Professional Documents
Culture Documents
0 5 / 2 0 0 6
w w w . b l i t z z i n . p r v . p l
b l i t z z i n @ o p . p l
G y u l a S z i n i
Zmierzch bajki
z węgierskiego przełożyła E w a M o d e r
J a r o s ł a w P a w ł o w s k i
Sześć wierszy
Scena instrukcji
Ratujmy zdezelowane zdrowie!
Skoro potrzebne są do tego, jak się okazuje, jeden człowiek
plus jeden telefon plus sporządzone przez tegoż człowieka,
a zamieszczane w gazecie codzienne inseraty –
nikt chyba nie powie, że nie stać na to oddziałów jedynego w Polsce,
wyspecjalizowanego przedsiębiorstwa organizacji wczasów.
Zbudujemy nowe społeczeństwo,
nareszcie wstąpimy na drogę wiedzy i postępu,
niech forma promieniuje z twarzy jak z najlepszych bakłażanów!
Czcigodni i beznamiętni wielcy mistrzowie
i my udajmy się do swoich hoteli.
Połowy
Wielka amfibia z naukowcami
podpływa pod burtę naszego trawlera.
Albatrosy, foki, krabojady,
Weddella, samice słoni morskich.
Widziane przez bulaj statku
lato antarktyczne w pełni
w pingwinim osiedlu.
Opuszczone bazy wielorybnicze.
Wyspy są bezludne,
czynne tylko w czasie polowań.
Ryby ze szkła – białokrwiste,
arktyczne kraby,
taśmy pełne kryli,
dryfujące góry lodowe.
Pomorniki żywią się padliną,
rozszarpują też chore pingwiny.
Sinobrody
I
II
Skała
Na przykład świadomość
tego co dzieje się po śmierci
uwalnia nas od strachu przed umarłymi
współczucie,
radość, życzliwość i wiara.
Kto je przejawia?
Wypadki
Kunsztowna chińska filiżanka zakręciła się w półobrocie srebrnym
brzegiem, po czym z przyjemnym brzękiem rozsypała się na marmurowej
posadzce gubiąc błękitne ptaki, liście i drzewa.
– To był wypadek. – dodałam, aby zatrzeć nieco ten ton, który, jak mi się
wydało, wyraźnie przeszkodził mojej drogiej przyjaciółce w rozmyślaniach.
Zawsze wierzyłam w jej smak, urządziła wnętrza z niebywałą gracją, dbając
o najmniejszy detal. – Jeśli mogę ci zasugerować, powinnaś teraz policzyć
do dziesięciu. To pozwoli ci odzyskać równowagę ducha. Działanie pod
wpływem impulsu nigdy nie jest wskazane. Dwa razy pomyśleć przed, żeby
potem siebie nie winić. Czy wiesz już, co zrobisz ze szczątkami? –
zapytałam jak najbardziej uprzejmie.
– Zawołam kogoś. – wysiliłam się na odpowiedź, może niezbyt
przekonująco, jednak udzielać mi porad w takim momencie, to już zwykła
bezczelność. – Zawsze uważałam, że liczy się pierwsza myśl. Wątpliwości
stanowią nadmierny zbytek.
Na szufelce osiadł blady obłoczek porcelanowego pyłu.
H
T o m a s z N o w a k
Dochodzenie
Flann Murdock ocknął się na podłodze przydrożnej budki telefonicznej
z policzkiem przyciśniętym do brudnej szyby. Południowe słońce
przesączało się przez szkło, kładąc się rozgrzanymi plackami na zarośniętej
twarzy mężczyzny. Na podłodze leżał melonik oraz nadtłuczona, próżna
flaszka Old Belmullen Whiskey.
Murdock jęknął, złapał się za głowę i usiadł z trudem. Rozejrzał się. Był
– jako się rzekło – w przydrożnej budce telefonicznej. Budka była stara.
Stary był aparat z słuchawką wielką i wygiętą jak niemodny, wiekowy
prysznic. Stara była książka telefoniczna z paginami żółtymi i zmiętymi.
Gdy Flann przywdział swój sponiewierany melonik, również poczuł się
stary.
