You are on page 1of 53

SERIAL

SERIAL
Wybór amerykańskich opowiadań
Science fiction

GLOB
Szczecin 1989
Przekład
RYSZARD P. JASIŃSKI
Tłumaczenia dokonano na podstawie
„Fandom Directory” 1981, 1982

Grafika
PRZEMYSŁAW KALEŃSKI
Redaktor
JÓZEF KRZYŻANOWSKI
Redaktor techniczny
BOGUSŁAW JÓŹWIAK
Korektorka
ANNA MALINOWSKA

Copryight © by FANDOM DIRECTORY


Copryight © for the Polish edition by
Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1989

ISBN 83-7007-205-4
Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1989 r.
Wydanie pierwsze. Nakład 63650 + 350 egz.
Ark. Wyd. 3,5 Ark. Druk. 3
Papier offset,. Kl. III 80 g, rola 70 cm
Oddano do składania w maju 1988 r.
Skład – Prasowe Zakłady Graficzne Koszalinie
Do druku podpisano w styczniu 1989 r.
Druk ukończono w lutym 1989 r.
Druk i oprawa – Szczecińskie Zakłady Graficzne
Zam. 0581/11.10/88/II. M-6/111
Cena zł 420,-
Spis treści

TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5

FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15

EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35

BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41

A. J. ONIA
Serial (Serial) 51

JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64

GEORGE G. Snowden III


Kampania
(Sometimes as a Stranger, Sometimes as a Friend) 71

JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80

Posłowie 91
Tim Jones Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate)

— Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! — warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego
gęsto rynek w Starhmoor.

Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz łzy
płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i
straszliwego głodu, jaki jej dokucza! Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie
tego przynajmniej osiemnaście lat, wiec wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia.

Jej mocno przygarbiona sylwetka, przedwcześnie posiwiałe włosy i niewiarygodnie


cherlawa budowa ciała były widocznym rezultatem ciągłego niedożywienia, a właściwie
wegetowania na granicy skrajnego głodu. Widać to było szczególnie teraz, gdy zrezygnowana
stała, opierając się o mur okalający miasto. Całą siłą woli starała się odsunąć od siebie
natrętnie powracające pytanie: „Ile to już dni minęło, odkąd miała coś po raz ostatni w
ustach?"

Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić uwagi
na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej słabo.
Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa. Chociaż
ochłap jaki.

„Nie! Nigdy więcej!" — Otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w tym
momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie

o jedzeniu to pierwsze oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w
takim stanie, szybko zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z
całych sił próbowała przełamać słabość i stanąć na nogi. „Gdzieś w Starhmoor — myślała
pospiesznie — muszą być przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko
gdzie?! Stragany na rynku nie wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak
ona nie wolno było wchodzić do zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również
nie rokowały nadziei na zdobycie nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości
mieszkańców tej lichej dzielnicy nie powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise.

Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których dokonywano
kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno-zachodniej części
muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników miasta. Żaden
człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko pchnięty
szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem.
Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające
krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i
wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise
musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele.

Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich
budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na
ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził
graniczące z obłędem przerażenie.

Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła szybko,
odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć zasłyszane
niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi ludzkich ciał
trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć, jak
doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie rozpaczy
porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz
obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie,
tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości
wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko,
czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód.

Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się myśli. Z
pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na niebacznych
śmiałków. Znała je z opowieści strażników wież. Zwalniała teraz z każdym krokiem, słabła,
ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzielił się nagle w dwu
przeciwnych kierunkach na kształt litery „V7".

Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod nią
rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży przesuwały
się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś na kształt
zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o bar wie zakrzepie] łowi, inne tak przeźroczyste i
delikatne, ze z trudem można je było zauważyć. Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła
okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli
ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed
agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak
mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy. Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała
się w stronę dębowych wrót. Były odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem.
Czarna szczelina ziała przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w
każdej chwili coś na nią wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie
wślizgnęła się do środka. W tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest
obserwowana. Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe
w bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem.

Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim
ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otaczał ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie
w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego
kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez
szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero, gdy znalazła się dokładnie pod nią,
odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać się
na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak się
jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych
kroków.

Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła klapę
ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do pomieszczenia
znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok, było tam o tyle
widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała, aż wzrok
przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała się
zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się ponownie i
ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła jednak więcej,
niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał się od podłogi.
Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś bezkształtnej mary,
która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę zdawał się wypełniać
ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w podłogę. Po czym z
krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby czym prędzej zatrzasnąć
ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu.

- Kto cię przysłał tu, do Pordyff, na przeszpiegi? Odpowiedz mi!

Uniosła głowę, zaskoczona nagłym obrotem rzeczy. Zobaczyła mężczyznę przyodzianego w


powłóczystą pelerynę pokrytą brązowopiaskowym pyłem. W jego oczach czaiło się
szaleństwo. Trzęsła się z przerażenia. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtuliła głowę

w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.

- Wyczułem twoją obecność, zanim zdołałaś przekroczyć zewnętrzne ogrodzenie. Ciekaw


byłem jednak, jak daleko posuniesz się w swojej śmiałości. Jestem pewien, że to Zorian cię tu
przysłał. Tak! To wygląda na jego robotę. Tylko jego stać na tak bezprzykładną śmiałość. Ale
za tę zbrodnię postaram mu się sowicie wywdzięczyć. Najpierw jednak ureguluję rachunki z
tobą, ty cuchnąca szmato! Zaprawdę, powiadam ci, godziwą otrzymacie zapłatę! Wierzaj mi.

Matise skurczyła się w sobie jeszcze bardziej, gdy tylko zbliżył się do niej.

„Uciec stąd! Uciec!" - to była jedyna myśl, jaka zaprzątała jej uwagę. Ale doskonale
wiedziała, iż jest już na nią stanowczo za późno. Nie próbowała nawet podnieść wzroku, by
na niego •spojrzeć. Sponiewierana leżała cicho na podłodze komnaty. Nie spostrzegła więc,
jak czarownik wzniósł nad nią ręce w modlitewnym geście. Jak zaczął osypywać się na nią
drobniuteńki pyłek, tak lekki, że najlżejszy nawet podmuch wiatru mógłby go zdmuchnąć.
Opadał powoli, lecz każde najdrobniejsze jego ziarenko, dotykając ciała, raniło je boleśnie
niczym rzucony z ogromną siłą głaz.

„Na rok cały mój czar spęta ciebie,


I nikt prócz kochanka nie będzie mógł ci przyjść w potrzebie.
Aliści dopóki zaklęcia tego nie wypowie,
Dopóty nie złamie czaru tego ni czas, ni żaden człowiek.
Jak gad pełzasz tutaj i jako gad wyjdziesz stąd,
A ciało twe przeniknie żar ognia i dymu swąd!
Śmierć ogoniasta skrzydłami unoszona
Nie zginiesz cięta mieczem, ani też strzałą trafiona.
Nienawiść cię oblecze robaczym własnym miotem,
Co miesiąc ból cierpienia powali cię pokotem.
Bo z łona twego wyjdzie potomek straszny - smoczy;
I tak już przez wszechistnienie - do końca dni i nocy!"

Słysząc słowa czarnoksiężnika, Matise jeszcze szczelniej przywarła do posadzki. Skuliła się
i zaczęła opadać w ciemność. Mroczną ciszę komnaty rozdarło nagle jej przeraźliwe wycie.
Czuła, jak ciało jej zaczyna palić się od wewnątrz, jak gdyby ktoś wlewał w nią roztopiony
ołów. Płonęła. Zwijała się konwulsyjnie z bólu od spalającego jej wnętrzności żaru. Zaczęła
rozszarpywać swoje ciało. Wbijała paznokcie tak mocno, że wraz z resztkami żebraczych
łachmanów wydzierała wielkimi garściami całe kawały żywego mięsa. W końcu spod
strzępów odzienia zaczęły wyzierać połyskujące matowo twarde jak kamień piaskowozielone
łuski. Nie wierzyła własnym oczom. Czuła do nich niewymowne obrzydzenie. A jednak
tkwiły w jaj własnym ciele. Zaczęła znów krzyczeć i rozpaczliwie łkać. Nie miała już jednak
wpływu na to, ze niegdyś ludzkie ręce, a teraz łapy, uzbrojone w trzy ostre pazury, darły
wściekle resztki jej ludzkiego ciała. Z jej boków poczęły wyrastać z wolna dwa
gigantycznych rozmiarów skrzydła, które swoim ciężarem przykuwały ją do ziemi. Szarpnęła
nimi rozpaczliwie i zaczęła unosić się niezdarnie we wszystkich kierunkach. Resztki ludzkiej
powłoki odpadały z niej, w miarę jak rosła i ogromniała. Nie wydawała już ani okrzyków, ani
nieludzkiego wycia. Stała nieruchomo, sycząc coraz głośniej i głośniej.

A gdy po raz pierwszy spostrzegła za sobą zwinięty długi ogon, wypełnił ją


bezbrzeżny wstyd i rozpacz tak głęboka, że wewnętrzny żar, palący ją dotąd
bezlitośnie, wydał się jej zaledwie nic nieznaczącą dolegliwością.
Teraz nie miała już rąk, lecz łapy, nawet nie tyle łapy, co chude łapska, na
których unosiła swe olbrzymie cielsko, aż nozdrzy j ej tryskał zaś cienki
strumień ognia.

Dość! - powiedział czarownik z satysfakcją w głosie. Napawał się rozkosznym widokiem


ogromnego stwora, który pokornie pełzał u jego stóp na czterech łapach.

Ciesz się - rzekł z ironią - odtąd będziesz jedyną istotą rozumna w Elizji, która nie zdoła
wypowiedzieć żadnego słowa. Ale twoje milczenie pozbawi cię szans wyzwolenia z mocy
zaklęcia. I pamiętaj! Wieczny głód sprawi, że będziesz nieustannie poszukiwać żeru. Dlatego
wszyscy znienawidzą cię i zrobią wszystko, ażeby cię zgładzić. Nie ma jednak takiej siły,
która mogłaby pozbawić cię życia, he, he! A teraz idź precz! Wiedz też i to, że te mury
pozwolą ci przejść tylko raz jeden!

Ufny w swoją bezgraniczną moc odwrócił się z pogardą i ruszył ku wyjściu, pozostawiając
Matise swemu własnemu losowi. Nie przewidział, jak wielki popełnia błąd.

Matise z napiętą uwagą śledziła jego ruchy. Patrzyła, jak postukując obcasami, oddalał się
drobnymi krokami. A w miarę jak się oddalał, narastało w niej poczucie dojmującego głodu.
To samo, które przed chwilą przygnało ją tu do wieży. Mimo udręki, powodowanej nie
wygasającym żarem, uniosła łeb osadzony na długiej szyi, a gdy go nagle opuściła, mocne
szczęki pewnie uchwyciły w pół kroku odchodzącego czarnoksiężnika. Podrzuciła go lekko w
górę, jak robi to kot ze złowioną myszą.

Zacisnęła szczęki tylko jeden raz i poczuła, że gaśnie w nim życie. Zwarła je jeszcze
mocniej i czarownik zamarł w bezruchu. Co prawda był to dla niej zaledwie maleńki kąsek,
wszelako najsmaczniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przypadły jej były w udziale.
Frank V Priore Kawałek śliwkowego puddingu

(The Proof in the Pudding)

Dylemat, jak zostać kompetentnym i godnym podziwu nauczycielem, miał


w Blatwell College dwa rozwiązania: można było upaść nisko lub jeszcze niżej. Profesor
Sidney Glombat wiedział o tym doskonale. Dlatego zapewne ten podstarzały naukowiec
swoje ostatnie trzydzieści lat pracy spędził, tkwiąc niezmiennie na stanowisku młodszego
wykładowcy, pozbawiony jakichkolwiek widoków na dalszy awans. W tym czasie przyglądał
się procesji zwyczajnych w świecie niekompetentnych kreatur, które żabimi skokami
lokowały się ponad jego głową na ciepłych posadkach szefów wydziałów. Zasadniczy błąd
tkwił w samym systemie promocyjnym Blatwell. To, kogo się znało, przynosiło znacznie
większe profity, aniżeli to, co się wiedziało. Również umiejętność uniżonego całowania
odpowiedniej osoby tam, gdzie jej plecy zwykły tracić swą szlachetność, przesądzała
zdecydowanie na korzyść kandydata do awansu, niż jego talent dydaktyczny. Sidney Glombat
nie należał jednak do ludzi gotowych tańczyć na zawołanie w takt synkopowej melodii
grywanej w Blatwell. O nie, jego wrodzony temperament skłaniał go raczej do częstowania
tęgimi kopniakami wystawionych z namaszczeniem zadków, niż wycinania na nich tęgich
całusów. W konsekwencji jedyna nadzieja, jaka mu pozostała na awans, związana była z
koniecznością zdobycia znaczącej pozycji na tak zwanej międzynarodowej arenie naukowego
światka. Ba, gdyby tak mógł wypłynąć z jakimś przełomowym odkryciem w swojej
dziedzinie?... O, to co innego! Wówczas tak, wówczas by mógł! No, powiedzmy jakaś tam
Nagroda Nobla, albo coś takiego... O, tak! To by mogło go wydźwignąć. Ho, ho! nawet na
szczyty wydziału w college'u. Blatweli nie miało, bowiem dotąd żadnego laureata Nagrody
Nobla. Co więcej, nigdy się do czegoś takiego nawet nie zbliżyło. Skąd.

Glombat chciał tej nagrody. Ba, pragnął jej. Pragnął jej tak strasznie, tak strasznie, że niemal
czul ją w garści. Niestety, chociaż był w swoim przekonaniu wspaniałym naukowcem - do
czego miał zresztą uzasadnione prawo — zawsze pozostawał o jeden krok z tyłu za swoimi
kolegami z światowego bractwa nauki. Podczas gdy taki np. Oppenbeimer wraz ze swoją
bandą czaił się z Projektem Manhattan w Los Alamos *, czekając tylko dogodnej okazji, aby
go urzeczywistnić, Glombat siedział nad Projektem Staten Island i to zaledwie o pięć mil
dalej. Jeszcze jako młodzieniec opublikował był rozprawę na temat teorii względności już na
rok przed Einsteinem! Niestety, z jego obliczeń wynikało, że E równa się mc do potęgi
trzeciej! Podobnie miała się rzecz z odkrytym w laboratorium Bella tran-zys-torem, który
przyćmił odkrywczą skądinąd pracę profesora Glombata nad syrop-zystorem.

I tak, gdy w świecie nazwiska von Brauna, Curie i Salka znane były w każdym niemal
domu, osiągnięcia Sidneya Glombata przechodziły zupełnie nie zauważone. Szczególnie zaś
na najwyższych szczeblach Batwell College. Dziś jednak zgorzkniały profesor postawił
wszystko na jedną kartę.

Siedział teraz w swoim gabinecie i obserwował z uwagą mały monitor video. Był
zadowolony z siebie. Przybyli wszyscy. I to tak wcześnie! Znakomicie, znakomicie! —
zacierał ręce. Chciał ich przytrzymać nieco dłużej, a potem zrobić wielkie wejście i
zaprezentować swoje genialne odkrycie, które postawić miało cały świat do góry nogami.

Ukryta kamera przesuwała się wolno, ukazując Dostojne Głowy wszystkich wydziałów
Batweli College stłoczone ciasno w pomieszczeniu sąsiadującym bez pośrednio z gabinetem
Glombata.

Było to niegdysiejsze biuro rzęsiście opłakanego Eltona Cranewortha, najwybitniejszego (i


jedynego) znanego szerzej absolwenta Blatwell. Craneworth napisał „Kawałek śliwkowego
puddingu", powieść, która rekordowo długo, bo przez kilka tygodni, utrzymywała się na czele
listy bestsellerów „New York Timesa".

Glombat po dokładnym namyśle wybrał to właśnie biuro dla zademonstrowania swojej


machiny złożonej z dwóch ton wszelkiego żelastwa, kabli, układów scalonych i lasera
rubinowego, jaka miała niebawem zrewolucjonizować światowy system myślenia.

Urządzenie spoczywało w odległym kącie pokoju osłonięte szczelnie pluszowym


pokrowcem, który udało się Glombatowi wydębić z Laboratorium Nauk o Zachowaniu.

Profesor poprawił obraz n? monitorze o tryle, że pędzące dotąd galopem poziome pasy,
zaczęły teraz płynąć powolnym kraulem. W duchu przeklął elektronika, którego prosił o
naprawę urządzenia. U dołu ekranu wyłoniła się łysiejąca głowa dr. Roberta Penwille'a.
Unosząc się ku górze, wlokła za sobą korpulentne cielsko jego właściciela.

Pompatyczna dupa! - mruknął Glombat, zastanawiając się po raz setny, jak taki stetryczały
idiota, mógł otrzymać mianowanie na szefa Wydziału Lekarskiego.

Phi! - parsknął) z niesmakiem - Powinien przejść na proktologię**, to byłoby dla niego


najodpowiedniejsze.

