You are on page 1of 65

Kradzież

Późny wieczór. W zasadzie – noc.


Kocham ją.
Jest moim kumplem, kokonem i czułą opiekunką.
Otula mnie niewidzialnym pledem ciemności a w uszy wtyka watę z ciszy. Odgłosy,
dobiegające do mnie nocą są inne, wyraźniejsze, rzadsze i zaskakujące.
Jako twór industrialny, miejski, jestem przyzwyczajony do światła. Nie rozumiem wsi nocą,
tonącej w gąszczu matowej szarości, nękanej ujadaniem psów. Dla mnie dzień oznacza,
że światło świeci z góry. Noc to światło wokół mnie a w górze – ciemność.

W górze widać czasem gwiazdy – nasze marzenia, zaklęte w świecące kropki. Patrzymy w
niebo i marzymy. Każde, nowe marzenie dotyka niebieskiego atlasu i rozświetla się
punkcikiem. Firmament nieba to łąka, ukwiecona marzeniami. Ludzi jest skończona liczba,
ale marzeń nie da się zliczyć. Gwiazd – też nie. Każdej nocy jedne umierają, by ustąpić
miejsca innym, piękniejszym.
Nocą czas zwalnia bieg. Odpoczywa po gorączkowym pędzie w wyścigu szczurów. Nocą
nikt się nie spóźnia, nie łypie nerwowo na zegarek. Noc jest odpoczynkiem, oddechem,
ulgą.

Siedziałem przed komputerem i wystukiwałem te słowa na klawiaturze. Za moimi plecami,


po podłodze sączyła się muzyka. „Are You In” INCUBUS-a.
Tak. Zdecydowanie jest to pora dla mnie. Matka miała rację, dając mi na imię Marek.
Spokój, koncentracja, problemy zostały za drzwiami.
W ten stan wkradł się najpierw odgłos naciskanej w drugim końcu mieszkania klamki, a
potem głośny łoskot trzaskających, metalowych drzwi.
Potem słychać było szybki stukot damskich szpilek po parkiecie.
– Maruś... Cześć misiu. Zaraz wszystko powiem. Teraz tylko muszę... Muszę...
– Prosiłem – krzyknąłem do monitora – Tylko nie „misiu”! Cześć Alka. Czy musisz tak walić
tymi drzwiami? Nieraz mówiłem...
– Oj tam. Marudny jesteś.
Słychać odgłos upadającego, miękkiego przedmiotu na parkiet. Następnie szereg
pomniejszych stukotów.
– No żesz kur... Wszystko mi z rąk leci. Gdzie masz te składanki? – usłyszałem z salonu.
– Nie wiem. Nie pamiętam. Co się stało? – odpowiedziałem
– Torebka mi upadła. O, mam! Zaraz przyjdę. Teraz muszę jednego pana pożegnać.
Słychać jakąś szamotaninę, potem odgłos kroków i znów walnięcie drzwiami.
– Oh nice! – pomyślałem – Był spokój. Na jego miejsce wstąpiła Alicja. Dziś już spokoju
nie będzie.
Wstałem od komputera, zszedłem po schodkach z antresoli i skierowałem kroki do kuchni,
by wstawić wodę w czajniku. Alicja lubi moją herbatę więc bez pytania jej zrobię.

Ciche „dzyń” czajnika niemal zbiegło się z odgłosem otwieranych drzwi.


– Nie trzaskaj! – krzyknąłem.
ŁUP!
– ...Seplasam – dobiegło spod drzwi.
Alicja weszła do kuchni. Na twarzy przyozdobionej mocnym, wieczorowym makijażem
rysowała się niewinna mina pięciolatka, który przed chwilą coś zbroił.
– Nie gniewaj się Maras. Nie chciałam – powiedziała, kładąc elegancką torebkę na stole.
– Jak zwykle. Czy kiedyś zrozumiesz, że moje drzwi robią więcej hałasu niż twoje i trzeba
się z nimi ostrożnie obchodzić? – odpowiedziałem do czajnika i kubków przy nim
stojących.
– Oj tam. Ukradłam ci płytę. Jedną składankę z tych „imprezowych”.
– Trudno. Tu jest herbata dla ciebie. Taka „twoja”. Siadaj i opowiadaj, o co tym razem
chodzi – podałem jej kubek.
– Nakłamałam – odparła, spuszczając te wielkie, zielone oczęta – Powiedziałam panu, że
mam twoją płytotekę. Półtora tysiąca płyt.
– Jakiemu panu?
– Oj – żachnęła się – randkowemu.
– Któremu?
– „Chytruskowi”
– To ten od podróży?
– No coś ty?! Od podróży to był „Airotsih69”.
– Sorry, ale ja nie mam głowy do twoich absztyfikantów. Czy wiesz, że gubię się w
imionach „moich pań”? A co dopiero spamiętać tych, z którymi piszesz.
– Bo ty zawsze musisz mieszać. Ja piszę z jednym, potem idę na randkę i odstawiam
pana na bok. Ty musisz dziesięć srok za ogon trzymać.
– No dobra. A co z tymi płytami? Po co ci to?
– Bo on jest producentem muzycznym. Chciał się popisać przede mną i zaczął opowiadać
o swoich zbiorach płytowych, które ściągał z całego świata. Nie mogłam być gorsza.
Wyedukowałeś mnie tak, że teraz mogłabym w „Wielkiej Grze” odpowiadać na wszelkie
pytania z historii rocka bez otwierania kopert.
– Aha. Rozumiem. Ponieważ przejęłaś ode mnie nawyk bycia najmądrzejszym i
najpiękniejszym – nie mogłaś odmówić sobie przyjemności wdeptania pana w ziemię,
zasypując go lawiną nazw wykonawców, tytułów płyt i „kawałków”.
– Tak jest panie psorze! – uśmiechnęła się łobuzersko – W końcu na coś się przydało to
twoje zanudzanie mnie opowieściami o muzyce.
– A ta składanka po co?
– Opowiadałam panu o doborze klimatu muzyki do nastroju, pory roku, kolorów,
charakteru imprez, które organizuję, et cetera. Powiedziałam, że robię takie składanki w
wolnym czasie.
– Złodziejka!
– Markowski! Przecież ty wiesz, że to wszystko jest jedną, wielką ściemą. Uważam, że
wolno mi nakłamać, ile wlezie, a i tak tego nie robię. Na muzyce teraz się znam dzięki
tobie, więc tu nie ma mowy o kłamstwie i kradzieży. Dobrowolnie mnie uczyłeś lub raczej
wpychałeś mi tę wiedzę łopatą do głowy. Ta drobnostka o płytach się nie liczy, bo nikt tego
nie sprawdzi.
– Wiem. Tak naprawdę, to cieszę się, że ta moja durna, nikomu niepotrzebna wiedza na
coś się wreszcie przydała. Po raz kolejny dowiodłaś, że nie ma dla ciebie godnego
przeciwnika. Wszyscy, którzy uważają, że potrafią wyrwać każdą „laskę”, niech zweryfikują
opinię o sobie, leżąc u twoich stóp.
– A co mi tak kadzisz dzisiaj? Zbałamucić chcesz niewinną pensjonarkę, czy co?
– Alka! Ty wiesz, że jestem ostatni do prawienia komplementów. Poza tym jesteś dla mnie
niczym młodsza siostra. To byłoby niemal kazirodztwo.
– Ech... Ty jeden mnie rozumiesz ...bracie ty mój samozwańczy – uśmiechnęła się, jak
tylko ona potrafi się prawdziwie uśmiechać.
– Późno już. Będę lecieć – rzekła, wstając od stołu.

Dopiero teraz mogłem się jej przyjrzeć. Wcześniej, gdy stała, zajęty byłem przyrządzaniem
herbaty.
Dziś była ubrana tylko w czerń. Miała na sobie sukienkę przed kolana ze zbyt głębokim
dekoltem. Pod szyją widniał bardzo delikatny naszyjnik, który wyglądał niczym tatuaż z
kropek. Na nagich stopach miała świecące, klasyczne szpilki. Wszystkiego dopełniał cienki
płaszcz, którego poły odrzuciła do tyłu.
– Buziaki Mareczku. Dzięki za picie i płytę. Nie siedź do rana – powiedziała i machnęła
głową, by poprawić rudo-złote włosy.
– Dobra. Na razie. Tylko nie trzaskaj drzwiami! – rzuciłem za nią na odchodne.
– Dobrze, marudo!
ŁUP!
Randka

Alka. Alicja. Całkiem ładne imię. Kojarzy mi się z nieco roztrzepaną, filigranową i raczej
spokojną kobietą. Ten wizerunek jednak nie pasował do mojej sąsiadki. To był totalny
roztrzepaniec. Często, zostawiwszy rozum w bezpiecznym miejscu, leciała na skrzydłach
burzy, by spotkać się z krańcem swojej wyobraźni. Jednak w jakiś niezrozumiały sposób
kontrolowała się i dzięki temu, funkcjonując na granicy obłędu – nadal była wśród
zdrowych psychicznie, a nie w „domu bez klamek”.

Pamiętam, jak Krzycho pierwszy raz o niej wspomniał pomiędzy jednym a drugim łykiem
piwa w TAM-TAMie:
– Ty, wiesz co? Jaką „pałkę” wyjąłem na tych wirtualnych randkach, to się w palu nie
mieści. Sama do mnie „zagadała”. W zeszłym tygodniu się z nią spotkałem.
– I co? Było coś „teges”? – zapytałem.
– Nie, nic. I nie wiedziałem, o co chodzi. W listach pisała mi takie rzeczy, że miałem za
ciasne gacie. Jakieś świńskie wierszyki na poczekaniu układała. Nie było w nich ani
jednego, brzydkiego słowa ani nawet o bzykanku, ale tak dobierała słowa, że wiadomo
było, o czym one są a ja dyszałem z podniecenia do monitora. Jednak na spotkanie
przyszła spokojnie i elegancko ubrana. Tak jakoś... biznesowo. Wiesz, wyglądała na taką
sukę, która gnoi ludzi, byle tylko zarobić kasiorę.
– Ciekawe... I faktycznie, taka nieprzystępna?
– No nie. Taka... Chyba deczko zagubiona, zamyślona. Mówiła ciszej niż mi się zdawało,
że powinna. I taki głos miała... Taki jasny, spokojny... Pięknie mówiła. Normalnie nie
zwracam na to uwagi, ale to jej składanie zdań było takie, jakby czytała z kartki.
– Krzycho! Czy ty się przypadkiem nie zabujałeś?
– Pogięło cię!? Ja!? Ja to wszystkie te laski... Wiesz, co. Czniam!
– Więc czemu gadasz jak potłuczony?
– No przecież mówię ci, baranie. Daj mi skończyć i nie przerywaj, jak moja była.
– Sorki. Dawaj!
– Byłem... Chyba speszony tym jej językiem, sposobem wypowiadania się. Te wszystkie
moje „przecinki”, „no” i tym podobne nie pozwalały mi na luzie z nią gadać. A jej się to
chyba spodobało, że taki speszony się zrobiłem po paru minutach.
– No i...
– Nie przerywaj! No, i tak sobie gadaliśmy. Jakoś się poskładałem w sobie i gadaliśmy tak
ze trzy godziny. O wszystkim. Z nią można nawet o regularnym wypróżnieniu gadać i ona
z tego tematu zrobi interesującą rozmowę. Tak ci gadzina wszystko ujmie w słowa, że
nawet przy jedzeniu będziesz o tym gadał.
– Niezła musi być sztuka. Znaczy się cwana i inteligentna.
– A żebyś wiedział, w mordę kopane! Takiej baby jeszcze nie spotkałem. Poza tą twoją
czarną suką. ...tego... Sorki.
– Eee... Nie przejmuj się. Już mi gula nie skacze. Przeszło mi. Aż mi się nie chce wierzyć.
Druga taka baba w mojej okolicy? Coś mi tu nie gra.
– Mówię ci, Niewierny Tomaszu. Taka mądra. A taka pałka, że po prostu Pamela wysiada.
– Nie będę pytał o szczegóły, ale wierzę ci na słowo. A jak się rozwija ta znajomość?
Będzie coś z tego?
– Obawiam się, że nie – Krzycho skrzywił usta w geście dezaprobaty – ona jest za cwana.
Nie ma takiej rzeczy, takiego tematu, w którym byłbym lepszy od niej. Wszystkiego
próbowałem. Ona nawet pomogła mi bezinteresownie w moich biznesach. Załamałem się,
że babsko może tyle wiedzieć. A może ty byś się koło niej zakręcił? Ty jesteś taki
„oblatany”. Tyle tych „towarów” kiedyś rwałeś więc i ona zaraz będzie ci z ręki jeść.
– Krzychu, dzięki wielkie. Gdybym słuchał twoich światłych rad, to nie siedziałbym z tobą
tutaj, tylko leżał w „Czubkowie” nafaszerowany Prozakiem. Zawsze mi tak doradzisz, że
najlepiej od razu uciekać albo zrobić coś wręcz przeciwnego.
– Maras! Kiedy ostatni raz ktoś cię z grzywy lutnął? Mało kasy ze mną zarobiłeś?
– Chyba ty ze mną.
– No tak – zreflektował się Krzycho – Niech ci będzie. A swoją drogą, to coś mnie ciągnie
do tej „szprychy”. Sam jej widok przyprawia mnie o ciarki na plecach. Chyba jeszcze raz
się z nią umówię i spytam wprost, czy będzie coś z tego.

Nie spytał. Spotkał się z nią i zrobił to, czego mu zabroniłem. Sprawił, że spotkałem ją.
Okazało się, że Alicja właśnie szuka mieszkania a w kamienicy, w której mieszkałem, było
kilka wolnych mieszkań na III piętrze. Ponieważ właścicielem tych mieszkań była ta sama,
trudno dostępna osoba, Krzycho wymyślił sobie, że ja skontaktuję Alicję z właścicielką i
zamieszkamy koło siebie.

Jak pomyślał – tak zrobił. Spotkaliśmy się w kawiarni na Nowym Świecie. Oczywiście
Krzycho uknuł intrygę, wiedząc, że nie przyjdę, gdy wyjawi mi prawdziwy powód. Gdy
jednak wszedłem i zobaczyłem Alicję z nim (od razu przypomniałem sobie naszą piwną
rozmowę) – zostałem.

Alicja okazała się niezmanierowaną trzydziestoletnią kobietą. Była naprawdę zadbana i


skromnie ubrana. Widać było staranność doboru wszystkich elementów garderoby. Była
na pewno zmęczona tego dnia, gdy ją poznałem. Świadczyły o tym delikatne sińce pod
oczami i niedbale ułożone włosy.
Coś we mnie zagrało, gdy Krzycho przedstawił swój pomysł. Nie dałem jednak tego po
sobie poznać. Potem Alicja opowiedziała o sobie i swoich potrzebach mieszkaniowych.
Sposób jej wypowiedzi po prostu mnie ujął. Umiała mówić tak pięknie, że tylko w teatrze
można usłyszeć taki język. Zgodziłem się jej pomóc.
W ten oto sposób zostaliśmy sąsiadami. Ja zajmowałem ze swoich „hangarem” połowę
parteru i pierwszego piętra a ona – dwupokojowe, ascetycznie umeblowane mieszkanie na
trzecim piętrze. Ożywiła to wnętrze rododendronami, agawą i yukką.
Sąsiedzi

Kamienica przy Ogrodowej to relikt dawno minionej epoki. Przetrwała kilka wojen i burz a
ostatnimi czasy otrzymała nową „twarz”. Jednak wnętrze pozostało nadal z charakterem.
Mimo odnawiania – to nadal jest przedwojenny dom.

Wchodząc w bramę – zanurzamy się w inny świat. XXI wiek zostaje za plecami i cofamy
się w czasie o taką liczbę lat, jaką sobie wymyślimy.
Na środku podwórza okolonego ścianami kamienicy parkują czasem samochody. Kiedyś
to było nie do pomyślenia. Podwórko było miejscem zabaw dziecięcych, sąsiedzkich
spotkań, źródłem muzyki kataryniarzy i kapel podwórkowych.
Teraz stało się jedynie niemym świadkiem bogactwa lub biedy nowych właścicieli.
Nikt nie trzepie już tu dywanów, bo od czego są piorące odkurzacze. Pralki z suszarkami i
wstyd nie pozwala wywieszać mokrych gaci w miejscu publicznym. Dzieci mają komputery
w domach a dorośli – telewizory na całą ścianę. Wszystko jest eleganckie, poukładane i
totalnie wyalienowane.

W takim oto domu przyszło mi jakiś czas temu zamieszkać. Dziwny splot zdarzeń pomógł
mi kupić wielkie, opuszczone pomieszczenie po małej fabryczce, czy raczej wielkim
warsztacie niewiadomego autoramentu. Stałem się właścicielem 300 metrów
kwadratowych pomieszczenia wysokiego na pięć metrów.
Wymyśliłem tam wielki, skąpo umeblowany salon, półotwartą kuchnię, łazienkę. Narodziła
się też antresola z sypialnią, garderobą i łazienką zaprojektowaną, tak by wyglądała, jak
obora po wybuchu bomby.

Alicja wprowadziła się do skromnie umeblowanego mieszkania. Jej były „prawie mąż”,
który wolał zagraniczne wojaże i, jak się okazało – zagraniczne panny precyzyjnie
wydzielił przed wyjazdem cały jej „posag” a resztę – spieniężył.
Tym posagiem były kwiaty, ubrania i skromna kolekcja płyt oraz książek. Kwiatami,
książkami i płytami przyozdobiła wyjałowione z życia wnętrze. Jej szmatki, oczywiście nie
zmieściły się w szafach, więc zdobyła malownicze, kartonowe pudła, całkiem eleganckie i
w nie upakowała resztę rzeczy. Te pudła i mała kanapka „jeżdżą” niemal co tydzień w inne
miejsce salonu, by mieszkanie wyglądało inaczej.
Są też tam miejsca, gdzie panuje pozorny bałagan. Jednak tylko pozorny. Niedbale
rzucona biżuteria na szklanym blacie sprawia wrażenie eksponatu na wystawie. Do tego
punktowe oświetlenie rozjaśniające wieczorami wybrane elementy wnętrza.
Każde z miejsc w jej mieszkaniu emanuje kobiecością. Niedbale rzucone w kąt pustego
przedpokoju eleganckie pantofle na obcasie mogą być nie lada gratką dla fotografika.
Przewrócona damska torebka, z której wysypały się przybory do makijażu, zdaje się
mówić o pośpiechu, roztargnieniu i dbałości o siebie jej właścicielki. Pozostawione w
łazience lusterko, suszarka do włosów i mleczko kosmetyczne pozwalają wyobrazić sobie
pospieszną, poranną toaletę.
Łóżko jest tam zasłane o każdej porze dnia i nocy. Tak, jakby nikt w nim nie spał.
Telewizor, mimo pokaźnych rozmiarów – wciąż wyłączony. Czasem odtwarzacz płyt
ożywa, tłocząc w głośniki cichutki chillout.
Ściany ozdobione minimalistycznymi grafikami oprawionymi w ciemne passepartout. Biel,
czystość i spokój.
Wszystko tam ma swoje miejsce, przeznaczenie i wygląda, jak w pudełeczku. Nie to, co u
mnie.

U mnie ważne są gitary. Elektryczne. Stoją w eleganckim stojaku obok sprzętu hi-fi.
Stojak – owszem – elegancki, ale gitary – nigdy! Czarny Gibson Les Paul ma pokryte
patyną przystawki i lakier wytarty wokół potencjometrów. Ktoś nimi zawzięcie musiał kręcić
przez szereg lat. Mikroskopijne pęknięcia lakieru na całej powierzchni niczym zmarszczki
nadają gitarze charakteru.
Fender Telecaster w kolorze Sunburst już dawno stracił swój blask. Na główce widnieje
czarny ślad po wetkniętym między struny papierosie – chyba jakieś klubowe, bluesowe
granie skłoniło poprzedniego właściciela do tego gestu.
Jakiś muzyk zakochany w Van Halen usiłował czerwonego Fendera Stratocastera
przerobić na gitarę Eddie'go – Frankensteina, oklejając go białymi i czarnymi paskami.
Obok gitar leży plątanina kabli. 30-letni piec gitarowy z poprzecieranym suknem,
zakrywającym głośniki dopełnia całości efektu patyny.
Wszystko to gra w taki sposób, że coś chwyta za gardło, wyciska łzy z oczu i wywołuje
uśmiech na twarzy.
Taka właśnie jest gitara. Dobry, stary kumpel i kochanka.
U mnie ważne są płyty. Są zawsze tam, gdzie być powinny. Barwią grzbietami okładek
całą ścianę w salonie.
Komputery też są ważne, ale tych nie widać. Pod biurkiem (desktop), w garderobie
(serwer) i za kanapą, w salonie (notebook).
No i herbata. Najważniejszy napój na świecie. Czajnik, imbryk z tłoczkiem i herbaciany
kubek mają specjalne miejsce w kuchni. Widać na nich ślady niedbałego użytkowania.
Wokół nich czasem rozsypane są drobinki cukru, którego nie chce mi się sprzątnąć.
Czasem – rozlane krople wody przez raptowne przeniesienie czajnika lub nieuważne
nalewanie.
Reszta kuchni raczej nadaje się na wystawę sklepową niż do zamieszkania. Brak śladów
użytkowania. Tylko czasem należy to odkurzyć.
Za to kąt do pracy na antresoli żyje własnym życiem. To moje królestwo. Najważniejsze
miejsce na biurku zajmuje wielki monitor. Mnóstwo okrągłych pudełek z płytami CD i DVD
wokół niego. Pojemniki z nagranymi płytami w papierowych koszulkach piętrzą się obok
biurka. Niedbale ułożone gazety i papiery wyzierają z szuflad w biurku i szafce obok.
Przed monitorem zwykle znajdują się: myszka na żelowej podkładce, telefon komórkowy i
pojemnik na długopisy z wystającymi różnej maści pisakami, niczym kwiaty z wazonu.
Podłużna lampka biurowa na pałąkowatym wysięgniku zwykle oświetla jeden z krańców
biurka.

Dwa światy odległe od siebie kilkudziesięcioma schodami. Subtelny i kobiecy na górze,


pozornie poukładany i „nieuczesany” – na dole. Niebo i ziemia. Woda i ogień.
Burza

Przełom lipca i sierpnia to przesadne upały. Wszystko jest przesiąknięte potem –


naturalnym produktem ubocznym gospodarki naszego organizmu. W dzień przesiąkają
nim ubrania a nocą – pościel. Poza wanną chłodnej wody i lodówką – nie było miejsca,
gdzie nie dopadłyby mnie lepkie macki gorącego powietrza. Łasiły się, lizały i kleiły do
każdego zakątka ciała, pożerając świeżość porannego prysznica i antyperspirantu.

W taki właśnie dzień przyszło mi pisać lekkie i zwiewne, gitarowe solo do nieco
melancholijnej piosenki.
Nie ten klimat. Wszystko wokół tchnęło lepkością a ja musiałem mieć umysł pełen
eterycznych fraz i delikatnych dźwięków niczym dotyk motyla.
Dzień miał się ku końcowi. Moja kreatywność – również. Siedziałem z gitarą w dłoniach,
odtwarzałem dotychczas napisane sekwencje i nie mogłem się posunąć ani o krok do
przodu. Wszystko, co przychodziło mi do głowy, było zawiesiste i maziowate.

Rozbłysk pioruna, połączony z odgłosem wyładowania przeraził mnie. Jednak ciarki na


plecach sprawiły, że otrzeźwiałem nieco. Doszedłem do wniosku, że w takich warunkach
nic nie skomponuję. Odłożyłem gitarę, wyszedłem przez antresolę na mały balkon, by
zapalić i zamarłem. W gardle stanęła mi niewidzialna mandarynka a oczy zaszły mgłą.
Zobaczyłem deja vu. Zobaczyłem widok, który widziałem pod wpływem muzyki i opisałem
Alicji w liście. Ołowiane chmury nacierały na bezbronny, letni lazur. Tylko reduta
zachodzącego słońca, resztką sił stawiała opór. Słońce cięło bezlitośnie szarość ostatkiem
promieni. Cięcia były proste, szybkie i wyraźne. Znaczyła je pomarańczowo – różowa
światłość, przeświecająca przez wszechogarniającą burzę.

Alicja wprowadziła się niedawno. Wymieniliśmy adresy e-mail i pisywaliśmy do siebie


przez kilka tygodni. W krótkim czasie nasze listy stały się bardzo osobiste. Napisałem do
niej, między innymi coś takiego:
[...]
Na pewno znasz „Come As You Are” NIRVANY.
Dla mnie ten kawałek jest zamknięciem w kilku prostych dźwiękach tak niesamowitej ilości
emocji, że graniczy to z niemożliwością. Kurt Cobain, lider Nirvany był byle jakim
gitarzystą, ale kompozytorem był genialnym. Do jego geniuszu mogą równać się tylko
nieliczni. To nie moja opinia. Ja ją tylko potwierdzam.
Wyobraź sobie epitafium zachodu słońca po letniej burzy.
Na niebie jeszcze kłębią się porozrywane wściekłymi piorunami tłuste, szaro – stalowe
chmury a znad horyzontu czerwone, zmęczone słońce oświetla je pożegnalnymi
promieniami. Chmury mienią się szarością przetykaną burgundem a niebo między nimi
maluje szerokie, proste pasy subtelnego różu na lazurowym tle.
Stoisz boso w ciepłej, płytkiej kałuży nieruchomej wody, ubrana jedynie w letnią sukienkę.
Znikąd dobiegają do Ciebie pierwsze dźwięki gitary Kurta, marszcząc taflę wody
subtelnym powiewem. Czujesz ten wiatr na swoim ciele. Sukienka łaskocze twoją nagość.
Gdy do gitary dołącza bas z perkusją, czujesz pierwsze, drobne krople deszczu. Padają
one na głowę, piersi i ramiona. Każda z nich to chłodny dotyk natury, pobudzający krew i
spinający mięśnie na ułamek sekundy.
Kurt śpiewa:
„Przyjdź, jaką jesteś, jaką byłaś, jaką chciałbym, byś była.
Jako przyjaciel. Jako stary wróg.
Daj sobie czas. Pospiesz się. Wybór należy do Ciebie. Nie spóźnij się.
„Wrzuć na luz”, jako przyjaciółka, jako dawne wspomnienie.
Przyjdź unurzana w błocie, przesiąknięta płowiem, jaką chciałbym, byś była.
Jako wskaz, jako przyjaciel, jako dawne wspomnienie.
I przysięgam, nie mam broni...”
Unosisz głowę do góry, otwierając usta. Deszcz się nasila. Po chwili jesteś cała mokra.
Starasz się złapać w usta deszcz. Pada na mokre, coraz cięższe włosy, zamknięte powieki
i rozdrażnione chłodem, nabrzmiałe piersi.
Po chwili przenika Cię na wskroś.
Jesteś deszczem...
[...]

Niestety, nie zaczęło się grzecznie, jak w moim liście. Ktoś wszechmogący lunął z nieba
nieskończonej pojemności wiadrem wprost na Warszawę. Na mnie, stojącego na balkonie
– również. Wszystko, co zobaczyłem i odczułem – sparaliżowało mnie. Świeżo przypalony
papieros zamókł i zgasł. Okulary płakały krokodylowymi łzami. Po brwiach i rzęsach
spływały krople deszczu. Mokre ubranie obmacywało mnie przenikającym chłodem i
łagodziło zniechęcenie lepkością dnia.

Nagle coś bezgłośnie wybuchło w mojej głowie. Myśl. Pomysł, co powinienem zagrać.
Widziałem swoje palce, przemierzające podstrunnicę gitary w określonych pozycjach.
Słyszałem wymarzoną solówkę.

Odwróciłem się i wróciłem do mieszkania. Skierowałem swoje kroki do łazienki, biorąc po


drodze suche ubranie z szafy. Tam machinalnie wytarłem się, założyłem suche ciuchy,
osuszyłem okulary i pląsając myślami po zwiewnych dźwiękach – podążyłem ku gitarze.
Potem był amok. Orgazm. Fender Telecaster i ja. Łąka, po której biegały polne skrzaty,
stanowiła tło.

Potrzeba naprawdę wielu godzin, by nacieszyć się nową kompozycją. Wszystko trwało
jednak kilkanaście minut.
Powtarzałem z lubością różne frazy kompozycji, zamiast je zapisać. Zapomniałem o
czasie, świecie i fizyczności. W międzyczasie ulewa zelżała. Niebiański wodospad zmienił
się w letni deszczyk.