Wstał z trudem i wyszedł na zewnątrz. Stado wędrujących na zachód
sójek obrzuciło go nieufnym spojrzeniem i zdał sobie sprawę, że może
faktycznie wygląda nieco nieświeżo... Poprawił krawat pod rozchełstanym
kołnierzem, strzepnął poły prochowca i przylizał wystające spod ronda
melonika włosy. Przed nim, w oddali, majaczyło morze. Szosa, stara
i prosta, wiodła z nikąd donikąd.
– Jasna cholera – zaklął Flann i wrócił do budki. Zdjął słuchawkę
i wykręcił na tarczy numer do biura.
– Bardzo mi przykro, ale wybrany numer nie istnieje – wyjaśniła seksownym
głosem słuchawka. – Jeśli jednak poświęcisz mi chwilę, opowiem ci...
Murdock klepnął w widełki i głos zamilkł. Wykręcił inny numer.
– Bardzo mi przykro... – zaczęła słuchawka.
– Niech cię szlag!
Murdock sięgnął po książkę telefoniczną, przerzucił kilka stron i wybrał
trzeci numer od góry. Betty Mason.
– Bardzo mi przykro...
Sally Finnegan.
– Bardzo mi przykro...
Simon Ramsey.
– Bardzo mi przykro...
Mary Lu Morgan.
– Bardzo mi przykro, ale wybrany numer nie istnieje. Jeśli jednak poświęcisz
mi chwilę...
Flann Murdock odwiesił słuchawkę.
– Nie działa – usłyszał za sobą. Odwrócił się. Przy budce stał różowy
cadillac. Za kółkiem siedziała niemłoda kobieta. Wielkie, tłuste piersi
wylewały się jej z niedopiętej koszuli. Usta pomarszczone jak suszone
śliwki lśniły mięsiście karminową szminką.
– Nigdy nie działała, kochanieńki. To bardzo stara i bardzo samotna
budka.
Murdock kiwnął głową.
– Skąd się tu wziąłeś, złociutki? – zagadnęła kobieta.
Flann trącił butem flaszkę Old Belmullen. Wzruszył ramionami.
– Nie wiem – stwierdził. – Po prostu się obudziłem.
– Ha! – grymas rozbawienia wykrzywił twarz kobiety. – Taki duży
mężczyzna, a taka słaba głowa. Kochany!
–Tia – mruknął Murdock.
– I co teraz zrobisz, króliczku?
Flann cmoknął, rozejrzał się bezradnie, poprawił melonik i chrząknął.
– Mogłabyś mnie gdzieś podwieźć. Gdzieś gdzie jest telefon.
Kobieta roześmiała się perliście.
– Mogłabym – przyznała, po czym zmierzyła go powłóczystym
spojrzeniem. – Mogłabym i chciałabym. Wskakuj.
Flann Murdock wgramolił się do auta. Natychmiast owionął go duszny
zapach perfum, potu i czegoś jeszcze. Od czegoś jeszcze zrobiło mu się
mdło.
– Wdowa McCoy – przedstawiła się kobieta.
– Flann Murdock. Detektyw – odparł Murdock, przełykając ślinę. –
Dokąd jedziemy? – spytał, gdy cadillac odpalił z głębokim kaszlnięciem.
– Och, przed siebie – roześmiała się wdowa McCoy.
– Ach. A będzie tam telefon?
– Ja tam będę, robaczku. Jak chcesz whiskey, to sięgnij do schowka.
Flann Murdock westchnął. Sięgnął do schowka, odkręcił flaszkę i zaczął
pić, zapadając się coraz bardziej w różowy zaduch cadillaca.
Nad budką telefoniczną nastało popołudnie, a potem wieczór. Sójki
gdzieś sobie poszły, wybrzeże zaś było za daleko, aby otulić ją swym
kojącym szumem. Gdy o zmierzchu rozdzwonił się telefon nie było nikogo,
kto chciałby go odebrać.
Długie i tęskne dzwonki niosły się bezpłodnie w dal.
