Professional Documents
Culture Documents
Zygmunt Bauman
W miarę jak dojrzewają i dorośleją, pojęcia zaczynają poruszać się o własnych siłach i
czasami zapędzają się daleko od miejsca, w jakim je poczęto. Wędrują w przeszłość,
która nie wiedziała o ich istnieniu wtedy, gdy była jeszcze teraźniejszością, albo
zaglądają w przyszłość, która być może równie mało będzie ich świadoma, bo nie
znajdzie w nich pożytku. Tak to trochę wygląda, jakby pojęcia rodziły się jak rośliny -
mocno w grunt korzeniami wczepione, karmione sokami gleby, w której tkwią; ale z
upływem czasu odrywałyby się od gruntu, dostawały nóg, wybierały się na wędrówkę
w poszukiwaniu bardziej urozmaiconego pokarmu.
We wczesnej, "roślinnej" fazie swego życia pojęcia nasiąkają tym, czym je gleba
karmi. Badacz nie miałby trudności z określeniem miejsca, w którym wykiełkowały:
znajdzie w ich tkankach charakterystyczne dla miejsca minerały, a dodatkowych
wskazówek udzielą warunki klimatyczne, jakich ich kiełkowanie wymagało. Gdy
podrosną i sił nabiorą, od wielu innych spraw zależeć będzie, jak daleko pojęcia się
zapuszczą. Ale świadectwo urodzenia nosić będą ze sobą zawsze - jak ślimak swój
domek - dokądkolwiek by poszły. Bo tylko w jednym miejscu, w jednym cza się, przy
jednorazowym, rzadko powtarzalnym zbiegu wielu okoliczności, mogły się one
narodzić.
Tym, czym dla rośliny jest skład mineralny gleby, wilgotność i nasłonecznienie gruntu,
jest dla pojęcia doświadczenie ludzi, w których głowach się zrodziło i w których
rozmowach nabrało rozpoznawalnego dla wszystkich rozmówców, komunikowalnego
sensu. Gdy o doświadczeniu mowa, nie chodzi o to tylko, co się tym ludziom
przydarzyło w czasach, w jakich wypadło im żyć - ale i o to chyba (chyba nawet
głównie o to), jak się do zdarzeń odnieśli, jak im stawiali czoła, jakimi sposobami
próbowali sobie z nimi dać radę. A i o to także, jakie inne, znane im już wzory
postępowania mieli na podorędziu - do których mogliby swoje kłopoty przyrównać, aby
nadać zadaniu kształt praktyczny. Pojęcia najbardziej nawet powszechne rodzą się i
kształtują w doświadczeniach szczególnych czasów, miejsc i ludzi.
Myśl o takim to działaniu, o jego potrzebie i o gotowości do jego podjęcia, wyraziła się
w pojęciu kultury (czy, w bardziej z duchem czasu zgodnym tłumaczeniu, kultywacji,
hodowli; terminu "kultura" użyto po raz pierwszy w świadomym nawiązaniu do
metafory Cycerona: cultura l animijtst dla ludzi tym, czym dla roślin agricultura). Mus
l wewnętrzny i zamiar działania określał ramę, w jakiej po-t strzegano świat. Czynił
świat dwudzielnym, podzielonym na tych, co robią i tych, którzy "są robieni", na
rzeźbiarzy i rzeźbionych, na nauczycieli i uczniów, trenerów i trenowa-I nych,
przewodników i przewodzonych. Konstytuował lud raz jako motłoch popędami ciskany,
niezdolny do samokontroli, a więc zarazem bezradny i niebezpieczny, innym razem
jako nieoszlifowany diament czekający na sprawne dłonie szlifierza, by zabłysnąć, czy
rudę, z jakiej kunszt majstra-nauczyciela ma dopiero wytopić cenny kruszec.
