You are on page 1of 32

B l i t z N o 4 .

0 5 / 2 0 0 6

w w w . b l i t z z i n . p r v . p l

b l i t z z i n @ o p . p l
G y u l a S z i n i

Zmierzch bajki
z węgierskiego przełożyła E w a M o d e r

Czy nastała tysiąc druga noc? Koniec bajki? Usta Szeherezady


odpoczywają, a ludzie na próżno oczekują wielkiego bajarza przyszłości?
Nawet wróble – najmniej wrażliwe i najmniej wieszcze kręgi
światowego ptactwa – ćwierkają, że „nowocześni prozaicy zaniedbali
bajkę”. Jeśli rzeczywiście tak się stało, możemy opłakiwać wielką stratę,
bo najbardziej pierwotny, najbardziej naiwny element opowieści poszedł
w zatratę. Obumiera drzewo, z którego przez tyle tysiącleci padał deszcz
kwiatów przecudnej urody.
Zanim jeszcze kirem okryjemy głowy, przeprowadźmy raz poważne
badania lub przynajmniej chłodnym okiem koronera spójrzmy na
stygnące zwłoki. Czy to rzeczywiście prawda, że bajka umarła? La poesia
non muore - mówi któryś włoski poeta i jeśli rzeczywiście poezja nigdy
nie umrze, dlaczego miałaby umrzeć bajka?
W każdej narracji, czy w jej najbardziej pierwotnej, czy
w najnowocześniejszej postaci, są dwa elementy, których nie może
zabraknąć jak podmiotu i orzeczenia w zdaniu. Pierwszy stanowi to, co
opowiadamy, drugi, jak mówimy. Jeśli pierwszy nazwiemy „bajką”,
a drugi stylem, przechrzcimy tylko i rozdzielimy dwoje bliźniąt, bardziej
zespolonych ze sobą niż jakiekolwiek syjamskie rodzeństwo. Jeśli jedno
umrze, razem z nim ginie drugie. Nie można sobie wyobrazić tych
dwojga osobno.
Ale! – bo jest też jedno „ale” – ludzkie słowa są nie tylko po to, żeby
osłonić nimi myśli, ale często również po to, żeby przykryć ubóstwo tego,
co mamy do powiedzenia. A zatem narracji można też nadużyć. Weźmy
najsłabszy i najmilszy przypadek, kiedy dowcipny, zajmujący,
doświadczony autor jakąś nieciekawą, nudną historię bez znaczenia
opowie z taką przebiegłością, sprytem, pikanterią, że całkowicie
zapominamy, a przynajmniej wybaczamy cienką, marną „bajkę”. Gorsze
przypadki mnożą się legionami. Mało treści wieloma słowami, dużo
treści w kilku niejasnych słowach i tak dalej. Jest tyle rodzajów złej prozy
na świecie, ile mówiących w sposób zły, nudny, czy pośpieszny jąkał,
gaduł lub milczków. Jak wąski jest krąg dobrej prozy, tak szeroki złej.
Przy ogromnej produkcji, którą zalano czytelników, nie można się
dziwić, że kwitnie tyle egzemplarzy złej prozy. Tyle „nowel” konsumuje
współczesna publika i tylu prozaików pragnie wyżyć z tego wielkiego
popytu, że cóż się dziwić, jeśli każdy okaleczony, dziwaczny, zdławiony
głos dochodzi do słowa. A więc zarzut, że współcześni prozaicy
zaniedbali bajkę, prawdopodobnie dotyczy przede wszystkim dzisiejszej
nadprodukcji i odczucie, o którym już nawet wróble ćwierkają, stąd się
wywodzi.
Zarzut ten jest jak najbardziej uprawniony wobec tych, którzy jako
ludzie i artyści bez talentu ani powołania chwytają się tej stosunkowo
wysoko dochodowej gałęzi przemysłu i którzy w walce o przetrwanie nie
przebierają w środkach, a możliwe, że wcześniej czy później
zdyskredytują ten wyjątkowy gatunek, który nazywają nowelą. I to
byłoby jeszcze większą stratą, bo współczesnemu, bardziej
gorączkowemu, niespokojnemu modelowi czytelnictwa ta właśnie forma
najbardziej odpowiada.
Gazety i pisma przez minione dziesięciolecia podbiły wyjątkowo
wielki i barwny poczet wybitnych talentów pisarskich dla narracji mniej
lub bardziej krótkiego oddechu, dla noweli. Maupassant, Lemaitre,
Anatole France, Tołstoj, Dostojewski, Czechow, Gorki, De Amicis,
Fogazzaro, D’Annunzio, Kipling – by choć bez namysłu przywołać
nazwiska, które dają wyobrażenie o rozkwicie noweli, porównywalnym
tylko do Boccacio i włoskiego renesansu – epoki nowel. Z tych
nowoczesnych narracji, jak sądzę, wyłoni się wkrótce jakiś dekameron,
którego każdy jeden błyskotliwy majstersztyk żyć będzie w zbiorowej
świadomości świata, przylgnie do naszych zmysłów i rzuci barwne,
sugestywne obrazy na grunt nie tylko naszej fantazji, ale często i naszej
woli, naszych postanowień. Nie można dość wyraźnie zaznaczyć, że
nowela – będąc drabinką linową, schadzką wielkich twórców
z zapominalskimi, niewdzięcznymi i pewnie dlatego irytującymi
czytelnikami – właśnie w naszej epoce osiągnęła szczyt i odgrywa
epokową rolę w kształtowaniu gustu tłumów.
Teraz miałaby umrzeć bajka! Teraz, w naszych czasach, kiedy
możemy się oglądać za kilkoma prozaikami większymi od Boccacio
a Bandello sam siebie potrafi po stokroć przewyższyć w ciągu jednego
roku.
Jednak oskarżenia, skargi, wyrzuty żyją dalej i wesoło ćwierkają.
Kto? Gdyby bliżej przyjrzeć się tym oskarżycielom, można by
z zaskoczeniem stwierdzić, że to właśnie ci wykrzykują „złodziej!”,
którzy od dawna trzymają łup pod pachą.
Trzeba rozumieć język tych ludzi, którym posługują się w dobrej
wierze. Oni przez „bajkę” rozumieją to, co już Voltaire nazwał „fable
convenue”. Te z ojca na syna przekazywane elementy tworzenia bajki,
które przypominają niektóre wymagające cierpliwości układanki, które
można złożyć - przy pewnym „łamaniu głowy” i odrobinie sprytu –
w pewną, zawsze z góry określoną formę, wzór. Ilu, ilu jeszcze uprawia
to zabijające duszę, mechaniczne rzemiosło, które zawsze ma swoją
publikę, tak jak każda tego rodzaju łamigłówka, która udaje myślenie,
głowienie się, spryt. Coś podobnego kryje się czasem również w sztukach
teatralnych pod nazwą „imbroglio” lub „technika”.
Ci panowie, którzy chcieliby zabezpieczeni jakąś „regula de tri”
obchodzić się z nowelą, bardzo się obawiają o dość dochodowe i łatwe
gałęzie przemysłu, więc zapełniają powietrze okrzykiem, że „bajka
dogorywa”, albo że „trzeba bajki dla ludu”. A potem reszta ćwierka za
nimi.
A nowela nie tylko jest tak rozwiązła, że o jej kształcie często
decydują demagogiczne hasła, ale w dzisiejszych czasach jest też
gatunkiem, który z powodu wielkiej popularności i spiętrzenia wystąpił
z brzegów. Toteż jest czasem wodą na młyn krzyczących panów.
Wyobraźmy sobie, że świat ma określony zasób bajek. Bo wprawdzie
życie jest nieskończone, poecie trzeba sięgnąć „in das volle
Menschenleben”, ale łowić tam bardzo trudno. Doświadczeni rybacy
mówią, że rzadko chwyta niezła sztuka a i wtedy może się okazać, że
ryba już raz miotała się na haczyku, a więc nie jest nowa.
Trzeba też przemyśleć, ilu ludzi poprzedzało nas przez tysiąclecia.
Ale nawet nie oglądając się daleko, przecież tylko w poprzednich
dziesięcioleciach i obecnych latach, kiedy nowela zalewa rynek
wydawniczy, jakże nieskończenie wiele „ryb” trzeba było wyłowić
z głębokiego życia ludzkiego i w jakie bezdenne odmęty zejść, żeby kilka
nowszych, bardziej zaskakujących gatunków wypłynęło na światło
dzienne. Najbogatszy zasób się wyczerpie, choćby tylko dla jednej epoki.
Dlaczego właśnie teraz nie miałby nastąpić moment, kiedy w sieć wpada
niewiele ryb, albo zgoła żadna?
Głębokie, pesymistyczne przeświadczenie, że nie ma nic nowego pod
słońcem, chyba właśnie do tego się odnosi, że to, co człowiek widzi,
słyszy, zauważa, czego doświadcza, nigdy nie jest takie, żeby
przynajmniej tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy, albo Bóg wie ilu ludzi
nie pomyślało przed nim. Świat jest nieskończony, nieskończone jest
życie, ale umysł ludzki jest skończony. Istota tego, co jest do
powiedzenia, jest właśnie tak ograniczona jak nasze oczy, uszy, i w ogóle
możliwości naszych zmysłów.
Umysł właściwie zawsze czerpie swoje podstawowe impresje z tego
samego wąskiego kręgu. Przeróżni są tylko ludzie, oczy i zmysły, które
przekazują nam zawsze to samo. Ale człowiek to jeszcze nie narrator,
a co więcej nie mistrz narracji. Bo narrator zaczyna się z chwilą, gdy
potrafi nam sugestywnie dać odczuć coś, co widział, słyszał, o czym
myślał; mistrz narracji zaczyna się tam, gdzie potrafi tak dać odczuć
swoje impresje jak przed nim nikt, a przynajmniej niewielu.
Prawdziwy ciężar sztuki opowiadania nie leży więc w tym, co
mówimy i co ze względu na swoje podstawy rzeczywiście skończone,
tylko to, jak mówimy, co jest z kolei nieskończone. Właśnie ten silnie
indywidualny kolor, zapach, dźwięk, który dobywa się ze sztuki, mami
laika, który stając przed nową bajką, jest zaskoczony bajeczną inwencją
poety. Nie dostrzega, że oferuje mu się jedną z najstarszych prawd świata
lub sto razy opracowany przypadek w takim oświetleniu, które
rzeczywiście jest nowe i rzeczywiście artystyczne. Co więcej, ręka artysty
tam działa najpewniej, gdzie przed nim już tysiące i tysiące próbowało,
nierzadko na próżno.
Jakoś tak sobie wyobrażam, że bardzo stare i bardzo cenne bajki
poniewierają się, lśnią na świecie jak szlachetne kamienie ze wschodu, na
których nie można sobie wyobrazić wielu faset, dopóki nie nadejdzie
artysta i na jedynym jeszcze możliwym miejscu wyszlifuje fasetę nową,
od której kamień stanie się jeszcze bardziej świetlisty i lśniący, całkiem
nowy. Ja martwiłem się o bajkę tylko wtedy, gdy sięgały po nią
nieostrożne i niegodne ręce.
Obawiam się natomiast o pisarzy, na których coraz bardziej napiera,
których zżera sfora dyletantów, najliczniejsza sfora na świecie. Oni tak
długo będą wyć: „bajka”, aż publiczność da się nabrać i bardziej będzie
ciekawa ich małostkowych układanek niż dążeń nowoczesnych pisarzy.
Właśnie w naszych czasach, w czasach w pełnej krasie kwitnącej
noweli – kiedy śladami wielkich mistrzów cała generacja posuwa się
naprzód i nowe sposoby widzenia, nowe wrażenia wnosi w skromne ramy
noweli, kiedy nowela swoją subtelnością naprawdę przypomina medalion
tym, że w tak niewielkiej formie całe poruszenie, cały świat się w niej roi
– coraz groźniej brzmi okrzyk demagogów: „Nie ma bajki! Bajka
umarła!” Możliwe, że wcześniej czy później bajarze stracą ochotę
i zatrzymają się przed nagonką.
Czyż nie ten właśnie wiek przepowiedział Oskar Wilde w małej
paraboli, znanej nam zaledwie ze wspomnień André Gide’a:
Był sobie raz człowiek, którego wszyscy we wsi bardzo lubili, bo
zawsze opowiadał ludziom bajki. Każdego ranka opuszczał wieś. A kiedy
wracał do domu, wszyscy mieszkańcy wioski, którzy cały dzień
pracowali, gromadzili się wokół niego i tak mówili: „Powiedz no, co
widziałeś?”
Rozpoczynał bajkę i mówił: „Widziałem w lesie fauna, jak na fujarce
grał do tańca drobnym sylfidom.”
„Mów dalej, co widziałeś.” - zachęcali go ludzie.
„Kiedy dotarłem nad brzeg morza, widziałem trzy syreny na falach,
jak zielonymi grzebieniami czesały złote włosy...” Ludziom bardzo się
podobało, że znał takie piękne bajki.
Pewnego dnia, jak każdego ranka, opuścił wieś. Ale kiedy dotarł nad
morze, zobaczył oto trzy syreny, trzy syreny czeszące złote włosy
zielonymi grzebieniami. A kiedy poszedł dalej i znalazł się w lesie,
zobaczył fauna grającego na fujarce do tańca drobnym sylfidom. A kiedy
wieczorem wrócił do wsi i ludzie, jak się należy, tak do niego mówili:
„Powiedz no, co widziałeś?” – powiedział im: „Nic nie widziałem.”
Tyle o „bajce”, którą tak długo będą wywoływać z lasu, aż przyjdzie
raz bajarz i rzeczywiście powie, że nic nie widział.
– Nie bajka umrze, tylko nowela. „La poesia non muore.” I bajka też
jest wieczna.