Wszystko na ten temat
rozmowa z Kub ą Mokrosi ń skim
Marcin Czerkasow: Zdaje się, że już na początku będziemy mieli z Tobą mały kłopot, bo
o ile przyzwyczaiłeś nas już do myślenia o sobie jako o prozaiku, to w gruncie rzeczy szerszej
publiczności dałeś się poznać raczej od strony swojej poetyckiej twórczości. Wydałeś
książeczkę pod wdzięcznym tytułem karate koń, dałeś nawet wieczór autorski z okazji jej
wydania, podczas którego zagrał legendarny zespół Snowman i ogólnie było całkiem
zabawnie. W jaki sposób do tego doszło?
Skądinąd wiem, że całkiem żywo – jako prozaika – zajmują Cię kwestie, które dałoby się
powiązać z pewnego rodzaju zagadnieniami epistemologicznymi, tzn. pisanie, którego tematem
byłby sam sposób postrzegania rzeczywistości, a także w dalszej perspektywie, również sposób
jej przedstawiania. Nie nosisz się przypadkiem z zamiarem napisania jakiegoś
epistemologicznego kryminału?
Dzień.
Wstęp do łazienki
Dziewczyna przyciska chciwie zabawkę do dziecinnej piersi, posłusznie
ustawia się w kolejce do kabiny kąpielowej, ja zostaję z pustymi rękami, za
szybą kabiny telefon dzwoni jak oszalały i dziewczyna w recepcji, zresztą ta
sama, która wbiegła tu przed chwilą, nie zwraca nań uwagi, kontuar
wykonano z drewna, na drewnianej ścianie za jej plecami umieszczono
tablicę wykonaną z drewna, każdy z kluczy uczepiony jest drewnianego
wisiorka w kształcie prostopadłościanu i numer kabiny wypalono czarnym
węglem, chciałbym wiedzieć, czy jeden z nich przysługuje i mnie, i którą
kabinę otwiera, jako że nie dostrzegam, by którakolwiek z nich była
oznaczona numerem, który mógłby odpowiadać numerowi wypalonemu
czarnym węglem na jednym z kluczy obciążonych drewnianymi wisiorkami
spośród tych, które widoczne są na oszklonej tablicy wiszącej na ścianie za
kontuarem, za którym młoda dziewczyna o staro wyglądającej,
pomarszczonej jak nasączone wodą drewno twarzy, udaje bądź nie zwraca
uwagi na ostry dzwonek telefonu dochodzący z wnętrza kabiny
o jednakowo szklanych drzwiach i ścianach, stojącej w mroku recepcji, w
głębi, za kontuarem, po lewej, pozbawionej numeru, który nie tylko mógłby
ułatwić pracę tej niedoświadczonej recepcjonistce, gdyby ta pragnęła
wręczyć odpowiedni klucz hotelowym gościom marzącym o kąpieli, ale
i sam gość, z pewnością zatroskany własnymi sprawami i nie mający ochoty
na zajmowanie się drobiazgiem, o który powinna zadbać obsługa tej sauny,
uznałby z pewnością zgodność pomiędzy numerem przedstawionym na
załączonym do klucza, drewnianym ciężarku, a numerem wymalowanym,
czy też zawieszonym, na drzwiach prowadzących do kabiny za proste
i pożyteczne udogodnienie, co dodatnio wpłynęłoby na ostateczną ocenę,
jaką wystawiłby w myślach, czy też na załączanym do każdego z kluczy
kwestionariuszu, obsłudze sauny, jej wewnętrznej strukturze i płynności
cyrkulacji. Jakże chciałoby się już przechadzać wśród orzeźwiających
wodotrysków, w tym najpiękniejszym z aquaparków i wodnych ogrodów!
Dziecko-staruszka, która najwyraźniej posiada w zwyczaju
wykorzystywanie chwilowego zamyślenia gości, by zaczerpnąć kilka
pokaźnych łyków z butelki ukrytej pod kontuarem, nie zwraca uwagi na
hałas dzwonka, dość niedbale tłumiony przez szklaną szybę kabiny,
w której umieszczono rzeźbiony w drewnie aparat telefoniczny. Pochylam
się nieco ku niej, by odczytać imię wypisane czarnym flamastrem na
identyfikatorze wpiętym w jedną z jej nagich, sprężystych piersi. Malutka
pracownica nazywa się Aldona lub Algebra, trudno o pewność w tym
ciemnym, bryzgającym kroplami wrzącej wody pomieszczeniu.