Konstytuował myśliciela, człowieka światłego, posiadacza wiedzy jako nauczyciela,
wychowawcę i trenera; pogromcę dzikiego zwierzęcia i szlifierza diamentów naraz. I
konstytuował świat jako arenę ich stosunku - scenę socjalizacji, edukacji, akulturacji,
nauczania i uczenia się.
Życie jako uczenie się zadanych lekcji i odrabianie zadań; świat jako szkoła. Jak to
jednak przekonująco wywiódł Michel Foucault, tylko nazwą funkcji, a nie strukturą, nie
organizacją i nie przyświecającym tej organizacji ideałem różniła się w projektach
nowoczesnych szkoła od fabryki, więzienia, koszar, przytułku dla ubogich, zakładu
poprawczego, domu pracy przymusowej czy szpitala. Wszystkie te wynalazki
nowoczesne, niezależnie od ich zadań nominalnych, były też (być może w pierwszym
nawet rzędzie) fabrykami tadu: wytwórniami takich sytuacji, w jakich reguła zastępuje
przypadek a norma żywiołowość; w jakich prawdopodobieństwo pewnych zdarzeń
będzie radykalnie większe od prawdopodobieństwa innych; krótko mówiąc, były one
wytwórniami sytuacji przewidywalnych - a zatem i kontrolowanych, l wszystkie
wytwarzały ład w podobny z grubsza biorąc sposób. Wszystkie one umieszczały
podopiecznych w zasięgu wzroku opiekuna/nadzorcy, który skwapliwie karał czyny
niewskazane i nagradzał postępki właściwe; wszystkie poddawały powierzonych ich
pieczy ludzi tylko starannie dobranym lub zaprojektowanym naciskom i skrzętnie
eliminowały wszelkie inne presje; wszystkie więc dbały o spójność i jednoznaczność
warunków, licząc na to, że takie warunki sprzyjać będą równie spójnemu i
jednoznacznemu zachowaniu się podopiecznych.
Było więc pojęcie kultury, mówiąc ogólniej, skrojone na miarę wytwórni ładu. Jak
każda z licznych wprowadzonych już lub zakładanych wytwórni, wizja stanu
docelowego kultury była obrazem systemu, w którym wszystko ma jakieś zadanie do
spełnienia, nic nie jest puszczone samopas, każdy element ze wszystkimi innymi w
jakiś sposób współgra, wiąże się i zazębia; w którym zderzenie się elementów jest
wynikiem błędu konstrukcyjnego, zaniedbania lub schorzenia; w którym jest miejsce
na takie tylko reguły i rutyny postępowania, które spełniają użyteczną dla przetrwania
ładu funkcję. Potrzeba dzierży tu prymat; najpierw potrzeba, potem przepis; można
więc tak dobrać przepisy (wzory w toku kultywacji wdrażane), by w najlepszy możliwy
sposób owym potrzebom służyły. I można je ulepszać - będą wszak tym lepsze, im
więcej wiedzy posiądą nauczyciele i im lepsza będzie wiedza o "rzeczywistych
potrzebach", z której natchnienie do działania czerpią.
Taka była treść jawna pojęcia kultury w chwili, gdy je ukuto, i takie były milczące
założenia, jakie ową treść podtrzymywały. Nie wszystko z tej treści wytrzymało tzw.
