You are on page 1of 84

Jiddu KRISHNAMURTI

UWAGI O ŻYCIU
t. I
Tłumaczyła Wanda Dynowska
(42 spośród 88 rozdziałów oryginału)
Commentaries on Living. From the Notebooks of J. Krishnamurti, t. 1, wyd. D.
Rajagopal,
Victor Gollancz, London 1956.
Uwagi o ludziach i życiu. Biblioteka Polsko-Indyjska, Madras 1959; wyd. 2
Bombay 1970.
SPIS TREŚCI
(numery rozdziałów wg wydania angielskiego)
1. Trzech świątobliwych egoistów
2. Utożsamianie się
3. Plotki i zgryzoty
4. Miłość a myśl
5. Samotność a osamotnienie
7. Bogaty i biedny
8. Obrzędy
9. Wiedza
10. Zacność
11. Polityka
12. Doznawanie
13. Cnota
14. Prostota serca
15. Oblicza jednostki ludzkiej
16. Sen
17. Miłość w stosunkach wzajemnych
18. Znane i nieznane
19. Szukanie prawdy
20. Wrażliwość
22. "Ja"
23. Wierzenia
24. Cisza
25. Wyrzeczenie się dostatku
26. Wrażenia i ich powtarzanie
29. Medytacja
30. Złość
32. Oddzielność
33. Władza
34. Wierność zasadom (przełożył Szczęsny Górski)
36. Słowa
37. Pojęcie a fakt
39. Samoobrona
41. Świadomość (Awareness)
42. Osamotnienie
43. Konsekwentność
49. Problemy i od nich ucieczka
50. To co jest a co powinno być
52. Zazdrość
53. Bezpośredniość
55. Wyzwanie i odpowiedź
56. Wyłączność w posiadaniu
57. Poczucie godności własnej
64. Płomień a dym
65.

Jiddu KRISHNAMURTI
UWAGI O ŻYCIU

I. 1. TRZECH ŚWIĄTOBLIWYCH EGOISTÓW


Przed paru dniami przyszło do mnie trzech świątobliwych egoistów. Pierwszy
był Sanjasinem, (tj. człowiekiem, który się wyrzekł świata); drugi orientalistą, a
zarazem wyznawcą wszechludzkiego braterstwa; trzeci pracował z całym
przekonaniem nad urzeczywistnieniem wspaniałej utopii. Każdy z nich był
całkowicie oddany swej pracy i patrzył z góry na działalność i postawę
życiową innych ludzi, każdy też czerpał natchnienie i siły z własnych
przekonań. Wszyscy trzej byli namiętnie przywiązani do swych poglądów, a w
każdym na swój sposób zaznaczała się dziwna bezwzględność.
Mówili mi - zwłaszcza ów utopista, - iż gotowi są wyrzec się wszystkiego dla
swych przekonań, nawet siebie i przyjaciół poświecić. Byli na pozór łagodni i
skromni - najbardziej ten od braterstwa - a jednak była w nich jakaś twardość,
nieczułość serca i owa szczególna nietolerancja, właściwa ludziom którzy się
czują czymś lepszym od innych. Uważali się za wybranych, którzy są
powołani do wskazywania drogi innym bowiem sami posiedli wiedzę i są
pewni swej słuszności.
Sanjasin w toku poważnej rozmowy, stwierdził że przygotowuje się do
następnego żywota. Obecny - mówił - może mu dać niewiele, albowiem
potrafił już przeniknąć na wskroś wszystkie światowe ułudy i oswobodzić się
od doczesnych spraw. Przyznawał iż ma pewne wady, oraz trudności w
koncentracji, ale - dodał - w następnym wcieleniu musi dorosnąć do ideału,
który już dziś widzi przed sobą. Całe jego zainteresowanie i energia skupiały
się w przekonaniu iż ma się stać kimś wybitnym w następnym swym życiu.
Rozmawialiśmy dość długo a on wciąż podkreślał z naciskiem doniosłość
jutra, przyszłości. Przeszłość - mówił - istnieje tylko w związku z przyszłością,
a teraźniejszość jest jeno przejściem w przyszłość; "dziś" może być ciekawe
tylko przez wzgląd na jutro. Gdyby to jutro nie istniało, po cóż byśmy mieli
podejmować jakiekolwiek wysiłki? Można by równie dobrze wegetować, lub
jak cielę trwać w miłym spokoju.
Całe życie było dlań nieustannym przesuwaniem się przeszłości w przyszłość
poprzez chwilową teraźniejszość; powinniśmy więc używać jej - mówił, - aby
się stać w przyszłości człowiekiem wybitnym - silnym, rozumnym,
współczującym. Zarówno teraźniejszość, jak przeszłość przemijają, ale w
jutrze dojrzewa owoc. Podkreślał wciąż iż dziś jest jeno szczeblem i nie
należy o nie zbytnio się troszczyć, ani mu nadawać wielkiego znaczenia,
trzeba natomiast widzieć jasno ideał jutra przed sobą i wytrwale ku niemu
dążyć, a osiągnie cię cel. Teraźniejszość niecierpliwiła go i męczyła
niewymownie.
Wyznawca braterstwa był bardziej wykształcony, używał też bardziej
poetycznego języka; umiał świetnie operować słowami, mówił łagodnie,
miękko i przekonywująco. On również stworzył idealny obraz siebie w
przyszłości. Musi stać się nie byle kim. Idea ta wypełniała jego serce, toteż już
zawczasu starał się gromadzić swoich przyszłych uczniów. Śmierć - mówił -
jest piękna, gdyż zbliża nas do tej boskiej wizji nas samych w przyszłości; a
myśl o niej czyni nam życie w tym brzydkim i smutnym świecie znacznie
łatwiejszym.
Pragnął gorąco przetwarzać i upiększać świat i pracował szczerze dla
urzeczywistnienia braterstwa ludzi. Uważał iż ambicja wraz z nieodłącznym
od niej okrucieństwem i amoralnością jest nieodzowna na tym świecie gdzie
wszak należy niejednego dokonać; twierdził również, iż chcąc prowadzić
różne organizacyjne prace, trzeba - niestety - mieć dość twardą rękę. Praca
nasza jest ważna, - mówił - gdyż ma pomagać ludzkości, więc każdy kto się
jej przeciwstawia musi być odsunięty - oczywiście łagodnie. Organizacja
stworzona dla wykonywania tej pracy ma najwyższą wartość, toteż nie
możemy dopuścić aby jej utrudniano. "Inni mają swoje drogi i metody - dodał,
- ale w istocie nasza jest najważniejsza, a każdy kto nam w tej pracy
przeszkadza, nie jest jednym z nas."
Utopista był dziwnym połączeniem idealisty i człowieka na wskroś
praktycznego. Ewangelią jego nie było dawne, lecz nowe; w to nowe wierzył
bez zastrzeżeń. Twierdził, iż wie co przyszłość niesie, albowiem ta nowa
ewangelia dokładnie ja, przepowiedziała. Planem jego było najpierw szerzyć
zamęt, a potem organizować i przeprowadzać swoje. Teraźniejszość - mówił -
jest zgniła, trzeba ją zburzyć doszczętnie i dopiero po zniszczeniu jej coś
nowego zbudować. Trzeba poświęcić teraźniejszość dla jutra; człowiek
przyszłości jest ważny, los człowieka dzisiejszego ma małe znaczenie.
"Wiemy dobrze, jak stworzyć tego człowieka przyszłości" - mówił - "możemy z
łatwością ukształtować jego umysł i urobić serce, ale aby dokonać czegoś
dobrego, musimy wpierw zdobyć władzę; gotowi jesteśmy poświęcić siebie i
innych, aby stworzyć nowy porządek na świecie; zniszczymy każdego, kto
nam stanie na drodze, bowiem jakość środków nie ma żadnego znaczenia;
cel uświęca wszystkie środki".
"Dla osiągnięcia ostatecznego celu tj. pokoju, można używać każdej formy
gwałtu i przymusu; dla zapewnienia swobody jednostce w przyszłości, ucisk i
tyrania są dziś nieuniknione. Gdy pochwycimy władzę w swe ręce," -
stwierdzał - "będziemy używali wszelkiego rodzaju przymusu, byle za wszelką
cenę zbudować nowy porządek na świecie; by zorganizować bezklasowe
społeczeństwo, nie mające żadnych kapłanów. Nie odstąpimy nigdy od naszej
podstawowej tezy, zjednoczyliśmy się z nią całkowicie, ale będziemy
zmieniać strategię i taktykę w zależności od zmieniających się warunków.
Planujemy, organizujemy i działamy w jednym celu: by zniszczyć człowieka
dzisiejszego, a stworzyć człowieka jutra".
Sanjasin, wyznawca braterstwa i utopista, wszyscy trzej żyją dla jutra, dla
przyszłości. Nie mają, w zwykłym tego słowa znaczeniu, wygórowanych
ambicji, nie pragną zaszczytów, bogactwa, sławy czy uznania; ambicje ich są
o wiele subtelniejsze. Utopista utożsamił się z pewną grupą i wierząc w jej siłę
był pewien iż jest zdolna nadać nowy kierunek życiu całego świata; wyznawca
braterstwa marzył o wzniesieniu się na wyżyny; a Sanjasin o osiągnięciu
swego celu - doskonałości. Wszyscy trzej są pochłonięci swym własnym
stawaniem się, rozwojem i ekspansją swego "ja". I nie dostrzegają że właśnie
te pragnienia są zaprzeczeniem pokoju, braterstwa, prawdziwego szczęścia.
Ambicja w jakiejkolwiek formie - żywiona w imieniu grupy, czy z pragnienia
osobistego zbawienia lub duchowych osiągnięć - jest tłumieniem i
odwlekaniem bezpośredniego czynu. Pragnienie wybiega zawsze w
przyszłość; chęć stania się czymś jutro, kiedyś, w przyszłości, hamuje czyn w
"dziś". A właśnie "dzisiaj" o wiele więcej znaczy aniżeli jutro; chwila obecna
zawiera całość czasu; dogłębne zrozumienie tego wyzwala nas z więzów
czasu. Stawanie się czymś dokonuje się zawsze w czasie, jest jego
przedłużaniem, a więc i przedłużaniem męki. Stawać się jest czymś zgoła
innym aniżeli być. Być można tylko w teraz, a wejść w stan bytu jest
największą z przemian. Stawanie się czymś jest jeno formą ciągłości,
przedłużaniem czasu; a przemiana dogłębna i całkowita, może dokonać się
tylko w "teraz"; tylko w teraz można być.

I. 2. UTOŻSAMIANIE SIĘ
Co jest przyczyną, że identyfikujemy się z czymś poza sobą, z grupą,
organizacją, narodem? Dlaczego nazywam siebie chrześcijaninem, hindusem
czy buddystą, albo zostają członkiem którejś z niezliczonych sekt? Należymy
do tej czy też innej, religijnej albo politycznej grupy, dzięki tradycji lub
przyzwyczajeniu, dzięki własnemu impulsowi lub przesądom, czy też z
lenistwa albo naśladownictwa. A wzorując się na innych utożsamiamy się z
daną grupą, co kładzie kres wszelkiej twórczej myśli i rozumieniu; i człowiek
staje się pionkiem w rękach partyjnego czy religijnego kierownika, albo swego
ulubionego przywódcy.
Parę dni temu ktoś powiedział iż czuje się wyznawcą Krishnamurtiego, o kimś
innym zaś wspomniał, że tamten należy do innej grupy. Ale mówiąc to nie
zdawał sobie zupełnie sprawy, co znaczy taka przynależność; a nie był to
wcale człowiek niemądry, był kulturalny, oczytany, rozsądny, nie był też
sentymentalny i nie traktował spraw emocjonalnie, raczej odwrotnie, patrzył
jasno i trzeźwo.
Dlaczegóż został wyznawca, Krishnamurtiego ? Najpierw szedł za wzorem
innych, należał do rozmaitych grup i organizacji, aż wreszcie poczuł się nimi
znużony i znalazłszy nowego człowieka stał się jego wyznawcą i z nim się
utożsamił. Ze słów jego można było wywnioskować że swe poszukiwania
uważa za skończone. Zarzucił kotwicę, i na tym kończy swe wędrówkę
odkrywczą. Wybrał i nic już nie będzie mogło ruszyć go z tego stanowiska.
Zapuści teraz wygodnie korzenie i będzie stosował się z żarliwością do
wszystkiego co było już, lub jeszcze będzie powiedziane.
Czy takie utożsamianie się z innym człowiekiem jest dowodem miłości? Czy
obejmuje ono odkrywcze eksperymentowanie? Czy może odwrotnie, wszelkie
utożsamianie się kładzie kres miłości i samodzielnemu odkrywaniu? Wszak
identyfikowanie się z czymkolwiek bądź jest formą posiadania, stwierdzaniem
własności, a czyż uczucie posiadania nie jest zaprzeczeniem miłości?
Uważać coś za swą własność to upewnić się w poczuciu bezpieczeństwa,
otaczać się murem, który nas chroni i czyni niedosięgalnym. W każdym
utożsamianiu się kryje się zawsze mniej lub bardziej subtelny opór, a czyż
miłość jest rodzajem samoobronnego oporu? Czy miłość może w ogóle
istnieć tam gdzie jest samoobrona?
Miłość jest bezbronna, giętka, odbiorcza, jest najwyższą wrażliwością, a
identyfikowanie się niweczy wszelką wrażliwość; nie idzie ono nigdy w parze z
miłością, jedno wyklucza drugie. Identyfikowanie się z czymkolwiek bądź jest
w samym swym założeniu procesem myślowym, który dąży do
zabezpieczenia się i ekspansji; w tym procesie stawania się czymś, człowiek
musi bronić się i sprzeciwiać, posiadać i odrzucać; może w nim zdobyć więcej
sprytu i twardości, ale cóż to ma wspólnego z miłością? Utożsamianie się
niweczy wolność, a tylko w pełnej swobodzie może istnieć ta najwyższa forma
wrażliwości jaką jest miłość.
Czy identyfikowanie się z czymś jest potrzebne aby móc odkrywać i
eksperymentować? Czy sam akt poddania się czemuś, czy komuś, nie ucina
wszelkiej możliwości dociekliwego badania ? Nie można doznać szczęścia
jakie rodzi się z prawdy, gdy nie eksperymentujemy w odkrywaniu siebie. A
identyfikowanie się uniemożliwia odkrywczość; jest ono jedną z odmian
lenistwa; jest jakby doświadczaniem zastępczym - poprzez kogoś innego - a
więc czymś sztucznym i nieprawdziwym.
Aby móc samemu doświadczać, trzeba skończyć z wszelkim utożsamianiem
się, jak i ze strachem; lęk uniemożliwia prawdziwe doznania. A u podłoża
wszelkiego utożsamiania się - z człowiekiem, grupą, ideologią, czy teorią -
kryje się zawsze strach. Lęk zawsze się czemuś przeciwstawia, coś tłumi,
budzi chęć samoobrony; a w tym stanie czyż można się puścić na nieznane
morza? Nie da się znaleźć prawdy i szczęścia jeżeli nie podejmiemy takiej
odkrywczej wędrówki, badając drogi i działania naszego "ja". Wszak nie
można odpłynąć od brzegu stojąc na kotwicy. Utożsamianie się jest
schronem. A wszelkie schronienie wymaga obrony; a to, co jest bronione
niszczeje szybko. Identyfikowanie się z czymkolwiek sprowadza nieodmiennie
swe własne zniszczenie; stąd powstają ustawiczne starcia i konflikty
pomiędzy różnymi wiernościami.
Im bardziej staramy się utożsamić z czymś albo odwrotnie walczymy przeciw
temu, tym większe powstają w nas przeszkody ku rozumieniu. Gdy jasno
zdamy sobie sprawę z całego procesu utożsamiania się z różnymi, zarówno
zewnętrznymi jak wewnętrznymi, czynnikami i zrozumiemy że jego
zewnętrzne wyrazy są tylko projekcją naszej własnej wewnętrznej chęci i
potrzeby, dopiero wówczas prawdziwe odkrywanie i radość stają się możliwe.
Ale człowiek, który się z czymś na stałe utożsamił, nigdy nie pozna wolności.
A tylko w wolności jawi się Prawda.

I. 3. PLOTKI l ZGRYZOTY
Jakże uderzająco są do siebie podobne! Jedne i drugie rodzą się z
niespokojnej, rozproszonej myśli. Umysł pełen niepokoju i powierzchniowej
ruchliwości lubuje się w różnorodnych i ciągle zmieniających się wyrazach i
działaniach; musi być wciąż czymś zajęty, pożąda coraz silniejszych wrażeń i
zmiany przedmiotów przyciągających jego uwagę; a plotki i obmowy tego
wszystkiego mu dostarczają.
Zajmowanie się plotkami jest antytezą wrażliwości i głębszego odczuwania.
Mówienie o innych, czy to źle czy dobrze, jest ucieczką od siebie, a ta z kolei
staje się przyczyną rozedrgania myśli. Wszelka ucieczka jest z samej swej
natury pełna niepokoju. Większość ludzi zajmuje się z upodobaniem cudzymi
sprawami; wyraża się to między innymi w chętnym czytaniu niezliczonych
czasopism, które zapełniają cale szpalty opisami kradzieży, zabójstw,
rozwodów itp.
Interesuje nas co inni o nas myślą, chcemy więc i o nich wszystko wiedzieć;
liczymy się z ich opinią, stąd powstają różne, brutalne i subtelne, formy
snobizmu i hołdowania autorytetom. I rozpraszamy się coraz bardziej,
uzależniając się od rzeczy zewnętrznych; a wewnątrz szerzy się w nas
pustka. Im więcej uwagi kierujemy ku zewnątrz, tym więcej potrzebujemy
wrażeń i rozrywek, a ich wpływ czyni całą psychikę niespokojną, a myśl
rozproszoną, nie zdolną do głębszych odkryć i dociekań.
Zajmowanie się plotkami to wyraz rozedrgania myśli; ale samo
powstrzymywanie się od nich nie dowodzi że umysł jest cichy. Cisza i spokój
umysłu nie rodzą, się z jakiegokolwiek zaprzeczenia czy wyrzeczenia się,
przychodzą one wraz z rozumieniem tego co jest. Aby zrozumieć to co jest
trzeba być niesłychanie czujnym i ogarniać w lot każdą rzecz, bowiem to co
jest nie pozostaje w bezruchu, nie jest nigdy statyczne.
Większość z nas nie czułaby wcale że żyje gdybyśmy się wciąż o coś nie
kłopotali i nie martwili; nieustanne borykanie się z trudnościami jest dla wielu
ludzi jakby potwierdzeniem ich własnego istnienia. Po prostu nie możemy
sobie wyobrazić życia bez jakiejś troski czy kłopotu, i zdaje się nam że im
więcej nas pochłania jakaś sprawa, tym żywsi jesteśmy i bardziej aktywni. A
przecie nieustanne naprężenie myśli zajętej jakimś problemem -najczęściej
przez nią samą stworzonym - tylko nuży umysł i stępia wrażliwość.
Co jest przyczyną tego nieustającego zaabsorbowania myśli jakąś trudnością
lub zagadnieniem? Czy kłopotanie się, jakby cięgle przeżuwanie, trosk i
zmartwień może coś pomóc i rozwiązać? Czy też odpowiedź na nurtujące nas
zagadnienie przychodzi sama gdy myśl się ucisza? Ale większości ludzi
spokój i cisza myśli wydają się czymś przerażającym; boją się takiej ciszy w
sobie, bo któż wie co się z niej może nagle, nieoczekiwanie wyłonić, a ciągłe
troskanie się o coś jest przed tym ochroną. Psychika która się obawia
odkrywać w sobie nieoczekiwane musi z konieczności utrzymywać postawę
obronną, a nieustanne kłopotanie się jest jej samoobroną.
Powierzchniowe warstwy naszego umysłu stały się nazbyt ruchliwe i
rozedrgane pod wpływem otaczających warunków, przyzwyczajeń, oraz
ciągłego naprężenia; życie współczesne wzmaga tę zewnętrzną ruchliwość i
rozproszenie, i to się zmienia również w formę samoobrony. Wszelka postawa
obronna jest rodzajem oporu i utrudnia rozumienie.
Kłopotanie się o coś jak i plotkowanie jest na pozór wyrazem żywego i
głębszego zainteresowania, ale przy bliższym badaniu przekonujemy się iż
wcale nie wynika z żywości odczuwania, lecz po prostu z chęci wrażeń i
podniet; te wciąż się zmieniają dlatego też przedmioty naszych trosk jak i
obmów są coraz to inne. Ale ta zmiana jest tylko zmodyfikowane formą tego
samego. Zarówno plotki jak i zgryzoty mogą zniknąć dopiero wówczas, gdy
zrozumiemy przyczyny rozproszenia myśli. Samoopanowywanie, ćwiczenia i
urabianie myśli nie sprowadzą spokoju, tylko stępią i zacieśnią umysł i
zmniejszą naszą wrażliwość.
Ciekawość nie prowadzi do rozumienia, przychodzi ono wraz z poznawaniem
siebie. Człowiek który cierpi nie jest niczego ciekaw; sama ciekawość wraz z
jej spekulatywnymi odmianami, stanowi przeszkodę w samopoznaniu.
Spekulacje myślowe jak i ciekawość dowodzą tylko niepokoju i rozedrgania
myśli; a rozproszony choćby najzdolniejszy umysł niweczy szczęście i
rozumienie.

I. 4. MIŁOŚĆ A MYŚL
Myśl, z całą swą emocjonalną zawartością, to nie miłość. Myśl nieodmiennie
miłości zaprzecza, gdyż podstawą jej jest pamięć, a miłość nie ma nic z
pamięcią wspólnego. Gdy myślimy o kimś kochanym, owa myśl nie jest
miłością. Możemy sobie przypominać przyzwyczajenia, ruchy, sposób bycia,
upodobania czy antypatie przyjaciela, i myśleć o miłych lub smutnych
chwilach czy zdarzeniach w naszym wzajemnym stosunku, ale obrazy, które
nam pamięć podsuwa, to nie miłość. Myśl z samej swej natury zawsze dzieli i
wyodrębnia. Poczucie czasu i przestrzeni, rozłąki i bólu rodzę się wszystkie z
myślowego procesu, a miłość może istnieć tylko tam, gdzie len proces ustaje.
Intelekt nieuniknienie wytwarza poczucie własności, ów zmysł posiadania, z
którego świadomie lub nieświadomie rodzi się zazdrość; a gdzie jest zazdrość
tam nie może być miłości; a jednak większość ludzi uważa właśnie zazdrość
za wyraz miłości. Zazdrość i zawiść są zawsze wytworem myśli, reakcją
emocjonalnych składników intelektu. Gdy poczucie posiadania lub bycia
posiadanym, napotyka zaporę i zahamowanie, tworzy się pustka, którą
wypełnia zazdrość zamiast miłości. Tyle zawiłych komplikacji i cierpienia
powstaje właśnie dlatego że myśl chce grać rolę miłości.
Gdy nie myślimy często o kimś bliskim jesteśmy skłonni przypuszczać że go
nie kochamy; ale czy myślenie o kimś jest miłością? Gdybyśmy na przykład
spostrzegli że nie myślimy o przyjacielu, którego - wedle naszego
przekonania - kochamy, bylibyśmy tym niemal przerażeni, nieprawdaż?
Podobnie gdybyśmy nie zwracali się myślą do kogoś drogiego który umarł,
wyrzucalibyśmy sobie oziębłość, obojętność, brak wierności, i w tym poczuciu
staralibyśmy się specjalnie zwracać ku niemu myśl, stawialibyśmy przy sobie i
wpatrywali się w jego fotografie, lub we własne o nim wspomnienia - czyli
obrazy myślą lub ręką ludzką stworzone; - ale wypełniać serce obrazami
wyobraźni to nie zostawiać w nim miejsca na miłość. Gdy przyjaciel jest z
nami nie myślimy o nim, prawda? Tylko w jego nieobecności pamięć
przywołuje sceny i zderzenia przeżytych z nim, a minionych chwil; czyli
poczyna odtwarzać to, czego już nie ma, co umarło. I to ożywianie
nieistniejącej, martwej przeszłości, jakże często nazywamy miłością. - Czyli
dla wielu ludzi miłość jest ożywianiem tego, co jest już martwe; a to jest
zaprzeczaniem samemu życiu. Żyjemy więc wciąż martwą przeszłością, tym
czego nie ma, toteż sami jesteśmy jakoby martwi, choć nazywamy to
miłością.
Wszelkie procesy myślowe zaprzeczają zawsze miłości. To myśl, a nie
miłość, stwarza różne komplikacje emocjonalne. Myśl jest największym
wrogiem miłości. Oddziela to, co jest, od tego co powinno być; i na tym
podziale i odróżnieniu opiera się cała nasza moralność; ale zarówno ludzie
moralni jak i amoralni, nie wiedzą, czym jest miłość. Wskazania moralne
stworzone przez intelekt, aby utrzymać w pewnych ramach wzajemne
stosunki ludzkie w społeczeństwie, nie mają nic wspólnego z miłością;
stanowię raczej proces tężenia, na kształt twardniejącego cementu.
Myśl nie jest nigdy drogą do miłości; nie może budzić jej ani rozwijać, bowiem
miłości nie da się hodować jak roślin w ogrodzie. Sama chęć wyrabiania jej i
kultywowania jest procesem myślowym.
Każdy kto potrafi z pewną dozą czujności obserwować siebie, stwierdzi z
łatwością, jak wielką rolę odgrywa w jego życiu myśl. Ma ona oczywiście swe
właściwe miejsce, spełnia swoje zadanie, ale nie ma ono nic wspólnego z
miłością. Tylko to, co ma jakiś związek z myślą, może być przez myśl
zrozumiane; a tego, co nie ma z nią żadnego związku, intelekt nigdy nie zdoła
uchwycić. Spytacie, czymże tedy jest miłość? Miłość jest stanem duszy, w
którym myśl całkowicie ucicha. Ale samo określanie miłości jest procesem
intelektualnym, więc nie ma z nią nic wspólnego.
Trzeba zrozumieć myśl samą w sobie, a nie starać się schwytać miłość
myślą. Jednak samo odsunięcie wszystkich myśli nie sprowadza jeszcze
miłości. Można uwolnić się od intelektualizmu, gdy zrozumiemy w pełni
prawdziwe znaczenie procesów myślowych; a na to potrzeba głębokiego
rozumienia siebie; płytkie i powierzchowne o sobie twierdzenia na nic się tu
nie zdadzą. Umiejętność prawdziwej medytacji, a nie przyzwyczajenia
myślowe, jasna świadomość i czujność wobec siebie, a nie określenia i
definicje, odsłaniają nam istotę procesów myślowych. A bez doświadczalnego
ich poznania miłość się nie objawi.

I. 5. SAMOTNOŚĆ A OSAMOTNIENIE
Słońce już zaszło, a sylwetki drzew rysowały się. wyraźnie na tle
ciemniejącego nieba. Szeroka, majestatyczna rzeka płynęła spokojnie i cicho;
księżyc podnosił się znad horyzontu, wychylając się spoza pni dwóch wielkich
drzew, ale długie cienie nie kładły się jeszcze na ziemię.
Szliśmy spadzistym brzegiem rzeki, a potem ścieżyną biegnącą wzdłuż
zielonych, pszenicznych pól. Starożytna to była droga; liczyła wiele stuleci,
tysiące ludzi od wieków nią chadzało; była bogata w tradycją i ciszę. Biegła
między polami, wśród wielkich mangowych drzew i opuszczonych światynek.
Duże ciemniejące plamy ogrodów zaznaczały się wyraźnie w zbliżającym cię
zmierzchu, a urocza woń groszków pachnących unosiła się w powietrzu. Ptaki
układały się po gniazdach do snu, a w dużym stawie odbijały się pierwsze
gwiazdy.
Przyroda nie była słodka ani łaskawa w ten wieczór. Drzewa spowite
milczeniem i mrokiem wydawały się surowe i skupione w sobie. Minęło nas na
rowerze paru żywo rozprawiających wieśniaków i znów zapanowała ta sama
głęboka cisza, spokój który nastaje, gdy rzecz wszelka zdaje się samotna i w
sobie skupiona.
Ale samotność te nie jest samotnością bolesną ani przerażającą, jest ona
inna. Jest to samotność samego istnienia, niczym nie skażona, bogata pełnią,
doskonała. To drzewo tamaryszku opodal, samo w sobie skupione, jest tylko i
jedynie sobą. Podobnie samą, zwartą i całkowitą w sobie jest ta samotność.
Człowiek jest sam - jak ogień, jak kwiat, ale nie zdaje sobie sprawy z ogromu i
nieskazitelności tego stanu. Tylko trwając w takiej samotności można wejść w
kontakt i prawdziwe obcowanie ze wszystkim co nas otacza. Ta samotność to
nie zamykanie się, ani odpychanie czegokolwiek bądź. Jest ona
oczyszczeniem, uwolnieniem się od wszelkich motywów, pragnień, dążeń i
celów. Samotność ta nie jest wytworem umysłu ani jego celem; nie można jej
chcieć. Gdy taka chęć się w nas pojawia jest ona tylko ucieczką od smutku iż
nie potrafimy z niczym wejść w żywy kontakt, w prawdziwe zjednoczenie.
Samotność bolesna to osamotnienie, z jego lękiem i udręką, nieunikniony
skutek działania naszego małego "ja". Właśnie ten proces odosabniania się -
czy to ograniczony i ciasny, czy w swym zasięgu szeroki - stwarza zamęt,
chaos, konflikty i cierpienia. Odosabnianie się nie może nigdy zrodzić
prawdziwej samotności; musi ono całkowicie zniknąć, aby mogła się pojawić
samotność istotna. Ta jest jednolita i niepodzielna; a odosabnianie się jest
zawsze dzieleniem i wyodrębnianiem. To, co jest samo w sobie samotne, jest
zarazem giętkie, a więc wytrzymałe. Tylko owo samoistnie samotne może
wejść w kontakt z tym, co jest bezgraniczne i bezprzyczynowe. Dla człowieka
który, zna taką samotność - życie jest wieczne, nie ma dlań śmierci. Bo to, co
jest samoistne nie może przestać być.
Księżyc wznosił się teraz ponad wierzchołki drzew, a cienie stawały się coraz
ciemniejsze i głębsze. Pies gdzieś zaszczekał gdyśmy przechodzili koło
wioski, wracając brzegiem rzeki. Nurt jej był tak cichy, iż chwytał odbicie
gwiazd i świateł wielkiego mostu w oddali. Na wysokim brzegu stały dzieci; aż
do nas dobiegał ich śmiech i kwilenie jakiegoś niemowlęcia. Rybacy
wytrząsali i układali swe sieci. Nocny ptak cicho przeleciał. Z drugiego brzegu
dolatywała tęskna pieśń, słowa jej brzmiały wyraźnie i przejmująco. Oto znów
ta wszechprzenikająca samotność życia, które samo w sobie skupione trwa.

BOGATY I BIEDNY
Było gorąco i parno, a hałas dużego miasta napełniał powietrze. Ciepły wiatr
niósł się od morza, a od czasu do czasu zalatywał zapach benzyny i smoły.
Choć czerwone słonce zapadało już w morze, upał jeszcze nie zelżał. Grupa
osób która zapełniała przed chwilą pokój, rozeszła się, a my wyszliśmy na
ulicę.
Papugi jak lśniące zielone błyskawice powracały właśnie na nocne legowiska;
wylatują one wczesnym rankiem kierując się ku północy, do sadów i pól
zielonych, w szeroką przestrzeń, a nad wieczorem wracają by spędzić noc
wśród gałęzi miejskich drzew. Ciekawy jest ich lot, nigdy równy, raczej
gwałtowny, zuchowaty, hałaśliwy. Nie lecą wprost przed siebie, jak inne ptaki,
a zataczają kręgi, to w lewo to w prawo, lub spadają nagle w listowie drzew.
Ze wszystkich ptaków mają chyba najbardziej niespokojny lot; ale jakie są
piękne, o tym połyskliwym złoto-zielonym upierzeniu i czerwonym dziobie!
Sępy szpetne i ciężkie, długo krążyły nad drzewami aby wreszcie usadowić
się na palmach do snu.
Zbliżał się do nas jakiś człowiek grając na fujarce; szedł pod górę nie
przestając grać. Poszliśmy za nim, Skręcił w jedną z małych uliczek wciąż
grając. Jakże dziwnie brzmiała ta pieśń fujarki wśród gwaru miasta; dźwięki jej
przenikały głęboko w serce. Było w nich coś z prawdziwego piękna.
Idąc w pewnym oddaleniu za grajkiem, minęliśmy parę wąskich uliczek, aż
znaleźliśmy się na szerszej i lepiej oświetlonej. Na brzegu chodnika siedziała
tu grupa ludzi, grajek przyłączył się do niej, a my uczyniliśmy to samo. l oto
siedzieliśmy wokół niego, a on grał. Słuchaczy stanowili przeważnie
posługacze, kierowcy taksówek i stróże nocni, było też kilkoro dzieci i opodal
parę psów. Samochody mknęły ulicą; w jednym z nich szofer był przy
kierownicy, a w jasno oświetlonym wnętrzu siedziała pięknie ubrana dama.
Drugi samochód przystanął, kierowca wyskoczył i przyłączył się do naszej
grupy. Wszyscy rozmawiali głośno i wesoło, śmiejąc się i gestykulując; ale
pieśń fujarki nie przerywała się ani na chwilę; a w tonach jej było coś
porywającego.
Wkrótce odeszliśmy w stronę morza, szeroką drogą, mijając rzęsiście
oświetlone domy ludzi zamożnych. Bogatych otacza zazwyczaj swoista, im
tylko właściwa atmosfera; choćby byli najbardziej kulturalni, delikatni, o
starożytnych tradycjach i wielkiej ogładzie, cechuje ich zawsze jakaś
wyniosłość i nieprzystępność, owa niezachwiana pewność siebie i jakaś
twardość, którą tak trudno przełamać. To nie oni posiadają bogactwo, a
bogactwo posiadło ich; a to w swych skutkach jest gorsze od śmierci.
Filantropia jest wyrazem ich pychy i zarozumiałości; mniemają iż są
włodarzami swych dóbr, dają dużo na cele humanitarne, ustanawiają
fundacje, tworzą stypendia, więc uważają się za dobroczyńców,
budowniczych i twórców. Wznoszą kościoły i świątynie. Ale ich bóg jest
bogiem ich złota. Wobec tak wielkiej nędzy i poniżenia wokoło, trzeba
doprawdy być bardzo nieczułym aby móc być bogaczem. Czasem
przychodzą pytać, dyskutować, dociekać jak znaleźć prawdę. Ale ludziom
bardzo bogatym jak i bardzo ubogim jest niezmiernie trudno znaleźć
Rzeczywiste. Biedni pożądają bogactw i władzy, a bogaci są schwytani w
tryby własnego postępowania; a jednak łudzą się że mogą do Prawdy się
zbliżyć. Spekulują nie tylko w handlu, ale i na temat ostatecznej Prawdy;
zdają się brać lekko tak jedno jak drugie; ale mogą osiągnąć tylko to, co się
ukrywa w ich własnym sercu, Ich wierzenia i obrzędy, nadzieje i obawy nic
mają nic wspólnego z Rzeczywistym, gdyż w sercach ich panuje pustka. Im
większe są zewnętrzne, na pokaz roztaczane zbytki, tym większe wewnętrzne
ubóstwo.
Wyrzec się dostatków, wygód i stanowisk i odejść od świata - jest rzeczą
stosunkowo łatwą; ale na to by odrzucić żądzę bycia czymś i chęć stawania
się ciągle większym, potrzeba mądrości i rozumienia. Władza jaką daje
bogactwo jest przeszkodą w rozumieniu Prawdy, podobnie jak i siła płynąca z
różnych uzdolnień i talentów. Swoisty rodzaj pewności siebie, jaki temu
towarzyszy, jest najoczywiściej przejawem naszego "ja". Ale to poczucie
władzy i pewności siebie można przecie odrzucić, choć nie jest to łatwe.
Natomiast znacznie trudniejsze, bardziej subtelne i utajone są impulsy i żądza
władzy kryjące się w chęci stawania się czymś. Ekspansja, powiększanie
swego znaczenia w jakiejkolwiek formie - czy to przez bogactwo, czy przez
cnotę - jest zawsze procesem agresywnym, wytwarzającym tarcia i
antagonizmy. Intelekt obciążony żądzą stawania się nie może być nigdy
spokojny; spokoju nie zdobywa się przez ćwiczenia i praktyki, nie jest on
również wytworem czasu. Spokój jest stanem rozumienia, a żądza stawania
się temu rozumieniu zaprzecza i je uniemożliwia. Stawanie się - "ja będę" -
wytwarza poczucie czasu, które jest w istocie odkładaniem rozumienia na
przyszłość. Myśl: "ja będę" jest ułudą zrodzoną z przekonania o swej własnej
ważności.
Morze było w lej chwili niespokojne, jak i miasto, ale niespokojność ta miała
jakowąś głębię i treść. Nisko nad horyzontem zabłysła wieczorna gwiazda.
Wracaliśmy ulicą pełną autobusów, taksówek i tłumów ludzkich. Na chodniku
leżał śpiący, prawie nagi, człowiek; był to żebrak, wyczerpany, niedożywiony;
trudno go było obudzić. A po drugiej stronie ulicy rozciągały się zielone
trawniki i rozkwiecone krzewy publicznego parku.

I. 8. OBRZĘDY
Na obszernym dziedzińcu, wśród drzew, stał kościół. Wchodzili tam ludzie
biali i ciemnoskórzy. Wewnątrz było więcej świateł aniżeli w europejskich
kościołach, ale urządzenie było zupełnie takie same. Właśnie odbywał się
piękny obrzęd. Po skończonym nabożeństwie zaledwie paru ludzi kolorowych
zwróciło się do białych, i odwrotnie; i każdy poszedł w swoją stronę.
A na innym kontynencie, na drugim końcu świata, była świątynia, gdzie
śpiewano sanskryckie strofy i odprawiano Pudżę - obrzęd Hinduizmu. Tutaj
wierni wypełniający chram należeli do innego typu kultury. Ton i rytm słów
sanskryckich jest przejmujący i mocny, posiada dziwną powagę i głębię.
Można się nawrócić z jednego wyznania na drugie, przejść od jednych
dogmatów i wierzeń do innych, ale nie można się nawrócić ku rozumieniu
Rzeczywistego i Prawdy. Można zmienić zdanie i wierzenie, ale Prawda -Bóg
- nie jest sprawą przekonań; jest to doznanie nie oparte na żadnym dogmacie
ani wierzeniu, ani też na żadnym uprzednio doświadczonym przeżyciu. Jeśli
przeżywamy coś, co się rodzi z naszego wierzenia przeżycie to będzie
reakcją przez nie uwarunkowaną. Jeśli przychodzi jakieś nagłe, zupełnie
nieoczekiwane i bezpośrednie doznanie, a my potem na nim opieramy
następne, nowe, wówczas będą one tylko ciągłością pamięci, reagującej na
kontakt z chwilą obecną. Pamięć jest zawsze rzeczą martwą, ożywającą tylko
przy kontakcie z wiecznie żywą teraźniejszością.
Nawrócenie jest zamianą jednego dogmatu lub wierzenia na inne, przejściem
od jednego rodzaju obrzędów do innych - które nam w danej chwili dają
więcej zadowolenia, - ale to nie otwiera nam bynajmniej drogi do Prawdy.
Odwrotnie: szukanie tego, co nam da większe zadowolenie przeszkadza
ujrzeć Rzeczywiste i Prawdę. A przecież właśnie do takich nawróceń dążą
różne zorganizowane religie i wyznaniowe grupy; usiłują one nawracać ludzi
ku bardziej lub mniej logicznym dogmatom, przesądom, nadziejom i
oczekiwaniom. Zapraszają nas do lepszego więzienia. Może ono być
wygodne lub niewygodne, to zależy od naszej natury i upodobań, ale jest
zawsze i w każdym razie więzieniem.
Zarówno w religii jak polityce, na różnych poziomach kultury odbywają się
wciąż takie nawracania. Organizacje ze swymi przywódcami kwitną i
prosperują przez utrzymywanie ludzi w obrębie ideologii jakie im
przedstawiają, czy będą one religijne, czy ekonomiczne. I w tym procesie
kryje się wzajemny wyzysk. Prawda jest poza wszelkimi schematami i
ideologiami, poza strachem i nadzieją. Jeśli chcecie odkryć najwyższe
szczęście Prawdy, musicie zerwać z ograniczeniami ideologii, obrzędów i
ceremonii.
Intelekt znajduje zabezpieczenie w religijnych i politycznych schematach i
czerpie z nich silę; właśnie ten fakt nadaje żywotność wszelkim zrzeszeniom.
Są w nich zawsze starzy bywalcy i nowicjusze; oni to utrzymują ruch w
organizacjach i podtrzymują ich lokaty i stan posiadania; a zasięg wpływów i
prestiż stowarzyszenia przyciągają ku niemu ludzi hołdujących powodzeniu i
światowym mądrościom. Gdy intelekt spostrzega że dotychczasowe ramy
ideologiczne już go nie zadawalają i nic wzmagają jego żywotności, zwraca
się do innych wierzeń i dogmatów, które nowych dostarczają podniet i
zadowolenia i więcej dodaję sił. Intelekt jest więc wytworem środowiska, żywi
się i odświeża zewnętrznymi wrażeniami i utożsamianiem tj. jednoczeniem się
z różnymi ideologiami; dlatego też trzyma się uparcie reguł postępowania,
schematów myślenia, itp. Dopóki umysł jest wytworem przeszłości, nigdy nie
odkryje Prawdy, a nawet nie dopuści by Prawda się objawiła. Trzymając się
zrzeszeń i organizacji tym samym oddala od siebie szukanie Prawdy.
Oczywistym jest że obrzędy stwarzają atmosferę w której uczestnicy czują się
zazwyczaj miło i dobrze; zarówno jednostkowe jak zespołowe rytuały dają
pewien spokój myśli i stanowią uderzającą przeciwwagę nudy i uciążliwości
codziennego życia. Posiadają dużo swoistego piękna, harmonii, rytmu; ale w
istocie są podnietami, które, podobnie jak wszystkie inne środki podniecające
z czasem przytępiają myśl i wyziębiają serce. Obrzędy stają się
przyzwyczajeniem, tak iż trudno bez nich się obejść. I ową tęsknotę do nich,
czy też potrzebę ich, uważa się za duchowe odnowienie, za wzmocnienie sił
by lepiej stawić czoło życiu, za codzienną czy cotygodniową medytację itp.;
ale wnikając nieco głębiej w ten proces, zauważymy iż są one próżnym
powtarzaniem, dającym wspaniałą, a wielce "szanowną" ucieczkę od
konieczności poznawania siebie. A bez niego wszelki czyn ma niewielką
wartość.
Powtarzanie słów, zdań, śpiewów, chociaż na razie może się zdawać
podnietą i czynnikiem podnoszącym, w istocie działa usypiająco, A gdy w
takim przytępionym stanie przychodzą różne przeżycia są one tylko
projekcjami naszego "ja". Jakkolwiek byłyby przyjemne są zawsze złudne.
Doznanie Prawdy nie przychodzi pod wpływem żadnych praktyk, ani
powtarzanych obrzędów. Prawda nie jest celem jakiegoś procesu, ani
rezultatem dążeń i wysiłków. Nie można jej przywoływać, albowiem nie należy
do dziedziny myśli.