„Aldono. Marzę o kąpieli. Czy są jeszcze jakieś wolne kabiny?” – pytam.
„Algebro. Czy mogłabyś wskazać mi którąś z kabin, o ile oczywiście są
jeszcze wolne? Chciałbym się wykąpać. Proszę o klucz”.
„Algebro? Czy można…”
Dziewczyna posiada irytujący zwyczaj popijania z butelki, którą musiała
już wcześniej, z rozmysłem, odkorkować i ukryć pod kontuarem. Złoty
kluczyk zawieszony na cienkim rzemyku kołysze się w rowku jej odkrytego
biustu, ilekroć Aldona przechyla głowę, by zaczerpnąć łyk usypiającego
zmysły, w szczególności zaś zmysł słuchu, napoju. Uśmiecha się do mnie
bezczelnie. Mam ochotę wytargać ją za uszy i sprać po tyłku jak dawniej.
Wygląda na pijaną, co znacząco obniża jej kompetencje recepcjonistki.
„Posłuchaj, moja paniusiu. Jeśli natychmiast nie dostanę tego kluczyka,
wezwę tu policję. Kapisze?”
Algebra odstawia butelkę do sobie tylko znanej skrytki pod kontuarem
i rozgląda się po blacie, podnosi leżący na nim korek, po czym znika pod
ladą. Z kolei ja wspinam się na kontuar, i z góry wychylam głowę najdalej
jak tylko potrafię, aby zajrzeć do mrocznej niszy wydrążonej poniżej.
Dziewczyna, oparta wygodnie o wewnętrzną ściankę kontuaru, ma
markotną minę. Wydaje się, że płakała. Obejmujący jej skąpo odziane ciało
mężczyzna, schludnie ubrany, w ciemnych, zamszowych półbutach,
krawacie i welwetowej marynarce, z zegarkiem na łańcuszku dyskretnie
wymykającym się z kieszeni wewnętrznej kamizelki, w białych,
skórkowych rękawiczkach, w cylindrze, z rzeźbioną w drewnie laską opartą
wygodnie o wewnętrzną ściankę kontuaru, zwraca ku mnie zamyślone,
smutne spojrzenie:
„Głuchoniema. Nie słyszy pana. Nie mówi do pana.”
Głaszcze ją pieszczotliwie po włosach. Odsuwam się, zawstydzony.
Jestem już przy wyjściu, gdy zza kontuaru dobiega mnie złośliwy
dziewczęcy chichot: „Tylko nie tutaj, nie, tu nie”.
Odwracam się na pięcie. Alicja stoi za kontuarem zwrócona do mnie
nagimi plecami, oparta łokciami o blat i ze zwieszoną głową, przyglądając
się czemuś w dole, a co rozgrywa się, jak można przypuszczać, w kryjówce
między jej nogami. Tuż obok, w okolicach jej prawego ramienia, ułożono
schludny stosik: miękki ręcznik frotte, zaś na ręczniku kąpielowa zabawka:
kaczuszka, czy też królica, trudno o pewność w tak zaparowanym
pomieszczeniu – i złoty kluczyk na rzemyku. Dołączona kartka głosi:
„ZAPRASZAMY DO AQUAPARKU”. I cóż ja mam zrobić? Zabrać sprzęt
kąpielowy i udać się do kabiny, czy wytargać Alicję za uszy od tyłu?
Dzień.