Z tego błogostanu wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Nie spodziewałem się nikogo.
Otworzyłem drzwi i zaraz potem – usta ze zdziwienia. U mego progu stało zjawisko. Alicja.
Rudozłote loki, skręcone i pociemniałe od deszczu, zakrywały jej twarz. Cienka, mokra
sukienka, w kremowym kolorze przykleiła się do jej ciała. Znacznie więcej pokazywała niż
skrywała. Pod sukienką nie było nic poza kształtną wstydliwością. W jednym ręku
dzierżyła beżową torebkę a w drugiej – dwie torby z zakupami. Dyszała ciężko przez
półotwarte usta. Widać było, że jest zdenerwowana.
– Dobry wieczór... Panie sąsiedzie – przywitała się cicho i oblizała spierzchnięte usta.
– ... – przełknąłem nerwowo ślinę.
– Marku...
– Dobry wieczór Alicjo. Wejdź, proszę.
– Nie mam siły. Ja tylko... – zrozumiała, że stoi przede mną naga, jak ją Pan Bóg stworzył.
Odruchowo skrzyżowała ręce na piersiach i opuściła głowę.
– Przepraszam – wyszeptała ze wstydem.
Bez słowa wziąłem ją za łokieć, wciągnąłem do mieszkania, zaprowadziłem do łazienki i
tam zostawiłem, siedzącą na wannie z czystym ręcznikiem i szlafrokiem.
Wyszła boso, owinięta moim szlafrokiem, z ręcznikowym turbanem na głowie. Zaprosiłem
ją do salonu i wręczyłem kieliszek z winem.
– Usiądź i odetchnij. Wino cię uspokoi.
– Dziękuję. Przepraszam za to dziwne powitanie – widać było zmieszanie na jej twarzy.
Odwróciła wzrok i zatrzymała go na półkach z płytami – Tyle rzeczy na raz się stało, że
zapomniałam języka w gębie. Piszemy do siebie o tak intymnych sprawach a w
rzeczywistości prawie się nie znamy. Zadzwoniłam do twoich drzwi bez zastanowienia.
Musiałam zobaczyć jakąś znajomą twarz. Strasznie mi wstyd z powodu tej sukienki –
zamilkła na moment i westchnęła – Bardzo trudno mi składać zdania. Mam taki mętlik w
głowie, że zaraz coś głupiego zrobię. Boję się spojrzeć ci w oczy – mimo tych słów,
odwróciła do mnie głowę i spojrzała smutno.
– Spokojnie Alu. Spokojnie. Nic nie mów. Odpocznij i napij się wina. Nic złego nie zrobiłaś.
Tymczasem ja pójdę sobie zapalić.

Gdy wróciłem, spojrzała na mnie badawczo i zacisnęła mocno usta. Widziałem, że chce mi
coś ważnego powiedzieć. W milczeniu włączyłem muzykę. Z głośników dobiegły nas
pierwsze takty „Tourist” St. Germain.
– Marku, chciałabym umieć mówić do ciebie tak, jak piszę w listach – zaczęła powoli –
Chciałabym coś osobistego powiedzieć, co się stało dzięki jednemu z twoich listów.
– Wiesz... – wpadłem jej w słowo.
– Co takiego? – ożywiła się nieco.
– Nie, nic. Przepraszam. Przerwałem ci. Mów dalej, proszę – uznałem, że wypowiedź Alicji
jest ważniejsza od mojej.
– Dobrze. Wstydzę się o tym mówić, ale powiem. Wracając z pracy, wysiadłam przystanek
wcześniej, by „zahaczyć” o bazar. Zrobiłam zakupy i poszłam do domu piechotą. Czułam
się fatalnie przez ten upał. Klimatyzacja popsuła się w biurze, więc możesz sobie
wyobrazić, co tam się dzieje.
– Taa... – wtrąciłem cicho.
– Nawet nie zauważyłam, kiedy niebo się zachmurzyło. Czułam jedynie, że coraz trudniej
mi oddychać. Dopiero błyskawica i odgłos pioruna uświadomiły mi, co się dzieje. Deszcz
dopadł mnie w połowie drogi. Przemokłam w ciągu kilku sekund. Włosy – masakra, zakupy
do wyrzucenia. Czułam, jak makijaż spływa mi po policzkach. Zrobiło mi się zimno i
nieprzyjemnie, w oczach stanęły łzy. Już miałam głośno przekląć, gdy nagle
przypomniałam sobie twój list o piosence Nirvany. Wiesz, jakiej – stwierdziła, zamiast
zapytać.
– Aż za dobrze – odparłem bardziej do siebie.
– Nie chcę wdawać się w szczegóły, co się ze mną działo. To zbyt intymne. Zawstydziłam
się przed sobą samą. Było mi zimno i gorąco równocześnie. Nastolatka we mnie zażądała
spełnienia tego, co napisałeś w liście a rozsądek nakazywał schować się przed deszczem.
Zatrzymałam się. Zamknęłam oczy i usłyszałam... O właśnie! „Come As You Are”. Deszcz
wkłuwał się w moje ramiona i piersi lodowatymi igłami. Ale to nic. Pomyślałam: „To dla
Marka. To od Marka. To on chciał, to on mi dał. To on pragnął odczuć moje emocje, więc
dla niego zniosę ten ból. To nie jest ból. To istnienie. To prawda, w której tkwię. To cena
mojej uczciwości. Nie wolno mi dać mu siebie, bo to nie sport ani handel, ale mogę mu
powiedzieć, że za sprawą jego słów przeżyłam coś wyjątkowego”. Idąc przez ustępujący
deszcz, czułam się dziwnie. Samotna i jednocześnie spełniona twoimi słowami. Nie, nie!
To nie tak, jak myślisz. Psychicznie. Z wrażenia i zdziwienia nad swoimi myślami,
wstrzymywałam oddech. Mijający mnie mężczyźni – również, wybałuszając oczy...
– Nic dziwnego, że tak się gapili. Gdyby nie okulary, moje wyszłyby z orbit, gdy cię
zobaczyłem – wypaliłem bez zastanowienia.
– Przepraszam – szepnęła Alicja i spuściła wzrok.
– To ja przepraszam. Czuję się jak podglądacz. A swoją drogą dziękuję za takie słowa.
Nigdy nie usłyszałem bardziej intymnego wyznania.
– Widzisz, z tego wszystkiego zapomniałam, że nie mam nic pod sukienką. To ja do ciebie
przyszłam, bo musiałam z kimś pogadać. Nie przepraszajmy się już. Stało się i się nie
odstanie.
– Dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo jestem ci wdzięczny za te słowa. Czy
uwierzysz, że ja też przypomniałem sobie o tym liście, gdy spadł deszcz? Wyszedłem na
balkon, zobaczyłem ten zachód słońca i aż mnie poraziła myśl o liście. Stałem na
balkonie, nie mogąc się ruszyć i właśnie tam złapał mnie deszcz. Czy to jakieś czary?
– Tak, Marku. Czary – odparła, patrząc w dal i uśmiechnęła się do siebie – Wiem, co
mówię. Może kiedyś ci o tym opowiem.

Po wyjściu Alicji wziąłem gitarę, by zagrać wymarzoną solówkę.


Zapomniałem. Jej słowa okazały się ważniejsze od muzyki.
Praca

– Tadaaam!
ŁUP!

Okrzyk i trzaśnięcie drzwiami wybudziły mnie z zamyślenia. Raptownie wstałem z krzesła


przed komputerem i szybko skierowałem się ku drzwiom wejściowym. Na dole schodów
niemal wpadłem na nieco wystraszoną, dziwnie ubraną Alicję.
– Witaj Marku. Przepraszam za to wtargnięcie – powiedziała cichym głosem.
– Czy coś się stało? – zapytałem z troską w głosie.
– Nie. Nic złego. Tylko z tej euforii zapomniałam się i weszłam tu jak do siebie.
– Jakiej euforii? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź, stwierdziłem – Nie pukaj i nie
dzwoń do moich drzwi. Od razu łap za klamkę. Znamy się już na tyle, że możemy pominąć
te konwenanse.
– Dobrze. Dziękuję i przepraszam.
– Jeszcze raz przeprosisz i się pogniewamy – ostrzegłem z nutką złości w głosie.
Alicja nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się za to pięknym uśmiechem. Cofnęła się krok
do tyłu, wzięła pod boki niczym „krakowianka jedna” zaś nogi ustawiła w literę K, jak
czynią modelki, pozujące do zdjęć.
– Jak ci się podobam? – zapytała.
Miała kruczoczarne, proste, długie włosy, bardzo mocny makijaż, usta czerwone jak krew
tętnicza, srebrną, mieniącą się bluzkę z ogromnym dekoltem oraz krótkie, poobdzierane
jeansy, bardziej przypominające stringi niż figi. Jej nogi ozdabiały siatkowe pończochy o
wielkich okach. Całości dopełniały długie, czarne buty na szpilce, zakrywające kolana.
– Hm... Jakby to ująć... – odpowiedziałem, pocierając palcami brodę.
– Jak kurwa? Tylko szczerze i bez owijania w bawełnę! – podkreśliła z naciskiem.
– Jak tysiąc kurew i modelek na raz! – wypaliłem – Dlaczego tak się ubrałaś?
Przefarbowałaś włosy?
– To peruka. Mamy imprezę firmową – odparła – Jest u mnie Karolina. Koleżanka z pracy.
Wymyśliłyśmy, że przebierzemy się za prostytutki, by nieco rozruszać towarzystwo.
– Fajnie. „Nieco rozruszać” – podkreśliłem z naciskiem – zaraz po wejściu zostaniesz
oblizana lubieżnymi spojrzeniami. Możesz się też spodziewać, że jakiś pan dostanie „z
liścia” od swojej baby za te spojrzenia.
– I tak ma być! – wykrzyknęła Alicja, uśmiechając się złośliwie – Chodź do mnie. Poznasz
Karolinę.

Przez kilka tygodni od pamiętnego deszczu moje kontakty z Alicją przybrały na


intensywności. Odwiedzaliśmy się nawzajem. Były to zwykle krótkie odwiedziny, w których
trakcie piliśmy herbatę i gadaliśmy o czymkolwiek. Dzisiejsze wtargnięcie Alicji było
spowodowane chęcią poznania mojej opinii.

Gdy weszliśmy do mieszkania Alicji, moim oczom ukazał się równie wyzywający widok, co
przed chwilą. Karolina okazała się wysoką, szczupłą blondynką. Jednak kolor jej włosów,
to ściema. Platynowy blond to definicja kurewstwa, jak wyjaśniły mi później obie panie.
Stąd też taki wybór. Czarne włosy Alicji były podkreśleniem agresywności i wizualnego
natręctwa. W przeciwieństwie do Alicji, Karolina miała na nogach krzykliwie kolorowe
leginsy, podkreślające jej figurę. Stopy przyodziała w fantazyjne sandałki na wysokim
obcasie, sięgające za kostkę. Całości dopełniała czarna, obcisła, siatkowa bluzka, przez
którą prześwitywały brodawki małych piersi.
– Witaj Marku – powiedziała niskim, ciepłym głosem, podszedłszy do mnie – Jestem
Karolina. Wiele o tobie słyszałam.
Po tych słowach uśmiechnęła się do mnie telewizyjnym uśmiechem, ukazującym garnitur
śnieżnobiałych zębów i wyciągnęła dłoń, zaopatrzoną w czerwone paznokcie, długością
przypominające noże. Ująłem delikatnie tę dłoń i skłoniwszy się – złożyłem na niej
delikatny, nieco przydługi pocałunek.
Karolina otworzyła szeroko oczy i na moment wstrzymała oddech. Widać było, że jest
zdziwiona.
– Nie wierzyłam Alce, gdy mówiła o twoich manierach – powiedziała cicho – Takim
powitaniem zdobyłeś moje uznanie.
Tym razem ja spłonąłem niczym różyczka.
– Dziękuję – odparłem – Dla mnie jest to normalne zachowanie.
Wywiązała się dyskusja na temat manier, stojąca w rażącej sprzeczności z wyglądem
obydwu pań.

W pewnym momencie Alicja powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Zdrobniła


moje imię w taki sposób, jak w dzieciństwie robiła to moja matka.
– Mareńku, podrzucisz nas na imprezkę? – zapytała, zrobiwszy minę proszącego
spaniela.
Ponieważ milczałem, zdziwiony zarówno formą, jak i treścią – Alicja zmieniła front.
– Może wyjaśnię. Czy masz skórzaną kurtkę? Najlepiej czarną.
– Nooo... Mam. A o co chodzi? – moje oczy przypominały pięciozłotówki.
Alicja w krótkich, żołnierskich słowach opisała to, co jej przed chwilą przyszło do głowy.
Zgodziłem się zawieźć je, bo cel podróży był niedaleko.
Gdy wchodziliśmy do klubu, zarezerwowanego na firmowe spotkanie, bramkarz aż
otworzył usta ze zdziwienia i nawet ie zauważył zaproszeń, którymi panie machnęły mu
przed nosem.

Zgodnie z umówionym scenariuszem wszedłem sam na salę i zatrzymałem tuż przy


drzwiach. Wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. Obecni ujrzeli nieznanego łysola w
skórzanej kurtce, który z przymrużonymi oczyma omiatał całe pomieszczenie taksującym
wzrokiem.
– Cinobry. Szy chtoś zamawiał paenki? – zapytałem, używając szemranej, warszawskiej
mowy.
Po tych słowach w drzwiach pojawiły się obie panie. Towarzystwo zamarło. Wszyscy
panowie – oczy i języki na wysięgnikach a szczęki na podłodze. Tylko dyrektor generalny
złapał się najbliższego krzesła i wymamrotał coś o swoich bypassach. Ładniejsza połowa
ludzkości – zazdrosna zieleń na twarzach, zgrzytanie zębami i miotanie błyskawic oczyma.
Tak mi się spodobało towarzystwo pięknych i wyzywająco odzianych kobiet, że poprosiłem
Alicję, by nie zamawiała taksówki po imprezie, lecz zadzwoniła do mnie.

Zadzwoniła tuż przed końcem, zgodnie z moim życzeniem. W niedługim czasie byłem na
miejscu i znów udało mi się zaskoczyć całe towarzystwo. Na inne koleżanki Alicji również
czekały samochody, ale tylko ja wyszedłem zza kierownicy i otworzyłem drzwi auta przed
„moimi” paniami, Na moment ucichły śmiechy rozbawionej grupy a obydwie panie, z gracją
i w ciszy, odprowadzane tęsknym wzrokiem – wsiadły do samochodu.
Po wymianie opinii o zakończonym party, Karolina zmieniła temat.
– Wiecie, przypomniało mi się pewne zdarzenie z czasów liceum. Na starówce, gdzie
spacerowałam z moim chłopakiem, zaczepiła mnie cyganka. Była strasznie namolna.
Mimo że nie chciałam z nią nawet rozmawiać, ona uparła się mi powróżyć. Choćby za
darmo. Gdy w końcu zobaczyła moją dłoń, powiedziała „Widzę wielu mężczyzn w twoim
życiu”. Podniosła wzrok i spojrzawszy mi badawczo w oczy, dodała „Ale na kurwę mi nie
wyglądasz”. Ciekawa jestem, co powiedziałaby, gdyby mnie teraz zobaczyła.
Ostatnie słowa Karoliny zagłuszył wybuch śmiechu.
Jednak mimo tej wesołości, zarówno Alicja, jak i jej koleżanka narzekały na swoją sytuację
zawodową. Zgodnie uważały, że zbyt ciężko pracują, czują się wykorzystywane ponad
swoje siły i nie znajdują zadowolenia w tym, co robią.

Kilka dni później, podczas rozmowy ze znajomą szefową dużej firmy, zapytałem, czy nie
potrzebuje pracownika. Pokrótce opisałem, co robi Alicja. Następnego dnia umówiliśmy się
we trójkę na spotkanie w najbliższy poniedziałek, w samo południe.

Przyjechałem kilka minut przed czasem do wybranej restauracji, zamówiłem kawę i


przejrzałem jedną z gazet, które leżały na półce, przy barze.
Dokładnie o 12:00 przyszła Alicja i, jak zawsze, rzuciła swoje sakramentalne „Witaj
Marku”. Jak gdyby nigdy nic – złożyła buzię w ciup do pocałunku i otarła się policzkiem o
mój jednodniowy zarost. Usiadła, zamówiła kawę i zapytała o tę drugą.
Wziąłem telefon i zadzwoniłem. Okazało się, że szanowna pani prezes zapomniała o nas
z powodu przeziębienia dziecka. Obiecała, że za pięć minut wsiądzie w taksówkę i
przyjedzie tak szybko, jak to możliwe.
W czasie, gdy ona jechała, ja z Alicją gadałem o różnych, bliższych i dalszych nam
tematach.
O 12:40 Alicja musiała wyjść. Po kilku minutach zjawiła się Anka (tak miała na imię pani
prezes). Wpadła zdyszana z dwiema torebkami, przywitała się, rozejrzała, przeprosiła i
wysłuchała moich wyjaśnień, czemu nie ma Alicji.
W czasie półgodzinnej rozmowy, przy kolejnej (mojej) kawie zdążyłem dogłębnie poznać
zawartość obu torebek, dowiedzieć się, że PRADA firmuje swoją marką telefony
komórkowe, oraz, iż są zbyt szpanerskie i mało funkcjonalne. Obejrzałem sobie nawet
jeden. Przy okazji umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Zadbałem o to, by moja
rozmówczyni wpisała sobie niezbędne informacje w swój komputerek niewiele większy od
okładki na płytę DVD.

Spotkanie odbyło się dokładnie tydzień później. Alicja przybyła jak zawsze, punktualnie. Ja
się spóźniłem 5 minut, bo musiałem swoje odstać w korku. Po odczekaniu kwadransa (od
mojego przyjścia) zadzwoniliśmy po Ankę. Okazało się, że pomyliła knajpki. Dobrze, że nie
ulice. Po godzinnej rozmowie, gdy Anka wyszła, Alicja podsumowała: „Myślałam, że to ja
jestem zakręcona, jak wiertarka”.

Mimo że nic nie wyszło z tych spotkań, scaliliśmy z Alicją naszą dziwną przyjaźń.
Muzyka

– Marku, skąd się u ciebie wzięła aż tak wielka pasja muzyczna – zapytała
niespodziewanie Alicja.
– Nie wiem, Alu. Nie zastanawiałem się nad tym. To narastało we mnie stopniowo. Kilka
zdarzeń sprawiło, że pokochałem muzykę, jak siebie samego. Jednak nie wiem, czemu
akurat taką – odparłem po chwili zastanowienia.

To była nagła zmiana tematu. Jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o muzyce, która będzie
odpowiednia na babski wieczór. Alicja wpadła do mnie na godzinę przed jej rozpoczęciem
z prośbą, bym pomógł jej rozwiązać problem oprawy muzycznej.
Wśród jej płyt królował chillout. Obawiała się, że tak kojące dźwięki zgaszą w jej
koleżankach chęć do zabaw, które przygotowała. Chciała pobawić się niczym mała
dziewczynka w przebieranki, wspólne komponowanie dipów, na bieżąco robić gofry z
różnymi dodatkami i bawić się samą organizacją.
Pomysł był dość radykalny i, co tu ukrywać – ryzykowny. Nie każdy gość jest gotów
zakasać rękawy lub choćby wytężyć umysł. Większość ludzi to pieczeniarze, oczekujący,
że „pieczone gołąbki same wpadną do gąbki”. Powstrzymałem się jednak od komentarza.
Skupiłem się na muzyce. Opowiedziałem Alicji o swoim widzeniu muzyki różnych
wykonawców a ona wybrała z tego to, co jej najbardziej przypadło do gustu, zabrała
kilkanaście płyt i poszła do siebie.

Rozmowa z nią skłoniła mnie do refleksji.


Czym jest muzyka?
Przecież są to po prostu dźwięki.
Różne odgłosy towarzyszą nam od pierwszych chwil życia. Są takie, które nam się
podobają a inne – przeszkadzają. Jednak dźwięki uzależnione od siebie rytmiką, logiczną
wysokością i harmonią stanowią szczególny rodzaj oddziaływania – muzykę.
Muzyka, sama w sobie nie jest z niczym związana. Nie można naukowo dowieść, że
muzyka jest od czegoś uzależniona, z wyjątkiem ludzkiej wyobraźni. Potrafi jednak
uzależnić nasz umysł od siebie. Kilka, właściwie dobranych dźwięków potrafi nas
rozkochać w sobie, zniechęcić do czegoś, sprawić, że chce się nam żyć lub rozwścieczyć
do granic zezwierzęcenia.

Co takiego jest w muzyce, że potrafi nami aż tak manipulować? Przecież to tylko dźwięki.
Jednak te dźwięki sprawiają, że wspominamy miłe chwile, zdarzenia, ludzi, miejsca i
odczucia. Każdy z nas ma własny ogląd muzyki. Każdy ma swoją ulubioną frazę, gatunek,
piosenkę lub wykonawcę.

Muzyka jest czymś wyjątkowym, bo jest z nami tylko przez chwilę. Każdy dźwięk
oddziałuje na nas tylko tyle czasu, ile trwa. Potem pozostaje po nim wspomnienie. To
wspomnienie sprawia, że chcemy do niego wracać lub nie. Jeśli kojarzy nam się z czymś
niespotykanym – cały utwór muzyczny staje się wyjątkowym. Czasem zaś – wykonawca
lub nawet – gatunek. Jednak nie ma jednoznaczności w skojarzeniach. Ktoś może
kojarzyć dany utwór z latem a inny będzie widział w nim nową sukienkę ukochanej.
Wszystko zależy od psychiki i okoliczności, w jakich słuchamy muzyki.

Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich i każdego rodzaju muzyki. Mnie interesuje muzyka,
od której znaczna większość się odwraca. Moja muzyka jest ciężka, jazgotliwa,
buntownicza i kłopotliwa dla sąsiadów. To hard-rock, heavy, grunge i wiele głośnych
pochodnych bluesa. Jednak nie zawsze słuchałem takiej muzyki. Doskonale pamiętam
wykonawców, których słuchał ojciec i do dziś mu to wypominam. Byli wśród nich: ABBA,
Boney M, George Baker Selection, Mirelle Mathieu i inna, dziś już zapomniana „konfekcja”
lat siedemdziesiątych. Jako nastoletni młodzian, słuchałem tego również ja i powoli
docierała do mnie potęga muzyki.

Ponieważ ojciec był elektronikiem nie tylko z zawodu, ale i z zamiłowania – miał w domu
naprawdę „wypasiony” sprzęt. Królowały wtedy magnetofony szpulowe z taśmami, na
dużych, dziesięciocalowych szpulach. Ojca magnetofon był niby zwyczajny, ale z
wymienionymi komponentami i podrasowaną elektroniką, był też tam wzmacniacz
lampowy, zrobiony własnoręcznie przez ojca i kolumny głośnikowe, które we dwóch
zrobiliśmy w pracowni szkutniczej jednego z warszawskich Domów Kultury, gdzie szefem
był wujek – pasjonat żagli. Ponieważ w domu krucho było z kasą – mieliśmy taśmy z
odzysku.

Pewnego razu, gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, inny wujek podarował ojcu taśmę
firmy BASF. Ojciec, jak zawsze polował na swoje hity w radio. Wieczorami czuwał przy
magnetofonie a w dzień, ja, po powrocie ze szkoły słuchałem tego, co on nagrał.
Akurat na tę taśmę nie nagrał zbyt wiele. Chyba cztery piosenki. Nie zdążył.

Włączyłem kiedyś tę nową taśmę i słuchając jej zawartości – zająłem się czymś innym.
Minęły nagrane kawałki, potem nastąpiła chwila ciszy i do moich uszu dobiegły
niesamowite dźwięki. Były to: krzykliwy wokal i przesterowana gitara, przedrzeźniające się
nawzajem. Dziś wiem, że było to „You Shook Me All Night Long” z pierwszej płyty Led
Zeppelin.

Oniemiałem. Nie miałem pojęcia, że taka muzyka istnieje. Zebrałem szczękę z podłogi,
usiadłem przy magnetofonie i słuchałem, niczym dziecko babcinej opowieści.
W porównaniu z uładzonym śpiewem, prostym rytmem i delikatnymi klawiszami, których
pełno było w muzyce słuchanej przez rodziców, tu wszystko było toporne, zgrzytliwe i
niezwykle drapieżne. Śpiew wyrażał wściekłość, ból, mękę i tęsknotę. Sekcja rytmiczna,
niczym lokomotywa ciągnęła mnie za sobą, pędząc po szynach i obijając łeb o podkłady a
gitara wdzierała się przemocą w uszy, miażdżąc wyobrażenia o słodyczy i grzeczności
muzyki.

Okazało się, że na taśmie pełno było hard oraz southern rocka i wielu innych gatunków
dziś uważanych za klasykę. Nie pamiętam zbyt szczegółowo, co tam było, ale wiem, że
wtedy pierwszy raz słuchałem „July's Morning” grupy Uriah Heep. Był też „Immigrant
Song” – słynny numer Led Zeppelin, przy którym zawsze milknę z szacunku dla wielkiego
kompozytora i gitarzysty, Jimmy'ego Page'a. Był „Highway Song” zapomnianej grupy
Blackfoot, której lider. Ricky Medlocke grał potem w Lynyrd Skynyrd. Najsłynniejszy
przebój Lynyrd Skynyrd, „Sweet Home Alabama” też tam się znalazł.
Było nawet „La Grange”, pierwszy wielki hit ZZ TOP z niesamowitą solówką Billy'ego
Gibbonsa.
Usłyszałem też Nazareth, Budgie, Cream, Yardbirds, Deep Purple, Thin Lizzy z moim
ukochanym „Boys Are Back In Town” i wiele innych kapel. Łącznie było tego ponad trzy
godziny muzyki.
Taka gwiazdka z nieba, która przypadkiem trafiła w moje ręce.
Wziąłem ją sobie i wciąż hołubię. Nadal mieni się cudownym blaskiem.

Od tamtej pory już wiedziałem, w jakim kierunku podążą moje muzyczne fascynacje. Nie
zmieniłem ich do dziś.
Potem pojawili się nowi koledzy a wraz z nimi – nowa muzyka. Do niezbyt szczelnie
chronionego, PRL-owskiego komunizmu przeniknął punk-rock. Stare zainteresowania
hard-rockiem zostały odsunięte na dalszy plan a ich miejsce zajęły nowe kapele, które
stwierdziły, że nie chcą mieć nic wspólnego z „establishmentem”.

Cała zadyma, związana z „Sex Pistols” w Anglii wywarła wielki wpływ na polski punk.
Surowa muzyka, grana przez ludzi, którzy nie znali pojęć rytmiki, melodii i harmonii była
tego odzwierciedleniem. Kto mógł – łapał za gitarę i grał. Chodziło o to, by się spotkać,
napić, zapalić jointa i razem zużyć nadmiar energii, tkwiącej w młodych – gniewnych.
Z tego narodził się pewien klimat, skupiony wokół domu studenckiego Rivera w
Warszawie. To tam spotykały się watahy głodnych przygód punków, którzy pod wpływem
„marychy” lub piwa tworzyli klimat tamtego okresu.

Z tamtych czasów dobrze pamiętam dwa wydarzenia. Pierwsze z nich dotyczy


oczekiwania na koncert „Transit”, zespołu założonego przez Magika, basistę „Kryzysu”, już
wtedy kultowego.
Jakiś koleś, w szatni na pierwszym piętrze „Rivery” puścił z magnetofonu nagraną płytę
„Boys Don't Cry”, The Cure. Tak mnie to nakręciło, że nie zwróciłem uwagi na skład kapeli,
na której koncert przyszedłem. Jacuś, maminsynek z krwi i kości zadał sakramentalne
pytanie:
– Który to Magik?
– Magik basa wali – machinalnie odpowiedziałem.
– Tja... Konia wali – usłyszałem w odpowiedzi.
Tak właśnie dowiedziałem się, że lider nowej kapeli gra na gitarze a Jacuś zraził mnie do
siebie tak bardzo, że do dziś to pamiętam.

Drugie zdarzenie dotyczy zespołu, który założyliśmy z kolegami.


Po siedmiu miesiącach prób i pomniejszych koncertach, podjęliśmy nagle decyzję, by
zagrać na festiwalu w Jarocinie.
Jak postanowiliśmy – tak zrobiliśmy.
Przebojem przedarliśmy się przez przedbiegi, zorganizowane dla zespołów, które
przyjechały w ostatniej chwili, bez wcześniejszego zgłoszenia. Wśród 30 zgłoszonych
zajęliśmy pierwsze miejsce a zasiadająca w jury Martyna Jakubowicz stwierdziła, że się w
nas zakochała. Dosłownie.
Kilka dni później zagraliśmy na „dużej” scenie, gdzie grali znani muzycy i wyróżnieni
amatorzy.

Gdy wchodziliśmy na scenę – zapadał zmierzch. Marek Niedźwiedzki, który zaszczycił


swoją obecnością festiwal, zapowiedział nas z sarkazmem w głosie: „Czterech Kopniętych
i Fred. Chi, chi...” Jednak na tym żarty się skończyły. Gdy zagraliśmy – publiczność
oszalała. Pod sceną natychmiast się zakłębiło a z ziemi uniosły się tumany kurzu.
Ponieważ było już ciemno – włączono reflektory. Kurz i smugi światła odcięły nas od
publiczności. Zostaliśmy sami. Tylko muzyka i my.
Te walące prosto w twarz reflektory mają jednak swoją zaletę. Zmniejszają tremę.
Dla muzyka nie musi być fizycznej przestrzeni. Cała jego przestrzeń to dźwięki. To w nich
się spełnia, widzi je i odczuwa. To wśród nich się porusza.
Na przedzie sceny stał Piotrek i trzymając się mikrofonu, wyśpiewywał swoje kwestie,
które Andrzej rysował mu na próbach w postaci diagramów.
Obok niego stał Andrzej i grał. Cudnie grał. Spod jego palców wydobywały się tony, z
których niejeden zawodowiec byłby dumny. Krok do tyłu, krok do przodu. Jego rytualny
taniec. I wzrok wbity w podstrunnicę.
Za nim stał skupiony Fred i przebierał palcami na swoim basie. Wygięty i zgarbiony,
poważny, jak zawsze. Robił to, co umiał najlepiej: prowadził z perkusją resztę zespołu.
Na końcu sceny, za bębnami siedział Wojtek i łomotał z gary. Miarowo, równo. Tylko co
jakiś czas jego ręce przelatywały nad tom-tomami i talerzami.
Ja stałem nieco z boku, przed wzmacniaczem, do którego podpiąłem swoją gitarę i
patrzyłem na to wszystko.

