
ducha..."
Takie umiejętne operowanie oddechem
znamienite dawało wyniki przy zamia-
nie sennego, wygasłego samowara w
wulkan ogniem ziejący.
Wszystko to było zaledwie wstępem do
trudów dnia. Bolesnym cierniem w ich
wieńcu było przygotowanie obiadu.
Najlepszy kucharz świata tłukłby głową
o
kuchnię nie mając odpowiednich
materiałów jadalnych, cóż mówić
dopiero o
dwóch dyletantach w wielkiej sztuce
gotowania. Zdarzało się tedy rozmaicie.
Jeśli dzień był zasobny i ociekał
tłuszczem bogactwa, chłopcy powracając
ze
szkoły kupowali smakowite rzeczy, które
można było strawić przy dobrych
chęciach i uporczywej pracy szczęk.
Pitrasili to na dychawicznej kuchence i
budzili starego Kropkę gromkim
okrzykiem zwycięstwa. Często jednak
zdarzało
się, że stary Kropka otwierał w
odpowiednim czasie jedno oko (zwykle
lewe)
i spoglądał sennie w stronę kuchni.
- Śpij tata dalej! - mówił mu wtedy syn.
Stary Kropka zamykał oko (zwykle
lewe) i zapadał w głodną nicość.
Najczęściej żywiono się w tym
szlachetnym towarzystwie posoloną,
gorącą
wodą, zaprawioną pachnącym zielem,
znanym pod nazwą kminku i chlebem,
któ-
remu przydawano ostrego smaku przez
potarcie go zjadliwym czosnkiem. Zja-
wiał się tu czasem i śledź, przedziwna
ryba, straszliwie słona pociecha
biedaków, przenikliwą wonią z daleka
się oznajmiająca. Zapach jej budził
starego Kropkę, choćby w najgłębszym
pogrążony był śnie.
Nic poza tym nie zdołało go wyrwać ze
snu przed czasem. I Adam, i Woj-
ciech mogli uczyć się głośno albo w
gwałtowny sposób roztrząsać zawiłe
sprawy. Senna obojętność ojca była
znakomitą cnotą; Kropka junior miał
wol-
ne pole nie czyniąc krzywdy śpiącemu,
należy zaś wiedzieć, że latorośl sta-
rożytnego rodu Kropków odznaczała się
nieokiełznaną wesołością. Wedle wsze-
lkich danych nie było na świecie
weselszego Wojciecha. Mogło się
zdawać, że
wyborny ten młodzian oddycha
wesołością jak powietrzem, że się nią
karmi,
wiecznie głodny i że się w nią stroi,
zawsze nędznie odziany. Taki wesoły
już się urodził. Radość miał w
niebieskich oczach, radość w uśmiechu
ust.
Odpędzał nią zgryzoty, odganiał nią
smętki, oszukiwał głód. Ponieważ Adam
-
- Ajaks pierwszy - uprawiał podobną
filozofię, więc spółka z Wojtkiem - -
Ajaksem drugim - walnych mogła
dokazać rzeczy. Przed nimi biegł
uśmiech, a
oni szli za nim. Zbyt mroczno byłoby w
świetnych apartamentach na Solcu,
gdyby te dwie radosne figury nie
napełniały ich pogodą. Stary Kropka,
czło-
wiek nocy, nie śmiał się nigdy, lecz i on
się czasem uśmiechał, albowiem
trąd azjatycki nie jest tak zaraźliwy jak
młoda radość.
Dziwił się ten i ów w szkole skąd tyle
pogody w tych dwóch łapserdakach.
Dziwił się tak długo, aż się przestawał
dziwić. Dwóch Ajaksów w butach wodę
żłopiących umiało zdobyć wszystkie
serca, uczyniwszy na nie pospolite ru-
szenie. Byli to najlepsi koledzy w
szkolnej rzeczypospolitej, często powaś-
nionej i rwącej się do zbrojnej rozprawy.