podstawa przekładu: Nyugat nr 1, rok 1908

J a r o s ł a w P a w ł o w s k i

Gdzie jest Wally?


Potąd mam fikcji o powrocie do nie istniejącego domu, do martwego kota
w martwym mieszkaniu, do zmartwiałej lub egzystencjalnie zmartwionej
poetki, do twoich dzieci, zakopanej wśród rabaty przed blokiem Wandy (co
nie zdążyła chcieć być germanistką) i wyskrobanego chyba z nosa
łobuziaka Sławka, do nie wyłączonego żelazka i do czego bądź jeszcze.
Dość już czerniącego się od wągrów nosa, zapuszczonych paznokci,
pękniętych kącików ust, warg niezasromanego sromu, porosłego buszem
rudych włosów anus mundi (mam analny stosunek do świata, rzekła
Manuela), krawatów kwitnących od plwociny twoich pacjentów, na wskroś
bikiniarskich skarpetek, zadraskowanych w serduszka bokserek, angielskich
koszul z lumpeksu oraz zarówno wiecznie oszczanych hajdawerów, jak
i krwią miesięczną skalanych spódniczek. Przestań wreszcie snuć opowieści
o łóżkowych przygodach w salonie z meblami (my też byliśmy bezradni
wobec wyboru mebli, byłeś kapryśny zupełnie jak Franz z tą, jak jej tam
było?), o tym, że tworzymy się w procesie dyferencjacji, żeśmy nie z żebra
Adama, lecz z kłącza, że coincidentia oppositorum, zapewne źle przez
ciebie zdeklinowana lub źle, brutalnie, chamsko wręcz wyrwana z trzewi
Kuzańczyka, stanowi dostateczną rację dla twej skłonności do otępiania się
wobec mojego pożądania ostrości. To się naprawdę musi skończyć, musisz
doprowadzić do porządku swoją zaplamioną garderobę, zedrzeć proszkiem
do pieczenia, jak radzi Tina, warstwę kamienia nazębnego, zerwać z teiną,
kofeiną, kokainą, heroiną, amfetaminą, meskaliną, witaminą C tudzież,
w celu przegnania z podwórza pieprzonego kataryniarza, z LSD,
landrynkami, poppersem i calgonem. I koniecznie koniec z nieklasycznymi
definicjami prawdy oraz tymi doprawdy, nieledwie zaprawdę pierdolonymi
enumeracjami. Zmyj z siebie wreszcie zeskorupiały makijaż, pozbądź się
skłonności do masek, odwyknij od konfabulacji. Musisz przecież w końcu
odnaleźć wrota purgatorium, a nawet jeśli nie wyrzucą cię stamtąd, jak
wyrzucają cię z większości knajp w dwóch miastach, powtarzam, nawet
jeśli doznasz gruntownego oczyszczenia, metafizycznego arcypeelingu, to
nadal na nic nie licz, albowiem przestało mi zależeć. Mi, mi, mi, Misiek.
Na takie dictum odpowiedzieć mogę tylko ostatecznym rozwiązaniem.
Jakkolwiek nie jestem rozmiarów gipsowego krasnala, ani, tym bardziej,
porcelanowej lalki z Drezna, wciskam w otwór twarz, która jest raczej
przedmiotem niż podmiotem, skoro tak ją łatwo stracić. Z resztą idzie mi
nieco trudniej, powiem więcej, przedsięwzięcie wymaga zaiste niemałego
wysiłku (przede wszystkim woli i wyobrażenia), ale, nawykły do czynienia
cudów, po paru minutach mieszczę się cały w cylindrze. Panuje tu wilgoć,
przychodzi mi więc na myśl, że to wcale niezgorzej, że nie jestem z cukru
ani z gipsu, choć przecież moja cielesność i tak niezbyt mnie zachwyca.
Zanim cię poznałem, odrażała mnie do tego stopnia, że chciałem wetknąć
głowę do kuchenki mikrofalowej, ale w porę się zreflektowałem: to gdzieś
już było, to oklepane niczym moje plecy, policzki i pośladki. Zwinięty
w kłębek, staję się oto ponownie martwym kotem, poczciwym Pankracym,
z którym tamtej sylwestrowej nocy usiłowałaś zagrać tandetne, acz wciąż
frenetyczne tango. Oblane obleśnym igristoje instrumenty jednakowoż
wcale nie stroiły i pewnie dlatego jestem tutaj. Czuję się coraz lepiej,
aklimatyzuję się, wąsy w dziurki wtykam, takoż pazurki, wyprężam
swawolnie kość ogonową, zaczyna być miło, ciepło, przytulnie. Czekam,
czekam, czekam, ale nic mnie już nie poruszy, nic nie wprawi w ruch
cylindra, nikt nie nadusi przycisku, skoro nigdy nie przestąpisz progu domu
tego, jakikolwiek jego byłby i twój status ontologiczny. Tu nigdy nie
rozchodzi się ni głos, ni w tylnej kieszeni spodni but mój obok zgrzebnego
grzebienia, więc o co się, u licha, rozchodzi? W środku nocy, cichej nocy,
mniejsza o drobiazgi, o to, że za oknem jakaś drze się ściera, że Przybylska
zawodzi gdzieś o waszej sławnej jesieni, że ludzie przejeżdżają
w samochodach, a często gęsto samochody przejeżdżają ludzi i koty, ba, jak
pewnie pamiętasz, jakiś facet sam się przejechał, kiedy palił gumy i po
husarsku wyskoczył, zblokowawszy gaz paskiem od spodni, co nawet dla
ciebie oczywiste, bo zdawałaś, zdaje się, na prawo jazdy, ale chyba nie w tę
noc cichą, mimo że mróz trzaska i trzaska nie domknięte okno, a takoż
Mikołaj ze swoim wilczurkiem, i jak wyżej iż mimo (w smak tobie,
bezbożny inwertyto!) agonalny krzyk wydają z siebie synapsy
transmutujące się ekstatycznie w glej, naturallement pod wpływem
uprzedniej przemiany wody w beaujolais, a tegoż, nie mniej konsekracyjnie,
w ocet, ocet, którego kwaśnej woni ślad skwapliwie wyniuchuję
z pozostawionych w ferworze wyprowadzki ubrań twoich, gdy naraz
w środku tej cichej nocy słyszę: śmielej, mam swój bęben, bęben mój, ktoś
śpiewa, nawet wiem, kto sepleni tę o bębnie pieśń. Kiedy walczy, walczy,
on z nim jest, gdy zwycięża, śpiewa pieśń. Więc zwyciężyłaś, twój bęben,
bęben twój lśni jak camembert albo jak gówniany księżyc z obrazów, dajmy
na to, Friedricha, do którego zresztą przekręciłem z okazji imienin i kiedy
o tym myślę, przypomina mi się inny popowy numer, nie, protestuję, nie
masz racji, pop nie jest z gruntu niegodziwy, ot, na przykład ten
wzruszająco opuszczony Wiśniewski nieźle imituje efebicznego
mistyfikatora Chattertona, no, ale wracając do tematu, numer był taki, że
coś tam, że you can turn me on, powiedzmy, że właśnie tak, że you can also
turn me, zmęczonego śledziennika, off w kuchni, kiblu, łazience albo
w pomieszczeniu gospodarczym, jak u moich rodziców, którzy tak
wiosennie pachną pod pachami, ponieważ nie palą w sypialni, się do siebie,
jak również stosują zmiękczacz do tkanin, briz, sól nabłyszczającą, a ja,
wyrodny synuś, córa pod każdym względem marnotrawna, zaczęłam już
używać borygo wzorem kędzierzawego starca, co wypełnił sobą cały
autobus, a w autobusie linii nocnej prócz tego zmierzchającego bożyszcza
nie znalazł się ani jeden bęben całkiem blaszany, dokładnie taki, jaki
widział nurkujący w asyście myszy martwy kot. Problem w tym, że nie
mogłam wykrztusić tego, co powyżej, bo choć całkiem jestem inteligentna
z tymi moimi osiemnastymi programami, to wciąż nadaję się głównie do
wirowania i wibrowania w środku nocy (pamiętasz tę ulotkę za
wycieraczką? ognisty wibropokaz, dzwoń!) ku uciesze złośliwego, mało
dostojewskiego idioty, który we mnie znalazł schronienie. Przed.
Nikczemnością życia doczesnego. Tym, co mi się myśli, Misiek.
E w a M o d e r