Łazienka
Uszy są ciepłe i miękkie w dotyku, mniej więcej tak, jak dwie klamki
w tych samych drzwiach, umiejscowione naprzeciw siebie, po
przeciwległych stronach szklanej szyby, zaparowanej od wewnątrz
i przezroczystej na zewnątrz, co z zewnątrz pozwala dostrzec jak na dłoni
zaparowanie wnętrza, a co tym samym przekonuje nas, jak wyraźnie mamy
się tu, po stronie zewnętrznej, gdzie nieliczne kłęby pary, wydostawszy się
przez szparę u podstawy kabiny, rozpuszczają się leniwie w słonecznym,
niedzielnym poranku, który licznie przybyłe tu rodziny postanowiły
wykorzystać jako pretekst do leniuchowania i zdrowej rozrywki w wodnym
ogrodzie numer czternaście znajdującym się przy ulicy Wodnej numer
czternaście, Poznań, duże miasto w zachodniej Polsce, Polska, Europa, wiek
dwudziesty pierwszy, w przestrzeni pracowicie rozlokowanej dookoła mojej
skromnej osoby tkwiącej już od dobrych czternastu minut w obszernych
kąpielówkach, w klapkach, z kąpielową zabawką pod pachą, z ręcznikiem
frotte przerzuconym byle jak przez ramię, osuwającym się przy
najdrobniejszym ruchu na śliską od wilgoci posadzkę, na której drobne
stopy obrażonej przed chwilą dziewczyny pozostawiły zniekształcone ślady
ucieczki w na wpół fałszywą intymność przebieralni, jako że każdą z kabin
postawionych w tym aquaparku sklecono z przezroczystych, szlanych
ścianek, i gdyby nie fakt, iż para wodna gęsto unosząca się wewnątrz
maskuje wszelką jej zawartość, bez wątpienia byłbym w raju dla
niedzielnych podglądaczy. Rzędom kabin ze mną w środku odpowiada
kilkanaście głębokich, wieloosobowych wanien, w oddali, na horyzoncie,
poskręcane kształty karuzeli wodnej, zaś w samym sercu ogrodu płyciutki
basen, w którym umieszczono murzyńskiego doktora w welwetowych
kąpielówkach, wraz z całym asortymentem zabawek kąpielowych: sterty
piskliwych kaczuszek i gumowych królików z odstającymi uszami walają
się na obrzeżach basenu, pływają niezgrabnie na powierzchni, przywierają
do kończyn opalonego na węgiel handlarza, który, nie mogąc się od nich
opędzić, rozkłada bezradnie ręce i śmieje się jowialnie, życzliwie, wabiąc
w ten sposób nie podejrzewające niczego dzieciaki i ich równie
niedomyślnych rodziców, którzy, rozkojarzeni niedzielną atmosferą
beztroski i nieładu, płacą grube pieniądze za tę kłamliwą przyjemność, jaką
dziecko czerpie z wpychania wychlorowanych paluchów we wszelkie
możliwe otwory oferowanych przez Murzyna gumowych istot: królików,
kaczek, nakręcanych orłów bielików, białych myszek, gołębi, papużek,
naparstków, armat i świetlistych, wodoodpornych noży, i największej ze
wszystkich atrakcji, jakie rząd polsko-niemiecki zdecydował się sprowadzić
tu prosto z Afryki: gumowego lustra w sterczącym, obłym kształcie.
Dzieciaki, podążając za radą pana sklepikarza, znajdują sobie nową
rozrywkę. Nakręciwszy ile wlezie swe świeżo wycyganione zabawki
ustawiają je w prostej linii, wytyczonej na śliskiej, marmurowej posadzce
przez ślady stóp jednej z dziewczynek w białym kostiumiku, właśnie tej,
którą obserwuję od samego rana. Dosłownie chwilę wcześniej, złośliwie
wytargana za uszy przez któregoś z towarzyszy zabaw, brata czy też
siostrzeńca, postanawia wziąć na nim srogi rewanż. Kopniak, który
wymierza jego ulubionej zabawce, jest jednocześnie sygnałem do startu.
Rozpoczyna się ptasi wyścig. Raz, dwa, trzy i wszystkie zabawki zaczynają
pędzić w dowolnych kierunkach, przystając i znów biegnąc, jak im się tylko
podoba, tak że trudno mi ustalić moment zakończenia wyścigu, szczególnie,
iż dziurka od klucza w znaczący sposób ogranicza moje pole widzenia.
„Kto zwyciężył? Kto zwyciężył?” – krzyczą dzieciaki, podczas gdy
ostatnia z biegnących zabawek zatacza się na włochatych króliczych
nóżkach i po krótkiej walce z równowagą ląduje w basenie, kołysząc się
teraz na migotliwej wodnej tafli, w bliskim sąsiedztwie kolan Murzyna-
sprzedawcy.