"próbę czasu" z równym powodzeniem. Stosunkowo najwcześniej odpadło
przeświadczenie, że od stanu "surowego" - dzikości czy barbarzyństwa - do stanu
"ucywilizowanego", "kulturalnego" przejść można przez jedną tylko furtkę, posuwając
się odtąd naprzód jedną tylko ścieżką. Dawne, hierarchiczne pojęcie kultury (potrzeby
zaspokaja się na coraz to doskonalszy sposób; dzieje ludzkie są historią postępu
sposobów zaspokajania potrzeb; pojęcia "kultury" używać można tylko w liczbie
pojedynczej) nie wyszło całkowicie z użytku, ale znalazło się w towarzystwie pojęcia
różnicującego (te same potrzeby ludzkiej zbiorowości zaspokajać można na różne
sposoby, niekoniecznie lepsze i gorsze; każda kultura jest w jakimś stopniu
arbitralnym wyborem wśród możliwych sposobów, których jest wiele; należy zatem
posługiwać się pojęciem "kultury" w liczbie mnogiej). Najbardziej odporne na działanie
czasu okazały się natomiast, jak można było się spodziewać, nie tyle treści jawne, ile
milczące założenia. A mianowicie:
- w tym systemie miejsce prawomocne mają takie tylko normy i wytwory kulturowe,
które potrzebne są do sa-moodtwarzania się systemu. Jeśli trafi się więc na normę czy
wytwór kultury, można pytać zasadnie, jaką to funkcję w systemie spełniają, czy jaką
to potrzebę zaspokajają; jeśli się funkcji czy potrzeby mimo starań nie odkryje,
wypada uznać normę czy wytwór, o których mowa, za przeżytek, dziś już bezsensowny
i prawdopodobnie skazany na obumarcie;
- system kulturowy "ma strukturę", która odbija jak w zwierciadle (choć w sposób
poniekąd "ubezosobowio-ny") strukturę wszelkiej wytwórni ładu - zarówno ładu
ogólnospołecznego i wszechogarniającego, jak i ładu miejscowego lub cząstkowego; u
szczytu (czy raczej pulpitu kierowniczego) systemu kulturowego znajduje się zespół
wartości, określonych jako główne, kluczowe czy konstytutywne; wszystko, co się w
życiu praktycznym dzieje, jest tych wartości zastosowaniem czy uszczegółowieniem.
Tak też i myślimy o kulturze do dziś. Jako o wysiłku zaprowadzenia i utrzymania ładu.
Jako o wojnie z żywiołowością i tym chaosem, co się z żywiołowości poczyna. W wojnie
ładu z żywiołem kultura staje bez wahania po stronie ładu. Gdy postrzegamy
niespójność norm, wieloznaczność postępowania, sprzeczności w stylach życia,
obfitość tworów kulturowych w sposób widoczny "bez przydziału" - powiadamy albo o
konflikcie wielu kultur, albo o kryzysie kultury. W jednym i drugim przypadku
oczekujemy przykrego obrotu rzeczy i skłonni jesteśmy wołać na alarm...
Coraz trudniej dziś myśleć w ten sposób i mówić o kulturze: kryzys stałby się wszak
wtedy codziennością, nienormalność normą, choroba stanem chronicznym. Kuhn
powiedziałby chyba, że mamy dziś do czynienia z bankructwem paradygmatu - czyli z
sytuacją, w jakiej przeżycia najczęstsze i postrzeżenia najbardziej typowe zastane
pojęcie "porządkujące" -jedyne, jakim umiemy się posłużyć -każe traktować jak
wyjątki, a przeto "reguła" zdaje się pomysłem coraz bardziej księżycowym...
Powiedziałby też pewnie, że jest to sytuacja rewolucyjna, kiedy to rodzi się i przybiera
na sile najpierw przeczucie, a potem i przeświadczenie, że błąd tkwi nie w sposobie, w
jaki patrzymy i w jaki to, cośmy zobaczyli, zapisujemy - lecz w tym, co nasze pojęcia
porządkujące każą nam spodziewać się, że zobaczymy. Zaczynamy podejrzewać, że
coś jest z tymi pojęciami nie w porządku; że nie tyle objaśniają one, co się dzieje, ile
zrozumieć świat przeszkadzają; że są balastem raczej, niż motorem poznania i
rozumienia; że się z tym balastem daleko nie zajdzie... Innymi słowy, nadszedł czas
odrzucenia starego paradygmatu i dopracowania się nowego, który pozwoli dostrzec
"normalność" tego, co dawny paradygmat ogłosił anomalią i odstępstwem od reguły -
tak aby wyjątki stały się znów marginalne a zjawiska marginalne wyjątkami...