Sześć wierszy
Scena instrukcji
Ratujmy zdezelowane zdrowie!
Skoro potrzebne są do tego, jak się okazuje, jeden człowiek
plus jeden telefon plus sporządzone przez tegoż człowieka,
a zamieszczane w gazecie codzienne inseraty –
nikt chyba nie powie, że nie stać na to oddziałów jedynego w Polsce,
wyspecjalizowanego przedsiębiorstwa organizacji wczasów.
Zbudujemy nowe społeczeństwo,
nareszcie wstąpimy na drogę wiedzy i postępu,
niech forma promieniuje z twarzy jak z najlepszych bakłażanów!
Czcigodni i beznamiętni wielcy mistrzowie
i my udajmy się do swoich hoteli.

Połowy
Wielka amfibia z naukowcami
podpływa pod burtę naszego trawlera.
Albatrosy, foki, krabojady,
Weddella, samice słoni morskich.
Widziane przez bulaj statku
lato antarktyczne w pełni
w pingwinim osiedlu.
Opuszczone bazy wielorybnicze.
Wyspy są bezludne,
czynne tylko w czasie polowań.
Ryby ze szkła – białokrwiste,
arktyczne kraby,
taśmy pełne kryli,
dryfujące góry lodowe.
Pomorniki żywią się padliną,
rozszarpują też chore pingwiny.
Sinobrody
I

– Po co mnie pani zaprosiła. Nie chcę siedzieć w tym saloniku,


Chcę zobaczyć, jak on je z ręki!
– W ten sposób będą podstawy do szerszych uogólnień
i podjęcia tematu przez zespół, którym pokieruję.
Nie spieszy mi się tak bardzo.

Świetnie prowadzisz – powiedział z fałszywym uznaniem. –


Dziękuję, że dałaś mi rączkę.

II

Było tak przenikliwie


Zimno. Choćby w administracji –
Życzenia, gratulacje, kondolencje,
Przekazywanie pozdrowień, ustępowanie miejsca.
Ten zamek doprowadzał mnie do rozpaczy.
Wiem, że zrobiliście coś, co jest dla mnie dobre,
Mówię: czuję do was coś dobrego z tego powodu,
Mówię to, bo chcę żebyście wiedzieli, co czuję;

Przypuszczam, że chcielibyście, żebym to powiedziała.

Skała

– Widzisz, zabrał ją do siebie w złe towarzystwo.


Marynarze z obnażonymi torsami, a także pasażerowie, stali przy burtach
i przepatrywali pieniące się fale, jakby czegoś szukając. Sztorm brał
szturmem nagie skały.
– Panie kapitanie, czy przy takiej pogodzie nie grozi nam niebezpieczeństwo? –
spytała dystyngowana, tęgawa lady, odwracając przerażony wzrok.
– Możemy udać się do kajuty, tam będzie zaciszniej.
– Co znowu! Chcę zobaczyć to słynne cudo.
Wszyscy wiedzieli jaka jest groźna, ale kiedy Jack przybywał na pomoc,
przejście przesmyku nie nastręczało trudności. Statek wiernie odtwarzał
trasę delfina.
Ujmujące przymioty
W miarę nabywania wiedzy
będziesz w stanie przyjmować pokarm stały
czyli głębsze prawdy.

Jeśli będziesz postępować zgodnie


z zasadami wyłuszczonymi w piśmie
z kart tej księgi popłynie duchowe światło.

Na przykład świadomość
tego co dzieje się po śmierci
uwalnia nas od strachu przed umarłymi

albo zadręczania się myślą:


czy nasi zmarli bliscy nie muszą teraz cierpieć?
Dzięki wiedzy o upadłych aniołach

unikamy sideł spirytyzmu i rozumiemy


dlaczego jest tyle zła na świecie.
Nie jesteśmy żebrakami, jesteśmy głusi.

Prosimy o drobną pomoc abyśmy


mogli żyć w tym społeczeństwie.
Dajemy ci to za jedyne 5 złotych.

Jeśli ofiarujesz więcej


to znaczy że jesteś dobrym człowiekiem.
Ujmujące przymioty:

współczucie,
radość, życzliwość i wiara.
Kto je przejawia?
Wypadki
Kunsztowna chińska filiżanka zakręciła się w półobrocie srebrnym
brzegiem, po czym z przyjemnym brzękiem rozsypała się na marmurowej
posadzce gubiąc błękitne ptaki, liście i drzewa.
– To był wypadek. – dodałam, aby zatrzeć nieco ten ton, który, jak mi się
wydało, wyraźnie przeszkodził mojej drogiej przyjaciółce w rozmyślaniach.
Zawsze wierzyłam w jej smak, urządziła wnętrza z niebywałą gracją, dbając
o najmniejszy detal. – Jeśli mogę ci zasugerować, powinnaś teraz policzyć
do dziesięciu. To pozwoli ci odzyskać równowagę ducha. Działanie pod
wpływem impulsu nigdy nie jest wskazane. Dwa razy pomyśleć przed, żeby
potem siebie nie winić. Czy wiesz już, co zrobisz ze szczątkami? –
zapytałam jak najbardziej uprzejmie.
– Zawołam kogoś. – wysiliłam się na odpowiedź, może niezbyt
przekonująco, jednak udzielać mi porad w takim momencie, to już zwykła
bezczelność. – Zawsze uważałam, że liczy się pierwsza myśl. Wątpliwości
stanowią nadmierny zbytek.
Na szufelce osiadł blady obłoczek porcelanowego pyłu.