Dziewczynka w białym kostiumiku podskakuje z uciechy i zerka na brata
triumfalnie:
„Wygrałam, wygrałam!”.
Zręcznym chwytem Murzyn wyławia zabawkę i demonstruje ją zebranym.
„Alicja tak strasznie dobrze gra na wyścigach, że grając z nią nie ma się
żadnej nadziei na wygraną”, oznajmia. „Wskakuj tu do mnie, mała. Należy
ci się nagroda”.
Ojciec, czy też brat dziewczynki popycha ją delikatnie w kierunku
basenu: „No idź, idź, nie bój się. Należy ci się nagroda”.
Dziecko bierze krótki rozbieg i skacze prosto w objęcia sprzedawcy.
Pozostałe dzieciaki klaszczą i wiwatują, ciasne kąpielówki Murzyna
z trudem powstrzymują największą erekcję, jaką zdarzyło mi się widzieć,
rodzice kiwają głowami uśmiechając się przyjaźnie do siebie. Alicja tuli się
do czarnego, całkiem rozbrojona. Ten mówi:
„Główną nagrodą w tej rozgrywce jest sprowadzone z mojej afrykańskiej
ojczyzny na specjalne zamówienie rządu wklęskłe, gumowe lustro w formie
naparstka. Proszę, jest twoje. Czy wiesz, jak się z tym obchodzić?”.
Alicja kiwa głową, po czym, przytrzymawana za stopy przez sprzedawcę,
zwiesza się głową w dół i gramoli w okolice jego kąpielówek. Odsłania je
i zaczyna dopasowywać naparstek. W kabinie, z której oglądam ten
niedzielny obrazek, dzwoni telefon.
Sen.
Wykład
Rozdarcie w sukience Alicji ma kształt rozprutego arbuza o soczystym,
krwiście czerwonym miękiszu, cieknącym po brodzie, ramionach
i pomiędzy palcami, wprost na karty opowieści zatytułowanej
INSTRUKCJA OBSŁUGI TRAGEDII, trzymanej na kolanach przez
znajomo wyglądającego mężczyznę, na okładce której widnieje sugestywny
obrazek, gdzie dwie nagie postaci splecione w czułym uścisku spoczywają
na miękkiej sofie, zaś mały chłopczyk, z palcem w buzi i z bezmyślnym
wyrazem twarzy stojący w nogach tego kunsztownie zdobionego mebla –
łatwo domyślić się dlaczego artysta zdecydował się na dekoracje
w dwuwymiarowej formie pieczonego królika – wskazuje upapraną od
czekolady rączką na dziwaczny przedmiot wiszący nad głowami tamtych
dwojga, w pierwszej chwili do złudzenia przypominający świeżo
wyszorowane ostrze gilotyny, zaś w drugiej już z całą pewnością
przedstawiający na sposób metaforyczny pytanie: „kto ukradł batonik?”,
niemalże wykrzyczane w moim kierunku przez właścicielkę rozdartej w pół
sukni, jak gdyby zagniewaną z powodu tego drobnego incydentu, za jaki
można by uznać może nieco zbyt pospieszne odsłonięcie przeze mnie i tak
już rozdartej kotary, zza której mali chłopcy, trafiwszy po długich
poszukiwaniach do tej kabiny, zwykli byli podglądać wyrysowaną na
tkwiącej w głębi ścianie scenę, na której to dwa soczyste arbuzy,
rozpędzone niczym dwie bilardowe kule do złudzenia przypominające
kobiece piersi, zderzają się gwałtownie ze sobą i splatają w ciasnym
uścisku, przymuszone dotykiem tego mężczyzny o schludnym wyglądzie,
o inteligentnym wyrazie twarzy, drobnych dłoniach wpiętych w wytwornie
skórkowe rękawiczki, wertujących teraz pospiesznie karty powieści
o intrygującym tytule INSTRUKCJA OBSŁUGI TRAGEDII,
i aksamitnym, jak mogę się już przekonać, głosie, który tak często