Teraz począł wyłaniać się kanciasty tułów profesora Ruperta McLeoda, szefa Wydziału
Chemicznego. Obok niego odsłaniała swe wdzięki Maria Barlow, półanalfabetka, zarazem
kierowniczka Wydziału Językoznawstwa, która — zresztą najzupełniej, ale to najzupełniej
przypadkowo - była zarazem córeczką dziekana. Prawa ręka McLeoda ginęła z pola widzenia
kamery, jednakże błogi uśmiech na twarzy Marii Barlow upewniał Glombata, iż była ona
właśnie w tej chwili w ścisłym kontakcie z najbardziej intymnymi częściami jej ciała.

Jednego po drugim ujawniała kamera dostojnych członków załogi, pełniących aktualnie


wachtę w sterówce Batwell College. Glombat gardził każdym z nich. Jedyny wyjątek
stanowił mężczyzna odziany w sutannę z koloratką pod brodą. Stal w odległym kącie pokoju.
Był to ksiądz Peter Jones. Glombat miał szczególne powody, aby zaprosić tutaj tego
dobrodusznego i trochę naiwnego kapelana. Żywił, bowiem nadzieję, że jego wynalazek
wstrząśnie również i jego szefem.

Kiedy Glombat upewnił się, że w gościach wyczerpały się już ostatnie zapasy cierpliwości,
wyłączył monitor, poprawił krawat, wyjął z szafki ochronny fartuch, otworzył wolno drzwi,
oddzielające obydwa gabinety, i zrealizował wspomniane wcześniej swoje wielkie wejście.

Najwyższy czas, Glombat! - wysapał dr Pamville i dmuchnął nerwowo w swoje ogromne


morsowate wąsiska.
Mam nadzieję, że nie zajmie ci to wiele czasu - zawtórował mu niczym echo McLeod. — Nie
mam go dla ciebie zbyt wiele, Glombat. Mam co robić.

O tak! Idę o zakład, że masz, McLeod – zgodził się z nim skwapliwie profesor, odnotowując
w pamięci coraz szerszy uśmiech na twarzy bezgranicznie rozanielonej Marii Barlow.

Glombat wdrapał się na skrzynkę po wodzie mineralnej, którą był wcześniej ustawił
pośrodku sali, przepłukał głośno gardło i zwrócił się do zgromadzonych:

Dzień dobry państwu - zaczął. - Wiem doskonale, jak jesteście zajęci, dlatego od razu
przystąpię do rzeczy. Zgromadziłem państwa tutaj wszystkich razem, abyście mogli być
świadkami pierwszego na świecie pokazu działania wehikułu czasu.

Zapadła trwająca trzy i pół sekundy niczym nie zmącona cisza, podczas której koledzy
profesora Glombata usiłowali zorientować się, czy kpi z nich w żywe oczy, czy mówi
poważnie. Pierwszy ocknął się McLeod.

Cóż to za nonsens, Glombat?! - warknął. Jego niezadowolenie podjęli natychmiast inni.


Ogólny wrzask zlewał się w jeden kakofoniczny chór wyzwisk i obelg.

Doprawdy?! Wehikuł czasu?!- sapiąc ciężko, wydusił z siebie profesor Larkin, niski i gruby
szef Wydziału Matematycznego. Odwrócił się z oburzeniem i poprowadził ciało
pedagogiczne Blatwell College w kierunku wyjścia.

Proszę! Proszę! Drodzy przyjaciele! - usiłował zapanować nad powstałym galimatiasem


profesor Glombat. Omal się przy tym nie udławił, zmuszony przełknąć jak niestrawną kluchę
- owych „przyjaciół".

- Wystarczy mi nie więcej niż dziesięć minut. To wszystko. Obiecuję wam!

Szanowne grono profesorskie skupiło się w drzwiach. Jednakże nie spowodowały tego usilne
błagania Glombata, o nie. Raczej głęboki bas dr. Pemville'a, który dominował nad ogólnym
zgiełkiem.

Musimy trzymać się razem, koledzy! - zawołał dramatycznie, przygryzając, to znów


przedmuchując swoje wypielęgnowane wąsiska.

- Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Myślę, że nawet warto poświęcić te dziesięć minut,
żeby zobaczyć, jak stary Glombat robi z siebie kompletnego idiotę!

Zawrzało jak w ulu. Po kilku bełkotliwych wystąpieniach ustalono, (zdaje się jednomyślnie),
żeby trzymać się razem i pójść za większością. I tak oto dostojne grono profesorskie, nie
ukrywając niechęci, zawróciło, skupiając swoją uwagę ponownie na profesorze Glombacie.
Poczciwina westchnął z ulgą i począł przechadzać się, wręczając każdemu z gości
kieszonkowy egzemplarz powieści „Kawałek śliwkowego puddingu".

No i co dalej, Glombat - wysapał pośpiesznie profesor McLeod, tracąc z minuty na minutę


cierpliwość, zwłaszcza odkąd Maria Barlow poczęła się o niego intensywnie ocierać i łasić
jak kotka.
Czy każdy ma swój egzemplarz książki? - zapytał profesor, ignorując zupełnie narastające
zniecierpliwienie.

Ależ tak! Tak - zadudnił z głębi gabinetu glos, przypominający tokującego basem skowronka.

Glombat uświadomił sobie, że to szefowa Wydziału Wychowania Fizycznego.

Wszyscy mamy po jednym egzemplarzu tej cholernej książki! I co z tego? Wal dalej! Za
dwadzieściaminut mam umówioną wizytę w salonie piękności - i dobrze wymierzonym
hakiem pod żebro uciszyła chichot stojącego obok niej mężczyzny.

Oczywiście! Oczywiście! Rozumiem - odrzekł Glombat głosem słodszym niż


sacharyna.

- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niezwykle cenny jest wasz czas. Ale, ale! Prawdę
powiedziawszy, to on właśnie jest celem naszego dzisiejszego eksperymentu, proszę
szanownego koleżeństwa. Dzięki moim odkryciom ludzie nie będą już dłużej niewolnikami
czasu. Staniemy się wkrótce jego panami! Pojmujecie, państwo?! Będziemy mogli
podróżować w czasie w tę i we w tę z tą samą łatwością, z jaką dziś jeździmy autobusami
miejskiej komunikacji z jednego krańca miasta w drugi. Mam zamiar osobiście udowodnić, że
jest to możliwe.

A-ale c-c-co wspólnego ma z tym ta k-k-książka? Glombat? - spytał zacinając się mały facet,
siedzący w pierwszym rzędzie. Był to szef Katedry Retoryki.

- Otóż ta mała książeczka dostarczy nam przekonywającego dowodu, iż zamierzona przeze


mnie podróż w czasie odbyła się rzeczywiście. Jeśli tylko otworzycie książkę na stronicy 105,
będziemy mogli przystąpić do pokazu. Dla wygody zagiąłem róg na owej stroniczce we
wszystkich egzemplarzach.

Glombat zwrócił się teraz do profesora Feltona Barnesa:

- Drogi profesorze Barnes, czy byłby pan tak uprzejmy i odczytał nam pierwsze zdanie z tej
strony?

Ależ z przyjemnością - odparł szef Wydziału Języka Angielskiego celując paluchem w


pierwsze słowo.

„Słuchajcie! - wykrzyknął wyem-em-an-cyp-cyp-cyp..."

Wyemancypowany - podpowiedział Glombat, szepcząc mu prosto w ucho.

— „Słuchajcie! — wykrzyknął wyemancypowany sędziwy oś-oś-osiem... osiem..." - jego


błagalny wzrok wbił się w Glombata.

Osiemdziesięciolatek - upewnił nieszczęśnika, starającego się jak najlepiej przeczytać każde


słowo.

„Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. Zdaje się, że słyszę


lokaja".
Bardzo dobrze, bardzo dobrze, profesorze Barnes! Świetnie! Doprawdy, urzekły mnie pańskie
dramatyczne pauzy - i odwrócił się do wydziałowej szarży - Chciałbym teraz państwa prosić
o sprawdzenie w waszych egzemplarzach, czy pierwsze zdanie ze strony 105 zgadza się co do
joty z wyrecytowanym wspaniale przez naszego szanownego profesora Barnesa.

Dało się słyszeć pospieszny szelest szybko przewracanych kartek i ogólny pomruk,
wyrażający powszechną akceptację dostojnego grona profesorskiego.

Wybornie! - rzekł Glombat. - A teraz, jeśli wszyscy skupią swoją uwagę na tym, co trzymam
w ręku...

Ej! Skąd to wytrzasnąłeś?! - wrzasnęła oburzona szefowa Wydziału Robót Ręcznych i


Szydełkowania - Toż to najcenniejsza rzecz w Blatwell College! - a trzeba wiedzieć, był to
oryginalny manuskrypt „Kawałka śliwkowego puddingu" oprawiony w czerwony półskórek z
wytłoczonymi na okładce czystym złotem inicjałami „E.C.".

Pozwoliłem go sobie wypożyczyć z naszej biblioteki - odparł spokojnie Glombat,


przerzucając kartki pokryte gęsto maszynowym drukiem. Otworzył go w końcu na jednej ze
stron w pobliżu środka manuskryptu.

Na Boga! Niech pan będzie ostrożny! - wrzasnęła kierowniczka biblioteki, nie mogąc dalej
utrzymać swoich nerwów na wodzy - Ten manuskrypt jest bezcenny dla wszystkich, którym
Batwell College leży choć trochę na sercu!

Proszę się nie obawiać - próbował uspokoić ją Glombat - Po zakończeniu mego eksperymentu
zwrócę bibliotece ten bezcenny egzemplarz w takim samym stanie, w jakim go stamtąd
wypożyczyłem... Hmm, powiedzmy, w prawie takim samym - dodał po chwili.

Niewiele brakowało, a kierowniczka biblioteki połknęłaby swoją sztuczną szczękę.

Praaawiee?! - zaskowyczała boleśnie.

Poczyniłem - kontynuował Glombat zupełnie obojętny na to, co wydawało się na pierwszy


rzut oka nagłym atakiem apopleksji - zaledwie nieznaczne zmiany w maszynopisie.

Zmie... zmienił manuskrypt Cranewortha! - jęknęła zbolała i osunęła się z hukiem na kolana.
Nikogo to jednak nie wzruszyło.

- Zmieniłem tylko jeden wyraz. We wspomnianym fragmencie wymazałem...

Wy-ma-zał. - powtórzyła niczym echo zrozpaczona bibliotekarka, bijąc się w piersi i rwąc
garściami włosy.

- Wymazałem słowo „lokaj" i zastąpiłem je słowem „pokojówka".

Glombat wzniósł, dłoń, starając się uciszyć tym gestem falę gniewnych pomruków.

- Proszę koleżeństwa! Proszę o chwilę uwagi!


Zeskoczył ze skrzyni po wodzie mineralnej. Zrobił" dwa szybkie kroki do tylu i znalazł się
przed swoim wehikułem. Teatralnym gestem zdarł pokrowiec.

- Pozwolę sobie zwrócić państwa łaskawą uwagę na datę uwidocznioną na wskaźnikach. Jak
zapewne raczyliście państwo zauważyć, jest 14 marca 1949 roku. Jeżeli ta data niczego
państwu nie przypomina, pozwolę sobie odświeżyć pamięć koleżeństwa. Otóż jest to dzień
poprzedzający przekazanie przez Eltona Cranewortha kompletnego maszynopisu swojemu
wydawcy. Zamierzam wkraść się do jego gabinetu, tego właśnie gabinetu, aby podmienić
jego egzemplarz powieści na mój.

Dobra, dobra, ale co zamierzasz przez to udowodnić? - prychnął niechętnie McLeod.

- Ależ nie zamierzam niczego dowodzić. Dowód znajduje się bowiem w waszych rękach. Ta
książeczka dostarczy wszystkich dowodów. Craneworth zaniesie wydawcy ten, a nie inny
maszynopis, przez co strona 105 „Kawałka śliwkowego puddingu" zacznie się od zdania:
„Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że słyszę
pokojówkę". Będzie to dostateczny dowód, że podróż w czasie jest możliwa.

Mówiąc to, profesor rozwarł na oścież drzwi swojej machiny, odsłaniając dwa plastikowe,
dobrze wyprofilowane siedziska oraz rzędy wskaźników, zegarów i mrugających światełek
usytuowanych naprzeciw nich.

- O! Czyżby miał zamiar zabrać kogoś ze sobą?!... - zakpił dr Penwille. Lecz w tym samym
momencie głos uwiązł mu w gardle, gdyż Glombat odwrócił się nagle w jego stronę i spojrzał
na niego wyczekująco.

Tak, mówiąc prawdę, tak - powiedział ze spokojem, cedząc każde słowo.

- Chyb... chyba nie masz zamia...

- Nie, nie pana. Pana nie miałem broń Boże na myśli. Zastanawiałem się tylko, czy nie
poprosić o towarzystwo naszego drogiego księdza.

Cooo?! - ojczulek Jones odwrócił głowę z taką szybkością, że koloratka zawirowała wokół
szyi i zatrzymała się dopiero zakleszczona na wystającym jabłku Adama.

Tak, proszę księdza - przytaknął Glombat - Potrzebny mi będzie świadek, który potwierdziłby
prawdziwość eksperymentu dokonanego było nie było w 1949 roku! Któż, proszę
koleżeństwa, mógłby lepiej wywiązać się z takiego obowiązku, jak nie osoba w duchownej
szacie, prawda?

- Zostałem powołany, by nieść świadectwo Chrystusowi, mój synu, a nie tobie, Glombat!

Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na słudze bożym.

Jednakże- powiedział po chwili, głośno przełykając ślinę — Mądra Księga uczy, że jeśli kto
w Bogu pokłada nadzieję, nie zginie dusza jego. Czymże wobec niej jest tedy ciało? B-b-b-
ędę ci przeto towarzyszyć, mój synu.
Doskonale, drogi księże. Oto moja ręka -rzekł profesor z satysfakcją – Glombat będzie teraz
twoim pasterzem, jakiegoś sobie wcześniej nie obrał.

- Nie bluźnij, bezbożniku!

Eltona Cranewortha zastali, oględnie mówiąc, śpiącego na własnym biurku. Raczej


należałoby powiedzieć rozwalonego, co byłoby z pewnością bliższe prawdzie. W
rzeczywistości leżał na nim jak długi, przypominając wyżętą do szczętu szmatę. Dwie puste
butelki po „perszingach" balansowały niezdecydowanie na krawędzi biurka. Trzecia, pewnie
napoczęta w kulminacyjnym punkcie popijawy, leżała nie dopita na podłodze. Jej zawartość,
wysączając się, tworzyła teraz kałużę u stóp Cranewortha, a raczej w tym miejscu, gdzie jego
stopy powinny były się znajdować, gdyby siedział, a nie zawalał bez reszty swoim cielskiem
warsztatu pracy. Ponieważ wygląd pozostałej części gabinetu nie ma w sumie znaczenia dla
dalszego ciągu niniejszej opowieści, możemy go sobie spokojnie podarować. Wystarczy
powiedzieć, że jeśli ktokolwiek odpowiadał tu za porządek, z równą pogardą traktował
podłogę, ściany, biurko, popielniczki, kosz na papiery jak i kubeł na śmieci.

Nie trzeba nikogo przekonywać, iż pojawienie się dwutonowego wehikułu czasu w


prywatnym zgoła apartamencie, a już tym bardziej wyjście z niego dwóch podróżników,
trudno zaliczyć do wydarzeń, jakie zwykło się zbywać lekceważącym wzruszeniem ramion
czy pogardliwym machnięciem ręki. Nie inaczej zareagował Elton Craneworth, wyrwany
nagle z głębokiej nirwany po owocowych „perszingach", kiedy usłyszał trzask miażdżonych
mebli i rumor walącego się w odległym kącie pokoju gruzu, jaki spowodowało nagłe
zmaterializowanie się w jego gabinecie machiny profesora Glombata. Podniósł ciężko
skacowany łeb, otworzył opuchnięte oczy i wychrypiał:

- Hęęę? Czego tam?!

Dzień dobry, Craneworth, stary byku! - zawołał profesor, kipiąc wprost kordialną
serdecznością. Z wyciągniętymi ramionami rzucił się w kierunku Cranewortha.

- Trochę nas dziś zawiało, co stary?.

- Ktoś ty?

- Profesor Sidney Glombat, do usług! Ależ nie, proszę się nie fatygować w żadnym wypadku.
Zajmę panu dosłownie chwileczkę.

Gdy system optyczny Cranewortha zaczął powracać do zwykłej normy, dojrzał on tuż za
Glombatem rozmazany obraz jakiegoś mężczyzny, który z wyglądu przypominał
duchownego.

Hyp! - czknął. - To i ksiądz jest tutaj?!

Tak, mój synu - odparł ksiądz Jones i podszedł szybko do nieszczęśnika, aby sprawdzić, czy
aby nie trzeba mu udzielić pomocy.

- Mo... może ci w czymś pomóc? Ja wiem, w czym?...

- Czyżby?! W takim razie tylko ostatnie namaszczenie, księżulku, dobra?