H
T o m a s z N o w a k

Dochodzenie
Flann Murdock ocknął się na podłodze przydrożnej budki telefonicznej
z policzkiem przyciśniętym do brudnej szyby. Południowe słońce
przesączało się przez szkło, kładąc się rozgrzanymi plackami na zarośniętej
twarzy mężczyzny. Na podłodze leżał melonik oraz nadtłuczona, próżna
flaszka Old Belmullen Whiskey.
Murdock jęknął, złapał się za głowę i usiadł z trudem. Rozejrzał się. Był
– jako się rzekło – w przydrożnej budce telefonicznej. Budka była stara.
Stary był aparat z słuchawką wielką i wygiętą jak niemodny, wiekowy
prysznic. Stara była książka telefoniczna z paginami żółtymi i zmiętymi.
Gdy Flann przywdział swój sponiewierany melonik, również poczuł się
stary.
Wstał z trudem i wyszedł na zewnątrz. Stado wędrujących na zachód
sójek obrzuciło go nieufnym spojrzeniem i zdał sobie sprawę, że może
faktycznie wygląda nieco nieświeżo... Poprawił krawat pod rozchełstanym
kołnierzem, strzepnął poły prochowca i przylizał wystające spod ronda
melonika włosy. Przed nim, w oddali, majaczyło morze. Szosa, stara
i prosta, wiodła z nikąd donikąd.
– Jasna cholera – zaklął Flann i wrócił do budki. Zdjął słuchawkę
i wykręcił na tarczy numer do biura.
– Bardzo mi przykro, ale wybrany numer nie istnieje – wyjaśniła seksownym
głosem słuchawka. – Jeśli jednak poświęcisz mi chwilę, opowiem ci...
Murdock klepnął w widełki i głos zamilkł. Wykręcił inny numer.
– Bardzo mi przykro... – zaczęła słuchawka.
– Niech cię szlag!
Murdock sięgnął po książkę telefoniczną, przerzucił kilka stron i wybrał
trzeci numer od góry. Betty Mason.
– Bardzo mi przykro...
Sally Finnegan.
– Bardzo mi przykro...
Simon Ramsey.
– Bardzo mi przykro...
Mary Lu Morgan.
– Bardzo mi przykro, ale wybrany numer nie istnieje. Jeśli jednak poświęcisz
mi chwilę...
Flann Murdock odwiesił słuchawkę.
– Nie działa – usłyszał za sobą. Odwrócił się. Przy budce stał różowy
cadillac. Za kółkiem siedziała niemłoda kobieta. Wielkie, tłuste piersi
wylewały się jej z niedopiętej koszuli. Usta pomarszczone jak suszone
śliwki lśniły mięsiście karminową szminką.
– Nigdy nie działała, kochanieńki. To bardzo stara i bardzo samotna
budka.
Murdock kiwnął głową.
– Skąd się tu wziąłeś, złociutki? – zagadnęła kobieta.
Flann trącił butem flaszkę Old Belmullen. Wzruszył ramionami.
– Nie wiem – stwierdził. – Po prostu się obudziłem.
– Ha! – grymas rozbawienia wykrzywił twarz kobiety. – Taki duży
mężczyzna, a taka słaba głowa. Kochany!
–Tia – mruknął Murdock.
– I co teraz zrobisz, króliczku?
Flann cmoknął, rozejrzał się bezradnie, poprawił melonik i chrząknął.
– Mogłabyś mnie gdzieś podwieźć. Gdzieś gdzie jest telefon.
Kobieta roześmiała się perliście.
– Mogłabym – przyznała, po czym zmierzyła go powłóczystym
spojrzeniem. – Mogłabym i chciałabym. Wskakuj.
Flann Murdock wgramolił się do auta. Natychmiast owionął go duszny
zapach perfum, potu i czegoś jeszcze. Od czegoś jeszcze zrobiło mu się
mdło.
– Wdowa McCoy – przedstawiła się kobieta.
– Flann Murdock. Detektyw – odparł Murdock, przełykając ślinę. –
Dokąd jedziemy? – spytał, gdy cadillac odpalił z głębokim kaszlnięciem.
– Och, przed siebie – roześmiała się wdowa McCoy.
– Ach. A będzie tam telefon?
– Ja tam będę, robaczku. Jak chcesz whiskey, to sięgnij do schowka.
Flann Murdock westchnął. Sięgnął do schowka, odkręcił flaszkę i zaczął
pić, zapadając się coraz bardziej w różowy zaduch cadillaca.
Nad budką telefoniczną nastało popołudnie, a potem wieczór. Sójki
gdzieś sobie poszły, wybrzeże zaś było za daleko, aby otulić ją swym
kojącym szumem. Gdy o zmierzchu rozdzwonił się telefon nie było nikogo,
kto chciałby go odebrać.
Długie i tęskne dzwonki niosły się bezpłodnie w dal.
Wszystko na ten temat
rozmowa z Kub ą Mokrosi ń skim

Marcin Czerkasow: Zdaje się, że już na początku będziemy mieli z Tobą mały kłopot, bo
o ile przyzwyczaiłeś nas już do myślenia o sobie jako o prozaiku, to w gruncie rzeczy szerszej
publiczności dałeś się poznać raczej od strony swojej poetyckiej twórczości. Wydałeś
książeczkę pod wdzięcznym tytułem karate koń, dałeś nawet wieczór autorski z okazji jej
wydania, podczas którego zagrał legendarny zespół Snowman i ogólnie było całkiem
zabawnie. W jaki sposób do tego doszło?

Kuba Mokrosiński: Parę lat temu, któregoś zniszczonego popołudnia, miałem


ogromną ochotę pomyśleć o sobie jako o wielkim pisarzu. Jak zwykle nie
mogłem wpaść na żaden pomysł, co by tu innego ze sobą począć w tym
umeblowanym bez reszty świecie, tyle że nie byłem w stanie myśleć
wystarczająco jasno, by zabrać się za rozpisywanie rozleglejszych
konstrukcji. Przeglądałem jakieś potworne wierszyki, które bazgrałem
w wieku 15 lat dla zaspokojenia własnej próżności i zacząłem przerabiać
pierwszy z brzegu, pętląc, gmatwając, zasłaniając ile tylko było tam do
zasłonięcia – w zgodzie z paranoją obrazków, jaką miałem wtedy w głowie.
Skończyło się to tym, że z oryginału zostały ze dwa przymiotniki,
a z techniki zrobiłem sobie metodę oszustwa, z defnicji dość elastyczną. Co
prawda nie zostałem tego popołudnia wielkim pisarzem, ale przynajmniej
miałem coś napisane, uzyskując w ten sposób moralne prawo do zalania się
w jakimś barze. W ten sam sposób ustalił się pewien ciąg zdarzeń, coś
w rodzaju prawidła, dzięki któremu parę dni później mogłem Tobie, jako
mojemu implikowanemu poecie, podrzucić z osiem sonetów pod
fałszywym nazwiskiem, żeby nie kompromitować własnego. Najpierw
uznałeś, że są świetne, następnie że niezłe, a następnie Kęder opublikował
je w „Fa-art”. Następnie kilka innych opublikowała warszawska
„Twórczość”, kilka „HA!art”, co nastęnie przekonało łódzkie wydawnictwo
ASTRA do wydrukowana parunastu jeszcze innych razem z wyżej
wymienionymi pod postacią katalogu o nazwie karate koń. Szczerze
mówiąc, najchętniej oddałbym go do rzeźni.
Co do tego, że na tzw. wieczorze autorskim było zabawnie, to Snowman
wystąpił w ramach miłosnej transakcji – od paru lat przyjaźnię się
z Michałem Kowalonkiem (wokal, gitara), nie pamiętam czy zacząłem
pisać teksty dla Snowmana dlatego, że przepadam za Michałem, czy dlatego
zacząłem za nim przepadać, że piszę teksty. Pewnie to pierwsze. Swoją
drogą na liście post-jazz-psycho-rock-pop-delic-z-odrobiną-fusion-i-oceanu
utworów Snowmana znajdują się angielskie wersje dwóch kawałków
z karate konia. To niesamowite uczucie słyszeć, jak Michał wyśpiewuje
twoje teksty. Nie jedzcie w McDonaldzie, nie chodźcie do kościoła, nie
globalizujcie, zostańcie lepiej w domach i oglądajcie MTV Awards
wręczane przez Orlando Blooma. Orlando czy Angelina, to się jeszcze
zobaczy, a na razie niedługo płyta, zapraszam na koncerty. Całusy dla
wszystkich bałwanów i Angie.
Całkiem niedawno wróciłeś z Irlandii, gdzie uczestniczyłeś w festiwalu poetyckim, w trakcie
którego działo się ponoć całkiem sporo interesujących rzeczy. Z tego, co słyszałem
przynajmniej niektórzy Irlandczycy mają dość specyficzny sposób przedstawiania swoich
tekstów. Możesz powiedzieć, jak to wyglądało?

No tak, wróciłem, a przecież mogłem zostać barmanem albo bankierem.


Rzeczy działy się te same co zwykle, czyli alkohol, gadanina, poezja
i nocne wyprawy, tyle że w Cork po 23 to nawet na stacji nie ma już paliwa.
Za to sporo interesujących postaci. Wszystko razem nazywało się SoundEye
Poetry, i nie tylko Festival: ponad czterdziestu artystów ze świata
anglojęzycznego, Amerykanie, Szkoci, Australijczycy itd., jeden Chińczyk
na emigracji, jeden Hebrajczyk, no i ja, w roli ikony Europy Wschodniej
i młodzieży w ogóle. Parę gwiazd, paru genialnych poetów i poetek, m. in.
Susan Howe, Trevor Joyce, Charles Bernstein, Amir Or, John Wilkinson,
Royal Dutch. Poezja poezją, a w knajpie plakat: „it’s all about the stout”.
W temacie: czytanie poezji zza biurka sporo fenomenalnych wystąpień,
właśnie bardziej wystąpień niż odczytów, i to chyba jedyna droga do
ocalenia tekstu jako zjawiska społecznego zgromadzenia. Recytacje łamane,
improwizowane, melorecytacje, pastisze poezji śpiewanej, stukt, raban,
pisk, dialog pozorowany, video, video-stereo, a czasem także nuda
w towarzystwie skrzypiec.
Zaprzyjaźniłem się z paroma dzielnymi artystami, z których co drugi był
profesorem uniwersytetu w Pensylwanii albo L.A., ale do Polski próbujemy
ściągnąć Stephena Rodefera, starego beatnika i kumpla Ginsberga, oraz
Seana Bonneya, eksperymentalnego poetę z Londynu. Impreza planowana
jest na marzec, Zachód spotyka Wschód, sztuka nie w kulturze, ale ponad
podziałami itp. Za organizację wzięło się stowarzyszenie V. I. T. R. I. O. L.
Jako poeta występujesz za granicą, a czy w najbliższym czasie planujesz jakiś lokalny tour de
force?