I. 9. WIEDZA
Czekaliśmy na pociąg; było późno. Dworzec kolejowy był brudny, zatłoczony i
hałaśliwy, a powietrze duszne i ciężkie. Duży tłum oczekiwał na pociąg jak
my; dzieci krzyczały, opodal matka karmiła niemowlę, sprzedawcy głośno
zachwalali swój towar, roznoszono kawę i herbatę, było rojno i gwarno.
Chodziliśmy tam i z powrotem po peronie obserwując ruch otaczającego nas
życia. Wtem zbliżył się do nas jakiś człowiek i łamaną angielszczyzną począł
mówić; wyjaśniał iż bacznie się nam przyglądał i poczuł jakiś wewnętrzny
nakaz przemówienia do nas. Mówił z dużym wzruszeniem; przyrzekał iż
będzie odtąd prowadził życie uczciwe i czyste, że od tej chwili nie będzie palił;
dodał iż nie posiada wykształcenia, jest tylko chłopcem od rikszy. Miał dużo
siły w wyrazie oczu i miły uśmiech.
Wkrótce nadszedł pociąg. W wagonie przedstawił się nam jakiś pan; był to
znany uczony, władał kilkoma językami, posługując się każdym swobodnie.
Był podeszły w latach, dostatni, dumny ze twego wykształcenia i pełen
ambicji. Mówił dużo o medytacji, ale miało się wrażenie że nie opiera się na
własnym doświadczeniu. Jego bóg był bogiem książkowym. A jego stosunek
do życia był tradycyjny i prawowierny; wierzył w celowość wcześnie
układanych małżeństw i był zwolennikiem surowych reguł postępowania. Był
przekonany o wyższości swej klasy, uważał również iż są duże różnice w
umysłowych zdolnościach różnych kast. Zdradzał dziwną próżność - dumę z
wiedzy i stanowiska.
Słońce zachodziło. Pociąg biegł przez malowniczą okolicę. Stada powracały z
pastwisk, wzbijając tumany złotawego pyłu. Znad horyzontu podnosiły się
wielkie czarne chmury, raz po raz dawał się słyszeć daleki grzmot. Jakże
radośnie śmiała się zieleń pól, jak miło wyglądała wioska tuląca się do stóp
góry! Zapadał zmierzch. Dostrzegliśmy dużego jelenia pasącego się
spokojnie na łące, nawet nie podniósł głowy, by spojrzeć na przelatujący
pociąg.
Wiedza jest błyskiem światła na wąskim odcinku pomiędzy ogromem ciemni
nieznanego; ale nie jest w stanie ponad ten mrok się wznieść, ani weń
przeniknąć. Wiedza jest nieodzowna dla techniki, jak węgiel dla lokomotywy,
ale nie może nigdy sięgnąć w nieznane. Niewiadome nie daje się włączyć w
kręg znanego. Trzeba odsunąć wszystko co się wie, aby niewiadome mogło
się objawić. Ale jakież to trudne!
Całą istotą tkwimy w przeszłości, myśl nasza wysnuwa się z tego co minęło.
Przeszłość to znane, a reakcja przeszłości rzuca zawsze cień na to, co jest
teraz, co znane nie jest. To nie przeszłość jest nieznana, a teraźniejszość.
Przyszłość jest jeno przedłużeniem przeszłości torującym sobie drogę w jutro
poprzez nieznana teraźniejszość. Ów odstęp, ów interwał pomiędzy
przeszłością a przyszłością wypełniają raz po raz świetlne błyski wiedzy,
przysłaniając próżnię teraźniejszości; ale właśnie w tej próżni ukrywa się cud
życia.
Namiętne oddawanie się wiedzy, podobnie jak każdy nałóg, może być
ucieczką od lęku przed pustką, zawodem, osamotnieniem, od lęku że
jesteśmy "niczym". Wiedza jest jakby cienką świetlną zasłonką na
powierzchni niezgłębionego mroku, w który myśl nie jest w stanie przeniknąć.
Człowiek w lęku przed tym niewiadomym uchodzi w teorie, nadzieje, wiedzę,
wyobraźnię, i ta wiedza staje się przeszkodą w wejściu i rozumieniu
nieznanego Odrzucić wiedzę to dopuścić lęk; a nie polegać na intelekcie -
jedynym narzędziu postrzegania jakie posiadamy - to stać się otwartym i
bezbronnym wobec smutków jak i radości życia. Ale nie łatwo jest odrzucić
wszystko co wiemy. Być ciemnym i niewykształconym nie znaczy to jeszcze
być wolnym od gromadzonej wiedzy. Właściwą ciemnotą - niewiedzą - jest
brak czujnej samoświadomości (self-awareness); a wiedza jest niewiedzą gdy
nie rozumiemy dróg i reagowań naszego "ja". Zrozumienie siebie jest
jednocześnie uwolnieniem się od wiedzy.
Można się od niej uwolnić gdy zgłębimy pobudki naszych pożądań i cały
proces zdobywania i gromadzenia. Ustawiczna chęć zbierania,
śpichlerzowania wynika z pragnienia bezpieczeństwa i pewności. Szukamy
zabezpieczenia się w posiadaniu, w potępianiu lub usprawiedliwianiu, a z tego
rodzi się strach, który uniemożliwia wszelki bezpośredni kontakt z życiem.
Tam gdzie ten kontakt jest żywy i staje się jednoczeniem się, gromadzenie
traci swój sens. Wszelkie gromadzenie jest procesem samoobrony, który nas
oddziela od życia, a wiedza ten proces wzmaga. Cześć dla wiedzy jest
rodzajem bałwochwalstwa. Nie usuwa ona tarć, konfliktów i nędzy naszego
istnienia. Płaszcz wiedzy ukrywa wzrastające wokół rozterki i cierpienia, ale
nigdy nie może nas od nich uwolnić. Procesy myślowe nie prowadzą do
Prawdy, ani do szczęścia które ona daje. Być pewnym swej wiedzy to
odwracać się od niewiadomego.
I. 10. ZACNOŚĆ
Twierdził, iż nie jest chciwy, że zadawala się małym, a życie było dlań dotąd
łaskawe, choć oczywista i on miał różne udręki, tak nieodłączne od ludzkiego
żywota. Był to człowiek spokojny i skromny, lubiący aby nie naruszano jego
łatwej niefrasobliwości. Mówił iż nie jest ambitny, ale prosił Boga o
zachowanie wszystkiego co posiadał, modlił się za rodzinę i za równy bieg
swego życia. Był wdzięczny iż los go nie zmuszał do stawiania czoła różnym
trudnościom i konfliktom, jak to się działo z wieloma jego przyjaciółmi.
Darzono go coraz większym szacunkiem; dawało mu to radość, a myśl że
staje się jednym z elity była mu miła. Nie pociągały go nigdy kobiety, a życie
rodzinne upływało harmonijnie, choć oczywiście zwykłe utarczki w
małżeńskim stadle nie były mu obce. Nie miał specjalnych nałogów, ani
rzucających się w oczy wad; modlił się często i wielbił Boga.
"Nie mam żadnych osobistych trudności ni problemów, co to może
oznaczać?" Spytał mnie i nie czekając na odpowiedź z zadowolonym, a
jednak nieco żałosnym uśmiechem mówił dalej o swej przeszłości, o
wychowaniu jakie dał dzieciom itd. Zaznaczył mimochodem iż nie jest hojny,
ale daje coś niecoś, od czasu do czasu, na ile go stać. Był przekonany że
każdy musi walczyć aby wyrobić sobie w świecie stanowisko.
Zacność jest to "nieszczęście", wysusza ona serce i myśl; wślizguje się
niepostrzeżenie i niweczy wszelką miłość. Być "szanownym" - zacnym - to
czuć, iż nam się dobrze wiedzie, to wyrobić sobie w świecie stanowisko, to
wznieść wokół siebie mur pewności i zabezpieczenia, jakie daje majątek,
powodzenie, władza, zdolności lub cnota. Ta ekskluzywność i pewność siebie
rodzą niechęć i antagonizm w ludzkich stosunkach, z których się składa
społeczeństwo. Ludzie szanowni i zacni stanowią zazwyczaj śmietankę
towarzyską i są nieodmiennie przyczyną tarć i trudności. Człowiek
"szanowny" jak i lekceważony, obaj są zawsze na łasce warunków i
okoliczności; wpływ środowiska, ważkość tradycji mają dla nich ogromne
znaczenie, gdyż ukrywają ich wewnętrzne ubóstwo. Owi "zacni" zajmują
najczęściej stanowisko obronne wobec życia, są pełni obaw i podejrzeń. Lęk
kryje się w ich sercu; "święte oburzenie" jest ich cnotliwością, a poczciwość i
nabożność puklerzem ochronnym. Są jak bęben, pusty w środku, lecz głośny
gdy się weń uderzy. Nie potrafią nigdy otworzyć serca na Prawdę,
Rzeczywiste, gdyż podobnie jak i pogardzanych pochłania ich troska o własne
doskonalenie. Szczęście jest nie dla nich, albowiem unikają Prawdy.
Brak chciwości i brak hojności łączą się ściśle ze sobą. Jedno i drugie jest
procesem zamykania się w sobie, bierną formą egocentryzmu. Będąc
chciwym trzeba być aktywnym; człowiek żądny czegoś musi walczyć,
zdobywać, współzawodniczyć, być agresywny. Ale gdy nie ma tego impetu
nie oznacza to braku chciwości, jest to po prostu zamknięcie się w sobie.
Wszelki czyn jest ruchem, jest niepokojący, przerywa nasz bierny spokój, a
nieraz jest trudną i bolesną walką; toteż egocentryzm - owo zamykanie się w
sobie - pokrywamy słowami: "nie jestem chciwy". Mieć hojną rękę nie jest tym
samym co mieć szerokie wielkoduszne serce. Hojność ręki jest sprawą dość
prostą, zależy w dużej mierze od zwyczajów i kultury w jakiej wychowaliśmy
się; ale szerokość serca ma nieskończenie głębsze źródła; znaczenie jego
jest bardziej doniosłe, albowiem może płynąć tylko z prawdziwego
wszechstronnego rozumienia (awareness).
Nie być hojnym to znów przyjemne, dogadzające nam, a pełne zaślepienia
pochłonięcie sobą, w którym trwamy jak w skorupie, nie wychylając się z niej
na zewnątrz. Człowiek w takim stanie działa, ale jakby w pół śnie; a jego
własne ruchy nie mogą go obudzić. Obudzenie się jest nieprzyjemne, może
nawet bolesne, więc zarówno starzy jak młodzi wolą aby ich pozostawiono w
spokoju, wolą stać się "szanowni" i zacni, czyli - martwi. Podobnie jak
szczodrość serca tak hojność ręki, jest ruchem ku zewnątrz, ku ludziom, a to
jest niejednokrotnie przykre, zwodnicze, i demaskujące nas wobec siebie
samych. Hojność ręki nie jest trudna, spotyka się ją często. Szerokości serca
nie da się rozwijać ani wyrabiać; jest to wolność od żądzy gromadzenia.
Przebaczać może tylko ten, kto się wpierw uczuł dotknięty, skrzywdzony, a to
poczucie powstaje u ludzi którzy musieli rozwinąć w sobie wpierw dumę i
miłość własną. Wielkoduszność i szerokość serca nie mogą się zrodzić
dopóki istnieje w nas nieustanna pamięć siebie, owego - "ja" i "moje".

I. 11. POLITYKA
Wysoko w górach cały dzień padał deszcz. A nie był to drobny łagodny
deszczyk lecz szalona ulewa, co to zmywa wydeptane ścieżki, łamie krzewy,
wyrywa z korzeniami drzewa na stromych stokach górskich, powoduje
obsunięcia się całych połaci gruntu, tworzy rwące, donośne szumem potoki,
które dopiero po paru godzinach cichną i opadają.
Chłopczyk przemoknięty do ostatniej nitki bawił się w kałuży, nic zwracając
najmniejszej uwagi na gniewne nawoływania matki. Krowa schodziła powoli
po rozmokłej ścieżce, którą wstępowaliśmy pod górę. Zdawało się, że otwarły
się upusty niebieskie i zaleją całą okolicę. Byliśmy również przemoczeni,
zdjęliśmy więc większą część ubrania i z przyjemnością czuliśmy na skórze
uderzenia deszczu. Dom nasz stał wyżej, na stoku góry, a w dole, u jej
podnóża leżało miasteczko. Dął silny wicher od zachodu, pędząc coraz to
nowe, czarne wściekłe chmurzyska.
W pokoju zastaliśmy ogień na kominku i parę osób czekających na rozmowę.
Deszcz bił w okna, przedostawał się przez szczeliny i rozlewał w kałużę na
podłodze; woda podpływała pod palenisko aż ogień trzaskał i pryskał. Gość
nasz był sławnym politykiem, realistą, głębokim patriotą, szczerze oddanym
swej pracy. Nie był ciasny ani egoistyczny, ambicje jego nie były osobiste,
pragnął dobra sprawy i ludu. Nie był jednym z tych wygadanych trybunów, ani
z polityków polujących na głosy wyborców; cierpiał niejednokrotnie dla
sprawy, a przecież - o dziwo, - nie było w nim ani krzty goryczy. Sprawiał
wrażenie bardziej człowieka nauki aniżeli polityki, ale obecnie polityka była
jego żywiołem, a partia słuchała go bez zastrzeżeń, choć nieraz z pewnym
niepokojem. Był marzycielem ale wszystko porzucił dla polityki. Towarzyszył
mu przyjaciel, znany ekonomista; głosił on bardzo złożone teorie i miał
mnóstwo danych dotyczących podziału olbrzymich dochodów społecznych.
Orientował się świetnie w doktrynach ekonomistów zarówno lewicy jak
prawicy, ale posiadał swe własne teorie ekonomicznego zbawiania ludzkości.
Wyrażał się z łatwością i trafnie dobierał słowa; obaj wielokrotnie przemawiali
do tłumów.
Czy zauważyliście ile miejsca poświęca się w gazetach i czasopismach
polityce, oraz słowom i czynom różnych politycznych działaczy ? Oczywiście
podaje się też i inne wiadomości, ale polityczne są zawsze na pierwszym
miejscu; ekonomiczne życie stało się dla nas najważniejsze. Zewnętrzne
warunki - wpływy, stanowiska, pieniądze, dobrobyt - mają, jak widać,
przemożną nad nami władzę, one to kształtują nasze życie. Zewnętrzne formy
- ubiory, tytuły, sztandary i specjalny ich kult - nabrały ogromnego znaczenia;
a zapomina się o całokształcie życia, albo się odeń świadomie odwraca. O
wiele łatwiej rzucić się w działalność polityczną i społeczną, aniżeli usiłować
zrozumieć życie w jego całości. Związek nasz z jakąś wyraźnie sformułowaną
ideologią, z polityczną czy religijną zorganizowaną działalnością daje nam
wielce "szanowną" ucieczkę od uciążliwej i męczącej drobnostkowości
codziennego życia. Nawet będąc ciasnym i małego serca można mówić o
wielkich rzeczach, o szeroko znanych i popularnych przywódcach, można
pokrywać swa płytkość zdawkowymi frazesami o zagadnieniach światowych;
a nieopanowany i rozproszony umysł może z dużym własnym zadowoleniem i
ogólną aprobatą oddać się propagowaniu ideologii jakiejś dawnej czy nowej
religii.
Polityka jest uzgadnianiem skutków; a że większość z nas obchodzą tylko
skutki, przeto zewnętrzność nabrała dla nas tak wielkiego, dominującego
znaczenia. Przez sprytne manipulowanie różnymi skutkami spodziewamy się
zaprowadzić pokój i ład; niestety nie jest to takie proste. Życie jest procesem
integralnym, ogarniającym zarówno zewnętrzną jak i wewnętrzną stronę;
zewnętrzność wpływa bez wątpienia na stronę wewnętrzną, ale ta
nieodmiennie zwycięża i zdobywa przewagę. W zewnętrznych przejawach
wyrażamy to, czym jesteśmy. Nie da się oddzielić tego co jest wewnątrz od
tego co jest zewnątrz i nie można ich utrzymać w oddzielnych przegródkach,
gdyż nieustannie wzajemnie na siebie oddziałują; ale wewnętrzne tęsknoty,
pożądania, ukryte motywy i zamysły są zawsze silniejsze. Życie nie jest
zależne tylko od polityki i ekonomii, podobnie jak pojedynczy liść, gałąź, nie
stanowią drzewa. Życie jest procesem olbrzymimi wszechogólnym, a piękno
jego można odkryć tylko ogarniając je w jego całkowitości i pełni. To scalenie,
ta integracja nie dokonuje się w powierzchniowej sferze politycznych i
ekonomicznych uzgodnień, można je odkryć tylko w dziedzinach ponad-
przyczynowych.
A że zajmują nas wciąż tylko przyczyny i skutki i nie umiemy nigdy wychylić
się po za nie - chyba tylko w słowach, werbalnie - przeto życie nasze jest
puste i niewiele warte. Dlatego też staliśmy się niewolnikami emocjonujących
politycznych bodźców i religijnego sentymentalizmu. Jedyną nadzieją jest
scalenie, zsyntetyzowanie tych wielu procesów które składają się na naszą
psychikę; a do tego scalenia nie prowadzi żadna ideologia, ani poddawanie
się jakimkolwiek, religijnym czy politycznym autorytetom. Pełne scalenie
naszej istoty dokonuje się tylko w głębokim i wszechstronnym rozumieniu
(awareness). Rozumienie musi sięgać w głąb naszej psychiki, a nie
poprzestawać na jej powierzchniowych falowaniach.

I. 12. DOZNAWANIE
Dolina tonęła w cieniu; zachodzące słońce złociło odległe szczyty, a to
wieczorne rozjarzenie zdawało się płynąć z samego ich wnętrza. Po
północnej stronie drogi góry były skaliste i nagie, jakby wypalone słońcem; a
po południowej zielone i aż ciężkie od gęstwiny krzewów i drzew. Droga
biegła prosto, przedzielając dużą malowniczą dolinę. Góry zdawały się tego
wieczoru bliskie a nierealne, lekkie i o miękkim konturze. Wysoko na tle nieba
krążyły duże ciężkie ptaki. Szare wiewiórki przebiegały przez drogę; z daleka
dolatywał warkot samolotu. Po obu stronach drogi rozciągały się starannie
utrzymane pomarańczowe gaje. Po upalnym dniu unosił się silny zapach
rozgrzanej ziemi, skoszonego siana i wrzosów. Drzewa pomarańczowe o
ciemnej zieleni świeciły gdzieniegdzie jaskrawością owoców. Rozlegały się
nawoływania przepiórek, a samotny bażant właśnie zniknął wśród krzaków.
Długa wężowata jaszczurka spłoszona przez psa czmychnęła w suche
chwasty. Cisza wieczoru spływała powoli na ziemię.
Przeżycie już doznane, a stan aktualny doznawania to dwie rzeczy różne.
Pierwsze jest zawsze przeszkodą w stosunku do drugiego. Przykre czy miłe,
ale już minione przeżycie tamuje swobodne płynięcie doznawania. Przeżycie
które minęło jest przeszłością, znajduje się już w sieci czasu, stało się
pamięcią, a ta ożywa tylko jako reakcja na to, co zachodzi w "dziś". Życie jest
w tym co jest dziś, a nie w tym co było wczoraj. Ważkość i siła minionych
doznań rzucają cień na to, co przeżywamy teraz, a więc doznawanie - które
jest zawsze w teraz - krzepnie, ścina się niejako, w doznane. Umysł nasz jest
lamusem doznanych przeżyć, tego co jest znane i utrwalone w pamięci, więc
nigdy nie może być w stanie czystego doznawania, bo to, czego doświadcza
jest zawsze tylko dalszym ciągiem już przeżytego. Umysł zna tylko tę
następczość, a dopóki jest w jej więzach, człowiek nigdy nie zdoła przyjąć
nowego; żyjąc wciąż dalszym ciągiem tego co było, nie może nigdy wejść w
stan doznawania. To, co jest już doznane nie prowadzi do stanu świeżego,
żywego doznawania, wszystko przeszłe musi zniknąć by ten stan mógł
zaistnieć.
Umysł może przywoływać tylko swe własne projekcje, tylko to, co zna.
Doznawanie nieznanego nie może się pojawić dopóki nie przestaniemy
gromadzić doświadczeń. Myśl jest wyrazem niezliczonych przeżyć, jest
działaniem pamięci; a dopóki ta jest czynna i wtrąca się w każde przeżycie,
nie można wejść w stan czystego doznawania. Nie ma sposobu ani metody
aby położyć kres gromadzeniu doświadczeń, gdyż każdy z umyślnie użytych
środków staje się jedną więcej przeszkodą dla doznawania. Obrać cel to
trzymać się przeszłości i stwarzać ciągłość; a posiadać środki do osiągnięcia
celu to utrwalać znane. Samo pożądanie osiągnięć musi zniknąć, bo właśnie
to pragnienie stwarza zarówno środki jak cel.
Dla doznawania nieodzowną jest pokora. Ale umysł nasz jest tak chciwy!
Chce od razu wchłonąć ten nieuchwytny stan i dodać go do zasobu
nagromadzonych doświadczeń! Od razu chce schwytać to nowe w sieć myśli
a więc zmienić je w stare i tym sposobem stwarza podmiot i przedmiot,
doznającego i doznawane, a z tego rodzą się rozdwojenia i konflikty. W stanie
płynącego doznawania jedno i drugie znika; nie ma tego, kto doznaje, ani
doznawanego. Drzewo, pies, gwiazda wieczorna, nie są, w tym stanie,
przedmiotem przeżycia, są ruchem prostego doznawania; nie ma w nim
odstępu pomiędzy obserwatorem a obserwowanym; nie ma tu interwału ani w
czasie ani w przestrzeni, przez który myśl mogłaby się wcisnąć w ten stan i
przyswoić go sobie i z nim się utożsamić. Myśl jest nieobecna, jest tylko
proste "bycie". O tym stanie bytu nie można myśleć, ani o nim medytować, nie
jest to coś, co można osiągać. Doświadczający musi przestać przeżywać,
dopiero wówczas nastaje prosty byt. A cisza jego prądu jest poza czasem.

I. 13. CNOTA
Morze było spokojne, zaledwie drobne zmarszczki fal znaczyły się na białym
piasku wybrzeża. Wokół zatoki, nad brzegiem wygiętym w szeroki łuk, leżało
od północy miasto, od południa rozciągał się aż po kraj wody palmowy gaj. Za
piaszczystą ławicą można było dostrzec parę rekinów, a dalej sunęły rybackie
łodzie; były one sklecone z kilku ogromnych bierwion związanych grubym
powrozem; kierowały się na południe, ku małej wiosce ukrytej pomiędzy
palmami.
Odbicie jaskrawo zachodzącego słońca rozjarzyło wschodnią część nieba,
było to jakby drugim zachodem, a ogromne obłoki o przedziwnych kształtach
płonęły wszystkimi kolorami tęczy. Było w tym widoku coś tak fantastycznie
pięknego, iż niemal trudno było to znieść. Woda odbijała jaskrawy blask barw
i przedziwna świetlna smuga biegła po niej daleko, aż do horyzontu.
Paru rybaków wracało z miasta do swej wioski, poza tym brzeg był pusty i
cichy. Wysoko wśród chmur zapaliła się pierwsza gwiazda.
W naszej powrotnej drodze przyłączyła się do nas kobieta i wszczęła
rozmowę na poważne tematy. Mówiła iż należy do pewnego stowarzyszenia,
którego członkowie praktykują medytację i wyrabiają podstawowe cnoty. Raz
na miesiąc obiera się jakąś określoną cnotę i codziennie stara się ją rozwijać i
wprowadzać w życie. Z jej słów i wewnętrznej postawy można było wnosić iż
wrosła niejako w tę samo-dyscyplinę, a jednocześnie czuć w niej było pewne
zniecierpliwienie w stosunku do ludzi, którym obce były jej pojęcia i cele.
Cnota jest sprawą serca a nie rozumu. Gdy intelekt zaczyna świadomie
wyrabiać cnoty, jest to tylko wyrachowaniem, samoobroną, sprytnym
przystosowywaniem się do środowiska. Doskonalenie się jest zaprzeczeniem
cnoty. Jak może istnieć cnota tam, gdzie jest strach? Strach pochodzi zawsze
z mentalu, a nie z serca; ukrywa się przebiegle, różne przybierając formy -
zacności, cnoty, służenia, przystosowywania się itd. W stosunkach ludzkich
opartych na intelekcie strach będzie istniał zawsze. W istocie nasze "ja" nie
jest oddzielne od swych intelektualnych czynności, ale samo siebie od nich
oddziela i wyodrębnia i tym sposobem nadaje sobie trwałość i ciągłość. Jak
dziecko ćwiczy gamy na fortepianie, tak nasze "ja" - intelekt - pilnie praktykuje
cnoty, aby nadać sobie więcej trwałości i wyrobić zdolność opanowywania
różnych życiowych sytuacji, albo też dla osiągnięcia tego, co uważa za
najwyższe. Na to aby móc wychodzić życiu naprzeciw, trzeba być bez-
obronnym i nie tworzyć wokół siebie muru zacności i egocentrycznej, a wielce
"szanownej" cnoty. Najwyższego nie można dosięgać, nie prowadzi doń
żadna droga; stopniowe urastanie i wznoszenie się ku niemu nie jest możliwe.
Prawda musi sama do nas przyjść; nie można ku niej dążyć; nie zbliży nas do
niej na pewno praktykowanie cnót. To, co ludzie przez wyrabiane cnoty
osiągają, nie jest Prawdą, tylko ich własnym z wnętrza psychiki rzutowanym
pragnieniem. A tylko w Prawdzie jest szczęście.
Spryt intelektu i jego zdolność przystosowywania się w dążeniu do
zabezpieczenia swej ciągłości, jest czynnikiem wciąż podtrzymującym w nas
strach. I trzeba przede wszystkim ten strach głęboko zrozumieć, a nie myśleć
o wyrabianiu cnót. Człowiek o ograniczonym umyśle i słabym charakterze
może praktykować cnoty, ale pomimo to nie przestanie być małym i ciasnym.
Cnota jest wówczas ucieczką od własnej małości, a wyrabiane i gromadzone
zalety pozostają drobne i małostkowe. Dopóki nie zdamy sobie sprawy z tej
małości jakże może w nas powstać doznawanie Prawdy? Jak może mały,
ciasny, "cnotliwy" człowiek otworzyć się na przyjęcie niezmierzonego?
W rozumieniu procesów naszego umysłu, czyli naszego "ja", cnota rodzi się
samorzutnie; nie jest ona wówczas ochronnym murem, ani samoobroną, jest
czujnym, spontanicznym zdawaniem sobie sprawy (awareness) i dogłębnym
rozumieniem tego co jest. Intelekt nie zdoła nigdy prawdziwie rozumieć; może
wyrazić w czynie to, co już zostało zrozumiane, ale nie jest zdolny do
istotnego rozumienia. Aby w coś wniknąć i je naprawdę zrozumieć musi
zrodzić się w głębi serca zdolność odbiorczości i rozpoznawania (recognition),
i całkowite przyjęcie tego co jest, a ta zdolność wykwita samorzutnie gdy myśl
ucichnie. Ale taka cisza myśli nie jest wynikiem wyrachowania i z góry
ułożonego, umyślnie podjętego wysiłku. Samo pragnienie ciszy jest odmianą
pożądania osiągnięć, a to rodzi nieskończone rozterki i udręczenia. A żądza
aby czymś jednym być, a czymś innym nie być jest zaprzeczeniem cnoty
serca.
Cnota nie jest zmaganiem się ani zdobyczą, czy rezultatem osiągniętym
długimi ćwiczeniami; jest ona stanem wewnętrznym który nie ma nie
wspólnego z wyrażaniem się pożądań naszego "ja". Nie można po prostu być,
gdy jest w nas wysiłek po temu. W naszym zmaganiu się aby czymś być,
opieramy się i przeciwstawiamy, stosujemy umartwienia i wyrzeczenia, ale
wzniesienie się ponad to wszystko nie stanowi jeszcze cnoty.
Cnotą jest spokój, cnotą jest wolność od żądzy stawania się; a spokój ten
płynie z serca, nie z myśli. Wprawdzie można uspokoić myśl przez
odpowiednie ćwiczenia, praktyki, przymusy, ale taka dyscyplina niweczy
cnotę serca, zaś bez niej nie masz pokoju, ni błogosławieństwa. Prawdziwą
cnotą serca jest wszechrozumienie.

I. 14. PROSTOTA SERCA


Niebo było jasne i czyste. Nawet dużych krążących ptaków o szeroko
rozpostartych skrzydłach, co to płyną tak lekko w przestworach, nie było dziś
widać, ani najmniejszej przelotnej chmurki. Drzewa stały w ciszy, a wygięte
stoki wzgórz tonęły w głębokim cieniu. Góry rysowały się ostro na tle
zachodzącego słońca. Jeleń stał czujnie sprężony wpatrując się w coś
ciekawie, i nagle rzucił się w skok do ucieczki za naszym zbliżeniem. Pod
krzakiem siedziała nieruchoma - tej samej co ziemia barwy - ogromna
jasnooka ropucha. Daleko w dole stał duży dom, otoczony wspaniałym
ogrodem; w przylegającym doń stawie można było dostrzec kąpiących się
ludzi. Całe obejście zdawało się ustronne i dostatnie, tchnące atmosferą
wygody i bogactwa. A nieco dalej, przy zakurzonej drodze, stała na wyschłym
ugorze chata, jej ubóstwo i zaniedbanie można byle dostrzec nawet z oddali;
atmosferą jej był ciężki trud i nędza.
Nam, patrzącym z góry, oba domostwa zdawały się stać tuż przy sobie;
brzydota i piękno, dostatek i nędza zdały się stykać ze sobą.
Prostota serca ma większą wagę i większe znaczenie aniżeli prostota
skromnego życia. Mieć nieduże wymagania, zadawalać się małym, jest
stosunkowo łatwo; wyrzec się wygód czy przyjemności, np. zarzucić palenie
lub jakiś inny ulubiony nałóg, nie jest jeszcze wyrazem prostoty serca. A
poprzestawanie na jednej na biodrach opasce, wśród świata który oddaje się
wygodzie i zbytkom, strojom i rozrywkom, nie koniecznie dowodzi
wewnętrznej wolności. Znalem człowieka który porzucił światowe życie i jego
powaby, a jednak pożerały go żądze i pragnienia i nie mógł zaznać chwili
spokoju, choć przywdział szatę mnicha. Miał niespokojne, szukające oczy, a
duszę rozdartą sprzecznościami wątpień i nadziei.
Można zewnętrznie wyrzekać się wielu rzeczy, oddawać się różnym
praktykom i ćwiczeniom, i wyznaczać sobie krok za krokiem drogę do
określonego celu; można mierzyć swój postęp wedle sprawdzianów cnoty -
iluż to rzeczy już się wyrzekłem, na ile postąpiłem w opanowaniu, tolerancji,
łagodności postępowania itd.; można nauczyć się sztuki koncentracji i odejść
w puszczę lub usunąć się poza mury klasztoru, czy też zamknąć się w
przyćmionym pokoju dla medytacji; albo spędzać dnie na modlitwie i
czuwaniu; można zewnętrznie jak najbardziej uprościć swe życie i mieć
nadzieję, że te starannie obmyślane, z góry ułożone metody pozwolą nam
osiągnąć szczęście, które nie jest z tego świata.
Ale czyż się dojdzie do Prawdy przez zewnętrzne opanowanie i dyscyplinę?
Zewnętrzna prostota - odrzucenie zbytków i wygodnictwa - jest oczywiście
potrzebna, ale czyż ten gest może sam przez się otworzyć nam wrota do
Prawdy? Troska o wygody i powodzenie obciąża umysł i serce, a udając się w
daleką wędrówkę, trzeba być wolnym od wszelkich obciążeń. Dlaczego ten
zewnętrzny gest zdaje się nam tak ważny? Dlaczego tak gorąco pragniemy
uzewnętrznić nasze postanowienia? Czy jest to lęk przed łudzeniem siebie,
czy też przed tym, co pomyślą lub powiedzą ludzie? Dlaczego chcemy sobie
udowadniać że stosunek nasz jest rzetelny? Czy nie chodzi tu przypadkiem o
upewnienie się, o przekonanie siebie o ważności naszego stawania się?
W pragnieniu stania się czymś biorą początek wszystkie skomplikowania.
Powodowani wciąż wzrastającą chęcią stawania się kimś coraz większym -
czy to wewnętrznie czy zewnętrznie - gromadzimy lub wyrzekamy się,
pielęgnujemy cnoty, odrzucamy wady itd. Widząc że czas wszystko unosi,
chcielibyśmy uchwycić się czegoś, co mu się ostoi. Borykanie się aby czymś
być, a czymś innym nie być, trzymanie się jednego, odrzucając drugie, nie
może nigdy ustać dzięki jakimś zewnętrznym gestom, praktykom czy regułom;
ale samo zrozumienie tej walki uwolni nas prosto i naturalnie od gromadzenia
wewnętrznych i zewnętrznych dóbr, a więc wyzwoli nas i od wszystkich
płynących stąd rozterek. Wyrzeczenie nie prowadzi do Prawdy, dosięgnąć jej
nie można żadnym sposobem, ani metodą. Wszystkie środki, metody i cele są
jeno formą pożądań, muszą wszystkie zniknąć aby Rzeczywiste mogło się
objawić.

I. 15. OBLICZA JEDNOSTKI LUDZKIEJ


Przyszedł nas odwiedzić w otoczeniu swych uczniów. Byli to ludzie różni,
zamożny i ubogi, wysoki urzędnik państwowy i wdowa, fanatyk i młody
człowiek o przyjemnym uśmiechu. Kompania to była miła i radosna. Na
białym domu igrały cienie. Wśród gęstego listowia skrzeczały papugi;
przejechała z hukiem ciężarówka. Młody człowiek z całą żarliwością dowodził
jak wielką doniosłość w naszym rozwoju ma Guru, nauczyciel; inni zgadzali
się z nim w pełni i uśmiechali z zadowoleniem gdy przedstawiał swój punkt
widzenia jasno i obiektywnie. Niebo było o głębokim błękicie, a biało-gardły
orzeł krążył nisko, prawie nie poruszając skrzydłami. Był prześliczny dzień.
O jakże niszczymy się wzajemnie, uczeń nauczyciela a Guru ucznia! Wciąż
przystosowujemy się do innych, poddając się im, a potem zrywamy wiązy, by
znów za chwilę wejść w określone ramy! Z wilgotnej ziemi ptak z mozołem
wyciągał długą glistę.
Nie jedno w nas istnieje oblicze, nie jedna "osoba", jest ich wiele. Jedna nie
przychodzi do głosu zanim tych wiele nie ścichnie. Owa krzykliwa ciżba
walczy ze sobą dzień i noc, i ta wojna, to ścieranie się stanowi ból naszego
życia. Ledwie uda się nam uciszyć jeden głos, a już powstaje drugi i dziesiąty,
i ten pozornie nie kończący się proces to nasze życie. Staramy się narzucić
jeden głos, jedne "osobę" reszcie, ale wkrótce i ta jedna się na wielość
rozszczepia. Głos wielu staje się głosem jednej i owa jedna poczyna rządzić i
nabierać znaczenia, ale jest to wciąż ta sama gadanina. Jesteśmy mnogością
głosów, a usiłujemy pochwycić cichy i jedyny głos. Ten jeden zamienia liczne
dopiero gdy te zamilkną, aby go usłyszeć. Ale wielość ich nigdy nie odnajdzie
tego jednego.
Idzie nie o to jak usłyszeć ten jeden gros, idzie o zrozumienie splotu licznych
głosów, z których się składa nasza istota. Jedno oblicze spośród wielu nie
może pojąć pozostałych; jedna posłać nie jest w stanie zrozumieć mnogości
postaci które wchodzą w skład naszego "ja". Nawet gdy jedna stara się
opanować inne, urobić je i nimi rządzić, usiłowania jej zawsze zacieśniają i
zamykają nas w sobie. Część nie może zrozumieć całości, toteż nigdy nie
rozumiemy siebie. Nie ogarniając wzrokiem całości nie jesteśmy jej świadomi,
gdyż cząstka wciąż pochłania całą naszą uwagę. Część się dzieli,
rozszczepia i staje się wielością. Aby zdać sobie sprawę z całokształtu siebie,
ze starć i konfliktów zachodzących pomiędzy tymi licznymi w nas "osobami",
trzeba zrozumieć samą istotę pożądania.
Pożądanie jest motorem wszelkiego działania; chociaż chęci i dążenia są
różnorodne, a nieraz sprzeczne i ścierające się ze sobą, przecie wszystkie
nieodmiennie wypływają z pożądań. Nie należy ich tłumić, ani też starać się
uszlachetniać, trzeba je zrozumieć; ale niejako bez obserwatora, bez tego,
który rozumie, jakby poza nim. Bo jeśli obserwator który usiłuje rozumieć jest
obecny, będzie on wciąż jeszcze wytworem pragnienia. Ale rozumieć bez
doznającego - czyli bez podmiotu - to uwolnić się zarówno od tego jednego
swego oblicza jak i od wielu.
Wszelkie działanie oparte na dostosowywaniu się i przeciwstawianiu,
analizowaniu i zgadzaniu się, tylko zasila obserwatora, tego, który
doświadcza; a ten nigdy nie zrozumie całości. Jest on sam tym wszystkim co
nagromadził, a rozumienie nie rodzi się w cieniu przeszłości. Opieranie się na
przeszłości, wyciąganie z niej wniosków może nam wskazać drogę działania;
ale przygotowywanie sobie środków dla osiągnięcia czegoś, nie jest
rozumieniem. Rozumienie nie należy do dziedziny intelektu; a gdy staramy się
opanować i uciszyć myśl, aby uchwyciła to, co jest poza intelektem, doznanie
nasze jest jeno projekcją przeszłości.
A w czujnym, jasnym uświadamianiu sobie (awareness) całokształtu tego
procesu, powstaje samorzutnie cisza, która nie pochodzi od doznającego. I
tylko w tej ciszy może zaistnieć rozumienie.

I. 16. SEN
Była chłodna zima, nagie drzewa wyciągały ku niebu bezlistne konary.
Zielonych było zaledwie parę, lecz i one odczuwały dotkliwie zimne wichry i
nocne przymrozki. W dali, na horyzoncie, rysowały się góry pokryte śniegiem,
a nad nimi spiętrzały się białe, ciężkie obłoki. Trawa przybrała brązowo-
rdzawy kolor, bowiem od wielu miesięcy nie było deszczów, a do wiosennych
było jeszcze daleko. Uśpiona ziemia leżała odłogiem. Nie widziało się też
wesołej krzątaniny ptaków wśród zielonych żywopłotów, a drogi były twarde i
pełne kurzu. Na jeziorze można było dojrzeć stadko dzikich kaczek
odpoczywających przez chwilę w locie na południe. W górach kryła się
obietnica wiosny, a ziemia wyglądała jej z utęsknieniem.
Co by się z nami stało, gdybyśmy byli pozbawieni snu? Czy mielibyśmy
więcej czasu na walki, intrygi, złośliwości? Czy bylibyśmy jeszcze bardziej
okrutni i bezwzględni ? Czy też było by nieco więcej miejsca na pokorę,
współczucie prostotę? Czy przejawialibyśmy więcej twórczości?
Sen jest czymś dziwnym, niezmiernie ważnym. Dla większości ludzi ich
dzienne czynności rozciągają się i na stan nocnego spoczynku; ich sen jest
dalszym ciągiem ich życia - tępego i przytłumionego lub pełnego
podniecających wrażeń; przedłużeniem - na innym poziomie, - jego płytkości i
bezsensownych walk.
Sen odświeża nasze fizyczne ciało; organy wewnętrzne, posiadające swe
własne odrębne życie, odnawiają się w tym wypoczynku, pożądania ucichają
podczas snu i nie narzucają się organizmowi; ale gdy ten jest odświeżony i
wypoczęty pragnienia mają nowe, większe możliwości do wyrażania się i
ekspansji. Jasne jest, że im mniej się wtrącamy w działanie wewnętrznych
organów naszego ciała, tym lepiej, im mniej myśl chce rządzić ciałem, tym
zdrowsze i naturalniejsze są jego funkcje. Jednak choroby ciała należą do
innej kategorii, mogą one być skutkiem działania myśli, albo też wynikać z
jego własnej słabości.
Sen ma bezsprzecznie duże znaczenie, ale im pożądania są bardziej
zasilane, tym znaczenie jego jest mniejsze. Pożądania, czy to pozytywne czy
negatywne, w zasadzie, swych podstaw są zawsze zabarwione
agresywnością i utwierdzające nasze "ja", a sen jest czasowym tej cechy
zawieszeniem. Sen nie jest odwrotnością pożądań, ani ich zaprzeczeniem,
ale jest stanem, w którym nie mogą działać. Podczas snu uciszają się
powierzchniowe warstwy naszej świadomości, a przez to samo staja się
odbiorcze na wpływy pokładów głębszych; ale jest to oczywiście tylko
częściowe oświetlenie całego zagadnienia.
W istocie jest zupełnie możliwe połączenie wszystkich warstw czy pokładów
naszej świadomości, tak aby były w ciągłym z sobą kontakcie, zarówno
podczas dnia - na jawie - jak i w nocy, podczas snu; a jest to niezmiernie
ważne. Takie połączenie pozbawia intelekt poczucia swej ważności, a tym
samym odbiera mu jego dominującą rolę. Wówczas jego zamykające się w
sobie tendencje oraz wysiłki ku ekspansji znikają całkiem prosto i naturalnie.
W tym procesie impuls do stawania się znika, pęd do nieustannego
gromadzenia ustaje.
Prócz tego jeszcze coś więcej zachodzi podczas snu: oto nieraz rozwiązują
się nurtujące nas problemy. Gdy świadomy umysł ucicha, staje się zdolny do
przyjmowania odpowiedzi na zagadnienia które nas obchodzą; a dzieje się to
zupełnie prosto. Ale rzeczą jeszcze ważniejszą i nad wszystko doniosłą jest
dokonujące się w nas podczas snu odnowienie, bez żadnego z naszej strony
wysiłku. Można rozwijać świadomie jakąś zdolność lub dar natury, można
wyrabiać' technikę, czy też dostosowywać swe postępowanie do jakiegoś
wzoru, ale nie będzie w tym odnowienia. Rozwijanie, wyrabianie czegoś nie
jest nigdy twórcze. Odnowienie twórcze dokonuje się samo, gdy nie ma z
naszej strony żadnego wysiłku, gdy dobrowolnie odrzucamy wszelki impuls do
gromadzenia, zdobywania i śpichlerzowania doświadczeń, jako środków do
zbierania coraz to nowych i wspinania się coraz wyżej. Właśnie ten zaborczy i
samoobronny impuls stwarza rozpiętość czasu i uniemożliwia twórcze
odnowienie.
Świadomość taka jaka znamy, działa zawsze w czasie, notuje i gromadzi
doświadczenia na różnych swych poziomach; i wszystko, co się w tej
świadomości odbywa jest jej własną projekcją, posiada właściwe sobie cechy
i jest całkiem wymierne. Podczas snu ta świadomość albo zostaje zasilona,
albo też zachodzi coś zgoła innego. U większości z nas sen wzmacnia nasze
dotychczasowe przeżycia, jest także procesem notowania i gromadzenia, w
ciągu którego dokonuje się ekspansja, ale nie odnowienie. Rozszerzanie
swego "ja" - proces ekspansji - daje nam uczucie podniosłego podniecenia,
zachwytu własnym osiągnięciem, jest dokonaniem - jak się nam zdaje -
czegoś wielkiego, ale to wszystko nie jest bynajmniej twórczym odnowieniem.
Cały ten proces stawania się i zdobywania musi skończyć się, ale nie po to,
by nam ułatwić nowe doświadczenia; musi po prostu samorzutnie się
skończyć.
Nieraz podczas snu, a niekiedy i za dnia, gdy troska o własne stawanie się
całkowicie znika, gdy skutki jakiejś przyczyny przestają działać, rodzi się to,
co jest poza czasem, poza obrębem wymiernej przyczynowości.

I. 17. MIŁOŚĆ W STOSUNKACH WZAJEMNYCH


Droga biegła niedaleko osiedla, wznosiła się na wzgórze skąd widziało się
różne zabudowania, krowy z cielętami, kury, kurczęta, konie i wszelki rolny
sprzęt. Droga to była przemiła; wiodła przez gęsty las, nieraz przebiegały nią
sarny i inne leśne zwierzęta, zostawiając w miękkiej glinie ślady swych
kroków. Gdy było cicho dobiegały tu śmiechy i głosy z osiedla, dźwięki muzyki
radiowej niosły się z wiatrem daleko. Ferma była zasobna i dobrze utrzymana.
Nieraz słyszało się gniewne, podniesione głosy, po czym gwar dziecinny
przycichał. Z poza gąszczu drzew dolatywała pieśń, ale podniesione głosy
przygłuszały je. Z domu wyszła kobieta; trzasnąwszy drzwiami skierowała się
do opłotków obórki, gdzie poczęła nagle okładać krowę kijem. Głuchy, a
przecie donośny odgłos uderzeń dobiegał aż do nas, na wzgórze.
Jakże łatwo jest zniszczyć to, co kochamy! Jak prędko powstają pomiędzy
nami przegrody, jedno słowo, gest, uśmiech - wystarczą. Cień może paść z
przyczyn nastroju, złego zdrowia, czy pożądania; i to, co było świetlane, staje
się smutne i uciążliwe. Zużywamy się z biegiem czasu, i stosunek wpierw
żywy i jasny zmienia się w nużący i skomplikowany Przez nieustanne tarcia,
zawiedzione nadzieje i rozczarowania, to, co było proste i piękne, staje się
ciężkie i bolesne. Stosunki z ludźmi są rzeczą złożoną i trudną; niewielu
wychodzi z nich obronną ręką, bez blizn. Chcielibyśmy aby były trwałe,
niezawodne, jakby statyczne, a one są w ciągłym ruchu, są procesem który
trzeba wszechstronnie zrozumieć, a nie dostosowywać do jakichś
wewnętrznych wzorów lub konwencjonalnych zwyczajów.
Na poddawaniu się i przystosowywaniu opiera się cała budowa społeczna; a
rutyna i konwencjonalizm tego traci swą wagę i wpływ tylko tam, gdzie jest
miłość. Miłość w stosunkach wzajemnych jest oczyszczająca, gdy możemy w
nich odkrywać własne reakcje i odruchy naszego "ja". A jeśli stosunki nasze z
ludźmi nie prowadzą do takich odkryć i odsłaniania siebie, mają niewielką dla
nas wartość.
Ale jakże my się tych odkryć boimy I Samoobrona ta przybiera różne formy:
narzucania lub poddawania się, Ięku lub oczekiwania, zazdrości lub nadziei,
czy też biernej zgody, itd. itd. Ale na nieszczęście nie umiemy kochać; a jeśli
nawet kochamy ograniczamy to uczucie, wtłaczamy je w określone formy i
wyobrażenia, nie dajemy pełnej swobody miłości.
Kochamy mózgiem, nie sercem. Intelekt może się zmieniać i dopasowywać,
ale nie miłość. Intelekt może stać się nieprzystępny i niewrażliwy na
cierpienie, ale miłość tego nie zdoła; intelekt potrafił zawsze wycofać się i
zabezpieczyć; może być wyłączny, zaborczy, osobisty, lub bezosobisty. A
miłości nie można do niczego przystosować, nie da się jej zamknąć w żadne
opłotki i niczym zabezpieczyć. Smutek naszego życia polega na tym że
nazywamy miłością to, co właściwie należy do intelektu. Przepełniamy serce
tym, co pochodzi z dziedziny myśli więc serca nasze są wciąż puste i głodne.
To intelekt rodzi zaborczość i zazdrość, to on chwyta, trzyma, zagarnia, i on
też niszczy i pustoszy. Życiem naszym rządzą intelekt i nerwy. Pragniemy
wciąż aby nas kochano; a nie znamy miłości która niczego nie żąda; dajemy
tylko po to, aby coś w zamian otrzymać, a to jest hojnością typowo
intelektualną, nic z sercem nie mającą wspólnego. Myśl wciąż szuka
pewności i zabezpieczenia się, a czyż można upewnić się myślą w miłości?
Czy może intelekt, którego podłożem jest pamięć, jest czas, pochwycić miłość
która jest sama w sobie wiecznością?
Ale nawet miłość serca ma swe niebezpieczeństwa; takeśmy zacieśnili i
zdeprawowali nasze uczucia, iż serca nasze są dziś jakby stracone, pełne
wahań i niepewności. I właśnie to czyni nasze życie tak ciężkim, trudnym i
męczącym. Raz się nam zdaje że kochamy, a za chwilę już się to ulatnia.
Czujemy przypływ jakiejś wielkiej, ponad myślowej, nieuchwytnej mocy,
płynącej z jakichś niezgłębionych źródeł, a za chwilę znów intelekt się wkrada
i niweczy tę moc; bo w owych starciach wewnętrznych zdaje się on być
zawsze zwycięzcą. Ani sprytny, przebiegły mental ani pełne wahań i
niepewności serce nie mogą, rozstrzygnąć tej walki. I nie ma środków ani
sposobów aby położyć jej kres. Samo szukanie sposobów wyjścia z niej jest
jednym więcej usiłowaniem intelektu - naszego "ja" - aby zagarnąć władzę,
usunąć rozterki, aby zdobyć spokój i zatrzymać miłość, gwoli stania się czymś
samemu.
Najtrudniej nam zrozumieć że nie istnieją żadne sposoby ni środki by
przywołać miłość gdy pożąda jej nasze "ja". Gdy dogłębnie zrozumiemy tę
prawdę, wówczas zaświta możliwość przyjęcia czegoś, co nie jest z tego
świata. A bez tego czegoś nie może zaistnieć trwała radość w stosunkach
ludzkich, choćbyśmy się o to jak najusilniej starali.
Jeśli np. ku tobie zejdzie to błogosławione tchnienie, a na mnie ono nie
wpłynie, konflikt pomiędzy nami będzie nieunikniony; może ty go nie
odczujesz, ale we mnie na pewno wywoła to rozterkę i sprawi iż w bólu moim i
smutku odejdę od ciebie. Ból jest równie wyłączny jak szczęście, i dopóki nie
zrodzi się między nami miłość, która nie jest naszym własnym tworem,
stosunki nasze będą bolesne i trudne. A gdy przyjdzie błogosławieństwo tej
miłości, będziesz mnie kochał bez względu na to, jakim jestem, bo miłość twa
będzie wówczas zupełnie niezależna od mego postępowania.
Cokolwiek by sobie intelekt wyobrażał, faktem jest iż ty i ja jesteśmy oddzielni,
wprawdzie wiele może nas łączyć, ale istotne zjednoczenie nie od ciebie
zależy, możliwość jego jest we mnie. Nie dokona się ono nigdy przy pomocy
myśli, może przyjść gdy myśl ucichnie, bo doszła do swych ostatnich rubieży.
I tylko wtedy stosunki nasze będą wolne od bólu.

I. 18. ZNANE I NIEZNANE


Długie cienie wieczoru kładły się na ciche wody. Po gwarnym dniu spokój
schodził na szeroką rzekę. Ryby w podrzutach wynurzały się co chwila z
wody, a olbrzymie, ciężkie ptaki powracały w gęstwę rozłożystych drzew na
nocny spoczynek. Nie było ani jednej chmurki na srebrno-błękitnym niebie.
Duża łódź, pełna ludzi, płynęła w dół rzeki, wszyscy śpiewali wybijając takt
dłońmi. Z oddali dolatywało porykiwanie krów. Pachniało wieczorem.
Girlandka nagietek unosiła się na wodzie i błyskała złotem w promieniach
zachodzącego słońca. W tej wielkiej ciszy jakże żywe i piękne było wszystko -
rzeka, ptaki i drzewa i ci na łodzi wieśniacy!
Siedzieliśmy pod drzewem zwróceni ku rzece. Parę chudych krów pasło się
opodal. Obok wznosiła się mała świątyńka; obejście wokół niej było
czyściutko zamiecione, a kwieciem osypane, otaczające ją krzewy starannie
utrzymane. Ktoś właśnie odprawiał w świątyni obrzęd wieczorny, a głos jego
był monotonny i smutny. Woda w ostatnich promieniach słońca jaśniała barwą
świeżych pąków kwietnych.
Po chwili ktoś usiadł przy nas i począł mówić o swoich przeżyciach.
Opowiadał iż poświecił wiele lat życia szukaniu Boga, praktykował różne
umartwienia, wyrzekł się wielu drogich mu rzeczy. Brał również żywy udział w
pracy społecznej, pomagał w budowaniu szkoły itp. Interesował się wielu
sprawami, ale najgorętszym jego pragnieniem było znaleźć Boga; i oto
dopięto teraz, po tylu latach, słyszy Jego głos, który kieruje nim zarówno w
wielkich, jak i w drobnych sprawach. Odtąd nie ma własnej woli, idzie zawsze
za tym wewnętrznym głosem Boga. Głos ten nigdy go dotąd nie zawiódł, choć
zdarzało mu się czasem zmącić jasność odbioru; jedyną jego modlitwą była
prośba o czystość naczynia, aby było godne przyjmowania tego głosu.
Czy możemy - wy lub ja - znaleźć Niezmierzone? Czy to, co jest wytworem
czasu, może sięgnąć w ponadczasowe? Czy mogą starannie praktykowane
ćwiczenia doprowadzić nas do tego co jest nieznane? Czy istnieją jakieś drogi
ku temu, co nie ma początku ni końca? Czy można to Rzeczywiste złowić w
sieć naszych pragnień? Wszystko co możemy uchwycić będzie tylko projekcją
tego co już znamy; a znane nie może nigdy schylać nieznanego. To, co jest
nazwane, nie jest niewysłowionym; a nadając czemukolwiek imię budzimy
jeno uwarunkowaną odpowiedź, ale te reakcje, choć mogą być miłe i
wzniosłe, nie pochodzą od Rzeczywistego. Zazwyczaj odpowiadamy na
bodźce; a Rzeczywiste nie dostarcza bodźców, ono jest.
Umysł porusza się wśród rzeczy znanych i zawsze ku znanym dąży, a w
nieznane nie może wychylić się nigdy. Nie da się myśleć o czymś całkiem
niewiadomym, jest to po prostu niemożliwe. Wszystko o czym myślimy
pochodzi ze znanego, z przeszłości, czy to bardzo odległej, czy przed chwilą
minionej. Owa przeszłość jest myślą urobioną i ograniczoną przez wiele
wpływów, zmienia się ona zależnie od warunków, ciśnień i okoliczności, ale
pozostaje zawsze w obrębie czasu. Myśl może stwierdzać lub zaprzeczać, ale
nie potrafi szukać nowego ani je odkrywać, nie może nawet na nowe natrafić.
Dopiero gdy myśl ucicha, nowe może się nam odsłonić - ale myśl natychmiast
zmienia je w stare, gdyż zagarnia je i włącza w zasób rzeczy już doznanych.
Myśl zawsze urabia, układa, zabarwia, nadaje kształty wedle wzoru
przeżytych doświadczeń. Funkcją myśli jest przekazywanie, a nie stan
doznawania. Gdy żywe, aktualne doznawanie dobiega końca, myśl wchodzi
na scenę, określa je i podciąga pod znane kategorie. Myśl nie jest zdolna
przeniknąć w niewiadome, toteż nie może nigdy odkryć ani doznać
Rzeczywistego.
Reguły, wyrzeczenia, obrzędy, ofiary i praktykowanie choćby
najszlachetniejszych cnót - to procesy myślowe, a myśl może się kierować
tylko ku określonemu, a więc znanemu celowi. Osiągnięcia jej są
zabezpieczaniem się i utwierdzaniem w znanym, dla samoobrony. A szukać
schronienia w tym, co jest bezimienne, niewymowne - to temu zaprzeczać.
Schronienie które da się znaleźć, będzie tylko projekcją przeszłości, a więc
znanym. Myśl - psychika - musi być cicha, cicha do dna; ale tej ciszy nie da
się kupić za cenę największych ofiar, nie pomogą też żadne stłumienia ani
najwznioślejsze dążenia. Owa cisza przychodzi sama gdy człowiek nic nie
trzyma, niczego nie pragnie, gdy nie chce niczym się stawać. Cisza ta nie
wzrasta, nie można jej budować i nie da się jej zatrzymywać wysiłkiem ani
żadnym ćwiczeniem. Cisza ta musi pozostać dla intelektu równie nieznana jak
to, co jest poza czasem, bo jeśli intelekt jest jej świadom, wówczas pojawia
się "doznający", który sam jest wypadkową przeszłych przeżyć i pamięta
ubiegłe stany ciszy, a to co już było doznane jest tylko powtórzeniem, a więc
projekcją naszego "ja". Intelekt nie może nigdy doznać nowego, toteż musi
zupełnie ucichnąć.
Umysł jest cichy gdy nic nie przeżywa czyli nic nie określa, nie notuje, nie
nazywa i nie stara się gromadzić w pamięci. A owo notowanie i określanie jest
procesem, który się nieustannie w nas odbywa na różnych poziomach naszej
świadomości, a nie tylko w powierzchniowej warstwie intelektu; więc gdy ten
ucicha, głębsza świadomość może przyjść do głosu. Ale dopiero gdy cała
nasza świadomość jest cicha i uspokojona, wolna od wszelkich dążeń,
osiągnięć i stawań się - czyli prosta i bezpośrednia - bezmierne i
pozaczasowe może się objawić.
Jednak chęć zatrzymania tej ciszy, tej wolności, zmienia się w ciągłość
pamięci "doznającego" człowieka, a to stanowi przeszkodę dla
Rzeczywistego. Rzeczywiste nie ma ciągłości; pojawia się z chwili do chwili,
wciąż nowe, wciąż świeże. To co trwa, co posiada ciągłość nie jest nigdy
twórcze.
Powierzchniowy umysł jest tylko narzędziem do porozumiewania się, nie
może mierzyć tego, co jest niewymierne. O Rzeczywistym nie da się mówić; a
gdy się o nim mówi, ono już nie jest Rzeczywistym.
I to jest medytacja.

I. 19. SZUKANIE PRAWDY


Przyjechał z bardzo daleka, przebył tysiące mil statkiem i samolotem. Znał
tylko swój język i z największą trudnością przystosowywał się do naszego,
jakże trudnego otoczenia. Był zupełnie nieprzyzwyczajony do tutejszego
klimatu i rodzaju odżywiania, gdyż urodził się i wychował w klimacie górskim,
a wilgotne gorąco męczyło go niepomiernie. Był to człowiek oczytany, a nawet
pod pewnym względem uczony, sam również pisywał. Zdawał się dobrze
znać filozofię zarówno Wschodu jak Zachodu; był rzymskim katolikiem, nie
odpowiadało mu to jednak; trawiło go od dawna niezadowolenie, ale
pozostawał w tym wszystkim przez wzgląd na rodzinę. Małżeństwo jego
mogło być uważane za szczęśliwe, kochał też dwoje swoich dzieci. Były teraz
w wyższych uczelniach, w tym odległym kraju, i wróżono im piękną
przyszłość. Ale w nim niezadowolenie ze swego życia i czynów wzrastało
stale przez ostatnie lata, aż parę miesięcy temu doszło do gwałtownego
kryzysu. Opuścił rodzinę - zabezpieczywszy wpierw żoną i dzieci - i oto jest
tutaj; ma dość środków na skromne utrzymanie, a przyjechał by szukać Boga.
Twierdził iż jest pod każdym względem zrównoważony, a cel swój widzi jasno.
O zrównoważeniu nie mogą sadzić ludzie pełni zahamowań, ani też ci, którym
się dobrze powodzi. Może właśnie ci ostatni w ogóle nie są w równowadze;
zaś ci którym się źle powodzi staja się cyniczni i rozgoryczeni albo znajdują
ucieczkę w jakiejś, własną wyobraźnią stworzonej ułudzie. O zrównoważeniu
nie mogą też decydować specjaliści od psychoanalizy; bo przystosowanie się
do przyjętych norm niekoniecznie ma dowodzić zrównoważenia. Może
właśnie te przyjęte dziś normy są wytworem cywilizacji pozbawionej
równowagi. Społeczeństwo chciwe i zaborcze, te swymi schematami i
normami postępowania nie jest zrównoważone, bez względu na to czy jest
rządzone przez lewicę czy prawicę, czy środki wyzysku skupiają się w ręku
państwa, czy obywateli. Równowagą jest brak chciwości i zaborczego
zdobywania. Ale pojęcia zrównoważenia czy niezrównoważenia należą do
dziedziny myśli, więc nie mogą być sprawdzianem. Wszak sama myśl pełna
uwarunkowanych reakcji, zasad i osadów nie jest ścisła, nie odpowiada
prawdzie. Prawda nie jest pojęciem ani wnioskiem.
Czy można znaleźć Boga szukając Go? Czy w ogóle można szukać
niepoznawalnego? Wszak chcąc coś znaleźć trzeba wiedzieć czego się
szuka. A jeśli szukamy z postanowieniem znalezienia, to, co znajdziemy
będzie tylko projekcją nas samych, będzie tym, czego pożądamy; a wytwór
pragnienia nie jest Prawdą. Szukać Prawdy to jej zaprzeczać. Prawda nie ma
stałego przybytku, żadna nie prowadzi do niej droga, żaden przewodnik; a
słowo "prawda" nie jest nią samą. Czy znajduje się ona tu, a nie tam? Czy
właśnie ten człowiek może nam ją wskazać, a nie tamten ? Czy w ogóle może
istnieć jakiś do niej przewodnik ? Gdy Prawdy chcemy świadomie szukać, to,
co znajdziemy będzie jeno wytworem niewiedzy, bo samo jej poszukiwanie
rodzi się z niewiedzy. Nie można rozglądać się za Prawda, ani szukać
Rzeczywistego, trzeba przestać żyć w naszym "ja", aby Prawda mogła się
nam ukazać.
"Czyż naprawdę nie mogę znaleźć tego, co jest niewysłowione ?
Przyjechałem tu, bo się w tym kraju głębiej odczuwa tęsknotę do Prawdy; a
fizycznie jest się o wiele swobodniejszym, nie potrzeba mieć tylu rzeczy,
wpływ własności nie narzuca się nam tak silnie jak gdzie indziej. Chęć ujścia
od tego ciężaru jest przecie jedną z przyczyn wstępowania do klasztoru; ale
jest w tym również dużo z psychologicznego eskepizmu, a że ja wcale nie
pragnę uciekać w zorganizowane osamotnienie, przeto jestem tutaj, i żyjąc
własnym życiem, chcę znaleźć to, co jest niewysłowione. Czy jestem zdolny
je znaleźć?”
Czyż jest to kwestia zdolności? Czy zdolność do czegoś nie oznacza również
przyjęcia pewnej metody działania, pewnej z góry określonej drogi,
wymagającej ciągłego dostosowywania się? Zadając to pytanie czy nie
myślisz jednocześnie: "Czy ja, zwykła jednostka ludzka, mogę posiadać
dostateczne dane by zdobyć to, czego pragnę?" Wszak w tym pytaniu kryje
się niedomówione przypuszczenie iż tylko wyjątkowi ludzie mogą znaleźć
Prawdę, a nie zwykły szary człowiek. Czyż Prawda daje się poznać tylko
nielicznymi niezwykle inteligentnym jednostkom? Dlaczego pytamy czyśmy
zdolni ja, znaleźć? Czy nie dlatego że mamy przed oczami wzór, przykład
kogoś kto Prawdę ponoć odkrył i zapatrzeni w ten wzór - w naszym
mniemaniu o wiele od nas wyższy -odczuwamy niepewność i niepokój? Ów
przykład nabiera więc ogromnego znaczenia, i powstaje współzawodnictwo
pomiędzy nami a owym "ideałem": my również chcemy być zwycięzcami w
wyścigu. Czy aby pytanie: "czy jestem zdolny?" nie wynika ze świadomego
lub nieświadomego porównywania siebie - takim jakim jestem - z
przypuszczanym poziomem owego ideału?
Dlaczego porównujemy siebie z ideałem ? Czy jakiekolwiek porównywanie
zbliża nas do rozumienia? Czy ideał jest czymś od nas różnym? Czy nie jest
on naszym własnym dziełem, wytworem "domowego wyrobu", przez nas
samych, wyobraźnią stworzonym? A stąd przeszkody w rozumieniu siebie
takimi, jakimi naprawdę w tej chwili jesteśmy ? Czy porównywanie nie jest
uchylaniem się od badania i rozumienia siebie? Istnieje wiele odmian i
sposobów uciekania od siebie, a porównywanie jest jednym z nich. Szukanie
tzw. Rzeczywistego, zanim nie zdobędziemy samopoznania jest również
ucieczką od siebie. Dopóki nie zrozumiemy siebie, Bóg którego szukamy
będzie bogiem złudnym, a wszelkie ułudy sprowadzają nieuniknienie rozterki i
cierpienie. Bez samopoznania nie może istnieć prawdziwa - tj. z prawdą
zgodna - myśl, a bez niej cała wiedza jest jeno niewiedzą, ciemnotą,
prowadzącą do zamętu i spustoszenia. Ale samopoznanie nie jest
ostatecznym celem, jest ono tylko jednym ważkim wylotem na bezgraniczne i
niewymierne.
"Czy samopoznanie nie jest ogromnie trudne do zdobycia? Czy nie zabiera
bardzo dużo czasu?"
Sama myśl że poznanie siebie jest tak trudne do osiągnięcia, stanowi
największą przeszkodę. Nie przypuszczajmy iż jest ono trudne, ani że zajmie
dużo czasu, nie określajmy z góry czym jest, a czym nie jest. Zacznijmy.
Odkrywa się siebie w działaniu, w naszym stosunku do zdarzeń i ludzi; a
każdy czyn jest do czegoś stosunkiem. Samopoznania nie zdobywa się przez
odosabnianie się ani oddalanie od życia; cofanie się od kontaktów z tym, co
nas otacza, to śmierć. Śmierć jest ostateczny formą sprzeciwu, negacji,
opierania się życiu. Opór przejawiający się jako stłumienie, podstawianie
jednego za drugie - czyli uciekanie się do namiastek - albo jako sublimacja,
uwznioślanie w jakiejkolwiek formie, jest przeszkodą w wyrażaniu się, a więc i
swobodnym płynięciu samopoznania. Ale odkryć ten opór, to cofanie się -
można tylko obserwując siebie w czynie, w stosunku naszym do rzeczy i
ludzi. Opór - czynny lub bierny - wyrażający się w porównywaniu,
usprawiedliwianiu, potępianiu, czy też utożsamianiu się, jest i sprzeciwianiem
się i zaprzeczaniem temu co jest.
W tym co jest zawiera się prawda rzeczy każdej. Świadomość jej obecności -
bez chęci wyboru ni wartościowania - jest odsłanianiem jej i rozwijaniem. A to
odsłanianie i rozchylenie się Prawdy jest początkiem mądrości. A mądrość
jest nieodzowna by to, co jest niewiadome i bezgraniczne, mogło się objawić.
I. 20. WRAŻLIWOŚĆ
Był to piękny ogród, o szerokich trawnikach i wiekowych, cienistych drzewach;
dom był przestronny i pełen powietrza, o dużych pokojach w harmonijnych
proporcjach. Drzewa dawały schronienie wiewiórkom i czeredom ptaków, a do
wodotrysku przylatywały różne -duże i małe, czasem pokazywały się nawet
orły, ale przeważnie odwiedzały go wrony, wróble i hałaśliwe papużki. Dom i
ogród były odosobnione i zaciszne; zamykał je wysoki biały mur; jakże miło
było wewnątrz tego ogrodu! Nie dochodził tu z poza bramy hałas gościńca,
ani odgłosy pobliskiej wioski, która rozciągała się opodal, na krańcach dużego
miasta.
Wieś to była brudna, z otwartymi ściekami wzdłuż głównej wąskiej uliczki;
chaty jej były kryte palmowym liściem, a u wejścia, przed każdym niemal
progiem widniały dekoracyjne motywy, narysowane białymi liniami na ubitej
ziemi. Na chodnikach i uliczkach bawiły się dzieci. Tkacze rozciągali właśnie,
między dwoma drzewami, osnowę z długich barwnych nici, przygotowując ją
do tkania, a grupa dzieci przyglądała się z zaciekawieniem ich robocie.
Całość przedstawiała ciekawy widok. Gwarno tu było i wesoło, ale wcale nie
pachnąco. Wieśniacy byli tylko co po kąpieli, ubrania mieli na sobie niewiele,
gdyż klimat był gorący. Nad wieczorem niektórzy upijali się i byli wówczas
hałaśliwi i brutalni.
Cienki mur odgradzał piękny ogród od pulsującej życiem wioski. Unikać
brzydoty a szukać tylko piękna jest oznaką niewrażliwości. Podkreślanie
przeciwieństw i zasilanie jednego z nich zacieśnia umysł i zamyka serce.
Cnota nie jest bynajmniej odwrotnością czegoś, a jeśli nią jest przestaje być
cnotą. Kto widzi piękno tej wioski, będzie również wrażliwy na ów zieleniejący,
rozkwiecony ogród. Zazwyczaj jednak chcemy widzieć tylko piękno, a
odwracamy się od brzydoty. Ale takie oddzielanie się rodzi twardość i
niewrażliwość, a wcale nie rozwija w nas zmysłu piękna. Piękno i dobro nie
przebywa w ogrodzie, z dala od wioski, ukrywa się ono w prawdziwej
wrażliwości oddźwiękającej żywo na jedno i drugie.
Odsuwać się od czegoś lub z czymś się jednoczyć wiedzie do ciasnoty, która
niweczy wszelką wrażliwość. Ale tej nie da się pielęgnować i rozwijać myślą;
intelekt bowiem umie tylko dzielić i narzucać. Istnieje zarówno złe, jak i dobre,
ale gonić za jednym, a oddzielać się od długiego, nie budzi owej wrażliwości,
która jest nieodzowna aby Prawda mogła się objawić.
Rzeczywiste nie jest odwrotnością ułudy, a Prawda odwrotnością fałszu; a
gdy staramy się do niej zbliżyć jako do przeciwieństwa, nie ukaże się nam
nigdy. Rzeczywiste może się odsłonić tylko gdy wszystkie przeciwieństwa
znikną. W procesie potępiania lub wychwalania tai się zawsze
przeciwieństwo, konflikt odwrotności, który musi wytwarzać dalsze tarcia i
rozterki Ale gdy podchodzimy do zjawisk beznamiętnie, nie emocjonalnie, gdy
nie odpychamy ich ani usprawiedliwiamy, wówczas nie wywołujemy żadnych
sprzeczności ni konfliktów. Zjawiska i fakty same w sobie nie zawierają
sprzeczności, nabierają ich dopiero gdy przyjmujemy je z lubością albo z
niechęcią i sprzeciwem. Taki emocjonalny stosunek wznosi mury
niewrażliwości i niweczy czyn. Jeśli np. wolimy przebywać w ogrodzie, kryje
się w tym opór wzglądem wsi; a gdzie jest opór tam nie zrodzi się
bezpośredni czyn ani w ogrodzie ani w stosunku do wioski. Wprawdzie może
zaistnieć działalność, ale nie czyn, a to są dwie rzeczy różne. Działalność
wypływa zawsze z pojęć i wyobrażeń, a czyn jest od nich wolny. Pojęcia i
wyobrażenia mają swe przeciwieństwa; wszelki ruch w obrębie dwójni
przeciwieństw jest tylko działalnością, jakkolwiek byśmy ją rozbudowywali czy
modyfikowali.
Działalność nie jest nigdy wyzwalająca. Jest ona uwarunkowana przeszłością,
rozciąga się też w przyszłość; a czyn jest od obu niezależny. Czyn zachodzi
zawsze w "teraz" i dlatego jest bezpośredni. Wszelkie reformy to działalność,
a nie czyn; to, co jest ulepszane wymaga wkrótce dalszych ulepszeń.
Reformowanie jest antytezą prawdziwego czynu; jest "re-akcją" tzn. ruchem
powstającym tylko w przeciwieństwie do czegoś. A czyn staje się
bezpośrednio, z godziny na godzinę i od chwili do chwili, i, o dziwo, nie
zawiera w sobie sprzeczności. Działanie zaś, choć może się nam zdawać że
nie załamuje się nigdzie, ma ich wiele. Działalność rewolucyjna jest pełna
zagadkowych sprzeczności, więc w istocie nigdy nie oswobadza. Starcia,
wartościowania i wybory - stawanie po jednej lub po drugiej stronie - nie są
nigdy czynnikiem wyzwalającym. Gdzie zachodzi wybór, tam ma miejsce
działanie a nie czyn; bowiem wyborem rządzą pojęcia i wyobrażenia więc
czynniki intelektualne; intelekt może wyrażać się w działaniu, ale nie wie czym
jest czyn.
Prawdziwy czyn wypływa z zupełnie innych źródeł.
Księżyc podniósł się właśnie nad wioską, a w ogrodzie pogłębiały się cienie.

I. 22. "JA"
Naprzeciwko nas siedział człowiek wysoko usytuowany, posiadający dużą
władzę; był tego w pełni świadom, wyrażały to wszystkie jego ruchy, gesty,
spojrzenia, czuło się że ani na chwilę nie zapomina o swej ważności. Miał
wysokie stanowisko w rządzie; a ludzie którzy go otaczali zwracali się doń z
uniżonością, prawie służalczo. Mówił do kogoś podniesionym głosem, iż
zajmowanie mu czasu jakimiś drobnymi urzędowymi sprawami jest zgoła
niewłaściwe, a nawet oburzające. Narzekał gderliwie na robotę swoich
podwładnych; a obecni zdawali się go słuchać z pewnym nerwowym
napięciem.
Lecieliśmy wysoko - 18,000 stóp nad ziemia - ponad zwałami chmur; przez
raz po raz otwierające się w nich dziury widniał błękit morza. A gdy obłoki
jeszcze bardziej się rozsunęły, dostrzegało się góry pokryte śniegiem, wyspy i
szerokie otwarte zatoki. Jakże dalekie i piękne wydawały się stąd samotne
domy i małe wiosczyny! Rzeka rwała z gór ku morzu; płynęła przez duże
miasto pełne kurzu i dymu, wody jej stawały się tu brudne i mętne, ale już
nieco dalej, za miastem, były znów przejrzyste i jasno błyszczały w słońcu.
O parę foteli od nas siedział oficer w mundurze, a pierś jego zdobiły liczne
wstążeczki i ordery. Był równie pewny siebie i swej wyższości jak ów wysoki
urzędnik. Czuł swą przynależność do klasy odrębnej, a istniejącej na całym
świecie.
Dlaczego chodzi nam tak bardzo o uznanie, o stwierdzanie ważności naszej
osoby, o oznaki szacunku? Co jest przyczyną takiego snobizmu ? Czemu tak
się uparcie trzymamy odrębności naszego imienia, stanowiska, zdobytych
osiągnięć i majętności? Czy anonimowość jest poniżająca? Czy być
nieznanym jest hańbą? Dlaczego szukamy usilnie towarzystwa ludzi sławnych
i popularnych? Czemu nie znajdujemy zadowolenia po prostu w byciu sobą -
tym czym jesteśmy? Czy to na tyle nas przeraża i zawstydza, że imię,
stanowisko, tytuły i przeróżne dobra nabierają tak wielkiego znaczenia?
Byłoby naprawdę ciekawe przekonać się jak silne jest w nas to pragnienie
poklasku i uznania. W podnieceniu bitwy dokonuje się niezwykłych niemal
niewiarogodnych czynów, które nam zyskują ludzki szacunek a nawet cześć;
mianuje się bohaterem ludzi którzy zabijają swych bliźnich.
Dzięki sprytowi i poparciu, albo zdolnościom i wydajności pracy, człowiek się
wspina po społecznej drabinie prawie do jej wierzchołka, ale ten nie jest dlań
nigdy szczytem, gdyż w upojeniu powodzeniem pożąda coraz większych
wyżyn. Interes, biuro, kraj - stają się niejako nami samymi, utożsamiamy się z
nimi; wszak od nas zależą decyzje, w naszym ręku spoczywa władza.
Zorganizowane religie rozdają również stanowiska i honory, i tam możemy się
stać kimś ważnym, wpływowym i wyodrębnionym od innych. Podobnie się
dzieje gdy zostajemy uczniem jakiegoś nauczyciela - Guru, mistrza, lub
uczestniczymy w ich pracy. To również przydaje nam ważności, bowiem
jesteśmy ich przedstawicielami, bierzemy udział w ich odpowiedzialności,
mamy coś do rozdawania innym, którzy to przyjmują. Wprawdzie dajemy w
imieniu naszych Guru, ale sami jesteśmy pośrednikami. Można przywdziać
szalę mnicha lub wszystkiego się wyrzec prócz kawałka płótna na biodrze, ale
to wciąż nasze "ja" się wyrzeka, "ja" czyni ten czy inny gest.
Więc tą czy inną drogą, w sposób subtelny czy jaskrawy, nasze "ja" jest
żywione i zasilane. Pomijając wszelkie jego aspołeczne i szkodliwe działania,
możemy spytać dlaczego nasze "ja" ma się w ogóle ciągle utwierdzać?
Przecie znajdujemy się nieustannie w wirze przykrości i zmartwień, a
przyjemności pojawiają się z rzadka, dlaczegóż więc nasze "ja" tak uparcie
się trzyma wewnętrznych j zewnętrznych rozkoszy, czemu goni za tym, co
nieuchronnie musi przynieść cierpienie i udrękę? Pożądanie jakiejś konkretnej
działalności jako przeciwieństwa negacji i bierności, zmusza nas do ciągłych
usiłowań aby czymś być; tylko dzięki tym wysiłkom czujemy że żyjemy, że
życie nasze ma jakiś cel, a ufamy iż w miarę postępu potrafimy odrzucić
wszystkie przyczyny tarć i udręczeń. Wydaje się nam że bylibyśmy niczym
gdyby nasza działalność ustała, bylibyśmy wówczas straceni a życie nasze
nie miałoby żadnego sensu; więc tkwimy nadal w tych tarciach,
antagonizmach, chaosie. A jednocześnie czujemy że istnieje gdzieś jakaś
"inność", coś wielkiego, tak zupełnie niepodobnego do nędzy naszego życia. l
stąd rozterka i ciągła ze sobą walka.
Im wspanialsze formy na zewnętrz, na pokaz, tym większe wewnętrzne
ubóstwo; ale oswobodzenia się od niego nie da nam szata mnicha, ani
wyrzeczenie. Przyczyną tej wewnętrzne pustki jest nieustająca żądza
stawania się czymś; ale jakkolwiek wielkie czynilibyśmy wysiłki tej pustki nie
zdołamy wypełnić nigdy. Możemy od niej uciekać, w sposób prymitywny lub
wielce wyrafinowany, ale jest ona z nami wciąż, równie nieodstępna jak nasz
własny cień. Możemy odwracać się od tej pustki, nie chcieć w nią spojrzeć, a
przecie ona ciągle i nieodmiennie trwa. Żadne wzbogacanie się. żadne
wyrzeczenia - pozory, maski, jakie nasze "ja" przybiera - nie przysłonią nigdy
tego wewnętrznego ubóstwa.
Przez wewnętrzne lub zewnętrzne działania nasze małe "ja" wciąż się stara
wzbogacić, urosnąć, nazywając to zbieraniem doświadczeń, lub też inne
nadając temu imiona, zależnie od chwilowej potrzeby lub upodobania. "Ja" nie
znosi anonimowości, nie chce jej nigdy przyjąć; może przywdziać nową szatę,
przybrać nowe imię, ale podstawą jego istnienia jest zawsze poczucie
tożsamości. Proces ciągłego utożsamiania się, któremu ulegamy wszyscy -
przeszkadza w zdawaniu sobie sprawy (awareness) z naszej właściwej
natury. Ten, wciąż narastający proces utożsamiania się rozbudowuje i utrwala
nasze "ja" - a dzieje się to zarówno wówczas gdy coś popieramy,
podtrzymujemy, jak i wtedy gdy czemuś się przeciwstawiamy; a takie
działanie ogranicza nas i zamyka, nieraz nawet szerokim ale zawsze
nieprzekraczalnym kręgiem. Każdy wysiłek naszego "ja" aby czymś być, a
czymś innym nie być, jest oddalaniem się od tego, czym ono w istocie jest.
Czymże jest to "ja" jeśli mu odebrać imię, poczucie własności, cechy,
zamiłowania i antypatie, czymże ono jest? Czy po odebraniu tych wszystkich
właściwości "ja" w ogóle by istniało? To strach naszego "ja" przed własną
nicością rzuca nas w ciągłe działanie; ale w istocie nasze "ja" jest niczym, jest
pustką.
Gdy nas stać na spojrzenie w tą pustkę bez zmrużenia oczu, na pozostanie
sam na sam z tą pełnią bólu oddzielnością, strach znika i zachodzi
zasadnicza, dogłębna przemiana. Jednak aby się ona mogła dokonać trzeba
przeżyć tę nicość do dna, w czystym doznawaniu; a temu zazwyczaj
przeszkadza obecność "obserwatora", doznającego. Podobnie jeśli
pragniemy przeżyć tę pustkę aby ją przekroczyć, czyli wznieść się poza nią,
czy ponad nią, czyste doznawanie nie może zaistnieć; bowiem w tym
pragnieniu to samo nasze "ja" trwa nadal. Jeśli podmiot, doznający,
świadomie coś przeżywa, nie jest to już stanem czystego doznawania. A
właśnie czyste doznawanie tego co jest, bez chęci nazywania, analizowania
itd. przynosi wolność od tego co jest.

I. 23. WIERZENIA
Byliśmy wysoko w górach; a był to czas posuchy; przez wiele miesięcy nie
było ani kropli deszczu, aż strumyki ucichły i powysychały. Sosny świeciły
brązem, a niektóre całkiem uschły; ale wiatr wciąż w nich grał. Góry ciągnęły
się pasmami, jedno za drugimi aż do widnokręgu. Większość zwierząt leśnych
uszła w nieco chłodniejsze strony, ku lepszym pastwiskom i strefom łowów;
pozostały tylko wiewiórki - a z większych ptaków sroki; było też trochę
drobniejszego ptactwa, ale to nie odzywało się w dzień. Sucha sosna,
wybielała w przeciągu wielu upalnych dni, była piękna nawet w swej śmierci,
pełna siły, wdzięku i niesentymentalnego uroku; ziemia była twarda, ścieżyny
kamieniste i pełne kurzu.
Niewiasta która nas przyszła odwiedzić mówiła iż należała do paru religijnych
zrzeszeń, ale w końcu zatrzymała się przy jednym. Pracowała dla niego,
propagowała jego idee, jeżdżąc niemal po całym świecie z wykładami.
Opuściła rodzinę, wyrzekła się wygód i wielu innych miłych rzeczy dla dobra
tej organizacji; przyjęła jej teorie, nauki, wskazania, szła za jej przywódcami;
usiłowała medytować. Była wielce ceniona i szanowana zarówno przez
członków, jak przez kierowników. A teraz - opowiadała dalej - słysząc co
mówiłem o różnych ideologiach i organizacjach, o niebezpieczeństwie
łudzenia się, oszukiwania siebie itp. wystąpiła z tego stowarzyszenia i
porzuciła całe jego działalność. Już nie obchodziło ją zbawianie ludzkości;
zajęła się swą nieliczną rodziną, jej trudnościami i kłopotami; zagadnienia
szerszego świata niewiele ją dziś interesowały. Czuło się w niej pewną
gorycz, choć na zewnątrz wyglądała na łagodną i wielkoduszną, gdyż - jak się
wyrażała - życie jej zdawało się zmarnowane. Po tylu latach zapału i pracy,
gdzież się dziś znajdowała? Co się z nią stało? Skąd to otępienie, smutek,
ociężałość i wielkie znużenie? Czemu w tym wieku zajmowały ją jeszcze
drobnostki?
Jakże łatwo niszczymy delikatną wrażliwość naszej natury! Ciągłe walki i
tarcia, lęki, niepokoje, ucieczki, stępiają prędko myśl i pustoszą serce; sprytny
a usłużny intelekt rychło podsuwa nam jakieś zastępcze wartości, zamiast
czujnego oddźwiękania na samo życie. Zajmują nas rozrywki, rodzina,
polityka, wierzenia i bogi, a nie miłość i przejrzystość myśli. Jasność myśli
zatraca się wśród różnych wierzeń i nagromadzonej wiedzy, a miłość wśród
powierzchownych wrażeń. Czyż z wierzeń może się zrodzić myśl jasna i
przenikliwa? Czy zamykające nas w swym ciasnym kręgu przekonania mogą
sprowadzić rozumienie? Po co właściwie trzymamy się tak uporczywie
pewnych wierzeń, czyż nie zaciemniają one tylko i tak przeładowanego
różnymi pojęciami umysłu? Na to aby rozumieć to co jest nie potrzeba wcale
określonych wierzeń, trzeba tylko patrzyć uważnie i widzieć jasno rzecz
każdą, a to oznacza prosty, bezpośredni kontakt ze wszystkim co nas otacza,
bez udziału pożądań ni pragnień. To one wnoszą zawsze zamęt, a wierzenia
są tylko ich odmianą i przedłużeniem. Przejawy pragnień są złożone i
nieuchwytne; gdy ich nie rozumiemy, wierzenia tylko wzmagają w nas
konflikty, tarcia i antagonizmy. Przekonania nazywa się także wiarą, a wiara
również jest schronieniem i przystanią dla pragnień.
Uważamy ideologie za bodźce do czynu. Dają nam one specyficzną siłę która
płynie z ich wyłączności; a że większość z nas koniecznie chce coś robić,
przeto wierzenia czy ideologie stają się dla nas nieodzowną potrzebą. Zdaje
się nam iż nie mając określonych przekonań nie potrafimy działać, że to
ideologie wskazują nam coś, dla czego warto pracować i żyć. Dla większości
z nas życie nie ma żadnego sensu, poza tym, jaki mu nadają wierzenia i
ideologie; więc przekonania nasze w tej czy innej dziedzinie stają się
ważniejsze od samego życia. Jesteśmy pewni że powinniśmy żyć według
wzoru jaki nam one przedstawiają; bez jakiegoś wzoru czy przykładu jakże
byśmy mogli w ogóle działać? Więc podstawą naszych czynów stają się idee;
czyn nasz wypływa z pojęć i wyobrażeń, przeto one nabierają stokroć
większego znaczenia od samego czynu.
Czy to, co należy do dziedziny intelektu, choćby najwybitniejszego i
najbardziej przenikliwego, może kiedykolwiek zrodzić taką pełnię czynu aby
ten sprowadził zasadniczy przemianę całej naszej istoty, a co za tym idzie i
radykalną przemianę społecznego ładu? Czy pojęcia i wyobrażenia prowadzą
do całkowitości czynu? Wprawdzie idea może pobudzić do szeregu
czynności, ale będzie to tylko działalność, a ta jest czymś zgoła innym aniżeli
czyn. Działalność nas ogranicza - łapie nas jak w oka sieci - a gdy dla takiej
lub innej przyczyny urywa się, czujemy się zupełnie zgubieni, a całe nasze
życie traci sens i cel. Stajemy przed pustką. Świadomie lub nieświadomie
czujemy niebezpieczeństwo tej pustki w sobie, więc idee i nieustające
zajmowanie się jakąkolwiek działalnością nabierają ogromnego znaczenia.
Staramy się zapełnić ową pustkę jakimś wierzeniem lub ideologią i
jakakolwiek działalność staje się nieodzowna jak haszysz. Jesteśmy gotowi
poświęcać się dla niej i wyrzekać się, znosić wszelkie niewygody, poddawać
się różnym złudzeniom.
Działalność wynikająca z wierzeń i przekonań jest destrukcyjna, sieje zamęt
wokoło; na razie może się zdawać sprawna i dobrze zorganizowana, więc i
konstruktywna, ale w skutkach swych niesie zawsze walkę i udrękę. Każde
wierzenie - religijne czy polityczne, - zaślepia, więc uniemożliwia nam
zrozumienie człowieka, a bez tego rozumienia nie może istnieć prawdziwy
czyn.

I. 24. CISZA
Była to potężna, świetnie naregulowana maszyna, szła pod górę lekko i bez
zmiany w odgłosie motoru, wrażliwa na najlżejszy ruch akceleratora. Droga
wiła się stromo ponad doliną, biegła wśród gajów pomarańczowych i
rozłożystych orzechowych drzew. Po obu jej stronach sady ciągnęły się
daleko, niemal na czterdzieści mil, aż do samego podnóża gór; przechodziła
przez parę małych miasteczek, po czym biegła przez otwartą przestrzeń
pomiędzy polami jaśniejącymi mocną zielenią łubinu, aby za chwilę - wijąc się
znów spiralami - wyprowadzić na nagą, prawie pustynną równinę.
Droga była gładka, odgłos motoru równy, a ruch na drodze nieduży. Miałem
żywa świadomość krajobrazu, mijających nas od czasu do czasu
samochodów, drogowskazów na skraju gościńca, siedzącej w wozie osoby i
błękitu nieba; ale dusza pogrążyła się w ciszę. Nie był to spokój znużenia,
wyczerpania czy też odprężenia; była to cichość żywa i czujna. Nie istniał
punkt z którego by wypływała i nie było tego, kto by ją obserwował; doznający
był nieobecny; pomimo urywanej rozmowy, nic nie przerywało milczenia. Gdy
wóz toczył się szybko uderzał nas prąd wiatru; ale ciszy tej nie naruszało nic;
była ona w szumie wiatru i w odgłosie motoru, i w zamienianych z rzadka
słowach. Pamięć uprzednio doznanych milczeń i cisz wcale się nie nasuwała,
myśl nie mówiła: "ach. jak cicho!" Nie było werbalizacji, czyli stwierdzania że
obecne przeżycie jest podobne do tego, cośmy już niegdyś przeżyli; nie było
żadnego ruchu myśli. Myśl nie rejestrowała wrażeń, przeto nie mogła
schwytać tej ciszy, ani w nią wnikać; bo wszak słowo "cisza" nie jest ciszą.
Zanim słowo się nie zrodzi myśl nie może operować, a więc doznający nie był
zdolny zatrzymać tej ciszy w sobie, by móc się nią potem cieszyć. Ustał
zwykły proces myślowy, który gromadzi, porównuje, przyswaja; ucichł wszelki
ruch myśli.
Samochód zatrzymał się przed domem. Szczekanie psa, wyładowywanie
rzeczy i ogólne zamieszanie w niczym nie wpływało na tę przedziwną ciszę.
Nic jej nie mogło zmącić, trwała nieprzerwanie. Wiatr szumiał wśród konarów
sosen, długie cienie się kładły, dziki kot chyłkiem przemknął wśród krzaków A
cisza była nienaruszona. Wibrowała ruchem, ale ten ruch jej nie rozpraszał.
Nie było skupienia uwagi które by się dało rozproszyć. Rozproszenie
następuje gdy uwaga odbiega ód głównego punktu zainteresowania, a w tej
ciszy nie było w ogóle takiego punktu, więc też nie można było odeń się
odchylić. Ruch nie był czymś od ciszy oddzielnym, zdawał się być w niej
zawarty. Albowiem nie była to cisza martwoty, czy zaniku sił; była to cisza
samego życia, wolnego od sprzeczności i tarć.
Większości z nas, przeciwstawianie bólu i radości, wahania pomiędzy nimi,
oraz impuls ku działaniu dają poczucie życia; a gdyby nam ten impuls
odebrać czulibyśmy się straceni, bezwolni i niebawem popadlibyśmy w
rozstrój. Ale ta cisza pulsowała wciąż odnawiającą się twórczością; taił się w
niej ruch który nie miał początku, więc nie mógł mieć i końca, nie była również
czymś co trwa. Wszelki ruch wymaga czasu, ale tu, w tej ciszy, nie istniał
czas. Czas to mniej i więcej, bliżej i dalej, wczoraj i jutro; a w tej ciszy
wszystkie porównania znikły. I nie była to cisza która się kończy, aby znów się
rozpocząć; była w niej jakaś jedyność i niepowtarzalność. Sprytne podstępy
intelektu nie mogły się tu wślizgnąć.
Gdyby cisza ta była złudzeniem, intelekt byłby w jakimś do niej stosunku,
chwytałby się jej lub ją odrzucał, przeracjonalizowałby ją albo też z subtelnym
zadowoleniem pogrążył się w nią, i z nią zjednoczył; ale że nie był w żadnym
do niej stosunku, więc nie mógł ani jej przyjąć, ani odsunąć. Umysł może
operować tylko tym, co jest jego tworem, co się z niego wywodzi, ale nie
pozostaje w żadnym związku z tym, czemu sam nie dał życia. A ta cisza nie z
niego płynie, nie ma z nim nic wspólnego, więc intelekt nie może ani jej
uchwycić i pogłębiać, ani się z nią jednoczyć i utożsamiać. Treść tej ciszy jest
dla słów niewyrażalna.

I. 25. WYRZECZENIE SIĘ DOSTATKU


Siedzieliśmy w cieniu olbrzymiego drzewa, zwróceni ku zieleniejącej dolinie.
Dzięcioły kuły w pobliżu, a mrówki wędrowały długim szeregiem, tam i z
powrotem, pomiędzy dwoma drzewami. Wiatr od morza niósł zapach dalekich
mgieł. Góry błękitniały w zadumie; czasem wydawały się bliskie, ale dziś były
odległe. Mały ptaszek przyleciał pić wodę z kałużki która się utworzyła koło
dziurawej rynny. A dwie szare wiewiórki, o ogromnych puszystych ogonach,
goniły się po drzewie, wbiegały na sam wierzchołek, a potem w szalonym
pędzie zbiegały w dół na ziemię, by znów pędzić z powrotem na szczyt
drzewa.
Towarzysz mój był niegdyś bardzo bogatym człowiekiem, ale wyrzekł się
całego swego majątku. Posiadał dawniej wielkie dobra, którymi zarządzał z
przyjemnością i dużym poczuciem odpowiedzialności; miał dobre serce i lubił
być szczodrym; darów nie skąpił i prędko o nich zapominał; był też dobry dla
swych pracowników i dbał o ich potrzeby. Robienie majątku przychodziło mu
łatwo w tym świecie gdzie tylu goni za pieniądzem. Nie był wcale podobny do
ludzi dla których rachunki bankowe i lokaty kapitałów są niejako ważniejsze
od nich samych; którzy czują się osamotnieni i pełni obaw wobec ludzi i ich
żądań i zamykają się w specyficznej atmosferze swego bogactwa. Nie był
despotyczny w rodzinie, ale też nie poddawał się jej zbyt łatwo; miał wielu
przyjaciół, lecz wcale nie dlatego że był bogaty. Opowiadał iż pozbył się
wszystkich swych majętności, gdyż pewnego dnia, podczas jakiegoś czytania,
uderzyła go nagle myśl juk bezgranicznie głupie jest jego ciągłe pomnażanie
swego majątku i cały ten otaczający go dostatek. Zachował dla siebie tylko
tyle ile było konieczne, starał się prowadzić życie najprostsze i szukać
odpowiedzi na pytanie: czym właściwie jest życie, jaki jest jego sens i cel, czy
istnieję coś poza czysto fizycznymi pożądaniami i potrzebami organizmu.
Jest względnie łatwo zadawalać się małym, podobnie jak nie mieć dużo
rzeczy gdy się jest w podróży i zmierza do określonego celu.
Żywe pragnienie szukania głębszych, wewnętrznych wartości uwalnia nas od
wielu psychologicznych skomplikowań jakie stwarza posiadanie; ale
oswobodzenie się od rzeczy zewnętrznych nie czyni jeszcze życia prostym.
Zewnętrzny ład i prostota nie koniecznie wyrażają spokój i prostotę
wewnętrzną. Prostota w rzeczach zewnętrznych jest dobra, gdyż daje nam
pewną swobodę i jest gestem rzetelności wobec siebie; ale dlaczego
zaczynamy zawsze od zewnętrznej, a nie od wewnętrznej prostoty? Czy
chcemy przez to siebie i innych przekonać o szczerości naszej intencji? Po co
mamy siebie przekonywać? Uniezależnienie się od przedmiotów wymaga
prawdziwej inteligencji, a nie gestów i udowodnień; a wszak prawdziwa
inteligencja nie jest cechą należącą do naszego "ja". Gdy zdamy sobie w pełni
sprawę jakie psychologiczne czynniki kryją się w każdym posiadaniu, sama ta
świadomość oswobadza nas, i nie potrzeba nam wówczas dramatycznych
gestów ni potwierdzeń. Ale gdy tego jasnego rozpoznawania (awareness)
brak, uciekamy się do różnych praktyk, dyscyplin, wyrzeczeń. Nie jest ważne
czy posiadamy dużo czy mało, ważną jest prawdziwa inteligencja. Prawdziwie
rozumny człowiek zadawalając się małym przestaje być niewolnikiem
własności.
Ale zadowolenie a prostota to dwie rzeczy całkiem różne. Pragnienie - czy to
zadowolenia czy prostoty - zawsze nas wiąże i stwarza różne
skomplikowania. Spokojna radość przychodzi wraz ze zdawaniem sobie
sprawy z tego co jest; a prostota - wraz z niezależnością, od tego co jest.
Dobrze jest być prostym zewnętrznie, ale stokroć ważniejsza jest prostota i
jasna trzeźwość wewnętrzna. Jasność myśli i widzenia nie rodzi się ze
zdecydowanego i wyraźnie do celu zmierzającego intelektu. Umysł nie może
nigdy tej jasności stworzyć. Może się przystosować, może ułożyć i
uporządkować myśli, ale to nie będzie ani jasnością ich ani prostotą.
Czyny pochodzące z woli wywołują zamęt, gdyż wola nawet
najszlachetniejsza jest zawsze narzędziem pragnienia. Wola wzrostu i
stawania się, chęć bycia kimś choćby najbardziej wartościowym i
szlachetnym, może wprawdzie dać nam dyrektywę, wyznaczyć kierunek,
przetorować drogę wśród chaosu, ale ten proces prowadzi do odosobnienia, a
prostota i przejrzystość z odosobnienia nie mogą się zrodzić. Czyn płynący z
woli może chwilowo oświetlić pierwszy plan akcji, co jest potrzebne dla
bezpośredniego działania, ale nie rozjaśni i nie oczyści podłoża, czyli
dalszego planu; gdyż sama wola z niego wypływa i przezeń jest zasilana.
Podłoże ją żywi, a wola może sprężyć i znacznie wzmóc kryjące się w nim
potencjalne możliwości, ale nie zdoła nigdy oczyścić go, ani prześwietlić.
Prostota nie należy do intelektu i nie z niego się rodzi. Świadomie przyjęta,
prostota jest tylko przebiegłym przystosowywaniem się dla obrony przed
bólem i przed rozkoszą, jest zamykaniem się w sobie, które stwarza zamęt i
pogłębia różne konflikty. A tarcia i rozterki sprowadzają zawsze mrok,
zarówno wewnątrz nas jak i na zewnątrz. Jasność i prostota nie mogą iść w
parze z rozterką; tylko wolność od wszelkich konfliktów - a nie
przezwyciężanie ich - rodzi prostotę. To, co jest raz przezwyciężone, musi być
zwyciężane wciąż i wciąż od nowa, a więc rozterka przedłuża się bez końca.
Chcąc sobie zdać sprawę czym są rozterki i konflikty, trzeba zrozumieć
pragnienie.
Pragnienie może wyabstrahować z siebie obserwatora - tego który ma
rozumieć; ale takie rozszczepianie i uwznioślanie pragnień będzie tylko
odkładaniem rozumienia na przyszłość, zamiast wejścia w nie teraz, zaraz.
Obserwator i obserwowane nie są dwoma odrębnymi czynnikami; jest to
proces jednolity i tylko poznając doświadczalnie tą jednolitość, - tj. stopienie
się obu czynników, w jedno - możemy się oswobodzić zarówno od pragnień
jak od rozterek. Ale pytanie: jak można poznać fakt jedności tego procesu, nie
powinno w ogóle powstać. Musi to samo we stać; a staje się tylko wtedy, gdy
jesteśmy czujnie odbiorczy (passive awareness) wobec wszystkiego co w nas
zachodzi.
Nie można zrozumieć czym jest przeżycie spotkania z jadowitym wężem,
siedząc wygodnie w fotelu w swoim pokoju i tylko wyobrażając je sobie, lub
spekulując nad tym domniemanym faktem. Aby naprawdę spotkać węża
trzeba się odważyć wyjść poza miasto, poza jego sztuczne światła i
brukowane ulice i pójść śmiało w przyrodę.
Myśl może tylko pamiętać i rejestrować, ale nie jest w stanie doznać wolności
od rozterek, bowiem prostota, czyli przejrzystość, nie należą do dziedziny
umysłu.

I. 26. WRAŻENIA I ICH ODTWARZANIE


Gwar i zapachy miasta wdzierały się przez otwarte okno. W dużym
publicznym parku siedzieli ludzie w cieniu drzew i przeglądali ostatnie
wiadomości - te wszechświatowe plotki. Gołębie plątały się u ich nóg,
szukając smacznych okruchów, a dzieci bawiły się na trawnikach, po których
tańczyły cienie rozchwianych drzew.
Towarzysz mój był reporterem, bystrym i szybkim; prosił o wywiad ale poza
tym chciał również poruszyć pewne osobiste problemy. Gdy ukończył wywiad
dla pisma które przedstawiał, zaczaj mówić o swym fachu i jego wartości - nie
z punktu korzyści materialnych - a roli jaką odgrywa dziś na świecie. Był
człowiekiem zdolnym, sprytnym, nieprzeciętnym i zadufanym w sobie.
Przechodził szybko szczeble dziennikarskiej kariery i widział w niej dużą
przyszłość.
Intelekt nasz tak jest przeładowany wiadomościami, iż uniemożliwia nam
niemal całkowicie bezpośrednie doznawanie. Doświadczanie przyjemności
lub cierpienia jest bezpośrednie, indywidualne; ale interpretując je już się
wzorujemy na cudzym zdaniu, na społecznych i religijnych autorytetach. Sami
jesteśmy wytworem oddziaływujących na nas myśli i wpływów innych ludzi;
jesteśmy niejako tych wpływów wypadkową; kształtuje nas i niewoli religijna i
polityczna propaganda. Świątynia, kościół, meczet, wywierają na nas
nieustający nacisk, rzucają dziwny cień na nasze życie; a polityczne ideologie
tylko pozornie dają dużo materiału dla myśli. Propaganda i urabia nas i
niszczy. Zorganizowane wyznania są mistrzami propagandy, używają
wszelkich środków by ludzi przekonywać, a potem ich pod swym wpływem
utrzymać.
Jesteśmy kłębkiem zmąconych reakcji, a to co stanowi centrum naszego "ja"
jest równie niepewne jak obiecywana nam przyszłość. Same słowa mają dla
nas wprost niewiarogodne znaczenie; wywierają bezpośredni wpływ na
nerwy, i te wrażenia nerwowe są dla nas ważniejsze od treści która się
ukrywa pod symbolami. Obraz, symbol, dźwięk, sztandar nabierają
niebywałego znaczenia; czerpiemy siły nie z istoty rzeczy, a z podstawionych
zastępczych znaczeń. Czytamy o przeżyciach innych ludzi, obserwujemy jak
inni się bawią, cytujemy ich wypowiedzi, idziemy za ich przykładem. Panuje w
nas pustka, więc staramy się ją zapełnić słowem, wrażeniem, wyobraźnią,
nadzieją; ale pustka wciąż trwa.
Wszelkie powtarzanie czy odtwarzanie minionych wrażeń, choćby były pełne
miłych i szlachetnych wzruszeń, nie może byś doznawaniem; a ciągłe
powtarzanie tego samego rytuału, tych samych słów, czy modlitw, jest jeno
wrażeniowo przyjemnym odczuciem, któremu lubimy nadawać wzniosłe
miana. Ale doznawanie to nie wrażeniowe odczucia; te emocjonalno-
wrażeniowe reakcje muszą ustąpić wkrótce przed tym co jest; zaś tego co
jest nie da się zrozumieć przy pomocy wrażeń jedynie. Zmysły nasze biorą w
tym udział, ale rozumienie czy doznawanie dzieje się poza i ponad zmysłami;
wrażenia staja się ważne dopiero gdy doznawanie mija, wtedy to słowa
nabierają dużego znaczenia, a wpływ symboli nadmiernie wzrasta; wówczas
nawet taki gramofon słowny może nas zachwycać.
Doznawanie zachodzi w jednej chwili i kończy się; nie ma ciągłości, nie
przedłuża się; to, co można rozciągnąć w czasie i przedłużyć należy zawsze
do dziedziny wrażeń, na jakimkolwiek poziomie by się pojawiały. Powtarzane
wrażenia mogą się pozornie wydawać nowym przeżyciem, ale w istocie nie są
one nigdy nowe. Nowe jawi się tylko w lotnej chwili doznawania, a to jest
możliwe dopiero wówczas gdy żądza wrażeń i poszukiwanie silnych przeżyć
doszczętnie w nas zagasną.
Chęć powtarzania jakiegoś przeżycia jest charakterystyczną, a zawsze
ograniczającą cechą żądzy wrażeń, jest ich składową częścią; a wzbogacanie
pamięci jest tylko ich ekspansją. Chęć powtórzenia jakiegoś doświadczenia
czy co własnego, czy cudzego, prowadzi do zaniku wrażliwości, do martwoty.
A powtarzanie prawdy staje się fałszem. Prawdy nie można powtarzać ani jej
propagować, czy też używać dla jakiegoś celu. To, co się daje używać i
powtarzać jest pozbawione życia, mechaniczne, statyczne. Tylko rzeczy
martwej można używać, ale nie prawdy. Można zaprzeczyć prawdzie, zabić
ją, a wtedy jej używać, ale wówczas nie jest to już prawda. Propagandyści nie
dbają o poznawanie prawdy, obchodzi ich tylko uchwycenie w organizacyjne
karby wrażeniowych emocji ludzi, w religijnej czy politycznej, społecznej czy
osobistej dziedzinie. Propagandysta - religijny czy świecki - głosić Prawdy nie
może nigdy.
Doznawanie przychodzi gdy żądza wrażeń wypali się do cna, gdy wszelkie
określanie i nadawanie nazw ustaje. Nie ma myśli bez słów, procesu
myślowego bez werbalizacji, kto jest w nią wplątany jest niewolnikiem ułudy
pożądań.

I. 29. MEDYTACJA
Gość mój mówił iż przez wiele lat uprawiał to, co nazywał medytacją; trzymał
się pewnych metod po przestudiowaniu licznych na ten temat książek;
przebywał również pewien czas w klasztorze gdzie rozmyślano po parę
godzin dziennie. Stosunek jego do tych spraw nie był sentymentalny, nie
rozczulał się też nad dziejami swych wysiłków i ofiar. Mówił że po wielu latach
praktyki zdobył w pewnym stopniu opanowanie umysłu, jednak i teraz zdarza
się czasem że myśl wymknie się z pod jego kontroli; nie znajduje też żadnej
radości w swej medytacji; a owe dobrowolnie narzucone sobie dyscypliny
czynią go nieco oschłym i surowym. Nieraz ogarnia go zniechęcenie do tego
wszystkiego. Należał do kilku tzw. religijnych zrzeszeń, ale teraz porzucił je i
samodzielnie szuka Boga, którego znalezienie wszystkie one obiecywały. Ale
lata mijają, starzeje się i poczyna się czuć znużony.
Prawdziwa medytacja ma dużą wagę, bo oczyszcza umysł, a jeśli nie umie on
odsuwać myśli i pozostawać pusty, nie może się nigdy odnowić. To, co
nieprzerwanie trwa - więdnie i martwieje. Umysł po prostu wiotczeje i zużywa
się przez nieustanne powtarzanie tych samych myśli, przez tarcia przy
niewłaściwym jego używaniu, przez pobudliwość wrażeniowo-nerwową, która
go stępia i nuży. Opanowanie umysłu nie jest tak ważne jak przekonanie się
co stanowi jego zainteresowania. Nasze "ja" - umysł - to kłębek sprzecznych
zainteresowań, a to co nazywamy koncentracją - poddaniem go dyscyplinie -
jest jeno zasilaniem jednego zainteresowania, by mogło wziąć górę nad
innymi. Wszelka dyscyplina jest wzbudzaniem oporów, a gdzie jest opór tam
nie ma rozumienia.
Opanowany umysł nie jest nigdy wolny, a tylko wolność umożliwia
odkrywanie. Trzeba dużej bezpośredniości aby móc odkrywać ruchy naszej
psychiki - naszego "ja" na każdym z poziomów jego przejawiania się. Choć
niektóre odkrycia mogą wcale nie być przyjemne, jednak wszystkie ruchy
naszej psychiki trzeba odsłonić, zdemaskować i zrozumieć; a wszelkie
dyscypliny i metody niweczą bezpośredniość dla odkrywania konieczną.
Wszystkie one, choćby najdoskonalsze, urabiają myśl wedle pewnego wzoru i
ją zatrzymują w pewnym schemacie. Umysł dostosowuje się do tego w co
ćwiczenia go wdrożą, ale to na czym się wzoruje nie może być Prawdą.
Metody i dyscypliny są narzuconą rutyną, więc nigdy nie mogą dopomóc w
obnażaniu siebie. Mogą one wzmocnić umysł w dążeniu do celu, ale ów cel
będzie jeno obrazem rzutowanym przez nasze "ja", więc nie może być
Rzeczywistym. Wyobrażamy sobie Prawdę, Rzeczywiste, na swe własne
podobieństwo, a metody i dyscypliny ten obraz używotniają.
Tylko w odkrywaniu może być prawdziwa radość; w nieustannym odsłanianiu
- od chwili do chwili - wszystkich ścieżek naszego "ja", wszystkich jego
ruchów - myśli, uczuć, reagowań. A to "ja", na jakimkolwiek poziomie działa,
nie przekracza nigdy granic umysłu. Wszystko cokolwiek myśl jest w stanie
pomyśleć zachodzi w jego obrębie; nie może on pomyśleć nic co by nie
stanowiło cząstki jego natury; nie można myśleć o nieznanym, o
niewiadomym. Nasze "ja" w każdej sferze swego działania pozostaje zawsze
w dziedzinie znanego: a choć istnieje wiele warstw psychiki o których
powierzchniowa codzienna nasza świadomość nic nie wie, niemniej przeto
wszystkie one znajdują się w obrębie poznawalnego.
Ruchy i reakcje naszego "ja" przejawiają się i odsłaniają w stosunku naszym
do zjawisk i ludzi, a gdy te stosunki nie zamykają się w ramach przyjętych
form i konwencjonalizmu, dają nam świetną sposobność do odkrywania
siebie. Stosunki te bowiem są zawsze wyrazem naszego "ja"; a chcąc jego
reagowania zrozumieć trzeba zdawać z nich sprawę i bacznie je obserwować
- ale bez żadnej chęci wartościowania ani wyboru, gdyż sam wybór jest
podkreślaniem jednego zainteresowania w przeciwstawieniu do innego. Ta
czujna czysta świadomość (awereness) jest rozpoznawaniem zmiennych
ruchów naszego "ja", bez rozszczepiania go na obserwatora i obserwowane.
A gdy tak patrzymy, wówczas umysł oswobadza się od wszystkiego co zebrał,
staje się pusty; "ja" - ów gromadzący podmiot - przestaje istnieć. Wszystko co
się uzbierało i przechowało, wszystkie wspomnienia, i obrazy pamięci
stanowią właśnie nasze "ja"; nie jest ono jakąś odrębną od nagromadzonych
dóbr istnością. "Ja" oddziela się od swych charakterystycznych cech,
wyodrębnia się jako obserwator, czuwający, zarządca, by tym skuteczniej się
zabezpieczyć i nadać sobie trwałość wśród wszystkiego co jest zmienne i
przemijające. A tylko jednolite, integralne doznawanie oswobadza nas od
dwoistości.
W tym jednolitym stanie ogarniamy rozumieniem, w momentalnym błysku,
całkowity proces stanowiący naszą psychikę, zarówno powierzchniową,
dostrzegalną, jak i ukrytą, i to od razu w jej całokształcie, a nie częściowo i
ułamkami. Wtedy sny, jak i codzienne nasze czynności stają się procesem
dalszego oswobadzania się, opróżniania psychiki od balastu przeszłości. A
umysł, aby móc coś przyjąć musi być zupełnie pusty; ale sama chęć
opróżnienia go, po to by mógł coś otrzymać, jest znaczną przeszkodą, jakże
często zakorzenioną w naszej naturze; to również należy wszechstronnie, a
nie jednopoziomowo zrozumieć. Żądza przeżyć musi całkowicie się wypalić, a
to może się stać gdy doznający nie żywi się doświadczeniami i ciągłą o nich
pamięcią.
Umysł musi być oczyszczony, nie tylko w swych świadomych ale i w
głębszych ukrytych warstwach; musi wyrzucić z nich wszystko, a to się
dokonuje gdy przestajemy nadawać imiona każdej rzeczy, każdemu zjawisku
i przeżyciu; gdyż nazywanie - określanie tym czy innym terminem - wzmacnia
trwałość istnienia tego, który przeżywa, zasila jego pragnienie ciągłości,
używotnia jego jednostkową, wyodrębniającą się pamięć. Trzeba w głębokiej
ciszy ogarnąć świadomością cały ten proces nazywania i zrozumieć go
wszechstronnie.
Nadajemy nazwy zjawiskom i przeżyciom nie tylko po to aby się
porozumiewać z innymi, ale także aby przeżyciom naszym dodać wagi i
trwałości, aby je łatwo było odtworzyć w pamięci, a więc i powtórzyć. Ów
proces nazywania musi ustać, i to nie tylko na powierzchni naszej psychiki,
ale aż do głębi, we wszystkich warstwach jej wewnętrznej struktury. Jest to
zadanie trudne, zarówno do zrozumienia jak i do wykonania; albowiem całe
nasze świadome życie składa się z procesów nazywania, nadawania imion i
terminów doświadczeniom, z rejestrowania ich i skrzętnego przechowywania
w pamięci, żeby potem w nią sięgać dla poznawania i określania dalszych
przeżyć. Właśnie ten proces żywi i zasila tą ułudną, iluzoryczną istność - tj.
tego który doznaje - nadając mu jakby oddzielne od przeżyć i doznań
istnienie. Tam gdzie myśl ustaje tam i myśliciel znika. To myśli stwarzają
myśliciela, a ten się od nich wyodrębnia by nadać sobie trwałość i ciągłość
istnienia, bo same myśli są zmienne i nietrwałe.
Wolność nastaje gdy cała nasza istota, zarówno w swych powierzchniowych
jak i głębinowych warstwach zostaje oswobodzona od przeszłości, od tego co
było. Wola jest wyrazem pragnienia; gdzie jest działanie woli, gdzie robimy
wysiłek dla zdobycia niezależności i oswobodzenia się od wszystkiego co
przeszłe, tam nie może zaistnieć prawdziwa wolność, tam istotne
oczyszczenie całej naszej psychiki nie jest możliwe. Gdy wszystkie, tak liczne,
warstwy naszej świadomości są w całkowitym spokoju, przeniknięte głęboką
ciszą, wówczas, ale dopiero wówczas, niezmierzone może się pojawić. A
wraz z nim owo szczęście, które jest poza czasem i twórczość która niesie
odnowienie.

I. 30. ZŁOŚĆ
Nawet na tej wysokości upal był nieznośny. Wszystkie okiennice były
rozpalone. Równy warkot motoru był niemal kojący i wielu pasażerów
drzemało w swych fotelach. Ziemia daleko w dole pod nami skrzyła się w tym
upale niekończącym się brązem, przeplatanym od czasu do czasu łatami
zieleni. Wkrótce lądowaliśmy; żar stał się prawie nie do zniesienia, była to
prawdziwa męka; nawet w cieniu budynku zdawało się że głowa pęknie. Był
to środek lała, a kraj prawie pustynny. Wznieśliśmy się niebawem znów,
samolot wzbijał się coraz wyżej, chcąc dotrzeć do strefy świeżych wiatrów.
Pilot podciągał maszynę wyżej i wyżej.
Dwóch nowych pasażerów zajęło przeciwległe miejsca. Rozmawiali tak
głośno iż musiało się słyszeć każde słowo. Zaczęli mówić dość spokojnie, ale
wkrótce głosy nabrzmiały gniewem; były to pretensje i urazy tak częste w
zażyłych stosunkach. Tak się unosili iż zapominali że nie są sami, reszta
pasażerów dla nich nie istniała, w swym zacietrzewieniu nie widzieli nikogo po
za sobą.
Złość i gniew mają zawsze tą cechę izolowania ludzi; podobnie jak smutek
oddzielają nas od innych, i, przynajmniej na pewien czas, przecinają wszelką
możliwość porozumienia. Gniew daje nam chwilowo swoista siłę i żywotność,
właśnie dzięki temu oddzieleniu się i jakby odrzuceniu w siebie; ale tai się w
nim także jakaś dziwna rozpacz. Odosobnienie jest zawsze rozpaczą. Złość
wyrażająca się rozczarowaniem, zazdrością, chęcią dokuczenia komuś, jest
gwałtownym wyładowaniem energii, które nam chwilowo sprawia przyjemność
bo usprawiedliwiamy w nim siebie. Gdy potępiamy innych kryje się w tym
zwykle usprawiedliwianie siebie. Bez pewnego rodzaju zadowolenia z własnej
osoby - cnoty swojej, czy prawości - lub też odwrotnie: bez poniżania czy
niedoceniania siebie, czymże jesteśmy? Używamy wszelkich środków dla
samoutwierdzenia; a gniew jak i nienawiść są jednym z najłatwiejszych po
temu sposobów. Zwykłe rozgniewanie się - nagły wybuch gniewu o którym w
chwilę później się zapomina - jest jednak czymś zupełnie innym aniżeli
świadomie żywiona i myślą zasilana złość, która szuka sposobności by
dokuczyć, zranić, zaszkodzić. Zwykłe zirytowanie się może mieć po prostu
fizjologiczne przyczyny, które łatwo usunąć; ale złość wyrastająca z
psychologicznego podłoża jest o wiele bardziej złożona i trudniejsza do
zrozumienia, a co za tym idzie i do pozbycia się jej.
Większość z nas nie ma nic przeciw wybuchom gniewu, znajdujemy dla nich
zawsze jakieś usprawiedliwienie. Dlaczegóż nie mamy się oburzać gdy np.
ktoś źle postępuje w stosunku do kogoś, albo nas samych? l powstaje w nas
gniew tak zwanego "świętego oburzenia". Nigdy nie stwierdzamy po prostu
"jestem zły" i koniec; a wchodzimy w wielce złożone tłumaczenia przyczyn
naszego gniewu, czy oburzenia. Nigdy nie przyznajemy że ogarnia nas
zazdrość czy gorycz, a staramy się od razu wytłumaczyć je i usprawiedliwić.
Mówimy że miłości zawsze towarzyszy zazdrość, lub że postępowanie czyjeś
zupełnie słusznie nas rozgoryczyło.
I właśnie takie wyrozumowane tłumaczenie słowne, czy też myślowe,
podtrzymuje i zakorzenia w nas złość, nadając jej celowość i siłę.
Tłumaczenie, ciche czy głośne, staje się jakby tarczą, zasłoną która chroni
nas przez koniecznością ujrzenia siebie takimi jakimi jesteśmy. Lubimy aby
nas chwalono, miłe nam są pochlebstwa, wciąż się czegoś dla siebie
spodziewamy, a gdy to nie przychodzi czujemy się rozczarowani, budzi się w
nas gorycz lub zawiść. l wówczas gwałtownie albo spokojnie obwiniamy
kogoś innego, mówimy że to on jest winien naszemu rozgoryczeniu.
I ten inny staje się bardzo ważny, bo od niego zależy nasze samopoczucie,
radość, siła; dzięki niemu coś osiągamy, spodziewamy się jakiegoś dla siebie
wypełnienia; więc tak niezwykłą nadajemy mu wagę, że musimy go chronić,
posiadać. I oto on staje się naszą ucieczką przed sobą; a gdy nagle czujemy
się odrzuceni w siebie z powrotem, ogarnia nas lęk spojrzenia we własny stan
i ten strach zmienia się w złość, która różne przybiera formy - zawodu,
rozczarowania, pretensji, goryczy, zazdrości, itp.
Żywienie przez dłuższy czas złości w postaci żalu czy pretensji do kogoś,
wymaga antidotum, neutralizującego czynnika w postaci przebaczenia; ale
owo narastanie złości jest o wiele bardziej znaczące i ważkie niż
przebaczenie. Przebaczenie staje się zgoła niepotrzebne tam, gdzie się nie
gromadzi złość; a jest niezmiernie ważne tam, gdzie rośnie pretensja, uraza,
żal. Natomiast gdy nie ma poczucia krzywdy, ani też upodobania w
pochlebstwach, a jednocześnie i twardej obojętności, rodzi się samorzutnie
współczucie i miłosierdzie.
Żadne działanie woli nie może nas uwolnić od złości, gdyż w samej woli kryje
się gwałtowność. Wola wykwita z pragnień, z żądzy stania się czymś; a
pożądanie w samej swej naturze jest zdobywcze i władcze. Tłumić złość
wysiłkiem woli to przenosić ją tylko na inną płaszczyznę, nadając jej inne
miana, ale to nie zmienia faktu iż pozostaje ona tym czym była. tj. tym samym
gniewem.
Aby się uwolnić od gniewu - co nie oznacza bynajmniej kultywowania jego
odwrotności w postaci łagodnej słodyczy - trzeba przede wszystkim
zrozumieć pożądanie. Nie istnieje żaden duchowy element zastępczy,
stanowiący przeciwwagę pożądania; toteż nie można pożądań ani tłumić, ani
uwznioślić.
Musi w nas powstać ciche i bezstronne - nie przechylające się na żadną
stronę w wyborze - zdawanie sobie sprawy (awareness) z pożądań, a ta,
niejako odbiorcza ich świadomość, zmieni się w bezpośrednie doznawanie,
bez podmiotu, bez doznającego, który swoim przeżyciom nadaje imiona i
nazwy.

I. 32. ODDZIELNOŚĆ
Był to drobny, agresywny człowieczek, profesor na jednym z uniwersytetów.
Tyle się naczytał że trudno mu było rozpoznać gdzie się zaczynały jego
własne myśli, a gdzie się kończyły cudze. Opowiadał iż przez długi czas był
zapalonym nacjonalistą i dość dużo z tego powodu wycierpiał; był również w
swoim czasie bardzo nabożny, ale teraz odrzucił cały ten balast i - dzięki
Bogu - był wolny od takich przesadów.
Dowodził, z dużą dozą namiętności, iż wszystkie psychologiczne wykłady i
dyskusje tylko otumaniają ludzi, gdyż najważniejszą rzeczą, jest ekonomiczna
reorganizacja społeczeństwa; wszak człowiek żyje przede wszystkim
chlebem, a dopiero potem może cieszyć się wszystkim innym. Musi przyjść
gwałtowna rewolucja, by stworzyć nowe społeczeństwo, w którym zapanuje
całkowita równość; jakość użytych po temu środków nie ma żadnego
znaczenia, byle osiągnąć cel. Jeśli zajdzie potrzeba - mówił - będziemy
umyślnie siać chaos i zamęt, a potem uchwycimy władzę w swe ręce i
wprowadzimy na świecie właściwy społeczny ład. Kooperacja jest rzeczą
konieczną, a wszelki wyzysk przez jednostki musi raz na zawsze ustać.
Dużo mówił o przyszłości, którą - jak twierdził - doskonale widzi; człowiek jest
wytworem środowiska, więc urobi się go odpowiednio dla owej przyszłości, i
poświęci się wszystko dla tego nowego społeczeństwa, które się już wkrótce
wytworzy. Cóż znaczy, - mówił - niszczenie ludzi teraźniejszych, wobec
wielkiej przyszłości, którą tak dobrze znamy!
Można studiować historię i dowolnie oświetlać historyczne fakty, zależnie od
naszych przekonań i przesądów; ale twierdzić że się zna przyszłość to być
całkowicie pod władzą ułudy. Człowiek nie jest wytworem tylko jednej
kategorii wpływów, jest on istotę niezmiernie złożoną, a podkreślanie jednych
wpływów z pominięciem lub pomniejszaniem działania innych, grozi utratą
równowagi, co musi wywołać jeszcze większy chaos i mękę. Psychika
człowieka przedstawia proces złożony, wielostronny i niepodzielny.
Całokształt jego istoty musi być wzięty pod uwagę i zrozumiany, a nie tylko
cząstka, choćby w danej chwili wydawała się nam niezmiernie ważna.
Poświęcanie teraźniejszości dla przyszłości jest szaleństwem ludzi upojonych
żądzą władzy, a władza jest zgubna. Ludzie ci uzurpują prawo do kierowania
losami innych, oni to już dziś stworzyli uprzywilejowaną klasę nowych
arcykapłanów.
Środki i cel nie są czymś od siebie oddzielnym, stanowią jedno łączne
zjawisko; środki stwarzają cel; gwałt nigdy nie zrodzi pokoju; policyjne
państwo nie wychowa pokój miłującego obywatela, a przymus nie sprowadzi
wolności. Społecznej równości nie ustanowią wszechwładne rządy jednej
partii, nie wyda jej również dyktatura. Wszystko to jest jasne i oczywiste.
Oddzielności jednostki nie zniweczy jednoczenie się jej i utożsamienie z
zespołem czy z ideologią; identyfikowanie się z czymś poza sobą, czyli
podstawianie jakichś zastępczych wartości nie rozwiąże problemu; nie da się
też poczucia oddzielności stłumić. Tłumienie albo podstawianie czegoś
zastępczego by to poczucie osłabić lub zagłuszyć, może działać tylko przez
pewien czas, a potem wybucha ono ze zdwojoną siłą. Lęk może je na chwilę
odsunąć w cień, ale samo zagadnienie będzie nadal trwać. A nie idzie tu o to,
jak się pozbyć tego zmysłu oddzielności, a raczej idzie nam o zbadanie
dlaczego każdy z nas nadaje mu tak duże znaczenie. Ci sami ludzie którzy
chcą zaprowadzić równość w społeczeństwie, swymi władczymi czynami
wywołują jeszcze większe podziały.
Mój sąsiad jest czymś innym ode mnie, a ja czymś różnym od innych ludzi, to
jest fakt; ale dlaczego nadajemy temu poczuciu odrębności, wraz ze
wszystkimi fatalnymi jego skutkami, tak duże wagę? Choć mamy wszyscy
wiele wspólnych cech i podobieństw, jesteśmy zarazem inni i do siebie
niepodobni; i właśnie ta inność, ta odmienność wydaje się każdemu z nas
rzeczą tak doniosłą; cenimy tę inność - rodziny, imienia, własności, i tę
świadomość że jesteśmy odrębną jednostką. Ten zmysł rozdzielności, to
wybujałe poczucie indywidualizmu wyrządziły już tak wiele szkody i zła, że
zrodziło się w nas, przez reakcję, pragnienie zespołowej pracy, wspólnej akcji,
nawet gotowość poświęcenia jednostki na rzecz całości itp. Zorganizowane
religie próbowały już niejednokrotnie poddawać wolę jednostek jakiejś
nadrzędnej całości: a teraz partie polityczne biorąc na siebie zadania
państwa, robią wszystko co się da by jednostkę indywidualne ograniczyć i
zniwelować.
Dlaczego tak się uporczywie trzymamy tego poczucia oddzielności? Wrażenia
nasze są odrębne, a najczęściej żyjemy wrażeniami, sami jesteśmy niejako
pasmem wrażeń; gdy odebrać nam przyjemne czy smutne wrażenia cóż z
nas pozostanie? To one są dla nas tak ważne, a identyfikujemy je z
odrębnością naszej osoby. Życie prywatne i obywatelskie - społeczne -
dostarczają nam różnych odmiennych wrażeń, skupiających się na
rozmaitych poziomach, a gdy się one ze sobą nie zgadzają następuje starcie.
A że wrażenia i emocje, czy to w życiu prywatnym czy publicznym,
przeciwstawiają się sobie zawsze, bo w samej ich naturze tkwią sprzeczności,
przeto zderzenie jest nieuniknione. Dopóki pragniemy zdobyć władzę, lub też
posiąść pokorę, zderzenia i starcia z konieczności będą trwać, a one właśnie
stwarzają nie kończące się prywatne i społeczne udręki. Nieustanne
pragnienie stania się kimś większym - wywyższenia się, - lub odwrotnie kimś
nieznacznym i niezauważanym, daje nam poczucie odrębności i nieodłącznej
od niej oddzielności.
Jeśli potrafimy stanąć przed tym faktem twarzą w twarz, odważnie weń
spojrzeć i wniknąć, nie potępiając przy tym ani usprawiedliwiając, odkryjemy
że przecie wrażenia emocjonalne nie stanowię całości naszego życia.
Wówczas umysł jako pamięć - a pamięć należy także do dziedziny
wrażeniowo-emocjonalnej - uspokaja się, uśmierzają się jego rozterki i
dopiero gdy w nim zapanuje prawdziwy spokój, pojawia się możliwość
kochania bez powrotu ku sobie, bez poczucia "ja" i "moje". A bez tej miłości
kolektywne działanie będzie zawsze przymusem, który rodzi wciąż nowe
antagonizmy i strach, co też jest głównym podłożem jednostkowych i
społecznych nieszczęść i walk.

I. 33. WŁADZA
Był to człowiek ubogi ale zdolny i rozsądny; zdawał się chętnie poprzestawać
na tym co posiadał, nie był też obciążony rodziną. Często do mnie zachodził
by podyskutować i podzielić się swymi marzeniami o przyszłości; był zawsze
ochoczy i pełen zapału, skromny w swych potrzebach i rozrywkach, chętny w
oddawaniu ludziom drobnych usług. Twierdził ze nie nęcą go pieniądze ani
wygodne życie, ale z lubością snuł plany co by zrobił gdyby miał duże środki,
jak pomagałby tej czy innej dobrej sprawie, założyłby np. wzorową szkołę, itp.
Wyglądał na marzyciela; łatwo unosił się własnym entuzjazmem i dawał się
porywać przez zapał innych.
Przeszło parę lat. Pewnego dnia znów mnie odwiedził; ale nie był to już ten
sam człowiek. Dziwna zaszła w nim zmiana. Znikł marzycielski wyraz oczu,
był to dziś człowiek praktyczny i trzeźwy, szorstki w wypowiadaniu swych
przekonań, surowy niemal brutalny w sądach. W licznych podróżach podczas
ostatnich lat zdobył wyszukaną ogładę i spryt, umiał też wywierać na ludzi
pewien urok gdy mu na tym specjalnie zależało. Odziedziczył niemałą sumę,
którą mu się udało parokrotnie powiększyć, i ... stał się innym człowiekiem.
Rzadko teraz do mnie zachodzi, a gdy się czasem spotykamy jest daleki i
zamknięty w sobie.
Zarówno ubóstwo jak i bogactwo stanowią więzy. Człowiek wciąż pamiętający
o tym że jest ubogi, albo bogaty, staje się igraszką warunków i okoliczności. l
jeden i drugi łatwo się deprawują, gdyż obaj gonią za tym, co zawsze
demoralizuje tj. za władzą. Władza ma o wiele większy na człowieka wpływ
aniżeli własność, większą przedstawia siłę niż bogactwo i ideologie.
Wprawdzie te ostatnie dają nam władzę, ale można jedno i drugie odrzucić, a
nie pozbyć się wcale żądzy władzy. Władzę nad ludźmi można zdobyć
różnymi sposobami - cnotliwością, prostotą życia, wyrzeczeniem, albo też
przy pomocy politycznych partii; ale są to tylko środki zastępcze i nie powinny
nas łudzić. Pożądanie stanowiska, sławy, wpływu, - czyli władzy - władzy
które się zdobywa zarówno agresywnością jak pokorą, ascetyzmem jak
wiedzą, wyzyskiem czy zaparciem się siebie - jest w nas subtelne, nieodparte,
niemal instynktowne. Powodzenie, w jakiejkolwiek formie, daje zawsze
władzę, a porażki są jeno przeciwieństwem powodzenia. Władza i
powodzenie czynią z nas niewolników, a to jest zaprzeczeniem cnoty.
Prawdziwa cnota niesie wolność; ale nie jest ona czymś co się da zdobywać.
Każde powodzenie, indywidualne czy zbiorowe, staje się środkiem do
zdobycia władzy. Trzeba nam więc unikać powodzenia światowego, jak i
mocy która płynie z samoopanowania i ascezy, gdyż jedno i drugie wypacza
rozumienie. Żądza powodzenia zaprzecza "ubóstwu ducha", a bez pokory
jakże by się mogło zrodzić rozumienie? Człowiek któremu świetnie się
powodzi staje się twardy, ciasny i egocentryczny; przygniata go poczucie
własnej ważności, licznych odpowiedzialności jakie niesie, zdobyczy i
wspomnień.
Trzeba być wolnym zarówno od własnowolnie przyjmowanych zobowiązań,
jak i od brzemienia osiągnięć, bowiem to, co jest obarczone jakimś ciężarem
nie może być chyże i bystre, a rozumienie wymaga szybkiego i giętkiego
umysłu. Ludzie którym się wszędzie świetnie powodzi nie poznają
miłosierdzia, albowiem nie są zdolni odkryć największego piękna życia jakim
jest miłość.
Żądza powodzenia jest pewną formą pożądania władzy i chęci rządzenia;
rządzić znaczy posiadać; a posiadanie prowadzi do izolowania się. I właśnie
tego wyodrębniania się, czyli oddzielania od innych większość z nas pragnie,
poszukuje go przez pracę, stosunki z ludźmi, imię, ideologie. W odosobnieniu
jest pewna siła, ale ten rodzaj siły wytwarza zawsze tarcia, antagonizmy,
cierpienie; bo odosobnienie się wynika z lęku, a strach kładzie kres wszelkim
żywym pomiędzy ludźmi stosunkom. A powinny one prowadzić do
prawdziwego obcowania; czy są one miłe czy ciężkie dają nam zawsze
sposobność do zapomnienia o sobie, o naszym "ja". Odosabnianie się to
właśnie przejaw "ja" - naszej małej osobowości - a każdy jej ruch niesie tarcia
i udręki.

I. 34. WIERNOŚĆ ZASADOM


Przed domem ścielił się skrawek trawnika obrzeżony jaskrawymi kwiatami,
znakomicie utrzymany wielkim staraniem, bo słońce z całej mocy wypalało
trawę i kwiaty. Za tym uroczym ogródkiem ciągnęły się domy, a dalej
połyskiwało niebieskie morze z białym żaglem. Z okna rozpościerał się widok
na ogród, domy i szczyty drzew. Wczesnym rankiem i wieczorem morze
przyjemnie koiło wzrok. W ciągu dnia jaskrawy odblask od wody trudny był do
zniesienia; lecz żagiel nie znikał nawet w samo południe. Słońce o zachodzie
zatapiało się w falach, znacząc czerwono lśniącą smugę. Bez zmierzchu, nad
horyzontem zapalała się wieczorna gwiazda i rychło nikła. Tuż przed
odejściem wieczoru zjawiał się cienki sierp młodego księżyca i zaraz także
pogrążał się w ruchliwym morzu. Nad wodami zapadały ciemności.
Mówił długo o Bogu, o swych porannych i wieczornych modlitwach, postach,
ślubach, o palących żądzach. Wyrażał się jasno i precyzyjnie. Bez wahań
znajdował właściwe słowa. Umysł miał doskonale wyćwiczony, jak tego
wymagał jego zawód. Oczy błyszczały bardzo przytomnie, choć była w nim
jakaś sztywność. Z całej postawy przebijała nieustępliwa stanowczość i brak
giętkości. Czuło się jego potężną wolę i choć się łatwo uśmiechał, wola nie
traciła napięcia, czujna i dominująca. Życie miał bardzo uregulowane, a od
swych ustalonych nawyków odstępował tylko z rozmysłem. Bez woli -
powiedział - nie ma cnoty; wola jest konieczna, aby przełamać zło. Walka
dobra ze złem jest ustawiczna i tylko wola może utrzymać zło w szachu. Miał
też w sobie pewną subtelność, bo uśmiechał się, patrząc na trawnik i barwne
kwiaty, lecz nigdy nie pozwalał swemu umysłowi zapuszczać się poza granice
zakreślone przez wolę. Chociaż starannie unikał ostrych słów, gniewu i
wszelkich przejawów zniecierpliwienia, jego wola nadawała mu szczególny
rys gwałtowności. Piękno gotów był zaakceptować, jeśli zgadzało się z jego
planami; lecz zawsze w tle był lęk przed zmysłowością i związanym z nią
bólem, nad którym starał się zapanować. Był oczytany i gładki w obejściu,
lecz jego wola towarzyszyła mu jak cień.
Wierność zasadom nigdy nie może być prosta; wierność zasadom jest
pożywką dla woli, a wola nie potrafi odsłonić obyczajów jaźni.
Poznawanie siebie nie jest wynikiem działania woli. Samopoznanie zjawia się,
gdy obecna jest czujność na reakcje wobec tego co życie niesie. Wola odcina
te spontaniczne reakcje, a tylko one mogą ujawnić strukturę jaźni. Wola
stanowi samą istotę pragnienia; jest przeszkodą w jego zrozumieniu. Wola
nigdy nie może być bierna; a tylko w bierności, w czujnej ciszy może pojawić
się prawda. Konflikt ma miejsce zawsze między pragnieniami, na każdym
możliwym ich poziomie. Umacnianie jednego pragnienia wobec innych rodzi
tylko narastający opór, a opór ten jest wolą. Zrozumienie nigdy nie może
nastąpić dzięki przeciwstawianiu się. Ważne jest nie to, aby pokonać jakieś
pragnienie, lecz to, aby pragnienie zrozumieć.
Pragnienie aby osiągnąć, zyskać coś, jest podłożem dla wierności zasadom;
a to dążenie, powierzchowne czy głębokie, sprzyja przystosowywaniu się, co
jest zaczątkiem lęku. Lęk ogranicza samopoznanie do tego co już zostało
doświadczone i tak ginie sposobność wyjścia poza doświadczenie. Powstaje
w ten sposób ograniczona samowiedza, która poszerza tylko i pogłębia
poczucie 'ja', przenosząc je z czasem na coraz to inne poziomy, a konflikt i
ból wciąż trwają.
Możesz z rozmysłem zapomnieć o sobie, czy zatracić się w jakiejś
działalności, w uprawianiu ogrodu, w ideologii, w rozniecaniu w
społeczeństwie ostrych nastrojów wojennych; lecz oto utożsamiłeś się z
krajem, z ideą, z działalnością, z bóstwem. Im bardziej wzniosłe
utożsamienie, tym szczelniejsza zasłona okrywa twój konflikt i ból. Owo
pragnienie zjednoczenia się z wybranym przedmiotem rodzi właściwy dla
wierności zasadom konflikt, który zupełnie zaprzecza prostocie. Możesz
posypywać głowę popiołem, ubierać się bardzo skromnie, zostać żebrzącym
pielgrzymem, jednak nie na tym polega prostota.
Prostota i wierność zasadom nie mogą iść nigdy w parze. Ktoś kto się z
czymś utożsamił, na jakimkolwiek poziomie, może być temu wierny, lecz nie
jest prosty. Wola bycia kimś jest wręcz przeciwieństwem prostoty. Prostota
pojawia się wraz z wolnością od zachłannego dążenia do osiągnięć.
Osiągnięcie polega na utożsamieniu się, zaś utożsamianie się jest wyrazem
woli.
Prostota to czujna, bierna uważność, w której nie ma miejsca na obserwatora
utrwalającego w pamięci obserwację. Samo - analiza uniemożliwia tego
rodzaju negatywną czujność; w przypadku analizy obecny jest zawsze motyw
- aby być wolnym, aby zrozumieć, aby coś uzyskać - a to pragnienie jedynie
umacnia świadomość odrębnego 'ja'. Także introspekcyjne wnioski
unieruchamiają nurt poznawania jego natury.

I. 36. SŁOWA
Był bardzo oczytany, a choć niezamożny, uważał się za bogatego w wiedzę, i
to mu dawało niemało radości. Dużo czasu spędzał nad książkami, chętnie
też przebywał sam ze sobą. Żona go odumarła, a dwoje dzieci umieścił u
krewnych; był niemal zadowolony z takiego obrotu rodzinnych spraw,
oszczędzało mu to kłopotów i trosk. Był dziwnie samowystarczalny,
niezależny i spokojnie stanowczy. Przybył z daleka aby omówić kwestię
medytacji, a zwłaszcza używania pewnych sanskryckich strof, których ciągłe
powtarzanie znacznie pomagało - jego zdaniem - w uspokojeniu umysłu.
Twierdził również iż w samych słowach kryje się pewna magia, ale trzeba je
właściwie wymawiać i odpowiednio śpiewnie recytować. Zostały nam
przekazane z pradawnych czasów; samo piękno tych słów w ich przedziwnym
rytmie i kadencji wytwarzało atmosferę niezmiernie dla skupienia pomocną.
I poczuł śpiewać. Miał głos przyjemny, głęboki i miękki, czuło się w nim
rozmiłowanie w słowach i treści intonowanych strof. Śpiewna recytacja
płynęła swobodnie zdradzając długą praktykę, i wielką żarliwość. Porywał go
ten śpiew, zatracał się w nim, wszystko inne przestawało dlań istnieć.
A z pola dobiegł głos fujarki, nieśmiały, niewprawnie dobywany, ale jasny i
czysty. Grajek siedział w głębokim cieniu rozłożystego drzewa, a za nim w
oddali rysowały się przymglone kontury gór. Dalekie milczące góry, te strofy
rytmiczne, i głos fujarki zdawały się spotykać i spływać w jedno; to cichnąć, to
na nowo wznosić się dźwiękiem. W pobliżu śmignęły z głośnym wrzaskiem
zielone papużki, i znów wzbił się głęboki i mocny głos śpiewnych sanskryckich
strof i dźwięk fujarki z oddali. Był to wczesny ranek, słońce zaledwie złociło
wierzchołki drzew. Ludzie śpieszyli ze swych wiosek ku miastu, śmiejąc się i
gawędząc wesoło; a że fujarka i intonowane strofy brzmiały dość donośnie,
niejeden zatrzymywał się aby posłuchać, a niektórzy przysiadali na skraju
drogi pociągnięci pięknem tonów i urodą poranka. Czaru muzyki oraz
inkantacji nie naruszył wcale gwizd przechodzącego opodal pociągu;
wszystkie dźwięki zdawały się łączyć, spływać w jedno i wypełniać powietrze.
Nawet głośne krakanie wron nie było dysonansem i nie przerywało harmonii.
Dźwięk słów ma dziwną nad nami władzę; jakie ważne stały się dla nas
niektóre wyrazy - Bóg, kraj, ojczyzna, kapłan, demokracja, rewolucja... Żyjemy
słowami i lubujemy się wrażeniem jakie w nas wywołują; i one to, te wrażenia,
tak dużego, tak nadmiernego nabierają znaczenia. Słowa, bogate w treść
dawnych zapomnianych przeżyć cieszą nas, a radują tym bardziej gdy
zastępują lub przysłaniają to co jest. Zapełniamy pustkę wewnętrzną słowem,
dźwiękiem, lub zgiełkiem działania, ruchu, akcji; muzyka i śpiew stają się
także wielce miłą ucieczką od własnej małości i nudy naszego życia. Słowa
przepełniają nasze biblioteki; a rozmowom naszym nie ma końca. Wydaje się
iż nie mamy odwagi pozostać bez książki w ręku, bez żadnego zajęcia, sami
ze sobą. A gdy się zdarzy że jesteśmy sami, umysł jest niespokojny, myśl
błądzi, przeskakuje z przedmiotu na przedmiot, zwraca się ku wspomnieniom,
przeżuwa troski, zgryzoty, strapienia, wciąż o coś walczy, czegoś się
dopomina; wiać właściwie nigdy nie jesteśmy sami ze sobą, w ciszy.
Wprawdzie powtarzanie słów, modlitwy, śpiewu, może uciszyć myśl,
ukołysać ją do snu łagodnie i nieznacznie - jak środkiem nasennym - albo
silnym rozkazem zmusić ją do spokoju, można nawet mieć w tym stanie wizje
i sny; ale myśl którą do spokoju przymusza jakaś dyscyplina, czy usypia rytuał
lub powtarzane wersety i śpiew, nie będzie nigdy bystra, uważna, wolna,
czujnie wrażliwa. Takie tłumienie lub ukołysanie myśli - delikatnie czy surowo
- nie jest bynajmniej medytacją. Przyjemnie jest śpiewać święte strofy
sanskryckie, albo słuchać kogoś kto w tej sztuce jest mistrzem, i jedno i
drugie dostarcza tak miłego wrażenia; ale wrażenia żywią się poprzednimi i
domagają się następnych wrażeń, i prowadzę do ułud. Większość z nas lubi
żyć złudzeniami; jakże miło jest znajdywać wciąż głębsze ułudy! A im szerszy
zakreślają krąg tym bardziej się ich trzymamy, lęk przed ich utratą skłania nas
do przykrywania rzeczywistego, tego co jest, lub wręcz do zaprzeczania mu.
Ale nie oznacza to bynajmniej że nie stać nas na zrozumienie tego co jest;
jednak odsuwamy je w obawie iż rozwieją się nasze ulubione złudzenia.
Wpadać coraz głębiej w sieć ułudy nie jest bynajmniej medytacją; jak nie jest
nią upiększanie i złocenie krat naszego więzienia. Dopiero czujne zdawanie
sobie sprawy (awareness) - bez chęci wyboru ani osądu - z ruchów umysłu -
twórcy ułudy - jest początkiem prawdziwej medytacji.
Jakże dziwną się wydaje ta nasza łatwość wynajdywania różnych środków
zastępczych - namiastek - i zadawalania się nimi, zamiast szukać wartości
prawdziwych i rzeczywistych. Symbol, słowo, obraz, większego nabierają
znaczenia aniżeli rzeczy same w sobie; i wokół tych symboli wznosimy całe
gmachy ułudy, wzmacniając je wiedzą i doświadczeniem; a doświadczenie na
ułudzie oparte jest przeszkodą w zrozumieniu prawdy. Używamy imion i słów
nie tylko dla przekazywania myśli innym, ale i dla utrwalania naszych przeżyć,
bo to wzmaga poczucie siebie, naszego "ja"; a gdy raz ten proces pochwyci
nas w swe tryby, coraz trudniej się staje "puścić" swoje doznania, czyli
wychylić się po za obwód swego "ja". A przecie tak ważne jest pozwolić
umrzeć wczorajszym przeżyciom i dzisiejszym wrażeniom, inaczej wszystko
zaczyna się powtarzać i jest ciągłe odgrzewanie starego. Powtarzanie tych
samych słów, rytuałów, czynności, jest puste i jałowe; nigdy nie może
przynieść odnowienia. Umieranie w dawnych przeżyciach - to twórczość.

I. 37. POJĘCIE A FAKT


Była od wielu lat zamężna, ale nie mieli dzieci, nie mogła ich mieć, i głęboko
nad tym cierpiała. Każda z jej sióstr miała liczne potomstwo, czemuż tylko ona
jedna była jak pod klątwą? Wydano ją za mąż bardzo wcześnie, wedle
panującego zwyczaju; i wiele musiała przejść, lecz miewała również okresy
cichej radości. Maż jej miał posadę w jakimś wielkim przedsiębiorstwie, czy
urzędzie państwowym. On także cierpiał nad tym że nie mieli dzieci, ale
ostatnio zdawał się już godzić z losem; zresztą, -- dodała - był lak bardzo
zajęty. Nie trudno było wywnioskować że trzymała go w ręku, chociaż niezbyt
twardo. Opierała się na nim, więc z konieczności musiała mieć nad nim
przewagę. Nie mając dzieci w nim szukała wypełnienia; spotykało ją jednak
rozczarowanie, gdyż mąż był słaby, nie dawał jej oparcia, musiała sama
decydować o wszystkim. W biurze - mówiła z uśmiechem - uważano go za
pedanta, surowego i wymagającego; ale w domu był łatwy i uległy. Chciała
aby się dociągał do jej pojęć, usiłowała nagiąć go - oczywiście łagodnie - do
pewnych ram jej własnych wyobrażeń; ale się to nie udawało. W rezultacie nie
miała nikogo na kim by mogła się oprzeć, nic miała kogo kochać.
Wyobrażenia są dla nas ważniejsze od faktów; własne pojęcia o tym jakim
ktoś powinien być, ma większe znaczenie aniżeli to, jakim jest. Przyszłość
więcej nas zwykle interesuje i pociąga niż teraźniejszość. Obraz, symbol,
maję większa wagę niż to, co faktycznie istnieje; staramy się wciąż nad tym
co jest wznosić jakieś nadbudówki idei, wzorów, wyobrażeń, i tym sposobem
stwarzamy sprzeczność pomiędzy tym co jest, a tym co powinno by być. Ale
owo "powinno" to wyobraźnia, fikcja, i pomiędzy tą ułudą a aktualnością
powstaje starcie; sprzeczność ta nie istnieje w samych faktach, istnieje w nas.
Nasze własne majaki przemawiają do nas więcej aniżeli to co jest; twory
wyobraźni pociągają nas i zadawalają więcej aniżeli to, co rzeczywiście
istnieje, toteż się ich z uporem trzymamy. I oto fikcji nadajemy realność i
uważamy za prawdę, a to co jest w istocie prawdą zdaje się nam złudą; i
chwytają nas tryby starć pomiędzy wyobrażaną rzeczywistością a
domniemaną ułudą.
Dlaczego, dobrowolnie czy nieświadomie, trzymamy się uparcie pojęć - tych
tworów wyobraźni -a odsuwamy, czy się odwracamy, od tego co jest? Oto
pojęcie, wzór, schemat, są projekcją naszej własnej psychiki, lubowanie się
nimi jest rodzajem samouwielbienia i wyrazem tęsknoty do własnej trwałości.
Pojęcie, idea staje się źródłem energii potrzebnej do rządzenia, kierowania,
urabiania innych, a utwierdzania siebie, i wśród tych pojęć - rzutowanych
przez naszą psychikę - nasze "ja" nie może nigdy ucichnąć i zniknąć; czyli
wzory i idee tylko wzmacniają i rozszerzają to "ja"; a my i to uważamy za
miłość. Kocham syna czy męża i chcę go widzieć takim, jakim się mnie
podoba, czyli chcę aby był czymś innym niż jest.
Jeśli chcemy zrozumieć to, co jest, musimy odsunąć wzory, idee i majaki
wyobraźni; owo oddalenie ich jest trudne tylko wtedy, gdy w nas nic nie woła
o zrozumienie tego co jest. Rozterka istnieje w nas, starcie zachodzi
pomiędzy fikcją a tym, co jest, gdyż pierwsze - ten własny twór - daje nam
większe zadowolenie aniżeli to, co rzeczywiście istnieje. Dopiero gdy musimy
stanąć przed tym co jest twarzą w twarz, ów obraz ulega rozbiciu; więc idzie
tu nie tyle o zagadnienie jak uwolnić się od tworów własnej wyobraźni, ile o
spojrzenie "prosto w oczy" temu co jest. Możemy temu sprostać dopiero gdy
zrozumiemy cały proces samozadowolenia, czyli ruchy i ścieżki naszego "ja"
Wszystkim nam idzie o samowypełnienie, choć może każdemu w inny
sposób: jedni szukają go we władzy, inni w majątku, jeszcze inni w dzieciach,
mężu, ojczyźnie, czy ideologii, albo w służeniu, w ofierze, czy też w
przewodzeniu innym, lub odwrotnie w poddaniu się im. Ale czy
samowypełnienie w w ogóle istnieje i jest osiągalne? Wszak przedmiot w
którym szukamy wypełnienia jest zawsze przez nas samych obrany, jest
projekcją naszego "ja", więc można powiedzieć że tęsknota do wypełnienia
jest tylko odmianą żądzy przedłużenia ciągłości swego bytu. Świadomie lub
nieświadomie sami wybieramy różne sposoby ku samowypełnieniu, a wybór
nasz wypływa z chęci znalezienia trwałego zadowolenia, innymi słowy
dążenie do samowypełnienia jest pogonią za utrwaleniem naszych pragnień.
Pragnienia i tęsknoty są zawsze przemijające, nie posiadają stałego punktu
oparcia, mogą utrzymywać przez pewien czas przedmiot którego się
chwytają, ale same w sobie nie posiadają trwałości. Jesteśmy tego
instynktownie świadomi, więc usiłujemy nadać trwałość jakiejś idei, wierzeniu,
jakimś rzeczom czy związkom z ludźmi; ale że i to jest niemożliwe, stwarzamy
doznającego, obserwatora, jako trwałą, nieprzemijającą istność, owo "ja"
odrębne i od pragnień oddzielne, myśliciela wyodrębnionego od swych myśli.
Ale to oddzielanie jest najoczywiściej sztuczne, nieprawdziwe, i wiedzie do
niekończących się złudzeń.
Dążenie do trwałości jest podstawą nieustannej tęsknoty do
samowypełnienia; ale nasze "ja" nie może nigdy zdobyć tego upragnionego
stanu, bowiem samo jest znikome i przemijające, więc i to w czym szuka
wypełnienia jest z konieczności nietrwałe, znikome. Trwanie, tj. ciągłość "ja",
to upadek i rozkład, ciągłość nie zawiera w sobie czynnika przemiany, ani
jednego tchnienia "nowego". "Ja" musi skończyć się aby prawdziwie nowe
mogło się objawić. Bo "ja" jest pojęciem, wyobrażeniem, ideą, jest ono
kłębkiem wspomnień, a każde dalsze szukanie samowypełnienia jest tylko
dalszym ciągiem, snuciem ciągłości pojęć i przeżyć. Przeżycia zawsze nas
ograniczają i uwarunkowują; podmiot doznający zawsze się oddziela i
wyodrębnia od doświadczanego; więc trzeba wyzbyć się przeżyć, i uwolnić od
ich pożądania.
Pragnienie samowypełnienia jest jednym więcej sposobem przykrywania
wewnętrznej pustki i ubóstwa, tai się, w nim zawsze smutek i ból.

I. 39. SAMOOBRONA
Był to człowiek znany, zajmował stanowisko które dawało mu dużo
sposobności do szkodzenia innym, czego też nieraz nie omieszkał bez
wahania robić. Był przebiegły, płytki, małoduszny, pracował dla własnej
korzyści jedynie. Powiedział mi iż nie chodzi mu o omawianie żadnych
zagadnień, po prostu tak się złożyło że tu przyszedł, więc oto jest. Ze
wszystkiego co mówił i czego nie domawiał wynikało jasno iż miał ogromne
ambicje, że lubił narzucać swe poglądy innym i urabiać ich na własną modłę;
był brutalny gdy mu się to opłacało, a uprzejmy gdy chciał coś uzyskać.
Okazywał względy ludziom na wyższych od siebie stanowiskach; równych
sobie traktował z nieco wyniosłą tolerancją, a niższych niemal nie zauważał;
nie raczył np. nawet spojrzeć na kierowcę samochodu który go przywiózł. Był
majętny i to w nim wyrobiło podejrzliwość; przyjaciół miał niewielu. O
dzieciach swych mówił jakby miały służyć tylko jego rozrywce, bo - dodawał -
"nie mogę znieść samotności".
Ktoś wyrządził mu niegdyś dużą krzywdę, a że nie mógł mu tym samym
odpłacić, gdyż człowiek ów był po za jego zasięgiem, przeto wynagradzał to
sobie wywierając niejako swą zemstę na tych, których mógł dosięgnąć. Sam
nie rozumiał dlaczego nieraz bez żadnej widocznej przyczyny bywał brutalny,
dlaczego chciał często dokuczyć tym, których, jak twierdził, kocha. Powoli, w
miarę mówienia, jakby odtajał, i zdawał się być niemal życzliwy. Oczywiście
była to życzliwość chwilowa, która znikłaby natychmiast gdyby napotkała
opór, albo gdyby od niej czegoś zażądano. Ale że nic się od niego nie chciało,
był swobodny i na krótki chwilę nawet serdeczny.
Chęć wyrządzenia komuś krzywdy, dokuczenia słowem, gestem, czy też
sięgając jeszcze głębiej, zaznacza się silnie u wielu ludzi, jest rzeczą częstą i
zastraszająco przyjemną. Sama obawa aby nas ktoś nie dotknął wywołuje
chęć dokuczenia innym; czyli urażanie i krzywdzenie jest rodzajem obrony
siebie. Owa samoobrona przybiera nieraz dziwne formy, zależnie od
okoliczności i charakteru człowieka.
O, jakże łatwo jest ranić ludzi! Jak wielkiej potrzeba dobroci i subtelności by
nigdy nikogo nie ukrzywdzić!
Ranimy innych bo sami jesteśmy poranieni przez nasze własne walki,
rozterki, cierpienie. Im większą jest nasza wewnętrzna męka tym żywszą chęć
dokuczenia innym. Niepokój i chaos wewnętrzny skłania nas do szukania
jakiejś zewnętrznej ochrony, a im bardziej bronimy siebie tym większą jest
nasza brutalność wobec innych.
O co nam tak bardzo chodzi? co staramy się tak ochraniać i bronić?
Oczywiście nasze pojęcie o sobie, na każdym poziomie i w każdej sferze.
Gdybyśmy nie chronili tego pojęcia, tego centrum zaborczości i gromadzenia,
"ja" i "moje" przestałoby istnieć. I bylibyśmy wówczas niesłychanie wrażliwi,
bezbronni, otwarci, czujnie świadomi wszelkich odruchów i przejawów naszej
psychiki, zarówno w jej powierzchniowych jak i utajonych warstwach.
Zazwyczaj wcale nie pragniemy odkrywania ścieżek i chodów naszego "ja",
przeto bronimy się przed wszystkim co może naruszyć nasze pojęcie o sobie;
to pojęcie jest niezmiernie płytkie, ale że większość z nas żyje na powierzchni
siebie, więc zadawalają nas ułudy.
Chęć dokuczenia innym jest głęboko zakorzenionym instynktem. Żywimy w
sobie urazy, niechęci, pragnienie odwetu, a nagromadzenie ich wzmaga
naszą żywotność i poczucie aktywności; a to, co się w ten sposób nagromadzi
musi znaleźć wyładowanie, toteż znajduje ujście w gniewie, złości, obelgach,
lekceważeniu, zaciętości, albo też w ich odwrotnościach, np. umyślnie
przyjętej uprzejmości, wyrabianej łagodności itp. Właśnie to gromadzenie
żalów, uraz, goryczy i żądzy odwetu wymaga antidotum w postaci
przebaczenia; przebaczenie jest niepotrzebne tam, gdzie się nie zachowuje
żalu, ani poczucia krzywdy.
Co jest przyczyną że tak skrzętnie przechowujemy w pamięci pochlebstwa i
obelgi, krzywdy i serdeczności? Bez tego gromadzenia różnych wzruszeń i
ich reakcji, po prostu nie istniejemy; jesteśmy niczym jeśli nie mamy imienia,
przywiązań, wierzeń, przekonań. I właśnie lęk przed tą nicością zmusza nas
do gromadzenia, i tenże - świadomy lub nieświadomy - strach, pomimo całej
naszej zachłanności w gromadzeniu, sprowadza w nasze życie rozkład i
spustoszenie. Jeśli potrafimy zobaczyć ten strach w całej jego prawdzie, ta
prawda nas odeń oswobodzi; ale nie uczyni tego żadne rozmyślne
postanowienie przezwyciężenia go i zdobycia wolności.
W istocie jesteśmy niczym. Możemy posiadać imię, tytuł, własności, majątek,
władzę i sławę, ale pomimo tych wszystkich ochraniających nas dóbr,
jesteśmy jako nic. Możemy nie być świadomi tej pustki, tej nicości, albo po
prostu nie chcieć w nią spojrzeć i ją uświadomić, ale ona wciąż jest,
cokolwiek byśmy robili aby jej nie widzieć i od niej ujść. Możemy starać się od
niej uciec w najróżniejszy sposób; przez osobiste lub kolektywne
okrucieństwo; przez jednostkowe lub wspólne rytuały i modlitwy; albo też
przez zdobywanie wiedzy, lub oddawanie się rozrywkom; ale czy we śnie czy
na jawie pustka w nas nieodmiennie trwa. Poznać nasz do tej nicości
stosunek i nasz przed nią strach, możemy tylko przez zdawanie sobie sprawy
- a bez chęci wartościowania - z naszych ciągłych ucieczek.
Nasz stosunek do owej pustki nie jest stosunkiem odrębnej indywidualnej
istoty, nie jesteśmy badaczem który ją obserwuje; bez nas czyli bez
myśliciela, bez obserwatora nie ma jej, znika. Myśliciel i owa nicość to jedno;
my i owa pustka to jedno łączne zjawisko, a nie dwa odrębne, niezależne od
siebie procesy. Jeśli ja - obserwujący, myśliciel - obawiam się do niej zbliżyć
jako do czegoś co mi jest przeciwne i wrogie, tedy wszelki ruch jaki ku niej
uczynię doprowadzi nieuniknienie do nowego złudzenia, a więc do nowych
rozterek i męki. Ale gdy przyjdzie ku nam odkrywcze przeżycie że pustka to
my sami, wówczas strach - który trwa tylko dopóki myśliciel uważa iż jest od
swych myśli oddzielny i stara się wejść z nimi w jakiś stosunek odpada i
znika, i dopiero wtedy myśl może zupełnie ucichnąć; a w tej ciszy, w tym
spokoju, objawia się Prawda.

I. 41. ŚWIADOMOŚĆ (AWARENESS)


Olbrzymie białe obłoki, jak morskie bałwany pieniste, unosiły się na krańcach
cichego błękitu nieba. O paręset stóp niżej jaśniał szafir zaginającej się łukiem
zatoki, a daleko na horyzoncie rysował się stały ląd. Był cichy jasny wieczór;
hen na widnokręgu widniał słup dymu z sunącego statku. Pomarańczowe gaje
rozciągały się aż do stóp góry na której staliśmy, a mocny zapach
pomarańczowego kwiecia napełniał powietrze. Wieczór stopniowo błękitniał,
jak to się działo zawsze w tych górach; samo powietrze zdawało się błękitne,
a jaskrawa biel pobliskich domów traciła swą ostrość w tej delikatnej
niebieskawej poświacie. Szafir morza zdawał się zalewać ląd i otulać go swą
barwą, a góry jaśniały również przejrzystą błękitnością. Był to widok jak z
bajki; chwila niezmiernej ciszy. Choć dochodziły nas różne wieczorne głosy z
oddali, cisza je połykała, zlewały się z nią i myśmy również w niej zatonęli.
Dziwną miała własność ta cisza, zdawała się odnawiać rzecz wszelką i
zmywać z niej kurz i ból wieków i odświeżać jej serce. I oczy nasze również ta
cisza spłukała, a myśl wgarnęła w siebie i roztopiła. Ryk osła dał się słyszeć z
oddali, echa roznosiły się po dolinie, a cisza przyjmowała je wszystkie. Dzień
się kończył śmiercią wszystkich wczorajszych dni, a w śmierci tej taiło się
odrodzenie, wolne od smutku przeszłości. Z bezmiaru tej ciszy wyłaniało się
nowe życie.
W pokoju gdzieśmy się wkrótce znaleźli, gość czekał na rozmowę; siedział na
pozór spokojnie, ale czuć w nim było ukryte napięcie. Pochodził z miasta,
wskazywało na to świetnie leżące na nim ubranie, które zupełnie nie
pasowało do tej zapadłej wiosczyny i skromnego pokoju. Począł opowiadać o
swych zejściach, o trudnościach swego zawodu, o troskach rodzinnego życia i
natarczywości pożądań. Twierdził iż ma dość rozsądku by z tymi trudnościami
dawać sobie rady, bezradny był jedynie wobec zmysłowych żądz. Był żonaty,
miał dzieci, ale to nie wystarczało. Jego życie seksualne stało się ostatnio
zawiłym problemem i dręczyło go do szaleństwa. Radził się lekarzy i
psychoanalityków, ale rady ich nie rozwierały trudności, a przecie chce i musi
dotrzeć do jej sedna.
Jakże nam spieszno do rozwiązania wszystkich naszych zagadnień! Jak
uporczywie szukamy odpowiedzi, wyjścia, środków zaradczych! Nigdy nie
staramy się przyjrzeć danej sprawie czy trudności uważnie, a w podnieceniu i
pośpiechu chwytamy się pierwszej lepszej odpowiedzi nieodmiennie przez
własne pragnienia podyktowanej. Sami stwarzamy problem, a rozwiązania
szukamy poza sobą. Goniąc za rozwiązaniem unikamy uważnego zbadania
samego zagadnienia, właśnie o tą ucieczkę najczęściej nam idzie. Wówczas
odpowiedź staje się najważniejsza, a nie pytanie. Ale odpowiedź nie jest
czymś od pytania oddzielnym, rozwiązanie kryje się w samym zagadnieniu,
nie gdzieś poza nim. A gdy odpowiedź oddzielamy od sedna problemu
tworzymy nowe trudności i nowe powstają, pytania, np.: jak zrozumieć
odpowiedź, jak ją rozwinąć, jak teoretyczne ujęcie zastosować w praktyce itd.
A że uporczywe szukanie odpowiedzi jest oddalaniem się od samego
zagadnienia, przeto gubimy się niebawem wśród własnych tworów - pojęć,
przekonań, ideałów i przeżyć i oddajemy cześć tym "domorosłym bóstwom", a
stąd popadamy w coraz większy zamęt i znużenie. Jest stosunkowo łatwo
dojść do jakiegoś określonego wniosku, ale jest bardzo trudno zrozumieć
całość zagadnienia; wymaga to zupełnie innego podejścia, w którym nie
będzie się ukrywać nawet najlżejsza chęć uzyskania natychmiastowej
odpowiedzi.
Nie można czatować na odpowiedź, trzeba być wolnym od tej chęci aby móc
w pełni zrozumiej dane zagadnienie. Tylko ta wolność umożliwia łatwe
skupienie uwagi, gdyż myśli nie rozpraszają wówczas żadne drugorzędne
tematy. Dopóki jest w nas opór wobec jakiegoś problemu, dopóty nie
jesteśmy w stanie ogarnąć go zrozumieniem, bowiem ten sprzeciw rozstrzela
uwagę. Zrozumienie może przyjść dopiero gdy nawiąże się kontakt i
bezpośrednie obcowanie z daną sprawą, a te się nie ustalą póki jest w nas
sprzeciw, protest, walka czy lęk, albo bierne poddanie się. Trzeba przede
wszystkim ustalić nasz właściwy do danego problemu stosunek, jest to
pierwszy krok ku zrozumieniu go; ale jak może taki stosunek zaistnieć jeśli
nam chodzi o to, aby czym prędzej danej kwestii się pozbyć, wszak chęć
znalezienia jak najszybszej odpowiedzi jest właśnie tym. Odpowiedni
stosunek to bezpośrednie spokojne "obcowanie", a nie jest ono możliwe póki
w nas trwa czynny lub bierny opór wobec problemu. Rodzaj naszego
podejścia do zagadnienia jest ważniejszy od niego samego, gdyż nasze
podejście je warunkuje i ono określa jego rozwiązanie i cel. Środki i cel nie są
różne od naszego stosunku, a ten decyduje o losie zagadnienia. Czyli
najważniejszym w tym wszystkim jest nasz stosunek, nasze podejście do
rzeczy, gdyż zawarte w nim przesądy, lęki i oczekiwania nieuchronnie
problem zabarwiają. Bezstronne, spokojne, - od wartościowania wolne -
zdawanie sobie sprawy z rodzaju naszego podejścia stworzy żywy kontakt z
zagadnieniem. Jest ono wytworem naszego "ja", więc przede wszystkim to
"ja" musimy zrozumieć; "ja" i "mój problem" czy trudność, nie są to dwa różne,
oddzielne od siebie procesy. Ja sam jestem problemem który zachodzi mi
drogę.
Działania naszego "ja" są zastraszająco jednostajne; jakże są nudne, błahe,
denerwujące, bezsensowne! Jego sprzeczne, wciąż ze sobą walczące
pożądania, nadzieje, oczekiwania i żale, wszystkie jego zniechęcenia, jego
zdobycze i majaki pochłaniają i niewolą nas, a przecie są nieważkie i
beztreściowe, a wszystkie jego odruchy i działania wiodą do znużenia. Ciągle
się wspina i ciągle zsuwa się w dół, wciąż za czymś goni i rozbija o
przeszkody, wciąż zdobywa i wciąż traci, i wciąż usiłuje wyrwać się z tego
męczącego kręgu małostek. Ucieka w zewnętrzną działalność, w rozkoszne
złudzenia, w pijaństwo czy rozpustę, chwyta się książki, radia, studiów, sztuki,
zabawy itd. Jego zdolność tworzenia złud jakże jest złożona a niewyczerpana!
Te "domowego wyrobu" ułudy są przezeń ciągle tworzone, są to własne
wyobrażenia ideałów, bałwochwalcze koncepcje o mistrzach, guru,
zbawicielach, o przyszłości jako o środku do samowywyższenia się, do
ekspansji itd. A usiłując ujść od tej nużącej jednostajności nasze "ja" goni za
wewnętrznymi i zewnętrznymi wrażeniami i wciąż się nimi podnieca.
Zastępują one samowyrzeczenie i samozaparcie się i w tych środkach
zastępczych zatraca się. I czasem mu się to nawet udaje, ale wkrótce
zwiększa to tylko jego znużenie. Goni za tymi namiastkami, to za jedną, to za
po drugą, a każda z nich stwarza nową, jej właściwą trudność, rozterkę,
cierpienie.
Szukamy zapomnienia się wewnątrz i na zewnątrz: jedni zwracają się do
religii, inni do pracy, czy jakiejś działalności. Ale nie ma sposobu na
zapomnienia o swym "ja". Wewnętrzny czy zewnętrzny zgiełk może je
przytłumić, ale za chwilę znów podnosi głowę, w innej ukazuje się postaci,
odrębną przybiera maskę; gdyż to, co się stłumi grozi zawsze wybuchem i
musi znaleźć ujście. Zapominanie się w zmysłowych rozkoszach czy w
alkoholu, w studiach, czy w religii, więzi nas, i stajemy się uzależnieni od tych
ucieczek, to od czego się uzależniamy urasta w zagadnienie. Jeśli
spodziewamy się znaleźć oswobodzenie się od siebie, samozapomnienie i
szczęście w trunku, uwielbieniu, czy w mistrzu, to na czym polegamy, od
czego się uzależniamy, zmienia się w trudność, w złożone zagadnienie.
Uzależnianie się rodzi chęć posiadania, zawiść, lęk i wówczas ten lęk i jego
przezwyciężenie stają się palącą troską.
W naszym poszukiwaniu zadowolenia i szczęścia wciąż stwarzamy różne
problemy i trudności i wpadamy w ich sieci. Znajdujemy pewne zadowolenie
w zapomnieniu się jakie nam daje życie seksualne, więc używamy go jako
środka do osiągnięcia pożądanego stanu. Zadowolenie czy szczęście z
pomocą czegoś, lub dzięki czemuś, nieuniknienie sprowadza udrękę i
konflikty, gdyż środki stają się wówczas ważniejsze od samego celu; tj.
szczęścia.
Jeśli piękno tego krzesła które stoi przede mną daje mi zadowolenie, tedy
staje się ono ogromnie dla mnie ważne, chcę je ochraniać i bronić przed
innymi, i w tym wysiłku i walce radość z jego piękna jaką na początku
odczuwałem zatraca się i zapomina, zostaję po prostu sam ze zwykłym
krzesłem. Samo w sobie krzesło ma niewielkie znaczenie, to ja nadałem mu
ogromną wagę czyniąc zeń środek ku mojej radości. W tym wypadku środek
zastępuje to, czego miał nam dostarczać, innymi słowy staje się namiastką
przyjemności. Gdy środkiem do szczęścia jest dla mnie człowiek, tarcia,
rozterki, cierpienie zwiększają się niepomiernie. Jeśli stosunek mój z
człowiekiem opiera się na używaniu go ku czemuś, czyli na robieniu z niego
narzędzia służącego moim celom, czyż może od wyjść poza najbardziej
zewnętrzny i powierzchowny? poza taki który może istnieć pomiędzy tym,
który używa czegoś, a używanym przedmiotem? Jeśli używam ciebie dla
dostarczenia sobie przyjemności, czyż nawiązuję z tobą prawdziwym
jakikolwiek kontakt i żywy stosunek? Istotny stosunek to obcowanie z drugim
człowiekiem, to "komunia" z nim, na różnych poziomach, w różnych
psychologicznych sferach; a czyż istnieje prawdziwy kontakt i obcowanie gdy
ja ciebie używam tylko jako narzędzia dla zaspokojenia mej przyjemności, lub
tęsknoty do szczęścia? W takim używaniu ku czemuś drugiego człowieka czy
nie kryje się raczej chęć wyodrębnienia się od niego, spodziewając się
znaleźć w tym zadowolenie? I to oddzielanie się nazywam stosunkiem do
niego; ale w istocie nie ma w tym żadnego z nim kontaktu, tym mniej
obcowania. To obcowanie, aż do jednoczenia się - komunii wewnętrznej -
może istnieć tylko wówczas gdy nie ma w nas ani odrobiny lęku, a tam gdzie
jest używanie, czyli wyzyskiwanie drugiego człowieka, a więc i uzależnianie
się od niego, tam zakrada się zawsze przejmujący strach i ból. Nic nie może
istnieć w odosobnieniu, więc usiłowania naszego "ja" do wyodrębnienia się i
oddzielenia, prowadzi tylko do jego zahamowań i jałowej udręki. Chcąc uciec
od poczucia własnej niecałkowitości, szukamy wypełnienia siebie w ideach,
poglądach, ludziach i rzeczach; i powracamy do punktu z któregośmy wyszli -
uciekamy się do środków zastępczych, do namiastek.
Trudności i zawiłe problemy będą istnieć zawsze tam gdzie "ja" bierze górę; a
na to aby sobie jasno uświadomić co jest, a co nie jest ruchem i wyrazem
naszego "ja", potrzeba nieustannej czujności. Owa czujność nie jest
wyćwiczoną uwagą, jest wszechstronną jasnością myśli, wolną od wyborów i
wartościowań - czyli czystą świadomością (awareness). Wyrobiona uwaga
tylko zasila nasze "ja", staje się znów namiastką i uzależnieniem się. Zaś
jasna świadomość nie jest umyślnie wywoływana ani wyrobiona przez
ćwiczenia i praktyki; jest to ogarnianie zagadnienia w jego całości, zarówno w
powierzchniowej jak głębszej, ukrytej postaci. Chcąc aby się nam odsłoniły te
głębsze pokłady trzeba zrozumieć wpierw widzialną, zewnętrzną stronę
problemu; ale owo ukryte nie ujawni się zanim powierzchniowy umysł nie
ucichnie i nie uspokoi się. Werbalizacja - rozpraszanie się w słowach -
zdradza słabą i płytką umysłowość, a przeżycia które zawsze lubimy
gromadzić, wciąż się powtarzają. Jasna świadomość nie jest sprawą
postanowienia, ani woli. gdyż trzymanie się ustalonego wolą kierunku
wywołuje opór i sprzyja wyłączności. Świadomość - wolna od wartościowania
- to ciche obserwowanie tego co jest; a w tej bezstronnej cichości całokształt
zagadnienia sam się przed nami rozwija i daje się wszechogólnie i
wszechstronnie zrozumieć.
Żadne zagadnienie nie może znaleźć rozwiązania jeśli rozpatrywać je
będziemy tylko na jednym - jemu właściwym - poziomie i jest ono zjawiskiem
wielce złożonym, więc trzeba ogarnąć rozumieniem całość jego procesu,
wszystkie jego postacie i przemiany. Starać się rozwiązać problem tylko na
jednym poziomie, czy to fizycznym czy psychologicznym, to zapraszać nowe
zawiłości i udręki. By mógł w pełni się przed nami odsłonić, potrzeba jasnej
świadomości, tej czujnej odbiorczości która ukazuje nam od razu całokształt
danego procesu.
Miłość nie jest wrażeniem ani emocją. Wrażenia dają początek myślom
poprzez symbole i słowa. Emocje i myśli zastępują miłość, zajmują w nas jej
miejsce. Ale należą one do intelektu, podobnie jak żądze zmysłowe, które
intelekt rozbudza i podtrzymuje wspomnieniami dawniej doznanych rozkoszy.
Intelekt podnieca namiętności i popędy zmysłowe, wywołując w pamięci
obrazy przeżytego i sam się nimi rozkoszując. Umysł składa się z rozmaitych,
a sprzecznych pożądań, pragnień, zainteresowań, z całą im właściwą gamą
wrażeń; te zderzają się ze sobą gdy jedno lub drugie zaczyna brać górę nad
innymi, i tak się tworzy złożony, niepokojący problem. Jedne wrażenia są
przyjemne inne przykre, a nasze "ja" trzyma się pierwszych uparcie i staje się
ich niewolnikiem. Te więzy są źródłem nowych zagadnień i trudności, gdyż
"ja" jest kłębkiem sprzecznych wrażeń. Unikanie wrażeń przykrych jest także
niewolą, której towarzyszą specyficzne trudności i złudzenia. To umysł nasz,
to "ja" jest twórcą tych niezliczonych problemów, toteż nie może ich nigdy
rozwiązać. Ale miłość nie należy do sfery "ja", nie ma z intelektem nic
wspólnego; gdy jednak intelekt zaczyna się wtrącać, rodzą się wrażenia, które
lubi nazywać miłością. Tę oto "intelektualną miłość" można roztrząsać,
myśleć, porównywać, ubierać w dowolne szaty. Umysł może się delektować
obrazami doznanych w przeszłości, jak i przewidywanych w przyszłości
rozkoszy, a tym samym podsycać żądzę, na jakimkolwiek poziomie.
Miłość nie może istnieć w polu działania intelektu. Umysł jest polem lęków i
kalkulacji, zawiści i żądzy władzy, porównań i sprzeciwów, więc dla miłości nie
ma tam miejsca. Zarówno zazdrość jak i pycha należą do intelektu, ale one -
to nie miłość. Miłość i procesy intelektualne nie mają żadnego punktu
stycznego więc nigdy nie mogą się spotkać. Gdzie wrażenia przeważają tam
nie ma miejsca na miłość. Wówczas tylko ruchy myślowe wypełniają serce, a
miłość staje się "niewiadomą", nieznanym za którym się tęskni, które się czci.
Zostaje uznana za ideał, a w ideały się wierzy i ich się używa. I oto intelekt
zapanowuje wszechwładnie, a miłość to już tylko słowo, wrażenie, mit. Można
ja wówczas porównywać, mówić: "ja kocham więcej, ty kochasz mniej" itd.
Prawdziwa miłość nie jest osobista, ani też bezosobista; miłość jest stanem
bytu w którym wrażenie jako myśl nic istnieje.

I. 42. OSAMOTNIENIE
Straciła niedawno syna i nie wiedziała co począć ze sobą. Tak była zgnębiona
i smutna, tyle miała czasu do zapełnienia, tak jej to wszystko ciężyło że
wolałaby umrzeć. Wychowywała go starannie, rozumnie, z miłością; dała mu
najlepsze wykształcenie umieszczając w świetnej szkole a potem na
uniwersytecie. Nigdy go nie psuła, ale miał wszystko czego chłopak w jego
wieku mógł potrzebować. Cała jej miłość skupiła się na nim, cała nadzieja i
duma; on jeden był jej ukochaniem, gdyż z mężem rozstała się dawno.
Umarł dzięki niewłaściwej diagnozie, po operacji którą doktorowie uznali za
"udaną" - dodała ze smutnym uśmiechem. A teraz oto została sama i całe jej
życie zdawało się rozbite. Płakała długo po jego śmierci, aż wypłakała
wszystkie łzy, a teraz została tylko ta straszna, tępa pustka. Tyle snuła
planów dla nich obojga... Znikło wszystko; jest sama, zupełnie stracona.
Lekki wiatr niósł się od morza, miękki, orzeźwiający, a pod drzewem było
cicho. Góry płoniły w dali jasnymi barwami; sroki tuż obok przekomarzały się
głośno; krowa ze swym cielątkiem szła drogą, wiewiórka śmignęła na drzewo i
usiadłszy na gałęzi, machała puszystym ogonkiem, skrzecząc donośnie.
Miała błyszczące oczka i ostre pazurki. Jaszczurka wygrzewała się na słońcu,
a po chwili schwytała muchę. Wierzchołki drzew chwiały się lekko w wietrze; a
wspaniały kształt uschłego drzewa rysował się ostro na tle nieba. Było ono
wybielone przez słońce i piękne w swej śmierci. Obok stało inne, także suche
drzewo, ale ciemne i pochylone, widać uschnięte niedawno. Kilka obłoków
wisiało nieruchomo nad dalekimi górami.
Jakże dziwną jest samotność, jak straszną! Nie mamy nigdy odwagi podejść
do niej zbyt blisko, a gdy się to czasem zdarzy, czym prędzej przed nią
uciekamy, jesteśmy gotowi uczynić wszystko by tej samotności ujść lub ją
czymkolwiek zasłonić. Świadomie lub nieświadomie usiłujemy jej uniknąć,
albo ją przezwyciężyć. Ale zarówno unikanie jak przezwyciężanie samotności
jest daremne. Możemy tłumić ból, odwracać odeń oczy, ale on trwa równie
żywy w głębi. Możemy zatracać się w tłumie, a przecie pozostać dojmująco
samotni; możemy zagłuszać się w jak najenergiczniejszej działalności, a
jednak poczucie samotności zakrada się cicho w serce i nie ustępuje;
odłożysz na chwilę robotę i już ją czujesz. Nie da się jej również utopić w
zabawie ani pijatyce, można ją tylko chwilowo zagłuszyć lub stłumić; albo
samemu rzucić się w zapomnienie zabawy czy alkoholu, ale gdy śmiech i
rozbawienie minie, gdy działanie trunku wywietrzeje, samotność wychyli się
znów z całą siłą. Możemy snuć ambitne plany, być upojeni powodzeniem
"albo władza nad ludźmi, bogactwem czy wiedzą, możemy szukać
zapomnienia w rytuałach i nabożeństwach, ale pomimo wszystko ból
samotności jak żądło w sercu kłuje i trwa. Możemy żyć tylko dla kogoś
kochanego - syna, ojca, czy Mistrza, - lub dla własnego talentu który chcemy
w pełni rozwinąć i wyrazić, a przecie samotność, jak mroczny cień wisi nad
nami wciąż. Możemy miłować lub nienawidzić, możemy uchodzić od niej w
najróżnorodniejszy sposób, zależnie od naszego charakteru i temperamentu,
od psychologicznych dążeń i potrzeb, a jednak samotność jest z nami wciąż,
czuwa, czeka, oddala się jeno na chwilę, aby rzucić się na nas z całą siłą
znów.
Osamotnienie jest zdawaniem sobie sprawy z naszego odosobnienia; a czyż
nasze działania nie zamykają nas ciągle w sobie? Czy myśli nasze i
wzruszenia, chociaż są ekspansywne, nie są zarazem wyłączne, czy nie
zasilają w nas nieustannie oddzielności? Czy w naszych stosunkach z ludźmi
nie staramy się o przewagę nad nimi, czy nie podkreślamy naszych praw, czy
nie bronimy naszego stanu posiadania, stwarzając przez to wciąż sprzeciwy i
opory? A czy nie dzielimy pracy na "moją" i "waszą"? Czy nie utożsamiamy
się z jakimś zespołem, grupą, narodem, a choćby nawet z paru najbliższymi
ludźmi? Czyż całe nasze życie nie jest przejawem skłonności do izolowania
się, wyodrębniania, odgraniczania od innych? Wszystkie ruchy i działania
naszego "ja", na każdym poziomie i w każdej sferze są oddzielające; a
poczucie osamotnienia jest uświadomieniem sobie tego przez nasze "ja", gdy
wszelka działalność ustaje. Działalność, czy to fizyczna czy psychologiczna,
jest środkiem do wyrażania i rozszerzania siebie - do ekspansji - a gdy się
działanie urywa, uderza nas boleśnie świadomość pustki naszego "ja". Całe
życie nam schodzi na zapełnianiu czymkolwiek bądź tej pustki, czasem w
sposób szlachetny, to znów marny i mały. Można by twierdzić że z punktu
społecznego zapełnianie tej pustki czymś szlachetnym nie jest bynajmniej
szkodliwe, a jednak - wszelkie łudzenie się przynosi wcześniej czy później -
choć może nie od razu - nieskończoną mękę i spustoszenie. Tego palącego
pragnienia by zapełnić tę pustkę, czy też od niej ujść - co na jedno wychodzi -
nie można stłumić ani uszlachetnić; bowiem któż - jaka istność - miałaby
tłumić albo uwznioślać, czyż nie byłaby ona tylko inną odmianą tego samego
pragnienia? Przedmioty pożądania mogą być różne, ale czyż istota jego nie
będzie zawsze podobna, ta sama? Można zmienić przedmiot pożądania,
przejść od trunków do wyobrażeń i ideologii, ale nie rozumiejąc samego
procesu pożądania nie możemy uniknąć ułudy.
Nie istnieję w nas oddzielna od pożądań istota, jest tylko pragnienie, nie ma
tego który pragnie. Pożądanie przybiera o różnym czasie różne formy i maski,
zależnie od naszych zainteresowań i korzyści. Pamięć tych różnorodnych
chęci i korzyści spotyka nowe, co powoduje zderzenie, i w tym starciu rodzi
się ten, który wybiera i który utwierdza siebie jako odrębną i oddzielną od
pragnienia istność. Ale istność ta nie jest od twych cech odrębna; istota która
usiłuje zapełnić pustkę, albo od niej uciec, która chce ujść od niecałkowitości i
osamotnienia, nie jest bynajmniej czymś innym od tego, czego chce uniknąć;
sama jest tym. Nie może uciec od siebie samej, wszystko co może zrobić to
siebie zrozumieć; bo wszak sama jest tą pustką, tą samotnością, tym
smutkiem, a dopóki uważa je za oddzielne od siebie, będzie trwać w ciągłej
rozterce i ułudzie. Dopiero gdy w bezpośrednim przeżyciu pozna że sama jest
swą własną samotnością, oswobodzi się od lęku. Strach istnieje tylko w
związku z jakimś wyobrażeniem, a wyobrażenie jest odpowiedzią pamięci w
formie myśli. Myśl jest rezultatem doświadczeń; a choć może zastanawiać się
i spekulować nad pustką i mieć pewne wrażeniowe jej odczucie, jednak nie
jest w stanie doznać tej pustki i samotności "nago" i bezpośrednio. Słowo
"samotność", ze wszystkimi asocjacjami lęku i bólu, przeszkadza w
doznawaniu tej samotności bezpośrednio, na nowo. Słowo jest pamięcią, a
gdy jakieś słowo traci zupełnie swe znaczenie, wówczas dopiero stosunek
pomiędzy doznającym a doznawanym zmienia się, staje się bezpośredni,
mierzący w sam rdzeń, a nie dokonuje się poprzez słowo, pamięć, pojęcie;
wówczas doznający jest doznawaniem; i tylko to daje wolność od lęku.
Miłość i samotność nie mogą nigdy iść w parze; gdy czujemy osamotnienie
możemy być pewni że nie kochamy. Możemy wprawdzie ukrywać pustkę pod
słowem "miłość", ale gdy przedmiot tej miłości nie jest z nami, albo nie
odpowiada tym samym uczuciem, wówczas odczuwamy boleśnie oną pustkę i
uderzenie zawodu. Używamy słowa "miłość" jako ucieczki od siebie, od
naszej własnej połowiczności. Chwytamy się i trzymamy kogoś kochanego,
stajemy się wyłączni i zazdrośni, tęsknimy gdy odjeżdża, jesteśmy zmiażdżeni
i zupełnie straceni gdy umiera; rzucamy się wtedy w coś co by nam dało jakąś
pociechę - wierzenie, rytuały, gorączkową działalność, - coś co by się stało
wartością zastępczą.
Ale czyż to jest miłość? Miłość nie jest pojęciem, wyobrażeniem, ideą, ani też
skutkiem obcowania z kimś. Miłość nie jest czymś, czego by można używać
jako ucieczki od siebie, od własnej małości i nędzy; a gdy to czynimy
stwarzamy nierozwiązalne zagadnienia, matnie, tragedie. Miłość nie jest
abstrakcją; ale poznać jej rzeczywistość można tylko wtedy gdy pojęcia,
wyobrażenia, idee i sam intelekt przestaną w nas być dominującym
czynnikiem.

I. 43. KONSEKWENTNOŚĆ
Był to człowiek inteligentny, energiczny, czytał z wyborem, tylko najlepsze
książki. Choć żonaty, niezbyt był pochłonięty życiem rodzinnym; uważał siebie
za idealistę i pracownika społecznego; przebył czas jakiś w więzieniu za
działalność polityczną; miał wielu przyjaciół. Nie szukał uznania i sławy dla
siebie, ani dla swej partii, z którą był głęboko związany. Interesowała go żywo
praca społeczna, która jego zadaniem, służyła dobru ludzkości. Był
człowiekiem religijnym, ale bez sentymentalizmu i przesądów, nic
przywiązywał też wagi do obrzędów ani specjalnych wyznaniowych doktryn.
Przyszedł aby omówić ze mną zagadnienie przeciwieństw, które widział nie
tylko w sobie ale i w przyrodzie i we wszechświecie Sądził iż przeciwieństwa
są nieodłączną cechą zjawisk; obserwował je wszędzie: oto człowiek rozumny
i głupiec, oto słowa sprzeciwiające się czynom, a czyny często zupełnie
niezgodne z myślą, oto wciąż ścierające się w nas przeciwstawne pragnienia
itd. itd. Przeciwieństwa i sprzeczności widział wszędzie.
Człowiek konsekwentny nie jest człowiekiem myślącym. Łatwiej jest i
bezpieczniej bez wahań ni odchyleń trzymać się wyznaczonego planu
działania, być wiernym tradycji lub ideologii, aniżeli narażać się na trud i
niebezpieczeństwo samodzielnego myślenia. Poddanie się wewnętrznym czy
zewnętrznym autorytetom oszczędza nam wahań i wątpliwości, uwalnia od
potrzeby zastanawiania się, broni przed niepokojem i myślową rozterką. Gdy
trzymamy się własnych wniosków, doświadczeń, decyzji, sprzeczności nie
powstają w nas również, czujemy że postępujemy konsekwentnie, że
jesteśmy wierni raz obranemu celowi i zmierzamy doń mocno i nieugięcie.
Czyż większość z nas nie stara się znaleźć takiego spokojnego sposobu
życia, który by niezbyt był trudny i zapewnił przynajmniej psychologiczne
bezpieczeństwo? A człowieka który żyje według swego ideału szanujemy
wszyscy, stawiamy go jako przykład godny czci i naśladowania. Realizowanie
choćby częściowe ideału w czynie, wymaga wprawdzie dużego wysiłku,
nawet zmagania się, ale ogólnie biorąc daje nam wiele zadowolenia i radości,
bo wszak ideał jest zawsze własnym tworem naszej psychiki, przez nią na
zewnątrz rzutowanym. Obieramy sobie za wzór kogoś ze świeckich lub
religijnych przywódców i idziemy w jego ślady. Chcemy być w tym
konsekwentni gdyż daje nam to specjalną siłę i zadowolenie; w rzetelnym
oddaniu się czemuś zawsze znajdujemy pewne zabezpieczenie. Ale takie,
nawet bardzo szczere oddanie się, to nie prostota, a bez prostoty nie masz
zrozumienia. Konsekwentne trzymanie się dobrze obmyślanego planu
postępowania zadawala nasze pragnienie coraz wyższych osiągnięć, a
powodzenie krzepi i ochrania. Postawienie sobie jakiegoś ideału i wytrwałe do
niego dążenie rodzi jednak różne opory, a pewna giętkość działa tylko w
obrębie z góry ustalonych ram. Konsekwentność zdaje się nam dawać
pewność i bezpieczeństwo, dlatego się jej tak rozpaczliwie trzymamy.
Być ze sobą w sprzeczności to rozterka i cierpienie; ale nasze "ja" w samej
swej naturze jest pełne sprzeczności; składa się z licznych istot o różnych
maskach i obliczach, a każda jest w opozycji do innych. Cała struktura
naszego "ja" splata się ze sprzecznych dążeń i wartościowań, z licznych
pożądań i pragnień, działających na różnych płaszczyznach naszej psychiki, a
wszystkie rodzą swe własne odwrotności. "Ja" - osobowość nasza - jest
splątaną siecią niezmiernie złożonych pragnień, pożądań, tęsknot, a każde z
nich ma swój rozpęd, i w swój własny, a odrębny, mierzy cel, nieraz wprost
przeciwstawiający się innym drżeniom i nadziejom. Maski te nasze "ja"
przybiera zależnie od pobudzających je w różny sposób okoliczności,
bodźców i wrażeń; więc w jego obrębie sprzeczności są nieuniknione, a wiodą
one zawsze do ułudy i męki; chcąc od nich uciec wynajdujemy nowe środki
oszukiwania siebie, a to znów powiększa starcia i zawikłania. Gdy
wewnętrzne sprzeczności stają się nie do zniesienia, świadomie lub
nieświadomie usiłujemy od nich ujść przez śmierć czy też chorobę umysłową.
Albo też rzucamy się w jakaś działalność, która może całkowicie nas
pochłonąć -oddajemy się jakiejś idei, grupie, partii, ojczyźnie, albo szukamy
ratunku w zorganizowanych religiach z ich dogmatami i rytuałami. Więc to
wewnętrzne rozdarcie prowadzi albo do dalszej ekspansji - przerostu naszego
"ja" - albo do samounicestwienia przez szaleństwo.
Gdy chcemy być czymś innym niż jesteśmy powiększamy tylko wewnętrzne
sprzeczności; lęk przed tym co jest stwarza ułudną odwrotność tego co jest, i
w pogoni za tą odwrotnością, mamy nadzieję iż uda się nam zniweczyć
strach. Synteza nie jest kultywowaniem odwrotnych cech; nie osiąga się jej
też przez uzgadnianie sprzeczności, bowiem wszystkie sprzeczności
zawierają zalążki swych własnych odwrotności. Każda wewnętrzna
sprzeczność prowadzi do różnych fizycznych czy psychologicznych reakcji,
łagodnych i szanowanych w naszym środowisku, albo zgoła niebezpiecznych,
a konsekwentność tylko dalej zaciemnia i komplikuje sprawę. Jednolite i
konsekwentne dążenie do urzeczywistnienia tylko jednego pragnienia, do
dania całkowitej przewagi jednemu z wielu zainteresowań, prowadzi do
zamykających nas w sobie oporów. Sprzeczności wewnętrzne stwarzają
nieodmiennie tarcia i zatargi na zewnątrz; więc konflikty zewnętrzne są
dowodem wewnętrznej sprzeczności. Tylko w zrozumieniu całego nurtu
pragnień możemy się uwolnić od wszystkich wewnętrznych sprzeczności.
Integracja - scalenie - nie może ograniczać się do powierzchniowych warstw
umysłu, nie można się jej też nauczyć w żadnej szkole; nie dokonuje się ona
przy pomocy wiedzy lub samozaparcia. A tylko całkowite scalenie naszej
natury oswobadza nas zarówno od sprzeczności, jak i od konsekwentności w
działaniu; ale nie oznacza ono zestrzelenia w jedno ognisko wszystkich
pragnień, oraz niezliczonych a wyrachowanych zainteresowań.
Scalenie nie jest stosowaniem się do jakichkolwiek, choćby
najszlachetniejszych, czy najlepiej pomyślanych, wzorów czy schematów;
trzeba umieć podejść do tego zagadnienia nie wprost, pozytywnie i
twierdząco, a jakby od innej strony, czujnie, odbiorczo. Mieć o nim pewne
określone pojęcie, jakoś je sobie wyobrażać, byłoby już naśladowaniem
wzoru, co jest głupie i dla psychiki niszczące. Dążyć do scalenia naszej natury
to uczynić z niego ideał, który "ja" rzutuje z siebie jako cel do osiągnięcia. A
że wszystkie ideały to twory naszej wyobraźni, przeto dążenie do nich
sprowadza zawsze zatargi i walki. Wszystko co jest projekcją naszego "ja"
musi być z konieczności tej samej co ono natury, a więc zawierać w sobie
sprzeczności i niejasność. Scalenie - integracja - nie jest pojęciem, ani też
pamięciowym obrazem, więc nie da się go wyrobić ani rozwijać. Wprawdzie
znużeni rozterką i sprzecznościami, pragniemy scalenia które stopi w
jednolitość całą naszą naturę, ale starając się o nie wcale się nie wznosimy
ponad walki i tarcia. Sprzeczności w sobie można ukrywać, lub do nich się nie
przyznawać, można też nie zdawać sobie z nich sprawy, ale one w nas są i
lada chwila grożą wybuchem.
Zadaniem naszym jest zrozumieć konflikt, a nie troszczyć się o integrację. Ta,
podobnie jak i spokój, jest wartością wtórną, nie jest celem sama w sobie, jest
jeno rezultatem, więc nie ma pierwszorzędnego znaczenia, Gdy zrozumiemy
konflikt, nie tylko scalenie całej natury dokona się samo przez się i pokój sam
się pojawi, ale stanie się jeszcze coś od nich nieskończenie większego. Nie
można rozterki stłumić ani jej uwznioślić, nie można też znaleźć na jej miejsce
żadnego zastępczego środka. Rozterka pojawia się wraz z pożądaniem, wraz
z pragnieniem nieprzerwanego istnienia i z dążeniem by stawać się wciąż
czymś większym i większym i posiąść więcej i więcej; ale to nie znaczy że ma
w nas panować zastój samozadowolenia. "Więcej i więcej" to nieustanny
krzyk żądzy naszego "ja", to pożądanie wrażeń, czy to w postaci wspomnień
przeszłości, czy też marzeń i przewidywań na przyszłość. Wrażenia i
zmysłowe podniety należą do dziedziny intelektu, więc nie może on być
odpowiednim narzędziem do ich zrozumienia. Rozumienie to nie zespół słów,
to nie proces mentalny, a więc nie jest też i wynikiem przeżyć. Przeżycie to
pamięć; bez słowa, i symbolu nie ma obrazu pamięci. Możemy czytać całe
tomy o znaczeniu wewnętrznych rozterek, a nie będzie to miało nic
wspólnego z ich prawdziwym zrozumieniem. Abyśmy mogli zrozumieć konflikt
myśl nasza nie powinna się wtrącać, musi ustąpić miejsca owej jasnej
czujności, w której znika podmiot - myśliciel. Bowiem myśliciel jest tym. który
rozpoznaje i wybiera, który niezmiennie przechyla się na którąś stronę, -
oczywiście zazwyczaj ku temu co przyjemne i schlebiające, - a przez to samo
pogłębia rozterki i konflikty. Może się zdarzyć iż rozwiąże jakiś jeden
poszczególny problem, ale jednocześnie utrzymuje żyznym grunt pod
wszystkie inne. Myśliciel, czyli nasze "ja", wciąż uniewinnia lub oskarża, a
przez to uniemożliwia rozumienie. Gdy myśl się nie wtrąca, gdy myśliciel jest
nieobecny, przeżywamy rozterkę bezpośrednio, bezosobowo, ogólnie niejako,
bez powrotu ku sobie, jakby coś, co nie koniecznie dotyczy wyłącznie
naszego "ja", jest to rozterka czy zmaganie się, ale nie koniecznie "moja"
rozterka, "moje" zmaganie. A w stanie wolnym od "ja" granica pomiędzy
przeżywającym a przeżywanym znika. Doznawanie jest wówczas
bezpośrednie, doświadczamy czegoś wprost, w pełni aktualności, a nie
poprzez pomięć. Z takiej bezpośredniości wyłania się rozumienie,
wyzwalające od wszelkich rozterek. A w tej wolności dokonuje się scalenie -
integracja - całej naszej natury.

I. 49. PROBLEMY I OD NICH UCIECZKA


"Mam wiele poważnych problemów, ale zdaje mi się ze im większy czynię
wysiłek by je rozwiązać, tym bardziej stają się zawikłane i bolesne. Zupełnie
nie wiem co robić. A w dodatku głuchnę i muszę ciągle posługiwać się tym
okropnym aparatem. Mąż mnie dawno porzucił; mam kilkoro dzieci, są one
wielką moją troską; jakże bardzo bym chciała by uniknęły różnych przejść
jakich mnie los nie szczędził."
Jakże niecierpliwi jesteśmy, jak od razu chcemy na wszystko mieć gotową
odpowiedź! Tak nam pilno by znaleźć rozwiązanie że nie mamy czasu by
samemu zagadnieniu uważnie się przyjrzeć i spokojnie je zbadać. Pośpiech
uniemożliwia cichą obserwację; a przecie właśnie problem jest ważny, a nie
odpowiedź. Oczywiście znajdziemy jakąkolwiek odpowiedź jeśli nam o nią tak
chodzi, ale ona nie wpłynie na sam problem. Nasza chęć znalezienia od razu
rozwiązania jest jeno ucieczką od zagadnienia które nas męczy, więc
znajdywane odpowiedzi są powierzchowne i samego problemu nie
rozjaśniają. Wszystkie nasze trudności i problemy pochodzą z jednego źródła,
i dopóki nie poznamy i nie zrozumiemy tego źródła, każdy wysiłek by jakiś
poszczególny problem rozwiązać, będzie daremny, sprowadzi tylko dalszy
zamęt i udrękę. Przede wszystkim musimy być pewni że naprawdę chcemy
rozwiązać zagadnienie, że czujemy konieczność uwolnienia się od wszystkich
problemów i rozterek jakie stwarzają; bez tego nie dotrzemy do sedna, nie
znajdziemy twórcy wszystkich zmagań i trudności. A nie osiągniemy spokoju
dopóki nie uwolnimy się od wszystkich problemów ; spokój zaś - ta prawdziwa
cisza wewnętrzna - jest warunkiem szczęścia, które wszakże nie jest samo w
sobie celem. Jak powierzchnia jeziora jest cicha gdy ustaną wichry, tak umysł
jest cichy gdy wszystkie zagadnienia znikną. Ale nie można myśli do spokoju
przymusić, a jeśli to robimy umysł wiotczeje, zmienia się w martwe stojące
wody. Gdy wszystko to stanie się nam jasne, wówczas możemy zacząć
obserwować i badać samego twórcę problemów i trudności. Badanie musi być
ciche, bezstronne, nie zamącone pragnieniem radości, ani obawą bólu.
"Ależ chcecie niemożliwości! Całe nasze wykształcenie ćwiczy umysł, ucząc
go rozpoznawać, porównywać, oceniać i wybierać, a więc powstrzymywanie
się od potępiania lub usprawiedliwiania tego co obserwujemy jest straszliwie
trudne. Jakże uwolnić się od tych wpływów i ograniczeń i obserwować w
ciszy?"
Gdy zrozumiemy że skupiona obserwacja przez odbiorczą, jasną świadomość
jest nieodzowna w poznawaniu prawdy, sam ten fakt uwolni nas od
nawarstwień przeszłości. Ale dopóki nie odczuwamy natychmiastowej
konieczności obudzenia w sobie tej odbiorczej, a żywej i jasnej świadomości
(awareness) powstaje w nas wciąż pytanie "jak" problem rozwiązać, "jak"
zniweczyć przeszłość. Tylko Prawda wyzwala, a nie jakiekolwiek środki, czy
systemy. Trzeba zobaczyć prawdę że tylko cicha, czujna, bezstronna
obserwacja prowadzi do rozumienia, a wówczas nawyk kwalifikowania
wszystkiego przez potępianie czy usprawiedliwianie, sam zniknie. Gdy
widzimy tuż przed sobą wielkie niebezpieczeństwo nie pytamy jak go uniknąć;
jeśli usiłując rozwiązywać jakiś problem, pytamy "jak", "jakim sposobem",
znaczy iż nie zobaczyliśmy jeszcze naglącej potrzeby by w czujnej ciszy go
zbadać. Dlaczego tej potrzeby nie czujemy ?
"Chciałabym ją poczuć, ale nigdy przedtem w ten sposób nie myślałam, jest to
coś zupełnie dla mnie nowego. Wiem jedno że chcę się pozbyć moich
problemów, bo są męką. Chcę być, jak inni ludzie, szczeliwa."
Świadomie czy nieświadomie uchylamy się od uznania że to ciche, odbiorcze
obserwowanie naszych problemów jest konieczne i najważniejsze, po prostu
dlatego że w istocie wcale nie chcemy "puścić" tych zagadnień i pozbyć się
ich, bo cóż byśmy bez nich robili ? Wolimy trzymać się uparcie czegoś co
znamy, choć byłoby przykre i ciężkie, aniżeli zapuszczać się w ryzykowne
dociekania czegoś, co nas może Bóg wie gdzie zaprowadzić. Problemy nasze
są nam przynajmniej dobrze znane, a myśl o szukaniu ich twórcy, czy źródła,
gdy nie wiemy dokąd nas to zaprowadzi, obezwładnia nas i napełnia lękiem.
Umysł nawykły do różnych zagadnień nad którymi się wciąż biedzi byłby
stracony, gdyby te nagłe znikły; wszak żywi się wciąż troskami, i nie jest
ważne czy przedmiotem ich są sprawy kuchenne, czy wszechświatowe,
osobiste czy polityczne, religijne czy ideologiczne; troski i problemy
zacieśniają nas i ograniczają Umysłowość którą pożerają sprawy ludzkości
jest równie ciasna jak ta, która wciąż troszczy się o swój duchowy rozwój, lub
"rozpacza o własnym zbawieniu". Problemy obciążają umysł, napełniają go
lękiem, bo zawsze i nieodmiennie zasilają nasze "ja" i "moje". Gdy nie ma
zagadnień, problemów, spraw, osiągnięć i klęsk, nie masz i "ja".
"Ależ bez "ja" jakże w ogóle można żyć?"
Dopóki czynem rządzi pragnienie, pamięć, strach, rozkosz, lub cierpienie -
czyli "ja" - stwarza ono walki, tarcia, zamęt i nienawiść. Czyn nasz jest
wynikiem naszych ograniczeń, bez względu na to na jakiej płaszczyźnie
działa, a że odpowiedzi nasze na wyzwania życia są zazwyczaj
nieodpowiednie i niecałkowite, z konieczności rodzą tarcie i to staje się
zagadnieniem. Nasze "ja" jest utkane ze sprzeciwów i tarć. Ale jest rzeczą
zupełnie możliwą żyć bez zatargów i konfliktów powodowanych przez
chciwość, strach, powodzenie czy klęski; oczywiście dopóki nie odkryjemy
tego własnym bezpośrednim doznaniem pozostanie to dla nas tylko teorią.
Ale nie możemy uwolnić się od chciwości ani pragnień dopóki nie
zrozumieliśmy naszego "ja".
"Czy myślicie że przyczyną mojej głuchoty są różne lęki i stłumienia ? Lekarze
zapewniali mnie że nie ma żadnej organicznej wady. Czy więc mogłabym
odzyskać słuch? Całe życie byłam gnębiona, zawsze pozostawałam pod
takim czy innym przymusem. Nigdy nie mogłam robić tego co chciałam."
Zarówno wewnętrznie jak zewnętrznie łatwiej jest siebie tłumić i hamować,
aniżeli rozumieć. Rozumienie jest rzeczą trudną, zwłaszcza dla ludzi którzy od
dzieciństwa byli hamowani i ograniczani. Gdy przez długi czas żyje się w
stłumieniu staje się ono przyzwyczajeniem. A rozumienie nie może nigdy
zmienić się w nałóg ani rutynę, gdyż wymaga nieustannej czujności i pełnej
uwagi. Chcąc coś zrozumieć trzeba mieć giętkość, wrażliwość i nieco
serdeczności - ale nie sentymentalizmu - w podejściu do zagadnienia. Na
tłumienie w sobie czegokolwiek bądź, w tej czy innej formie, nie trzeba
żywości ani jasności myśli, jest to najłatwiejszy i najgłupszy stosunek do
naszych reagowań. Opanowywanie siebie jest zawsze przystosowywaniem
się do pewnych wzorów i pojęć, zapewnia nam bezpieczeństwo, uznanie
innych - tzw. "szanowność", ale też zacieśnia nas i zamyka. A rozumienie
wyzwala. W lęku przed autorytetem, przed opinią i niepewnością jutra,
stwarzamy sobie schronienia w ideologii i jej fizycznych wyrazach:
zrzeszeniach i organizacjach, których się chętnie czepiamy. Ale takie
schronienia, na tej czy innej płaszczyźnie, tylko wzmagają i podtrzymują
strach, a wszelki strach staje się przyczyną różnych uwzniośleń, szukania
zastępczych wartości, praktyk i ćwiczeń w samoopanowaniu, które nie są
niczym innym jak odmianami stłumień. To co jest stłumione, zduszone, musi
się odprostować i znaleźć ujście; może nim być nawet fizyczne
niedomaganie, lub ucieczka w jakąś ideologiczną ułudę. Płacimy różne ceny,
każdy wedle swego usposobienia, zamiłowań i antypatii.
"Zauważyłam że gdy grozi mi usłyszenie czegoś przykrego, chronię się za
swój aparat, to mi pomaga wymknąć się w mój świat. Ale jakże uwolnić się od
tych stłumień i zahamowań trwających lata? Czy nie zajmie to zbyt dużo
czasu?"
Nie jest to kwestii czasu ani grzebania się w przeszłości czy drobiazgowej
analizy; chodzi o to abyśmy zrozumieli czym jest samo stłumienie. Widzimy
od razu jego prawdę gdy patrzymy z czujne odbiorczością - bez wyboru ni
wartościowania - na cały proces stłumień i zahamowań Ale nie da się
zrozumieć czym jest w istocie stłumienie, jeśli będziemy myśleć w kategoriach
"wczoraj" i "jutra" ; prawdy nie ogarnie się stopniowo, z biegiem czasu.
Prawdy się w ogóle nie osiąga, nie można jej odsłaniać po trochu; albo się ja,
widzi, albo nie. Postanowienie oswobodzenia się od zahamowań jest tylko
przeszkodą w uchwyceniu prawdy o nich, bo wola jest odmianą pragnienia, w
obu jego postaciach - przyciągania i odpychania, - a odbiorcza czujność
(passive awareness) nigdy nie idzie z pragnieniem w parze. Stłumienie było
wszak wywołane przez pragnienie, przez żądzę, jakże więc wola - czyli to
samo pragnienie choć innym nazwane mianem - mogłoby się od własnego
tworu uwolnić? Musimy ujrzeć wolę w całej jej prawdzie w chwili cichej,
odbiorczej czujności, i przyjąć to, co ujrzymy, bez najmniejszego oporu.
Analizą nie uwolnimy się od tego co analizujemy, bo analizujący nie jest
oddzielny od przedmiotu który analizuje, odwrotnie, sam jest jego częścią. To
również musimy dogłębnie zrozumieć. Widzenie Prawdy wyzwala, a nie wola i
wysiłek.

I. 50. TO CO JEST A CO POWINNO BYĆ


"Jestem żoną i matką" - mówiła, - "ale zdaje mi się, że utraciłam wszelką
zdolność kochania, jakbym więdła i usychała wewnętrznie. Pracuję
społecznie, ale więcej dla zabicia czasu niż z przekonania, gdyż widzę całą
błahość tych działalności. Nic mnie naprawdę nie interesuje. Niedawno
zrobiłam sobie dość długie wakacje, usuwając się od rodzinnych obowiązków
i społecznych prac, i próbowałam malować; ale nie potrafiłam włożyć w to
duszy. Czuję się martwa i beztwórcza, przytłoczona jakimś dojmującym
niezadowoleniem, głęboko nieszczęśliwa. Jestem jeszcze młoda, a przecie
przyszłość mi się wydaje mroczna i beznadziejna. Myślałam o samobójstwie,
ale jakoś wydało mi się to nazbyt niedorzecznym wyjściem. Czuję w sobie
coraz większy zamęt i nie widzę końca tej męki."
Wokół czego skupia się ta męka? Czy chodzi tu o stosunek z jakimś
człowiekiem, czy z ludźmi w ogóle?
"Nie, to nie to. Te tragedie są już poza mną, wyszłam z nich nawet nie
zanadto poraniona. Po prostu wszystko wokół mnie tonie w mroku, nic mnie
nie interesuje, nic nie daje najmniejszego zadowolenia."
Czy dręczy panią jakieś jedno niepokojące zagadnienie czy też jest to
niezadowolenie ogólne, protest przeciwko wszystkiemu? Musi być gdzieś
głęboko ukryta jakaś udręka, jakiś lęk, którego pani zapewne nie jest wcale
świadoma. Czy chce pani odkryć to, odsłonić i dotrzeć do sedna?
"Oczywiście, wszak po to przyszłam, bo już naprawdę nie mogę tak dłużej
żyć. W niczym nie widzę żadnej wartości, a przy tym zapadam raz po raz na
zdrowiu."
Choroba może być ucieczką od siebie i wszystkiego co panią otacza.
"Tak, jestem przekonana iż tak jest. Ale jak na to poradzić? Ogarnia mnie po
prostu rozpacz. Zanim stąd wyjdę muszę zobaczyć jakieś rozwiązanie."
Czy konflikt zachodzi pomiędzy dwoma konkretnymi faktami, czy też
pomiędzy rzeczywistym, aktualnym faktem a fikcją? Czy jest to
niezadowolenie które nietrudno byłoby zaspokoić, czy też udręka i rozpacz
niemal bez widocznej uchwytnej przyczyny? Na niezadowolenie można
znaleźć z łatwością jakieś lekarstwo, taki czy inny środek zaradczy, coś co
zaspokoi ukryte pragnienie, można znaleźć dlań jakieś ujście; ale męka która
jest zarazem buntem przeciw wszystkiemu, nie da się ukoić i uśmierzyć
myślą, ani uleczyć żadnym intelektualnym sposobem. Czy ten protest powstał
bo w niczym nie mogła pani znaleźć zaspokojenia swego wewnętrznego
głodu, czy zniknął by jeśliby naraz przyszło coś prawdziwie radosnego? Czy
nie chodzi pani właśnie o takie trwałe samozadowolenie?
"Nie, to jeszcze nie to. Naprawdę nie szukam wcale samozadowolenia, tak mi
się przynajmniej wydaje. Wiem tylko że mam w sobie zamęt, że czuję mękę i
konflikt, że nie widzę żadnego wyjścia i jestem w rozpaczy".
Gdy pani mówi "konflikt", musi on być z kimś, lub z czymś, czy to z mężem,
dziećmi, z otoczeniem, czy na polu działalności społecznej. A jeśli - jak pani
mówi - konfliktu z tym nie ma, w takim razie jest to chyba sprzeczność
pomiędzy tym czym pani jest, a tym, czym pani chciałaby być, czyli pomiędzy
ideałem a aktualnym stanem, między tym co jest, a mitem o tym co powinno
by być. Stworzyła pani zapewne ideał siebie i może cały zamęt i rozterka
pochodzą z chęci dociągnięcia się do tego ideału, dorównania wyobrażonemu
przez siebie wzorowi. Zmaga się pani starając się być czymś, czym pani nie
jest. Czy nie o to chodzi?
"Zaczynam dostrzegać źródło mej męki. Zapewne ma pan słuszność."
Starcie zachodzi pomiędzy konkretnym faktem a fikcją, mitem, pomiędzy tym,
czym pani jest, a tym czym pani chce być; treść tego mitu musiała
kształtować się od dawna, od dzieciństwa, rozszerzała się z biegiem czasu i
zyskiwała na głębi, zapuszczając w pani korzenie, na przekór aktualnym
faktom, kontrastując jaskrawo z pani prawdziwym stanem; zresztą mit
zmieniał się nieco zależnie od ciśnienia warunków. Ów mit, jak wszystkie
ideały, wyobrażenia, utopie, jest w wyraźnej sprzeczności z tym co jest, ze
stanem faktycznym, a więc mit staje się ucieczką od tego czym pani
rzeczywiście teraz jest. To uchodzenie wywołuje nieuniknione a jałowe starcie
przeciwieństw; a wszelkie takie wewnętrzne czy zewnętrzne starcia są czcze i
beztwórcze, rodzą, zamęt i bezwład.
Więc - jeśli mi wolno powiedzieć - męka pani powstała ze sprzeczności
pomiędzy tym czym pani jest, a czym chciałaby pani być, czyli wyobrażonym
ideałem, mitem o sobie samej. Mit, ideał, to ucieczka, to urojenia naszej
własnej wyobraźni, nie mające żadnego realnego pokrycia. Prawdą aktualną
jest to, czym pani jest, a stokroć ważniejsza jest ta prawda pani obecnej,
dzisiejszej, aniżeli wyobrażenia czy marzenia, o tym, czym pani by mogła,
chciała, lub powinna być. Można zrozumieć to co jest, ale nie da się pojąć
tego czym powinno się być. Nie można ogarnąć rozumieniem urojenia, można
tylko zrozumieć w jaki sposób ono powstaje, jak się tworzy. Mit, fikcja, ideał
nie mają znaczenia, są jeno końcowym punktem, czy skutkiem pewnego
procesu; ważne jest natomiast zrozumienie całego procesu który im dał
początek.
Aby zrozumieć to czym jesteśmy - czy to będzie przyjemne czy przykre - mit,
ideał czy też wyobrażenie przyszłego możliwego stanu powinny całkowicie z
naszej psychiki zniknąć. Dopiero gdy się one rozwieją, można się zmierzyć z
tym co jest, natomiast aby je zrozumieć, trzeba móc na tym jednym skupić
uwagę, a usprawiedliwianie siebie czy też potępianie rozprasza uwagę;
odciągają ją również porównania, które są jeno oporem przeciwko temu co
jest, podobnie jak i wszelkie umyślne wyrabianie swego charakteru, czy też
wysiłki lub postanowienia w rodzaju: "muszę zrobić, muszę zrozumieć".
Wszystko co odciąga i rozprasza uwagę jest przeszkodą w szybkim i bystrym
obserwowaniu chwili obecnej; ta nie jest statyczna, jest ciągle w ruchu,
zmienia się, płynie; chcąc iść za jej ruchem musimy mieć umysł wolny, nie
związany żadnymi wierzeniami, wyzbyty doszczętnie zarówno żądzy
zwycięstw, jak lęku przed klęską. Tylko w cichej, jasnej a odbiorczej czujności
może odsłonić się przed nami to, to jest. A odkrywanie to wychyla się poza
czas.

I. 52. ZAZDROŚĆ
Słońce oświetlało jaskrawo przeciwległy mur, a odblask był tak silny że twarze
obecnych w pokoju - przez kontrast - zdawały się szare. Mała dziewczynka
zbliżyła się do mnie, bez żadnej ze strony matki zachęty, usiadła bliziutko i
rozglądała się szeroko otwartymi oczkami, jakby dziwiła się co takie
zgromadzenie ma znaczyć. Była czyściutka, ładnie ubrana, z kwiatami we
włosach. Przyglądała się wszystkim wokoło bacznie i ciekawie, bez
zapamiętywania, jak to dzieci zwykły czynić. Oczki miała żywe, błyszczące
ciekawością, ale niezbyt wiedziała co ma w tej chwili robić - śmiać się czy
bawić, skakać czy też wykrzykiwać. Wreszcie wzięła moją rękę i zaczęła
przyglądać się jej z najwyższym zainteresowaniem, a za chwilę - nie
zwracając najmniejszej uwagi na zgromadzone w pokoju osoby - usadowiła
się wygodnie na dywanie i usnęła z głową na moich kolanach. Główkę miała
kształtną, o szlachetnych harmonijnych liniach, a cała osóbka aż pachniała
schludnością.
Przyszłość jej była tak samo niepewna j smutna jak innych obecnych w tym
pokoju osób. Czekały ją rozterki, troski, ból, było to równie nieuniknione jak te
blaski słońca na murze; bo wszak na to aby od bólu i trosk być wolnym,
potrzeba najwyższej inteligencji, a zarówno wychowanie dzicwczynki jak i
wszystkie otaczające ją wpływy sprzysięgną się na pewno aby do rozwoju lej
inteligencji nie dopuścić.
Miłość - ów płomień bez dymu - jest w naszym świecie zjawiskiem tak
rzadkim; w życiu najczęściej gryzący dym nas dusi, żre nam oczy, dławi
gardło, wyciska łzy. Z poza gęstego dymu rzadko można dojrzeć płomień; a
kiedy dym się zgęszcza i przybiera na sile płomyk zagasa. A przecie bez
płomienia miłości życie ma tak niewielką wartość, jest jałowe i nużące; ale
jakże ogień ma płonąć wśród kłębów gęstego dymu? Oba nie mogą istnieć
jednocześnie; dym musi opaść, aby ogień mógł się w pełni rozjarzyć. Płomień
nie walczy z dymem, gdyż ten nie jest jego rywalem, jego przeciwieństwem,
płomień w ogóle nie ma rywali, ni wrogów. Dym nie jest płomieniem, nigdy nie
może go w sobie zawrzeć, ale obecność dymu nie wskazuje tez bynajmniej
na istnienie ognia; gdyż ten ogień jest od dymu wolny.
"Czy miłość i nienawiść nie mogą istnieć jednocześnie? Czyż zazdrość np. nie
jest dowodem miłości? Trzymamy się w harmonii za ręce, a za chwilę sobie
wymyślamy; unosimy się, mówimy sobie wzajem twarde słowa, a za godzinę
znów ściskamy się serdecznie. Spieramy się, a potem godzimy wśród
pocałunków. Czyż to wszystko razem nie jest miłością? Czyż same objawy
zazdrości nie są oznaką kochania? Zdają się iść zawsze w parze, jak światło i
mrok. Szybki i krotki gniew, a po nim zgoda i pieszczota: czyż nie wyrażają
pełni miłości? Wszak nurt rzeki czasem jest gwałtowny i rwący, a czasem
cichy i spokojny; raz rzeka płynie przez mroczne wąwozy, to znów przez
osłonecznione równiny, czyż nie stanowi to właśnie jej piękna?"
Co właściwie nazywamy miłością? Czy cały ten splot na który się składa
rozkosz i zazdrość, żądza i pieszczota, ostre słowa i serdeczne uściski,
twardość kłótni i słodycz powtarzającej się zgody? Tak, są to wszystko
zjawiska zachodzące na polu tzw. miłości. Gniew naprzemian z pieszczotą są
codziennym na tym potu zjawiskiem, nieprawdaż? A my staramy się
ustanowić jakiś związek i stosunek pomiędzy tymi różnymi, a faktycznie
istniejącymi wzruszeniami, albo też porównujemy je ze sobą. Używamy
jednego faktu - wzruszenia dla potępienia lub usprawiedliwienia innego, który
zachodzi na tym samym polu, albo staramy się znaleźć jakąś łączność
pomiędzy czymś w obrębie tego pola, a czymś poza nim. Nie ujmujemy nigdy
żadnego zjawiska oddzielnie, a staramy się odkryć jakieś pomiędzy nimi
wzajemne stosunki i zależności. Dlaczego tak sobie poczynamy? Wszak
można zrozumieć każde zjawisko, a więc i te wzruszenia, tylko wówczas, gdy
nie używamy innych zjawisk znajdujących się w na tym samym polu, jako
środka do zrozumienia tych o które nam chodzi, gdyż takie łączenie
wprowadza tylko chaos i zamieszanie pojęć. Ale dlaczego tak nam chodzi o to
porównywanie ? Dlaczego przenosimy znaczenie jednego zjawiska na drugie,
lub używamy go jako rodzaju kompensaty i wytłumaczenia?
"Zaczynam rozumieć co macie na myśli. Istotnie powstaje pytanie dlaczego to
robimy?"
Czy można zrozumieć jakieś zjawisko poprzez zasłonę wyobrażeń czy też
pamięci? Czy mogę zrozumieć istotę zazdrości bo przed chwilą ściskałam
serdecznie twą rękę? Jedno i drugie ma miejsce, i zazdrość jest faktem i
pieszczota jest faktem, ale czy mogę wniknąć w cały proces zazdrości mając
w pamięci naszą serdeczność? Czy pamięć pomaga do rozumienia? Wszak
to pamięć porównuje, usprawiedliwia, potępia, modyfikuje czy utożsamia; ale
czy może przybliżyć rozumienie? Podchodzimy do zjawisk - wzruszeń
zachodzących na polu tzw. "miłości" - z pewnym określonym pojęciem, z
przyjętym z góry wnioskiem. Nie zatrzymujemy się nad samym faktem
zazdrości i nie obserwujemy go spokojnie takim jakim jest, a chcemy go od
razu wtłoczyć w ramy własnego wyobrażenia czy wniosku; czynimy to po
prostu dlatego że w istocie wcale nie pragniemy zrozumieć zjawiska
zazdrości. Wrażenia jakich nam dostarcza zazdrość są równie podniecające
jak pieszczoty; ale chcielibyśmy aby te podniety były niejako odbarwione,
wolne od przykrości i udręczeń jakie zazwyczaj zazdrości towarzyszą. Stąd
starcia, zamęt i walka w obrębie pola które zwiemy "miłością". Ale czy to jest
miłość? Czy miłość to pojęcie, wrażenie, podnieta lub emocja? Czy miłość
jest równoznaczna z zazdrością?
"A czyż rzeczywiste nie jest otulone ułudą? A ciemność czy nie otacza
światła? Czy nawet Bóg nie jest zamknięty ograniczeniem?"
To są tylko słowa, pojęcia, przypuszczenia, więc nie mają żadnej wartości.
Takie opinie tylko wzmagają wrogość między ludźmi, nie zawierają one
Prawdy ani do niej nie zbliżają. Gdzie jest światłość tam nie ma mroku. Mrok
nie może ukryć światłości; a jeśli ją skrywa tedy jej nie ma. Gdzie jest
zazdrość tam nie ma miłości. Żadne pojęcie nie może przysłonić ani zastąpić
miłości. Aby istniał jakiś kontakt, jakiś wzajemny stosunek, musi być coś
wspólnego, a miłość nie pozostaje w żadnym do wyobrażeń stosunku, więc
pojęcia nie mogą się nigdy spotkać z miłością. Miłość jest płomieniem bez
dymu.

I. 53. BEZPOŚREDNIOŚĆ
Znalazła się w grupie osób które przyszły przedyskutować parę poważnych
zagadnień; może przywiodła ją ciekawość, a może towarzyszyła komuś ze
swych przyjaciół. Była ubrana z wystukaną elegancją, zachowywała się z
pewną dumną godnością, widać było również że dużo myśli o swej urodzie.
Była całkowicie pochłonięta sobą, zwracająca bez przerwy uwagę na swój
wygląd, postawę, ułożenie włosów, oraz wrażenie jakie wywierała na innych.
Każdy jej ruch był starannie wystudiowany; od czasu do czasu zmieniała
pozy, ale zapewne każda musiała być wpierw obmyślana i ułożona. Cała jej
postać wskazywała że na coś pozuje, że za wszelką cenę chce naśladować
jakiś obrany wzór.
Rozmowa toczyła się o rzeczach poważnych, a ona przez całą godzinę nie
wyszła ze swej roli. Dziwnie wyglądała wśród poważnych, skupionych twarzy,
ta sobą tylko zaabsorbowana dziewczyna; starała się jednak udawać że coś
rozumie z rozwijającej się dyskusji, że bierze w niej jakiś udział, ale
oczywiście żadne słowo nie wyszło z jej ust; choć usiłowała okazać że i ją
interesują omawiane sprawy, że nie jest głupsza od innych, widać było z
wyrazu jej oczu że nic a nic nie rozumie, i że w ogóle niezdolna jest do
poważniejszej rozmowy. Więc szybko jakby cofnęła się w siebie, nie
zaniedbując jednak wystudiowanych póz, była w niej sztywność i ani odrobiny
bezpośredniości.
Każdy z nas wyrabia sobie jakaś pozę. Specjalny chód, zachowanie się i
uśmiech ma dostatni kupiec u szczytu swego powodzenia, artystę również
charakteryzuje specjalne wejrzenie i "artystyczna" poza; a szanowny uczeń
jakiegoś znanego Guru ma także odrębną, właściwą mu pozę, jak i
opanowany asceta. Jak ta egocentryczna dziewczyna podobnie człowiek
pozornie bez reszty oddany religii, przybiera pozę uduchowienia które usilnie
wyrabiał drogą wyrzeczeń i ofiar. Ona poświęca bezpośredniość dla efektu, a
on ją niweczy dla osiągnięcia swego celu, ale oboje obchodzi cel, choć nie na
tej samej płaszczyźnie; cel do którego on dąży może być z punktu
społecznego uważany za wyższy i użyteczniejszy, ale w zasadzie są one
zupełnie do siebie podobne: żaden nie jest od drugiego lepszy. Jeden i drugi
rodzi się z braku inteligencji, z głupoty, oba zdradzają małość i ciasnotę; płytki
umysł lubi się chwytać pozy i rutyny. Ciasny umysł zawsze pozostanie ciasny,
nie może nagle stać się wybitny i twórczy. Może się starać o przyozdabianie
siebie i rozwijanie cnót, ale zasadniczo przez gromadzenie coraz to nowych
doświadczeń tylko się zasila jego przeciętność. Rzeczy brzydkiej nie można
zmienić w ładną. Bóg człowieka o płytkiej i ciasnej myśli, będzie bogiem
małym. Powierzchowna umysłowość nie zmienia się we wszechstronną i
głęboką strojąc się w nabywane wiadomości, w sprytne czy dowcipne
powiedzenia, w mądre cytaty, czy też jakoś inaczej upiększając swoją
zewnętrzność. Zewnętrzne czy wewnętrzne ozdoby nie przyczyniają się do
pogłębienia myśli i duszy, a przecie tylko ogromna głębia myśli nadaje jej
piękno, nie zaś błyskotliwość nabytych cnót. Piękno jawi się gdy człowiek
widzi bezstronnie - a bez żadnej chęci zmian, czy wyborów - swą własną
małość, gdy zaistnieje prosta tego faktu świadomość, w której znika sama
możliwość jakichkolwiek porównań.
Wystudiowana poza tej dziewczyny, jak i starannie wyrobiona poza ascety,
pozornie oddanego religii, są bardzo do siebie podobne; jedna i druga jest
równie wymęczonym tworem małości uczuć i ciasnoty myśli, jedna i druga
zaprzecza samorzutnej bezpośredniości. Oboje obawiają się wszystkiego co
jest naturalne i bezpośrednie, gdyż to może odsłonić - przed ich własnym
wzrokiem, jak i przed innymi - prawdę o tym, czym w istocie są; więc oboje
chcą stłumić i zniweczyć wszelką bezpośredniość; a udaje im się to zależnie
od stopnia w jakim poddali się konwencjonalizmom, od konsekwentności z
jaką trzymają się obranego wzoru czy ideału
A bezpośredniość jest jedynym kluczem który otwiera wejście w to, co jest.
Samorzutne nasze reakcje ukazują nam naszą psychikę taką jaką naprawdę
jest, bez ozdób i strojów, jakby nagą; ale zazwyczaj gdy się nam ona na
chwilę odsłania, natychmiast ją przykrywamy, czy też przystrajamy jakąś
ozdobą, więc bezpośredniość znika, jest w samej kolebce zabita. Owo
zabijanie bezpośredniości jest zwyczajem ludzi o ciasnych umysłach; oni to
dekorują przemyślnie zewnętrzność swą, na wszystkich poziomach, a
dekoracja ta staje się samouwielbieniem. A tylko w samorzutnej
bezpośredniości i swobodzie można robić odkrycia. Myśl opanowana i
urobiona na pewną modłę, działająca wedle rutyny nie jest w stanie nic
odkryć. Może funkcjonować sprawnie a więc bezwzględnie, ale nie może
odsłonić tego co jest bezdenne i niezgłębione. Twórcą oporów, które się zwie
opanowaniem, jest strach, zdać sobie z tego sprawę w bezpośrednim rzucie -
to się od strachu uwolnić. Stosowanie się do wzorów, na jakimkolwiek
poziomie i w jakiejkolwiek dziedzinie, wypływa zawsze z lęku, a ten rodzi
nieuniknione starcia, zamieszanie, antagonizmy; ale psychika, pełna protestu
i buntu, nie koniecznie ma być nieustraszona, bowiem protest to tylko
odwrotność, a powodowanie się przeciwieństwami nie jest nigdy samorzutne
ani wolne.
Bez samorzutnej bezpośredniości nie masz samopoznania; a bez niego
człowiek poddaje się każdej przejściowej fali wpływów, które mogą
spowodować zacieśnienie umysłu albo jego ekspansję, ale nie mogą uwolnić
go od naporu najróżnorodniejszych zewnętrznych oddziaływań To, co się
składa z rozmaitych cząstek, może być rozłożone, tj. na części rozbite; ale to,
co nie jest konglomeratem, co jest niepodzielne i jednolite można poznać
tylko przez samowiedzę. Nasze "ja" jest zlepkiem, konglomeratem licznych
cząstek, i dopiero gdy się "ja" na poszczególne czynniki rozłoży, można
poznać to, co nie jest wynikiem żadnych wpływów, co jest jednolite i
pozaprzyczynowe.

I. 55. WYZWANIE I ODPOWIEDŹ


Rzeka była wezbrana i rwąca, w paru miejscach na milę szeroka; rozkoszą
było patrzeć na ten ogrom wód. Na północ rozciągały się wzgórza pokryte
świeżą, po deszczach, zielenią. Wspaniały był widok tej rozlanej rzeki
zataczającej potężny łuk, a usianej białymi żaglami. Żagle były duże,
trójkątne; w świetle wczesnego poranku, we mgle, zdawały się wyrastać jak
skrzydła wprost z wody. Gwar codziennego dnia jeszcze się nie zaczął; pieśń
rybaka z drugiego brzegu niosła się po wodzie daleko, zdawała się wypełniać
przestwory i wchłaniać wszystkie inne dźwięki, nawet gwizd pociągu łagodniał
i w niej się roztapiał.
Stopniowo poczęły dobiegać z dala głosy budzącej się wioski: spory kobiet u
studni, beki kóz, ryczenie krów zdających się prosić o ulżenie nabrzmiałym
wymionom; skrzypienie ciężkich wozów na drodze, ostre krakanie wron,
śmiech i krzyk dzieci... Oto rodził się nowy dzień.
Słońce wzniosło się ponad palmy, na murze usadowiły się małpy, ogonami
niemal dotykając ziemi; były duże ale lękliwe, na przyjazne wołania
zeskakiwały z muru w popłochu i pędziły na duże drzewo widniejące wśród
pobliskiego pola. Twarze i dłonie miały całkiem czarne; wyglądały wcale
inteligentnie, jednak mniej były sprytne i psotne od innego gatunku
mniejszych brunatnych małpek.
"Dlaczego myśli są tak natarczywe? Tak niespokojne, tak rozpaczliwie
natrętne! Rób co chcesz, nie dasz im rady. Są w ciągłym ruchu, jak te małpy
na drzewie, a ten ruch męczy i wyczerpuje. Nie można od nich uciec, zdają
się wszędzie nas ścigać. Staramy się je stłumić, a one za chwilę znów
podnoszą głowę; i nigdy nie mamy spokoju, nigdy ciszy; analizy, przeglądy,
gonitwy i ciągłe samoudręczenie. We śnie, czy na jawie, nie ma różnicy, wir
myśli wcale nie ustaje. Chyba nigdy nie spocznę, nigdy się nie uspokoję."
Czyż myśl może być kiedykolwiek w bezruchu, w spokoju? Można myśleć o
spokoju, lub zmuszać się do ciszy, ale czy myśl może być w ogóle sama
przez się spokojna? Czyż nieustanna ruchliwość nie stanowi jej właściwej
natury? Czy myśl nie jest odpowiedzią na nieustannie, co chwila pojawiające
się wyzwania życia? A te nie mogą ustać, bo wszak każdy ruch życia jest
wyzwaniem; a jeśli tych wyzwań nie jesteśmy świadomi, jeśli przestajemy je
słyszeć i być na nie wrażliwi, oznacza to tylko zanik żywotności w nas,
martwotę i śmierć. Wyzwanie-odpowiedź to ruch samego życia. Ale
odpowiedzi dawane przez nas mogą być odpowiednie lub nieodpowiednie, a
te niewłaściwe, niewspółmierne, jakby rozmijające się z wyzwaniem
odpowiedzi, dają początek myślom z całym ich niepokojem. Wyzwania życia
żądają czynów nie słów; nie werbalizacji, ta jest myślę. Słowo, symbol
opóźniają czyn; pojęcie to słowo, pamięć jest słowem również. Nie ma
pamięci - wspomnienia - bez słowa, bez symbolu. Pamięć jest słowem, jest
myślą; a czyż myśl może dać pełną odpowiedź na wyzwania życia?
Wyzwania to nie pojęcia, nie idee. Wyzwanie jest zawsze nowe, świeże,
nieoczekiwane; a myśl-pojęcie czy może kiedykolwiek być nowe? Gdy
spotykamy myślą wiecznie nowe, świeże wyzwanie, czyż odpowiedź którą
dajemy nie jest wypadkową przeszłości, a więc starego i zwietrzałego?
Gdy starym spotykamy nowe, spotkanie to jest zawsze niewspółmierne,
niecałkowite, i owa niecałkowitość jest myślą w jej wiecznie niespokojnym
szukaniu pełni. Ale czy myśli i pojęcia mogą w ogóle być pełnią? Wszak jedne
i drugie to odpowiedź pamięci, a ta jest zawsze cząstkowa, niepełna.
Przeżycie jest odpowiedzią na wyzwanie, odpowiedzią uwarunkowaną przez
przeszłość, - przez obrazy wspomnień, lub wyobraźni - więc tylko powiększa
nasze ograniczenia. Przeżycia nie wyzwlają, tylko w nas wzmacniają
wierzenia i poglądy, wzbogacają pamięć, i z tej pamięci wychodząc dajemy na
wyzwanie odpowiedź; więc przeżycia są także czynnikiem ograniczającym.
"Jakież w takim razie miejsce zajmuje myśl?"
Czy chcecie spytać jakie jest miejsce myśli w stosunku do czynu? Czy pojęcia
pełnią w nim jakąś funkcję? Idee urabiają czyn, rządzą nim, zmieniają jego
kierunek; ale idea nie jest czynem. Odwrotnie, wierzenia i poglądy są
rodzajem ochrony, bronią nas przed koniecznością czynu; pełnią rolę
zarządcy, czynnika kontrolującego i urabiającego czyn; idee stanowią wzór
dla czynu.
"Ale czyż może istnieć czyn bez wzoru, bez planu?"
Nie, nie może jeśli nam chodzi o rezultat. Ale czyn który dąży do obranego, z
góry określonego, celu, nie jest czynem, jest tylko naśladownictwem,
stosowaniem się do przekonań i wyobrażeń. Gdy idzie o naśladowanie, o
dostosowywanie się, tedy myśl, pojęcie, idea zajmują poczytne miejsce.
Funkcją myśli jest tworzenie wzorów, programów, schematów, wedle których
ma się kształtować tzw. czyn; ale to jest zabijaniem żywego, bezpośredniego
czynu i o to właśnie wielu ludziom chodzi, chcą oni uniemożliwić bezpośredni
czyn, zabić go w jego kolebce; a idee, wierzenia, dogmaty najskuteczniej w
tym dopomagają. Czyn bezpośredni to rzecz niebezpieczna, to otwartość na
nieznane; a myśli i przekonania - czyli znane - są świetną przed nieznanym
obroną. Myśl nigdy nie zdoła przeniknąć w nieznane; musi całkowicie
ucichnąć aby nieznane mogło się objawić. Działanie nieznanego wykracza
poza pole funkcjonowania myśli; a czując to, świadomie lub nieświadomie, z
całym uporem trzymamy się myślą tego co jest znane. I w rezultacie owo
"znane" odpowiada na wyzwania życia, które są zawsze niewiadome i
nieoczekiwane; i z tej niewspółmiernej, niewystarczającej odpowiedzi
powstaje chaos, zamęt, tarcia i udręki. Dopiero gdy znane - a więc pojęcia,
myśli, idee - całkowicie zniknie, nieznane może począć działać. A jest ono
bezgraniczne.

I. 56. WYŁĄCZNOŚĆ W POSIADANIU


Przyszedł z żoną, gdyż - jak mówił - mają wspólną trudność do rozwiązania.
Była drobna, o żywych i wesołych oczach, czuło się w niej jednak duży
niepokój. Oboje byli prości i serdeczni; on władał dobrze angielskim, ona tyle
tylko że rozumiała i potrafiła sklecić parę prostych pytań. A gdy nie mogła
uchwycić sensu trudniejszych wyrażeń, zwracała się do męża, który tłumaczył
je na ich język. Opowiadał że pobrali się dawno, niemal przed dwudziestu
pięciu laty; mieli kilkoro dzieci, ale nie one stanowiły trudność, a stosunek i
tarcia pomiędzy nimi samymi. Miał posadę która wystarczała na ich skromne
potrzeby, dodawał jednak iż trudno jest żyć w spokoju w dzisiejszych
czasach, zwłaszcza gdy się ma żonę; podkreślał przy tym te nie narzeka, jeno
stwierdza. Spełniał jak mógł najlepiej swe obowiązki małżonka, a nie zawsze
było to łatwe.
Wyczuwało się jak bardzo było im trudno poruszyć główny, bolesny punkt,
więc przez pewien czas rozmawiało się o różnych innych rzeczach - o
wychowaniu dzieci, o wydaniu córek za mąż, o kosztach obrzędów i
niedawnej żałobie w rodzinie, itd. Czuli się swobodnie, nigdzie się
nie spieszyli, tak miło im było mówić z kimś kto umiał słuchać, a może mógł i
pomóc.
Któż gotów jest dziś słuchać długich opowiadań o czyichś trudnościach i
strapieniach? Tyle mamy własnych kłopotów i trosk iż zawsze brak nam
czasu na zapoznawanie się z cudzymi. By znaleźć chętnego słuchacza trzeba
za to sowicie zapłacić - monetą, modłami lub przekonaniem. Ci których to jest
fachem oczywiście słuchają nas, ale zazwyczaj nie daje nam to trwałej ulgi. A
chciałoby się móc wypowiedzieć się swobodnie i samorzutnie, bez żadnych
późniejszych żalów. Pełne oczyszczenie przez wyznanie nie tyle zależy od
słuchającego, ile od tego który mówi i pragnie otworzyć serce; to serdeczne
otwarcie się jest najważniejsze, a gdy ono zaistnieje zawsze znajdzie się ktoś
- choćby przechodzień czy żebrak - przed którym będziemy mogli się
wypowiedzieć. Analityczna introspekcja nie otwiera serca, raczej odwrotnie,
zamyka nas i przygnębia, jest też zgoła bezużyteczna. Otworzyć się to
wsłuchiwać, nie tylko w siebie samego, ale w każdy prąd myślo-czuć, w każdy
ruch życia wokół nas. Można nie móc nic poradzić na to, co usłyszymy, ale
sam fakt że jesteśmy otwarci i przyjmujemy zwierzenia, ma swoją wymowę i
aktywność. Takie wsłuchanie się w drugiego człowieka oczyszcza także
nasze własne serce, wymiata zeń wszystko co należy do intelektu. Słuchanie
intelektem to tylko odmiana plotkowania; nie przynosi ono ulgi a tym mniej
oswobodzenia, ani słuchającemu ani temu który mówi; jest tylko
przedłużaniem udręki, a to jest głupie.
Powoli zbliżyli się do sedna sprawy, która ich do mnie przyprowadziła.
"Przyszliśmy właściwie omówić naszą trudność - oto jesteśmy zazdrośni, a
raczej ja nie, ale ona bardzo Choć przedtem nigdy nie była tak otwarcie i
wyraźnie zazdrosna jak teraz, jednak musiało to w niej tkwić od dawna, choć
w przytłumionej formie. Zdaje mi się że nigdy nie dałem jej do tego powodu
ale ona zawsze coś wynajdzie."
Czy sądzicie ze musi istnieć jakiś powód, jakiś grunt dla zazdrości ? Czy
zazdrość zniknie gdy się pozna jej przyczynę? Czy nie zauważyliście że
nawet gdy się odkryje przyczynę, zazdrość trwa nadal? Nie szukajmy więc
powodów, a przyjrzyjmy się samej zazdrości. Jak mówicie można zawsze coś
wynaleźć, o co się będzie zazdrosnym, toteż samą zazdrość trzeba
rozpatrzyć i zrozumieć, a nie jej przedmiot czy pretekst.
"Zazdrość była we mnie od bardzo dawna. Nie znałam dobrze mego męża
gdyśmy się pobierali... wiecie jak się to dzieje - zazdrość wciska się powoli
coraz więcej, jak ten dym w kuchni."
Zazdrość jest jedną z form "trzymania" tego, kogo się posiada - mężczyzny
czy kobiety. Im bardziej jesteśmy o kogoś zazdrośni tym poczucie posiadania
jest większe; a posiadać coś czy kogoś daje nam zadowolenie; móc
powiedzieć o czymś: to moje, moje własne - choćby to był pies - budzi w nas
dziwne uczucie ciepła i swojskości. Wyłączność posiadania napawa nas jakąś
pewnością siebie i wrażeniem bezpieczeństwa. Posiadanie czegoś na
własność nadaje ważność naszej osobie i właśnie tej naszej wzmożonej
ważności trzymamy się tak namiętnie. Czuć że posiadamy - nie taką rzecz jak
ołówek czy dom - a człowieka, zwiększa w nas siłę i napełnia jakimś pełnym
samozadowolenia zaspokojeniem. Zazdrość w istocie nic dotyczy
bezpośrednio tego drugiego człowieka; żywimy ją tak chętnie dlatego że
nadaje wartość i ważność naszej osobie.
"Ależ ja wcale nie czuję się ważna, jestem niczym, a mąż mój jest wszystkim
co mam, nawet dzieci się nie liczą."
Wszyscy mamy coś - jakąś jedną rzecz, czy osobę - której się kurczowo
trzymamy, choć może się to wyrażać w rozmaity sposób. Ty się trzymasz
męża, a inni dzieci, jeszcze inni przekonań czy wierzeń; ale treść, pobudka
jest ta sama. A pozbawieni tego jedynego przedmiotu czujemy się
rozpaczliwie, beznadziejnie straceni; czyż tak nie jest ? Tak bardzo obawiamy
się pozostać zupełnie sami a strach ten przejawia się jako zazdrość, ból czy
niechęć. Zazdrość niewiele się różni od nienawiści.
"Ależ my się przecie kochamy."
Jeśli tak, jakże możecie zazdrościć ? Nie, w istocie nie kochamy nikogo i to
jest najsmutniejsze. Używasz męża, a on używa ciebie, dla swej wygody, dla
towarzystwa, dla przyjemności, dla obrony przed samotnością. Materialnie
możecie posiadać niewiele, ale przynajmniej posiadacie wzajemnie siebie. I tą
obustronną potrzebę nazywacie miłością.
"Ależ to straszne!"
Nie, nie jest wcale straszne, aleśmy nigdy nie spojrzeli w to uważnie;
mówimy: "straszne", czyli kwalifikujemy, nadajemy miano i szybko, jak
najszybciej odwracamy się; właśnie to w tej chwili robisz.
"Wiem, ale ja nie chcę patrzeć. Chcę dalej żyć jak żyłam, być taką jaką
jestem, nawet z moją zazdrością, bo nic innego nie widzę w życiu."
Gdybyś miała coś innego w życiu nie byłoby zazdrości o męża, nieprawdaż?
Uchwyciłabyś się tej innej rzeczy, jak teraz trzymasz się męża, no i byłabyś o
tamto zazdrosna. Chciałabyś znaleźć jakąś wartość zastępczą, nie pragnąc
wcale uwolnić się od zazdrości. Wszyscy robimy to samo; zanim puścimy
jedno, chcemy upewnić się w posiadaniu czegoś innego. Ale dopiero w
całkowitej niepewności nie ma miejsca na zazdrość; gdy coś posiadamy i
chcemy być pewni że to się da utrzymać, zazdrość się rodzi. Wyłączność jest
poczuciem pewności posiadania; posiadać to być zazdrosnym. W poczuciu
własności ukrywa się niechęć. W istocie nienawidzimy to, co posiadamy, i to
się przejawia w zazdrości. Gdzie jest posiadanie tam nie ma miłości; posiadać
to znaczy zniweczyć wszelką miłość.
"Zaczynam rozumieć. Tak. więc chyba nigdy męża nie kochałam. Dopiero
teraz to widzę."
I rozpłakała się.

I. 57. POCZUCIE GODNOŚCI WŁASNEJ


Przyszła z trzema przyjaciółkami; rozmowa była poważna, nacechowana
godnością, jaką daje inteligencja. Jedna rozumiała w lot, druga była nieco
niecierpliwa w swej żywości, a trzecia szczerze zainteresowana, lecz niezbyt
skupiona; tworzyły zgrany zespół gdyż wszystkie brały serdeczny udział w
problemie przyjaciółki, a jednak żadna nie wysuwała własnych rad i opinii;
chciały pomóc jej postąpić według jej własnego poczucia słuszności, bez
oglądania się na tradycję i opinię publiczną i bez trzymania się własnych
uprzedzeń. Ale trudność polegała na pytaniu: co było w tym wypadku słuszne.
Sama dobrze nie wiedziała, czuła się stracona i pełna wahań. Ale
konieczność czynu była nagląca, nie można było dłużej zwlekać. Chodziło o
zerwanie związku osobistej natury. "Chcę być zupełnie wolna" powtarzała
parokrotnie i zdecydowanie.
W pokoju było cicho, nerwowe podniecenie znikło; wszystkie gorąco i
szczerze chciały zgłębić zagadnienie, nie oczekując natychmiastowej
odpowiedzi ani określonej definicji co w danym wypadku byłoby czynem
słusznym. Uważały iż w miarę obnażania problemu i zrozumienia go, słuszny
czyn wyłoni się sam, prosto i naturalnie. Ważne było dotarcie do sedna
problemu, a nie szukanie od razu pełnej odpowiedzi, gdyż każda byłaby tylko
wyrozumowanym wnioskiem, jeszcze jedną radą czy opinią, i nie
rozwiązywałaby wcale problemu. Wiedziały że trzeba zgłębić i zrozumieć sam
problem - gdyż w nim się ukrywał właściwy czyn - a nie troszczyć się o swoje
nań reakcje.
Słońce kładło się na rzekę szeroką złotą smugą a wody igrały drobnymi
falami; przecięła je łódź o białym żaglu, lecz pląsu falek nie zmąciła. Był to
wesoły pląs czystej radości. Drzewa były pełne przekomarzających się
ptaków, jedne czyściły piórka, inne gaworzyły lub odlatywały by za chwilę
powrócić. Parę małp obrywało świeże listki i pchało je garściami w usta;
wiotkie gałązki uginały się pod ich ciężarem tworząc długie wygięte łuki, ale
małpki trzymały się zręcznie a mocno, i wcale się nie bały; jakże swobodnie i
lekko przerzucały się z jednej gałęzi na drugą, odbicie się od jednej a
usadowienie na drugiej było jakbym jednym płynnym ruchem. Siadały
wysoko, ze spuszczonymi niemal do ziemi ogonami i zrywały listki wokoło, nie
zwracając najmniejszej uwagi na ludzi przechodzących pod drzewem. Wraz
ze zmierzchem setki papug szukało schronienia na noc wśród gęstwy
listowia. Widziało się jak przelatywały i znikały między gałęziami drzew. Młody
miesiąc wynurzył stęż nad horyzontu, a z oddali dobiegł gwizd pociągu który
przechodził właśnie przez długi most nad zaginającą się wielkim łukiem rzeką.
Rzeką to była święta; lud ciągnął do niej ze wszystkich stron kraju by
zanurzyć się w jej wody, wierząc iż te spłuczą wszystkie grzechy. Każda
rzeka jest piękna i święta, a uroda tej była w majestatycznej szerokości i
harmonijnie zaginającym się potężnym łuku, w piaszczystych wysepkach
wśród ogromu wód, i cichych, białych żaglach łodzi sunących codziennie to w
dół, to w górę rzeki.
"Chcę być od tego związku wolna" powiedziała niewiasta której problem
mieliśmy rozpatrzyć. .
Co pani rozumie przez chęć wolności? Gdy pani mówi: "chcę być wolna" czy
znaczy to że pani wolna nie jest? Na czym ten brak wolności polega?
"Fizycznie jestem wolna, nie jestem już jego żoną i mogę udać się gdzie mi
się podoba; ale chcę być wolna całkowicie, nie chcę po prostu mieć nic z tym
człowiekiem wspólnego."
Cóż panią z nim wiąże, jeśli fizycznie jest pani zupełnie wolna? Czy istnieje
pomiędzy wami jeszcze jakieś inne związanie ?
"Nie wiem, ale mam tyle do niego żalu i gniewu. Nie chcę mieć z nim nic, ale
to nic wspólnego!"
"Chce pani być wolna a jednocześnie ma pani do niego niechęć i żal? Więc
nie jest pani od niego wolna. Cóż jest tego oburzenia i żalu przyczyną ?
"Dopiero niedawno zobaczyłam jaki on jest naprawdę, przekonałam się jaki
jest mały, nędzny, jak bardzo samolubny, bez krzty miłości i dobroci. Trudno
mi nawet wyrazić jak okropne ujrzałam w nim cechy. Gdy pomyślę że mogłam
być o tego człowieka zazdrosna, że go uwielbiałam i całkowicie mu się
poddawałam, dreszcz obrzydzenia mnie przejmuje. Przekonanie się że jest
głupi i przebiegły gdy ja wierzyłam że jest idealnym mężem kochającym i
dobrym, obudziło mój mściwy żal, niemal nienawiść. Gdy myślę o naszym
związku, czuję się skalana, brudna. Ach chcę być całkiem od niego wolna!"
Może pani być wolna od niego fizycznie, ale póki trwa żal i gorycz, niechęć,
nie jest to prawdziwa wolność. Jeśli pani ma niechęć czy nienawiść do niego,
jest pani z nim związana, a jeśli panią dręczy za niego wstyd, znaczy to że
jest pani dotąd pod jego władzą. Czy gniew pani zwraca się ku niemu czy też
ku sobie samej ? Jest on taki jaki jest, po cóż się nań o to gniewać? Czy ten
żal jest naprawdę do niego ? Czy też gdy ujrzała pani to co jest wstyd panią
ogarnął za siebie, za swe dotychczasowe o nim pojęcie i cały ten związek?
Czyż nie jest oczywiste że właściwa pani pretensja nie kieruje się do niego a
raczej do siebie samej, za swój mylny sąd, za swe własne czyny. To za siebie
pani się wstydzi; a że nie chce pani tego przyznać, obwinia pani jego za to że
jest taki jaki jest. Gdy pani zrozumie że ten gniew na niego jest jeno ucieczką
przed wstydem za własne romantyczne idealizowanie go, przed wstrętem do
siebie za swój stosunek do niego wówczas on sam znika z obrazu. Wstydzi
się pani siebie i ma niechęć do siebie, nie do niego. Wszak właściwie do
siebie ma pani ten gorzki żal.
"Tak, to prawda."
Jeśli pani to zobaczy i istotnie przyjmie bez zastrzeżeń za fakt, będzie pani od
tego człowieka wolna, przestanie on być przedmiotem niechęci. Nienawiść,
podobnie jak i miłość, związuje.
"Ale jak uwolnić się od wstydu za swe własną głupotę i krótkowzroczność?
Widzę teraz jasno iż on jest taki jaki jest i że nie można mieć mu tego za złe;
ale jak się oczyścić, jak się pozbyć tego uczucia wstydu i poniżenia, tego
gorzkiego żalu który narastał i gromadził się we mnie powoli, aż wybuchnął
teraz, w tej przełomowej chwili? Jak zetrzeć i wymazać przeszłość?"
Zrozumienie dlaczego chce pani wymazać tę przeszłość, jest stokroć
ważniejsze aniżeli odkrycie co ją może zniweczyć. Intencja z jaką podchodzi
się do danego problemu jest ważniejsza niźli odkrycie co i jak trzeba zrobić.
Dlaczego chce pani wyrzucić z pamięci wszystko co było z tym stosunkiem
związane?
"Wspomnienia tych lat napawają mnie wstrętem. Pozostawiły mi niesmak.
Czyż nie jest to dostateczny powód?"
Niezupełnie. Co jest przyczyną chęci wymazania wszystkich tych wspomnień,
przecie nie tylko ten niesmak po nich? Nawet gdyby się pani udało, tym czy
innym sposobem, wyrzucić z pamięci ową przeszłość, nie byłoby to żadną
gwarancją że nie popełni pani znów czynów po których pozostałby nowy
niesmak i wstyd. Samo pozbycie się jakichś przykrych wspomnień nie
rozwiązuje problemu.
"Sądziłam ze rozwiązuje. Ale cóż w takim razie jest tym problemem ? Czy nie
komplikujecie tego zanadto ? Już i tak mam dość komplikacji w mym życiu, po
cóż dodawać mi, ciężaru?"
Czyż naprawdę dodajemy do istniejącego ciężaru, czy też raczej staramy się
zrozumieć wszechstronnie całość zagadnienia, a więc i uwolnić się od niego?
Jeszcze trochę cierpliwości! Zastanówmy się co jest pani pobudką, co jest u
podstaw tej chęci by wymazać przeszłość? Może ona być przykra, ale czemu
powstaje tak żywa chęć wymazania jej? Ma pani pewne pojęcie, pewien
obraz siebie, a owe wspomnienia temu obrazowi przeczą; czy nie dlatego
powstaje chęć pozbycia się ich? Ma pani pewien szacunek dla siebie, pewne
poczucie własnej godności, nieprawdaż?
"Oczywiście, inaczej jakżebym..."
Wszyscy mamy pewne wyobrażenia o sobie, stawiamy siebie na pewnym
poziomie - zazwyczaj wysokim - i wciąż z tych wyżyn spadamy; właśnie tego
upadku tak się wstydzimy bo przeczy naszemu wygórowanemu o sobie
mniemaniu. Poczucie godności własnej jest przyczyną wstydu ogarniającego
nas gdy spadamy z piedestału na który siebie postawiliśmy. Trzeba
zrozumieć to wysokie poczucie godności osobistej a nie upadek, którego ono
jest przyczyną.
Gdybyśmy nie stawili siebie na jakiejś wyżynie, nie byłoby możliwości upadku.
Po cóż więc stawić siebie na piedestale zwanym godnością osobistą,
szacunkiem ludzkim, miłością własną, ideałem itp.? Jeśli potrafi to pani
zrozumieć, wstyd za przeszłość sam zniknie, nie będzie w ogóle możliwości
wstydzenia się za siebie; będzie pani tym, czym pani jest, bez żadnych
koturnów ani piedestałów. Gdy się nie staje na wyżynach z których się patrzy
na innych bądź z góry, bądź z dołu, jest się wówczas tym czym się w istocie
jest, a tego dotychczas nie chciała pani zobaczyć. To uchylanie się od
widzenia tego co jest, od widzenia siebie taką jaką się jest, stwarza cały ten
zamęt, wstyd, rozterkę i niechęć. Oczywiście nie ma potrzeby mówienia mnie,
lub komukolwiek innemu, o tym jaką pani siebie, bez złudzeń, zobaczy;
wystarczy zdawać sobie z tego sprawę, bez względu na to czy jest to
przyjemne czy przykre; trzeba żyć z tą prawda, nie usprawiedliwiając siebie,
ani protestując ; trzeba przyjąć prawdę tego, jaką się jest, i żyć z nią bez
nadawania jej żadnych nazw, gdyż samo nazywanie już zawiera w sobie
oskarżenie i sąd. Żyć z tym trzeba dalej bez lęku, gdyż lęk uniemożliwia
proste przyjęcie prawdy, uniemożliwia prawdziwy kontakt, nawet ze sobą
samym. Nie mając miłości nie da się żyć ciągle z tą prawdą o sobie; bez
miłości nie wymaże się tego co jest przeszłością; a gdzie jest miłość tam
przeszłość znika. Miłujcie, a czas przestanie istnieć.
I. 64. PŁOMIEŃ A DYM
Upał panował dzień cały i trudno było wychylić się z domu. Refleksy na
białych domach czyniły jeszcze ostrzejszym rażący blask wody i szosy,
ziemia, tak niedawno zielona, ciemniała teraz złotawym brązem spalonej
gleby. Strumyk pobliski wysechł, a łożysko jego świeciło wstęgą żółtego
piasku. Parę krów pasło się w cieniu drzew, a pastuszek siedzący opodal
bawił się rzucaniem kamyków i podśpiewywał dla rozweselenia swej
samotności, wioska bowiem leżała o parę mil dalej. Był to szczupły, wątły ale
wesoły chłopaczyna, a piosnki jego wcale nie były smutne.
Na drugim stoku wzgórza stał nasz dom, dotarliśmy doń dopiero o zachodzie.
Z górnego tarasu widziało się czubki palm kołyszące się jak fale
nieskończonego morza zieleni, aż do nadbrzeżnych piasków. Zieleń palm
była też brązowawe złota, a cienie ich żółtawe. Poza szerokim pasem
piachów w oddali rozciągało się zielonkawo-szare morze; białe grzywy fal
rzucały się na brzeg, ale dalej, ku głębiom, wody były spokojne. Obłoki ponad
morzem zabarwiły się jaskrawo pod promieniami zachodzącego słońca.
Wkrótce zabłysła wieczorna gwiazda. Świeży wiatr nadleciał od morza, ale
kamienie tarasu były jeszcze rozgrzane.
Na dole czekało parę osób na rozmowę.
"Jestem mężatką i matką kilkorga dzieci, a przecie nie wiem czym jest miłość.
Zaczynam powątpiewać czy ona w ogóle istnieje. Znamy wrażenia,
namiętności, emocje, podniety i zaspakajające nasze pożądania rozkosze, ale
wątpię byśmy znali miłość. Wprawdzie nieraz mówimy że kochamy, ale nigdy
całym sobą, zawsze coś zatrzymujemy dla siebie; nie fizycznie, fizycznie
oddajemy się całkowicie, zwłaszcza na początku, ale może nawet i tu
pozostaje jakaś reszta. To, co dajemy jest tylko darem zmysłów, a to, co
naprawdę mogłoby darzyć, jest dalekie, chyba wcale w nas nie obudzone.
Spotykamy się wśród dymu i gubimy się w nim, a o płomieniu nie wiemy nic.
Dlaczego nie ma w nas płomienia? Czemu nie pali się on jasno i czysto, bez
nijakiego dymu? Czyśmy się stali aż tak wykształceni i sprytni? Czy obarcza
nas za dużo wiadomości byśmy mogli czuć dogłębnie i prosto i żywić w sercu
ten prawdziwy aromat? Co do mnie, sądzę że jestem na to za bardzo
oczytana, zbyt współczesna i rozpaczliwie powierzchowna. Pomimo zdolności
do błyskotliwej rozmowy wydaję się sobie głupia i nudna."
Czyż miłość ma coś wspólnego z inteligencją lub głupotą? Czy jest to
świetlany ideał, owo "niedosięgalne", które się daje zdobyć tylko pod pewnymi
warunkami? A my nie mamy czasu aby je wypełniać. Wiele mówimy i piszemy
o pięknie, malujemy je i staramy się wyrażać w tańcu, jakże często prawimy o
nim kazania; a przecie sami sobą nie tworzymy piękna, i nie znamy miłości.
Znamy tylko słowa.
Być otwartym i bezbronnym - to wrażliwość; a dawać i jednocześnie coś
zatrzymywać - to twardość i niewrażliwość. Człowiek bezbronny jest niepewny
jutra, a więc od tego jutra wolny; w tym co jest otwarte mieści się niezmiernie
wiele; jest ono w stanie wyjść na spotkanie nieznanego. Proste, bezbronne,
otwarte, jest też i piękne; a zamykające się w sobie jest tępe, niewrażliwe,
ociężałe. Ociężałość i głupota zarówno jak i spryt, to formy samoobrony.
Otwieramy jedno okno, a inne trzymamy zamknięte, gdyż chcemy by świeży
wiatr wlatywał tylko poprzez okno któreśmy świadomie wybrali. Nigdy nie
wychodzimy sami w szeroką, otwartą przestrzeń; nie otwieramy też nigdy na
oścież wszystkich okien i drzwi.
Wrażliwości nie nabywa się stopniowo, z biegiem czasu. Człowiek tępy i
ociężały nigdy nie stanie się wrażliwy, tępy pozostanie tępym. Głupota nie
może zmienić się w inteligencję; usiłować stać się inteligentnym jest po prostu
niedorzecznością. A przecie na tym polega jedna z największych naszych
trudności: wciąż staramy się stawać się czymś większym i lepszym; ale tępota
i ociężałość w nas trwają i wcale nie ustępują.
"Cóż więc mamy robić?"
Nic. Nie rób nic, bądź taką jaką jesteś - czyli niewrażliwą. "Robić coś" to
uchylać się od tego co jest, a takie uchylanie się to najcięższa głupota.
Niewrażliwy nie stanie się wrażliwym, wszystko co może zrobić to zdać sobie
sprawę z tego jaki jest, czyli ze swej niewrażliwości i pozwolić by ona wyjawiła
mu swą pełną treść. Nie trzeba w ten proces wtrącać się intelektem, nie
trzeba chcieć zmienić swoją niewrażliwość, bo ten kto się wtrąca i chce
zmiany jest właśnie głupi i niewrażliwy. Trzeba wsłuchać się w to co jest, a
ono odsłoni nam całą swą zawartość, swe źródło i treść; nie staraj się jej
tłumaczyć, nie chciej też zaraz działać, tylko słuchaj pilnie, nie przerywając,
nie interpretując, słuchaj całej opowieści do końca. Dopiero wówczas możesz
podjąć czyn. Robienie nie jest ważne, słuchanie jest najważniejsze.
Aby moc dawać musi istnieć niewyczerpane, bezdenne źródło. Gdy dając,
zatrzymujemy chociaż trochę dla siebie, motywem jest zawsze strach że się
to skończy, że się wyczerpie i nic w nas nie pozostanie. Ale tylko gdy coś
istotnie się kończy, może wychylić się bezdenne i niewyczerpalne. Ale w
dawaniu naszym zwykle nic się nie kończy; dajemy z dużej zawartości, czy
też z małej, ale i ta duża i ta mała jest ograniczona, jest dymem, jest
dawaniem ale i braniem - więc wymianą. Dym to pożądanie, czyli zazdrość,
złość, rozczarowanie; dym to lęk przed uchodzeniem czasu, to pamięć, to
doświadczenie. Nie masz w tym prawdziwego darzenia, a to, co się rozszerza
i wzmaga to tylko dym. Zatrzymywanie czegoś dla siebie jest nieuniknione, bo
właściwie nie mamy nic do dania. Dzielenie się nie jest darzeniem; sama
świadomość dawania czy dzielenia się uniemożliwia najgłębszy kontakt,
prawdziwe obcowanie. Dym nie jest płomieniem, a my go najczęściej
bierzemy za płomień i z nim go utożsamiamy. Bądźmy świadomi dymu, czyli
tego co jest, nie starajmy się jednak rozpraszać go ciągłym dmuchaniem,
chcąc ujrzeć płomień.
"Czy jest możliwe poznać w sobie ten płomień? czy też jest on dostępny tylko
nielicznym?"
Nie jest ważne czy jest on dla wszystkich, czy dla niewielu; jeśli się będziemy
nad tym zastanawiać zaplączemy się dalej w ułudę. Płomień jest dla nas
ważny, on musi skupić naszą uwagę; czy może się w nas pojawić ten płomień
bez dymu? Przekonajmy się. Obserwujmy dym cicho, uważnie, cierpliwie;
rozproszyć go nie możemy, gdyż sami nim jesteśmy, ale gdy dym się
rozejdzie, promień sam się ukaże. A ogień ten jest niezniszczalny, nie gaśnie
nigdy. Wszystko ma swój początek, ma też swój koniec, prędko wyczerpuje
się i niszczeje. Gdy serce jest czyste, wolne od wpływu intelektu, a umysł
wolny od myśli, wówczas jawi się miłość. Tylko to, co jest puste, bez
zawartości nijakiej, jest niewymierne i niewyczerpalne.
Płomień nie zmaga się z dymem; tylko różne odruchy i reakcje ścierają się ze
sobą wśród dymu. Płomień i dym nigdy ze sobą nie walczą, bo do walki
potrzebny jest jakiś kontakt, jakiś stosunek, czy wspólna płaszczyzna, a cóż
ten płomień może mieć z dymem wspólnego? Jeden się pojawia gdy drugi
znika.

Jiddu KRISHNAMURTI
UWAGI O ŻYCIU
wybór z tomów 2 i 3
Przekład Wandy Dynowskiej
Commentaries on Living: Second Series. From the Notebooks of J.
Krishnamurti. Ed. by D. Rajagopal. London: Victor Gollancz 1959
Uwagi o ludziach i życiu. Tom II. Madras: Biblioteka Polsko-Indyjska 1968, ss.
204.
SPIS TREŚCI
(numery rozdziałów wg wydania BPI)
1. Radość twórcza
2. Bez-obronność
3. Rozpacz i nadzieja
4. Wysiłek
5. Lęk wewnętrznej samotności
6. "Ja"
7. Nuda
8. Doznanie szczęścia
9. Co jest istotnym zadaniem nauczyciela
10. Proces nienawiści
11. Zainteresowanie
12. "Co czyni was tak apatycznymi?"
13. Zagadnienie miłości
14. Zadowolenie
15. Czystość
16. Zapomnieć o przeszłości
17. Właściwość pożądań i pragnień
18. Cichość myśli
19. Wychowanie a scalenie naszej natury
20. Śmierć
21. Pogoń za władzą
22. Ograniczenia
23. Obawa śmierci
24. Czemu nie posiadam głębokiej wnikliwości (t. 3)
25. "Chcę znaleźć źródło szczęścia" (t. 3)
26. Wartościowanie
27. Zazdrość a samotność
28. Droga wiedzy
29. Bezmiar
30. Przyjemność, rozkosz a nałóg (t. 3)
31. "Czy nie wstąpicie do naszego towarzystwa opieki nad zwierzętami?"
(t. 3)
32.

RADOŚĆ TWÓRCZA
Istnieje miasto położone nad wspaniałą rzeką; szerokie, długie schody wiodą
w dół nad sam skraj wody; cały świat zdaje się żyć na tych schodach. Od
najwcześniejszego rana aż do późna w noc są zawsze pełne ludzi i gwaru;
prawie na równi z powierzchnią wody, na małych wystających schodkach
siadują ludzie pochłonięci pieśnią i czcią swoich bogów, swą nadzieją i
tęsknotą. Słychać dzwony świątyń i wołanie muezina; ktoś śpiewa, a wokół
gromadzi się tłum słuchający w pełnym uznania milczeniu.
Dalej w górę rzeki za zakrętem, widać szereg budynków, ciągną się po obu
stronach alej i wysadzanych drzewami dróg na parę mil w głąb kraju; a idąc
wzdłuż rzeki przez wąską, brudną uliczkę wchodzi się w królestwo nauki. Iluż
tu studentów ze wszystkich stron kraju, czynnych, ochoczych i hałaśliwych.
Profesorowie zadowoleni z siebie, oddają się intrygom dla uzyskania lepszej
posady i pensji. Nikt zdaje się nie troszczyć o przeszłość studentów gdy
opuszczą uczelnię. Profesorowie przekazują pewną wiedzę i technikę, szybko
przyswajaną przez sprytniejszych; a gdy zdają ostatnie egzaminy na tym
wszystko się kończy. Profesorowie mają zapewnione posady i
zabezpieczenie życia. Wszędzie w kraju mamy takie gmachy, takich
nauczycieli i takich uczniów. Niektórzy z nich zdobywają rozgłos i stanowiska;
inni dają życie potomstwu, walczą i umierają. Państwo potrzebuje dobrych
techników i administratorów by kierować i rządzić; jest też zawsze w
odwodzie armia, organizacje wyznaniowe i finansowe interesy. Wszędzie na
świecie jest to samo.
Aby nauczyć się techniki, dostać posadę, zdobyć fach, poddajemy się
procesowi przeładowywania umysłu faktami i wiedzą. Oczywiście dobry
technik ma w dzisiejszym świecie większe szanse zabezpieczenia sobie bytu;
ale... co dalej? Czy technik specjalista jest lepiej przygotowany do stawiania
czoła złożonym problemom życia, aniżeli inni którzy tego wykształcenia nie
posiadają? Fach stanowi tylko cześć życia, istnieją inne jego dziedziny,
bardziej ukryte, subtelne, tajemnicze. Podkreślanie jednej strony, a
zaprzeczanie lub lekceważenie reszty, musi z konieczności prowadzić do
jednostronnej i szkodliwej działalności. Właśnie to ma dziś miejsce na całym
świecie z jego wciąż wzrastającym cierpieniem, walką, chaosem. Istnieją
oczywiście nieliczne wyjątki ludzi twórczych, szczęśliwych, mających kontakt
z czymś, co nie jest dziełem ludzkich rak, którzy nie ograniczają się do spraw
intelektu.
Wy, moi słuchacze, jak i ja, mamy wrodzoną zdolność do szczęścia,
możliwość twórczości, oraz wchodzenia w kontakt z czymś, co istnieje poza
chwytem szponów czasu. Radość twórcza nie jest darem przeznaczonym dla
niewielu; dlaczegóż tedy znaczna większość ludzi nie zna tej radości? Czemu
niektórzy potrafią, pozostawać w kontakcie z głębią, pomimo warunków i
przeciwności, gdy inni staja się ich ofiarą i są zmiażdżeni ? Czemu niektórzy
są prężni, giętcy, a inni pozostają uparci i sztywni i życie ich niszczy ? Bez
względu na wiedzę niektórzy potrafią mieć wrota ot warte ku temu, czego
żaden człowiek, ani książka, nie są w stanie dać; a inni zostają przytłoczeni
przez technikę i autorytet. Dlaczego? Jasne jest iż nasz intelekt chce być
pochłonięty i zabezpieczony w jakiejkolwiek działalności, pomijając drogi
szersze i bardziej głębokie, gdyż czuje się być wówczas na pewniejszym
gruncie; więc jego wykształcenie, różne ćwiczenia i działalności są
utrzymywane na tym poziomie i znajduje się wymówki usprawiedliwiające nie
sięganie dalej i wyżej poza nie.
Niejedno dziecko, zanim nie zostanie zepsute przez wychowanie, jest w
kontakcie z nieznanym; w różny sposób dzieci to okazują. Ale otoczenie
wkrótce zamyka się wokół nich i od pewnego wieku tracą to światło, to piękno,
którego nie znajdzie się w żadnej książce ani szkole. Dlaczego? Nie mówcie
ze życie jest dla nich zbyt trudne, że muszą stawić czoło twardym
koniecznościom istnienia, że to ich Karma, grzech ich ojca, lub inne podobne
nonsensy. Twórcza radość jest dla wszystkich, a nie tylko dla paru
wybrańców. Wy możecie ją wyrażać w pewien właściwy sobie sposób, a ja w
inny, ale jest ona dla wszystkich. Radość twórcza nie ma ceny na rynkach, nie
jest towarem do nabycia przez tego, kto więcej zapłaci; jest jedyną rzeczą;
która może być wszystkim dostępna.
Czy owa radość twórcza jest osiągalna? Inaczej mówiąc, czy można
pozostawać w kontakcie z tym, co jest źródłem wszelkiej radości? Czy takie
otwarcie się wewnętrzne może być utrzymane pomimo wszelkiej wiedzy i
techniki; pomimo wykształcenia i natłoku wrażeń w naszym życiu? Owszem
może, ale tylko wtedy gdy wychowawca będzie wprowadzony w tę
rzeczywistość, gdy ten który naucza będzie sam w kontakcie z tym źródłem
wszelkiej radości. Więc nie dziecko, nie uczeń stanowi zagadnienie, a
nauczyciel i rodzic. Wychowanie staje się zaczarowanym kołem bez wyjścia
tylko wówczas gdy nie widzi się zasadniczej; ponad wszystko inne ważnej
potrzeby tej twórczej radości. Wszak być otwartym ku źródłu wszelkiego
szczęścia jest najwyższą religią, ale aby móc poznać to szczęście trzeba nam
skupić na tym właściwą uwagę, jak ją skupiamy na sprawach materialnych.
Powołanie nauczyciela to nie tylko posada i rutyna, jest ono wyrazem piękna i
radości, które nie dają się mierzyć powodzeniem ni osiągnięciami.
Światło Rzeczywistego i szczęście odeń nieodłączne znikają tam, gdzie
pasuje intelekt, on to jest siedliskiem naszego "ja".
Poznanie siebie jest początkiem mądrości; bez niego wiedza prowadzi do
walki, ciemnoty, cierpienia i udręczeń.

BEZ-OBRONNOŚĆ
Być bez-obronnym to żyć, cofać się i zamykać to zamierać.
Huragan zniszczył zbiory, woda morska rozlała się po polach. Pociąg wlókł
się powoli, a po obu stronach toru widniały czubki drzew, domy bez dachów i
opustoszałe pola Burza zniszczyła wiele żywych stworzeń, wyrządziła dużo
szkód na wiele mil wokoło; naga ziemia patrzyła otwartym okiem w niebo.
Nigdy nie jesteśmy prawdziwie sami; otaczają nas wciąż ludzie i cały tłum
własnych myśli, patrzymy na wszystko poprzez ich zasłonę, nawet wówczas
gdy jesteśmy z dala od ludzi. Nie ma ani chwili, albo są one niezmiernie
rzadkie, gdy znika myśl. Nie wiemy naprawdę co znaczy być samym, wolnym
od wszelkich asocjacji, od wszystkich obrazów i słów. Czujemy się nieraz
osamotnieni, ale nie wiemy czym jest istotna samotność. Ból osamotnienia
ciąży sercu, a umysł przysłania go lękiem. Owo głębokie odosobnienie jest jak
mroczny cień towarzyszący naszemu życiu. Robimy wszystko co się da aby
od niego uciec, ale ów cień wciąż idzie za nami i nigdy nie jesteśmy odeń
wolni. Odosobnienie jest jakby przyjętą metodą naszego życia; niezmiernie
rzadko jednoczymy się z kimś, bowiem sami w sobie jesteśmy rozdarci,
skłóceni, w rozterce. Nikt z nas nie ma w sobie pełni i całkowitości, a
jednoczenie się z innymi jest możliwe tylko gdy człowiek jest w sobie
wewnętrznie scalony i jednolity. Obawiamy się samotności, gdyż pozostanie
sam na sam ze sobą zmusza nas niejako do spojrzenia we własną płytkość i
ubóstwo; a przecie właśnie prawdziwa samotność może uzdrowić ową wciąż
pogłębiającą się ranę osamotnienia. Iść zupełnie samemu, bez narzucających
się i zawadzających myśli, bez pożądań i pragnień, to przekroczyć granice
umysłu; bo to on wyosabnia nas, oddziela i uniemożliwia wszelkie
jednoczenie się z czymś poza nami. Nie da się scalić umysłu, nie można
uczynić go jednolitym, bowiem sam wysiłek ku temu jest odosabniającym
procesem, jest częścią osamotnienia, którego nie można niczym przysłonić.
Umysł jest wytworem wielości; a to, co składa się z części nie może być nigdy
scalone i samoistne. Samotność, jednolitość, nie jest wytworem ani
rezultatem myśli. Dopiero gdy myśl całkowicie ucicha może zaistnieć lot
jednego w Jedno.
Dom znajdował się nieco z dala od drogi, otaczał go przepych kwiatów. Był
świeży ranek, a niebo świeciło mocnym błękitem; poranne słońce było miłe, a
w zacienionym, nieco w dole położonym ogrodzie nie słyszało się ulicznego
gwaru, ani nawoływań sprzedawców i odgłosów kopyt końskich na bruku; cały
ten hałas zdawał się bardzo daleki. Koza o małym ruchliwym ogonku, wdarła
się do ogrodu i zabierała się już do kwiatów gdy nadszedł ogrodnik by ją
wypędzić.
Mówiła iż czuje wielki niepokój, a niespokojną być nie chce; chciałaby uniknąć
tych przykrych stanów niepokoju i niepewności. Dlaczego tak się obawia
wytrącającego z równowagi niepokoju?
Co pani rozumie mówiąc "niepokój"? I dlaczego jest taki przed nim lęk?
"Chcę być w ciszy, chcę aby mnie pozostawiono w spokoju. Nawet Wy
budzicie we mnie niepokój. Choć widziałam Was dopiero parę razy, ciąży mi
obawa że zakłócicie mój spokój. Chcę zrozumieć czemu jest we mnie ten
strach przed wewnętrzną niepewnością. Pragnę być w ciszy, w pokoju ze
sobą, a tymczasem wciąż nie jedno to drugie ten mój spokój narusza. Do
niedawna udawało mi się, mniej lub bardziej, utrzymać ten spokój ze sobą,
ale oto ktoś z przyjaciół wziął mnie na któryś z waszych wykładów, i czuję się
teraz zupełnie wytrącona z równowagi. Sadziłam ze wzmocnicie mnie w moim
spokoju, a tymczasem rozbiliście go niemal doszczętnie. Nie chciałam tu
przyjść, bo wiedziałam że będę wyglądać na głupią, a jednak przyszłam."
Dlaczego tak bardzo pani chodzi aby być w spokoju! Dlaczego robi pani z
tego tak ważną sprawę? Wszak usilna chęć równowagi staje się sama w
sobie konfliktem, czyż nie? Czy mogę spytać o co właściwie pani chodzi?
Jeśli pani tak bardzo zależy na odosobnieniu, spokoju i ciszy, dlaczegoż pani
pozwala aby ją cokolwiek wstrząsało? Wszak można z łatwością pozamykać
drzwi i okna naszej istoty, odciąć się od wszystkiego i żyć w takim
odosobnieniu jak w pustelni. Większość ludzi właśnie tego pragnie. Niektórzy
kultywują świadomie takie izolowanie się; inni przez swe pożądania myśli i
czyny, zarówno oczywiste jak ukryte, sprowadzają takie odosobnienie i
odłączają się od wszystkich. Ludzie szczerzy stają się dumni ze swych cnót i
ideałów, które w istocie stanowią tylko ich samoobronę; a lekkomyślni bywają
pchnięci w odosobnienie jakby bez ich woli, przez ciśnienia ekonomiczne, lub
wpływy społeczne. Większość z nas wciąż usiłuje otoczyć się murem
ochronnym, aby nas nic nie mogło dotknąć, ale na nieszczęście zawsze się w
nim znajdzie jakąś szpara przez którą wciska się życie.
"Na ogół udawało mi się odeprzeć wiele niepokojów, ale przez ostatnich parę
tygodni, dzięki Wam, byłam bardziej niż kiedykolwiek . wytrącona z
równowagi. Powiedzcie mi, proszę, dlaczego jestem tak niespokojna, co jest
tego przyczyną?"
Dlaczego chce pani poznać przyczynę? Oczywiście w nadziei iż poznanie jej
dopomoże do pozbycia się jej skutków. W istocie wcale pani nie chodzi o
poznanie przyczyny, a tylko o uniknięcie niepokoju.
"Ach, ja chcę tylko aby mi dano święty spokój! Chcę być sama i w ciszy, więc
czemu mnie wciąż coś wytraca z równowagi?"
Odosobnienie było samoobroną, czyż nie? I właściwie chodzi pani o
znalezienie sposobu zamknięcia wszystkich wylotów, a wcale nie o odkrycie
jak można żyć bez lęku i bez uzależniania się. Z tego co pani powiedziała, jak
i co pozostało niedopowiedziane, wynika jasno że usiłowała pani
zabezpieczyć się przed wszelkim wewnętrznym niepokojem; usunęła się pani
od wszelkich stosunków z ludźmi które mogłyby sprowadzić cierpienie. Na
ogół doskonale się pani udało unikać wszelkich wstrząsów i żyć poza
zamkniętymi drzwiami i oknami. Niektórym ludziom to się rzeczywiście udaje;
ale jeśli posunąć to dość daleko kończy się w domu wariatów. A innym się to
nie udaje, ci wpadają w cynizm i rozgoryczenie; jeszcze inni bogacą się
umyślnie nabywając wiedzę lub dobra materialne, i te stają się ich
samoobroną. Większość ludzi, nie wyłączając tzw. religijnych, pragnie
stałego, niezamąconego spokoju, stanu w którym by ustały wszelkie rozterki i
tarcia. Z drugiej strony istnieją ludzie którzy sławią walkę, jako jedyny
prawdziwy wyraz życia, dla tych walka staje się ich tarczą obronną przed
życiem.
Czyż można kiedykolwiek, osiągnąć spokój chroniąc się poza mury własnych
leków i nadziei? Przez całe życie cofała się pani i zasłaniała chcąc czuć się
bezpieczną w obrębie bardzo ograniczonych stosunków z ludami, i to takich w
których pani mogła górować i nimi rządzić. Czyż nie jest to sednem pani
zagadnienia? Ponieważ pani się uzależnia, przeto rodzi się chęć
zapanowania nad tym, co panią uzależnia. Obawia się pani i unika wszelkich
stosunków w których nie może pani być czynnikiem kierowniczym; czyż tak
nie jest?
"Jest to brutalne sformułowanie, ale chyba słuszne."
Gdyby pani mogła opanować przyczynę obecnego niepokoju nastał by
spokój; ale że się to nie udaje, więc panią to korci. Wszyscy chcemy
opanować to, czego nie możemy zrozumieć; pragniemy posiąść, lub być
posiadanym, gdy boimy się siebie. Niepewność w sobie rodzi uczucie
wyższości, wyodrębniania się i wyłączania.
Czy mogę spytać czego się pani tak obawia? Czy boi się pani pozostać samą,
wykluczoną z czegoś, czy też pchnięcia w stan niepewności?
"Widzicie, całe życie żyłam dla innych, albo sama w to wierzyłam;
wyznawałam pewien ideał, i wciąż mnie chwalono za sprawność w pracy
którą uważa się za dobrą; prowadziłam życie samozaparcia się, bez domu,
bez rodziny, bez żadnego zabezpieczenia. Siostry moje dobrze powychodziły
za mąż, są dziś znane i poważane w towarzystwie; bracia zajmują wyższe
państwowe stanowiska. Gdy ich odwiedzam wydaje mi się że zmarnowałam
życie. Ogarnia mnie rozgoryczenie i żal za tym, czego sobie odmawiałam.
Straciłam wszelkie zamiłowanie do mojej pracy, nie daje mi już żadnego
zadowolenia, przekazałam ją innym. Odwróciłam się od tego wszystkiego. Jak
słusznie zauważyliście stwardniałam w samoobronie. Mój młodszy brat, który
nie jest dobrze sytuowany i uważa siebie za szukającego Boga, stał się dziś
moją jedyną ostoją. Starałam się jakoś zabezpieczyć się wewnętrznie, ale
była to długa i żmudna walka. Właśnie ten młodszy brat przyprowadził mnie
na jeden z waszych wykładów; i mój, z takim trudem wznoszony gmach,
zaczął chwiać się i walić. Ach, gdybymż była nigdy was nie usłyszała! A teraz
nie zdołam już nie odbudować, nie byłabym w stanie przejść raz jeszcze tej
męki. Nie macie pojęcia czym dla mnie było widzieć mych braci i siostry na
wysokich stanowiskach, bogatych, wpływowych, poważanych. Ale nie będę
się teraz nad tym rozwodzić. Odeszłam od nich i rzadko się widujemy. Jak
powiedzieliście, zrywałam powoli wszystkie stosunki prócz zaledwie paru; ale
na moje nieszczęście przyjechaliście do naszego miasta, i teraz znów
wszystko ożyło, dawne rany się pootwierały, cały ból się odnowił. I cóż mam
teraz począć?"
Im więcej się bronimy, tym bardziej się wzmagają naciski których chcemy
uniknąć; im więcej dbamy o zabezpieczenie się, tym ono bardziej się wymyka;
im goręcej pragniemy spokoju, tym większą staje się nasza rozterka; im
więcej żądamy, tym mniej jest nam dane. Robiła pani wszystko co się dało
aby uodpornić się na wszelkie wstrząsy i ciosy; stała się pani wewnętrznie
niedostępna dla wszystkich, a wyjątkiem paru ludzi, zamknęła pani szczelnie
drzwi przed życiem. Jest to powolne samobójstwo. Spytajmy czemu pani to
wszystko robiła? Czy zadała pani sobie kiedy to pytanie? Czy nie chce się
pani dowiedzieć? Przyszła pani tutaj, albo aby znaleźć sposób jeszcze
dokładniejszego zamknięcia wszystkich drzwi, albo aby odkryć czy i jak
można być otwartą i bez-obronną wobec życia. O które z tych dwóch pani
chodzi, ale nie jako rozumowy wybór, a proste, bezpośrednie życzenie?
"Widzę teraz że nie jest możliwe zamkniecie wszystkich wokół siebie drzwi,
gdyż zawsze jakaś szpara zostanie. Rozumiem teraz że wszystko co robiłam
było dyktowane ukrytą przyczyną, którą był mój własny lęk niepewności; on to
tkwił u podłoża zarówno uzależniania się, jak żądzy panowania. A że pomimo
mej chęci nie dało się opanować każdej sytuacji, przeto ograniczałam moje
kontakty do paru takich, która mogłam utrzymać i nimi rządzić. Widzę to
wszystko. Ale jakże zdołam być znów otwartą, swobodną, bez lęku tej
wewnętrznej samotności?"
A czy rozumie pani iż trzeba być otwartą i bez-obronną? Jeśli pani nie widzi
tej prawdy, tedy znów zbuduje pani cichaczem różne mury i schrony wokół
siebie. Widzieć jasno prawdę w tym co jest błędne, to początek mądrości; a
widzieć błąd jako błąd jest najwyższym rozumieniem. Jeśli pani zobaczy że
wszystko co pani robiła przez te lata może tylko prowadzić do dalszej walki i
cierpienia, jeśli pani tę prawdę przeżyje - a nie tylko powierzchownie ją
przyjmie - już samo to przeżycie położy kres temu co było. Nie da się
świadomie, umyślnie otworzyć się ku światu; żadne działanie woli nie jest w
stanie uczynić nas bezobronnymi, samo pragnienie tego wywołuje opór. Tylko
przez poznanie i zrozumienie błędu jako błędu można się odeń uwolnić.
Niech pani się stara być odbiorczo czujną obserwując swoje zwykłe
dotychczasowe reakcje; niech pani po prostu zdaje z nich sprawę bez
żadnego protestu ni oporu; proszę obserwować je niejako biernie, jak
obserwowałaby pani dziecko, bez przyjemności, lub niesmaku, utożsamienia
się z obserwowanym. Taka odbiorcza czujność jest sama w sobie bez-
obronnością, uniemożliwia zamykanie się. Być bez-obronnym to żyć,
zamykać się i cofać to zamierć.
BEZMIAR
Dolina leżała w dali, poniżej, a była pełna ruchu. Słońce skrywało się poza
odległą górę na horyzoncie, a cienie były długie i ciemne. Był cichy wieczór z
lekkim podmuchem od morza. Rzędy pomarańczowych drzew były czarne, a
na długiej, równej drodze, co biegła prosto przez całą dolinę, jawił się od
czasu do czasu błysk, gdy promień zachodzącego słońca odbił się w
powierzchni ..pędzącego samochodu. Wieczór był pełen czaru i spokoju.
Myśl zdawała się ogarniać szeroką przestrzeń i nieskończoną odległość, a
może raczej zdawała się rozszerzać bez końca; a poza i ponad umysłem
istniało cos co ogarniało wszystkość. Mysi trochę walczyła, chcąc poznać i
spamiętać to, co było poza nią; więc jej zwykła ruchliwość cichła; ale nie
mogła pochwycić tego, co nie z jej pochodziło natury. Niebawem wszystko, z
myślą włącznie, zostało przez ową bezmierność ogarnione.
Wieczór stawał się coraz ciemniejszy, a dalekie szczekanie psów nie
naruszało tego, co się rozciągało ponad wszelką świadomość. Nie można o
tym myśleć i umysłem doświadczać. Czymże wiec było to, co ujrzało, i co jest
świadome czegoś, tak zupełnie odmiennego od myślowych. projekcji? Kto
tego doznaje? Oczywiście nie jest to umysł codziennej, zwykłej pamięci, i
reakcji. Czy istnieje więc jakiś inny umysł, czy też cząstka umysłu jest
uśpiona, a zbudzić ją może tylko to, co jest poza l ponad myślą? Jeśli tak,
tedy w głębi umysłu trwa ciągle to, co jest ponad myśl i ponad czas. Jednak to
nie może być, gdyż jest to tylko spekulującą myślą, a więc jednym więcej
ułudnym jej wyobrażeniem.
Jeśli ten ogrom, ten bezmiar jest przez pracę myśli zrodzony, tedy co zdaje
sobie z niego sprawę? Czy to umysł jako doznający jest jej świadom, czy też
to bezmierne jest siebie samo świadome, gdy doznający znika? Nie było go
gdy to zaistniało schodząc z góry, a jednak świadomość myśli była zgoła inna,
w rodzaju, jak i w stopniu, od tego, co jest niewymierne. Umysł nie działał, był
jeno czujny i odbiorczy, i choć zauważał podmuchy wiatru igrające wśród
listowia, w nim samym żaden nie istniał ruch. Nie było obserwatora który
mierzy obserwowane. Było tylko to, i owo to było świadomie siebie, bez
nijakiej miary. Nie miało ono początku i nie miało słów.
Myśl wie iż nie jest w stanie pochwycić doświadczeniem i słowem tego co
zawsze trwa, jest bezczasowe i bezmierne.

You might also like