Powiedziawszy to Craneworth jęknął boleśnie i powrócił w stan ograniczonej świadomości.

O! Co to to nie! - wrzasnął Glombat - Tak nie można, mój stary!

Nałoży! plastikową rękawiczkę jednorazowego użytku, jaką trzyma! w kieszeni roboczego


fartucha na takie właśnie wyjątkowe okazje, i chwyciwszy Cranewortha za włosy, uniósł mu
głowę delikatnie do góry.

- Tak mi przykro, stary, ale musimy wiedzieć, gdzie to trzymasz.

Cooo trzymam? - jęknął.

Maszynopis, człowieku! Twoje magnum opus - „Kawałek śliwkowego puddingu"! Gdzie to


masz? Craneworth uśmiechnął się kwaśno.

Ach, to! Tam - wskazał nosem w stronę szafy pokrytej grubą warstwą brudu i wypchanej po
brzegi papierzyskami.

Ostroż..., to ma być jutro u wydawcy! - zaczął chichotać, a w końcu wybuchną!


spazmatycznym śmiechem przerywanym atakami kaszlu. Ucichł jednak, gdy Glombat puścił
nagle jego włosy. Podbródek Cranewortha wyrżnął głucho w blat biurka. Trzy szybkie kroki i
Glombat znalazł się obok szafy wypchanej po brzegi papierami.

Yt... yt - zająknął się ksiądz Jones. — Czy nie powinniśmy czegoś dla niego zrobić? —
zapytał z troską.

Eee, nic mu nie będzie - machnął lekceważąco ręką Glombat. — O ile sobie dobrze
przypominam, nie wykorkuje wcześniej niż w latach sześćdziesiątych.

Profesor z zapamiętaniem zaczął wyciągać z szuflad pękate skoroszyty i rzucać je gdzie


popadnie.

- Cholera, gdzie to może być?... O, przepraszam, księdza!

Nic nie szkodzi, mój synu. Yt... yt... czy nie tego aby szukasz? — wskazał na oprawioną w
zgrzebny materiał mocno wyświechtaną teczkę, spoczywającą na górnej półce.

Tak! Tak! To chyba jest to... - urwał, zajrzawszy do środka - Cóż u diabła?!

Ksiądz Jones chrząknął znacząco, a Glombat machnął pośpiesznie ręką, dając duchownemu
do zrozumienia, że przeprasza za kolejny nietakt. Z najwyższym zdumieniem przeglądał
teczkę.

— Pięć stron! Pięć zasranych stron! - kipiał z wściekłości. - Ten pijaczyna napisał tylko pięć
stron książki! To, z czego się on do pioruna śmiał? I z takim czymś chce pójść jutro do
wydawcy?

Ksiądz Jones zbliżył się do Glombata, ten wskazał mu palcem ostatnią stronę rękopisu.

— Spójrz na te bzdury!
Tekst Craneworha, naskrobany niczym kura pazurem, był ledwie czytelny na poplamionym
winem papierze.

„Kawałek śliwkowego puddingu" – co za głupi tytuł dla książki... Elton Craneworth — co za


głupie nazwisko dla pisarza... 1949 - co za głupi rok... Blatwell College — co za głupi... Och,
na miłość boską, jeżeli nie pojmujesz tego, to jesteś jeszcze bardziej zalany niż ja... Chyba
strzelę sobie następnego drinka... Rękopis (raptem wszystkiego niecałe pięć stron) kończył
się tą niezbyt trzeźwą uwagą.

Zdumiewające! - powiedział ksiądz Jones - Ten biedak nie zdoła! nigdy odczołgać się od
butelki na tyle, by skończyć swoją książkę.

No cóż, nie mamy teraz czasu, żeby się tym przejmować - obruszył się Glombat, wymieniając
rękopisy.

- Najważniejsze, by ta właśnie wersja dotarła jutro do wydawcy. Chodźmy, ojcze - ponaglał. -


Spróbujemy wydostać się stąd, zanim nas tu ktoś przyłapie.

Craneworth ocknął się dopiero następnego dnia. Znalazł pozostawiony przez Giombata
rękopis na miejscu swoich nieudolnych wypocin. Wziął go w drżące ręce i gapił się na niego
przez pełne dwadzieścia minut, zanim w końcu zdecydował się go przejrzeć.

Rany boskie! - mruknął pod nosem. - Znakomicie piszę po pijaku!

Po powrocie do swoich czasów, Glombat nie posiada! się z radości. Jakkolwiek


zgromadzeni naukowcy nie podzielali entuzjazmu swego ekscentrycznego kolegi, przyznać
musieli, że dokonał to, co zamierzył i to ponad wszelką wątpliwość. We wszystkich
egzemplarzach książki Cranewortha widniało teraz na stronie 105 słowo: „pokojówka".
Nawet nie przejęli się zbytnio utratą bezcennego manuskryptu. Profesor Sidney Glombat,
jeden z Blatwell, udowodnił czarno na białym, że podróż w czasie jest jednak możliwa. Teraz
był murowanym kandydatem do tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki!

I byłby ją może otrzymał również i w tej dziedzinie, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż dr
Fransois Le Grange, znany fizyk francuski, zademonstrował był dokładnie godzinę wcześniej,
niż to zrobił profesor Glombat, identyczny eksperyment w pokonywaniu czasu.

Nie wszystko zostało jednak stracone. Koniec końców i Glombat otrzymał swoją Nagrodę
Nobla. Chociaż Le Grange miał ją już zaklepaną dla siebie w dziedzinie fizyki, to list księdza
Jonesa, wysłany w odpowiednim momencie do Komitetu Uchwał Nagrody Nobla,
spowodował, że zrobiono dla Glombata pewien wyjątek. Ksiądz zrelacjonował w nim
szczegółowo wszystkie fakty z krótkiego pobytu w przeszłości, zwracając baczną uwagę na
nie wyjaśniony problem autorstwa maszynopisu „Kawałka śliwkowego puddingu". Nie
ulegało bowiem wątpliwości, że egzemplarz, który pozostał w gabinecie Cranewortha, był
tym, który został przekazany wydawcy. Świadczy o tym zmienione na stronie 105 słowo. Nie
Craneworth więc napisał tę powieść! Jego rękopis był teraz w posiadaniu Glom-bata i składał
się z pięciu stron pijackiego bełkotu. Ale też i nie Glombat był jej autorem (wyjąwszy jedno
słówko — „pokojówka"). Ograniczył się jedynie do wypożyczenia go z biblioteki college'u.
Więc kto — pytał w swoim liście ksiądz Jones — to zrobił? Podkreślił przy tym pierwszą
literę w wyrazie „Kto". Być może Glombat był drugą w kolejności osobą, która udowodniła
istnienie podróży w czasie, lecz z całą pewnością — kontynuował ksiądz — Glombat był
pierwszym człowiekiem, który udowodnił istnienie daleko ważniejsze... Przyznana
profesorowi Sidneyowi Glombatowi Nagroda Nobla okazała się precedensem dla samego
Komitetu. Wręczono ją, bowiem w dziedzinie... teologii!

Przypisy tłumacza:

* Projekt Manhattan Tajny projekt wojskowy opracowany przez specjalny zespół naukowców, którego
celem było skonstruowanie bomby atomowej. Nazwa operacji wojskowej pochodziła od nazwy jednej z dzielnic
Nowego Jorku. Podobnie jak i wyimaginowany projekt profesora Glombata.

** Proktologia - dział medycyny zajmujący się chorobami odbytu.


EMILE VERKERK Jacy byliśm y
(The Wa y We Were)

Rok gwiezdny 2832 — 613 Archiwa Historyczne

Komp. Centralny

Planeta Ziemia

4006271

Pan Justin Farr

IV Kolonia, Syriusz, 8261848

Drogi Panie Farr,

W odpowiedzi na Pańskie pytanie skierowane do naszych Archiwów


stwierdzić musimy z żalem, iż jest nam niezwykle trudno usatysfakcjonować Pana
wyczerpującą informacją, z uwagi na ograniczony zasób zgromadzonej wiedzy.

Wskutek gruntownego wysterylizowania świata podczas konfliktu atomowego, jaki miał


miejsce u progu trzeciego tysiąclecia, ciężko doprawdy zdobyć i (lub) sklasyfikować
jakiekolwiek ślady życia roślinnego sprzed wieku XXI. Niemniej jednak dzięki wydobyciu na
powierzchnię zdumiewających kopalin, podjęliśmy ryzyko opracowania klasyfikacji,
obejmującej nie tylko dawne, ale i najnowsze odkrycia w tej dziedzinie.

Jak wynika z naszych obserwacji, najbardziej plennymi roślinami końca dwudziestego


wieku były formy należące do gatunku plasticus. Sądzimy tak, albowiem tylko egzemplarze
tego właśnie gatunku udało się nam wydobyć w stanie nie uszkodzonym. Przypuszczalnie
kwitły one w domach, biurach i świątyniach. (Większość starożytnych miast miała na rogu
każdej ulicy świątynię z metalową ikoną umieszczoną po zewnętrznej stronie, która
prawdopodobnie zwabiała do środka wiernych, poruszających się z palcami wetkniętymi
głęboko w uszy).

Ów genus plasticus podzieliliśmy na kilka zasadniczych podgatunków, mianowicie:

plasticus uidelcus
plasticus cubcus
plasticus uinilus
plasticus nozus
plasticus torbus
plasticus et ceterus

Wszystkie te rośliny zdumiewają nas dziś niewiarygodną wprost kolorystyką, pośród której
dominującą rolę odgrywała biel, wyjąwszy może plasticus torbus, który jako jedyny wyrastał
pierwotnie w przeźroczystych arkuszach pokrytych z zewnętrznej strony dziwacznymi
znakami. Na jednym z wyjątkowo dobrze zachowanych egzemplarzy udało nam się nawet
odcyfrować napis DIETOCHLEB, lecz cokolwiek by on znaczył, dla nas pozostanie niestety nie
odgadnioną tajemnicą.

Sądzimy ponadto, iż starożytni ziemianie zdołali posiąść wiele metod hodowania


plastikowych roślin (metod jak dotąd przez nas niezgłębionych), z których wytwarzali
podłogi, tapety, ubrania, a być może i pożywienie. A to dzięki wszechstronnemu poznaniu —
jak nam się wydaje — odpowiednich właściwości tychże roślin. Kolejnym, odkrytym niemal
przez przypadek gatunkiem flory antycznej jest styropianecs — roślina o niebywałych
właściwościach izolacyjnych. Jak dotąd zidentyfikowaliśmy tylko dwa typy sfyropianecsu,
mianowicie: cubcus oraz izolatus. Pierwszy zwykł wyrastać na kształt dzwonu, drugi
natomiast przybierał postać dużych arkuszy. Jakkolwiek rośliny te zasadniczo były białe,
niektóre ze znalezionych przez nas egzemplarzy pokrywały niebieskie i zielone gruzełki.
Możemy jedynie domniemywać, nie mając żadnej pewności, iż gruzełki owe były czymś w
rodzaju zarodników, natomiast same rośliny macierzyste zostały zapewne uśmiercone w
trakcie pączkowania przez radioaktywne promieniowanie.

Innym wydobytym rodzajem rośliny była bardzo krucha forma nazwana przez nas szcłus
butelcus. Jej niezwykle wrażliwa natura sprawiła, że wszystkie znane nam egzemplarze
dotrwały do naszych czasów w formie rozdrobnionej (szcłus cawałcus). Jednakże prawdziwa
rewelacją okazało się dopiero odkopanie potężnej budowli COLA — czy coś w tym rodzaju.
Przypuszczalnie była to stacja hodowlana — tak nam się przynajmniej wydaje — bądź
szkółka, albowiem znaleźliśmy tam pomieszczenia wypełnione po brzegi przedstawicielami
gatunku szcłus butelcus oraz (w osobnych magazynach) znanymi nam skądinąd
niezliczonymi egzemplarzami cavałcus. Jesteśmy głęboko przekonani, iż roślina ta
rozmnażała się samodzielnie drogą kawałkowania z chwilą, gdy tylko poszczególne
egzemplarze szcłus butelcus osiągały zdolność rozrodczą. Bez wątpienia egzemplarze szcłus
cubcus uznać wypada za formy juwenilne szcłus butelcus. Nasi naukowcy pobrali nawet
pewną ilość szcłus cawałcus z ośrodka hodowlanego COLA z zamiarem wyhodowania z nich
dojrzałych przedstawicieli butelcus. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym, niemniej
jednak próby ich przyczyniły się poważnie do wzbogacenia wiedzy o starożytności. Mimo
dotychczasowych niepowodzeń żywię głębokie przekonanie, iż uda nam się kiedyś odzyskać
i, co ważniejsze, przywrócić do życia wymarłe i egzotyczne formy życia roślinnego. ~ Z
uwagi na fakt, iż gatunek szcłus tworzył bardzo liczną rodzinę, dokonaliśmy następującej jego
systematyzacji:

szcłus butelcus
szcłus cubcus
szcłus cawałcus
szcłus ociennus
szcłus autus
szcłus lustrus

Prawdziwy szok wywołało jednak odkrycie szcłus lustrus. Wedle wszelkiego


prawdopodobieństwa roślina ta rosła w postaci gładkich tafli gromadzących na jednej ze stron
substancję odbijającą wprost idealnie naturalne światło. W naszym odczuciu był to
mechanizm obronny rośliny, zabezpieczający ją przed naturalnymi wrogami.

Zdecydowana większość przedstawicieli rodziny szcłus tworzyła formy bezbarwne z


wyjątkiem dwóch odmian: szcłus butelcus (jedną z odkrytych nazwaliśmy butelcus pivus
brazouus) oraz szcłus autus, dla którego ukuliśmy nazwę zadymione.
Wszystkie wyżej wymienione rośliny stanowią podstawę całej naszej wiedzy o ekologii XXI
wieku, wyłączywszy zeń — z braku dokumentacji — twardo-drzew, zwany też stallus.
Niestety, grzyb pasożytniczy (rdzavus) zniszczył ten gatunek niemal całkowicie. Jedynie
stallus nierdzevus okazał się względnie odporny na jego działanie. Zdaje się, iż rośliny te
pędziły żywot na wpół osiadły, jako że stallus przybierał najczęściej postać kontenerową
(stallus autus), współżyjąc w udany sposób z licznymi plasticus oraz niektórymi roślinami
typu szcłus.

Jednak za wcześnie na formułowanie konkretnych wniosków, badania nasze znajdują się


bowiem ciągle jeszcze w powijakach, niestety.

Skromnie mówiąc, nasza wiedza o starożytności jest nader ograniczona. Mamy wszelako
nadzieję, że pracując wytrwale, trafimy na nowe znaleziska. Dlatego z głębokim
przekonaniem oświadczyć mogę, iż dołożymy wszelkich starań, aby dzięki wytężonej pracy
nad kopalinami poszerzyć naszą skąpą wiedzę o zamierzchłej przeszłości.

Jakkolwiek dziś z prawdziwą przykrością stwierdzić mi wypada, iż przedstawiony Panu


materiał jest wszystkim, czym dysponujemy, mimo to żywię głębokie przekonanie, że za
jakieś powiedzmy trzydzieści lat, jeśli nadal będzie Pan zainteresowany wyżej wymienioną
tematyką, możemy powrócić do nie dokończonej rozmowy. Do tego czasu dysponować
będziemy zapewne nieporównanie bardziej ekscytującymi odkryciami i materiałem niż
obecnie.

Pozwalam sobie złożyć serdeczne podziękowanie za wyrażone zainteresowanie naszą


żmudną pracą oddany Panu

J.M. Nutus

Dyrektor Instytutu Prac Archeologicznych na Planecie Ziemi


BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos

(Cosmological Fable)
... i pewne istoty oddały się bez reszty badaniu mikrokosmosu:
rozdzieliły atomy, a nie mogąc zapanować nad wyzwolonymi
reakcjami, zginęły bezpowrotnie w płomieniach własnoręcznie
wznieconej pożogi. Inne tymczasem skuły łańcuchami nuklearny
żywioł, pobudowały statki i przysposobiły się do przekroczenia
kosmicznej pustki.
I oto najniezwyklejsze twory wszechświata zaczęły spotykać się z
sobą i rywalizować. Stawały naprzeciw siebie, oko w oko,
różnokształtne formy homoidalne, wielonogie owady, istoty
podobne jaszczurkom o oczach pozbawionych powiek, inteligentne ryby, które nim
wyruszyły w przestrzeń kosmicznego pustkowia opanowały wpierw sposoby pokonywania
bezwodnych obszarów, w końcu istoty dokonujące fotosyntezy dla wytworzenia pokarmu i
wiele, wiele innych, tak licznych, że nie ma sposobu, aby je, choć w części wymienić.
Poprzez międzygwiezdne przestworza, poprzez bezkres międzygalaktycznych otchłani
migrowały istoty i spotykały się, mieszały i walczyły... albowiem wkrótce wojna stała się
jedynym kanonem istnienia wszechświata.
Wyrastały imperia i upadały. Kwitły cywilizacje i obumierały. Całe gatunki, ukształtowane
mozolnie poprzez tysiąclecia, znikały nagle z powierzchni wszechświata w ciągu jednej,
krótkiej nocy, bądź w nieskończenie długich, wlokących się pokoleniami wojennych bataliach
na wyniszczenie.