Trudno powiedzieć, skąd się ten "kryzys paradygma-tyczny" bierze. Czy to zjawiska w
polu widzenia badaczy kultury na tyle się zmieniły od czasów, gdy pojęcie kultury
ukuto, że trzeba to pojęcie poddać rewizji? Czy też zmienił się raczej nasz sposób
patrzenia na świat, owa zbudowana z własnych przeżyć i trosk wieża, z jakiej światu
się przyglądamy, lub ów przyczółek "świata codziennego życia", z którego
podejmujemy nasze wyprawy poznawcze? Czy wreszcie owe metafory, jakie nadawały
staremu pojęciu pozór przejrzystości i oczywistości, straciły po trosze swój dawny
autorytet wraz z centralną w życiu codziennym pozycją - ich moc porządkowania
wiedzy o świecie skurczyła się wraz z mocą porządkowania świata? Prawdopodobnie
mamy do czynienia z jakąś kombinacją wszystkich trzech procesów; a być może tylko
zdaje się nam, że są to trzy procesy odrębne, wzajem niezależne, każdy swoją,
autonomiczną logiką napędzany.
Tak czy owak, trzeba nam nowego paradygmatu - w inny sposób narysowanej wizji
kultury... Odskocznią i przystanią macierzystą dla każdego rozumienia jest to, co nie
frapuje i zdziwienia nie wywołuje - to, co zwyczajowe, codzienne, oczywiste - "świat w
zasięgu dłoni i wzroku", czy raczej "wiedza bezwiedna", jaka składa się na ten świat,
jako że przepaja czynności codziennego życia. "Zrozumieć" to tyle, co dopasować
widzenie zjawisk do owego świata, który "rozumie się bez wysiłku rozumienia",
"rozumie się bez zastanawiania, co to znaczy rozumieć". Stąd rola poznawcza
metafory. Zestawia ona to, co niejasne, z tym, co oczywiste; podszeptuje (zawsze
wybiórcze, rzecz jasna) powinowactwo, podobieństwo; podpowiada: "tak, jak tu" -a
przez to pozwala posłużyć się językiem dla przejrzystego "tu" przeznaczonym, a więc i
odbieranym jako przejrzysty, dla przedstawienia tego, co jak dotąd nieprzenikliwe i
niewyrażalne. Taką metaforą dla zjawisk kulturowych w tradycyjnym paradygmacie
była fabryka, szkoła czy koszary -panoptyczna (i systemowa w swych zamierzeniach)
wytwórnia ładu. Taką metaforą było i nowoczesne państwo, z jego programem
jednolitej kultury narodowej, jednolitego języka, jednolitego programu nauczania
historii, jednolitego kalendarza świąt i rocznic (w narracji socjologicznej zarówno
"społeczeństwo", jak i "kultura" zamykane były jawnie lub ukradkiem w obszarze
podległym władzy państwowej - i na integralności tego obszaru wspierały swą i
"całościowość"). Spierać się można długo o to, czy wtedy, gdy służyły one bez
większych problemów natchnieniem badaniom nad kulturą, były te metafory trafnie
dobrane i skupiały myślenie o kulturze na sprawach najważniej- szych - czy też z
miejsca kierowały myślenie o kulturze na fałszywe tropy. O wiele pilniejszą sprawą
zdaje się wszakże wyciągnięcie wniosków praktycznych z faktu, że obie tradycyjne
metafory straciły dziś (lub szybko tracą) sporo ze swej dawnej nośności poznawczej -
a to z tego tytułu, że zjawiska, do których się odwoływały, zajmują o wiele mniej
doniosłe i rozległe miejsce w świecie codziennego życia.
o Nie istnieje nic takiego, jak "struktura kultury jako takiej" czy "struktura
społeczeństwa jako takiego". Kultura, jak i społeczeństwo, nie są "całościami".