Czułem, jak mnie kopie niewidzialna siła. Nie było to nic wyimaginowanego tylko
powietrze, wydmuchiwane przez osiem kultowych głośników, wbudowanych w dwie
kolumny gitarowe.
Grałem. Każde uderzenie w struny czułem na plecach w postaci powietrznego kopniaka.
Grałem, czułem, a moja dusza ulatywała do nieba. Już byłem w niebie. Swoim własnym,
ze swoich marzeń. Prywatnym. Wymyślonym przez siebie samego. Za plecami legendarny
wzmacniacz Marshalla kopał mnie z siłą rozpędzonego samochodu. W dłoniach –
marzenie niejednego muzyka – stary Stratocaster a wokół – dźwięki, których chciałem
słuchać do końca świata. Czego chcieć więcej? To było spełnienie. To był raj. To było
lepsze niż sam na sam z kobietą.

Po tym koncercie nastąpiło ochłodzenie mariażu z muzyką. Kradzież gitary na dworcu w


Jarocinie i kobieta, która nie tolerowała moich marzeń, sprawiły, że odłożyłem na potem
ambicję o stworzeniu własnego muzycznego projektu. Dopiero po wielu latach pewna
pani, poznana przypadkowo na czacie pozwoliła mi na rozszerzenie horyzontów.
Dziwna to była znajomość. Wirtualna i wielowymiarowa. Jawiła mi się czasem jako
uduchowiona, ciepła kobieta, pragnąca założyć rodzinę i mieć dzieci, a innym razem jako
samotny, zdradzony i sponiewierany facet, który chce tylko doznać czegoś prawdziwego
przed śmiercią. Pisała o muzyce w taki sposób, że zacząłem hurtowo kupować płyty z
muzyką, o której pisała. Pokochałem jej słowa i tę muzykę.

Osobiście poznałem moją respondentkę w wyjątkowo okrutnych okolicznościach.


Umówiliśmy się u niej w domu.
Gdy tam przybyłem, dwóch zapijaczonych zbirów wynosiło z jej mieszkania szafę.
Zapytani o właścicielkę odparli: „Jakieś ścierwo leży nawalone na materacu. Może o to ci
chodzi gościu”.
Właśnie o to mi chodziło. Wyglądała na bardzo chorą i zniszczoną. Powiedziała, że nie
umie się wypróżnić przez narkotyki i alkohol. Zawiozłem ją do szpitala na ostry dyżur.
Zmarła po dwóch dniach. Zostawiła mi uwielbienie do grunge'u i nienawiść do żony Kurta
Cobaina, która po śmierci męża powiedziała: „Szkoda, że to nie Eddie”, mając na myśli
wokalistę Pearl Jam.
Najpierw doprowadziła do śmierci Kurta, a potem zabiła moją przewodniczkę po świecie
muzyki z Seattle. Jej kapela, „The Hole” to najbardziej znienawidzony przeze mnie twór
muzyczny.

Od tej pory zerwałem wszelkie bariery i rozpocząłem poszukiwania tego, co wprawia moje
mięśnie w ruch a serce – w palpitację. Nie interesowało mnie nic, co nie wyciska z oczu
łez i nie powoduje drżenia rąk.
Muzyka stała się dla mnie namiętnością w najczystszej, narkotycznej postaci.

A co to jest namiętność? To chyba taki stan, gdy nic innego się nie liczy.
Czy można to z czymkolwiek porównać?
Może do jazdy autostradą? Szybko. Bardzo szybko.
250 lub nawet 300 km/h!
I nagle...
Widzimy sunący wprost na nas pojazd.
W ułamku sekundy przypomina się wszystko. Całe życie.
Nic w takiej chwili nie jest ważne. Tylko my, zrośnięci ze swoim samochodem. Odczuwamy
każdy nerw, mięsień i wiadomo, że walczymy o wszystko. O przetrwanie.
Ja właśnie tak kocham muzykę. Wściekłą, głośną i niepozwalającą o niczym innym
myśleć.

Utonąć w muzyce, to moje marzenie.


Pławić się w niej aż do zachłyśnięcia, do utraty tchu. Czuć w trzewiach tę moc, która
dobiega z głośników i bez znieczulenia wyrywa wszystkie wnętrzności, pozostawiając tylko
ból w głowie i mroczki przed oczyma od koszmarnej ilości decybeli.
Gdy jestem z moją muzyką, czuję się tak, jakbym był sam na sam z ukochaną kobietą.
Tylko ona i ja. Nic więcej się nie liczy. Nic, poza nią nie ma sensu. Być w niej, pod nią, nad
nią i obok niej. Oto, czego chcę!

I widzieć, jak pięknieje pod wpływem moich zabiegów. Pocałunków, dotyku...


Nawet nie dotyku, bo dotyk się czuje, ale czegoś takiego, co jest prawie dotykiem.
Moje usta tuż przy jej skórze. Niemal dotykają, ale czuję tylko ostrożne łaskotanie.
Chcę słyszeć coraz głośniejszy, a potem poszarpany jej oddech, smakować słodko – słone
zmęczenie ciała i czuć na policzkach drżenie rozpalonych ud, gdy mój język buszuje w jej
kobiecości.

Perkusja wraz z basem wyznacza tempo poznawania ciał, odkrywania nowych miejsc, od
których dotyku ta, której pragnę, wygina się, niczym napięty łuk. Przeciągłe dźwięki gitary
oznajmiają mi, że ona czuje i akceptuje mnie a końcowe frazy to dreszcz rozkoszy i taka
chwila, kiedy nie ma „przedtem” ani „potem” tylko „teraz”. Kiedy nie ma „ja” lub „ty”, lecz
jesteśmy „my”.

I chciałbym, aby tak już zostało do końca świata.

Odpływają troski i ból. Jesteśmy gdzieś, gdzie nie dotarł nikt przed nami. Za każdym
razem czujemy, że tylko raz można to przeżyć i aż wierzyć się nie chce, że znów dane
nam było trafić tam, gdzie wszystko jest białe i różowe, gdzie wszystko ma smak słonej
skóry, zroszonej kropelkami potu a spierzchnięte usta zostały pozbawione kolejnej
warstwy naskórka od szalonych pocałunków.

Moja muzyka jest teraz ciepła i rozmarzona. Niby patrzy wokół, ale nie dociera do niej to,
co widzi. Jest jeszcze gdzieś w otchłani uniesień. Niemal na granicy życia i śmierci a tak
naprawdę w centrum istnienia.
Jedyne, na co ją w takiej chwili stać, to wtulić się w rozgrzany, nerwowo łapiący powietrze
zezwłok dogasających nerwów, który jeszcze przed chwilą chciał jej rzucić do stóp cały
świat i rąbka nieba uchylić a teraz leży obok, uśmiecha się takim prawdziwym, delikatnym
uśmiechem i dziękuje jej za wskazanie mu drogi do gwiazd.
Leon

– Wypierdalaj z mojego życia. Jutro idę do banku.


Wiedziałem, że Alicja nie żartuje. Miała przerażoną minę. Coś się z nią działo. Coś
umierało. Spadała w otchłań własnych domysłów, nie mogąc nigdzie znaleźć punktu
zaczepienia.

Stałem naprzeciw niej a ona, wiedząc, że na nią patrzę, wbiła wzrok w monitor firmowego
komputera.
– Nie masz, po co tu stać. Idź do swojego domeczku. Naciesz się nim, bo go stracisz
przez swoją głupotę.
Mniej więcej trzy sekundy zastanawiałem się, czy coś odpowiedzieć. Po tym czasie
odwróciłem się i wyszedłem.

Wszystko zaczęło się chyba tydzień wcześniej. Alicja wpadła do mnie niczym burza,
trzaskając drzwiami i po standardowej wymianie zdań na temat powitań i hałasu,
rozradowana rzekła:
– Spotkałam ziomka.
– Jakiego ziomka? – spytałem, kierując ku niej kroki.
– Z moich stron.
– Czyli skąd? – wziąłem ją pod rękę i pociągnąłem za sobą do kuchni.
– Z Janowa. Tam gdzie hodują słynne Araby. Jagger tam przyjeżdża.
– Nie Jagger tylko Charlie Watts, perkusista.
– Jagger. Chyba wiem, co mówię.
– Oczywiście. Ty zawsze wiesz lepiej.
– No co?
– Nie, nic. Tu masz herbatę. I co z tym ziomkiem?
– Dzięki. Całkiem fajny koleś. Ma na imię Leon.
– Hm... Tak jak ojciec dwóch moich gitar.
– Maras! Nudny jesteś z tymi swoimi gitarami.
– Być może. Czy to moja wina, że wszystko mi się kojarzy z gitarą? To lepiej z dupą?
– Dla ciebie chyba lepiej. Czy chcesz posłuchać o Leonie, czy nie?
– No, chcę. Gadaj.
– Napisał do mnie i zaczęliśmy gadać.
– Jak to napisał?
– No... Na serwerze randkowym.
– Do takiej bez zdjęcia? A czemu miałby do Ciebie napisać?
– No... Nie. To chyba ja go zagadnęłam. O te konie.
– To już jest bardziej prawdopodobne.
– Oj, tam! Czepiasz się. I wiesz... On jest wdowcem.
– To źle czy dobrze?
– Nie wiem. Chyba nadal go to męczy.
– I co? Czy to niedawno było? Stracił żonę i szuka pocieszenia w wirtualnym świecie?
– Dokładnie to nie wiem. Tak jakoś niejasno napisał. Chyba coś napisał, że jest wkurzony.
Tak. Już wiem. Ktoś się chyba naśmiewał z jego wdowieństwa w czasie, gdy ja do niego
napisałam.
– Jakaś kurew pewnie...
– No co ty!? Kobiety takie nie są.
– Oj są, Alka. Są.
– No tak. Masz rację. Baby są najgorsze. Jego żona popełniła samobójstwo.
– Czemu?
– Ktoś ją zaszczuł. Mohery. Coś takiego napisał.
– Ja pierdolę! Nawet do tego już doszło.

W ten, oto sposób poznałem wirtualnego Leona. Zbieg okoliczności sprawił, że miał takie
same inicjały, jak założyciel słynnej na cały świat firmy lutniczej – Leo Fender.
Następnego dnia – nowe sensacje.
– Marecki. Daj herbaty. Już wszystko wiem – zdyszana wyrzucała z siebie słowa,
łupnąwszy drzwiami.
– Na jaki temat? Siadaj. Nie dysz. Zaraz Ci zrobię.
– Leona, oczywiście. Wiesz, on jest szefem jakiejś firmy informatycznej.
– Ten z Janowa? – odwróciłem głowę od czajnika i spojrzałem badawczo na Alicję.
– Przecież mówię – odparła niecierpliwionym głosem.
– A coś o koniach wspominałaś.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – słychać było irytację w jej głosie – O koniach mówiłam,
bo Janów, to słynna na cały świat stadnina.
– Aha. No tak. Charlie Watts tam kupuje konie.
– Jagger, baranku!
– Oczywiście! Byłaś przy tym.
– Nie byłam, ale czytałam.
– Co czytałaś?
– No, że Jagger...
– Jagger? – wpadłem jej w słowo – Pewnie napisali, że Charlie Watts a on jest z Rolling
Stones. Ponieważ ty tylko Jaggera znasz więc jak Rolling Stones, to musi być on –
wyjaśniłem.
– Czy ty zawsze musisz być najmądrzejszy? – poziom adrenaliny nie pozwalał jej
spokojnie mówić.
– Uczę się od mistrzyni – odparłem zjadliwie.
– Złośliwa kanalia – spojrzała na mnie łobuzersko.
– Też cię kocham – uśmiechnąłem się do niej najpiękniej, jak potrafię.
– Ty siurku barani! – spłoniła się – Nie można w ten sposób kłamać kobiecie. Nawet w
żartach, bo uwierzy.
– No dobrze. Sorki. I co z tym Leonem? Co to za firma?
– Nie wiem. On pisze programy.
– Uhm. Tja... A ja jestem ksiądz. Widziałaś kiedyś dyrektora, który sam sobie kawę robi?
– Wiem, że ma ludzi od tego. Nie czepiaj się, czepiaczu.
– Sorki. I co ta firma robi?
– Matko! A co mnie to obchodzi! Daj mi mówić i nie pytaj! – krzyknęła.
– Alka! Opanuj się. Proszę cię, nie tym tonem. – podniosłem na nią głos.
– Przepraszam. Chciałam ci opowiedzieć o jego żonie, bo to bardzo smutna historia.
– Powiedziałaś, że mohery ją zaszczuły i popełniła samobójstwo.
– Nie popełniła. Sama tak wymyśliłam. Dziś mi napisał, jak to było.
...
– Na studiach miał przyjaciela. Ten przyjaciel był homo.
– A on też? – wpadłem jej w słowo.
– Nie. On nie. Zresztą, nie wiem.
– A jego żona?
– Nie przerywaj! – wycedziła przez zęby.
– Przepraszam – odburknąłem.
– No i on, z tym kolegą wszędzie łazili razem. Różni tacy krzyczeli za nimi „Pedały” a oni
się tym nie przejmowali. Nauczył go tego przyjaciel. Po studiach nadal się kumplowali.
Leon poznał dziewczynę, a przyjaciel – partnera. I nadal utrzymywali znajomość. Potem
Leon założył z kolegami firmę. Często pracował poza domem. Równie często przyjaciel
bywał u nich. Ktoś się dowiedział o preferencjach gości Leona i po wsi rozeszła się wieść,
że u niego w domu spotykają się pedały, lezby, pedofile, bandyci, złodzieje, mafia i
mordercy. Jak Leona nie było – jego żona odczuwała tę nienawiść sąsiadów na każdym
kroku. Gdy był – sprawa przygasała. W międzyczasie ich firmę wykupił potentat na rynku
informatycznym w Polsce. Okazało się, że nowy właściciel prowadzi politykę hiszpańskich
konkwistadorów, zmierzającą do wyciśnięcia wszystkiego, co się da, jak sok z cytryny.
Żona pomagała na odległość Leonowi w prowadzeniu firmy, bo on sam nie dawał sobie
rady. Postanowili więc zamienić się rolami. On w domu a żona – na stołek dyrektora.
Okazała się znakomitym szefem. Wyprowadziła firmę na prostą. Bardzo dużo pracowała.
Późno wracała. Kiedyś, późną nocą, gdy szła pieszo do domu, wpadł na nią pijany sąsiad
na rowerze i obydwoje upadli na ulicę wprost pod koła jadącej ciężarówki. Podobno nie
było co zbierać.
– Straszne – pokiwałem głową z dezaprobatą.

Przez kolejne dni Alicja przybiegała do mnie z coraz ciekawszymi informacjami na temat
nowego znajomego. Widać było, że jest coraz bardziej rozpromieniona. Miałem wrażenie,
że się zakochała. Opowiadała o kolekcji białych kruków muzycznych w postaci
winylowych, czarnych płyt, którą interesowali się znani dziennikarze z branży. Opowiadała
też o tym, że Leon pisze moim językiem i używa moich zwrotów. W końcu zaczęła mieć
podejrzenia, że to ja podszywam się pod Leona, by ją poderwać i rozkochać w sobie.

A niby, po co miałbym to robić, jeśli ona była tu, na wyciągnięcie ręki?


Fakt, że byliśmy sąsiadami, tylko ułatwiał kontakty. Często się widywaliśmy, Alicja wpadała
do mnie lub ja do niej. Praktycznie mogła wejść do mnie, powiedzieć, bym się nią nie
przejmował, zrobić sobie obiad i wykąpać się a ja nie byłbym zdziwiony. Komuś z zewnątrz
ta dziwna symbioza wydałaby się podejrzaną. Mężczyzna bez partnerki, samotna kobieta,
na dodatek piękna i piekielnie inteligentna. Dlaczego nie sypiają ze sobą? Dlaczego
czegoś razem nie zrobią?
Właśnie robią. Żyją sobie oddzielnie i starają się, każdy na swój sposób, wyleczyć z
chorób, które ich toczą.
Ponieważ jednak kołtuńska psychika bierze często górę nad logicznym myśleniem – Alicja
wymyśliła sobie, że jako pokręcony twór, nie potrafię normalnie odezwać się do kobiety.
Nie potrafię powiedzieć, że jest piękna, przytulić tylko po to, by zechciała za chwilę
namiętnie mnie pocałować.
Ja muszę, według niej wszystko robić po swojemu. Najchętniej nawlekałbym igłę nogami,
gotował ulubione potrawki warzywne na czytniku CD i tylko gitarę traktował, jak należy,
czyli grał na niej te swoje wściekłe kawałki.
A ja po prostu, w miarę rozwoju naszej znajomości, wcieliłem się w rolę jej opiekuna.
Martwiłem się, że zmoknie podczas deszczu, nieraz zerkałem przez swoje okno, czy na
trzecim piętrze, po drugiej stronie podwórka już pali się światło, jeśli gdzieś poszła
wieczorem. Gdy byłem u niej – odruchowo zaglądałem do lodówki i „obtańcowywałem” ją
za to, że ta świeci pustkami. „Ja żyję miłością Mareczku”, mawiała tym swoim miękkim
głosem. Może da się tak żyć, tylko najpierw trzeba tę miłość mieć. Ona zaś chwilowo jej
nie miała. Usilnie jej szukała i nie pozwalała sobie, by ją znaleźć.

Teraz spotkała w sieci tego Leona. Nie wiedziałem, kto zacz. Wiedziałem tylko, że darzy
go szczególną atencją. Opowiadała o nim i o innych „internetowych narzeczonych”.
Jednak, od kiedy zaczęła pisać z nim – inni poszli w kąt. W ciągu kilku dni do zera spadło
jej zainteresowanie innymi mężczyznami. W naszych codziennych rozmowach zabrakło
też miejsca na normalne pytania typu „Ja ci minął dzień?” lub „Co słychać?”.

To skłoniło mnie do przemyśleń. Doszedłem do wniosku, że ona coś do niego czuje. Tak
mnie ta myśl przeraziła, że zacząłem rozbierać temat na „czynniki pierwsze”. Przez te
przemyślenia wbiłem sobie do głowy, że jedyne, co ją powstrzymuje, to jej niepewność o
jego preferencje seksualne. Cieszyłaby się zapewne, gdyby okazała się zdeklarowanym
homoseksualistą, bo mogłaby, bez zahamowań kontynuować tę znajomość. Coś w jej
środku nie powstrzymywałoby jej przed wyrażaniem emocji w taki sposób, jak umiała i
chciałaby to robić.

A mówić i pisać umiała jak nikt inny.


Mogłaby się zakochać platonicznie w takim facecie, wiedząc od samego początku, że nic z
tego nie będzie.
Oczywiście, że, jak każda miłość, ta również będzie wyniszczająca. Jednak ta będzie
„bezpieczna”. Będzie to miłość nastoletniej fanki do swojego idola.
Nie mogłem na to pozwolić, by „moja” Alicja umierała na moich oczach, na moich rękach.
Dlatego postanowiłem wkroczyć do akcji. Nie mogłem jednak zabronić jej kontaktu z
Leonem. To musiało być działanie powolne i „pod przykryciem” – regularne szpiegostwo.
Jak pomyślałem – tak zrobiłem. Posiadałem uprawnienia administracyjne u lokalnego
dostawcy internetu do serwera zarządzającego adresowaniem. Administrator nie radził
sobie z niektórymi sprawami, więc kiedyś pomogłem mu bezinteresownie rozwiązać
pewien problem. Potem zgłaszał się do mnie regularnie aż wreszcie, zamiast ukrywać
przede mną hasło „roota” – stworzył mi konto administracyjne na głównym routerze i
serwerze zarządzającym adresami w sieci.
Jako zapłatę za moją pomoc otrzymałem czterokrotnie wyższą przepustowość prywatnego
łącza w dzień i nieograniczoną – nocą.

Mając taki arsenał do dyspozycji, nietrudno było wyśledzić, gdzie Alicja „biega” po
internecie i jakie stosuje hasła. Wystarczyło zdefiniować tzw. tunel pomiędzy routerem a
serwerem i zainstalować odpowiedni program podsłuchujący. Po dniu oczekiwania miałem
wszystkie adresy i nazwy jej kont oraz hasła do nich.
Czytałem więc sobie „leosiową” korespondencję, a potem, wieczorami weryfikowałem, ile
z tego Alicja mi przekaże.

Oczywiście, że nie informowała mnie o wszystkim. Wcale tego nie oczekiwałem. Szukałem
oznak jej emocji i znajdowałem je. Szukałem oznak lekkomyślności – znajdowałem.
Szukałem tego, czego nie chciałem znaleźć.Alicja, w niezrozumiały dla mnie sposób
ulegała wpływowi tego gościa. Odpowiadała coraz szybciej na jego wiadomości i pisała
coraz piękniejsze listy, odkrywając się na strzałę amora. W pewnym momencie padła
ofiarą własnego kłamstwa. Napisała, że posiada ogromny zbiór płyt. Zapytana kilkakrotnie
przez Leona – musiała w końcu przyznać, że to moje płyty, a nie jej. Dzięki perfekcyjnej
dokładności respondenta, Alicja została zmuszona do opisania naszych sąsiedzkich i
niezbyt normalnych kontaktów. Leon stwierdził, że ona jest we mnie zakochana, ale sama
przed sobą nie chce się do tego przyznać i rozpoczął swoją dziwną batalię. W każdym z
kolejnych listów w coraz lepszym świetle przedstawiał mnie, stawiając śmiałe, lecz nie
pozbawione sensu tezy wynikające z tego, co pisała Alicja. Wreszcie, widząc, że to nie
skutkuje, zaczął ją ganić za wszelkie gierki ze mną. Dowiedziała się, że wykorzystuje
mnie, nie zdając sobie z tego sprawy. Podkreślił, że zachowuje się niczym rozwydrzony
bachor. Poskutkowało to tym, że rozpłakała się pod wpływem tych słów a ja byłem tego
świadkiem.

Poszedłem do niej, by zwrócić jej kilka składanych krzeseł pożyczonych w czasie


niespodziewanej wizyty sporej bandy gości. Nie miałem ich gdzie posadzić, więc
pożyczyłem naprędce krzesła od Alicji, po czym schowałem do szafy. Przypomniałem
sobie o nich, dopiero gdy robiłem porządek z wszelkiej maści kabelkami i przewodami.
Schowałem je w duże pudła a krzesła przeszkadzały mi, by te pudełka zmieścić na dnie
szafy.
Wziąłem więc owe krzesła i poszedłem do niej. Otworzyła mi zapłakana. Zagadnięta o to
odparła, że uderzyła się w palec u nogi o kant łóżka. Wiem, jaki to ból więc tylko mogłem
współczuć i więcej o tym nie wspominać.

Przy okazji tej wizyty Alicja poprosiła mnie o zrobienie porządku ze szwankującym
dźwiękiem w jej komputerze. Ponieważ doraźne zabiegi nie pomogły, umówiliśmy się, że
ona wychodząc wieczorem, zostawi mi klucze a ja zajmę się jej komputerem w czasie
kilku godzin jej nieobecności.
Wieczorem, wychodząc na spotkanie z koleżankami w winiarni, Alicja zostawiła mi klucze.
Poszedłem na górę. Problem, który napotkałem, zabrał mi klika godzin, gdy więc
skończyłem, była już późna noc.

Postanowiłem sprawdzić, co słychać w „leosiowej” korespondencji. Znając adres wszystkie


dane niezbędne do dostępu do skrzynki Alicji – nie było trudne. W skrzynce znalazłem list
od Leona, w którym drobiazgowo „punktował” wszystkie dotychczasowe odpowiedzi Alicji
na swoje zarzuty. Cały list mimo pozornej „miękkości” języka tchnął chłodem o
temperaturze ciekłego azotu, był ascetycznie pozbawiony wcześniej spotykanych,
górnolotnych porównań i z matematyczną perfidią wykazywał najdrobniejsze nieścisłości w
sformułowaniach Alicji.

Tak mnie pochłonęła lektura i burza myśli, która rozpętała się w mojej głowie, że nie
słyszałem wejścia Alicji do domu. Usłyszałem jakieś odgłosy lejącego się płynu do
naczynia, a potem słowa jej powitania. Ocknąłem się z jakiegoś majakalnego snu
spowodowanego listem Leona. Zamknąłem pospiesznie przeglądarkę i odpowiedziałem
Alicji.

Następnego dnia, była to niedziela, Alicja poprosiła mnie, bym wieczorem zabrał ją z firmy.
Miała jakąś ważną pracę do wykonania.

Wieczorem pojechałem po nią. Wszedłem do biura. Przywitała mnie słowami:


– Leon opierdolił mnie „w rajtuzach”. Nawet nie umiałam tego maila przeczytać w całości.
Usiadła, otworzyła na ekranie komputera list i zaczęła czytać.
– Witaj... mmm... To było... mmm... w domu... mmm... – szukała miejsca, w którym
skończyła czytać.
– O tu! – rzekła i zamilkła. Czytała dla siebie, analizując, czy może mi o tym powiedzieć.

Patrzyłem na nią, jak z trudem przełyka słowa goryczy pod swoim adresem. Jej mina
robiła się coraz bardziej płaczliwa. Czułem, że zaraz zobaczę łzy na policzkach. Czytała
list, z którym ja zapoznałem się w nocy.

Nagle twarz jej zesztywniała. Zobaczyła coś, co ubodło ją tak mocno, że aż szczęka
zaczęła jej drżeć.
– To ty pisałeś – podniosła na mnie wzrok rozjuszonego byka.
– Po co? – zapytałem.
– Nie wiem. To ty napisałeś. Bawisz się moim kosztem, moimi uczuciami wiedząc, że teraz
nie mam siły się bronić po tym, co przeszłam.
– Nie mam powodu, by to robić. Mógłbym, ale to nie ja – odparłem spokojnie.
– To ty. Widziałam to zdanie na moim komputerze, gdy wczoraj wróciłam do domu. Nie
zauważyłeś, kiedy weszłam. Stanęłam za tobą i przeczytałam ostatnie zdanie tego listu.
Nie kłam więc.
– Po co miałbym to robić? – ponowiłem pytanie.
– Nie interesuje mnie to. Bawisz się moimi uczuciami, wbijasz nóż w moje serce, śmiejąc
mi się w twarz i jeszcze twierdzisz, że to nie ty. Wypierdalaj z mojego życia.
– Nie mam ci nic więcej do powiedzenia poza tym, że robisz sobie ze mnie jaja.
– Nie robię i tobie też nie pozwolę. Jeśli chcesz dowieść, że Leon, to nie ty – niech jutro
ten prawdziwy do mnie zadzwoni.
– Daj mi jakieś namiary na niego.
– Przecież znasz je, oszuście.
– Daj mi namiary. Adres e-mail, telefon, nick na serwerze randkowym... Cokolwiek.
– Dobrze. Jeśli nie zadzwoni, to wypierdalaj z mojego życia. Jutro idę do banku.

Kilka tygodni temu Alicja podżyrowała mi duży kredyt, który był mi potrzebny do wydania
płyty. Była jedyną osobą, którą mogłem o to poprosić bez dodatkowych zobowiązań. Mimo
że zastawiłem mieszkanie – bank zażądał żyranta. Jeśli Alicja pójdzie do banku – nie będę
miał, gdzie mieszkać.
– Nie masz, po co tu stać. Idź do swojego domeczku. Naciesz się nim, bo go stracisz
przez swoją głupotę.

Wyszedłem bez słowa i wsiadłem w samochód. Liczyłem na to, że Alicja ochłonie i nie
będę musiał szukać jakiegoś kolesia, o którym wiedziałem tyle, iż mieszka w Janowie
Podlaskim, 150 km od Warszawy.

Dostałem SMS-a z powiadomieniem o nowej wiadomości w skrzynce pocztowej.


Zatrzymałem samochód na pobliskiej stacji benzynowej i ściągnąłem wiadomość na
telefon. Były w niej adresy mój i Leona oraz obraźliwy tekst. Gdyby Alicja była facetem –
wróciłbym do niej, złapał za barki i huknął z całej siły łbem w nos, by chrupnęła chrząstka
nosowa i polała się wszystko brudząca krew.

Wsiadłem w samochód, pojechałem do całodobowej kafejki internetowej i szybko


napisałem wiadomość na podany przez Alicję adres.
Paliłem papierosa po wyjściu z i-cafe, gdy zadzwonił telefon.
– Cześć Marek. Tu Leon. Jeśli masz siłę, to przyjeżdżaj.
– Cześć Leon. Dzięki, że zadzwoniłeś. Będę w Janowie za dwie godziny. Zdzwonimy się.
– Dobra. Szukaj starej Toyoty Camry. Czekam na sygnał.
– Dzięki. Już jadę. Na razie.
– Cześć.

