Professional Documents
Culture Documents
SERIAL
Wybór amerykańskich opowiadań
Science fiction
GLOB
Szczecin 1989
Przekład
RYSZARD P. JASIŃSKI
Tłumaczenia dokonano na podstawie
„Fandom Directory” 1981, 1982
Grafika
PRZEMYSŁAW KALEŃSKI
Redaktor
JÓZEF KRZYŻANOWSKI
Redaktor techniczny
BOGUSŁAW JÓŹWIAK
Korektorka
ANNA MALINOWSKA
ISBN 83-7007-205-4
Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1989 r.
Wydanie pierwsze. Nakład 63650 + 350 egz.
Ark. Wyd. 3,5 Ark. Druk. 3
Papier offset,. Kl. III 80 g, rola 70 cm
Oddano do składania w maju 1988 r.
Skład – Prasowe Zakłady Graficzne Koszalinie
Do druku podpisano w styczniu 1989 r.
Druk ukończono w lutym 1989 r.
Druk i oprawa – Szczecińskie Zakłady Graficzne
Zam. 0581/11.10/88/II. M-6/111
Cena zł 420,-
Spis treści
TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5
FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15
EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35
BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41
A. J. ONIA
Serial (Serial) 51
JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64
JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80
Posłowie 91
Tim Jones Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate)
— Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! — warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego
gęsto rynek w Starhmoor.
Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz łzy
płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i
straszliwego głodu, jaki jej dokucza! Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie
tego przynajmniej osiemnaście lat, wiec wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia.
Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić uwagi
na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej słabo.
Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa. Chociaż
ochłap jaki.
„Nie! Nigdy więcej!" — Otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w tym
momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie
o jedzeniu to pierwsze oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w
takim stanie, szybko zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z
całych sił próbowała przełamać słabość i stanąć na nogi. „Gdzieś w Starhmoor — myślała
pospiesznie — muszą być przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko
gdzie?! Stragany na rynku nie wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak
ona nie wolno było wchodzić do zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również
nie rokowały nadziei na zdobycie nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości
mieszkańców tej lichej dzielnicy nie powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise.
Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których dokonywano
kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno-zachodniej części
muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników miasta. Żaden
człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko pchnięty
szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem.
Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające
krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i
wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise
musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele.
Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich
budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na
ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził
graniczące z obłędem przerażenie.
Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła szybko,
odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć zasłyszane
niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi ludzkich ciał
trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć, jak
doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie rozpaczy
porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz
obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie,
tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości
wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko,
czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód.
Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się myśli. Z
pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na niebacznych
śmiałków. Znała je z opowieści strażników wież. Zwalniała teraz z każdym krokiem, słabła,
ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzielił się nagle w dwu
przeciwnych kierunkach na kształt litery „V7".
Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod nią
rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży przesuwały
się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś na kształt
zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o bar wie zakrzepie] łowi, inne tak przeźroczyste i
delikatne, ze z trudem można je było zauważyć. Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła
okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli
ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed
agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak
mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy. Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała
się w stronę dębowych wrót. Były odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem.
Czarna szczelina ziała przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w
każdej chwili coś na nią wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie
wślizgnęła się do środka. W tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest
obserwowana. Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe
w bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem.
Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim
ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otaczał ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie
w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego
kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez
szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero, gdy znalazła się dokładnie pod nią,
odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać się
na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak się
jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych
kroków.
Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła klapę
ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do pomieszczenia
znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok, było tam o tyle
widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała, aż wzrok
przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała się
zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się ponownie i
ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła jednak więcej,
niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał się od podłogi.
Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś bezkształtnej mary,
która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę zdawał się wypełniać
ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w podłogę. Po czym z
krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby czym prędzej zatrzasnąć
ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu.
w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.
Matise skurczyła się w sobie jeszcze bardziej, gdy tylko zbliżył się do niej.
„Uciec stąd! Uciec!" - to była jedyna myśl, jaka zaprzątała jej uwagę. Ale doskonale
wiedziała, iż jest już na nią stanowczo za późno. Nie próbowała nawet podnieść wzroku, by
na niego •spojrzeć. Sponiewierana leżała cicho na podłodze komnaty. Nie spostrzegła więc,
jak czarownik wzniósł nad nią ręce w modlitewnym geście. Jak zaczął osypywać się na nią
drobniuteńki pyłek, tak lekki, że najlżejszy nawet podmuch wiatru mógłby go zdmuchnąć.
Opadał powoli, lecz każde najdrobniejsze jego ziarenko, dotykając ciała, raniło je boleśnie
niczym rzucony z ogromną siłą głaz.
Słysząc słowa czarnoksiężnika, Matise jeszcze szczelniej przywarła do posadzki. Skuliła się
i zaczęła opadać w ciemność. Mroczną ciszę komnaty rozdarło nagle jej przeraźliwe wycie.
Czuła, jak ciało jej zaczyna palić się od wewnątrz, jak gdyby ktoś wlewał w nią roztopiony
ołów. Płonęła. Zwijała się konwulsyjnie z bólu od spalającego jej wnętrzności żaru. Zaczęła
rozszarpywać swoje ciało. Wbijała paznokcie tak mocno, że wraz z resztkami żebraczych
łachmanów wydzierała wielkimi garściami całe kawały żywego mięsa. W końcu spod
strzępów odzienia zaczęły wyzierać połyskujące matowo twarde jak kamień piaskowozielone
łuski. Nie wierzyła własnym oczom. Czuła do nich niewymowne obrzydzenie. A jednak
tkwiły w jaj własnym ciele. Zaczęła znów krzyczeć i rozpaczliwie łkać. Nie miała już jednak
wpływu na to, ze niegdyś ludzkie ręce, a teraz łapy, uzbrojone w trzy ostre pazury, darły
wściekle resztki jej ludzkiego ciała. Z jej boków poczęły wyrastać z wolna dwa
gigantycznych rozmiarów skrzydła, które swoim ciężarem przykuwały ją do ziemi. Szarpnęła
nimi rozpaczliwie i zaczęła unosić się niezdarnie we wszystkich kierunkach. Resztki ludzkiej
powłoki odpadały z niej, w miarę jak rosła i ogromniała. Nie wydawała już ani okrzyków, ani
nieludzkiego wycia. Stała nieruchomo, sycząc coraz głośniej i głośniej.
Ciesz się - rzekł z ironią - odtąd będziesz jedyną istotą rozumna w Elizji, która nie zdoła
wypowiedzieć żadnego słowa. Ale twoje milczenie pozbawi cię szans wyzwolenia z mocy
zaklęcia. I pamiętaj! Wieczny głód sprawi, że będziesz nieustannie poszukiwać żeru. Dlatego
wszyscy znienawidzą cię i zrobią wszystko, ażeby cię zgładzić. Nie ma jednak takiej siły,
która mogłaby pozbawić cię życia, he, he! A teraz idź precz! Wiedz też i to, że te mury
pozwolą ci przejść tylko raz jeden!
Ufny w swoją bezgraniczną moc odwrócił się z pogardą i ruszył ku wyjściu, pozostawiając
Matise swemu własnemu losowi. Nie przewidział, jak wielki popełnia błąd.
Matise z napiętą uwagą śledziła jego ruchy. Patrzyła, jak postukując obcasami, oddalał się
drobnymi krokami. A w miarę jak się oddalał, narastało w niej poczucie dojmującego głodu.
To samo, które przed chwilą przygnało ją tu do wieży. Mimo udręki, powodowanej nie
wygasającym żarem, uniosła łeb osadzony na długiej szyi, a gdy go nagle opuściła, mocne
szczęki pewnie uchwyciły w pół kroku odchodzącego czarnoksiężnika. Podrzuciła go lekko w
górę, jak robi to kot ze złowioną myszą.
Zacisnęła szczęki tylko jeden raz i poczuła, że gaśnie w nim życie. Zwarła je jeszcze
mocniej i czarownik zamarł w bezruchu. Co prawda był to dla niej zaledwie maleńki kąsek,
wszelako najsmaczniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przypadły jej były w udziale.
Frank V Priore Kawałek śliwkowego puddingu
Glombat chciał tej nagrody. Ba, pragnął jej. Pragnął jej tak strasznie, tak strasznie, że niemal
czul ją w garści. Niestety, chociaż był w swoim przekonaniu wspaniałym naukowcem - do
czego miał zresztą uzasadnione prawo — zawsze pozostawał o jeden krok z tyłu za swoimi
kolegami z światowego bractwa nauki. Podczas gdy taki np. Oppenbeimer wraz ze swoją
bandą czaił się z Projektem Manhattan w Los Alamos *, czekając tylko dogodnej okazji, aby
go urzeczywistnić, Glombat siedział nad Projektem Staten Island i to zaledwie o pięć mil
dalej. Jeszcze jako młodzieniec opublikował był rozprawę na temat teorii względności już na
rok przed Einsteinem! Niestety, z jego obliczeń wynikało, że E równa się mc do potęgi
trzeciej! Podobnie miała się rzecz z odkrytym w laboratorium Bella tran-zys-torem, który
przyćmił odkrywczą skądinąd pracę profesora Glombata nad syrop-zystorem.
I tak, gdy w świecie nazwiska von Brauna, Curie i Salka znane były w każdym niemal
domu, osiągnięcia Sidneya Glombata przechodziły zupełnie nie zauważone. Szczególnie zaś
na najwyższych szczeblach Batwell College. Dziś jednak zgorzkniały profesor postawił
wszystko na jedną kartę.
Siedział teraz w swoim gabinecie i obserwował z uwagą mały monitor video. Był
zadowolony z siebie. Przybyli wszyscy. I to tak wcześnie! Znakomicie, znakomicie! —
zacierał ręce. Chciał ich przytrzymać nieco dłużej, a potem zrobić wielkie wejście i
zaprezentować swoje genialne odkrycie, które postawić miało cały świat do góry nogami.
Ukryta kamera przesuwała się wolno, ukazując Dostojne Głowy wszystkich wydziałów
Batweli College stłoczone ciasno w pomieszczeniu sąsiadującym bez pośrednio z gabinetem
Glombata.
Profesor poprawił obraz n? monitorze o tryle, że pędzące dotąd galopem poziome pasy,
zaczęły teraz płynąć powolnym kraulem. W duchu przeklął elektronika, którego prosił o
naprawę urządzenia. U dołu ekranu wyłoniła się łysiejąca głowa dr. Roberta Penwille'a.
Unosząc się ku górze, wlokła za sobą korpulentne cielsko jego właściciela.