hipnotyzował małą siostrę, odrywał od zajęć, zatrzymywał w biegu,
odgarniał z czułością splątane bezładnie włosy, nadmuchiwał balonik
w kształcie królika bądź kaczuszki, czy też zmywał plamy mlecznej
czekolady z dziecięcej buzi i pomagał wysupłać się z ciasnej sukienki,
używając w tym celu błyszczącego, wyszorowanego do czysta ostrza, a co
tak często kończyło się rozdarciem materiału w jednym bądź kilku
miejscach, w okolicach szyi, na której kolekcjonowane przez długie
tygodnie poparzenia i ciche jęki przechodzą miarowo w zawodzenie, które
znakomicie słychać nawet zza tak grubej tkaniny, z jakiej wykonano tu
kotary, równie wyraźnie, jeśli nie bardziej, jak to pytanie wyszeptane
w czułej chwili przez mężczyznę: „kto zdmuchnął balonik?”, a które, po
rozdarciu zasłony posuwistym cięciem noża, okazuje się być jedynie
kwestią wypowiedzianą przez jednego z bohaterów książki, którą doktor
trzyma w jednej ręce, drugą obejmując moją siostrę zaplątaną w suknię tu
i ówdzie upapraną czymś, co w pierwszej chwili wydaje się być sosem
z czekolady, i co przy bliższych oględzinach okazuje się być
INSTRUKCJĄ OBSŁUGI TRAGEDII, spisaną własnoręcznie przez
jednego z bohaterów sceny wystawianej w tej kabinie i teraz właśnie
odczytywaną znużonej upałem młodziutkiej córce: „Prawo numer
czterdzieści dwa. Piec martenowski. Jest gorąco jak w martenowskim piecu.
Parzy jak piec. Palić w piecu. Sumienie pali mnie jak w piecu. Na wypadek
tragedii postępować następująco. Uporządkować wszystko. Następnie
przeliczyć. Z kolei wszystko powiązać. Po drugie: wziąć nóż. Uderzyć
nożem w czuły punkt. Jeśli ta metoda zawiedzie, użyć noża do rozcinania
wszelkich powiązań. Na tragedię nie ma rady. Można natomiast ją
obsługiwać. Zatem raz jeszcze: kto ukradł batonik?”.
„Mam cię dosyć. Wszędzie za nami łazisz. Zajmij się swoimi sprawami. Idź
do swojego pokoju”, mówi kobieta zakrywając się ręcznikiem frotte, pięknie
zdobionym w kąpielowe kaczki, batony i króliki szczerzące ostre jak noże zęby,
„Zetnijmy mu głowę. Jest jasne, że to on tu kradnie. Ściąć go”.
„Daj mi ten nóż, synu. Balonik możesz sobie zatrzymać, jeśli
rzeczywiście nie potrafisz się z nim rozstać”, mówi mężczyzna jakby był na
wykładzie z działań etycznych, wachlując się przy tym przetłuszczoną
broszurą, jedną z tych, jakich dziesiątki walają się po podłodze tej
niesprzątanej od miesięcy kabiny hotelowej.
Rozmawiam z doktorem
o przyszłości
Maszeruję przez zrujnowaną okolicę trzymając w górze tablicę z napisem
„SZUKAM DOKTORA”, choć nie widać nikogo, kto mógłby ją odczytać.
Domy na tej ulicy wykonano z dykty. To dwuwymiarowe makiety, na
wypadek, gdyby ktoś zdecydował się zrzucić na mnie atomową bombę. W
rynsztokach ulicy po obu stronach pluska się zatrważająca liczba zwłok; ze
względów profilaktycznych mieszkańców pomordowano już wcześniej. Kto
stoi za tą zbrodnią? Doktor? Alicja? Czy może ja sam, w chwili
roztargnienia, nacisnąłem czerwony guzik i brzuchaty muchomorek wyrósł
nad tym spokojnym miastem, zamieniając nasz Poznań w kupę gruzów?