Po mniej więcej dwóch godzinach byłem w Janowie. Leon czekał na mnie przy stacji
benzynowej. Polecił, bym jechał za nim.
Kilka minut jechałem prowadzony przez niego. Zupełnie nie wiem, gdzie jechałem, mimo
że mam jakiś tam zmysł orientacji. W końcu jego samochód skręcił w otwartą bramę na
jedno z podwórek.
Zaparkował, pokazał mi, gdzie mam stanąć i z nieskrywanym podziwem powiedział, gdy
wysiadłem:
– Niezły jesteś. Tyle kilometrów dla kobiety przejechałeś?
– Nie. Dla siebie. Jeśli nie przyjechałbym – straciłbym wszystko, co mam.
– Hm... Mam nadzieję, że wszystko sobie wyjaśnimy. Teraz chodź do środka. Pogadamy.
Wprowadził mnie do domu, w którym był duży salon poprzetykany krokwiami
podpierającymi strop. Jeden z rogów stanowiła kuchnia utrzymana w stylu rustykalnym.
Ogólnie – cały dom był właśnie w takim stylu. Dużo drewnianych elementów, ciepłe kolory
na ścianach pokrytych gruboziarnistym tynkiem i siermiężne, wyglądające na zniszczone
deski na podłodze.
Wyszliśmy na taras, gdzie tyłem do wejścia siedziała przy stoliku jakaś kobieta. Wstała,
gdy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Leon powiedział do niej:
– Ewa, poznaj Marka. To mój znajomy z Warszawy. Dziś u nas przenocuje. Marek –
zwrócił się do mnie – poznaj Ewę.
Przywitałem się ze szczupłą kobietą o niemal białych włosach, która po chwili zniknęła w
domu i więcej się nie pokazała.

Leon, wskazując mi miejsce przy stole, zapytał:


– Czego się napijesz? Kawy, herbaty czy...
– Gorzały, Leon. Gorzały. Na poślizg – też gorzały. Ja tylko z pozoru tak spokojnie
wyglądam.
Po chwili Leon pojawił się z butelką zmarzniętej „Wyborowej”, w połowie pełnej w jednym
ręku i dwoma kieliszkami z grubego, zielonkawego szkła w drugim.
– Jakim cudem pozwalasz swojej babie walić się w rogi? – zapytał, nalewając wódkę do
kieliszków.
– To nie jest moja baba. Gdyby była moja – dostałaby zwyczajne lanie.
– No tak. Za takie coś, to już wolno, a nawet należy. Wypijmy. Tylko za co?
– Za nas. Baby to chuje.
– Masz rację, Marek. Święte słowa.
– To powiedziała moja była żona i za to dostała skrzynkę browaru od przygodnych żuli.
– Cha, cha cha... Nieźle.

Po pierwszym kieliszku rozmowa się rozkręciła. Gadaliśmy o wszystkim i niczym. Potem


„skręciliśmy” na temat randek, Alicji, Leona i mnie.
Opowiedziałem Leonowi o Alicji, o sobie, o relacjach nas łączących i o tym, dlaczego tu się
znalazłem. Okazało się, że mimo alkoholu, Leon ma piekielnie precyzyjny sposób
myślenia. Wyłapywał natychmiast wszelkie luki w tym, co mówiłem lub uznawałem za
nieistotne. Powtarzał często, że wszystko jest istotne.

Butelka dobiegała końca, więc poszliśmy do kuchni i w krótkim czasie na stole pojawiła się
wędlina, pieczywo dipy i druga flaszka. Pojawił się również notebook Leona.
Teraz Leon opowiadał. Opowiedział o sobie, swoim przyjacielu, śmierci żony i powodach
założenia konta na serwerze randkowym. Pokazał mi korespondencję z Alicją i omówiwszy
ją pobieżnie, stwierdził:
– Wiesz Marek, ona jest zwyczajną, egocentryczną suką. Nie zauważyła, gdy w piątek
napisałem jej maila, w którym nie wprost stwierdziłem, że zakochałem się w niej i
przestraszyłem tego uczucia. Tobie kazała mnie „wywołać do tablicy” mając w pamięci
moje kategoryczne stwierdzenie, że nie życzę sobie innych niż mailowe kontaktów. Ona
zwyczajnie nie liczy się z nikim. Moje krytyczne maile odebrała jako policzek. Ja mogę
jedynie jej kadzić, ale broń Boże, bym powiedział coś pejoratywnego pod jej adresem. To
zwykły wycierus, jakich wiele. Kłamie, wykorzystuje ludzi, być może coś ci ukradła a ty
nawet o tym nie wiesz. Kłamstwa się wyprze, bo powie, że wszystko jest ściemą więc
wolno jej kłamać. Nie przyzna się, że cię wykorzystuje, bo uważa, iż jej na to pozwoliłeś.
To samo będzie z kradzieżą. Powie ci prosto w oczy, że nie musiałeś pozwalać jej
wchodzić do twojego mieszkania, jak do siebie. Kopnij ją w dupę. Byle mocno. Ja
zadzwonię do niej rano i wymyślę coś, by odechciało jej się żyć.

Po takim „dictum” zapadła cisza. Jedliśmy w milczeniu.


– A jeśli ona sobie z tego wszystkiego nie zdaje sprawy? – zapytałem.
– To ma rozum 15-latki. Chcesz się szczylem zajmować? – Leon odpowiedział pytaniem
na pytanie.
– Dla każdego z nas najważniejszą osobą jesteśmy my sami. Ja nie jestem Miłosiernym
Samarytaninem i ty też nie. Alka dostała po dupie od poprzedniego partnera i teraz
próbuje się pozbierać. Rozumiem, że zabolał cię jej brak empatii, ale nie musisz zaraz do
niej strzelać.
– Napij się, bo od rzeczy gadasz. Zakochałeś się w niej i nie umiesz się do tego przyznać.
– Mówiłem ci o kredycie. Ja walczę o przetrwanie, a nie o nią. Teraz interesuje mnie tylko
wydanie płyty, a potem rozejrzę się za kimś, kto mi upierze zasrane gacie. To z zewnątrz
może tak wyglądać, że latam za nią, ale ja mam swoje życie i muszę utrzymać się na
powierzchni. Bez jej poręczenia jestem „ugotowany”.
– Teraz gadasz jak człowiek – Leon odpuścił atak – Tylko co proponujesz w sprawie Alki?
– A gdybyś się na nią tak profilaktycznie obraził... Wtedy ten ranny telefon będzie ostatnim
kontaktem ciebie z nią.
– Wtedy wybuduje mi pomnik i stanę się jej herosem. Ty będziesz zbierał baty przy każdej,
nadarzającej się okazji. Chcesz tego?
– A widzisz jakieś inne wyjście?
– Mogę ją tak zmieszać z błotem, że się nie podniesie.
– A jeśli trafi do „czubkowa” przez to?
– To odporna suka. Nawet nie wiesz, ile potrafi znieść.
– Wolę nie ryzykować. To do mnie będzie przyłazić i płakać mi w mankiet. Jeśli nawet
będzie mi miała za złe, że cię uśmierciłem mentalnie, to jestem w stanie to kontrolować.
Przyjdzie, pomarudzi i pójdzie, a jak nie będzie chciała – stanę się stanowczy.
– Wierzysz w tę swoją stanowczość? Przez tyle czasu mówisz jej, by nie trzaskała
drzwiami. Ona ma cię za nic. Traktuje twój dom i twoją własność jak swoje.
– Myślę, że dam sobie radę. W drzwiach jest takie urządzenie. Zamek się nazywa.
Zawsze mogę się nauczyć odruchu zamykania go, gdy wchodzę do domu.
– Marek. Twoja wola. Ja mam jej dosyć. Dokopała mi tak mocno, że jedyne, co mogę
zrobić, to oddać jej równie dotkliwie. Chodźmy już spać. Druga flaszka się kończy. Rano
ustalimy szczegóły.

Rano obudziłem Leona a on, jakby cały czas na to czekał, kazał mi usunąć z telefonu
historię wszystkich naszych rozmów. Zalogował się potem w serwisie randkowym,
wyświetlił formularz zmiany hasła i kazał mi wpisać tam coś, czego on nie zna. To samo
zrobił z kontem pocztowym, z którego pisał do Alicji.

Po ponad dwóch godzinach byłem w domu. Zadzwonił telefon.


– Cześć. Mówi Leon. I co? Widać numer?
– Cześć Leon. Moment! – odparłem i zerknąłem na wyświetlacz.
– Nie widać.
– Dobra. Dzwonię do niej. Na razie.
– Cześć.
Marek

Tak oto, dzięki Leonowi stałem się posiadaczem randkowego konta.

Tego dnia, gdy od niego wróciłem, nie myślałem o tym. Tryskałem adrenaliną a moje myśli
zajmowała sprawa kredytu i równowagi Alicji. Dopiero następnego dnia zalogowałem się
do serwisu i obejrzałem go dokładniej. Księga Gości Leona zapełniona wesołymi wpisami.
Wśród nich – sprośny wierszyk od Alicji.
– No ładnie. Ma dziewczyna dystans do siebie. To trzeba jej przyznać – pomyślałem.
Korespondencja w toku. Od i do różnych kobiet. Całe spektrum od dysleksji po poezję.
Na początek musiałem jednak uporać się z czymś innym. Z demonami przeszłości, które
mimo podzielenia się nimi z Krzychem – nadal nie dawały mi spokoju. Usiadłem więc i
napisałem to, co mi „leżało na wątrobie”, czyli o tym, dlaczego rozstałem się z „panią
mego serca” – ową „czarną suką”, jak ją nazwał Krzycho podczas rozmowy w knajpie, gdy
opowiedział mi pierwszy raz o Alicji.

Stał niczym wrośnięty w ziemię i patrzył, jak jego ukochana odchodzi, trzymając się
ramion dwóch mężczyzn. Szła między nimi swoim tanecznym krokiem, oddalając się
coraz bardziej. Mógł tylko obserwować jej cudowne pośladki, opięte najnowszą
spódniczką.

Jeszcze niedawno...

Jeszcze niedawno drapał niedogoloną brodą jedwabistą skórę tych pośladków,


pozostawiając czerwonawy ślad.

Jeszcze niedawno...

Jeszcze niedawno dopytywała się go usilnie, czy ta spódniczka mu się podoba.


Spódniczka – niczego sobie, ale ona w tej szmatce, to po prostu „zdrowa dupa”. Nie
powiedział jej tego. Może powinien? Może powinien złapać ją wtedy za włosy, by
sprawdziła ustami, jak bardzo mu się podoba? Powinien zrobić wiele rzeczy a przede
wszystkim – karczemną awanturę za kłamstwa. Oszukiwała albo jego, albo ich. Jego –
śpiąc z nim w jednym łóżku. Ich – mamiąc, że mają szansę lepiej poznać, czym jest
kwintesencja kobiecości.

Jeszcze niedawno...

Jeszcze niedawno kochała się z nim wściekle i kąpała wraz z jego nasieniem, pływającym
wśród piany.

A może to właśnie był początek końca? Dotychczas nie robiła takich numerów, by
zostawiać go niespełnionego, z „pełnym worem” w środku nocy. Jednak na to jest metoda.
Taka sama, jak na te cholerne tabletki, pobudzające gruczoły nasienne, które kupiła mu
jakiś czas temu. Po co je kupiła? By bardziej cierpiał? A może po to, by zająwszy się
„rękodziełem” nie zwracał uwagi na jej wyjścia i powroty?

Następnego dnia po ostatnim „sięgnięciu skrawka nieba” specjalnie się nie ogolił. Chciał
się przekonać, jak bardzo ona zwraca na niego uwagę. Miał wymówkę. Cały dzień
wściekał się na tłumoki po drugiej stronie telefonu, które nie potrafiły odpowiedzieć na
proste pytania. Wściekał się na swoją nadwrażliwość w sprawach bezpieczeństwa
informacji i na to, że nie ma się komu wyżalić, bo ona, co prawda nie wprost, ale zabroniła
mu kontaktów ze sobą w godzinach pracy.

Wściekał się też, że napisał taki pierdołowaty list do niej. Napisał go zamroczony jej
dotykiem, zapachem, widokiem jej nagiego ciała i całym jej jestestwem, którego tak mu
ostatnimi czasy skąpiła. Gdy zaczynał go pisać, w głowie kłębiło mu się milion myśli.
Niegdyś, gdy w takim stanie siadał do pisania, spod jego palców wypływało coś, co
czytało się jednym tchem, z wypiekami na twarzy. Tym razem wyszedł z tego lakoniczny
opis, stworzony przez kogoś, kto stał z boku i starał się zgłębić myśli faceta, który nie wie,
jak ma się zachować „po wszystkim”.

I znów się wściekał na siebie. Nie umiał sobie przypomnieć, co jej powiedział, gdy patrzył
na nią, zwiniętą niemal w kłębuszek i przeżywającą ostatnią chwilę uniesienia, którą
spowodował. Był tak zamroczony miłością do niej, że wydukał z siebie bezsensowne
zdanie o tym, iż mu się podoba lub coś w tym guście.

W tamtej chwili pomyślał, że nareszcie wróciła do niego i zostawi te tanie pochlebstwa i


umizgi. Mylił się. Teraz, być może widział ją ostatni raz w takim stanie: promienną, skrzącą
iskry z oczu, trzepoczącą zalotnie (nie do niego) długimi, niczym wachlarze rzęsami. I te
jej roztańczone piersi, którymi nigdy nie mógł się nacieszyć, bo bał się, że zrobi jej
krzywdę.

Nawet teraz, patrząc na ten kurewsko piękny tyłek, czuł, że mu ciasno w gaciach.

Cóż, wygląda na to, że trzeba żyć na pokaz. Bo cóż, poza zewnętrzem, a raczej
eleganckim ubraniem mają do zaoferowania te dwa gryzipióry? Jacuś, wieczny
maminsynek, za namową mamusi wdrapał się na wysoki stołek, z którego spadł z hukiem
w taką otchłań, że musi udawać osobę publiczną, bo nic poza tym nie ma do
zaoferowania. To ten sam Jacuś, który wiele lat wcześniej wykazał się wysoką kulturą
osobistą na koncercie grupy „Transit”. Ten drugi, chyba Andrzej (tak się podpisał na
swoich gryzmołach) był jeszcze lepszy. Chwalił się swoją „TFUrczością”, której jedynym
plusem było to, że nie było w niej zbyt wielu błędów ortograficznych. Prostacki pomysł na
jedno opowiadanie to trochę za mało, by brać się za pisarstwo. Takiej grafomanii nawet
HARLEQUIN by nie „łyknął”. Odesłaliby go do FANTASTYKI, twierdząc, że w jego
tekstach grawitacja działa w drugą stronę a poza tym nie ma jej komu zaoferować. Treści
erotyczne kwalifikują to, jako coś dla dorosłych, ale już trzeci akapit sugeruje, jak skończy
się całość, więc raczej dla dzieci. Może tani efekciarz, jak Robert Rodriguez by się tym
zainteresował. Jednak nikt poza nim.

„Jak będę chciała, to będę się z nimi bzykać. Być może z obydwoma na raz, ale ty się o
tym nie dowiesz. Na pewno nie ode mnie”. Tymi słowami przed chwilą się pożegnała.
Wiedział, że bywa nieprzewidywalna, ale nie w tych sprawach. Coś musiało się z nią stać,
jeśli nadal niemal czuł słodkawy zapach jej „intymnej śliny” wokół ust, a teraz...
Zawsze powtarzała, że nie umiałaby przeżyć zbliżenia z kimś, kogo nie darzy uczuciem.
Tak sobie to wbił do głowy, że nawet teraz nie wierzył w to, co usłyszał.
No dobrze. I co teraz? Ona wróci do domu nad ranem, z rozmazanym makijażem, w
pomiętym ubraniu i z wypiekami na twarzy. Biegiem przemknie do łazienki, by się umyć a
on będzie myślał, że zmywa z siebie zapach innego mężczyzny. Potem pobiegnie nago do
łóżka, owinie się szczelnie kołdrą i nakryje głowę poduszką, by nie słyszeć brzęku strun
znienawidzonej gitary.

Tak. Muzyka. Kolejny, niezrozumiały dla niego temat. Sama go zachęcała, by ponownie
wziął się za tworzenie muzyki, a potem odepchnęła z niesmakiem. Pisał nawet dla niej
piosenkę. Strasznie mozolnie mu to szło i nie mógł jej skończyć. Gdy już niemal się z tym
uporał i pracował nad melodyjną solówką, ona coś takiego z siebie wyrzuciła przy kolejnej
kłótni, że pierwsze kroki skierował do komputera i wyciął wszystkie pliki z wersjami
piosenki, po czym opróżnił kosz na pulpicie, by nie przyszło mu do głowy je odzyskać po
powrocie zdrowego rozsądku. Teraz jedyną rzeczą, którą może zrobić, to wynieść się na
koniec świata i nie liczyć na żadne „my”, bo „nas” już nie ma. Nawet ostatnio przesłane
przez nią, stare listy nie wyciągnęła ze względu na jakiś rachunek sumienia tylko pod
wpływem jednego z tych tłuków. Czyżby chciała się pochwalić swoimi umiejętnościami
literackimi? Jeśli tak, to przegięła względem siebie samej. Zawsze mu zarzucała, że przed
laty wyrywał panny na te same teksty. A teraz? Jeśli to zrobiła, to znaczy, że przeżywa to,
co on przeżył sześć lub osiem lat temu.

Wpatrując się w plecy osoby, której oddał wszystko, co miał, stwierdził, że zapłacił zbyt
wysoką cenę za swe mrzonki.

Czyżby na pewno zapłacił tylko za mrzonki?


Chyba było tego trochę więcej.
Zapłacił za poznanie niezgłębionego. Za coś, czego ona sama do końca nie rozumie.
Hm... Czyżby na pewno poznał? Może raczej starał się poznać. Bacznie obserwował.
Dużo myślał o tym, ale w końcu doszedł do wniosku, że tego nikt na świecie nie jest w
stanie pojąć. Czemu akurat jemu miałoby się to udać?
Tak. Kobiecość jest czymś niezbadanym.

Ona zaś jest kobiecością. Jeśli można kogoś pokazywać, jako wzór plątaniny
nieskończonych emocji, to właśnie ją. Obrazy i słowa często przedstawiają pewne
uzewnętrznienia najbardziej dosadnych atrybutów tego zjawiska, ale to jest dla
maluczkich. On, właśnie dzięki niej wiedział, że kobiecość, to nie jest bieganie po
sklepach, przesadne sapanie w łóżku, lub składanie ust w tak zwany „ciup”. Kobiecość to
krucha równowaga, stojąca na jednej nodze, usiłująca utrzymać w dłoniach wijące się,
skaczące, krzyczące, latające, biegające i rozpychające się tryliony uczuć.
Kobieta. Dla niego to słowo ewoluowało i ewoluuje nadal. Definicja słownikowa pomija
wszystko, o czym on myśli. To jedno słowo ma dla niego znaczenie mistyczne, magiczne.
Oznacza więcej niż wszechświat i mniej niż nic. Kobieta to życie. Życie to coś
nieodgadnionego. Nikt do dziś nie umie odpowiedzieć na pytanie „Czym jest życie?”
Od początków myśli ludzkiej poeci, malarze, muzycy i inni twórcy usiłowali pokazać
swoimi dziełami, kim lub czym jest i nie jest kobieta. W tym czasie byli też tacy, którzy
mieli własne zdanie w tej sprawie. Wielbili oni kobiety, bili, obsypywali bogactwami,
poniżali i gwałcili, wykorzystywali ponad ludzkie siły, traktowali jako równe sobie, gorsze
lub lepsze.

Wszyscy mieli rację. Wszyscy się mylili. Bez wyjątku.

Kobieta to poplątany układ nerwowy. Kobieta to emocje. Burza, wichry, nawałnice i sztorm
w jednym. Czasem przygasające, zmęczone.
Dyfundują te emocje między sobą, mieszają się, oddzielają i znowu stapiają w jedno. To
ciągły wir emocji. Czasem niemal laminarny.
Niemniej wystarczy pyłek, okruszek, drzazga, drobna turbulencja, by zmienić ten,
zdawałoby się uśpiony wulkan w walkę żywiołów na śmierć i życie. Ból, męka, śmierć i
zniszczenie to zaledwie zbliżenie się do sedna sprawy.
Wszystkie kataklizmy i wojny zamknięte w jednej parze chwilowo spokojnych oczu.
Wszystkie kobiety są właśnie takie.
Szacowna pani mecenas, na co dzień poważna, stonowana, elegancko i skromnie
ubrana, kuli się w łóżku w kłębuszek, gdy przypomni sobie widzianą na ulicy
„osiemnastkę” z przesadnym makijażem, mlaskającą podczas żucia gumy.

Zołzowata dyrektorka wielkiej firmy, pomiatająca pracownikami, wpada do domu, by


jednym haustem wychylić kieliszek koniaku, z powodu widzianej pary zakochanych, którzy
całowali się tak namiętnie, jakby uprawiali seks w publicznym miejscu.

Prostytutka, spluwająca spermą po zakończonym, marnie opłaconym „lodziku”, siada z


łzami w oczach na chwiejnym krzesełku w wynajętym pokoju, wspominając widok
uśmiechniętej matki z małym bobasem na ręku.

Kobiecość to taki stan, o którym wiadomo, że za chwilę nastąpi zmiana w najmniej


oczekiwanym kierunku. Tego nie da się zrozumieć, okiełznać, zmusić (nie można nakazać
komuś, by coś polubił) ani uciszyć. Jedyne, co można zrobić, to sprawić, by tym
wszystkim uczuciom „chciało się chcieć”. Dopiero wtedy będą mniej lub bardziej zgodnie
podążać w nakreślonym kierunku.

Wymaga to jednak wiele zachodu i jest wyczerpujące. Zwłaszcza gdy nic się w zamian nie
dostaje. A przecież wystarczyło tak niewiele. Ot, choćby raz na jakiś czas ukłon w stronę
jego pasji. Wtedy odżywał. Jednak ona wolała opowiadać o swoich i żądać, był nimi
równie zainteresowany, co swoimi. To prawda, że od czasu do czasu miewał „fazę” na to,
co ją pasjonowało. Niemniej, w takich chwilach wolał swoją zasmarkaną dumą przykryć
zainteresowanie jej słowami, tylko dlatego, że ona właśnie zbrukała jego świętości.
Gdy zaś widział, że ona przejawia jakiekolwiek zainteresowanie jego wewnętrznym
światem, był gotów jej nieba przychylić, więc tańczył wokół niej z radości, ale ona zdawała
się tego nie zauważać lub szybko nudziła się tym, co jej prezentował.

Takich chwil było coraz mniej, aż w końcu o nic nie pytała. Jedynie oczekiwała, że coś dla
niej zrobi, nie dając nic w zamian. Stwierdził więc, że nie ma dla kogo dbać o siebie, golić
się, strzyc czy nawet ubierać, skoro ona, i tak nie powie dobrego słowa na ten temat lub
znajdzie coś, by dokopać mu z innej strony.

Często ukradkiem ją obserwował. Niejednokrotnie, gdy spała. Tak bardzo wtedy chciał się
nachylić i pocałować w najpiękniejsze usta, jakie kiedykolwiek dotykał. Jednak zwyczajnie
nie chciał po raz kolejny zostać upokorzony jakimś lekceważącym lub opryskliwym
słowem.

Nazbierał już wystarczająco dużo razów. Nadal jednak miał nadzieję, że kiedyś ona się
zmieni i wyciągnie do niego rękę. Choćby tylko koniuszek palca.

Tak jednak się nie stało. Okazało się, że:


„Jesteś alkoholikiem, brudasem i nierobem!”

„O, wypraszam sobie!” Zagrało w nim, gdy to usłyszał. Alkoholikiem nigdy nie był i jak
widać – nie miał zamiaru. Brudas – no cóż. Przywykł do tego, że to kobieta dba o to, by
chodził w czystym ubraniu. Mył się regularnie, szczotkował zęby, ale papierosy sprawiały,
że jego ubranie przesiąknięte było nikotyną. Niemniej jednak nikotyna to nie brud!
Nierób? To fakt, że był leniwy. Aczkolwiek spiętrzenie spotkań w sprawie pracy, to nie
wynik tego, że kazała mu się wynosić tylko jego wytrwałość w kontaktach z head
hunterami, producentami i ciągłe poszukiwania. Sam nie rozumiał tej idiotycznej sytuacji,
że nie pracował.

Znów stanął mu przed oczyma jej obraz po ich ostatnim zbliżeniu. Znów się wściekał o ten
mydłkowaty list, który potem napisał. Ze złej strony ujął temat, który chciał w nim zawrzeć.
Wszystko skończyło się czymś wyimaginowanym, a przecież tak wcale nie było. Jej duszę
wyobraził sobie w myślach a widział przed sobą prawdziwą kobietę. Osobę odzianą w
najpiękniejsze z uczuć: szczęście. Było ciemno, więc nie widział rumieńców na jej twarzy,
ale czuł je niemal namacalnie. Widział za to smukłe nogi, których alabastrowa skóra
odbijała światło latarni za oknem. Podziwiał regularny zarys bioder i wąską talię,
pogłębioną skrętem ciała. Pożerał wzrokiem brodawki znużonych niedawnym wysiłkiem
piersi, które teraz, miarowo unoszone głębokim oddechem, zdawały się płynąć ku niemu
falami. Patrzył też na rozmyte ciemnością zarysy jej twarzy i zastanawiał się, co jest w niej
takiego, że przyciąga wzrok.

Jej twarz ma w sobie coś zwierzęcego, prawdziwego aż do bólu. Nie są to kocie oczy ani
nic w tym rodzaju, ale coś, co pozwala jej wyrażać grymasem całe mnóstwo
niewypowiedzianych słów. Jej twarz mówi prawdę.
Ta twarz ma w sobie coś latynoskiego. Charakter, gorącą krew, ale jej rysy są regularne,
kaukaskie. Jednak do lalki jej daleko. Ta twarz żyje, a ta żywotność i energia wprost z niej
tryska. Być może dlatego jest tak niepospolita.

W tamtej chwili ta twarz wyrażała błogość. Ciemne rzęsy ostro rysowały się na
zamkniętych oczach a on już wiedział, że jeśli nawet kiedyś przyjdzie taka chwila, w której
ona spojrzy w lustro na całą swoją figurę i stwierdzi „jestem piękniejsza od Angeliny Jolie”,
to i tak nie będzie równie piękna, subtelna i kanoniczna, jak wtedy.

A co byłoby, gdyby nagle odwróciła się, przybiegła do niego i zaczęła namiętnie całować?
Cóż, byłby to naprawdę trudny orzech do zgryzienia. Zasiała w nim ziarno niepewności,
podsycane przez nią samą na różne sposoby. Choćby były to naprawdę prozaiczne
odczucia, jak chociażby zmęczenie, on nie umiał NIE wymyślać sobie „tych prawdziwych”
powodów, dla których nie chciała się z nim kochać. Może to list od kolejnego wielbiciela
Może pamięć tego, co niedawno powiedział lub nie dopowiedział. Może durny gest lub
jego brak. Może...

Nie to było jednak najważniejsze. Najważniejsze było to, że bardzo wyraźnie, w jednym z
listów napisała to, czego NIE CHCIAŁ NIGDY przeczytać zaś czyny świadczące o tym, iż
jest inaczej były raczej błahe. Karmił się nimi niczym spragniony deszczem. Tyle wody się
z nieba leje, a do ust wpada ledwie kilka kropel. Z powodu zaschniętych ust ani jedna
kropla nie trafia do palącego ogniem gardła, bo wszystko wchłania spękany świszczącym
powietrzem język.

Gdyby teraz wróciła, musiałaby stać się tą, którą znał przed laty. Sprawiała wtedy, że świat
kręcił się dwa razy szybciej. Czy umiałaby taką znów być? On z pewnością wybaczyłby jej
to, co teraz czuje i zapomniał o całym bólu.

Nagle aż otworzył usta ze zdziwienia. Oto ona. Wyplątawszy się z ramion tamtych dwóch
oferm, zrobiła „w tył zwrot” i pędziła wprost a niego w tych swoich szczudłowatych
pantofelkach.

Śmiała się łobuzersko przy tym, w taki sposób, jakby chciała za chwilę zaciągnąć go w
ciemny kąt i bez pytania o zgodę, zrobić mu najpiękniejszego pod słońcem loda. Kiedyś
może ja było na to stać, ale dziś... Dziś podchodziła do niego z dystansem, bacząc, by go
czymś nie urazić, lecz on nadal był tym samym gościem, jak kiedyś.
Podbiegła do niego zdyszana i ledwo łapiąc oddech, zapytała z przekąsem:
– I jak się czujesz kochanie?
– Obij mnie kijem i puść głośnego bąka prosto w twarz. Na pewno poczuję się lepiej niż
teraz – odparł.
Parsknęła mu w twarz, niczym wściekła kotka, po czym ominęła i poszła samotnie w mrok
nocy, tanecznie kołysząc biodrami.

On, nadal nie mogąc ruszyć się z wrażenia, dziwił się, że pomimo tych wszystkich
upokorzeń, wciąż patrzy na nią z podziwem i uwielbieniem.

Na tym skończyłem pisanie i odetchnąłem z ulgą. Poczułem się wolny.