Planety, na których ostygły już były popioły wojennych zamieci, przeobrażały się z wolna w
pierwsze oazy odradzającego się na powrót życia. Lecz dzięki temu właśnie, dzięki
konieczności nieustannego skuwania łańcuchami gigantycznych pożarów, budowania coraz
potężniejszych machin zagłady, nigdy nie zaniechano poszukiwań i wzbogacania zasobów
wiedzy. Życie dowiadywało się coraz więcej o sobie samym, o kosmicznej pustce, o materii i
więzach zespalających w całość wszystko, cokolwiek istniało.

I to życie posiadło umiejętność władania wszechświatem. Władania aż po umiejętność


łatwego pokonywania odległości tak niewyobrażalnie ogromnych, iż dawały się one wyrażać
już tylko za pomocą abstrakcyjnych zgolą liczb, aż po umiejętność wyławiania z pustej
pozornie przestrzeni kosmicznej rozsianych w niej pojedynczych drobin wodoru,
wykorzystywanych do rozniecania małych słońc, ogrzewających metaliczne krajobrazy
sztucznie stworzonych planet. Lecz im większe poskramiano ognie, tym większe wybuchały
wojny.

Millenia przechodziły w multitysiąclecia, a te ginęły w nieskończonych eonach. Tworzono


historie, spisywano je, po czym ulegały one zapomnieniu, by po jakimś czasie odrodzić się w
spisanych na powrót mitach. W pomroce dziejów przepadały bezpowrotnie kolejne rasy,
wymierające ze starości lub z braku ożywczego ducha bądź wewnętrznej siły warunkującej
przetrwanie. Przeciwnicy ewolucji i krzyżowania się ras, przywłaszczywszy sobie prawo
dominacji, i opanowali wszechświat. I wszechświat starzał się więc. Trwali tylko najsilniejsi.
Ale i tak nieustannie jedne istoty powstawały przeciwko drugim. Zagładzie ulegały kolejne
gatunki. Lecz na ich miejscu rozkwitały nowe. Świat znalazł się w impasie. Życie ruszyło w
przestrzeń. Zaczęło poszerzać granice panowania, osiągając krańce rozprzestrzeniającego się
nadal wszechświata. Aż po jego krawędzie; dokąd mogły dotrzeć już tylko statki
najpotężniejsze z potężnych, sięgnąć najdoskonalsze z doskonałych instrumenty badawcze.
Aż po martwą ciemność kosmicznej pustki. I nie było więcej światów do zdobycia. I nie było
więcej wojen, albowiem straciły one sens wobec braku oczekiwanych zwycięstw i
perspektyw nowych zdobyczy. Nie było innego wyjścia z impasu. Odmienne, różniące się
między sobą istoty ustanowiły we wszechświecie pokój.

Energia, wykorzystywana dotąd do niszczenia życia, spożytkowana została teraz w zupełnie


innych celach i to nieporównanie bardziej praktycznych. Dostatek wszystkiego zaczaj iść w
parze z pokojem, gdyż ten stal się porządkiem dnia codziennego. Wśród bogactwa, poczucia
bezpieczeństwa, braku groźby konfliktów zbrojnych spowolniał rozwój wiedzy, jakkolwiek
nigdy nie została ona poniechana. Wszelkie rozumne twory wszechświata miały pośród siebie
nazbyt wielu idealistów, nazbyt wielu naukowców z ciągotami ku metafizyce, którzy
bezinteresownie, tylko dla naukowej satysfakcji zwykli tropić tajemnice poznania na
obszarach dla wiedzy całkowicie jałowych i bezużytecznych, ażeby nauka nie mogła
ostatecznie i bezpowrotnie upaść. Tedy dociekali oni prawdy o wszechświecie, zgłębiali jego
genezę i ontologię. I to oni właśnie, przedkładając nade wszystko potrzebę wspólnych
poszukiwań, przekroczyli granice gatunkowych odrębności poszczególnych światów i
zespolili swoje wysiłki w jedno. Konstruowano i budowano coraz to nowsze instrumenty
badawcze, dzięki którym sięgano umysłem znacznie głębiej w otchłań mikro- i
makrokosmosu, niż miało to miejsce kiedykolwiek wcześniej. Przetrząsano łapczywie stare
annały, studiując z uwagą każdy wolumen, przekopywano się przez całe biblioteki, ażeby
tylko nie uronić najmniejszej nawet cząstki wiedzy, która była udziałem przeszłości.
Wydrążono „dziurę" w kosmicznej próżni - tunel, który dzięki swej specyfice niczym most
zdolny był łączyć najodleglejsze punkty czasoprzestrzeni i odsłaniać obrazy z głębokiej
przeszłości - obrazy z początków wszechświata.

Tak powoli, owe fragmenty, kawałek po kawałku


poczęły składać się mozolnie w całość. Niekiedy
całe pokolenia zdołały dodać zaledwie jedną
cegiełkę do wznoszonej wspólnym wysiłkiem
budowli, a niekiedy tylko zaprawę pod przyszłą
cegłę. Mimo to zasób wiedzy rósł nieustannie.
Rósł i krzepi. I tak jak rósł, narastał proces
zrozumienia, aż do chwili, kiedy wszystko stało
się jasne.

Początkowo pełne zrozumienie wiedzy wraz z


wszelkimi tego faktu konsekwencjami stało się udziałem szczupłej tylko garstki wybrańców.
Jednakże w kosmosie, o wiele krótszym niż wynosiło jedno ludzkie życie, raz zgromadzona
wiedza docierała szybko do najodleglejszych zakątków zamieszkanych światów, a trafiając na
podatny grunt, powoli lecz niezmiennie przeobrażała świadomość wszystkich istot
rozumnych wszechświata. Co prawda już od niepamiętnych czasów wiedziano, że
rozszerzanie się wszechświata ulega spowolnieniu, że pewnego dnia wyrzucona w przestrzeń
materia może zacząć powracać do źródeł, zapadając się w siebie, jednakże dopiero teraz stało
się jasne, że kolaps nastąpi nieporównanie szybciej, aniżeli można się było tego spodziewać, i
że przyniesie nieodwołalną „śmierć" całej materii wszechświata. Dla wszystkich było
oczywiste, iż życie jednostek jest ograniczone, że ograniczone jest życie nawet całych ras,
gatunków, planet, gwiazd, prawdopodobnie nawet całych galaktyk, niewielu jednak śmiało
przypuszczać, że sam wszechświat i cała wypełniająca go materia zestarzeje się kiedyś i
umrze tak, jak umiera każdy z jego poszczególnych składników. W akceleratorach
czasowych, kondensujących tysiąclecia do minut, wysyłano cząstki materii w ich najdalej
dającą się przewidzieć przyszłość. Obserwowano z napiętą uwagą, jak ulegają one rozpadowi,
ale nie w energię - czego oczekiwano na podstawie starożytnych teorii - lecz w... nicość! Nie
było wątpliwości, wydobyte z prapoczątków obrazy dowodziły niezbicie, iż wszechświat, tak
jak się wyłonił z nicości, w nicość powróci. A gdy i to stało się jasne — zrozumiano
ostatecznie wszystko. Zaczęto gorączkowo poszukiwać nadziei w zaginionych i
zapomnianych religiach, u samozwańczych proroków, a nawet profetów oszukujących
samych siebie, jednakże mimo pokładanych nadziei nie odnaleziono u początków aktu
stworzenia żadnego Stwórcy. Niczego, niczego poza pustką.

Tak oto wizja zagłady wszechświata, śmierci materii i ostatecznego końca wszelkich form
życia zaszczepiona raz w umysłach, zapadła głęboko w pamięć i nigdy nie została już
zapomniana. Cień apokalipsy zwisał ciężko nad cywilizacjami, odciskając się głębokim
piętnem na filozofii, sztuce, religii i wszelkich formach kultury. Nawet na odległych
planetach, gdzie już dawno zaniechano lotów kosmicznych, rezygnowano ze wszystkiego.
Wystarczyły rudymenty wiedzy. I świat zaczął tonąć w ponownym barbarzyństwie,
utrwalając w sobie katastroficzny mit powstania i powrotu w nicość, ponure przeświadczenie,
że realna jest tylko wieczna ciemność i koniec bez odwołania.

Nie zważano, że zapadanie się wszechświata dokona się w kosmicznej skali czasu i potrwa
przez wiele pokoleń. Zanim nastąpi zagłada, prawdopodobnie przeminą nawet najdłużej
żyjące gatunki. Na długo przed oczekiwanym zgonem wszechświata cywilizacje, które dotąd
panowały w nim wszechwładnie, dzieląc go w dobrobycie i pokoju, zaczęły sposobić się
gwałtownie do wojny. Podobne były teraz plemionom bytujących na skrawku znikającego
lądu, pochłanianego zewsząd przez nieustępliwe morze. Wszechświat znikał na swych
obrzeżach, a one podejmowały wędrówkę ku jego wnętrzu, poszukując rozpaczliwie
jakiejkolwiek przestrzeni, zapewniającej możliwość przetrwania.

Skoro raz podjęto przygotowania, nic nie było w stanie powstrzymać


wybuchu wojny. Wojny prawdziwej, ostatniej z wojen, wojny kładącej
kres wszystkiemu. Zapłonęły nieba. Miliony, a potem miliardy istot
rozstawały się z życiem. Nawet, gdy rozszerzający się dotąd
wszechświat osiągnął w końcu swoje apogeum i zaczął zapadać się w
nicość, jego powolny ruch ku wnętrzu, miażdżący bezpowrotnie
wszystko, cokolwiek znalazło się na jego drodze, nie mógł się równać w niczym z pożogą
wypełniającą niebiosa, jaką zgotowało sobie samo życie. Nieruchome niebo zawaliło się.
Zaczęło spadać, by runąć kiedyś bezpowrotnie. Lecz wojny trwały dalej. Pożoga, jaką niosły,
pozostawiała po sobie wypalone do szczętu planety i unicestwione bez reszty systemy, zanim
zdążyło się na nich zadomowić życie. Tak, więc zapadające się niebo coraz częściej
napotykało na swojej drodze opuszczone planety i pozbawioną życia materię.

Na koniec z nieogarnionego bogactwa form życia, jakie ongiś wypełniało tłumnie planety
wszechświata, pozostały w kurczącej się przestrzeni dwie samotne rasy: Arkturianie - bardzo
stara forma humanoidów, niegdyś wielkich współtwórców pokoju w obrębie własnej
galaktyki - Mlecznej Drogi; oraz Losanie - gatunek owadów o wspólnej dla wszystkich
świadomości, która czyniła z nich bardziej jednolity twór, aniżeli zbiór odrębnych jednostek.
One właśnie okazały się najdoskonalszymi istotami wszechświata. Dysponowały
najrozleglejszą wiedzą. Do nich należały najpotężniejsze statki, najpotężniejsza broń. Pod
skłębionym niebem w mrocznej pustce wszechświata stanęły naprzeciw siebie, aby
unicestwić się wzajemnie w ostatniej rozgrywce. W swoich rękach dzierżyły gromy tak
potężne, że można byłoby je wziąć za te, jakimi władali niegdysiejsi bogowie mityczni,
którzy ponoć stworzyli ten konający teraz w konwulsjach i pożodze wszechświat. Rzucone
do walki siły powyginały kontinuum, powyrywały w jego powłoce dziury i unicestwiły
materię zanim nadszedł czas jej ostatecznego zgonu. I pozostała jedna tylko rasa. Na ostatniej
zdruzgotanej wojną planecie, wokół ostatniej z gwiazd, zgromadzili Arkturianie ocalałe z
zagłady niedobitki swojego ludu. Nad nimi wisiało puste i przytłaczające swoim ogromem
martwe i głuche niebo.

W obliczu zbliżającego się nieuchronnie kresu, Arkturianie skupili swoją uwagę na


przygotowaniach, umożliwiających przetrwanie chociażby nielicznym pokoleniom. Zanim
jednak przyszły one na świat, z głębin mrocznego kosmosu wyłoniło się i zaczęło emanować
nowe światło. Początkowo czysto dyfuzyjne, bezbarwne, które jak gdyby na przekór
wszelkim znanym prawom wszechświata, skupiło się w jedną przenikliwą wiązkę. Promień
zaczął przesuwać się w kierunku planety z szybkością, na jaką nie mogły zdobyć się statki
Arkturian wysłane na jego spotkanie. Zbudowane było z materii, jakiej dotąd nie znano.
Przeniknęło wzniesione przez nich osłony ochronne i zaczęło przeczesywać pola i wzgórza
ostatniej żyjącej planety, która udzieliła schronienia pozostałym przy życiu Arkturianom.
Odszukało ich, wyłuskało z ciał i zespoliło z super-świadomością, po czym wyniosło ich poza
obręb wszechświata, wszczepiając w nich zmysły, o jakich nawet nie potrafili zamarzyć.
Ocknęli się, jak zbudzeni z koszmarnego snu. Pojęli swoją małość. Zrozumieli, jak
ograniczona była ich wiedza, jak niewiele z wszystkiego rozumieli.

W nowym „wszechświecie", w który zostali przeniesieni, żyły istoty podobne im samym.


Przemówiły one do nich w te słowa - Witajcie! Jedynie wy przeszliście pomyślnie wszystkie
próby, dowodząc swojej wartości. To wy jesteście naszymi dziećmi!

I Arkturianie sięgnęli pamięcią wstecz, do tego wszystkiego, co przeszli. Zastanowili się nad
istotą przebytej próby, z jakiej tylko oni wyszli zwycięsko. Przed oczyma stanęły im obrazy
wojny, cierpienia i niewyobrażalnych zniszczeń. I osądzili istoty, które ich teraz otaczały,
deklarując więzy krwi. I odrzekli wówczas.

- Mylicie się! Nie jesteśmy waszymi dziećmi!

I mówiąc to, odeszli, zdecydowani stworzyć swój własny wszechświat.


Bruce Boston krótki życiorys

Bruce Boston (1943 - , United States) O autorze


Urodzony w Chicago w rodzinie katolicko - żydowskiej, Bruce Boston
wychował się na przedmieściu Los Angeles w epoce prób atomowych,
rocka i wyścigu zbrojeń. Studiował na prestiżowych uczelniach:
University of California, Berkeley, w burzliwej epoce lat
sześćdziesiątych, biorąc udział w protestach i marszach. Działlność
literacką rozpoczął jeszcze na studiach, pisząc wiersze.
Bruce Boston' otrzymał nagrodę Pushcart Prize i the Best of Soft SF
Award. Jako poeta został siedmiokrotnie laureatem Nagrody Rhysling Awards, wygrał
również trzykrotnie Asimov's Readers' Choice Awards.W 1999 Stowarzyszenie the Science
Fiction Poetry Association uhonorowało go pierwszą w USA Nagrodą Grand Master Award
za 22 letni dorobek poetycki. Boston ma bogaty dorobek zawodowy. Był wykładowcą
uniwersyteckim, programistą, projektantem okładek, tragarzem, pracownikiem hurtowni i
ogrodnikiem. Mieszka w Ocala, Florida, Mieście Drzew, z żoną, pisarką, Marge Ballif Simon.
Biografia pochodzi od samego autora, napisana w marcu 2002. Był moim pierwszym
odkryciem.
Bibliografia
Proza
(w tym zbiory opowiadań)
Jackbird, BPW&P, 1976
She Comes When You're Leaving, BPW&P, 1982
Skin Trades, Chris Drumm Books, 1988
After Magic (novelette), Eotu, 1990, Dark Regions, 1999
Hypertales & Metafictions, Chris Drumm, 1990
All the Clocks are Melting (single story booklet), Pulphouse, 1991
Houses (novelette, stories), Talisman, 1991
Short Circuits (flash fictions, prose poems), Ocean View, 1991
Night Eyes, Chris Drumm, 1993
Stained Glass Rain (novel), Ocean View, 1993, Wildside, 2003
Dark Tales & Light, Dark Regions, 1999
The Complete Accursed Wives (fiction/poetry), Talisman/Dark Regions, 2000
Masque of Dreams (fiction/poetry), Wildside, 2001
Bruce Boston: Short Stories, Vol. 1 (fiction/poetry, ebook), Fictionwise, 2003
Bruce Boston: Short Stories, Vol. 2 (fiction/poetry, ebook), Fictionwise, 2003
Flashing the Dark (flash fiction), Sam's Dot Publishing, 2006
The Guardener's Tale (novel), Sam's Dot Publishing, 2007,
El guardian de almas (Spanish edition, The Guardener's Tale), La Factoria de Ideas,
2009Adres autora:
Bruce Boston
1819 Ninth St., #B
Berkeley, CA 94710
bruboston@aol.com
Strona internetowa: http://bruceboston.com/
A.J. ONIA Serial
(Serial)

George Freeborn przepychał się z trudem przez zbity i rozgorączkowany tłum, który
napawał się wyjątkową atmosferą spotkania. Nic dziwnego, miało miejsce wydarzenie roku
1980: Światowy Konwent* Science Fiction - Noreascon. George skończył już trzydzieści dwa
lata, lecz na konwencie SF był po raz pierwszy w życiu. Zapewne, dlatego, że nie czytywał
fantastyki od czasów szkolnych. Dopiero w ostatnim miesiącu, od kiedy powróciły tamte
wspomnienia, zaczytywał się, pożerając niezliczone wprost ilości opracowań, zarysów SF,
magazynów filmowych, poszukując usilnie chociażby najmniejszego śladu. Nie miał jednak
szczęścia i coraz częściej wydawało mu się, że jego poszukiwania skończą się, zanim je
naprawdę zacznie. Ale wtedy właśnie natknął się przypadkowo na ogłoszenie: „... 1980,
weekend w Święto Pracy**, Światowy Konwent Science Fiction, Boston, Massachusetts". Uważnie
prześledził szczegóły dotyczące warunków uczestnictwa oraz program konwentu. Wiedziony
jakimś dziwnym przeczuciem zarezerwował sobie natychmiast bilet lotniczy i miejsce w
hotelu. I tak oto znalazł się pośród tysięcy roznamiętnionych fanów.