Co najwyżej przeczytam coś na wspomnianej imprezie z Rodeferem


i Bonneyem. Udaje mi się poetę ze względnym powodzeniem, ale muszę
wreszcie wrócić do mojego głównego projektu, który z poezją niewiele ma
wspólnego. Poza tym mam na głowie magisterkę z filozofii i zimowe
rachunki za prąd. Lokalny tour de force z Awarii do Dragona i z powrotem.
Jesteś też autorem wielce niescenicznego dramatu pt.: Alicja, którego fragmentu parę osób
miało okazję wysłuchać w poznańskim Meskalu. Myślę, że to fantastyczny kawałek. Jednak nie
wszyscy zainteresowani mogą wiedzieć, o co dokładnie chodziło w tym projekcie, który
przygotowywałeś wspólnie z teatrem Usta-Usta. Podobno był jakiś telefon?

Współpracowałem z Teatrem Usta-Usta przy eksperymentalnej sztuce


przygotowywanej na Międzynarodowy Festiwal Teatralny Malta 2005.
Rzecz rozgrywała się w słuchawce telefonicznej, coś w rodzaju
interaktywnego słuchowiska. Kilka wersji opowieści, co do rozwoju
których decydował uczestnik, wciskając sugerowane klawisze w telefonie.
Telefon funkcjonował na czas festiwalu, ale mam nadzieję, że jeszcze coś
z tym zrobimy, bo trochę szkoda, żeby to się zmarnowało. Ja
odpowiedzialny byłem za jedną z trzech wersji historii, czy raczej za jeden
z modeli narracyjnych, a dokładniej za halucynacje, perwersje i nonsens.
Potem okazało się, że muszę także współreżyserować. W nagraniach udział
wzięli aktorzy z Teatru Polskiego i Nowego. Z kolei Mike, którego już
pamiętacie ze słynnej grupy instrumentalno-wokalnej, reżyserował,
nagrywał, pędził samochodem tu itam, choć miał tylko udźwiękawiać.
Bawiliśmy się pysznie i prawie całkiem za darmo! Pozdrawiam sekcję
dolarową. Na szczęście teksty, które napisałem do Alicji 0-700, są
poskręcane na tyle literacko, że jeśli podreperuję je fabularnie, to same
dadzą sobie radę w świecie.
W jaki sposób wpłynęło na Twój sposób myślenia o literaturze pisarstwo spod szyldu Noveau
Roman? Zdaje się, że dość wysoko cenisz sobie twórczość Robbes-Grilleta?

No nie wiem, fascynacje wydają się użyteczne o tyle, o ile można je


szybko przełamać, wykrzywić, okraść i okłamać. Jeśli jest inaczej, to
przydają się bardziej jako pocieszenie. Innymi słowy, wiele pomysłów na
oglądanie, które w niepotrzebnie zdroworozsądkowy sposób uznałem sobie
za własne, odnalazłem u Francuzów, szczególnie u Robbes-Grilleta. Stąd
chyba fascynacja, ponieważ jego pisanie wydało mi się znajome... B yć
m oże pi s ani e/ cz yta ni e prz ynaj m nie j w j ednym z r ozum ie ń
j es t funkc j ą nar cys t ycz ną. Uwaga, mam sentencję: byle nie obrierało
sobie za temat miłości własnej autora, bo właśnie wtedy trąci grafomanią.
Tak czy inaczej, to, co ujrzałem u Grilleta ze trzy lata temu, pomogło mi
precyzyjniej uświadomić sobie to, co tylko wydawało mi się, że dość
intuicyjnie wiem już i tak bez obcych wpływów. Czasami bywa to dość
zabawne: kończyłem akurat Alicję, kiedy udało mi się zdobyć Dżin.
Czerwona wyrwa w bruku ulicznym Grilleta. W środku kryminalna, nieco
bardziej oschła i matematyczna wariacja na temat. Nawet nie warto uważać
tego za jakiś dziwaczny przypadek. Jeśli zaś idzie o Simona, to
przeczytawszy pierwszą stronę Drogi przez Flandrię juz miałem dosyć, bo
widziałem jak, nawet j eś l i ni e wi edz i ał em co. C udowna ks ią żka .
G dybym m i ał kogoś os zuki wa ć, to właśnie Simona. Pozostałych
stron jeszcze nie czytałem.
Co sądzisz o roli konstrukcji w tekstach literackich? Czy odgórnie ustalone schematy,
arbitralne ograniczenia, np. liczba osób, które mają się pojawić w fabule, liczba określająca
ilość wystąpień danego motywu, czy nawet słowa w obrębie uprzednio ustalonej przestrzeni,
mogą wpłynąć pozytywnie na pisanie, czy jest to raczej kwestia osławionego „natchnienia”?

Pewnie, że mogą, a natchnienie w tym przypadku to zdolność


znajdywania schematów w Trzecim Królestwie Myśli ufundowanym przez
Gottlieba Frege. Znajdywania, uzgadniania, szlifowania niewidzialnych
spojeń, płynnego poruszania się w obrębie i nakładania jednego schematu
na drugi, z wierzchu, od spodu i promieniście. Natchnienie to miał
Mickiewicz, kiedy rozmijał się z ironią. Też bym chciał pisać jak Rilke,
głęboko, dotkliwie i po imieniu, ale ponieważ patos mnie zawodzi, to
właśnie próbuję znaleźć fikcyjne, tzn. fałszywe i mylące, epistemologiczne
uprawomocnienie dla tego rodzaju zabiegów – w projekcie, o którym
wspomniałem powyżej.
A jak odnosisz się do takich eksperymentów, jak pisarstwo Raymonda Roussella, czy powieści
Harry’ego Mathewsa, opartych – być może – wyłącznie na takich całkiem skomplikowanych
strukturach?

Świetny, przewrotnie kantowski pomysł, będący dowodem na to, jak


skrępowanie i zaprogramowanie wyobraźni potrafi ją wyzwolić. Czyli
natchnienie to swawola i dogadzanie. Z drugiej strony okazuje się
postmodernistycznie, że pisanie o prawdzie (o świecie zewnętrznym? Czy
lepiej rzeczywistym?) możemy z czystym sumieniem pozostawić
ewangelistom i Hannie Krall. K ażdy hoł ubi zda nie , kt óre uw aża z a
w ła s ne, a m oj e j e st t aki e , że j e śl i m argi na li z owanym i
pr oble m am i s poł e cznym i i e tni cz nymi za j mow al i by si ę
publ i cyś c i i hi s t orycy, t o pi s ar ze m ogl i by wówc zas z aj ąć s ię
pi s ani e m. Zdaje się, że trochę tu podskakuję nad pytaniem, ale myślę
sobie, że programowe, ametodyczne pisanie istnieje wyłącznie u populistów
lub w czystej, niespotkanej jeszcze przez czytelnika postaci, bo nawet
pisane antyparanoiczne, gdzie nic się z niczym nie łączy, można uznać za
premedytację. Czyli uprzedni namysł. Proust byłby świetnym przykładem,
gdyby mniej się zajmował mistyką i tworzeniem artefaktu, a więcej samym
pisaniem, co oczywiście na jedno wychodzi, jeśli przyjrzeć się bez mrużenia
oczu. Ważne jest dla mnie pisanie świadome i każda nowa metoda jest
warta realizacji, choćby po to, by przekonać się, co ciekawego powyprawia
z tekstem. Wkurzyły mnie jednak Przemiany Mathewsa, bo powielił w nich
metodę z Locus Solus Roussella, niewiele w niej zmieniając.
Mimo to Khubla Khan i natchnionego Arrabala też świetnie się czyta. Nie
mówiąc już o Sonetach krymskich, szczególnie tych w wykonaniu Andrzeja
Sosnowskiego.

Skądinąd wiem, że całkiem żywo – jako prozaika – zajmują Cię kwestie, które dałoby się
powiązać z pewnego rodzaju zagadnieniami epistemologicznymi, tzn. pisanie, którego tematem
byłby sam sposób postrzegania rzeczywistości, a także w dalszej perspektywie, również sposób
jej przedstawiania. Nie nosisz się przypadkiem z zamiarem napisania jakiegoś
epistemologicznego kryminału?

Kryminał epistemologiczny to świetna nazwa, poważnie, najwyższa


pora, by ten gatunek zrobił furorę na polskim rynku. Oniryczna podróż do
centrum wydarzeń. Albo tak: śledztwo zaprowadziło ich w głebinę snu...
Jest listopad – pod choinkę jak znalazł. Może będę w Wyborczej zamiast
Grocholi? A twoje wiersze w Świątecznej w miejsce Rymkiewicza?
[śmiech] Ale to nie do końca tak. Epistemologia uzyska swą cenę
w momencie rozprowadzenia po tekście, jedynie wewnątrz tekstu: chodzi
o epistemologię doraźną, a nie filozoficzne, zawodowe rozważania nad
procesem przekształcania doświadczeń w wiedzę, następnie zdesantowane
na pisanie. Idzie mi o epistemologię fikcyjną, stworzoną kłamliwie na
potrzeby tekstu. Pewne zabiegi formalne mają znajdować łudzące
usprawiedliwienie w dziedzinie postrzegania tzw. rzeczywistości, ale to
wszystko w tekście, na pokaz, na płask, z nadużyciem, ma to być zresztą
także samym „co” tekstu.
Brzmi to dość pokracznie, ale gwarantuję, że będą też gonitwy,
strzelaniny, seks, wątki jak z najlepszych komiksów o Die Fantastische
Vier, a do tego pełna rozmachu krytyka społeczna, oczywiście rzekoma
i oblepiona przypadkami, które wynikają ze sztywnych, odgórnie odkrytych
algorytmów kierowania tekstem. Zapraszam do księgarń! Jeszcze nie
napisałem. I dlatego tak opowiadam. Roboczy tytuł wymyśliłem sobie „Na
płask”. Ale żadnego przedstawiania postrzegania rzeczywistości, bo za dużo
tutaj rzeczowników. Za to kryminał pasuje znakomicie, bo u podstaw, czy
też, jak wolicie, w sercu opowieści nasz bohater rozpoznaje, w znakomitej
i budzącej piękną grozę scenie, zbrodnię dokonaną na funkcji postrzgania,
a co za tym idzie – pamięci. Czy winowajcą jest sam intelekt? Jungowska
matka? Pojęcie zbrodni jako takiej? Kliniczny przypadek afazji,
ewentualnie hipokamp? A może siostra bohatera? Wkrótce się przekonamy.
Dzięki za rozmowę, Marcin.