– Wiesz Marku – powiedziała cicho Alicja po przeczytaniu mojego tekstu – nie umiem
ocenić, kto z was dwojga przeżył większy dramat. Opowiem ci kiedyś całą historię
związaną ze śmiercią pewnej osoby. Teraz, po przeczytaniu twoich słów, nie chcę nawet w
myślach tego wspominać.
– Nie mów nic – odpowiedziałem – Posłuchaj tego, co chcę ci powiedzieć. To ja podjąłem
decyzję o rozstaniu. Po takim zdarzeniu nie umiałem jej zaufać. Jeśli stać ją było na to, by
poderwać dwóch facetów i umówić się z nimi tylko po to, by mi dokopać, to posunie się do
każdej niegodziwości w drodze do celu. W jednej chwili ulotniła się cała ufność w jej słowa,
w zapatrzenie we mnie i jej empatię. Skąd miałem mieć gwarancję, że ci dwaj byli
jedynymi? Skąd miałem wiedzieć, że mówiąc, iż siedzi po godzinach w pracy, nie spędza
tego czasu z innym mężczyzną? Czy informując mnie, że przez kilka godzin szukała dla
mnie odpowiednich butów w galerii handlowej, faktycznie tam była?
– Masz rację – odparła Alicja – Brak zaufania to kosmiczna pustka. Miliony kilometrów
bezdennej nicości. Brak punktu oparcia, nieważkość emocjonalna. Nawet śmierć nie jest
gorsza. Wtedy człowiek liczy na życie pozagrobowe. Na oczyszczenie, na wszechwiedzę.
Na spokój duszy – zawiesiła swoją wypowiedź.
– Kim miałem zatem być? – zapytałem nagle, podnosząc głos – Jak miałem komukolwiek
zaufać, jeśli ta najważniejsza, najlepsza, najpiękniejsza mnie zawiodła? Wiesz, chyba
raczej nie szukam plastra na swoją ranę – zmieniłem temat – Plaster można kupić. Za
pieniądze lub okrągłe słówka. Dziś wiem, że to żaden problem. To ona powiedziała kiedyś
do mnie: „Wystarczy, że wyjdziesz na ulicę i gwizdniesz. Zleci się minimum tuzin lasek,
gotowych dla ciebie na wszystko. Jeśli zdobyłeś mnie – zdobędziesz każdą.”
– Miała rację. Nawet nie musisz gwizdać – wtrąciła Alicja – Wystarczy, że strzelisz
palcami.
– A ja nie chcę! – odpowiedziałem z naciskiem – Nie chcę się odzywać do takich lasek.
Szukam wiatru w polu. Szukam gwiazdy na nieboskłonie. Szukam zorzy porannej i
refleksów świetlnych w morskich falach o zachodzie słońca. Chcę, by takie zjawiska mnie
nie interesowały z powodu zapatrzenia, zakochania, zauroczenia. Jeśli tak nie będzie – nic
nie ma sensu. Wiem, że mój wygląd nie robi wrażenia, ale słowa i zachowanie – owszem.
Wystarczy, że podsunę kobiecie krzesło, podam płaszcz lub stanę obok auta, czekając na
nią z kwiatem w dłoni, a potem otworzę przed nią drzwi, by wsiadła – zostanie to właściwie
odebrane. Potem, to już tylko kwestia mojej chęci lub niechęci. Coraz bardziej boję się
swoich zachowań wobec kobiet, bo jest to coraz silniej odbierane. Nawet przez
nieznajome osoby. Nie ma już mężczyzn, którzy zachowują się, jak ja.
– Nie ma – westchnęła do siebie Alicja.
– Przeraża mnie – kontynuowałem – że wystarczy tylko tyle, by zauroczyć kobietę. Dla
mnie nie jest to żaden wysiłek i nie chcę tego. Chcę się wspinać na wyżyny swoich
możliwości, by zdobyć kobietę.
– Urodziłeś się o sto lat za późno – wtrąciła.
– Po wielu latach dowiedziałem się – ciągnąłem dalej – że o tamtą walczyłem z pisarzem,
kompozytorem i aranżerem w jednej osobie, właścicielem kurierskich linii lotniczych,
wziętym prawnikiem, szarą eminencją z kręgów rządowych i paroma pomniejszymi. Z nich
wszystkich ona wybrała mieszkającego (wtedy, jeszcze) z żoną, niezbyt przystojnego
faceta, który nie mógł uwierzyć w siebie. Latała na obiady do Paryża, Londynu i
Kopenhagi, była obdarowywana drogimi prezentami, bywała na rautach w najwyższych
sferach i zrezygnowała z tego dla mnie. Teraz zabrakło jednego z filarów i wszystko legło
w gruzach. Tam, gdzie powinno być moje serce – jest strefa śmierci. Przeprowadzono
nieudany eksperyment z najstraszniejszą bronią. Tam teraz zgliszcza, porozrywane truchła
i jałowa ziemia. Wiatr śmieje się w twarz każdemu, kto tam zajrzy – westchnąłem głęboko.
– Zamiast grać – napisz książkę – powiedziała Alicja z uśmiechem. Natychmiast jednak
spoważniała – Przepraszam. Pięknie powiedziałeś o strasznych rzeczach. Teraz
rozumiem, czemu tak się względem mnie zachowujesz i nie robisz żadnych „podchodów”.
– Po prostu muszę swoje odchorować. Nie w głowie mi teraz angażowanie się po uszy w
coś nowego. Postanowiłem to napisać, by zobaczyć, czy mi pomoże. Pomogło. Lepiej się
czuję. Poza tym, kontakty z tobą są dla mnie czymś wyjątkowym. Ty jesteś wyjątkowa.
– Przesadzasz – Alicja spuściła oczy, zawstydziła się i uśmiechnęła do siebie – Ja jestem
zwyczajna baba. Plotkara, krzykaczka, baletnica i flirciara. Co we mnie takiego
wyjątkowego?
– Kobiecość – odparłem bez zastanowienia – Więcej jej w tobie niż w tamtej czarnej suce.
Nie wiem jak to możliwe.
– Przesadzasz – powtórzyła i spąsowiała.
– Uwierz mi na słowo. Wiem, co mówię – zakończyłem temat.
Westchnęła.
– Skąd tak dobrze znasz kobiety? – zapytała nagle.
– Spróbuję to jak najkrócej opowiedzieć, ale pozwól mi chwilę pomyśleć – odpowiedziałem
– Pozwól mi powiedzieć kilka słów wstępu. Wszystko zaczęło się od tego, że matka pytała
mnie często z politowaniem: „Ile będę musiała dopłacić, by którakolwiek cię wzięła?” To się
sprawdzało. Chłopaki z podwórka mieli dziewczyny, a ja nie. Chwalili się swoimi
podbojami, opowiadali o końcówkach imprez, gdy zostawali z pannami sam na sam a ja
mogłem najwyżej tę czy tamtą do kina zaprosić, na wystawę lub na spacer i na
pożegnanie dostać przyjacielskiego całusa. Dopiero pewna przypadkowa prywatka u
kolegi w połowie lat osiemdziesiątych sprawiła, że zobaczyłem światełko w tunelu.
Poznałem kogoś i zacząłem się z nią spotykać. Ot, zwyczajna dziewczyna, która miała
marzenia o miłości, rodzinie i domu. Niby nic nadzwyczajnego, ale, po prostu chciała.
Przyjmowała moje propozycje wyjścia to tu, to tam, przesiadywaliśmy razem i gadaliśmy.
Potem całowaliśmy się całymi godzinami a po trzech miesiącach – pierwszy raz w życiu
byłem z kobietą. Miałem wtedy ponad 21 lat.
– Dwadzieścia jeden lat?! – Alicja z impetem, krzywiąc się, wcisnęła pytanie między moje
słowa.
– Dwa miesiące później – ciągnąłem dalej – okazało się, że ona jest w ciąży. Majowe
psoty dały znać o sobie. Sześć tygodni później wzięliśmy ślub. Miesiąc po ślubie –
tragedia! Poronienie.
– Ja pierdolę! – krzyknęła Alicja i natychmiast zakryła dłonią usta – Przepraszam –
bąknęła niewyraźnie.
– Moja córka urodziła się dopiero kilka lat później – kontynuowałem opowieść,
zignorowawszy przekleństwo – Dziś jest piękną i mądrą nastolatką. Nie wyobrażam sobie,
by jej nie było. Sam związek okazał się niewypałem. Ona chciała być zwyczajną, typową,
ja – wręcz przeciwnie. Kryzys przyszedł tuż przed millenium. Poznałem
dwudziestokilkuletnią dziewczynę, piekielnie piękną i zdolną. Z racji sytuacji życiowej
musiała pracować jako sprzątaczka. No i stało się. Zdradziłem żonę. Potem już było coraz
łatwiej. Po latach koleżanka mnie podsumowała: prawie 40 kobiet. Średnio – jedna na
miesiąc.
– Hurtownik! – wtrąciła Alicja z przekąsem.
– Pamiętam taką noc latem 2003 roku – zignorowałem jej uwagę – Jakaś pani w moim
samochodzie dobierała się do moich spodni, rozpiąwszy mi pierwej koszulę. Złapałem ją
delikatnie za włosy, odciągnąłem na wysokość swojej twarzy i powiedziałem dwa słowa:
„Nie umiem”. Grzecznie pożegnałem się z nią, pocałowałem w dłoń i poczekałem, aż
zniknie za drzwiami swojego domu. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do innej, tylko
po to, by ją zobaczyć i zamienić kilka słów.
– Też mi alternatywa – Alicja wydęła wargi w geście dezaprobaty.
– Nic nie rozumiesz – niemal krzyknąłem – To była ona! Ta, o której marzyło wielu facetów.
Najpierw była dla mnie jedną z wielu, a potem... Nie tylko jedyną. Ona była pierwszą,
prawdziwą, szczeniacką miłością. Była zapatrzeniem. Żaba w piorun. Krowa na malowane
wrota. Szpak w tureckie pięć złotych. Otwarte usta, cielęcy wzrok, szczęka na podłodze.
„Jaw Dropping Woman”. Wyniosłem się z domu. Po pewnym czasie zamieszkaliśmy
razem. Nie potrafiłem jednak sprostać jej oczekiwaniom. Pracowałem, byłem z nią,
wszędzie chodziliśmy razem. Ona wciąż czegoś chciała. Chciała wychodzić z domu,
chwalić się mną (zakochała się we mnie po uszy) i wciąż się przytulać, całować i kochać
się w każdym, możliwym momencie. A ja byłem tym wszystkim zmęczony. Tą
natarczywością, chęcią przeniknięcia mnie na wskroś, zmiany mnie w takiego, jakiego ona
wyśniła sobie, bym był. Potem powiedziała, że byłem oschły. Wydzielałem jej całusy,
przytulanki i wszystko, co było jej potrzebne do tego, by nie widzieć nikogo poza mną.
– Czy obrazisz się, jeśli cię podsumuję jednym słowem – zapytała Alicja.
– Żadne słowo nie jest w stanie wyrazić mojej głupoty – odpowiedziałem wymijająco.
– Właśnie to chciałam powiedzieć – potwierdziła.
– Ech, Alka...
Mecenas

„A mecenas nadal śle trujące SMS-y.


Całuję czule.
Alicja”

Tak kończył się jeden z listów Alicji do Leona.


Kim był ów mecenas? Dlaczego zatruwał Alicji życie?

– Wiesz, Marol, gadałam z takim jednym. Jest ponoć wziętym adwokatem. Ma forsy, jak
lodu i „puka” panny na lewo i prawo – Alicja jakby ożywiła się na samo wspomnienie tej
rozmowy. Przestała w zamyśleniu obracać kubek z herbatą i napiła się jej nieco.
– Jak to, gadałaś? – zapytałem, wbijając wzrok w te wielkie, zielone oczy.
– W serwisie randkowym.
– Pisałaś, znaczy?
– Przecież nie tańczyłam! – odparła złośliwie, usiłując odeprzeć mój wzrokowy atak.
– Tja... Na rurce.
– Chciałbyś, zboczeńcu!
– Zboczeńcem byłbym, gdybym nie chciał, zdrowa dupo!
– Jak się do damy zwracasz!? Ale to tak fajnie brzmi.
– Nawijaj o tym mecenasie – usiłowałem wrócić do tematu.
– Dobrze. Wiesz, czym on jeździ?
– Pewnie jakąś Beemą, „siódemką”.
– „Ex dżejem”
– „Dżagiem”? Jeszcze powiedz, że w kolorze „Racing Green”. Na pewno ci uwierzę.
– Ja tam nie wiem, czy „Racing”. Taka butelkowa zieleń.
– Są dwie firmowe zielenie Jaguarów. Jest „Jaguar Green” i „Racing Green”.
– A wiesz, co mnie to...? Butelkowa zieleń, i już.
– Ignorantka!
– Zboczeniec!
– Zmień płytę, bo już ci brakuje epitetów, pedałko!
– Cha, cha, cha... No dobra. I wiesz, byłyśmy u niego z Karoliną.
– Tą z pracy?
– Tylko tę wariatkę stać na to, by zrobić taki numer.
– No tak. I co? Było coś „teges”?
– Maras, my jesteśmy porządne dziewczynki. Nie „pukamy” się z byle kim.
– To nie dziewczynki, ale damy. Damy, ale nie każdemu.
– Świnia!
– „Świnia to stworzenie boże. Świnią nie każdy być może. Świnia to plon gospodarczy...”
– Nie kończ. Znam.
– Zaraz, zaraz... Jak to? Tu gadałaś, znaczy, pisałaś z nim, i tak od razu cię zaprosił?
– No coś ty! Wiesz przecież, że ja nie z „tych”. Długo gadaliśmy.
– Ile? Godzinę?
– Ochujałeś?! Kilka tygodni mnie molestował i zaczepiał a ja go spuszczałam na drzewo.
– Uparte bydlątko. I cały czas te listy do siebie słaliście? Przecież tak można latami gadać.
– No nie. Na czacie potem gadaliśmy.
– Fakt. Nieco szybciej. A jak znalazłyście się u niego w domu?
– To w ogóle śmieszna historia. Mecenas „złapał” mnie pewnego wieczoru na czacie i żalił
mi się, że już ma dość tych wszystkich lasek, nie ma celu w życiu i tak dalej. Literki mu się
„tentegowały”, więc pisał prawdę, że aktualnie się upija. Usiłował mnie wziąć na litość,
bym przyjechała i „pocieszyła go” – ostatnie dwa słowa wypowiedziała dobitniej i
uśmiechnęła się złośliwie.
– Ale ty, jako ekspertka od takich zagrywek, od razu go „rozpakowałaś” – bardziej
stwierdziłem niż zapytałem.
– Maro. Czytasz w myślach mych – Alicja przestawiła szyk dla podkreślenia żartu – Ale w
rozmowie brzmiał normalnie.
– To dzwonił?
– No dzwonił. Najpierw podał mi numer telefonu. Tak, „na wsiakij, pożarnyj słuczaj”, ale
naprawdę po to, by spróbować w rozmowie przekonać mnie do przyjazdu. Zresztą z
telefonem też miałam ubaw. Napisał, że jego wielkie łóżko świeci pustką. Odpowiedziałam,
że na pewno nie ma takiego wielkiego, jak moje. Od słowa do słowa zapytałam, czy chce
zobaczyć. Podjarał się, jak szczerbaty do sucharów, bo pomyślał, że go do siebie
zaproszę a ja zrobiłam zdjęcie mojego łóżka telefonem i wysłałam mu MMS-a.
– Jesteś glista! Człowieka w potrzebie tak torturować. – powiedziałem z przekąsem.
– Jak ma problem, to niech zadzwoni do agencji. Nie będzie nawet musiał się
przemęczać, wysilając rozum, jak tu wyrwać laluchę.
– No i co? Zabulgotał się, gdy dostał tego MMS-a?
– Pewnie tak ale nie dał tego po sobie poznać. Wykorzystał za to tego MMS-a, by poznać
mój numer telefonu. Zwątpił w swoją przebiegłość na polu literackim i zadzwonił, sądząc,
że tembrem głosu i „okrągłymi słówkami” mnie oczaruje. „Nie ze mną te numery, Brunner”
– uśmiechnęła się przy tym złośliwie.
– Tobie nikt nie da rady, gadzino. A przynajmniej ma czym czarować przez telefon? Jaki
ma głos?
– Taki „radiowy”. Naprawdę ładnie brzmiący. Uśmiechałam się sama do siebie,
wyobrażając go sobie.
– To nie miał zdjęcia? – spytałem zdziwiony – Taki lowelas!
– No, nie miał. W rozmowie zmienił kontekst. Opowiadał, że nienawidzi być sam. Mówił
też, że znudziły mu się przygodne laski, których imion nad ranem się nie pamięta i takie
tam. Mówiąc krótko: smęcił i liczył na moje zrozumienie – Alicja uśmiechnęła się
pobłażliwie.
– A ty go tak zrozumiałaś, jak nikt inny.
– Oczywiście! – uśmiech zmienił się w zjadliwy.
– ...i w te pędy poleciałaś.
– Mało nóg nie połamałam! Biegłam aż do następnego dnia.
– To następnego dnia tam pojechałyście?
– Nie. Sama pojechałam.
– A mówiłaś, że z Karoliną.
– Oj, tam. Czepiasz się drobiazgów. Potem z nią byłyśmy.
– Nie bałaś się sama tam jechać?
– Bałam się. Pytałam go, jak może mnie zapraszać, wiedząc, że go nie znam. Mówiłam,
że przecież może być jakimś zboczeńcem, mordercą a on na to: „W dni parzyste nie
morduję”.
– Niezły zawodnik. I jak wypadło spotkanie?
– Niby zwyczajnie. Bardzo grzecznie. Jednak zaczął mnie indoktrynować.
– W jakim temacie?
– Trójkątów i miłości homoseksualnej.
– No tak. To dziś modne. Szczególnie w środowiskach artystycznych. W dobrym tonie jest
mieć przyjaciela z odmiennymi preferencjami.
– „Z lekką nutką dekadencji”.
– Uhm... I co takiego wkładał ci do głowy?
– Zachwycał się pięknem kobiecych ciał splecionych w uścisku, mówił, że tylko kobieta
może dać drugiej kobiecie prawdziwą rozkosz, bo facet nigdy nie pozna kobiecego ciała
tak dobrze.
– A co on taki altruista się zrobił? Wyprztykał się i teraz tylko oglądać może?
– No coś ty! On chciał trójkącik zrobić.
– No tak. Faktycznie.
– Tylko przez to gadanie ja wpadłam w jakiś dół – zamilkła. Patrzyła na mnie przez chwilę.
a potem opuściła głowę i głębiej westchnęła.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Maruś, czy ja jestem lezba?
– Nie sprawdzałem, nie widziałem. Nawet nie wiem, czy jesteś hetero.
– Złośliwiec!
– A skąd u ciebie takie pomysły?
– Sama nie wiem. Tak naprawdę, to jego, tego mecenasa argumenty były słabe. Sama się
tym wszystkim nakręciłam. Fascynuje mnie kobieta.
– Jakaś konkretna?
– I tak i nie. Jest w serwisie randkowym taka laska. Naprawdę piękna. Pisze piękne teksty.
– Do ciebie?
– Nie. Pisze bloga. Jej intelekt mnie fascynuje, a nie ciało. Która godzina?
– Moment – wyjąłem z kieszeni telefon i zerknąłem na wyświetlacz – dwudziesta druga
osiemnaście – odczytałem.
– Zasiedziałam się – wstała z impetem – mam stertę szmat do uprasowania.
– Szkoda, że już idziesz. Tak fajnie się gadało.
– Podrzucę ci nicka tej panny, bo teraz nie pamiętam – powiedziała, kierując kroki ku
drzwiom.
– Dobra. Tylko nie trzaskaj drzwiami! - rzuciłem za nią.
– Nie marudź!
ŁUP!

Kilka dni później.


ŁUP!
– Cześć Markoszczak. Jesteś? Jesteś, skoro drzwi otwarte. Wyłaź z nory. Przyszła twoja
ulubiona ulubienica. Zaraz jadę na kilkudniowe szkolenie i musiałam cię zobaczyć – Alicja
najpierw zajrzała do kuchni, a potem skierowała kroki ku schodom na antresolę.
– Jestem, jestem. Cześć moja ulubiona lezbo – przywitałem ją, schodząc po schodach.
– Świnia! Tak to jest, gdy się chłopu coś powie.
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że to aż tak cię ubodzie.
– Oj, dobra. Tylko nie mów tak więcej! Czytałeś?
– Co?
– No tego bloga, tłumoku!
– Tłumok nie czytał. Ja czytałem.
– No i co? Jak ci się podobał?
– Ty lepiej piszesz.
– Marol. Ty jesteś oczajdusza albo mi w głowie mieszasz.
– Nie mieszam. Ostatni tekst w blogu pokazywałaś mi u siebie.
– Masz zwidy czy coś piłeś? Ja nie mam jej tekstów.
– Nie wiem. Nie wnikam – podniosłem ręce do góry – widziałem go u ciebie. Mówiłaś, że
napisałaś go, gdy miałaś nastrój po wypoczynku.
– Hm... No tak. Przypominam coś sobie. Ale... Aha. Wysłałam go jej – Alicja utkwiła wzrok
w rogu sufitu.
– A ona go opublikowała, jako swój – dokończyłem – ta szmata nie wie, co to prawa
autorskie. Pewnie nawet nie zapytała.
– Ty, święty, jedyny sprawiedliwy! Tylko mi tu nie pajacuj z tą swoją wiedzą prawniczą. I
nie mów tak o niej – Alicja wyraźnie odczuła ból moich słów, krzycząc.
– Alka! Opanuj się. Bronię twojej tożsamości. Jeśli chcesz być popychlem – voila! Tylko
nie przychodź potem z płaczem, że cię ktoś wyruchał w same usta.
– Cham! – krzyknęła, z płaczem w głosie.
– Mietła! – odpysknąłem.
– Jak się odzywasz do kobiety? – zawarczała i spojrzała na mnie palącym wzrokiem.
– Jak mnie traktujesz? – nie pozostałem jej dłużny, odpowiednim spojrzeniem.
– Jak buraka – wycedziła przez zęby,
– Czy burak broniłby cię przed innymi? – złamałem impas.
– Nie – odpowiedziała znacznie ciszej i opuściła głowę. Widziałem, jak spływa po niej
adrenalina.
– Właśnie sama odpowiedziałaś sobie na wcześniejsze zarzuty. Nieświadomie oddajesz
obcym ludziom siebie, swoją twórczość, swoje ja.
– Świadomie jej to wysłałam – powiedziała po cichu, bez przekonania.
– Proszę cię, nie każ mi być wulgarnym.
– Powiedz, co masz powiedzieć i się nie hamuj. Proszę.
– Nie muszę. Oddajesz swoją intymną sferę obcym ludziom i niczego nie żądasz w
zamian. Oni to mogą sprzedać, zdeptać lub wykorzystać przeciwko tobie.
– A co cię to obchodzi!? To moja sprawa, czy chcę być cichodajką!
– Wiesz co? Już lepiej idź, bo się spóźnisz. I nie zapomnij pierdolnąć drzwiami na
pożegnanie.
ŁUP!

Przez kilka dni Alicja musiała dobrze się bawić. Wróciła rozpromieniona i nie wspominała o
kłótni. Ja też nie wspominałem.
„Co było, a nie jest...”
Potem był „Czas Leona” i mój wyjazd do Janowa. W tym czasie otrzymywałem od Alicji
zdawkowe informacje o zabiegach mecenasa, który usilnie starał się ją namówić na
„małego bzyka”. Dzwonił, wysyłał SMS-y, uważając, że jest wesoły i czarujący. Ona
tymczasem śmiała się w kułak z jego „dyplomatycznych” zagrywek i prób namówienia ją
na coś więcej niż wspólna kawa lub coś około tego.
Panny

No i się rozszalałem. Wróciły dawne czasy, gdy wyrywałem hurtowo panny „na zakładkę”,
czyli nudząc się jedną, miałem już w zanadrzu kilka innych znajomości, by spośród nich
wybrać kolejną lub kolejne.

Najpierw na horyzoncie pojawiła się czarna, szczupła kocica, która gotowa była robić
wszystko, o co poprosiłem, choćby to była najbardziej niedorzeczna, wstydliwa lub
niebezpieczna rzecz. Powtarzała „Uważaj, czego sobie życzysz! Spełni się”.
Umiała naprawdę fajne sztuki robić. Dla przykładu: przed zrobieniem loda, brała w usta łyk
zimnej wody. Fajne uczucie.

Poza tym, nigdy wcześniej prawdziwie nie szczytowała. Zdawało jej się, że wie, co to
orgazm. Gdy któregoś popołudnia, w przydrożnym hoteliku uleciała pod sufit za sprawą
mojego języka, kilka godzin później, żegnana stwierdziła, że jeszcze jej się nogi trzęsą i
nie może dojść do siebie.

Jeździliśmy dwa lub trzy razy w tygodniu bez celu samochodem po podwarszawskich
drogach, zatrzymywaliśmy się w przydrożnych krzakach, wskakiwaliśmy na tylne
siedzenie i albo moja głowa lądowała pod jej spódnicą, albo ona usiłowała zjeść mnie,
rozpoczynając od genitaliów.

Jakiegoś jesiennego dnia siedzieliśmy w knajpie i gadaliśmy o niczym.


Ona zapytała:
– Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że dałeś mi gwiazdkę z nieba?
– W tym hoteliku?
– Tak.
– Pamiętam.
– To teraz ja mam dla ciebie taką gwiazdkę.
– To znaczy... Wejdziesz pod stół?
– Nie. Nie lody. Moja gwiazdka jest tu – dotknęła jednego z wiecznie sterczących sutków.
Wtedy nie bardzo się tym przejąłem. Dopiero w nocy dotarło do mnie, że ta wariatka się
zakochała.

Dziwnie się potem zachowywała. A to mówiła, że nie chce się całować, bo ma opryszczkę,
a to wmawiała mi, że jej się wydłużyły „dni kobiece”. Ogólnie rzecz biorąc – unikała
fizycznego kontaktu ze mną.
Potem nagle zniknęła.

Przeraziłem się, że coś jej się stało. Była nieobliczalna. Rozpocząłem poszukiwania i
stwierdziłem, że zmieniła numer telefonu, zwolniła się z pracy i metodycznie zatarła za
sobą wszystkie ślady, które znałem. Nie przewidziała jednak, że gotów jestem iść do jej
ciotki, od której kiedyś ją zabrałem i zapytać o kontakty do jej koleżanek.
Zadzwoniłem do takiej, o której wciąż opowiadała, że to najlepsza przyjaciółka. Rozmowa
była krótka. Poprosiłem ją o spotkanie, by porozmawiać o tamtej.
Przyszła z koleżanką. Chyba w charakterze obstawy, bo koleżanka była wyższa i cięższa
ode mnie. Zastanowiło mnie przez chwilę, co tamto babsko naopowiadało na mój temat,
że nagle trzeba się mnie bać.

Nie wniknąłem w to. Bardziej interesowało mnie, co się z nią dzieje.


Na spotkaniu usłyszałem: „Ona jest po uszy zakochana i nie chce cię znać”. Tak tandetnej
ściemy nie słyszałem od czasów przedszkola.
Podczas rozmowy niepostrzeżenie wyciągnąłem informację, gdzie „Po uszy zakochana”
bywa.

Spotkałem kotkę po kilku dniach. Bez słowa sprzeciwu przyjęła propozycję rozmowy.
Powiedziała mi, że przypadkiem „puknęła się” z jednym panem, bo on, przypadkiem
zobaczył jej wypiętą pupę. Kolejna ściema.
Następnego dnia zobaczyłem ich razem i sprawa okazała się jasna. Pani stwierdziła, że
nie może mnie mieć na własność, więc wzięła sobie takiego pana, którego mogła nie tylko
mieć, ale i obrabiać według swojego widzimisię. Kazała gościowi ogolić głowę na łyso i
zapuścić taką bródkę, jaką ja nosiłem. Ubrała go też tak, jak ja chodziłem ubrany.

Spotkałem się z nią jeszcze raz, posadziłem w kawiarni i powiedziałem:


– Gdybym ci kazał w tej chwili wejść pod stół i zrobić loda – bez słowa zrobiłabyś to.
Prawda?
– Tak – odrzekła cichutko – Proszę cię, nie rób tego.
Bez słowa wstałem, podszedłem do niej, wziąłem za rękę i złożyłem na niej pocałunek.
– Dziękuję – powiedziałem – Potwierdziłaś moje przypuszczenia.
To było nasze ostatnie spotkanie. Wiem, że zapamięta mnie na zawsze i każdego będzie
do mnie przyrównywać.

Po czarnej kotce schedę przejęła pani Didżej. Miała największe piersi, jakich dotykałem.
Była też chorobliwie zazdrosna. Mawiała o sobie: „Mam bardzo rozwinięte poczucie
własności”.

W łóżku była niezmordowana. Wykańczała mnie fizycznie. Jednak nie zrażało ją to, że po
drugim razie musiałem zrobić przerwę. Wiedziała, co zrobić, by znów móc się wściekać.
Jednak jej chorobliwa zazdrość sprawiła, że zacząłem się jej bać.
Nieświadomy tego, co Didżejka potrafi, zacząłem niewinnie flirtować z jej koleżanką z
firmy. Tamta, rozradowana o wszystkim opowiedziała „cycatej”. Ta wpadła w szał.
Zadzwoniła do mnie i urządziła dantejską scenę zazdrości. Tysiąc razy ze mną zrywała,
żądała przyrzeczeń, przeprosin, a gdyby jej to przyszło do głowy – kwiatów i pierścionka z
brylantem.