Pompatyczna dupa! - mruknął Glombat, zastanawiając się po raz setny, jak taki stetryczały
idiota, mógł otrzymać mianowanie na szefa Wydziału Lekarskiego.
Teraz począł wyłaniać się kanciasty tułów profesora Ruperta McLeoda, szefa Wydziału
Chemicznego. Obok niego odsłaniała swe wdzięki Maria Barlow, półanalfabetka, zarazem
kierowniczka Wydziału Językoznawstwa, która — zresztą najzupełniej, ale to najzupełniej
przypadkowo - była zarazem córeczką dziekana. Prawa ręka McLeoda ginęła z pola widzenia
kamery, jednakże błogi uśmiech na twarzy Marii Barlow upewniał Glombata, iż była ona
właśnie w tej chwili w ścisłym kontakcie z najbardziej intymnymi częściami jej ciała.
Kiedy Glombat upewnił się, że w gościach wyczerpały się już ostatnie zapasy cierpliwości,
wyłączył monitor, poprawił krawat, wyjął z szafki ochronny fartuch, otworzył wolno drzwi,
oddzielające obydwa gabinety, i zrealizował wspomniane wcześniej swoje wielkie wejście.
O tak! Idę o zakład, że masz, McLeod – zgodził się z nim skwapliwie profesor, odnotowując
w pamięci coraz szerszy uśmiech na twarzy bezgranicznie rozanielonej Marii Barlow.
Glombat wdrapał się na skrzynkę po wodzie mineralnej, którą był wcześniej ustawił
pośrodku sali, przepłukał głośno gardło i zwrócił się do zgromadzonych:
Dzień dobry państwu - zaczął. - Wiem doskonale, jak jesteście zajęci, dlatego od razu
przystąpię do rzeczy. Zgromadziłem państwa tutaj wszystkich razem, abyście mogli być
świadkami pierwszego na świecie pokazu działania wehikułu czasu.
Zapadła trwająca trzy i pół sekundy niczym nie zmącona cisza, podczas której koledzy
profesora Glombata usiłowali zorientować się, czy kpi z nich w żywe oczy, czy mówi
poważnie. Pierwszy ocknął się McLeod.
Doprawdy?! Wehikuł czasu?!- sapiąc ciężko, wydusił z siebie profesor Larkin, niski i gruby
szef Wydziału Matematycznego. Odwrócił się z oburzeniem i poprowadził ciało
pedagogiczne Blatwell College w kierunku wyjścia.
Szanowne grono profesorskie skupiło się w drzwiach. Jednakże nie spowodowały tego usilne
błagania Glombata, o nie. Raczej głęboki bas dr. Pemville'a, który dominował nad ogólnym
zgiełkiem.
- Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Myślę, że nawet warto poświęcić te dziesięć minut,
żeby zobaczyć, jak stary Glombat robi z siebie kompletnego idiotę!
Zawrzało jak w ulu. Po kilku bełkotliwych wystąpieniach ustalono, (zdaje się jednomyślnie),
żeby trzymać się razem i pójść za większością. I tak oto dostojne grono profesorskie, nie
ukrywając niechęci, zawróciło, skupiając swoją uwagę ponownie na profesorze Glombacie.
Poczciwina westchnął z ulgą i począł przechadzać się, wręczając każdemu z gości
kieszonkowy egzemplarz powieści „Kawałek śliwkowego puddingu".
Ależ tak! Tak - zadudnił z głębi gabinetu glos, przypominający tokującego basem skowronka.
Wszyscy mamy po jednym egzemplarzu tej cholernej książki! I co z tego? Wal dalej! Za
dwadzieściaminut mam umówioną wizytę w salonie piękności - i dobrze wymierzonym
hakiem pod żebro uciszyła chichot stojącego obok niej mężczyzny.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niezwykle cenny jest wasz czas. Ale, ale! Prawdę
powiedziawszy, to on właśnie jest celem naszego dzisiejszego eksperymentu, proszę
szanownego koleżeństwa. Dzięki moim odkryciom ludzie nie będą już dłużej niewolnikami
czasu. Staniemy się wkrótce jego panami! Pojmujecie, państwo?! Będziemy mogli
podróżować w czasie w tę i we w tę z tą samą łatwością, z jaką dziś jeździmy autobusami
miejskiej komunikacji z jednego krańca miasta w drugi. Mam zamiar osobiście udowodnić, że
jest to możliwe.
A-ale c-c-co wspólnego ma z tym ta k-k-książka? Glombat? - spytał zacinając się mały facet,
siedzący w pierwszym rzędzie. Był to szef Katedry Retoryki.
- Drogi profesorze Barnes, czy byłby pan tak uprzejmy i odczytał nam pierwsze zdanie z tej
strony?
Dało się słyszeć pospieszny szelest szybko przewracanych kartek i ogólny pomruk,
wyrażający powszechną akceptację dostojnego grona profesorskiego.
Wybornie! - rzekł Glombat. - A teraz, jeśli wszyscy skupią swoją uwagę na tym, co trzymam
w ręku...
Na Boga! Niech pan będzie ostrożny! - wrzasnęła kierowniczka biblioteki, nie mogąc dalej
utrzymać swoich nerwów na wodzy - Ten manuskrypt jest bezcenny dla wszystkich, którym
Batwell College leży choć trochę na sercu!
Proszę się nie obawiać - próbował uspokoić ją Glombat - Po zakończeniu mego eksperymentu
zwrócę bibliotece ten bezcenny egzemplarz w takim samym stanie, w jakim go stamtąd
wypożyczyłem... Hmm, powiedzmy, w prawie takim samym - dodał po chwili.
Zmie... zmienił manuskrypt Cranewortha! - jęknęła zbolała i osunęła się z hukiem na kolana.
Nikogo to jednak nie wzruszyło.
Wy-ma-zał. - powtórzyła niczym echo zrozpaczona bibliotekarka, bijąc się w piersi i rwąc
garściami włosy.
Glombat wzniósł, dłoń, starając się uciszyć tym gestem falę gniewnych pomruków.
- Pozwolę sobie zwrócić państwa łaskawą uwagę na datę uwidocznioną na wskaźnikach. Jak
zapewne raczyliście państwo zauważyć, jest 14 marca 1949 roku. Jeżeli ta data niczego
państwu nie przypomina, pozwolę sobie odświeżyć pamięć koleżeństwa. Otóż jest to dzień
poprzedzający przekazanie przez Eltona Cranewortha kompletnego maszynopisu swojemu
wydawcy. Zamierzam wkraść się do jego gabinetu, tego właśnie gabinetu, aby podmienić
jego egzemplarz powieści na mój.
- Ależ nie zamierzam niczego dowodzić. Dowód znajduje się bowiem w waszych rękach. Ta
książeczka dostarczy wszystkich dowodów. Craneworth zaniesie wydawcy ten, a nie inny
maszynopis, przez co strona 105 „Kawałka śliwkowego puddingu" zacznie się od zdania:
„Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że słyszę
pokojówkę". Będzie to dostateczny dowód, że podróż w czasie jest możliwa.
Mówiąc to, profesor rozwarł na oścież drzwi swojej machiny, odsłaniając dwa plastikowe,
dobrze wyprofilowane siedziska oraz rzędy wskaźników, zegarów i mrugających światełek
usytuowanych naprzeciw nich.
- O! Czyżby miał zamiar zabrać kogoś ze sobą?!... - zakpił dr Penwille. Lecz w tym samym
momencie głos uwiązł mu w gardle, gdyż Glombat odwrócił się nagle w jego stronę i spojrzał
na niego wyczekująco.
- Nie, nie pana. Pana nie miałem broń Boże na myśli. Zastanawiałem się tylko, czy nie
poprosić o towarzystwo naszego drogiego księdza.
Cooo?! - ojczulek Jones odwrócił głowę z taką szybkością, że koloratka zawirowała wokół
szyi i zatrzymała się dopiero zakleszczona na wystającym jabłku Adama.
Tak, proszę księdza - przytaknął Glombat - Potrzebny mi będzie świadek, który potwierdziłby
prawdziwość eksperymentu dokonanego było nie było w 1949 roku! Któż, proszę
koleżeństwa, mógłby lepiej wywiązać się z takiego obowiązku, jak nie osoba w duchownej
szacie, prawda?
- Zostałem powołany, by nieść świadectwo Chrystusowi, mój synu, a nie tobie, Glombat!
Jednakże- powiedział po chwili, głośno przełykając ślinę — Mądra Księga uczy, że jeśli kto
w Bogu pokłada nadzieję, nie zginie dusza jego. Czymże wobec niej jest tedy ciało? B-b-b-
ędę ci przeto towarzyszyć, mój synu.
Doskonale, drogi księże. Oto moja ręka -rzekł profesor z satysfakcją – Glombat będzie teraz
twoim pasterzem, jakiegoś sobie wcześniej nie obrał.
Dzień dobry, Craneworth, stary byku! - zawołał profesor, kipiąc wprost kordialną
serdecznością. Z wyciągniętymi ramionami rzucił się w kierunku Cranewortha.
- Ktoś ty?
- Profesor Sidney Glombat, do usług! Ależ nie, proszę się nie fatygować w żadnym wypadku.
Zajmę panu dosłownie chwileczkę.
Gdy system optyczny Cranewortha zaczął powracać do zwykłej normy, dojrzał on tuż za
Glombatem rozmazany obraz jakiegoś mężczyzny, który z wyglądu przypominał
duchownego.
Tak, mój synu - odparł ksiądz Jones i podszedł szybko do nieszczęśnika, aby sprawdzić, czy
aby nie trzeba mu udzielić pomocy.
Ach, to! Tam - wskazał nosem w stronę szafy pokrytej grubą warstwą brudu i wypchanej po
brzegi papierzyskami.
Yt... yt - zająknął się ksiądz Jones. — Czy nie powinniśmy czegoś dla niego zrobić? —
zapytał z troską.
Eee, nic mu nie będzie - machnął lekceważąco ręką Glombat. — O ile sobie dobrze
przypominam, nie wykorkuje wcześniej niż w latach sześćdziesiątych.
Nic nie szkodzi, mój synu. Yt... yt... czy nie tego aby szukasz? — wskazał na oprawioną w
zgrzebny materiał mocno wyświechtaną teczkę, spoczywającą na górnej półce.
Tak! Tak! To chyba jest to... - urwał, zajrzawszy do środka - Cóż u diabła?!
Ksiądz Jones chrząknął znacząco, a Glombat machnął pośpiesznie ręką, dając duchownemu
do zrozumienia, że przeprasza za kolejny nietakt. Z najwyższym zdumieniem przeglądał
teczkę.