Ci dwaj pogodni chłopcy umieli
lać oliwę na rozruszane fale namiętności
i umieli uciszać burzę zwaśnionych
zgiełków. Ponure i krwi łaknące
uczniowskie tragedie umieli rozbrajać
za-
mieniwszy je w żart. Czasem trzeba było
wytłumaczyć dobremu koledze, że
jest bałwan, a drugiemu, że jest matoł,
co powinno być dostateczną podstawą
do miłej zgody. Niezbite te prawdy,
podane w zawiesistym sosie uśmiechów i
wesołych okrzyków miały wygląd
niewinnej żartobliwości. Kochano ich
przeto
i czyniono zabiegi o ich przyjaźń.
O jak piękne i jak przyjemne byłoby
życie w rozwrzeszczanej klasie wśród
dobrych mołojców, pośród przyjaźni i
uczciwego koleżeństwa, gdyby powszed-
nie artykuły spożywcze nie były taką
muzealną rzadkością! Wojtek, silnie-
jszy i mocniej zbudowany, odznaczał się
większą wytrzymałością, misternie-
jszy nieco Adaś czarne nieraz przeżywał
godziny. Czasem, gdy się pochylił
nad książką zdawało mu się, że z jednej
księgi niewytłumaczonym sposobem
uczyniły się dwie, a czarne litery poczęły
poruszać się żywiej, coraz prę-
dzej, coraz prędzej, wreszcie figlarne
wyprawiać zaczęły skoki, jak gdyby
poważna książka stała się cyrkiem pcheł.
Wszystko się dwoi w oczach głodne-
mu człowiekowi, prócz chleba.
Ciężej im było w zimie, jak ptakom
bożym, lżej w łaskawszych porach roku,
kiedy świat jest uśmiechnięty i jakoś
bardziej łaskawy.Podczas zimowych
miesięcy przyłączał się do innych
niedostatków mróz,istota
jadowita,czasem
zaś przypominająca wściekłego
psa.Stary Kropka,"strażnik niezłomny",
powra-
cał z nocnych wacht zziębnięty na kość;
zdawało się, że przy każdym poru-
szeniu wszystkie jego członki skrzypią.
W mizernym mieszkaniu było cokol-
wiek cieplej, lecz mało było
prawdopodobne, aby w jego
temperaturze można
było hodować orchidee. Po ścianach lała
się skrzepła, biaława posoka zimy.
Mróz mazał okna chropawym wapnem
szronu. Piec, wygłodniały zwierz
domowy
zachłannie otwierał paszczę, błagając
niemo o szczapę drewna lub o kęs węg-
la. Chłopcy odziewali się drżąc
nieznośnie i zgrabiałymi rękami układali
książki. Płakać nie było warto, bo łzy
byłyby też zamarzły. Należało raczej
rozgrzać zamarznięty lecz roztropny
umysł i pobudzić go do namiętnych po-
szukiwań: gdzie i jak zdobyć odrobinę
opału?
Najprostszym sposobem, zalecanym
zresztą przez Sokratesa, byłoby poszuki-
waniem węgla u tego, który nim
handluje; ludzie ci jednakże posiadają
dzi-
waczną manię żądania pieniędzy za byle
węgiel i żadne, najbardziej kwiecis-
te namowy nie zdołały nigdy zachwiać w
nich tej uporczywej zasady. Bystry
obserwator i znawca starej Warszawy
mógł za to zauważyć, że w szerokim pro-
mieniu dokoła ulicy Solec niektóre
parkany mocno były nadwerężone.
Ścisłe i
żmudne dochodzenia dowiodłyby, że
wiele desek i patyków niepojętym
sposobem
spłonęło w zachłannej paszczy pieca
pana Kropki. Rzućmy na to "dymną
zasło-
nę"! Kto z was zna kąśliwość mrozu,
niech pierwszy rzuci w młodzieńców
węg-
lem kamiennym.
Gdy w tajemniczy sposób zahuczał
wybiedzony piec, stary Kropka otwierał
jedno oko (zwykle lewe) i mówił z
gorącym uznaniem:
- Dobrze!