Źle zrobiłem, że nie zakończyłem wtedy tej znajomości. Uniknąłbym dalszych scen.
Didżej stała się podejrzliwa. Niby żartowała, że „pukam” kogoś na boku a w rzeczywistości
bacznie mnie obserwowała i wzrokiem zabijała każdą kobietę, na którą spojrzałem lub o
której wspomniałem, choćby to była Matka Teresa z Kalkuty.
Didżej wciąż się odchudzała. Stosowała nie tylko diety, ale i środki farmakologiczne. Dało
to paskudny efekt, bo tak się osłabiła, że wylądowała w szpitalu. Odwiedziłem ją tam z jej
nową koleżanką. W czasie szpitalnej wizyty nie pozwoliłem pani D zbyt długo trzymać się
za rękę i nieruchomo przytulać się do niej, bo nie potrafię zbyt długo wytrzymać w
bezruchu.

Miałem już na tyle dość różnych, drobnych jej kopniaków i docinków, że chciałem
zakończyć tę znajomość. Jednak szpital i prośba jej koleżanki bym Didżej odwiedził,
sprawiły, że się zjawiłem. Po wizycie odwiozłem koleżankę do domu. Po drodze
rozmawialiśmy o prezentach dla młodych kobietek z uwagi na to, że kupiłem córce
pierwsze, prawie „dorosłe” kosmetyki. Pokazałem jej prezent, który tego wieczoru miałem
zamiar wręczyć córce. Był to komplet kosmetyków do kąpieli i po kąpieli.

Następnego dnia – telefon a w słuchawce rozwścieczony głos krzyczy do mnie: „To ja tu,
kurwa umieram a ty mi moją najlepszą psiapsiółkę pod nosem dymasz? I jeszcze jej, chuju
prezenty dajesz”.

Wylogowałem się szybko i dosadnie. Jednak musiałem jeszcze kilkakrotnie wysłuchać


przez telefon jej ukochanej piosenki: „Easy” w wykonaniu Faith No More.

Podczas walk z Didżej pojawiła się „Blondynka Z Daleka”. Mieszkała w bliżej


nieokreślonym miejscu, pisała piękne listy i służyła raczej rozwojowi umiejętności
pisarskich niż kontaktom fizycznym.

Zjawiła się w Warszawie z powodów zawodowych. Brała udział w konferencji. Spotkaliśmy


się wieczorem na kawie. Blondynka okazała się filigranową osóbką, o doskonałym
poczuciu humoru. Muszę przyznać, że propozycją spotkania mnie zaskoczyła a swoim
dowcipem i elokwencją – onieśmieliła.

Po spotkaniu odwiozłem ją do hotelu, w którym miała przenocować. Przed głównym


wejściem pocałowałem ją w dłoń, pożegnałem i czekałem, aż się oddali. Ona jednak,
odczekawszy w milczeniu stosowną chwilę, powiedziała: „Czego się boisz? Pocałuj!”
Chciałem złożyć delikatnego całusa na jej policzku. Ona jednak odwróciła głowę i trafiłem
na usta. Myślałem, że to już koniec atrakcji. Byłem w błędzie. Blondi odwróciła się i ruszyła
w kierunku wejścia. Czekałem aż zniknie w głębi. W pewnym momencie obejrzała się,
zatrzymała, podbiegła z powrotem do mnie i wepchnęła mi język w usta tak głęboko, że aż
zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Ona uznała, że trafiła na czterdziestoletniego prawiczka
i rozradowana, niemal podskakując, zniknęła za drzwiami.

Od tej pory, moje listy do niej stały się chłodniejsze. Blondynka, jak zwykle – pięknie pisała
o swoim życiu, wieloletniej pracy na obczyźnie i mnóstwie innych spraw. Chyba nie
zwróciła uwagi na zmianę barwy moich listów.

Pewnego dnia wpadła na pomysł wspólnej wycieczki do Szwecji. Promem. Zgodziłem się.
Wycieczka miała trwać dwie noce na morzu i jeden dzień.

Spotkaliśmy się w Gdyni na kilka godzin przed wypłynięciem. Blondynka była inna niż na
poprzednim spotkaniu. Stonowana, cichsza i subtelniejsza. Zastanawiałem się, czy mam
ją postrzegać jako ostrożną i nienarzucającą się, czy też jako tę z pożegnania.
Zjedliśmy późny obiad w restauracji, pospacerowaliśmy i wsiedliśmy na prom. Wszystko
wskazywało na to, że nocą nic się nie wydarzy.

Po zaimplementowaniu się w dwuosobowej kabinie wielkości paczki papierosów z


piętrowym łóżkiem i obejrzeniu przylegającej, ultrascalonej łazienki, poszliśmy zwiedzić
prom. Był to ruchomy świat, wielkości małego osiedla, gotów pomieścić całe miasteczko z
dobytkiem. Wszystko było i małe i duże zarazem. Taka pływająca Japonia.

Ponieważ zrobiło się późno – skierowaliśmy się do naszej kabiny. Tam się po kolei
umyliśmy i każde zajęło swoje łóżko. Ona na dole a ja – na górze. Przez chwilę
rozmawialiśmy o tym, co zobaczyliśmy podczas zwiedzania, po czym usłyszałem:
– Zejdziesz tu do mnie, czy ja mam wejść na górę?
Zeskoczyłem z łóżka i przykucnąłem. Ona odchyliła kołdrę, pod którą szybko się
wsunąłem.
Zaczęła się szamotanina, która zmieniła się w płynący potok gestów, głośniejszych
oddechów, dotyków i uścisków.
W pewnym momencie znieruchomiałem i powiedziałem:
– Nie mam gumki.
– Gapa – usłyszałem w odpowiedzi – Trzeba będzie popracować ustami.
Czasem wystarczy chcieć. Rekwizyty są zbędne.

Następnego dnia zwiedzaliśmy Karlskronę, miasteczko rodem z filmu, nieużywane.


Zwykle, na ulicach polskich miast są jakieś śmieci, choćby drobne. Tam nie było nic. Nie
było nawet śladu piasku przy krawężnikach, odgradzających jezdnie od chodników.
Trawniki wyglądały, jakby wyprodukowała je maszyna a elewacje domów odnowiono
ostatniej nocy. Asfalt na jezdni niemal krzyczał „po mnie się jeździ wyłącznie w białych
oponach”.

Po kilku godzinach w tak idealnym porządku myślałem, że nic już nie jest w stanie mnie
zaskoczyć. A jednak...

Na rynku był targ. Lokalni rolnicy sprzedawali swoje plony. Zazdrośnie oglądałem pięknie
prezentujące się owoce i warzywa. W pewnym momencie moją uwagę przykuł zielony
samochód. To było VOLVO z zamierzchłych czasów, gdy w telewizji prezentowany był
serial „Święty” z Rogerem Moorem w roli głównej. Samochód był w takim stanie, jakby
przed chwilą wyjechał z salonu. Lakier nie nosił śladów żadnych zadrapań, a wszystkie
chromowane elementy błyszczały, niczym kryształowe lustra.
Zagadnąłem po angielsku sprzedawcę jabłek, starszego jegomościa, który wydał mi się
jego właścicielem:
– Czy to pański samochód?
– Tak. Mój – właściciel auta odparł nienaganną angielszczyzną.
– Co pan robi, że ten samochód wygląda, jakby nigdy nie był używany?
– Dbam o niego. Mam dużo czasu, więc jest to moje hobby.
– Dziękuję.
Zwróciłem się do mojej towarzyszki podróży:
– Jeśli tak wygląda auto hodowcy jabłek, to jego plony muszą być naprawdę smaczne.
Lubisz jabłka?
– Lubię – odparła.
Kupiliśmy kilka sztuk. Zaraz potem zanurzyłem zęby w jednym z nich. Smakowało jak
gwiazdkowy prezent, wręczony osobiście przez Świętego Mikołaja.
Cały dzień upłynął mi na niemych zachwytach nad czystością. Nawet klimat był czysty. Z
początku chodziłem w kurtce, którą potem zdjąłem, mimo ujemnej temperatury.
Wieczorem wróciłem na prom, dzierżąc pod pachą kurtkę i sweter, ubrany jedynie w
czarną, bawełnianą podkoszulkę.

Gdy wypłynęliśmy w rejs powrotny, zerwał się sztorm. Ponieważ ani ja, ani moja
towarzyszka nie odczuwaliśmy sensacji żołądkowych, jedynym problemem była dla nas
konieczność wolniejszego chodu po pokładzie. Zauważyliśmy, że z publicznych miejsc
zniknęły torebki chorobowe.

Mimo że wokół szalał sztorm, sala balowa była pełna gości. Każdy pił jakiś alkohol,
niektórzy usiłowali tańczyć. My też spróbowaliśmy. Było to coś na kształt balansowania na
chybotliwym moście. Jednak zauważyłem, że sprawiłem tym wyjątkową radość mojej
znajomej.

W pokoju powtórzyła się historia z gumką, bo zapomniałem zaopatrzyć się w nią.


Rozstanie na dworcu w Gdyni było ciche i smutne. Nie wiem, co się jej stało.
Po powrocie uznałem, że to bardzo dziwna znajomość.
Przestałem pisać. Ona też się więcej nie odezwała.
Potem pojawiły się inne panie. Jedną z nich zaraziłem oglądaniem się za każdym,
przejeżdżającym Jaguarem. Inna znów miała poważny problem, bo skróciła sobie włosy.
Najpierw miała sięgające za pupę. Potem skróciła na tyle, że zakrywały całe plecy i nie
umiała się do tego przyzwyczaić.

Inna znowu zniszczyła kosztowne słuchawki przeze mnie.


Mam taki krążek grupy FANTOMAS, zawierający covery znanych tematów filmowych.
Nazywa się „Director's Cut”. Pierwszy numer na płycie to przerobiona kołysanka
Krzysztofa Komedy z filmu „Dziecko Rosemary”. Dałem tej pani kopię tej płyty.
Pamiętam SMS-a, którego mi przysłała. „Ty bandyto! Rozjebałam najlepsze słuchawki,
jakie miałam”.

Płyta rozpoczyna się cicho, melodyjnie i sennie. Słychać otulającą kompozycję jazzowego
geniusza. W pewnym momencie chłopaki, bez ostrzeżenia włączają swoją potworną
maszynerię i mielą słuchacza w żarnach hałaśliwego młyna, pełnego przesterowanych
gitar i jazgotu Mike'a Pattona.
Pani włączyła sobie płytę, założyła studyjne słuchawki, rozmarzyła się przy płynących,
początkowych dźwiękach, a gdy FANTOMAS pokazał, na co go stać – zerwała słuchawki
z uszu i cisnęła nimi o ścianę.
Tak bywa z FANTOMAS-em. Kocha się go albo nienawidzi szczerą, niczym
nieskrępowaną nienawiścią.
Alicja

– Wiesz Mareczku, to wszystko wydaje mi się koszmarną bajką – Alicja włożyła koniec
długiej, giętkiej rurki do ust i pociągnęła z niej łyk wina.
Drugi koniec rurki był zanurzony w butelce, stojącej w stojaku, przy kanapie. Ja siedziałem
w rogu kanapy. Alicja leżała na niej na wznak, oparłszy głowę na moich kolanach. Była
druga w nocy. Wróciła z bliżej nieokreślonej, drętwej imprezy. Swoim zwyczajem, zajrzała
do mnie a ja, z braku lepszych zajęć – otworzyłem butelkę wina.
W milczeniu popijałem piwo. Wiedziałem, że pytaniami nie przyspieszę tego, co chciała
powiedzieć.
– Miałam kiedyś kochanka, przyjaciela... Najpierw kochanka, potem przyjaciela. Dziwne,
prawda? Jak bajka. On nie żyje już. Dlatego bajka jest koszmarna.
Zapadło milczenie.
– Czemu nic nie mówisz? Słuchasz mnie? – zapytała z delikatną pretensją w głosie.
– Słucham. Pozwalam ci mówić. Przecież zawsze słucham – odparłem.
– Fakt. Myślałam... Nieważne. On umarł. Wiedziałam, że umrze.
– No i... – zagaiłem.
– Nie przerywaj! – podniosła głos.
Westchnąłem głębiej i cicho przeprosiłem.
– Miał na imię Darek. Zobaczyłam go pierwszy raz na nudnym szkoleniu w firmie. Coś o
badaniu zagrożeń bezpieczeństwa żywności. Jak to robić, et cetera. Nudne jak flaki z
olejem, ale konieczne. Wtedy przystępowaliśmy do Unii Europejskiej. Wszyscy udawali, że
słuchają w skupieniu. Siedzieli jak trusie. Tylko ja siedziałam tuż przed nim, wierciłam się,
jakbym miała owsiki i ziewałam – uśmiechnęła się znacząco – On za to miotał się przed
rzutnikiem, pokazywał jakieś schematy na ścianie i widać było, że tym żyje. Przede mną
leżały kartki. Przyniosłam je, by notować. Zamiast rysować te schematy – malowałam
kwiatki, kółka i wszystko, co mi przyszło do głowy. Na początku myślał, że notuję, ale
potem zorientował się, co robię. W pewnym momencie nie wytrzymał, przerwał, zapalił
górne oświetlenie i powiedział, że mogę wyjść, jeśli się tu nudzę. Spytałam, czemu tak
uważa. Odpowiedział stanowczo, zdenerwowanym głosem, że niewłaściwie się
zachowuję, ziewam, zamiast słuchać i nie wiem, o czym jest szkolenie. Zaprzeczyłam i
poprosiłam go, by zadał mi kilka pytań z dotychczas omówionego materiału. Zadał mi trzy
pytania. Każde kolejne wymawiał coraz spokojniejszym głosem. Na wszystkie
odpowiedziałam tak dokładnie, jak umiałam najlepiej, a on, zażenowany swoim wybuchem
– przeprosił mnie na koniec. Tych szkoleń było więcej. Już mi nie zwracał uwagi, bo
wiedział, że mimo pozorów – słucham i rozumiem, co mówi – Alicja językiem zwilżyła usta.
– Po ostatnim szkoleniu zaprosił mnie na kawę. Chyba już wcześniej patrzyłam na niego
inaczej. Nie pamiętam. Wiem, że gdyby, zamiast kawy, zaproponował mi podróż do
sypialni – też odpowiedziałabym twierdząco.
– Hm... – odezwałem się cichutko i podniosłem butelkę do ust.
– Naprawdę. Możesz mi nie wierzyć, ale tak było. Byłam głodna. Głodna mentalnej
bliskości. Gdy on mówił – wiedziałam, że jego słowa są tylko dla mnie. Od samego
początku tak było. Coś takiego było w jego wzroku, słowach, że musiałam patrzyć i
słuchać. Coś we mnie kazało mi to robić. Nie wiem, jak to wytłumaczyć.
Zapadła chwila ciszy. Alicja napiła się wina.
– Wiem. Znam to – przerwałem ciszę.
– No tak, lowelasie. Nieważne. Słuchaj. Spotykaliśmy się dosyć nieregularnie. Jednak, gdy
się spotkaliśmy – nie umieliśmy się rozstać. Kochaliśmy się we wszelkich, możliwych
miejscach, pijaliśmy hektolitrami kawę i wino w kawiarniach. Nawet w środku nocy.
Jadaliśmy wszystko i wszędzie. To on nauczył mnie eksperymentów z menu w restauracji i
tej dziwnej umiejętności, której do dziś nie pojmuję, ale stosuję i działa. W restauracji
serwującej etniczną kuchnię trzeba poprosić o menu w oryginalnym języku. Nie wiem, jak
to robię, ale wybieram zawsze smaczne rzeczy i spodziewam się, co dostanę.
– Musisz mi to koniecznie pokazać – wtrąciłem.
– Dobrze, ale nie teraz. Teraz mam dosyć wszelkich lokali. Chcę pomieszkać trochę –
skierowała na mnie te swoje, zielone oczęta.
– Jak będziesz u mnie siedzieć, to nie pomieszkasz – odparłem.
– Oj, tam. Nie czepiaj się, czepiaczu. Tutaj też mi dobrze jak w domku. A teraz słuchaj.
– Słucham – powiedziałem i zatkałem usta wylotem butelki.
– To wszystko trwało ponad dwa lata – Alicja wznowiła opowieść – Przez ten czas
zobaczyłam świat jego oczyma. Długo się go uczyłam a sama nauka była tak fascynująca,
jakbym się kochała ze swoimi i jego myślami równocześnie – zamilkła na moment i
zamknęła oczy. Wiedziałem, że przypomina sobie tamte odczucia.
– On dużo jeździł, więc spotykaliśmy się dwa lub trzy razy w miesiącu. Gdy się
spotkaliśmy – spędzaliśmy ze sobą po kilkanaście godzin. Te godziny z nim były
wakacjami od codzienności. Było cudownie i błogo. Wszystko było nowe, niepojęte,
możliwe do poznania i zrobienia. Osiągalne na wyciągnięcie ręki. Wiesz, o co chodzi? –
zapytała znienacka, zerkając na mnie.
– Nawet nie wiesz jak dobrze. Pamiętam ten stan – odparłem, wlepiwszy niewidzący
wzrok w stojak z gitarami.
– Więc rozumiesz, że nic mnie wtedy nie interesowało. Nie pytałam go o nic, tylko
chłonęłam każdą cząstką siebie. Każda chwila z nim była warta całego życia. Nie
interesowało mnie, co robi, gdy go nie widziałam i nie dzwonił. Wyobrażenie o tym, czego
nie wiedziałam, było tak oczywiste, jak dzień i noc – przerwała i wypiła nieco wina.
– Wtedy się potknęłam o wiedzę. Do pewnego momentu, o nic nie pytałam. Wreszcie, tak
znienacka, zapytałam o jego stan cywilny. Powiedział, że jest żonaty. Potem opuścił głowę
i wydawał mi się zdruzgotany tym faktem. Pewnie udawał, ale wtedy tak nie myślałam.
Wypaliłam bez zastanowienia: A jakie to ma znaczenie? Nie miało. Już było za późno. „Żyj
chwilo. Jesteś piękna”.
– Skok na bungie – wtrąciłem.
– Nie, Markus. Znacznie gorzej. Skok w przepaść, bez własnego zabezpieczenia. Moim
zabezpieczeniem był on. Jego dobra wola. Miałam nadzieję, że on będzie na dole i mnie
złapie w ramiona – odpowiedziała – Małymi kroczkami wszedł do mego serca a ja
zauważyłam to dopiero, gdy już uzależniłam się od niego. A on był wszędzie, gdzie
chciałam, by był. Czarodziej, czarnoksiężnik, mag... – zawiesiła opowieść i napiła się wina
– Czy pamiętasz, co mówiłam o swoim dzieciństwie i młodości?
– Oczywiście – odparłem, kierując wzrok prosto w jej oczy – chciałaś na siłę być normalna
a wszyscy uważali cię za czarownicę.
– Ech, Maro... Ty zawsze po swojemu. Niech tam. A wracając do Darka – nauczył mnie
cieszyć się mentalnymi powrotami w chwile dzieciństwa. Wiesz, wrzucanie chrabąszcza
za koszule, ciąganie za kucyki...
– To miałaś kucyki? – wpadłem jej w słowo – Jak mała dziewczynka?
– A przepraszam! – Alicja podniosła głos – Czy tylko małym dziewczynkom wolno nosić
kucyki? Ja nosiłam, bo wtedy tak się czułam. Poza tym, zaczęłam emanować czymś dla
mnie niezrozumiałym. Wszyscy faceci, znajomi i obcy, nie umieli oderwać ode mnie
wzroku i nie potrafili odmówić sobie przyjemności przebywania w moim towarzystwie.
Szef, zamiast, jak zawsze dzwonić lub wysyłać e-maile – przychodził do pokoju, w którym
siedziałam i przekazywał mi osobiście to, co miał do powiedzenia. Przedtem, jeśli już
przyszedł, to opuszczał pokój tak szybko, jak to możliwe. Wtedy przychodził, gadał bzdury,
jąkał się, prosząc mnie, zamiast wydawać polecenie służbowe i stał się podejrzanie
potulny. Zaczął zdrabniać moje imię i jeszcze bardziej się czerwienił niż zwykle.
Oczywiście, nie ośmielił się użyć formy „ty”. Zawsze, gdy się do mnie zwracał, starał się
być strasznie oficjalny, więc przed moim imieniem wstawiał „pani”. Dotychczas słyszałam
„pani Alicjo”. Wtedy, jego zwroty brzmiały, jak żywcem wyjęte z farsy. „Alu” jeszcze
brzmiało normalnie, ale już „Alusiu” i absolutnie niegramatyczne – „Aleczko” było poniżej
pasa. Tak mówią do siebie sąsiadki-plotkarki – Alicja przerwała na moment, by zebrać
myśli. Wykorzystałem tę chwilę, by coś wtrącić.
– Jeśli bardziej niż zwykle oddziaływałaś na facetów, to ja sobie tego nie wyobrażam –
wypaliłem.
– Oj, Mareńku – czarujesz ty mnie. Czarujesz...
– Teraz? Teraz mam „w czubie” i mówię, co mi ślina na język przyniesie.
– Dobra, dobra. Pozwól mi dokończyć. To wszystko było jak najpiękniejszy sen. Gdy
miałam problem – on dzwonił w stosownym momencie i wiedział, jak mi pomóc. Prosił,
tłumaczył, straszył i robił maślane oczy dotąd, aż wreszcie dokończyłam przerwane studia
i obroniłam pracę magisterską. Słuchał z uwagą tego, co mówię i zawsze miał trafne
spostrzeżenia. Robił rzeczy, na których myśl do dziś stają mi łzy wzruszenia w oczach lub
przechodzą ciarki. Sprawił, że w czasie urlopu poczułam, czym mogą być wakacje, przez
duże „W”. Przytulał mnie, niby bez powodu, głaskał po głowie, całował w czoło i sprawiał,
że nie wiedziałam, czy chce być moim kochankiem, czy może zastąpić ojca.
– On cię kochał – wtrąciłem.
– Co? Tak. Chyba tak. Tak myślę – odpowiedziała naprędce, wyrwana z podróży w
przeszłość.
– Kochał. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Potem zrozumiał i bał się – dodałem.
– Być może. Dziś to nie ma znaczenia. Dziś zostałam tylko ja – Alicja podkreśliła ostatnie
słowa – Teraz rozumiem, że nie jestem pierwszą, z brzegu „laską do puknięcia” a on
pozwolił mi to dostrzec – zakończyła myśl i głęboko westchnęła. Widać było, że
wypowiadane słowa obudziły w niej dawne namiętności.
– Wiesz Marecki – wznowiła opowieść – Darek to wszystko robił tak długo, aż sama
zaczęłam grać w jego gry i stosować jego zasady. Włożenie pokrzywy w jego kieszeń, to
był przełomowy moment. Wtedy zrozumiał, że osiągnął swój cel. Nie zmienił się. Wspólne
wakacje, takie prawdziwe, bardzo przemyślane, jak się potem okazało, były wyjątkowe.
Chciał mi pokazać, że urlop to nie wyjazd do ciepłych krajów. Ten pobyt na Gran Canaria
był rajem na ziemi. Po powrocie powiedział mi, że wszystko przegadał z biurem podróży.
Te wycieczki, budzenie mnie po upojnej nocy, śniadania do łóżka... Chciał sprawić, bym
poczuła się, jak królowa. Udało mu się. Ta sceneria, palmy za oknem, królewski
apartament, specjalna podstawka pod tacę ze śniadaniem, dopełniły reszty. Darek był
„architektem uczuć”.
– Dołożyłaś do pieca – stwierdziłem, wiedząc, że mówi moim językiem.
– Nie umiem tego inaczej nazwać – potwierdziła – Zbudował moje uwielbienie od
fundamentów. Zazdrościłam mężczyznom i kobietom, którzy na niego patrzą, gdy nie ma
go przy mnie. Ukradkiem chłonęłam jego zapach i dotykałam jego ubrań, gdy o tym nie
wiedział. Chłonęłam go wszystkim, czym zdolna byłam sobie tylko wyobrazić. Powoli też
docierało do mnie, że nie jestem jego pierwszą kochanką. Znajdowałam w jego
zachowaniu odpowiedzi na nawyki innych kobiet, ale nie przejmowałam się tym. Nawet
gdy uświadomiłam sobie, że w trakcie naszej znajomości może być z innymi kobietami –
nie miałam mu tego za złe. Nie umiem tego wytłumaczyć. Pewnego piątku, gdy przyjechał
na weekend, poszliśmy na pizzę. Ceregiele z włoskim menu mieliśmy w małym palcu.
Darek był jakiś inny, rozkojarzony i miał drobne problemy z koordynacją ruchów. Niby nic
się nie działo, ale ja to wszystko rejestrowałam. Przyszedł taki moment, gdy Darek
zachował się, jak żona biblijnego Hioba. Miał przed sobą ulubioną „pepperoni”. W pewnym
momencie, uderzywszy widelcem w kolejny kawałek – zamarł. Jego twarz najpierw
zbladła, a potem zrobiła się siwa jak tynk na ścianach. Mówiłam, wołałam, krzyczałam z
przerażeniem „Darek! Co ci jest?”. Nic. Żadnej reakcji. Dopiero po chwili ocknął się,
uśmiechnął i odpowiedział „nic poważnego”.
– Nieładnie – wtrąciłem cicho.
– Nieładnie? – Alicja podniosła głos – Nieładnie zrobiło się, gdy poszedł do lekarza.
Okazało się, że ma guza mózgu, wielkości pudełka TIC-TACów.
– Ja pierdolę! – przekląłem. Butelka, wędrująca do moich ust, zamarła w połowie drogi.
– Tak, tak. Nic innego nie da się powiedzieć – w głosie Alicji zabrzmiało westchnienie – Ja
się załamałam a on zaczął szaleć. Rozpił się, „pukał” wszelkie „dziurawce”, które mu na to
pozwoliły, ale nadal, bardzo często do mnie dzwonił. Od dawna miał zwyczaj witania mnie
w ten sam sposób. Gdy odbierałam telefon, zamiast przedstawić się, mówił „Kocham cię” i
określał mnie w taki sposób, że gorąco mi się robiło. Były to piękne epitety lub porównanie
do czegoś wyjątkowego. Były więc piękne zwierzęta, jak kotka, motyl, czy flaming, były
królewny, śnieżynki, gwiazda polarna, wszelkie greckie i rzymskie boginie i tym podobne
rzeczy. Po diagnozie witał się podobnie, ale coraz bardziej wulgarnie. Na przykład
„Kocham cię, moja osobista kurwo”. Byłam wtedy lachociągiem, szmatą, wycierusem,
blacharą, raszplą, wywłoką lub kocimi szczynami. Pojawiały się też takie wynalazki, jak
krew miesięczna i tym podobne. Nie wspominam o chorobach, bo mnie teraz mdli od tego.
Wtedy, i tak sprawiało mi to radość, bo było od niego. Nawet gdyby powiedział, że chciałby
mnie zabić – pozwoliłabym mu na to. Miał nade mną władzę absolutną. Byłam jego
niewolnicą. Chciałam nią być. Szczególnie w tamtych chwilach.
– Przecież to samobójstwo! – wtrąciłem.
– Zgadza się. Tak bezgranicznie mu ufałam – potwierdziła. On to przewidział i dużo
wcześniej zaczął mówić mi o tym, że nigdy nie będziemy razem. Powinnam powiedzieć,
że wmawiał mi to. To on założył mi konto na serwerze randkowym. Uczył mnie podrywać
facetów listami w taki sposób, by o tym nie wiedzieli. Pokazał mi, jak powinnam
posługiwać się słowem, by grać na męskich emocjach i móc zawsze stwierdzić, że
wszelkie domysły, dotyczące moich zamiarów są bezpodstawne. Nie było to trudne, bo
pisać umiałam. Nauczył mnie też męskiego języka, dzięki czemu wiedziałam, w jaki
sposób wyczytać prawdę między wierszami. Tak naprawdę, to właśnie on mnie zachęcał
do kontaktów z Ryśkiem. Ja...
– Jakim Ryśkiem? – wtrąciłem pytanie.
– No tak. Nigdy nie opowiadałam ci o Ryśku. To ten, który mnie okradł z uczuć i pieniędzy.
Opowiem za chwilkę.
– Dobra. Powiedz, co było z Darkiem – zachęciłem.
– Darek chyba na siłę wepchnął mnie w ramiona Ryśka. Ja coś dziwnego przeczuwałam w
listach Ryśka, jakbym faktycznie była czarownicą. Jednak wtedy cała moja świadomość
była pochłonięta Darkiem. Dzwonił do mnie z nieznanych sobie klatek schodowych lub
przydrożnych krzaków, w których spał. Rzucił pracę. Była mu niepotrzebna. Powoli
zamieniał się dla świata w potwora, ale dla mnie miał zawsze dobre słowo, poza
powitaniem. Stał się najważniejszym, najbliższym przyjacielem. Sprawił, że z szarej
myszki przeistoczyłam się w kobietę.
– Przez duże K – wtrąciłem.
Alicja spojrzała na mnie przez moment dziękczynnym wzrokiem i wznowiła opowieść:
– Po operacji guz się odnowił i było jeszcze gorzej. Moja trauma była pewnie niczym w
porównaniu z tym, co on przeżywał. Zostałam powiadomiona SMS-em o jego śmierci. Nie
byłam na pogrzebie. Nie miałam na to siły. Nigdy też nie byłam przy jego grobie. I nie
będę. Nie dam rady. Niech pozostanie dla mnie żywy – podniosła się do pozycji siedzącej,
ugięła nogi w kolanach i schowała w nich twarz. Czułem, że płacze.
Zostawiłem ją bez słowa samą i poszedłem po kolejne piwo. Gdy wróciłem – stała przy
oknie i wpatrywała się w budynek po drugiej stronie ulicy. Odwróciła się, słysząc moje
kroki.
– Ten związek mnie zbudował – powiedziała.
– Ten związek obudził w tobie kobietę. Teraz rozumiem – sprostowałem.
– Co rozumiesz?
– Rozumiem, czemu jesteś tak wyjątkowa.
– Przesadzasz – rzuciła bezwiednie, zapatrzona w okładki płyt – potem było coś, co mnie
wzmocniło. Zabiło i narodziło zarazem.
– Ala. To nie tak – usiłowałem sprostować – ten związek obudził w tobie prawdziwe ja.
Reszta to otoczka twojej siły.
– Nie umiem na to tak patrzyć. To była pierwsza miłość, niespełniona, najważniejsza. On
mi dał prawdziwe uczucie i pozwolił odczuć, czym może być bezgraniczne zaufanie.
– Lubisz chodzić po balansującej linie – podsumowałem – Tylko co będzie, jak spadniesz?
– Wtedy już mnie nic nie będzie obchodzić. Chyba, że przypomnę sobie, jak to jest być
czarownicą.
– Jak to, przypomnisz sobie?
– Kiedyś nią byłam. Naprawdę.
– Mówiłaś. Ale dla mnie to jakieś gusła.
– Tak mówią wszyscy, bo tak jest wygodniej. A ja naprawdę nią byłam i sama w to nie
wierzyłam, dopóki nie straciłam tego daru. Bo to był dar niewinności.
– A co ma wspólnego dziewictwo ze zjawiskami nadprzyrodzonymi?
– To nie takie dziewictwo jak myślisz. To niewiedza o okrucieństwie świata.
– Czy możesz to dokładniej wyjaśnić?
– Niewinność to nieznajomość zła. Dziecko jest niewinne, dopóki nie odczuje na sobie
czegoś złego. Rozumiesz?
– To chyba musi być bardzo małe – odparłem.
– Nie tak bardzo. Nie mówię tu o słusznych karach rodziców, ale o bezpodstawnej
nienawiści.
– Takie rzeczy też się u dzieci zdarzają.
– Same z siebie – nie potrafią – sprostowała Alicja – Muszą się tego nauczyć od kogoś.
Dzieci ufają, że nic złego im się nie stanie.
– No dobrze. Rozumiem. A gdzie tu czary?
– Tu czarów nie ma. To mnie udowadniano, że potrafię czarować. A ja po prostu byłam i
mówiłam to, co mi przyszło do głowy.
– To znaczy...
– Wszystko zaczęło się w wieku pięciu lat podczas jazdy samochodem z ojcem. Lubiłam z
nim jeździć. Gdy mnie woził – prowadził spokojnie, usypiająco. Jak z nim jechałam –
usypiałam. Gdy się zatrzymywał, to się budziłam. Matka wymyśliła, byśmy czarowały
czerwone światła na skrzyżowaniach. Spodobała mi się ta zabawa. Potem uwierzyłam, że
potrafię czarować. Naprawdę. Gdy na skrzyżowaniu powiedziałam „Czary – mary. Niech
się zapali zielone”, po kilku sekundach widać było efekt.
– Dziecko we wszystko uwierzy – powiedziałem z niedowierzaniem.
– Masz rację – potwierdziła Alicja – a co powiesz na znikające korki uliczne?
– Jak to?
– Po prostu – wzruszyła ramionami – Wystarczyło, że jechałam z ojcem. Widoczny z
daleka korek rozpływał się jak poranna mgła.
– W to już nie umiem uwierzyć – pokręciłem głową.
– A jednak – potwierdziła – Zimą tato nie mógł czasem odpalić silnika. Wystarczyło, że do
naszej Vectry powiedziałam: „Niuniu, proszę” – działało.
– Fajnie – uśmiechnąłem się pod nosem – I to były te czary?
– Nie. To była zabawa – wszystko zaczęło się od mojej koleżanki z przedszkola, Mili.
– Co to za imię?
– Nie wiem. Mila i tyle.
– Fajnie brzmi. I co z tą Milą?
– Mila kochała taką zabawkę. Szmacianą powycieraną lalkę, która była w przedszkolu. Na
jej nieszczęście lubiła się nią bawić inna dziewczynka – nad wyraz wyrośnięta Małgośka.
Wielka, gruba, brzydka, silna i agresywna.
– Mały potworek – podsumowałem.
– A żebyś wiedział – potwierdziła Alicja – Ta glista nie pozwalała nikomu bawić się tą lalką.
Sama się nad nią pastwiła.
– I co?
– Nie wiem, jak to się stało. Powiedziałam Mili, by zabrała tamtej tę lalkę a w razie draki –
Huknęła na nią.
– Czemu tak powiedziałaś?
– Nie wiem. Tak, jakoś...
– I co?
– Tego dnia tato odbierał mnie z przedszkola. Gdy Mila zobaczyła, że przyszedł po mnie –
podbiegła do niego i powiedziała: „Prosem pana. Dałam jej w morde i oddała lale”.
– Cha, cha... To psychologia, a nie czary – odparowałem z grymasem uśmiechu –
Wystarczy trochę pomyśleć.
– Czy dziecko ma taką wiedzę? – zapytała Alicja – Nie musisz odpowiadać. To nie jest
normalne.
– Fakt – przytaknąłem.
– O! A skąd mogłam wiedzieć, że zmieni się szefowa kuchni?
– A zmieniła się?
– Tak. Dzieciaki wciąż narzekały na niesmaczne jedzenie. Pewnego dnia, w drodze do
przedszkola obiecałam Mili i innej koleżance, że od dziś będzie tylko dobre jedzenie.
Właśnie tego dnia zatrudniono nową kucharkę i od tej pory nikt nie narzekał.
– Za dużo tych przypadków. Masz rację. Miałaś niezwykłe zdolności. Czy było więcej
takich przypadków?
– W przedszkolu chyba nie. Nie przypominam sobie. W szkole się od nich zaroiło.
– Nadawaj! – powiedziałem z naciskiem.
– Wyobraź sobie klimat przed klasówką z fizyki.
– Akurat byłem dobry z fizyki, więc mnie to nie rusza. Ale rozumiem klimat, bo większość
klasy była cienka.
– Więc przyszli do mnie wszyscy i poprosili, bym coś poradziła. Ja się tylko uśmiechnęłam
i powiedziałam: „Tylko nieuważni dostaną czwórki. Reszta będzie mile zaskoczona”.
– Wyobrażam sobie te miny. I co?
– Nic. Przyszła fizyczka, rozdała arkusze testowe i usiadła. Po pięciu minutach wpadła
woźna i powiedziała, że nauczycielka jest proszona do dyrektora. Zostaliśmy sami z
woźną, Po kilku minutach wróciła fizyczka i powiedziała, że woźna będzie nas pilnować,
bo ona musi wyjść. Woźna rozłożyła na biurku gazetę, podniosła ją do góry i tyle ją
widzieliśmy. Zrzynaliśmy, z czego chcieliśmy.
– Udało ci się.
– Być może. Pamiętaj, że nie wierzyłam w swoje zdolności.
– A były jeszcze jakieś objawy?
– Były. Wiele. Najbardziej znaczące były mecze naszych chłopaków w lidze
międzyszkolnej.
– W „nogę”?
– Tak. Niemal w piątkę, bez najlepszego bramkarza zdobyli puchar Warszawy.
– Dzięki tobie?
– Dzięki sobie. Uwierzyli w siebie, bo byłam na meczu.
– Naprawdę tacy dobrzy byli?
– Byli nieźli, ale grali bardzo dziwnie. Potrafili przegrać z patałachami, gdy mnie nie było
na meczu. Wyciągali mnie na mecze, gdy byłam przeziębiona tylko po to, bym tam była.
Działało.
– Coś musiało być na rzeczy.
– Zaczynałam sama w to wierzyć. Jednak zawsze zdrowy rozsądek podpowiadał, że to
bujdy na resorach.
– A jak to się stało, że straciłaś te umiejętności?
– Przez jednego kolesia.
– Pewnie pierwszego chłopaka. Takiego od chodzenia za rączkę.
– Nigdy w życiu! Z nim? Chyba cię pogięło.
– Więc o co chodziło?
– To był taki chłopczyk jak malowanie. Najpiękniejszy i najmądrzejszy. We wszystkim
musiał być pierwszy. Z uwagi na moje zdolności, byłam lubiana przez wiele osób. On był
po prostu zazdrosny o to. Wyciął mi taki numer, że w jednej chwili ciężko się
rozchorowałam.
– Nieźle. Co zrobił?
– Wpadł w środku lekcji z ręką na temblaku i zabandażowaną głową do naszej klasy.
Powiedział, że zdarzył się wypadek. Rozpędzony samochód wjechał na przystanek pełen
ludzi. Kilka osób zginęło a wiele zostało rannych. Między innymi on. Wśród zabitych byli
moi rodzice.
– Przecież oni żyją
– Bo to była ściema. Chciał mi dokopać.
– Perfidny szczyl.
– Żebyś wiedział. Coś się ze mną stało. Nie pamiętam, co było potem. Wiem, że potem
znalazłam się na podwórku, przed domem z potwornym bólem brzucha. Mówili mi, że bez
słowa wstałam i poszłam do drzwi. Nauczycielka wołała za mną, łapała mnie za rękę a ja
po prostu szłam jak robot. Poszłam do domu i przesiedziałam w łazience kilka godzin w
bezruchu. Dostałam nerwicy żołądka. Nie słyszałam, jak matka wróciła do domu.
Pamiętam, że siedząc wciąż na sedesie, przytulałam się do niej i płakałam a ona głaskała
mnie po głowie.
– Teraz wszystko rozumiem. Naprawdę byłaś czarownicą, gdy byłaś niewinna.
Dawne przyjaciółki