- Ktoś tu o tym słyszał - pocieszał się w myśli - Z całą pewnością.

W sali przeznaczonej na dokonywanie transakcji handlowych


tłoczyli się fani. Robili zakupy, zajmowali się wymianą, dyskutowali
zażarcie miedzy sobą. Jednym słowem wszyscy bawili się
znakomicie. George manewrował pomiędzy stłoczonymi stolikami,
zadając w kółko jedno i to samo pytanie:

- Przepraszam, czy ma pan jakieś filmy SF? Interesują mnie seriale.

- Nie, niestety. Mam tylko pisma i rzadkie wydania książek w twardych oprawach.

- Żartuje pan chyba? Jezu, to coś takiego jak filmy SF jeszcze istnieją? Naprawdę?

- Mam parę ciekawych filmów z cyklu Flash Gordon 3 i Buck Rogers***.

- Proszę spróbować u tamtego pana. Zdaje się, ma jakieś kasety video.

- Seriale? Ale jakie seriale? — zainteresował się mężczyzna siedzący za stołem zawalonym
szesnastomilimetrowymi taśmami.

- Space Kings of the Galaxy**** - sprecyzował George.

- Hm, nigdy o nim nie słyszałem. Muszę sprawdzić w katalogu.

- Nie sądzę, by mógł go tam pan znaleźć. Sam przewertowałem już wszystkie możliwe
katalogi.

- Ma pan rację, nie ma go tu. Jest pan pewny tytułu? A z którego był roku? Może pan wie?

- Co do tytułu nie mam wątpliwości - tego George był zupełnie pewien. Myślał o nim bez
przerwy przez cztery ostatnie tygodnie.
- Nie pamiętam tylko, kiedy został nakręcony. Widziałem go w Cleveland, w 1957 roku. To
był jeden z tych trójwymiarowych. Ale wdziałem tylko pierwszy odcinek - nie dodał jednak,
że tamto kino dawno już nie istnieje, a na jego miejscu postawiono teraz sklep monopolowy.

Widać było, że sprzedawca chce mu jakoś pomóc.

- Do licha! Nie mogę sobie przypomnieć, a zdawało mi się. że znam prawie wszystkie. Zaraz!
Ostatni serial zrobiono, w 1956, ale to był western...

- Tak czy inaczej, dziękuję. Chyba szukam wiatru w polu.

- Chwileczkę, proszę zaczekać! - sprzedawca wyciągną! z kieszeni koszuli notes z


wyrywanymi kartkami i szybko zaczął wertować zapisane stroniczki.

- Mam tu kogoś, u kogo może pan jeszcze spróbować szczęścia. O, tu ma pan adres
emerytowanego operatora filmowego, który pomógł mi zdobyć wiele dobrych filmów.

George przepisał dane: Albert Matheson, Oak Street 76, Hollywood.

- W porządku. Dzięki.

- Pan mu powie, że to ja pana przysłałem — i wręczył George'owi swoją wizytówkę.

- Serdecznie dziękuję. Naprawdę, bardzo mi pan pomógł.

George pokręcił się trochę po sali, ale niczego nie wskórał i wrócił do hotelu. Trochę czasu
zajęło mu odszukanie numeru kierunkowego, ale w końcu złapał połączenie:

Halo, słucham? - zabrzmiał w słuchawce męski głos.

- Pan Albert Matheson?

- Tak, a kto mówi?

- Nazywam się George Freeborn. Dzwonię z Bostonu. Pewien handlarz używanymi filmami,
niejaki Anthony Rule, polecił mi pana. Otóż szukam kogoś, kto mógłby mi udzielić
informacji na temat trójwymiarowego serialu filmowego zatytułowanego Space Kings of the
Galaxy, który był wyświetlany w latach pięćdziesiątych. Może przypomina pan sobie ten
film?

- W swoim życiu wyświetliłem setki różnych filmów, w tym i kilka „trójek", ale od tego
czasu upłynęło już ponad dwadzieścia lat. Wie pan co, pogrzebię trochę w pamięci, a potem
zadzwonię do pana. Powiedzmy, gdzieś za jakiś tydzień. Zgoda?

George zastanowił się chwilę i szybko odpowiedział:

- Za parę tygodni lecę na Wybrzeże, może moglibyśmy się spotkać? Nie ma pan nic
przeciwko temu?

- Ależ nie. Oczywiście, że nie. Serdecznie zapraszam.


- Doskonale! Zadzwonię do pana zaraz po przyjeździe. Do widzenia.

- Do widzenia.

George siadł na łóżku. Jeżeli w ogóle jest gdzieś na świecie takie miejsce, w którym będą
wiedzieli cokolwiek na temat tego filmu, to z całą pewnością będzie to właśnie Hollywood —
pomyślał. Minęło dwanaście pełnych napięcia dni, zanim George Freeborn przyleciał do Los
Angeles. Wziął sobie na tę okazję tydzień urlopu. Miał nadzieję, że starczy mu czasu, by
znaleźć w końcu jakąś odpowiedź na to gnębiące go pytanie. Wóz, albo przewóz - pomyślał.
Zadzwonił do Mathesona i umówi! się z nim w domu następnego dnia. Rankiem pojechał pod
wskazany adres. W progu powita! go siwowłosy mężczyzna, który wkracza! w
siedemdziesiątkę.

- Proszę wejść, panie Freeborn — Matheson poprosił George'a do środka i zaprowadził do


pokoju gościnnego.

- Długo nie mogłem sobie przypomnieć, co to za film, aż w końcu wpadłem na pomysł, żeby
zajrzeć do dziennika, który, nawiasem mówiąc cudem ocalał po zburzeniu mojego starego
kina w Santa Monica jakieś kilka lat temu.

Matheson wskazał na otwartą księgę rozłożoną na ławie. George'owi udało się dostrzec datę
na otwartej stronicy: „Marzec 1957 rok". Matheson ciągnął dalej:

- Wyświetlaliśmy tylko pierwszy odcinek. Film nie został wciągnięty na listę dostaw, więc
zwróciliśmy go dystrybutorowi. No a potem nie otrzymaliśmy następnych. Może i zmusiłbym
dystrybutora, żeby postarał się o następne części, ale seriale straciły w tym czasie na
popularności na rzecz telewizji, więc nie było sensu. Poza tym moda na filmy
trójwymiarowe minęła już parę lat wcześniej. Może mi pan powiedzieć, dlaczego interesuje
pana właśnie ten film?

- Jakby to panu powiedzieć?... Z czysto osobistych powodów. Powiedzmy, że jestem trochę


sentymentalny. Istnieje możliwość zdobycia kopii?

- Cały majątek dystrybutora przejęty został przez Mammoth Pictures. Ale mam
znajomego w ich archiwum, on może wiedzieć coś na temat tej kopii. Pan
chwileczkę zaczeka, już do niego kręcę.
George rozsiadł się wygodnie w fotelu i pamięcią powrócił do owego
sobotniego popołudnia w kwietniu 1957 roku. Pierwszy odcinek Space Kings
of the Galaxy oglądał na swoje ósme urodziny. Ojciec George'a postanowił wtedy zakończyć
urodzinowe przyjęcie wspólną wyprawą do kina „Lux". Zawiózł tam wtedy George'a i z pół
tuzina jego przyjaciół. Następnego tygodnia zaczęły się rozgrywki
baseballowe i z kretesem zapomniał o filmie i tamtym zdarzeniu. Przypomniał
je sobie dopiero miesiąc temu, pół roku po śmierci swojej żony, Elaine.
George dochodził już wówczas stopniowo do siebie, lecz nadal odczuwa!
dojmującą pustkę. Pewnego ranka, podczas golenia, gdy jak zwykle słuchał
radia, wpadła mu w ucho melodia, która do złudzenia przypominała motyw
przewodni tamtego serialu. Wraz z nią powróciło wspomnienie ósmych urodzin. Była to
pierwsza od miesięcy rzecz, która wywołała w nim głębsze emocje. Jednakże wprawiła go
zarazem w długotrwałe otępien ie, przywodząc na pamięć ciągle jeden i ten sam obraz.
Matheson wyrwał George'a z głębokiego zamyślenia.
- Mój znajomy mówi, że Mammoth nie ma kompletnej listy materiałów przejętych od
dystrybutora, to jest North American Distribution, ale zgodził się, aby poszpera! pan w jego
magazynie, jeśli oczywiście ma pan na to czas.

- Mam mnóstwo czasu. Czy mógłbym wpaść do niego jeszcze dzisiaj?

- Don powiedział mi, że może pan zajrzeć do niego, kiedy tylko pan zechce. Tu jest adres
jego studia filmowego. Zadzwonię do niego ponownie i powiem mu, że już pan jedzie.
Wystarczy jak spyta pan przy głównej bramie o Dona O'Neilla.

- Ogromnie panu dziękuję, że zechciał mi pan pomóc i poświęcił tyle czasu. Nie wiem, jak
mógłbym się panu odwdzięczyć?

Matheson wydawał się zakłopotany.

- Naprawdę, nie ma o czym mówić. I tak nie mam nic do roboty. Więc cieszę się, jeśli mogę
komuś pomóc, zwłaszcza gdy interesuje się filmem. Żyłem tym przez ponad czterdzieści lat.
Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka.

George uśmiechnął się tylko i powiedział:

- Też tak myślę. Zależy mi na tym bardziej, niż może pan sobie to wyobrazić.

Podekscytowany ruszy) na północ w kierunku kanionu. Czuł, że trafił wreszcie na właściwy


trop. Za parę godzin, lub w najgorszym wypadku za parę dni, będzie mógł odpowiedzieć
sobie, czy to, co przydarzyło mu się w dzieciństwie, dwadzieścia cztery lata temu, było tylko
złudzeniem czy może prawdą. Podjechał do wysokiej zwieńczonej łukiem bramy „Mammoth
Studios". Na znak strażnika zatrzymał auto.

- Oczekuje mnie pan O'Neill. Jestem George Freeborn.

Strażnik sprawdził coś w swoim notatniku. Kiwnął przyzwalająco głową i wskazał palcem
przed siebie.

- Pojedzie pan do końca tej alejki, a potem skręci w prawo. Magazyn „C" znajduje się tuż za
zakrętem przy skrzyżowaniu. Tam może pan zaparkować samochód, panie Freeborn.

George zatrzymał wóz przed ogromnym budynkiem postawionym z surowej cegły. Minął
parę metalowych drzwi przeciwpożarowych i znalazł się we wnętrzu. Budynek nie miał
pięter. Ściany podzielone były trzema rzędami wąskich podestów biegnących dokoła
pomieszczenia. Z drugiego poziomu dobiegł George'a czyjś głos:

- Czym mogę panu służyć?

- Pan O'Neill? Nazywam się George Freeborn. Albert Matheson dzwonił do pana w mojej
sprawie.

- A tak, tak. Miło mi pana poznać.

O'Neill wskazał na schody prowadzące w górę. — Zapraszam pana do siebie, na górę.


Oczekiwał go wysoki, barczysty mężczyzna. Uścisnęli sobie ręce.

- Więc to pan chce się przekopać przez zbiory NAD? No, no, życzę powodzenia. Pański film
najpewniej leży gdzieś tam w końcu magazynu, pod warstwą dziesięcioletniego kurzu.

O'Neill zaprowadził George'a do jakiejś gradami, gdzie między półkami, skrzynkami i


wszelkimi rupieciami walały się puszki z filmami.

Gdyby pan mnie jeszcze potrzebował, to proszę zawołać. Będę się tu kręcił przez cały dzień -
krzyknął O'Neill, schodząc w dół z podestu.

George odpowiedział, nie spojrzawszy nawet w jego kierunku:

- Okay! Ale pewnie zajmie mi to trochę czasu!

Z miejsca zabrał się do systematycznego przeglądania zgromadzonych tam materiałów.


Przystawał jedynie po to, aby przetrzeć zmęczone oczy i rozprostować obolałe krzyże. W
sześć godzin później odnalazł to, czego tak gorączkowo poszukiwał — pudło z wypłowiałym
napisem: Kings of the Galaxy I. Szczęśliwy zaniósł je na główny poziom magazynu. Kipiał z
radości. Schodząc, powtarzał w kółko:

- Jest! Wiedziałem, że jest!

Zaledwie zdążył wytrzeć puszkę z kurzu, nadszedł O'Neill.

- Zamykam na noc, chłopie! Znalazłeś?

-Tak sądzę. W jaki sposób mógłbym go obejrzeć? Można ten film wypożyczyć do jutra?

- Przykro mi, niestety nie wolno zabierać stąd filmów. Ale jeżeli zdążymy do dyrekcji, zanim
ją zamkną, poproszę Annę, żeby pozwoliła ci skorzystać z pokoju projekcyjnego, o ile,
oczywiście, będzie wolny. No, ale musimy się pospieszyć.

- Świetnie. Chodźmy!

Anna wysłuchała prośby O'Neilla i zaprowadziła obu mężczyzn do małego pomieszczenia, w


którym okazjonalnie wyświetlano filmy. Macie je na pół godziny - powiedziała Anna -
Wystarczy panu, panie Freeborn?

- W zupełności. Taśma ma zaledwie dwadzieścia minut.

Po wyjściu Anny O'Neill również zaczął się żegnać:

- Nastawię ci tylko projektor i zmykam.

Ostrożnie nawinął taśmę i wyłączył światło.

- Wystarczy, jak po skończeniu przekręcisz ten główny wyłącznik, O tak. Anna zajmie się
resztą. Sama przyśle mi go z powrotem.
George jeszcze raz podziękował O'Neillowi, nie odrywając jednak oczu od cyfr, jakie
pojawiły się właśnie na ekranie. O'Neill wyszedł. George wyjął z kieszeni kopertę, rozerwał i
wyjął z niej tekturowe okulary z okienkami zaklejonymi czerwonym i zielonym celofanem.
Nie sądził, aby mogły mu być potrzebne, ale włożył je na wszelki wypadek zaraz po tym, jak
na ekranie pojawił się napis Space Kings of t he Galaxy.
Ze zdziwieniem zauważył brak obsady, nazwiska reżysera i producenta, informacji, które
zawsze występują po tytule. A i ten tylko mignął. Kamera od razu skierowała swoją uwagę na
miejsce akcji - Kwaterę Główną Policji Galaktycznej zlokalizowaną gdzieś w odległym
systemie gwiezdnym.
George Freeborn nie słuchał rozmów, jakie dochodziły z ekranu. Wrócił pamięcią do dnia, w
którym jako ośmioletni chłopak podskakiwał na krześle i popisywał się przed kolegami.
Pamiętał doskonale smak prażonej kukurydzy, którą skończył jeść tuż przed rozpoczęciem
seansu. Pamiętał, że zmiął wtedy pudełko i rzuci! je w sam środek ekranu kina „Lux".
Pamiętał, że pudełko nie uderzyło w ścianę. Pamiętał doskonale, że przeleciało ono przez
ekran i znalazło się w iluzorycznym świecie filmu. Toczyło się po podłodze Kwatery Głównej
Policji Galaktycznej nie zauważone przez znajdujące się tam osoby.

George śledził uważnie toczącą się akcję. Agenci Policji


Galaktycznej wychodzili właśnie z futurystycznej budowli,
kierując się w stronę oczekujących ich auto-lotów.
Kilkoro osób spacerowało spokojnie po przepięknym parku.
W tle, niczym gigantyczna igła, lśniła rakieta. George ściągnął
kartonowe okulary i ruszył w kierunku ekranu.

Kiedy Anna weszła do sali, projektor nadal chodził. Dopiero po przekręceniu wyłącznika
zauważyła, że obydwie szpule są puste.