— Pięć stron! Pięć zasranych stron! - kipiał z wściekłości. - Ten pijaczyna napisał tylko pięć
stron książki! To, z czego się on do pioruna śmiał? I z takim czymś chce pójść jutro do
wydawcy?
Ksiądz Jones zbliżył się do Glombata, ten wskazał mu palcem ostatnią stronę rękopisu.
— Spójrz na te bzdury!
Tekst Craneworha, naskrobany niczym kura pazurem, był ledwie czytelny na poplamionym
winem papierze.
Zdumiewające! - powiedział ksiądz Jones - Ten biedak nie zdoła! nigdy odczołgać się od
butelki na tyle, by skończyć swoją książkę.
No cóż, nie mamy teraz czasu, żeby się tym przejmować - obruszył się Glombat, wymieniając
rękopisy.
Craneworth ocknął się dopiero następnego dnia. Znalazł pozostawiony przez Giombata
rękopis na miejscu swoich nieudolnych wypocin. Wziął go w drżące ręce i gapił się na niego
przez pełne dwadzieścia minut, zanim w końcu zdecydował się go przejrzeć.
I byłby ją może otrzymał również i w tej dziedzinie, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż dr
Fransois Le Grange, znany fizyk francuski, zademonstrował był dokładnie godzinę wcześniej,
niż to zrobił profesor Glombat, identyczny eksperyment w pokonywaniu czasu.
Nie wszystko zostało jednak stracone. Koniec końców i Glombat otrzymał swoją Nagrodę
Nobla. Chociaż Le Grange miał ją już zaklepaną dla siebie w dziedzinie fizyki, to list księdza
Jonesa, wysłany w odpowiednim momencie do Komitetu Uchwał Nagrody Nobla,
spowodował, że zrobiono dla Glombata pewien wyjątek. Ksiądz zrelacjonował w nim
szczegółowo wszystkie fakty z krótkiego pobytu w przeszłości, zwracając baczną uwagę na
nie wyjaśniony problem autorstwa maszynopisu „Kawałka śliwkowego puddingu". Nie
ulegało bowiem wątpliwości, że egzemplarz, który pozostał w gabinecie Cranewortha, był
tym, który został przekazany wydawcy. Świadczy o tym zmienione na stronie 105 słowo. Nie
Craneworth więc napisał tę powieść! Jego rękopis był teraz w posiadaniu Glom-bata i składał
się z pięciu stron pijackiego bełkotu. Ale też i nie Glombat był jej autorem (wyjąwszy jedno
słówko — „pokojówka"). Ograniczył się jedynie do wypożyczenia go z biblioteki college'u.
Więc kto — pytał w swoim liście ksiądz Jones — to zrobił? Podkreślił przy tym pierwszą
literę w wyrazie „Kto". Być może Glombat był drugą w kolejności osobą, która udowodniła
istnienie podróży w czasie, lecz z całą pewnością — kontynuował ksiądz — Glombat był
pierwszym człowiekiem, który udowodnił istnienie daleko ważniejsze... Przyznana
profesorowi Sidneyowi Glombatowi Nagroda Nobla okazała się precedensem dla samego
Komitetu. Wręczono ją, bowiem w dziedzinie... teologii!
Przypisy tłumacza:
* Projekt Manhattan Tajny projekt wojskowy opracowany przez specjalny zespół naukowców, którego
celem było skonstruowanie bomby atomowej. Nazwa operacji wojskowej pochodziła od nazwy jednej z dzielnic
Nowego Jorku. Podobnie jak i wyimaginowany projekt profesora Glombata.
Komp. Centralny
Planeta Ziemia
4006271
plasticus uidelcus
plasticus cubcus
plasticus uinilus
plasticus nozus
plasticus torbus
plasticus et ceterus
Wszystkie te rośliny zdumiewają nas dziś niewiarygodną wprost kolorystyką, pośród której
dominującą rolę odgrywała biel, wyjąwszy może plasticus torbus, który jako jedyny wyrastał
pierwotnie w przeźroczystych arkuszach pokrytych z zewnętrznej strony dziwacznymi
znakami. Na jednym z wyjątkowo dobrze zachowanych egzemplarzy udało nam się nawet
odcyfrować napis DIETOCHLEB, lecz cokolwiek by on znaczył, dla nas pozostanie niestety nie
odgadnioną tajemnicą.
Innym wydobytym rodzajem rośliny była bardzo krucha forma nazwana przez nas szcłus
butelcus. Jej niezwykle wrażliwa natura sprawiła, że wszystkie znane nam egzemplarze
dotrwały do naszych czasów w formie rozdrobnionej (szcłus cawałcus). Jednakże prawdziwa
rewelacją okazało się dopiero odkopanie potężnej budowli COLA — czy coś w tym rodzaju.
Przypuszczalnie była to stacja hodowlana — tak nam się przynajmniej wydaje — bądź
szkółka, albowiem znaleźliśmy tam pomieszczenia wypełnione po brzegi przedstawicielami
gatunku szcłus butelcus oraz (w osobnych magazynach) znanymi nam skądinąd
niezliczonymi egzemplarzami cavałcus. Jesteśmy głęboko przekonani, iż roślina ta
rozmnażała się samodzielnie drogą kawałkowania z chwilą, gdy tylko poszczególne
egzemplarze szcłus butelcus osiągały zdolność rozrodczą. Bez wątpienia egzemplarze szcłus
cubcus uznać wypada za formy juwenilne szcłus butelcus. Nasi naukowcy pobrali nawet
pewną ilość szcłus cawałcus z ośrodka hodowlanego COLA z zamiarem wyhodowania z nich
dojrzałych przedstawicieli butelcus. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym, niemniej
jednak próby ich przyczyniły się poważnie do wzbogacenia wiedzy o starożytności. Mimo
dotychczasowych niepowodzeń żywię głębokie przekonanie, iż uda nam się kiedyś odzyskać
i, co ważniejsze, przywrócić do życia wymarłe i egzotyczne formy życia roślinnego. ~ Z
uwagi na fakt, iż gatunek szcłus tworzył bardzo liczną rodzinę, dokonaliśmy następującej jego
systematyzacji:
szcłus butelcus
szcłus cubcus
szcłus cawałcus
szcłus ociennus
szcłus autus
szcłus lustrus
Skromnie mówiąc, nasza wiedza o starożytności jest nader ograniczona. Mamy wszelako
nadzieję, że pracując wytrwale, trafimy na nowe znaleziska. Dlatego z głębokim
przekonaniem oświadczyć mogę, iż dołożymy wszelkich starań, aby dzięki wytężonej pracy
nad kopalinami poszerzyć naszą skąpą wiedzę o zamierzchłej przeszłości.
J.M. Nutus
(Cosmological Fable)
... i pewne istoty oddały się bez reszty badaniu mikrokosmosu:
rozdzieliły atomy, a nie mogąc zapanować nad wyzwolonymi
reakcjami, zginęły bezpowrotnie w płomieniach własnoręcznie
wznieconej pożogi. Inne tymczasem skuły łańcuchami nuklearny
żywioł, pobudowały statki i przysposobiły się do przekroczenia
kosmicznej pustki.
I oto najniezwyklejsze twory wszechświata zaczęły spotykać się z
sobą i rywalizować. Stawały naprzeciw siebie, oko w oko,
różnokształtne formy homoidalne, wielonogie owady, istoty
podobne jaszczurkom o oczach pozbawionych powiek, inteligentne ryby, które nim
wyruszyły w przestrzeń kosmicznego pustkowia opanowały wpierw sposoby pokonywania
bezwodnych obszarów, w końcu istoty dokonujące fotosyntezy dla wytworzenia pokarmu i
wiele, wiele innych, tak licznych, że nie ma sposobu, aby je, choć w części wymienić.
Poprzez międzygwiezdne przestworza, poprzez bezkres międzygalaktycznych otchłani
migrowały istoty i spotykały się, mieszały i walczyły... albowiem wkrótce wojna stała się
jedynym kanonem istnienia wszechświata.
Wyrastały imperia i upadały. Kwitły cywilizacje i obumierały. Całe gatunki, ukształtowane
mozolnie poprzez tysiąclecia, znikały nagle z powierzchni wszechświata w ciągu jednej,
krótkiej nocy, bądź w nieskończenie długich, wlokących się pokoleniami wojennych bataliach
na wyniszczenie.
Planety, na których ostygły już były popioły wojennych zamieci, przeobrażały się z wolna w
pierwsze oazy odradzającego się na powrót życia. Lecz dzięki temu właśnie, dzięki
konieczności nieustannego skuwania łańcuchami gigantycznych pożarów, budowania coraz
potężniejszych machin zagłady, nigdy nie zaniechano poszukiwań i wzbogacania zasobów
wiedzy. Życie dowiadywało się coraz więcej o sobie samym, o kosmicznej pustce, o materii i
więzach zespalających w całość wszystko, cokolwiek istniało.
Tak oto wizja zagłady wszechświata, śmierci materii i ostatecznego końca wszelkich form
życia zaszczepiona raz w umysłach, zapadła głęboko w pamięć i nigdy nie została już
zapomniana. Cień apokalipsy zwisał ciężko nad cywilizacjami, odciskając się głębokim
piętnem na filozofii, sztuce, religii i wszelkich formach kultury. Nawet na odległych
planetach, gdzie już dawno zaniechano lotów kosmicznych, rezygnowano ze wszystkiego.
Wystarczyły rudymenty wiedzy. I świat zaczął tonąć w ponownym barbarzyństwie,
utrwalając w sobie katastroficzny mit powstania i powrotu w nicość, ponure przeświadczenie,
że realna jest tylko wieczna ciemność i koniec bez odwołania.
Nie zważano, że zapadanie się wszechświata dokona się w kosmicznej skali czasu i potrwa
przez wiele pokoleń. Zanim nastąpi zagłada, prawdopodobnie przeminą nawet najdłużej
żyjące gatunki. Na długo przed oczekiwanym zgonem wszechświata cywilizacje, które dotąd
panowały w nim wszechwładnie, dzieląc go w dobrobycie i pokoju, zaczęły sposobić się
gwałtownie do wojny. Podobne były teraz plemionom bytujących na skrawku znikającego
lądu, pochłanianego zewsząd przez nieustępliwe morze. Wszechświat znikał na swych
obrzeżach, a one podejmowały wędrówkę ku jego wnętrzu, poszukując rozpaczliwie
jakiejkolwiek przestrzeni, zapewniającej możliwość przetrwania.
Na koniec z nieogarnionego bogactwa form życia, jakie ongiś wypełniało tłumnie planety
wszechświata, pozostały w kurczącej się przestrzeni dwie samotne rasy: Arkturianie - bardzo
stara forma humanoidów, niegdyś wielkich współtwórców pokoju w obrębie własnej
galaktyki - Mlecznej Drogi; oraz Losanie - gatunek owadów o wspólnej dla wszystkich
świadomości, która czyniła z nich bardziej jednolity twór, aniżeli zbiór odrębnych jednostek.
One właśnie okazały się najdoskonalszymi istotami wszechświata. Dysponowały
najrozleglejszą wiedzą. Do nich należały najpotężniejsze statki, najpotężniejsza broń. Pod
skłębionym niebem w mrocznej pustce wszechświata stanęły naprzeciw siebie, aby
unicestwić się wzajemnie w ostatniej rozgrywce. W swoich rękach dzierżyły gromy tak
potężne, że można byłoby je wziąć za te, jakimi władali niegdysiejsi bogowie mityczni,
którzy ponoć stworzyli ten konający teraz w konwulsjach i pożodze wszechświat. Rzucone
do walki siły powyginały kontinuum, powyrywały w jego powłoce dziury i unicestwiły
materię zanim nadszedł czas jej ostatecznego zgonu. I pozostała jedna tylko rasa. Na ostatniej
zdruzgotanej wojną planecie, wokół ostatniej z gwiazd, zgromadzili Arkturianie ocalałe z
zagłady niedobitki swojego ludu. Nad nimi wisiało puste i przytłaczające swoim ogromem
martwe i głuche niebo.
I Arkturianie sięgnęli pamięcią wstecz, do tego wszystkiego, co przeszli. Zastanowili się nad
istotą przebytej próby, z jakiej tylko oni wyszli zwycięsko. Przed oczyma stanęły im obrazy
wojny, cierpienia i niewyobrażalnych zniszczeń. I osądzili istoty, które ich teraz otaczały,
deklarując więzy krwi. I odrzekli wówczas.
George Freeborn przepychał się z trudem przez zbity i rozgorączkowany tłum, który
napawał się wyjątkową atmosferą spotkania. Nic dziwnego, miało miejsce wydarzenie roku
1980: Światowy Konwent* Science Fiction - Noreascon. George skończył już trzydzieści dwa
lata, lecz na konwencie SF był po raz pierwszy w życiu. Zapewne, dlatego, że nie czytywał
fantastyki od czasów szkolnych. Dopiero w ostatnim miesiącu, od kiedy powróciły tamte
wspomnienia, zaczytywał się, pożerając niezliczone wprost ilości opracowań, zarysów SF,
magazynów filmowych, poszukując usilnie chociażby najmniejszego śladu. Nie miał jednak
szczęścia i coraz częściej wydawało mu się, że jego poszukiwania skończą się, zanim je
naprawdę zacznie. Ale wtedy właśnie natknął się przypadkowo na ogłoszenie: „... 1980,
weekend w Święto Pracy**, Światowy Konwent Science Fiction, Boston, Massachusetts". Uważnie
prześledził szczegóły dotyczące warunków uczestnictwa oraz program konwentu. Wiedziony
jakimś dziwnym przeczuciem zarezerwował sobie natychmiast bilet lotniczy i miejsce w
hotelu. I tak oto znalazł się pośród tysięcy roznamiętnionych fanów.
- Nie, niestety. Mam tylko pisma i rzadkie wydania książek w twardych oprawach.
- Żartuje pan chyba? Jezu, to coś takiego jak filmy SF jeszcze istnieją? Naprawdę?
- Seriale? Ale jakie seriale? — zainteresował się mężczyzna siedzący za stołem zawalonym
szesnastomilimetrowymi taśmami.
- Nie sądzę, by mógł go tam pan znaleźć. Sam przewertowałem już wszystkie możliwe
katalogi.
- Ma pan rację, nie ma go tu. Jest pan pewny tytułu? A z którego był roku? Może pan wie?
- Co do tytułu nie mam wątpliwości - tego George był zupełnie pewien. Myślał o nim bez
przerwy przez cztery ostatnie tygodnie.
- Nie pamiętam tylko, kiedy został nakręcony. Widziałem go w Cleveland, w 1957 roku. To
był jeden z tych trójwymiarowych. Ale wdziałem tylko pierwszy odcinek - nie dodał jednak,
że tamto kino dawno już nie istnieje, a na jego miejscu postawiono teraz sklep monopolowy.
- Do licha! Nie mogę sobie przypomnieć, a zdawało mi się. że znam prawie wszystkie. Zaraz!
Ostatni serial zrobiono, w 1956, ale to był western...
- Mam tu kogoś, u kogo może pan jeszcze spróbować szczęścia. O, tu ma pan adres
emerytowanego operatora filmowego, który pomógł mi zdobyć wiele dobrych filmów.
- W porządku. Dzięki.
George pokręcił się trochę po sali, ale niczego nie wskórał i wrócił do hotelu. Trochę czasu
zajęło mu odszukanie numeru kierunkowego, ale w końcu złapał połączenie:
- Nazywam się George Freeborn. Dzwonię z Bostonu. Pewien handlarz używanymi filmami,
niejaki Anthony Rule, polecił mi pana. Otóż szukam kogoś, kto mógłby mi udzielić
informacji na temat trójwymiarowego serialu filmowego zatytułowanego Space Kings of the
Galaxy, który był wyświetlany w latach pięćdziesiątych. Może przypomina pan sobie ten
film?
- W swoim życiu wyświetliłem setki różnych filmów, w tym i kilka „trójek", ale od tego
czasu upłynęło już ponad dwadzieścia lat. Wie pan co, pogrzebię trochę w pamięci, a potem
zadzwonię do pana. Powiedzmy, gdzieś za jakiś tydzień. Zgoda?
- Za parę tygodni lecę na Wybrzeże, może moglibyśmy się spotkać? Nie ma pan nic
przeciwko temu?
- Do widzenia.
George siadł na łóżku. Jeżeli w ogóle jest gdzieś na świecie takie miejsce, w którym będą
wiedzieli cokolwiek na temat tego filmu, to z całą pewnością będzie to właśnie Hollywood —
pomyślał. Minęło dwanaście pełnych napięcia dni, zanim George Freeborn przyleciał do Los
Angeles. Wziął sobie na tę okazję tydzień urlopu. Miał nadzieję, że starczy mu czasu, by
znaleźć w końcu jakąś odpowiedź na to gnębiące go pytanie. Wóz, albo przewóz - pomyślał.
Zadzwonił do Mathesona i umówi! się z nim w domu następnego dnia. Rankiem pojechał pod
wskazany adres. W progu powita! go siwowłosy mężczyzna, który wkracza! w
siedemdziesiątkę.
- Długo nie mogłem sobie przypomnieć, co to za film, aż w końcu wpadłem na pomysł, żeby
zajrzeć do dziennika, który, nawiasem mówiąc cudem ocalał po zburzeniu mojego starego
kina w Santa Monica jakieś kilka lat temu.
Matheson wskazał na otwartą księgę rozłożoną na ławie. George'owi udało się dostrzec datę
na otwartej stronicy: „Marzec 1957 rok". Matheson ciągnął dalej:
- Wyświetlaliśmy tylko pierwszy odcinek. Film nie został wciągnięty na listę dostaw, więc
zwróciliśmy go dystrybutorowi. No a potem nie otrzymaliśmy następnych. Może i zmusiłbym
dystrybutora, żeby postarał się o następne części, ale seriale straciły w tym czasie na
popularności na rzecz telewizji, więc nie było sensu. Poza tym moda na filmy
trójwymiarowe minęła już parę lat wcześniej. Może mi pan powiedzieć, dlaczego interesuje
pana właśnie ten film?
- Cały majątek dystrybutora przejęty został przez Mammoth Pictures. Ale mam
znajomego w ich archiwum, on może wiedzieć coś na temat tej kopii. Pan
chwileczkę zaczeka, już do niego kręcę.
George rozsiadł się wygodnie w fotelu i pamięcią powrócił do owego
sobotniego popołudnia w kwietniu 1957 roku. Pierwszy odcinek Space Kings
of the Galaxy oglądał na swoje ósme urodziny. Ojciec George'a postanowił wtedy zakończyć
urodzinowe przyjęcie wspólną wyprawą do kina „Lux". Zawiózł tam wtedy George'a i z pół
tuzina jego przyjaciół. Następnego tygodnia zaczęły się rozgrywki
baseballowe i z kretesem zapomniał o filmie i tamtym zdarzeniu. Przypomniał
je sobie dopiero miesiąc temu, pół roku po śmierci swojej żony, Elaine.
George dochodził już wówczas stopniowo do siebie, lecz nadal odczuwa!
dojmującą pustkę. Pewnego ranka, podczas golenia, gdy jak zwykle słuchał
radia, wpadła mu w ucho melodia, która do złudzenia przypominała motyw
przewodni tamtego serialu. Wraz z nią powróciło wspomnienie ósmych urodzin. Była to
pierwsza od miesięcy rzecz, która wywołała w nim głębsze emocje. Jednakże wprawiła go
zarazem w długotrwałe otępien ie, przywodząc na pamięć ciągle jeden i ten sam obraz.
Matheson wyrwał George'a z głębokiego zamyślenia.
- Mój znajomy mówi, że Mammoth nie ma kompletnej listy materiałów przejętych od
dystrybutora, to jest North American Distribution, ale zgodził się, aby poszpera! pan w jego
magazynie, jeśli oczywiście ma pan na to czas.
- Don powiedział mi, że może pan zajrzeć do niego, kiedy tylko pan zechce. Tu jest adres
jego studia filmowego. Zadzwonię do niego ponownie i powiem mu, że już pan jedzie.
Wystarczy jak spyta pan przy głównej bramie o Dona O'Neilla.
- Ogromnie panu dziękuję, że zechciał mi pan pomóc i poświęcił tyle czasu. Nie wiem, jak
mógłbym się panu odwdzięczyć?
- Naprawdę, nie ma o czym mówić. I tak nie mam nic do roboty. Więc cieszę się, jeśli mogę
komuś pomóc, zwłaszcza gdy interesuje się filmem. Żyłem tym przez ponad czterdzieści lat.
Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka.
- Też tak myślę. Zależy mi na tym bardziej, niż może pan sobie to wyobrazić.
Strażnik sprawdził coś w swoim notatniku. Kiwnął przyzwalająco głową i wskazał palcem
przed siebie.