Zostałem zaproszony na wyjazdowe party.


Na jakimś czacie napisałem, że za kilka godzin jest imprezka, nie mam z kim iść i
zapraszam odważną panią, która lubi tańczyć. Po kilku minutach odezwała się do mnie
jakaś kobieta. Przynajmniej tak wynikało z nicka. Dopytywała się wnikliwie i z nieufnością
o tę imprezę a ja odpowiadałem zgodnie z prawdą. Imprezę organizowała firma, w której
pracował kolega. Zaczynała się wieczorem i miała trwać „do ostatniego gościa”. Nocleg i
śniadanie były zapewnione przez ośrodek wypoczynkowy, gdzie wszystko miało mieć
miejsce. Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, czy pokoje będą jedno, czy
dwuosobowe.

Potem uzgodniliśmy, gdzie i kiedy się spotkamy a na koniec wymieniliśmy się numerami
telefonów.

W umówionym miejscu byłem kilka minut przed czasem. Paliłem papierosa i


obserwowałem przejeżdżające samochody. Zastanawiałem się, kto przyjedzie. Nie
wiedziałem, ile lat ma osoba, na którą czekałem, jak wygląda, co robi w życiu. Nie
wiedziałem nic oprócz tego, że wyraziła chęć pójścia na imprezę i nie dba o polskie znaki
w pisanych przez siebie słowach.

W pewnym momencie na parking wjechał mały, „kobiecy” samochodzik. Wysiadła z niego


tak piękna kobieta, że aż otworzyłem usta ze zdziwienia. Miała około 30 lat, była szczupła,
wysoka, skromnie ubrana i umalowana. Trzasnęła z rozmachem drzwiami auta, odrzuciła
do tyłu brązową burzę loków i rozejrzała się wokół. Dojrzała mnie i ruszyła w moją stronę,
przyglądając się uważnie. Uśmiechnąłem się do niej i ruszyłem naprzeciw.
Po powitaniu opowiedziałem jeszcze raz to, o czym wcześniej pisałem i zadałem
sakramentalne pytanie. Moja rozmówczyni zgodziła się pojechać na imprezę. Jechałem
pierwszy, wskazując drogę a ona za mną.

Gdy przybyliśmy na miejsce, na parkingu zauważyłem Krzycha z kolegą. Gdy parkowałem


– podeszli do samochodu. Po powitaniu Krzycho zapytał, czy będę sam. Odparłem
przecząco i wskazałem głową na parkujący nieopodal samochodzik nowej znajomej. Gdy
wysiadła, kolega zaniemówił a Krzycho wyszeptał do siebie „Ja pierdolę!” Innych
komentarzy nie było.

W recepcji ośrodka usłyszałem zarzut, że miały być dwa pokoje. Przypomniałem pani
naszą rozmowę. Dwukrotnie powtarzałem, że nie wiem. Pogodziła się z sytuacją.
Pokój okazał się zwyczajny, bez specjalnych luksusów, ale czysty. Była też malutka
łazienka z prysznicem. Wybraliśmy swoje łóżka, przebraliśmy się z zachowaniem dobrych
zasad, czyli za zamkniętymi drzwiami łazienki i poszliśmy w wyznaczone miejsce.
Impreza – jak impreza. Pod kopułą niewielkiego, przemysłowego namiotu było całkiem
fajne żarcie, podane na szwedzkim stole, była mydłkowata muza i miejsce do tańca,
trochę ludzi, by pogadać i uśmiechy znajomych mi osób.

Pojedliśmy trochę całkiem niezłych frykasów, wypiliśmy rozsądną liczbę drinków i


poszliśmy potańczyć. W czasie wolnego tańca poczułem, że mam wzwód. Zrobiło mi się
bardzo głupio. Przytulając świeżo poznaną, piękną kobietę uznałem, że to dla niej
upokarzające, przytulać się do napalonego faceta, który nie umie pohamować odruchów.
Jednak takich rzeczy nie da się opanować. Z równie dobrym skutkiem można usiłować
zatrzymać nadciągający deszcz.
Moja partnerka nie zareagowała na zmiany fizjologiczne, jakie zaszły we mnie lub też nie
dała tego po sobie poznać.

Potem straciłem na dłuższą chwilę możliwość zabawiania jej rozmową. Najpierw zjawił się
Krzycho i zaprosił panią do tańca. Widziałem, że coś jej szepcze do ucha. Ona, od czasu
do czasu zerkała na mnie. Wyobrażałem sobie, że Krzycho opowiada jej o mnie jakieś
niestworzone historie, bo jest najzwyczajniej w świecie zazdrosny. Wstałem więc z krzesła,
gdzie zostawili mnie Krzycho i pani, by przyłączyć się do rozmowy z kimś.

Gdy wróciłem, ona zapytała mnie o to, czy faktycznie jestem tak zdolny i inteligentny, jak
opowiada Krzycho. Byłem szczerze zdziwiony. Ten gość opowiadał o wspólnych
interesach, za które zgarnął całkiem niezłą kasę.
Rozmowę przerwał nam bliżej mi nieznany osobnik, który zabrał panią na parkiet.
Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy tańczących. Moja znajoma naprawdę umiała się
poruszać.

W pewnym momencie Krzycho nachylił się w moim kierunku i spytał:


– Marek, skąd ty wyjmujesz takie „Pamelki”? Jakieś castingi urządzasz, czy co?
– Same przyłażą – odparłem, zgodnie z prawdą. Opowiedziałem, co zrobiłem kilka godzin
wcześniej, podkreślając, że nie wiedziałem, kto przyjedzie na spotkanie.
– Masz więcej szczęścia niż rozumu – podsumował Krzycho – Przed tobą pracowita noc.
– Ochujałeś?! – wyszeptałem z naciskiem – dopiero ją poznałem. Poza tym właśnie się
zbłaźniłem. Gdy w tańcu poczułem jej zapach – gacie mi napęczniały. Najadłem się
wstydu. Nie wierzę, by tego nie odczuła, ale nie dała nic po sobie poznać.
– Spoko, spoko – pobłażliwie odparł Krzycho – poczuła to i spodobało się jej. To suka.
Taka sama jak inne. Fakt, że ma jeden z najpiękniejszych ryjów, jakie widziałem i dupsko
krągłe, jak piłka plażowa nie oznacza, że w środku nie jest zwykłą kurwą, potrzebującą
dobrego rżnięcia.
– Dlatego, że tak myślisz o kobietach, trafia ci się samo mięcho i pasztety –
podsumowałem tok rozumowania Krzycha – to kobieta, a nie kotka w czasie rui. Gdybyś
każdej nie traktował w stylu „Pod stół i do lachy!”, zwracałyby na ciebie uwagę kobiety,
które wiedzą, że nie są „pierwsze – lepsze”. Ona wie, że jest piękna – machnąłem głową w
kierunku tańczącej pary – Czuje na sobie wzrok facetów, rozbierających ją oczyma. Wie,
że nawet nie musi strzelać palcami, by męski trup słał się gęsto przed nią. W takich, jak ty
ona przebiera jak w ulęgałkach.
– Mogę być i ulęgałką – odparł Krzycho, wydąwszy wargi – wcisnąłbym się między te
cudne pośladki i został tam do końca świata.
– Widzisz, bezmózgu – zaatakowałem znów – dlatego, że interesują cię tylko jej cycki i
dupa – nigdy takiej nie bzykniesz. Ja tu nie przyjechałem jej przenicować. Jeśli coś będzie,
to tylko dlatego, że ona o tym powie. Ja – nigdy!
– Ech, Marecki... Pojebany jesteś – Krzycho się poddał.
– Pamiętasz, jak chciałeś mnie przetestować, czy jestem w stanie bzyknąć pierwszą z
brzegu kurew? - zapytałem.
– No, pamiętam.
– Pamiętasz, jak dopytywałeś się z drugiego pokoju, czy już skończyłem?
– Pamiętam.
– A wiesz, czemu to tak długo trwało?
– Nie.
– Bo dostałem prezent od Tamary.
– Jaki prezent? Od jakiej Tamary?
– A widzisz! I tu jest pies pogrzebany – uśmiechnąłem się złośliwie – Ty zabrałeś tę
szatynkę do drugiego pokoju a mnie zostawiłeś z niewinnie wyglądającą blondzią. Ty
pewnie nawet nie zapytałeś swojej, jak ma na imię.
– A po chuj? – zapytał zdziwiony Krzycho – Co mi za różnica, czy ona Kacha, czy Bacha?
Ona nie była od przedstawiania się, tylko do wyruchania.
– Ciszej! – syknąłem i podniosłem wzrok na zbliżającą się parę, która zakończyła taniec.

Nieznajomy odprowadził moją towarzyszkę do krzesła, pocałował w dłoń i podziękował.


Ona uśmiechnęła się, podziękowała i nie zdążyła usiąść, bo już następny Fred Astaire
porywał ją w tan.
– No to z bani – podsumowałem – Teraz cała ekipa będzie z nią tańczyć.
– O nic się nie martw. To się nie zmydla – Krzycho zaśmiał się szyderczo.
– A ty znowu swoje.
– No dobra. A o co chodziło z tym prezentem? – Krzycho usiłował wrócić do przerwanego
tematu.
– Gdy zniknęliście za drzwiami, zapytałem blondzię, jak jej na imię, sam się
przedstawiłem, pocałowałem w dłoń i zaproponowałem coś do picia. Potem spytałem, co
robi w życiu i czy chciałaby się odświeżyć. Zaprowadziłem ją do łazienki i dałem czysty
ręcznik. Gdy wróciła, owinięta w ręcznik, najpierw trochę się z nią poprzytulałem,
pomigdaliłem i dopiero przeszedłem do rzeczy. Potem sprawiłem, że poleciała pod sufit.
Za to, że zrobiłem jej dobrze, dostałem prezent – loda bez gumki. Dlatego tak długo to
trwało.
– A ja zapłaciłem tylko za jeden twój numerek.
– No widzisz, baranku. Dlatego powiedziałem, że dostałem prezent.
– Ty to jesteś farciarz! – odparł Krzycho.
– Nie, Krzychu. Ja po prostu wiem, że każda kobieta, nawet taki „dziwex” potrzebuje
czułości. Tamara dostała coś, czego nie spodziewała się dostać i za to oddała mi to, co
uznała, że będzie właściwą zapłatą.
– I po co tak kombinować? Nie lepiej zapłacić za drugi numer? Tak jest chyba uczciwiej –
w Krzychu odezwał się adwokat.
– Obrońca uciśnionych się znalazł! – spostponowałem – Uczciwiej będzie uszanować
kobiece emocje.
– Ja tam nie chcę żadnych emocji – wycofywał się Krzycho – ja chcę tylko czasem
bzyknąć jakieś fajne mięsko.
– Tak się nie da. Baby myślą krokiem – podjąłem się wyjaśnienia problemu językiem
Krzycha – Nie oznacza to jednak, że chcą w kółko się bzykać. Każdy facet, którego
dopuszczają do swoich stref intymnych, wywołuje w nich emocje. Nawet w kurwach.
– No to blada dupa! – zakończył Krzycho – Chodźmy coś wrzucić na ruszt i zahaczyć po
maluchu, skoro zwyczajnie bzyknąć się nie da.

Poszliśmy do stołu i wziąwszy jedzenie – dołączyliśmy do jednej z grupek rozprawiających


na tematy zawodowe. Pani tymczasem dalej pląsała z kolejnym panem a towarzyszka
owego pana ciskała gromy oczyma.

Potem było jeszcze trochę tańców, przerywanych rozmowami, jedzeniem i piciem.


Starałem się dość luźno podchodzić do zabawiania zaproszonej pani. Widziałem, że
doskonale czuje się na parkiecie a moi znajomi i nieznajomi umożliwiają jej to
samopoczucie. Unikałem mocniejszych alkoholi, sącząc piwo i jakieś soki.
Impreza skończyła się dość późno. Wróciliśmy ze znajomą do pokoju. Zamykając drzwi,
zauważyłem, że nieco pijany Krzycho wychyla głowę z pokoju obok, uśmiecha się do mnie
znacząco i pokazawszy środkowy palec, posuwistym ruchem „mówi”, co się będzie działo.
Popukałem się w głowę i zamknąłem drzwi.

Moja znajoma siedziała na swoim łóżku i manipulowała przy telewizyjnym pilocie, usiłując
zmusić telewizor do poprawnego zachowania. Podszedłem do odbiornika i nacisnąłem
włącznik. Po chwili ukazał się obraz a ona uśmiechnęła się przepraszająco. Zajęła się
przeglądem dostępnych kanałów. Zatrzymała się na filmie erotycznym, w którym
wypomadowana lala, wyposażona w potężne silikony wiła się i głośno sapała dzięki
kulturyście, trzymającym głowę w jej kroku.

W milczeniu oglądaliśmy tę scenę. Po chwili pani wręczyła mi pilota i zabrawszy swoją


turystyczną torbę – udała się do łazienki. Wyraźnie słyszałem, że zamknęła się od środka.
Nawet mi przez myśl nie przeszło, by ją atakować w łazience.

Przełączyłem kanał i poszedłem na balkon, w oczekiwaniu na wolną łazienkę.


Usłyszawszy szczęk zamka – wróciłem do pokoju i ujrzałem rusałkę. Składała kosmetyki i
szmatki, ubrana jedynie w przezroczystą koszulkę, odsłaniającą jędrne pośladki przy
każdym pochyleniu się. Zgarnąłem swoje rzeczy i udałem się do łazienki.
Gdy wróciłem – koleżanka leżała grzecznie w swoim łóżku z łapkami na kołderce i
oglądała tamten szmirowaty film erotyczny.

W milczeniu położyłem się do swojego łóżka. Po chwili zapytałem o wrażenia z imprezy.


Ona, zamiast mówić o tych wszystkich tańcach, powiedziała, że raz nawet poczuła
zainteresowanie z mojej strony a poza tym, to było całkiem fajnie.
Zapadła cisza, przerywana stękaniem ze srebrnego ekranu.
– Przyjdziesz do mnie, czy ja mam przyjść do ciebie? – zapytała.
Bez słowa wstałem i przeniosłem się do jej łóżka. Poczułem jej zapach i zabrałem ją na
wycieczkę po krainie fizycznych doznań.

W czasie orgazmu strasznie krzyczała.

Rano poszliśmy na wspólne śniadanie z innymi uczestnikami imprezy.


Po śniadaniu wyszedłem zapalić. Dorwał mnie Krzycho.
– Ty samolubie! – rzucił z wyrzutem – „Ja tu nie przyjechałem jej przenicować” –
przypomniał moje słowa – Przez sen tak się darła?
– Nie. Nie przez sen. Przeze mnie – uśmiechnąłem się szyderczo.
– A mi, w pokoju obok tak gul skakał, że ja pierdolę! Ty waliłeś panią a ja – flaszkę.
– Każdy dostał to, na co zasłużył – podsumowałem.

Po powrocie do Warszawy, przy pożegnaniu podziękowałem pani za urocze chwile, nie


precyzując, o czym mówię, pocałowałem w usta oraz w dłoń i się oddaliłem.

Impreza wypadła w czasie, gdy kończyłem e-mailowo – telefoniczny etap znajomości z


przypadkowo poznaną, inną kobietą. Takich etapów jest zwykle kilka: zaczyna się na
czacie lub serwerze randkowym, potem kontakt przenosi się na e-mail, często przeplatany
z SMS-ami i rozmowami telefonicznymi. Jakaś wymiana fotek, ale niekoniecznie. Potem
jest pierwsza randka, całkiem grzeczna, przy kawie, w publicznym miejscu. To można
powtórzyć, wymieszać ze spacerem po parku. Tu może być pierwszy całus, czasem nawet
głęboki. Potem spotkanie w domu. Następie – bzyczek i ewentualna powtórka. Potem
trzeba coś zamieszać, by się z pani wylogować. Smutnym, poetyckim listem kończymy
znajomość.

Tak więc przyszła teraz kolej na bezpośrednie spotkanie. Trudno mi było ocenić, czy pani
jest ładna, czy brzydka. Przesłane zdjęcia sugerowały i jedno i drugie. Mogę się spotkać
nawet z pokemonem, który ładne listy pisze. To gwarantuje, że będzie o czym gadać na
spotkaniu.
Pani pisała nieźle. Co prawda, daleko jej było do ideału. Niemniej – zmusiłem ją do
dłuższych, sensownych wypowiedzi na piśmie. Ponieważ pani była w ciągłych rozjazdach
służbowych – dorwałem ją w niedzielny wieczór. Przez telefon uzgodniliśmy, że spotkamy
się u niej w domu, co było ewenementem. Coś bąknąłem o czasie, potrzebnym jej, by
zrobić się na bóstwo. Potem okazało się, że odebrała to za przytyk. Zrozumiała, że
uważam ją za paszczura, który musi się okrywać tapetą z makijażu, by jakoś wyglądać.
Spotkanie miało charakter ciasteczkowo – herbaciany. Nie trwało zbyt długo. Ot, w sam
raz. Wyszedłem stamtąd, pozostawiając dobry podkład pod kolejne bzykanko, w otoczeniu
bukietu ciemnoczerwonych róż, wręczonych na powitanie z pocałunkiem w dłoń.

Jadąc na drugie spotkanie, odebrałem telefon od paniusi, z którą pojechałem na firmową


imprezę kolegi.
– Cześć Marek. Wiem, dokąd jedziesz.
– Ciekawe. Niby skąd?
– Od niej. To moja dawna przyjaciółka.
– Fajnie. Czy uważasz, że mi nie wolno?
– Wolno ci – wydarła się w słuchawkę – Tylko z nami koniec.
– Jakimi „nami”? Przecież ja ci nic nie obiecywałem. Zabrałem cię na imprezę, a potem to
ty zaprosiłaś mnie do łóżka.
– No faktycznie. Myślałam, że my...
– Czy uważasz, że powinienem cię przeprosić za te niedomówienia?
– Wybacz. Niepotrzebnie zadzwoniłam.

O tej rozmowie opowiedziałem godzinę później świeżo pukniętej pani.


Fin de Siecle

Odezwała się, dawno nieczytana pani z Bydgoszczy. Nagle zapałała chęcią spotkania,
mimo że wcześniej nie wiedziała, czy chce się spotkać. Pisaliśmy wcześniej ze sobą
dłuższy czas. Korespondencja się nie kleiła. Listy były coraz rzadsze.

Umówiliśmy się w Toruniu. Przez całe popołudnie snuliśmy się po toruńskiej starówce,
zaglądając od czasu do czasu do knajpek, by napić się wina. Wieczorem odprowadziłem
ją do pociągu. Przy kasie na dworcu zapytałem, czy na pewno chce wrócić do domu. Nie
wiedziała czy chce. Po krótkiej rozmowie pojechaliśmy do hotelu. Tam zjedliśmy późną
kolację. W recepcji – znów dylemat: dwa pokoje czy jeden? Pani zdecydowała, że dwa.
Otworzywszy drzwi pokoi, życzyliśmy sobie dobrej nocy. Dwie godziny później dostałem
płaczliwego SMS-a z zaproszeniem do jej pokoju. Poszedłem tam i przytuliłem ją. Tak
przesiedzieliśmy, wtuleni w siebie niemal godzinę. Wróciłem do siebie i zmęczony –
zasnąłem. Rano – kolejny SMS z zaproszeniem. Wziąłem szybki prysznic, a po wejściu do
jej pokoju usłyszałem wykład o wewnętrznej walce, prawości, chuciach i innych
problemach. Ostatecznie wylądowałem z głową między nogami wykładowczyni. Nie umyła
się wcześniej.

Potem chciała mi oddać to, co jej dałem, ale okazało się, że robi to pierwszy raz w życiu.
Pozwoliłem jej na absurdalne pocałunki mojego przyrodzenia, które nie wniosły niczego,
powiedziałem, że było fajnie, i tak się rozstaliśmy.

Mimo jej późniejszych SMS-ów i wielu maili – nie odezwałem się do niej więcej.