Panie Freeborn! -zawołała. Nikt nie odpowiadał. Włączyła światło. Ani śladu George'a
Freeborna. Pomyślała sobie, że pewnie zabrał film i jakoś przemknął się chyłkiem pod jej
nosem. Już miała wyjść, gdy jakiś przedmiot leżący na podłodze przykuł jej uwagę. Podeszła
bliżej i podniosła z ziemi kartonowe okulary. Na jednej ze stron widniał napis: „Trzeci
wymiar! AUTENTYK".

Przypisy tłumacza

* Konwent - zjazd, zgromadzenie miłośników fantastyki, filmu czy komiksu, gromazdące nie tylko miłośników
określonego gatunku, czy pisarza, ale również wydawców, księgarzy i jako GOH (gości honorowych) samych pisarzy.
Największymi konwentami są tzw. Worldcons, tj. konwenty światowe, odbywające się w różnych miejscach, w zależności od
tego, jak zadecyduje większość fanów zebranych na konwencie, bądź tez głosujących listownie. Pierwszy konwent światowy
miał miejsce w roku 1939.
** Święto Pracy, obchodzone w USA w każdy pierwszy poniedziałek września, jest również dniem, w którym odbywa się
największy konwent SF.
*** Tytuły popularnych seriali amerykańskich: Flash Gordon — 13-odcinkowy film z roku 1936 z Busterem Crabbe w
roli tytułowej poświęcony zmaganiom Flasha i jego przyjaciół z Mingiem, przybyszem z planety Mongo, zamierzającym
podbić Ziemię. W 1951 roku telewizja amerykańska zrealizowała również odcinkowy film pod tym samym tytułem. Film był
tak popularny, że doczekał się nawet pornograficznej parodii zrealizowanej w 1974 roku przez wytwórnię Mammoth i Graffiti.
Drugi ze wspomnianych seriali — Buck Rogers, również miał podwójną realizację: pierwotną, filmową z 1939 roku i
telewizyjną z roku 1950. Opowiadał o astronaucie zbudzonym z pięćsetletniego snu i śpieszącego na ratunek zagrożonym
przez Saturian Ziemianom.
**** Wyimaginowany tytuł, w tłum. Kosmiczni królowie galaktyki. Nawiązujący do Star trek, pierwszego wilekiego, do
dziś kultowego serialu SF.
JOSEPH M. SHEA Haracz
(Tribute)

Do diabla, a zwycięstwo było tak blisko!... Schodziłem właśnie z orbity, kiedy zdobyte
pokątnie krystaloidy nie wytrzymały nagle przeciążenia i odmówiły posłuszeństwa. Z
rozwalonymi krystaloidami byłem kompletnie bezradny, nie miałem zasilania. W końcu
chyba tylko szczęściu zawdzięczałem udane lądowanie na Ordonie, planecie mojego
dzieciństwa. Żyłem, to fakt, ale cóż z tego, kiedy bez nadziei. Przecież nie znajdę w tym
dzikim pustkowiu najmniejszego nawet krystaloidu. Nie mam na to szans. A bez nich za
żadne skarby nie wystartuję, to jasne, co dopiero mówić o locie i transporcie ładunku.
Przegrałem z kretesem. Zrezygnowany usiadłem na pierwszym z brzegu głazie, jaki leżał
obok unieruchomionej rakiety, i powróciłem myślami do tych wszystkich pozbawionych
sensu lat, które znalazły teraz swój fatalny finał w tym nieszczęsnym miejscu.

Byłem jeszcze małym dzieckiem, kiedy z głębin kosmosu wyłoniły się kohorty najeźdźców,
które podbiły i ujarzmiły naszą ziemię. Wraz z nimi szła śmierć i zniszczenie -dokonywane
bronią, o jakiej tu, na Ordonie nie mieliśmy zielonego pojęcia. Moi rodzice należeli do
pierwszych organizatorów ruchu oporu, i dlatego jako jedni z pierwszych ponieśli śmierć.
Wyrastając w świecie pozbawionym kultury technicznej, w żaden sposób nie mogłem odkryć
źródeł wszechpotęgi istot przybyłych do nas po to, aby ograbić naszą planetę z wszelkich
bogactw naturalnych. Ale jako dziecko doskonale odczuwałem - co potem pozostało we mnie
na zawsze — nienawiść, bezgraniczną nienawiść, oraz to naiwne dziecięce przekonanie, że
nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy pomszczę zamordowanych rodziców i uwolnię naród od
tyranii, przynosząc mu wolność.

Nikomu nie ośmieliłem się zwierzyć z moich skrytych marzeń i postanowienia zemsty w
obawie przed zdradą, jakiej mogłem się spodziewać w tym zdjętym trwogą świecie. Toteż
pogodziłem się z niechęcią i pogardą, jaką obdarzyli mnie mieszkańcy Ordona, kiedy
pewnego dnia podjąłem służbę w warownej fortecy agresora. Wiedziałem, że aby pokonać
wroga, muszę przede wszystkim go poznać i zrozumieć.

Tak mijały dni, a miesiące przechodziły w lata. Stałem się pierwszym Ordonianinem, który
zrozumiał w końcu, że najeźdźcy z kosmosu są najzwyklejszymi w świecie śmiertelnikami,
jak my wszyscy, a nie bogami. Wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że to tylko dzięki
potężnej wiedzy, jaką zdołali posiąść, potrafili trzymać wszystkich mieszkańców planety w
bezgranicznym strachu i upodleniu. Ale pojąłem też i to, że nie są od nas nic mądrzejsi. Na
koniec odkryłem również, że okupujący planetę zaborcy, których mieszkańcy Ordona uważali
za bogów przybyłych z bezkresu nieba, byli zwyczajnymi szubrawcami, przestępcami, zgrają
nieudaczników i wyrzutków społeczeństwa, którzy nie mogli znaleźć miejsca na macierzystej
rozwiniętej technologicznie planecie.

Poznawszy wrogów, przystąpiłem natychmiast do obmyślania planu. Najpierw musiałem


opuścić naszą planetę, ażeby zdobyć wiedzę umożliwiającą mi przejęcie kontroli nad ich
wspaniałymi maszynami, to było oczywiste. I wnet nadarzyła się ku temu sposobna okazja.
Podczas jednej z awantur, jakie nader często wybuchały pomiędzy tymi bandziorami, jeden z
członków załogi transportowego statku został ranny i musiał zejść z pokładu. Wślizgnąłem się
niepostrzeżenie do jego kabiny i pomknąłem w kierunku gwiazd unoszony na „ognistym
filarze bogów". W dole pozostawała malejąca w kosmicznej pustce ojczyzna. Moja podróż
nie trwała długo. Na pierwszej napotkanej planecie, która wyglądała już na rozwiniętą
technologicznie, wymknąłem się niepostrzeżenie z rakiety. Bez większego trudu udało mi się
zdobyć status osadnika posiadającego prawo swobodnego poruszania się w obrębie granic
skolonizowanej przez najeźdźców planety - i pozostałem. Minęło jednak wiele lat, zanim
otrzymałem pracę, umożliwiającą mi realizację powziętego planu. Zostałem majstrem w
stoczni remontowej statków kosmicznych. To było to!

Kiedy zaś umocniłem swoje stanowisko i zdobyłem pewność, że nie wzbudzam niczyich
podejrzeń, zabrałem się do realizacji tego, co wydawało się tak bardzo nierealne i pozbawione
sensu. A jednak. Z tych wszystkich porzuconych części naprawianych statków, kadłubów,
starych pokryw ochronnych, z całego tego bezużytecznego złomu, który zebrałem do kupy,
zmontowałem wreszcie kosmiczny pojazd. Potem, już bez większych kłopotów, zdobyłem
taką ilość materiałów wybuchowych, że mógłbym nimi rozwalić bodaj najpotężniejsze
warownie i osady najeźdźców. Na peryferiach skolonizowanego świata, gdzie dopiero
przystąpiono do budowy kopalń i fabryk, zapotrzebowanie na materiały dezintegrujące było
ogromne. Tam właśnie dostałem wszystko — oczywiście po odpowiednio wysokiej cenie.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień. Wszystko było gotowe. Obawiałem się tylko, że mój
pojazd eksploduje przy starcie lub rozleci się gdzieś w kosmosie na drobne kawałki wraz z
całym tym śmiercionośnym ładunkiem, jaki unosiłem na jego pokładzie. Ale nie.
Z satysfakcją poczułem jak mknie wspaniale, unosząc mnie z powrotem ku rodzinnej
planecie. Jakiż ja byłem w tym momencie szczęśliwy, jakaż rozpierała mnie duma, że
prowadzę własnoręcznie skonstruowany pojazd, że zdruzgoczę niebawem warowne bastiony
wroga... i właśnie wówczas moje marzenia rozwiały się nagle z powodu idiotycznej awarii
krystaloidów. Z ponurych rozmyślań wyrwało mnie niespodziewane pojawienie się jakiegoś
starca. Szedł w moim kierunku zataczając się, a właściwie chwiejąc pod ciężarem ogromnej
skrzyni, którą dźwigał, mając ją przytroczoną do pleców. Zobaczywszy mnie odzianego w
przedziwny strój, siedzącego obok czegoś, co w jego mniemaniu musiało być wielkim
ognistym rydwanem bogów, staruszek skulił się ze strachu i pokornie zapytał:

- Czy jesteś, o panie, jednym z Niebiańskich Bogów?

Nie - odparłem zgodnie z prawdą - Jestem takim samym śmiertelnikiem jak ty.

Moja nieoczekiwana odpowiedź zaskoczyła starca. Powiedziałbym, że poczuł się nawet


zawiedziony. Przyszedł tu, albowiem wytypowany został przez swych współplemieńców, aby
wypełnić niewymownie przykre w ich odczuciu i śmiertelnie niebezpieczne zadanie. Teraz
jednak chciał się już od niego jak najszybciej uwolnić.

W takim razie - odezwał się, prostując nieco - nie jest to dla ciebie, panie! Przyniosłem to dla
Niebian — i zaczął zbierać się do odejścia.

Na odchodnym dodał jeszcze:

- Ilekroć pojawią się Niebiańscy Bogowie, mamy obowiązek przynieść im daninę ofiarną,
albowiem tylko ona ma moc łagodzenia ich okrutnego gniewu.

Krawędzie skrzyni oraz wąskie postronki coraz głębiej wrzynały się w wątłe ciało starca.
Nie mogłem pojąć, skąd brał na to tyle siły, zwłaszcza że tak jak przyszedł, poderwał się
nagle, i ruszył w powrotną drogę.

- Rzuć tę skrzynię na ziemię, ty stary durniu! Dlaczego uciekasz?


Przecież powiedziałem ci już, panie, dlaczego - odpowiedział nie odwracając się - Ponieważ
muszę!

Wtem przystanął i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, po czym zapytał, dysząc ciężko -
Nie obawiasz się, panie, tu, pośród tego dzikiego pustkowia nazywać mnie, nieznajomego,
starym durniem?

Do licha! Nie jestem żadnym filozofem, ale udało mi się, jak sądzę, zrozumieć naszą wspólną
sytuację. W gruncie rzeczy jesteśmy bardzo do siebie podobni, obydwaj robimy to, co
musimy! - krzyknąłem w jego kierunku.

Starzec znów poderwał się do ucieczki. Biegł na chwiejnych nogach, potykając się co
chwila, aż w końcu zwalił się ciężko twarzą na ziemię. Górna część pokrywy odpadła,
odsłaniając wnętrze ofiarnej skrzyni. Podbiegłem szybko, aby pomóc mu wstać i wówczas
zobaczyłem, że skrzynia kryje w sobie najwspanialsze krystaloidy, jakie kiedykolwiek
widziałem. Zabrałem staruszka do wnętrza rakiety i opatrzyłem mu rany. Potem pokazałem
wszystkie cuda i wspaniałości techniczne statku. Wtedy dopiero zaczął pojmować, skąd biorą
swoją potęgę Niebiańscy Bogowie. Wyjaśniłem mu, że tylko doskonała znajomość praw
natury pozwala rządzić, nieważne dobrze czy źle, każdym, kto tego prostego faktu nie potrafi
pojąć. Staruszek chichocząc łobuzersko, pomagał mi wymienić zniszczone krystaloidy,
niezbędne, aby ruszyć statek z miejsca. Również uśmiechałem się pod nosem zadowolony z
obrotu rzeczy.

Tu na tym pustkowiu, pośród szalejącej wokół śmierci, okrucieństwa, bezgranicznej


chciwości, kiełkowały teraz posiadane własnoręcznie przez najeźdźców ziarna ich
nieuchronnej klęski. Jej cierpkich owoców mieli już niebawem skosztować. Czyniliśmy
ostatnie przygotowania do tego, do czego obydwaj, ten starzec i ja, byliśmy zobowiązani - do
złożenia daniny ofiarnej - haraczu, który w imieniu ludu planety Ordon po raz ostatni
wręczony miał być potężnym Bogom Niebios.
George G Snowden III Kampania
(Sometimes as a Stranger, Sometimes as a Friend)

Faza 1: Przenikanie

Pośród kukurydzianych pól ciągnących się wzdłuż i wszerz słonecznego stanu Iowa, w pełni
gorącego lata, wylądował Przybysz. Na polu panowała senna cisza jak zwykle przed
zapadnięciem zmroku. Bez pośpiechu Przybysz wygrzebał z torby parę oczu. Potem wybrał
nos. Starannie dopasował sobie uszy, ani nie za duże, ani nie za małe, właśnie w sam raz.
Następnie dobrał brwi, uczciwe brązowe oczy i odpowiednio do całości twarzy skorygował
jeszcze raz uszy. Teraz przyszła kolej na skórę, w którą wtarł odpowiedni proszek, aby
otrzymać koloryt opalenizny. Rozprowadził go ostrożnie i równomiernie po całej twarzy,
następnie po całym ciele. Skończył dopiero wówczas, gdy natarł dokładnie wszystkie
zakamarki stworzonego przed chwilą ciała. W końcu z materiałów, które miał w swojej
walizce, spreparował brązowe buty, szare spodnie, białą koszulę, szeroki skórzany pas,
kapelusz z dużym rondem chroniącym przed słońcem i lekko nakrapiany krawat - ale nie
płaszcz. Doskonałe wiedział, że nie będzie mu w tym klimacie potrzebny. Być może gdzie
indziej, być może o innej porze roku, w innej miejscowości ciepły płaszcz i czapka byłyby na
miejscu, ale przecież po to właśnie przeprowadzano tak liczne i szczegółowe badania, by
uniknąć konieczności zabierania dodatkowego bagażu. Statek i tak przepełniony był
zapasami, które miały wystarczyć mu na czas całego pobytu, od wylądowania, przez
kampanię, aż do jej zakończenia, kiedy to następni pójdą jego tropem. Ponieważ całą swoją
uwagę skupić miał na nowej formie życia, nie mógł więc troszczyć się o to, w co się ubrać i
co zjeść - jak przetrwać na tej obcej i odległej, zamieszkanej przez ludzi planecie.

Do miasta dotarł w samo południe. Podjechał kawałek autobusem i wysiadł tuż obok hotelu.
W takie upalne lato, jakie tego roku panowało w Iowa, maty hotelik, oddalony od centrum
miasta, pozostawał w większej części nie zamieszkany. Przybysz rozejrzał się uważnie
dookoła i doszedł do wniosku, że czegoś takiego właśnie poszukiwał. Zadowolony wszedł na
górę do swojego pokoju. W pierwszej kolejności zamknął drzwi na klucz, a potem rozebrał
się, układając bardzo uważnie wszystkie swoje części, aby w razie potrzeby włożyć je szybko
i bez trudu na siebie. Niewidoczny wyciągnął się swobodnie na łóżku. Owładnęły nim teraz
niejasne wrażenia. Najpierw przybierały one postać czysto ludzkich potem jakichś innych, aż
w końcu rozprężony i zadowolony uświadomił sobie, że pierwsza część planu powiodła się
znakomicie.

Faza 2: Kontakt

Mijały długie tygodnie, podczas których ładownik rozpadał się z wolna i wrastał w ziemię.
Tymczasem Przybysz docierał wszędzie. Bywał wśród ludzi, starał się być dla nich to kimś
obcym, to znów kimś szalenie bliskim. Dzięki umiejętnym zmianom twarzy z nadzwyczajną
łatwością potrafił wtopić się w tłum. Lecz kiedy nadszedł czas, aby przenieść kampanię na
Wall Street, uwielbiał, podczas nielicznych chwil wypoczynku, stawać pod pomnikiem
Jerzego Waszyngtona, który usytuowany był nie opodal schodów prowadzących do starego
gmachu, mieszczącego jeden z oddziałów Skarbca. W takich chwilach wyglądał jak typowy
człowiek interesu. Szczególnie, gdy wyprostowany stał z gotowym tekstem przemówienia.
Surowe spojrzenie jego stalowoniebieskich oczu, przypatrujących się wnikliwie spoza
małych, starannie dobranych okularów, nadawało Przybyszowi wygląd obywatela
bezwzględnie uczciwego i dżentelmena w każdym calu. Godności dodawał mu szary garnitur
w jasnoczerwone drobne paski oraz wyjątkowo gustownie dobrany krawat i chusteczka.
Wieczorami, bez rozgłosu, odwiedzał murzyńskie dzielnice. Jego cieple piwne oczy wyrażały
wówczas współczucie i zrozumienie. To ciepło przenikało słuchaczy, gdy wchodził między
nich równie ciemny jak oni, mroczny, jak skrywający ich cień, czarny, jak zalegająca wokół
noc. Mówi! do nich ich językiem, jadł to, co i oni jedli, radował się ich muzyką. Wybijał
stopami mocny rytm tak wspaniale, jak gdyby niczego innego nie robi! w życiu poza tańcem.
Kochali go. Gromadzili się wokół tłumnie, ściskali i poklepywali go. Czasami brali go na
ramiona, aby tym głębiej wyrazić swoją wiarę w to, że jest z nimi. Był ich człowiekiem.