Procesom strukturalizacji podlegają za to różne sfery praktyki ludzkiej, każda na
własną niejako rękę. Wkładem kultury do przyrody czy kulturową "nadbudową" nad
przyrodą jest nie tyle całościowy, sztucznie skonstruowany i rekonstruowany, sposób
bycia, co nieustający pęd do rozróżniania, oddzielania, rozgraniczania, klasyfikowania:
tworzenie nowych sensów przez działania diakrytyczne.
o Dynamizm kultury można (i należy) opisywać nie uciekając się do "potrzeb", które
ma zaspokojać, czy do "sensów" lub "treści", jakie ma wyrażać i przekazywać. Można
(i należy) obejść się w ogóle bez zakładania pier-wotności potrzeb nad kulturowymi
"rozwiązaniami", sensów nad znakami... Jedne żyć bez drugich nie mogą, razem się
rodzą i razem odchodzą. Kultura niczemu nie służy; nie jest niczego "funkcją"; nie ma
się wedle czego mierzyć i brak jej kryteriów, by swą poprawność "obiektywnie"
oceniać; niczym się też, poza swym własnym dynamizmem, nie tłumaczy.
Wyłania się z tych trzech tez wizja kultury całkiem odmienna od tej, która zastygła w
tradycyjnym paradygmacie. Cała w ruchu, płynna i rozpływająca się, porządkująca
może, ale sama nie uporządkowana, drwiąca sobie bluźnierczo z różnicy między tym,
co istotne, a co marginalne, co konieczne, a co przypadkowe - różnicy tak świętej
wszak i nietykalnej dla ładotwórczej intencji. Mniej od poprzedniej wizji zachęcająca,
bo nie dająca nadziei na portret ostateczny, skończenie miarodajny, autorytatywny.
Nie tyle wizja kultury zresztą z tych tez się wyłania, co sposób jej rysowania;
informacja nie o tym, czym kultura jest, ale o tym, jak się ona dzieje. Ale czy nie z
takiej właśnie informacji prząść wypada nowy paradygmat myślenia w kulturze?
Nie jest to sprawa błaha. Tradycyjne modele kultury były w zasadzie twórco-
centryczne; jeśli nawet nie budowano ich otwarcie wokół kategorii autorów dóbr
kulturowych, organizowano je wokół ich duchowego korelatu - "centralnych wartości",
"formuły filozoficznej" czy "etosu", których artykulacja i ochrona była funkcją
przypisywaną szczególnej, wydzielonej kategorii "producentów kultury". Nawet w
nowatorskiej skądinąd koncepcji "gęstej interpretacji" Clifforda Geertza dopatrzeć się
można hołdu, składanego tej tradycji: żądając, by od obserwowanych zachowań
przechodzić "w coraz głębsze warstwy" badanej kultury. Geertz implikuje przecież, że
"prawda" czy "istota" kultury tkwi w pewnych "fundamentalnych założeniach", które
obdarzają sensem wszystko pozostałe i których wszystko pozostałe jest wyrazem.
Metafora spółdzielni spożywców wymaga zdecydowanego przesunięcia akcentu: to
właśnie w czynnościach "konsumpcji", w codziennym aktorstwie/autorstwie "zwykłych"
konsumentów (są oni wszak zwykłymi konsumentami tylko, gdy się na nich patrzy z
okien gabinetów myślicieli lub artystycznego studia, lub z wysokości rzeczywistych czy
urojonych wież kontrolnych kultury) wszystko, co kulturowe, nabiera sensu; tu puste
skorupy znaków wypełniają się znaczeniem, tu - znaczące już - zyskują lub tracą na
wartości, co wyraża się w wahaniach popytu (założenie, że to twórca/producent jest
autorem i sędzią znaczenia i wartości dobra kulturowego, kazało badaczom kultury
przedstawiać przeobrażenia znaczeń zachodzące w toku "międzykulturowej" wędrówki
znaków jako "zniekształcenie sensów"; ale przecież każde spożytkowanie znaku
zawiera dozę autorstwa, a więc jest "zniekształceniem" dokładnie w takim samym
sensie).