Cała ta zawierucha z paniami skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Nie była to
jakaś przemyślana decyzja. Po prostu splot wydarzeń.

Pisałem z wieloma paniami na różne tematy. Nie miałem określonego klucza, przy którego
pomocy wybierałem potencjalne respondentki. Po prostu znajdowałem profil i jeśli coś
mnie w nim zaciekawiło – pisałem o tym. Jedne odpowiadały, inne nie. Z odpowiedzi
wyłuskiwałem ciekawe słowa lub zwroty i rozpoczynałem pisane rozmowy. Trafiła się taka
osoba, z którą utknąłem na wyborze tematu.

Był to jeden z wielu listów, które otrzymałem w odpowiedzi. Krótki, lakoniczny,


niewnoszący nic nowego. Odpowiedziałem na niego. Dwie godziny później, po wymianie
szeregu jednozdaniowych wiadomości nadal nie wiedziałem o czym pisać.
Zapytałem więc wprost, o czym mamy pisać. Odpowiedziała, że dobry rozmówca zawsze
znajdzie temat. Po dwóch minutach dostałem od niej kolejny list z informacją, że właśnie
dziecko ma zamiar zająć komputer. Podała w nim numer telefonu, gdybym chciał pisać
SMS-y zamiast listów. Przez kolejne dwie godziny pisaliśmy SMS-y. Poprawiło jej to
humor. W końcu zadzwoniłem, spytawszy wcześniej, czy mogę. To była długa rozmowa o
wszystkim i niczym. Już po 10 minutach rozmówczyni zaproponowała, bym przyjechał do
niej. Odmówiłem, twierdząc, że nie przyjadę, bo ona tego chce. W międzyczasie wypiłem
dwa piwa. Po godzinie rozmowy „padła” bateria w telefonie. Gdy podłączyłem telefon do
zasilania, dostałem dwa SMS-y: „Co się stało?” i „I just wanna make love to you”
Zadzwoniłem ponownie i po krótkiej rozmowie, mimo szumu w głowie – pojechałem do
niej.

Nie porażała wyglądem. Miała pełną wyrazu, całkiem ładną i charakterystyczną twarz,
okoloną krótkimi, czarnymi włosami, ale reszta sylwetki pozostawiała wiele do życzenia.
Była chorobliwie chuda i płaska niczym deska.

Ta zła ocena zniknęła jednak w łóżku. Zmieniła się tam w kogoś, kogo można tylko
bezgranicznie wielbić. Nad innymi kobietami górowała inwencją, delikatnością, brakiem
niepotrzebnego owłosienia i alabastrową skórą. Nie wiem, jak to robiła. Gdy spytałem o to
– udawała, że nie wie, o czym mówię. Jej dotyk jednocześnie uspokajał i pobudzał. Była
pełna ciepła, spokoju i temperamentu. Budziła uśpione zmysły. Chciałem ją posiąść i
oddać się we władanie jednocześnie.
Wcześniej, po wstępnej wymianie zdań i pierwszych, delikatnych „migdałkach” wywiązała
się rozmowa. Jej końcówka wyglądała następująco:
– Jak to nie umiesz? – żachnęła się nagle.
– No tak. Nie mówię nigdy partnerce, czego chcę – spokojnie odparłem.
– To skąd ona ma wiedzieć, czego oczekujesz?
– Jej pozostawiam inwencję.
– A jeśli zrobi coś, czego nie chcesz?
– Jeszcze się tak nie zdarzyło. Ja nie oczekuję. Wszystko jest dla mnie niespodzianką.
– A co by się stało, gdybyś powiedział, czego chcesz?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Spróbuj.
– A jeśli cię to dotknie?
– Spoko.
– Dobra. Sama chciałaś.
– Więc słucham.
– Pod stół i do lachy!
Bez słowa przyklęknęła i rozpiąwszy spodnie, wzięła mnie w usta. Jej lody były po prostu
nieziemskie. Nie potrafię dokładnie opisać, co robiła. Czułem jej ciepłe i miękkie usta oraz
delikatny język. To jest wszystko, co umiem wyrazić. Reszta to jej niewypowiedziany
sekret. Nie pozwoliłem jej skończyć. Delikatnie odsunąłem się i powiedziałem krótko:
– Teraz ja.
Zgodziła się bez słowa. Zaprowadziłem ją do sypialni, rozebrałem i zrobiłem dobrze
ustami. Słyszałem i czułem, że szczytuje. Całości dopełniłem regularnym stosunkiem,
który nie był konieczny. Skończyłem w jej ustach. Przyjęła mnie z wewnętrznym
zadowoleniem, który dostrzegłem w zamkniętych oczach i bezwolnym uśmiechu.
Wróciliśmy do barku, oddzielającego kuchnię od salonu.

Mam dziwne odruchy, gdy nie jestem u siebie. Widząc swoje kluczyki od samochodu,
papierosy lub zapalniczkę – machinalnie pakuję wszystko do kieszeni. To jest właśnie
odruch. Gdy pani zobaczyła, jak po zakończonym stosunku pakuję manatki – wściekła się
okrutnie. Mimo że się gęsto tłumaczyłem – nie pomogło. Zabrałem ją więc do sypialni na
powtórkę. Tym razem było przewidywalnie, ale też nieźle. Potem pani chciała zasnąć w
moich ramionach. Pozwoliłem jej na kwadrans sennych marzeń. Wolałem jednak nie
zostawać na noc. Coś bąknąłem o pracy i zanurzyłem się w wilgotną, mglistą noc.

Wracając do domu, zastanawiałem się, czego ja tak naprawdę robię. To wszystko stało się
za szybko. W kilka godzin po poznaniu kobiety, wylądowałem u niej w łóżku. Tamtą z
imprezy można uznać za jednorazowy wypadek. Tu już nie było wypadku. Najpierw nie
chciałem przyjechać, lecz potem zmieniłem zdanie. Po co? Zachowuję się dokładnie jak
Krzycho, mimo całego swojego szacunku dla kobiet. Sam siebie oszukuję, że mi się to
podoba. Chociaż... To chyba trzeba inaczej nazwać. Już się tym nie ekscytuję. Każdą
znajomość mógłbym skończyć w momencie, gdy widzę, że pani w listach rozkłada przede
mną nogi. Wraz z każdym kolejnym gestem, rosną problemy z rozstaniem, które jest
nieuniknioną częścią mojej zabawy. Trzeba rzecz nazwać po imieniu. Bawiłem się tymi
kobietami, ich emocjami. Nie interesowało mnie, co one odczuwają. Ważne były jedynie
ładne listy i ładne bzyki. Tymczasem każda z nich, w głębi duszy widziała we mnie
swojego potencjalnego partnera. Może nie od razu chciałaby ze mną zamieszkać, ale
marzyła o tym, by ją uwodzić, czarować, prowadzać za rękę, przynosić kwiaty, opowiadać
o uczuciach i innych pierdołach. Chciała być w centrum zainteresowania. Dla mnie
tymczasem inne rzeczy były ważne. Chciałem jak najszybciej zauważyć wewnętrzne
zadowolenie na jej twarzy, jak zauważyłem u tej, od której wracałem.
Tylko co z tego, że ona przez chwilę będzie szczęśliwa? Poznawszy moje zabiegi, otoczy
je emocjami, zakocha się i będzie oczekiwać tego samego ode mnie.
A ja chciałem zapomnieć o bólu niespełnionej miłości. Szukałem antidotum, mimo tego, co
powiedziałem Alce po napisaniu o rozstaniu z „czarną suką”. Kogo, więc oszukuję? Chyba
siebie. Mówię sobie, jak przed laty, że jestem w stanie każdy „towar” wyrwać. No jestem,
jestem. I co z tego? Poczułem do siebie koszmarny niesmak. Wciskałem kit laskom tylko
dlatego, że sam dostałem po grzbiecie a rany jeszcze się nie zabliźniły. One też cierpiały.
Na pewno na to nie zasłużyły. Każda z nich była żywą istotą, która czuje tak samo, jak ja.
Teraz powinienem zebrać od tych „dzisiejszych” i „wczorajszych” tyle razów, ile ja im
zafundowałem. Każdy list, SMS, miłe słowo czy dotyk był nożem, który powoli wbijałem w
ich serca. Karmiłem je środkami przeciwbólowymi i uzależniałem od nich. Gdy
przestawałem je karmić – ból się rozrastał do niewyobrażalnych granic. Ile z nich zdołało
przejść tę traumę? Ile mentalnie umarło? W ilu z nich została iskierka nadziei na normalne
życie emocjonalne? Czy którakolwiek wybaczyłaby mi? Tu nawet nie chodzi o wybaczenie
i wiarę w ich wielkoduszność, ale o to, jak ja mam teraz patrzeć w lustro. Zachowywałem
się jak kat ich emocji. Morderca ich tożsamości. Pozbawiałem marzeń, wiary w ludzi i
wszystkiego, co jest niezbędne, by nadal być człowiekiem. Człowiekiem, który wierzy,
odczuwa, ufa i czasem się uśmiecha.
Nie! Nikt mi nie wbije noża w serce, nikt nie kopnie. Będę musiał żyć ze świadomością
wyrządzonej krzywdy. Widząc zakochanych, będę się zastanawiał, której z nich zabrałem
możliwość dania sobie chwili uniesienia. Widząc samotną kobietę – pochylę głowę,
myśląc, ile ma „sióstr niedoli”. Tak ma być. Nie zwrócę im tego.
Pora umierać Mareczku.
Nogi

Jako mały siuśmajtek zostałem zabrany na budowę jakiegoś wieżowca. Ponieważ było to
niemal 40 lat temu – niewiele z tego pamiętam. Pamiętam za to ekstatyczne uwielbienie
dla wszystkiego, co tam oglądałem: dźwigów przenoszących ogromne elementy
wielkopłytowe, betoniarek, robotników w kaskach i grubych rękawicach, stalowych
szkieletów spawanych na wysokości i całego ogromu, pierwszy raz widzianego zjawiska.
To było jak jakiś trans narkotyczny. Czułem, że mam ściśnięte gardło, oczami chłonąłem
wszelkie obrazy niczym żarłok postawione przed nim jadło. Moja szczęka już dawno leżała
na ziemi, oczy wyszły z orbit a ja zapuszczałem korzenie i patrzyłem, urzeczony
najpiękniejszym widokiem, jaki dotychczas widziałem.

Mogłem mieć wtedy pięć lat. Nie więcej.

Potem śniłem o tym. Wiele razy. Za każdym razem we śnie wracał ten stan narkotycznego
upojenia. I właśnie o tym stanie śniłem, a nie o widoku budowy.
Ponieważ dziecko nie ma pamięci fotograficznej, dlatego też ten sen jawił mi się jako
najprostsza kreskówka. Ruchome, czarne kontury na ciemnym tle. Dlaczego akurat tak?
Tego nie wiem.

Przez lata nauczyłem się nawet sam wprowadzać w taki stan tuż przed snem. Leżałem
wtedy, przypominałem sobie ten sen i czułem się naprawdę wyjątkowo.
Nie było to łatwe. Wyobrażałem sobie ten sen po stokroć. Przywodziłem na myśl
zapamiętane fotografie ze snu i nic. Aż nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zapadałem w półsen i czułem się niesamowicie. Leżałem tak chwilę z zatrzymanymi
niczym stopklatka myślami i zapadałem w błogi trans.
Gdy byłem młodszy – zdarzało mi się to dość często. Może nie codziennie, ale często.
Później – coraz rzadziej. Gdzieś w okolicach studenckich czasów po prostu o tym
zapomniałem.

Tamtego pamiętnego wieczora padał deszcz. Zadzwoniłem do Alicji i spytałem, czy ma


parasol. Gdy usłyszałem, że nie ma, zapytałem, czy mam wyjść po nią z parasolem na
przystanek. Miała ciężkie siatki, bo wracała z pracy z zakupami. Zgodziła się.

Chodziłem w tę i z powrotem po tym przystanku nerwowo wypatrując autobusu. Deszcz


padał, kończył się papieros.
Wreszcie przyjechał. Ona wysiadła. Wziąłem od niej siatki i stwierdziłem, że nagle
przestało padać. Złożyłem parasol i ruszyłem za nią.
Szedłem około 1,5 metra za nią. Spojrzałem na jej nogi i nagle...

Spłynęła na mnie ta dziecięca ekstaza. To nie było jakieś wspomnienie kreskówek czy
budowy. Tylko to uczucie niczym narkotyczny trans. Szczęka walała mi się gdzieś w
okolicach kolan, a ja przez kilkanaście sekund marszu miałem przed sobą tak piękny
widok, jaki tylko można sobie wymarzyć. Strzeliste nogi na wysokich obcasach o
alabastrowej skórze, niosące krągły tyłeczek, mocno opięty krótką, elegancką spódniczką.
W gładkiej niczym jedwab skórze odbijało się światło latarń ulicznych. Mięśnie grały do
taktu każdemu, rytmicznemu ruchowi. To nie była żadna kulturystyczna rzeźba czy
„piłkarskie łydki”, tylko subtelne światłocienie, pozwalające dostrzec życie w tych nogach.
Raz – dwa, raz – dwa. Płynęło przede mną senne marzenie.
– Ocknij się, bo orła wywiniesz! – pomyślałem.
Wchodząc w bramę kamienicy – zrównałem się z nią. Byłem jeszcze w tym stanie.
Zatrzymane myśli, bezwiedne ruchy a cała moja uwaga skupiona była na przeżywaniu
tego, co się przed chwilą stało. Jedno z nas coś zaczęło mówić. Chyba ona zapytała, jak
mi minął dzień. Coś odburknąłem, bo nie byłem w stanie nic wymyślić i zapytałem ją o to
samo. Powoli, ale niezbyt zdecydowanie wracałem do świata żywych i świadomych.

Po wejściu do jej mieszkania jedyne, na co mnie było stać to zdjęcie butów, postawienie
siatek na kuchennym blacie i dowleczenie się do kanapy w salonie, na której siedziałem
nieruchomo przez dłuższą chwilę. Na kilka minut zapadłem w letarg, który przerwało jej
wejście do pokoju.

Gdyby nie...
Gdyby nie splot pewnych zdarzeń – nie doszłoby do tak ekstremalnego przeżycia.
Czasem z pozoru złe koleje losu okazują się być przyczynkiem czegoś wyjątkowego.
Gdyby nie padał deszcz – nie zaproponowałbym, że przyniosę parasol na przystanek.
Gdyby nie unieruchomiony samochód – pojechałbym po nią w inne miejsce i nie szedłbym
za nią. Gdyby nie jej troska o mój stan emocjonalny spowodowany wcześniejszymi
wypadkami, nakazująca zgadzać się ze mną – mogłaby powiedzieć, bym nie przychodził
na przystanek.

Dzięki niej doświadczyłem snu na jawie.


Nawet nie potrafię jej za to podziękować.

– Alka, czy naprawdę muszę to głośno powiedzieć?


Zauroczenie

– Jesteś moim najlepszym przyjacielem – wyszeptała Alicja przez spierzchnięte usta.


– Potrzebna mi ta twoja zasmarkana przyjaźń jak plaster na dupę. Kocham cię –
pomyślałem.
Patrzyłem na nią. Była piękna, majestatyczna i dostojna. Wyglądała jak królowa. Leżała na
wznak, na szpitalnym łóżku, przykryta cienką kołdrą. Zamknięte powieki ciemno rysowały
kształtne łuki oczu. Usta lekko otwarte, ukazujące subtelność ich pełni, nakazywały
natychmiast do nich przywrzeć i zmiażdżyć pocałunkiem a kołdra miarowo, co kilka
sekund wskazywała, gdzie znajdują się jej piersi.
Tydzień wcześniej, w moim samochodzie rozegrała się równie drażliwa scena.
Jednak zanim do tego doszło, przez długi czas obserwowałem degrengoladę Alicji i jej
mentalną podróż donikąd. Biegała na randki a ja waliłem głową w mur. Miłość do niej
walczyła z dumą, która nie pozwalała mi jej o tym powiedzieć. Przychodziła do mnie,
wyjątkowo seksownie ubrana i dopytywała się, czy dobrze wygląda.
Za każdym razem cisnęła mi się na usta ta sama odpowiedź: „Jesteś ubrana do
rozebrania, do zdarcia z ciebie tych szmat i zerżnięcia tu i teraz”.
Nie powiedziałem jej nigdy tego. Nawet nie zbliżyłem się klimatem swoich wypowiedzi do
tych słów.

Początkowo tylko pisała listy i narzekała na grafomanów, którzy nie umieją zdania po
polsku złożyć. Potem zaczęła chodzić na randki. Wtedy ją poznałem.
Z początku wybierała grzeczne ubrania. Starała się nie prowokować wyglądem.
Przychodząc do mnie i pytając zawsze tak samo, czy dobrze wygląda, szukała w mych
wypowiedziach oznak prowokacji. Zawsze odpowiadałem tak samo. Mówiłem, że bardzo
dobrze wygląda i nic nie wspominałem na temat grzeczności, prowokacji i innych cech,
które można przypisać ubiorowi.

Potem nastąpiły wypadki z mecenasem, Leonem i moje szaleństwo, zakończone


przemyśleniami przed brzaskiem.

– Aha. Więc tak wygląda piekło, które fundowałem wszystkim, zakochanym we mnie
paniom – pomyślałem – Trudno. Jeśli duma zatykała mi usta i wiązała ręce – mogłem tylko
rozrywać własne serce i siadać na rozżarzonych węglach, patrząc na nią.

Czy należy mówić o swoich odczuciach, czy nie warto?


Ktoś mądry powiedział, że mowa jest srebrem a milczenie – złotem. Tak bardzo to
rozumiem, że aż boli. Prawda jest bolesna. Zwłaszcza, dla drugiego bliźniaka
syjamskiego.

Jeśli ktoś jest tak blisko drugiej osoby, że już bardziej nie można, każde odczucie jednego
przenosi się na drugie. W drugim implikuje symetryczne doznanie, które się nakłada na
pierwsze, i już mamy pierwszy stopień eskalacji emocji. Pół biedy, jeśli jest to odczucie
pozytywne. Wtedy dzielimy się szczęściem, radością lub czymkolwiek, co nas cieszy. Jeśli
jest to doznanie negatywne – mamy do czynienia ze studnią bez dna. Każdy wysłany
sygnał powoduje zdwojoną reakcję, odbijającą się silniejszym, czarnym światłem.
Matematycznie perfidna precyzja.

Gdy kochamy – chcemy by kochana osoba czuła się jak najlepiej. Definicja stwierdzenia
„jak najlepiej” leży jednak po niewłaściwej stronie. To, co jest dobre dla nas, niekoniecznie
jest dobre dla innej osoby. Chcemy dać z siebie wszystko, co najlepsze a okazuje się, że
najlepszym dla kochanej osoby jest coś wręcz przeciwnego. Nie pomoże tu empatia ani
magia miłości. Potrzebna jest zwykła, rozpracowana przez marketing komunikacja.
Komunikacja werbalna.

Nie umiałem Alicji powiedzieć prawdy i cierpiałem. Ona też nie o wszystkim mi mówiła.
Widziałem, że niejednokrotnie powstrzymuje się od jakiegoś stwierdzenia.

Chodziła więc na te randki i oszukiwała się, że jest z tego zadowolona. Czy można
zadowolić się namiastką czegoś? Czym można zastąpić miłość? To jej poszukiwała,
wypatrywała na horyzoncie i w sobie. Czekała na „motyle w brzuchu”. Nie mogąc się ich
doczekać, szukała tych doznań w ekscytacji. Chwile uśmiechu oddzielone były jednak
długimi, codziennymi drogami, które trzeba było przemierzać.

Jednak chwaliła się tym, czego dokonała. Opowiadała mi o wysoko postawionych


gościach, którzy przyjeżdżali po nią samochodami za setki tysięcy złotych, ale żaden z
tych buraków nie potrafił wysiąść z auta, by przed kobietą drzwi otworzyć. Machali w
knajpach taliami kart kredytowych, ale żaden nie pofatygował się, by Alicji podsunąć
krzesło. Opowiadali o swoich sukcesach zawodowych i zajmowanych pozycjach. Żaden
nie potrafił napisać listu dłuższego niż na cztery linijki. Z błędami stylistycznymi i
ortograficznymi oczywiście.

Przez cały czas, gdy opowiadała mi o tych randkach, wtrącałem swoje uwagi. Nauczyłem
ją obserwować, co robią jej randkowi panowie. Trochę to trwało, nim nauczyłem ją
obserwować z pozoru drobne gesty, świadczące o kulturze osobistej zapraszającego.
Niemniej, udało się. Każdy z tych gości okazywał się ciulem, nieznającym podstawowych
zasad savoir – vivre. Tylko jeden z nich, właśnie uczący takich zasad dał jej kwiaty. Jednak
wyszło szydło z worka, gdy odkrył, że Alicja pisuje i spotyka się z wieloma facetami.
Napisał durny list, w którym opieprzał Alicję za to, że się zniża do poziomu plebsu. Nie
wiedział jednak, że ona umie czytać między wierszami, bo najpierw Darek, nieżyjący
kochanek, a potem ja, nauczyliśmy ją męskich słów. Gość okazał się być takim samym
neandertalczykiem jak inni. Chciał ją po prostu bzyknąć.

Alicja tymczasem dryfowała po oceanie wyobraźni w poszukiwaniu celu. Szukała go w


swoim umyśle, usiłując zastąpić nim miłość. Uległa wpływowi mecenasa i szukała w sobie
oznak homoseksualizmu. Uległa wpływowi Leona i winiła się za wykorzystywanie mojej
spolegliwości. Zmieniała się niczym kameleon.

Wreszcie trafił się jegomość, który trafił w „dziesiątkę”. Był tak uczynny, że zatracił swoje
„ja”. Robił wszystko, co się Alicji zamarzyło. Stał się urzeczywistnieniem jej zachcianek.
Bzyknęła się z nim, gdy napoił ją alkoholem, nie wiedząc, że tak naprawdę uprawia seks z
własnymi marzeniami. Ile razy można ustępować komuś? Jak daleko można odsunąć
własne, codzienne przyzwyczajenia, by zrealizować marzenia potencjalnego partnera?
Każdy z nas żyje w jakimś środowisku. Właściwa temperatura, poziom hałasu, twardość
krzeseł i smak potraw to bardzo subiektywne doznania. Jeśli ktoś na siłę próbuje dać
drugiej osobie to, czego oczekuje – jest to krótkotrwały sukces. Każdy ma własne
przyzwyczajenia i nawyki, nawet dziecko. Nagła zmiana tych nawyków kłóci się z ludzką
naturą.

Alicja od dawna powtarzała, że męczy ją bycie samotną kobietą. Nie chce dbać o
rachunki, planowanie domowego budżetu, podłączanie urządzeń RTV, by działały, jak
należy, To rola faceta. Chce się poczuć kobietką, która ma leżeć i pachnieć, Jednak dziś
rola kobiety jest inna. XXI wiek pokazuje, że kobieta jest silniejsza od faceta. Wszelkie
wewnętrzne przeżycia uodparniają ją na działanie zewnętrznych zjawisk.

Jednak było coś w Alicji, co kierowało jej marzenia ku przeszłości, w której kobieta nie była
obciążana obowiązkami. Jej jedynym zajęciem było bycie przy partnerze. Darek pokazał
jej, że to możliwe. Ona podświadomie szukała jego ersatzu, odpowiednika. Gdy zobaczyła
najbardziej oczywiste i prymitywne znaki, że ktoś taki istnieje – oddała mu wiarę w swoją
niezłomność i trzeźwość umysłu. Co prawda raz i wstydliwie, niemniej zrobiła to. Wbrew
sobie i swoim przekonaniom.

Dotychczas wiedziała, że tego nie robi się w nagrodę, dla zabawy lub z konieczności. Była
pewna, że żadna siła oprócz prawdziwego uczucia nie zmusi jej do takiej uległości.
Tymczasem to, co zrobili z nią tani podrywacze i szukający przygody pantoflarze sprawiło,
że postąpiła wbrew sobie. Złamała swój moralny kręgosłup. Wyrwała najpiękniejszy kwiat,
z którego była taka dumna. Czy da się go na nowo wyhodować?

Mecenas pokazał, czym jest niepewność własnych preferencji seksualnych i


niebezpiecznie rozhuśtał jej wyobraźnię. Leon zaprowadził ją do świata przyjaźni i
najskrytszych zwierzeń. Inni zabierali ją na krótką chwilę do świata bogactwa lub sztuki. W
końcu te wszystkie światy i zdarzenia zaczęły się przenikać nawzajem. Doszły do tego
niestworzone opowieści wirtualnych i rzeczywistych rozmówców. Każdy z nich stroszył
piórka i wmawiał jej na swój sposób, że jest debeściakiem. Prześcigali się w pomysłach i
kłamstwach, by ją zaciągnąć do łóżka. Każdy wychodził z założenia, że skoro Alicja ma
konto w serwisie randkowym, to znak, że nie trafiła tam pod wpływem koleżanek z kółka
różańcowego. Jeśli nawet szuka życiowego partnera, to mały bzyk jej nie zaszkodzi.

Wyobraźnia Alicji, miotana burzami słów i czynów zaczęła jej płatać figle. Zacierały się
różnice między faktami i wnioskami z nich płynącymi. To zaprowadziło ją w takie miejsce,
w którym zobaczyła Darka i dała mu to, czego tak pilnie strzegła. Jej sterane „ja” chciało
znów poczuć się jak za pierwszym razem.

Pewnego jesiennego wieczoru zabrałem po drodze Alicję, wracając do domu. Była


markotna, chlipała pod nosem i powstrzymywała się od płaczu. Wszelkie moje próby
rozmowy na dowolny temat spełzały na niczym. W końcu, po zaparkowaniu samochodu,
odwróciłem się do niej i spytałem:
– Co ci jest?
– Nic – odparła.
– Przecież widzę.
– E, nieważne.
– Jakby było nieważne – nie płakałabyś.
– ...
– Co się stało?
– Nic.
– Alka! – podniosłem głos.
– Jestem... W ciąży – odpowiedziała niepewnie i cicho. Poczułem, jak moją duszę rozrywa
seria z karabinu maszynowego.
– Z kim?
– Przecież nie z tobą! – syknęła.
Nie odezwałem się więcej.

Następnego dnia usłyszałem ciche pukanie do drzwi, a potem odgłos naciskanej klamki.
W drzwiach stała Alicja. Miała taką minę, jak po pamiętnej burzy.
– Dobry wieczór Marku – powiedziała cicho.
– Dobry wieczór Alicjo. Wejdź, proszę – odpowiedziałem oficjalnym tonem.
– Czuję się koszmarnie, że właśnie do ciebie z tym przychodzę. Nikomu nie umiem o tym
wszystkim powiedzieć. Zaraz zaczęłyby się pytania, znaczące spojrzenia, komentarze i
uwagi. Nie zniosłabym tego. To, co mnie spotkało, to kara za głupotę. Na dodatek nie
najlepiej ostatnio się czułam i teraz się boję o swoje zdrowie – zamilkła. Dotychczas
wodziła wstydliwym wzrokiem po podłodze. Teraz spojrzała na mnie badawczo. Biła się z
myślami.
– Czy zechciałbyś mi pomóc? – zapytała. Wiedziałem, że to pytanie kosztowało ją bardzo
wiele.
– Tak – odpowiedziałem krótko – jeśli będę mógł – pomogę.
Westchnęła głęboko.
– Dziękuję. Zaraz ci wszystko opowiem.
– Alka. Ja się nie zmieniłem. Jestem nadal tym samym facetem. Mów, co chcesz. Ja cię
zawsze wysłucham i postaram się zrozumieć.
– Kurwa! Dlaczego ty zawsze utrudniasz? Taki dobry dla mnie jesteś. Powinieneś mnie
wyrzucić na zbitą mordę, jak szmatławca, kurwę, która nie szanuje niczego poza własną
dupą. Kurwa! Nawet własnej dupy nie szanuję.
Odwróciłem się i poszedłem w głąb mieszkania.
Pobiegła za mną i odwróciła, chwytając za ramię.
– Dlaczego się zgodziłeś? Ze mnie, kurwa jest tyle pożytku, co z liczydła w dobie
komputerów.
– A chuj ci do tego! – ryknąłem na nią – Ja jestem... Jestem Marek, a nie jakiś tam byle
szmaciarz, co wszystko bzyka, co mu się pod chuj nawinie.
Dwie sekundy stała jak wryta. Zaskoczył ją ten wybuch. Gdy się ocknęła – wyszła bez
słowa, zamykając za sobą cicho i dokładnie drzwi.
Odczekawszy kwadrans, poszedłem do niej, na górę. Otworzyła mi ze spuszczonym
wzrokiem.
– Ala. Wiem, że ci ciężko. Ja też jestem cały roztrzęsiony, bo martwię się o ciebie. Jesteś
ważna dla mnie. Jesteś wyjątkowa... Przepraszam za ten wybuch. Czy możemy spokojnie
porozmawiać?
– Nie wiem.
– Proszę, powiedz, z czym do mnie przyszłaś.
Wejdź. Mam ochotę wyrzucić cię na zbitą mordę, ale coś mi podpowiada, że nie wolno.
Wszedłem. Dostałem „moją herbatę” z mieszanki moich ulubionych i zagłębiłem się w
futurystycznym fotelu z lat sześćdziesiątych, który stanowił jeden z kluczowych elementów
wystroju mieszkania Alicji.

You might also like