Jako kandydat zasłynął z wystąpień skierowanych do towarzystw kobiecych. Mówił o ich


problemach, o ogrodnictwie, o emancypacji, o modzie. Starał się rozumieć kobiety, a one
skupiały się u jego boku. Zapach ich perfum unosił się i mieszał z jego zapachem, który
pozostawał jeszcze długo w pomieszczeniu po jego wyjściu. Kobiety uwielbiały rozmawiać o
jego subtelnej naturze, cieple i wyjątkowej urodzie. Wydawał się poruszać najskrytsze
pragnienia każde] z nich, być nadzieją na przyszłość, niejako jedną z nich. Stawał się synem
każdej z matek i starszym bratem każdej z sióstr. Gdziekolwiek się pojawił, pozostawiał po
sobie niezatarte wrażenie człowieka wrażliwego i bystrego, subtelnego i mocnego zarazem.
Przybrał nazwisko Spencer W. Graham. To było rzetelne i uczciwe nazwisko, które na długo
zanim wyruszył w swoją długą podróż wybrało mu centrum komputerowe. Miało odpowiadać
jego osobowości i stanowić harmonijnie dobrane tło językowe do jego wystąpień. Wszystko
to nie miało dla niego znaczenia, gdyż znajdowało się poza sferą jego doświadczeń, lecz dla
mieszkańców tej ziemi znaczyło bardzo wiele.

Pytano go więc, co znaczy inicjał „W" w jego nazwisku. Na Północy odpowiadał, że


pochodzi od Waszyngtona, na Południu natomiast od Warm Springs. Podczas spotkań na
Zachodzie jego pochodzenie wiązał z przymiotnikiem „wspaniały", tu obiecywał bowiem
wspaniały kraj wspaniałym ludziom. Jego szeroki, szczery uśmiech, ciepłe słowa pomagały
utwierdzić wyborców w przekonaniu, że to, czego tak gorąco pragną, jest w zasięgu ręki, jest
możliwe w najbliższej przyszłości, jeżeli tylko zdecydują się wybrać go na prezydenta.

Faza 3: Zagląda

Ostateczny wynik kampanii był przesądzony. Zorganizowano ją zbyt starannie, aby się
mogła teraz zakończyć inaczej niż zwycięstwem. Przybysz wszedł do Białego Domu w
Waszyngtonie rekordowo szybko, jeśli wziąć pod uwagę, jak niewiele czasu zdołało upłynąć
od chwili, gdy opuścił kukurydziane pola Iowa. Ludzie wiedzieli, że jest jednym z nich,
dlatego kochali go i obdarzali bezgranicznym zaufaniem. Uwielbiano jego maniery, sposób
wysławiania, jego solidne amerykańskie nazwisko. W pewnym stopniu był każdym z nich,
gdyż każdy odnajdował w nim siebie.

Przybysz miał też liczną rodzinę, którą stworzył na potrzeby kampanii. Stanowiła ona wręcz
konieczne tło i zawsze była u jego boku. Jednak zawsze usuwał ją dyskretnie, jeśli tylko
któryś z rozentuzjazmowanych wyborców zdołał wtargnąć na scenę. Chciał być sam, ażeby
wyborcy tym bardziej mogli nacieszyć się swoim idolem. Używał jej i potem, jednak teraz,
kiedy miał już w ręku władzę, rozmontował jej poszczególnych członków na części i
dyskretnie usunął. Na czas, który mu pozostał, rodzina nie była mu już potrzebna.

Wybór wiceprezydenta obwarowany został szczegółowymi dyrektywami podręcznymi, jakie


bezwzględnie obowiązywały Przybysza. Miał to być człowiek uczciwy, ale prostolinijny. Na
tyle słaby i pozbawiony woli, by nie podjąć prób ingerowania w sprawy prezydenta, a co
ważniejsze ograniczony na tyle, żeby nie zorientować się w faktycznej sytuacji, jaka
powstanie, gdy przybędą następni. Jeśli zaś odważyłby się przedsięwziąć jakieś kroki, na
wszystko powinno było być za późno, w każdym razie na tyle, by zmienić bieg wypadków.
Nadzieja narodu powinna była skupiać się na nowym prezydencie, jednocześnie naczelnym
dowódcy wszystkich sił zbrojnych - jedynym odpowiedzialnym za losy kraju, nikim innym.
Wszyscy obywatele, którzy zawierzyli mu w wyborach, powinni byli oczekiwać jego decyzji.
Na to tak długo i ciężko pracował. Ale on podejmować ją będzie długo, bardzo długo...

Nad Waszyngtonem szybko zapadała noc. Spadł obfity śnieg i ciął ostry mróz — jak to
zwykle bywa tu pod koniec stycznia. Ciężka zima wymiotła z ulic wszystko cokolwiek żyło.
Zmusiła do zaszycia się w czterech ścianach przytulnych domów. Rozmawiano głównie o
ostatnich wyborach. Gdyby nawet teraz zalęgło się w czyjejś głowie niejasne podejrzenie pod
adresem prezydenta, to i tak byłoby już na wszystko za późno. Zresztą nie było to możliwe.
Prezydent Graham lokował się spokojnie w Białym Domu, pozostając dla wszystkich
obywateli nadzieją i gwarancją ładu i pokoju świata. Ponadto emocje, jakie w tym momencie
cichły, i tak skierowane były na zmagania z zimową wichurą i szalejącymi zadymkami.

Dzień miał się ku końcowi. Inauguracja i uroczyste zaprzysiężenie stało się faktem. W
pamięci z wolna zacierały się niedawne obietnice i wygląd członków prezydenckiej rodziny.
Mijały kolejne dni. Niekiedy tylko ktoś odważył się zapytać: „Gdzie podziała się pani Joan
Graham?" Ale nie padała wówczas żadna odpowiedź. Prezydent nadal bywał na oficjalnych
przyjęciach, więc nie było to takie ważne, co stało się z jego żoną. Liczyło się jedno — był
wśród nich.

Wiatr uderzał ciężko w szyby. Było już dobrze po północy, kiedy prezydent Stanów
Zjednoczonych podszedł do okna w swojej sypialni. Nagle odwrócił się. Spojrzał na białą
pościel łóżka i wybuchnął śmiechem, który rozległ się echem w pustym pokoju. Jego twarz
nie była już teraz jego twarzą, a ciało nie przypominało w niczym ludzkiego ciała. Do pokoju
wpadł promień zimowego księżyca. Jego martwe chłodne światło przeniknęło na wskroś ciało
Prezydenta. Jedyny cień, jaki kładł się na grubym dywanie, rzucały ażurowe okiennice w
sypialni.

Przed świtem powinni tu być - mruknął do siebie półgłosem - O ile przybędą na czas. No, ale
gdy zjawią się, ściemnieje poranne niebo w gęstych rojach pszczół.

Spodobało mu się to porównanie. Roześmiał się znowu.

Dlaczego mają nie przybyć? - myślał. Przybędą gotowi opanować tę planetę, aby
przekształcić ją w nowy, obszerniejszy dom dla siebie. To doskonałe rozwiązanie nękających
ich od dawna problemów: niezgody, przeludnienia, zanieczyszczeń, braku surowców i
minerałów. I to bez potrzeby rozpętywania wojny! Sposób kolonizacji Ziemi dopracowano
naukowo do najmniejszego szczegółu. Był nie do wykrycia. Niezwykła prostota całej operacji
polegała na tym, że był teraz przywódcą - najpotężniejszym z ludzi. I nikt nie był na tyle
silny, by stanąć mu teraz na drodze. Nikt też nie był w stanie odwieść go od podjętego
zamiaru. Miał w swoim ręku najważniejszy ośrodek dyspozycyjny Ziemi. Dokładna analiza
danych dowodziła, że na przeprowadzenie całej operacji wystarczy w zupełności zaledwie
kilka godzin, jakie dzielą zmierzch od świtu.

Przybysz - Prezydent odwrócił się od okna i niewidzialny cicho położył się na łóżku
Lincolna. Przed inwazją i związaną z nią paniką, potrzebował odpoczynku. Wiedział, że
miliony przerażonych ludzi zwrócą się do niego w poszukiwaniu ratunku i po rozkazy,
których nigdy jednak nie wyda. Uśmiechnął się. Zasnął.

Za oknami, niedaleko, dało się słyszeć cichy, narastający z wolna warkot silników. Gwiazdy
zaczęły pogrążać się w gęstniejącej ciemności.
JEFF BARNES Spotkanie
(The Reunion)

Gapił się na karalucha.

Takich mniej więcej słów użył Blumhoff, mój ogrodnik. Ściślej biorąc, powiedział tak:
„Wysunął czubki butów poza balustradę i gapił się bezmyślnie na karalucha". Cóż, Blumhoff
zwykł myśleć o sobie, że jest dowcipny, ale moim zdaniem to zwyczajny półgłówek. Aliści
na ogrodnictwie zna się wybornie. No cóż, to oczywiste. Za taką pensję, jaką mam w
zwyczaju płacić, nie może mi się tu pałętać ktoś bez kwalifikacji.

Odbiegłem jednak od tematu. Ale każdy wie, że mi ujdzie wszystko na sucho. Jestem wręcz
obrzydliwie bogaty, a to, jak wiadomo, wzbudza powszechny respekt. Tak to już jest, im kto
bogatszy, tym mu więcej wolno. Bogatych słucha się bez względu na to, czy mają coś do
powiedzenia, czy też nie. Weźmy takiego Blumhoffa. Słucha mnie z otwartą gębą, chociaż
godzinami mogę pleść kompletne bzdury.

Ale, ale, znów zboczyłem z drogi. Najlepiej będzie, jeśli powrócę do karalucha, skoro to on
właśnie ma być bohaterem mojej opowieści. Na ogół nie zwracam uwagi na insekty. Moim
zdaniem owady są zbyt odrażające, by poświęcać im czas, niemniej jednak nadeszła stosowna
pora, żeby zająć się w końcu tym wyjątkowym osobnikiem. Bądź, co bądź był moim
bliźniaczym bratem, którego nie widziałem od jego śmierci w 1895 roku.

Myślę, że nie będziecie mieć nic przeciwko temu, jeśli na chwile cofnę się nieco w czasie.
Ale zaraz... Co to ja chciałem powiedzieć? Aha, już wiem. Otóż zarówno mój bliźniak,
William, jak ja, obdarzeni zostaliśmy nadzwyczajnym wprost talentem - zdolnością
nawiązywania telepatycznych kontaktów z innymi ludźmi. Co więcej, jak się okazało, nie
utraciliśmy nic z naszej zdolności nawet po stu latach, jakie minęły od czasu naszych
ponownych narodzin. Co jest zrozumiałe samo przez się. Gdyby było, bowiem inaczej, żadną
miarą nie potrafiłbym rozpoznać w najzwyklejszym karaluchu mego ukochanego brata.

Zafascynowani, więc odkrytą w sobie umiejętnością, skupiliśmy całą naszą uwagę na


okultyzmie. Z czasem zgromadziliśmy nawet niezłą kolekcję książek na ten temat. W
chwilach wolnych, gdy nie pochłaniała nas lektura nowo zdobytych pozycji, próbowaliśmy
swych sił w czarach. Rzecz jasna większość naszych usiłowań kończyła się fiaskiem, jedno
wszak - jak się sami przekonacie - musiało nam wyjść w końcu zupełnie dobrze. Naturalnie
nie mogliśmy o tym wiedzieć przed śmiercią. Nie, skąd. To jedyne udane zaklęcie magiczne
miało wiele wspólnego z reinkarnacją. Najprawdopodobniej dawało ludziom moc
zapamiętywania wszystkiego, co tylko przydarzyło się im w poprzednim życiu, począwszy od
chwili wypowiedzenia zaklęcia. Doskonale pamiętam stówa Williama, który powiedział
wtedy: „Arturze, jeżeli kiedykolwiek dowiemy się, czy nasze zaklęcie nabrało mocy, to z całą
pewnością będzie to już po naszej śmierci". Wspaniała perspektywa, Williamie. Nie ma, co.
Doskonała.
William utopił się w 1895 roku. Przez pewien czas usiłowałem nawet skontaktować się z
jego duchem, ale bezskutecznie. Wkrótce potem całkowicie straciłem zainteresowanie do
okultyzmu. Byłem przekonany, że po prostu nie dopisało nam szczęście. Niegdyś była to dla
nas wspaniała zabawa, teraz jednak, bez brata, kompletnie straciła dla mnie sens. I tak aż do
końca 1928 roku nie miałem najmniejszego pojęcia, że nasze okultystyczne eksperymenty
zaowocowały jednak sukcesem. Pamiętam, prowadziłem wówczas samochód i zdaje się
wziąłem trochę za ostry zakręt. Mój wóz wyleciał z szosy, jak wystrzelony z procy i rąbną! z
impetem w drzewo. Co nastąpiło potem, nie potrafię sobie przypomnieć. Ocknąłem się
dopiero w... kołysce.

Zupełnie nie pamiętam, jak odbyły się moje powtórne narodziny. Nie wiem, ile mogłem
mieć wtedy tygodni, czy może zaledwie dni, ale leżąc w beciku, doskonale pamiętałem swój
wypadek. Stopniowo też zacząłem przypominać sobie i inne szczegóły. Wkrótce niemal z
detalami potrafiłem odtworzyć całe swoje wcześniejsze życie. Również to, jak się pisze, czyta
i liczy. Uważano mnie za cudowne dziecko.

Tyle, jeżeli chodzi o przeszłość. Teraz ze spokojnym sumieniem wracam do mojego brata-
karalucha. Nie muszę nikogo przekonywać, że było to dla mnie wręcz szokujące spotkanie.
Jak wspomniałem, wypoczywałem właśnie na werandzie, kiedy nagle wyczułem obecność
Williama. Od razu wiedziałem, że nie odrodził się w obecnym życiu jako człowiek, skoro
jedyną ludzką postacią, jaka znajdowała się w zasięgu mojego wzroku, by! Blumhoff, mój
ogrodnik. Wtem spostrzegłem karalucha. Był tuż obok. O parę stóp.

William? - spytałem, telepatycznie rzecz jasna.

Artur? - odpowiedział pytaniem - Artur!? To ty?! To naprawdę ty?!

- A któż by?

- Och, jak się masz, bracie? Nie widziałem cię kopę lat! Co?

- Wspaniale, Williamie. Naprawdę wspaniale. Ale nie nazywam się już tak jak dawniej. Teraz
jestem Edward Forester Lyons - multimilioner.

- Muszę przyznać, że to robi piorunujące wrażenie. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu,
będę po staremu nazywać cię Arturem. Co? Chociażby z sentymentu do dawnych dobrych
czasów.

Ależ oczywiście, nie mam nic przeciwko temu - zapewniłem go - No, ale powiedz mi, mój
drogi, co u ciebie, jak się miewasz?

Czy to ma być dowcip, Arturze?! - spytał wyraźnie poirytowany - Co masz na myśli, pytając:
„Jak się miewam?" Spójrz na mnie, Arturze! Na miłość boską, jestem karaluchem! A przecież
doskonale wiesz, jak nienawidzę karaluchów!

- Och, tak. Zupełnie zapomniałem. Przepraszam cię, Williamie.

To była prawda. William nienawidził karaluchów jak mało czego. W istocie nienawidził
wszelkich insektów i robactwa, ale karaluchów chyba najbardziej. Biedny William! Przez z
górą setkę lat pałał do nich nienawiścią, aby w końcu samemu stać się jednym z nich. Jakiż
musiał to być cios dla jego ego. Tak. Z całą pewnością było to szalenie przygnębiające
doświadczenie. No cóż, ja wiodłem sobie żywot zadowolonego z siebie i niewymownie
szczęśliwego multimilionera, podczas gdy mój rodzony brat żywot lichego karalucha.
Doprawdy, sam już nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Ostatecznie sytuacja nie była taka
prosta. Zresztą ciekaw jestem, co wy powiedzielibyście mu na moim miejscu?

No tak, tak! Ale nim stałeś się karaluchem, musiałeś mieć jakieś inne życia, nieprawdaż?
Arturze? - zapytałem.

Kilka - odparł krótko.

- Więc opowiedz mi o nich, Williamie. Ciekaw jestem, co działo się z tobą po śmierci w 1895
roku.