Poznań, kwiecień 2006


Kuba Mokrosiński

THE RADICAL ALICE


Początek.
Strzelnica. Hipnoza
Kolba karabinu sterczy znad mojego ramienia, przymykam oko, mierzę
dokładnie, pociągam za spust, uczepiona moich spodni dziewczynka,
odświętnie ubrana i z grubym makijażem na twarzy, z rękoma ubabranymi
szminką i wata cukrową, która wypycha jej policzki, wydostając się co jakiś
czas na zewnątrz w postaci małych kłębuszków, co znacząco ogranicza
widoczność i łaskocze w ucho, utrudniając tym samym celowanie, układa
przed sobą schludny stosik gumowych armat, kaczek i królików
o podziurawionych kulami czołach, i domaga się więcej, czepiając się
moich spodni, co w znacznym stopniu utrudnia celowanie do królików,
kaczek oraz aramat wykonanych z gumy lub watu cukrowej i ustawionych
w schludnych rzędach w głębi za kontuarem, zza którego sterczy kolba
mojego karabinu. Przymykam jedno oko, mierzę dokładnie, pociagam za spust,
po spodniach cieknie mi roztopiona w słońcu guma bądź też cukrowa wata,
dziewczynka schyla się, obejmuje mnie za nogi i zaczyna zlizywać płyn z moich
kolan, babrząc sobie przy tym ręce i rozmazując grubą warstwę makijażu, która
tak zaintrygowała operatora tej wesołej strzelnicy. Ów schludnie ubrany
człowiek, w ciemnych, zamszowych półbutach, krawacie, i welwetowej
marynarce, z zegarkiem na łańcuszku dyskretnie wymykającym się z
kieszeni wewnętrznej kamizelki, w białych, skórkowych rękawiczkach, w
cylindrze, z rzeźbioną w drewnie laską opartą wygodnie o wewnętrzną
ściankę kontuaru, wręcza mi z ironicznym uśmiechem kolejną zabawkę,
która słusznie mi się należy, jako że właśnie przedziurawiłem jej czoło.
„Widzę, iż pan i pańska siostra jesteście stałymi bywalcami naszego
lunaparku. Znaczy to, że będziemy spotykać się częściej” – mówi ten człowiek,
wręczając mi przy tym kolejną zabawkę, której przedziurawiono czoło.
Odgarnia jej z czoła niesforne loki i głaszcze po buzi ubabranej gumą i sokiem
z białej czekolady.
„Śliczne dziecko”, mówi z przemiłym uśmiechem. „Ale chyba powinna się
wykąpać. Znam tu taką jedną przytulną łazienkę”.
„Pan wie, jak rozmawiać z kobietami” – odpowiada uczepiona moich
spodni dziewczynka. „A ty, chłopczyku, podaj mi proszę którąś z tych
kąpielowych kaczek, coś to je dla mnie wygrał przed chwilą. Chyba nie
zbiedniejesz, jak któraś ci ubędzie. Ja idę się wykąpać” mówi, i posyła
cukrowego całusa operatorowi tej wesołej strzelnicy.

Dzień.
Wstęp do łazienki
Dziewczyna przyciska chciwie zabawkę do dziecinnej piersi, posłusznie
ustawia się w kolejce do kabiny kąpielowej, ja zostaję z pustymi rękami, za
szybą kabiny telefon dzwoni jak oszalały i dziewczyna w recepcji, zresztą ta
sama, która wbiegła tu przed chwilą, nie zwraca nań uwagi, kontuar
wykonano z drewna, na drewnianej ścianie za jej plecami umieszczono
tablicę wykonaną z drewna, każdy z kluczy uczepiony jest drewnianego
wisiorka w kształcie prostopadłościanu i numer kabiny wypalono czarnym
węglem, chciałbym wiedzieć, czy jeden z nich przysługuje i mnie, i którą
kabinę otwiera, jako że nie dostrzegam, by którakolwiek z nich była
oznaczona numerem, który mógłby odpowiadać numerowi wypalonemu
czarnym węglem na jednym z kluczy obciążonych drewnianymi wisiorkami
spośród tych, które widoczne są na oszklonej tablicy wiszącej na ścianie za
kontuarem, za którym młoda dziewczyna o staro wyglądającej,
pomarszczonej jak nasączone wodą drewno twarzy, udaje bądź nie zwraca
uwagi na ostry dzwonek telefonu dochodzący z wnętrza kabiny
o jednakowo szklanych drzwiach i ścianach, stojącej w mroku recepcji, w
głębi, za kontuarem, po lewej, pozbawionej numeru, który nie tylko mógłby
ułatwić pracę tej niedoświadczonej recepcjonistce, gdyby ta pragnęła
wręczyć odpowiedni klucz hotelowym gościom marzącym o kąpieli, ale
i sam gość, z pewnością zatroskany własnymi sprawami i nie mający ochoty
na zajmowanie się drobiazgiem, o który powinna zadbać obsługa tej sauny,
uznałby z pewnością zgodność pomiędzy numerem przedstawionym na
załączonym do klucza, drewnianym ciężarku, a numerem wymalowanym,
czy też zawieszonym, na drzwiach prowadzących do kabiny za proste
i pożyteczne udogodnienie, co dodatnio wpłynęłoby na ostateczną ocenę,
jaką wystawiłby w myślach, czy też na załączanym do każdego z kluczy
kwestionariuszu, obsłudze sauny, jej wewnętrznej strukturze i płynności
cyrkulacji. Jakże chciałoby się już przechadzać wśród orzeźwiających
wodotrysków, w tym najpiękniejszym z aquaparków i wodnych ogrodów!
Dziecko-staruszka, która najwyraźniej posiada w zwyczaju
wykorzystywanie chwilowego zamyślenia gości, by zaczerpnąć kilka
pokaźnych łyków z butelki ukrytej pod kontuarem, nie zwraca uwagi na
hałas dzwonka, dość niedbale tłumiony przez szklaną szybę kabiny,
w której umieszczono rzeźbiony w drewnie aparat telefoniczny. Pochylam
się nieco ku niej, by odczytać imię wypisane czarnym flamastrem na
identyfikatorze wpiętym w jedną z jej nagich, sprężystych piersi. Malutka
pracownica nazywa się Aldona lub Algebra, trudno o pewność w tym
ciemnym, bryzgającym kroplami wrzącej wody pomieszczeniu.
„Aldono. Marzę o kąpieli. Czy są jeszcze jakieś wolne kabiny?” – pytam.
„Algebro. Czy mogłabyś wskazać mi którąś z kabin, o ile oczywiście są
jeszcze wolne? Chciałbym się wykąpać. Proszę o klucz”.
„Algebro? Czy można…”
Dziewczyna posiada irytujący zwyczaj popijania z butelki, którą musiała
już wcześniej, z rozmysłem, odkorkować i ukryć pod kontuarem. Złoty
kluczyk zawieszony na cienkim rzemyku kołysze się w rowku jej odkrytego
biustu, ilekroć Aldona przechyla głowę, by zaczerpnąć łyk usypiającego
zmysły, w szczególności zaś zmysł słuchu, napoju. Uśmiecha się do mnie
bezczelnie. Mam ochotę wytargać ją za uszy i sprać po tyłku jak dawniej.
Wygląda na pijaną, co znacząco obniża jej kompetencje recepcjonistki.
„Posłuchaj, moja paniusiu. Jeśli natychmiast nie dostanę tego kluczyka,
wezwę tu policję. Kapisze?”
Algebra odstawia butelkę do sobie tylko znanej skrytki pod kontuarem
i rozgląda się po blacie, podnosi leżący na nim korek, po czym znika pod
ladą. Z kolei ja wspinam się na kontuar, i z góry wychylam głowę najdalej
jak tylko potrafię, aby zajrzeć do mrocznej niszy wydrążonej poniżej.
Dziewczyna, oparta wygodnie o wewnętrzną ściankę kontuaru, ma
markotną minę. Wydaje się, że płakała. Obejmujący jej skąpo odziane ciało
mężczyzna, schludnie ubrany, w ciemnych, zamszowych półbutach,
krawacie i welwetowej marynarce, z zegarkiem na łańcuszku dyskretnie
wymykającym się z kieszeni wewnętrznej kamizelki, w białych,
skórkowych rękawiczkach, w cylindrze, z rzeźbioną w drewnie laską opartą
wygodnie o wewnętrzną ściankę kontuaru, zwraca ku mnie zamyślone,
smutne spojrzenie:
„Głuchoniema. Nie słyszy pana. Nie mówi do pana.”
Głaszcze ją pieszczotliwie po włosach. Odsuwam się, zawstydzony.
Jestem już przy wyjściu, gdy zza kontuaru dobiega mnie złośliwy
dziewczęcy chichot: „Tylko nie tutaj, nie, tu nie”.
Odwracam się na pięcie. Alicja stoi za kontuarem zwrócona do mnie
nagimi plecami, oparta łokciami o blat i ze zwieszoną głową, przyglądając
się czemuś w dole, a co rozgrywa się, jak można przypuszczać, w kryjówce
między jej nogami. Tuż obok, w okolicach jej prawego ramienia, ułożono
schludny stosik: miękki ręcznik frotte, zaś na ręczniku kąpielowa zabawka:
kaczuszka, czy też królica, trudno o pewność w tak zaparowanym
pomieszczeniu – i złoty kluczyk na rzemyku. Dołączona kartka głosi:
„ZAPRASZAMY DO AQUAPARKU”. I cóż ja mam zrobić? Zabrać sprzęt
kąpielowy i udać się do kabiny, czy wytargać Alicję za uszy od tyłu?