Jego syn pierworodny powiadał do
towarzysza:
- Tym się pocieszam, że zacniejsze od
nas figury kradły ogień!
- Ejże? - zdumiał się Adam. - Któż
taki?
- Niejaki Prometeusz!
- Prawda, prawda... - rzekł Adam. -
Wobec tego przyznam ci się, że mam
upatrzoną deskę pierwszorzędnej
długości.
Troska opałowa kurczyła się wraz ze
zwycięskim uśmiechem słońca w stronę
zamarzłej i dygocącej ziemi. Dnia
jednego Adam mył okna, aby do
pieczary
wpuścić powódź wiosennych blasków,
Wojtek zaś szorował podłogę, co było
niewątpliwą oznaką zbliżania się
Wielkanocnych Świąt. Gdyby na świecie
nie
było kalendarza, można by wedle tego
zabiegu obliczyć wiosenne zrównanie
dnia z nocą.
Porą obłąkanie radosną, huczną i
weselną, świetną i pyszną było lato.
Stary Kropka był wyraźnie szczęśliwy
oglądając wczesne zorze poranne, chło-
pcy byli szczęśliwi mogąc zdjąć kuse,
ponad wszelką miarę sfatygowane pła-
szcze. W lecie nawet dziurawe buty nie
są zbytnią dolegliwością. Gołe palce
nóg chętnie wyzierają na piękny świat.
Przyjemniej biega się z jednego kra-
ńca miasta na drugi z korepetycją. A że
niedaleko od ulicy Solec: "płynie
Wisła, płynie, w biegu się nie wróci" -
łatwo jest skorzystać z dobrej
chwili ociekającej potem upału i
zakurzonej oddechem wielkiego miasta.
Niewiele szczupaków pływa lepiej i
zgrabniej niźli panowie Adam i Woj-
ciech. Wszystkie niedziele i święta
spędzali oni w łęgach nad rzeką przy-
glądając się błyskom na łuszczącej się
srebrzyście fali i bałwaniastym
igraszkom chmur, białych, ciężkich i
opasłych jak krowy. Od czasu do czasu
rzucali się w wodę, radosnym rykiem
strasząc senne ryby.
Tego roku zgiełkliwe życie na ojczystej
rzece zaczęło się już w począt-
kach czerwca, słońce bowiem - oko dnia
pięknego" - usiłowało nadrobić ja-
kieś zaniedbanie chłodnej wiosny i
gorąco okazywało swoją gorliwość.
Waka-
cje były jeszcze daleko, a lato kwitło już
purpurowym kwieciem.Wisła, sę-
dziwa matka rzek, niosła się rozlewnie,
nabrzmiała pychą wód. Pełno było na
obydwóch jej brzegach młodych
Polaków spragnionych chłodu.
Niezliczone gro-
mady wygrzewały się na słońcu, jak
stada fok na zacisznych legowiskach.
Adam i Wojciech powędrowali nieco w
góre rzeki, gdzie było ciszej i prze-
stronniej i rozłożyli się "obozem" wśród
zwisających nad wodą krzaków.
Krzykliwie zaprotestował przeciwko
temu jakiś zadzierżysty ptak i wyćwier-
kał w ich stronę mnóstwo obelżywych
wyrazów. Przyjęli to ze wzniosłą oboję-
tnością, patrząc rozradowanym
spojrzeniem na rozmigotaną w słońcu
rzekę, po
której snuły się brzuchate łodzie i śmigłe
kajaki, ostro prujące wodę. Po
prawej stronie, w niewielkim oddaleniu,
słychać było głośne okrzyki i roze-
śmiane rozmowy. Adam, wypłynąwszy
daleko ujrzał gromadkę chłopców
kąpiących
się tuż przy brzegu.
- Kto to obraża świat nieprzystojnym
wrzaskiem? - zapytał Wojciech.
- Jakieś patałachy - odrzekł Adam. -
Uczniaki... Boją się wody.
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
STO PIORUNÓW I BARANIA KOŚĆ
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
DAWNIEJ W PODZIEMIACH,
TERAZ NA STRYCHU
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY