Professional Documents
Culture Documents
Kradzież
2. Randka
Alka. Alicja. Całkiem ładne imię. Kojarzy mi się z nieco roztrzepaną, filigranową i raczej
spokojną kobietą. Ten wizerunek jednak nie pasował do mojej sąsiadki. To był totalny
roztrzepaniec. Często, zostawiwszy rozum w bezpiecznym miejscu, leciała na skrzydłach
burzy, by spotkać się z krańcem swojej wyobraźni. Jednak w jakiś niezrozumiały sposób
kontrolowała się i dzięki temu, funkcjonując na granicy obłędu – nadal była wśród
zdrowych psychicznie, a nie w „domu bez klamek”.
Pamiętam, jak Krzycho pierwszy raz o niej wspomniał pomiędzy jednym a drugim łykiem
piwa w TAM-TAMie:
– Ty, wiesz co? Jaką „pałkę” wyjąłem na tych wirtualnych randkach, to się w palu nie
mieści. Sama do mnie „zagadała”. W zeszłym tygodniu się z nią spotkałem.
– I co? Było coś „teges”? – zapytałem.
– Nie, nic. I nie wiedziałem, o co chodzi. W listach pisała mi takie rzeczy, że miałem za
ciasne gacie. Jakieś świńskie wierszyki na poczekaniu układała. Nie było w nich ani
jednego, brzydkiego słowa ani nawet o bzykanku, ale tak dobierała słowa, że wiadomo
było, o czym one są a ja dyszałem z podniecenia do monitora. Jednak na spotkanie
przyszła spokojnie i elegancko ubrana. Tak jakoś... biznesowo. Wiesz, wyglądała na taką
sukę, która gnoi ludzi, byle tylko zarobić kasiorę.
– Ciekawe... I faktycznie, taka nieprzystępna?
– No nie. Taka... Chyba deczko zagubiona, zamyślona. Mówiła ciszej niż mi się zdawało,
że powinna. I taki głos miała... Taki jasny, spokojny... Pięknie mówiła. Normalnie nie
zwracam na to uwagi, ale to jej składanie zdań było takie, jakby czytała z kartki.
– Krzycho! Czy ty się przypadkiem nie zabujałeś?
– Pogięło cię!? Ja!? Ja to wszystkie te laski... Wiesz, co. Czniam!
– Więc czemu gadasz jak potłuczony?
– No przecież mówię ci, baranie. Daj mi skończyć i nie przerywaj, jak moja była.
– Sorki. Dawaj!
– Byłem... Chyba speszony tym jej językiem, sposobem wypowiadania się. Te wszystkie
moje „przecinki”, „no” i tym podobne nie pozwalały mi na luzie z nią gadać. A jej się to
chyba spodobało, że taki speszony się zrobiłem po paru minutach.
– No i...
– Nie przerywaj! No, i tak sobie gadaliśmy. Jakoś się poskładałem w sobie i gadaliśmy tak
ze trzy godziny. O wszystkim. Z nią można nawet o regularnym wypróżnieniu gadać i ona
z tego tematu zrobi interesującą rozmowę. Tak ci gadzina wszystko ujmie w słowa, że
nawet przy jedzeniu będziesz o tym gadał.
– Niezła musi być sztuka. Znaczy się cwana i inteligentna.
– A żebyś wiedział, w mordę kopane! Takiej baby jeszcze nie spotkałem. Poza tą twoją
czarną suką. ...tego... Sorki.
– Eee... Nie przejmuj się. Już mi gula nie skacze. Przeszło mi. Aż mi się nie chce wierzyć.
Druga taka baba w mojej okolicy? Coś mi tu nie gra.
– Mówię ci, Niewierny Tomaszu. Taka mądra. A taka pałka, że po prostu Pamela wysiada.
– Nie będę pytał o szczegóły, ale wierzę ci na słowo. A jak się rozwija ta znajomość?
Będzie coś z tego?
– Obawiam się, że nie – Krzycho skrzywił usta w geście dezaprobaty – ona jest za cwana.
Nie ma takiej rzeczy, takiego tematu, w którym byłbym lepszy od niej. Wszystkiego
próbowałem. Ona nawet pomogła mi bezinteresownie w moich biznesach. Załamałem się,
że babsko może tyle wiedzieć. A może ty byś się koło niej zakręcił? Ty jesteś taki
„oblatany”. Tyle tych „towarów” kiedyś rwałeś więc i ona zaraz będzie ci z ręki jeść.
– Krzychu, dzięki wielkie. Gdybym słuchał twoich światłych rad, to nie siedziałbym z tobą
tutaj, tylko leżał w „Czubkowie” nafaszerowany Prozakiem. Zawsze mi tak doradzisz, że
najlepiej od razu uciekać albo zrobić coś wręcz przeciwnego.
– Maras! Kiedy ostatni raz ktoś cię z grzywy lutnął? Mało kasy ze mną zarobiłeś?
– Chyba ty ze mną.
– No tak – zreflektował się Krzycho – Niech ci będzie. A swoją drogą, to coś mnie ciągnie
do tej „szprychy”. Sam jej widok przyprawia mnie o ciarki na plecach. Chyba jeszcze raz
się z nią umówię i spytam wprost, czy będzie coś z tego.
Nie spytał. Spotkał się z nią i zrobił to, czego mu zabroniłem. Sprawił, że spotkałem ją.
Okazało się, że Alicja właśnie szuka mieszkania a w kamienicy, w której mieszkałem, było
kilka wolnych mieszkań na III piętrze. Ponieważ właścicielem tych mieszkań była ta sama,
trudno dostępna osoba, Krzycho wymyślił sobie, że ja skontaktuję Alicję z właścicielką i
zamieszkamy koło siebie.
Jak pomyślał – tak zrobił. Spotkaliśmy się w kawiarni na Nowym Świecie. Oczywiście
Krzycho uknuł intrygę, wiedząc, że nie przyjdę, gdy wyjawi mi prawdziwy powód. Gdy
jednak wszedłem i zobaczyłem Alicję z nim (od razu przypomniałem sobie naszą piwną
rozmowę) – zostałem.
Alicja okazała się niezmanierowaną trzydziestoletnią kobietą. Była naprawdę zadbana i
skromnie ubrana. Widać było staranność doboru wszystkich elementów garderoby. Była
na pewno zmęczona tego dnia, gdy ją poznałem. Świadczyły o tym delikatne sińce pod
oczami i niedbale ułożone włosy.
Coś we mnie zagrało, gdy Krzycho przedstawił swój pomysł. Nie dałem jednak tego po
sobie poznać. Potem Alicja opowiedziała o sobie i swoich potrzebach mieszkaniowych.
Sposób jej wypowiedzi po prostu mnie ujął. Umiała mówić tak pięknie, że tylko w teatrze
można usłyszeć taki język. Zgodziłem się jej pomóc.
W ten oto sposób zostaliśmy sąsiadami. Ja zajmowałem ze swoich „hangarem” połowę
parteru i pierwszego piętra a ona – dwupokojowe, ascetycznie umeblowane mieszkanie na
trzecim piętrze. Ożywiła to wnętrze rododendronami, agawą i yukką.
3. Sąsiedzi
Kamienica przy Ogrodowej to relikt dawno minionej epoki. Przetrwała kilka wojen i burz a
ostatnimi czasy otrzymała nową „twarz”. Jednak wnętrze pozostało nadal z charakterem.
Mimo odnawiania – to nadal jest przedwojenny dom.
Wchodząc w bramę – zanurzamy się w inny świat. XXI wiek zostaje za plecami i cofamy
się w czasie o taką liczbę lat, jaką sobie wymyślimy.
Na środku podwórza okolonego ścianami kamienicy parkują czasem samochody. Kiedyś
to było nie do pomyślenia. Podwórko było miejscem zabaw dziecięcych, sąsiedzkich
spotkań, źródłem muzyki kataryniarzy i kapel podwórkowych.
Teraz stało się jedynie niemym świadkiem bogactwa lub biedy nowych właścicieli.
Nikt nie trzepie już tu dywanów, bo od czego są piorące odkurzacze. Pralki z suszarkami i
wstyd nie pozwala wywieszać mokrych gaci w miejscu publicznym. Dzieci mają komputery
w domach a dorośli – telewizory na całą ścianę. Wszystko jest eleganckie, poukładane i
totalnie wyalienowane.
W takim oto domu przyszło mi jakiś czas temu zamieszkać. Dziwny splot zdarzeń pomógł
mi kupić wielkie, opuszczone pomieszczenie po małej fabryczce, czy raczej wielkim
warsztacie niewiadomego autoramentu. Stałem się właścicielem 300 metrów
kwadratowych pomieszczenia wysokiego na pięć metrów.
Wymyśliłem tam wielki, skąpo umeblowany salon, półotwartą kuchnię, łazienkę. Narodziła
się też antresola z sypialnią, garderobą i łazienką zaprojektowaną, tak by wyglądała, jak
obora po wybuchu bomby.
Alicja wprowadziła się do skromnie umeblowanego mieszkania. Jej były „prawie mąż”,
który wolał zagraniczne wojaże i, jak się okazało – zagraniczne panny precyzyjnie
wydzielił przed wyjazdem cały jej „posag” a resztę – spieniężył.
Tym posagiem były kwiaty, ubrania i skromna kolekcja płyt oraz książek. Kwiatami,
książkami i płytami przyozdobiła wyjałowione z życia wnętrze. Jej szmatki, oczywiście nie
zmieściły się w szafach, więc zdobyła malownicze, kartonowe pudła, całkiem eleganckie i
w nie upakowała resztę rzeczy. Te pudła i mała kanapka „jeżdżą” niemal co tydzień w inne
miejsce salonu, by mieszkanie wyglądało inaczej.
Są też tam miejsca, gdzie panuje pozorny bałagan. Jednak tylko pozorny. Niedbale
rzucona biżuteria na szklanym blacie sprawia wrażenie eksponatu na wystawie. Do tego
punktowe oświetlenie rozjaśniające wieczorami wybrane elementy wnętrza.
Każde z miejsc w jej mieszkaniu emanuje kobiecością. Niedbale rzucone w kąt pustego
przedpokoju eleganckie pantofle na obcasie mogą być nie lada gratką dla fotografika.
Przewrócona damska torebka, z której wysypały się przybory do makijażu, zdaje się
mówić o pośpiechu, roztargnieniu i dbałości o siebie jej właścicielki. Pozostawione w
łazience lusterko, suszarka do włosów i mleczko kosmetyczne pozwalają wyobrazić sobie
pospieszną, poranną toaletę.
Łóżko jest tam zasłane o każdej porze dnia i nocy. Tak, jakby nikt w nim nie spał.
Telewizor, mimo pokaźnych rozmiarów – wciąż wyłączony. Czasem odtwarzacz płyt
ożywa, tłocząc w głośniki cichutki chillout.
Ściany ozdobione minimalistycznymi grafikami oprawionymi w ciemne passepartout. Biel,
czystość i spokój.
Wszystko tam ma swoje miejsce, przeznaczenie i wygląda, jak w pudełeczku. Nie to, co u
mnie.
U mnie ważne są gitary. Elektryczne. Stoją w eleganckim stojaku obok sprzętu hi-fi.
Stojak – owszem – elegancki, ale gitary – nigdy! Czarny Gibson Les Paul ma pokryte
patyną przystawki i lakier wytarty wokół potencjometrów. Ktoś nimi zawzięcie musiał kręcić
przez szereg lat. Mikroskopijne pęknięcia lakieru na całej powierzchni niczym zmarszczki
nadają gitarze charakteru.
Fender Telecaster w kolorze Sunburst już dawno stracił swój blask. Na główce widnieje
czarny ślad po wetkniętym między struny papierosie – chyba jakieś klubowe, bluesowe
granie skłoniło poprzedniego właściciela do tego gestu.
Jakiś muzyk zakochany w Van Halen usiłował czerwonego Fendera Stratocastera
przerobić na gitarę Eddie'go – Frankensteina, oklejając go białymi i czarnymi paskami.
Obok gitar leży plątanina kabli. 30-letni piec gitarowy z poprzecieranym suknem,
zakrywającym głośniki dopełnia całości efektu patyny.
Wszystko to gra w taki sposób, że coś chwyta za gardło, wyciska łzy z oczu i wywołuje
uśmiech na twarzy.
Taka właśnie jest gitara. Dobry, stary kumpel i kochanka.
U mnie ważne są płyty. Są zawsze tam, gdzie być powinny. Barwią grzbietami okładek
całą ścianę w salonie.
Komputery też są ważne, ale tych nie widać. Pod biurkiem (desktop), w garderobie
(serwer) i za kanapą, w salonie (notebook).
No i herbata. Najważniejszy napój na świecie. Czajnik, imbryk z tłoczkiem i herbaciany
kubek mają specjalne miejsce w kuchni. Widać na nich ślady niedbałego użytkowania.
Wokół nich czasem rozsypane są drobinki cukru, którego nie chce mi się sprzątnąć.
Czasem – rozlane krople wody przez raptowne przeniesienie czajnika lub nieuważne
nalewanie.
Reszta kuchni raczej nadaje się na wystawę sklepową niż do zamieszkania. Brak śladów
użytkowania. Tylko czasem należy to odkurzyć.
Za to kąt do pracy na antresoli żyje własnym życiem. To moje królestwo. Najważniejsze
miejsce na biurku zajmuje wielki monitor. Mnóstwo okrągłych pudełek z płytami CD i DVD
wokół niego. Pojemniki z nagranymi płytami w papierowych koszulkach piętrzą się obok
biurka. Niedbale ułożone gazety i papiery wyzierają z szuflad w biurku i szafce obok.
Przed monitorem zwykle znajdują się: myszka na żelowej podkładce, telefon komórkowy i
pojemnik na długopisy z wystającymi różnej maści pisakami, niczym kwiaty z wazonu.
Podłużna lampka biurowa na pałąkowatym wysięgniku zwykle oświetla jeden z krańców
biurka.
Dwa światy odległe od siebie kilkudziesięcioma schodami. Subtelny i kobiecy na górze,
pozornie poukładany i „nieuczesany” – na dole. Niebo i ziemia. Woda i ogień.
4. Burza
5. Praca
– Tadaaam!
ŁUP!
Okrzyk i trzaśnięcie drzwiami wybudziły mnie z zamyślenia. Raptownie wstałem z krzesła
przed komputerem i szybko skierowałem się ku drzwiom wejściowym. Na dole schodów
niemal wpadłem na nieco wystraszoną, dziwnie ubraną Alicję.
– Witaj Marku. Przepraszam za to wtargnięcie – powiedziała cichym głosem.
– Czy coś się stało? – zapytałem z troską w głosie.
– Nie. Nic złego. Tylko z tej euforii zapomniałam się i weszłam tu jak do siebie.
– Jakiej euforii? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź, stwierdziłem – Nie pukaj i nie
dzwoń do moich drzwi. Od razu łap za klamkę. Znamy się już na tyle, że możemy pominąć
te konwenanse.
– Dobrze. Dziękuję i przepraszam.
– Jeszcze raz przeprosisz i się pogniewamy – ostrzegłem z nutką złości w głosie.
Alicja nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się za to pięknym uśmiechem. Cofnęła się krok
do tyłu, wzięła pod boki niczym „krakowianka jedna” zaś nogi ustawiła w literę K, jak
czynią modelki, pozujące do zdjęć.
– Jak ci się podobam? – zapytała.
Miała kruczoczarne, proste, długie włosy, bardzo mocny makijaż, usta czerwone jak krew
tętnicza, srebrną, mieniącą się bluzkę z ogromnym dekoltem oraz krótkie, poobdzierane
jeansy, bardziej przypominające stringi niż figi. Jej nogi ozdabiały siatkowe pończochy o
wielkich okach. Całości dopełniały długie, czarne buty na szpilce, zakrywające kolana.
– Hm... Jakby to ująć... – odpowiedziałem, pocierając palcami brodę.
– Jak kurwa? Tylko szczerze i bez owijania w bawełnę! – podkreśliła z naciskiem.
– Jak tysiąc kurew i modelek na raz! – wypaliłem – Dlaczego tak się ubrałaś?
Przefarbowałaś włosy?
– To peruka. Mamy imprezę firmową – odparła – Jest u mnie Karolina. Koleżanka z pracy.
Wymyśliłyśmy, że przebierzemy się za prostytutki, by nieco rozruszać towarzystwo.
– Fajnie. „Nieco rozruszać” – podkreśliłem z naciskiem – zaraz po wejściu zostaniesz
oblizana lubieżnymi spojrzeniami. Możesz się też spodziewać, że jakiś pan dostanie „z
liścia” od swojej baby za te spojrzenia.
– I tak ma być! – wykrzyknęła Alicja, uśmiechając się złośliwie – Chodź do mnie. Poznasz
Karolinę.
Przez kilka tygodni od pamiętnego deszczu moje kontakty z Alicją przybrały na
intensywności. Odwiedzaliśmy się nawzajem. Były to zwykle krótkie odwiedziny, w których
trakcie piliśmy herbatę i gadaliśmy o czymkolwiek. Dzisiejsze wtargnięcie Alicji było
spowodowane chęcią poznania mojej opinii.
Gdy weszliśmy do mieszkania Alicji, moim oczom ukazał się równie wyzywający widok, co
przed chwilą. Karolina okazała się wysoką, szczupłą blondynką. Jednak kolor jej włosów,
to ściema. Platynowy blond to definicja kurewstwa, jak wyjaśniły mi później obie panie.
Stąd też taki wybór. Czarne włosy Alicji były podkreśleniem agresywności i wizualnego
natręctwa. W przeciwieństwie do Alicji, Karolina miała na nogach krzykliwie kolorowe
leginsy, podkreślające jej figurę. Stopy przyodziała w fantazyjne sandałki na wysokim
obcasie, sięgające za kostkę. Całości dopełniała czarna, obcisła, siatkowa bluzka, przez
którą prześwitywały brodawki małych piersi.
– Witaj Marku – powiedziała niskim, ciepłym głosem, podszedłszy do mnie – Jestem
Karolina. Wiele o tobie słyszałam.
Po tych słowach uśmiechnęła się do mnie telewizyjnym uśmiechem, ukazującym garnitur
śnieżnobiałych zębów i wyciągnęła dłoń, zaopatrzoną w czerwone paznokcie, długością
przypominające noże. Ująłem delikatnie tę dłoń i skłoniwszy się – złożyłem na niej
delikatny, nieco przydługi pocałunek.
Karolina otworzyła szeroko oczy i na moment wstrzymała oddech. Widać było, że jest
zdziwiona.
– Nie wierzyłam Alce, gdy mówiła o twoich manierach – powiedziała cicho – Takim
powitaniem zdobyłeś moje uznanie.
Tym razem ja spłonąłem niczym różyczka.
– Dziękuję – odparłem – Dla mnie jest to normalne zachowanie.
Wywiązała się dyskusja na temat manier, stojąca w rażącej sprzeczności z wyglądem
obydwu pań.
W pewnym momencie Alicja powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Zdrobniła
moje imię w taki sposób, jak w dzieciństwie robiła to moja matka.
– Mareńku, podrzucisz nas na imprezkę? – zapytała, zrobiwszy minę proszącego
spaniela.
Ponieważ milczałem, zdziwiony zarówno formą, jak i treścią – Alicja zmieniła front.
– Może wyjaśnię. Czy masz skórzaną kurtkę? Najlepiej czarną.
– Nooo... Mam. A o co chodzi? – moje oczy przypominały pięciozłotówki.
Alicja w krótkich, żołnierskich słowach opisała to, co jej przed chwilą przyszło do głowy.
Zgodziłem się zawieźć je, bo cel podróży był niedaleko.
Gdy wchodziliśmy do klubu, zarezerwowanego na firmowe spotkanie, bramkarz aż
otworzył usta ze zdziwienia i nawet ie zauważył zaproszeń, którymi panie machnęły mu
przed nosem.
Zgodnie z umówionym scenariuszem wszedłem sam na salę i zatrzymałem tuż przy
drzwiach. Wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. Obecni ujrzeli nieznanego łysola w
skórzanej kurtce, który z przymrużonymi oczyma omiatał całe pomieszczenie taksującym
wzrokiem.
– Cinobry. Szy chtoś zamawiał paenki? – zapytałem, używając szemranej, warszawskiej
mowy.
Po tych słowach w drzwiach pojawiły się obie panie. Towarzystwo zamarło. Wszyscy
panowie – oczy i języki na wysięgnikach a szczęki na podłodze. Tylko dyrektor generalny
złapał się najbliższego krzesła i wymamrotał coś o swoich bypassach. Ładniejsza połowa
ludzkości – zazdrosna zieleń na twarzach, zgrzytanie zębami i miotanie błyskawic oczyma.
Tak mi się spodobało towarzystwo pięknych i wyzywająco odzianych kobiet, że poprosiłem
Alicję, by nie zamawiała taksówki po imprezie, lecz zadzwoniła do mnie.
Zadzwoniła tuż przed końcem, zgodnie z moim życzeniem. W niedługim czasie byłem na
miejscu i znów udało mi się zaskoczyć całe towarzystwo. Na inne koleżanki Alicji również
czekały samochody, ale tylko ja wyszedłem zza kierownicy i otworzyłem drzwi auta przed
„moimi” paniami, Na moment ucichły śmiechy rozbawionej grupy a obydwie panie, z gracją
i w ciszy, odprowadzane tęsknym wzrokiem – wsiadły do samochodu.
Po wymianie opinii o zakończonym party, Karolina zmieniła temat.
– Wiecie, przypomniało mi się pewne zdarzenie z czasów liceum. Na starówce, gdzie
spacerowałam z moim chłopakiem, zaczepiła mnie cyganka. Była strasznie namolna.
Mimo że nie chciałam z nią nawet rozmawiać, ona uparła się mi powróżyć. Choćby za
darmo. Gdy w końcu zobaczyła moją dłoń, powiedziała „Widzę wielu mężczyzn w twoim
życiu”. Podniosła wzrok i spojrzawszy mi badawczo w oczy, dodała „Ale na kurwę mi nie
wyglądasz”. Ciekawa jestem, co powiedziałaby, gdyby mnie teraz zobaczyła.
Ostatnie słowa Karoliny zagłuszył wybuch śmiechu.
Jednak mimo tej wesołości, zarówno Alicja, jak i jej koleżanka narzekały na swoją sytuację
zawodową. Zgodnie uważały, że zbyt ciężko pracują, czują się wykorzystywane ponad
swoje siły i nie znajdują zadowolenia w tym, co robią.
Kilka dni później, podczas rozmowy ze znajomą szefową dużej firmy, zapytałem, czy nie
potrzebuje pracownika. Pokrótce opisałem, co robi Alicja. Następnego dnia umówiliśmy się
we trójkę na spotkanie w najbliższy poniedziałek, w samo południe.
Przyjechałem kilka minut przed czasem do wybranej restauracji, zamówiłem kawę i
przejrzałem jedną z gazet, które leżały na półce, przy barze.
Dokładnie o 12:00 przyszła Alicja i, jak zawsze, rzuciła swoje sakramentalne „Witaj
Marku”. Jak gdyby nigdy nic – złożyła buzię w ciup do pocałunku i otarła się policzkiem o
mój jednodniowy zarost. Usiadła, zamówiła kawę i zapytała o tę drugą.
Wziąłem telefon i zadzwoniłem. Okazało się, że szanowna pani prezes zapomniała o nas
z powodu przeziębienia dziecka. Obiecała, że za pięć minut wsiądzie w taksówkę i
przyjedzie tak szybko, jak to możliwe.
W czasie, gdy ona jechała, ja z Alicją gadałem o różnych, bliższych i dalszych nam
tematach.
O 12:40 Alicja musiała wyjść. Po kilku minutach zjawiła się Anka (tak miała na imię pani
prezes). Wpadła zdyszana z dwiema torebkami, przywitała się, rozejrzała, przeprosiła i
wysłuchała moich wyjaśnień, czemu nie ma Alicji.
W czasie półgodzinnej rozmowy, przy kolejnej (mojej) kawie zdążyłem dogłębnie poznać
zawartość obu torebek, dowiedzieć się, że PRADA firmuje swoją marką telefony
komórkowe, oraz, iż są zbyt szpanerskie i mało funkcjonalne. Obejrzałem sobie nawet
jeden. Przy okazji umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Zadbałem o to, by moja
rozmówczyni wpisała sobie niezbędne informacje w swój komputerek niewiele większy od
okładki na płytę DVD.
Spotkanie odbyło się dokładnie tydzień później. Alicja przybyła jak zawsze, punktualnie. Ja
się spóźniłem 5 minut, bo musiałem swoje odstać w korku. Po odczekaniu kwadransa (od
mojego przyjścia) zadzwoniliśmy po Ankę. Okazało się, że pomyliła knajpki. Dobrze, że nie
ulice. Po godzinnej rozmowie, gdy Anka wyszła, Alicja podsumowała: „Myślałam, że to ja
jestem zakręcona, jak wiertarka”.
Mimo że nic nie wyszło z tych spotkań, scaliliśmy z Alicją naszą dziwną przyjaźń.
6. Muzyka
– Marku, skąd się u ciebie wzięła aż tak wielka pasja muzyczna – zapytała
niespodziewanie Alicja.
– Nie wiem, Alu. Nie zastanawiałem się nad tym. To narastało we mnie stopniowo. Kilka
zdarzeń sprawiło, że pokochałem muzykę, jak siebie samego. Jednak nie wiem, czemu
akurat taką – odparłem po chwili zastanowienia.
To była nagła zmiana tematu. Jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o muzyce, która będzie
odpowiednia na babski wieczór. Alicja wpadła do mnie na godzinę przed jej rozpoczęciem
z prośbą, bym pomógł jej rozwiązać problem oprawy muzycznej.
Wśród jej płyt królował chillout. Obawiała się, że tak kojące dźwięki zgaszą w jej
koleżankach chęć do zabaw, które przygotowała. Chciała pobawić się niczym mała
dziewczynka w przebieranki, wspólne komponowanie dipów, na bieżąco robić gofry z
różnymi dodatkami i bawić się samą organizacją.
Pomysł był dość radykalny i, co tu ukrywać – ryzykowny. Nie każdy gość jest gotów
zakasać rękawy lub choćby wytężyć umysł. Większość ludzi to pieczeniarze, oczekujący,
że „pieczone gołąbki same wpadną do gąbki”. Powstrzymałem się jednak od komentarza.
Skupiłem się na muzyce. Opowiedziałem Alicji o swoim widzeniu muzyki różnych
wykonawców a ona wybrała z tego to, co jej najbardziej przypadło do gustu, zabrała
kilkanaście płyt i poszła do siebie.
Rozmowa z nią skłoniła mnie do refleksji.
Czym jest muzyka?
Przecież są to po prostu dźwięki.
Różne odgłosy towarzyszą nam od pierwszych chwil życia. Są takie, które nam się
podobają a inne – przeszkadzają. Jednak dźwięki uzależnione od siebie rytmiką, logiczną
wysokością i harmonią stanowią szczególny rodzaj oddziaływania – muzykę.
Muzyka, sama w sobie nie jest z niczym związana. Nie można naukowo dowieść, że
muzyka jest od czegoś uzależniona, z wyjątkiem ludzkiej wyobraźni. Potrafi jednak
uzależnić nasz umysł od siebie. Kilka, właściwie dobranych dźwięków potrafi nas
rozkochać w sobie, zniechęcić do czegoś, sprawić, że chce się nam żyć lub rozwścieczyć
do granic zezwierzęcenia.
Co takiego jest w muzyce, że potrafi nami aż tak manipulować? Przecież to tylko dźwięki.
Jednak te dźwięki sprawiają, że wspominamy miłe chwile, zdarzenia, ludzi, miejsca i
odczucia. Każdy z nas ma własny ogląd muzyki. Każdy ma swoją ulubioną frazę, gatunek,
piosenkę lub wykonawcę.
Muzyka jest czymś wyjątkowym, bo jest z nami tylko przez chwilę. Każdy dźwięk
oddziałuje na nas tylko tyle czasu, ile trwa. Potem pozostaje po nim wspomnienie. To
wspomnienie sprawia, że chcemy do niego wracać lub nie. Jeśli kojarzy nam się z czymś
niespotykanym – cały utwór muzyczny staje się wyjątkowym. Czasem zaś – wykonawca
lub nawet – gatunek. Jednak nie ma jednoznaczności w skojarzeniach. Ktoś może
kojarzyć dany utwór z latem a inny będzie widział w nim nową sukienkę ukochanej.
Wszystko zależy od psychiki i okoliczności, w jakich słuchamy muzyki.
Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich i każdego rodzaju muzyki. Mnie interesuje muzyka,
od której znaczna większość się odwraca. Moja muzyka jest ciężka, jazgotliwa,
buntownicza i kłopotliwa dla sąsiadów. To hard-rock, heavy, grunge i wiele głośnych
pochodnych bluesa. Jednak nie zawsze słuchałem takiej muzyki. Doskonale pamiętam
wykonawców, których słuchał ojciec i do dziś mu to wypominam. Byli wśród nich: ABBA,
Boney M, George Baker Selection, Mirelle Mathieu i inna, dziś już zapomniana „konfekcja”
lat siedemdziesiątych. Jako nastoletni młodzian, słuchałem tego również ja i powoli
docierała do mnie potęga muzyki.
Ponieważ ojciec był elektronikiem nie tylko z zawodu, ale i z zamiłowania – miał w domu
naprawdę „wypasiony” sprzęt. Królowały wtedy magnetofony szpulowe z taśmami, na
dużych, dziesięciocalowych szpulach. Ojca magnetofon był niby zwyczajny, ale z
wymienionymi komponentami i podrasowaną elektroniką, był też tam wzmacniacz
lampowy, zrobiony własnoręcznie przez ojca i kolumny głośnikowe, które we dwóch
zrobiliśmy w pracowni szkutniczej jednego z warszawskich Domów Kultury, gdzie szefem
był wujek – pasjonat żagli. Ponieważ w domu krucho było z kasą – mieliśmy taśmy z
odzysku.
Pewnego razu, gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, inny wujek podarował ojcu taśmę
firmy BASF. Ojciec, jak zawsze polował na swoje hity w radio. Wieczorami czuwał przy
magnetofonie a w dzień, ja, po powrocie ze szkoły słuchałem tego, co on nagrał.
Akurat na tę taśmę nie nagrał zbyt wiele. Chyba cztery piosenki. Nie zdążył.
Włączyłem kiedyś tę nową taśmę i słuchając jej zawartości – zająłem się czymś innym.
Minęły nagrane kawałki, potem nastąpiła chwila ciszy i do moich uszu dobiegły
niesamowite dźwięki. Były to: krzykliwy wokal i przesterowana gitara, przedrzeźniające się
nawzajem. Dziś wiem, że było to „You Shook Me All Night Long” z pierwszej płyty Led
Zeppelin.
Oniemiałem. Nie miałem pojęcia, że taka muzyka istnieje. Zebrałem szczękę z podłogi,
usiadłem przy magnetofonie i słuchałem, niczym dziecko babcinej opowieści.
W porównaniu z uładzonym śpiewem, prostym rytmem i delikatnymi klawiszami, których
pełno było w muzyce słuchanej przez rodziców, tu wszystko było toporne, zgrzytliwe i
niezwykle drapieżne. Śpiew wyrażał wściekłość, ból, mękę i tęsknotę. Sekcja rytmiczna,
niczym lokomotywa ciągnęła mnie za sobą, pędząc po szynach i obijając łeb o podkłady a
gitara wdzierała się przemocą w uszy, miażdżąc wyobrażenia o słodyczy i grzeczności
muzyki.
Okazało się, że na taśmie pełno było hard oraz southern rocka i wielu innych gatunków
dziś uważanych za klasykę. Nie pamiętam zbyt szczegółowo, co tam było, ale wiem, że
wtedy pierwszy raz słuchałem „July's Morning” grupy Uriah Heep. Był też „Immigrant
Song” – słynny numer Led Zeppelin, przy którym zawsze milknę z szacunku dla wielkiego
kompozytora i gitarzysty, Jimmy'ego Page'a. Był „Highway Song” zapomnianej grupy
Blackfoot, której lider. Ricky Medlocke grał potem w Lynyrd Skynyrd. Najsłynniejszy
przebój Lynyrd Skynyrd, „Sweet Home Alabama” też tam się znalazł.
Było nawet „La Grange”, pierwszy wielki hit ZZ TOP z niesamowitą solówką Billy'ego
Gibbonsa.
Usłyszałem też Nazareth, Budgie, Cream, Yardbirds, Deep Purple, Thin Lizzy z moim
ukochanym „Boys Are Back In Town” i wiele innych kapel. Łącznie było tego ponad trzy
godziny muzyki.
Taka gwiazdka z nieba, która przypadkiem trafiła w moje ręce.
Wziąłem ją sobie i wciąż hołubię. Nadal mieni się cudownym blaskiem.
Od tamtej pory już wiedziałem, w jakim kierunku podążą moje muzyczne fascynacje. Nie
zmieniłem ich do dziś.
Potem pojawili się nowi koledzy a wraz z nimi – nowa muzyka. Do niezbyt szczelnie
chronionego, PRL-owskiego komunizmu przeniknął punk-rock. Stare zainteresowania
hard-rockiem zostały odsunięte na dalszy plan a ich miejsce zajęły nowe kapele, które
stwierdziły, że nie chcą mieć nic wspólnego z „establishmentem”.
Cała zadyma, związana z „Sex Pistols” w Anglii wywarła wielki wpływ na polski punk.
Surowa muzyka, grana przez ludzi, którzy nie znali pojęć rytmiki, melodii i harmonii była
tego odzwierciedleniem. Kto mógł – łapał za gitarę i grał. Chodziło o to, by się spotkać,
napić, zapalić jointa i razem zużyć nadmiar energii, tkwiącej w młodych – gniewnych.
Z tego narodził się pewien klimat, skupiony wokół domu studenckiego Rivera w
Warszawie. To tam spotykały się watahy głodnych przygód punków, którzy pod wpływem
„marychy” lub piwa tworzyli klimat tamtego okresu.
Z tamtych czasów dobrze pamiętam dwa wydarzenia. Pierwsze z nich dotyczy
oczekiwania na koncert „Transit”, zespołu założonego przez Magika, basistę „Kryzysu”, już
wtedy kultowego.
Jakiś koleś, w szatni na pierwszym piętrze „Rivery” puścił z magnetofonu nagraną płytę
„Boys Don't Cry”, The Cure. Tak mnie to nakręciło, że nie zwróciłem uwagi na skład kapeli,
na której koncert przyszedłem. Jacuś, maminsynek z krwi i kości zadał sakramentalne
pytanie:
– Który to Magik?
– Magik basa wali – machinalnie odpowiedziałem.
– Tja... Konia wali – usłyszałem w odpowiedzi.
Tak właśnie dowiedziałem się, że lider nowej kapeli gra na gitarze a Jacuś zraził mnie do
siebie tak bardzo, że do dziś to pamiętam.
Drugie zdarzenie dotyczy zespołu, który założyliśmy z kolegami.
Po siedmiu miesiącach prób i pomniejszych koncertach, podjęliśmy nagle decyzję, by
zagrać na festiwalu w Jarocinie.
Jak postanowiliśmy – tak zrobiliśmy.
Przebojem przedarliśmy się przez przedbiegi, zorganizowane dla zespołów, które
przyjechały w ostatniej chwili, bez wcześniejszego zgłoszenia. Wśród 30 zgłoszonych
zajęliśmy pierwsze miejsce a zasiadająca w jury Martyna Jakubowicz stwierdziła, że się w
nas zakochała. Dosłownie.
Kilka dni później zagraliśmy na „dużej” scenie, gdzie grali znani muzycy i wyróżnieni
amatorzy.
Gdy wchodziliśmy na scenę – zapadał zmierzch. Marek Niedźwiedzki, który zaszczycił
swoją obecnością festiwal, zapowiedział nas z sarkazmem w głosie: „Czterech Kopniętych
i Fred. Chi, chi...” Jednak na tym żarty się skończyły. Gdy zagraliśmy – publiczność
oszalała. Pod sceną natychmiast się zakłębiło a z ziemi uniosły się tumany kurzu.
Ponieważ było już ciemno – włączono reflektory. Kurz i smugi światła odcięły nas od
publiczności. Zostaliśmy sami. Tylko muzyka i my.
Te walące prosto w twarz reflektory mają jednak swoją zaletę. Zmniejszają tremę.
Dla muzyka nie musi być fizycznej przestrzeni. Cała jego przestrzeń to dźwięki. To w nich
się spełnia, widzi je i odczuwa. To wśród nich się porusza.
Na przedzie sceny stał Piotrek i trzymając się mikrofonu, wyśpiewywał swoje kwestie,
które Andrzej rysował mu na próbach w postaci diagramów.
Obok niego stał Andrzej i grał. Cudnie grał. Spod jego palców wydobywały się tony, z
których niejeden zawodowiec byłby dumny. Krok do tyłu, krok do przodu. Jego rytualny
taniec. I wzrok wbity w podstrunnicę.
Za nim stał skupiony Fred i przebierał palcami na swoim basie. Wygięty i zgarbiony,
poważny, jak zawsze. Robił to, co umiał najlepiej: prowadził z perkusją resztę zespołu.
Na końcu sceny, za bębnami siedział Wojtek i łomotał z gary. Miarowo, równo. Tylko co
jakiś czas jego ręce przelatywały nad tom-tomami i talerzami.
Ja stałem nieco z boku, przed wzmacniaczem, do którego podpiąłem swoją gitarę i
patrzyłem na to wszystko.
Czułem, jak mnie kopie niewidzialna siła. Nie było to nic wyimaginowanego tylko
powietrze, wydmuchiwane przez osiem kultowych głośników, wbudowanych w dwie
kolumny gitarowe.
Grałem. Każde uderzenie w struny czułem na plecach w postaci powietrznego kopniaka.
Grałem, czułem, a moja dusza ulatywała do nieba. Już byłem w niebie. Swoim własnym,
ze swoich marzeń. Prywatnym. Wymyślonym przez siebie samego. Za plecami legendarny
wzmacniacz Marshalla kopał mnie z siłą rozpędzonego samochodu. W dłoniach –
marzenie niejednego muzyka – stary Stratocaster a wokół – dźwięki, których chciałem
słuchać do końca świata. Czego chcieć więcej? To było spełnienie. To był raj. To było
lepsze niż sam na sam z kobietą.
Po tym koncercie nastąpiło ochłodzenie mariażu z muzyką. Kradzież gitary na dworcu w
Jarocinie i kobieta, która nie tolerowała moich marzeń, sprawiły, że odłożyłem na potem
ambicję o stworzeniu własnego muzycznego projektu. Dopiero po wielu latach pewna
pani, poznana przypadkowo na czacie pozwoliła mi na rozszerzenie horyzontów.
Dziwna to była znajomość. Wirtualna i wielowymiarowa. Jawiła mi się czasem jako
uduchowiona, ciepła kobieta, pragnąca założyć rodzinę i mieć dzieci, a innym razem jako
samotny, zdradzony i sponiewierany facet, który chce tylko doznać czegoś prawdziwego
przed śmiercią. Pisała o muzyce w taki sposób, że zacząłem hurtowo kupować płyty z
muzyką, o której pisała. Pokochałem jej słowa i tę muzykę.
Osobiście poznałem moją respondentkę w wyjątkowo okrutnych okolicznościach.
Umówiliśmy się u niej w domu.
Gdy tam przybyłem, dwóch zapijaczonych zbirów wynosiło z jej mieszkania szafę.
Zapytani o właścicielkę odparli: „Jakieś ścierwo leży nawalone na materacu. Może o to ci
chodzi gościu”.
Właśnie o to mi chodziło. Wyglądała na bardzo chorą i zniszczoną. Powiedziała, że nie
umie się wypróżnić przez narkotyki i alkohol. Zawiozłem ją do szpitala na ostry dyżur.
Zmarła po dwóch dniach. Zostawiła mi uwielbienie do grunge'u i nienawiść do żony Kurta
Cobaina, która po śmierci męża powiedziała: „Szkoda, że to nie Eddie”, mając na myśli
wokalistę Pearl Jam.
Najpierw doprowadziła do śmierci Kurta, a potem zabiła moją przewodniczkę po świecie
muzyki z Seattle. Jej kapela, „The Hole” to najbardziej znienawidzony przeze mnie twór
muzyczny.
Od tej pory zerwałem wszelkie bariery i rozpocząłem poszukiwania tego, co wprawia moje
mięśnie w ruch a serce – w palpitację. Nie interesowało mnie nic, co nie wyciska z oczu
łez i nie powoduje drżenia rąk.
Muzyka stała się dla mnie namiętnością w najczystszej, narkotycznej postaci.
A co to jest namiętność? To chyba taki stan, gdy nic innego się nie liczy.
Czy można to z czymkolwiek porównać?
Może do jazdy autostradą? Szybko. Bardzo szybko.
250 lub nawet 300 km/h!
I nagle...
Widzimy sunący wprost na nas pojazd.
W ułamku sekundy przypomina się wszystko. Całe życie.
Nic w takiej chwili nie jest ważne. Tylko my, zrośnięci ze swoim samochodem. Odczuwamy
każdy nerw, mięsień i wiadomo, że walczymy o wszystko. O przetrwanie.
Ja właśnie tak kocham muzykę. Wściekłą, głośną i niepozwalającą o niczym innym
myśleć.
Utonąć w muzyce, to moje marzenie.
Pławić się w niej aż do zachłyśnięcia, do utraty tchu. Czuć w trzewiach tę moc, która
dobiega z głośników i bez znieczulenia wyrywa wszystkie wnętrzności, pozostawiając tylko
ból w głowie i mroczki przed oczyma od koszmarnej ilości decybeli.
Gdy jestem z moją muzyką, czuję się tak, jakbym był sam na sam z ukochaną kobietą.
Tylko ona i ja. Nic więcej się nie liczy. Nic, poza nią nie ma sensu. Być w niej, pod nią, nad
nią i obok niej. Oto, czego chcę!
I widzieć, jak pięknieje pod wpływem moich zabiegów. Pocałunków, dotyku...
Nawet nie dotyku, bo dotyk się czuje, ale czegoś takiego, co jest prawie dotykiem.
Moje usta tuż przy jej skórze. Niemal dotykają, ale czuję tylko ostrożne łaskotanie.
Chcę słyszeć coraz głośniejszy, a potem poszarpany jej oddech, smakować słodko – słone
zmęczenie ciała i czuć na policzkach drżenie rozpalonych ud, gdy mój język buszuje w jej
kobiecości.
Perkusja wraz z basem wyznacza tempo poznawania ciał, odkrywania nowych miejsc, od
których dotyku ta, której pragnę, wygina się, niczym napięty łuk. Przeciągłe dźwięki gitary
oznajmiają mi, że ona czuje i akceptuje mnie a końcowe frazy to dreszcz rozkoszy i taka
chwila, kiedy nie ma „przedtem” ani „potem” tylko „teraz”. Kiedy nie ma „ja” lub „ty”, lecz
jesteśmy „my”.
I chciałbym, aby tak już zostało do końca świata.
Odpływają troski i ból. Jesteśmy gdzieś, gdzie nie dotarł nikt przed nami. Za każdym
razem czujemy, że tylko raz można to przeżyć i aż wierzyć się nie chce, że znów dane
nam było trafić tam, gdzie wszystko jest białe i różowe, gdzie wszystko ma smak słonej
skóry, zroszonej kropelkami potu a spierzchnięte usta zostały pozbawione kolejnej
warstwy naskórka od szalonych pocałunków.
Moja muzyka jest teraz ciepła i rozmarzona. Niby patrzy wokół, ale nie dociera do niej to,
co widzi. Jest jeszcze gdzieś w otchłani uniesień. Niemal na granicy życia i śmierci a tak
naprawdę w centrum istnienia.
Jedyne, na co ją w takiej chwili stać, to wtulić się w rozgrzany, nerwowo łapiący powietrze
zezwłok dogasających nerwów, który jeszcze przed chwilą chciał jej rzucić do stóp cały
świat i rąbka nieba uchylić a teraz leży obok, uśmiecha się takim prawdziwym, delikatnym
uśmiechem i dziękuje jej za wskazanie mu drogi do gwiazd.
7. Leon
Wszystko zaczęło się chyba tydzień wcześniej. Alicja wpadła do mnie niczym burza,
trzaskając drzwiami i po standardowej wymianie zdań na temat powitań i hałasu,
rozradowana rzekła:
– Spotkałam ziomka.
– Jakiego ziomka? – spytałem, kierując ku niej kroki.
– Z moich stron.
– Czyli skąd? – wziąłem ją pod rękę i pociągnąłem za sobą do kuchni.
– Z Janowa. Tam gdzie hodują słynne Araby. Jagger tam przyjeżdża.
– Nie Jagger tylko Charlie Watts, perkusista.
– Jagger. Chyba wiem, co mówię.
– Oczywiście. Ty zawsze wiesz lepiej.
– No co?
– Nie, nic. Tu masz herbatę. I co z tym ziomkiem?
– Dzięki. Całkiem fajny koleś. Ma na imię Leon.
– Hm... Tak jak ojciec dwóch moich gitar.
– Maras! Nudny jesteś z tymi swoimi gitarami.
– Być może. Czy to moja wina, że wszystko mi się kojarzy z gitarą? To lepiej z dupą?
– Dla ciebie chyba lepiej. Czy chcesz posłuchać o Leonie, czy nie?
– No, chcę. Gadaj.
– Napisał do mnie i zaczęliśmy gadać.
– Jak to napisał?
– No... Na serwerze randkowym.
– Do takiej bez zdjęcia? A czemu miałby do Ciebie napisać?
– No... Nie. To chyba ja go zagadnęłam. O te konie.
– To już jest bardziej prawdopodobne.
– Oj, tam! Czepiasz się. I wiesz... On jest wdowcem.
– To źle czy dobrze?
– Nie wiem. Chyba nadal go to męczy.
– I co? Czy to niedawno było? Stracił żonę i szuka pocieszenia w wirtualnym świecie?
– Dokładnie to nie wiem. Tak jakoś niejasno napisał. Chyba coś napisał, że jest wkurzony.
Tak. Już wiem. Ktoś się chyba naśmiewał z jego wdowieństwa w czasie, gdy ja do niego
napisałam.
– Jakaś kurew pewnie...
– No co ty!? Kobiety takie nie są.
– Oj są, Alka. Są.
– No tak. Masz rację. Baby są najgorsze. Jego żona popełniła samobójstwo.
– Czemu?
– Ktoś ją zaszczuł. Mohery. Coś takiego napisał.
– Ja pierdolę! Nawet do tego już doszło.
W ten, oto sposób poznałem wirtualnego Leona. Zbieg okoliczności sprawił, że miał takie
same inicjały, jak założyciel słynnej na cały świat firmy lutniczej – Leo Fender.
Następnego dnia – nowe sensacje.
– Marecki. Daj herbaty. Już wszystko wiem – zdyszana wyrzucała z siebie słowa,
łupnąwszy drzwiami.
– Na jaki temat? Siadaj. Nie dysz. Zaraz Ci zrobię.
– Leona, oczywiście. Wiesz, on jest szefem jakiejś firmy informatycznej.
– Ten z Janowa? – odwróciłem głowę od czajnika i spojrzałem badawczo na Alicję.
– Przecież mówię – odparła niecierpliwionym głosem.
– A coś o koniach wspominałaś.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – słychać było irytację w jej głosie – O koniach mówiłam,
bo Janów, to słynna na cały świat stadnina.
– Aha. No tak. Charlie Watts tam kupuje konie.
– Jagger, baranku!
– Oczywiście! Byłaś przy tym.
– Nie byłam, ale czytałam.
– Co czytałaś?
– No, że Jagger...
– Jagger? – wpadłem jej w słowo – Pewnie napisali, że Charlie Watts a on jest z Rolling
Stones. Ponieważ ty tylko Jaggera znasz więc jak Rolling Stones, to musi być on –
wyjaśniłem.
– Czy ty zawsze musisz być najmądrzejszy? – poziom adrenaliny nie pozwalał jej
spokojnie mówić.
– Uczę się od mistrzyni – odparłem zjadliwie.
– Złośliwa kanalia – spojrzała na mnie łobuzersko.
– Też cię kocham – uśmiechnąłem się do niej najpiękniej, jak potrafię.
– Ty siurku barani! – spłoniła się – Nie można w ten sposób kłamać kobiecie. Nawet w
żartach, bo uwierzy.
– No dobrze. Sorki. I co z tym Leonem? Co to za firma?
– Nie wiem. On pisze programy.
– Uhm. Tja... A ja jestem ksiądz. Widziałaś kiedyś dyrektora, który sam sobie kawę robi?
– Wiem, że ma ludzi od tego. Nie czepiaj się, czepiaczu.
– Sorki. I co ta firma robi?
– Matko! A co mnie to obchodzi! Daj mi mówić i nie pytaj! – krzyknęła.
– Alka! Opanuj się. Proszę cię, nie tym tonem. – podniosłem na nią głos.
– Przepraszam. Chciałam ci opowiedzieć o jego żonie, bo to bardzo smutna historia.
– Powiedziałaś, że mohery ją zaszczuły i popełniła samobójstwo.
– Nie popełniła. Sama tak wymyśliłam. Dziś mi napisał, jak to było.
...
– Na studiach miał przyjaciela. Ten przyjaciel był homo.
– A on też? – wpadłem jej w słowo.
– Nie. On nie. Zresztą, nie wiem.
– A jego żona?
– Nie przerywaj! – wycedziła przez zęby.
– Przepraszam – odburknąłem.
– No i on, z tym kolegą wszędzie łazili razem. Różni tacy krzyczeli za nimi „Pedały” a oni
się tym nie przejmowali. Nauczył go tego przyjaciel. Po studiach nadal się kumplowali.
Leon poznał dziewczynę, a przyjaciel – partnera. I nadal utrzymywali znajomość. Potem
Leon założył z kolegami firmę. Często pracował poza domem. Równie często przyjaciel
bywał u nich. Ktoś się dowiedział o preferencjach gości Leona i po wsi rozeszła się wieść,
że u niego w domu spotykają się pedały, lezby, pedofile, bandyci, złodzieje, mafia i
mordercy. Jak Leona nie było – jego żona odczuwała tę nienawiść sąsiadów na każdym
kroku. Gdy był – sprawa przygasała. W międzyczasie ich firmę wykupił potentat na rynku
informatycznym w Polsce. Okazało się, że nowy właściciel prowadzi politykę hiszpańskich
konkwistadorów, zmierzającą do wyciśnięcia wszystkiego, co się da, jak sok z cytryny.
Żona pomagała na odległość Leonowi w prowadzeniu firmy, bo on sam nie dawał sobie
rady. Postanowili więc zamienić się rolami. On w domu a żona – na stołek dyrektora.
Okazała się znakomitym szefem. Wyprowadziła firmę na prostą. Bardzo dużo pracowała.
Późno wracała. Kiedyś, późną nocą, gdy szła pieszo do domu, wpadł na nią pijany sąsiad
na rowerze i obydwoje upadli na ulicę wprost pod koła jadącej ciężarówki. Podobno nie
było co zbierać.
– Straszne – pokiwałem głową z dezaprobatą.
Przez kolejne dni Alicja przybiegała do mnie z coraz ciekawszymi informacjami na temat
nowego znajomego. Widać było, że jest coraz bardziej rozpromieniona. Miałem wrażenie,
że się zakochała. Opowiadała o kolekcji białych kruków muzycznych w postaci
winylowych, czarnych płyt, którą interesowali się znani dziennikarze z branży. Opowiadała
też o tym, że Leon pisze moim językiem i używa moich zwrotów. W końcu zaczęła mieć
podejrzenia, że to ja podszywam się pod Leona, by ją poderwać i rozkochać w sobie.
A niby, po co miałbym to robić, jeśli ona była tu, na wyciągnięcie ręki?
Fakt, że byliśmy sąsiadami, tylko ułatwiał kontakty. Często się widywaliśmy, Alicja wpadała
do mnie lub ja do niej. Praktycznie mogła wejść do mnie, powiedzieć, bym się nią nie
przejmował, zrobić sobie obiad i wykąpać się a ja nie byłbym zdziwiony. Komuś z zewnątrz
ta dziwna symbioza wydałaby się podejrzaną. Mężczyzna bez partnerki, samotna kobieta,
na dodatek piękna i piekielnie inteligentna. Dlaczego nie sypiają ze sobą? Dlaczego
czegoś razem nie zrobią?
Właśnie robią. Żyją sobie oddzielnie i starają się, każdy na swój sposób, wyleczyć z
chorób, które ich toczą.
Ponieważ jednak kołtuńska psychika bierze często górę nad logicznym myśleniem – Alicja
wymyśliła sobie, że jako pokręcony twór, nie potrafię normalnie odezwać się do kobiety.
Nie potrafię powiedzieć, że jest piękna, przytulić tylko po to, by zechciała za chwilę
namiętnie mnie pocałować.
Ja muszę, według niej wszystko robić po swojemu. Najchętniej nawlekałbym igłę nogami,
gotował ulubione potrawki warzywne na czytniku CD i tylko gitarę traktował, jak należy,
czyli grał na niej te swoje wściekłe kawałki.
A ja po prostu, w miarę rozwoju naszej znajomości, wcieliłem się w rolę jej opiekuna.
Martwiłem się, że zmoknie podczas deszczu, nieraz zerkałem przez swoje okno, czy na
trzecim piętrze, po drugiej stronie podwórka już pali się światło, jeśli gdzieś poszła
wieczorem. Gdy byłem u niej – odruchowo zaglądałem do lodówki i „obtańcowywałem” ją
za to, że ta świeci pustkami. „Ja żyję miłością Mareczku”, mawiała tym swoim miękkim
głosem. Może da się tak żyć, tylko najpierw trzeba tę miłość mieć. Ona zaś chwilowo jej
nie miała. Usilnie jej szukała i nie pozwalała sobie, by ją znaleźć.
Teraz spotkała w sieci tego Leona. Nie wiedziałem, kto zacz. Wiedziałem tylko, że darzy
go szczególną atencją. Opowiadała o nim i o innych „internetowych narzeczonych”.
Jednak, od kiedy zaczęła pisać z nim – inni poszli w kąt. W ciągu kilku dni do zera spadło
jej zainteresowanie innymi mężczyznami. W naszych codziennych rozmowach zabrakło
też miejsca na normalne pytania typu „Ja ci minął dzień?” lub „Co słychać?”.
To skłoniło mnie do przemyśleń. Doszedłem do wniosku, że ona coś do niego czuje. Tak
mnie ta myśl przeraziła, że zacząłem rozbierać temat na „czynniki pierwsze”. Przez te
przemyślenia wbiłem sobie do głowy, że jedyne, co ją powstrzymuje, to jej niepewność o
jego preferencje seksualne. Cieszyłaby się zapewne, gdyby okazała się zdeklarowanym
homoseksualistą, bo mogłaby, bez zahamowań kontynuować tę znajomość. Coś w jej
środku nie powstrzymywałoby jej przed wyrażaniem emocji w taki sposób, jak umiała i
chciałaby to robić.
A mówić i pisać umiała jak nikt inny.
Mogłaby się zakochać platonicznie w takim facecie, wiedząc od samego początku, że nic z
tego nie będzie.
Oczywiście, że, jak każda miłość, ta również będzie wyniszczająca. Jednak ta będzie
„bezpieczna”. Będzie to miłość nastoletniej fanki do swojego idola.
Nie mogłem na to pozwolić, by „moja” Alicja umierała na moich oczach, na moich rękach.
Dlatego postanowiłem wkroczyć do akcji. Nie mogłem jednak zabronić jej kontaktu z
Leonem. To musiało być działanie powolne i „pod przykryciem” – regularne szpiegostwo.
Jak pomyślałem – tak zrobiłem. Posiadałem uprawnienia administracyjne u lokalnego
dostawcy internetu do serwera zarządzającego adresowaniem. Administrator nie radził
sobie z niektórymi sprawami, więc kiedyś pomogłem mu bezinteresownie rozwiązać
pewien problem. Potem zgłaszał się do mnie regularnie aż wreszcie, zamiast ukrywać
przede mną hasło „roota” – stworzył mi konto administracyjne na głównym routerze i
serwerze zarządzającym adresami w sieci.
Jako zapłatę za moją pomoc otrzymałem czterokrotnie wyższą przepustowość prywatnego
łącza w dzień i nieograniczoną – nocą.
Mając taki arsenał do dyspozycji, nietrudno było wyśledzić, gdzie Alicja „biega” po
internecie i jakie stosuje hasła. Wystarczyło zdefiniować tzw. tunel pomiędzy routerem a
serwerem i zainstalować odpowiedni program podsłuchujący. Po dniu oczekiwania miałem
wszystkie adresy i nazwy jej kont oraz hasła do nich.
Czytałem więc sobie „leosiową” korespondencję, a potem, wieczorami weryfikowałem, ile
z tego Alicja mi przekaże.
Oczywiście, że nie informowała mnie o wszystkim. Wcale tego nie oczekiwałem. Szukałem
oznak jej emocji i znajdowałem je. Szukałem oznak lekkomyślności – znajdowałem.
Szukałem tego, czego nie chciałem znaleźć.
Alicja, w niezrozumiały dla mnie sposób ulegała wpływowi tego gościa. Odpowiadała coraz
szybciej na jego wiadomości i pisała coraz piękniejsze listy, odkrywając się na strzałę
amora. W pewnym momencie padła ofiarą własnego kłamstwa. Napisała, że posiada
ogromny zbiór płyt. Zapytana kilkakrotnie przez Leona – musiała w końcu przyznać, że to
moje płyty, a nie jej. Dzięki perfekcyjnej dokładności respondenta, Alicja została zmuszona
do opisania naszych sąsiedzkich i niezbyt normalnych kontaktów. Leon stwierdził, że ona
jest we mnie zakochana, ale sama przed sobą nie chce się do tego przyznać i rozpoczął
swoją dziwną batalię. W każdym z kolejnych listów w coraz lepszym świetle przedstawiał
mnie, stawiając śmiałe, lecz nie pozbawione sensu tezy wynikające z tego, co pisała
Alicja. Wreszcie, widząc, że to nie skutkuje, zaczął ją ganić za wszelkie gierki ze mną.
Dowiedziała się, że wykorzystuje mnie, nie zdając sobie z tego sprawy. Podkreślił, że
zachowuje się niczym rozwydrzony bachor. Poskutkowało to tym, że rozpłakała się pod
wpływem tych słów a ja byłem tego świadkiem.
Poszedłem do niej, by zwrócić jej kilka składanych krzeseł pożyczonych w czasie
niespodziewanej wizyty sporej bandy gości. Nie miałem ich gdzie posadzić, więc
pożyczyłem naprędce krzesła od Alicji, po czym schowałem do szafy. Przypomniałem
sobie o nich, dopiero gdy robiłem porządek z wszelkiej maści kabelkami i przewodami.
Schowałem je w duże pudła a krzesła przeszkadzały mi, by te pudełka zmieścić na dnie
szafy.
Wziąłem więc owe krzesła i poszedłem do niej. Otworzyła mi zapłakana. Zagadnięta o to
odparła, że uderzyła się w palec u nogi o kant łóżka. Wiem, jaki to ból więc tylko mogłem
współczuć i więcej o tym nie wspominać.
Przy okazji tej wizyty Alicja poprosiła mnie o zrobienie porządku ze szwankującym
dźwiękiem w jej komputerze. Ponieważ doraźne zabiegi nie pomogły, umówiliśmy się, że
ona wychodząc wieczorem, zostawi mi klucze a ja zajmę się jej komputerem w czasie
kilku godzin jej nieobecności.
Wieczorem, wychodząc na spotkanie z koleżankami w winiarni, Alicja zostawiła mi klucze.
Poszedłem na górę. Problem, który napotkałem, zabrał mi klika godzin, gdy więc
skończyłem, była już późna noc.
Postanowiłem sprawdzić, co słychać w „leosiowej” korespondencji. Znając adres wszystkie
dane niezbędne do dostępu do skrzynki Alicji – nie było trudne. W skrzynce znalazłem list
od Leona, w którym drobiazgowo „punktował” wszystkie dotychczasowe odpowiedzi Alicji
na swoje zarzuty. Cały list mimo pozornej „miękkości” języka tchnął chłodem o
temperaturze ciekłego azotu, był ascetycznie pozbawiony wcześniej spotykanych,
górnolotnych porównań i z matematyczną perfidią wykazywał najdrobniejsze nieścisłości w
sformułowaniach Alicji.
Tak mnie pochłonęła lektura i burza myśli, która rozpętała się w mojej głowie, że nie
słyszałem wejścia Alicji do domu. Usłyszałem jakieś odgłosy lejącego się płynu do
naczynia, a potem słowa jej powitania. Ocknąłem się z jakiegoś majakalnego snu
spowodowanego listem Leona. Zamknąłem pospiesznie przeglądarkę i odpowiedziałem
Alicji.
Następnego dnia, była to niedziela, Alicja poprosiła mnie, bym wieczorem zabrał ją z
pracy. Miała jakąś ważną pracę do wykonania.
Wieczorem pojechałem po nią. Wszedłem do biura. Przywitała mnie słowami:
– Leon opierdolił mnie „w rajtuzach”. Nawet nie umiałam tego maila przeczytać w całości.
Usiadła, otworzyła na ekranie komputera list i zaczęła czytać.
– Witaj... mmm... To było... mmm... w domu... mmm... – szukała miejsca, w którym
skończyła czytać.
– O tu! – rzekła i zamilkła. Czytała dla siebie, analizując, czy może mi o tym powiedzieć.
Patrzyłem na nią, jak z trudem przełyka słowa goryczy pod swoim adresem. Jej mina
robiła się coraz bardziej płaczliwa. Czułem, że zaraz zobaczę łzy na policzkach. Czytała
list, z którym ja zapoznałem się w nocy.
Nagle twarz jej zesztywniała. Zobaczyła coś, co ubodło ją tak mocno, że aż szczęka
zaczęła jej drżeć.
– To ty pisałeś – podniosła na mnie wzrok rozjuszonego byka.
– Po co? – zapytałem.
– Nie wiem. To ty napisałeś. Bawisz się moim kosztem, moimi uczuciami wiedząc, że teraz
nie mam siły się bronić po tym, co przeszłam.
– Nie mam powodu, by to robić. Mógłbym, ale to nie ja – odparłem spokojnie.
– To ty. Widziałam to zdanie na moim komputerze, gdy wczoraj wróciłam do domu. Nie
zauważyłeś, kiedy weszłam. Stanęłam za tobą i przeczytałam ostatnie zdanie tego listu.
Nie kłam więc.
– Po co miałbym to robić? – ponowiłem pytanie.
– Nie interesuje mnie to. Bawisz się moimi uczuciami, wbijasz nóż w moje serce, śmiejąc
mi się w twarz i jeszcze twierdzisz, że to nie ty. Wypierdalaj z mojego życia.
– Nie mam ci nic więcej do powiedzenia poza tym, że robisz sobie ze mnie jaja.
– Nie robię i tobie też nie pozwolę. Jeśli chcesz dowieść, że Leon, to nie ty – niech jutro
ten prawdziwy do mnie zadzwoni.
– Daj mi jakieś namiary na niego.
– Przecież znasz je, oszuście.
– Daj mi namiary. Adres e-mail, telefon, nick na serwerze randkowym... Cokolwiek.
– Dobrze. Jeśli nie zadzwoni, to wypierdalaj z mojego życia. Jutro idę do banku.
Kilka tygodni temu Alicja podżyrowała mi duży kredyt, który był mi potrzebny do wydania
płyty. Była jedyną osobą, którą mogłem o to poprosić bez dodatkowych zobowiązań. Mimo
że zastawiłem mieszkanie – bank zażądał żyranta. Jeśli Alicja pójdzie do banku – nie będę
miał, gdzie mieszkać.
– Nie masz, po co tu stać. Idź do swojego domeczku. Naciesz się nim, bo go stracisz
przez swoją głupotę.
Wyszedłem bez słowa i wsiadłem w samochód. Liczyłem na to, że Alicja ochłonie i nie
będę musiał szukać jakiegoś kolesia, o którym wiedziałem tyle, iż mieszka w Janowie
Podlaskim, 150 km od Warszawy.
Dostałem SMS-a z powiadomieniem o nowej wiadomości w skrzynce pocztowej.
Zatrzymałem samochód na pobliskiej stacji benzynowej i ściągnąłem wiadomość na
telefon. Były w niej adresy mój i Leona oraz obraźliwy tekst. Gdyby Alicja była facetem –
wróciłbym do niej, złapał za barki i huknął z całej siły łbem w nos, by chrupnęła chrząstka
nosowa i polała się wszystko brudząca krew.
Wsiadłem w samochód, pojechałem do całodobowej kafejki internetowej i szybko
napisałem wiadomość na podany przez Alicję adres.
Paliłem papierosa po wyjściu z i-cafe, gdy zadzwonił telefon.
– Cześć Marek. Tu Leon. Jeśli masz siłę, to przyjeżdżaj.
– Cześć Leon. Dzięki, że zadzwoniłeś. Będę w Janowie za dwie godziny. Zdzwonimy się.
– Dobra. Szukaj starej Toyoty Camry. Czekam na sygnał.
– Dzięki. Już jadę. Na razie.
– Cześć.
Po mniej więcej dwóch godzinach byłem w Janowie. Leon czekał na mnie przy stacji
benzynowej. Polecił, bym jechał za nim.
Kilka minut jechałem prowadzony przez niego. Zupełnie nie wiem, gdzie jechałem, mimo
że mam jakiś tam zmysł orientacji. W końcu jego samochód skręcił w otwartą bramę na
jedno z podwórek.
Zaparkował, pokazał mi, gdzie mam stanąć i z nieskrywanym podziwem powiedział, gdy
wysiadłem:
– Niezły jesteś. Tyle kilometrów dla kobiety przejechałeś?
– Nie. Dla siebie. Jeśli nie przyjechałbym – straciłbym wszystko, co mam.
– Hm... Mam nadzieję, że wszystko sobie wyjaśnimy. Teraz chodź do środka. Pogadamy.
Wprowadził mnie do domu, w którym był duży salon poprzetykany krokwiami
podpierającymi strop. Jeden z rogów stanowiła kuchnia utrzymana w stylu rustykalnym.
Ogólnie – cały dom był właśnie w takim stylu. Dużo drewnianych elementów, ciepłe kolory
na ścianach pokrytych gruboziarnistym tynkiem i siermiężne, wyglądające na zniszczone
deski na podłodze.
Wyszliśmy na taras, gdzie tyłem do wejścia siedziała przy stoliku jakaś kobieta. Wstała,
gdy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Leon powiedział do niej:
– Ewa, poznaj Marka. To mój znajomy z Warszawy. Dziś u nas przenocuje. Marek –
zwrócił się do mnie – poznaj Ewę.
Przywitałem się ze szczupłą kobietą o niemal białych włosach, która po chwili zniknęła w
domu i więcej się nie pokazała.
Leon, wskazując mi miejsce przy stole, zapytał:
– Czego się napijesz? Kawy, herbaty czy...
– Gorzały, Leon. Gorzały. Na poślizg – też gorzały. Ja tylko z pozoru tak spokojnie
wyglądam.
Po chwili Leon pojawił się z butelką zmarzniętej „Wyborowej”, w połowie pełnej w jednym
ręku i dwoma kieliszkami z grubego, zielonkawego szkła w drugim.
– Jakim cudem pozwalasz swojej babie walić się w rogi? – zapytał, nalewając wódkę do
kieliszków.
– To nie jest moja baba. Gdyby była moja – dostałaby zwyczajne lanie.
– No tak. Za takie coś, to już wolno, a nawet należy. Wypijmy. Tylko za co?
– Za nas. Baby to chuje.
– Masz rację, Marek. Święte słowa.
– To powiedziała moja była żona i za to dostała skrzynkę browaru od przygodnych żuli.
– Cha, cha cha... Nieźle.
Po pierwszym kieliszku rozmowa się rozkręciła. Gadaliśmy o wszystkim i niczym. Potem
„skręciliśmy” na temat randek, Alicji, Leona i mnie.
Opowiedziałem Leonowi o Alicji, o sobie, o relacjach nas łączących i o tym, dlaczego tu się
znalazłem. Okazało się, że mimo alkoholu, Leon ma piekielnie precyzyjny sposób
myślenia. Wyłapywał natychmiast wszelkie luki w tym, co mówiłem lub uznawałem za
nieistotne. Powtarzał często, że wszystko jest istotne.
Butelka dobiegała końca, więc poszliśmy do kuchni i w krótkim czasie na stole pojawiła się
wędlina, pieczywo dipy i druga flaszka. Pojawił się również notebook Leona.
Teraz Leon opowiadał. Opowiedział o sobie, swoim przyjacielu, śmierci żony i powodach
założenia konta na serwerze randkowym. Pokazał mi korespondencję z Alicją i omówiwszy
ją pobieżnie, stwierdził:
– Wiesz Marek, ona jest zwyczajną, egocentryczną suką. Nie zauważyła, gdy w piątek
napisałem jej maila, w którym nie wprost stwierdziłem, że zakochałem się w niej i
przestraszyłem tego uczucia. Tobie kazała mnie „wywołać do tablicy” mając w pamięci
moje kategoryczne stwierdzenie, że nie życzę sobie innych niż mailowe kontaktów. Ona
zwyczajnie nie liczy się z nikim. Moje krytyczne maile odebrała jako policzek. Ja mogę
jedynie jej kadzić, ale broń Boże, bym powiedział coś pejoratywnego pod jej adresem. To
zwykły wycierus, jakich wiele. Kłamie, wykorzystuje ludzi, być może coś ci ukradła a ty
nawet o tym nie wiesz. Kłamstwa się wyprze, bo powie, że wszystko jest ściemą więc
wolno jej kłamać. Nie przyzna się, że cię wykorzystuje, bo uważa, iż jej na to pozwoliłeś.
To samo będzie z kradzieżą. Powie ci prosto w oczy, że nie musiałeś pozwalać jej
wchodzić do twojego mieszkania, jak do siebie. Kopnij ją w dupę. Byle mocno. Ja
zadzwonię do niej rano i wymyślę coś, by odechciało jej się żyć.
Po takim „dictum” zapadła cisza. Jedliśmy w milczeniu.
– A jeśli ona sobie z tego wszystkiego nie zdaje sprawy? – zapytałem.
– To ma rozum 15-latki. Chcesz się szczylem zajmować? – Leon odpowiedział pytaniem
na pytanie.
– Dla każdego z nas najważniejszą osobą jesteśmy my sami. Ja nie jestem Miłosiernym
Samarytaninem i ty też nie. Alka dostała po dupie od poprzedniego partnera i teraz
próbuje się pozbierać. Rozumiem, że zabolał cię jej brak empatii, ale nie musisz zaraz do
niej strzelać.
– Napij się, bo od rzeczy gadasz. Zakochałeś się w niej i nie umiesz się do tego przyznać.
– Mówiłem ci o kredycie. Ja walczę o przetrwanie, a nie o nią. Teraz interesuje mnie tylko
wydanie płyty, a potem rozejrzę się za kimś, kto mi upierze zasrane gacie. To z zewnątrz
może tak wyglądać, że latam za nią, ale ja mam swoje życie i muszę utrzymać się na
powierzchni. Bez jej poręczenia jestem „ugotowany”.
– Teraz gadasz jak człowiek. Tylko co proponujesz w sprawie Alki?
– A gdybyś się na nią tak profilaktycznie obraził... Wtedy ten ranny telefon będzie ostatnim
kontaktem ciebie z nią.
– Wtedy wybuduje mi pomnik i stanę się jej herosem. Ty będziesz zbierał baty przy każdej,
nadarzającej się okazji. Chcesz tego?
– A widzisz jakieś inne wyjście?
– Mogę ją tak zmieszać z błotem, że się nie podniesie.
– A jeśli trafi do „czubkowa” przez to?
– To odporna suka. Nawet nie wiesz, ile potrafi znieść.
– Wolę nie ryzykować. To do mnie będzie przyłazić i płakać mi w mankiet. Jeśli nawet
będzie mi miała za złe, że cię uśmierciłem mentalnie, to jestem w stanie to kontrolować.
Przyjdzie, pomarudzi i pójdzie, a jak nie będzie chciała – stanę się stanowczy.
– Wierzysz w tę swoją stanowczość? Przez tyle czasu mówisz jej, by nie trzaskała
drzwiami. Ona ma cię za nic. Traktuje twój dom i twoją własność jak swoje.
– Myślę, że dam sobie radę. W drzwiach jest takie urządzenie. Zamek się nazywa.
Zawsze mogę się nauczyć odruchu zamykania go, gdy wchodzę do domu.
– Marek. Twoja wola. Ja mam jej dosyć. Dokopała mi tak mocno, że jedyne, co mogę
zrobić, to oddać jej równie dotkliwie. Chodźmy już spać. Druga flaszka się kończy. Rano
ustalimy szczegóły.
Rano obudziłem Leona a on, jakby cały czas na to czekał, kazał mi usunąć z telefonu
historię wszystkich naszych rozmów. Zalogował się potem w serwisie randkowym,
wyświetlił formularz zmiany hasła i kazał mi wpisać tam coś, czego on nie zna. To samo
zrobił z kontem pocztowym, z którego pisał do Alicji.
Po ponad dwóch godzinach byłem w domu. Zadzwonił telefon.
– Cześć. Mówi Leon. I co? Widać numer?
– Cześć Leon. Moment! – odparłem i zerknąłem na wyświetlacz.
– Nie widać.
– Dobra. Dzwonię do niej. Na razie.
– Cześć.
8. Marek
Stał niczym wrośnięty w ziemię i patrzył, jak jego ukochana odchodzi, trzymając się
ramion dwóch mężczyzn. Szła między nimi swoim tanecznym krokiem, oddalając się
coraz bardziej. Mógł tylko obserwować jej cudowne pośladki, opięte najnowszą
spódniczką.
Jeszcze niedawno...
Jeszcze niedawno drapał niedogoloną brodą jedwabistą skórę tych pośladków,
pozostawiając czerwonawy ślad.
Jeszcze niedawno...
Jeszcze niedawno dopytywała się go usilnie, czy ta spódniczka mu się podoba.
Spódniczka – niczego sobie, ale ona w tej szmatce, to po prostu „zdrowa dupa”. Nie
powiedział jej tego. Może powinien? Może powinien złapać ją wtedy za włosy, by
sprawdziła ustami, jak bardzo mu się podoba? Powinien zrobić wiele rzeczy a przede
wszystkim – karczemną awanturę za kłamstwa. Oszukiwała albo jego, albo ich. Jego –
śpiąc z nim w jednym łóżku. Ich – mamiąc, że mają szansę lepiej poznać, czym jest
kwintesencja kobiecości.
Jeszcze niedawno...
Jeszcze niedawno kochała się z nim wściekle i kąpała wraz z jego nasieniem, pływającym
wśród piany.
A może to właśnie był początek końca? Dotychczas nie robiła takich numerów, by
zostawiać go niespełnionego, z „pełnym worem” w środku nocy. Jednak na to jest metoda.
Taka sama, jak na te cholerne tabletki, pobudzające gruczoły nasienne, które kupiła mu
jakiś czas temu. Po co je kupiła? By bardziej cierpiał? A może po to, by zająwszy się
„rękodziełem” nie zwracał uwagi na jej wyjścia i powroty?
Następnego dnia po ostatnim „sięgnięciu skrawka nieba” specjalnie się nie ogolił. Chciał
się przekonać, jak bardzo ona zwraca na niego uwagę. Miał wymówkę. Cały dzień
wściekał się na tłumoki po drugiej stronie telefonu, które nie potrafiły odpowiedzieć na
proste pytania. Wściekał się na swoją nadwrażliwość w sprawach bezpieczeństwa
informacji i na to, że nie ma się komu wyżalić, bo ona, co prawda nie wprost, ale zabroniła
mu kontaktów ze sobą w godzinach pracy.
Wściekał się też, że napisał taki pierdołowaty list do niej. Napisał go zamroczony jej
dotykiem, zapachem, widokiem jej nagiego ciała i całym jej jestestwem, którego tak mu
ostatnimi czasy skąpiła. Gdy zaczynał go pisać, w głowie kłębiło mu się milion myśli.
Niegdyś, gdy w takim stanie siadał do pisania, spod jego palców wypływało coś, co
czytało się jednym tchem, z wypiekami na twarzy. Tym razem wyszedł z tego lakoniczny
opis, stworzony przez kogoś, kto stał z boku i starał się zgłębić myśli faceta, który nie wie,
jak ma się zachować „po wszystkim”.
I znów się wściekał na siebie. Nie umiał sobie przypomnieć, co jej powiedział, gdy patrzył
na nią, zwiniętą niemal w kłębuszek i przeżywającą ostatnią chwilę uniesienia, którą
spowodował. Był tak zamroczony miłością do niej, że wydukał z siebie bezsensowne
zdanie o tym, iż mu się podoba lub coś w tym guście.
W tamtej chwili pomyślał, że nareszcie wróciła do niego i zostawi te tanie pochlebstwa i
umizgi. Mylił się. Teraz, być może widział ją ostatni raz w takim stanie: promienną, skrzącą
iskry z oczu, trzepoczącą zalotnie (nie do niego) długimi, niczym wachlarze rzęsami. I te
jej roztańczone piersi, którymi nigdy nie mógł się nacieszyć, bo bał się, że zrobi jej
krzywdę.
Nawet teraz, patrząc na ten kurewsko piękny tyłek, czuł, że mu ciasno w gaciach.
Cóż, wygląda na to, że trzeba żyć na pokaz. Bo cóż, poza zewnętrzem, a raczej
eleganckim ubraniem mają do zaoferowania te dwa gryzipióry? Jacuś, wieczny
maminsynek, za namową mamusi wdrapał się na wysoki stołek, z którego spadł z hukiem
w taką otchłań, że musi udawać osobę publiczną, bo nic poza tym nie ma do
zaoferowania. To ten sam Jacuś, który wiele lat wcześniej wykazał się wysoką kulturą
osobistą na koncercie grupy „Transit”. Ten drugi, chyba Andrzej (tak się podpisał na
swoich gryzmołach) był jeszcze lepszy. Chwalił się swoją „TFUrczością”, której jedynym
plusem było to, że nie było w niej zbyt wielu błędów ortograficznych. Prostacki pomysł na
jedno opowiadanie to trochę za mało, by brać się za pisarstwo. Takiej grafomanii nawet
HARLEQUIN by nie „łyknął”. Odesłaliby go do FANTASTYKI, twierdząc, że w jego
tekstach grawitacja działa w drugą stronę a poza tym nie ma jej komu zaoferować. Treści
erotyczne kwalifikują to, jako coś dla dorosłych, ale już trzeci akapit sugeruje, jak skończy
się całość, więc raczej dla dzieci. Może tani efekciarz, jak Robert Rodriguez by się tym
zainteresował. Jednak nikt poza nim.
„Jak będę chciała, to będę się z nimi bzykać. Być może z obydwoma na raz, ale ty się o
tym nie dowiesz. Na pewno nie ode mnie”. Tymi słowami przed chwilą się pożegnała.
Wiedział, że bywa nieprzewidywalna, ale nie w tych sprawach. Coś musiało się z nią stać,
jeśli nadal niemal czuł słodkawy zapach jej „intymnej śliny” wokół ust, a teraz...
Zawsze powtarzała, że nie umiałaby przeżyć zbliżenia z kimś, kogo nie darzy uczuciem.
Tak sobie to wbił do głowy, że nawet teraz nie wierzył w to, co usłyszał.
No dobrze. I co teraz? Ona wróci do domu nad ranem, z rozmazanym makijażem, w
pomiętym ubraniu i z wypiekami na twarzy. Biegiem przemknie do łazienki, by się umyć a
on będzie myślał, że zmywa z siebie zapach innego mężczyzny. Potem pobiegnie nago do
łóżka, owinie się szczelnie kołdrą i nakryje głowę poduszką, by nie słyszeć brzęku strun
znienawidzonej gitary.
Tak. Muzyka. Kolejny, niezrozumiały dla niego temat. Sama go zachęcała, by ponownie
wziął się za tworzenie muzyki, a potem odepchnęła z niesmakiem. Pisał nawet dla niej
piosenkę. Strasznie mozolnie mu to szło i nie mógł jej skończyć. Gdy już niemal się z tym
uporał i pracował nad melodyjną solówką, ona coś takiego z siebie wyrzuciła przy kolejnej
kłótni, że pierwsze kroki skierował do komputera i wyciął wszystkie pliki z wersjami
piosenki, po czym opróżnił kosz na pulpicie, by nie przyszło mu do głowy je odzyskać po
powrocie zdrowego rozsądku. Teraz jedyną rzeczą, którą może zrobić, to wynieść się na
koniec świata i nie liczyć na żadne „my”, bo „nas” już nie ma. Nawet ostatnio przesłane
przez nią, stare listy nie wyciągnęła ze względu na jakiś rachunek sumienia tylko pod
wpływem jednego z tych tłuków. Czyżby chciała się pochwalić swoimi umiejętnościami
literackimi? Jeśli tak, to przegięła względem siebie samej. Zawsze mu zarzucała, że przed
laty wyrywał panny na te same teksty. A teraz? Jeśli to zrobiła, to znaczy, że przeżywa to,
co on przeżył sześć lub osiem lat temu.
Wpatrując się w plecy osoby, której oddał wszystko, co miał, stwierdził, że zapłacił zbyt
wysoką cenę za swe mrzonki.
Czyżby na pewno zapłacił tylko za mrzonki?
Chyba było tego trochę więcej.
Zapłacił za poznanie niezgłębionego. Za coś, czego ona sama do końca nie rozumie.
Hm... Czyżby na pewno poznał? Może raczej starał się poznać. Bacznie obserwował.
Dużo myślał o tym, ale w końcu doszedł do wniosku, że tego nikt na świecie nie jest w
stanie pojąć. Czemu akurat jemu miałoby się to udać?
Tak. Kobiecość jest czymś niezbadanym.
Ona zaś jest kobiecością. Jeśli można kogoś pokazywać, jako wzór plątaniny
nieskończonych emocji, to właśnie ją. Obrazy i słowa często przedstawiają pewne
uzewnętrznienia najbardziej dosadnych atrybutów tego zjawiska, ale to jest dla
maluczkich. On, właśnie dzięki niej wiedział, że kobiecość, to nie jest bieganie po
sklepach, przesadne sapanie w łóżku, lub składanie ust w tak zwany „ciup”. Kobiecość to
krucha równowaga, stojąca na jednej nodze, usiłująca utrzymać w dłoniach wijące się,
skaczące, krzyczące, latające, biegające i rozpychające się tryliony uczuć.
Kobieta. Dla niego to słowo ewoluowało i ewoluuje nadal. Definicja słownikowa pomija
wszystko, o czym on myśli. To jedno słowo ma dla niego znaczenie mistyczne, magiczne.
Oznacza więcej niż wszechświat i mniej niż nic. Kobieta to życie. Życie to coś
nieodgadnionego. Nikt do dziś nie umie odpowiedzieć na pytanie „Czym jest życie?”
Od początków myśli ludzkiej poeci, malarze, muzycy i inni twórcy usiłowali pokazać
swoimi dziełami, kim lub czym jest i nie jest kobieta. W tym czasie byli też tacy, którzy
mieli własne zdanie w tej sprawie. Wielbili oni kobiety, bili, obsypywali bogactwami,
poniżali i gwałcili, wykorzystywali ponad ludzkie siły, traktowali jako równe sobie, gorsze
lub lepsze.
Wszyscy mieli rację. Wszyscy się mylili. Bez wyjątku.
Kobieta to poplątany układ nerwowy. Kobieta to emocje. Burza, wichry, nawałnice i sztorm
w jednym. Czasem przygasające, zmęczone.
Dyfundują te emocje między sobą, mieszają się, oddzielają i znowu stapiają w jedno. To
ciągły wir emocji. Czasem niemal laminarny.
Niemniej wystarczy pyłek, okruszek, drzazga, drobna turbulencja, by zmienić ten,
zdawałoby się uśpiony wulkan w walkę żywiołów na śmierć i życie. Ból, męka, śmierć i
zniszczenie to zaledwie zbliżenie się do sedna sprawy.
Wszystkie kataklizmy i wojny zamknięte w jednej parze chwilowo spokojnych oczu.
Wszystkie kobiety są właśnie takie.
Szacowna pani mecenas, na co dzień poważna, stonowana, elegancko i skromnie
ubrana, kuli się w łóżku w kłębuszek, gdy przypomni sobie widzianą na ulicy
„osiemnastkę” z przesadnym makijażem, mlaskającą podczas żucia gumy.
Zołzowata dyrektorka wielkiej firmy, pomiatająca pracownikami, wpada do domu, by
jednym haustem wychylić kieliszek koniaku, z powodu widzianej pary zakochanych, którzy
całowali się tak namiętnie, jakby uprawiali seks w publicznym miejscu.
Prostytutka, spluwająca spermą po zakończonym, marnie opłaconym „lodziku”, siada z
łzami w oczach na chwiejnym krzesełku w wynajętym pokoju, wspominając widok
uśmiechniętej matki z małym bobasem na ręku.
Kobiecość to taki stan, o którym wiadomo, że za chwilę nastąpi zmiana w najmniej
oczekiwanym kierunku. Tego nie da się zrozumieć, okiełznać, zmusić (nie można nakazać
komuś, by coś polubił) ani uciszyć. Jedyne, co można zrobić, to sprawić, by tym
wszystkim uczuciom „chciało się chcieć”. Dopiero wtedy będą mniej lub bardziej zgodnie
podążać w nakreślonym kierunku.
Wymaga to jednak wiele zachodu i jest wyczerpujące. Zwłaszcza gdy nic się w zamian nie
dostaje. A przecież wystarczyło tak niewiele. Ot, choćby raz na jakiś czas ukłon w stronę
jego pasji. Wtedy odżywał. Jednak ona wolała opowiadać o swoich i żądać, był nimi
równie zainteresowany, co swoimi. To prawda, że od czasu do czasu miewał „fazę” na to,
co ją pasjonowało. Niemniej, w takich chwilach wolał swoją zasmarkaną dumą przykryć
zainteresowanie jej słowami, tylko dlatego, że ona właśnie zbrukała jego świętości.
Gdy zaś widział, że ona przejawia jakiekolwiek zainteresowanie jego wewnętrznym
światem, był gotów jej nieba przychylić, więc tańczył wokół niej z radości, ale ona zdawała
się tego nie zauważać lub szybko nudziła się tym, co jej prezentował.
Takich chwil było coraz mniej, aż w końcu o nic nie pytała. Jedynie oczekiwała, że coś dla
niej zrobi, nie dając nic w zamian. Stwierdził więc, że nie ma dla kogo dbać o siebie, golić
się, strzyc czy nawet ubierać, skoro ona, i tak nie powie dobrego słowa na ten temat lub
znajdzie coś, by dokopać mu z innej strony.
Często ukradkiem ją obserwował. Niejednokrotnie, gdy spała. Tak bardzo wtedy chciał się
nachylić i pocałować w najpiękniejsze usta, jakie kiedykolwiek dotykał. Jednak zwyczajnie
nie chciał po raz kolejny zostać upokorzony jakimś lekceważącym lub opryskliwym
słowem.
Nazbierał już wystarczająco dużo razów. Nadal jednak miał nadzieję, że kiedyś ona się
zmieni i wyciągnie do niego rękę. Choćby tylko koniuszek palca.
Tak jednak się nie stało. Okazało się, że:
„Jesteś alkoholikiem, brudasem i nierobem!”
„O, wypraszam sobie!” Zagrało w nim, gdy to usłyszał. Alkoholikiem nigdy nie był i jak
widać – nie miał zamiaru. Brudas – no cóż. Przywykł do tego, że to kobieta dba o to, by
chodził w czystym ubraniu. Mył się regularnie, szczotkował zęby, ale papierosy sprawiały,
że jego ubranie przesiąknięte było nikotyną. Niemniej jednak nikotyna to nie brud!
Nierób? To fakt, że był leniwy. Aczkolwiek spiętrzenie spotkań w sprawie pracy, to nie
wynik tego, że kazała mu się wynosić tylko jego wytrwałość w kontaktach z head
hunterami, producentami i ciągłe poszukiwania. Sam nie rozumiał tej idiotycznej sytuacji,
że nie pracował.
Znów stanął mu przed oczyma jej obraz po ich ostatnim zbliżeniu. Znów się wściekał o ten
mydłkowaty list, który potem napisał. Ze złej strony ujął temat, który chciał w nim zawrzeć.
Wszystko skończyło się czymś wyimaginowanym, a przecież tak wcale nie było. Jej duszę
wyobraził sobie w myślach a widział przed sobą prawdziwą kobietę. Osobę odzianą w
najpiękniejsze z uczuć: szczęście. Było ciemno, więc nie widział rumieńców na jej twarzy,
ale czuł je niemal namacalnie. Widział za to smukłe nogi, których alabastrowa skóra
odbijała światło latarni za oknem. Podziwiał regularny zarys bioder i wąską talię,
pogłębioną skrętem ciała. Pożerał wzrokiem brodawki znużonych niedawnym wysiłkiem
piersi, które teraz, miarowo unoszone głębokim oddechem, zdawały się płynąć ku niemu
falami. Patrzył też na rozmyte ciemnością zarysy jej twarzy i zastanawiał się, co jest w niej
takiego, że przyciąga wzrok.
Jej twarz ma w sobie coś zwierzęcego, prawdziwego aż do bólu. Nie są to kocie oczy ani
nic w tym rodzaju, ale coś, co pozwala jej wyrażać grymasem całe mnóstwo
niewypowiedzianych słów. Jej twarz mówi prawdę.
Ta twarz ma w sobie coś latynoskiego. Charakter, gorącą krew, ale jej rysy są regularne,
kaukaskie. Jednak do lalki jej daleko. Ta twarz żyje, a ta żywotność i energia wprost z niej
tryska. Być może dlatego jest tak niepospolita.
W tamtej chwili ta twarz wyrażała błogość. Ciemne rzęsy ostro rysowały się na
zamkniętych oczach a on już wiedział, że jeśli nawet kiedyś przyjdzie taka chwila, w której
ona spojrzy w lustro na całą swoją figurę i stwierdzi „jestem piękniejsza od Angeliny Jolie”,
to i tak nie będzie równie piękna, subtelna i kanoniczna, jak wtedy.
A co byłoby, gdyby nagle odwróciła się, przybiegła do niego i zaczęła namiętnie całować?
Cóż, byłby to naprawdę trudny orzech do zgryzienia. Zasiała w nim ziarno niepewności,
podsycane przez nią samą na różne sposoby. Choćby były to naprawdę prozaiczne
odczucia, jak chociażby zmęczenie, on nie umiał NIE wymyślać sobie „tych prawdziwych”
powodów, dla których nie chciała się z nim kochać. Może to list od kolejnego wielbiciela
Może pamięć tego, co niedawno powiedział lub nie dopowiedział. Może durny gest lub
jego brak. Może...
Nie to było jednak najważniejsze. Najważniejsze było to, że bardzo wyraźnie, w jednym z
listów napisała to, czego NIE CHCIAŁ NIGDY przeczytać zaś czyny świadczące o tym, iż
jest inaczej były raczej błahe. Karmił się nimi niczym spragniony deszczem. Tyle wody się
z nieba leje, a do ust wpada ledwie kilka kropel. Z powodu zaschniętych ust ani jedna
kropla nie trafia do palącego ogniem gardła, bo wszystko wchłania spękany świszczącym
powietrzem język.
Gdyby teraz wróciła, musiałaby stać się tą, którą znał przed laty. Sprawiała wtedy, że świat
kręcił się dwa razy szybciej. Czy umiałaby taką znów być? On z pewnością wybaczyłby jej
to, co teraz czuje i zapomniał o całym bólu.
Nagle aż otworzył usta ze zdziwienia. Oto ona. Wyplątawszy się z ramion tamtych dwóch
oferm, zrobiła „w tył zwrot” i pędziła wprost a niego w tych swoich szczudłowatych
pantofelkach.
Śmiała się łobuzersko przy tym, w taki sposób, jakby chciała za chwilę zaciągnąć go w
ciemny kąt i bez pytania o zgodę, zrobić mu najpiękniejszego pod słońcem loda. Kiedyś
może ja było na to stać, ale dziś... Dziś podchodziła do niego z dystansem, bacząc, by go
czymś nie urazić, lecz on nadal był tym samym gościem, jak kiedyś.
Podbiegła do niego zdyszana i ledwo łapiąc oddech, zapytała z przekąsem:
– I jak się czujesz kochanie?
– Obij mnie kijem i puść głośnego bąka prosto w twarz. Na pewno poczuję się lepiej niż
teraz – odparł.
Parsknęła mu w twarz, niczym wściekła kotka, po czym ominęła i poszła samotnie w mrok
nocy, tanecznie kołysząc biodrami.
On, nadal nie mogąc ruszyć się z wrażenia, dziwił się, że pomimo tych wszystkich
upokorzeń, wciąż patrzy na nią z podziwem i uwielbieniem.
9. Panny
No i się rozszalałem. Wróciły dawne czasy, gdy wyrywałem hurtowo panny „na zakładkę”,
czyli nudząc się jedną, miałem już w zanadrzu kilka innych znajomości, by spośród nich
wybrać kolejną lub kolejne.
Najpierw na horyzoncie pojawiła się czarna, szczupła kocica, która gotowa była robić
wszystko, o co poprosiłem, choćby to była najbardziej niedorzeczna, wstydliwa lub
niebezpieczna rzecz. Powtarzała „Uważaj, czego sobie życzysz! Spełni się”.
Umiała naprawdę fajne sztuki robić. Dla przykładu: przed zrobieniem loda, brała w usta łyk
zimnej wody. Fajne uczucie.
Poza tym, nigdy wcześniej prawdziwie nie szczytowała. Zdawało jej się, że wie, co to
orgazm. Gdy któregoś popołudnia, w przydrożnym hoteliku uleciała pod sufit za sprawą
mojego języka, kilka godzin później, żegnana stwierdziła, że jeszcze jej się nogi trzęsą i
nie może dojść do siebie.
Jeździliśmy dwa lub trzy razy w tygodniu bez celu samochodem po podwarszawskich
drogach, zatrzymywaliśmy się w przydrożnych krzakach, wskakiwaliśmy na tylne
siedzenie i albo moja głowa lądowała pod jej spódnicą, albo ona usiłowała zjeść mnie,
rozpoczynając od genitaliów.
Jakiegoś jesiennego dnia siedzieliśmy w knajpie i gadaliśmy o niczym.
Ona zapytała:
– Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że dałeś mi gwiazdkę z nieba?
– W tym hoteliku?
– Tak.
– Pamiętam.
– To teraz ja mam dla ciebie taką gwiazdkę.
– To znaczy... Wejdziesz pod stół?
– Nie. Nie lody. Moja gwiazdka jest tu – dotknęła jednego z wiecznie sterczących sutków.
Wtedy nie bardzo się tym przejąłem. Dopiero w nocy dotarło do mnie, że ta wariatka się
zakochała.
Dziwnie się potem zachowywała. A to mówiła, że nie chce się całować, bo ma opryszczkę,
a to wmawiała mi, że jej się wydłużyły „dni kobiece”. Ogólnie rzecz biorąc – unikała
fizycznego kontaktu ze mną.
Potem nagle zniknęła.
Przeraziłem się, że coś jej się stało. Była nieobliczalna. Rozpocząłem poszukiwania i
stwierdziłem, że zmieniła numer telefonu, zwolniła się z pracy i metodycznie zatarła za
sobą wszystkie ślady, które znałem. Nie przewidziała jednak, że gotów jestem iść do jej
ciotki, od której kiedyś ją zabrałem i zapytać o kontakty do jej koleżanek.
Zadzwoniłem do takiej, o której wciąż opowiadała, że to najlepsza przyjaciółka. Rozmowa
była krótka. Poprosiłem ją o spotkanie, by porozmawiać o tamtej.
Przyszła z koleżanką. Chyba w charakterze obstawy, bo koleżanka była wyższa i cięższa
ode mnie. Zastanowiło mnie przez chwilę, co tamto babsko naopowiadało na mój temat,
że nagle trzeba się mnie bać.
Nie wniknąłem w to. Bardziej interesowało mnie, co się z nią dzieje.
Na spotkaniu usłyszałem: „Ona jest po uszy zakochana i nie chce cię znać”. Tak tandetnej
ściemy nie słyszałem od czasów przedszkola.
Podczas rozmowy niepostrzeżenie wyciągnąłem informację, gdzie „Po uszy zakochana”
bywa.
Spotkałem kotkę po kilku dniach. Bez słowa sprzeciwu przyjęła propozycję rozmowy.
Powiedziała mi, że przypadkiem „puknęła się” z jednym panem, bo on, przypadkiem
zobaczył jej wypiętą pupę. Kolejna ściema.
Następnego dnia zobaczyłem ich razem i sprawa okazała się jasna. Pani stwierdziła, że
nie może mnie mieć na własność, więc wzięła sobie takiego pana, którego mogła nie tylko
mieć, ale i obrabiać według swojego widzimisię. Kazała gościowi ogolić głowę na łyso i
zapuścić taką bródkę, jaką ja nosiłem. Ubrała go też tak, jak ja chodziłem ubrany.
Spotkałem się z nią jeszcze raz, posadziłem w kawiarni i powiedziałem:
– Gdybym ci kazał w tej chwili wejść pod stół i zrobić loda – bez słowa zrobiłabyś to.
Prawda?
– Tak – odrzekła cichutko – Proszę cię, nie rób tego.
Bez słowa wstałem, podszedłem do niej, wziąłem za rękę i złożyłem na niej pocałunek.
– Dziękuję – powiedziałem – Potwierdziłaś moje przypuszczenia.
To było nasze ostatnie spotkanie. Wiem, że zapamięta mnie na zawsze i każdego będzie
do mnie przyrównywać.
Po czarnej kotce schedę przejęła pani Didżej. Miała największe piersi, jakich dotykałem.
Była też chorobliwie zazdrosna. Mawiała o sobie: „Mam bardzo rozwinięte poczucie
własności”.
W łóżku była niezmordowana. Wykańczała mnie fizycznie. Jednak nie zrażało ją to, że po
drugim razie musiałem zrobić przerwę. Wiedziała, co zrobić, by znów móc się wściekać.
Jednak jej chorobliwa zazdrość sprawiła, że zacząłem się jej bać.
Nieświadomy tego, co Didżejka potrafi, zacząłem niewinnie flirtować z jej koleżanką z
firmy. Tamta, rozradowana o wszystkim opowiedziała „cycatej”. Ta wpadła w szał.
Zadzwoniła do mnie i urządziła dantejską scenę zazdrości. Tysiąc razy ze mną zrywała,
żądała przyrzeczeń, przeprosin, a gdyby jej to przyszło do głowy – kwiatów i pierścionka z
brylantem.
Źle zrobiłem, że nie zakończyłem wtedy tej znajomości. Uniknąłbym dalszych scen.
Didżej stała się podejrzliwa. Niby żartowała, że „pukam” kogoś na boku a w rzeczywistości
bacznie mnie obserwowała i wzrokiem zabijała każdą kobietę, na którą spojrzałem lub o
której wspomniałem, choćby to była Matka Teresa z Kalkuty.
Didżej wciąż się odchudzała. Stosowała nie tylko diety, ale i środki farmakologiczne. Dało
to paskudny efekt, bo tak się osłabiła, że wylądowała w szpitalu. Odwiedziłem ją tam z jej
nową koleżanką. W czasie szpitalnej wizyty nie pozwoliłem pani D zbyt długo trzymać się
za rękę i nieruchomo przytulać się do niej, bo nie potrafię zbyt długo wytrzymać w
bezruchu.
Miałem już na tyle dość różnych, drobnych jej kopniaków i docinków, że chciałem
zakończyć tę znajomość. Jednak szpital i prośba jej koleżanki bym Didżej odwiedził,
sprawiły, że się zjawiłem. Po wizycie odwiozłem koleżankę do domu. Po drodze
rozmawialiśmy o prezentach dla młodych kobietek z uwagi na to, że kupiłem córce
pierwsze, prawie „dorosłe” kosmetyki. Pokazałem jej prezent, który tego wieczoru miałem
zamiar wręczyć córce. Był to komplet kosmetyków do kąpieli i po kąpieli.
Następnego dnia – telefon a w słuchawce rozwścieczony głos krzyczy do mnie: „To ja tu,
kurwa umieram a ty mi moją najlepszą psiapsiółkę pod nosem dymasz? I jeszcze jej, chuju
prezenty dajesz”.
Wylogowałem się szybko i dosadnie. Jednak musiałem jeszcze kilkakrotnie wysłuchać
przez telefon jej ukochanej piosenki: „Easy” w wykonaniu Faith No More.
Podczas walk z Didżej pojawiła się „Blondynka Z Daleka”. Mieszkała w bliżej
nieokreślonym miejscu, pisała piękne listy i służyła raczej rozwojowi umiejętności
pisarskich niż kontaktom fizycznym.
Zjawiła się w Warszawie z powodów zawodowych. Brała udział w konferencji. Spotkaliśmy
się wieczorem na kawie. Blondynka okazała się filigranową osóbką, o doskonałym
poczuciu humoru. Muszę przyznać, że propozycją spotkania mnie zaskoczyła a swoim
dowcipem i elokwencją – onieśmieliła.
Po spotkaniu odwiozłem ją do hotelu, w którym miała przenocować. Przed głównym
wejściem pocałowałem ją w dłoń, pożegnałem i czekałem, aż się oddali. Ona jednak,
odczekawszy w milczeniu stosowną chwilę, powiedziała: „Czego się boisz? Pocałuj!”
Chciałem złożyć delikatnego całusa na jej policzku. Ona jednak odwróciła głowę i trafiłem
na usta. Myślałem, że to już koniec atrakcji. Byłem w błędzie. Blondi odwróciła się i ruszyła
w kierunku wejścia. Czekałem aż zniknie w głębi. W pewnym momencie obejrzała się,
zatrzymała, podbiegła z powrotem do mnie i wepchnęła mi język w usta tak głęboko, że aż
zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Ona uznała, że trafiła na czterdziestoletniego prawiczka
i rozradowana, niemal podskakując, zniknęła za drzwiami.
Od tej pory, moje listy do niej stały się chłodniejsze. Blondynka, jak zwykle – pięknie pisała
o swoim życiu, wieloletniej pracy na obczyźnie i mnóstwie innych spraw. Chyba nie
zwróciła uwagi na zmianę barwy moich listów.
Pewnego dnia wpadła na pomysł wspólnej wycieczki do Szwecji. Promem. Zgodziłem się.
Wycieczka miała trwać dwie noce na morzu i jeden dzień.
Spotkaliśmy się w Gdyni na kilka godzin przed wypłynięciem. Blondynka była inna niż na
poprzednim spotkaniu. Stonowana, cichsza i subtelniejsza. Zastanawiałem się, czy mam
ją postrzegać jako ostrożną i nienarzucającą się, czy też jako tę z pożegnania.
Zjedliśmy późny obiad w restauracji, pospacerowaliśmy i wsiedliśmy na prom. Wszystko
wskazywało na to, że nocą nic się nie wydarzy.
Po zaimplementowaniu się w dwuosobowej kabinie wielkości paczki papierosów z
piętrowym łóżkiem i obejrzeniu przylegającej, ultrascalonej łazienki, poszliśmy zwiedzić
prom. Był to ruchomy świat, wielkości małego osiedla, gotów pomieścić całe miasteczko z
dobytkiem. Wszystko było i małe i duże zarazem. Taka pływająca Japonia.
Ponieważ zrobiło się późno – skierowaliśmy się do naszej kabiny. Tam się po kolei
umyliśmy i każde zajęło swoje łóżko. Ona na dole a ja – na górze. Przez chwilę
rozmawialiśmy o tym, co zobaczyliśmy podczas zwiedzania, po czym usłyszałem:
– Zejdziesz tu do mnie, czy ja mam wejść na górę?
Zeskoczyłem z łóżka i przykucnąłem. Ona odchyliła kołdrę, pod którą szybko się
wsunąłem.
Zaczęła się szamotanina, która zmieniła się w płynący potok gestów, głośniejszych
oddechów, dotyków i uścisków.
W pewnym momencie znieruchomiałem i powiedziałem:
– Nie mam gumki.
– Gapa – usłyszałem w odpowiedzi – Trzeba będzie popracować ustami.
Czasem wystarczy chcieć. Rekwizyty są zbędne.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Karlskronę, miasteczko rodem z filmu, nieużywane.
Zwykle, na ulicach polskich miast są jakieś śmieci, choćby drobne. Tam nie było nic. Nie
było nawet śladu piasku przy krawężnikach, odgradzających jezdnie od chodników.
Trawniki wyglądały, jakby wyprodukowała je maszyna a elewacje domów odnowiono
ostatniej nocy. Asfalt na jezdni niemal krzyczał „po mnie się jeździ wyłącznie w białych
oponach”.
Po kilku godzinach w tak idealnym porządku myślałem, że nic już nie jest w stanie mnie
zaskoczyć. A jednak...
Na rynku był targ. Lokalni rolnicy sprzedawali swoje plony. Zazdrośnie oglądałem pięknie
prezentujące się owoce i warzywa. W pewnym momencie moją uwagę przykuł zielony
samochód. To było VOLVO z zamierzchłych czasów, gdy w telewizji prezentowany był
serial „Święty” z Rogerem Moorem w roli głównej. Samochód był w takim stanie, jakby
przed chwilą wyjechał z salonu. Lakier nie nosił śladów żadnych zadrapań, a wszystkie
chromowane elementy błyszczały, niczym kryształowe lustra.
Zagadnąłem po angielsku sprzedawcę jabłek, starszego jegomościa, który wydał mi się
jego właścicielem:
– Czy to pański samochód?
– Tak. Mój – właściciel auta odparł nienaganną angielszczyzną.
– Co pan robi, że ten samochód wygląda, jakby nigdy nie był używany?
– Dbam o niego. Mam dużo czasu, więc jest to moje hobby.
– Dziękuję.
Zwróciłem się do mojej towarzyszki podróży:
– Jeśli tak wygląda auto hodowcy jabłek, to jego plony muszą być naprawdę smaczne.
Lubisz jabłka?
– Lubię – odparła.
Kupiliśmy kilka sztuk. Zaraz potem zanurzyłem zęby w jednym z nich. Smakowało jak
gwiazdkowy prezent, wręczony osobiście przez Świętego Mikołaja.
Cały dzień upłynął mi na niemych zachwytach nad czystością. Nawet klimat był czysty. Z
początku chodziłem w kurtce, którą potem zdjąłem, mimo ujemnej temperatury.
Wieczorem wróciłem na prom, dzierżąc pod pachą kurtkę i sweter, ubrany jedynie w
czarną, bawełnianą podkoszulkę.
Gdy wypłynęliśmy w rejs powrotny, zerwał się sztorm. Ponieważ ani ja, ani moja
towarzyszka nie odczuwaliśmy sensacji żołądkowych, jedynym problemem była dla nas
konieczność wolniejszego chodu po pokładzie. Zauważyliśmy, że z publicznych miejsc
zniknęły torebki chorobowe.
Mimo że wokół szalał sztorm, sala balowa była pełna gości. Każdy pił jakiś alkohol,
niektórzy usiłowali tańczyć. My też spróbowaliśmy. Było to coś na kształt balansowania na
chybotliwym moście. Jednak zauważyłem, że sprawiłem tym wyjątkową radość mojej
znajomej.
W pokoju powtórzyła się historia z gumką, bo zapomniałem zaopatrzyć się w nią.
Rozstanie na dworcu w Gdyni było ciche i smutne. Nie wiem, co się jej stało.
Po powrocie uznałem, że to bardzo dziwna znajomość.
Przestałem pisać. Ona też się więcej nie odezwała.
Potem pojawiły się inne panie. Jedną z nich zaraziłem oglądaniem się za każdym,
przejeżdżającym Jaguarem. Inna znów miała poważny problem, bo skróciła sobie włosy.
Najpierw miała sięgające za pupę. Potem skróciła na tyle, że zakrywały całe plecy i nie
umiała się do tego przyzwyczaić.
Inna znowu zniszczyła sobie studyjne słuchawki przeze mnie.
Mam taki krążek grupy FANTOMAS, zawierający covery znanych tematów filmowych.
Nazywa się „Director's Cut”. Pierwszy numer na płycie to przerobiona kołysanka
Krzysztofa Komedy z filmu „Dziecko Rosemary”. Dałem tej pani kopię tej płyty.
Pamiętam SMS-a, którego mi przysłała. „Ty bandyto! Rozjebałam najlepsze słuchawki,
jakie miałam”.
Płyta rozpoczyna się cicho, melodyjnie i sennie. Słychać otulającą kompozycję jazzowego
geniusza. W pewnym momencie chłopaki, bez ostrzeżenia włączają swoją potworną
maszynerię i mielą słuchacza w żarnach hałaśliwego młyna, pełnego przesterowanych
gitar i jazgotu Mike'a Pattona.
Pani włączyła sobie płytę, założyła studyjne słuchawki, rozmarzyła się przy płynących,
początkowych dźwiękach, a gdy FANTOMAS pokazał, na co go stać – zerwała słuchawki
z uszu i cisnęła nimi o ścianę.
Tak bywa z FANTOMAS-em. Albo się go kocha, albo nienawidzi szczerą, niczym
nieskrępowaną nienawiścią.
Odezwała się, dawno nieczytana pani z Bydgoszczy. Nagle zapałała chęcią spotkania,
mimo że wcześniej nie wiedziała, czy chce się spotkać. Pisaliśmy wcześniej ze sobą
dłuższy czas. Korespondencja się nie kleiła. Listy były coraz rzadsze.
Umówiliśmy się w Toruniu. Przez całe popołudnie snuliśmy się po toruńskiej starówce,
zaglądając od czasu do czasu do knajpek, by napić się wina. Wieczorem odprowadziłem
ją do pociągu. Przy kasie na dworcu zapytałem, czy na pewno chce wrócić do domu. Nie
wiedziała czy chce. Po krótkiej rozmowie pojechaliśmy do hotelu. Tam zjedliśmy późną
kolację. W recepcji – znów dylemat: dwa pokoje czy jeden? Pani zdecydowała, że dwa.
Otworzywszy drzwi pokoi, życzyliśmy sobie dobrej nocy. Dwie godziny później dostałem
płaczliwego SMS-a z zaproszeniem do jej pokoju. Poszedłem tam i przytuliłem ją. Tak
przesiedzieliśmy, wtuleni w siebie niemal godzinę. Wróciłem do siebie i zmęczony –
zasnąłem. Rano – kolejny SMS z zaproszeniem. Wziąłem szybki prysznic, a po wejściu do
jej pokoju usłyszałem wykład o wewnętrznej walce, prawości, chuciach i innych
problemach. Ostatecznie wylądowałem z głową między nogami wykładowczyni. Nie umyła
się wcześniej.
Potem chciała mi oddać to, co jej dałem, ale okazało się, że robi to pierwszy raz w życiu.
Pozwoliłem jej na absurdalne pocałunki mojego przyrodzenia, które nie wniosły niczego,
powiedziałem, że było fajnie, i tak się rozstaliśmy.
Mimo jej późniejszych SMS-ów i wielu maili – nie odezwałem się do niej więcej.
Cała ta zawierucha z paniami skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Nie była to
jakaś przemyślana decyzja. Po prostu splot wydarzeń.
Pisałem z wieloma paniami na różne tematy. Nie miałem określonego klucza, przy którego
pomocy wybierałem potencjalne respondentki. Po prostu znajdowałem profil i jeśli coś
mnie w nim zaciekawiło – pisałem o tym. Jedne odpowiadały, inne nie. Z odpowiedzi
wyłuskiwałem ciekawe słowa lub zwroty i rozpoczynałem pisane rozmowy. Trafiła się taka
osoba, z którą utknąłem na wyborze tematu.
Był to jeden z wielu listów, które otrzymałem w odpowiedzi. Krótki, lakoniczny,
niewnoszący nic nowego. Odpowiedziałem na niego. Dwie godziny później, po wymianie
szeregu jednozdaniowych wiadomości nadal nie wiedziałem o czym pisać.
Zapytałem więc wprost, o czym mamy pisać. Odpowiedziała, że dobry rozmówca zawsze
znajdzie temat. Dwie minuty później dostałem od niej kolejny list z informacją, że właśnie
dziecko ma zamiar zająć komputer. Podała w nim numer telefonu, gdybym chciał pisać
SMS-y zamiast listów. Przez kolejne dwie godziny pisaliśmy SMS-y. Poprawiło jej to
humor. W końcu zadzwoniłem, spytawszy wcześniej, czy mogę. To była długa rozmowa o
wszystkim i niczym. Już po 10 minutach rozmówczyni zaproponowała, bym przyjechał do
niej. Odmówiłem, twierdząc, że nie przyjadę, bo ona tego chce. W międzyczasie wypiłem
dwa piwa. Po godzinie rozmowy „padła” bateria w telefonie. Gdy podłączyłem telefon do
zasilania, dostałem dwa SMS-y: „Co się stało?” i „Oddam dotyk za twój dotyk...”
Zadzwoniłem ponownie i po krótkiej rozmowie, mimo szumu w głowie – pojechałem do
niej.
Nie porażała wyglądem. Miała pełną wyrazu, całkiem ładną i charakterystyczną twarz, ale
reszta sylwetki pozostawiała wiele do życzenia. Było jej trochę za dużo.
Te wszystkie złe oceny zniknęły jednak w łóżku. Zmieniła się tam w kogoś, kogo można
tylko bezgranicznie wielbić. Nad innymi kobietami górowała inwencją, delikatnością,
brakiem niepotrzebnego owłosienia i alabastrową skórą. Nie wiem, jak to robiła. Gdy
spytałem – udawała, że nie wie, o czym mówię. Jej dotyk jednocześnie uspokajał i
pobudzał. Była pełna ciepła, spokoju i temperamentu. Budziła uśpione zmysły. Chciałem ją
posiąść i oddać się we władanie jednocześnie.
Wcześniej, po wstępnej wymianie zdań i pierwszych, delikatnych „migdałkach” wywiązała
się rozmowa. Jej końcówka wyglądała następująco:
– Jak to nie umiesz? – żachnęła się nagle.
– No tak. Nie mówię nigdy partnerce, czego chcę – spokojnie odparłem.
– To skąd ona ma wiedzieć, czego oczekujesz?
– Jej pozostawiam inwencję.
– A jeśli zrobi coś, czego nie chcesz?
– Jeszcze się tak nie zdarzyło. Ja nie oczekuję. Wszystko jest dla mnie niespodzianką.
– A co by się stało, gdybyś powiedział, czego chcesz?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Spróbuj.
– A jeśli cię to dotknie?
– Spoko.
– Dobra. Sama chciałaś.
– Więc słucham.
– Pod stół i do lachy!
Bez słowa przyklęknęła i rozpiąwszy spodnie, wzięła mnie w usta. Jej lody były po prostu
nieziemskie. Nie potrafię dokładnie opisać, co robiła. Czułem jej ciepłe i miękkie usta oraz
delikatny język. To jest wszystko, co umiem wyrazić. Reszta to jej niewypowiedziany
sekret. Nie pozwoliłem jej skończyć. Delikatnie odsunąłem się i powiedziałem krótko:
– Teraz ja.
Zgodziła się bez słowa. Zaprowadziłem ją do sypialni, rozebrałem i zrobiłem dobrze
ustami. Słyszałem i czułem, że szczytuje. Całości dopełniłem regularnym stosunkiem,
który nie był konieczny. Skończyłem w jej ustach. Przyjęła mnie z wewnętrznym
zadowoleniem, który dostrzegłem w zamkniętych oczach i bezwolnym uśmiechu.
Wróciliśmy do barku, oddzielającego kuchnię od salonu.
Mam dziwne odruchy, gdy nie jestem u siebie. Gdy widzę swoje kluczyki od samochodu,
papierosy lub zapalniczkę – machinalnie pakuję wszystko do kieszeni. To jest właśnie
odruch. Gdy pani zobaczyła, że po zakończonym stosunku pakuję manatki – wściekła się.
Mimo że się gęsto tłumaczyłem – nie pomogło. Zabrałem ją więc do sypialni na powtórkę.
Tym razem było przewidywalnie, ale też nieźle. Potem pani chciała zasnąć w moich
ramionach. Wolałem jednak nie zostawać na noc. Coś bąknąłem o pracy i zanurzyłem się
w wilgotną, mglistą noc.
Wracając do domu, zastanawiałem się, co ja tak naprawdę robię. Zachowuję się dokładnie
jak Krzycho, mimo całego swojego szacunku dla kobiet. Sam siebie oszukuję, że mi się to
podoba. Chociaż... To chyba trzeba inaczej nazwać. Już się tym nie ekscytuję. Każdą
znajomość mógłbym skończyć w momencie, gdy widzę, że pani w listach rozkłada przede
mną nogi. Wraz z każdym kolejnym gestem, rosną problemy z rozstaniem, które jest
nieuniknioną częścią mojej zabawy. Trzeba rzecz nazwać po imieniu. Bawiłem się tymi
kobietami, ich emocjami. Nie interesowało mnie, co one odczuwają. Ważne były ładne listy
i ładne bzyki. Tymczasem każda z nich, w głębi duszy widziała we mnie swojego
potencjalnego partnera. Może nie od razu chciałaby ze mną zamieszkać, ale marzyła o
tym, by ją uwodzić, czarować, prowadzać za rękę, przynosić kwiaty, opowiadać o
uczuciach i innych pierdołach. Chciała być w centrum zainteresowania. Dla mnie
tymczasem inne rzeczy były ważne. Chciałem jak najszybciej zauważyć wewnętrzne
zadowolenie na jej twarzy, jak zauważyłem u tej, od której wracałem.
Tylko co z tego, że ona przez chwilę będzie szczęśliwa? Poznawszy moje zabiegi, otoczy
je emocjami, zakocha się i będzie oczekiwać tego samego ode mnie.
A ja chciałem zapomnieć o bólu miłości. Szukałem antidotum, mimo tego, co powiedziałem
Alce po napisaniu o rozstaniu z „czarną suką”. Kogo, więc oszukuję? Chyba siebie.
Wmawiam sobie, jak przed laty, że jestem w stanie każdy „towar” wyrwać. No jestem,
jestem. I co z tego? Poczułem do siebie koszmarny niesmak. Wciskałem kit laskom tylko
dlatego, że sam dostałem po grzbiecie a rany jeszcze się nie zabliźniły. One też cierpiały.
Na pewno na to nie zasłużyły. Każda z nich była żywą istotą, która czuje tak samo, jak ja.
Teraz powinienem zebrać od tych „dzisiejszych” i „wczorajszych” tyle razów, ile ja im
zafundowałem.
Pora umierać Mareczku.