Dzień.
Łazienka
Uszy są ciepłe i miękkie w dotyku, mniej więcej tak, jak dwie klamki
w tych samych drzwiach, umiejscowione naprzeciw siebie, po
przeciwległych stronach szklanej szyby, zaparowanej od wewnątrz
i przezroczystej na zewnątrz, co z zewnątrz pozwala dostrzec jak na dłoni
zaparowanie wnętrza, a co tym samym przekonuje nas, jak wyraźnie mamy
się tu, po stronie zewnętrznej, gdzie nieliczne kłęby pary, wydostawszy się
przez szparę u podstawy kabiny, rozpuszczają się leniwie w słonecznym,
niedzielnym poranku, który licznie przybyłe tu rodziny postanowiły
wykorzystać jako pretekst do leniuchowania i zdrowej rozrywki w wodnym
ogrodzie numer czternaście znajdującym się przy ulicy Wodnej numer
czternaście, Poznań, duże miasto w zachodniej Polsce, Polska, Europa, wiek
dwudziesty pierwszy, w przestrzeni pracowicie rozlokowanej dookoła mojej
skromnej osoby tkwiącej już od dobrych czternastu minut w obszernych
kąpielówkach, w klapkach, z kąpielową zabawką pod pachą, z ręcznikiem
frotte przerzuconym byle jak przez ramię, osuwającym się przy
najdrobniejszym ruchu na śliską od wilgoci posadzkę, na której drobne
stopy obrażonej przed chwilą dziewczyny pozostawiły zniekształcone ślady
ucieczki w na wpół fałszywą intymność przebieralni, jako że każdą z kabin
postawionych w tym aquaparku sklecono z przezroczystych, szlanych
ścianek, i gdyby nie fakt, iż para wodna gęsto unosząca się wewnątrz
maskuje wszelką jej zawartość, bez wątpienia byłbym w raju dla
niedzielnych podglądaczy. Rzędom kabin ze mną w środku odpowiada
kilkanaście głębokich, wieloosobowych wanien, w oddali, na horyzoncie,
poskręcane kształty karuzeli wodnej, zaś w samym sercu ogrodu płyciutki
basen, w którym umieszczono murzyńskiego doktora w welwetowych
kąpielówkach, wraz z całym asortymentem zabawek kąpielowych: sterty
piskliwych kaczuszek i gumowych królików z odstającymi uszami walają
się na obrzeżach basenu, pływają niezgrabnie na powierzchni, przywierają
do kończyn opalonego na węgiel handlarza, który, nie mogąc się od nich
opędzić, rozkłada bezradnie ręce i śmieje się jowialnie, życzliwie, wabiąc
w ten sposób nie podejrzewające niczego dzieciaki i ich równie
niedomyślnych rodziców, którzy, rozkojarzeni niedzielną atmosferą
beztroski i nieładu, płacą grube pieniądze za tę kłamliwą przyjemność, jaką
dziecko czerpie z wpychania wychlorowanych paluchów we wszelkie
możliwe otwory oferowanych przez Murzyna gumowych istot: królików,
kaczek, nakręcanych orłów bielików, białych myszek, gołębi, papużek,
naparstków, armat i świetlistych, wodoodpornych noży, i największej ze
wszystkich atrakcji, jakie rząd polsko-niemiecki zdecydował się sprowadzić
tu prosto z Afryki: gumowego lustra w sterczącym, obłym kształcie.
Dzieciaki, podążając za radą pana sklepikarza, znajdują sobie nową
rozrywkę. Nakręciwszy ile wlezie swe świeżo wycyganione zabawki
ustawiają je w prostej linii, wytyczonej na śliskiej, marmurowej posadzce
przez ślady stóp jednej z dziewczynek w białym kostiumiku, właśnie tej,
którą obserwuję od samego rana. Dosłownie chwilę wcześniej, złośliwie
wytargana za uszy przez któregoś z towarzyszy zabaw, brata czy też
siostrzeńca, postanawia wziąć na nim srogi rewanż. Kopniak, który
wymierza jego ulubionej zabawce, jest jednocześnie sygnałem do startu.
Rozpoczyna się ptasi wyścig. Raz, dwa, trzy i wszystkie zabawki zaczynają
pędzić w dowolnych kierunkach, przystając i znów biegnąc, jak im się tylko
podoba, tak że trudno mi ustalić moment zakończenia wyścigu, szczególnie,
iż dziurka od klucza w znaczący sposób ogranicza moje pole widzenia.
„Kto zwyciężył? Kto zwyciężył?” – krzyczą dzieciaki, podczas gdy
ostatnia z biegnących zabawek zatacza się na włochatych króliczych
nóżkach i po krótkiej walce z równowagą ląduje w basenie, kołysząc się
teraz na migotliwej wodnej tafli, w bliskim sąsiedztwie kolan Murzyna-
sprzedawcy.
Dziewczynka w białym kostiumiku podskakuje z uciechy i zerka na brata
triumfalnie:
„Wygrałam, wygrałam!”.
Zręcznym chwytem Murzyn wyławia zabawkę i demonstruje ją zebranym.
„Alicja tak strasznie dobrze gra na wyścigach, że grając z nią nie ma się
żadnej nadziei na wygraną”, oznajmia. „Wskakuj tu do mnie, mała. Należy
ci się nagroda”.
Ojciec, czy też brat dziewczynki popycha ją delikatnie w kierunku
basenu: „No idź, idź, nie bój się. Należy ci się nagroda”.
Dziecko bierze krótki rozbieg i skacze prosto w objęcia sprzedawcy.
Pozostałe dzieciaki klaszczą i wiwatują, ciasne kąpielówki Murzyna
z trudem powstrzymują największą erekcję, jaką zdarzyło mi się widzieć,
rodzice kiwają głowami uśmiechając się przyjaźnie do siebie. Alicja tuli się
do czarnego, całkiem rozbrojona. Ten mówi:
„Główną nagrodą w tej rozgrywce jest sprowadzone z mojej afrykańskiej
ojczyzny na specjalne zamówienie rządu wklęskłe, gumowe lustro w formie
naparstka. Proszę, jest twoje. Czy wiesz, jak się z tym obchodzić?”.
Alicja kiwa głową, po czym, przytrzymawana za stopy przez sprzedawcę,
zwiesza się głową w dół i gramoli w okolice jego kąpielówek. Odsłania je
i zaczyna dopasowywać naparstek. W kabinie, z której oglądam ten
niedzielny obrazek, dzwoni telefon.