Jak to się zazwyczaj dzieje, sztuka wyczuła tę zawiłą dialektykę znaku i znaczenia na
grubo przedtem, niż dostrzegli ją i odnotowali naukowi badacze. Zanim opisano ją w
naukowej prozie, przedstawiono ją w postaci dramatu w teatrze awangardy
artystycznej. Choć była to raczej tragedia - w Eurypidesowym, Racine'owym czy
Ibseno-wym stylu: zderzenie pragnień nie do pogodzenia, ocalenie i zguba splecione w
nierozerwalnym uścisku, czystość czer piąca aromat z zanieczyszczeń, życie, które
tylko w śmierci spełnić się może... Epopeja bez nadziei na katharsis, na powrót do
bezpiecznej przystani ładu... Nic nie przerażało awangardy bardziej, niż bliskość
sukcesu, nic nie wprawiało w popłoch większy, niż poklask publiczny. Awangarda
obnażyła brutalnie pustkę znaków, upatrując wolność w prawie do jej wypełniania - ale
i to właśnie chcąc nie-chcąc, ku własnemu zaskoczeniu, ujawniła, że wolność mieści
się w prawie do wypełniania, a nie w wypełnieniu samym. Idzie w wolności o
spełnienie, ale wolność trwać może tylko niespełniona. Wypełnione po brzegi
znaczeniem, ociężałe i gnuśne znaki nie zerwą się już do lotu. Wolność, bezmiar
twórczej perspektywy towarzyszy tylko nadmierności znaków, zbędności, "brakowi
przydziału" -stanowi samemu przez się nieznanemu, czerpiącemu swój sens i urok z
nadziei na samoprzezwyciężenie, na użyteczność i "przydział". Ale wolność twórcza nie
przeżyje ziszczenia nadziei.
Pisał Lyotard, że człowiek jest najbardziej ludzki w dzieciństwie (żyje wtedy w świecie
pełnym możliwości jeszcze nie zamkniętych ani nie zdyskredytowanych, kuszących
nieodgadnieniem tajemnic, przyszłości bez granic), ale za znamię dojrzałości uważa
odejście od dzieciństwa i trawi swe wysiłki na to, by dzieckiem być przestać. Nie
sądzę, by należało odbierać odnotowaną w ten sposób przez Lyotarda sprzeczność jako
kolejną wersję manichejskiej wizji homo duplex- jestestwa o dwu nie dających się
pogodzić istotach, dwóch "naturach" o różnym pochodzeniu, spotykających się ze sobą
w człowieku po to, by stoczyć walkę na śmierć i życie (klasyczny, durkheimowski homo
duplex był poligonem niekończących się starć między dziedzictwem biologicznej
ewolucji a wkładem cywilizacji, między przyrodą a kulturą, między zniewoleniem przez
zwierzęce instynkty a wyzwoleniem niesionym przez społecznie ferowane normy
współżycia). Człowiek Lyotarda nie jest zlepkiem dwóch heterogennych, sprzecznych
natur, prote stujących przeciw niechcianemu sąsiedztwu. Rzecz ma się dokładnie
odwrotnie: sprzeczność, jaką nasycone jest ludzkie życie, cała wypływa ze spójnej
logiki specyficznie ludzkiego bytu i nie potrzebuje innych niż ta logika wyjaśnień.
Wolność i zależność - radość tworzenia i niedola poddania - obie rodzą się z tejże
nieuleczalnie ludzkiej kondycji samostanowienia, samokonstrukcji i samoutwierdzania,
którą stara się na różne sposoby uchwycić i przekazać pojęcie "kultury". Wyrastają
obie z tego samego pnia; więcej jeszcze, nie są tego pnia osobnymi odgałęzieniami;
jedna przerasta w drugą, jedna jest "dalszym ciągiem" drugiej - wolność spełnia się w
zależnościach, niewola w emancypacji...