- Pojedzie pan do końca tej alejki, a potem skręci w prawo. Magazyn „C" znajduje się tuż za
zakrętem przy skrzyżowaniu. Tam może pan zaparkować samochód, panie Freeborn.
George zatrzymał wóz przed ogromnym budynkiem postawionym z surowej cegły. Minął
parę metalowych drzwi przeciwpożarowych i znalazł się we wnętrzu. Budynek nie miał
pięter. Ściany podzielone były trzema rzędami wąskich podestów biegnących dokoła
pomieszczenia. Z drugiego poziomu dobiegł George'a czyjś głos:
- Pan O'Neill? Nazywam się George Freeborn. Albert Matheson dzwonił do pana w mojej
sprawie.
- Więc to pan chce się przekopać przez zbiory NAD? No, no, życzę powodzenia. Pański film
najpewniej leży gdzieś tam w końcu magazynu, pod warstwą dziesięcioletniego kurzu.
Gdyby pan mnie jeszcze potrzebował, to proszę zawołać. Będę się tu kręcił przez cały dzień -
krzyknął O'Neill, schodząc w dół z podestu.
-Tak sądzę. W jaki sposób mógłbym go obejrzeć? Można ten film wypożyczyć do jutra?
- Przykro mi, niestety nie wolno zabierać stąd filmów. Ale jeżeli zdążymy do dyrekcji, zanim
ją zamkną, poproszę Annę, żeby pozwoliła ci skorzystać z pokoju projekcyjnego, o ile,
oczywiście, będzie wolny. No, ale musimy się pospieszyć.
- Świetnie. Chodźmy!
- Wystarczy, jak po skończeniu przekręcisz ten główny wyłącznik, O tak. Anna zajmie się
resztą. Sama przyśle mi go z powrotem.
George jeszcze raz podziękował O'Neillowi, nie odrywając jednak oczu od cyfr, jakie
pojawiły się właśnie na ekranie. O'Neill wyszedł. George wyjął z kieszeni kopertę, rozerwał i
wyjął z niej tekturowe okulary z okienkami zaklejonymi czerwonym i zielonym celofanem.
Nie sądził, aby mogły mu być potrzebne, ale włożył je na wszelki wypadek zaraz po tym, jak
na ekranie pojawił się napis Space Kings of t he Galaxy.
Ze zdziwieniem zauważył brak obsady, nazwiska reżysera i producenta, informacji, które
zawsze występują po tytule. A i ten tylko mignął. Kamera od razu skierowała swoją uwagę na
miejsce akcji - Kwaterę Główną Policji Galaktycznej zlokalizowaną gdzieś w odległym
systemie gwiezdnym.
George Freeborn nie słuchał rozmów, jakie dochodziły z ekranu. Wrócił pamięcią do dnia, w
którym jako ośmioletni chłopak podskakiwał na krześle i popisywał się przed kolegami.
Pamiętał doskonale smak prażonej kukurydzy, którą skończył jeść tuż przed rozpoczęciem
seansu. Pamiętał, że zmiął wtedy pudełko i rzuci! je w sam środek ekranu kina „Lux".
Pamiętał, że pudełko nie uderzyło w ścianę. Pamiętał doskonale, że przeleciało ono przez
ekran i znalazło się w iluzorycznym świecie filmu. Toczyło się po podłodze Kwatery Głównej
Policji Galaktycznej nie zauważone przez znajdujące się tam osoby.
Kiedy Anna weszła do sali, projektor nadal chodził. Dopiero po przekręceniu wyłącznika
zauważyła, że obydwie szpule są puste.
Panie Freeborn! -zawołała. Nikt nie odpowiadał. Włączyła światło. Ani śladu George'a
Freeborna. Pomyślała sobie, że pewnie zabrał film i jakoś przemknął się chyłkiem pod jej
nosem. Już miała wyjść, gdy jakiś przedmiot leżący na podłodze przykuł jej uwagę. Podeszła
bliżej i podniosła z ziemi kartonowe okulary. Na jednej ze stron widniał napis: „Trzeci
wymiar! AUTENTYK".
Przypisy tłumacza
* Konwent - zjazd, zgromadzenie miłośników fantastyki, filmu czy komiksu, gromazdące nie tylko miłośników
określonego gatunku, czy pisarza, ale również wydawców, księgarzy i jako GOH (gości honorowych) samych pisarzy.
Największymi konwentami są tzw. Worldcons, tj. konwenty światowe, odbywające się w różnych miejscach, w zależności od
tego, jak zadecyduje większość fanów zebranych na konwencie, bądź tez głosujących listownie. Pierwszy konwent światowy
miał miejsce w roku 1939.
** Święto Pracy, obchodzone w USA w każdy pierwszy poniedziałek września, jest również dniem, w którym odbywa się
największy konwent SF.
*** Tytuły popularnych seriali amerykańskich: Flash Gordon — 13-odcinkowy film z roku 1936 z Busterem Crabbe w
roli tytułowej poświęcony zmaganiom Flasha i jego przyjaciół z Mingiem, przybyszem z planety Mongo, zamierzającym
podbić Ziemię. W 1951 roku telewizja amerykańska zrealizowała również odcinkowy film pod tym samym tytułem. Film był
tak popularny, że doczekał się nawet pornograficznej parodii zrealizowanej w 1974 roku przez wytwórnię Mammoth i Graffiti.
Drugi ze wspomnianych seriali — Buck Rogers, również miał podwójną realizację: pierwotną, filmową z 1939 roku i
telewizyjną z roku 1950. Opowiadał o astronaucie zbudzonym z pięćsetletniego snu i śpieszącego na ratunek zagrożonym
przez Saturian Ziemianom.
**** Wyimaginowany tytuł, w tłum. Kosmiczni królowie galaktyki. Nawiązujący do Star trek, pierwszego wilekiego, do
dziś kultowego serialu SF.
JOSEPH M. SHEA Haracz
(Tribute)
Do diabla, a zwycięstwo było tak blisko!... Schodziłem właśnie z orbity, kiedy zdobyte
pokątnie krystaloidy nie wytrzymały nagle przeciążenia i odmówiły posłuszeństwa. Z
rozwalonymi krystaloidami byłem kompletnie bezradny, nie miałem zasilania. W końcu
chyba tylko szczęściu zawdzięczałem udane lądowanie na Ordonie, planecie mojego
dzieciństwa. Żyłem, to fakt, ale cóż z tego, kiedy bez nadziei. Przecież nie znajdę w tym
dzikim pustkowiu najmniejszego nawet krystaloidu. Nie mam na to szans. A bez nich za
żadne skarby nie wystartuję, to jasne, co dopiero mówić o locie i transporcie ładunku.
Przegrałem z kretesem. Zrezygnowany usiadłem na pierwszym z brzegu głazie, jaki leżał
obok unieruchomionej rakiety, i powróciłem myślami do tych wszystkich pozbawionych
sensu lat, które znalazły teraz swój fatalny finał w tym nieszczęsnym miejscu.
Byłem jeszcze małym dzieckiem, kiedy z głębin kosmosu wyłoniły się kohorty najeźdźców,
które podbiły i ujarzmiły naszą ziemię. Wraz z nimi szła śmierć i zniszczenie -dokonywane
bronią, o jakiej tu, na Ordonie nie mieliśmy zielonego pojęcia. Moi rodzice należeli do
pierwszych organizatorów ruchu oporu, i dlatego jako jedni z pierwszych ponieśli śmierć.
Wyrastając w świecie pozbawionym kultury technicznej, w żaden sposób nie mogłem odkryć
źródeł wszechpotęgi istot przybyłych do nas po to, aby ograbić naszą planetę z wszelkich
bogactw naturalnych. Ale jako dziecko doskonale odczuwałem - co potem pozostało we mnie
na zawsze — nienawiść, bezgraniczną nienawiść, oraz to naiwne dziecięce przekonanie, że
nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy pomszczę zamordowanych rodziców i uwolnię naród od
tyranii, przynosząc mu wolność.
Nikomu nie ośmieliłem się zwierzyć z moich skrytych marzeń i postanowienia zemsty w
obawie przed zdradą, jakiej mogłem się spodziewać w tym zdjętym trwogą świecie. Toteż
pogodziłem się z niechęcią i pogardą, jaką obdarzyli mnie mieszkańcy Ordona, kiedy
pewnego dnia podjąłem służbę w warownej fortecy agresora. Wiedziałem, że aby pokonać
wroga, muszę przede wszystkim go poznać i zrozumieć.
Tak mijały dni, a miesiące przechodziły w lata. Stałem się pierwszym Ordonianinem, który
zrozumiał w końcu, że najeźdźcy z kosmosu są najzwyklejszymi w świecie śmiertelnikami,
jak my wszyscy, a nie bogami. Wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że to tylko dzięki
potężnej wiedzy, jaką zdołali posiąść, potrafili trzymać wszystkich mieszkańców planety w
bezgranicznym strachu i upodleniu. Ale pojąłem też i to, że nie są od nas nic mądrzejsi. Na
koniec odkryłem również, że okupujący planetę zaborcy, których mieszkańcy Ordona uważali
za bogów przybyłych z bezkresu nieba, byli zwyczajnymi szubrawcami, przestępcami, zgrają
nieudaczników i wyrzutków społeczeństwa, którzy nie mogli znaleźć miejsca na macierzystej
rozwiniętej technologicznie planecie.
Kiedy zaś umocniłem swoje stanowisko i zdobyłem pewność, że nie wzbudzam niczyich
podejrzeń, zabrałem się do realizacji tego, co wydawało się tak bardzo nierealne i pozbawione
sensu. A jednak. Z tych wszystkich porzuconych części naprawianych statków, kadłubów,
starych pokryw ochronnych, z całego tego bezużytecznego złomu, który zebrałem do kupy,
zmontowałem wreszcie kosmiczny pojazd. Potem, już bez większych kłopotów, zdobyłem
taką ilość materiałów wybuchowych, że mógłbym nimi rozwalić bodaj najpotężniejsze
warownie i osady najeźdźców. Na peryferiach skolonizowanego świata, gdzie dopiero
przystąpiono do budowy kopalń i fabryk, zapotrzebowanie na materiały dezintegrujące było
ogromne. Tam właśnie dostałem wszystko — oczywiście po odpowiednio wysokiej cenie.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień. Wszystko było gotowe. Obawiałem się tylko, że mój
pojazd eksploduje przy starcie lub rozleci się gdzieś w kosmosie na drobne kawałki wraz z
całym tym śmiercionośnym ładunkiem, jaki unosiłem na jego pokładzie. Ale nie.