Małe Alicje, rozrzucone po tej spokojnej okolicy w najwymyślniejszych
pozach, jakie można uzyskać przy pomocy rigor mortis, patrzą na mnie z
wyrzutem w szklanych oczach. Zrujnowane miasto roi się od
dwymiarowych mieszkańców, których ze względu na względy
bezpieczeństwa zastąpiono makietkami z dykty. Czyjaś złośliwa ręka
wymalowała ponure grymasy na twarzach tych kukieł: za tym żartem
zapewne ukrywa się Doktor. Czy też Alicja? A może to ja, w chwili
przejściowej nieobecności tak zwanego ja, dorysowałem te krwawe,
roześmiane usta? Idę ulicą. Mijam zrujnowane potworki. Wszystkie śmieją
się ze mnie: jest tu pan prefekt, nakręcany ksiądz i dzika kaczka, Szary
Człowiek Bez Piątej Klepki, i nawet Murzyn z aquaparku, przebrany dziś za
doktora, oderwał się od pracy, byle tylko zaprezentować swoją szyderczo
wykrzywioną buzię. Idę pustymi ulicami. Domy popadły w ruinę i o
rynsztok też nikt nie dba. Szukam Doktora! Wycisnę krwawe piętno na jego
twarzy! Zrzucę mu atomową bombę na głowę! A może Alicji? A może
sobie? Gdzie są wszyscy? Gdzie jest Doktor? A Alicja? Idę pustymi ulicami
przez opustoszałą, zaniedbaną okolicę. Jest pusto, cicho, i tylko szelest
przesuwanych przede mną kukieł zakłóca mój niedzielny spokój. Kto
pociąga za sznurki? Doktor? Alicja? Czy ten nóż, który trzymam w dłoni,
potrafi je przeciąć? Jest cicho, pusto, i tylko dźwięk telefonicznego
dzwonka w kabinie znajdującej się jednocześnie po obu stronach ulicy
zakłóca to spokojne, niedzielne popołudnie. Otwieram drzwi do kabiny w
chwili, gdy jej mieszkaniec odkłada słuchawkę na widełki. Wygląda mi na
strażaka: leży rozwalony w hamaku z książką w ręku i popija drinka z
parasolką w kształcie grzybka. Kask rzucił w kąt kabiny, długi szlauch
sterczy mu z niedbale zawiązanych spodni. Wielkie białe skórkowe
rękawice zatknął sobie za pas, by wygodniej chwycić za szklankę. Bez
słowa demonstruję tablicę z napisem „SZUKAM DOKTORA”. Tamten
siorbie głośno i rzecze:
„Trafłiłeś pod właściwy adres, przyjacielu. Co też ci dolega? Masz
kłopoty z mową?”.
„Tak jest, proszę pana. Wyczuwam tu jakąś zmowę. Podobno krzywdzi
pan małe siostry”.
„Ależ skąd. Widzisz przecież, że mam co innego do roboty. Nie mówiąc
już o tym – jak mógłbym skrzywdzić kogolwiek czymś TAKIM”? – mówi i
wskazuje na potwornie splątany szlauch u swoich stóp. „Nawet jej nie
tknąłem. A skoro już jesteśmy w kabinie, to może zadzwoń do niej. Sama ci
powie, jak to nie było. Ale decyduj się chłopcze. Jestem trochę zajęty.
Rozumiesz, na służbie. Każą nam przerabiać Artauda”.
Kłamliwy gad! Jak każdy strażak, kłamie jak z nut. A może to Alicja
kłamie? Czy wreszcie to ja sam siebie okłamuję? Co powinienem zrobić?
Przejechać się złotym nożem po tym jego szlauchu, czy zadzwonić do
pannicy? A może wcisnę po prostu ten ładny czerwony guzik wpięty w sam
środek telefonicznego aparatu i zrzucę wodorówkę na Poznań i Hiroszimę
za jednym zamachem? Co zrobię? Co się okaże? Kto kogo okłamie, a kto
ujdzie z życiem? Czas dokonać prawdziwych wyborów. Ale które to
prawdziwe? I za którym iść impulsem, zanim skończą mi się wszystkie?
K
M a r c i n C z e r k a s o w
Czas i chaos
Zeszłej nocy spałem na kamieniu pośrodku szerokiej
anonimowej rzeki. Później wypadłem z kalendarza
na wiele miesięcy. W budynku z fioletowymi ścianami
spotkałem mężczyznę z widokówką zamiast uśmiechu.
Było tam kilkoro przyjaciół, w znakomitych nastrojach
przechodzili do sedna sprawy, nie dbając o szczegóły.