Sen.
Wykład
Rozdarcie w sukience Alicji ma kształt rozprutego arbuza o soczystym,
krwiście czerwonym miękiszu, cieknącym po brodzie, ramionach
i pomiędzy palcami, wprost na karty opowieści zatytułowanej
INSTRUKCJA OBSŁUGI TRAGEDII, trzymanej na kolanach przez
znajomo wyglądającego mężczyznę, na okładce której widnieje sugestywny
obrazek, gdzie dwie nagie postaci splecione w czułym uścisku spoczywają
na miękkiej sofie, zaś mały chłopczyk, z palcem w buzi i z bezmyślnym
wyrazem twarzy stojący w nogach tego kunsztownie zdobionego mebla –
łatwo domyślić się dlaczego artysta zdecydował się na dekoracje
w dwuwymiarowej formie pieczonego królika – wskazuje upapraną od
czekolady rączką na dziwaczny przedmiot wiszący nad głowami tamtych
dwojga, w pierwszej chwili do złudzenia przypominający świeżo
wyszorowane ostrze gilotyny, zaś w drugiej już z całą pewnością
przedstawiający na sposób metaforyczny pytanie: „kto ukradł batonik?”,
niemalże wykrzyczane w moim kierunku przez właścicielkę rozdartej w pół
sukni, jak gdyby zagniewaną z powodu tego drobnego incydentu, za jaki
można by uznać może nieco zbyt pospieszne odsłonięcie przeze mnie i tak
już rozdartej kotary, zza której mali chłopcy, trafiwszy po długich
poszukiwaniach do tej kabiny, zwykli byli podglądać wyrysowaną na
tkwiącej w głębi ścianie scenę, na której to dwa soczyste arbuzy,
rozpędzone niczym dwie bilardowe kule do złudzenia przypominające
kobiece piersi, zderzają się gwałtownie ze sobą i splatają w ciasnym
uścisku, przymuszone dotykiem tego mężczyzny o schludnym wyglądzie,
o inteligentnym wyrazie twarzy, drobnych dłoniach wpiętych w wytwornie
skórkowe rękawiczki, wertujących teraz pospiesznie karty powieści
o intrygującym tytule INSTRUKCJA OBSŁUGI TRAGEDII,
i aksamitnym, jak mogę się już przekonać, głosie, który tak często
hipnotyzował małą siostrę, odrywał od zajęć, zatrzymywał w biegu,
odgarniał z czułością splątane bezładnie włosy, nadmuchiwał balonik
w kształcie królika bądź kaczuszki, czy też zmywał plamy mlecznej
czekolady z dziecięcej buzi i pomagał wysupłać się z ciasnej sukienki,
używając w tym celu błyszczącego, wyszorowanego do czysta ostrza, a co
tak często kończyło się rozdarciem materiału w jednym bądź kilku
miejscach, w okolicach szyi, na której kolekcjonowane przez długie
tygodnie poparzenia i ciche jęki przechodzą miarowo w zawodzenie, które
znakomicie słychać nawet zza tak grubej tkaniny, z jakiej wykonano tu
kotary, równie wyraźnie, jeśli nie bardziej, jak to pytanie wyszeptane
w czułej chwili przez mężczyznę: „kto zdmuchnął balonik?”, a które, po
rozdarciu zasłony posuwistym cięciem noża, okazuje się być jedynie
kwestią wypowiedzianą przez jednego z bohaterów książki, którą doktor
trzyma w jednej ręce, drugą obejmując moją siostrę zaplątaną w suknię tu
i ówdzie upapraną czymś, co w pierwszej chwili wydaje się być sosem
z czekolady, i co przy bliższych oględzinach okazuje się być
INSTRUKCJĄ OBSŁUGI TRAGEDII, spisaną własnoręcznie przez
jednego z bohaterów sceny wystawianej w tej kabinie i teraz właśnie
odczytywaną znużonej upałem młodziutkiej córce: „Prawo numer
czterdzieści dwa. Piec martenowski. Jest gorąco jak w martenowskim piecu.
Parzy jak piec. Palić w piecu. Sumienie pali mnie jak w piecu. Na wypadek
tragedii postępować następująco. Uporządkować wszystko. Następnie
przeliczyć. Z kolei wszystko powiązać. Po drugie: wziąć nóż. Uderzyć
nożem w czuły punkt. Jeśli ta metoda zawiedzie, użyć noża do rozcinania
wszelkich powiązań. Na tragedię nie ma rady. Można natomiast ją
obsługiwać. Zatem raz jeszcze: kto ukradł batonik?”.
„Mam cię dosyć. Wszędzie za nami łazisz. Zajmij się swoimi sprawami. Idź
do swojego pokoju”, mówi kobieta zakrywając się ręcznikiem frotte, pięknie
zdobionym w kąpielowe kaczki, batony i króliki szczerzące ostre jak noże zęby,
„Zetnijmy mu głowę. Jest jasne, że to on tu kradnie. Ściąć go”.
„Daj mi ten nóż, synu. Balonik możesz sobie zatrzymać, jeśli
rzeczywiście nie potrafisz się z nim rozstać”, mówi mężczyzna jakby był na
wykładzie z działań etycznych, wachlując się przy tym przetłuszczoną
broszurą, jedną z tych, jakich dziesiątki walają się po podłodze tej
niesprzątanej od miesięcy kabiny hotelowej.

Rozmawiam z doktorem
o przyszłości
Maszeruję przez zrujnowaną okolicę trzymając w górze tablicę z napisem
„SZUKAM DOKTORA”, choć nie widać nikogo, kto mógłby ją odczytać.
Domy na tej ulicy wykonano z dykty. To dwuwymiarowe makiety, na
wypadek, gdyby ktoś zdecydował się zrzucić na mnie atomową bombę. W
rynsztokach ulicy po obu stronach pluska się zatrważająca liczba zwłok; ze
względów profilaktycznych mieszkańców pomordowano już wcześniej. Kto
stoi za tą zbrodnią? Doktor? Alicja? Czy może ja sam, w chwili
roztargnienia, nacisnąłem czerwony guzik i brzuchaty muchomorek wyrósł
nad tym spokojnym miastem, zamieniając nasz Poznań w kupę gruzów?
Małe Alicje, rozrzucone po tej spokojnej okolicy w najwymyślniejszych
pozach, jakie można uzyskać przy pomocy rigor mortis, patrzą na mnie z
wyrzutem w szklanych oczach. Zrujnowane miasto roi się od
dwymiarowych mieszkańców, których ze względu na względy
bezpieczeństwa zastąpiono makietkami z dykty. Czyjaś złośliwa ręka
wymalowała ponure grymasy na twarzach tych kukieł: za tym żartem
zapewne ukrywa się Doktor. Czy też Alicja? A może to ja, w chwili
przejściowej nieobecności tak zwanego ja, dorysowałem te krwawe,
roześmiane usta? Idę ulicą. Mijam zrujnowane potworki. Wszystkie śmieją
się ze mnie: jest tu pan prefekt, nakręcany ksiądz i dzika kaczka, Szary
Człowiek Bez Piątej Klepki, i nawet Murzyn z aquaparku, przebrany dziś za
doktora, oderwał się od pracy, byle tylko zaprezentować swoją szyderczo
wykrzywioną buzię. Idę pustymi ulicami. Domy popadły w ruinę i o
rynsztok też nikt nie dba. Szukam Doktora! Wycisnę krwawe piętno na jego
twarzy! Zrzucę mu atomową bombę na głowę! A może Alicji? A może
sobie? Gdzie są wszyscy? Gdzie jest Doktor? A Alicja? Idę pustymi ulicami
przez opustoszałą, zaniedbaną okolicę. Jest pusto, cicho, i tylko szelest
przesuwanych przede mną kukieł zakłóca mój niedzielny spokój. Kto
pociąga za sznurki? Doktor? Alicja? Czy ten nóż, który trzymam w dłoni,
potrafi je przeciąć? Jest cicho, pusto, i tylko dźwięk telefonicznego
dzwonka w kabinie znajdującej się jednocześnie po obu stronach ulicy
zakłóca to spokojne, niedzielne popołudnie. Otwieram drzwi do kabiny w
chwili, gdy jej mieszkaniec odkłada słuchawkę na widełki. Wygląda mi na
strażaka: leży rozwalony w hamaku z książką w ręku i popija drinka z
parasolką w kształcie grzybka. Kask rzucił w kąt kabiny, długi szlauch
sterczy mu z niedbale zawiązanych spodni. Wielkie białe skórkowe
rękawice zatknął sobie za pas, by wygodniej chwycić za szklankę. Bez
słowa demonstruję tablicę z napisem „SZUKAM DOKTORA”. Tamten
siorbie głośno i rzecze:
„Trafłiłeś pod właściwy adres, przyjacielu. Co też ci dolega? Masz
kłopoty z mową?”.
„Tak jest, proszę pana. Wyczuwam tu jakąś zmowę. Podobno krzywdzi
pan małe siostry”.
„Ależ skąd. Widzisz przecież, że mam co innego do roboty. Nie mówiąc
już o tym – jak mógłbym skrzywdzić kogolwiek czymś TAKIM”? – mówi i
wskazuje na potwornie splątany szlauch u swoich stóp. „Nawet jej nie
tknąłem. A skoro już jesteśmy w kabinie, to może zadzwoń do niej. Sama ci
powie, jak to nie było. Ale decyduj się chłopcze. Jestem trochę zajęty.
Rozumiesz, na służbie. Każą nam przerabiać Artauda”.
Kłamliwy gad! Jak każdy strażak, kłamie jak z nut. A może to Alicja
kłamie? Czy wreszcie to ja sam siebie okłamuję? Co powinienem zrobić?
Przejechać się złotym nożem po tym jego szlauchu, czy zadzwonić do
pannicy? A może wcisnę po prostu ten ładny czerwony guzik wpięty w sam
środek telefonicznego aparatu i zrzucę wodorówkę na Poznań i Hiroszimę
za jednym zamachem? Co zrobię? Co się okaże? Kto kogo okłamie, a kto
ujdzie z życiem? Czas dokonać prawdziwych wyborów. Ale które to
prawdziwe? I za którym iść impulsem, zanim skończą mi się wszystkie?

K
M a r c i n C z e r k a s o w

Czas i chaos
Zeszłej nocy spałem na kamieniu pośrodku szerokiej
anonimowej rzeki. Później wypadłem z kalendarza
na wiele miesięcy. W budynku z fioletowymi ścianami
spotkałem mężczyznę z widokówką zamiast uśmiechu.
Było tam kilkoro przyjaciół, w znakomitych nastrojach
przechodzili do sedna sprawy, nie dbając o szczegóły.

W pewnym sensie było to czarujące. Lecz później


sprawy zaczęły się gmatwać. Poczułem się nienajlepiej,
musiałem opuścić całą intrygę przez kuchenne okno.
Na zewnątrz księżyc gadał do śmieciarzy,
którzy obrzucali go gniewnymi, niepewnymi spojrzeniami,
nie wiedząc, co mają myśleć o nowej polityce nocy
spętanej przez dziwne kontrowersje i powiązania.

„Jeśli przerażają cię formalności, zostań z nami –


łagodnie perswadowały gardenie – wiemy o rzeczach,
o których wy, ludzie, wiecie zbyt mało
z uwagi na perspektywy, w jakich postanowiliście zamieszkać,
opuszczając pierwotne drzewa wyobrażenia o własnej naturze.”

Przez chwilę słyszałem ten jazgot zieleni


paradującej przez światło dnia za drzwiami, lecz wbrew pozorom
zostało jeszcze trochę do zrobienia w tej materii, która wlecze się za nami
przez tygodnie, żmudne dni, przecinki roztargnionego okresu,
drobiny rozmontowanego czasu.

You might also like