Z satysfakcją poczułem jak mknie wspaniale, unosząc mnie z powrotem ku rodzinnej
planecie. Jakiż ja byłem w tym momencie szczęśliwy, jakaż rozpierała mnie duma, że
prowadzę własnoręcznie skonstruowany pojazd, że zdruzgoczę niebawem warowne bastiony
wroga... i właśnie wówczas moje marzenia rozwiały się nagle z powodu idiotycznej awarii
krystaloidów. Z ponurych rozmyślań wyrwało mnie niespodziewane pojawienie się jakiegoś
starca. Szedł w moim kierunku zataczając się, a właściwie chwiejąc pod ciężarem ogromnej
skrzyni, którą dźwigał, mając ją przytroczoną do pleców. Zobaczywszy mnie odzianego w
przedziwny strój, siedzącego obok czegoś, co w jego mniemaniu musiało być wielkim
ognistym rydwanem bogów, staruszek skulił się ze strachu i pokornie zapytał:
Nie - odparłem zgodnie z prawdą - Jestem takim samym śmiertelnikiem jak ty.
W takim razie - odezwał się, prostując nieco - nie jest to dla ciebie, panie! Przyniosłem to dla
Niebian — i zaczął zbierać się do odejścia.
- Ilekroć pojawią się Niebiańscy Bogowie, mamy obowiązek przynieść im daninę ofiarną,
albowiem tylko ona ma moc łagodzenia ich okrutnego gniewu.
Krawędzie skrzyni oraz wąskie postronki coraz głębiej wrzynały się w wątłe ciało starca.
Nie mogłem pojąć, skąd brał na to tyle siły, zwłaszcza że tak jak przyszedł, poderwał się
nagle, i ruszył w powrotną drogę.
Wtem przystanął i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, po czym zapytał, dysząc ciężko -
Nie obawiasz się, panie, tu, pośród tego dzikiego pustkowia nazywać mnie, nieznajomego,
starym durniem?
Do licha! Nie jestem żadnym filozofem, ale udało mi się, jak sądzę, zrozumieć naszą wspólną
sytuację. W gruncie rzeczy jesteśmy bardzo do siebie podobni, obydwaj robimy to, co
musimy! - krzyknąłem w jego kierunku.
Starzec znów poderwał się do ucieczki. Biegł na chwiejnych nogach, potykając się co
chwila, aż w końcu zwalił się ciężko twarzą na ziemię. Górna część pokrywy odpadła,
odsłaniając wnętrze ofiarnej skrzyni. Podbiegłem szybko, aby pomóc mu wstać i wówczas
zobaczyłem, że skrzynia kryje w sobie najwspanialsze krystaloidy, jakie kiedykolwiek
widziałem. Zabrałem staruszka do wnętrza rakiety i opatrzyłem mu rany. Potem pokazałem
wszystkie cuda i wspaniałości techniczne statku. Wtedy dopiero zaczął pojmować, skąd biorą
swoją potęgę Niebiańscy Bogowie. Wyjaśniłem mu, że tylko doskonała znajomość praw
natury pozwala rządzić, nieważne dobrze czy źle, każdym, kto tego prostego faktu nie potrafi
pojąć. Staruszek chichocząc łobuzersko, pomagał mi wymienić zniszczone krystaloidy,
niezbędne, aby ruszyć statek z miejsca. Również uśmiechałem się pod nosem zadowolony z
obrotu rzeczy.
Faza 1: Przenikanie
Pośród kukurydzianych pól ciągnących się wzdłuż i wszerz słonecznego stanu Iowa, w pełni
gorącego lata, wylądował Przybysz. Na polu panowała senna cisza jak zwykle przed
zapadnięciem zmroku. Bez pośpiechu Przybysz wygrzebał z torby parę oczu. Potem wybrał
nos. Starannie dopasował sobie uszy, ani nie za duże, ani nie za małe, właśnie w sam raz.
Następnie dobrał brwi, uczciwe brązowe oczy i odpowiednio do całości twarzy skorygował
jeszcze raz uszy. Teraz przyszła kolej na skórę, w którą wtarł odpowiedni proszek, aby
otrzymać koloryt opalenizny. Rozprowadził go ostrożnie i równomiernie po całej twarzy,
następnie po całym ciele. Skończył dopiero wówczas, gdy natarł dokładnie wszystkie
zakamarki stworzonego przed chwilą ciała. W końcu z materiałów, które miał w swojej
walizce, spreparował brązowe buty, szare spodnie, białą koszulę, szeroki skórzany pas,
kapelusz z dużym rondem chroniącym przed słońcem i lekko nakrapiany krawat - ale nie
płaszcz. Doskonałe wiedział, że nie będzie mu w tym klimacie potrzebny. Być może gdzie
indziej, być może o innej porze roku, w innej miejscowości ciepły płaszcz i czapka byłyby na
miejscu, ale przecież po to właśnie przeprowadzano tak liczne i szczegółowe badania, by
uniknąć konieczności zabierania dodatkowego bagażu. Statek i tak przepełniony był
zapasami, które miały wystarczyć mu na czas całego pobytu, od wylądowania, przez
kampanię, aż do jej zakończenia, kiedy to następni pójdą jego tropem. Ponieważ całą swoją
uwagę skupić miał na nowej formie życia, nie mógł więc troszczyć się o to, w co się ubrać i
co zjeść - jak przetrwać na tej obcej i odległej, zamieszkanej przez ludzi planecie.
Do miasta dotarł w samo południe. Podjechał kawałek autobusem i wysiadł tuż obok hotelu.
W takie upalne lato, jakie tego roku panowało w Iowa, maty hotelik, oddalony od centrum
miasta, pozostawał w większej części nie zamieszkany. Przybysz rozejrzał się uważnie
dookoła i doszedł do wniosku, że czegoś takiego właśnie poszukiwał. Zadowolony wszedł na
górę do swojego pokoju. W pierwszej kolejności zamknął drzwi na klucz, a potem rozebrał
się, układając bardzo uważnie wszystkie swoje części, aby w razie potrzeby włożyć je szybko
i bez trudu na siebie. Niewidoczny wyciągnął się swobodnie na łóżku. Owładnęły nim teraz
niejasne wrażenia. Najpierw przybierały one postać czysto ludzkich potem jakichś innych, aż
w końcu rozprężony i zadowolony uświadomił sobie, że pierwsza część planu powiodła się
znakomicie.
Faza 2: Kontakt
Mijały długie tygodnie, podczas których ładownik rozpadał się z wolna i wrastał w ziemię.
Tymczasem Przybysz docierał wszędzie. Bywał wśród ludzi, starał się być dla nich to kimś
obcym, to znów kimś szalenie bliskim. Dzięki umiejętnym zmianom twarzy z nadzwyczajną
łatwością potrafił wtopić się w tłum. Lecz kiedy nadszedł czas, aby przenieść kampanię na
Wall Street, uwielbiał, podczas nielicznych chwil wypoczynku, stawać pod pomnikiem
Jerzego Waszyngtona, który usytuowany był nie opodal schodów prowadzących do starego
gmachu, mieszczącego jeden z oddziałów Skarbca. W takich chwilach wyglądał jak typowy
człowiek interesu. Szczególnie, gdy wyprostowany stał z gotowym tekstem przemówienia.
Surowe spojrzenie jego stalowoniebieskich oczu, przypatrujących się wnikliwie spoza
małych, starannie dobranych okularów, nadawało Przybyszowi wygląd obywatela
bezwzględnie uczciwego i dżentelmena w każdym calu. Godności dodawał mu szary garnitur
w jasnoczerwone drobne paski oraz wyjątkowo gustownie dobrany krawat i chusteczka.
Wieczorami, bez rozgłosu, odwiedzał murzyńskie dzielnice. Jego cieple piwne oczy wyrażały
wówczas współczucie i zrozumienie. To ciepło przenikało słuchaczy, gdy wchodził między
nich równie ciemny jak oni, mroczny, jak skrywający ich cień, czarny, jak zalegająca wokół
noc. Mówi! do nich ich językiem, jadł to, co i oni jedli, radował się ich muzyką. Wybijał
stopami mocny rytm tak wspaniale, jak gdyby niczego innego nie robi! w życiu poza tańcem.
Kochali go. Gromadzili się wokół tłumnie, ściskali i poklepywali go. Czasami brali go na
ramiona, aby tym głębiej wyrazić swoją wiarę w to, że jest z nimi. Był ich człowiekiem.
Faza 3: Zagląda
Ostateczny wynik kampanii był przesądzony. Zorganizowano ją zbyt starannie, aby się
mogła teraz zakończyć inaczej niż zwycięstwem. Przybysz wszedł do Białego Domu w
Waszyngtonie rekordowo szybko, jeśli wziąć pod uwagę, jak niewiele czasu zdołało upłynąć
od chwili, gdy opuścił kukurydziane pola Iowa. Ludzie wiedzieli, że jest jednym z nich,
dlatego kochali go i obdarzali bezgranicznym zaufaniem. Uwielbiano jego maniery, sposób
wysławiania, jego solidne amerykańskie nazwisko. W pewnym stopniu był każdym z nich,
gdyż każdy odnajdował w nim siebie.
Przybysz miał też liczną rodzinę, którą stworzył na potrzeby kampanii. Stanowiła ona wręcz
konieczne tło i zawsze była u jego boku. Jednak zawsze usuwał ją dyskretnie, jeśli tylko
któryś z rozentuzjazmowanych wyborców zdołał wtargnąć na scenę. Chciał być sam, ażeby
wyborcy tym bardziej mogli nacieszyć się swoim idolem. Używał jej i potem, jednak teraz,
kiedy miał już w ręku władzę, rozmontował jej poszczególnych członków na części i
dyskretnie usunął. Na czas, który mu pozostał, rodzina nie była mu już potrzebna.
Nad Waszyngtonem szybko zapadała noc. Spadł obfity śnieg i ciął ostry mróz — jak to
zwykle bywa tu pod koniec stycznia. Ciężka zima wymiotła z ulic wszystko cokolwiek żyło.
Zmusiła do zaszycia się w czterech ścianach przytulnych domów. Rozmawiano głównie o
ostatnich wyborach. Gdyby nawet teraz zalęgło się w czyjejś głowie niejasne podejrzenie pod
adresem prezydenta, to i tak byłoby już na wszystko za późno. Zresztą nie było to możliwe.
Prezydent Graham lokował się spokojnie w Białym Domu, pozostając dla wszystkich
obywateli nadzieją i gwarancją ładu i pokoju świata. Ponadto emocje, jakie w tym momencie
cichły, i tak skierowane były na zmagania z zimową wichurą i szalejącymi zadymkami.