Oprócz ciekawości kierowała mną nadzieja, że opowiadając o swoich kolejnych


wcieleniach, choć na chwilę zapomni o swojej karaluszej egzystencji.

Tylko raz byłem bogaty, Arturze - powiedział z rozrzewnieniem - To było w moim


pierwszym życiu po śmierci. Brzmi to dość paradoksalnie, nie uważasz? Moje pierwsze życie
po śmierci! Tak czy owak powodziło mi się wówczas bardzo dobrze na giełdzie. A w roku
1920 opływałem dosłownie we wszystko.

- W latach dwudziestych?!

- Tak. Dokładnie aż do dwudziestego dziewiątego. Chyba nie muszę ci przypominać, co stało


się potem?

- Tak. To był fatalny rok, oczywiście.

- Okropny! Żyłeś w tamtych czasach?

- O tak. Zmarłem, w 1928, ale zaraz urodziłem się na nowo. Moja rodzina klepała biedę w
czasie kryzysu. Na szczęście byłem jedynym dzieckiem, ale i tak, jak wszyscy, jedliśmy z tej
samej głodowej miski. To była straszna szarpanina, prawda. Niemniej, zanim osiągnąłem
właściwy wiek, poszedłem do college'u. Dzięki Bogu mieliśmy na to dość pieniędzy. Koniec
końców zostałem prawnikiem i odłożyłem niezgorszą sumkę, którą potem rozsądnie
zainwestowałem. No i teraz jak widzisz jestem multimilionerem.

Ja odrodziłem się w moim nowym życiu w 1929 - rzekł smętnie.

- Zaraz, zaraz! Przecież w dwudziestym dziewiątym zostałeś przecież bez grosza, o ile dobrze
pamiętam?

- Zgadza się. I z tego właśnie powodu palnąłem sobie w łeb.

- Jezu Chryste! Ależ to okropne!

- Tak, nie przeczę.

- A co było potem, w następnym wcieleniu?


- Och, moje kolejne życie zapowiadało się wcale obiecująco... no, powiedzmy przez pewien
czas. Urodziłem się jako Dawid Logan jeszcze w tym samym dwudziestym dziewiątym roku.
I tak jak ty miałem ciężkie dzieciństwo z powodu kryzysu. Ale na szczęście dzięki
zapobiegliwości rodziców, mogłem również ukończyć college, ponieważ w latach
czterdziestych wiodło się nam coraz lepiej. Zostałem inżynierem. W 56 poślubiłem młodą
dziewczynę, Carol McClure. Myślałem, że czeka mnie prawdziwy raj. Wprawdzie nie
mieliśmy dzieci i nie byliśmy bogaci, ale wiodło nam się wcale nieźle. Byliśmy szczęśliwi...
to znaczy ja byłem szczęśliwy...

A Carol nie? - zapytałem zdziwiony.

- Najwidoczniej nie, skoro w 1961 wpadłem na trop jej romansu z niejakim Frankiem
Gruberem.

- Twoim przyjacielem?

- Dobry Boże, nie! Frank Gruber sprzedawał farby. Za każdym razem, gdy coś mówił,
podnosił głos, jakby targował się z kupującymi. Na dodatek był gruby i miał bardzo
przerzedzone włosy. Wyglądem przypominał dwustufuntowe niemowlę. I jakby tego mało,
pozbawiony był całkowicie jakiejkolwiek osobowości. Możesz sobie teraz wyobrazić, co
czuje człowiek, kiedy wie, że jego żona zdradza go z takim właśnie facetem.

Nie, nie mogę - odparłem - Nigdy nie byłem żonaty.

Masz szczęście. Franka interesował przede wszystkim golf - ciągnął dalej - Grywał w każdą
sobotę i prenumerował wszystkie możliwe magazyny golfowe. Tak, jeżeli interesowało go
coś poza Carol, to był to z całą pewnością golf. Powiem ci, Arturze - nie mogłem dłużej
znieść myśli, że Carol zdradza mnie z tym cholernym grubasem.

- I jak się to wszystko skończyło?

- Zastrzeliłem się.

- Znowu?!

- Znowu. Ale to nie byłoby jeszcze takie najgorsze. W tym wszystkim najokropniejsze było
to, że odrodziłem się jako pająk i to we własnym domu, w którym po ślubie z Carol
zamieszkał Frank Gruber.

- To makabryczne, Williamie! Doprawdy, wprost makabryczne! Przez wszystkie twoje życia


prześladuje cię jakieś fatum.

- O Boże! Arturze! Spróbuj tylko wyobrazić sobie moje życie. Być pająkiem we własnym
domu i oglądać swoją kochaną żonę, jak uprawia miłość z tą przelewającą się górą sadła,
Frankiem. Arturze, czy potrafisz to sobie wyobrazić?

Nawet nie próbuję - odrzekłem.


- Wprost odchodziłem od zmysłów. I żebym, chociaż przeobraził się w jakiegoś jadowitego,
to mógłbym przynajmniej dochodzić zemsty. Ukąsić tego grubasa. Ale gdzie tam. Zostałem
pozbawiony nawet tego! Co najwyżej mogłem wzbudzić w nim zaledwie obrzydzenie.

- Skąd wiedziałeś, że nie jesteś jadowity?

- Wystarczająco dużo pająków naoglądałem się wokół siebie w poprzednich wcieleniach, by


mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Co prawda nie mogłem określić gatunku, do
jakiego należałem, ale wiedziałem, że jadowity nie jestem. A poza tym przyszedłem na świat
wraz z licznym potomstwem, co upewniło mnie bez reszty w tym przekonaniu.

- Zawsze podziwiałem twój zmysł obserwacji, Williamie. Ale powiedz mi, jak to się dla
ciebie skończyło?

- No cóż, Carol zawsze czuła organiczny wstręt do pająków. Przerażały ją. Pewnego dnia
spostrzegła mnie i podniosła straszny wrzask. Naturalnie nie mogła wiedzieć o moim
istnieniu, bo i skąd. Dla niej byłem po prostu pająkiem i już. Nadbiegł Frank i jak prawdziwy
bohater, ocalił ją. Zabił mnie zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal".

I co powiecie po wysłuchaniu tej koszmarnej historii? Na dodatek widać było aż nadto


wyraźnie, że cala ta sprawa męczy go nadal. Usiłowałem zmienić temat.

A co z twoim następnym życiem, Arturze? - spytałem.

Nawet nie pytaj - odpowiedział niechętnie.

- Nie chcę o tym mówić.

- Aż tak źle?

- Sam widzisz, jaki nędzny wiodę żywot. Jedno niekończące się pasmo udręki. Niezmiennie.
Dożyłem dwudziestu lat i, choć to niewiarygodne, po raz trzeci popełniłem samobójstwo. To
wszystko, co ci mogę powiedzieć na ten temat, okay?

- W porządku. Niech i tak będzie. Zrozum, próbowałem ci tylko pomóc uwolnić się od twoich
kłopotów, ale wydaje mi się, że bez rezultatu. Nie wiem, co ci powiedzieć, Williamie.
Doprawdy nie wiem. Ja tu sobie jestem multimilionerem, a ty tam zwyczajnym karaluchem.
No i co ja w tej sytuacji mogę powiedzieć?

- Nic, Arturze. Absolutnie nic. Przypuszczam, że taki właśnie ma być mój los. Jednak prawdę
powiedziawszy, nie mogę się już doczekać następnego życia. Prawdopodobnie nie będzie ono
dużo lepsze, jednakowoż nie wyobrażam sobie, aby mogło być ono aż tak złe jak to. Jestem
przekonany, że każde następne będzie, choć odrobinę lepsze.

Znacie jakiegoś pesymistę? Każdy będzie prawdziwie nieszczęśliwy, jeżeli tylko dać mu
odrobinę nadziei. Tak, nie ma, co ukrywać. William stoczył się na samo dno rozpaczy, skoro
nie potrafił już wyobrazić sobie gorszego życia. Nie miałem wątpliwości, William znajdował
się na granicy ostateczności.

- Arturze, czy wiesz może, jak długo żyje przeciętny karaluch?


- Przykro mi, Williamie, nie mam zielonego pojęcia.

Tak, to był cały William, mój brat, karaluch wstrząśnięty do głębi swego żywota.

Cóż, William nie miał szczęścia. W swoim pierwszym życiu utonął, nie osiągnąwszy nawet
wieku dojrzałego. Trzy razy popełnił samobójstwo. A raz został zabity przez męża swojej
własnej żony i to zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal". Teraz był tu na
mojej werandzie - ohydny, cuchnący mały karaluch. Czyż, więc można mnie winić, że
rozgniotłem go w końcu obcasem? Ostatecznie to ja wyświadczyłem mu przysługę,
wyprawiając w kolejne życie.

Ale tak już między nami — nigdy nie przepadałem za karaluchami. Niemniej ciekaw jestem,
czy spotkam go jeszcze kiedykolwiek.
Posłowie
Zebrane w niniejszym zbiorze opowiadania ujrzały światło dzienne dzięki dwom konkursom
literackim ogłoszonym w latach 1981-1982 przez kalifornijskie wydawnictwo Fandom
Directory.
Nieprzypadkowo znalazły się one w książce skierowanej do polskiego czytelnika. Harry A.
Hopkins, wydawca, wraz z jury złożonym z ludzi profesjonalnie zajmujących się fantastyką,
wyłowił 2 kilkuset nadesłanych utworów te, które jego zdaniem najpełniej odzwierciedlały
tendencje panujące aktualnie w amerykańskiej fantastyce. Wobec niezbyt ostro zarysowanych
granic, podziałów i programów był to zabieg dość ryzykowny. Czas jednak dowiódł, że
wydawca miał po prostu nosa. Dziś wszystkie te tendencje zdążono już ponazywać,
pooceniać i poszufladkować.

Fandom Directory 1981 Fandom Directory 1982

Spośród ośmiu laureatów owych konkursów tylko dwaj — Frank V. Priore i Joseph M.
Shea — mieli już za sobą skromny dorobek literacki. Resztę stanowili debiutanci. Pierwszy,
był nowojorskim dramaturgiem, drugi, pochodzący z Południa, współpracował z kilkoma
profesjonalnymi magazynami science fiction, w tym z renomowanym „Amazing".

Joseph M. Shea Jeff Barnes

Myślę, że nie jest to powód do jakiegoś szczególnego zakłopotania, a już tym bardziej
wstydu. Tak się bowiem składa, że fantastykę ostatniego dziesięciolecia tworzyli w
przeważającej części ludzie, których nazwisk próżno poszukiwać w Encyklopedii SF
Nichollsa czy w jakichkolwiek innych przewodnikach po science fiction.
Jak doszło do tego, że fantastykę w USA zaczęła tworzyć grupa młodych pisarzy?
W połowie lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii i Stanach powstało ugrupowanie
literackie zwane Nową Falą, które w sposób bezpardonowy rozprawiło się z klasyczną SF
uprawianą przez Heinleina, Asimova, Von Vogta i innych.
Z kolei lata siedemdziesiąte przyniosły rozkwit fantasy oraz uznanie tym twórcom, którzy
choć należeli do awangardy respektowali prawa komercyjnego rynku, jak np. Harlan Ellison.
Fantastyka weszła więc w lata osiemdziesiąte w wersji zasadniczo spopularyzowanej. Z
jednej strony dominowała powieść przygodowa we wszystkich swych odmianach, z drugiej
uznanie krytyki zdobywały nadal wyłącznie utwory awangardowe, które zdołały rozstać się z
warstwą technicznych fajerwerków i niewiarygodnych przygód.
I oto nagle po roku 1980 początkowo fani, a później uznani wydawcy zaczęli coraz obficiej
sięgać po utwory wcześniej zapomniane czy nawet wręcz zdyskredytowane. Ta swoista moda
retro w SF zaowocowała wnet wznowieniami klasyków „złotego wieku". Przypomniano
wówczas opowiadania Sturgeona, Kuttnera, Leiberta, „Doc" Smitha, Cordwainera Smitha i
wielu innych. Aż wreszcie w roku 1983 młodzi pisarze - John Kessel i Rudy Rucker —
otwarcie wystąpili przeciwko Nowej Fali, postulując zwrot w kierunku klasycznej science
fiction.

Gardner Dozois, omawiając twórczość pisarzy pokolenia lat osiemdziesiątych, nie bez
kozery użył popularnych dziś określeń „cyberpunki" i „technopunki". Twórczość tych pisarzy
od samego powstania ruchu pozostawała, bowiem pod wpływem klasycznej,
stechnicyzowanej „hard SF". Inna sprawa, że sami pisarze nie lubili tych określeń, rezerwując
dla siebie raczej termin „neoklasycy". To dążenie pisarzy młodej generacji do przywrócenia
SF klasycznej formy widoczne jest w niniejszym zbiorku. Mamy w nim ujęte w nową formę
opowiadania oparte na klasycznych wzorach fantastyki. Wpływ np. Kuttnera widać w
satyrycznym opowiadaniu Franka Priore'a; Stapledon użyczył B. Bostonowi rozmachu w
kreśleniu dziejów rozumu we wszechświecie, zaś obsesyjny motyw inwazji, który tak mocno
zaciążył na powojennej fantastyce, powróci aż w dwóch opowiadaniach.

Ale fantastyka lat osiemdziesiątych to nie tylko retro w swych najróżniejszych wariantach.
Nadal poważną rolę odgrywać będzie baśniowa fantasy. Reprezentuje ją w naszym zbiorze
zręcznie napisane opowiadanie o żebraczce Matise, spuentowane dowcipnym finałem.

Do „neoklasyków" zwykło zaliczać się m.in. takich pisarzy jak Kim Stanley Robinson, który
pisywał utwory na wskroś realistyczne, choć zakończone zazwyczaj jakimś science
fictionerskim fajerwerkiem. By nie być gołosłownym, przypomnę tylko znaną nowelę Blac Air,
opisującą w realistycznej konwencji wyprawę hiszpańskiej armady przez Atlantyk
spuentowaną w zupełnie innym stylu.

Krytyka nazywa również Kima S. Robinsona i jemu podobnych pisarzy „humanistami",


sugerując ich mniejszy związek z nurtem „technologicznym" w literaturze SF. Moim zdaniem
opowiadanie Seria/ zbliża się najpełniej do tego właśnie nurtu odświeżonej fantastyką klasyki.
Na dobrą sprawę nie ma w nim niczego z „prawdziwej" fantastyki. Nawet głębia
trójwymiarowego filmu mogłaby tu być w gruncie rzeczy imaginacją. Narrator niczego w nim
nie rozwiązuje do końca. Poprzestaje na sugestiach — reszta pozostaje w gestii wyobraźni
czytelnika.
Mówiąc o fantastyce, często podkreśla się jej ponadnarodowy charakter. Po części słusznie.
Jednak autentyczna atmosfera kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych uchwycona
przez G.G. Snowdena w Kampanii nadaje zbiorkowi bardzo amerykański charakter.

Zbiorek nasz ma - jak sądzę - jeszcze jedną zaletę. Otóż pokazuje on literaturę, której udało
się uniknąć raf wulgaryzmu, tak bardzo właściwego dla prozy lat osiemdziesiątych, zwłaszcza
tej z nurtu „cyberpunkowego". Może to i dobrze. Ani bowiem Wydawcy, ani autorowi nie
zależało na zbudowaniu reprezentatywnej antologii. Może przy innej okazji. Na razie polski
czytelnik otrzymuje zbiorek bardzo różnorodny stylistycznie i tematycznie, a co równie
ważne, pisany według najnowszych tendencji literackich. Zbiorek interesujący, zabawny,
raczej ku rozrywce aniżeli głębokiej refleksji sporządzony.

Ryszard P. Jasiński
Spis treści

TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5

FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15

EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35

BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41

A. J. ONIA
Serial (Serial) 51

JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64

GEORGE G. Snowden III


Kampania
(Sometimes as a Stranger, Sometimes as a Friend) 71

JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80

Posłowie 91
Dodatek, napisany w roku 2005

Z grona pisarzy do tego zbiorku wybrałem ośmiu. Jednym z nich okazał się słusznie
wyłowiony spośród 12 000 nowych autorów Bruce Boston, który zrobił oszałamiającą
karierę na rynku amerykańskim, nie tylko jako prozaik, ale przede wszystkim jako największy
poeta, piszący wiersze, wzbogacając poetykę gatunku literatury fantastycznej, przenosząc
romantyczne dziedzictwo, z którego wywodzi się fantastyka, a przede wszystkim fantasy na
grunt XX-wiecznej liryki. Nie jest o najgorzej, jeśli się weźmie pod uwagę mnogość literatury
SF na rynku.

Uzupełniony Spis treści

TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5

FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15

EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35

BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41
Bruce Boston Krótki życiorys autora ze zdjęciem

A. J. ONIA
Serial (Serial) 51

JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64

GEORGE G. Snowden III


Kampania
(Sometimes as a Stranger, Sometimes as a Friend) 71

JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80

RYSZARD P. JASIŃSKI
Posłowie 91

You might also like