Dzień miał się ku końcowi. Inauguracja i uroczyste zaprzysiężenie stało się faktem. W
pamięci z wolna zacierały się niedawne obietnice i wygląd członków prezydenckiej rodziny.
Mijały kolejne dni. Niekiedy tylko ktoś odważył się zapytać: „Gdzie podziała się pani Joan
Graham?" Ale nie padała wówczas żadna odpowiedź. Prezydent nadal bywał na oficjalnych
przyjęciach, więc nie było to takie ważne, co stało się z jego żoną. Liczyło się jedno — był
wśród nich.
Wiatr uderzał ciężko w szyby. Było już dobrze po północy, kiedy prezydent Stanów
Zjednoczonych podszedł do okna w swojej sypialni. Nagle odwrócił się. Spojrzał na białą
pościel łóżka i wybuchnął śmiechem, który rozległ się echem w pustym pokoju. Jego twarz
nie była już teraz jego twarzą, a ciało nie przypominało w niczym ludzkiego ciała. Do pokoju
wpadł promień zimowego księżyca. Jego martwe chłodne światło przeniknęło na wskroś ciało
Prezydenta. Jedyny cień, jaki kładł się na grubym dywanie, rzucały ażurowe okiennice w
sypialni.
Przed świtem powinni tu być - mruknął do siebie półgłosem - O ile przybędą na czas. No, ale
gdy zjawią się, ściemnieje poranne niebo w gęstych rojach pszczół.
Dlaczego mają nie przybyć? - myślał. Przybędą gotowi opanować tę planetę, aby
przekształcić ją w nowy, obszerniejszy dom dla siebie. To doskonałe rozwiązanie nękających
ich od dawna problemów: niezgody, przeludnienia, zanieczyszczeń, braku surowców i
minerałów. I to bez potrzeby rozpętywania wojny! Sposób kolonizacji Ziemi dopracowano
naukowo do najmniejszego szczegółu. Był nie do wykrycia. Niezwykła prostota całej operacji
polegała na tym, że był teraz przywódcą - najpotężniejszym z ludzi. I nikt nie był na tyle
silny, by stanąć mu teraz na drodze. Nikt też nie był w stanie odwieść go od podjętego
zamiaru. Miał w swoim ręku najważniejszy ośrodek dyspozycyjny Ziemi. Dokładna analiza
danych dowodziła, że na przeprowadzenie całej operacji wystarczy w zupełności zaledwie
kilka godzin, jakie dzielą zmierzch od świtu.
Przybysz - Prezydent odwrócił się od okna i niewidzialny cicho położył się na łóżku
Lincolna. Przed inwazją i związaną z nią paniką, potrzebował odpoczynku. Wiedział, że
miliony przerażonych ludzi zwrócą się do niego w poszukiwaniu ratunku i po rozkazy,
których nigdy jednak nie wyda. Uśmiechnął się. Zasnął.
Za oknami, niedaleko, dało się słyszeć cichy, narastający z wolna warkot silników. Gwiazdy
zaczęły pogrążać się w gęstniejącej ciemności.
JEFF BARNES Spotkanie
(The Reunion)
Takich mniej więcej słów użył Blumhoff, mój ogrodnik. Ściślej biorąc, powiedział tak:
„Wysunął czubki butów poza balustradę i gapił się bezmyślnie na karalucha". Cóż, Blumhoff
zwykł myśleć o sobie, że jest dowcipny, ale moim zdaniem to zwyczajny półgłówek. Aliści
na ogrodnictwie zna się wybornie. No cóż, to oczywiste. Za taką pensję, jaką mam w
zwyczaju płacić, nie może mi się tu pałętać ktoś bez kwalifikacji.
Odbiegłem jednak od tematu. Ale każdy wie, że mi ujdzie wszystko na sucho. Jestem wręcz
obrzydliwie bogaty, a to, jak wiadomo, wzbudza powszechny respekt. Tak to już jest, im kto
bogatszy, tym mu więcej wolno. Bogatych słucha się bez względu na to, czy mają coś do
powiedzenia, czy też nie. Weźmy takiego Blumhoffa. Słucha mnie z otwartą gębą, chociaż
godzinami mogę pleść kompletne bzdury.
Ale, ale, znów zboczyłem z drogi. Najlepiej będzie, jeśli powrócę do karalucha, skoro to on
właśnie ma być bohaterem mojej opowieści. Na ogół nie zwracam uwagi na insekty. Moim
zdaniem owady są zbyt odrażające, by poświęcać im czas, niemniej jednak nadeszła stosowna
pora, żeby zająć się w końcu tym wyjątkowym osobnikiem. Bądź, co bądź był moim
bliźniaczym bratem, którego nie widziałem od jego śmierci w 1895 roku.
Myślę, że nie będziecie mieć nic przeciwko temu, jeśli na chwile cofnę się nieco w czasie.
Ale zaraz... Co to ja chciałem powiedzieć? Aha, już wiem. Otóż zarówno mój bliźniak,
William, jak ja, obdarzeni zostaliśmy nadzwyczajnym wprost talentem - zdolnością
nawiązywania telepatycznych kontaktów z innymi ludźmi. Co więcej, jak się okazało, nie
utraciliśmy nic z naszej zdolności nawet po stu latach, jakie minęły od czasu naszych
ponownych narodzin. Co jest zrozumiałe samo przez się. Gdyby było, bowiem inaczej, żadną
miarą nie potrafiłbym rozpoznać w najzwyklejszym karaluchu mego ukochanego brata.
Zupełnie nie pamiętam, jak odbyły się moje powtórne narodziny. Nie wiem, ile mogłem
mieć wtedy tygodni, czy może zaledwie dni, ale leżąc w beciku, doskonale pamiętałem swój
wypadek. Stopniowo też zacząłem przypominać sobie i inne szczegóły. Wkrótce niemal z
detalami potrafiłem odtworzyć całe swoje wcześniejsze życie. Również to, jak się pisze, czyta
i liczy. Uważano mnie za cudowne dziecko.
Tyle, jeżeli chodzi o przeszłość. Teraz ze spokojnym sumieniem wracam do mojego brata-
karalucha. Nie muszę nikogo przekonywać, że było to dla mnie wręcz szokujące spotkanie.
Jak wspomniałem, wypoczywałem właśnie na werandzie, kiedy nagle wyczułem obecność
Williama. Od razu wiedziałem, że nie odrodził się w obecnym życiu jako człowiek, skoro
jedyną ludzką postacią, jaka znajdowała się w zasięgu mojego wzroku, by! Blumhoff, mój
ogrodnik. Wtem spostrzegłem karalucha. Był tuż obok. O parę stóp.
- A któż by?
- Och, jak się masz, bracie? Nie widziałem cię kopę lat! Co?
- Wspaniale, Williamie. Naprawdę wspaniale. Ale nie nazywam się już tak jak dawniej. Teraz
jestem Edward Forester Lyons - multimilioner.
- Muszę przyznać, że to robi piorunujące wrażenie. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu,
będę po staremu nazywać cię Arturem. Co? Chociażby z sentymentu do dawnych dobrych
czasów.
Ależ oczywiście, nie mam nic przeciwko temu - zapewniłem go - No, ale powiedz mi, mój
drogi, co u ciebie, jak się miewasz?
Czy to ma być dowcip, Arturze?! - spytał wyraźnie poirytowany - Co masz na myśli, pytając:
„Jak się miewam?" Spójrz na mnie, Arturze! Na miłość boską, jestem karaluchem! A przecież
doskonale wiesz, jak nienawidzę karaluchów!
To była prawda. William nienawidził karaluchów jak mało czego. W istocie nienawidził
wszelkich insektów i robactwa, ale karaluchów chyba najbardziej. Biedny William! Przez z
górą setkę lat pałał do nich nienawiścią, aby w końcu samemu stać się jednym z nich. Jakiż
musiał to być cios dla jego ego. Tak. Z całą pewnością było to szalenie przygnębiające
doświadczenie. No cóż, ja wiodłem sobie żywot zadowolonego z siebie i niewymownie
szczęśliwego multimilionera, podczas gdy mój rodzony brat żywot lichego karalucha.
Doprawdy, sam już nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Ostatecznie sytuacja nie była taka
prosta. Zresztą ciekaw jestem, co wy powiedzielibyście mu na moim miejscu?
No tak, tak! Ale nim stałeś się karaluchem, musiałeś mieć jakieś inne życia, nieprawdaż?
Arturze? - zapytałem.
- Więc opowiedz mi o nich, Williamie. Ciekaw jestem, co działo się z tobą po śmierci w 1895
roku.
- W latach dwudziestych?!
- O tak. Zmarłem, w 1928, ale zaraz urodziłem się na nowo. Moja rodzina klepała biedę w
czasie kryzysu. Na szczęście byłem jedynym dzieckiem, ale i tak, jak wszyscy, jedliśmy z tej
samej głodowej miski. To była straszna szarpanina, prawda. Niemniej, zanim osiągnąłem
właściwy wiek, poszedłem do college'u. Dzięki Bogu mieliśmy na to dość pieniędzy. Koniec
końców zostałem prawnikiem i odłożyłem niezgorszą sumkę, którą potem rozsądnie
zainwestowałem. No i teraz jak widzisz jestem multimilionerem.
- Zaraz, zaraz! Przecież w dwudziestym dziewiątym zostałeś przecież bez grosza, o ile dobrze
pamiętam?
- Najwidoczniej nie, skoro w 1961 wpadłem na trop jej romansu z niejakim Frankiem
Gruberem.
- Twoim przyjacielem?
- Dobry Boże, nie! Frank Gruber sprzedawał farby. Za każdym razem, gdy coś mówił,
podnosił głos, jakby targował się z kupującymi. Na dodatek był gruby i miał bardzo
przerzedzone włosy. Wyglądem przypominał dwustufuntowe niemowlę. I jakby tego mało,
pozbawiony był całkowicie jakiejkolwiek osobowości. Możesz sobie teraz wyobrazić, co
czuje człowiek, kiedy wie, że jego żona zdradza go z takim właśnie facetem.
Masz szczęście. Franka interesował przede wszystkim golf - ciągnął dalej - Grywał w każdą
sobotę i prenumerował wszystkie możliwe magazyny golfowe. Tak, jeżeli interesowało go
coś poza Carol, to był to z całą pewnością golf. Powiem ci, Arturze - nie mogłem dłużej
znieść myśli, że Carol zdradza mnie z tym cholernym grubasem.
- Zastrzeliłem się.
- Znowu?!
- Znowu. Ale to nie byłoby jeszcze takie najgorsze. W tym wszystkim najokropniejsze było
to, że odrodziłem się jako pająk i to we własnym domu, w którym po ślubie z Carol
zamieszkał Frank Gruber.
- O Boże! Arturze! Spróbuj tylko wyobrazić sobie moje życie. Być pająkiem we własnym
domu i oglądać swoją kochaną żonę, jak uprawia miłość z tą przelewającą się górą sadła,
Frankiem. Arturze, czy potrafisz to sobie wyobrazić?
- Zawsze podziwiałem twój zmysł obserwacji, Williamie. Ale powiedz mi, jak to się dla
ciebie skończyło?
- No cóż, Carol zawsze czuła organiczny wstręt do pająków. Przerażały ją. Pewnego dnia
spostrzegła mnie i podniosła straszny wrzask. Naturalnie nie mogła wiedzieć o moim
istnieniu, bo i skąd. Dla niej byłem po prostu pająkiem i już. Nadbiegł Frank i jak prawdziwy
bohater, ocalił ją. Zabił mnie zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal".
- Aż tak źle?
- Sam widzisz, jaki nędzny wiodę żywot. Jedno niekończące się pasmo udręki. Niezmiennie.
Dożyłem dwudziestu lat i, choć to niewiarygodne, po raz trzeci popełniłem samobójstwo. To
wszystko, co ci mogę powiedzieć na ten temat, okay?
- W porządku. Niech i tak będzie. Zrozum, próbowałem ci tylko pomóc uwolnić się od twoich
kłopotów, ale wydaje mi się, że bez rezultatu. Nie wiem, co ci powiedzieć, Williamie.
Doprawdy nie wiem. Ja tu sobie jestem multimilionerem, a ty tam zwyczajnym karaluchem.
No i co ja w tej sytuacji mogę powiedzieć?
- Nic, Arturze. Absolutnie nic. Przypuszczam, że taki właśnie ma być mój los. Jednak prawdę
powiedziawszy, nie mogę się już doczekać następnego życia. Prawdopodobnie nie będzie ono
dużo lepsze, jednakowoż nie wyobrażam sobie, aby mogło być ono aż tak złe jak to. Jestem
przekonany, że każde następne będzie, choć odrobinę lepsze.
Znacie jakiegoś pesymistę? Każdy będzie prawdziwie nieszczęśliwy, jeżeli tylko dać mu
odrobinę nadziei. Tak, nie ma, co ukrywać. William stoczył się na samo dno rozpaczy, skoro
nie potrafił już wyobrazić sobie gorszego życia. Nie miałem wątpliwości, William znajdował
się na granicy ostateczności.
Tak, to był cały William, mój brat, karaluch wstrząśnięty do głębi swego żywota.
Cóż, William nie miał szczęścia. W swoim pierwszym życiu utonął, nie osiągnąwszy nawet
wieku dojrzałego. Trzy razy popełnił samobójstwo. A raz został zabity przez męża swojej
własnej żony i to zwiniętym w rulon egzemplarzem „Golf Journal". Teraz był tu na
mojej werandzie - ohydny, cuchnący mały karaluch. Czyż, więc można mnie winić, że
rozgniotłem go w końcu obcasem? Ostatecznie to ja wyświadczyłem mu przysługę,
wyprawiając w kolejne życie.
Ale tak już między nami — nigdy nie przepadałem za karaluchami. Niemniej ciekaw jestem,
czy spotkam go jeszcze kiedykolwiek.
Posłowie
Zebrane w niniejszym zbiorze opowiadania ujrzały światło dzienne dzięki dwom konkursom
literackim ogłoszonym w latach 1981-1982 przez kalifornijskie wydawnictwo Fandom
Directory.
Nieprzypadkowo znalazły się one w książce skierowanej do polskiego czytelnika. Harry A.
Hopkins, wydawca, wraz z jury złożonym z ludzi profesjonalnie zajmujących się fantastyką,
wyłowił 2 kilkuset nadesłanych utworów te, które jego zdaniem najpełniej odzwierciedlały
tendencje panujące aktualnie w amerykańskiej fantastyce. Wobec niezbyt ostro zarysowanych
granic, podziałów i programów był to zabieg dość ryzykowny. Czas jednak dowiódł, że
wydawca miał po prostu nosa. Dziś wszystkie te tendencje zdążono już ponazywać,
pooceniać i poszufladkować.
Spośród ośmiu laureatów owych konkursów tylko dwaj — Frank V. Priore i Joseph M.
Shea — mieli już za sobą skromny dorobek literacki. Resztę stanowili debiutanci. Pierwszy,
był nowojorskim dramaturgiem, drugi, pochodzący z Południa, współpracował z kilkoma
profesjonalnymi magazynami science fiction, w tym z renomowanym „Amazing".
Myślę, że nie jest to powód do jakiegoś szczególnego zakłopotania, a już tym bardziej
wstydu. Tak się bowiem składa, że fantastykę ostatniego dziesięciolecia tworzyli w
przeważającej części ludzie, których nazwisk próżno poszukiwać w Encyklopedii SF
Nichollsa czy w jakichkolwiek innych przewodnikach po science fiction.
Jak doszło do tego, że fantastykę w USA zaczęła tworzyć grupa młodych pisarzy?
W połowie lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii i Stanach powstało ugrupowanie
literackie zwane Nową Falą, które w sposób bezpardonowy rozprawiło się z klasyczną SF
uprawianą przez Heinleina, Asimova, Von Vogta i innych.
Z kolei lata siedemdziesiąte przyniosły rozkwit fantasy oraz uznanie tym twórcom, którzy
choć należeli do awangardy respektowali prawa komercyjnego rynku, jak np. Harlan Ellison.
Fantastyka weszła więc w lata osiemdziesiąte w wersji zasadniczo spopularyzowanej. Z
jednej strony dominowała powieść przygodowa we wszystkich swych odmianach, z drugiej
uznanie krytyki zdobywały nadal wyłącznie utwory awangardowe, które zdołały rozstać się z
warstwą technicznych fajerwerków i niewiarygodnych przygód.
I oto nagle po roku 1980 początkowo fani, a później uznani wydawcy zaczęli coraz obficiej
sięgać po utwory wcześniej zapomniane czy nawet wręcz zdyskredytowane. Ta swoista moda
retro w SF zaowocowała wnet wznowieniami klasyków „złotego wieku". Przypomniano
wówczas opowiadania Sturgeona, Kuttnera, Leiberta, „Doc" Smitha, Cordwainera Smitha i
wielu innych. Aż wreszcie w roku 1983 młodzi pisarze - John Kessel i Rudy Rucker —
otwarcie wystąpili przeciwko Nowej Fali, postulując zwrot w kierunku klasycznej science
fiction.
Gardner Dozois, omawiając twórczość pisarzy pokolenia lat osiemdziesiątych, nie bez
kozery użył popularnych dziś określeń „cyberpunki" i „technopunki". Twórczość tych pisarzy
od samego powstania ruchu pozostawała, bowiem pod wpływem klasycznej,
stechnicyzowanej „hard SF". Inna sprawa, że sami pisarze nie lubili tych określeń, rezerwując
dla siebie raczej termin „neoklasycy". To dążenie pisarzy młodej generacji do przywrócenia
SF klasycznej formy widoczne jest w niniejszym zbiorku. Mamy w nim ujęte w nową formę
opowiadania oparte na klasycznych wzorach fantastyki. Wpływ np. Kuttnera widać w
satyrycznym opowiadaniu Franka Priore'a; Stapledon użyczył B. Bostonowi rozmachu w
kreśleniu dziejów rozumu we wszechświecie, zaś obsesyjny motyw inwazji, który tak mocno
zaciążył na powojennej fantastyce, powróci aż w dwóch opowiadaniach.
Ale fantastyka lat osiemdziesiątych to nie tylko retro w swych najróżniejszych wariantach.
Nadal poważną rolę odgrywać będzie baśniowa fantasy. Reprezentuje ją w naszym zbiorze
zręcznie napisane opowiadanie o żebraczce Matise, spuentowane dowcipnym finałem.
Do „neoklasyków" zwykło zaliczać się m.in. takich pisarzy jak Kim Stanley Robinson, który
pisywał utwory na wskroś realistyczne, choć zakończone zazwyczaj jakimś science
fictionerskim fajerwerkiem. By nie być gołosłownym, przypomnę tylko znaną nowelę Blac Air,
opisującą w realistycznej konwencji wyprawę hiszpańskiej armady przez Atlantyk
spuentowaną w zupełnie innym stylu.
Zbiorek nasz ma - jak sądzę - jeszcze jedną zaletę. Otóż pokazuje on literaturę, której udało
się uniknąć raf wulgaryzmu, tak bardzo właściwego dla prozy lat osiemdziesiątych, zwłaszcza
tej z nurtu „cyberpunkowego". Może to i dobrze. Ani bowiem Wydawcy, ani autorowi nie
zależało na zbudowaniu reprezentatywnej antologii. Może przy innej okazji. Na razie polski
czytelnik otrzymuje zbiorek bardzo różnorodny stylistycznie i tematycznie, a co równie
ważne, pisany według najnowszych tendencji literackich. Zbiorek interesujący, zabawny,
raczej ku rozrywce aniżeli głębokiej refleksji sporządzony.
Ryszard P. Jasiński
Spis treści
TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5
FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15
EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35
BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41
A. J. ONIA
Serial (Serial) 51
JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64
JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80
Posłowie 91
Dodatek, napisany w roku 2005
Z grona pisarzy do tego zbiorku wybrałem ośmiu. Jednym z nich okazał się słusznie
wyłowiony spośród 12 000 nowych autorów Bruce Boston, który zrobił oszałamiającą
karierę na rynku amerykańskim, nie tylko jako prozaik, ale przede wszystkim jako największy
poeta, piszący wiersze, wzbogacając poetykę gatunku literatury fantastycznej, przenosząc
romantyczne dziedzictwo, z którego wywodzi się fantastyka, a przede wszystkim fantasy na
grunt XX-wiecznej liryki. Nie jest o najgorzej, jeśli się weźmie pod uwagę mnogość literatury
SF na rynku.
TIM JONES
Biedna Matise
(The Tale of Matise's Fate) 5
FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
(The Proof in the Pudding) 15
EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
(The Way We Were) 35
BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
(Cosmological Fable) 41
Bruce Boston Krótki życiorys autora ze zdjęciem
A. J. ONIA
Serial (Serial) 51
JOSEPH M. SHEA
Haracz (Tribute) 64
JEFF BARNES
Spotkanie
(The Reunion) 80
RYSZARD P. JASIŃSKI
Posłowie 91